Józef Beck OSTATNI RAPORT PRELIMINARIA DO WOJNY 1939 Kompletne studium wszystkich czynników, które spowodowały powstanie po dwudziestu zaledwie latach wielkiego konfliktu europejskiego, należy właściwie zacząć od końca poprzedniego konfliktu, a w szczególności od analizy sposobu, w jaki chciano po 1918 r. skonstruować i utrzymać pokój. Traktaty pokojowe, zawierane po wojnie r. 1914-1918, nosiły w sobie niewątpliwie zarodki przyszłego kryzysu, a ich stosowanie i sposób ich stopniowej likwidacji wykazywały dużą bezradność ze strony tych czynników, którym na utrzymaniu pokoju zależało. Na razie ograniczam się jednak do tematu węższego, tj. do zjawisk, które powstały z chwilą, gdy zaczęła się już wyraźnie kruszyć pewna automatyczna stabilizacja stosunków europejskich, której poszukiwano w naradach genewskich, na forum Ligi Narodów, a reakcja polityki polskiej na te zjawiska została umożliwiona przez jednolite i trwałe kierownictwa naszych spraw państwowych. I 1926-1932 W niedługim czasie po przewrocie majowym, jeszcze w okresie pierwszych prac organizacyjnych Marszałka Piłsudskiego - za czasów urzędowania w nie istniejących już narożnych domkach na Królewskiej 2 - Marszałek w ten sposób określił swoje zamiary co do sytuacji międzynarodowej i prac MSZ na najbliższy okres: „Wszelkie obliczenia wskazuią, że przynajmniej przez pięć najbliższych lat nie powinny się w Eutopie dokonać istotne zmiany, które by angażowały głęboko nasze Państwo. Jest trochę czasu na pracę wojskową i wewnętrzną. Nie ma pola do za wielkich inicjatyw z naszej strony - p. Zaleski, którego powołuję na kierownictwo MSZ, jest odpowiedni, bo jest zadowolony, jak nie musi wiele robić."1 Poza tą ogólną konsyderacją zależało jednak Marszałkowi, ażeby fakt przewrotu wewnętrznego dokonanego w Polsce nie był na zewnątrz interpretowany jako podstawa do gwałtownej czy awanturniczej polityki zagranicznej. Marszałek miał na uwadze z jednej strony wiecznie podejrzliwą Rosję, jak też legendę „awanturniczości" stwarzaną około jego nazwiska na Zachodzie przez polskich przeciwników politycznych przede wszystkim. Wywiad udzielony p. Sauerweinowi w Warszawie (vide Pisma Marszałka) był pierwszym akcentem wyjaśniającym jego zamiary.2 Wyjazd Marszałka na sesję Rady Ligi do Genewy rozpatrującą sprawę stosunków polsko-litewskich był w moim przekonaniu niezależny od ży- wego zawsze zainteresowania Litwą, właśnie chęcią stworzenia spokojnej zewnętrznej atmosfery około państwa oraz próbą głębszego osobistego sondażu polityki europejskiej.3 1 W rządzie K. Bartla, sformowanym 15 V 1926 r. wieczorem, A. Zaleski został kierowni- kiem MSZ, a dopiero 25 czerwca oficjalnie ministrem. J. Beck był w tym okresie szefem Gabinetu Ministra Spraw Wojskowych. 2 J. Piłsudski, Pisma zbiorowe, t. 9, Warszawa 1937, s. 11 -13. 3 J. Piłsudski przebywał w Genewie 9-10 grudnia 1927 r. Przypominam sobie, że Marszałek, który polecił mi towarzyszyć sobie i zorganizować całą podróż, wspomniał mi z uśmiechem: „Moja Pani (Marszałkowa) namawia mnie do odegrania jakiejś większej roli w prowadzeniu tej tam Ligi, różni ją pewnie do tego skłonili, ale to jest zawracanie głowy. Primo, dlatego że dość jest kłopotów z prowadzeniem spraw własnego państwa, a sccundo, że ta cała Liga prawdziwych większych napięć nie wytrzyma." Przebieg sesji Rady, akcji Marszałka i jego wystąpienia są już dość obszer- nie naświetlone. Tutaj chciałbym podkreślić jeden rozdział, tj. rozmowy ze Stresemannem, przy których byłem częściowo obecny.4 Punktem wyjścia Marszałka w tych rozmowach było twierdzenie: „Stosunki polsk-niemieckie są od dziewięciu lat stale złe, przy czym Niemcy prowadzą politykę napastliwą. Bilans tych lat wskazuje, że Polska na tym mimo wszystko nic nie straciła, a Niemcy nie tylko nie zarobiły, ale szkodzą sobie na forum międzynarodowym. Czy warto kontynuować taki stan rzeczy?" Marszałek miał w Genewie świeży dowód dla swego twierdzenia w sposobie traktowania Stresemanna mimo wszystko jako kogoś w rodzaju przestępcy, nawet przez tak ugodowego człowieka, jak Briand, oraz w fakcie, że Stresemann zżymał się wyraźnie na swoją rolę i czuł się w Genewie w złej skórze. Stresemann nie próbował nawet zaprzeczyć słuszności tezy Marszałka. Za całą odpowiedź, nie licząc drobnych argumentów bez znaczenia, skonstatował, że jest to na pewno słuszne, ale rozłożył przy tym ręce z gestem bezsilności, dodając, że jeśli się z taką myślą wystąpi w Berlinie, to wezmą ją w ręce „die Geheimrate - und wissen Sie, Herr Marschall. die Geheimrate..." 5 Spokojne określenie polskiej polityki zagranicznej udało się przez podróż genewską niewątpliwie w znacznym stopniu, natomiast próba odprę- żenia między Warszawą a Berlinem nie miała żadnych godnych uwagi na- stępstw, poza stałymi wysiłkami wybitnego posła niemieckiego w Warsza- wie p. Rauschera, człowieka o szerokich horyzontach myślenia i niewątpli- wie dobrych intencjach. Pragnę tu z góry dodać, że dopatruję się w tej próbie Marszałka w sto- sunku do Niemiec dwóch zasadniczych elementów: 1) Marszałek zawsze twierdził, że umiejętność bezpośredniego ułożenia stosunków z sąsiadami jest dla każdego państwa rzeczą szczególnie cenną, gdyż daje prawdziwą swobodę regulowania wszystkich innych stosunków międzynarodowych i daje większą niezależność polityki. 4 Rozmowa odbyła się 10 XII 1927 r. Zob. przedmowę M. Wojciechowskiego do ni- niejszego wydania, s. 6-7. 5 - „tajni radcy, no rozumie pan, panie marszałku. tajni radcy" (niem.). 2) Za szczególnie zły i niebezpieczny w swej koncepcji na przyszłość układ międzynarodowy uważał Marszałek Locarno. W układzie tym stwo- rzono bowiem legalną formę dla utrwalenia niebezpiecznego braku rów- nowagi między Zachodem i Wschodem Europy. Nie było dość ostrych słów, których by Marszałek w stosunku do tego traktatu nie używał, i dość wielkiej troski, ażeby ten brak równowagi wyrównać. W ciągu całej mojej pracy politycznej miałem te konsyderacje zawsze na uwadze. W stosunku do drugiego dużego sąsiada bezpośrednio po 1926 roku Marszałek dążył do usuwania drobnych codziennych tarć i załatwiania spraw praktycznych - nie przypuszczając, ażeby odprężenie w większym stylu było w owym czasie możliwe. Wysyłając ambasadora Patka do Mo- skwy, pragnął tam mieć człowieka, który jako dawny wybitny obrońca polityczny cieszył się szacunkiem także w rosyjskich kołach rewolucyj- nych, z których rekrutowały się wówczas prawie wyłącznie kadry reżimu sowieckiego.6 Natomiast kiedy p. Patek w czasie jednego ze swych refera- tów po przyjeździe z Moskwy zakonkludował: „Staram się nie rozpraszać na drobne kłótnie, dążąc do wyrównania generalnego" - Marszałek prze- rwał mu z uśmiechem: „A to ciekawe, bo ja bym robił wprost przeciwnie." 7 W stosunku do obydwu sojuszników, Francji i Rumunii, Marszałek po- szukiwał w tym okresie urealnienia wojskowej strony aliansu. Jeśli cho- dzi o Francję, to na pierwszym planie stały tu sprawy materiału wojennego, który był jedną z największych trosk Marszałka. W związku z tym wysła- ny byłem przed podróżą genewską do Paryża, do ministra wojny Painle- vego, z szeregiem projektów Marszałka w sprawach materiałowych, które widocznie chciał Marszałek następnie omówić osobiście z Briandem. Spra- wy te mimo zasadniczych oświadczeń francuskich szły niesłychanie trudno. W stosunku do Rumunii chodziło o uzgodnienie planów mobilizacji i kon- centracji oraz o przygotowanie już w czasie pokoju bliższej współpracy na wspólnej granicy i w sąsiednich rejonach. Marszałek skarżył się na szta- bowców rumuńskich, którzy chętnie teoretyzowali i rozwijali zbyt szero- kie plany, nie wykazując zainteresowania do prostych rzeczy praktycznych. Oczywiście w stosunku do Rumunii chodziło jedynie o zagrożenie ro- syjskie. Inne problemy Marszałek a limine 8 wykluczał, poświęcając jednak wiele uwagi głębszemu studium rumuńskiego partnera, zwłaszcza w czasie 6 S. Patek objął stanowisko posła (placówki; moskiewską podniesiono do rangi amba- sady dopiero w 1934 r.) w początku stycznia 1927 r. Zob.: Dokumenty i materiały do hi- storii stosunków polsko-radzieckich. t. 5, Warszawa 1966, s. 92-93: S. Patek. Wspomnienia ważkich okresów pracy. Warszawa 1938. 7 Rozmowa ta mogła się odbyć 3 VIII 1927 r. Por. W. Jędrzejowie. Kronika życia J. Pił- sudskiego, t. 2, Londyn 1977. s. 278-279; Dokumenty i materiały.... t. 5, s. 210-211. 8 - od razu. z miejsca (łac.). swych parokrotnych podróży do Rumunii.9 Wspomniane techniczne spra- wy posuwały się z wolna, natomiast ogólna ocena wartości partnera wy- padała niewesoło. Przejechawszy osobiście samochodem Transylwanię, Marszałek nabrał wrażenia, że związek tej prowincji z Rumunią jest bar- dzo powierzchowny i losy jej w przyszłości co najmniej wątpliwe. W pewnej chwili poświęcił też Marszałek sporo uwagi rodzinie królew- skiej. Było to nawet dla mnie trochę zastanawiające. Wynik tej oceny był całkowicie ujemny, a jedynie o królu Ferdynandzie pozostało wspomnie- nie uczciwego partnera. Wystarczy wspomnieć, że Marszałek z naciskiem przeciwstawiał osobę księżnej Heleny greckiej (żony króla Karola) całej bez wyjątku reszcie rodziny. Powyższe fragmentaryczne uwagi potwierdzają w zasadzie, że w prze- widzianym przez Marszałka pięcioleciu do istotnych zmian w polityce za- granicznej nie doszło. Nawet tak mocne ustawienie sprawy litewskiej, któ- rej dalsze losy powierzyliśmy formalnie Lidze Narodów, nie pozwoliło na dalszy praktyczny postęp, poza paru bezpłodnymi próbami konferencji (Królewiec).10 Jeszcze ciężki kryzys wewnętrzny 1930 r. mógł się dokonać w atmosfe- rze spokoju z zewnątrz. Przechodząc po trzymiesięcznym okresie wicepremierostwa w listopa- dzie 1930 r. jako podsekretarz stanu do MSZ, miałem normalną możność rozpoczęcia przebudowy organizacyjnej i personalnej przede wszystkim tego urzędu, która to misja została mi powierzona za wspólną zgodą na konferencji odbytej przy tworzeniu gabinetu płk. Sławka, w obecności Marszałka, nowego premiera, p. Augusta Zaleskiego i mojej.11 Przewidywane w 1926 r. „przynajmniej pięć lat spokoju" sprawdziło się, nie zostało jednak o wiele przekroczone. Rok 1931 zdradzał już pewne fale niepokoju w Europie. Niepowodzenia zebrań konferencji rozbrojenio- wej, marazm Ligi wskazywały na słabnięcie nawet konwencjonalnej sta- bilizacji stosunków. W zakresie naszych bliskich spraw stosunki gdańskie 9 J. Piłsudski przebywał w Rumunii sześć tygodni od 19 VIII do 2 X 1928 r., po części traktując pobyt wypoczynkowo. Powtórnie Piłsudski odwiedził Rumunię w październiku 1931 r. 10 Zob.: Documents diplomatiques. Relations polono-Lithuaniennes, t. 1-4, Warszawa 1928-1929. 11 Konferencja ta odbyła się 18 X1 1930 r. Zmiany personalne polegały głównie na wpro- wadzeniu zwolenników Piłsudskiego z wojska do aparatu MSZ. Stanowisko wiceministra Beck objął 2 XII 1930 r. wykazywały rosnące napięcie i tendencje do jawnego już lekceważenia na- szych praw.12 Natomiast polityka Moskwy wydawała się przyjmować kurs bardziej umiarkowany i pewną skłonność do lepszego ułożenia stosunków z bezpośrednimi sąsiadami.13 Na przełomie 1931 i 1932 r. Marszałek zawiadomił mnie, że wolałby, ażebym na święta nie wyjeżdżał, a pozostał dla przedyskutowania poli- tyki międzynarodowej, korzystając ze spokojniejszej atmosfery świątecz- nej. Było to o tyle novum, że zgodnie z umową starałem się w MSZ nie podejmować zbyt wielu inicjatyw politycznych, zmuszony jedynie do wię- kszej działalności w tym kierunku przez długotrwałe pozostanie p. Za- leskiego na konferencji rozbrojeniowej w Genewie oraz przez to, że p. Za- leski chętnie pozostawiał mi sprawy wschodnie, których oczywiście z Ge- newy załatwić nie mógł i do których, jak sam przyznawał, nie miał szczegół- nego zainteresowania. Na świątecznej konferencji u Marszałka stwierdzone zostało, że arma- tura polityczna stosunków europejskich słabnie w dalszym ciągu. Nakazuje to z jednej strony większą czujność i bardziej indywidualne ustawienie polskiej polityki, gdyż na organizacje kolektywne nie można już wiele li- czyć - z drugiej strony otwiera to być może okres uporządkowania pol- skich „spraw zaległych". Na życzenie Marszałka określiłem to jako cztery sprawy: Gdańsk, traktat mniejszościowy, Litwa i Śląsk Cieszyński. Mar- szałek przyznał, że są to istotnie zagadnienia wymagające poprawek, a wy- nikające z niedociągnięć wynikłych w początkowym tak trudnym dla na- szego państwa okresie. Sprawę gdańską przedstawiłem jako narzuconą nam w czasie, gdyż w obecnym stanie rzeczy tracimy niemal co dzień coś z naszego stanu posiadania i możemy dojść do sytuacji niebezpiecznie drastycznej. Jako metoda zostało określone w pierwszej linii codzienne zaostrzenie nasze- go oporu przy wzięciu pod uwagę, że mocniejsze uderzenia mogą się oka- zać nieuniknione. Traktat mniejszościowy, stanowiący czynnik rozkładowy naszego życia wewnętrznego, będzie musiał być chyba załatwiony drogą fait accompli.14 Genewskie maniery nie dają żadnej nadziei na spokojną rozumną likwi- dację. Uderzenie może oczywiście nastąpić w odpowiedniej koniunkturze, której trzeba wyczekać. W sprawach litewskich trzeba będzie podjąć próby dyskretnych rozmów, 12 Władze Wolnego Miasta Gdańska skierowały skargę do Ligi Narodów zarzucającą Polsce, że buduje i eksploatuje Gdynię kosztem Gdańska; doszło do prowokacji i napadów terrorystycznych na Polaków, w jednym z nich zamordowano polskiego urzędnika kolejo- wego Bolesława Styrbickiego. 13 Mowa o tzw. protokóle Litwinowa z 2 II 1929 r. 14 - fakt dokonany (fr.). licząc się jednak zarówno z niezmierną podejrzliwością partnera, jak i kontr- akcją Berlina i Moskwy oraz brakiem szczerego współdziałania zachodnich aliantów. W sprawie Śląska nastąpić mogą poważne decyzje jedynie w razie wiel- kiego wstrząsu. (Jak wiadomo, Marszałek nigdy w żywotność państwa cze- chosłowackiego nie wierzył i już w 1921 r. twierdził stale, że są dwa pań- stwa w Europie, które nie mają szansy utrzymania się, tj. Austria i Cze- chosłowacja. I jak mówił wtedy, ważne będzie wiedzieć tylko, które z nich pierwsze pęknie.) Doraźnie zostało postanowione, że pracy uświadamia- jącej i organizacyjnej ludności polskiej na Śląsku poświęcona będzie wię- ksza uwaga i większe środki, w stosunku do Pragi zasada, że nie ma od- prężenia politycznego między Pragą a Warszawą bez polepszenia losu Po- laków na Zaolziu, będzie zdecydowanie stawiana - natomiast nie będzie- my używali instytucji genewskiej ani interwencji czynników trzecich do lej sprawy. Również ludności polskiej odradzać będziemy apel do Ge- newy lub wiązanie się z innymi mniejszościami. Jedynie współdziałanie ze Słowakami byłoby pożądane. Poza meritum omawianej sprawy dał mi Marszałek ponownie do zrozu- mienia, że w miarę zaostrzania się sytuacji i otwierania wspomnianych problemów muszę się liczyć z objęciem teki ministra spraw zagranicznych. Prace nad zagadnieniem poprawy stosunków z Sowietami miałem nadal osobiście nadzorować. Rozmowy z Moskwą w sprawie nowego lepszego ułożenia stosunków sąsiedzkich skierowane zostały od razu na drogę negocjacji o pakt o nie- agresji. Ta forma układu wymagała długich rozmów i rozważań jako forma sto- sunkowo nowa. W praktyce międzynarodowej - z drugiej strony ze wzglę- du na naszą tradycyjną politykę solidarności interesów wszystkich za- chodnich sąsiadów Rosji - powodowała konieczność porozumienia się z tak różnorodnymi organizmami państwowymi, jakimi byli ci sąsiedzi. Nasza pierwsza myśl zawarcia wspólnie tego rodzaju porozumienia na- potkała od razu na istniejący jeszcze wówczas gwałtowny opór Sowie- tów przeciwnych wszelkim układom kolektywnym i tzw. przez Moskwę metodzie konferencyj „okrągłego stołu". Udało się natomiast przeprowa- dzić zasadę seryj równoległych i analogicznych w zasadzie układów ze wszystkimi sąsiadami.15 Reakcja tychże sąsiadów była bardzo niejednolita. Łotwa i Estonia dbały przede wszystkim o to, ażeby utrzymać się na jednolitej płaszczyź- 15 To znaczy z Łotwą, Estonią, Finlandią i Rumunią. nie z nami w stosunku do Rosji, upatrując w nas mimo braku normal- nych układów gwaranta w stosunku do Wschodu. Finlandia przyłączyła się do zamierzonej akcji po pewnych wahaniach wynikających z niechę- ci do zawierania jakichkolwiek, choćby tak ograniczonych układów z Rosją. Największą trudność znaleźliśmy niespodziewanie w Rumunii, która w zasadzie, nie mając z Rosją uregulowanej sprawy Besarabii, powinna by mieć największy interes w zawarciu tego rodzaju paktu. P. Titulescu, ówczesny kierownik polityki zagranicznej, rozpoczął nawet namiętną kam- panię przeciwko paktowi, ulegając przy tym nie wiadomo jakim wpływom. Niezależnie od jego dziwacznych wystąpień, mając na uwadze ogólne za- sady polityki polskiej na Wschodzie, starałem się stworzyć dla Rumunii jak najlepsze warunki. Podjąłem nawet próbę doprowadzenia przy tej spo- sobności do zlikwidowania sporu besarabskiego. Doprowadziłem przy tym, po osobistej rozmowie umówionej z komisarzem Litwinowem na dworcu w Warszawie, do dłuższej wymiany zdań między p. Cadere, posłem rumuńskim w Polsce, a p. Litwinowem. Obydwie rozmowy otwierały na- wet i w tej sprawie dość realne perspektywy - wszystko jednak rozbijało się o niezrozumiały opór p. Titulescu, który szeregiem swoich wystąpień paraliżował akcję. Akcja zaś cała, wobec wyraźnej chęci Litwinowa do osiągnięcia paktu z nami, nie była beznadziejna. Próbowałem jeszcze przez wysłanie do Genewy p. Schaetzla, który z naszej strony technikę negocja- cji prowadził, zaapelować przez poważnego emisariusza osobiście do p. Ti- tulescu, Relacja p. Schaetzla, który w najbardziej przyjazny i szczery spo- sób przedstawił sprawę p. Titulescu, potwierdziła beznadziejność naszych wysiłków. P. Titulescu wymyślał coraz bardziej dziwaczne i coraz mniej poważne argumenty. Jeśli tempo naszych własnych negocjacji zwalniane było początkowo celem ułatwienia Bałtom „wyrównania linii" przez stwa- rzanie precedensów w naszych projektowanych tekstach, a pozostawienie Bałtom czasu do ich wykorzystania, to sprawa rumuńska ciągnęła się mie- siącami beznadziejnie, grożąc rozbiciem negocjacji. Zmusiło nas to w koń- cu do postawienia w Bukareszcie sprawy aut-aut.16 Otrzymaliśmy odpo- wiedź, że Rumuni rezygnują z własnego paktu, natomiast nie podnoszą z tytułu aliansu obiekcji przeciwko paktowi naszemu, zwłaszcza że tekst przewidywał nienaruszalność poprzednich zobowiązań oraz zwalniał z obowiązków jednego sygnatariusza, w razie gdy drugi dopuścił się agre- sji wobec państwa trzeciego. Na tym zakończyło się uzgadnianie paktu z sąsiadami. Pozostawała sprawa tekstu. Przeszłość stosunków polsko-sowieckich oraz podejrzli- wość dyplomacji sowieckiej z jednej, a dokładność polskich negocjatorów 16 - albo-albo (ang. out-out). ambasadora Patka i ministra Schaetzla z drugiej strony powodowały znacz- ne trudności negocjacyjne.17 Marszałek Piłsudski, uznając niewątpliwie słusznie pakt o nieagresji jako poważną formę deklaracji politycznej raczej niż instrument jurydycz- ny, dbał jedynie o zachowanie pewnych podstawowych zasad postępowa- nia niż o szczegóły tekstów. Z tych zasad żądał przede wszystkim uniknię- cia jakiejkolwiek kontradykcji z poprzednimi zobowiązaniami, możliwie życzliwego traktowania interesów pozostałych sąsiadów Rosji oraz unika- nia mętnych określeń agresji, które mogłyby być nadużywane przez Rosję w stosunku do słabych sąsiadów. Pierwsze dwie zasady znalazły swój wy- raz w naszej współpracy z Bałtami i Rumunią oraz w tekstach niedwuznacz- nych samego układu - wyraz dla trzeciej wysunął Marszałek sam, żąda- jąc uznania nienaruszalności terytorium i granicy za podstawę do wszel- kich określeń napastnika. Do tej myśli również zostały dostosowane re- dakcje poszczególnych artykułów paktu, zbyt licznych jak na nasze zwy- czaje, lecz nieuniknionych wobec podejrzliwości sowieckiej. Kiedy mimo uzgodnienia wszystkich istotnych zasad redakcja tekstu przeciągała się jeszcze zbyt długo, zażądałem kategorycznie od negocjatorów polskich przecięcia negocjacji nawet za cenę rezygnacji z różnych szczegółów praw- nych i redakcyjnych. Podpisanie paktu nastąpiło.18 Wymiana dokumentów ratyfikacyjnych paktu oraz konwencji koncylia- cyjnej nastąpiła w grudniu 1932 r., już po objęciu przeze mnie teki MSZ.19 Zgodnie z analizą sytuacji, przeprowadzoną na świątecznej konferencji u Marszałka w czasie Bożego Narodzenia r. 1931, spomiędzy czterech spraw wymagających „poprawki historycznej" sprawa Gdańska wymagała bezzwłocznej kontrakcji z naszej strony. Statut Wolnego Miasta był chyba najdziwaczniejszym i najbardziej skomplikowanym tworem traktatu wer- salskiego. Po prostu narzucała się myśl, że ujęto go tak, ażeby zachować teren nieustannych sporów polsko-niemieckich lub co najmniej materię do handlu interesami polskimi na korzyść Niemiec. Formalnie największą władzę zachowała dla siebie Liga Narodów, rezerwując sobie najdalej idące prerogatywy zarówno w sprawach zasadniczych, jak i drobiazgach codzien- nego życia. Nie pomyślano natomiast, ażeby zapewnić tej „władzy" jakie- gokolwiek instrumentu wykonawczego. Wysoki Komisarz Ligi rozporzą- 17 Informacja nieścisła, gdyż tekst paktu był gotowy (parafowany) już w styczniu 1932 r., natomiast przedłużyły się rokowania nad konwencją koncyliacyjną, która miała być jego częścią. 18 Traktat o nieagresji został podpisany 25 VII 1932 r., konwencja koncyliacyjną zaś 23 XI 1932 r. Zob.: J. Beck, Przemówienia, deklaracje, wywiady, Warszawa 1938, s. 41. 19 2X1 1932 r. dzał sekretarzem i maszynistką. Z jednej strony chciał kontrolować dzia- łalność Państwa Polskiego i wszelkie czynności Senatu Wolnego Miasta - a z drugiej nie miał nawet wpływu na miejscową policję. Działalność po- szczególnych komisarzy zależała bądź to od ich państwowego pochodze- nia i aktualnej polityki danego kraju, bądź też od zmiennych fluktów koniunktury politycznej w Radzie Ligi. Ten stan rzeczy stwarzał dla nas na każdym kroku sytuacje nieznośne i sprzyjał machinacjom rządu Rze- szy oraz miejscowych władz gdańskich mających na celu podważenie na- szego autorytetu i paraliżowanie naszych interesów. Jedynym jasnym prze- pisem traktatu było stwierdzenie, że „polski dostęp do morza przez port gdański nie może być w niczym ograniczony", lecz i ten przepis nie był ani przez Ligę, ani przez Senat należycie respektowany. Poza tym, starając się ze statutu wyciągnąć jakiś sens, podzieliliśmy na- sze interesy na cztery grupy: a) port i jego wykorzystanie, b) koleje będące naszą własnością, a obsługujące zarówno Gdańsk, jak i Gdynię, c) polskie interesy celne z tytułu przynależności Wolnego. Miasta do naszego obszaru celnego i d) prawa Polaków w Gdańsku. We wszystkich wspomnianych dziedzinach mieliśmy w owym czasie do czynienia z naciskiem niemieckim, a Komisarz Ligi p. Gravina, Włoch, uprawiał już wobec zarysowującego się ruchu hitlerowskiego politykę wy- raźnie proniemiecką. Ze strony polskiej zabrnięto w szereg absurdalnych procesów w Lidze lub w Trybunale Haskim, które niezależnie od uzyskanych praktycznie wyników stwarzały nieprawdopodobne zgoła precedensy przez sam spo- sób stawiania spraw. Już w 1930 r. jako wicepremier usiłowałem dopro- wadzić do odrzucenia tak zw. sprawy „Gdańsk-Gdynia",20 choćby ze względu na jej nazwę. Uważałem za niedopuszczalne, że dano sobie z pol- skiej strony narzucić dyskusję na temat tego, co Państwo Polskie robi na swym suwerennym terytorium i w swoim własnym porcie. Niestety, praktyka polska owego czasu przeskakiwała od defetyzmu prawniczego do pustych pogróżek bądź też przez sztucznie nieraz subwencjonowaną gospodarkę portową w Gdyni prowadziła do likwidacji naszych interesów w Gdańsku. Parę tygodni po konferencji u Marszałka wezwałem Komisarza Gene- ralnego p. Strasburgera, żądając od niego szczegółowego sprawozdania 20 Początkiem sporu były żądania Senatu Gdańskiego z 9 V 1930 r., aby port gdański miał monopol na morski tranzyt Polski oraz na rozbudowę portu i dróg wiodących do niego. z radykalnej zmiany metod. P. Strasburger odpowiedział mi, że wszystko załatwia zgodnie z prawem i wyczerpuje wszelkie środki proceduralne, uważa jednak, że jedynym wyjściem jest zająć Gdańsk manu militari21 Usłyszał na to odpowiedź, że może kiedyś do tego dojdzie, ale tego rodza- ju określenie w ustach Komisarza RP stanowi testimonium paupertatis22 dla polskiej polityki i gdybyśmy tę zasadę mieli wobec każdej trudności stosować, to należy MSZ zamknąć. Po tej rozmowie, korzystając z moich prerogatyw, spowodowałem dymisję p. Strasburgera, uważając, że nowej polityki nie można przeprowadzić bez nowych ludzi.23 Jedyną okolicznością łagodzącą, jaką można było przyznać Komisa- rzowi gdańskiemu, było z jednej strony pomieszanie kompetencji najróż- niejszych władz polskich na terenie Gdańska oraz fakt, że Komisarzowi kazano jeździć na różne procesy do Genewy i Hagi, zamiast pozostawić go we właściwej roli zarządcy polskich interesów w Wolnym Mieście. Mo- żna by powiedzieć, że w Warszawie odsuwano od siebie jak najdalej spra- wy gdańskie jako niewdzięczne i kłopotliwe. Z przedstawionych przeze mnie kandydatów na stanowisko Komisarza Marszałek wybrał p. Papee, konsula generalnego z Królewca, którego raporty z tej placówki zarówno w sprawach niemieckich, jak litewskich zwracały uwagę wielką trzeźwo- ścią sądu i umiejętnością oceny „realite des choses"24 Poza tym charak- ter jego, równie twardy jak spokojny i opanowany, odpowiadał trudnemu stanowisku. Pragnąc od razu zaakcentować silniejszy kurs polityki, odmówiliśmy na początek wykonania jednego z zarządzeń Wysokiego Komisarza p. Gra- viny - które to zarządzenie wyraźnie naruszało polskie ustawodawstwo celne. W reakcji na burzę, wywołaną przez siebie, burzę w szklance wody, p. Gravina otrzymał odpowiedź, że Wysoki Komisarz ma rządzić Gdań- skiem, a nie Polską, i nie jest władzą dla polskich ministrów. Retorsje w stosunku do zarządzeń Senatu były trudniejsze, gdyż w większości wy- padków mogły prowadzić w skutkach do powiększenia istniejącej już sztucz- nej bariery gospodarczej i technicznej między terytorium RP i Wolnym Miastem; dlatego też należało je starannie dobierać. Równocześnie przeprowadzone było studium w poszukiwaniu środków walki, którymi moglibyśmy rozporządzać. Z natury rzeczy pierwsze roz- ważania zwrócone były w kierunku Polaków zamieszkałych w Gdańsku, przede wszystkim obywateli gdańskich. Chodziło o użycie ich do współ- 21 - zbrojnie (łac.). 22 - dowód ubóstwa (łac.). 23 S. Mikos (Wolne Miasto Gdańsk a Liga Narodów 1920-1939, Gdańsk 1979, s. 263) datuje tę rozmowę na luty 1932 r., ujmując nieco inaczej przyczyny odwołania H. Stras- burgera, m. in. naciski płynące z Ligi Narodów. 24 - istoty rzeczy (fr.). działania. Poza ludnością miejską były w obrębie Wolnego Miasta trzy gminy o znacznym procencie, jeśli nie większości, Polaków. Niestety, wy- nik badań nie był zachęcający. Poza nieliczną grupką działaczy większość elementu polskiego miała poczucie narodowe słabe, silny kompleks niż- szości wobec Niemców oraz skrajnie materialistyczny stosunek do życia. Przyznać trzeba, że Polacy należeli społecznie do najuboższej ludności walczącej z trudem o egzystencję. Jedynym wynikiem w tej dziedzinie było w przyszłości większe ześrodkowanie elementu polskiego i wzrastająca liczba głosów polskich przy wyborach. W tych warunkach pozostawał tylko nacisk z zewnątrz, środkami Pań- stwa Polskiego, i wzmocnienie stanowiska na terenie Ligi. Sposobność nadarzyła się szybko. Senat Wolnego Miasta nie chciał przedłużyć umowy w sprawie tzw. „port d'attache"25 dla naszej floty wojennej i zagroził traktowaniem naszych okrętów jako okrętów obcego państwa. Oprócz tekstów umownych utarł się był już w tej sprawie zwyczaj, że w czasie wizyt obcych marynarek przybywał do portu gdańskiego okręt RP czynić „honory domu". W początku lata Londyn zapowiedział wizytę trzech de- stroyerów26 angielskich w Gdańsku. Senat wzbraniał się odnowić umowę, zaś moja lekka aluzja do Anglików, że chwila dla wizyty nie jest oppor- tune,27 nie miała rezultatu. Wobec tego Marszałek zdecydował przez fakt dokonany zmusić do załatwienia sprawy. Dowódca floty28 otrzymał roz- kaz, ażeby w najściślejszej tajemnicy zarządzić w nocy, poprzedzającej przybycie flotylli angielskiej, wyjście ORP „Wicher" pod dowództwem kmdr. Morgensterna na redę portu gdańskiego. Gdyby wizyty komplemen- tacyjne mogły się odbyć na redzie, „Wicher" miał tam pozostać, w prze- ciwnym razie miał wejść do portu i przycumować się w kanale przy wy- brzeżu Westerplatte, ażeby przynajmniej z jednej strony mieć osłonę pol- skiego garnizonu. Marszałek wydał osobiście rozkaz ustny i pisemny do- wódcy floty - w mojej obecności. Okręt miał mieć pełne wyposażenie bo- jowe, a dowódca miał rozkaz w razie obrazy bandery zbombardować ogniem artylerii najbliższy urzędowy gmach gdański. Pojęcie obrazy bandery zo- stało w rozkazie ściśle sprecyzowane, dla uproszczenia i ułatwienia decyzji dowódcy okrętu. Z mojej strony wysłałem p. Papee dokładne instrukcje polecające mu natychmiast po wejściu okrętu ostrzec kategorycznie Senat, że wszelkie próby napaści lub obrazy okrętu spotkają się z bezwzględną czynną reakcją. 25 - port macierzysty (fr.). Polskie okręty wojenne miały prawo do zawijania, przeby- wania i korzystania z urządzeń portu w Gdańsku. 26 - niszczycieli, kontrtorpedowców (ang.). 27 - dogodna (ang.). 28 Admirał Józef Unrug. Dzień przeszedł w silnym napięciu, które udzieliło się prasie europej- skiej, jednak bez incydentów i ORP „Wicher" po wykonaniu zadania po- wrócił do Gdyni.29 W czasie tych wydarzeń minister Zaleski znajdował się w Genewie. Z upoważnienia Marszałka ostrzegłem min. Zaleskiego osobiście o zamierzonej demonstracji. Mimo to min. Zaleski przejął się bardzo nerwowością, jaka zapanowała w Genewie na wiadomość o wy- darzeniu, i wydaje się, że fakt ten przyśpieszył jego prośbę o dymisję w październiku 1932 r.30 Zmiana na stanowisku ministra spraw zagranicz- nych była w zasadzie między Marszałkiem a Ministrem przewidywana, jed- nak dopiero na początek 1933 r. W praktyce ostrzeżenie dane Gdańskowi poskutkowało i doprowadzi- ło do nowej umowy o „port d'attache" w rozsądnych ramach.31 Ostrzeżenie było skuteczne w danej dziedzinie, ale egzystencja Gdań- ska, jako obiektu propagandy politycznej w ręku Rzeszy, nie mogła tak łatwo ulec zmianie. Gdańsk, mimo jak najlepszych warunków rozwojo- wych opartych na wzrastającym polskim handlu morskim, żył jeszcze cią- gle, podobnie zresztą jak Prusy Wschodnie i przedsiębiorstwa niemieckie w Polsce, używając szantażów politycznych w Berlinie i w Warszawie dla uzyskania subwencji ze strony Berlina i starając się rozszerzać swoje sta- nowisko uprzywilejowane w gospodarce polskiej. Próba zrealizowania postanowień umownych o wprowadzeniu jednolitej waluty z Polską, wbrew interesom gospodarczym Wolnego Miasta, rozbijała się o przeszkody po- lityczne, doprowadzając do nowego sporu przed Radą Ligi o tzw. kasy kolejowe.32 Ze strony Rzeszy kontynuowana była przez wszelkie urzędy tradycyjna antypolska polityka, mimo że w samej strukturze tego państwa zaryso- wywał się już głęboki przewrót wewnętrzny w kierunku narodowego so- cjalizmu. 29 Eskadra brytyjska przybyła 14 VI 1932 r., w dzień później zaś wpłynęła do portu, jak również ORP „Wicher", który zacumował przy Westerplatte. Zob.: T. Morgenstern, Wejście ORP „Wicher" do Gdańska, „Bellona", nr l, Londyn 1953. 30 A. Zaleski utrzymywał natomiast, że nie był uprzedzony. Por.: P. Wandycz, August Zaleski, Paryż 1980, s. 103, tamże dalej twierdzenie, że Zaleski otrzymał dymisję, gdy posta- wił wobec Piłsudskiego kwestię zaufania, dążąc do odsunięcia Becka. 31 Odpowiedni protokół podpisano 13 VIII 1932 r. 32 Spór o „kasy kolejowe" został zapoczątkowany dekretem polskiego ministra komuni- kacji, orzekającym, że płatności za bilety kolejowe na obszarze WM Gdańska winny być uiszczane w walucie polskiej z uwagi na to, iż koleje gdańskie stanowią integralną część polskiej sieci kolejowej. Rok 1932 dobiegał końca. Na terenie Genewy mijała data naszej re- elekcji do Rady Ligi. Sprawę tę przeprowadził p. Zaleski z dużym sukce- sem. Trzeba jednak przypomnieć, że już wtedy akcja p. Zaleskiego w sprawie reelekcji poprzedzona była konferencją, którą odbył z nami Marszałek w Belwederze na ten temat. „Po co pan właściwie chce tego miejsca w Ra- dzie Ligi?" - zapytał Marszałek p. Zaleskiego. „Czy nie obawia się pan, że przez udział w tej instytucji będziemy z konieczności zmuszeni do zaj- mowania się szeregiem spraw, które nas właściwie nic nie obchodzą - będziemy sobie stwarzali zupełnie przypadkowych przyjaciół i nieprzyja- ciół." P. Zaleski był dość zgorszony tym ujęciem sprawy i nalegał, upa- trując w tej sprawie pewne zagadnienie prestiżowe, którego - przyznam się - nie rozumiałem, uważając, że nasz prestige prawdziwy dużo wię- cej ucierpiał przez różne procesy i gadaniny genewskie aniżeli zyskał przez dość wątpliwy zaszczyt naszego fotela przy stole Rady. „No - niech tam!" - zakończył tę sprawę niezbyt entuzjastyczną zgo- dą Marszałek. To zagadnienie w nowej formie stanęło przede mną przy ponownych wyborach do Rady po śmierci Marszałka. Po powrocie z sesji Rady p. Zaleski z naciskiem żądał swojej dymisji, chcąc w tych okolicznościach zakończyć swoją działalność, mimo że Mar- szałek nie ukrywał swego niezadowolenia z przyśpieszania przewidywa- nych terminów, chcąc - jak przypuszczam - bodaj na krótko zaakcen- tować twardsze stanowisko Polski jeszcze w ramach działalności dotych- czasowego ministra. Można by przypuścić, że była tu pewna analogia z tym, czego Marsza- łek oczekiwał na wewnątrz od poszczególnych premierów, których misja dobiegała do końca: tj. pokonania przynajmniej pierwszych trudności no- wego okresu i umiejętności zyskiwania czasu. Przy omawianiu tej sprawy z p. Zaleskim i ze mną w październiku 1932 r. Marszałek proponował p. Zaleskiemu stanowisko ambasadora w Londy- nie. P. Zaleski nalegał na opuszczenie służby państwowej, objął też zaraz stanowisko prezesa rady w Banku Handlowym. W tych warunkach objąłem 2 listopada 1932 r. stanowisko ministra spraw zagranicznych. Podsekretarzem stanu został p. Szembek, którego kwalifikacje, poza długoletnim technicznym doświadczeniem, określił Mar- szałek: „Nie daje sobie imponować przedstawicielom wielkich mocarstw." Mimo pewnej decepcji co do stanowiska p. Zaleskiego Marszałek po- żegnał go uprzejmie herbatą w Prezydium Rady Ministrów, dbając -jak zawsze - o kulturę życia politycznego. Warto zaznaczyć, że Marszałek, przyjmując jakichkolwiek obcych mę- żów stanu lub akredytowanych w Warszawie dyplomatów, czynił to zawsze w obecności bądź p. Zaleskiego, bądź mojej, dodając, że rozmawia z nimi, gdyż na skutek wspólnego porozumienia Pan Prezydent Rzeczypospolitej odstąpił mu w tej dziedzinie częściowo swoje prerogatywy, mimo że jest ministrem spraw wojskowych. Nie zaniedbywał przy tym nigdy tytułować mnie uroczyście „panie Ministrze" i odsyłać praktyczną stronę spraw do moich decyzji. II 1933-1935 DALSZY CIĄG KRYZYSU INSTYTUCJI MIĘDZYNARODOWYCH AKTYWIZACJA POLITYKI POLSKIEJ Okoliczności, w których objąłem tekę spraw zagranicznych, nie były zbyt łatwe. Bezpośrednie związanie w czasie mniej ustępliwych form na- szej polityki - mimo że jej zasady nie ulegały żadnej zmianie, a chodziło jedynie o dostosowanie się do potrzeb sytuacji ogólnej - ze zmianą na stanowisku ministra stwarzało atmosferę pewnej nieufności. Wiele czyn- ników międzynarodowych - jak np. urzędnicza polityka Quai d'Orsay,33 światek masonerii genewskiej itp. pogodziły się z postacią Marszałka jako rzeczą nieuniknioną, mimo swych animozji, które dały się tak Marszałko- wi we znaki za czasów Naczelnikostwa Państwa - widziało w osobie p. Za- leskiego coś w rodzaju „okoliczności łagodzącej". Poglądy Marszałka na sprawy Europy Wschodniej i jego nieufność do Rosji, rezerwa wobec Ma- łej Ententy i opartego na Pradze tzw. „systeme francais de l'Europe orien- tale"34 plus negatywne wyraźnie stanowisko wobec prób Genewy do mie- szania się w wewnętrzne sprawy polskie - wszystko to razem na nowo zaczęło straszyć różnych polityków lub biurokratów politycznych w Europie. Nie można zapomnieć, że np. zaangażowanie Francji po naszej stronie w r. 1920 oraz alians z 1921 r. zdecydował p. Millerand poparty przez Barthou i innych przeciw p. Philippe Berthelot i całemu Quai. Świeże były jeszcze wspomnienia różnych komisji ligowych, które chciały urzą- dzać sowiecki tranzyt przez Polskę bez wzajemności lub też pragnęły stale patronować najmniej lojalnym mniejszościom narodowym w Polsce. Jesz- cze w 1931 r. skutkiem wydarzeń w Małopolsce Wschodniej35 z Genewy domagano się utworzenia urzędu czy komisarza nadzwyczajnego dla spraw mniejszościowych, na co zresztą Marszałek odpowiedział, że może się na 33 - ulica w Paryżu, przy której znajduje się siedziba francuskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, przenośnie - nazwa tego ministerstwa. 34 - francuski system Europy Wschodniej (fr.). 35 Chodzi o antypaństwowe działania nacjonalistów ukraińskich na kresach wschodnich w 1930 r. W odpowiedzi władze polskie stosowały wobec ludności ukraińskiej ostre represje łącznie z pacyfikacjami. to zgodzić, ale mianuje tym komisarzem ówczesnego ministra spraw we- wnętrznych gen. Składkowskiego. W zasadniczym naszym położeniu mieliśmy jeden punkt nowy pozy- tywny: nieagresję z Rosją. Stosunki z Niemcami nie wykazywały jeszcze poprawy, a miejsce w Radzie Ligi było raczej fikcyjne, bo wystarczyło zmontować petycję mniejszościową lub skargę gdańską, ażeby Polskę wy- kluczyć praktycznie z obrad Rady Ligi i uczynić z niej klienta, obiekt dyskusji, a nie współczynnik decyzji europejskich. Warto też przypomnieć, że nawet to positivum - pakt rosyjski - wywołał w danym momencie dwumiesięczny atak prasy francuskiej36 (gabinet Tardieu), kwalifikujący mnie jako „zdrajcę Europy". Nie mieliśmy wówczas właściwie bezpośrednich rozmów z Londynem. W Anglii uważano nas za klienta Francji, a rozmawiało się w Genewie, gdzie ówczesny minister Sir John Simon kokietował Niemców we wszyst- kich polsko-niemieckich sporach, robiąc to poza tym we właściwy sobie nieznośny sposób. Gdańsk i sprawy mniejszościowe stwarzały temu boga- te możliwości. Na czele potężnego niegdyś Sekretariatu Ligi, na miejsce bądź co bądź wytrawnego polityka i dyplomaty Sir Erica Drummonda, przybył p. Avenol, marna figura balansująca w lokajski sposób między przed- pokojami paru wielkich mocarstw bez liczenia się nawet z minimalnym konwenansem, jeśli już nie z pisanymi zasadami Paktu. Wobec tego, że zadanie swoje widziałem w konieczności wzmocnienia własnej polityki polskiej, wobec faktu, że jej reasekuracja przez instytucje międzynarodowe stawała się coraz mniej solidna, nie robiłem sobie złu- dzeń, że wykonanie zadania nie będzie łatwe. Zawsze w okazjach, w któ- rych treść spraw rozchodzi się zbyt daleko z istniejącą jeszcze zewnętrznie formą, nieuniknione przełamywanie pewnych przeżytych form i nałogów myślowych stanowi najtrudniejsze akcesorium poważnej pracy politycznej. Polityka międzynarodowa nie zna stabilizacji i jest w ciągłym ruchu, a ludzie upierają się za każdym razem, ażeby tak skomplikowane zagadnie- nie załatwić w każdej poszczególnej fazie zmieniających się koniunktur jakimś jednym sposobem - raz na zawsze, co jest oczywistą niemożli- wością. Nie najmniejszą trudnością było przełamywanie nałogów myślowych w samej Polsce z personelem MSZ włącznie. Przyzwyczajono się zanadto do powolnej techniki pracy „pięciolecia spokoju" od 1926 r. Głównym zagadnieniem, które zarysowało się w początkach mojej pra- cy jako ministra, było nowe oblicze stosunków polsko-niemieckich. W Niem- 36 Marzec-kwiecień 1932 r. czech szedł szybko ku władzy ruch narodowosocjalistyczny pod przewod- nictwem Adolfa Hitlera,37 wykazując wielką dynamikę i zapowiadając nowy etap w życiu Rzeszy. Świat cały prawie bez wyjątku identyfikował zwyczajowo już każdą dynamikę niemiecką z działalnością antypolską. Wszyscy kierownicy polityczni na świecie ostrzegali naszych przedstawi- cieli dyplomatycznych, że „Hitler to ostry antypolski kurs polityki nie- mieckiej". Pozostał mi w pamięci jeden jedyny głos przeciwny, dochodzą- cy nas z zewnątrz. Sędziwy, a mądry i doświadczony monarcha szwedzki, król Gustaw V, wezwał naszego posła i oświadczył mu: „Wszyscy twier- dzą, że pierwszym celem Hitlera będzie akcja przeciw Polsce. Widziałem się z nim w przejeździe przez Berlin i wcale nie nabrałem tego przekona- nia. Człowieka tego w pierwszej kolei interesują reformy wewnętrzne i nie ma on urazu antypolskiego." W ten mniej więcej sposób formułował król swoją opinię. Uderzyło mnie to, gdy Marszałek Piłsudski na odległość wy- czuwał to samo. Dlatego też, w chwili gdy musiałem po raz pierwszy w na- szym Sejmie zająć wobec tych spraw stanowisko, radził mi, ażeby prze- chodząc do porządku ponad ekscytacją prasy europejskiej, użyć w stosun- ku do Niemiec określeń równie stanowczych, jak spokojnych i umiarko- wanych, i nie przesądzających negatywnie przyszłości. Stąd powstało moje expose z dn. 15 lutego 1933 r. nazwane w kuluarach parlamentarnych: „Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie." 38 Pozory zewnętrzne były jednak przeciwne tej trzeźwej ocenie sytuacji. Ponieważ granica polsko-niemiecka miała tę słabą stronę, że dwa zagad- nienia, tj. Statut Wolnego Miasta Gdańska i traktat mniejszościowy, prze- nikały niejako poprzez tę granicę, podniecenie umysłów wśród ludności niemieckiej w Rzeszy i poza Rzeszą zakłócało obraz zarysowującej się przyszłej polityki Trzeciej Rzeszy. Terenem pierwszych trudności był, jak zwykle, Gdańsk. Senat Wolnego Miasta, rekrutujący się przede wszystkim z przedstawicieli stronnictwa deutschnationale,39 interpretował widocznie nowy ruch polityczny w Rze- szy podobnie, jak to czyniły czynniki zagraniczne, i pragnąc wylegitymo- wać się swym patriotyzmem niemieckim wobec nowych czynników, przy- chodzących do władzy w Rzeszy, kontynuował politykę naruszania pol- skich praw. Dnia 6 lutego 1933 r. Senat, wbrew zawartym umowom, za- wiadomił, że znosi oddzielną policję portową, włączając port i drogi wodne w Wolnym Mieście w jednolitą organizację policyjną Wolnego Miasta. Poza tym zauważono znaczne poruszenie w tajnych organizacjach wojsko- 37 30 stycznia 1933 r. Hitler został kanclerzem. 38 J. Beck oświadczył: „Nasz stosunek do Niemiec i ich spraw będzie dokładnie taki sam, jak stosunek Niemiec do Polski..." (Przemówienia..., s. 54-59). 39 Deutschnationale Volkspartei. wych 40 na terenie Wolnego Miasta. Nowe zarządzenie i towarzyszące zja- wiska zagrażały bezpośrednio polskim urzędom i władzom w Gdań- sku. Wobec takiego stanu rzeczy Marszałek zdecydował, że jedynie dalszy energiczny krok drogą faktu dokonanego może wyrównać sytuację. Po- za tym chodziło tu o pewną psychologiczną próbę mającą równocześnie charakter prewentywny w stosunku do przyszłego kierownika Rzeszy Nie- mieckiej. Zostało zatem zdecydowane, po dokładnym rozważeniu położenia, wzmocnienie jednego z niewielu punktów reprezentujących naszą siłę na terenie Gdańska. Został wydany rozkaz wzmocnienia polskiej załogi na Westerplatte przez batalion morski podlegający dowódcy floty i to drogą desantu dokonanego przez zaskoczenie. O świcie dnia 6 marca ORP „Wi- lia" zawinął do basenu Westerplatte, wyładowując posiłki. Senat i Wysoki Komisarz Ligi zostali powiadomieni, że wiadomości, jakie otrzymał Rząd Polski o przygotowywanym zamachu zbrojnym ze strony bojówek niemieckich, wywołały konieczność natychmiastowych zarządzeń. W zasadzie możliwość wzmocnienia garnizonu była przewidzianą w istnie- jących umowach, jednak w normalnym wypadku było to uzależnione od zgody Wysokiego Komisarza Ligi Narodów. Panu Rostingowi, ówczesne- mu Komisarzowi, oświadczyliśmy, że nie było czasu, wobec bezpośrednie- go zagrożenia, na przewlekłe procedury ligowe. W gruncie rzeczy było oczywiste, że przedwczesne ujawnienie naszych zamiarów doprowadziło- by tylko do zaostrzenia sytuacji i mogło wywołać konflikt. Na gruncie Ligi sprawa wywołała ogromne podniecenie. W kilka dni po fakcie zmuszony byłem przeprowadzić gwałtowną dyskusję na tajnych posiedzeniach Rady,41 przy czym głównym przeciwnikiem poza Niemcami był Sir John Simon. Moi przeciwnicy wyczuwali jednak twardą decyzję w naszym stanowisku. - dlatego też z ulgą raczej przyjęli po namiętnych debatach moją „kompromisową" propozycję przywrócenia odrębnej po- licji portowej w Gdańsku i utrwalenia jej egzystencji przez odpowiedni układ, za cenę wycofania posiłków wysłanych przez nas na Westerplatte. Na tym formalnie została zlikwidowana sprawa na gruncie genewskim, nie bez wzajemnej złośliwości między nami a delegacją angielską w dzie- dzinie redakcji odpowiednich uchwał Rady Ligi z jednej, a opóźnieniem wycofania posiłków z drugiej strony. W Gdańsku i Berlinie sprawa została natomiast dobrze zrozumiana jako ostrzeżenie. Nowy Senat gdański powołany do życia na początku lata po 40 Chodzi o bojówki SA i SS. 41 W drugiej dekadzie marca. Por.: J. Lipski, Przyczynki do polsko-niemieckiej deklaracji o nieagresji, cz. II, „Bellona", nr 2, Londyn 1951; J. Beck, Przemówienia..., s. 66-67. wyborach,42 które dały zwycięstwo hitlerowcom, za zgodą i wiedzą Ber- lina zajął w stosunku do Polski stanowisko ugodowe, broniąc się nato- miast gwałtownie przeciw narzucaniu Gdańskowi przez Genewę sztywnych form politycznych w życiu wewnętrznym Wolnego Miasta, sprzecznych z aspiracjami narodowego socjalizmu. Przedstawiciele Senatu z pp. Rauschningiem i Greiserem na czele przy- byli do Warszawy43 szukając drogi do polubownego załatwienia spraw spornych przez bezpośrednie porozumienie z nami, co z pewnością było najzdrowszą formą stosunków. Marszałek Piłsudski przyjął w mojej obec- ności delegację Gdańska. Pamiętam jego końcowe słowa: „Jestem bardzo zadowolony, że poszukali panowie jedynej sensownej drogi do stosunków z nami. Życzę panom, żeby panowie tu nie przyjeżdżali jako wrogowie, bo skończy się to źle, gorzej, niżby mogli przypuszczać." Ta pierwsza próba ostrzeżenia i wyjaśnienie sytuacji w stosunku do nowych Niemiec dały zatem rezultat raczej pomyślny. Szereg umów za- łatwił sptawy sporne. Po tym eksperymencie na konferencji z Marszałkiem stanęło już kon- kretne pytanie: czy nie warto by wykorzystać przewrót wewnętrzny w Rze- szy dla lepszego ukształtowania naszych stosunków sąsiedzkich? Celem tej akcji byłoby zdjęcie z Polski tych dodatkowych obciążeń, które w po- równaniu do innych poważnych państw dźwigała na sobie w polityce euro- pejskiej z powodu zupełnego impasu w tych stosunkach - impasu, który stawał się równocześnie jak gdyby kanonem w polityce mocarstw europej- skich w stosunku do nas jako państwa najbardziej zagrożonego. Marszałek Piłsudski postawił mi wówczas, jako ministrowi spraw za- granicznych, wyraźne żądanie sprawdzenia, czy takie nowe rozwiązanie zagadnienia jest istotnie możliwe, zostawiając mi wybór środków dla zdo- bycia rzeczowej odpowiedzi. Dodać należy, że już przedtem - po nominacji hr. Szembeka na stano- wisko podsekretarza stanu - p. Szembek otrzymał polecenie objazdu sto- lic zachodnioeuropejskich po raz pierwszy z Berlinem włącznie dla zorien- towania się w sytuacji. Kontakty p. Szembeka miały mieć charakter pół- oficjalny i informacyjny, w zewnętrznym swym wyrazie miały na celu za- znaczenie, że do nowych zjawisk w polityce europejskiej podchodzimy bez uprzedzeń. 42 Wybory odbyły się 28 V 1933 r., hitlerowcy uzyskali 38 mandatów w 72-osobowym Volkstagu. 43 Przybyli oni do Warszawy 3 VII 1933 r. Po miesięcznych rokowaniach parafowano w Gdańsku 5 VIII polsko-gdańską umowę o wykonaniu art. 33 traktatu wersalskiego do- tyczącego praw Polaków w WM Gdańsku oraz układ w sprawie wykorzystania przez Polskę portu gdańskiego. Podstawą negocjacji było porozumienie, że będą one toczyły się bezpo- średnio, tj. bez udziału Komisarza Ligi Narodów. Ja osobiście poza śledzeniem polityki wszystkich mocarstw zachodnich posługiwałem się z jednej strony rozumowaniem generalnym, a poza tym szukałem dla każdej myśli sprawdzianu praktycznego. Wychodząc z istot- nego zawsze założenia, że „wszystko na świecie robią ludzie" - starałem się zbadać sposób myślenia nowych kierowników Rzeszy, których opinia europejska przedstawiała tylko z animozją, bez gruntownego studium pro- cesu dokonywającego się w Niemczech. Nawet pochodzący z dawnego re- żimu niemieccy przedstawiciele dyplomatyczni z p. von Kellerem, delega- tem w Genewie, na czele, usiłowali przedstawić Hitlera jako coś w rodzaju nieporozumienia w życiu Niemiec - nieporozumienia krótkotrwałego, nie- zdolnego do wpłynięcia na istotny bieg wydarzeń międzynarodowych.44 Oczywiście, taka powierzchowna czy tendencyjna opinia nie mogła być brana pod uwagę. Przed wyjazdem na jesienną (1933 r.) sesję Ligi do Genewy przedstawi- łem Marszałkowi pierwsze wyniki mych studiów, które po przeprowadzo- nej dyskusji ustaliliśmy, jak następuje: a) ruch narodowosocjalistyczny przedstawia niewątpliwie charakter ru- chu rewolucyjnego. Miarodajne dlatego jest, czy wszyscy ludzie tego ruchu uważają się za rewolucjonistów. Studium wystąpień i metod Hitlera oraz bezpośrednie doświadczenie z przedstawicielami nowego Senatu gdańskie- go potwierdziło tę hipotezę; b) wszyscy reformatorzy świata mają skłonność zaczynania historii swe- go narodu od nowa - od roku „Rzymskie I" - i wobec tego można z nimi prowadzić nową dyskusję na stare tematy; c) każdy reformator życia wewnętrznego, a jako taki przedstawiał się Hitler, potrzebuje pewnego czasu spokoju z zewnątrz; d) Hitler sam był raczej Austriakiem - a nie Prusakiem w każdym ra- zie. Uderzające też było, że między jego najbliższymi współpracownikami nie było ani jednego Prusaka. Fakt ten stwarzał również nową sytuację, gdyż niewątpliwie w furii antypolskiej decydującą rolę grała tradycja sta- rych Prus; e) ruch hitlerowski był między innymi ostatnim aktem zjednoczenia na- rodowego niemieckiego - procesu, który Bismarck świadomie powstrzy- mał w 1848 r. w obawie przed osłabieniem hegemonii Prus wewnątrz Rze- szy (vide Pamiętniki Bismarcka). Rezultat wszystkich tych rozważań, opartych na bacznym śledzeniu spraw niemieckich, wskazywał, że okazja jest wyjątkowa i mogłaby posłużyć do wyrównania naszej pozycji w europejskim układzie sił. 44 W prasie ówczesnej, aż po „noc długich noży", tj. do końca czerwca 1934 r., uważano rząd Hitlera za przejściowy; pierwszym, który ocenił reżim Hitlera jako trwały, był amba- sador A. Wysocki (por. tenże, Tajemnice dyplomatycznego sejfu, Warszawa 1974). Wyjeżdżając zatem w jesieni do Genewy 45, miałem głównie na uwadze sprawdzenie słuszności tego rozumowania. Sposobność nie dała długo na siebie czekać. Hitler, chcąc sprawdzić pozycję międzynarodową nowych Niemiec, wysłał do Genewy dra Goeb- belsa z zadaniem przeprowadzenia rozmów z europejskimi partnerami. W Genewie przywitała wysłannika ogólna niechęć podniecana przez spe- cyficzną atmosferę zjazdów genewskich. Niechęć do faszystowskich Włoch zbladła w porównaniu do niechęci, którą Goebbels spotkał. Obok różnic doktrynalnych i reżimowych grało tu wielką rolę zagadnienie żydowskie. Niewątpliwie poza tym miało się do czynienia z tendencyjną niechęcią do wszelkich nowatorów. Próby p. Goebbelsa, nieśmiałego zresztą na terenie genewskim, na ogół nie miały powodzenia. Pewnego dnia otrzymałem niespodziewanie telefon od p. Neuratha z za- pytaniem, czy nie przyjąłbym od niego zaproszenia na śniadanie z Goebbel- sem. Mając na uwadze zasadę, że nawet przeciwników trzeba przede wszyst- kim znać, i pragnąc stwierdzić z poważnego źródła, czy nasze przypuszcze- nie, iż ruch hitlerowski nie wyładuje się natychmiast przeciw Pol- sce i pamiętając przy tym, że szybka odpowiedź ma zawsze większą wartość psychologiczną, odpowiedziałem z miejsca, że się zgadzam.46 Spotkanie to miało miejsce we trzech w hotelu „Carlton" na górze nad nowo budującym się gmachem Ligi. Dr Goebbels od razu oświadczył, że nowy szef polityczny Niemiec pragnie przede wszystkim wyjaśnić na nowo stosunek Rzeszy do wszystkich partnerów, uważając, że dawna polityka niemiecka obciążona jest wielu błędami, które są szkodliwe dla interesów narodu niemieckiego. Ze swej strony powróciłem do formuły, której użył Marszałek Piłsudski w 1927 r. w stosunku do Stresemanna. Dr Goebbels podchwycił bardzo żywo tę formułę, podkreślając z drugiej strony, że Hitler przypuszcza również, iż bezpośrednie porozumienia z partnerami mogą się więcej przyczynić do odprężenia stosunków niż konwentykle genewskie. W tym miejscu, pogłębiając wywody antyligowe Hitlera - być może także dzięki decepcji, jaką mu dała podróż genewska - otworzył okno pokoju i, wskazując na rusztowania gmachu, powiedział: „Schauen Sie, Exzellenz, das ist der Ruinenberg vom Volkerbund.47 W tej nowo- żytnej wieży Babel nie znajdziemy zasadniczych rozwiązań." Odpowiedziałem, że Polska jest członkiem Ligi Narodów, że traktuje poważnie swoją rolę - ale że nie stoi to zupełnie w sprzeczności z możli- wością poprawienia stosunków polsko-niemieckich drogą bezpośredniego porozumienia - jeśliby w Berlinie istniała dobra wola ku temu. 45 Beck wyjechał do Genewy przez Paryż, gdzie zatrzymał się 20-21 września. 46 Z K. Neurathem Beck konferował 25 września, z H. Goebbelsem w obecności Neu- ratha 26 września. 47 - Proszę spojrzeć,Ekscelencjo, oto rumowisko Ligi Narodów (niem.). Musiałem obiektywnie przyznać, że częste spory polsko-niemieckie przed różnymi trybunałami międzynarodowymi stają się nieraz obiektem gry interesów, które ani z Polską, ani z Niemcami nie mają nic wspólnego. Oświadczenia dra Goebbelsa były właściwie wyraźniejszym sformuło- waniem tych poglądów, które nasi posłowie w Berlinie, pp. Wysocki, a po- tem Lipski, słyszeli ze strony czynników kierowniczych Niemiec. Wyda- wało się, że jeszcze przed objęciem kanclerstwa Rzeszy przez Hitlera już marszałek Hindenburg, jako prezydent, znajdował wobec Polski określe- nia znacznie lepsze od swych poprzedników. To przypuszczenie zostało mi zresztą wyraźnie potwierdzone przez kanclerza Hitlera w czasie mojej berlińskiej wizyty w 1935 r. Hitler mówiąc mi wówczas, że od początku swego dojścia do władzy dążył do odprężenia z Polską; wspominał pa- rokrotnie z naciskiem, że w tej polityce znajdował poparcie marszałka Hindenburga, który może sam nie zdecydował się na tak odważne rozwią- zania, ale sprzyjał im niewątpliwie. Największym przeciwnikiem tej kon- cepcji miał być wedle Hitlera gen. Schleicher, „przywiązany ślepo do kon- cepcji pro rosyjskiej", zaś von Papen nie miał żadnych szerszych koncepcji. Ostateczna negocjacja o formalny układ została rozegrana na następu- jących zasadach: Wysunęliśmy wobec Berlina prostą formułę: stosunki między Polską a Niemcami składały się do niedawna z dwóch elementów - stosunków bezpośrednich, które były wyraźnie złe, oraz z reasekuracji pewnej, jaką dawał udział obydwu państw w Lidze Narodów. Niemcy wystąpiły z Ligi w jesieni 1933 r., stwarzając tym pewne vacuum48 w stosunkach, a raczej obniżając jeszcze bardziej ich i tak niewystarczający poziom. Rząd Polski zapytał zatem formalnie, czy to pogorszenie leży w intencjach rządu nie- mieckiego. W ten sposób została postanowiona sprawa przez naszego po- sła w Berlinie na tle symbolicznego aktu desantu na Westerplatte i wobec nowego kursu polityki niemieckiej. Odpowiedź Hitlera nadeszła natychmiast: Rząd Rzeszy, występując z Ligi, miał na myśli jedynie swój brak zaufania do tej instytucji, a nie w najmniej- szym stopniu stosunek do Polski. Rząd Rzeszy gotów byłby wyrównać lukę, wytworzoną w stosunkach, drogą bezpośredniego układu, który znacznie skuteczniej zabezpieczyłby dobre sąsiedztwo między obydwoma państwami. Hitler uważałby wyrzeczenie się publicznie użycia siły dla uregulowania istniejących lub powstających między obydwoma państwa- mi spraw jako zasadę tego układu. Zasada proponowana przez Niemcy została przez nas przyjęta. Około połowy grudnia przystąpiliśmy do próby ułożenia tekstów. Na pytanie ambasadora Rzeszy w Warszawie von Moltke co do formy układu Marsza- 48 - próżnia, puste miejsce (łac.). łek Piłsudski odpowiedział, że zbyt wielka ilość paragrafów i kancelaryj nych wymysłów nie leży w jego upodobaniach, gdyż raczej zaćmiewa treść układu.49 Odpowiedź brzmiała, że Hitler stoi na tym samym stanowisku, a pierwsza, prosta i krótka propozycja tekstu została nam szybko przed- stawiona. Z polskiej strony wysunięta została teza, że nowy układ powi- nien być instrumentem wzmacniającym porządek w Europie, nie może zatem wejść w sprzeczność z naszymi poprzednimi zobowiązaniami. Wy- mieniliśmy tu otwarcie dwa zobowiązania zasadnicze, tj. alians francusko- -polski oraz Pakt Ligi Narodów. Rząd Rzeszy w otwartej dyskusji przyjął tę zasadę, mówiąc wyraźnie, że wobec ściśle obronnego charakteru soju- szu polsko-francuskiego Kanclerz Rzeszy nie widzi sprzeczności między tymi układami. Co do Paktu Ligi rząd Rzeszy wyraża desinteressement.50 Auswartiges Amt do naszych zastrzeżeń dodał aluzję do układu w Locarno, mając niewątpliwie na celu zachowanie procedury przewidzianej w tym układzie, a uważanej przez ten urząd za korzystny. W ten sposób skonstruowany został tekst układu. O zamiarze zawar- cia i ramach umowy rząd francuski był przez nas poinformowany z tytułu aliansu i nie podniósł żadnych obiekcji.51 Podpisanie układu nastąpiło dnia 26 stycznia 1934 r. Hitler interesował się żywo osobiście stosunkami z Polską, rozmawiał chętnie z posłami RP w Berlinie i znał dokładnie moją genewską rozmowę z Goebbelsem. W związku z tym spowodował przyjazd dra Goebbelsa do Warszawy, pod pretekstem wygłoszenia odczytu, i późniejsze wizyty pre- miera Goeringa.52 Obaj ci panowie byli przyjęci przez Marszałka Piłsud- skiego. O ile dr Goebbels rozmawiał tylko ogólnie - może szukał potwier- dzenia wypowiedzianych przeze mnie w Genewie opinii, o tyle premier Goering sprowadzał rozmowę od razu na tory praktyczne. Z rozmów z Goeringiem zanotować należy, że po zawarciu układu o nieagresji pra- gnął on zbadać, jak daleko mogłoby sięgać odprężenie polsko-niemieckie. Potwierdził kategorycznie, że nowy rząd Rzeszy największą wagę przykła- da do ustalenia dobrych stosunków sąsiedzkich i załatwienia spraw spor- nych drogą bezpośredniego porozumienia. W tej dziedzinie otrzymał ja- 49 Hitler przeforsował wbrew Neurathowi ideę układu z Polską 16 XI 1933 r., a 27 listo- pada H. A. von Moltke wręczył projekt deklaracji Piłsudskiemu. O dalszych rokowaniach por. M. Wojciechowski, Stosunki polsko-niemieckie 1933-1938, wyd. II poprawione, Po- znań 1980, s. 98 i n.; Oświadczenie Becka z 16 XI 1933 (zob. tenże. Przemówienia..., s. 84). 50 - brak zainteresowania (fr.), w polityce: oświadczenie jakiegoś państwa, że zostawia swobodę działania innemu państwu odnośnie do określonych spraw. 51 Por. Diariusz i Teki Jana Szembeka, t. l, oprac. T. Komarnicki, Londyn 1964, s. 133. Depesza Chłapowskiego do MSZ z 26 I 1934 r. 52 Goebbels był w Warszawie ok. 12 VI 1934 r., natomiast Goring od 27 do 31 I 1935 r. polując także w Białowieży. Por.: Diariusz..., t. l, s. 217-227; Dokumenty i materiały..., t. 6, s. 278-279. sną i niedwuznaczną pozytywną odpowiedź. Goering dał przy tym wyraz zdecydowanej niechęci nowych Niemiec do Rosji. Uderzające było, że używał określenia: „do każdej Rosji", nie ograniczając tego tylko do So- wietów. Można było oczekiwać, że w razie najmniejszej zachęty z naszej strony szedłby w kierunku jakiegoś antyrosyjskiego porozumienia. Mar- szałek uciął z góry tę rozmowę, stwierdzając, że Polska jako bezpośredni sąsiad Rosji musi prowadzić wobec tego państwa politykę spokojną i umiar- kowaną, nie mogąc się angażować w żadne porozumienia, które by wywo- ływały nowe napięcia na naszej wschodniej granicy. „Nie można się do- prowadzać do takiego stanu, ażeby spać z karabinem w łóżku - karabin powinien być w składzie mobilizacyjnym" - zakonkludował Marszałek. Premier Goering skarżył się z naciskiem na niemożliwość ułożenia bo- daj przyzwoitego modus vivendi z Pragą, przypisując to specyficznej poli- tyce czeskiej, uosobionej w działaniach dra Benesza oraz wrodzonym ce- chom tego narodu. W szczególności z irytacją mówił o sprzeczności istnie- jącej między oficjalnymi liberalnymi hasłami Republiki Czechosłowackiej a praktyką jej wewnętrznego życia oraz o chęci dra Benesza robienia z Cze- chosłowacji czegoś jakby instytucji międzynarodowej, mającej wiązać po- łowę Europy. Koneksje czesko-sowieckie poza tym podlegały gwałtownej krytyce Ber- lina.53 Marszałek Piłsudski nie taił, że Czesi nie cieszą się w Polsce ani szacun- kiem, ani sympatią. Z drugiej strony Marszałek chętnie powracał w rozmowach do podkre- ślania wagi utrzymania spokoju i respektu naszych interesów i praw w Gdańsku. Równocześnie z badaniem możliwości uspokojenia naszych stosunków od zachodu mieliśmy do czynienia z zagadnieniem praktycznego zasto- sowania paktu o nieagresji polsko-sowieckiego. Ta sprawa również i jako novum w naszej polityce musiała być ujęta w rozsądne ramy. W jednym i drugim wypadku uważaliśmy za korzystne, ażeby drogą pewnych manifestacji zewnętrznych utrwalić w opinii wszystkich zainte- resowanych krajów, że stało się coś nowego, że istnieje pewna poprawa stosunków, otwarcie przez zainteresowane rządy stawianych, stąd obok prostego i szybkiego załatwienia bieżących spraw granicznych i sąsiedz- kich szliśmy na rękę wszelkim inicjatywom, które miały na celu okazanie naocznie szerszej publiczności, że znikają niektóre z dawnych trudności. 53 Dotyczy postawy Czechosłowacji wobec projektu paktu wschodniego, która zaowo- cowała układem o wzajemnej pomocy Czechosłowacji i ZSRR podpisanym 16 V 1935 r. Dyplomaci, politycy i wojskowi sowieccy przestali unikać Warszawy, pró- by nawiązania kontaktów między światem teatralnym, artystycznym i lite- rackim znajdowały poparcie rządów.54 Były to jednak, jak wspomniałem, raczej rzeczy zewnętrzne. Pewną głębszą próbą ze strony sowieckiej był przyjazd do Warszawy Karola Radka w lecie 1933 r., naczelnego redakto- ra „Izwiestii" i osobistości, która w owym czasie w partii komunistycznej miała pewne znaczenie, jeśli chodzi o stosunki zagraniczne.55 Radek w szta- bie kierowniczym sowieckim reprezentował pewien odrębny typ człowieka. Urodzony i wychowany w Małopolsce, kolega gimnazjalny z Tarnowa Ste- fana Jaracza, gen. Kukiela i innych, znalazł się w Rosji dopiero w przede- dniu rewolucji bolszewickiej i związany był jedynie z ruchem komunistycz- nym, a nie z Rosją. Do końca nie mówił dobrze po rosyjsku, znał nato- miast dzieła Wyspiańskiego na pamięć. Zapewne z tych względów został wysunięty przez Stalina do kontaktu z Polską.56 Pakt nieagresji z zachodnim sąsiadem był dla Rosji niewątpliwie war- tością samą w sobie. Względne powodzenie reżimu w owym okresie i istnie- jący wiecznie uraz obawy przed zewnętrzną interwencją w sprawy sowie- ckie nasuwał logicznie potrzebę pewnego spokojnego zabezpieczenia So- wietów w Europie. Niemniej myślący zawsze niespokojnie i nerwowo dy- plomaci sowieccy skoczyli w swej ocenie własnej sytuacji od marzeń o świa- towej rewolucji do kompleksu strachu przed rewanżem burżuazji. Z tru- dem zatrzymywali się na rozważaniach spokojnych. Radek po wyrażeniu wielkiej radości z powodu wyjaśnienia, które nastąpiło między Sowietami a Polską, wyjaśnienia, że żadna ze stron nie żywi zamiarów napastniczych, próbował od razu, choć ostrożnie, jeszcze podsunąć nam plany szersze. Dyplomacja sowiecka owej epoki nie była jeszcze tak pewna siebie, jak po uroczystych zaproszeniach do współpracy europejskiej, podjętych w na- stępnym roku ze strony Paryża. Idąc jednak śladami dawnego imperializmu carskiego, próbowała wrócić do polityki „stref wpływów, rejonów zainte- resowań itp." Na razie Radek wysuwał myśl jakiejś wspólnej opieki nad państwami bałtyckimi - z ostrzem zwróconym oczywiście przeciwko Niem- com. Przyparty do muru pytaniem, jak sobie Rosja wyobraża dla siebie niebezpieczeństwo niemieckie bez udziału Polski w jakimś komplecie z Niem- cami - nie umiał dać wyraźnej odpowiedzi, tak że pozostawił raczej wra- żenie chęci zalegalizowania w Warszawie jakichś bałtyckich aspiracji So- wietów. Otrzymał, zgodnie z ustalającą się już tradycyjnie metodą naszej poli- 54 Rok 1933 był w stosunkach polsko-radzieckich pod tym względem wyjątkowy. 55 K. Radek bawił w Polsce jako redaktor „Izwiestii" w drugiej połowie lipca 1933 r. Por.: B. Miedziński, Pakty Wilanowskie, „Kultura" 1963, nr 7-8. 56 Wcześniej przebywał w Moskwie Bogusław Miedziński jako redaktor naczelny „Ga- zety Polskiej", organu rządowego. tyki, wszelkie zapewnienia co do wagi, jaką przykładamy dla utrzymania i lojalnego stosowania zawartego świeżo układu jako układu bilateralne- go. Co do spraw państw trzecich - powtórzono mu zasadę naszą, że z re- guły nie dyskutujemy interesów żadnych państw większych czy mniejszych inaczej jak za ich zgodą i wolą. Formalnie kontentował się tym stanowi- skiem, szedł na rękę dla ułatwienia kontaktów prasowych, kulturalnych i ekonomicznych, a sporo czasu ze swego pobytu w Polsce poświęcał na przekonanie się naoczne o dokonywanych przez nas pracach państwo- wych, podróżując po różnych ośrodkach kulturalnych i przemysłowych, ze szczególnym uwzględnieniem Pomorza, Gdyni i Gdańska. Inicjatywa jakiejś wspólnej gwarancji dla państw bałtyckich miała jesz- cze do nas wrócić drogą oficjalną, zanim jeszcze wypłynęły szerokie plany sowieckie na gruncie genewskim. Jako wytyczną mieliśmy wówczas w stosunku do Rosji: a) ścisłe wykonanie paktu nowego i żądanie wzajemności ze strony So- wietów, b) wysiłek dla poprawienia i utrzymania lepszej atmosfery, c) ostrożność w stosunku do sowieckich planów politycznych, które nie dając nam realnego oparcia ze strony Rosji, mogły tylko komplikować nam stosunki z innymi państwami. Ze względów wspomnianych w punkcie „b" wynikła sprawa mojej wi- zyty w Moskwie jako spóźnionej odpowiedzi na odbytą przed laty wizytę komisarza Cziczerina w Warszawie. Po dyskretnych negocjacjach ustali- liśmy termin tej wizyty na początek 1934 r., co tym bardziej zyskiwało na wyrazie, że było to w epoce zakończenia układów o pakt polsko-nie- miecki.57 Współczesność tych wydarzeń miała na celu określenie jasnych ram dla naszej pozycji w Europie Wschodniej. Chodziło o to, ażeby było wiadomo, że bezpośrednie kontakty, rozmowy i układy z każdym z naszych dużych sąsiadów miały wyjaśnić jedynie pozytywne cele, tj. poprawę warunków życia w tej części Europy, a nie oznaczały żadnych tajnych spisków dyplo- matycznych ani nie mogły być interpretowane jako podporządkowanie polityki polskiej, ani wpływom Berlina, ani Moskwy. Poświęcone było dużo wysiłków dla dobrego utrzymania takiej formy niezbędnej w moim głębokim przekonaniu, potwierdzonym całkowicie opi- nią Marszałka Piłsudskiego. Inne związanie się bądź to z Niemcami, bądź z Rosją mogłoby nas nieuchronnie prowadzić do jakichś działań politycz- nych lub nawet konfliktów wojennych, nie mających nic wspólnego z istot- nymi interesami Polski, a mogących z naszego państwa uczynić tylko te- ren starcia się obcych interesów. 57 G. Cziczerin był w Warszawie w 1925 r., Beck przebywał w Moskwie od 13 do 15 II 1934 r. Taka niezmiernie prosta zasada z trudem znajdowała zrozumienie w innych krajach przywykłych w owym czasie do grubych czy skompli- kowanych bardzo gier i gierek dyplomatycznych. Poza tym łatwość, z któ- rą poprzednie gabinety innych mocarstw polskim trudnościom sąsiedzkim przypisywały swoje własne błędy i niedociągnięcia - była zbyt wygodna dla wielu polityków. Stąd też prasa europejska roiła się od najbardziej fantastycznych po- głosek przy każdym polskim posunięciu dyplomatycznym. We wszystkich expose parlamentarnych wyjaśniałem te rzeczy bardzo otwarcie, ale lu- dzie najtrudniej rozumieją rzeczy proste. Na ciągłe wyjaśnienia i dementi prasowe nie było czasu po prostu, byłoby to zresztą bezcelowe. Konten- towaliśmy się pozaparlamentarnymi wyjaśnieniami przeznaczonymi prze- de wszystkim dla opinii polskiej, dobrą pamięcią o tym, ażeby na czas i dokładnie poinformować tych partnerów ze świata międzynarodowego, z którymi łączyły nas umowy lub przyjaźń, a którzy mogli być zaintereso- wani w zamierzeniach przez nasz Rząd przedsiębranych. Dlatego też obiek- tywny obserwator musiałby stwierdzić w owym okresie, że w przeciwień- stwie do tumultu czynionego przez prasę tego czy owego kraju, z Francją czy Czechami na czele, wypowiedzenie się czynników oficjalnych wszyst- kich naszych partnerów było spokojne i rzeczowe. Zanotować tu należy rzecz charakterystyczną: układ polsko-niemiecki przyjęty był we Francji, która w tej sprawie była bezpośrednio zaintere- sowana, znacznie trzeźwiej i spokojniej aniżeli jakiekolwiek złe czy dobre nowe zjawiska w stosunkach polsko-rosyjskich. Jak późniejsze wydarze- nia wyjaśniły, to paradoksalne zjawisko powtarzało się stale, tak że w przy- szłości można je było wyraźnie uznać za decydujący prawie moment w na- szych stosunkach z francuskim aliantem. Na razie, na przełomie 1933 r. i 1934 r., układ polsko-niemiecki był głównym wydarzeniem dnia, a za- powiedź wizyty moskiewskiej paraliżowała kampanię na tematy polsko- -sowieckie. W negocjacji rosyjskiej należy podkreślić częściowy postęp w rezulta- tach, do których dążyła nasza polityka w dziedzinie stworzenia jednoli- tego frontu zachodnich sąsiadów Rosji. Chodziło tu o podpisanie w Lon- dynie w dniu 4 lipca 1933 r. tak zwanego „Protokółu o definicji napastni- ka" pomiędzy Rumunią, Estonią, Łotwą, Polską i ZSRR. Protokół ten wyrównywał do pewnego stopnia opóźnioną akcję Rumunii w solidarno- ści sąsiedzkiej - natrafił natomiast na podobne trudności ze strony Fin- landii tradycyjnie nieufnej w stosunku do Sowietów.58 58 Konwencja o określeniu napastnika z 3 VII 1933 r. między rządem RP a rządami Afga- nistanu, Estonii, Łotwy, Persji, Rumunii, Turcji i ZSRR; Dokumenty i materiały..., t. 6, s. 56-60. Finlandia przyłączyła się później. Natomiast 4 VII została podpisana identyczna Roku 1933 nie można zamknąć bez przypomnienia, że poza wspom- nianymi dwiema wielkimi negocjacjami z Niemcami i Rosją wypłynęła po raz pierwszy oficjalnie inicjatywa włoska mająca na celu „zhierarchi- zowanie" państw europejskich - z podziałem na wielkie mocarstwa i... resztę. Wspomniana inicjatywa włoska, znana powszechnie pod nazwą „Pro- jektu paktu czterech" parafowanego 7 czerwca 1933 r. w Rzymie, zmusiła, nas do dość ryzykownej reakcji. Włochy jako państwo, które najpóźniej w Europie sięgnęło po stanowisko tak zwanego wielkiego mocarstwa, z na- miętnością dorobkiewicza dążyło stale do wskrzeszenia charakterystycz- nego dla polityki europejskiej dziewiętnastego stulecia „koncertu mo- carstw". Inne, starsze mocarstwa, bodaj pozornie zrzekły się w Pakcie Ligi Narodów swego ekskluzywnego stanowiska. Było to z ich strony nor- malnym dostosowaniem się do charakteru epoki. Dawny świat, w którym wielkie mocarstwo było protektorem, a inne państwa należały jedynie da strefy wpływów tego czy innego możnego protektora, uległ po wojnie 1914-1918 znacznej ewolucji. Trudności okresu powojennego, straty wo- jenne i nowa fala prądów nacjonalistycznych osłabiła, proporcjonalnie więcej, duże organizmy państw aniżeli średnie i małe. Obok państw pro- tektorów i państw klientów zarysowywały się formy państw średnich, niel należących do wspomnianych dwóch grup. Jeśli nawet Liga Narodów, przez utworzenie stałych miejsc w Radzie Ligi, pozostawiła jeszcze mo- carstwom pewne prerogatywy, to jednak zebrania genewskie, formalnie bodaj, dawały pewne prerogatywy i państwom mniejszym. Być może, że ten podział hierarchii państw miał istotne znaczenie przez proporcję środ- ków działania politycznego czy wojennego, jakimi różne państwa rozpo- rządzały. Niemniej jednak połączenie czegoś w rodzaju wielkiego trybu- nału międzynarodowego, jakim miała być Liga, gdzie poszczególny jej członek mógł być zmuszony do respektowania wyroków tej instytucji czy jej organów, z przywilejami wielkich mocarstw objętych paktem czterech, a nadużywających w konsekwencji aparatu ligowego, stworzyć by musiało sytuację nie do wytrzymania. Dawny koncert mocarstw sprzed 1914 roku miał przynajmniej wyraźne oblicze. Mocarstwa same bezpośrednio, wła- snymi środkami musiały opłacać koszty swej polityki i swoich pretensji. W ramach Ligi etykieta „demokracji międzynarodowej" pokrywała fakt, że pozostałe państwa, bez ryzyka ze strony Wielkich, byłyby zredukowa- ne do roli marionetek. Ryzyko takiego pomieszania metod pracy okazało się już w całej pełni w tzw. „Deklaracji pięciu mocarstw" z 1932, na marginesie konferencji konwencja, ale o charakterze powszechnym, w której Polska nie uczestniczyła. Por.: J. Beck, Przemówienia..., s. 71. rozbrojeniowej, deklaracji, której skutki zaciążyły groźnie na polityct europejskiej następnych lat.59 Już wówczas ostrzegaliśmy głośno przed tym niebezpieczeństwem. Tego rodzaju system dla nas, jako państwa obiektywnie znacznego, ma- jącego swą własną określoną rolę w Środkowej i Wschodniej Europie, a nie nadążającego jedynie jeszcze w technicznym przygotowaniu i rozwoju swej siły, był oczywiście a priori niemożliwy do przyjęcia. Trzeba było przeciw- działać. Możliwe to było dzięki temu, że w gruncie rzeczy między tymi wła- śnie czterema mocarstwami istniało najwięcej sprzecznych interesów i od- miennych dążeń - podstawy zatem paktu były w gruncie rzeczy kruche, a jedynie zewnętrzne pozory wyglądały groźnie. Wart może przypomnienia jest epizod związany z pierwszym projektem naszej reakcji zwróconej przeciw paktowi czterech. Marszałek Piłsudski, widząc w pakcie przede wszystkim niebezpieczeństwo dla słusznych praw i interesów państw mniejszych zagrożonych przez „kartel mocarstwowy" (w przeczuciu niejako konferencji monachijskiej z 1938 r.), w pierwszej chwili myślał o stworzeniu wspólnego stanowiska wszystkich zagrożonych tą kombinacją polityczną. Gotów nawet był przełamać mur dzielący nas od Pragi, mimo głębokiej nieufności do polityki p. Benesza. W związku z tym zapytał mnie, czy potrafię sobie zorganizować i zapewnić kontakt osobisty z Masarykiem, którego mimo jego trwałej niechęci do Polski uwa- żał za osobistość poważniejszą. W poufnej a szybkiej negocjacji zapewni- łem sobie rozmowę z Masarykiem i gotów byłem do Pragi wyjechać. Omó- wiona była już nawet technika podróży.60 W tym momencie Marszałek rozchorował się nagle - dostał silnej go- rączki i prosił mnie o wstrzymanie całej akcji, nie mogąc pracować przy układaniu całego planu. Gdy Marszałek po kilku dniach wyzdrowiał, do pierwotnego projektu już nie wrócił, niewątpliwie dlatego, że w przeciwieństwie do naszej po- stawy Praga biła już pokłony przed paktem czterech i, jak to zresztą przy- puszczać było można, z góry uchyliła się od zajęcia odważniejszego sta- nowiska. Prawda, że w międzyczasie Paul-Boncour, zaniepokojony reakcją opinii francuskiej na jego zaangażowanie w tę nową kombinację, wystosował list, w którym, w sposób dość wykrętny zresztą, starał się zmniejszyć znacze- nie zamierzonego układu. Dr Benesz i p. Titulescu pośpieszyli się natych- miast z deklaracjami „wiernopoddańczymi" w stosunku do polityki Paul- -Boncoura, rezygnując z zasadniczego stanowiska wobec paktu, wbrew swokm pierwotnym zastrzeżeniom. 59 Zob. przyp. 22 na s. 214. 60 Zob. przyp. 36 na s. 222. Wobec tego zrealizowana została druga operacja, tj. demonstracja prze- ciw Włochom. Po rozważeniu sytuacji Marszałek zdecydował się uderzyć w najsłab- szego partnera, tj. Włochy, i to drogą dość powierzchownej demonstracji. Ułożyłem ze świeżo mianowanym ambasadorem RP przy Kwirynale - hr. Jerzym Potockim, że zrzeknie się on swej nowej godności, podając mi oficjalnie w motywach, że podjął się swej misji w Rzymie z założeniem, że ma pogłębić tradycyjnie przyjazne stosunki między Polską a Włochami, wobec tego jednak, że nowa polityka włoska godzi w żywotne interesy międzynarodowe Polski, nie czuje się na siłach do objęcia stanowiska. W stosunku do innych uczestników paktu wysunęliśmy groźbę wystą- pienia z Ligi Narodów, z decyzją jej wykonania. Opinia wielu średnich i mniejszych państw popierała wyraźnie nasze negatywne stanowisko wobec rzymskich projektów. Jednocześnie opinia publiczna Francji wyraźnie dezawuowała zaangażowanie się między inny- mi Paul-Boncoura w akcję sprzeczną z duchem - i literą - Paktu Ligi Narodów. Charakterystycznym było, że Francuz, i to właśnie Paul-Bon- cour, „purysta ligowy", tak łatwo zdradzał Ligę Narodów w pakcie czte- rech. Bardzo to była charakterystyczna cecha dyplomacji francuskiej tego okresu: dziś nie wolno ruszyć przecinka w Pakcie Ligi Narodów; jutro porzucano bez ceremonii główną zasadę. Pakt nie został nigdzie ratyfikowany, a Rzym zrozumiał dobrze naszą demonstrację. Dyplomaci włoscy, z właściwą sobie elastycznością, po kilkutygodniowych polemikach z nami, dążyli wyraźnie do wycofania się z inicjatywy i poprawienia swych stosunków z Warszawą. W tych wa- runkch wyrównaliśmy incydent dyplomatyczny, związany z nominacją ambasadora, przez przeniesienie p. Wysockiego z Berlina, który, mimo powodzenia w swej misji wobec nowego reżimu niemieckiego, skarżył się bardzo na zmęczenie spowodowane wiekiem i kilku latami tak ciężkiej misji dyplomatycznej w stolicy Niemiec. Polemika w sprawie nieudanej inicjatywy Włoch skłoniła nas do wy- raźnego sformułowania pozycji, jaką starałem się określić, w życiu mię- dzynarodowym dla naszego państwa. Na próby komplementów pod adre- sem Polski, zaczynających się tradycyjnie od słów: „La Pologne, en tant qu`une grande puissance...",61 odpowiadałem konsekwentnie, że Polska nie jest wielkim mocarstwem, w tym rozumieniu, że nie prowadzi poli- tyki światowej - jest natomiast państwem, które ma politykę własną, nie może być przedmiotem międzynarodowych handlów politycznych „par ce que c'est un pays, qui se respecte",62 Sądziłem, że formuła ta pozwoli 61 - „Polska jako wielkie mocarstwo..." (fr.). 62 - „jako że jest krajem, który się ceni" (fr.). nam się obronić skutecznie od narzucania nam jakichkolwiek rozwiązań w dziedzinie polskich interesów narzucanych przez czynniki zewnętrzne, pozwoli współpracować na zasadzie aliansów i umów z mocarstwami, a równocześnie otworzy drogę do współdziałania z państwami mniejszy- mi naszego bliskiego rejonu na zasadzie wzajemnego szacunku i solidar- ności interesów. Nawet w stosunkach zewnętrznych i szczegółach pracy dyplomatycznej dbałem zawsze konsekwentnie o zachowanie tego stylu w polskiej poli- tyce, uważając go za równie celowy w naszej pozycji, jak i odpowiadający najlepszym tradycjom naszej myśli politycznej. W roku 1932 i 1933 wiele uwagi świata politycznego zajmowały obra- dy konferencji rozbrojeniowej, odbywającej się w Genewie pod egidą Ligi Narodów. Niezależnie od samego tematu tej konferencji fakt udziału w niej mocarstw nie należących do Ligi, jak Związku Sowieckich Republik Rad, Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej i wreszcie Japonii, która usu- nęła się z Ligi po sprawie mandżurskiej, powodował, że zainteresowanie było większe, niżby można było sądzić po bardzo skromnych wynikach samych merytorycznych obrad. Z naszej strony musieliśmy tę sprawę śledzić z uwagi, po pierwsze, dla- tego że brali w tych obradach udział nasi wielcy sąsiedzi, Niemcy i Rosja, i po drugie, że w Polsce często jeszcze brano zbyt na serio różne piękne hasła i programy, które inne państwa głosiły na konferencjach międzyna- rodowych jedynie dla względów taktycznych, z całym cynizmem unikając realnych wysiłków ze swej strony. Od początku, jak wspomniałem już. konferencja pięciu mocarsw od- byta na tle genewskich narad musiała nas źle usposobić do metod tam sto- sowanych. Następnie szereg kwestionariuszy, ankiet i publikacji sekre- tariatu konferencji (praktycznie Sekretariatu Ligi Narodów) wyraźnie menażował interesy wielkich mocarstw, a od państw mniejszych żądał jakiejś superlojalności w stosunku do zamierzanych, a nigdy nie reali- zowanych planów. Jasne było w każdym razie, że Niemcy są na drodze rozszerzania zbro- jeń ponad normę swego (legalnego) dotychczasowego nielegalnego stanu przygotowań wojennych - a Sowiety bądź to uchylały się jawnie od wszel- kich prób kontroli swego przygotowania lub też w najlepszym razie prak- tycznie tę kontrolę uniemożliwiały. W tych warunkach oczywiste było, że my, jako państwo między tymi dwoma mocarstwami położone, a w dodatku ze względu na swe ubóstwo materialne pozostające ciągle jeszcze w tyle w dziedzinie technicznego roz- woju zbrojeń, nie możemy zrobić żadnej koncesji w stosunku do naszej swobody działania, nie mogąc nawet zatrzymać się na istniejącym status quo. Z drugiej jednak strony trzymaliśmy się zawsze zasady, ażeby biorąc udział w jakiejkolwiek pracy kolektywnej, działać z dobrą wiarą i nie de- klarować rzeczy, której nie chcielibyśmy, czy nie mogli w odpowiedniej sytuacji wykonać. Dlatego obok szeregu zastrzeżeń i uwag zgłoszonych w stosunku do różnych obcych zamysłów i planów przedstawiliśmy z na- szej strony w głównych etapach konferencji pewne propozycje praktycz- ne. W ten sposób powstała nasza deklaracja z lutego 1933 r., zwana w ku- luarach Ligi „Polskim planem minimalnym". W rzeczywistości zaproponowaliśmy jedynie, nie przesądzając istotnych wyników konferencji, ażeby pierwszy jej etap zakończyć postanowieniem, że ograniczenie zbrojeń ma się opierać przede wszystkim na normach pro- stych i praktycznych. Proponowaliśmy ograniczenie maksimum kalibru artylerii, ograniczenie typu broni pancernej, a wreszcie konwencję zabra- niającą bombardowania powietrznego miast otwartych i obiektów niewoj- skowych oraz zakaz używania innych, szczególnie barbarzyńskich śród- ków walki, jak gazy trujące, wojna bakteriologiczna itp. Wybraliśmy za- tem normy najłatwiejsze do skontrolowania. Inicjatywa nasza nie miała; powodzenia na konferencji, która gubiła się w coraz to szerszych i bardzo, skomplikowanych debatach nie tylko wojskowych, ale i politycznych, W dodatku pozycję naszą utrudniał fakt złożenia niezmiernie zawiłego planu francuskiego, który choć sam skazany na oczywiste niepowodze- nie, popierany był jednak przez bardzo aktywną propagandę polityczną i prasową. Francuzi nie chcieli uznać naszego argumentu, że Francja nie chcąc uczynić żadnych koncesji technicznych w dziedzinie zbrojenia (od- rzucono nawet dyskusję co do kalibru dział), a równocześnie uchylając, się od praktycznej dyskusji co do zbrojeń niemieckich - ipso facto65, torpeduje konferencję rozbrojeniową - zwłaszcza utrudniwszy swą pozy-1 cję moralną i polityczną przez udział w „Deklaracji mocarstw", dającej;, Niemcom właściwie polityczny placet na nieliczenie się z ograniczeniami- przewidzianymi w traktacie wersalskim. Raz jeszcze ujawniła się słaba strona dyplomacji francuskiej, która głosząc tradycyjnie przywiązanie do legalizmu w sprawach międzynarodowych, stosowała to pojęcie jedy-- nie do literek i paragrafów, a nie do istotnych zasad. Trwające bez końca narady i studia różnych komisji i komitetów kon- ferencji zmuszały i nas do pisaniny niezliczonych papierów, przeważnie bezsensownych, którym zresztą nie dawaliśmy żadnej wagi istotnej, kon- tentując się jedynie wyznaczaniem do naszych delegacji ludzi pracowitych i cierpliwych, którzy potrafili tę bezsensowną robotę wytrzymać. 63- tym samym (łac.). W rozmowach, nielicznych zresztą, które na te tematy w Genewie pro- wadziłem, głębsze zrozumienie dla naszego punktu widzenia zaobserwo- wałem spośród przedstawicieli wielkich mocarstw u delegata Stanów Zjed- noczonych p. Normana Davisa, który wykazywał dużo realizmu politycz- nego w swych sądach. Mimo że poza paru teoretykami - idealistami z przewodniczącym kon- ferencji p. Hendersonem na czele - nikt z biorących udział całej sprawy na serio nie traktował i na praktyczne wyniki nadziei nie miał, jaskrawe formy załamania się konferencji miały poważne polityczne konsekwencje. Brutalne ujawnienie bezradności i bezsilności konferencji międzynarodo- wych zaciążyło poważnie na atmosferze europejskiej i musiało być uwa- żane za znak ostrzegawczy. Nasz tak zwany „Plan minimalny" miał też między innymi na celu, jeśli nie uniknięcie, to zmniejszenie takiego zja- wiska, ażeby ujawniona słabość struktury porządku europejskiego nie była zbyt łatwą zachętą dla burzycieli tego porządku i nie budziła zbyt wielkie- go upadku ducha u jego zwolenników. Niestety, jak wspomniałem, nie udało się tego rezultatu osiągnąć. Rozbieżność między tym, co do niedawna uważano za prawo w życiu międzynarodowym, a rzeczywistością tego życia - akcentowała się coraz silniej, a próby częściowej rezygnacji ze zbyt głębokiej reglamentacji życia międzynarodowego kosztem utrzymania skromniejszych, ale praktycznych ram, czyniły z inicjatorów tej polityki jedynie obiekt demagogicznej kry- tyki ze strony pacyfistów szczerych czy nieszczerych. Na tle rozmów toczących się wokół konferencji starałem się również przedyskutować z przedstawicielami mocarstw zachodnich metodę postę- powania, jaką należałoby stosować w obliczu stopniowej likwidacji róż- nych postanowień traktatu wersalskiego. Opierałem się w tych dyskusjach na rozważaniach Marszałka Piłsudskiego, który oceniając krytycznie bu- dowę tego traktatu, główne zło widział w braku ustalenia jakiejkolwiek hierarchii ważności między postanowieniami traktatu, a zwłaszcza w spo- sobie traktowania w owej epoce wartości poszczególnych postanowień. Grosso modo64 teza ta wyglądała tak, że za najmniej właściwe i trwałe uważaliśmy te przepisy, które dla dogodzenia nastrojom powojennym wstawiono do traktatu, a które miały charakter obraźliwy i zawierały wszelkie teoretyczne dyskryminacje w stosunku do Niemiec. Praktycznej wartości takie przepisy nie miały, budziły natomiast zro- zumiały odruch u Niemców, natomiast koncesje dane im w tej dziedzinie mogły się przyczynić do uspokojenia umysłów.1 Następna grupa zagadnień, znacznie ważniejszych, to te przepisy, któ- re odnosiły się do siły zbrojnej czy organizacji militarnej Niemiec. Tu 64 - w ogólnych zarysach (łac.) chodziło już o realny element równowagi sił w Europie i tu należało już postępować mniej ustępliwie, rozróżniając poszczególne elementy zagad- nień i robiąc może pewne koncesje ze strony innych państw. Trzeci wreszcie, najważniejszy, decydujący element to statut terytorial- ny. Tego, zdaniem Marszałka, należało trzymać się twardo, bo podawa- nie w wątpliwość wartości granic i solidności podziału terytorialnego - prowadziło prostą drogą do chaosu i konfliktów wojennych. Zagadnienia finansowe, plany reparacyjne itp. stanowiły oczywiście dział odrębny. Powinny być rozważane bardziej liberalnie, jeśli chodziło o czy- sto materialną stronę zagadnienia, trzeźwiej w odniesieniu do ich oblicza politycznego i militarnego. W każdym razie tezą naszą zasadniczą było, że traktatów wieczystych nie ma w praktyce, rozsądne zmiany mogą być wprowadzane, ale jedyną drogą normalną pozwalającą unikania wstrząsów byłoby uzyskanie zgody wszystkich sygnatariuszy danego traktatu. Jeśli nawet w okresie konfe- rencji pokojowej przewidywano pewną delegację władzy dla Ligi Narodów i jej organów w dziedzinie stanowienia postanowień traktatu, to nawet wtedy było to robione z założeniem, że Liga będzie instytucją prawie uni- wersalną. Ponieważ Liga nigdy tego charakteru nie osiągnęła, a w oma- wianym okresie stawała się coraz bardziej narzędziem pewnej grupy państw, coraz mniej licznej, trzeba było a priori zakwestionować jej charakter try- bunału powołanego do zmiany istotnych postanowień traktatowych. Studiując bliżej to zagadnienie, musiałem również zwrócić uwagę na fakt, że jedną z najsłabszych stron traktatów powojennych było to, że każda decyzja, każde zarządzenie opatrzone było polilyczną motywacją W każdym nieledwie ważniejszym artykule istniało to nieszczęsne: pour- quoi.65 Ponieważ najłatwiej jest kwestionować z perspektywy historycznej to właśnie „pourquoi" - wartość traktatu była tym znacznie osłabiona. Jeden z wybitnych publicystów amerykańskich Frank Simonds, który w czasie konferencji pokojowej był członkiem delegacji Stanów Zjedno- czonych, w swym dziele o powojennej Europie66 motywował to zjawisko faktem, że traktaty wersalski i współczesne układane były nie przez dyplo- matów, lecz przez parlamentarzystów, przyzwyczajonych z natury rzeczy do języka trybun parlamentarnych, wymagającego zawsze tych obszer- nych, rzeczywistych czy sztucznych uzasadnień do każdego wniosku lub* ustawy. Patrząc na to z perspektywy doświadczeń, trzeba było przyznać, że dawna dyplomacja, tak łatwo krytykowana, nie była taka zła. Rozumowała pro- 65 - dlaczego (fr.). sto: ktoś przegrał wojnę - musiał poczynić pewne koncesje. Koncesje ograniczano do rzeczy konkretnych i w umowach pisanych nie zapuszcza- no się w niebezpieczne polemiki teoretyczne. Taki traktat, oparty na pro- stych regles du jeu,61 miał chyba większą wytrzymałość. Tego argumentu wobec nastrojów genewskich z 1933 i 1934 r. nie można było oczywiście skutecznie używać, dlatego też w rozmowach moich trzy- małem się jedynie metody omówionej z Marszałkiem. W rozmowach teoretycznie przyznawano mi z reguły rację, natomiast praktyka była wprost przeciwna. Wytaczano górnolotne argumenty w na- miętnych dyskusjach o jakiś szczególik bez znaczenia, zaostrzano atmo- sferę przez nieopatrzny powrót do polemik na temat winy za wojnę 1914 roku itp., natomiast z lekkim sercem poddawano myśl zmiany gra- nic przez zastosowanie art. 19 Paktu Ligi, dążąc nawet do ograniczenia głosu państwa bezpośrednio zainteresowanego w procedurze, która mo- głaby zastosowanie tego artykułu wprowadzić w czyn 68. Znakiem czasu tej epoki była zatem ciągła niemożność uregulowania czegokolwiek drogą rozsądnej narady i rzeczowych argumentów. Stwa- rzało to oczywiście najlepsze podłoże dla polityki faktów dokonanych. Nawet jeśli fakt dokonany spotkał się z reakcją Ligi, jak to było np. w spra- wie mandżurskiej, to reakcja ta nie dając żadnych konkretnych rezulta- tów w samej sprawie, paraliżowała tylko coraz bardziej możliwość współ- pracy międzynarodowej. Przypomnieć tu warto, że w tej ostatniej sprawie Marszałek radził p. Za- leskiemu, ażeby się trzymał możliwie blisko Anglików przy rozpatrywa- niu tego zagadnienia, liczył bowiem, że rząd angielski trzeźwiej od innych ustosunkuje się do problemu. Tutaj spotkał nas pewien zawód, gdyż re- prezentant Anglii Sir John Simon, adwokat z pochodzenia i upodobania, nie mający doświadczenia w polityce imperialnej, zabrnął w proces czysto jurydyczny, z którego nie było już wyjścia praktycznego, mimo że Anglia contre coeur69 angażowała się w tej sprawie. W pracach międzynarodowych, szerokich, kolektywnych, panował za- tem chaos i bezradność. Jako pomyślny contrepoids70 widzieliśmy nato- miast wynik naszych bezpośrednich rozmów i negocjacji z sąsiadami i sto- sunkowo niezłą wytrzymałość naszych aliansów, które starałem się w tre- ści i formie wyodrębnić z getta gadaniny genewskiej. Stąd też zapewne powstała w świecie legenda, jakobyśmy układy dwu- stronne uważali dla nas za jakiś dogmat, a w każdym razie jedyną formę 67 - regułach gry (fr.). 68 Por. przyp. 7 na s. 208. 69 - niechętnie, wbrew sobie (fr.). 70 - przeciwwaga (fr.). naszej działalności międzynarodowej. Starałem się w swych deklaracjach ten skrajny sąd sprostować wskazując, że jedynie doświadczenie praktycz- ne w danej epoce dało te wyniki, natomiast że polityka Polski nie ma żadnych uprzedzeń przeciw zdrowej i realnej współpracy międzynarodo- wej, o ile by jej metody były rzeczowe i uczciwe. Z innych dziedzin naszych zainteresowań w tej epoce należy zanoto- wać niepokój budzący się na Litwie w stosunku do możliwości rewindy- kacji Niemiec w Kłajpedzie. Niepokój ten wyrażał się w nieśmiałych pró- bach nawiązania z nami kontaktu. Ze strony litewskiej użyto do tego celu najpierw p. Zubowa, kuzyna Marszałka Piłsudskiego z rodziny matki. Marszałek, który odniósł się z sympatią do wysłannika, zresztą wielkie- go optymisty w dziedzinie możliwości poprawy stosunków polsko-litew- skich, przyjął swego krewnego z całą uprzejmością rodzinną, ograniczając jednak swoje rozmowy od razu żądaniem jakichkolwiek pisemnych, uję- tych bodaj w formę listu pełnomocnictw, pochodzących od odpowiedzial- nych polityków litewskich. Na niemożności uzyskania takich pełnomo- cnictw rozmowy utknęły. Przy tej sposobności miałem możność przedy- skutowania z Marszałkiem całego zagadnienia zasadniczego tła tego trud- nego problemu. Marszałek nie z przypadku zastosował tę taktykę. W jego rozumieniu nieszczęściem stosunków między nami a Litwą był brak ujęcia ich w ogólnie przyjęte i respektowane w życiu międzynarodowym formy. „Między państwami suwerennymi nie ma stosunków bez minimum uchwy- tnej i obliczalnej formy" - stwierdził Marszałek. Oficjalnie między Ko- wnem a Warszawą istniała ostra animozja. Praktycznie wzajemne przeni- kanie ludności obydwu narodowości, bliskie koneksje rodzinne między wielu obywatelami Polski i Litwy zacierały oblicze zagadnienia. Odbijało się to wyraźnie we wszystkich rozmowach z ludźmi z drugiej strony gra- nicy. Od wojowniczych pogróżek przenosili się oni od razu do fantastycz- nych projektów aliansów, umów wojskowych itp. Takie radykalne rozwią- zania przychodziły im łatwo do głowy, natomiast załatwienie najdrobniej- szej, prostej sprawy, na zasadach przyjętych powszechnie w życiu mię- dzynarodowym, uważane było za olbrzymią trudność. Marszałek, który poza p. Zubowem przyjął w Wilnie posła Śaulysa, a ze swej strony posłał na Litwę kolejno p. Muhlsteina i premiera Prystora, przeciął pewnego dnia wszystkie rozmowy oświadczając, że tajemnica otaczająca, na żąda- nie litewskie, każdą próbę poważniejszego kontaktu jest dla nas rzeczą obraźliwą, gdyż nie możemy oczekiwać poważniejszych decyzji ze strony rządu litewskiego, który nawet zwykły kontakt z nami uważa niejako za rzecz wstydliwą. Wszystkie doświadczenia z tych rozmów wskazywały zresztą na to samo: rząd litewski zaczął wyczuwać ryzyko nienormalnych stosunków z nami - brak mu było natomiast zupełnie zdolności do prawdziwej decyzji. W konkluzji tych doświadczeń ułożyliśmy z Marszałkiem, że zagadnie- niem na przyszłość będzie w odpowiedniej sytuacji stworzenie przede wszystkim minimum formy stosunków - praktycznie, nawiązanie sto- sunków dyplomatycznych. Udało się to zrealizować dopiero po śmierci Marszałka. Moje częstsze wyjazdy do Genewy dały mi poza tym możność do oso- bistego zbadania stanu naszych stosunków z Czechosłowacją. Jeden z dłu- gich wieczorów 71 spędziłem na rozmowie w cztery oczy z p. Beneszem. Przedstawiłem mu zupełnie otwarcie te czynniki, które paraliżują wszelką inicjatywę zmierzającą do poprawy atmosfery. Niezależnie od przeszłości tych stosunków, związanych z wydarzeniami z 1919 i 1920 r., niezależnie nawet od innego poglądu na solidność metod polityki międzynarodowej, modnych wówczas w Genewie, wysunąłem sprawy aktualne. Było to przede wszystkim złe traktowanie Polaków na Śląsku Cieszyńskim tylko dlatego, że byli Polakami. Przypomniałem, że Rząd Polski nie wszczynał nigdy z tego tytułu procesów przed forum Ligi Narodów, mimo że p. Benesz głosił zawsze swoją wierność dla traktatu o ochronie mniejszości. Ostrzegałem jednak, że nasze uczucia narodowe są panującym w tym rejonie stanem rzeczy głę- boko dotknięte i dlatego opinia polska i rząd nie mogą brać na serio zjawia- jących się od czasu do czasu czułych oświadczeń pod adresem Polski. Dalej przypomniałem, że każda organizacja, każdy człowiek, który działał na terenie Polski antypaństwowe, i to zarówno terrorysta, jak i agitator, mógł być z góry pewien, że znajdzie w Czechosłowacji w razie potrzeby przytułek, opiekę, a nawet pomoc.72 O tym wszyscy w Polsce wiedzieli. Wreszcie stwier- dzone było niewątpliwie, że źródło szeroko zakrojonej antypolskiej propa- gandy międzynarodowej znajduje się niewątpliwie w Pradze, gdzie również, wedle naszych danych, funkcjonuje spokojnie oddział Kominternu, które- mu powierzono propagandę komunistyczną w Polsce. Pragnąłem, ażeby p. Benesz, który od czasu do czasu oświadczał, że „rzuca się w ramiona Polski", wiedział dokładnie, że wiemy doskonale, jakie jest istotne dzia- łanie jego rządu w stosunku do nas i żeby znał warunki konieczne do lepsze- go ukształtowania tych stosunków z Warszawą. Dr Benesz uchylał się od praktycznej dyskusji mglistymi jedynie oświad- czeniami. Sygnalizowane mu zjawiska usprawiedliwiał jedynie liberalnym rzekomo reżimem Czechosłowacji, co oczywiście nie wytrzymywało kry- 71 19 I 1934 r. 72 Uwaga dotyczy emigracji ukraińskiej. tyki, gdyż zbyt dobrze wiadomym było, że liberalizm jest tylko szyldem na zewnątrz, a w praktyce Czechosłowacja stanowi klasyczne „państwo policyjne". Dr Benesz nie postawił nawet wyraźnie w owym momencie solidarności naszych interesów w razie zagrożenia ze strony Niemiec i nie proponował żadnego konkretnego porozumienia. Wyraźne było, że tradycyjnie szukał protekcji dla swojego państwa bądź to w świecie genewskim, bądź u odle- głych przyjaciół, nie wykazując gotowości do poprawy stosunków z sąsia- dami. Wyraźnie miało się wrażenie, że bardziej mu zależy na uprzywilejo- wanym politycznie stanowisku Czechosłowacji w Europie Wschodniej, co z natury rzeczy musiało powodować zazdrość w stosunkach do Polski jako nastawienie decydujące. „Ja jestem realistą - o wszystkim decydują pro- blemy ekonomiczne" - oświadczył mi dr Benesz. Odpowiedziałem mu, że zamknąwszy oczy na znaczenie imponderabiliów w dzisiejszej epoce, nie można mówić o realizmie politycznym. Dr Benesz nie nalegał już tym razem na jakiekolwiek bliższe związki między Warszawą a stolicami krajów Małej Ententy. Nasza zasadnicza różnica co do tej organizacji politycznej była już znana od szeregu lat. Nawet w 1921 r., kiedy minister Skirmunt wziął raz udział jako obserwa- tor w konferencji Małej Ententy - widoczne było, że interesy nasze nie dadzą się uzgodnić. Cechą charakterystyczną i paradoksalną równocześnie tej organizacji politycznej było to, że każde z tych państw miało odmienny rodzaj głów- nych zainteresowań i niebezpieczeństw. Dla Czechosłowacji zawsze Niem- cy były głównym problemem, w Rumunii sąsiedztwo rosyjskie przedsta- wiało największe trudności, a Jugosławia najbardziej nieufnie patrzała na aspiracje Włoch. Tymczasem ugrupowano te trzy państwa biorąc za podstawę sprawę dla nich drugorzędną, tj. zagadnienie węgierskie. Nie- zależnie od rewindykacji węgierskich, zawsze żywych wobec faktu, że Węgry zostały szczególnie źle potraktowane przez traktat pokojowy, każde z państw Małej Ententy miało materialnie dosyć własnych środków, aże- by obronić się w razie zagrożenia węgierskiego. W praktyce organizacja tak zwanego rejonu dunajskiego na tej właśnie antywęgierskiej platformie stwarzała jedynie stan trwałego zagrożenia, atmosfery, w której jakby zakonserwować chciano nastrój z 1919 r. Już ten podstawowy cel Małej Ententy oddalał nas od jej sygnatariu- szy. Węgry były w historii porównawczej naszym najlepszym sąsiadem - w obydwu krajach zachowała się żywa tradycja wzajemnej sympatii. Nie ratyfikowaliśmy zresztą traktatów pokojowych dotyczących Węgier i Austrii, więc trudno było nawet mówić o układach z innymi państwami, mających na celu obronę tych traktatów, poza tym z przytoczonych wyżej powodów widoczne było, że wystąpienia wspólne Małej Ententy mają raczej charak- ter demonstracji politycznej, dogodnej dla tego rodzaju polityków jak dr Benesz i p. Titulescu, którzy zręcznie robili propagandę dla swej orga- nizacji politycznej. Było jednak również widoczne z góry, że ten typ organi- zacji na południo-wschodzie Europy nie wytrzyma żadnego prawdziwe- go, głębszego wstrząsu, gdyż wstrząs taki musi od razu ujawnić rozbież- ność interesów poszczególnych udziałowców tej spółki. Mając te wszystkie czynniki na uwadze, odrzuciliśmy zatem definitywnie jakąkolwiek współpracę z Małą Ententa jako całością, kształtując indy- widualnie nasze stosunki z każdym z poszczególnych państw: z Rumunią na podstawie aliansu, z Jugosławią z nastawieniem wyraźnie przyjaznym, lecz bez formalnych układów politycznych, wobec Czechosłowacji z całą rezerwą. Choć z Węgrami nie łączyły nas żadne pisane układy, można było jednak stwierdzić, że pewna przyjaźń manifestowana przez nas w sto- sunku do tego kraju zmniejszała częściowo niebezpieczeństwo wepchnię- cia Węgier w całkowitą orbitę polityki niemieckiej. Węgrzy, przywiązani w gruncie rzeczy silnie do swej niezależności i odrębności narodowej, pa- trzyli na politykę niemiecką w gruncie rzeczy nieufnie i jedynie ostracyzm Małej Ententy i pewna wyraźna izolacja musiały podważyć ostrożną po- litykę Budapesztu. Pan Benesz, znając nasze poglądy, nie próbował już wpływać na ich zmianę, mając zresztą już w początkach 1934 r. z pewnością nowe nadzieje na nowe pakty i układy 73 wobec zarysowującej się ze strony Moskwy ten- dencji powrotu do polityki europejskiej. Nasze pakty o nieagresji z Sowietami i Rzeszą Niemiecką negocjowane były z rocznym odstępem czasu i każdy z nich dla siebie przedstawiał od- dzielną wartość. Ponieważ jednak z trudem wierzono w świecie, ażeby cel tych umów był tak prosty, jak to z ich tekstu wynikało, wszędzie szukano jakichś tajnych dodatków zmieniających ich charakter - przykładałem dużo wagi do podkreślenia, że międzv tymi układami nie może być żadnej sprzeczności, gdyż granicą w poprawie naszych stosunków z Rosją i Niem- cami była zawsze niemożliwość uzależnienia naszej polityki od którego- kolwiek z tych niebezpiecznych partnerów. Dlatego też bardzo na rękę mi było złożenie mojej wizyty w Moskwie pomiędzy datą podpisania a wymianą dokumentów ratyfikacyjnych na- szego układu z Niemcami. Podejrzliwości sowieckie mogłem w znacznym stopniu uspokoić przez zgodę na przedłużenie ważności paktu o nieagre- sji na lat 10, ażeby tę ważną formułę zbliżyć do formuły polsko-niemieckiej. 73 Chodzi o projekt paktu wschodniego, którego idea została wysunięta w grudniu 1933 Przez dyplomację radziecką i następnie podjęta przez dyplomację francuska.. Dbałem bardzo o to, ażeby był przynajmniej rok różnicy między datami ewentualnego wygaśnięcia każdego z paktów, dlatego oczywiście, żeby w razie utrzymania się tych układów w ciągu omawianego okresu czasu, tj. w ciągu 10 lat, nie postawić w przyszłości Państwa Polskiego w sytuacji, w której trzeba by równocześnie negocjować i z Niemcami, i z Rosją tak ważne sprawy. Wizyta moskiewska odbyła się z całą uroczystością.74 Jako mot d'ordre 75 Marszałek Piłsudski dał potrzebę stworzenia swobodnej, nawet życzliwej atmosfery dużej manifestacji, przy największej ostrożności, ażeby się nie dać wciągnąć na śliskie tory kolaboracji politycznej z Sowietami. Byłem pierwszym ministrem europejskim, który oficjalnie do Moskwy przybywał. Bolszewicy imitowali splendory dawnych carskich przyjęć, co wywoływało wrażenie niezmiernie przykre przez kontrast z widoczną nę- dzą ludności rosyjskiej, były natomiast w stosunku do innych krajów po- żyteczne przez podkreślenie naszej pozycji. Bądź co bądź po raz pierwszy grano w stolicy Rosji polski hymn narodowy. Rozmowy polityczne były długie, ale bardzo ogólnikowe i nowych elementów dla naszych stosun- ków nie wniosły, natomiast można było zauważyć kilka interesujących zjawisk. I tak prezydent Republiki76 p. Kalinin, jeden z niewielu czystej krwi Rosjan w zespole rządzących Sowietami, uderzył w rozmowie ze mną od razu w nutkę panslawistyczną i antyniemiecką, rozwodząc się szeroko o głębokiej niechęci chłopa i robotnika rosyjskiego do wszystkiego co niemieckie. Sfery wojskowe z Woroszyłowem i Jegorowem na czele (Tu- chaczewskiego i Budionnego usunięto z Moskwy dyskretnie na czas mojej wizyty) wzbudziły aż niepokój komisarza Litwinowa swymi awansami w stosunku do nas. Na śniadaniu u Woroszyłowa - Litwinów siedział jak na węglach i bez upodobania połknął moją ironiczną uwagę, że żołnierz to także swego rodzaju międzynarodówka mająca pełną solidarność. „Ład- nie się wasza międzynarodówka spisała w 1920 r." - zauważył p. Litwi- nów. „No, nic takiego" - odpowiedział Woroszyłow - „narobiliśmy so- bie nawzajem zamieszania na naszych terytoriach - prawdopodobnie było to zupełnie zbyteczne." Uderzające też było żywe zainteresowanie wizytą ze strony najszerszych kół mieszkańców Moskwy. W operze dano dla nas galowe przedstawie- nie o składanym programie, zamiast zapowiedzianej na ten dzień jednej z wielkich oper rosyjskich. W związku z tą zmianą programu dyrekcja 74 Podczas trzydniowej wizyty (13-15 II 1934 r.) Beck spotkał się z przewodniczącym CKW Rad M. Kalininem, premierem W. Mołotowem, ministrem obrony K. Woroszyłowem i ministrem spraw zagranicznych M. Litwinowem. 75 - hasło (fr.). 76 Faktycznie Przewodniczący Centralnego Komitetu Wykonawczego Rad ZSRR. teatru ogłosiła, że zwraca pieniądze za rozprzedane już bilety tym, któ- rzy chcieli być na właściwej operze. Jak mnie dyrektor opery i komisarz oświaty Bubnow zapewniali, ani jeden z posiadaczy biletu nie chciał zwrotu i teatr był przepełniony przez normalną publiczność. Nasz hymn narodowy musiała orkiestra powtórzyć coś trzy czy cztery razy wobec spontanicznej burzy oklasków, jaka wybuchła w chwili uka- zania się naszego 77 z państwem Litwinów w dawnej carskiej loży. P. Litwi- nów był równocześnie jakby przejęty i jakby niespokojny. Rozmowy formalne były o tyle ułatwione, że sam fakt mojego przyby- cia w okresie zakończenia rozmów polsko-niemieckich był już przez Mo- skwę oceniony tak, że zakończyliśmy decyzją przedłużenia terminów paktu o nieagresji i podniesieniu obydwu przedstawicielstw dyplomatycznych do rangi ambasad. Marszałek uważał to wytworzenie polepszonej atmosfery za najodpo- wiedniejszy wynik wizyty i dziękował mi szczególnie za trudy mojej żony dla ułatwienia organizacji i formy przyjęć na terenie moskiewskim. Wróciwszy z Moskwy z zapaleniem opłucnej, wywołanym 32-stopnio- wymi mrozami moskiewskimi, przyjąłem w moim prywatnym mieszkaniu delegację niemiecką: ambasadora Moltkego i ministra pełnomocnego Maye- ra, którzy przywieźli do podpisu dokumenty ratyfikacyjne „deklaracji" z 26 stycznia. W ten sposób zamknięty został system normalizacji naszych głównych stosunków sąsiedzkich. Bez względu na to, czy się ten nasz system komuś podobał w świecie, czy też nie - było niewątpliwe, że budził on powszechny szacunek. Jeśli nawet w prasie tego czy owego kraju insynuowano nam najróżniejsze chytro- ści, których polityka polska wcale nie szukała, to z drugiej strony gabinety europejskie zmuszone były spojrzeć nowymi oczyma na Warszawę. Jednym z ciekawych przykładów tego zjawiska była wizyta ministra Barthou w War- szawie 22 kwietnia 1934 r. Dotychczas Francuzi przyjmowali jednostron- nie polskie wizyty ministerialne - ta wizyta była pierwszą oficjalną wi- zytą francuskiego ministra spraw zagranicznych. Osoba p. Barthou zasłu- giwała z naszego punktu widzenia na szczególną uwagę. Po pierwsze, pod- pisywał on w r. 1921, jako minister wojny, alians polsko-francuski. Po drugie, ten przedstawiciel wielkiej generacji polityków francuskich, która po klęsce 1870 r. przywróciła Francji siłę i znaczenie w świecie, wrócił w owym okresie do władzy dzięki poważnemu zaniepokojeniu najszerszej opinii publicznej francuskiej, wywołanemu osłabieniem międzynarodowego 77- Beckowi towarzyszyła żona Jadwiga. stanowiska Francji w czasie rządów szeregu poprzednich gabinetów. Ha- sło „du redressement" 78 było wtedy we Francji na ustach wszystkich. Wy- stąpienia p. Barthou w Genewie, nie zawsze praktyczne i pomyślne w re- zultatach, nacechowane były jednak odwagą i poczuciem godności jego kraju. Marszałek przypomniał sobie żywo chwilę podpisywania aliansu w 1921 r. „Millerand był bardzo zadowolony, Philippe Berthelot uśmiechał się z przymusem i widocznym niezadowoleniem, stary cynik Barthou miał łzy w oczach - musimy mu okazać sporo serca." 79 Pierwszy akt był kłopotliwy, bo pamiętając całe niechlujstwo postępo- wania Paul-Boncoura w czasie mojej pierwszej wizyty w Paryżu, pamię- tając także o zbyt łatwym serwilizmie polskim, odmówiłem osobistego przybycia na dworzec przy przyjeździe Barthou, delegując podsekretarza stanu i szefa protokółu (Paul-Boncour nie był na dworcu przy moim przy- jeździe). Od tej pierwszej chwili jednak zrobiłem wszystko, ażeby p. Barthou czuł się u nas dobrze i znalazł jak najżywsze echo dla swej inicjatywy wi- zyty w Warszawie. Marszałek Piłsudski w swoich rozmowach z Barthou postępował zresztą podobnie. Znalazł wszystkie formy dla okazania mu osobiście szacunku i życzliwości - w merytorycznych rozmowach nato- miast stawiał sprawy z twardą szczerością. W tej epoce, przed nawrotem do prorosyjskiej polityki Francji, rozmowy z natury rzeczy obracały się około problemu niemieckiego. „Mam już dość tych ustępstw, Niemcy mu- szą odczuć, że nie ustąpimy już ani kroku" - oświadczył p. Barthou. „Ustąpicie, panowie, ustąpicie - odpowiedział Marszałek - nie byliby- ście sobą." „Jak Pan nas o to może posądzać, Panie Marszałku." „Może Pan nic będzie chciał ustąpić, ale w takim razie albo się pan poda do dymisji, albo się pan w parlamencie przewróci" - brzmiała odpowiedź Marszałka. „Czy pan pamięta, jak zwiedzaliśmy razem Verdun - potknął się pan przechodząc przez teren zorany pociskami artyleryjskimi. Ktoś z pańskiego otoczenia chciał pana podtrzymać, na co pan odpowiedział, że to zbyteczne, pan jest przyzwyczajony upadać jako minister, który upa- dał kilkanaście razy." 80 W toku rozmów odbywanych w Belwederze Marszałek jak zawsze wra- cał do realniejszego ujęcia wojskowej współpracy polsko-francuskiej, prze- de wszystkim w dziedzinie uzbrojenia naszej armii. Barthou dyskutował na pozór chętnie, starając się jednak przesunąć rozmowę raczej na dzie- dziny wojskowo-polityczne, jakby chcąc drogą wojskową przemycić poli- 78 - „odbudowy", „ożywienia" (fr.). 79 Podpisano wówczas jedynie wspólny komunikat, który przesądził ostatnią fazę rokowań. 80 Por. Notatka z rozmowy..., w: Diariusz..., s. 156-159; J. Laroche, Polska lat 1926-1935. Wspomnienia ambasadora francuskiego. Warszawa 1966, s. 158. Generalnie Francja chciała osłabić swe zobowiązania wojskowe wobec Polski. tyczne tendencje Quai d'Orsay. Zaproponował przysłanie do Warszawy generała Petina, attache wojskowego francuskiego w Bukareszcie. Mar- szałek zirytowany był widocznie tym pomieszaniem celów i metod współ- pracy, dlatego też odpowiedział, że jeśli Francuzi chcą sprawy wojskowe traktować po cywilnemu, to on do rozmów wyznaczy z polskiej strony wiceministra Szembeka, o ile ten da mu słowo honoru, że ani dnia w woj- sku nie służył. „Nasz minister spraw zagranicznych jest pułkownikiem artylerii, jest z tego słusznie dumny, ale takiej gadaniny nie wytrzymałby." Fakt wyboru generała francuskiego, który nie miał poważnego stano- wiska w samym Sztabie Generalnym francuskim, a był raczej agentem wojskowym na wschodzie Europy, zniechęcił widocznie Marszałka. Zawsze chodziło o to samo: Marszałek chciał pogłębić czystą współpracę wojsko- wą wobec zagrożenia niemieckiego - Francuzi chcieli nas wciągnąć w ich własne kombinacje w południowo-wschodniej Europie, niewiele mające wspólnego z tym problemem, który w razie wojny musiał decydować o naj- większych zagadnieniach. Po tym wszystkim zresztą nastąpiło wiele serdecznych wprost powie- dzeń pod adresem p. Barthou i wspólne potwierdzenie, że alians polsko- -francuski jest potrzebny i obydwu krajom, i Europie - chodzi tylko o znalezienie realnych metod współpracy. Poza sprawą naszych bilateralnych stosunków z Francją poruszone było również zagadnienie Ligi Narodów. Obydwaj rozmówcy nie mieli żadnych złudzeń co do wytrzymałości tego instrumentu w razie prawdziwych kon- fliktów i łatwo im było zgodnie ustalić, że nigdy Pakt Ligi nie zastąpi na- szego aliansu. Z różnych wypowiedzeń się Barthou można było wywnioskować, że zorientował się on nieźle w sytuacji, którą zastał w Polsce, a którą można by scharakteryzować w ten sposób, że zrozumienie dla wartości realnie przemyślanego aliansu francuskiego jest pełne [przy] istniejącym jeszcze żywym podłożu tradycyjnej sympatii, natomiast, że układać się z nami należy jak z partnerem, a nie jak z klientem. Gdyby nie zjawiające się znów w niedługim czasie widmo polityki rosyjskiej81 - wizyta p. Barthou mogłaby się przyczynić radykalnie do uzdrowienia naszych stosunków z Francją. Po podpisaniu i wejściu w życie deklaracji o nieagresji polsko-niemiec- kiej oraz po przedłużeniu paktu polsko-sowieckiego do terminu 10 lat - Marszałek Piłsudski, na początku lata 1934, zwrócił się do Prezydenta RP 81 Aluzja do francuskich zamiarów zaproszenia ZSRR do Ligi Narodów, nb. zrealizo- wanych 18 IX 1934 r. z propozycją odbycia narady na tematy polityki zagranicznej pod prze- wodnictwem Prezydenta z wezwaniem wszystkich byłych premierów po 1926 roku. Narada miała miejsce w Belwederze. Poza Panem Prezyden- tem i Marszałkiem obecni byli profesor Bartel, p. Świtalski, płk Sławek, płk Prystor, ówczesny premier p. Janusz Jędrzejewicz i ja.82 Marszałek na życzenie Pana Prezydenta rozpoczął konferencję od stwier- dzenia, że ta forma zebrań ludzi, którzy ponosili odpowiedzialność za całokształt rządzenia Państwem, wydaje się Marszałkowi bardzo pożytecz- na w momencie ważnych wydarzeń lub ważnych decyzji. Porównując to z instytucjami tego rodzaju istniejącymi stale w niektórych państwach, wspominając w szczególności privy-council,83 którą mianuje i zwołuje król angielski, Marszałek usilnie doradzał Panu Prezydentowi utrzymanie tego zwyczaju. Następnie przechodząc do aktualnego zagadnienia Marszałek stwierdził, że zawarte ostatnio układy z dwoma wielkimi sąsiadami naszego Państwa stwarzają dla Polski nie znaną w historii pomyślną koniunkturę. Poprzed- nio w ciągu wieków mieliśmy trudności bądź z jednym, bądź z drugim sąsiadem, a koalicja ich obydwóch przesądziła katastrofę w swoim czasie. Koniunktura taka nie może trwać zawsze, ale każdy kwartał istnienia takiej sytuacji jest wygrany dla wzmocnienia naszego Państwa. Gdyby zmiany koniunktury były zbyt gwałtowne, stawałyby znów przed nami możliwości konfliktów wojennych. „Co do spraw wojny pozostawiłem Panu Prezydentowi moje wnioski i opinie" - powiedział Marszałek. Na dziś Marszałek chciał mówić o podstawowych zasadach polityki zagra- nicznej. „Widzę wyraźnie kilka prostych zasad: Najważniejszym zagadnieniem są bezpośrednie stosunki z sąsiadami. Reasekuracją dla tych stosunków są alianse. Potem w kolejności ważno- ści idą sprawy dziejące się w pobliżu Polski - dopiero potem cała reszta. Następna wreszcie zasada: Nikomu nic należy się kłaniać bez potrzeby!" Powracając następnie do zawartych ostatnio układów, przypominając, że świat cały za dogmat niemal uważał pogorszenie stosunków polsko- -niemieckich, Marszałek wyraził się bardzo pozytywnie o mojej współpra- cy w ułożeniu tak trudnych spraw. Jeśli chodzi o określenie Marszałka odnośnie do mojej pracy dyploma- tycznej, cytuję relację p. premiera Jędrzejewicza w jego liście do mnie z dnia 27 II 1940 r.: Kochany, wracając myślą do naszej ostatniej rozmowy w Brasov, w któ- rej próbowaliśmy zrekonstruować z pamięci przemówienie Marszałka Pił- 82 Konferencja ta odbyła się 7 III 1934 r 83 - osobistą radę (ang.). sudskiego na zebraniu premierów rządów pomajowych, odbytym z inicja- tywy Komendanta w Belwederze wczesną wiosną 1934 r. w obecności Pre- zydenta Mościckiego, pragnę Ci przypomnieć passus, skierowany pod Twoim adresem. Ustęp ten pamiętam niemal dosłownie. Komendant powiedział: „W mojej pracy nad polityką zagraniczną Pol- ski znalazłem szczególnie zdolnego i inteligentnego współpracownika w osobie Pana Ministra Spraw Zagranicznych. Ja nie mogę Panu zrobić dość komplementów, Panie Beck." Słowa te w ustach Komendanta, tak rzadko chwalącego swych podko- mendnych w ich obecności, wywołały wśród uczestników zebrania duże wrażenie. Przyjmij wyrazy szczerej przyjaźni wraz z serdecznym pozdrowieniem (-) J. Jędrzejewicz. Nastąpiła krótka wymiana zdań odnosząca się raczej do historii wspo- mnianych działań dyplomatycznych. Konferencja belwederska pozostawiła na wszystkich obecnych głębokie wrażenie. Różnie komentowano w przyszłości definicje podane przez Mar- szałka. Jeśli chodzi o moją bezpośrednią pracę, to Prezydent Rzeczypo- spolitej do końca wspominał zawsze opinię Marszałka, uważając tę, a nie inną metodę naszej polityki zagranicznej za istotną część tego, co w ogóle można było za program Marszałka Piłsudskiego uważać. Fakt ten odegrał niewątpliwie zasadniczą rolę w rozwoju naszych działań międzynarodo- wych i także po śmierci Marszałka. Druga formuła - tj. wskazanie na potrzebę zespołowego dyskutowania problemów państwowych w chwili szczególnie ważnej i wobec wydarzeń mających szczególne znaczenie, i to w gronie ludzi niekoniecznie stanowiących skład Rządu - nie znalazła w przyszłości zastosowania. Zebrania znacznej liczby osób, zwoływane czasem dla spraw, takich jak np. polska pożyczka lotnicza itp., nie odpo- wiadały tej myśli ani co do ich celu, ani formy, ani składu. Marszałek sam opierając się na swym stwierdzeniu, że położenie nasze po ustabilizowaniu obydwu paktów o nieagresji, a bez naruszenia istnie- jących aliansów przedstawia koniunkturę bardzo korzystną, uważał za konieczne zorganizowanie metodyczne śledzeń wszelkich zjawisk, które by mogły tę sytuację usunąć. Starając się swym zwyczajem wprowa- dzić w ocenę tak zawiłych spraw, jak rozwój stosunków międzynarodo- wych, kryteria możliwie proste i chwytne. Temat tej sprawy scharakte- ryzował w pytaniu: z której strony w kolejności czasu zagrażać nam może niebezpieczeństwo? Dalszym uproszczeniem czy urealnieniem tej pra- cy miało być określenie tych czynników, które w danej epoce decydo- wać mogły u naszych sąsiadów ó decyzji działania zwróconego przeciwko Polsce. Ta druga sprawa była szczególnie trudna. Dawniej polityka dynastycz- na wskazywała na tendencje poszczególnych monarchów, którzy chcieli rozszerzyć swoje państwa czy strefę ich wpływów. Później imperializm wielkich mocarstw, obok elementów dynastycznych, łączył aspiracje na- cjonalistyczne, religijne czy ideowe. Związek Sowiecki w pierwszych la- tach swego istnienia działał w przeświadczeniu, jakoby rewolucja świa- towa była celem osiągalnym w niedługiej przyszłości i na tym fundował nowy imperializm. Epoka około 1934 roku nie wykazywała już wspomnianych zjawisk w for- mie ostrej. Powszechne zmęczenie epoką poprzednią (od 1914 roku), osła- bienie wielkich organizmów państwowych koniecznością walki z nowo powstałymi problemami socjalnymi, ekonomicznymi i narodowościowy- mi, wreszcie brak rezerw każdej kategorii, a więc zarówno ludzkich, jak i materialnych - wszystko to stępiało ostrze imperializmów i inicjatyw. Najwięcej możliwości dynamicznych wykazywały w każdym razie państwa o ustroju totalnym związanym z góry wewnętrzną propagandą potrzebną i niezbędną dla wprowadzenia takiego ustroju, ciążącego równocześnie nad jego przyszłością. Głębsze rysy w wewnętrznych stosunkach takich mocarstw grozić mogły załamaniem ustroju, co zatem podsuwało myśl o próbie wyładowania wewnętrznych trudności przez akcję imperialistycz- ną. Zjawisko to charakterystyczne było zawsze dla ustrojów maksymali- stycznych. Pozostawało natomiast zawsze ważnym sprawdzanie, co dane państwo ma do stracenia, a co do zyskania w rozpętaniu awantury na zewnątrz. Marszałek sądził, że odpowiedzi na wszystkie te niewiadome najprościej będzie szukać śledząc pilnie internum danych partnerów. Ponieważ formy życia wewnętrznego nawet między państwami totalnymi były jeszcze do- syć różne, studium ich nie było łatwe, a w każdym razie musiało być w spo- sób ciągły prowadzone. Marszałek chcąc podkreślić wagę tego rodzaju prac, zarządził zebranie pod swym przewodnictwem,84 w którym brali udział wszyscy inspekto- rowie armii, minister i podsekretarz stanu ze spraw zagranicznych i kilku wyższych oficerów ze Sztabu Głównego. Wszyscy powołani do udziału w tej konferencji mieli poprzednio za zadanie przestudiowanie odpowie- dzi na to pytanie zasadnicze: które z grożących nam niebezpieczeństw wedle danych, które mogły być z 1934 roku uchwycone, może nam grozić w sposób bardziej doraźny? Była to zatem chęć 1-o, zmuszenia wszystkich wezwanych do przemyślenia problemu, 2-o, przez uproszczenie pytania i ograniczenie odpowiedzi do konkretnej epoki i konkretnych terminów, 84 Odbyło się ono 12 IV 1934 r.; Diariusz.... s. 153-154. chęć przyzwaczajenia ludzi do myślenia kategoriami obliczalnymi w tym zagadnieniu, w przeciwstawieniu do teoretycznych, mglistych, na wyobraźni jedynie opartych hipotez politycznych na daleką metę, tak właściwych po- wierzchownie myślącemu światowi politycznemu. Dla nadania pracy charakteru ciągłego stworzone zostało dla tych spraw poufne stałe biuro pod przewodnictwem gen. Fabrycego, inspektora armii, z którym współpracował bezpośrednio podsekretarz stanu z Ministerstwa Spraw Zagranicznych p. Szembek.85 Marszałek w mojej obecności wysłu- chiwał periodycznie relacji z prac tego biura, stawiając nowe pytania i da- jąc krytykę dokonanych studiów. Praca tak zorganizowana poza wszyst- kim miała tę wartość, że przyzwyczajała kierownicze czynniki wojska i dy- plomacji do współpracy i wzajemnego zrozumienia. Na opłacenie tego biura wyznaczone były specjalne środki ułatwiające przeprowadzenie spe- cjalnych wywiadów. Poza tym poszczególni ludzie, od inspektorów armii począwszy, dostawali specjalne zadania, których wyniki miały być przez biuro wykorzystane. Po śmierci Marszałka gen. Fabrycy został przeniesiony do Lwowa, a ofi- cerowie z biura otrzymali przeważnie nowe przydziały. Moja interwencja u gen. Śmigłego o utrzymanie czy też rekonstrukcję tego biura nie zna- lazła aprobaty. Wynik pierwszych studiów dokonanych we wspomnianych ramach wska- zywał - powtarzam: w 1934 roku - że ani Niemcy, ani Rosja nie rozpo- rządzają w danej chwili tym nadmiarem sił i środków, ażeby ważyć się na rozpoczęcie akcji wojennej z szansą osiągnięcia poważnych i trwałych re- zultatów. Za najniebezpieczniejszego mógł być zatem w owej chwili uwa- żany ten, kto zdolniejszy był do gry ryzykownej, kto miał mniej do stra- cenia i szybciej mógł mieć do czynienia z groźbą trudności wewnętrznych. Tym partnerem zdolniejszym do gry va banque była ówczesna Rosja So- wiecka, z tym że nie było symptomów wskazujących na bezwzględność tego zagrożenia w najbliższym czasie. W Niemczech ruch narodowosocjali- styczny szedł jeszcze ciągle naprzód i osiągał w ramach Rzeszy nowe zdo- bycze, na zewnątrz szukając raczej odzyskania pozycji międzynarodowej dla Niemiec. Akcja odbudowy siły zbrojnej była dopiero rozpoczęta. Jednym słowem, Niemcy miały więcej do stracenia na grze zbyt ryzyko- wnej. Powyższe konsyderacje odegrały już rolę przy zawieraniu paktu o nie- agresji z Niemcami. Jak mi Marszałek w 1934 roku86 wspominał, przed 85 Chodzi o specjalne biuro studiów strategicznych w GISZ. Zob.: K. Fabrycy, Komórka specjalna, „Niepodległość", t. 5, Londyn 1955, s. 217; K. Glabisz, Laboratorium, „Niepod- ległość", t. 6, Londyn 1958, s. 220. 86 W fotokopii data jest przekreślona, w tłumaczeniu francuskim - opuszczona. ostateczną decyzją co do rozmów z Niemcami zbadał on starannie wszel- kie pro i contra oraz szansę wojny prewencyjnej.87 Było oczywiście tych różnych względów bardzo wiele. Militarnie za naj- słabszą stronę naszej siły zbrojnej uważał Marszałek wyższe dowództwo. Z powodu bardzo słabego stanu naszych ewentualnych aliantów w owym okresie możliwości wojny prewencyjnej upadły. Doświadczenie, które poczyniliśmy później, w chwili okupacji zdemilitaryzowanej strefy nad- reńskiej przez wojska Rzeszy, potwierdziły tę ocenę z całą jaskrawością. Po sprawdzeniu możliwości zawarcia paktu o nieagresji, dającego przy- najmniej trochę czasu dla życia i pracy w normalnych warunkach, można to było przyjąć jako ulgę. Wydarzenia 1934 roku wskazywały wyraźnie, że tempo dekompozycji instytucji międzynarodowych zwiększa się z miesiąca na miesiąc. Z pro- gramu naszego, omówionego z Marszałkiem na Boże Narodzenie 1931 roku, pozostawało zagadnienie traktatu o ochronie mniejszości narodowych, które w swoim czasie odroczone było sine die,88 w zależności od stosownej okazji. Jak już wówczas osądziliśmy, rzeczowa dyskusja nie doprowadzi- łaby nas do niczego - niemniej postanowiłem ją rozpocząć dla stworze- nia zasadniczego tła zamierzanego fait accompli. Sam fait accompli jako taki miał także swoje znaczenie, bo przecież wielkie mocarstwa posługi- wały się w tej epoce tym sposobem na każdym kroku. Deklaracja pięciu mocarstw i czterech na konferencji rozbrojeniowej, zamierzany pakt czte- rech itp. to były przecież wyraźne fakty dokonane, sprzeczne z prawną strukturą Ligi Narodów. W obronie przed tą niebezpieczną polityką nie pozostawało i nam także nic innego. Natomiast każdy fakt dokonany może się utrzymać, o ile słuszność jest niewątpliwie po stronie inicjatora, choćby to było czasem sprzeczne z literą przepisu czy regulaminu. Jesienne Zgromadzenie Ligi Narodów 1934 roku zapowiadało się pod hasłem dyskusji zasadniczej. Mówiono już o reformie Paktu, wracano do debaty nad zastosowaniem art. 19. Wnioski, które miano dyskutować na Zgromadzeniu, miały być, zgodnie z regulaminem, ogłoszone w maju. Wo- bec tego z naszej strony zgłosiłem wniosek o generalizację traktatów o ochro- nie mniejszości narodowych. Jasne było, że przyjęcie tego wniosku przez Zgromadzenie nie ma prawie żadnych szans powodzenia, ale postawiony wniosek zmusza automatycznie do debaty na dany temat. Mając wewnętrz- ną decyzję wyregulowania tej sprawy, pragnąłem jednak nasze ostateczne 87 Jedno z najbardziej kontrowersyjnych zagadnień w historiografii: Piłsudski po dojściu Hitlera do władzy miał rzekomo zaproponować Francji wiosną lub jesienią 1933 r. wojnę przeciwko Niemcom; por. przedmowę M. Wojciechowskiego, s. 9-11. 88 - bezterminowo (łac.). kroki poprzedzić debatą, która by nasze zamiary uzasadniła. Poza tym nowa polityka Sowietów, polityka europejska p. Litwinowa mogła, a jak się okazało i musiała, prowadzić to państwo w pewnym etapie do Genewy. Trzeba by było zatem być gotowym do jesiennej rozgrywki. Dyskusje nad naszym wnioskiem na komisji politycznej Zgromadzenia miały przebieg klasyczny. Wielkie mocarstwa ze „szlachetnym oburze- niem" odrzucały myśl wszelką o zastosowaniu traktatu mniejszościowego do ich państw, nie siląc się nawet na danie swym negatywnym odpowie- dziom jakiegokolwiek bardziej umotywowanego, zasadniczego charakte- ru. Również państwa tak zwane neutralne (nomenklatura z poprzedniej wojny), które na gruncie Ligi były pionierami traktatów mniejszościowych, stosowanych do innych państw, nie znalazły w obliczu naszych tez żadnej godnej odpowiedzi. Wszystko razem było przykładem tej „moralności na eksport", której nikt tego rodzaju serwitutami nie obciążony do siebie za- stosować nie chciał. Państwa wschodniej Europy, które były tu bezpo- średnio zainteresowane, podobnie jak w sprawie paktu czterech, uciekły z placu z obawy przed wielkimi mocarstwami. Nie wierząc po poprzednich doświadczeniach, ażeby takie Czechy, Rumunię czy Jugosławię można było do odważnej współpracy pozyskać, dla zasady upoważniłem jednak naszego stałego delegata p. Edwarda Raczyńskiego, ażeby próbował poro- zumieć się z państwami Małej Ententy dla wspólnego działania. Wynik tego porozumienia był niedwuznacznie negatywny. Równocześnie delegacja francuska przygotowywała wszelkimi siłami wejście Sowietów do Ligi Narodów, wejście tryumfalne z wszelkimi ho- norami i zaszczytami należnymi wielkiemu mocarstwu, a więc z zapro- szeniem ze strony Ligi i ofiarowaniem miejsca stałego w Radzie. Entuzja- zmu myśl ta u większości państw europejskich i południowoamerykańskich nie budziła -jednak prawie nikt nie zdecydował się na otwarte postawie- nie sprawy, tj. na stwierdzenie, że Rosja ówczesna na pewno miała bardzo mało cech, jakich od członków Ligi zasadnicze artykuły Paktu wymagały. Wszystkie oczy zwrócone były na nas. Z jednej strony posądzano nas o chęć uniemożliwienia tego aktu, z dru- giej sugerowano nam prawie żądanie rozszerzenia naszych prerogatyw na gruncie genewskim, np. w formie miejsca stałego dla nas. Gdy na pierw- szym tajnym posiedzeniu Ligi, które było temu zagadnieniu poświęcone, oświadczyłem, że nie chcę robić trudności w inicjatywie mającej, jak przy- puszczam, na celu rozszerzenie wpływów Ligi, lecz muszę uprzednio ure- gulować pewne sprawy między nami a Związkiem Sowietów - w Lidze powstało wielkie podniecenie. Robiąc dokładny rachunek tej całej sprawy nie sądziłem, ażeby warto było nam właśnie sprzeciwiać się przyjęciu naszego sąsiada do Ligi Na- rodów. Bądź co bądź Pakt Ligi krępował do pewnego stopnia agresywne zamiary państw do tej instytucji należących. Z drugiej strony miałem na uwadze istniejące zawsze niebezpieczeństwo, że państwa do Ligi należące, związane z nami bezpośrednimi dwustronnymi umowami mogłyby uważać te bezpośrednie umowy za coś mniej ważnego niż podpis pod Paktem Ligi. W ten sposób polityka nasza jasno regulująca stosunki z głównymi partne- rami rozpłynęłaby się niejako w mętnym Pakcie i jeszcze mętniejszym jego zastosowaniu. To samo odnosiło się np. do naszych aliansów, które sta- rałem się od tego osłabiającego procesu zabezpieczyć. Mając te wszystkie względy na uwadze, postawiłem w stosunku do So- wietów jedno bardzo niespodziewane dla opinii europejskiej żądanie. Za- żądałem mianowicie stwierdzenia drogą wymiany not, że niezależnie od obecności czy nieobecności jednego z państw naszych w Lidze wszystkie układy dwustronne zawarte między Polska a Związkiem Sowietów są nie- naruszalne i pozostają w mocy. Warunek ten postawiłem jako conditio sine qua non 89 naszego głosu w Radzie Ligi, niezbędnego z powodu zasady jednomyślności przy tego rodzaju decyzjach. Wśród bardzo podnieconych nerwów genewskich oczekiewałem ze spo- kojem odpowiedzi na demarche nasze w Moskwie. Nie obeszło się bez ma- łego incydentu dramatycznego, gdy z powodu opóźnienia w transmisji szyfru naszej ambasady moskiewskiej przyszedłem o godzinie 7 wieczór na drugie tajne posiedzenie Rady - bez odpowiedzi. W chwilę po otwar- ciu narad jeden z naszych urzędników zakomunikował mi zgodę Sowie- tów, wobec której zawiadomiłem Radę, że Polska poprze wniosek o udzie- lenie miejsca Sowietom w Radzie.90 Uczucie ulgi, które zarysowało się na twarzy p. Barthou, zostało jednak od razu zakłócone przez nieoczekiwaną dla niego interwencję Sir Johna Simona, który widząc, że my nasze za- strzeżenia cofamy, rozpoczął adwokacki wywód podając w wątpliwość, czy Rosja ówczesna spełni wymagania przewidziane dla członków Ligi w 1-szym artykule Paktu. Z angielskiej strony chodziło po prostu o ro-- bienie trudności i odebranie spontanicznego charakteru zaproszeniu skie- rowanemu przez Radę do Sowietów. Anglicy bardzo złym okiem patrzyli na całą imprezę, nie chcieli jednak, podobnie jak my, brać na siebie odpo- wiedzialności za jej uniemożliwienie. Polemika, jaka wywiązała się mię- dzy Barthou a Simonem, przybrała formy zgoła groteskowe, gdy Sir John cały swój wywód opierał na pytaniu, czy we francuskim tekście pierwsze- go artykułu użyty jest subjonctif ,91 a zatem tryb zostawiający luźniejszą interpretację, a Barthou tracąc nerwy powoływał się już tylko na swój cha- 89 - nieodzowny, konieczny warunek (łac.). 90 Było to 10 IX l934 r. 91 W języku francuskim nazwa trybu łączącego wyrażającego życzenie, możliwość. rakter członka Akademii Francuskiej, a zatem człowieka kompetentnego do analizowana tekstów francuskich. Sir John Simon kontentując się zresz- tą samym faktem debaty nerwów i opóźnienia decyzji Rady, zgodził się w końcu co do tego nieszczęsnego subjonctifu. W każdym razie tryumfalność moskiewskiego wjazdu do Genewy zo- stała poderwana, a przyczynił się do tego jeszcze ówczesny przewodniczą- cy Zgromadzenia szwedzki minister p. Sandler, który z wielką godnością i umiarem wygłosił swoje powitalne przemówienie, dając wyraźnie do zro- zumienia, że Rosja powinna sama uważać za zaszczyt wejście do tego mię- dzynarodowego zespołu. Tryumf sowiecki nie udał się zatem, przy widocznym zresztą niezadowo- leniu Moskwy - ale fakt pozostał faktem, Rosja zasiadła przy genewskim stole. Sadziłem, że jest to równocześnie decydujący moment dla zakończenia sprawy traktatu mniejszościowego. Trudno było dopuścić, ażeby przedsta- wiciel Sowietów miał obradować i decydować w wewnętrznych sprawach polskich, wobec tego zabierając najpierw głos w komisji Zgromadzenia dla stwierdzenia, że nasza inicjatywa powszechnego zastosowania trak- tatów mniejszościowych nie znalazła zrozumienia i poparcia, wystąpiłem na plenum 13 września 1934 r. z deklaracją stwierdzającą, że Polska na przyszłość odmawia współpracy z organizacjami międzynarodowymi co do stosowania praw mniejszości narodowych w Polsce.92 Na tym nudnym zresztą jak zwykle Zgromadzeniu efekt mojej dekla- racji był dosyć silny. Delegaci genewscy znużeni bezcelową i bezpłodną formą obrad robili już wrażenie ludzi, o których mawiał Marszałek Pił- sudski, „że co roku zima jest dla nich niespodzianką". W pierwszej chwili powstało oczywiście ogromne poruszenie i bieganina po kuluarach. Już w ciągu wieczora coraz mniej amatorów znajdowano dla zaatakowania nas za naszą decyzję. Przedstawiciele wielkich mocarstw z Francuzami na czele chcieli namówić Sir Johna Simona, ażeby on uroczyście zaprotesto- wał w imieniu wszystkich wielkich mocarstw. Czesi i Rumuni także biegali za tym projektem. Ku wielkiemu rozczarowaniu inicjatorów tej myśli Sir John Simon odpowiedział, że Rząd Jego Królewskiej Mości nie widzi w tej sprawie żadnego angielskiego interesu. Wobec tego skończyło się na wodni- stych indywidualnych protestach przedstawicieli poszczególnych państw i już na drugi dzień widać było, że operacja się udała. Wśród Polaków nerwy były bodaj największe. Wszyscy moi współpracownicy, nawet naj- lepsi, zawracali mi głowę rzekomą koniecznością legalizacji mego kroku, przynajmniej ex post, drogą jakichś układów. Podobną kampanię pró- bował Sekretariat Ligi Narodów. Uważałem to za drogę śliską i niebez- 92 J. Beck. Przemówienia.... s. 128-131. 133. pieczną, drogę, która zmniejszałaby realną wartość mego stanowiska, nie zmniejszając odium, jakie na gruncie Ligi towarzyszyło każdej odważnej akcji. Nie miałem wątpliwości co do słuszności tego stanowiska, ale par cquit de conscience93 połączyłem się telefonicznie z Marszałkiem Piłsud- skim przebywającym na wypoczynku w Moszczenicy, przedstawiając mu sytuację. Marszałek całkowicie popierał kategoryczność mojego stano- wiska stwierdzając, że nie tylko meritum, ale zdecydowana forma nasze- go wystąpienia jest koniecznością w aktualnej sytuacji międzynarodowej.94 Nieprzyjemnie uderzała przy powściągliwości angielskiej zbytnia gorli- wość francuska w protestach przeciwko naszemu krokowi i zupełne tchó- rzostwo Małej Ententy. Rząd francuski, mimo że wprowadzenie Sowietów do Ligi Narodów nie odbyło się tak gładko i tak tryumfalnie, jakby tego Quai d'Orsay i różne genewskie organizacje pożądały,95 dążył od razu do rozszerzenia znacze- nia Rosji w polityce europejskiej. Z chwilą gdy ZSRR „wybielał się" nie- jako w oczach państw burżuazyjnych przez swą obecność przy genewskim stole, puszczono w ruch propagandę dla związania stabilizacyjnej poli- tyki państw zachodnich z Moskwą. Anglia patrzała na to z rezerwą, ale usłużny zawsze p. Benesz biegał za to z podwójnym zapałem ciągnąc za sobą Rumunów. Trzeciego partnera z Małej Ententy, tj. Jugosławii, nie można było dla tych planów pozyskać. W każdym razie po wstępnej kampanii agitacyjnej rzucono na stół pro- jekt „Paktu wschodniego" - „Wschodniego Locarno" - czy jak tam to nazywam.96 Na zewnątrz miał to być rzekomo szeroki kontynentalny pakt o wzajemnej pomocy zainicjowany przez Francję i Rosję, a otwarty dla Niemiec. Były to oczywiście tylko pozory. W gruncie rzeczy chodziło tu o wepchnięcie państw wschodniej Europy, nas i Czech w szczególności, w ramiona polityki rosyjskiej i związanie całego tego towarzystwa z po- lityką francuską. Z góry wiadomo było w ówczesnej sytuacji, że Niemcy do takiej kombinacji nie przystąpią, powstanie zaś tylko jakaś pseudokoa- licja antyniemiecka pod egidą Francji. Wracające widmo potęgi rosyjskiej w polityce europejskiej spać nie da- wało różnym panom z Quai d'Orsay. Widziany z naszego punktu widze- nia pakt taki mógłby zachwiać równowagę naszą między Niemcami a Ro- sją oraz narzucał nam obowiązek gwarantowania granic Czechosłowacji. 93 - aby nie mieć sobie nic do wyrzucenia (fr.). 94 Beck osobiście przyjechał później do Moszczenicy, gdzie 30 IX 1934 r. przyjął go Pił- sudski chwaląc za udaną akcję. W. Jędrzejewicz, Kronika życia..., t. 2, s. 492. 95 Na 50 członków Ligi zaproszenie do rządu ZSRR wystosowały 34 państwa. Sekreta- riat Ligi przesłał je adresatowi 15 IX 1934 r., ZSRR przyjęto do Ligi 18 IX 1934 r. 96 Faktycznie dyplomacja polska została powiadomiona o projekcie paktu wschodniego 26 V 1934 r. Jednym słowem, miała to być korona różnych mądrych pomysłów fran- cuskich, przypominających jeszcze epokę 1919-1923, przy czym istotna treść i niewątpliwe konsekwencje tego układu niezręcznie tylko maskowa- ne były mglistymi formułkami proponowanych tekstów. Pan Litwinów w nowej skórze niewinnego baranka genewskiego miał wskrzesić tradycję pp. Sazonowa i Izwolskiego. Niewdzięczna rola trouble plaisir'u 97 przypadła znowu nam. Rozmowy ze mną rozpoczęto w ten sposób, że p. Barthou w towarzystwie pp. Massigli i Bargeton zaprosił na obiad mnie i Edwarda Raczyńskiego, przy czym sam zachowywał milczenie, pozostawiając swym współpracownikom zadanie perswazji i przekonywań.98 Uważałem, że na tle tego projektu zarysowuje się konieczność otwartego wyjaśnienia między nami a Francją zagadnień polityki na wschodzie Europy. Nie mogłem się zgodzić na tradycyjne for- mułki francuskie, w których zamiast powiedzieć otwarcie, o co chodzi, powtarzano nam ciągle, że „właściwie nie powstaje prawie nic nowego, bo Pakt Ligi i tak nakłada na wszystkich obowiązek wzajemnej pomocy, że można porobić różne zastrzeżenia, a chodzi tylko na razie o przyjęcie pro- jektu en pnncipe99 itd." Wobec tego opracowałem ze szczególną staran- nością na piśmie naszą odpowiedź na propozycje francuskie i wręczyłem ten dokument p. Barthou, powtarzając swym zwyczajem „pour qu'il n'y ait pas de malentendu dans l'aveniru.100 W dokumencie tym nazwałem rzecz po imieniu. Głównymi tezami było stwierdzenie, że udział Niemiec w tym pakcie jest dla nas conditio sine ąua non dla zachowania w naszej polityce równowagi między obydwoma wiel- kimi sąsiadami. Co do Czechosłowacji wyjaśniłem, że Polska nie posiada poza sojuszem z Rumunią żadnych układów politycznych z państwami tak zwanego rejonu dunajskiego, z którymi zresztą pragnie utrzymywać przyjazne stosunki. W tych warunkach nie widziałem podstawy do robie- nia wyjątku dla Czechosłowacji przez dawanie jej naszych gwarancji, gdyż nie możemy na południe od Karpat wiązać się z jednym państwem, nie przeprowadzając zasadniczej analizy wszystkich naszych interesów w tym rejonie. Tekst dokumentu zresztą jest precyzyjny i wymaga przestudiowania w całości dla oceny właściwego naszego stanowiska.101 97 - wątpliwej (podejrzanej) przyjemności(fr.). 98 Według dokumentów było to śniadanie, które odbyło się w Genewie 4 VI 1934 r. Diariusz..., t. l, s. 163-166. 99 - co do zasady (fr.). 100 - żeby nie było nieporozumienia w przyszłości (fr.). 101 Chodzi prawdopodobnie o odpowiedź, jaką Beck przekazał Laroche'owi 5 VII 1934 r. J. Laroche, Polska lat 1926-1935..., s. 165-166. O stanowisku polskim zob. też kolejne memorandum z 15 VIII 1934 r., w: Dokumenty i materiały..., t. 6, s. 237-239. Barthou przyjął moją notę z całą powagą i bez rozgoryczenia, podkre-' ślając nawet wartość otwartej i szczerej wymiany myśli. Potwierdziliśmy sobie kategorycznie nawzajem, że odmienne zapatrywania na te szerokie polityczne kombinacje nie mogą osłabić wartości i skuteczności naszego dwustronnego sojuszu. Z mojej strony nie wahałem się również w krytyce paktu wschodniego, podkreślając, że odnoszę się sceptycznie do projektów takich umów zbiorowych, które mogłyby bodaj pośrednio rozwodnić war- tość naszego aliansu, mieszając go ze zbyt wielką ilością spraw i wycho- dząc poza jego pierwotne ramy. Dodawałem, że sam sojusz wytrzymał pró- bę życia przy zawieraniu paktu o nieagresji z Niemcami, natomiast kombi- nacja rosyjska podważa od razu tę „nieagresję". W przeciwieństwie do spokojnego sądu Barthou, który, jak mi się ciągle zdawało (jest to moje osobiste przypuszczenie), raczej pozwalał swemu urzędowi angażować się w te plany i gadaninę, mając sam sporo wątpli- wości, wszyscy co najbardziej krzykliwi politycy francuscy, czescy i ge- newscy przy akompaniamencie radia moskiewskiego rozpoczęli hałaśliwy atak przeciwko nam. Atak oczywiście za psucie planów francusko-rosyjskich, ubierając to w formę szlachetnego oburzenia w imieniu „uciśnionej Europy". Jakże pouczające było porównanie tego wydarzenia z nie mniej chyba głośnym atakiem, jaki nas spotkał z tej samej strony (francuskiej w pierw- szej linii) zimą 1932-1933 roku, przy zawieraniu paktu nieagresji z So- wietami. Rezultatem tej całej gadaniny było tylko psucie atmosfery między nami a Rosją, atmosfery, która rozwijała się pomyślnie od czasu zawarcia i prze- dłużenia paktu o nieagresji i w obliczu naszego lojalnego stanowiska przy wejściu Sowietów do Ligi Narodów. Tego krzykacze prasowi kategorii p. Tabouis i jej podobni zrozumieć nie mogli albo nie chcieli. Jeśli tak ważne sprawy, jak poprawa naszych stosunków z obydwoma wielkimi sąsiadami oraz uporządkowanie naszej pozycji w organizacjach międzynarodowych, wymagały wielu wysiłków i wiele czasu w pracach 1934 roku, to niemniej inny ważny dział naszych potrzeb politycz- nych, tj. tak zwane sprawy regionalne prowadzone były w odpowiednim tempie. Europę Wschodnią można teoretycznie podzielić na takie czy inne re- jony. Osobiście uważałem, że pierwszym z kolei obchodzącym nas rejo- nem są wybrzeża Morza Bałtyckiego, choćby dlatego, że odgrywają tak znaczną rolę w naszych stosunkach z Niemcami i Rosją. Praca w tym re- jonie nie była łatwa, gdyż trudno sobie wyobrazić bardziej urozmaiconą mozaikę państw, jak się to widziało nad Bałtykiem. A więc poza dwoma wspomnianymi mocarstwami były państwa skandynawskie, państwa stare i dawne, które zużyły wiele swych sił w historii na walkę o swoje interesy i wyznawane przez siebie idee. Po zwycięstwach i niepowodzeniach tych długich walk, zdobywając świetną tradycję, wiele doświadczeń i wysoki poziom kulturalny, państwa te zamknęły swe życie przede wszystkim w gra- nicach etnograficznych, nie okazując większej aktywności na zewnątrz. Pozostało im jedynie mocne przywiązanie do własnej wartości ich naro- dów, do zasad i idei, które kiedyś tyle krwi kosztowały i wreszcie na do- świadczeniach oparta obawa przed imperializmem rosyjskim. W tej osta- tniej dziedzinie Szwecja zachowywała najwyraźniejsze oblicze. Dalej istnia- ły państwa nowe, utworzone po wojnie światowej, lecz oparte o zdrowy trzon etnograficzny: Finlandia, Estonia, Łotwa i Litwa. Warunki życia i interesy polityczne tych państw niewielkich były z natury rzeczy odmien- ne od Skandynawów, nawet w wypadku Finlandii, która oddzielała nie- jako swój los od państw południowo-wschodniego Bałtyku, grawitując wy- raźnie ku Skandynawii. Ta kategoria państw, poza Finlandią, znowu mia- ła strukturę społeczną stosunkowo prostszą, pokrywającą się z zagadnie- niami narodowościowymi. Polacy na Litwie, Niemcy na Łotwie i w Estonii byli uważani za element obcy, choć tak dawno osiadły, że trudno było oddzielić tę superstrukturę społeczną od reszty narodu, zwłaszcza w wy- padku litewskim. Element szwedzki w Finlandii, mimo powstających od czasu do czasu tarć, nie stanowił głębszego kontrastu z resztą warstw spo- łecznych kraju. Obok tego wszystkiego była na wybrzeżu bałtyckim jesz- cze Polska akcentująca coraz silniej swoją obecność. A zatem mieliśmy przynajmniej cztery różne rodzaje tworów państwowych. Dla nas każdy z nich miał swoje znaczenie. Interesy nasze na morzu rozszerzały się z roku na rok. Polski handel ze zdumiewającą szybkością przenosił się na drogi morskie z dróg lądowych, dochodząc do stosunku bez mała 70% przewo- zów morskich w handlu zagranicznym. Politycznie każda zmiana nad brze- giem tego niewielkiego morza musiała mieć wpływ na nasze interesy. Jeśli na południe od Karpat mogliśmy do pewnego stopnia wybierać tematy i formy naszych zainteresowań, odsuwając się w razie potrzeby od tego rejonu - to nad Bałtykiem mieliśmy sytuację narzuconą. Starałem się w swej polityce wyciągać konsekwencje z tego stanu rze- czy. Zachowując sprawę litewską, jako trudności przedawnione i skompli- kowane, do jakiejś lepszej okazji, dążyłem przede wszystkim do ożywie- nia stosunków z innymi państwami południowo-wschodniego Bałtyku. Ostre napięcie z Łotwą, które powstało jeszcze między 1931 a 1932 rokiem na tle położenia ludności polskiej na Łotwie, udało się po okresie ostrych starć załagodzić rozsądnym porozumieniem. Granica polsko-łotewska była zresztą jedynym odcinkiem granic Państwa Polskiego, która nie zo- stała utrwalona w klasycznych formach prawnych, stosowanych w życiu mię- dzynarodowym. Południowa część Łotwy - Latgalia - została w 1919 roku odebrana bolszewikom przez wojska nasze i odstąpiona bezinteresownie tworzącemu się państwu łotewskiemu.102 Po kampanii 1920 roku granica polsko-łotewska została przesunięta via facti dość dziwacznie na południc od Dyneburga, dając na lewym brzegu Dźwiny dziewięć gmin w posiada- nie Łotwy.103 Granica ta do końca nie była ostatecznie wytyczona ani usta- lona formalnym aktem prawnym. Istniał jedynie protokół z roku 1927, podpisany w Rydze przez p. Łukasiewicza, naszego ówczesnego posła. Za czasów mego urzędowania jako ministra spraw zagranicznych nie spieszy- łem się wcale z definitywnym usankcjonowaniem tej granicy. Wydawało mi się zawsze, że pozostawienie Dyneburga i przyczółka mostowego na południe do Dźwiny w rękach łotewskich jest rozwiązaniem dosyć niebez- piecznym wobec małej odporności Łotyszów na ewentualny nacisk so- wiecki. Korzystałem więc z tego, że rząd łotewski prowadził dość dwu- znaczną politykę między nami a Litwą i wysuwał stale trudności co do prawnego określenia styku granicy polskiej, łotewskiej i litewskiej na po- łudniowy zachód od Dyneburga, i z mojej strony zostawiałem cały ten pro- blem w niedomówieniach. W stosunku do Łotwy, tak jak i w stosunku do pozostałych tzw. Państw Bałtyckich powtarzałem konsekwentnie i przy każdej okazji, że jak długo państwa te utrzymują swoją kompletną niezależność polityczną i gotowe są, tej niezależności i swego terytorium suwerennego bronić - tak długo mogą one zawsze liczyć na życzliwość i pomoc Polski, mimo że nie ma między nami na ten temat pisanych układów. Wszyscy nasi posłowie udający się do Rygi i Tallina, a później Kowna mieli polecenie od tej zasady zaczynać wszelkie swoje rozmowy. Równo- cześnie dodawaliśmy w formie przyjaznego ostrzeżenia, że gdyby któreś z tych państw ze swej niezależności z tych czy innych powodów zrezygno- wało - Polska będzie musiała zrewidować swoją politykę. W Estonii mieliśmy stale przyjazną wyraźnie atmosferę. Wszyscy kie- rownicy polityczni, prezydent Paets, gen. Laidoner i inni, stawiali głośno zasadę, że niezależność jest kwestią życia i śmierci dla narodu estońskie- go, a losy tego narodu są z sytuacją Polski na wschodzie Europy niero- zerwalnie związane. W lecie 1934 roku wymieniłem wizyty z estońskim mi- nistrem p. Seljamaa.104 Pierwsze przemówienie w Tallinie rozpocząłem od słów: „Polska jako Państwo Bałtyckie...", wskazując tym wyraźnie na mia- 102 Faktycznie w styczniu 1920 r. po tzw. operacji „zima - 1920". Zob.: Dokumenty i ma- teriały.... t.2, s. 537-538. 103 Ściślej - 6 gmin powiatu iłłuksztańskiego na prawym brzegu Dźwiny w okolicy Dy- neburga; generalnie jednak chodziło o biegnący tamtędy odcinek linii kolejowej pozwala- jący na tranzyt z ZSRR na Litwę i dalej do Niemiec z pominięciem Polski. 104 Celem wizyty Becka było m.in. zniechęcenie Estonii i Łotwy do inicjatywy paktu wschodniego. W Tallinie Beck bawił 24-25 VII 1934 r., w Rydze, o czym nie wspomina, przez dwa następne dni. rę naszych zainteresowań w rejonie północnym. Równocześnie robiłem pierwsze próby nawiązania bliższego i głębszego kontaktu z państwami skandynawskimi. Menażując tradycyjną ostrożność tych państw pracowa- liśmy dyskretnie, ale w kilku płaszczyznach. Politycznie dbałem zawsze o bliski kontakt z delegacjami skandynawskimi w Genewie, co znalazło głębokie echo i stało się już tradycją zebrań ligowych. W dziedzinie poli- tyki morskiej apelowałem do moich kolegów gabinetowych o koordyna- cję interesów nawigacyjnych naszych ze Skandynawią i unikanie czystej konkurencji.105 Współpraca rozwijała się istotnie pomyślnie. W dziedzi- nie wojskowej została nawiązana współpraca z doskonałymi zakładami „Bofors", gdzie poczyniliśmy znaczne zakupy oraz nabyliśmy licencję na fabrykację nowoczesnego sprzętu artyleryjskiego. Największe zrozumie- nie znajdowałem w tej pracy u najwybitniejszego może skandynawskiego polityka - szwedzkiego ministra spraw zagranicznych p. Sandlera. Ten wzrost naszych interesów morskich i nadbałtyckich z konieczno- ści stawiał przed nami sprawę marynarki wojennej. Marszałek Piłsudski dbając o metodyczną kolejność prac z dziedziny obrony państwa w na- szym położeniu rozpoczął od armii lądowej. Niemniej w przewidywaniach swych, wbrew krążącym na ten temat opiniom, miał także sprawy mary- narki na uwadze. Jedynie choroba w ciągu szeregu miesięcy i zgon przed- wczesny nie pozwoliły mu tej dziedziny pracy wojskowej rozwinąć. Do- wodem ścisłości mego twierdzenia są nie tylko słowa Marszałka, który w końcu 1934 i początku 1935 roku powtarzał parokrotnie: „muszę się zająć marynarką wojenną", a i fakt, że mnie, ministra spraw zagranicz- nych, upoważnił do wywarcia nacisku na Ministerstwo Spraw Wojsko- wych celem zrealizowania zamówień nowych jednostek dla naszej floty wojennej. Za moim pośrednictwem Marszałek przekazał szefowi Admi- nistracji Armii gen. Składkowskiemu rozkaz przystąpienia do budowy dwu nowoczesnych kontrtorpedowców i dwu wielkich łodzi podwodnych, aprobując mój wniosek, ażeby całość lub część przynajmniej tego zamó- wienia była dokonana w Anglii jako w państwie aktywnym w polityce morskiej i idącym po linii postępowania podobnej do naszej w zagadnie- niach wschodnich wybrzeży Morza Bałtyckiego. W ten sposób mimo różnych intryg i oporów doszło do zamówienia okrętów „Grom" i „Błyskawica" w Anglii i dwu łodzi podwodnych w Ho- landii.106 Jesień 1934 r., tak bogata w wydarzenia o zasadniczym znaczeniu, dała i w sprawach litewskich nowe zjawiska. Niewątpliwy wzrost naszej pozycji 105 Rokowania toczyły się w dniach 23-26 V 1934 r. i zakończyły się wieloma porozu- mieniami. 106 ORP „Orzeł", ORP „Sęp". międzynarodowej, obawa przed ekspansją polityki rosyjskiej w Europie, a wreszcie, i to może najsilniej, podniecenie niemieckiej ludności w Kłaj- pedzie stwarzały dla rządu litewskiego rosnący niepokój z powodu nieure- gulowanych stosunków z nami. Litwini rozpoczęli też najpierw dyskretne sondaże na gruncie genewskim, a potem, dość szybko jak na nich, okazali chęć do rozmów ze mną. Po- czątkowo wystąpił p. Klimas, poseł litewski w Paryżu, z zasadniczym za- pytaniem co do możliwości rozmów. Wyraziłem od razu zasadniczą zgodę, powtarzając jedynie zastrzeżenia poczynione już poprzednio przez Mar- szałka, tj., że rozmawiać mogę bądź to z ludźmi mającymi formalne pełno- mocnictwa od rządu, bądź z tymi, których oficjalny urząd upoważni do miarodajnego traktowania spraw. W ten sposób przyszło do moich spotkań z ministrem Lozoraitisem.107 Jeśli treść rozmów pozostała na razie poufna, to w każdym razie sam fakt został ujawniony przez wymianę wizyt między nami na terenie ge- newskim, co już dawało tej próbie porozumienia przyzwoitszy charakter. Minister Lozoraitis, człowiek miły i kulturalny, lecz obciążony jakby w stosunku do świata litewskiego swym polskim pochodzeniem, rozpo- czął rozmowy od żalów i narzekań oraz powtarzania starej piosenki, że Litwa oczekuje jakiegoś gestu z naszej strony, ażeby rząd mógł wobec swej opinii postawić jasno potrzebę rokowań z nami. Odpowiedziałem mu, reasumując wynik poprzednich nieoficjalnych kontaktów, że Litwa odmawiając w stosunku do nas zastosowania form życia przyjętych w ca- łym cywilizowanym świecie - i to zarówno w planie najogólniejszym, tj. w dziedzinie stosunków dyplomatycznych, jak i w życiu codziennym w sprawach granicznych, w traktowaniu Polaków na Litwie itp. - obcią- ża z góry swoją pozycję wobec nas, tak że żadnych prezentów z polskiej strony oczekiwać nie może. Nie znaczy to natomiast, ażebyśmy dając przez tyle lat dowód cierpliwości i spokoju, nie pragnęli na przyszłość usunięcia tych anomalii, jakie między naszymi państwami powstały. Dodałem też, że między naszymi dwoma narodami ma i będzie mieć zawsze jakieś zna- czenie fakt, że przez szereg wieków żyliśmy wobec świata zewnętrznego w ramach wspólnego organizmu państwowego i tego historia zatrzeć ani usunąć nie mogła. Dzisiaj natomiast odpowiednie kierownicze czynniki państwa naszego stoją na płaszczyźnie rozumowania zgodnego z duchem epoki i uważają, że jeśli naród litewski chciał i potrafił stworzyć własne państwo, to my uznajemy to jego dobre prawo i nie zamierzamy mu siłą żadnych innych rozwiązań narzucać. Wyraziłem przekonanie, że to for- 107 Beck spotkał się z Lozoraitisem we wrześniu 1934 r. Polsko-litewskie kontakty, aczkol- wiek nieoficjalne, były dość intensywne. Latem 1934 r. bawiło w Kownie dwóch wysłanni- ków: Prystor i Muhlstein. Stałym wysłannikiem RP był korespondent „Gazety Polskiej" Ta- deusz Katelbach (por. tenże. Za litewskim murem. Warszawa 1938). malne oświadczenie z mojej strony powinno dać rządowi litewskiemu swo- bodę do rozmów z nami. Jeśli przez szereg wieków nasze interesy były tak głęboko zazębione, jeśli ścisła delimitacja etnograficzna między nami nie jest możliwa - powstaje z natury rzeczy szereg wzajemnych pretensji i trud- ności. Jeśli wychodzimy z założenia suwerennego państwa litewskiego, to drogą usunięcia trudności są tylko takie stosunki, jakie w pojęciu dwu państw suwerennych odpowiadają, a zatem stosunki dyplomatyczne. Na- wiązanie tych stosunków nie jest nawet celem samym w sobie, lecz otwar- ciem bramy do jakichkolwiek rozmów, które by mogły wprowadzić popra- wę w położeniu nie tylko naszego pogranicza, ale i pozycji państwa litewskie- go. Dodałem przy tym, że z naszej strony do nawiązania tych stosunków nie będzie stawiana żadna condition prealable.108 Pan Lozoraitis nie lekce- ważąc wagi moich oświadczeń, nie zdecydował się ze swej strony na pozy- cję jasną. Po prostu miało się wrażenie, że na razie chce poprawić pozycję Litwy wobec zarysowującego się zagrożenia niemieckiego, obawia się na- tomiast reakcji w Kownie na jakiekolwiek odważniejsze kroki w stosunku do nas. W każdym razie pierwsze lody były przełamane i p. Lozoraitis wziął całą sprawę ad referendum swego rządu. Po jesiennym Zgromadzeniu Ligi wracałem zatem z bogatym materia- łem wiadomości i doświadczeń. Symbolicznie z punktu widzenia naszej zasadniczej postawy w życiu międzynarodowym na pierwszy plan wybija- ła się sprawa likwidacji traktatu o ochronie mniejszości narodowych. Jak mi z Polski donoszono, wydarzenie to dało dość poważny wstrząs szero- kiej opinii publicznej, która stopniowo, ale konsekwentnie nabierała prze- konania i sympatii dla polityki dążącej do oczyszczenia naszej pozycji jako państwa suwerennego z różnych naleciałości nagromadzonych w początko- wym okresie istnienia państwa, a mających to nasze własne niezależne obli- cze zdeformować przez różne międzynarodowe związania. Donoszono mi o zamiarach manifestacji publicznych aprobujących mój krok. Marszałek Piłsudski był wówczas na wywczasach w Moszczenicy koło Żywca. Wiedziałem dobrze i czułem, jaką wagę on przede wszystkim przy- wiązuje do dokonanych wysiłków. Dlatego też w drodze powrotnej po- stanowiłem przede wszystkim jemu zdać dokładnie sprawę z wydarzeń i sytuacji, zanim stanę na gruncie stolicy. Przypuszczenia moje co do reakcji Marszałka okazały się słuszne w całej pełni. Ten tak wiele od ludzi zajmujących wysokie urzędy wymagający człowiek tym razem ze wzrusza- jącą głęboko serdecznością pragnął okazać radość swoją z faktu, że nie tylko on, ale i ktoś inny gotów jest przyjąć ciężką rozgrywkę międzyna- rodową, nie ulegając ani próbom zastraszenia, ani śliskim perswazjom - tam gdzie chodziło o wyczyszczenie zasadniczej sprawy związanej z po- 108- warunek wstępny(fr.). zycją naszego kraju jako państwa pierwszej klasy, a nie klienta konwen- tyklów międzynarodowych. Marszałek osobiście przed moim przyjazdem kazał w Żywcu wyszukać butelkę starego węgierskiego wina. Po wysłu- chaniu mojej relacji nalał dwa kieliszki tokaju mówiąc, że w Polsce przy większych świętach tym winem trącano się dla uczczenia bliskich sercu wydarzeń. Formy wszelkich poczynań i odruchów Marszałka Piłsudskiego były tak głęboko związane z treścią jego myśli, że przypomnienie tego szczegółu mogę uważać za uzasadniony komentarz do jego poglądów na wagę i zna- czenie uczynionych w Genewie kroków. W Moszczenicy Marszałek odpoczynek widział w oderwaniu się od spraw bieżących, pracował natomiast nieustannie nad problemami międzynaro- dowymi i wojskowymi. Między innymi tematem gry wojskowej odbytej w Moszczenicy były operacje, które musielibyśmy dokonać w razie bądź to rozkładu, bądź to kapitulacji Państwa Czechosłowackiego przed Niem- cami. Chodziło tu o wojskowe zabezpieczenie terenów zagrabionych nam podstępnie w 1919 roku na Śląsku Cieszyńskim, terenów, których rdzen- na polskość oderwana od naszej państwowości stanowiła zawsze troskę Marszałka. Sygnalizowałem w późniejszych latach Generalnemu Inspekto- rowi Sił Zbrojnych i Szefowi Sztabu Głównego109 istnienie takich studiów dokonanych w tym okresie. Akty musiały się gdzieś w Biurze Generalnego Inspektoratu znajdować, jednak nie umiano mi nigdy dokładnie odpowie- dzieć, jak ta sprawa wygląda. W każdym razie oficerowie, z którymi spę- dziłem kilka godzin w Moszczenicy, byli wszyscy wyraźnie nastawieni na studiowanie zagadnienia strategicznego i operacyjnego naszego południo- wego pogranicza i poszczególnych odcinków terytorium na południe od Karpat. Rok 1934 przyniósł jeszcze wstrząs w postaci zamachu marsylskiego, którego ofiarą, obok największego króla Jugosławii,110 padł także mini- ster Barthou. Na Bałkanach wydarzenie to nie spowodowało na szczęście głębokich komplikacji, poza kampanią rozpoczętą później w Lidze Naro- dów przez Małą Ententę przeciw Węgrom, kampanię słowną na szczęście i papierową. Na tle tej kampanii mieliśmy sposobność podać przyjazną dłoń Węgrom, sztucznie na tle tej sprawy atakowanym (zabójca był bądź co bądź Serbem). Postawa nasza zawarta w formule, że „potępiając naj- kategoryczniej wszelkie machinacje terrorystyczne i akcje dywersyjne, nie możemy się zgodzić na żadną uchwałę Rady Ligi, która by obrażała honor i żywotne interesy narodu węgierskiego" - znalazła żywe echo na Węgrzech 109 Byli nimi marsz. E. Rydz-Śmigły i gen. W. Stachiewicz. 110 Chodzi o Aleksandra Karadziordzievicia. Zamachu dokonali terroryści chorwaccy 9X1934 r. i, zmniejszając węgierski uraz izolacji, przyczyniła się z pewnością w pewnej mierze do spokojniejszego rozwoju polityki węgierskiej, której dodatnie strony można było stwierdzić w 1939 roku. Szczególną uwagę poświęcałem natomiast w ciągu całej debaty, ażeby w niczym nie dotknąć urażonych głęboko uczuć Jugosławii. Udało się to zadowalająco, tak że mogliśmy w przyszłości zbliżyć się z tym krajem, usuwając niesłuszne przypuszcze- nia, jakoby nasza polityka przyjazna dla Węgier była przeciwstawna do polityki zbliżenia z Jugosławią. Miejsce zabitego p. Barthou objął minister Laval, co doraźnie miało za skutek pewne zmniejszenie nacisku w sprawach paktu wschodniego, do którego p. Laval odnosił się z wielkim niedowierzaniem, choć miał ulec w rezultacie przemożnym wpływom biurokracji Quai d'Orsay i nara- stającej propagandzie wewnętrznej, zorganizowanej we Francji przez So- wiety. W tej sytuacji skończył się rok 1934, pełny dla naszej polityki doniosłych wydarzeń. Mimo różnych prób nacisków z zewnątrz, posługujących się niejednokrotnie wewnętrzną opozycją, linia naszej polityki została utrzy- mana. Warunki pracy stawały się coraz cięższe, bo ilość spraw rosła, a siły fizyczne Marszałka Piłsudskiego słabły znacznie; choć nie podejrzewali- śmy jeszcze tak poważnej choroby, to jednak starałem się do minimum ogra- niczać jego trudy, odwołując się do Belwederu jedynie w szczególnie waż- nych momentach lub na życzenie samego Marszałka. Zima 1934-1935 roku poza opisanymi w relacji z 1934 roku sprawami była okresem, w którym zarysowywały się jeszcze dwie nowe poważne trudności. Pierwsza - to konflikt włosko-abisyński, druga - to nadanie dozbrojeniu niemieckiemu formy otwartej i oficjalnej. Pierwsza sprawa była właściwie bardzo od nas odległa i, gdyby nie Liga Narodów, to powinniśmy normalnie umyć w tej sprawie ręce. Nieza- leżnie od oficjalnej obecności Abisynii w Lidze, konflikt abisyński111 był w gruncie rzeczy sprawą kolonialną, a więc rozgrywającą się między mo- carstwami światowymi rozdrapującymi Czarny Ląd po kawałku. Stosunki panujące w Abisynii niewątpliwie przypominały bardzo mało wszystko to, do czego była w Europie przyzwyczajona. Gdyby spojrzeć na te rzeczy obiektywnie, to w tej sprawie, jak i w niektórych sporach południowoame- rykańskich ujawniał się najwidoczniej paradoks metod genewskich. Pa- ragrafy i przepisy ligowe żądały takiego samego traktowania problemów 111 3X1935 r. faszystowskie Włochy dokonały zbrojnej agresji na Etiopię (Abisynię), którą okupowały do 1941 r. Liga Narodów 7 X 1935 r. uznała Włochy za agresora i zaleciła zastosowanie wobec nich sankcji ekonomicznych, które wszakże okazały się nieskuteczne. naszego starego świata, okupionych od wieków krwią i pracą narodów, które w nowożytnej historii decydowały o cywilizacji świata, jak i za- gadnień w terenach pustynnych, słabo zaludnionych lub zajętych przez ludność niezdolną jeszcze do wytworzenia pełnowartościowych w naszym rozumieniu organizmów państwowych. Dla nas zatem, jako państwa nie mającego kolonii ani konkretnej poli- tyki kolonialnej, zagadnienie istniało formalnie przez Genewę, a faktycz- nie jako przedmiot rozgrywki między, mocarstwami kolonialnymi. W re- zultacie decydującymi dla nas musiały być europejskie reperkusje tego sporu, a nie jego meritum. Dla mnie osobiście sprawa miała aspekt szczególny jako przykład prze- widującej myśli politycznej Marszałka Piłsudskiego. Prawie dwa lata przed wybuchem sporu Marszałek powiedział mi od niechcenia, że trudno bę- dzie mówić praktycznie o trwałym układzie między europejskimi mocar- stwami - „dopóki się lewiatany nie pogryzą o Afrykę". Miałem to w pa- mięci, mimo że wówczas nie widać było na horyzoncie politycznym żadnej afrykańskiej sprawy. W rok później, a zatem długi szereg miesięcy przed pierwszymi oznakami kryzysu abisyńskiego, po jakimś moim powrocie z Genewy, Marszałek zapytał mnie niespodziewanie: „Czy oni się tam jeszcze nie zaczęli kłócić o Afrykę?" Po tych uprzedzeniach, których Marszałek bliżej w rozmowie rozwijać nie chciał, podchodziłem oczywiście bardzo ostrożnie do dyskusji gene- wskich. Marszałka miałem już tylko uprzedzać o powstawaniu problemu - nie miałem już możności przedyskutować z nim szczegółów. W każdym razie było to poza tym jeszcze jaskrawe sprawdzenie opinii zakomuniko- wanej p. Zaleskiemu jeszcze w 1932 roku, że obecność w Radzie Ligi przed- stawia niebezpieczeństwo wynikające z konieczności zajmowania stano- wiska w sprawach, które Polskę nic nie obchodzą. Rozwój tego zagadnie- nia całego należy już jednak do epoki po śmierci Marszałka. Dozbrojenie niemieckie,112 a raczej rozszerzenie jego zakresu i symbo- liczny akt zerwania z tą częścią postanowień traktatu wersalskiego, na- stąpiło również w epoce, w której za wcześnie było na naszą akcję, a za późno, ażeby oczekiwać od Marszałka gruntownego przepracowania na- szej taktyki politycznej na przyszłość. Sam fakt, po deklaracji mocarstw na konferencji rozbrojeniowej w obliczu dynamiki politycznej Trzeciej Rzeszy z jednej, a bezradności mocarstw zachodnich z drugiej strony, mu- sieliśmy w owym czasie jedynie zaregestrować, dbając w Polsce tylko o sta- ły, niesłabnący wysiłek poświęcony naszej sile zbrojnej. Stan zdrowia Marszałka w początkach 1935 roku przybierał już formy wyraźnie alarmujące. Widać było, że to już nie zmęczenie ciężkim i praco- 112 Por. przyp. 38 na s. 224. witym życiem, ale wyraźna choroba paraliżująca zdolność do pracy na całe okresy. Na razie przedmiotem naszej bezpośredniej troski była zapowiadająca się pielgrzymka ministrów zachodniej Europy do Moskwy. Pierwszym z kolei miał być Lord Prywatnej Pieczęci Eden, drugim p. Laval. Marszałek przywiązywał wagę do osobistego kontaktu z tymi podróżnikami. Okaza- ło się to możliwe tylko w stosunku do Edena.113 Wizyta ta wydawała mi się szczególnie ważna wobec zarysowującego się nowego aspektu stosunków polsko-angielskich. Poprzednio stosunki te, jako stosunki bezpośrednie, prawie nie istniały, a nawet na tle sporów genewskich o Gdańsk i mniejszości były raczej złe. Anglia uważała nas po prostu za klientów czy satelitów Francji i rząd angielski nie przykładał poprzednio wagi do bezpośredniej wymiany myśli z Warszawą. Sir John Simon trzymał się tego systemu w sposób dla nas bardzo niemiły, tak że aktywizacja naszej polityki w Gdańsku prowadziła jedynie do ostrych z nim polemik. Swojego rodzaju kryzys nastąpił jednak na tle walki o kandydata na stanowisko Wysokiego Komisarza Ligi w Gdańsku po ustąpieniu p. Rostinga. Sir John chciał nam brutalnie narzucić swego kandydata lorda Clive, jakiegoś byłego gubernatora angielskiego w Mezopotamii czy czegoś podobnego. Osoba nie przedstawiała dla nas szczególnego zainte- resowania, jednak widziałem się zmuszony podjąć walkę o zasadę, że Wy- soki Komisarz nie może być mianowany nie tylko wbrew Polsce, ale na- wet bez życzliwej zgody naszego Rządu. Walka wypadła bardzo ostro. Simon groził mi nawet naciągnięciem procedury ligowej, tj. stworzeniem większości głosów przeciwko mnie przy nominacji Wysokiego Komisarza. Musiałem go uprzedzić, że postaram się o to, ażeby tak mianowany Ko- misarz nie wytrzymał w Gdańsku nawet dwóch miesięcy. Sir John posunął się nawet do rzeczy w Genewie nic praktykowanej, starając się przeprowa- dzić sprawę w czasie mojej nieobecności w Genewie, czemu zapobiegłem przylatując samolotem w ciągu kilku godzin z Warszawy. W pewnej chwili 'nastąpił zupełny impas, a nawet stan ex lex, w którym nie było nawet teore- tycznie żadnego komisarza. Dyskutując tę sprawę z Marszałkiem, uważa- jąc, że dochodzimy do granicy w naszym uporze, do granicy, poza którą jest otwarta animozja lub też jakaś nowa, lepsza forma kompromisu, usta- liliśmy, że o kompromisie będziemy mówić, jeśli Londyn zwróci się z ja- kąś rozsądniejszą propozycją bezpośrednio do Warszawy, co byłoby pod- niesieniem formy naszych stosunków, a w przeciwnym razie wykonamy groźbę, tj. uniemożliwimy życie Komisarzowi Anglikowi w Gdańsku. Stanowczość naszej postawy wywarła widać pewne wrażenie w Londy- 113 Eden był w Warszawie 2-3 IV 1935 r., a rozmowa z Piłsudskim odbyła się pierwsze- go dnia. Diariusz..., t. 1. s. 254-258. nie, bo ambasador angielski Sir William Erskine zjawił się w istocie u mnie z propozycją porozumienia. Wobec tego zrobiliśmy szybko umowę na fifty-fifty co do nominacji p. Lestera,114 Irlandczyka, co było koncesją dla Imperium Brytyjskiego, a współpracownika de Valery, niepodległo- ściowca irlandzkiego, co było koncesją dla nas. Wystąpienie p. Johna Si- mona w tej całej sprawie spotkało się zresztą z nie tajoną krytyką całej delegacji angielskiej w Lidze i, jak się okazało, również z krytyką rządu angielskiego i to nie tylko co do meritum, ale i co do metody działania. Było to tym bardziej ważne, że poza nim zawiązał się już bardzo dobry, a z czasem przyjazny kontakt między mną a drugim delegatem angielskim Anthony Edenem. Eden, przedstawiciel młodego pokolenia konserwaty- stów, kapitan Strzelców Królewskich z czasów wojny, podchodził do spraw europejskich umysłem nie obciążonym uprzedzeniami starego pokolenia angielskiego. Polityki uczył się już na nowej mapie Europy i używał języka prostszego, właściwego byłym żołnierzom.115 Mimo że w Izbie Gmin po- pularność swoją w znacznym stopniu opierał na oxfordzkiej skłonności do teoretyzowania w polityce międzynarodowej, a w Genewie nawet ze strony elementów lewicowych respektowany był jako najwierniejszy z wier- nych w stosunku do Paktu Ligi, to w każdym razie jako człowiek wnosił atmosferę wielkiej rzetelności w rozmowach politycznych i w praktyce stosował angielskim zwyczajem tylko tyle doktryny, ile potrzeba było dla interesów Imperium. W tych warunkach obok sporu z Simonem, który nie przeszedł bez wra- żenia z powodu szanowanej w Anglii naszej nieustępliwości, zarysowała się już druga płaszczyzna stosunków przez Edena. Sukcesor Simona, Sir Samuel Hoare, otwarcie już zmienił front w stosunku do nas i pierwszą zasadniczą rozmowę z nim w Genewie uważałem za pierwszy formalny krok, który miał nas doprowadzić w przyszłości do aliansu polsko-angiel- skiego. Marszałek Piłsudski zachował głęboki żal do Anglii za politykę Lloyd George'a z czasów kampanii 1920 roku i konferencji pokojowej. Następnie niejednokrotnie rozważał wagę i wartość wyjaśnienia stosunków między Warszawą a Londynem. Wspomniane wyżej okoliczności i niewątpliwy kompleks niższości naszych dyplomatów utrudniały jednak do tego czasu jakieś rozsądniejszc postawienie sprawy. Widziałem, że mimo naszych dotychczasowych złych doświadczeń Marszałek z dużym zainteresowaniem słuchał relacji o moich stosunkach z Edenem i dlatego obiecywałem sobie sporo z jego wizyty. 114 Nominacji Lestera dokonano 26 X 1933 r., urząd swój objął 15 I 1934 r., okres „ex lex" wypadł między 15 a 26 X 1933 r. 115 Nad tą iluzją Becka szeroko rozwodzi się Cat-Mackiewicz, Polityka Becka, Paryż 1964, uznając ją najogólniej za nieporozumienie. W sprawie podróży rosyjskiej między mną a Edenam istniały clara pacta.116 Znał on dokładnie nasze stanowisko, ujęte w nocie do Barthou w sprawie paktu wschodniego,117 i wiedział wyraźnie, że na zmianę tego stanowiska liczyć nie może. Podkreślał zresztą sam dobitnie, że zatrzymuje się w Warszawie dla rozmów polsko-angielskich, dla podkreślenia nie- wątpliwej poprawy naszych stosunków bezpośrednich, a nie dla propagan- dy prorosyjskiej. Marszałek przyjął Edena w Belwederze. Rozmowa obliczona była przez Marszałka niewątpliwie jako podkreślenie pewnego punktu zwrotnego w naszych stosunkach. Na początku obok uprzejmych wyrazów, którymi Marszałek powoływał się na moje dodatnie doświadczenia ze stosunków z Edenem oraz na żołnierską przeszłość Edena, padło twarde zdanie o Lloyd George'u. „Odpisuję zawsze na listy, ale zdarzyło się, że otrzymałem wiel- ki list polityczny od Lloyd George'a, na który nie odpowiedziałem. Nie odpowiedziałem dlatego, że odpowiedź musiałaby być bardzo obraźliwa, a nie chciałem tego robić w stosunku do członka Rządu Jego Królewskiej Mości." Eden odpowiedział, że nie zna tej sprawy, ale z góry może po- wiedzieć, że trudno by mu było być adwokatem p. Lloyd George'a, któ- rego przeciwnikiem politycznym był całe życie. Rozmowa przeszła z na- tury rzeczy na Rosję. Marszałek wspomniał, że przygotowując przed woj- ną prace wojskowe w Polsce, poświęcił wiele wysiłków na studia nad orga- nizacją różnych służb wywiadowczych na świecie. Wedle swej opinii z tego czasu bezapelacyjnie za najlepszy uważał angielski Intelligence Service. Zdanie to jednak musiał radykalnie zrewidować, patrząc na kapitalne po- myłki tej służby w stosunku do Rosji po 1917 roku, a w szczególności w 1919 roku. „Wasz wywiad - mówił Marszałek - budował wielkie na- dzieje na akcjach Denikina i Wrangla. Mnie namawiano gwałtownie do współpracy z nimi. Chcąc się zorientować, co to wszystko jest warte, po- słałem tam jednego z bardziej ograniczonych generałów naszych,118 po- chodzącego z armii rosyjskiej, i dałem mu kilka tygodni czasu na powia- domienie mnie telegraficznie, jak dalece liczyć można na wartość rosyj- skich «białych» wojsk i dowódców. Generał ten po tygodniu telegrafował mi, że wszystko to jest nic niewarte i rozleci się bardzo szybko, a był to przecież dawny kolega tych rosyjskich dowódców. Równocześnie Intelli- gence Service na przeciwnych wnioskach budował swoje plany. Dalszy ciąg jest Panu znany." Eden charakteryzował wyraźnie swoją podróż jako potrzebę taktyczną, nie kryjąc ani całkowitej nieznajomości Rosji, ani swej niechęci do Sowietów. Marszałek zapytał się go wreszcie, czy spodzie- 116 - wyraźne umowy (łac.). 117 Było to memorandum z 27 IX 1934 r. 118 Chodzi o gen. Aleksandra Karnickiego; przybył on do sztabu gen. Denikina na po- czątku września 1919 r. wa się on widzieć Stalina. Na twierdzącą odpowiedź zauważył: „Nie win- szuję Panu spotkania z tym bandytą." 119 Trudnością w rozmowie był fakt, że Marszałek wyraźnie chory miał tego dnia silnie podniesioną temperaturę, wobec czego ograniczał zasięg rozmowy przy widocznych oznakach zmęczenia i miał pewne trudności w formułowaniu swych myśli po francusku. Eden prosił później o wyja- śnienie mu bliższe szeregu fragmentów rozmowy. Niemniej widoczne było. że sama postać Marszałka pozostawiła u angielskiego gościa głębokie wra- żenie. Ja osobiście po raz pierwszy miałem wrażenie już wyraźne, że to zapewne ostatni kontakt Marszałka z zagranicznym politykiem - po raz pierwszy czułem, że tak zdyscyplinowany organizm odmawia już posłu- szeństwa żelaznej woli Marszałka. Pobyt Edena w Moskwie, jak wiadomo, nie dał szczególnych rezulta- tów, a Eden przyjęty w drodze powrotnej przez Prezydenta Rzeczypospo- litej, robiąc zastrzeżenie, czy może mówić nieoficjalnie, oświadczył Pre- zydentowi, że przekonał się naocznie w Stołpcach,120 gdzie się kończy Europa. Jak dodawał, jego współpracownicy również, przesiadłszy się do polskiego wagonu czystego i jasnego, nie umieli ukryć westchnienia ulgi po przygnębiającej atmosferze moskiewskiej. Troska o konsekwencje, wynikające z tych wszystkich podróży moskie- wskich, była ostatnią, wielką troską polityczną Marszałka Piłsudskiego. Mimo krytycznego już stanu zdrowia próbował on jeszcze myśleć o przy- jęciu Lavala, który 10 maja miał przybyć do Warszawy. W ostatnich prze- błyskach świadomości, budząc się w nocy. Marszałek powtarzał do leka- rzy i otoczenia: „Po co ten wariat jedzie do Moskwy 121 - to się dla Fran- cji musi źle skończyć." Jeśli w poprzednich latach tylokrotnie rozszerzano tendencyjnie plotki o różnych rzekomych chorobach Marszałka, to w chwili prawdziwego niebezpieczeństwa wszyscy w Warszawie, zwolennicy i wrogowie, zamilkli na ten temat. Ta dziwna solidarność była tak ogólna, że dyplomatycznie znalazłem się w kłopocie, ażeby wytłumaczyć Francuzom, że audiencja Lavala jest niemożliwa. Rozszerzając trochę normalny protokół, odwio- złem osobiście Lavala z dworca do hotelu i w samochodzie powiedziałem mu otwarcie: „Wasza dyplomacja jest ze względów politycznych zaniepo- kojona tym, żeśmy możliwość pańskiego widzenia z Marszałkiem określili jako wątpliwą. Daję panu słowo, że wolałbym tysiąc razy wszystkie kło- poty dyplomatyczne, mimo że mi zawsze na naszych dobrych stosunkach 119 Szembek cytuje te wypowiedź nieco inaczej; należy tu uwzględnić fakt, że Piłsudski był pod wrażeniem informacji o zabójstwie S. Kirowa. 120 Graniczna stacja kolejowa na szlaku Moskwa-Warszawa niedaleko Baranowicz. 121 2V 1935 r. podpisano w Paryżu franeusko-radziccki układ o pomocy wzajemnej. Po- dróż Lavala była następstwem tego faktu. zależy, niż prawdę, która jest najgorsza. Sądzę, że dni Marszałka są po- liczone, a sam pan rozumie, co to dla nas znaczy." Pan Laval doskonale wyczuł szczerość mojego kroku i z całą lojalnością starał się ułatwiać nam naszą ciężką sytuację w czasie swego pobytu. Wiadomość o zgonie otrzy- mał wysiadając na dworcu w Moskwie. Ja po raz ostatni rozmawiałem z Marszałkiem późnym wieczorem 10 maja, udając się na jego wezwanie do Belwederu w czasie przyjęcia, które dawaliśmy dla francuskich gości w pałacu Raczyńskich. III 1935-1938 Zgon Marszałka Piłsudskiego l22 otwierał przed Polską bardzo wiele nowych piobiemów. Niemniej bezpośrednia reakcja, reakcja najbliższych trzech miesięcy, powiedzmy, zarówno w kraju, jak i w świecie, była tak głęboka, że nie stwarzała konieczności doraźnych żadnych działań. Świat zewnętrzny przez udział swój w naszej żałobie, przez delegacje, które zjawiły się na pogrzebie w składzie najpoważniejszych osobistości politycznych i wojskowych,123 potwierdzał niejako fakt odejścia nie tylko największego człowieka polskiego narodu, ale i osobistości o znaczeniu światowym. Poza Sowietami, które nie zdobyły się na żaden gest w wię- kszym stylu, i Jugosławii, która podnosiła trudności protokolarne, dawno na świecie nie było zjazdu tak wybitnych osób, jak w pamiętnych dniach Warszawy i Krakowa. Społeczeństwo polskie, bez względu na dawne ani- mozje polityczne, przyjęło postawę tak poważną, że wstrząsnęło to opi- nią cywilizowanego świata. Z drugiej strony ci ludzie w Polsce, którzy, dzięki istniejącemu jeszcze kompleksowi niższości z czasów niewoli, nie umieli docenić własnych polskich wartości, musieli być uderzeni tą wiel- ką manifestacją innych państw. Zjazd zagraniczny był tak poważny, że mimo wyjątkowo smutnych oko- liczności podejmowane były próby porozumienia między obcymi delega- tami. Na tle tego zjazdu w Polsce najżywiej w zewnętrznych formach za- znaczało się to między delegacją francuską a niemiecką na gruncie Kra- kowa. Szef delegacji niemieckiej marszałek Goering wyraźnie pragnął tego kontaktu. Pan Laval pewnie też nie był od tego. Trudność stanowił fakt, że najwyższym wojskowym francuskim formal- nie powołanym do kontaktu był marszałek Petain, niegdyś najmądrzej- 122 Zmarł 12 V 1935 r. o godz. 8.45 wieczorem. 123 Francję na pogrzebie Józefa Piłsudskiego reprezentowali Laval i marsz. Petain. Niem- cy - marszałek Góring, Wielką Brytanię - lord Caven, Rumunię - marszałek Prezan. szy niewątpliwie z dowódców francuskich - w owej epoce już staruszek, niezbyt zdolny do pracy politycznej. Jasnym dla mnie było, że Marszałek za życia politykę polską starał się przykroić do polskich możliwości, a nie do genialnego poziomu własnego myślenia i siły własnej woli. „Ja mam pomysłów na pięć Polsk - ale wy- konać to można tylko na miarę jednej" - powiedział kiedyś Marsza- łek. Siedząc przez szereg lat jego pracę, miałem sposobność przekonać się dowodnie, że ta zasada leżała Marszałkowi szczególnie na sercu, była niejako najwyższym symbolem jego poczucia prawdziwej historycznej odpowiedzialności, wolnej od błędów podsuwanych przez ambicję oso- bistą. W świetle tego byłem rozumowo przekonany, że zasady polityki, usta- lone przez Marszałka, kontynuować można dostosowując jedynie obecnie środki taktyczne do miary osiągalnej przez ludzi zwyczajnych, ażeby nie popełnić groźnej omyłki naśladowania także w środkach działania osobi- stości tak wielkiej miary. Tę też zasadę postawiłem od razu wobec Prezydenta RP i kolegów z ga- binetu. Zarówno u prezydenta Mościckiego, jak u premiera Sławka zna- lazłem zupełne zrozumienie. Do zasady mojej dodawałem jednak uwagę, że Marszałkowi Piłsudskiemu wszyscy właściwie w Polsce wierzyli po pro- stu na słowo, natomiast bez niego pracować będzie trzeba znacznie wię- cej argumentami i uświadamianiem głębszym myślącej politycznie części naszego społeczeństwa. Nie robiłem sobie natomiast złudzeń, że wpływy obcych agentur, związ- ków międzynarodowych i wreszcie naszych grup i grupek politycznych, które przymilkły ostatnio w obliczu autorytetu Marszałka, postarają się w niedługim czasie odzyskać utracone znaczenie. W każdym razie było i na to potrzeba trochę czasu, tak że na razie mogłem w normalnych warunkach kontynuować pracę. Przede wszystkim postanowiłem doprowadzić do skutku sprawę umówioną jeszcze za życia Marszałka i za jego zgodą, tj. moją wizytę w Berlinie. Chodziło tu o to, ażeby podjąć, jak w stosunku do Moskwy, utrwalić obyczaj bezpośredniej wymiany zdań. Czekać nie mogłem długo, gdyż wizyta była już z powodu choroby Marszałka odroczona, a poza tym ten partner wymagał szczegól- nej obserwacji, z chwilą gdy na przyszłość myśli polityczne Marszałka trzeba już było realizować bez niego. Wizyta doszła do skutku po zakończeniu urzędowej sześciotygodnio- wej żałoby, w pierwszych dniach lipca 1935 roku,124 Myśl wizyty berlińskiej poza znaczeniem rozmów polegała w dużym 124 Dokładnie 3-4 VII 1935 r. Beck rozmawiał dwukrotnie z Hitlerem, w tym raz bez świadków. stopniu na tym, że sam fakt wskazywał opinii publicznej na nową wersję stosunków polsko-niemicckich. Nie chodziło nawet o to, jakie one mają w przyszłości być - dobre czy złe. Poprzednio uważane one były po pro- stu za niemożliwe i sam fakt możliwości wprowadzał nowy element do polityki europejskiej. Jeden z moich wybitnych przyjaciół amerykańskich powiedział mi kiedyś w tym okresie, że niezależnie od przyszłości tych stosunków formalnej nikt więcej z ludzi rozsądnych nie powinien uważać za oklepaną formułę, że sąsiedztwa między Niemcami a Polską ułożyć nie można. Hitler, który był ze strony Niemiec inicjatorem tej polityki, dbał także o to, ażeby ją niejako w oczach opinii niemieckiej zalegalizować. Formy oficjalne zewnętrzne mojego przyjęcia przygotowane były bar- dzo starannie. Przed dworcem oddawała honory przyboczna kompania SS Kanclerza Rzeszy. Przy składaniu wieńca na grobie poległych żołnierzy na Friedrichstrasse defilował oddział 1.pułku Reichswehry. Wszystkie te zewnętrzne demonstracje regestrowałem w tym wypadku także jako ele- ment polityczny - właśnie dlatego, że sprzeciwiały się one utartej nie- mieckiej tradycji, w której na Zachód czyniono wszystkie ukłony, pozo- stawiając dla Wschodu brutalność i arogancję. Oczywiście, najważniejszą częścią wizyty była rozmowa z Hitlerem. Starałem się w tej rozmowie odróżniać dość dziwaczne formy od jej istotnej treści. Formy były istotnie dość groteskowe. Zbyt długi uścisk dłoni, zbyt natarczywe patrzenie w oczy. Natomiast z powodzi słów zupełnie zbytecz- nych można było szybko wyłowić te formuły, które sam Kanclerz Rzeszy na tę właśnie rozmowę starannie przygotował. Hitler zaczął od tego, że historia Europy zbyt często powtarza te same błędy. „Ten teren, Europa, nie nadaje się już właściwie do wielkich wo- jen" - mówił Hitler. „Mniej więcej co 50 lat przesuwają ludzie różne gra- nice. Nie ma to oczywiście sensu, bo w następnym konflikcie wraca się do poprzedniego stanu rzeczy - a za każdym razem kosztuje to setki ty- sięcy czy miliony egzystencji ludzkich. Wobec tego - ciągnął dalej - nie chcę szukać w Europie wojny. Gdyby sobie wyobrazić, że my, Niemcy, zabieramy wam, Polakom, kawałek ziemi, to skutek będzie ten, że będzie- my mieli pod bokiem naród, który przez kilkadziesiąt lat będzie myślał tylko o rewanżu i w jakiejś niekorzystnej dla Niemiec sytuacji, gdy Niemcy będą zaangażowane w innym kierunku, uderzy nas w plecy, ażeby tę zie- mię odebrać. Sądzę, że się to nie opłaci i dlatego tak się cieszyłem z wy- równania stosunków z Polską. A w ogóle uważam - ciągnął Kanclerz - że naród niemiecki po to, ażeby wykorzystywać wrodzone sobie siły i ta- lenty, potrzebuje w polityce dwu elementów: w skali europejskiej - uło- żenia stosunków (Ausgleich) z Polską, w skali światowej - porozumie- nia z Anglią. Wszystkie inne sprawy są drugorzędne." Sprawy kolonialne muszą wrócić jako problem rozmów międzynarodowych, ale Hitler pra- gnął je załatwić pokojowo. W konkluzji Hitler dodał, że ma nadzieję, że wytłumaczył się jasno, iż jego koncepcja polskiej polityki nie wiąże się z koniunkturą taktyczną, jak wynika z zasadniczego poglądu na losy Niemiec. Na tę część rozmowy odpowiedziałem, przypominając ponownie roz- mowę Marszałka ze Stresemannem, odbytą w Genewie w 1927 roku, a po- legającą na stwierdzeniu, że ani Niemcy, ani Polska nie zarobiły przez kilkanaście lat absolutnie niczego na wzajemnych sporach. Dodawałem dalej, że z polskiej strony traktowaliśmy układ z 1934 roku jako próbę nadania lepszego kursu biegowi historii. I Niemcy, i Polacy żyli w Europie, mają za sobą bogatą historię i prawdopodobnie nie warto jest, ażeby zu- żywali żywe siły swych narodów na walki, które w rezultacie nigdy nie mogą dać definitywnego zwycięstwa. Hitler przeszedł następnie do historii polityki niemieckiej. Z namiętnością podkreślał, poza realnymi stratami, upokarzający charakter traktatu wer- salskiego. Twierdził, że tę upokarzającą część traktatu musi zmienić. Mó- wiąc o rozwoju stosunków niemiecko-polskich, stwierdzał, że nie jest to polityka popularna w Niemczech, ale że on sądzi, iż może ją nadal kon- tynuować. Odwracając się do portretu Hindenburga, oświadczył mi, że stary marszałek Hindenburg rozumiał od początku jego myśl i popierał jego koncepcje w stosunku do Polski. Duże trudności istniały w Reichs- wehrze. Największym wrogiem Polski i dogmatycznym wyznawcą sojuszu rosyjskiego (polityka Rapallo) był gen. Schleicher. Wedle Hitlera gene- rał ten, ustępując ze swego politycznego urzędu, powtarzał jeszcze ciągle uporczywie tę właśnie zasadę. Kanclerz zwrócił mi uwagę na osobę feld- marszałka Blomberga, dodając: „Zamianowałem go szefem Reichswehry, bo to jest dawny komendant Królewca, a myśmy tam zawsze posyłali rze- czoznawców spraw rosyjskich. Blomberg tak jak ja ma pogardę dla każdej Rosji - czerwonej i białej." „Niech pan porozmawia trochę z Blomber- giem - radził Kanclerz - jest on pełen dobrej woli." "Tak czy tak za naj- większą część w mojej pracy politycznej na wschodzie Europy uważam fakt, że z polskiej strony spotkałem partnera tak genialnej miary jak Mar- szałek Piłsudski." Dzięki temu można było w kilku zdaniach stworzyć układ, którego by żadne superparlamentarne rządy nie potrafiły zreali- zować. Dalej dodał Hitler, że nie miał żadnych pretensji z tytułu nasze- go aliansu francuskiego, ponieważ nie zamierza napadać ani na Francję, ani na Polskę, a alians ma czysty charakter defensywny. Nie jest entuzja- stą - jak mówił - francuskiego sposobu prowadzenia polityki, ale nie zamyka oczu na wielkie wartości cywilizacyjne, jakie Francja wniosła w ży- cie Europy, i nie dziwi się, że my, Polacy, żyjemy z tym krajem w przy- jaźni. O Lidze Narodów odzywał się Hitler z oburzeniem i lekceważeniem równocześnie. Z mojej strony dodałem, że u nas pakt nieagresji z Niemcami był możli- wy istotnie przy tak wielkim kierownictwie spraw państwowych, jakie mógł stworzyć Marszałek Piłsudski, bo historia naszych stosunków - zarówno dawnych, jak najnowszych - jest oczywiście najgorsza i w opinii publicznej istnieje najdalej idąca nieufność do celów i metod polityki niemieckiej. Niemniej z wielkim przekonaniem, jako minister spraw za- granicznych realizujący wielkie myśli Marszałka, uważałem, że warto jest podjąć próbę poprawienia historii. Wyraziłem zadowolenie, że Kan- clerz rozumie stałość naszych stosunków z Francją, bo polska polityka nie jest polityką koniunkturalną i nie skacze od jednych rozwiązań do drugich. Staramy się rozwijać nasze działania w kierunku zapewnienia naszej generacji normalnego rozwoju i z zasady nie szukamy układów, które mogłyby być z sobą sprzeczne. Negocjacje polsko-niemieckie z lat 1933-1934 wspominam - dodawałem - bo mówiliśmy sobie bardzo otwarcie, jakie proponowany pakt ma mieć znaczenie. Dodałem w końcu, że strata, jaką ponieśliśmy przez śmierć Marszałka, jest olbrzymia, ale że Rząd, który reprezentuję, ma zamiar kontynuować politykę przez niego wytyczoną. To były mniej więcej ramy oficjalnej rozmowy zasadniczej. Ministro- wie Rzeszy Goering, Goebbels i marsz. Blomberg podkreślali w czasie mojej wizyty swoją dobrą wolę w kierunku przyzwyczajenia armii, admi- nistracji państwowej i szerokich mas w Niemczech do nowej polityki Kan- clerza. Gen. Blomberg, zgodnie z zapowiedzią Hitlera, powracał paro- krotnie do tego. że widziałby chętnie, ażeby różne dawne uprzedzenia Reichswehry w stosunku do Polski znikały stopniowo przez bezpośredni kontakt między obydwiema armiami. Ogólnie można było wyczuć wielki respekt ludzi reżimu hitlerowskiego dla postaci Marszałka Piłsudskiego. Równocześnie czuć było chęć spraw- dzenia, czy zgon Marszałka nie wpłynie na jakąś gwałtowną zmianę jego polityki. W tym świetle do faktu mojej wizyty przywiązywano dużą wagę i wydaje mi się, że w tym momencie - 1935 roku - Hitler rzeczywiście szukał jakby aprobaty w Niemczech dla swojej wschodniej polityki. Bę- dzie na pewno interesującym tematem studiów kiedyś w przyszłości, ile czynników, które spowodowały w kilka lat później zmianę polityki nie- mieckiej, pochodziło od samego Hitlera, ile wynikło ze zbyt wielkiej łatwo- ści jego sukcesów w imperialistycznej polityce zagranicznej, ile wreszcie powstało z reakcji ducha starych Prus wewnątrz życia niemieckiego. W każdym razie rozmowy z lipca 1935 roku były formalnie zupełnie zadowalające, gdyż mimo osłabienia Polski przez brak Marszałka układ o nieagresji utrzymał się, a przez samego Hitlera stosowane formuły nie wprowadzały nas w kolizję z żadną z zasad naszej dotychczasowej, już tra- dycyjnej, polityki ani z żadnym z naszych poprzednich układów. Tego ostatniego niebezpieczeństwa bałem się dość poważnie jadąc do Berlina* z całą gotowością zresztą do jasnej odpowiedzi w razie jakichkolwiek dwu- znacznych propozycji. Wyjaśnienie wzajemnej pozycji między Polską a Niemcami w ciężkim okresie było tym bardziej konieczne, że nasz stary klient, Gdańsk, zawsze dostarczał tematów do kłopotów i sporów. W końcu lipca 1935 roku nowa fala konfliktów napłynęła w związku z problemem walutowym.125 Na terenie Wolnego Miasta zjawił się dr Schacht pod niewinną formą nieoficjalnego doradcy Senatu w sprawach finansowych. Senat zdecy- dował wówczas wprowadzenie ograniczeń dewizowych, co oczywiście musiało wywołać wstrząs w całokształcie stosunków gospodarczych z nami, stwarzając przy tym dodatkową barierę wewnątrz naszego obszaru celnego. Obok niewątpliwych trudności finansowych, jakie po- wstawały dla Wolnego Miasta z chwilą wprowadzenia narodowosocjali- stycznego ustroju gospodarczego i społecznego, podejrzewałem silnie, że dr Schacht, będący sam w trudnościach, miał już dosyć na subwencjach Rzeszy polegającej gospodarki gdańskiej, a równocześnie chętnie nama- wiał na takie zarządzenia, które musiały prowadzić do sporu z Polską. Zarządzenia gdańskie musiały oczywiście wywołać naszą reakcję zarówno praktyczną w formie żądania opłat w złotych za frachty kolejowe kiero- wane do Polski oraz odpowiednich przepisów co do wpływów celnych, jak też zasadniczą przez podjęcie na nowo sprawy unifikacji waluty, co przewidziane było niestety bez konkretnych terminów i w dość mglistej formie w konwencji paryskiej. Senat gdański przez dalsze bojowe zarzą- dzenie otworzył swą granicę celną na zewnątrz Polski. To już była otwarta wojna. Nasze doraźne zarządzenia celne miały za- pobiec stratom Skarbu naszego, ale w razie ich utrzymania wyrzucałyby definitywnie miasto i port gdański poza obręb naszego obszaru celnego, co byłoby naruszeniem jednego z podstawowych naszych uprawnień przy- znanych nam przez traktat wersalski. Formalnie unikaliśmy dla zasady bezpośrednich oficjalnych negocjacji z Berlinem na tematy gdańskie, gdyż byłoby to automatyczną likwidacją trzeciego partnera w sprawach gdańskich, tj. Ligi Narodów - likwidacją dokonaną bez zabezpieczenia naszych interesów. Niemniej działalność ministra Rzeszy dr. Schachta na terenie Wolnego Miasta oraz fakt, że jedyna lądowa granica Wolnego Miasta to była granica z Prusami Wschod- 125 Konflikt rozpoczął się faktycznie 11 VI 1935 r. wprowadzeniem przez Senat wzoro- wanej na zarządzeniach III Rzeszy kontroli dewizowej, tj. zakazu wywozu jakiejkolwiek waluty z terenu Gdańska poza kieszonkowym. nimi, dawał podstawę do nacisku na Berlin, bez naruszania zasad. Wo- bec tego w sam Gdańsk uderzyliśmy przepisami taryfowymi i celnymi, a w Berlinie, drogą przez Goeringa głównie, postawiliśmy ostro całe za- gadnienie. Obok praktycznego znaczenia zagadnienia gdańskiego dla Polski było to wszystko dla mnie równocześnie próbą stosunków naszych z Rzeszą. Dlatego też przed wyczerpaniem środków dyplomatycznych w Berlinie do- radziłem naszemu Rządowi odczekanie niezbędnych kilku dni przed uży- ciem środków ostatecznych. Z dotychczasowych zarządzeń Berlin zorien- tował się jednak dobrze w stanowczości naszego działania - dlatego też bezzwłocznie rozpoczął odwrót, zwalając winę powstałych trudności indy- widualnie na Schachta i lokalne czynniki gdańskie. Pod naciskiem Goeringa Senat Wolnego Miasta zmienił od razu front i przystąpiliśmy do rokowań, które miały na celu poprawę status quo w dziedzinie naszych zasadniczych uprawnień celnych i portowych. Wobec zaangażowania tak dalekiego ne- gocjacje nie mogły być łatwe i musiały być szybkie, ażeby tak niebezpiecz- na polityka faktów dokonanych nie mogła się przez zwłokę w czasie czę- ściowo niejako legalizować. Negocjacje z całą energią i umiejętnością przeprowadził min. Roman, którego specjalnie w tym celu ściągnąłem z urlopu. Z mojej strony naciskałem na czas, nie odwołując terminu mego zapowiedzianego wyjazdu z Gdyni do Helsingforsu 126 na wizytę oficjal- ną. Sprawa rozstrzygnęła się dosłownie w ostatnich godzinach. Prezydent Senatu Greiser przybył do Gdyni na dwie godziny przed odejściem moje- go statku i tam w Urzędzie Morskim potwierdziliśmy uroczyście zawarty układ, który przywracał naszą granicę celną na zewnątrz Gdańska i re- gulował zagadnienie naszych rozrachunków z Wolnym Miastem w obli- czu nowej sytuacji finansowej. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że ze strony Berlina była to głębsza próba naszej odporności w nowej epoce. Konsekwencje polityczne sposo- bu załatwienia sprawy były dodatnie w Berlinie, u nas i w opinii euro- pejskiej. Podróż do Finlandii127 mogła się zatem odbyć normalnie, a nawet zy- skiwała nowe znaczenie. Finlandia stabilizowała swoją politykę na platfor- mie Skandynawów, co zbiegało się szczęśliwie z realnymi postępami, jakie nasza polityka poczyniła tymczasem w krajach północnych. W ten sposób dochodziliśmy do znacznie szerszej społecznej platformy interesów i można było usunąć wszelkie obawy, które zjawiały się poprzednio w niektórych kołach politycznych Helsingforsu w dziedzinie głębszego zbliżenia z nami. 126 Szwedzka nazwa Helsinek. 127 Beck wypłynął z Gdyni 8 VIII 1935 r., a w Helsinkach przebywał w dniach 10-12 VIII. Zob.: J. Beck, Przemówienia..., s. 166-171. Dzięki pogłębionej w ostatnich dwóch latach przyjaźni ze Szwecją mo- głem nawet przy okazji mej podróży na prośbę min. Sandlera dokonać dyskretnego pośrednictwa między rządem szwedzkim a fińskim w celu usunięcia pewnych tarć, jakie powstały ostatnio w Finlandii na tle szkol- nictwa szwedzkiego w tym kraju, co wywoływało pewne podrażnienie opinii publicznej w Szwecji i Finlandii. Przebieg rozmów w Finlandii był zupełnie zadowalający - i ja, i mój fiński kolega, min. Hackzell, zaryso- waliśmy sobie zgodnie wspólność naszych interesów w stosunku do Rosji jako element trwały i bezpośredni stosunków, a ogólnie solidarność państw nadbałtyckich ze Skandynawami i Polską włącznie jako szersze tło do- godne politycznie. Został w ten sposób dokonany dalszy krok w naszej polityce bałtyckiej. Nie mogliśmy nigdy uznać, ażeby tę nazwę - bałtycki - stosować jedy- nie do krajów południowo-wschodniego Bałtyku. Byłem głęboko przeko- nany, że zachwianie naszych dawniejszych inicjatyw politycznych w sto- sunku do tych właśnie wschodnich państw wynikało między innymi z tego, że Polska do tych krajów nadmorskich dążyła dawniej jedynie lą- dem. Pragnąłem tę politykę wzmocnić i uzupełnić przez utrwalenie dróg morskich i połączeń, w Skandynawii szukając zarówno lokalnego zaple- cza politycznego, jak i rozsądnych partnerów w zarysowującej się refor- mie europejskiego życia międzynarodowego, wynikającej ze zmian doko- nywających się ciągle na terenie Ligi Narodów. Fakt odbycia wizyty berlińskiej i jej echa były z pewnością symptoma- tyczne dla naszej decyzji utrzymania polityki Marszałka Piłsudskiego na- wet wtedy, gdy go już między nami nie było. Niemniej po raz pierwszy liczyłem się poważnie z możliwością prób podważania naszej polityki za- granicznej od strony wewnętrznej. Wchodziły tu w rachunek zarówno możliwości działań agentur obcych, jak i możliwość błędów własnych. Okolicznością szczególnego znaczenia było wejście w życie nowej kon- stytucji w jesieni 1935 r. Konstytucję podpisał Marszałek, więc powinno to było uprościć sytuację. Moje obawy szły głównie w kierunku zachowa- nia obyczajów politycznych związanych z wejściem w życie nowego ustro- ju. Najwyższe władze państwowe powinny były zweryfikować przynaj- mniej swoje mandaty w takiej chwili. Prezydent RP 128 nie poddał się nowemu wyborowi. Nie było to zgodne z zasadami wobec nowych prerogatyw nadanych głowie Państwa w nowej konstytucji. Czynnikiem, tłumaczącym w dość znacznej mierze taką de- 128 W fotokopii skreślone od słów „Prezydent RP..." do końca akapitu - do słów „izb Parlamentarnych". cyzję, mogła być niewątpliwie chęć zachowania ciągłości rządzenia Pań- stwem w tak groźnej dla nas chwili. Jeśli chodzi o politykę zagraniczną, nie stwarzało to komplikacji, przeciwnie, można było oczekiwać, że pre- zydent Mościcki będzie popierał myśl utrzymania dotychczasowej linii. Trzeba dodać, że Marszałek Piłsudski dbał zawsze osobiście o to, ażeby Prezydent był o sprawach zagranicznych stale poinformowany. Niewątpliwym było jednak, że Marszałek nie przewidywał przedłuże- nia mandatu Prezydenta w nowym ustroju i miał na myśli inne kandyda- tury - w pierwszej linii płk. Sławka. Motywów tego poglądu szukać jednak należało w dziedzinie wewnętrzno-politycznej i ustrojowej przede wszyst- kim. Parlament dostosował się normalnie do faktu ogłoszenia nowej kon- stytucji. Trudności powstały w płaszczyźnie tworzenia Rządu. Dotychcza- sowy premier płk Sławek z siłą i godnością przeszedł przez kryzys śmierci Marszałka. Myślą całą zwrócony był w kierunku integralnego zastosowa- nia przepisów nowej konstytucji. Dlatego też, przedwcześnie może, zde- cydował rozwiązanie Bloku BB,129 pozbawiając się tym samym swego głównego oparcia politycznego. Motywem tego kroku była niewątpliwie zasada, że bloki, stronnictwa czy kluby powinny zniknąć w nowej kon- cepcji izb parlamentarnych. Idąc dalej konsekwentnie po swojej linii, płk Sławek przedstawił dy- misję Rządu, mimo wątpliwości, jakie budziło w nim postanowienie Pre- zydenta o automatycznym pozostaniu na stanowisku. Prezydent rozpoczął od propozycji pozostania płk. Sławka na stano- wisku premiera, zażądał jednak kategorycznie mianowania p. Kwiatko- wskiego ministrem skarbu i „wicepremierem gospodarczym". Płk Sławek - mimo całej niechęci do osoby p. Kwiatkowskiego, którego kandydaturę na ministra skarbu Marszałek Piłsudski odrzucał konsekwentnie, mimo aluzji czynionych często przez prezydenta Mościckiego - gotów był zro- bić pewne koncesje, postawił jednak jako warunek, że p. Kwiatkowski będzie albo ministrem skarbu, albo wicepremierem, a nie jednym i dru- gim jednocześnie. Na tym upadła sprawa premierostwa płk. Sławka. Pre- zydent, licząc się widocznie z odmową, przygotował był poufnie kandy- daturę ministra Kościałkowskiego.130 Licząc się poważnie z niebezpieczeństwem, że wytyczne polityki zagra- nicznej nie dadzą się utrzymać, jeśli polityka wewnętrzna będzie zbyt od- biegać od dotychczasowej koncepcji, i obawiając się niedostatecznej odpor- ności gabinetu Kościałkowski-Kwiatkowski, byłem całą tą kombinacją bardzo poważnie zaniepokojony. Nieodnowienie mandatu Prezydenta i metody zastosowane przy zmianie gabinetu usposabiały mnie pesymi- 129 Chodzi o Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem, czyli BBWR. 130 Rząd Kościałkowskiego powstał 13 X 1935 r. stycznie co do kursu naszej polityki, w którym podejrzewałem jakby uciecz- kę od metod i zasad wprowadzonych przez Marszałka. Dlatego też na propozycję p. Kościałkowskiego zatrzymania przeze mnie teki ministra spraw zagranicznych odpowiedziałem odmownie, motywując to tym, że stanowczej i odważnej linii w polityce zagranicznej nie da się a la longue 131 utrzymać, jeśli polityka wewnętrzna tak łatwo szuka rozwiązań oportuni- stycznych prowadzących w konsekwencji do kompromisów i ustępstw. Minister Kościałkowski oświadczył mi, że w razie mojej odmowy nie będzie się mógł zapewne podjąć misji tworzenia gabinetu. Niedługo po naszej rozmowie wieczorem dnia 12 października otrzymałem telefonicz- ne wezwanie do Prezydenta z zawiadomieniem, że Prezydent przyjmie mnie o każdej godzinie w nocy. Udałem się bezzwłocznie do płk. Sławka, przedstawiając mu powagę sytuacji.132 Ostrzegałem go, że nowa kombi- nacja gabinetowa oznaczać będzie niewątpliwie drogę sprzeczną zasadni- czo z wytycznymi nowej konstytucji. Poza tym nowy premier i wicepre- mier będą z pewnością szukać porozumień z dawnymi partiami, głównie lewicowymi, a co za tym idzie - mogą otworzyć drogę tym wpływom ze- wnętrznym także, które zawsze dążyły do podważenia zagranicznej poli- tyki Marszałka. Wobec faktu, że moja odmowa Kościałkowskiemu wy- wołuje widoczny wstrząs, zapytałem Sławka, czy zechce on z tego sko- rzystać, ażeby wywrzeć na Zamek decydujący nacisk i doprowadzić bądź to do ponownych wyborów Prezydenta z jego kandydaturą, bądź to do ponownego powierzenia mu przewodnictwa gabinetu z przyjęciem sta- wianych przez niego warunków. W razie zgody Sławka podejmowałem się przeprowadzić kampanię do końca, uniemożliwiając stworzenie ga- binetu Kościałkowskiego. Po dłuższej rozmowie Sławek nie podjął się działań. Jako główny mo- tyw podawał, szczerze niewątpliwie, że jego decyzje są z góry sparaliżo- wane faktem, że jego kandydatura na stanowisko Prezydenta wchodzi tu w grę. Twierdził, że nie może się zdobyć na tak ostre działanie, jeśli może być podejrzany o ambicje osobiste. Starałem się przedstawić mu, że tego rodzaju jakby wstydliwość nie może być argumentem w tak ważnych spra- wach publicznych. Znając jednak wielką delikatność uczuć Sławka, zro- zumiałem, że nie pójdzie on na tę kombinację. Pozostawało mi zatem, wobec konieczności jak najszybszej rozmowy z Prezydentem, stawiać moją niechęć do objęcia teki jako ostrzeżenie tylko i próbować przez odważne 131 - na długo (fr.). 132 W dniu 12 X 1935 r. w godzinach rannych Beck przyjechał do Warszawy z Genewy. 2 dworca pojechał do W. Sławka na jego prośbę. Wczesnym popołudniem do Becka. który w domu (mieszkał w gmachu MSZ), przyszedł Kościałkowski. Po rozmowie z nim Beck wraz ze Sławkiem pojechali do Mościckiego. W wyniku rozmowy z Mościckim Beck zgo- lił się zachować tekę MSZ. Diariusz.... t. 1. s. 370. stawianie sprawy stworzyć częściowe choćby contrepoids 133 przeciw opor- tunistycznym a niebezpiecznym tendencjom odbiegania od ducha kon- stytucji, już od razu w chwili jej wprowadzania w życie. Prezydenta zastałem bardzo podekscytowanego. Oświadczył mi na wstę- pie, że zawsze popierał moją politykę zagraniczną z przekonania oso- bistego i pamiętając kategoryczne opinie Marszałka w tej sprawie. Wo- bec tego musi mnie uczynić odpowiedzialnym za uniemożliwienie mu two- rzenia gabinetu, gdybym się przy mojej odmowie upierał. Odpowiedzia- łem mu na to, że ciężki moment po śmierci Marszałka na pewno mało się nadaje do robienia trudności i demonstracji osobistych. Niemniej uwa- żam, że fałszywe kompromisy są rzeczą najniebezpieczniejszą. Nie mam przekonania do metod zastosowanych przez Prezydenta. Tworzenie jakby dwóch premierów z góry dezorganizuje rząd. Minister Kościałkowski zna- ny jest z ulegania wpływom liberalizujących teoretyków i pewnych orga- nizacji międzynarodowych. Wszystko razem w przeciwstawieniu do inte- gralnej linii płk. Sławka interpretowane jest i będzie, w Polsce i w świecie, jako odchodzenie od linii Marszałka. Ponieważ jestem osobiście przeko- nany, że Marszałek, narzucając sobie sam jak największy umiar, ustawiał politykę na normalne możliwości Polski, a nie na swoje wyjątkowe możli- wości osobiste, więc nie widzę motywów do takiej kapitulacji przed nie istniejącym niebezpieczeństwem. Poza tym obawiam się, że akcentować się będzie rozbieżność między moją polityką zagraniczną a polityką we- wnętrzną, co się musi źle skończyć. Sądzę, że w takim układzie stosunków odpowiedniejsza jest na ministra spraw zagranicznych kandydatura bar- dziej elastyczna, np. p. Zaleskiego, gdyż ja innej p*olityki niż dotąd pro- wadzić nie potrafię. Jesienią 1935 roku przypadł termin naszej reelekcji do Rady Ligi. Jak już wspominałem poprzednio, zagadnienie to budziło jeszcze u Marszałka duże wątpliwości, a wobec zarysowującego się tak poważnie konfliktu abisyńskiego stawało się tym bardziej drażliwym. Niemniej fakt, że wybory przypadały tak niedługo po śmierci Marszał- ka, skłonił mnie do myśli, ażeby naszą kandydaturę postawić i przepro- wadzić jako jeden z zewnętrznych wyrazów, iż jak najmniej chcemy zmie- nić w naszej polityce zagranicznej. Szeroka opinia nie mogła sobie zda- wać sprawy, jak głęboko sięgał sceptycyzm Marszałka co do instytucji genewskiej i nie czas jej to było tłumaczyć. Dla zwyczajnego widza i czy- telników gazet liczył się sam fakt, choćby jego głębsza treść mogła budzić zastrzeżenie. Jednego tylko przestrzegałem usilnie, tj. metod naszego postępowa- 133-przeciwwagę(fr.). nia - chodziło mi o to, ażeby nie prowadzić niezdrowych targów i za- biegów, a stawiać sprawę prosto z zachowaniem minimum koniecznego form grzecznościowych wobec członków Zgromadzenia dokonywającego wyboru. Parę głosów straciliśmy w ostatniej chwili z powodu mojej ostrej reakcji na przemówienie Litwinowa, który w pełnych insynuacji niedo- mówieniach pozwolił sobie na krytykę polskiej polityki.134 Natomiast przy- były nam głosy bardzo cenne, bo państwa skandynawskie, które broniąc „demokracji międzynarodowej" z zasady nie głosowały za żadnym pono- wnym wyborem do Rady Ligi, zrobiły dla nas wyjątek od tej zasady, za- wiadamiając nas o tym w bardzo przyjemnej i poważnej formie. W rezul- tacie wybór poszedł gładko. Jedynym „podatkiem", jaki musiałem z tego tytułu zapłacić, był mój udział w Komitecie Pięciu 135 stworzonym dla zbadania konfliktu włosko- -abisyńskiego. Uległem namowom, prośbom nawet, głównie p. Lavala, który, zaniepokojony zaostrzeniem się stosunków abisyńsko-włoskich oraz wrogimi dla Włoch nastrojami genewskimi, pragnął jednak mimo wszyst- ko działać łagodząco, licząc w tym na moją pomoc wewnątrz Komitetu, zwłaszcza że kandydatura moja była dobrze widziana zarówno w Londy- nie, jak i w Rzymie. Rozpoczął się dla mnie długi okres niewdzięcznych narad i sporów w tej całej nieszczęsnej sprawie - trudno jednak było uchylać się od udziału w Komitecie będącego właściwie logiczną konsekwencją uczestnictwa w Radzie Ligi. Tekę spraw zagranicznych angielskich miał już wówczas Sir Samuel Hoare, z którym od razu w pierwszej rozmowie można było oderwać się od nieprzyjemnego tonu dawniejszych stosunków z Sir Johnem Simonem. Hoare nie eksponował się sam zanadto, a jako konia bojowego Anglia wysunęła Edena. Ze strony Włoch ambasador bar. Aloisi wytrzy- mywał z ogromnym spokojem wszelkie większe i mniejsze ataki i przykro- ści, których mu w Genewie nie szczędzono, i jeśli chodzi o defensywną część jego taktyki - zdawał doskonale egzamin. Ogromnym obciążeniem jego sytuacji była tradycyjna metoda Mussoliniego, metoda nieuznawa- nia głosu i opinii państw mniejszych i wszelkich komisji i komitetów ligo- wych. Eden mógł w tych warunkach zawsze w razie potrzeby zasłaniać się jakąś rezolucją czy uchwałą, nie dając się do końca zepchnąć na czystą negocjację międzymocarstwową. Laval lawirował w tym wszystkim, jak mógł, będąc z przekonania zwolennikiem zbliżenia Francji z Włochami, patrzyły mu jednak na palce z całą natarczywością lewicowe ugrupowa- nia polityczne francuskie i cały specyficzny genewski światek. Udawało mi się kilka razy pomóc mu z chwilą, kiedy o tę pomoc jako aliant apelo- 134 W dniu 16 IX 1935 r. Zob.: J. Beck, Przemówienia..., s. 173. 135 W Komitecie Pięciu Ligi Narodów zasiadali ministrowie spraw zagranicznych Fran- cji, W. Brytanii, Turcji, Hiszpanii i Polski. wał, czego nie odmawiałem uważając, że stopniowe tworzenie lepszej tro- chę sojuszniczej solidarności między Warszawą a Paryżem może mieć swoje zalety, zwłaszcza jeśli w innych sprawach, jak np. w sprawie paktu wschodniego, trudno było zbliżyć nasze punkty widzenia. Zastosowanie sankcji ekonomicznych przeciwko Włochom wywołało wielkie poruszenie prasowe na świecie, jednak, jak można było z góry przypuszczać, realnie większego efektu ani dla Włoch, ani dla tych państw, które sankcje stosowały, mieć nie mogły. Z naszej strony istotną trudność miałem tylko z wybronieniem naszego eksportu węgla do Włoch, a to w szczególności dlatego, że w owej epoce tym właśnie węglem płaciliśmy budowę naszych pierwszych dwóch nowoczesnych transatlantyków „Ba- torego" i „Piłsudskiego". Udało się to w końcu przez układ zrobiony na boku z Anglikami. Nasze stosunki polityczne z Edenem przeszły w tym okresie niełatwą próbę. Udało się wszystko dobrze przez przyjemną lo- jalność postępowania angielskiego partnera. Postawiliśmy sobie od razu otwarcie rzecz całą. Stwierdziliśmy, że nasze poglądy nie są identyczne ani na meritum sprawy, ani na metody stosowane przez Ligę. Ale równo- cześnie powiedzieliśmy sobie, że będziemy w każdym razie unikali wszel- kich zbytecznych sporów i polemik tam, gdzie się to tylko da. W razie rozbieżności zdań wyjaśnialiśmy to sobie z góry i na formalnych posie- dzeniach debaty wypadały między nami zawsze spokojnie, rzeczowo i z całą kurtuazją. Śmiem twierdzić, że konsekwentny postęp w naszych dobrych stosunkach z Anglią nie ucierpiał zupełnie przez tę całą sprawę. Byłem z tego bardzo zadowolony, bo przyszłość tych stosunków musiała mnie oczywiście więcej obchodzić niż cała Abisynia - nie byłoby jednak zgodne z utartymi już pewnymi tradycjami naszego postępowania, gdybyśmy po- dobnie jak np. p. Titulescu łakomili się na efektowne antywłoskie wy- stąpienia, nie mając przecież do tego właściwie żadnych istotnych przy- czyn. P. Titulescu swoimi dość skandalicznymi okrzykami na Zgroma- dzeniu wzburzył przeciwko sobie i polityce rumuńskiej całą opinię wło- ską, a niczego w zamian, poza paru dziennikarskimi pochwałami, w ża- dnym kraju nie uzyskał. W każdym razie nawet fakt, że pierwsi po militarnym i dyplomatycz- nym wyczerpaniu konfliktu znieśliśmy sankcje, nie przyniósł nam żadnej szkody.136 Decyzję o zniesieniu sankcji powziąłem, z chwilą gdy jasne już było, że machinacje Sekretariatu Ligi przedłużają sztucznie istniejące w sto- sunku do Włoch zarządzenia, wbrew literze samego Paktu i tekstowi od- nośnej uchwały Rady Ligi Narodów. Chodziło mi tu o pewne ukrócenie samowoli Sekretariatu, a list mój w tej sprawie, wystosowany do prze- wodniczącego Rady (w owym czasie Edena), nie wzbudził merytorycz- 136 Decyzja ta została ogłoszona 26 VI 1936 r. J. Beck, Przemówienia..., s. 239-240. nych zastrzeżeń. Decyzję naszą niektórzy publicyści, nawet u nas w kraju, przedstawiali mylnie jako rzekomą inicjatywę Polski przyśpieszającą uzna- nie aneksji Abisynii, z czego robiono ideologiczne zarzuty. Interpretacja tego rodzaju była oczywiście całkowicie nieścisła, gdyż nieszczęsna Abi- synia już de facto nie istniała jako kraj samodzielny, a nasz krok był tylko zniesieniem zarządzeń wyjątkowych, które z jednej strony, jak się okazało, żadnego wpływu realnego na bieg wypadków nie miały, a po drugie straciły już w danym momencie także i swoje prawne uzasadnienie. Niezależnie od praktycznego załatwienia konfliktu abisyńskiego - przy- puszczać należy, że animozje włosko-angielskie, powstałe w tym okresie, przetrwały bodajże do czasów obecnych. Nie dość silna polityka koncy- liacyjna 137 p. Lavala nie powstrzymała również zarysowującego się na horyzoncie zbliżenia włosko-niemieckiego. Było rzeczą niewątpliwą, że Rzym poczuł niebezpieczną dla siebie izolację powodowaną, jak widać to było wyraźnie, nie tylko grą interesów na terenie Afryki, ale także sil- niej jeszcze może niechęcią wielu kół międzynarodowych do ustroju fa- szystowskiego. Stąd nie było już daleko do bardziej trwałego związania się Włoch z państwem o ustroju pokrewniejszym. Zgodnie z przewidywaniami, gdy minęły skutki bezpośredniego wstrzą- su wywołanego zgonem Marszałka, już jesienny sezon polityczny w Pol- sce rozpoczął się od podniesienia głowy przez te elementy obce i własne, które od dłuższego już czasu nie miały odwagi zbyt silnie napadać na politykę zagraniczną. Zaczęło się oczywiście od tradycyjnego konika czeskiego. Wpływy cze- chosłowackie docierały do Polski bądź to bezpośrednio, głównie przez ludowców,138 których liderzy, według wszelkich danych, korzystali z real- nej pomocy ze strony Pragi, bądź to pośrednio via ambasada francuska i jej satelitów polskich, zarówno endeckich, jak i lewicowych. Mimo że argumenty rzeczowe w tej sprawie były po stronie czechofilów bardzo sła- be, a wyraźnie prosowieckie nastawienie polityki czeskiej 139 w szerokiej opinii polskiej wyraźnie niepopularne, doktrynki polityczne czeskie, jak każdy import, rozchodziły się dosyć łatwo. Zapominano, że śp. Aleksan- drowi Skrzyńskiemu w r. 1925 p. Benesz bez ceremonii odmówił aliansu, motywując to w dodatku obawą zepsucia swych stosunków z Niemcami. 137 Aluzja do polityki Lavala, którą zapoczątkowały jego układy (tzw. rzymskie) z Mus- solinim zawarte. 7 I 1935 r. Spodziewano się, że zainicjowana nimi polityka zlikwiduje sprzeczności francusko-włoskie. 138 Aluzja do Wincentego Witosa przebywającego po procesie brzeskim na emigracji. 139 16 V 1935 r. zawarty został w Pradze radziecko-czechosłowacki układ o wzajemnej pomocy tworzący pendant do układów z Francją. Wiedziano, że zapleczem dywersyjnych i terrorystycznych ruchów ukraiń- skich są Czechy, było publiczną tajemnicą, że oficjalna ekspozytura ko- munistyczna na Polskę istnieje na Morawach, a mimo to łatwo było zmon- tować u nas po gazetach i cukierniach sporo szumu około sprawy cze- skiej. Nawet politycy obozu „belwederskiego", którzy dotychczas aż zbyt ostro czasem atakowali południowego sąsiada - teraz okazywali się nie- odporni na byle jakie argumenty i argumenciki. Redaktor Miedziński wpadł do mnie kiedyś ni stąd, ni zowąd z dramatyczną awanturą z powo- du nie dość dobrych stosunków z Pragą. Miałem go ochotę wyrzucić za drzwi, ale ograniczyłem się do ostrego powiedzenia, że oczekiwałbym od ludzi, którzy pracowali pod kierunkiem Marszałka Piłsudskiego, więcej stałości w poglądach. W kuluarach Sejmu, który zebrał się w jesieni, po- wstawało też dużo nerwów. Smutny czy zabawny był widok ludzi tak łatwo tracących głowę i dających się byle komu zastraszyć.140 Kiedy po powrocie z Genewy dla wyleczenia grypy wyjechałem na krótki odpoczy- nek do Rabki, niepokoje sejmowe wzrosły do takiego stopnia, że tak trzeźwo i spokojnie sądzący rzeczy polityk jak p. Schaetzel uważał za potrzebne ostrzec mnie o sytuacji, proponując wygłoszenie mojego expose jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia. Sami Czesi albo wmawiali w siebie jakiś strach przed nami, albo szukali jaskrawych demonstracji tego strachu, bo np., z chwilą gdy około Rabki krakowska kompania sa- perów została użyta do naprawy drogi i mostu, po drugiej stronie granicy poruszono aż cały pułk czeski z normalnego garnizonu. Wiedząc z doświadczenia, że tym, którzy rozmyślnie robią zamęt, odpo- wiadać nie warto, a tym, którzy zbyt łatwo tracą głowę, lepiej zostawić trochę czasu, ażeby się nakrzyczeli i nabiegali, na przekór wszelkim ra- dom odłożyłem expose na początek 1936 roku.141 Zgodnie z postawioną przeze mnie samego zasadą - pragnąłem w tej sytuacji dać expose głębsze i szersze, niejako przegląd zasadniczy całej polityki, pozwalający na przy- szłość prowadzić pełniejszą dyskusję parlamentarną. Dlatego też nie dałem sobie narzucić poszczególnych tematów, lecz starałem się zanalizować główne prądy istniejące w polityce europejskiej. Na tle konfliktu abisyń- skiego zanalizowałem całość zagadnienia Ligi Narodów i różnych jej przy- budówek. Ustaliłem wyraźnie ramy naszych aliansów, ramy sąsiedzkich układów o nieagresji i wzajemne oddziaływanie tych umów. Przypomnia- łem wreszcie nasze bolączki, tj. brak normalnych stosunków z Litwą, a wreszcie przy końcu w kilku zdaniach załatwiłem się z krzykami cze- skimi. 140 Chodzi o antypolskie demonstracje na Zaolziu i antyczeskie w Cieszynie i towarzy- szącą im kampanię prasową w październiku 1935 r. 141 Wygłosił je 15 I 1936 r. J. Beck, Przemówienia..., s. 191-198. Po dyskusji w Komisji Spraw Zagranicznych, gdzie wracały jeszcze czę- ściowo echa jesiennych niepokojów, atmosfera, jak to zwykle bywa, oczy- ściła się i uspokoiła na jakiś czas, a pierwsza próba nacisku na styl i me- tody naszej polityki zagranicznej nie dała żadnego rezultatu. W całej omawianej epoce szereg doniosłych zjawisk z dziedziny życia międzynarodowego następował z wielką szybkością, przychodząc jak do- tychczas z zewnątrz do nas i narzucając nam potrzebę szybkiego zajmo- wania stanowiska, reakcji na próby pominięcia naszych interesów, a w każ- dym razie dyskusji na tematy, które nie od nas pochodziły i w których nieraz wygodniej byłoby głosu nie zabierać. W przerwach między tymi okresami nasilenia politycznego w Europie, na marginesie niejako tych spraw można i trzeba było pracować nad reali- zacją myśli własnych i interesów ściśle polskich. Tę krótką przerwę na początku 1936 roku w pierwszych dniach marca wykorzystałem dla nawiązania ściślejszego kontaktu z Belgią. Mało gdzie można było mówić tak fealnie o przyjaźni do Polski, jak właśnie w Belgii. Młodzież, ucząc się tam historii swojego własnego kraju, wiedziała rów- nież, że walka z caratem w 1830 i 1831 r. uniemożliwiła przygotowaną i zamierzoną interwencję rosyjską przeciw ruchom wolnościowym na za- chodzie Europy, ruchom, którym dziś Belgia zawdzięcza swoją egzysten- cję i swoją niezależność. Wysoce kulturalne społeczeństwo belgijskie umia- ło sobie stworzyć poważną rezerwę wybitnych polityków różnych kierun- ków, a po wojnie 1914-1918 roku politycy ci umieli na heroizmie narodu belgijskiego oprzeć znaczenie międzynarodowe swego państwa. Niemniej, mimo tradycyjnego przyjaznego podłoża, mimo ewidentnej wspólności interesów w wielu dziedzinach, politycy starego pokolenia belgijskiego w większości swojej nie określili realnego stosunku do Polski. Było to trochę dla nich zanadto nowe. Wyjątek stanowił, zresztą jeden z najwięk- szych mężów stanu belgijskich, król Albert I, dobry znawca zagadnienia polskiego. Także jego młody następca król Leopold III dał wyraz swemu stosunkowi do naszego kraju przez wysłanie w charakterze ambasadora nadzwyczajnego z okazji swego wstąpienia na tron sławnej i godnej po- staci burmistrza Brukseli - p. Maxa. Wkrótce przy młodym królu stanął i młody premier p. Van Zeeland. I tak raz jeszcze, podobnie jak z min. Ede- nem w Anglii, powtórzyło się doświadczenie, że ci ludzie młodsi innymi, realniejszymi oczyma patrzeli na Polskę. Wykorzystując tę sytuację, doprowadziłem do wymiany wizyt z p. Van „Zeelandem.142 Nie zawiodłem się, jeśli chodziło o „konkretność" jego po- 142 Beck złożył wizytę w Belgii w dniach 3-4 III 1936 r. glądów na Polskę. I mimo że p. Van Zeeland, ekonomista z zamiłowania i wykształcenia, zbyt wiele może, jak na zarysowujące się groźne czasy, wierzył w możliwość stosunków między narodami na podstawach ekono- micznych głównie - współpraca z nim utrzymała się do końca w najlep- szych formach. Politycznie napotkałem w Brukseli powszechnie poglądy jasne i bardzo dla nas zrozumiałe. Mówiono powszechnie: jeśli chodzi o naszą chęć współpracy, nasze sympatie i nasz główny problem w razie dramatycznych powikłań, to myśli nasze zwrócone są przede wszystkim ku Anglii, a następnie ku Francji. Natomiast sąsiedztwo niemieckie to też realite des choses 143 w naszym życiu - musimy je jakoś układać i re- gulować. A poza tym wielkie mocarstwa mają ten zły zwyczaj, że lubią wciągać mniejsze państwa w swoją zmienną politykę, ażeby potem, do- prowadziwszy atmosferę do napięcia, układać się z partnerami niejedno- krotnie poza naszymi plecami i bez dostatecznego uwzględnienia naszych interesów. W konsekwencji, pragniemy i musimy utrzymywać stosunki nowe z naszymi sprzymierzeńcami, ale w codziennej praktyce skazani je- steśmy na dużą ostrożność. Zrozumiałe jest, że przy takim stawianiu sprawy ze strony Belgów nie- trudno nam było o wspólny język. Było to wyraźne nie tylko w rozważa- niach na dalszą metę, ale przede wszystkim może wobec akcentującej się ambicji niemieckiej do jak najszybszego zlikwidowania wszelkich posta- nowień traktatu wersalskiego. Dodać muszę nawiasowo, że najpełniejszy wyraz wspomnianych myśli znalazłem u samego króla Leopolda III. Do Warszawy wróciłem już w obliczu zdenerwowania, jakie wyczuwa- ło się wobec działań politycznych i zarządzeń wojskowych niemieckich, zapowiadających akcję w kierunku zdemilitaryzowanej strefy nadreńskiej. Przypuszczenia potwierdziły się szybko. O świcie dnia 7 marca zostałem obudzony wiadomością, że kolumny świeżo zorganizowanej armii nie- mieckiej wkraczają do Nadrenii, której remilitaryzacja postawiona jest oficjalnie jako cel działań rządu Rzeszy.144 Trudno było przypuszczać, ażeby przepis traktatu wersalskiego, potwierdzony w pakcie reńskim (sta- nowiącym część układu w Locarno), a ograniczający swobodę prac woj- skowych niemieckich na części suwerennego terytorium Rzeszy, mógł się a la longue utrzymać, zwłaszcza wobec wielkich prac fortyfikacyjnych ro- bionych po drugiej stronie granicy przez Francję. Niemniej jednak przy- kład tej jaskrawej polityki fait accompli musieliśmy wziąć bardzo poważ- nie pod uwagę. Chodziło tu tym razem o działanie godzące przede wszyst- kim w interesy Francji, a częściowo i Belgii. Chodziło o akcję dokonaną 143 - realna rzeczywistość (fr.)- 144 Por. przyp. 41 na s. 224. przy użyciu oddziałów wojskowych. W moim przekonaniu była to próba sił, która z pewnością w przyszłości będzie musiała mieć daleko idące kon- sekwencje. Dlatego też uważając, iż jest to równocześnie przykład wartości stosun- ków polsko-francuskich, zdecydowałem się po szybkim telefonicznym po- rozumieniu z Prezydentem RP i marszałkiem Śmigłym,145 nie czekając na jakieś kroki rządu francuskiego w stosunku do nas, ale właśnie z naszej inicjatywy, wezwać o 9 rano ambasadora francuskiego.146 Oświadczyłem ambasadorowi, że wobec otrzymanych właśnie wiadomości o akcji wojsk niemieckich, która w pewnych okolicznościach grozić może konfliktem nie- miecko-francuskim, proszę go, ażeby zawiadomił swój rząd, że gdyby po- wstało starcie w warunkach odpowiadających duchowi aliansu - Polska bez wahania spełni swój obowiązek sojuszniczy. Ambasador z wielkim przejęciem przyjął do wiadomości to doniosłe oświadczenie, tym bardziej że było spontaniczne i obok swej ewentualnej wartości praktycznej precyzowało w sposób najjaśniejszy rzeczywisty sto- sunek między deklaracją o nieagresji polsko-niemiecką a aliansem fran- cuskim. Wiem, że oświadczenie to zrobiło również bardzo znaczne wra- żenie na wielu poważnych mężach stanu francuskich. Niestety, nie na- potkałem wtedy na Quai d'Orsay na partnera o wymiarze odpowiadają- cym do zagadnienia. Ówczesny minister p. Flandin, najsmutniejsza może postać spomiędzy moich byłych francuskich kolegów, daleki był od zro- zumienia wagi naszego kroku. Biura Quai d'Orsay, z p. Leger na czele, nie ułatwiły mi tego zadania. Francja nie zdobyła się w ogóle na żadną męską postawę. Rzucono się od razu na małe kombinacje, poszukiwanie gołosłownych deklaracji i rezolucji, a nasz demarche nawet wobec opinii francuskiej schowano właściwie pod sukno. Tymczasem w Berlinie panowała olbrzymia emocja, a dominującym uczuciem był właściwie strach. Hitler wbrew opinii swych dyplomatów i generałów wygrał tę grę, obliczając dobrze psychologię partnerów, licząc na ich słabość, a nie na swoją siłę. Niemniej był niewątpliwie sam zemo- cjonowany i zdolny w moim najgłębszym przekonaniu do poważnych kom- pensat politycznych za cenę powodzenia swego kroku, pierwszego doko- nanego w większym stylu w oparciu o siłę zbrojną. Relacje nasze o nastro- jach Berlina, jak też i niezaradności niewprawnej jeszcze Reichswehry nie pozostawiały wątpliwości. Zawiadomiliśmy o tym przyjaciół. Dyplomacja francuska, zamiast wykorzystać szybko sytuację bądź to przez lokalną kontrakcję wojskową, bądź przez natychmiastowe posta- wienie żądań politycznych, montowała zamiast tego patetyczne rezolucje 145 Rydz-Śmigły został mianowany marszałkiem dopiero 11 XI 1936 r. 146 Leona Noela. dla Rady Ligi Narodów. Uzyskała to tylko, że Rada miała się zebrać w Lon- dynie.147 Tam na gruncie Rady stworzono od razu tradycyjne pomiesza- nie pojęć, kompetencji i odpowiedzialności. Z jednej strony miał tu dzia- łać odnowiony pakt reński, z drugiej żądano od państw, nic z tym paktem wspólnego nie mających, ażeby one właśnie decydowały, czy też polecały jakieś decyzje. Przybywszy do Londynu odwiedziłem bezzwłocznie p. Flandina i, przy- pominając moją deklarację z 7 marca, chciałem na tym tle wyjaśnić ko- rzystnie i uporządkować stosunki polsko-francuskie. Niestety, zamiast jakiegokolwiek zrozumienia spotkałem tylko bufonadę, brak zwyczajnej kurtuazji oraz jakieś próby udzielania nam lekcji, wtedy gdy dyplomaci francuscy właśnie wystawili sobie świadectwo ubóstwa. Trudno jest bez oburzenia myśleć o tym etapie naszych stosunków. Gadaniny ligowe, jak zwykle, skończyły się na niczym, a Hitler orien- tując się w sytuacji wycofał się nawet z dawanych początkowo obietnic. Ale należy w moim przekonaniu zaregestrować tę ofiarę jako pierwszy klasyczny przykład bezradności europejskiej wobec narastającej polityki gwałtu z okresu Trzeciej Rzeszy. Jestem przekonany, iż bezkarność ówcze- snej akcji niemieckiej wprowadziła Hitlera na tę zgubną dla porządku europejskiego drogę, która miała się zakończyć wydarzeniami z 1939 roku. Wiele zrozumienia dla naszych myśli i poglądów na to zagadnienie znaj- dowałem u Anglików. Oni sami mogli być, jak by się wydawało, raczej zadowoleni, że mogą się tym razem jeszcze wykręcić od bezpośredniego zaangażowania na kontynencie, ale w przeciwieństwie do bezpośrednio zaangażowanych Francuzów w głębi przejęci byli troską o przyszłe skutki tych metod. Król angielski Edward VIII, u którego zapisałem się jedynie w księdze, gdyż przybyłem formalnie na Radę Ligi, a nie do Anglii, dał mi do zro- zumienia, że woli audiencję osobistą. Przyjęty w Buckingham Pałace za- stałem króla poważnie zatroskanego sytuacją. Z wrodzoną sobie żywo- ścią i prostotą zagadnął mnie od razu o ocenę sytuacji politycznej, doda- jąc, że słyszał wiele dobrego od Edena o polskiej polityce zagranicznej. Odpowiedziałem mu równie prosto: „Sir, jeśli powstaje poważny konflikt, to wydaje mi się, że są dwa sposoby wyjścia: albo trzeba się (bić, albo trzeba się układać z partnerami i to natychmiast. Jeśli natomiast ktoś nie chce się ani bić, ani układać - to musi przegrać sprawę." Król nie krył zrozumienia dla tej zasady i żalu, że nasi francuscy przyjaciele nie chcą tak prosto rozumować. Oczywiście nie było tu mowy o wojennych zapędach z jego strony, chodziło mu z pewnością głównie o większą sta- nowczość działania i większą zdolność do prostych kroków. 147 Zebrała się w dniach 17-18 III 1936 r. Edward VIII, późniejszy książę Windsor, zapamiętał widocznie dobrze tę rozmowę, bo główne zdania powtarzał jeszcze gdzieś w 1938 roku mojej żonie na obiedzie u ambasadora Bullitta w Paryżu. W tych warunkach nie pozostawało mi nic innego, jak przypomnieć twardo na posiedzeniu Rady Ligi niebezpieczeństwa, jakie przyniosły za sobą układy lokarneńskie przez brak równowagi między Wschodem a Za- chodem w sposobie szanowania praw i interesów sąsiadów Niemiec. Wy- korzystałem tę okazję równocześnie, ażeby rozpocząć w stosunkach z Fran- cją nawrót do klasycznego aliansu, aliansu z 1921 roku. Dałem temu wy- raz również na terenie Rady. W tym moim wysiłku, który był zarazem wykładnikiem mojej zasadni- czej myśli politycznej, znalazłem pomoc i zrozumienie ze strony p. Paul- -Boncoura, którego akcji ówczesnej nie można pominąć milczeniem. W Pa- ryżu zorientowano się widocznie, że postąpienie p. Flandina w stosunku do mnie było co najmniej nieprzyzwoite. Byli przy tym, jak wspomniałem, ludzie, którzy głęboko odczuwali mój krok z 7 marca. W związku z tym, jak gdyby dla naprawienia stosunków, zjawił się u mnie w hotelu „Claridge" p. Paul-Boncour, drugi delegat francuski do Ligi Narodów, korzystając z okazji, że p. Flandin był chwilowo w Londynie nieobecny. Należy za- pamiętać to p. Paul-Boncourowi, że mimo swych doktrynerskich przywią- zań do Ligi Narodów i jej systemów odczuł prostym, zdrowym sensem i zdrowym uczuciem, że partia obecna nie była ze strony francuskiej wła- ściwie w stosunku do Polski rozegrana. Miał w dodatku odwagę powie- dzieć mi to szczerze. Przyjąłem go jak najlepiej i w rozmowie zasadniczej utwierdziliśmy tę istotną myśl, że Liga - Ligą, Locarno - Locarnem, a interesy Francji i Polski każą w obliczu rosnącego niebezpieczeństwa pamiętać o dwustronnej bezpośredniej wzajemnej pomocy francusko-pol- skiej. Rozmowa ta, poprawiając częściowo efekt niefortunnego kontaktu z p. Flandinem, skierowała nas na przyszłość na drogę odbudowy dwu- stronnego aliansu opartego na zasadach ustalonych przez Marszałka Pił- sudskiego w czasie paryskiej wizyty w 1921 roku.148 W rezultacie wróciłem z Londynu dość przygnębiony obrazem chaosu w stosunkach międzynarodowych. Zdążyliśmy jeszcze w przyjaznym spo- tkaniu we trójkę z Edenem i Van Zeelandem spróbować jakiejś szerszej i jaśniejszej wymiany myśli, która znów o mały krok posunęła naprzód zbliżenie polsko-angielskie. 148 W literaturze przedmiotu panuje pogląd, że inicjatorem odbudowy sojuszu były koła wojskowe z gen. E. Rydzem-Śmigłym na czele. Por.: J. Ciałowicz, Polsko-francuski sojusz wojskowy 1921-1939, Warszawa 1970, s. 212, 221 i n., M. Wojciechowski, Stosunki polsko- -niemieckie..., s. 295 i n. Chwilowe odprężenie atmosfery, pozorne, niestety, jak się okazało, po- zwoliło w ciągu 1936 roku na załatwienie szeregu wizyt w obchodzących nas krajach wschodniej Europy. Kolejno przybyli do Warszawy łotewski kierownik spraw zagranicz- nych p. Munters,149 następnie, co ciekawsze było, minister norweski p. Koht,150 serdecznie zapraszany do Moskwy uważał za celowe zatrzy- mać się przede wszystkim w Warszawie. Wreszcie udało się załatwić zaległą od dawna wizytę w Belgradzie. W War- szawie był swego czasu p. Marinković, mój poprzednik z rewizytą się nie śpieszył, a następnie powstały różne trudności protokolarne związane przede wszystkim w sprawie przejazdu przez Budapeszt. Ostatecznie 27 maja wizyta moja w stolicy Serbii doszła do skutku.151 Rozważając nasze stosunki w tak zwanym basenie dunajskim szukałem zawsze na tym płynnym gruncie jakichkolwiek punktów stalszych i jakichś odporniejszych organizmów państwowych. Pod tym względem intereso- wała mnie zawsze Jugosławia, której ówczesny kierownik polityczny p. Sto- jadinović wykazał znacznie więcej odwagi i charakteru niż jego koledzy z Małej Ententy. Poza tym od pierwszego kontaktu z regentem ks. Pawłem Jugosłowiańskim wytworzyła się między nami atmosfera życzliwości i zro- zumienia. Ks. Paweł, powołany do sprawowania rządów skutkiem tragicz- nej śmierci króla Aleksandra, niezbyt był na pozór do tej misji przygoto- wany. Wychowany w Anglii, wykształcony poważnie naukowo nie przy- gotowywał się w życiu do misji, która go czekała. Niemniej, postępując z wielkim spokojem i dyskrecją, mimo że Belgradowi dosyć obcy, umiał znaleźć szybko dla siebie rozsądną drogę. Politycznie w owym czasie trzymaliśmy dosyć blisko z Jugosławią w problemach związanych z Ligą Narodów. I my, i oni patrzyliśmy poza tym podejrzliwie na palce kan- celariom dyplomatycznym wielkich mocarstw, obawiając się dla naszych krajów tendencji podobnych do projektu paktu czterech. Polacy, którzy stykali się ze światem jugosłowiańskim, szybko nabie- rali sympatii do naszych południowych pobratymców. W Jugosławii istnia- ła również niewątpliwa sympatia i żywe zainteresowanie naszą kulturą i dorobkiem państwowym. Jeśli gdzie na świecie traktowano szczerze i po- ważnie idee słowiańskie, to na pewno w Belgradzie. Petersburg, a potem Moskwa i Praga widziały z pewnością w panslawizmie jedynie narzędzie gry politycznej. U nas Rosja wykazała chyba dość wyraźnie swoje prawdzi- we oblicze w tej sprawie, nic z ideami słowiańskimi w gruncie rzeczy nie mające wspólnego. 149 30 III 1936 r. 150 17 IV 1936 r. 151 Beck przebywał w Belgradzie 27-28 V 1936 r. Umysł praktyczny premiera Stojadinovicia pozwolił mu odróżnić prawdę od pozorów, tak że w tym zagadnieniu uderzony byłem odwagą myśli i sło- wa tego męża stanu. W pierwszej rozmowie zaraz pokazał mi przede wszyst- kim wielką mapę swego kraju, wiszącą u niego w gabinecie. Wskazując na nią dodał, że niezależnie od wszelkich doktryn i wszelkiej propagandy mapa ta objaśnia najlepiej prawdziwe interesy Jugosławii. Głównym naj- bardziej podejrzanym co do swych intencji partnerem są i zostaną Wło- chy. Wszystko należy zrobić, mówił Premier, ażeby uniknąć kłopotów z tej strony i pod tym względem konstatował z zadowoleniem poprawę stosunków, ale problem zostanie problemem - konkludował. Straszą nas ciągle Niemcami - mówił dalej - to oczywiście także jest wielkie za- gadnienie, ale zagrożenie z tej strony nie jest tak bezpośrednie. Poinfor- mował mnie wreszcie, że Jugosławia nie będzie się bić w obronie Austrii w razie prób Anschlussu. Co do Czechosłowacji - nie krył swej niechęci do polityki p. Benesza. Powiedział mi wreszcie, że Mała Ententa jest nie tylko tradycjonalnym już, ale w pewnych okolicznościach wygodnym dla Jugosławii układem. Natomiast nie wyobraża on sobie, w jaki sposób Ser- bowie mogliby Czechom pomagać w razie realnego zagrożenia ze strony Węgier. „Skończyłoby się na tym, że żołnierze serbscy musieliby gonić Węgrów w Karpatach." Jednym słowem, zachowując wiarę w przyszłość własnego państwa, premier Stojadinović uważał układ stosunków w tak zw. Środkowej Europie za prowizorium. Dla naszych dobrych stosunków z Węgrami wykazywał dużo zrozumienia merytorycznie, twierdził nato- miast, że strona sentymentalna w stosunkach jugosłowiańsko-węgierskich jest szczególnie obciążona, tak że rząd ma ograniczoną swobodę działania w szukaniu trwałego odprężenia. Rumunia nie cieszyła się w Belgradzie zbytnim szacunkiem również. (W pewnei chwili, w późniejszym czasie, ks. Paweł ostrzegł mnie dyskret- nie i przyjaźnie przed dwulicowością króla Karola Rumuńskiego, nie kry- jąc, że uważa go za człowieka fałszywego, któremu wierzyć nie można.)152 Mimo związków rodzinnych między dynastiami stosunki serbsko-rumuń- skie uważane były wówczas w Belgradzie jako sprawa narzucona przez położenie geograficzne, ale brak im było podłoża głębszego zaufania i sympatii. Poza mocarstwami europejskimi, z którymi oczywiście Jugo- sławia jakąś rozsądną politykę prowadzić musiała, z państw wschodnich prestiż miały w Belgradzie właściwie po dawnemu Turcja, Węgry, a my stanowiliśmy sympatycznie widziane novum. Prawie równocześnie dali- śmy z p. Stojadinoviciem wyraz żalowi, że kraje nasze nie są bliżej po- łożone. Byliśmy zgodni, że gdybyśmy byli sąsiadami lub prawie sąsia- 152 Zdanie w nawiasie („W pewnej chwili... nie można") w fotokopii przekreślone, w tłu- maczeniu francuskim - opuszczone. dami, to moglibyśmy razem stworzyć siłę, z którą wszyscy musieliby się liczyć. Żadnych politycznych układów nie zawieraliśmy w czasie mojej wizyty, natomiast rozmowy, przeprowadzone na terenie Belgradu, można było zaliczyć do najbardziej interesujących sprawdzeń naszej polityki. Poza tym, podobnie jak w stosunku do Skandynawów, chodziło mi o wytwo- rzenie pewnej wspólności myślenia i działania tych państw wschodniej Europy, które nie pretendują do roli mocarstw światowych, ale równo- cześnie nie chcą być tych mocarstw klientami. W ciągu lata 1936 roku przypomniał się oczywiście nasz niezawodny klient - Gdańsk. Tym razem chodziło o incydent między dowódcą krą- żownika niemieckiego153 a Wysokim Komisarzem Ligi p. Lesterem, była to zatem sprawa między Niemcami a Ligą, a nie między Gdańskiem a Pol- ską. Tłem sporu była chęć manifestacji Trzeciej Rzeszy przeciw mieszaniu się Ligi w wewnętrzno-polityczne sprawy Gdańska. Ruch narodowoso- cjalistyczny w Gdańsku miał tą drogą otrzymać poparcie moralne. P. Le- ster, człowiek szczerze przywiązany do ideologii genewskiej, nie mógł oczy- wiście patrzeć życzliwym okiem na hegemonię stronnictwa hitlerowskie- go w Gdańsku. Stąd przyszło do tarć, w rezultacie których dowódca krą- żownika „Leipzig" ostentacyjnie uchylił się od złożenia tradycyjnej wizy- ty Wysokiemu Komisarzowi Ligi. Nasza pozycja była oczywiście dosyć drażliwa. Z jednej strony nie- wątpliwym był fakt, że nowy Senat narodowosocjalistyczny zachowywał się wobec Polski znacznie lepiej od wszystkich poprzednich Senatów. Było niewątpliwe, że wobec dynamiki ruchu hitlerowskiego branie przez Pol- skę na siebie jakiejś walki z tym ruchem na terenie Wolnego Miasta mu- siałoby prowadzić nieuchronnie do sytuacji aut-aut - bądź to naszej przegranej na terenie gdańskim, bądź to otwartego, zbrojnego prawdo- podobnie konfliktu z Rzeszą. Poza tym w Lidze Narodów do ostatnich czasów nie mogliśmy znaleźć właściwie prawdziwego zrozumienia dla na- szych najżywotniejszych interesów w Gdańsku. Na terenie Genewy spory polsko-gdańskie wykorzystywano właściwie dla robienia takich czy innych prezentów dla Niemiec. Takie już było przekleństwo nieszczęsnego statu- tu Wolnego Miasta Gdańska i taka była prawdopodobnie myśl tych, któ- rzy go kiedyś w tak skomplikowany sposób układali. Na wiadomość o incydencie z krążownikiem „Leipzig" w Genewie po- wstała panika. W pierwszej chwili doktrynerzy ligowi przerzuciliby chętnie na nas cały ciężar konsekwencji. Na tajnym posiedzeniu Rady Ligi posta- 153 Krążownik „Leipzig" wpłynął do Gdańska 25 VI 1936 r. wiłem tę sprawę jasno wobec przedstawicieli mocarstw europejskich.154 Zapytałem przede wszystkim, czy przedstawiciele tych mocarstw mogą mnie zapewnić, że jeśli Polska, osłaniając prestiż Wysokiego Komisarza Ligi, popadnie w konflikt z Rzeszą Niemiecką, to czy mocarstwa, repre- zentowane w Radzie, a w szczególności w tak zw. Gdańskim Komitecie Trzech (Anglia, Francja, Szwecja), udzielą Polsce bezzwłocznie czynnej pomocy. Francuz pierwszy, p. Delbos, polityk rzetelny i uczciwy, odpo- wiedział mi od razu, że to mu się nie wydaje możliwe, pp. Eden i Sandler przyłączyli się do jego zdania, podobnie jak i reszta Rady. Wobec tego odpowiedziałem, że nie sądzę, ażeby Rząd Polski miał zamiar narażać bez- pieczeństwo kraju dlatego, że Komisarz Ligi w ten czy inny sposób usto- sunkowuje się do spraw wewnętrzno-politycznych Wolnego Miasta. Oświad- czyłem natomiast, że my, jako należący do Rady Ligi, gotowi bylibyśmy dokonać energicznej interwencji w Berlinie w celu przywrócenia znacze- nia i pozycji Wysokiego Komisarza Ligi, pod warunkiem jednak, że nas Rada Ligi o to formalnie poprosi. Dodałem, że osobiście przypuszczam, iż uda nam się od Niemiec uzyskać mniej więcej strawne dla Ligi załatwie- nie. Członkowie Rady bardzo zaambarasowani całą sprawą uchwycili się pośpiesznie tej propozycji. W konsekwencji przeprowadziłem z Berlinem negocjacje, a w końcu wymianę not,155 której głównym efektem było stwier- dzenie przez Niemcy, że krok dowódcy krążownika wojennego nie miał na celu naruszenia pozycji urzędu Wysokiego Komisarza, że cała sprawa ma charakter jedynie osobisty, związany z pewnymi demonstracjami p. Le- stera na gruncie towarzyskim. W nocie swojej rząd niemiecki podkreślił w szczególności, że z jego strony nie istniała chęć występowania ani prze- ciw statutowi Wolnego Miasta, ani przeciw prawom Polski. Negocjacja nie była zbyt łatwa, a wynik osiągnięty przedstawiał prawdopodobnie maximum możliwości, gdyż sytuacja utrudniona była dodatkowo przez gwałtowne i aroganckie wystąpienie prezydenta Senatu Greisera na po- siedzeniu Rady Ligi.156 P. Greiser w przemówieniu swoim szedł raczej na rozszerzenie platformy sporu z personalnej na zasadniczą. Załatwienie, osiągnięte przez nas, przyjęte było przez członków Rady z dużym uzna- niem. Role się odwróciły - nie Liga protegowała już Polskę w Gdańsku, lecz Polska musiała Ligę w Wolnym Mieście osłaniać. Odpowiadało to niewątpliwie realite des choses, których dotychczas tak uporczywie w Ge- 154 4 VII 1936 r. Por.: J. Beck, Przemówienia..., s. 241-242. 155 Beck spotkał się 5 VII 1936 r., przejeżdżając przez Berlin, z Goringiem, później, wyko- rzystując Igrzyska Olimpijskie, wysłał do Berlina Szembeka. Diariusz..., t. 2, s. 242, 248-272. 156 Artur Greiser wchodząc do gmachu Ligi Narodów wykrzyknął, że trzeba „tę całą budę wysadzić w powietrze", występując przed Radą stwierdził, że Komisarz Ligi nie po- winien wtrącać się do spraw wewnętrznych Wolnego Miasta, przemówienie zakończył po- zdrowieniem „Heil Hitler!", a wychodząc pokazał dziennikarzom język. newie widzieć nie chciano. Starania, których z mojej strony nie szczędziłem w tej sprawie, miały poza tym na celu niedopuszczenie do tego, ażeby ta początkowo wszechpotężna rzekomo Liga zbiegła z placu w Gdańsku, zanim znajdzie się jakaś forma nowa zabezpieczenia tam dodatkowo inte- resów polskich. Od czasu tego incydentu musieliśmy już Ligę Narodów w Gdańsku sztucznie trzymać. Próba dokonania półoficjalnie na margi- nesie negocjacji w sprawie krążownika „Leipzig" - a mająca na celu zna- lezienie jakiegoś rozsądniejszego układu między Warszawą a Berlinem, zabezpieczającego przynajmniej status quo w statucie Wolnego Miasta - nie dała niestety praktycznego rezultatu. Jest rzeczą oczywistą, że po tych wydarzeniach osobista pozycja p. Le- stera nie była do utrzymania. W związku z tym w jakimś tam terminie, wy- glądającym poprawnie na zewnątrz, został on zastąpiony przez prof. Burck- hardta.157 Była to kandydatura kompromisowa. Sekretariat Ligi zdobył się jeszcze na parę małych złośliwości w stosunku do nas, torpedując kan- dydatury nasze, które wysuwaliśmy ze sfer morskich (dawni admirałowie). Nie miało to jednak już ani tego znaczenia, ani tego posmaku, co dawniej- sze walki z Sir Johnem Simonem. Jesień 1936 roku przyniosła jeszcze wydarzenia szeroko w świecie ko- mentowane, tj. podróż marszałka Śmigłego do Francji i układ wojskowo- -finansowy z Francją, tak zw. układ z Rambouillet.158 Cała myśl podróży odpowiadała całkowicie założeniom naszej polityki zagranicznej. Nieste- ty trudno nazwać poprawnym fakt, że marszałek Śmigły sprawę swej po- dróży negocjował częściowo poza moimi plecami. Przypuszczam, że gen. Sosnkowski odegrał w tym pewną rolę. Było to niedopatrzenie i nie- konsekwencja. Tego rodzaju podróż była logicznym ciągiem dalszym pro- wadzonej polityki, natomiast forma pierwszej fazy przygotowań dawała strawę szeregowi intryg francuskiej i polskiej. Wydaje mi się wyraźnym, że Francuzi w pewnej epoce usiłowali wygrać marszałka Śmigłego prze- ciwko mnie w stosunkach polsko-francuskich. Dowiedziawszy się o stanie rzeczy, rozmówiłem się z marszałkiem Śmigłym zupełnie otwarcie, co po- zwoliło zapobiec dalszym niefortunnym konsekwencjom tego rodzaju działania.159 Marszałek Śmigły przyznał mi rację bez zastrzeżeń i od tego 157 C. J. Burckhardta mianowano 17 II 1937 r., stanowisko objął l marca. 158 Gen. Rydz-Śmigły przebywał we Francji od 30 VIII do 6 IX 1936 r., a wspomniany układ podpisano ostatniego dnia pobytu. Polska otrzymała pożyczkę w wysokości l mld fran- ków i kredyt gotówkowy do tej samej wysokości przeznaczony na cele zbrojeniowe. 159 Por. przyp. 148 na s. 113. Inicjatorem akcji zmierzającej do wyeliminowania Becka z rządu, nb. na tle walk frakcyjnych w obozie piłsudczykowskim, miał być ambasador Fran- cji Leon Noel; kontrakcja Becka polegała na zmianie obsady placówki w Paryżu (miejsce czasu nie miałem powodu skarżyć się na brak koordynacji w zewnętrznym działaniu. Niemniej jeszcze czas dłuższy usiłowano z różnych stron wy- grywać tę intrygę. Rozmowy marszałka Śmigłego we Francji szły po linii polityki Marszałka Piłsudskiego. Chodziło o rozszerzenie współpracy materialnej między armiami, koniecznej dla zrównoważenia pozycji mię- dzy aliantami. Rozmowa, prowadzona przeze mnie na te tematy z mar- szałkiem Śmigłym, przyczyniła się prawdopodobnie na przyszłość dla zabezpieczenia mojej pozycji jako ministra spraw zagranicznych w obliczu ambicji politycznych, jakie zaczął wykazywać Generalny Inspektor Sił Zbrojnych. Rok 1936 zamknięty został jeszcze dwiema akcjami podkreślającymi me- tody naszej pracy zagranicznej. Pierwsza, to tym razem oficjalna już moja wizyta w Londynie,160 która nie doprowadziła jeszcze do formalnych układów, ale uprzytomniła opi- nii europejskiej, że powstaje bezpośrednia nić Londyn-Warszawa w ukła- dzie stosunków międzynarodowych. Druga, to wizyta nowego ministra spraw zagranicznych Rumunii p. Wi- ktora Antonescu w Warszawie.161 P. Antonescu zorientował się dosko- nale, że namiętności polityczne i osobiste ambicje p. Titulescu podważyły poważnie atmosferę między naszymi krajami.162 Doświadczony ten i za- służony mąż stanu, powróciwszy po raz czwarty, zdaje się, na stanowi- sko ministra spraw zagranicznych, poprawnością i lojalnością swego ję- zyka politycznego przywrócił od razu zdrowy stosunek między naszymi krajami. Liga Narodów na przełomie r. 1936/1937 zajmowała się ankietami na temat reformy Paktu Ligi. Praktycznego znaczenia nie miało to już mieć do czasu wybuchu nowej wojny europejskiej. Polskie stanowisko znane jest z aktów ogłoszonych publicznie.163 Styczniowe posiedzenie Rady Ligi Narodów zajmowało się likwidacją spraw rozpoczętych już w roku poprzednim i nie wnosiło żadnych nowych istotnych elementów w dziedzinie współpracy międzynarodowej. Po tym posiedzeniu po raz pierwszy ciężka grypa i wyczerpanie, wywo- łane szeregiem lat wytężającej pracy, zmusiły mnie do dłuższej przerwy A. Chłapowskiego zajął J. Łukasiewicz) i na bezpośredniej rozmowie z Rydzem-Śmigłym w pierwszych dniach sierpnia 1936 r. 160 W dniach 8-12X1 1936 r. 161 W dniach 25-28 XI 1936 r. 162 Titulescu był skłonny doprowadzić do układu o wzajemnej pomocy pomiędzy Ru- munią a ZSRR. 163 J. Beck, Przemówienia..., s. 243, 259-261. w urzędowaniu - do dwumiesięcznej kuracji na południu Francji.164 Po- stawiłem z tego powodu p. Prezydentowi RP moją tekę do dyspozycji. Otrzymałem jednak kategoryczną odpowiedź, że p. Prezydent woli nawet dłuższe zastępstwo niż zmianę na stanowisku ministra spraw zagranicz- nych. Mój pobyt w Cannes miał charakter prywatny, dostarczył jednak sposobność do paru poważnych kontaktów. Chciałem tu podkreślić wy- czerpującą rozmowę polityczną, którą odbyłem en tete a tete 165 z p. Winsto- nem Churchillem. W konkluzji tej rozmowy mieliśmy sposobność stwier- dzić, że nie różnimy się zupełnie w ocenie niebezpieczeństw, które grożą porządkowi w Europie ze strony Niemiec. Trudno nam było uzgodnić po- glądy na Rosję Sowiecką. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że ten wy- bitny mąż stanu żyje zbyt silnie pamięcią swych przejść z poprzedniej woj- ny i w Rosji właśnie chce szukać jakiegoś contrepoids w szerszym stylu przeciw dynamice niemieckiej. Starałem się go przekonać, że do Rosji So- wieckiej nie może mieć Europa żadnego zaufania, a my jako sąsiedzi mamy najwięcej danych dla sceptycznej oceny tego zjawiska. Niezależnie od tej polemicznej części rozmowy skończyliśmy konkluzją, że w razie konfliktu w żadnym wypadku Anglia i Polska nie mogą się znaleźć w prze- ciwnych obozach. Miałem poważne dane sądzić, że rozmowa ta pozosta- wiła dość głębokie ślady w poglądach p. Churchilla. Również p. Delbos skorzystał ze świątecznego urlopu na Wielkanoc, ażeby mi umożliwić dłuższą rozmowę. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ten głęboko kulturalny i rozumny człowiek nie dał jeszcze pełnego wyra- zu w swej pracy i należy we Francji do ludzi przyszłości. Rozmowa dała bardzo przyzwoite wyjaśnienie wzajemnych stosunków polsko-francu- skich - nie wnosząc do nich żadnych szczególnych nowych elementów. Jeszcze przed powrotem do kraju miałem sposobność usłyszeć od p. Pre- zydenta RP potwierdzenie zdania, że najpraktyczniej będzie, ażebym ja właśnie reprezentował go na uroczystościach koronacyjnych angielskich. Widoczny już rozwój naszych stosunków z Anglią wskazywał, że właściwsze będzie wydelegowanie tym razem człowieka politycznego, a nie ogranicze- nie się tylko do reprezentacji czysto formalnej. Zachowałem zawsze wrażenie, że koronacja króla Jerzego VI była do- brze pomyślaną próbą wytworzenia atmosfery łatwiejszego współżycia międzynarodowego, atmosfery mającej nas oddalić od możliwości kon- fliktu wojennego.166 W świetnych ramach uroczystości trwających długo, bo prawie tydzień, dana była możność do wielu pożytecznych kontaktów i rozmów. Na całej serii pięknych przyjęć spotykali się bądź co bądź przed- 164 Beck wyjechał do Genewy 23 I 1937 r., wrócił zaś do Warszawy dopiero 10 IV 1937 r. Przez ten czas kierownictwo MSZ sprawował J. Szembek. 165 - sam na sam (fr.) 166 Beck przebywał w związku z tym w Londynie w dniach 11 - 19 V 1937 r. stawiciele wielu skłóconych państw, a angielska staranność organizacyj- na dawała wszystkim delegacjom zarówno miejsca właściwe znaczeniu ich państw - jak i swobodne ramy do nieskrępowanych rozmów. Najwię- cej zamieszania, jak zwykle, było przy ułożeniu przedstawicielstwa Nie- miec i Rosji. Wobec tego, że p. von Ribbentrop, ówczesny jeszcze amba- sador w Londynie, zdążył już szeregiem swych nietaktów usposobić do siebie negatywnie opinię angielską,167 Niemcy wydelegowały jako głów- nego przedstawiciela feldmarszałka Blomberga, który słusznie, jak mi się wydaje, reprezentował kurs umiarkowany polityki niemieckiej. Osobiście miałem możność z zadowoleniem skonstatować poprawność jego zacho- wania wobec mnie, na co oczywiście zwrócone były oczy tego wielkiego zjazdu. Ze strony rosyjskiej przybył p. Litwinow, który nie umiał się zdo- być na swobodę poruszeń i postępowania. Towarzyszył mu admirał Orłów, gdyż wbrew poprzednim zapowiedziom nie zdecydowano się w Moskwie na wysłanie żadnego pierwszoplanowego szefa wojskowego. Niefortunne wrażenie w delegacji francuskiej robił fakt, że gen. Ga- melin wyznaczony był jako trzeci delegat, a zatem, jak wiadomo było z góry, musiał mieć wszędzie tylko poślednie miejsce po p. Leger, dele- gacie drugim, którego bardzo przeciętna osobistość nie uzasadniała sta- nowiska przed naczelnym zwierzchnikiem sił zbrojnych. Jedynie osobisty takt i sympatyczna sylwetka ministra Delbosa ratowała pozycję delegacji francuskiej, której prezentacja nie odpowiadała wadze stosunków franko- -angielskich. Monarchie w swoich delegacjach dawały mniej akcentów po- litycznych, przenosząc, zgodnie ze swoimi tradycjami, ciężar reprezentacji na następców tronu. Wyjątek stanowił ks. Paweł Jugosłowiański, który bardzo umiejętnie wykorzystywał sytuację dla zabezpieczenia politycz- nych interesów swego kraju. Zły stan stosunków angielsko-włoskich spo- wodował, że Włochy były reprezentowane jedynie przez miejscowego amba- sadora. Na szczęście dla nich był nim p. Grandi, wybitny minister spraw zagranicznych poprzedni, który umiał z wielkim taktem wywiązać się ze swej trudnej sytuacji. Z naszej strony mogliśmy z zadowoleniem zanotować, że strona angiel- ska dbała z naciskiem o zapewnienie naszej delegacji form odpowiadają- cych delegacji poważnego i znacznego państwa. Zastosowano do nas naj- wyższy wymiar uprzejmości protokolarnych. W sumie okoliczność ta dawała na zewnątrz wyraźnie wrażenie naszej własnej, poważnej sytuacji w Londynie. Drogę powrotną z Londynu wykorzystałem dla nawiązania osobistego kontaktu z premierem i nowym ministrem spraw zagranicznych belgijskim 167 Aluzja do działalności Ribbentropa w „Komitecie Nieinterwencji" utworzonym w Lon- dynie w związku z wojną domową w Hiszpanii. p. Spaakiem. Nowy ten minister, z pochodzenia socjalista deputowany, potwierdził mi od razu te same zasady polityki belgijskiej, które słysza- łem poprzednio w czasie mojej wizyty oficjalnej w Belgii. Wizytę w Belgii, odbytą samolotem, skróciłem do minimum, pragnąc zająć się osobiście wizytą rumuńskiego następcy tronu w Warszawie. Wi- zyta ta została omówiona z królem Karolem II w czasie mojego pobytu w Bukareszcie między 22 a 26 kwietnia. Miało to być wybrnięcie proto- kolarne z trudności, które powstały w zorganizowaniu wizyt między Pre- zydentem RP i królem Karolem. Ponieważ przez cały czas mojej służby przykładałem szczególną wagę do prestiżowej pozycji szefa Państwa Pol- skiego, którego nie uważaliśmy w Polsce nigdy, jak to bywało w innych republikach, za najwyższego urzędnika, ale widzieliśmy w nim symbol i majestat naszej Ojczyzny, nie mogłem zbyt łatwo zgodzić się na propo- zycję, ażeby Prezydent pierwszy odwiedził znacznie młodszego od siebie wiekiem i czasem sprawowania władzy króla Rumunii. Z drugiej strony wchodził w grę monarchiczny punkt widzenia dworu rumuńskiego. Po dość długich rozmowach w Bukareszcie znaleźliśmy wyjście w ten spo- sób, że następca tronu przyjechał osobiście p. Prezydenta zaprosić. Oczy- wiście, politycznie odwiedziny te znaczenia nic miały. Wymiana wizyt, odbytych w krótkich odstępach czasu, między p. Pre- zydentem a królem Karolem168 miała stanowić najsilniejszy akcent w re- konstrukcji stosunków polsko-rumuńskich, wszczętych bardzo pomyślnie przez ministra Antonescu. Z obydwu stron zaakcentowanie dwustronne- go sojuszu zaliczyć można było do tych aktów samoobrony przeciwko kruszeniu się instytucji międzynarodowych, których wymagała sytuacja. Rządy w Rumunii w tej epoce nie miały jaśniej określonego oblicza i cały ciężar polityki międzynarodowej tego kraju coraz bardziej koncentrował się około korony. Wobec tego poszedłem królowi Karolowi bardzo szero- ko na rękę w jego dążeniu do utrwalenia swej pozycji w Polsce i przez Polskę w Europie. Na jego prośbę musiałem przekonać jego własnego mi- nistra spraw zagranicznych o potrzebie stworzenia ambasad między na- szymi krajami. Tą drogą otworzyła sobie Rumunia w ogóle możliwość do posiadania ambasad. Z okresem 169 wizyty króla Karola w Polsce zbiegły się zajścia bardzo trudne i przykre, a otwierające przed nami drażliwe problemy z dziedzi- 168 Mościcki z Beckiem byli w Rumunii w dniach 7-9 VI 1937 r., król Karol II bawił w Polsce 26-30 VI 1937 r. 169 Kolejne cztery akapity, od słów: „Z okresem...", do słów: „...w głęboki konflikt", zo- stały w fotokopii przekreślone, w tłumaczeniu francuskim - opuszczone. ny zarówno wewnętrzno-politycznej, jak i dyplomatycznej. Mam tu na myśli tak zwaną sprawę „Grobów Wawelskich". Arcybiskup Sapieha, metropolita krakowski, lekceważąc stanowisko Komitetu uczczenia pamięci Marszałka Piłsudskiego, Komitetu, którego przewodniczącym był Prezydent RP, samowolnie wydał zarządzenie do przeniesienia trumny Marszałka do nowej krypty, zanim zdaniem prezy- dium Komitetu i rzeczoznawców krypta ta mogła być uważana za gotową do swego celu. Szczególne zadrażnienie wywołał fakt, że arcybiskup zlekceważył inter- wencję Prezydenta RP, który ze zwykłym sobie spokojem, opierając się na powadze swego urzędu, pragnął usunąć przyczynę sporu i doprowa- dzić do zgodnego załatwienia spraw. Krok arcybiskupa wywołał w szerokich kołach społeczeństwa głęboki wstrząs i groził poważnym konfliktem sumień dla wielu ludzi, a dla czyn- ników radykalnie antykościelnych dawał pole do namiętnej agitacji, która mogła przeobrazić sprawę w głęboki konflikt. W Ministerstwie Spraw Zagranicznych sprawami stosunku ze Stolicą Apostolską kierowałem sam osobiście od czasu mego przejścia na stano- wisko podsekretarza stanu. Znalazłem zresztą bardzo zdolnego i warto- ściowego referenta w osobie młodego p. Borkowskiego, ale uważałem, że ten tak dla życia polskiego ważny problem nie może być załatwiany przez referaty i wydziały, do których różne sprzeczne wpływy i nastroje mogą docierać, lecz musi być w rękach tego czynnika w ministerstwie, który ma najwięcej doświadczenia ogólnopaństwowego - a zatem mini- stra,170 a najmniej podsekretarza stanu. Stosunki Polski ze Stolicą Apostolską miały swoją tradycję odwiecz- nie niełatwą, gdyż w wielu zagadnieniach interesy tych dwu czynników nie zawsze się pokrywały bądź też trudno było w praktyce dążenia Waty- kanu i Polski uzgodnić. W każdej umowie między państwem a Kościołem istnieje z natury rze- czy konieczność kompromisu, gdyż brane rygorystycznie instytucje te właściwie stoją do siebie w sprzeczności. Kompromis ten wyrażony w kon- kordacie w polskim wypadku nie był dla państwa fortunny.171 Konkordat zawierany był w czasie wielkiej słabości państwa oraz przez ludzi, którzy świadomie, może w obawie przed wpływami przeciwnych prądów, pra- gnęli w bezwzględny sposób utrwalić pozycję Kościoła, jakby nie mając 170 Z powodu rozwodu i powtórnego małżeństwa Beck nie został jednak nigdy przy- jęty w Watykanie. 171 Por.: J. Wisłocki, Konkordat polski z 1925 r., Poznań 1977, tamże tekst konkordatu. zaufania do rozsądku przyszłych rządów polskich. Osobiście uważałem zawsze za swój obowiązek, jako minister spraw zagranicznych, pracować dla wzmocnienia struktury i autorytetu Państwa Polskiego - byłem na- tomiast z przekonania przeciwnikiem Kulturkampfu w Polsce. Uważałem również, że w tym ujęciu sprawy kontynuuję podstawowe myśli Marszał- ka Piłsudskiego. Kulturkampf sam w sobie uważałem za absurd, a w obec- nej polskiej epoce uważałem również, że nie tylko brutalne formy postę- powania, jakieś takie chęci policyjnego regulowania sumień są szkodliwe i niedopuszczalne, ale nawet otwarcie spokojnej i rzeczowej publicznej dyskusji na te tematy groziło poważnymi niebezpieczeństwami. Nasze po- kolenie przeżyć musiało tyle wstrząsów, tyle wydarzeń, musiało rozstrzy- gać w sobie tyle pytań, do których nie było prawie zupełnie przygotowa- ne, że w rozumieniu moim stawianie przed nim zbyt pochopnie jeszcze tak trudnych a subtelnych z drugiej strony problemów nie mogło w naj- mniejszym stopniu być celowe ani pożyteczne. Trudności były tym większe, że z jednej strony dla bardzo wielu ludzi w Polsce przywiązanie do Kościoła katolickiego było niewątpliwie i szczerze prawie identyczne z polskim patriotyzmem. Przy małym wyrobieniu pań- stwowym uczucia religijne mieszane były zbyt łatwo z tak ziemskimi rze- czami jak demonstracyjna i polityczna postawa kleru. Kler ze swojej stro- ny miał poziom stosunkowo niski i to na wszystkich swych szczeblach, co tłumaczyło się zresztą trudnością jego życia za czasów niewoli, gdzie w nie- których dziedzinach szczególnie ani rekrutacja, ani wychowanie, ani dzia- łalność księży nie mogły być normalne. Gwałtowny skok od brutalnej kon- troli policyjnej, jakiej podlegał kler w byłych zaborach rosyjskim i pru- skim, do stanowiska wyjątkowo uprzywilejowanego, jakie otrzymał we wskrzeszonej Polsce, wprowadził niewątpliwie wiele zamieszania. Wyżsi duchowni wczoraj słuchać musieli brutalnej władzy zaborczej, buntując się przeciw niej wewnętrznie - a zewnętrznie ulegając faktycznej sile. W odbudowanej Polsce zasadą miała być ich współpraca z władzą pań- stwową. Trudno jednak było w stosunkowo krótkim czasie ułożyć meto- dy tej współpracy, zwłaszcza z ludźmi dawnej epoki. Nie mówię tu oczy- wiście o wyjątkach ożywionych najlepszą wolą, przy czym nie mógłbym tu pominąć śp. kardynała Kakowskiego, który na przełomie tak skompli- kowanych epok dokonał wielkiego wysiłku, ażeby nowe a godne rozwią- zanie znaleźć. Mając te wszystkie względy na uwadze starałem się zawsze usuwać istnie- jące trudności, czy też szukać nowych dróg na przyszłość w otwartych i stanowczych rozmowach odbywanych w cztery oczy z nuncjuszami, nie posługując się nigdy ani kampanią prasową, ani nie mieszając do tego innych czynników politycznych. Wydaje mi się, że Stolica Apostolska do- syć ceniła tę metodę pozwalającą unikać niepotrzebnych gadanin, nie- dyskrecji i chwytów propagandowych, a wyjaśniającą gruntownie powsta- jące problemy w atmosferze spokojnej wymiany zdań. Już z nuncjuszem Marmaggim udało się znacznie lepiej ułożyć system wstępnego uzgadnia- nia kandydatur na stanowiska biskupie. Dziś kard. Marmaggi ulegał być może zbytnio nastrojom czy kombinacjom niektórych przedstawicieli kleru polskiego i obawiał się jakby brania na siebie większych odpowie- dzialności. Przyznać trzeba, że sytuacja nuncjuszy w Warszawie była utrud- niona przez fakt, który by teoretycznie powinien ją ułatwiać, a miano- wicie przez to, że papież Pius XI, człowiek z twardym charakterem, był przecież sam pierwszym nuncjuszem w odbudowanej Polsce i bardzo kry- tycznie przyjmował wszelkie opinie swych przedstawicieli w Warszawie. Za życia Marszałka był to plus, gdyż między tymi dwoma ludźmi istniała niewątpliwie nić prawdziwego wzajemnego szacunku i sympatii. Nato- miast później życie w Polsce szło naprzód i stwarzało nowe zagadnienia, zaś nuncjusze bali się papieża, wypowiadane zbyt odważnie swoje opinie spotykają, jak mi jeden z ich mówił, często odpowiedź: „Ach, przecież ja się lepiej znam na sprawach polskich." Na szczęście w momencie konfliktu wawelskiego był w Polsce nuncjusz nowy Msgr Cortesi, prałat wybitny, doświadczony dyplomata i znany z umiejętności wyegzekwowania od kleru danego kraju silnej dyscypliny w stosunku do przedstawiciela Stolicy Apostolskiej. Mimo że konflikt wspomniany był właściwie par excellence natury we- wnętrznej, zdecydowałem się po głębokim namyśle wziąć tę sprawę na swoją odpowiedzialność i dążyć do jej załatwienia w bezpośredniej współ- pracy z nuncjuszem. Uważałem, że ta prosta droga odsunie spór z platfor- my ogólnego podniecenia opinii, dalej, że ja jako legionista, stojący do końca najbliżej Marszałka, będę miał może trochę autorytetu w stosunku do moich rozżalonych kolegów, w chwili gdy trzeba będzie zamknąć tę smutną sprawę jakimś ostatecznym załatwieniem. Nuncjusz Cortesi nie zawiódł pokładanych w nim nadziei. Zrozumiał i odczuł może szczerość i powagę przedstawionych mu argumentów i sam z energią i odwagą wziął na siebie uregulowanie sprawy zarówno w stosunku do tak trudnego czło- wieka, jakim był arcybiskup Sapieha, jak i w stosunku do Stolicy Apo- stolskiej. W ten sposób udało się przede wszystkim osłonić powagę urzę- du Prezydenta RP, który nie mógł się przecież kłócić z polskimi biskupami, uspokoić w dość krótkim czasie podniecone umysły i dla Grobów Wawel- skich, będących niewątpliwie świętością narodową, ustalić taki reżim, który zapewniając głowie państwa głos autorytatywny a przez Kościół uznany, zabezpieczał nas na przyszłość od podobnych konfliktów. W praktyce załatwienie znalazło wyraz w liście księdza metropolity kra- kowskiego do Pana Prezydenta oraz w wymianie pism między mną a nun- cjuszem działającym z upoważnienia Stolicy Apostolskiej. Wspólne wysiłki i wspólne troski o załatwienie sprawy otworzyły od razu i na przyszłość jak najlepszą współpracę z nuncjuszem. Praca nun- cjusza nad wyszukaniem jak najlepszych kandydatów spomiędzy nasze- go kleru na stanowiska biskupie prowadzona była z godną prawdziwego szacunku umiejętnością i dobrą wolą. Rezultaty tej pracy dały się szybko odczuć. Nie można mówić o sprawach watykańskich w Polsce, nie wspominając ciągnącego się od wieków zagadnienia obrządku wschodniego. W Polsce istnieją cztery obrządki katolickie, tak że strona polityczna, a nie kano- niczna odgrywa tutaj rolę. W gruncie rzeczy było to zawsze zagadnienie polityki Watykanu w stosunku do Rosji. I tu właśnie istnieje stała różnica zdań między Polską a Watykanem. Powrót kościoła schizmatyckiego172 pod władzę Rzymu był i będzie na pewno jednym z największych zagadnień dla Stolicy Apostolskiej. Różnica zdań z nami nie polegała na istocie za- gadnienia, lecz na doborze odpowiednich metod do jego realizacji. Obrzą- dek wschodni, stanowiący jakby formę przejściową od katolicyzmu do prawosławia, miał być w oczach Watykanu jakby pomostem do schizma- tyckiej Rosji. Zachowanie form zewnętrznych prawie analogicznych z ko- ściołem prawosławnym miało według ich teorii ułatwiać pozyskiwanie lud- ności prawosławnej dla ekspansji katolicyzmu. Nasze natomiast polskie doświadczenia wskazywały, że obrządek ten, znacznie słabszy w swoim prestiżu, w swej organizacji i w wartości swego kleru od obrządku łaciń- skiego, dezorganizował raczej nasze kresy wschodnie. Już za czasów Ka- tarzyny II infiltracja prawosławia na nasze ziemie szukała swych dróg wła- śnie przez obrządek wschodni. W czasie zaborów obrządek łaciński wy- trzymał presję całej carskiej administracji i wyszedł z tej walki właściwie zwycięsko. Do końca imperium carskie nie zdołało Kościoła rzymskiego w formie obrządku łacińskiego nie tylko zniszczyć, ale nawet głębiej pod- ważyć. Natomiast obrządek wschodni uległ kompletnie po krótkiej walce. Stąd nasza teza, powtarzana jeszcze często przez Marszałka Piłsudskie- go, że trwały stan posiadania Kościoła rzymskiego sięga tak daleko jak organizacja obrządku łacińskiego. Jeżeli obrządek greckokatolicki, przed- stawiający również w swoich formach szereg niebezpieczeństw, trzymał się silniej, to przede wszystkim dlatego, że na terenie Małopolski Wschod- niej nie był nigdy przedmiotem nacisku ze strony władzy państwowej, a w czasach Polski odrodzonej identyfikował się coraz bardziej z nacjo- nalizmem ukraińskim. Ten ostatni kierunek akcentował się tak silnie, że nawet na terenie Sejmu polskiego w chwili polubownego zakończenia spra- wy dóbr pounickich między Rządem a Watykanem Rusini greckokatolic- cy głosowali wspólnie z Ukraińcami prawosławnymi z Wołynia przeciw 172Tj.prawosławnego. tej umowie, a zatem wybrali formułę nacjonalistyczną przeciw zasadzie religijnej. Zwróciłem wtedy bardzo poważnie uwagę nuncjusza na ten fakt, który moim zdaniem może mieć jeszcze w przyszłości bardzo niebez- pieczne zarówno dla Kościoła, jak i dla Państwa Polskiego konsekwen- cje. Wróciwszy zatem do sprawy obrządku wschodniego po szeregu dłu- gich i licznych dyskusji nie mogliśmy dojść z Rzymem do żadnego poro- zumienia. W praktyce unikaliśmy ostrych tarć, stosując ze strony władz państwowych raczej bierny opór, a Kościół nie stawiał tego także na ostrzu noża. Nie wiem, do jakiego stopnia polityka Rzymu w tej sprawie może być uważana za trwałą i ostateczną, a ile w tym było przywiązania papieża Piusa XI osobiście do tej idei. W każdym razie dyskusja była i będzie trud- na, gdyż formalnie w konkordacie wszystkie obrządki uznane przez Rzym są równouprawnione, a obawa zaniedbania misji apostolskiej Kościoła na Wschodzie jest oczywiście zawsze argumentem przemożnym dla wszel- kiej wyższej władzy kościelnej. Za czasów mojego urzędowania dyskutowało się o tych rzeczach bar- dzo wiele - w rzeczywistości zaś nie zmieniło się właściwie nic ani na tę, ani na tamtą stronę. W jesieni 1937 roku zaczęła się już zarysowywać wyraźnie groźba dy- namiki niemieckiej - tych nowych Niemiec zbrojących się gwałtownie i eminowanych przez maksymalną doktrynę hitlerowską. Poza sprawą Nadrenii, dozbrojenia, fortyfikacji, lotnictwa i podobnych zjawisk, zwią- zanych raczej z wewnętrzną egzystencją Niemiec, można już było odczuć narastającą prężność na zewnątrz. Doktryna narodowościowa, znajdu- jąca zresztą swoje uzasadnienie w tych nieszczęsnych „pourquoi" traktatu wersalskiego, stosowana była przez Trzecią Rzeszę jako środek nacisku przede wszystkim na południowo-wschodnich sąsiadów. Charakterystycz- ne było, że Niemcy nie chciały w owym czasie zaostrzać rozgrywki z nami na podobny temat. Oczywiście sytuacja nie była analogiczna, bo ludność niemiecka w Polsce i procentowo mniej liczna niż w Czechach była lud- nością rozproszoną i w olbrzymiej swej większości napływową. Nawet w tak zwanym sławetnym „korytarzu" procent tej ludności nie przekra- czał 10%. Niemniej jednak propaganda rozpętana raz na tematy narodo- wościowe szła w Niemczech hasłami maksymalistycznymi i jeśli nie u kie- rowniczych czynników Rzeszy, to w każdym razie u działaczy niemieckich w Polsce wywoływała podniecenie umysłów, które oczywiście pociągało za sobą reakcję ze strony Polaków, zwłaszcza w dzielnicach bezpośred- nio zainteresowanych tym problemem. Niemcy wystąpiły tu jednak ini- cjatywnie i mówiąc początkowo o ewentualnym zawarciu dwustronnego traktatu o mniejszościach ustąpiły dość szybko z myśli O umowie mię- dzynarodowej, pragnąc jednak znaleźć jakąś formę polityczną dla zmniejszenia napięcia narastającego na ten temat między naszymi pań- stwami.173 Rozmawiać o tym można było, gdyż w przeciwstawieniu do dawnych jednostronnych żądań stawianych Polsce via Liga Narodów - Berlin sta- wał od razu na zasadzie pewnej wzajemności. Ja z mojej strony w pierw- szym kontakcie odrzuciłem od razu myśl jakiejkolwiek konwencji związa- nej z jakąkolwiek legalną procedurą. Powiedziałem Niemcom otwarcie, że zrealizowanie tego rodzaju projektu prowadziłoby w krótkiej drodze do coraz większego zaostrzenia stosunków sąsiedzkich. Po obydwu stronach granicy powstałyby liczne grupy obywateli, którzy u sąsiedzkiego rządu szukaliby formalnie opieki. Oczywiście stan taki byłby nie do wytrzyma- nia. Nie mogłem jednak zamknąć oczu na to, iż było dość prawdopodob- nym (słusznie, jak się okazało), że Niemcy szukają po prostu jakiegoś spo- sobu, ażeby wzbudzona przez nich samych ekscytacja umysłów niemiec- kich nie skomplikowała w tym okresie zasady układu z 1934 roku. Wobec tego zatrzymaliśmy się na uzgodnionym projekcie dwu równoległych jedno- stronnych deklaracji politycznych stwierdzających, że w zamiarze każdego rządu leży respektowanie uczuć narodowych grupy narodowościowej pol- skiej względnie niemieckiej, w ramach praw i obowiązków obywatelskich. Ułożenie tego nie było łatwe, gdyż sam totalny charakter państwa niemiec- kiego handykapował nas z góry w zastosowaniu zasad głoszonych przez deklarację. Niemniej udało się na tym polu uzyskać pewne koncesje, jak: wyłączenie Polaków w Niemczech z niektórych obowiązujących systemów gospodarki państwowej, pewien luz dla organizacji polskiej i wreszcie pewne koncesje w szkolnictwie. Rozumowałem wówczas, że na dziś za- bezpieczenie naszych interesów jest utrudnione zarówno przez wspomnia- ny charakter ustrojowy Trzeciej Rzeszy, jak i przez to, że Polacy w Niem- czech stanowili grupę ludnościową słabą ekonomicznie, mało uświado- mioną narodowo i stojącą na niskim szczeblu kulturalnym, jak też nie wychowaną jeszcze w idei suwerennego silnego Państwa Polskiego. Na- tomiast Niemcy w Polsce rozporządzali znacznymi środkami ekonomicz- nymi, wieloma doskonałymi organizacjami subwencjonowanymi od po- czątku ich istnienia przez rząd berliński oraz mimo przegranej wojny czuły się na terytorium polskim jak gdyby odpryskami wielkiego mocarstwa niemieckiego. Niemniej przy rozważaniu wszystkich powyższych względów wydało się korzystniejsze doprowadzenie do tej, jak jeszcze raz podkreślam, czy- 173 Niemcy wystąpiły l VI 1937 r. wobec Polski z propozycją wzajemnych oświadczeń w spra- wach mniejszościowych. Rokowania w tej sprawie zakończyły się podpisaniem 5 XI 1937 r. w Berlinie deklaracji mniejszościowej. sto politycznej deklaracji, nie nakładającej na Państwo Polskie żadnego prawdziwego serwitutu i deklarację tę ogłosiliśmy w dniu 5 listopada 1937 roku w Warszawie i w Berlinie, po czym nastąpił szereg gestów ze strony szefów państw w stosunku do danych grup narodowościowych. Warto tu dodać, że słabość naszej pozycji była w znacznym stopniu skom- pensowana przez fakt, że Niemcy miały już w Polsce to, co deklaracja gło- siła, natomiast Polacy w Niemczech po raz pierwszy właściwie usłyszeli o uznaniu swoich praw przez rząd Rzeszy. Jesienne zebranie genewskie nie wskazywało na głębsze zrozumienie niebezpieczeństwa tego procesu. Debaty krążyły około tematów bardzo ogólnych i teoretycznych, a w każdym razie od trosk Europy odległych, tematów, które spokojnie poczekać mogły na odpowiedniejszą chwilę. W opinii polskiej poza trydycyjnymi animozjami można było skonstato- wać zainteresowanie, na pewno przesadne, tymi wielkimi problemami światowymi, a co gorsza, świadomy lub w większości wypadków [nieświa- domy] 174 raczej wpływ haseł głoszonych u zachodniego sąsiada. Imitowano u nas po kolei wielkie plany kolonialne, gwałtowne formy ruchu antysemickiego, nie mówiąc już o wykrzywieniu ustalonych za ży- cia Marszałka Piłsudskiego zasad ustrojowych. Gdyby zagadnienia kolonialne z jednej, a żydowskie z drugiej strony nie były równocześnie przedmiotem debat międzynarodowych, starałbym się, jako minister spraw zagranicznych, nie zwracać na te rzeczy większej uwagi. W dziedzinie spraw tak zw. „kolonialnych" przeszła przez Polskę fala dziecinnej wprost ekscytacji. W pierwszej chwili odpowiedziałem na- szym „kolonistom", że moim zdaniem polskie kolonie zaczynają się w Rem- bertowie. Polityka kolonialna państw prowadzących politykę światową, po okresie indywidualnych zdobywców, była właściwie wynikiem potrze- by wykorzystania nagromadzonych zasobów materialnych i ludzkich, ale na pewno materialnych w każdym razie. Dany kraj, mając nadmiar lud- ności i nadmiar bogactw, musiał szukać wykorzystania tych wartości poza swoimi granicami, a kiedy minęła epoka podbojów w Europie, szukał ich w innych częściach świata. Polska miała przyrost ludności bardzo poważny, ale brakowało jej na pewno rezerw finansowych nie tylko na zdobycze światowe, ale na dostateczne uporządkowanie spraw własnego kraju. Było z tym tak, jak np. z tak zwanymi śródlądowymi drogami wodnymi. Przez zabory i brak naszej własnej egzystencji państwowej w XIX wieku po pro- stu przeskoczyliśmy przez okres, w którym dane zagadnienie mogłoby być stosunkowo łatwo rozstrzygnięte. W historii bardzo trudno jest do- 174W fotokopii słowoopuszczone. ganiać. Z chwilą kiedy Wisła nie była uregulowana, pomysły kolonialne wydawały się dość fantastyczne. Poza tym nasza wojenna pozycja na morzu była wyraźnie niekorzystna i nie dawała minimum środków dla wymaga- nia respektu należnego naszym nawet minimalnym żądaniom. Trzeba wspomnieć nawiasowo, że w większości wypadków entuzjastami kolonial- nymi w Polsce byli ludzie skłonni do defetyzmu równocześnie tam, gdzie chodziło o naszą podstawową pozycję na kontynencie Europy. Krzyk i ha- łas robiony przez Ligę,175 która dopóki była morską, miała rozsądne cele, a z chwilą kiedy stała się kolonialną, dawała zbyt wielką folgę imaginacji, jest pod tym względem klasyczny. Ponieważ jednak, Jak wspomniałem, o tych tak zwanych kolonialnych zagadnieniach dyskutowano wiele na forum międzynarodowym, starałem się ująć polskie postulaty w jakąś rozsądną ramę. Wobec tego w tej mię- dzynarodowej dyskusji (Liga Narodów i Międzynarodowe Biuro Pracy) sformułowałem potrzeby Polski w następujący sposób: rozsądna gospo- darka światowa musi się liczyć: 1) z potrzebami krajów mających znaczny przyrost ludności, 2) istniejące zasady ekonomiczne nie dadzą się utrzymać, jeśli mocarstwa monopolizujące źródła surowców będą się nadal wzbra- niać od uczynienia z nich normalnego obiektu wymiany, a zatem od handlu kompensacyjnego za surowce. Wydawało mi się, że w ten sposób nie za- niedbując obrony populacyjnych i ekonomicznych interesów Polski, nie wciągam równocześnie naszego państwa w niebezpieczną politykę poli- tycznych ambicji kolonialnych. Jaskrawym przykładem niebezpieczeń- stwa nie obliczonych dobrze działań w tej dziedzinie była propaganda zrobiona w Polsce dla kolonizacji portugalskiej kolonii w Angoli. W re- zultacie osadzono tam około 5 Polaków, natomiast rząd portugalski za- jął wrogie stanowisko wobec naszej polityki, a w Anglii najpoważniejsze czynniki zastanawiały się nad niebezpiecznymi aspiracjami Polski. O ile zagadnienie surowcowe łączyło się raczej z międzynarodowymi planami układów ekonomicznych i tylko pośrednio znajdowało się w moich rękach, to starałem się problem emigracyjny wykorzystać dla Polski pozytywnie. Przede wszystkim ogólnie jako zasada otwarcia z powrotem drzwi dla emigranta polskiego, który, jak wykazały doświadczenia, był w kraju imi- gracyjnym z reguły elementem twórczym, pionierskim nawet. Po drugie pod wspomnianą formułą emigracji starałem się znaleźć jakieś ludzkie i rozsądne wyjście dla zagadnienia żydowskiego. Wielkie trudności wszelkiej pożytecznej pracy w tej dziedzinie wynika- ły niewątpliwie z faktu, że kierownictwo działań wpływowych kół żydo- wskich w życiu międzynarodowym znajdowało się w rękach Żydów z Za- 175 Liga Morska i Kolonialna wcześniej pod nazwą Liga Morska propagowała znaczenie spraw morskich, szerzyła ideę pozyskania kolonii dla Polski. Istniała do 1939 r. chodu, jeśli chodzi o Europę, Żydów, którzy stracili właściwie kontakt z masą żydostwa Wschodu. Na terenie Polski mieliśmy do czynienia z wiel- ką różnorodnością typów osadnictwa żydowskiego. Nie można było pod wspólną miarę podciągać tych tak bardzo różnorodnych ugrupowań ży- dowskich u nas. Różnice polegały i w typie zasadniczym skupisk ludności żydowskiej, jak i w epokach, w których te elementy znalazły się na terenie polski. Czym innym zupełnie był Żyd ortodoks, którego przodkowie przy- wędrowali jeszcze za czasów Kazimierza Wielkiego, czym innym był tak zwany „litwak", najgorszy typ Żyda, człowiek wyrzucony siłą poza granice Rosji do prowincji polskich, obrażający w Wilnie czy w Białymstoku uszy polskie swoim szwargotem rosyjskim. Czym innym znowu była grupa dawnych asymilatorów żydowskich z końca XIX wieku, zżyta głęboko z przejściami naszego narodu, skrzywdzona wyraźnie przez odruch elimi- nacyjny, modny w ostatnich latach przed wojną 1939 roku. Odmienne zno- wu zagadnienie stwarzali intelektualiści żydowscy, inne gatunki ekspo- nenci najróżniejszych międzynarodówek, usiłujący zdobyć sobie stano- wisko uprzywilejowane w życiu Polski. Ten ostatni kierunek dawał się najwyraźniej zauważyć w dwu bardzo odmiennych dziedzinach działalno- ści: w finansach i w literaturze. Poza tym pozostawał oczywiście na naszym rachunku uczciwy bilans nawet walk o niepodległość. Bez względu na róż- nice rasowe czy wyznaniowe - musi być jakiś sposób zdobycia obywa- telstwa danego kraju. Jeżeli je ktoś zdobywał z bronią w ręku (nie w inten- denturze), to przecież nabywał jakichś praw. B. P. Sternszus, starszy strze- lec z Pierwszej Brygady, śmiercią swoją bohaterską zdobył jednak jakieś prawa dla siebie czy dla dzieci swoich, nie wiem, czy je miał. Przyzwoite państwo musi prowadzić jakąś buchalterię obywatelstwa. Mając to wszystko na uwadze, a zatem licząc się z dyskusją międzyna- rodową co do zagadnienia emigracyjnego, pamiętając o niebezpiecznym ekonomicznie i socjalnie skupieniu Żydów w Polsce, rozpocząłem pełną działalność w końcu 1937 roku dla znalezienia jakiegoś wyjścia. Jako za- sadę wysunąłem: 1) ludność żydowska niezależnie od swoich różnych ka- tegorii dostosowuje się dość trudno do stosowanych przez inne społecz- ności akcji ekonomicznych; jest dość jednostronna w swej aktywności, 2) typ Żyda Wschodu, który stanowi gros ludności żydowskiej w Polsce, jest pod tym względem szczególnie nieelastyczny, 3) modernizacja polskie- go życia ekonomicznego, udoskonalona komunikacja, ruch spółdzielczy oraz podnoszące się wymagania konsumenta polskiego, wywołane szyb- kim postępem kultury w niepodległym Państwie Polskim, pozbawiają drobny handel detaliczny, główne zajęcie ludności żydowskiej w Polsce, ekonomicznych i społecznych podstaw egzystencji. Wobec tego, że chodzi o przeszło trzymilionową ludność oraz w obliczu tej właśnie powolności Procesu dostosowania się do nowych warunków, który tę ludność charak- teryzuje, wyjściem jedynym staje się przesunięcie znacznej części tej lud- ności, a zwłaszcza młodzieży, na inne tereny. Stąd zainteresowanie Polski zagadnieniem Palestyny i wszystkimi innymi możliwościami emigracji ży- dowskiej. Projekty moje i tezy, które wysuwałem na ten temat na gruncie międzynarodowym, starałem się umieścić we wspólnym rozdziale emigra- cji z Polski, ażeby uniknąć urazu psychicznego, właściwego Żydom, jeśli się mówi o ich wysiedleniu. Starałem się do tych tez pozyskać realniej opi- nię żydowską w Polsce, jak żydowskie organizacje międzynarodowe, jak też wreszcie opinię rządów reprezentowanych w Lidze Narodów. Nie było to łatwe, Żydzi polscy z natury byli nieufni, organizacje międzynarodowe były w rękach syjonistów, Żydów Zachodu nie silących się nawet zrozu- mieć mentalności uboższego i niżej kulturalnie stojącego Żyda Wschodu, w dziedzinie międzynarodowej musiałem menażować trudności angielskie w dziedzinie polityki arabskiej na gruncie Małej Azji. Mimo wszystko wra- całem zawsze do moich tez i starałem się ułożyć jakoś współpracę z kie- rownikami różnych grup żydowskich w Polsce, szefami międzynarodówek, jak p. Weizmann i Schechtmann, jak też z rządami zaprzyjaźnionych państw rozporządzającymi imperiami kolonialnymi. Pan Leon Blum, ówczesny premier francuski, który aktualnie przyłączał się do chóru ludzi atakują- cych moją politykę, w owym okresie, przyznać muszę, wykazał wiele życzli- wego, głębokiego i ludzkiego zrozumienia dla moich myśli. Mam wraże- nie, że czuł po prostu szczerość moich intencji, które streścić można było w zasadzie, że nie poddając się w niczym modnym prądom animozji ra- sowych itp., chciałbym rozładować nabrzmiały niebezpiecznie problem żydowski w Polsce drogą uczciwego porozumienia. Dlatego też wbrew rutynistycznym oporom francuskiej administracji kolonialnej doszło jed- nak do tego, że polsko-żydowska mieszana komisja studiów mogła za zgodą rządu francuskiego przeprowadzić poważne badania na Madaga- skarze jako w rejonie przewidzianym dla poważnej emigracji żydowskiej z Polski. Wzrastające napięcie sytuacji europejskiej, gwałtowne wydarzenia na terenie Palestyny i troska o uratowanie pokoju w ogóle odsunęły wszyst- kie te zagadnienia na drugi plan. Wspomniane napięcie europejskie manifestowało się w końcu 1937 r. najżywiej jak to już było wspomniane, w tzw. Europie Naddunajskiej, praktycznie w Austrii i w Czechach. Hitler działając propagandą agre- sywną w tych krajach, zasłaniał się wobec zachodniego świata doktryną narodowościową. Jedność narodów Austrii i Niemiec, i niewątpliwie auto- chtoniczne skupisko Niemców w Sudetach służyły mu za odskocznię. Austria po dramacie Dollfussa rządzona przez Schuschnigga i Starhemberga z Guido Schmidtem, jako ministrem spraw zagranicznych, akcentowała swoją od- rębność od Rzeszy, wiążąc się politycznie z Watykanem i Kwirynałem. Budziło to coraz większy furor ze strony Hitlera uważającego się za osta- tecznego zjednoczyciela Niemiec. O ile rząd włoski był raczej ostrożny w swych metodach postępowania na tym terenie, o tyle Stolica Apostol- ska udzielała Schuschniggowi rad raczej niebezpiecznych. Wyznaczenie von Papena na ambasadora niemieckiego w Wiedniu nie wróżyło niczego dobrego. W Czechach zarysowała się po raz pierwszy jakby próba głębszej re- wizji polityki zagranicznej. Obok wszechwładnego Benesza zaczął się ini- cjatywnie wysuwać nowy premier Hodża, postać na pierwszy rzut oka znacznie sympatyczniejsza od dawniejszych polityków z Pragi. Zakończywszy prace ligowe w Genewie postanowiłem sprawdzić oso- biście sytuację na zagrożonym terenie. W drodze powrotnej via Wenecja zatrzymałem się w Wiedniu dla odbycia rozmów na Ballhausplatz. W wy- niku tych rozmów nie nabrałem przekonania, ażeby wewnętrzna sytuacja Austrii była solidna. Z samym Schuschniggiem nie miałem sposobności rozmawiać, ale to, co słyszałem od p. Guido Schmidta i jego najbliższych współpracowników, nie robiło na mnie poważnego wrażenia. Brutalnej ekspansji Trzeciej Rzeszy, mającej na terenie Austrii w dodatku awantaż formuły nacjonalistycznej, panowie ci chcieli przeciwstawić tylko jakieś małe kombinacje polityczne i powierzchowne bardzo metody ożywienia jakiejś nie określonej bliżej tradycji habsbursko-austriackiej.176 Wizyta min. Schmidta 177 w Warszawie nie dała także niczego innego. Nabrałem przekonania, że z chwilą kiedy Włochy nie wykazują woli zaangażowania się au fond178 dla obrony austrackiego status quo terytorialnego i politycz- nego, sytuację tego kraju należy uważać za zależną już jedynie od przy- padku. W stosunku do premiera Hodży zrobiłem za pośrednictwem posła Pa- peego 179 próbę nawiązania szczerszej wymiany myśli. Hodża sam zresztą angażował się silniej w stosunku do Austrii i Jugosławii, a w stosunku do nas znajdował jedynie frazesy. W rezultacie nie miało to wielkiego zna- czenia, gdyż p. Benesz dbał starannie o to, żeby p. Hodżę za każdym razem zdezawuować i zgrać zarówno w opinii wewnętrznej, jak i opinii międzynarodowej. W rezultacie moich badań nabrałem przekonania, że cały ten rejon jest już właściwie na łasce i niełasce Niemiec. O ile inne poważne czyn- niki europejskie i tym razem nie zdobędą się na energiczną postawę. 176 Chodzi o pomysł restauracji monarchii pod berłem Habsburgów; plan ten nie miał jednak w Europie żadnych zwolenników. 177 Był w Polsce 26 X 1937 r. 178 - w gruncie rzeczy (fr.). 179 K. Papee objął wakującą od jesieni 1935 r. placówkę w Pradze 23 I 1937 r. Termin akcji Papeego niejasny, prawdopodobnie latem 1937 r. Pozostawało nam zatem badać nadal z jak największą czujnością, jaka jest gra tych wszystkich głównych europejskich czynników. Najściślejsza obserwacja Rosji Sowieckiej wskazywała wyraźnie, że państwo to w gruncie rzeczy i wbrew niektórym zewnętrznym pozorom nie zrzekło się w najmniejszym stopniu swego negatywnego a priori sto- sunku do tak zwanego burżuazyjnego świata. Zbliżenie francusko-sowie- ckie zamanifestowało się niezwłocznie w dość bezkarnym rozszerzeniu pro- pagandy komunistycznej we Francji. Jeśli nawet nie mówić o obowiązu- jącej przecież zawsze w Moskwie doktrynie Lenina mówiącej z jednej stro- ny, że ustrój sowiecki w Rosji musi dążyć do rewolucji światowej po- wszechnej choćby dlatego, ażeby zabezpieczyć własną egzystencję, a po drugie, że w obliczu ustroju Europy rewolucja ta swój marsz zwycięski musi przeprowadzić z zachodu na wschód, a nie ze wschodu na zachód - to można było stwierdzić w każdym razie, że pierwszą troską nowego przy- jaciela Francji było zabezpieczenie sobie w tejże Francji dostatecznego nacisku na rząd francuski wewnątrz kraju za pośrednictwem organizacji komunistycznych, tak ażeby ten rząd zmuszony był ulegać w ogólnej po- lityce żądaniom Moskwy.180 Zdrowy instynkt narodu francuskiego pozwo- lił z czasem usunąć, czy zmniejszyć to niebezpieczeństwo, ale w pewnym okresie sytuacja wyglądała niepokojąco. My w Polsce nie wierzyliśmy na serio w ten komunizm francuski przy ostatecznym rozegraniu sprawy, ale w Berlinie brano tę sprawę bardziej na serio, co nie przyczyniało się do uspokojenia umysłów niemieckich. W każdym razie można stwierdzić, że na przełomie 1937 i 1938 r. obserwować można było zjawiska parado- ksalne: sama Rosja osłabiała się przez szał „czystki wewnętrznej", mor- derstwa polityków, generałów i dyplomatów, a mimo to trudności we- wnętrzne, które potrafiła Francji stworzyć, osłabiły bardzo poważnie pozycję naszego zachodniego alianta. W tym także okresie, może w lo- gicznej konsekwencji tych zjawisk, kierownictwo polityki mocarstw za- chodnich przesunęło się zdecydowanie z Paryża do Londynu. Od tego czasu do wybuchu wojny można było w codziennym nawet życiu zaobser- wować, że rząd francuski podporządkował po prostu politykę zagranicz- ną swego kraju londyńskiej Foreign Office, odchylając się od tej metody tylko tam, gdzie działały zewnętrzne czy wewnętrzne naciski komunizmu sowieckiego. Można by to dla tej epoki tak określić: Francja nie robiła wszystkiego tego, czego by Londyn pragnął, ale na pewno nie robiłaby niczego, czemu by Londyn się kategorycznie sprzeciwił. Trudno też było myśleć w tych warunkach o jakimkolwiek czynnym zaangażowaniu Fran- 180 Chodzi o rząd Frontu Ludowego, wspomniane gabinety Leona Bluma (czer- wiec 1936-czerwiec 1937, marzec 1938) i jego przychylny stosunek do republikańskiego rządu w Hiszpanii. cji, o ile nie byłaby ona z góry zapewniona o natychmiastowej czynnej angielskiej pomocy. Anglia, mimo powierzchownych wpływów tak zwanego „komunizmu salonowego", na który skarżył mi się jeszcze Baldwin w czasie mojej wi- zyty, mówiąc, że do innych krajów komunizm przenika przez masy pra- cujące, a do Anglii przez studentów Oxfordu i eleganckie panie, konso- lidowała się raczej wewnętrznie i umiała przejść godnie i spokojnie nawet kryzys swojej dynastii wywołany sprawą Edwarda VIII, dzisiejszego księ- cia Windsoru.181 Natomiast w zewnętrznej polityce Anglicy woleli na razie głosić hasła pacyfizmu a outrance.182 Niepowodzenie polityki angiel- skiej w tak drażliwej dla nich sprawie, jak sprawa abisyńska. wzmacniało jeszcze tę przesadną prawie ostrożność. Zachodnie contrepoids przeciw dynamice niemieckiej istniało zatem potencjalnie, ale trudno było z tej strony oczekiwać jakiejś energiczniejszej polityki. W centralnej Europie mówiło się wiele o tak zwanej polityce osi Berlin-Rzym.183 Było to okre- ślenie nowe - trudno było z góry wiedzieć, co to właściwie znaczy, czy mniej, czy więcej niż alians? Interesy tych dwu osiowych wspólników w wielu dziedzinach nie były zgodne. Do współpracy pchała ich niewątpli- wie obawa przed szeroko istniejącą w świecie animozją do ich wewnętrz- nych ustrojów, animozją, która paraliżowała niejednokrotnie próby do- prowadzenia do ogólnego odprężenia w Europie. Trudno było przypusz- czać, ażeby Włochy mogły zbyt łatwo zrezygnować ze swej pozycji w tak zwanym rejonie naddunajskim i na Bałkanach, a tu interesy ich na pewno nie pokrywały się z niemieckimi. Uważałem w tych warunkach, że pożytecznie byłoby starać się wyja- śnić bezpośrednio to zagadnienie, dlatego też przyjąłem chętnie zapro- szenie z Rzymu na pierwsze dni marca 1938 r. Sprawa abisyńska praktycz- nie już w Europie wygasła i trudności protokolarne, istniejące dotychczas co do uznawania tytułu króla włoskiego jako cesarza Etiopii, straciły swoje znaczenie ze względu na stanowisko zajęte przez inne państwa, poza Francją może, która doprowadziła się do impasu, odwołując swego ambasadora z Rzymu, a nie mogąc mianować nowego ze względu na te trudności protokolarne. 181 Abdykował w związku z morganatycznym małżeństwem z Wallis Simpson, Ame- rykanką. 182 - do przesady, tu: za wszelką cenę (fr.). W literaturze historycznej używa się angiel- skiego terminu „appeasement". 183 Jej podstawę tworzył tajny protokół podpisany 23 X 1936 r. przez ministrów spraw zagranicznych Włoch i III Rzeszy uwzględniający: współpracę przeciwko komunizmowi, wspieranie gen. Franco, potwierdzenie dobrych stosunków austriacko-niemieckich (ustępstwo Włoch), współpracę w basenie dunajskim i uznanie przez Niemcy imperium włoskiego. 6XI 1937 r. Włochy przyłączyły się do tzw. paktu antykominternowskiego (Berlin-Tokio). Przedtem zatrzymałem się wracając z Genewy w Berlinie, w charakte- rze nieoficjalnym, ażeby w rozmowie z bar. Neurathem wyczuć atmosferę niemieckiej stolicy. Neurath zawiadomił mnie od razu, że Hitler chciałby ze mną mówić osobiście. Rozmowa miała rzeczywiście miejsce 14 stycz- nia 184 i nigdy może Kanclerz Rzeszy nie był tak kategoryczny w swoich zapewnieniach co do nienaruszalności bezpośrednich i pośrednich inte- resów polskich. Nigdy również w tak gwałtowny sposób nie manifestował swego wrogiego usposobienia do Rosji, każdej Rosji, nie tylko komuni- stycznej. O swoich zainteresowaniach Austrią i Niemcami sudeckimi chciał Hitler może mówić w terminach oględnych i ostrożnych. Drastyczną była bar- dzo nienawiść do Habsburgów, wyrażona przy sposobności rzekomej dzia- łalności byłej cesarzowej Zyty austriackiej. Jeśli mnie pamięć nie myli, to Austrię nazwał Hitler wtedy swoją najkosztowniejszą miłością, której przecież niebezpiecznej folgi nie daje. Mimo tych ostrożności odniosłem niedwuznaczne wrażenie, że zagadnienie austriackie i sudeckie wchodzi w okres krytyczny i pochłania myśli Hitlera. Tym bardziej byłem ciekaw skontrolować poglądy Rzymu. Wizyta rzymska doszła do skutku w pierwszych dniach marca.185 Rząd włoski, może dlatego, że Włochy przeżyły dłuższy okres pewnej izolacji w okresie wojny abisyńskiej, a może szukając pewnych wzmocnień wobec coraz wyraźniejszej przewagi Niemiec wewnątrz osi, nadał tej wizycie cha- rakter szczególnie uroczysty. Protokół prawie królewski, kompanie i ba- taliony honorowe, tłumy na ulicach itp. Pierwszy raz spotkałem ministra Ciano, który nie cieszył się w Europie szczególnymi względami. W pierw- szym zetknięciu poważniejszym miałem możność przekonać się, że poza zewnętrznymi teatralnymi śmiesznostkami jest to w każdym razie czło- wiek, który bardzo dokładnie wykonuje instrukcje swojego teścia i robi wrażenie również kogoś bardzo ściśle powtarzającego rozmowy. To już było w każdym razie dużo. Po wstępnych uprzejmościach i ogólnych roz- mowach w pałacu Chigi właściwe określenie wzajemnych stanowisk na- stąpiło w czasie rozmowy z Mussolinim w pałacu Weneckim. Mussolini, stosując istotną, tradycyjną już u niego, bardzo teatralną formę przyję- cia, włącznie do własnego zachowania się w czasie rozmowy, mówił jednak bardzo prosto i konkretnie. Pamiętając o najpoważniejszym sporze pol- sko-włoskim, tj. o sprawie paktu czterech, Mussolini zaczął od razu od kategorycznych deklaracji, że Włochy nie mają zamiaru na przyszłość brać udziału w żadnym układzie międzynarodowym, który by pomijał 184 Beck zatrzymał się w Berlinie na dwa dni:13-14 I 1938 r. Rozmawiał ponadto z Gorin- giem i Goebbelsem. 185 Odbyła się w dniach 6-10 III 1938 r. J. Beck, Przemówienia..., s. 354-355. sprawę Polski lub lekceważył jej interes. Dodał, że stawia to jako zasadę, natomiast, że przypisywane mu przez prasę światową jakieś inicjatywy co do paktu 5 czy 6 mocarstw są nieprawdziwe, gdyż nie ma w tej chwili żadnych tego rodzaju projektów. Po kilku komplementach pod adresem Polski i jej polityki przeszedł szybko do tego, co go najwidoczniej niepo- koiło, tj. do sytuacji w tak zwanym rejonie naddunajskim, a przede wszyst- kim w Austrii, stawiając mi od razu pytanie, co myślę o problemie austria- ckim. Odpowiedziałem mu, że ten rejon na pewno jest najbardziej nasze państwa wspólnie interesującą sprawą. Co do Austrii oświadczyłem, że państwo to straciło już całkowicie równowagę stałą i znalazło się w równo- wadze niestałej, a mówiąc to starałem się kałamarz stojący na jego biurku postawić na kancie dolnym, mówiąc, iż przyszłość zależy zatem od drob- nych może przypadków. Mussolini zapytał: „A jak to długo może trwać pańskim zdaniem?" Odpowiedziałem: „Może rok, a może 48 godzin." Wy- raz twarzy Mussoliniego zmienił się wyraźnie w tej chwili. Oparł głowę na rękach i po chwili milczenia, z widoczną troską, powiedział: „A więc pan myśli, że to już zaszło tak daleko?" Po namyśle Mussolini dodał tonem stanowczym: „Jeśli Francja i Anglia myślą, że ja za nich będę w tej spra- wie wyciągał kasztany z ognia, to się mylą. Sąsiedztwo niemieckie nie jest na pewno dla nikogo wygodne, ale to prawdopodobnie jest nieuniknione, ale dla czyichś kombinacji nie mogę narażać żywych interesów narodu włoskiego, których to interesów ci panowie w innych dziedzinach uwzględ- nić nie chcą." Poruszyłem lekko sprawę Czechosłowacji. Mussolini odpo- wiedział mi od razu, że egzystencja czy nieegzystencja tego państwa Wło- chy w ogóle nie interesuje. Włochy w rejonie dunajowym mają swoje zobo- wiązanie wobec Węgier, za znaczny postęp uważają bardzo poważną po- prawę swoich stosunków z Jugosławią i cieszą się z przyjaznej atmosfery między Włochami a Polską. Na jego nowe pytanie co do Czechosłowacji odpowiedziałem, że my tego państwa rozbijać zamiaru nie mamy i pra- gnęlibyśmy jak ze wszystkimi sąsiadami żyć dobrze, ale również za nikogo kasztanów z ognia wyciągać nie możemy. Rozmowa przeszła potem na Rosję Sowiecką, o której Mussolini mówił z głęboką niechęcią, dodając z zadowoleniem, że doświadczenia, poczynione w Hiszpanii, nie dają wy- sokiego wyobrażenia o możliwościach techniczno-wojskowych tego pań- stwa. Co do spraw hiszpańskich - Mussolini twierdził z całą stanowczo- ścią, że Włochy nie zamierzają szukać w tej sprawie żadnych korzyści terytorialnych (wyspy, Afryka) ani nawet jakiejś szczególnie uprzywilejo- wanej sytuacji politycznej w samej Hiszpanii. Z oburzeniem mówił o in- synuacjach prasy francuskiej na ten temat. Stwierdził natomiast, że pod żadnym pozorem dopuścić nie mogą do usadowienia się ośrodka komunistycznego na Morzu Śródziemnym i nie cofną się przed żadny- mi środkami, ażeby to uniemożliwić. Usadowienie się komunizmu w Hiszpanii Włochy uważać muszą za bezwzględne niebezpieczeństwo dla siebie. Ciano obecny był przy tej rozmowie, a na drugi dzień wysunął wobec mnie ostateczną włoską koncepcję. Włochy, jak mówił, w obecnej sytuacji europejskiej muszą się trzymać polityki osi Rzym-Berlin i przeciw tej polityce działać nie mogą, ale nie znaczy to, ażeby nie przywiązywały jak największej wagi do stworzenia przyjaznych stosunków politycznych mię- dzy Rzymem, Belgradem, Budapesztem i Warszawą. Była to niejako, jak widać, próba reasekuracji przeciwko hegemonii wpływów niemieckich, próba dyskretna zresztą. Myśl w tym spokojnym ujęciu wydała mi się rozsądna i mogłem jej przytaknąć, zwłaszcza wobec faktu, że nasze sto- sunki z Budapesztem i Belgradem rozwijały się istotnie pomyślnie. Można było przypuszczać, że Mussolini nie widzi możliwości powstrzymania na- cisku niemieckiego w kierunku Austrii i Czechosłowacji, obawia się na- tomiast poważnie zbyt szerokiego działania Niemiec w kierunku południo- wo-wschodnim. Na tej właściwie, jak wspomniałem, ostrożnie postawionej koncepcji zakończyliśmy nasze rozmowy czysto polityczne. Mussolini, poinformo- wany przez Ciano o przebiegu naszych rozmów, zamanifestował parokrot- nie swoje osobiste poparcie dla tego rodzaju polityki przez udział w przy- jęciach oraz zaproszeniu mnie do centrum lotniczego w Guidonii, dokąd przybył osobiście, ażeby pilotując sam swój samolot, pokazać mi prace dokonane dla osuszenia błot pontyjskich i nowe urbanistyczne założenia Rzymu. Przy tej sposobności obejrzeliśmy z powietrza ślady dawnych urządzeń portowych Antium i Ostii. Osobiście najmilsze wrażenie zrobił na mnie pokazując z niekłamanym entuzjazmem nowe miasteczka i osady na miejscu dawnych błot, z który- mi przez wieki ani papież, ani rządy włoskie poradzić sobie nie umiały. Na ostatnim przyjęciu w ambasadzie polskiej byliśmy już zaalarmowa- ni wiadomością o niefortunnym plebiscycie zarządzonym przez Schusch- nigga w Austrii. Poseł austriacki z rozbrajającą naiwnością wykazywał duży optymizm. Ciano był wyraźnie zaniepokojony, przypominając so- bie może naszą rozmowę sprzed trzech dni z Mussolinim. Na pytanie, co o tym myślę, odpowiedziałem, że już prawdopodobnie koniec. Ciano wy- rażał jeszcze pewne nadzieje, że Hitler znajdzie jakąś pośrednią formę, zanim zdecyduje się na aneksję. Zgodnie z omówionym programem mia- łem wyjechać na 10-dniowy wypoczynkowy pobyt do Sorrento. Szybki rozwój wypadków austriackich kazał mi przypuszczać, że plan ten pewnie nie da się zrealizować. Byłem też wdzięczny, że Włosi postawili do mojej dyspozycji w Sorrento torpedowiec, który mógł mnie w każdej chwili szybko przewieźć do Neapolu. Chwilowe oderwanie od codziennej pracy pozwoliło mi zrekapitulować nasze obliczenia co do zarysowującej się sytuacji. Wyglądało to mniej więcej tak: w sprawie Austrii nie mamy ani interesów, ani środków, ażeby się w nią mieszać, sprawa czeska przyjdzie widocznie w drugiej kolejności, dzięki czemu łatwiej będzie ustalić naszą konduitę, która oczywiście zależeć będzie od tego, co zrobią same Czechy i ich zachodnioeuropejscy protektorzy oraz jaka będzie konduita Sowie- tów. Uważałem dalej, że czysta bierność wobec ekspansji niemieckiej by- łaby w każdym razie niebezpieczna. Jeśli nie mieliśmy utracić swojej po- zycji we wschodniej Europie, to trzeba by myśleć o asekuracji polskich interesów w każdym razie, gdyby ktoś chciał dotychczasowy stan rzeczy naruszyć. Oczywiście, nie mogło chodzić o wyścig, kto chce załatwić wię- cej, ale po prostu o zaznaczenie naszej prężności, która, nie wplątując nas w zbyt niebezpieczne konflikty, byłaby zarazem ostrzeżeniem, że naszych interesów bezkarnie naruszać nic można. Nasze stare bolączki to były Gdańsk, stosunki z Litwą, Śląsk Zaolziański, a wreszcie w razie rozkładu Czechosłowacji problem wspólnej granicy z Węgrami. Ze strony Niemiec pierwsza z kolei zarysowała się Austria, zagadnienie najdalsze od nas i sto- sunkowo najmniej nas obchodzące, dlatego też w przekonaniu moim na- sza riposta powinna być najostrożniejsza. W trakcie tych rozważań dostałem kolejno dwie wiadomości: 1) donie- sienie o przyłączeniu Austrii do Rzeszy, 2) wiadomość o incydencie gra- nicznym między nami a Litwą, w którym doszło do zabicia naszego żoł- nierza KOP przez strażników litewskich.186 Ten drugi wypadek zbiegł się symbolicznie z wnioskami, które wyciągałem z mojego rozumowania. Najbardziej bowiem byłem skłonny, ażeby wykorzystać istniejące napię- cie do szybkiego znormalizowania stosunków z Litwą - rezultatu, któ- rego przez kilkuletnie gadaniny i perswazje nie udało się osiągnąć. Wo- bec tego natychmiast po otrzymaniu tej wiadomości zaanonsowałem swój powrót do Warszawy l87 i prosiłem telefonicznie p. Prezydenta RP, ażeby zechciał bezzwłocznie po nadejściu mojego pociągu zwołać zwyczajową naradę na Zamku z szefem Rządu i Generalnym Inspektorem Sił Zbroj- nych. Na torpedowcu w drodze do Neapolu ustaliłem sobie dokładnie plan działania, który przedstawiłem na Zamku. Nb. w czasie przejazdu przez Wiedeń zostałem przywitany z całym ce- remoniałem przez przedstawiciela nowego namiestnika Austrii - p. Seyss- -Inquarta.188 Na Zamku postawiłem sytuację tak: powtórzyłem moje ogólne rozumo- wanie i dodałem, że wobec zachwiania porządku i spokoju w Europie 186 Ultimatum niemieckie wobec Austrii zostało wystosowane 11 III 1938 r., tegoż dnia zginął też w incydencie granicznym żołnierz KOP Stanisław Serafin. 187 Wedlug Szembeka - na natychmiastowy powrót Becka nalegał marsz. Rydz-Śmigły. Por.: Diariusz..., t. 4, s. 74. 188 15 III 1938 r. Wschodniej - sąsiedztwo z państwem, które wzbrania się utrzymywać z nami stosunki dyplomatyczne - staje się rzeczą niebezpieczną. Incy- dent graniczny w dzisiejszych czasach musi być potraktowany szczególnie poważnie, gdyż tak łatwo obecnie o większe komplikacje. Jeśli postawimy sprawę stanowczo wobec Litwinów, to ogólne naprężenie sytuacji europej- skiej wzmacniać będzie nasz krok. Jeśli żądania postawimy bardzo umiar- kowane i nie naruszające interesów istotnych Litwy, to 1) będziemy mieli szansę przyjęcia naszych żądań, a 2) szybko doprowadzimy do uspokoje- nia. Wobec tego zaproponowałem nadać naszemu krokowi formę ultima- tum,189 ale zażądać tylko nawiązania normalnych stosunków dyploma- tycznych, granicznych i sąsiedzkich jako jedynego środka pozwalającego pokojowo zlikwidować incydent, nie obciążając tego żądania żadnymi dodatkowymi warunkami. Wszyscy obecni na Zamku panowie bez wa- hania uznali rozważanie za słuszne, z wyjątkiem wicepremiera Kwiatko- wskiego, który zawsze bał się wszelkich poważniejszych decyzji. Mimo że istniało w moim przekonaniu maximum szans na spokojne załatwienie sprawy, zwróciłem się oczywiście z obowiązku do marszałka Śmigłego ze stwierdzeniem, że jeśli mamy grozić, to oczywiście musimy mieć mini- mum środków do wykonania naszej groźby. Marszałek Śmigły zaalarmo- wał na razie garnizon wileński, a następnie, zdaje się na interwencję gen. Ka- sprzyckiego, przewidział dalsze zarządzenia, tak ażeby w razie potrzeby niezbyt późno móc podjąć pełne operacje wojskowe. Przy wyznaczaniu terminu dla odpowiedzi na nasze ultimatum - muszę przyznać, że prze- dłużyłem go o 12 godzin ze względów sentymentalnych, ażeby data koń- cowa wypadła w dniu imienin Marszałka Piłsudskiego. Odpowiednie rozmowy zostały bardzo taktownie i umiejętnie przepro- wadzone przez naszego posła p. Przesmyckiego w Tallinie, którego litewski kolega stanął również na wysokości zadania. Zgodnie z moim przewidy- waniem niezmiernie umiarkowana treść naszych żądań zrobiła spodzie- wany efekt w opinii świata, tak że tak trudna bądź co bądź negocjacja, którą kontynuowaliśmy w Augustowie, spowodowała szybkie odprężenie sytuacji. Ze swej strony w deklaracji złożonej w Senacie dbałem o to, aże- by otworzyć drogę na przyszłość, a nie gubić się w dawnych rachunkach, i użyłem określeń nie obrażających w niczym Litwinów. W rezultacie ostatecznym rokowań otworzona została komunikacja ko- lejowa i szosowa do Litwy, a przede wszystkim akredytowane zostały nor- malne poselstwa w obydwu stolicach. Po wstępnej kandydaturze posła Śkirpy, osobistości raczej drugorzędnej, Kowno przysłało nam posła Sauly- sa, człowieka poważnego i mimo wrodzonej litewskiej ostrożności oży- wionego dobrą wolą. Poprawa atmosfery w obydwu krajach pozwoliła mi 189 Opracowano je 16 marca, doręczono zaś następnego dnia w Tallinie poselstwu Litwy. nawet wylądować na niecałe pół godziny na lotnisku w Kownie w drodze z wizytą do Rygi, ażeby stworzyć symboliczny gest świadczący o pomyśl- nej zmianie sytuacji. Na lotnisku zostałem przywitany przez ówczesnego kierownika ministerstwa p. Urbśysa, człowieka młodego, rdzennego Litwi- na, który zrobił na mnie jak najlepsze wrażenie.190 Można śmiało powiedzieć, że od 19 marca 1938 roku stosunki litewskie wkroczyły na nową twórczą drogę, która przerwana została dopiero gwał- townym wstrząsem 1939 r. Niemcy w okresie swej bezkrwawej ofensywy w Austrii dbały przez krótki czas o niewywoływanie niepokoju w innych krajach. Włochy, obok osobistych manifestacji w stosunku do Mussoliniego, otrzymały szereg bardzo daleko idących zapewnień. Nawet Czechom, jeśli nie Hitler sam, to Goering dawał bardzo uspokajające deklaracje. W naszych stosunkach sąsiedzkich nie zmieniło się na razie nic, mimo chwilowego niepokoju, jaki w Berlinie wywołało nasze ultimatum do Litwy. Nie można jednak było sobie robić złudzeń, że zagadnienie Niemców sudeckich (o aneksji Czech jeszcze oczywiście nie było mowy) istnieje w Berlinie na równym pozio- mie co i zagadnienie Austrii. U Hitlera modna była wówczas doktryna narodowo-terytorialna - teza, że autochtoniczne skupiska ludności niemieckiej na granicy Rzeszy nie mogą być narzędziem polityki wrogiej dla Niemiec. Propaganda hitle- rowska wykorzystała umiejętnie argumenty używane poprzednio przez szereg lat przez Ligę Narodów dla umotywowania tak zwanych traktatów o ochronie mniejszości narodowej. Traktaty te, a zwłaszcza procedura z nimi związana, jak wspominałem już poprzednio, podważały pojęcie su- werenności państw, obowiązków obywatelskich i stabilizacji terytorial- nej. Panowie z Genewy mieli na pewno inne cele na oku - dążyli zgodnie z obyczajami różnych międzynarodówek do mieszania się w wewnętrzne sprawy różnych państw. Genewa nie zyskała w tej sprawie nic, natomiast Hitler wygrał tą drogą metodę dla swego imperializmu. Niedługo też trzeba było czekać na zaktywizowanie działalności nie- mieckiej w Czechach w pierwszym stadium jej akcji wewnętrznej w Cze- chosłowacji (partia Henleina).191 Technika pracy niemieckiej w tym za- kresie wskazywała na zamiar walki politycznej i dywersyjnej, przewlekłej celem zdemoralizowania Czechów i zniechęcenia mocarstw do czynnej interwencji w tej sprawie. Obserwując pilnie te wydarzenia planowałem sobie jednak na wiosnę i lato 1938 roku cały program podróży do Skandynawii i innych krajów 190 Ok. 12 VII 1938 r. Kazys Śkirpa był dyplomatą o orientacji proniemieckiej; zmiana na stanowisku posła nastąpiła w grudniu 1938 r. 191 Sudetendeutsche Partei, partia prohitlerowska, osiągnęła znaczenie polityczne już w la- tach 1934-1935, jednocząc mniejszość niemiecką w Czechosłowacji. nadbałtyckich celem dania ostatecznego akcentu naszym myślom poli- tycznym związanym z tym rejonem. Było dla mnie wygodne, że były to wszystko rewizyty, a zatem nie natarczywa forma zacieśnienia stosunków, co nie odpowiada sposobowi myślenia i zwyczajom północnych narodów. Pierwsza z zapowiedzianych bałtyckich wizyt miała być w Sztokholmie w końcu maja. W okresie tym p. Benesz widząc załamanie się swojej tezy, iż koncesjami ekonomicznymi bądź też angażowaniem Czech we wszystkie możliwe bloki i kombinacje polityczne na świecie potrafi powstrzymać nacisk niemiecki, postanowił wywołać w Europie powszechny alarm, ażeby wzmocnić poli- tycznie pozycję swego kraju. Dlatego też obok pospiesznych prac forty- fikacyjnych, gwałtownego zajęcia się armią, tak bardzo dotychczas w Cze- chach zaniedbaną, posunął się nawet do bardzo daleko idących zarządzeń mobilizacyjnych, równających się mobilizacji powszechnej. Istotnie też w dniach poprzedzających moją szwedzką podróż Praga przy pomocy pa- ryskiego i moskiewskiego megafonu rozszerzała coraz bardziej alarmi- styczne wiadomości.192 Nasze wiadomości nie potwierdzały jednak zupeł- nie, ażeby Niemcy były już i gotowe, i zdecydowane do bezzwłocznego uderzenia. Opierając się na tym i pamiętając, że wchodzimy w okres, w któ- rym nerwy wszystkich będą z pewnością na długo wystawione na ciężkie próby, postanowiłem moją podróż do Szwecji odbyć w normalnym ter- minie. Wydaje się, że ten fakt odegrał nawet pewną rolę w ogólnej atmosferze, w każdym razie w Sztokholmie mówiono mi, że giełda uspokoiła się od razu na wiadomość, że rzeczywiście przyjechałem do Sztokholmu. Do tej szwedzkiej wizyty,193 poza konsekwencją mojej tak zwanej po- lityki bałtyckiej, tj. polityki mającej dać wyraz memu przekonaniu, że Polska przede wszystkim musi być mocno ustawiona na północy i zacho- wać swobodę swoich dróg morskich, ażeby w ogóle mogła podejmować poważniejsze działania w naszej części Europy - traktowałem poza tym bardzo poważnie wobec znaczenia, jakie przywiązywałem do zdania wy- bitnego szwedzkiego ministra spraw zagranicznych p. Sandlera. P. San- dler, socjalista bardzo poważany w sferach tak zwanych zachodnioeuro- pejskich, od czterech lat był dla mnie bardzo poważnym partnerem poli- tycznym, a opinii jego słuchałem z ciekawością, uważając je za bardzo rze- czowe sprawdzenie moich własnych koncepcji politycznych. Jako socja- lista poważany w sferach Drugiej Międzynarodówki, miał on jednak od- wagę odrzucić oficjalnie współpracę z Międzynarodówką Komunistyczną (trzecia), dając tym wyraz zarówno odwadze swoich poglądów na porzą- 192 Tzw. majowy kryzys czechosłowacki. 193 W dniach 25-27 V 1938 r. dek społeczny, jak i wspólnej między nami i Szwecją nieufności do wszyst- kich pomysłów rosyjskich. Prócz tego łączyła nas zrozumiała ostrożność wobec zbyt łatwo zmiennej polityki niektórych wielkich mocarstw. W przewidywaniach moich wydawało mi się zawsze, że zamknięcie Skandynawii w zbyt wąskiej formule neutralności, wyniesionej z doświad- czeń poprzedniej wojny, nie da się na zawsze utrzymać. Most łączący Pol- skę z Zachodem i z naszymi zachodnimi przyjaciółmi widziałem zawsze raczej drogą przez Bałtyk i solidne narody skandynawskie aniżeli przez sztuczne kombinacje Małej Ententy na południe od Karpat. Sposób, w jaki zostałem przyjęty w Szwecji, wskazywał, że szukanie na szerszej platformie kontaktu między nami a Skandynawią nie było pomy- słem fantastycznym. Szwedzi głoszący na zewnątrz ultrapacyfistyczne dok- tryny zorganizowali mi jednak obok rozmów i przyjęć dyplomatycznych też przyjęcie przez armię i flotę. Pułk królewskiej gwardii konnej urządził mi ćwiczenia pokazowe i śniadanie w swoim kasynie, w którym jako pa- miątki figurowały sztandar spod Lutzen i kielich od komunii zakopany przez rotmistrza Anckerskrona na polu bitwy pod Połtawą. Marynarka wo- jenna prześluzowała torpedowiec na jezioro Malaren, ażeby nas prze- wieźć do Gripsholm, zamku, w którym znajduje się 40 polskich portretów. W rozmowach z p. Sandlerem, jeśli chodzi o ocenę ogólnej sytuacji, łatwo byliśmy zgodni. Najciekawszy dział stanowiły bodaj rozmowv na temat Czechosłowacji. Rozmowę zaczął p. Sandler pytając najpierw, dla- czego tak trudno było ułożyć stosunki między Warszawą a Pragą? Odpo- wiedziałem, że po pierwsze, przeszłość jest bardzo obciążona napaścią na nas w 1919 roku, w chwili kiedy na wszystkich frontach walczyliśmy na- szymi szczupłymi siłami dla uwolnienia naszego terytorium od różnych nieprzyjaciół, po drugie - każda propaganda niechętna Polsce znajdo- wała zawsze w Pradze poparcie, każdy terrorysta i dywersant, szkodzący interesom Państwa Polskiego, mógł być z góry pewien dobrego przyjęcia na terytorium tego państwa. Wreszcie twór stworzony przez traktaty po- kojowe pod nazwą Czechosłowacji wydawał nam się zawsze sztuczny i nie odpowiadający zasadzie o wolności narodów, ponieważ Czesi, będący wła- ściwie w tym kraju mniejszością narodową, prowadzili tam brutalną poli- tykę policyjną wobec innych narodowości, wbrew oficjalnemu rzekomo demokratycznemu szyldowi swojego ustroju. P. Sandler po namyśle dodał: „Państwo tak ukonstytuowane i tak geograficznie położone nie może i nie powinno prowadzić takiej polityki zagranicznej, jaką prowadzi p. Benesz. Czesi nie umieją ułożyć stosunków z żadnym ze swoich sąsiadów, a poza tym chcą łączyć politykę swego kraju z każdą najbardziej fantastyczną kombinacją polityczną na świecie. Dzięki temu wszystkie konflikty, które się na świecie zarysowują, muszą mieć na ich terenie reperkusje. Jako przy- kład przeciwny można przytoczyć Belgię. Kraj również niewielki i poło- żony w bardzo trudnej pozycji geograficznej. Mimo to, dzięki spokojowi i umiarowi kierowników politycznych Belgii, kraj ten nie powoduje za- mętu i cieszy się powszechną sympatią." Poza tym na tle naszych rozmów na gruncie Sztokholmu, zarówno w pa- łacu królewskim, jak i u rządu, przebijała wspólna troska o niebezpieczną zawsze rolę każdej Rosji, bez względu na jej kolor i ustrój w tym rejonie, który nas wspólnie obchodził. Król Gustaw V, który tak trafnie poinfor- mował nas o sytuacji niemieckiej w 1933 r., był tym razem więcej zatro- skany sytuacją, ale nadal stał na stanowisku, że w życiu międzynarodo- wym należy bronić rzeczowych interesów państw, a nie [kierować się] ani- mozjami wynikającymi z różnic ustrojowych. Ogólnie można było skon- statować pewne rozszerzenie się myśli politycznej Szwecji, trochę więcej realizmu wobec możliwych niebezpieczeństw, ale równocześnie tempo bar- dzo powolne tej ewolucji. W sumie odniosłem wrażenie, że znajdujemy coraz wyraźniej wspólny język, ale zachodzi obawa, czy Szwecja zdoła się dość szybko dostosować do przyszłych zagadnień, o ile kryzys nie miałby przyjść w najbliższym czasie. W drodze powrotnej na dworcu w Berlinie zastosowano w stosunku do mnie jak najbardziej idącą kurtuazję, mimo że moja podróż szwedzka wzbudziła w prasie niemieckiej dość dużo zastrzeżeń i pewien niepokój. Wizyt w Tallinie i Rydze nie chciałem również odraczać,194 mając na myśli starą zasadę Marszałka Piłsudskiego, że do ostatnich granic możli- wości „Trzeba trzymać się swojego", tj. realizować swoje normalne plany i zamiary. Jednak rosnące napięcie na południe od nas skłoniło mnie do zredukowania pobytu w obydwu krajach do minimum i odbycia podróży samolotem, ażeby jak najmniej czasu być poza moim Urzędem. W obydwu wizytach pozycja moja była znacznie wzmocniona przez rezultaty wizyty szwedzkiej. Przypuszczenie, że do Bałtów trafia się łatwiej przez Sztokholm niż przez Kowno, okazało się słuszne. W wizycie estoń- skiej, nacechowanej zresztą tradycyjną przyjaźnią, może nieprzypadkowym był fakt, że w chwili kiedy konferowałem w letniej siedzibie prezydenta pod Narwą z prezydentem Paetsem, gen. Laidonerem i min. Selterem - na granicy wód terytorialnych estońskich ukazały się dymy eskadry sowie- ckiej. Obserwując to mieliśmy wszyscy chwilę poważnego zastanowienia. Podobnie jak dla wschodnich Bałtów, w stosunku do Norwegii nowy ton zasadniczy nadała właściwie wizyta szwedzka. Rząd norweski 195 nie chciał pozostać za Szwecją w tyle i poza okazaniem dużo zrozumienia dla naszej polityki i naszej roli w Europie nie cofnął się również przed drobną manifestacją charakteru wojskowego, zapraszając nas na wycieczkę tor- 194 Wizyty te złożył Beck między 13 a 18 VII 1938 r. 195 Beck bawił w Oslo w dniach 1-5 VIII 1938 r. pedowcem po fiordzie Oslo i zwiedzenie głównego centrum marynarki wojennej w Horten. Minister spraw zagranicznych prof. Koht mówił przy tym otwarcie, że dążyć będzie do uchronienia Norwegii od zamieszania jej w [konflikt] 196 wielkich mocarstw, ale że w razie potrzeby neutralności swej Norwegia bronić będzie z bronią w ręku, mimo swej materialnej sła- bości. Przy tej sposobności, jako historyk, przekładając doświadczenie na sytuację aktualną, stwierdził, że w razie konieczności wyboru Skan- dynawowie nie mogą iść z kim innym jak z Anglią. Dodawał przy tym, że jednym z największych nieporozumień w historii państw skandynawskich był konflikt duńsko-angielski na przełomie XVIII i XIX wieku, wynikły, jego zdaniem, nie z żadnych istotnych interesów państwowych, lecz bądź to z niezręcznej polityki angielskiej, bądź też z nie dość dojrzałego decyzją rządu duńskiego. Wszystkie podróże skandynawskie czy bałtyckie moje były konsekwen- cją przemyślanego planu, ale niewątpliwie nie stanowiły już w 1938 r. na- szego głównego zainteresowania i głównej troski. Uwaga musiała być zwrócona i była w tym kierunku, gdzie najszybciej można się było spo- dziewać wydarzeń, tj. na południe od nas. Problem był trudny. Trudno w szczególności było ocenić z góry praktyczny rozwój wydarzeń, gdyż w owym czasie Hitler starał się jeszcze wygrywać swoje sukcesy presją psychiczną i demonstracjami wojskowymi na razie, p. Benesz również mobilizował i maszerował w sposób nie budzący przekonania, ażeby miał zamiar się bić, a inni partnerzy robili właściwie mniej więcej to samo. Niemniej napięcie rosło, a zatem wydarzenia mogły zaskoczyć nawet ini- cjatorów tych działań. Niezależnie od mobilizacji i „groźnej" postawy wojennej Pragi p. Benesz robił co parę tygodni nowe koncesje dla Niemców sudeckich. Oceniając tę działalność można by powiedzieć, że demonstracje robił za szybko, a koncesje za późno. Z chwilą kiedy się zdecydował na poprzednie żądania Niemiec, to robił to już z reguły w obliczu nowych. Z drugiej strony alarm wojenny wywołany przez niego w maju nie został potwierdzony przez wy- darzenia, dzięki czemu stracił na sile. My mieliśmy w stosunku do Cze- chów swoje pretensje wynikłe z zagrabienia nam rdzennie polskiego te- rytorium na Śląsku Cieszyńskim oraz stronniczego arbitrażu francuskie- go w delimitacji między Polską a Czechosłowacją w rejonie Tatr.197 Obok tego nie leżało z pewnością w naszym .interesie wysuwanie się na czoło tych państw, które jakiekolwiek żądania Pradze stawiały. 196 W fotokopii słowo opuszczone. 197 Chodzi o arbitraż dokonany 28 VII 1920 r. zgodnie z postanowieniami konferencji w Spa, dotyczący podziału Śląska Cieszyńskiego, Spiszu i Orawy. Mając te wszystkie względy na uwadze, wysunąłem ze strony polskiej formułę prostą a elastyczną jednocześnie. Oświadczyłem mianowicie, że my żądamy po prostu równouprawnienia dla naszych interesów, o ile rząd praski zdecyduje się czynić jakiekolwiek koncesje na rzecz innych. Na zapytania dyplomatów, jakie są nasze żądania czy pretensje - odmawia- łem kategorycznie odpowiedzi, oświadczając, że Polska nie ma zamiaru rozbijać państwa czechosłowackiego ani inaugurować napadu na to pań- stwo, dzięki czemu żądań nie precyzuje w żaden sztywny sposób. Jeśliby jednak państwo czechosłowackie, rządzone dotychczas brutalnie centrali- stycznym systemem, a stanowiące mozaikę narodowościową, miało za- miar zrewidować swoją politykę czy swój ustrój przez szersze uwzględnie- nie interesów jakiejś grupy narodowościowej, to nie możemy dopuścić, ażeby grupa polska zamieszkująca zwarcie terytorium graniczące z nami była gorzej traktowana niż jakakolwiek inna. Nie spotkałem żadnego zasadniczego argumentu ze strony żadnego inne- go rządu przeciwko mojej tezie. Oczywiście napięcie niemiecko-czeskie wywołało wielkie podniecenie w Paryżu i sporo trosk w Londynie. Przedstawiciele tych mocarstw odwie- dzali mnie w owym okresie często, dając wyraz zaniepokojeniu, czy Pol- ska nie przygotowuje agresji przeciw Czechosłowacji. Mogę jednak stwierdzić kategorycznie, że poza epizodycznymi inter- wencjami dyplomatycznymi, wynikającymi z szeregu różnych dość fan- tastycznych pogłosek, nie postawiono nigdy z francuskiej strony sprawy w ten sposób, że Francja zdecydowana jest w obliczu rosnącego zagroże- nia niemieckiego do zaangażowania au fond i pragnie naszej kolaboracji w wielkim planie rozgrywki europejskiej. Forma różnych wystąpień dy- plomacji francuskiej wyglądała raczej na chęć ulżenia Czechom przez po- psucie stosunków polsko-niemieckich. Nie było w tym nigdy otwartego postawienia wielkiego zagadnienia, tj. zagadnienia złamania siłą niebez- piecznego dla wszystkich czynnika niemieckiego. Do różnych demarches francuskich dyplomacja angielska przyłączyła się w sposób widocznie jedynie dla formy. Zarówno z oświadczenia amba- sadora brytyjskiego w Warszawie, jak i z rozmów naszego ambasadora w Londynie wynikało wyraźnie, że Anglia o czeskie interesy nie będzie się bić. Kontrast w sposobie stawiania tych zagadnień przez ambasadorów francuskiego i angielskiego nie przedstawiał najmniejszej wątpliwości. Obaj ci panowie zapewniali mnie zresztą w każdym razie, że rządy ich wy- wierają najsilniejszy nacisk na Pragę w kierunku skłonienia jej do najda- lej idących ustępstw na rzecz Niemiec.198 198 Ambasadorem brytyjskim w Warszawie był Howard Kennard, polskim w Londynie był Edward Raczyński, a ambasadorem francuskim w Warszawie był Leon Noel. Jeżeli w wiosennych miesiącach 1938 roku mógł ktoś jeszcze mieć co do sytuacji wątpliwości, to tak zwana misja Runcimana w Czechach cha- rakteryzowała już jasno postawę wszystkich partnerów. P. Runciman, za- proszony przez rząd angielski do podjęcia się tej misji, po przybyciu do Pragi ustalił swą pozycję od razu jako pośrednik między rządem czecho- słowackim a p. Henleinem, szefem stronnictwa, które odmówiło wykona- nia obowiązków obywatelskich przez ludność niemiecką zamieszkałą w pań- stwie czechosłowackim. P. Runciman działalnością swoją, mającą oczy- wiście półoficjalny placet rządu angielskiego, przestawił zagadnienie ze sprawy wewnętrzno-politycznej czechosłowackiej na sprawę międzyna- rodową, wyodrębniając tym aktem z góry obywateli czechosłowackich narodowości niemieckiej z ram państwa czechosłowackiego. Kontur sytuacji był jasny: Praga była w odwrocie, zawsze o jeden etap za późno, Anglia, dominująca zresztą nad polityką francuską, jednocze- śnie chciała kupić pokój kosztem Czechosłowacji. W treści polityka i me- tody rządu francuskiego zsolidaryzowały się z góry z tym sposobem po- stępowania. Jest już dziś rzeczą powszechnie wiadomą, że układu żadnego między Polską a Niemcami na temat Czechosłowacji nie było. Były tylko ostrze- żenia z naszej strony, że Polska nie będzie obojętna na los terytoriów za- mieszkałych przez ludność polską. Widząc interwencję angielską, opatrzoną błogosławieństwem francu- skim w sprawie czechosłowackiej, zwróciliśmy się do Londynu i do Pa- ryża z żądaniem, ażeby przy wszelkich rozważaniach na temat Czecho- słowacji interesy ludności polskiej były uwzględnione na tych zasadach, co interesy ludności niemieckiej. Otrzymywaliśmy odpowiedzi wymija- jące. Widać było, że Zachód interweniując w tę całą sprawę nie ma na pewno na oku żadnej głębszej próby poprawienia tej anomalii, jaką było przyznanie Czechom, stanowiącym największą mniejszość narodową we własnym państwie, różnych terytoriów grawitujących narodowo do innych państw, chodziło wyłącznie o czysto oportunistyczne przekupienie Hitle- ra, ażeby nie robił zbyt wielkich awantur. Przygotowywała się ostatnia próba kupienia przez Zachód własnego pokoju cudzym kosztem. Jeśli czeski majowy alarm co do rzekomej koncentracji niemieckiej był w danym momencie manewrem politycznym, a wiadomości otrzymywa- ne z różnych źródeł nie potwierdzały samego faktu, to niemniej w ciągu lata ruchy wojsk niemieckich przybierały coraz bardziej niepokojący cha- rakter. Na dwu kolejnych zwyczajowych konferencjach na Zamku postawiłem obraz sytuacji zaznaczając, że wedle mojej hipotezy: 1) Czechy nie będą się bić, 2) państwa zachodnie nie są ani moralnie, ani materialnie gotowe do interwencji na ich korzyść. Rosja Sowiecka również prowadziła akcję raczej demonstracyjną. Można by mieć wrażenie, że raczej wolała skom- promitować Czechy i Francję w stosunku do Niemiec aniżeli zaangażować się sama. Pewna ilość samolotów sowieckich przesłanych do Czech (przez Rumunię, bo my odmówiliśmy przelotu bez naszej zgody) wprowadziła nowy czynnik zadrażniający w stosunkach między Pragą a Berlinem ani- żeli stanowić miała realną pomoc dla Czech. Moskwa zaczęła już wtedy przebąkiwać o potrzebie przemarszu przez Małopolskę Wsch., w razie gdyby miała udzielić pomocy Czechom. Równocześnie jednak najuważniej- sza obserwacja sowieckiego terenu wskazywała, że Rosja nie czyni żadnych przygotowań wojskowych do tej interwencji. Po sławnej „czystce" w wyż- szym korpusie oficerskim sowiecka Armia Czerwona znajdowała się w bar- dzo złym stanie. Przedstawiając moje opinie na Zamku dodawałem zawsze i kategorycz- nie, że po 1) my nie możemy i nie powinniśmy rozpoczynać pierwsi ja- kiejkolwiek akcji przeciwko Czechom, a po 2), że gdyby moja hipoteza miała się okazać błędna, to należy w ciągu 24 godzin zmienić polską poli- tykę, ponieważ w razie prawdziwej wojny europejskiej z Niemcami - nie możemy być po stronie Niemiec nawet pośrednio. Dalsze wszystkie obserwacje wskazywały jednak, że zasadnicza hipo- teza wydawała się raczej słuszną. Cała metoda postępowania mocarstw zachodnich i reakcja rządów w Londynie i Paryżu na nasze żądania co do położenia Polaków w Czechosłowacji wskazywała wyraźnie, że jeżeli co- kolwiek uzyskać mamy, to możemy dojść do tego tylko własnymi środkami. Wobec tego, iż Czesi udzielili już byli bardzo daleko idących koncesji ludności niemieckiej reprezentowanej przez partię Henleina, widziałem się zmuszony dnia 21 września do pewnego „wyrównania linii". Zrobiłem to w formie najbardziej umiarkowanej, wypowiadając oficjalnie część umo- wy likwidacyjnej z 1925 roku, odnoszącą się do spraw mniejszości.199 Wy- powiedzenie to było aktem legalnym, zgodnym z obowiązującymi trakta- tami. W nocie podałem motywy naszego kroku. Dnia 23 września dato- wana jest odpowiedź czeska na naszą notę.200 Odpowiedź nie dająca żadnej podstawy do polubownego załatwienia tej sprawy. Tego samego dnia otrzy- maliśmy zapowiedź osobistego listu prezydenta Benesza do prezydenta Mościckiego. Jest rzeczą uderzającą i charakterystyczną dla ówczesnej sytuacji, że list dr. Benesza, datowany 23 września i anonsowany jako pilny, doręczony został dopiero dnia 26 września.201 Charakterystyczne jest to dlatego, że w ciągu tych trzech dni właśnie 199 Tekst noty w: Z. Landau, J. Tomaszewski, Monachium 1938. Polskie dokumenty dy- plomatyczne, Warszawa 1985; Diariusz..., t. 4, s. 434. 200 Raczej zapowiedź odpowiedzi, bo w wydawnictwach źródłowych notę datuje się na 25 IX 1938 r. Por.: Monachium 1938..., s. 409; Diariusz..., t. 4, s. 437-438. 201 Monachium 1938..., s. 425-426; Diariusz..., t. 4, s. 438-439. nadeszła sławna arogancka nota sowiecka grożąca nam konsekwencjami, jakie by wyniknąć mogły z jakichkolwiek naszych działań agresywnych. W nocie przypominano nam, że zgodnie z brzmieniem polsko-sowieckie- go paktu o nieagresji - pakt ten traci ważność w podobnych okoliczno- ściach. Równocześnie w nocie tej była mowa o niepokoju wywołanym przez nasze zarządzenia wojskowe.202 Wyraźny był związek między podróżą listu dr. Benesza a datą interwen- cji sowieckiej. Szczegół ten był także ważny dla sposobu, w jaki mieliśmy przyjąć ten krok Prezydenta Czechosłowacji. Nasze zarządzenia wojskowe, których zresztą domagałem się od Ge- neralnego Inspektora Sił Zbrojnych, uważając, iż w tak trudnych czasach nie będzie można stawiać żądań nie popartych siłą, ograniczały się zresztą do powolnej koncentracji improwizowanego korpusu gen. Bortnowskie- go, który to korpus stworzony został ze stanów pokojowych armii po- zbieranych ad hoc z różnych garnizonów. Rosji odpowiedzieliśmy ostro: Rząd Polski dobrze wie, jakie traktaty podpisywał i co z nich wynika; poza tym wyrażamy zdziwienie, że rząd sowiecki interesuje się naszymi zarządzeniami wojskowymi, które nie mają miejsca na granicy sowieckiej; Rząd Polski uważa, że jest jego wyłączną prerogatywą oceniać, jakie zarządzenia potrzebne są dla bezpieczeństwa Państwa.203 Opóźniony list prezydenta Benesza zawierał ogólnikowe obietnice, lecz jego teza pozostawała w jaskrawej sprzeczności z postępowaniem rządu praskiego. Pan Prezydent RP odpowiedział bezzwłocznie w formie kurtuazyjnej stwierdzając, że opinię dr. Benesza przekaże Rządowi do rozważenia i jako materiał do dalszego postępowania. Równocześnie szef kancelarii cywilnej dr Łepkowski stwierdził pisemnie wobec swego odpowiednika w Pradze uderzającą różnicę między datą napisania listu a datą jego do- ręczenia. Ponieważ jednak dr Benesz w liście swoim wspominał o możliwości ko- rektury granic, równocześnie z odpowiedzią Prezydenta RP wręczona zo- stała w Pradze następna nota polska rozwijająca ten temat.204 Naprężenie sytuacji rosło. Francja wydała częściowe zarządzenie mobi- lizacyjne, prasa francuska w sposób szerszy, niżby to zarządzenia fran- cuskie motywowały, atakowała Berlin. Hitler w swoich mowach przez radio przyjął ton brutalno-agresywny w stosunku do państwa czechosłowackiego, a w stosunku do dr. Benesza Wręcz obelżywy. 202 Dokumenty i materiały..., t. 6, s. 412-413. Nota radziecka wręczona została 23 IX 1938 r. 203 Tamże, s. 413. 204 Wręczona 27 IX 1938 r. Nasze zarządzenia wojskowe były świadomie opóźniane, marszałek Śmi- gły wyjechał na manewry na Wołyń.205 Do tej atmosfery w sposób wyraźnie nieoczekiwany, choć właściwie logiczny, powstała koncepcja konferencji w Monachium - pierwsza kon- kretna wersja paktu czterech, czyli systemu rządzenia Europą i handlu jej interesami przez konwentykle wielkich mocarstw bez nieoficjalnego na- wet udziału najbardziej zainteresowanych innych państw. Konferencja ta ofiarowała w prezencie Hitlerowi znaczną część teryto- rium Rzeczypospolitej Czechosłowackiej, wszystko to właściwie, czego się Hitler na podstawie map etnograficznych z 1910 roku domagał. Podzie- lono to tam na jakieś strefy i rejony, które kolejno miały być oddawane. Jedna z tych stref, najbardziej wschodnia, obejmowała część terenu, któ- ry uważaliśmy zawsze za strefę naszych słusznych praw i żywotnych inte- resów.206 Chodziło tu tylko o rejony etnicznie polskie i dostęp do węzła kolejowego w Boguminie, węzła, który decydował o włączeniu się bezpo- średnim do wielkiej środkowoeuropejskiej sieci kolejowej. Zagadnienie to było szczególnie w ministerium znane, gdyż jeszcze Marszałek Piłsudski zajmował się nim kiedyś osobiście. To spowodowało mnie do polecenia ambasadorowi RP w Berlinie, ażeby kategorycznie przypomniał w tam- tejszym Ministerstwie Spraw Zagranicznych, że kanclerz Hitler zastrze- gał się zawsze przeciwko naruszeniu naszej sfery interesów. Na Wilhelm- strasse wszyscy się oburzyli. Reichswehra robiła trudności, ale po szeregu gwałtownych telefonów Hitler potwierdził słuszność naszej reklamacji i zabronił oddziałom niemieckim przekroczyć linię Odry na wschód, ce- dując nam cały węzeł Bogumina z zastrzeżeniem jedynie prawa swobodne- go wykorzystania linii Wrocław-Wiedeń na tym odcinku przez koleje niemieckie na zasadzie prawa peage'u.201 Niemcy ze swej strony rezerwo- wały prawo porozumienia co do przeprowadzenia trasy kanału Odra- - Dunaj, nawet gdyby miała przechodzić przez polskie terytorium. Wszystko to zostało nawet uzgodnione. Na konferencji w Monachium żądania nasze i węgierskie zostały cał- kowicie zlekceważone. Na samej konferencji nie mówiono w ogóle o tej sprawie, a w Warszawie i Budapeszcie odpowiedziano w niedbałej for- mie, że te rzeczy są nieaktualne i może w przyszłości będą rozpatrzone. Stanęliśmy zatem wobec dwu wydarzeń: 1) rozszerzenia terytorium niemieckiego tuż obok naszej granicy i obok szczególnie dlalnas cennego Śląska Zaolziańskiego, 2) wobec faktów dzielenia terytoriów w Europie przez nie oparty na 205 Były one paralelne do przygotowań radzieckich. 206 Tj. Śląsk Cieszyński, a ściślej jego zaolziańską część. 207 - pobierania opłaty wjazdowej (fr.). żadnym prawie ani porządku międzynarodowym zjazd przedstawicieli czterech mocarstw, nie liczący się zupełnie z głosem i interesami innych. Metoda postępowania obalała nie tylko zasady Paktu Ligi Narodów, któ- ry powinien był dwa mocarstwa biorące udział w Monachium obowiązy- wać, ale lekceważyła również najbardziej elementarne zasady szacunku dla suwerenności państw i nienaruszalności ich terytoriów. W obliczu tego wydarzenia przekonany byłem najgłębiej, że musimy, i to bezzwłocznie, zareagować na obydwa zjawiska. Na konferencji na Zamku oświadczyłem,208 że gen. Bortnowski w tych okolicznościach musi maszerować na Zaolzie i przeciw Monachium. Decyzja ta została przez najwyższe czynniki państwa zaaprobowana. Dnia 30 września, wykorzy- stując wszystkie środki łączności (telefon, radio i kuriera samolotem), do- prowadziłem o godz. 23 m. 45 do wręczenia ultymatywnej noty polskiej Pradze, w której z terminem 12-godzinnym, powołując się na poprzednią korespondencję dyplomatyczną oraz na nowe wydarzenia (Monachium), żądałem odstąpienia Polsce terytoriów zamieszkałych niewątpliwie przez większość polską w rejonie Śląska Cieszyńskiego oraz przeprowadzenia kilku drobnych korektur granicznych na innych odcinkach, korektur, które uważaliśmy za słuszne i usprawiedliwione.209 Dnia l października o godz. 11 m. 30 otrzymaliśmy prośbę rządu czechosłowackiego o odro- czenie ultimatum do godz. 13 z zapowiedzią, że rząd czechosłowacki jest skłonny w zasadzie przyjąć nasze ultimatum. Wyraziłem zgodę na tę zwłokę. O godz. 12 m. 50 otrzymałem od posła Papee wiadomość telefoniczną, że ultimatum zostało przyjęte 210 i że został wyznaczony generał czecho- słowacki, który wspólnie z gen. Bortnowskim ma omówić sposób okupacji żądanego przez nas terytorium. Na podstawie studiów przeprowadzonych wspólnie ze Sztabem Głów- nym określiliśmy to terytorium nie wedle danych historycznych, lecz ści- śle wedle naszych wiadomości o realnym zasięgu narodowościowym pol- skim, jeśli chodzi o teren Śląska. Na granicy Słowacji poczyniliśmy mini- malne korektury w Tatrach (Jaworzyna, Chłodówka), w Pieninach i na dwu drobnych odcinkach kolejowych pod Muszyną i na granicy Mało- polski Wschodniej. Wbrew żądaniom polskiej opinii publicznej i licznych przedstawicieli w parlamencie zrezygnowałem z góry z poważnych rewin- dykacji w stosunku do Słowaków, przede wszystkim jeśli chodzi o Spisz i Orawę. Pretensje dałyby się bronić i historią, i usposobieniem ludności, ale miałem na myśli przyszłość stosunków polsko-słowackich i nie chcia- 208 30 IX 1938 r. przed południem. 209 Tekst noty: Monachium 1938..., s. 496-498; Diariusz..., t. 4, s. 444-446. 210 Tamże, s. 510-511. łem przeciwko temu budzącemu się narodowi wykorzystywać siły dla do- l raźnych korzyści. Byłem zresztą z tego powodu i w parlamencie (sen. ks. Ma- chay i poseł Sanojca) ostro krytykowany. Po przyjęciu żądań czechosłowackich wygłosiłem przemówienie przez radio, którego celem było przedstawienie motywów naszego działania przez wyraźne i naprawdę szczere stwierdzenie, że na tych sprawach za- mykamy terytorialne kwestie sporne z Czechami i Słowakami, których jednych i drugich nazwałem wczorajszym przeciwnikiem. Na Zaolziu wojska gen. Bortnowskiego posuwały się bez przeszkód, wśród powszech- nego entuzjazmu ludności. Szczera i głęboka polskość tej dzielnicy zna- lazła swój wyraz ponad wszelkie wątpliwości. Drobne starcia nastąpiły w końcowym etapie zajmowania południowej części Śląska i przy zajęciu Jaworzyny niewątpliwie skutkiem sztucznych oporów instygowanych przez Niemców pod pozorem patriotyzmu słowackiego. Zajścia zostały szybko zlikwidowane, a w negocjacjach co do definitywnego rozgraniczenia po- czyniliśmy jeszcze szereg koncesji, mając na oku bądź to interesy ekono- miczne Czechów (oddanie Gruszowa), bądź też ludnościowe słowackie (wycofanie naszej granicy poza obręb dwu dużych wsi na zachodniej Sło- waczyźnie). Jak to zwykle bywa w chwilach poważniejszych napięć, otrzymaliśmy różne apele pokojowe, między innymi od prezydenta Roosevelta.211 Od- powiedzi udzielić mogłem już po przyjęciu naszej noty przez Pragę, co wyczerpywało sprawę. Podobnie było z interwencją Francji i Anglii. Węgrzy nie zdobyli się na żaden krok bardziej energiczny. Rozmowy z Węgrami były niezmiernie trudne, bo rząd węgierski od skrajnego de- fetyzmu (naruszenie Czechosłowacji przez Niemcy wywoła natychmiasto- wą wojnę światową) przenosił się do fantastycznych planów maksymal- nych, żądając od nas militarnego zajęcia Rusi Przykarpackiej i Słowaczy- zny po to, ażeby je następnie Węgrom odstąpić. Niezmiernie ciężko było znaleźć z nimi jakiś rozsądny język. Pozycję moją utrudniał fakt, że p. Arci- szewski, pełniący funkcję jakby drugiego podsekretarza stanu, zagalopo- wał się wbrew moim instrukcjom w zbyt daleko idące obietnice wobec posła de Horyego, co zmusiło mnie po raz pierwszy w mojej karierze mini- sterialnej do nieprzyjemnego odwrotu. Osiągnęliśmy poprawki terytorialne dla nas w rozsądnych granicach, natomiast w tym okresie nie została zrealizowana idea wspólnej granicy z Węgrami, a przeciwnie Ruś Przykarpacka przy rozpadzie Republiki Czechosłowackiej stawała się po raz drugi w swej egzystencji (po raz pierw- szy było to w czasie konferencji pokojowej) obiektem intryg międzyna- rodowych i prób p. von Ribbentropa, mających na celu stworzenie tam 211 Zob.: Monachium 1938..., s. 509. jakiejś bazy do jego wielkoukraińskich marzeń. Doraźnie odbijało się to w formie podniecenia umysłów wśród ludności ukraińskiej w Małopolsce Wschodniej. Bardzo szybko było widoczne, że decyzje monachijskie mimo złudzeń pewnych odłamów opinii angielskiej i Te Deum de la paix odegranego we Francji, zamiast uspokoić sytuację - pogłębiły tylko chaos i w Euro- pie, i w samej Czechosłowacji przede wszystkim. Państewko to znajdo- wało się w dalszym ciągu w niewątpliwym stanie rozkładu. Słowacy przy- pomnieli sobie o umowie pittsburskiej212 i żądali najpierw autonomii, a później samodzielności. Niestety, brakowało im już szerokiej myśli i kur- tuazji ks. Hlinki, którego sukcesorzy stali daleko niżej od jego koncepcji. Prymitywizm myślenia tego budzącego się dopiero narodu, a korupcja wybijających się kierowników politycznych paraliżowały poważnie roz- wój narodu słowackiego, bliskiego nam właściwie bardziej od innych, poza Kroatami może, między narodami słowiańskimi. Czyniłem wszelkie pró- by porozumienia się z tym światem. Marszałek Piłsudski mówił mi kiedyś bardzo dawno, że odczuwał pewne zażenowanie rozmawiając z przedsta- wicielami słowackimi. Sentymenty tych ludzi, dodawał, były często miłe i wzruszające, tak że nie wolno im robić na złość, ale ich dojrzałość poli- tyczna jest na szczeblu zupełnie prymitywnym, a wyrobienie polityczne nie stoi w żadnej proporcji do zagadnienia, które mogą napotkać. Poza tym Czesi gospodarując z właściwym sobie brutalnym egoizmem zosta- wili prowincję słowacką bez przemysłu, bez rezerw finansowych, bez per- sonelu administracyjnego narodowego nawet. Nigdzie może przykra bru- talność właściwa Czechom nie miała tak drastycznego wyrazu. Był u mnie w Warszawie poseł Sidor, jeden z liderów dawnej partii ks. Hlinki. Dogadaliśmy się nawet dobrze, ale mam wrażenie, że p. Sidor w ciągu 48 godzin po powrocie do Bratysławy zapomniał o zasadach, które były przedmiotem naszego porozumienia. Niestety, mimo wszelkich wysił- ków zagadnienie głębszej współpracy między nami nie było w owym cza- sie możliwe widocznie. Po prostu za wiele problemów spadło naraz na biednych Słowaków, a nie brakowało im potężnych a złych doradców. Ruś Przykarpacka nie miała żadnego własnego oblicza - typowy no- -man's-land.213 Natomiast Czesi przeżyli tam jedyny heroiczny rozdział swej katastrofy dzięki odwadze i energii gen. Prchali, jedynej zasługującej na szacunek postaci z tego smutnego okresu.214 212 Umowa pittsburska zawarta 30 V 1918 r. w Pittsburghu (USA) między T. G. Masary- kiem, przewodniczącym Czechosłowackiej Rady Narodowej, a przedstawicielami Słowa- ków w USA przewidywała połączenie Słowacji i Czech pod warunkiem przyznania Słowacji pełnej autonomii i własnego parlamentu. 213 - ziemia niczyja (ang.). 214 Gen. Lev Prchala został w połowie stycznia 1939 r. dowódcą dwóch dywizji z zadaniem Monachium zatem ani nie rozstrzygnęło konfliktu, ani nawet zebrani tam panowie nie dotrzymali swych obietnic. Obiecywali: 1) rozpatrzyć sprawy polskie i węgierskie (polskie oczywiście stały się nieaktualne przez naszą akcję). Apel węgierski o załatwienie ich pretensji terytorialnych nie znalazł żadnego echa w Londynie i Paryżu, gdzie umyto ręce, tak że korekturę granic między Węgrami a Słowacją względnie Rusią Przykarpacką rozstrzygali tylko Niemcy i Włosi w tak zwanym arbitrażu wiedeńskim. 2) Czechosłowacji za cenę jej ustępstw terytorialnych obiecywano naj- szerzej zakrojone gwarancje pozostałego terytorium. Oczywiście nas i Węgier, jako w Monachium nieobecnych, nie musiało to obowiązywać, ale Anglia, a za nią Francja uchyliły się też od wykona- nia tego obowiązku. Nie potrzeba dodawać, że Berlin na pewno nie był do tego wyrywny. Arbitraż wiedeński,215 mimo wysiłków Ciano, który chciał zrobić dla Węgrów jak najwięcej, nie doprowadził skutkiem sprzeciwów Ribbentro- pa do wspólnej granicy polsko-węgierskiej. W tej całej chaotycznej sytuacji, będąc zmuszony angażować politykę polską w rejon, w którym byliśmy dotychczas tak bardzo ostrożni, uwa- żałem za mój obowiązek poszukać głębszego wyjaśnienia sprawy z naszym aliantem rumuńskim, który bądź co bądź do tego dunajskiego rejonu na- leżał. Po paru rozmowach z ambasadorem rumuńskim w Warszawie p. Fra- nassovici, poprzednio od dłuższego czasu członkiem gabinetu, powstała z jego inicjatywy myśl mojego osobistego spotkania z królem Karolem II. Spotkanie zostało umówione na dzień 28 października na pokładzie jachtu królewskiego w porcie Gałacz.216 Przybywając na miejsce w towarzystwie ambasadora Raczyńskiego, zastałem także ministra spraw zagranicznych p. Petrescu Comnene. Były właściwie dwie rozmowy, jedna - król, mini- ster i ja, druga - krótka w cztery oczy z królem. Postawiłem sprawę wy- raźnie. Powiedziałem, że czy się to komu podoba, czy nie, faktem jest wy- raźnym, że Czechosłowacja rozpada się definitywnie. W moim rozumie- niu, mimo że alians polsko-rumuński przewiduje jedynie wspólną obronę w razie najazdu rosyjskiego, a w niczym nas w stosunku do Węgier nie angażuje, chciałbym, ażeby polityka polska i rumuńska została uzgodnio- likwidacji separatyzmu tej dzielnicy. Nie powiodło się ono, ale w okresie likwidacji państwa czechosłowackiego w marcu 1939 r. gen. Prchala nie pogodził się z tą sytuacją i przeszedł ze swymi siłami do Polski. Wojska te wzięły później udział w kampanii wrześniowej. 215 Tzw. pierwszy: decyzja wydana w dniu 2X1 1938 r. przez ministrów spraw zagranicz- nych III Rzeszy i Włoch przekazująca Węgrom obszar ca 12 tyś. km2 zamieszkały przez l mln osób (proporcjonalnie 2/3 Węgrów, 1/3 Słowaków) z miastami Koszyce, Nove Zamky. Levice, Użhorod, Mukaćcvo i Berckovo. 216 Beck bawił tam w dniach 18-19 X 1938 r. na w obliczu nowych zagadnień. Liczę się z więzami dawnymi Małej Enten- ty, dlatego też chciałbym mówić tylko o wypadku, w którym państwo cze- chosłowackie, w dawnym ujęciu tego słowa, podległo rozkładowi. Obiek- tem mojej troski jest prowincja wschodnia tego państwa, Ruś Przykar- packa, której związek z Pragą uważaliśmy zresztą zawsze za sztuczny. Wedle naszego rozumienia losy tej prowincji powinny by być rozstrzygnię- te we wspólnym porozumieniu polsko-węgiersko-rumuńskim. Rząd wę- gierski zwrócił się do mnie z sugestią, ażebym się podjął próby takiego porozumienia. Zwrócenie tej prowincji Węgrom mogłoby w znacznym stopniu zaspokoić ambicje narodu węgierskiego, a co za tym idzie posłu- żyć za okazję do spowodowania radykalnego odprężenia w stosunkach węgiersko-rumuńskich. Mam wszelkie dane sądzić, że Warszawa mogłaby skutecznie odegrać rolę pośrednika. Z drugiej strony mając na uwadze zbyt wielką szczupłość połączeń komunikacyjnych między nami a Rumu- nią - wyrażam przypuszczenie, że byłoby i pożyteczne, i możliwe zaofia- rować Rumunii jako kompensatę za lojalność wobec aspiracji węgier- skich wschodnią część terytorium Rusi Przykarpackiej do kolei Jabłonica (Kóresmesó)-Marmaros-Szigeth. W ten sposób zostałaby zdwojona je- dyna dotychczasowa linia kolejowa łącząca Polskę z Rumunią przez Ko- łomyję-Czerniowce. W pierwszej części rozmowy minister Comnene, dureń zupełny, zalał mnie potokiem bezmyślnych frazesów, z których w ogóle niczego zrozu- mieć nie mogłem. Opowiadał mi różne bzdury o świętych zobowiązaniach Małej Ententy (których nigdy nie wykonał), o tym, że Francja nigdy nie dopuści do dalszej ekspansji niemieckiej wobec Czechosłowacji, która to ma być w najkrótszym czasie w najświetniejszy sposób odbudowana. Rozumiejąc, że mam z idiotą do czynienia, skróciłem rozmowę licząc, że może jeszcze w zapowiedzianej na popołudnie konferencji w cztery oczy potrafię się do czegoś z królem dogadać. Król tonem raczej płaczliwym przyznał mi, że pewnie mam rację, ale że powstałby taki krzyk, gdyby on się w tę operację zaangażował, że on tego pewnie nie będzie mógł zrobić, zwłaszcza wobec stanowiska swego rządu. Odpowiedziałem, iż uważam, że spełniłem lojalnie mój obowiązek alianta w najszerszym rozumieniu tego słowa, a jeśli Jego Królewska Mość nie uważa za możli- we powzięcie żadnych zasadniczych decyzji, to my nasze sprawy będzie- my musieli rozstrzygać sami, z tym, że oczywiście żadnych działań go- dzących w terytorialne czy inne zasadnicze interesy Rumunii nie podej- miemy. Minister Comnene przedstawił mi jeszcze dodatkowo humorystyczną teorię, że bez względu na przypuszczalne dalsze straty terytorialne Cze- chosłowacji z tej czy innej strony kolej Marmaros-Szigeth-Huszt-Ko- szyce-Bogumin zostanie w każdym razie w rękach Czechosłowacji, co jest ważne dla zaopatrzenia Rumunii w materiał wojenny fabrykowany w Czechosłowacji. Obecny na pokładzie jachtu ks. Hohenzollern-Sigmaringen, szef rodzi- ny rumuńskiej Hohenzollernów, odciągnął mnie przy kawie na bok mó- wiąc: „Chwała Bogu, że pan przyjechał, biedny król ma najlepszą wolę, ale ma tak fatalnych doradców między swymi ministrami, że nic z tego dobrego wyniknąć nie może." Dodać należy, że ks. Hohenzollern, choć niewątpliwie Niemiec, był krytycznie i wrogo nieomal do Hitlera nasta- wiony i miał chyba doprawdy interesy Rumunii bardziej na uwadze. W rezultacie moja dobra wola otwartego i uczciwego porozumienia się z aliantem w ciężkiej sytuacji została wykorzystana przeciw Polsce przez p. Comnene'a, który w ciągu 24 godzin zrobił krzyk na całą Europę twier- dząc, jakobym ja rzekomo namawiał Rumunię do agresji wobec Czecho- słowacji, co było oczywistą nieprawdą w obliczu podstawowego założe- nia mojej rozmowy, która przewidywała uzgodnienie działania dopiero w wypadku, gdyby proces rozkładowy Czechosłowacji bez naszej winy miał się dalej posuwać. Jedna sprawa może, tj. obawa przed stworzeniem ośrodka dywersji ukraińskiej na Rusi Przykarpackiej, wydawała się poważnie niepokoić Ru- munię, choć wobec mnie uważała, że ją ukrywa. W sumie mogłem stwierdzić, że akcja moja zakończyła się niepowodze- niem podwójnie i w Rumunii, i na Węgrzech, gdzie po raz pierwszy wyka- zano istotnie wolę trwalszej pacyfikacji stosunków z Rumunią. Rok 1938 kończył się zatem w atmosferze zupełnego chaosu na południe od naszych granic, poważnego załamania prestiżu mocarstw zachodnich wobec ich monachijskiej kapitulacji i budzących najpoważniejszy niepo- kój zbyt łatwych sukcesów niemieckich. Jedno tylko dało się stosunkowo szybko odrobić: odprężenie z Sowie- tami. Sowiety w krytycznych dniach września dokonały na naszej grani- cy u rejonu Mińska Litewskiego dość teatralnej demonstracji wojskowej. , Poruszono z garnizonów oddziały dwu korpusów z wielką ilością jedno- stek zmotoryzowanych i pancernych w kierunku naszej granicy. Nazwał- bym to niepoważną demonstracją, gdyż wiadome było, że prawdziwa mo- bilizacja nie była przeprowadzona, a dla uzupełnienia kadr tych pogra- nicznych korpusów Sowiety musiały dowieźć specjalnie około 150 ofice- rów i podoficerów z innych garnizonów. Z naszej strony poza patrolami , lotniczymi wzdłuż granicy nie widzieliśmy potrzeby specjalnych zarządzeń przeciw tej demonstracji. Natomiast skorzystaliśmy z pierwszej okazji,217 217 Chodzi o komunikat polsko-radziecki z 26X1 1938 r. Zob.: Dokumenty i materiały... t. 6, s. 422. Dalszą poprawę wzajemnych stosunków zapowiadało zawarcie w lutym 1939 r. układu handlowego. Dymisja Litwmowa nastąpiła później, w początku kwietnia, a jego na- stępcą został W. M. Mołotow. ażeby nasze stosunki dyplomatyczne z Moskwą wyrównać, do czego przy- czyniło się później również znacznie opuszczenie stanowiska przez komi- sarza Litwinowa, naszego notorycznego nieprzyjaciela. Koniec roku upłynął w męczącej świadomości, że nic właściwie nie zo- stało istotnie załatwione, a przyszłość niepewna zmusza do największej czujności i uwagi. Nie omieszkałem przedstawić tego p. Prezydentowi RP, Generalnemu Inspektorowi Sił Zbrojnych i Premierowi, gdyż po głębo- kim wzruszeniu spowodowanym przez przywrócenie nam Śląska Zaolziań- skiego istniała w Warszawie skłonność do zbyt optymistycznej oceny sy- tuacji. Po męczącym roku, korzystając z chwilowego bodaj uspokojenia, po- stanowiłem wyjechać chociaż na 10 dni na południe dla przeprowadzenia spokojnego analizy sytuacji i przygotowania planów na rok następny. Droga powrotna miała mnie zaprowadzić do krytycznego ostatniego spotkania z Hitlerem w Berchtesgaden. Dyktowano w Brasov (Rumunia). Zima 1939/1940 KOMENTARZE DO DYPLOMATYCZNEJ HISTORII WOJNY 1939 ROKU W notatce tej chodzi mi głównie o utrwalenie pewnych wydarzeń związanych najbliżej z przygotowaniem wojny niemiecko-polskiej, z wystąpieniem Sowietów i wydarzeniami po- litycznymi w czasie trwania operacji wojennych w Polsce. Relacja oczywiście nie będzie kompletna, jeśli się nie sięgnie znacznie bardziej wstecz - na razie chodzi mi o ustalenie wydarzeń krótkiego okresu na świeżo, gdyż skutkiem wydarzeń wojennych archiwa polskie nie są kompletne. Działanie układu polsko-niemieckiego z 1934 r. w jego praktycznym zastosowaniu istniało do końca 1938 r. (jesień 1938 r.) i wymagać będzie niewątpliwie szczegółowych komentarzy. Tu ograniczę się tylko do stwier- dzenia, że nie istniał w tym okresie żaden inny układ między Polską a Niem- cami, jak tylko znany pakt o nieagresji,1 „o nie wchodzeniu sobie nawza- jem w drogę", i odbywało się to nawet bez żadnej zasadniczej rozmowy, po prostu obie strony orientowały się, gdzie leży rozgraniczenie ich stref interesów. Muszę choć jednym zdaniem odpowiedzieć na powracające pytanie, dla- czego w 1938 r., wobec zarysowującego się nacisku Niemiec na wschód, nie była podjęta decyzja zaangażowania Polski przeciw Niemcom na tle sprawy czeskiej (w etapie sudeckim): 1) Byliśmy przekonani, że Czesi nie będą się bić, a nie można poma- gać komuś, kto się sam nie bije. 2) Mocarstwa zachodnie nie były moralnie ani materialnie dojrzałe do poważnego zaangażowania się (dowód Monachium). 3) Pozycja Rosji już wtedy była podejrzana. Praktycznie decydującą dla mnie była rozmowa z Hitlerem w Ober- salzbergu 4 stycznia 1939 r., rozmowa, mimo że odbyta z inicjatywy Kancle- rza, gdyż poprzednio ambasador Lipski wspominał tylko o ewentualności nieoficjalnego spotkania z Ribbentropem w przejeździe z Monte Carlo przez Berlin do Warszawy - mimo że spotkanie nacechowane było szczegól- nym aparatem uprzejmości i dbałości ze strony niemieckiej o publiczne Podkreślenie tej formy - dała mi usłyszeć nowe akcenty w sposobie mówie- nia Hitlera. Poza tym spotkanie to odsłoniło mi wyraźnie niebezpieczną sylwetkę Ribbentropa. Sprawdzenia tej sylwetki szukałem właśnie na tle 1 Właśc. deklaracja o niestosowaniu przemocy z 26 I 1934 r. podpisana przez J. Lipskie- go i K. von Neuratha, mająca obowiązywać 10 lat. Berchtesgaden.2 Od chwili przyjścia Ribbentropa na Wilhelmstrasse mo- żna było stwierdzić nowy prąd nie tylko w porównaniu do czasów Neu- ratha, lecz i w stosunku do dotychczasowego sposobu myślenia i mówie- nia Hitlera. Jeżeli chodzi o Hitlera, to novum dla mnie 4 stycznia była lekkość, z jaką traktował te myśli i doktryny, które w swoich poprzednich opera- cjach on sam i cała propaganda niemiecka podnosiły prawie do miary religii. Mówiąc o poszczególnych zagadnieniach Europy Wschodniej Hitler sto- sował już tym razem do każdego z nich zupełnie inne kryterium. Raz była etnografia, w innym wypadku ekonomia, kiedy indziej znowu „Prestige- fragen". Widać już było skutki zbyt łatwych powodzeń. W sprawach bez- pośrednio nas obchodzących poruszył: zagadnienie Gdańska i komuni- kacji przez Pomorze. Hitler po mojej spokojnej, ale uzasadnionej odmo- wie cofnął się jeszcze, tym razem nie stawiając sztywnych formuł ani definitywnych żądań. Natomiast Ribbentrop, obecny przy rozmowie, na drugi dzień chciał powrócić w Monachium do większej natarczywości. Sprawy ukraińskie. H[itler] chciał z nich zapewne robić obiekt handlu. Można było przypuszczać, że Hitler jeszcze się wahał, natomiast było jasne, że Ribbentrop konsekwentnie dążył do zaostrzenia sporu. Ostateczne sprawdzenie sytuacji można było jeszcze przeprowadzić przy szybko następującej wizycie Ribbentropa w Warszawie i bliskiej w ter- minie wizycie Ciano, ale już po 4 stycznia uważałem za swój obowiązek ostrzec Prezydenta Rzeczypospolitej i marszałka Śmigłego o niepokoją- cych zjawiskach mogących prowadzić do wojny. W tym też okresie wy- jaśnione zostało między nami: a) że jeśli Niemcy podtrzymywać będą nacisk w sprawach dla nich tak drugorzędnych jak Gdańsk i autostrada, to nie można mieć złudzeń, że grozi nam konflikt w wielkim stylu, a te obiekty są tylko pretekstem; b) wobec tego chwiejne stanowisko z naszej strony prowadziłoby nas w sposób nieunikniony na równię pochyłą kończącą się utratą niezależno- ści i rolą wasala Niemiec; 2 Kurort w Alpach Salzburskich. W okolicach Berchtesgaden Hitler miał swoją rezyden- cję (1933-1945). Tutaj odbywało się wiele ważnych spotkań. Hitler i Ribbentrop przyjęli Becka 4 I 1939 r. Podczas spotkania Hitler nalegał na przyjęcie przez Polskę warunków przed- stawionych przez Ribbentropa Lipskiemu 24 X 1938 r. Warunki te to: 1) WM Gdańsk zo- stanie przyłączone do Rzeszy. 2) Przez „korytarz" (tj. polskie Pomorze) przeprowadzi si? eksterytorialną (tj. należącą do Niemiec) autostradę i linię kolejową. 3) Polska otrzyma na obszarze gdańskim eksterytorialną kolej lub szosę i wolnocłowy port. 4) Polska otrzyma gwarancję zbytu swoich towarów na obszarze gdańskim. 5) Oba państwa uznają i zagwa- rantują swoje granice albo swoje terytoria. 6) Układ polsko-niemiecki z 1934 r. zostanie przedłużony na 25 lat. 7) Polska przystąpi do paktu antykominternowskiego. 8) Obydwa państwa dodadzą do porozumienia z 1934 r. klauzulę konsultacyjną. c) w konkluzji, zarówno w wypadku, jeśli mamy do czynienia z próbą zwycięstwa za pomocą bluffu czy też z zamiarem wojny Niemiec - jako podstawa naszej polityki przyjęta została stanowczość, przy zachowaniu spokoju i określeniu wyraźnym granicy w każdej poszczególnej sprawie, granicy między prowokacją a naszym „non possumus"3 Był to początek tzw. wojny nerwów. WIZYTY RIBBENTROPA I CIANO W WARSZAWIE 4 W wizycie Ribbentropa uderzał przede wszystkim osobisty nacisk Hitle- ra na pośpiech. Natomiast rozmowy dały wynik całkowicie negatywny. Ribbentrop coraz uporczywiej wracał do swych postulatów gdańskich i ko- munikacyjnych, mimo mego ostrzeżenia, żeby zapomniał o słowie ekste- rytorialność, mówiąc o autostradzie, jako kontrwalor ze swej strony wspo- minał o Słowacji, a ponadto podjął ostatnią próbę kombinacji antyrosyj- skiej, posuwając się nawet w towarzyskiej rozmowie do powiedzenia: „Pan jest taki uparty w sprawach morskich. Czarne Morze jest także morzem." Usłyszał odpowiedź, że nasz pakt nieagresji z Rosją traktujemy serio jako rozwiązanie trwałe. W ostatniej najtrudniejszej rozmowie pożegnalnej, w pałacu Blanka, oświadczyłem Ribbentropowi: „Niech pan nie będzie przypadkiem optymistą relacjonując Kanclerzowi to, co pan od nas sły- szał w sprawie Gdańska i autostrady. Wprowadziłby go pan w błąd; jeśli pan będzie powracał do rozmów o tych sprawach, nie biorąc pod uwagę naszych argumentów i naszego stanowiska, to idziemy ku groźnym kom- plikacjom. Ostrzegam pana raz jeszcze przed optymizmem." P. Ribbentrop wychodząc bezpośrednio z tej rozmowy i siadając do sa- mochodu odezwał się do ambasadora von Moltke: „No tak, oni są twar- dzi. Trzeba będzie chyba zmienić kolejność spraw i najpierw rozstrzygnąć inne zagadnienia." (Relacja szofera.) Doraźna ocena wizyty Ribbentropa przez nas była już całkowicie ne- gatywna. Zacząłem brać pod uwagę zmianę na stanowisku ambasadora w Berlinie jako pewne ostrzeżenie i przyjęcie nowego stylu rozmów, który tego rodzaju zmianę umożliwia. Ponieważ doszło do mej wiadomości, jakoby Ribbentrop w rozmowach usiłował przeciwstawiać politykę Marszałka Piłsudskiego zasadom przeze rnnie wysuniętym, powiedziałem ambasadorowi Moltkemu tytułem ostrze- żenia, że przywiązuję nawet do szczegółów w sprawie Gdańska tak dużą miarę, gdyż Marszałek Piłsudski powtarzał parokrotnie, że Gdańsk bę- dzie zawsze barometrem w stosunkach polsko-niemieckich. 3 - „nie możemy" (łac.). 4 Ribbentrop był w Warszawie 25-26 I 1939 r. Ciano przebywał w Polsce 25-28 II 1939 r. Wizytę hr. Ciano przewidywałem jako jakąś próbę pośrednictwa. Nie obiecywałem sobie po nim nic dobrego, chciałem tylko sprawdzić do- datkowo, czy uporczywość Ribbentropa to tylko taktyka, czy już osta- teczna decyzja. Całej wizyty Ciano nie mogłem w ogóle zrozumieć. W roz- mowach politycznych był mglisty i ogólnikowy, w sprawach niemieckich nie wysunął niczego godnego uwagi. Natomiast Ciano niespodziewanie zaproponował wymianę wizyt między Prezydentem RP a Królem Wło- skim, i to nalegając, aby polska wizyta odbyła się już w kwietniu lub w maju. Wobec dysproporcji między polityczną wartością rozmów a pro- pozycją Ciano zbyłem zaproszenie uprzejmą wymówką. SOJUSZ ANGIELSKI Od początku niepokojących obserwacji co do zamiarów Niemiec roz- ważałem możliwość wzmocnienia naszej reasekuracji na Zachodzie. Wró- ciliśmy do prób usprawnienia działania aliansu francuskiego.5 Rozmowy były dość przewlekłe, a reakcja francuska chwiejna. Skupiłem obserwa- cję na teren angielski. Wobec relacji o głębokiej reakcji na cyniczną tak- tykę Hitlera w Monachium i po Monachium wykorzystałem najbliższą rozmowę z ambasadorem angielskim, aby wypowiedzieć opinię, „iż jedyną istotną stratą, którą ponieśliśmy rezygnując z miejsca w Radzie Ligi, jest utrata bezpośredniego kontaktu z angielskimi mężami stanu, w epoce kie- dy Europa może być terenem wielkich wstrząsów". Reakcja była szybka i jasna. W parę dni później ambasador Kennard oświadczył mi, że kon- takt taki jest możliwy i pożyteczny, nie tylko w Genewie, ale np. w Lon- dynie, pod jakimś pretekstem albo i bez pretekstu.6 Wobec tak żywej reakcji ułożyliśmy wkrótce termin 2 kwietnia. Sprawa aliansu w moim przekonaniu zarysowała się realnie, choć była to idea nowa. Myślałem początkowo, że Anglia będzie wolała jakieś ogólniki jawne, a układ taj- ny, może między sztabami, jak z Francją przed 1914 rokiem. Wobec szyb- 5 Niejasne, prawdopodobnie chodzi o rozmowy amb. J. Łukasiewicza z min. G. Bonne- tem w lutym i w marcu 1939 r., ale inicjatorem była strona francuska, która chciała roz- luźnienia sojuszu. 6 15 III 1939 r. wojska niemieckie wkroczyły do Pragi likwidując niezawisłość Czechosło- wacji. 17 III 1939 r. Foreign Office rozesłał do swoich placówek (m. in. w Warszawie) instruk- cję zalecającą wybadanie stanowisk właściwych rządów wobec perspektywy dalszej ekspan- sji Niemiec. 22 III 1939 r. H,. Kennard zwrócił się do Becka z pytaniem, jakie jest stanowisko rządu polskiego. Jednocześnie Ribbentrop 21 III 1939 r. w ultymatywnej formie nalegał na przyjęcie propozycji niemieckiej (por. przyp. 2). Dyplomacja polska postanowiła żądanie niemieckie odrzucić, natomiast przyjąć (rozmowa Becka z Kennardem 29 III 1939 r.) de- klarację rządu brytyjskiego w sprawie Polski (tzw. gwarancje). Wtedy też uzgodniono spra- wę wizyty. kiego dojrzewania polityki angielskiej postarałem się na wszelki wypadek na konferencji na Zamku o pełnomocnictwa do tego rodzaju układu. Oświadczenie Chamberlaina z 31 marca o objęciu gwarancjami (jedno- stronnymi) angielskimi Polski uzgodnione było ze mną. Nabrałem już wtedy pewności, że można próbować głębszych i trwalszych rozwiązań, ciągle jeszcze nie będąc pewnym, co będzie mogło być jawnie postano- wione. Uzupełniłem pierwotny swój program,7 znów aprobowany na zwy- czajowej konferencji zamkowej, wprowadzając myśl układu wzajemnego jako dającego więcej szans i mocniejszą pozycję dla naszej polityki, którą w sprawie wschodu Europy dość trudno było zawsze z państwami za- chodnimi uzgodnić. Wobec jasnego już faktu, że całkowite prawie kierownictwo polityki zagranicznej Francji, i Wielkiej Brytanii znajduje się w Londynie, sądzi- łem, że decydować będzie zakres układu z tym kierowniczym czynnikiem. W szeregu rozmów na Quai d'Orsay, w których co kilka dni przedstawia- no inne projekty, wycofując się z nich następnie, w porozumieniu z mar- szałkiem Śmigłym zdecydowane zostało, że alians francuski spróbujemy wzmocnić i sprecyzować na drodze wojskowej, uzupełniając stronę poli- tyczną w zależności od wyników spotkania londyńskiego. W tych warun- kach, mimo napięcia wywołanego nowymi wydarzeniami w Czechach,8 zdecydowaliśmy się utrzymać za wszelką cenę termin podróży do Lon- dynu. Pierwszy dzień 9 poświęciłem na sprawdzenie słuszności lub przypusz- czeń, że Anglia tym razem dojrzała do wielkich decyzji. Wobec tego po- stawiłem z miejsca zasadę aliansu wzajemnego, gdzie sprecyzowaliśmy z Chamberlainem i Halifaxem te rejony, które każde z naszych państw uważa dla siebie za kwestię życiową (szczegóły bardzo dokładnie uwzględ- nione w protokołach z rozmów londyńskich). Według wiarygodnej relacji ten sposób postawienia sprawy nadaje zupełnie inny charakter negocjacji. Wobec gotowości Anglii zawarcia aliansu jawnego (na razie prowizo- rium,10 lecz o natychmiastowym działaniu) wziąłem na swą odpowiedzial- ność tę formułę układu, ażeby nie zmarnować okazji, która mogłaby się łatwo nie powtórzyć. Deklaracja Chamberlaina z 5 kwietnia była tekstual- nie uzgodniona.11 Zdawałem sobie sprawę, że alians ten obciąży i tak już napięte stosunki 7 24 III 1939 r. 8 Prawdopodobnie Beckowi chodzi o aneksję Kłajpedy dokonaną 23 III 1939 r., gdyż Wydarzenia w Czechosłowacji były wcześniej. Por. przyp. 6. 9 Beck przyjechał do Londynu 3IV 1939 r. o godz. 16.20, wyjechał zaś z powrotem 7 kwietnia. 10 Układ polsko-brytyjski został jedynie parafowany. 11 Ogłoszono go po wyjeździe Becka, czyli w dzień później. z Niemcami. Niemniej jednak byłem przekonany, że będzie to bądź to ostatni skuteczny środek prewencyjny, bądź też decydujące posunięcie dla zapewnienia naszemu Państwu potężnego alianta, gdyby Niemcy nie chciały się już cofnąć z agresywnych zamiarów w stosunku do nas. Miałem w pamięci rozmowę z Hitlerem z lata 1935 roku, w której on kilkakrotnie wracał do twierdzenia, że „naród niemiecki dla pomyślnego rozwoju potrzebuje na kontynencie dobrych stosunków z Polską, zaś w skali światowej dobrych stosunków z Anglią. Reszta to sprawy dodatko- we." Ponieważ oświadczenie pochodziło jeszcze z czasów, kiedy Hitler mówił znacznie szczerzej o celach swej polityki, musiałem tę sprawę brać znacznie poważniej. Dodatkowym czynnikiem w rozmowach angielskich była sprawa rosyj- ska.12 W momencie mojej londyńskiej wizyty nie była ona jeszcze w Anglii dostatecznie wyjaśniona. Chamberlain i Halifax odnosili się do Sowietów z wyraźną nieufnością, zarówno jako do partnera w skali międzynarodo- wej, jak do czynnika podejrzanego o poszukiwanie nacisków wewnętrz- no-politycznych na decyzję rządu angielskiego. Większe zainteresowanie dla tej sprawy wykazywały elementy na pozór skrajnie odmienne, a Chur- chill jako człowiek, który zachował niespodziewany zasób energii i nie- zmniejszoną animozję do Niemiec, lecz zarazem rozumował kategoriami 1914 roku, to znaczy widział Rosję jako problem, a komunizm jako fazę przejściową - oraz Eden zaplątany w oksfordzką i genewską metodę my- ślenia, nie robiący wrażenia kogoś, kto by myślowo ten problem pogłębił, ale przez swą przeszłość ministerialną dość do tych spraw przywiązany. Niewątpliwe natomiast było silne oddziaływanie Francji, uparcie po- wracającej do koncepcji rosyjskiej jako klucza dla stworzenia równowagi europejskiej. Chciałbym dodać nawiasowo, że w moim najgłębszym przekonaniu przez cały okres mojej pracy politycznej w dziedzinie spraw zagranicznych, tj. w praktyce przez 20 lat, nabrałem najgłębszego przekonania, że czyn- nikiem zasadniczym dzielącym naszą politykę od polityki francuskiej nie były nigdy sprawy niemieckie, a zawsze zagadnienie rosyjskie.J W sytuacji, którą zastałem w pierwszych dniach kwietnia w Londynie, sądziłem, że najpraktyczniej będzie zająć stanowisko, które zostało spre- cyzowane w protokołach moich rozmów z Chamberlainem. W skrócie wyglądało ono w ten sposób: Nie mamy, my Polacy, zaufania do Rosji ani do celów jej polityki. Widzimy na podstawie doświadczenia dwa impe- rializmy: „carski" lub komuny. W praktyce, jeśli chodzi o nasze sprawy, 12 Mowa o brytyjskich zabiegach zmierzających do wciągnięcia ZSRR do ewentualnej koalicji antyhitlerowskiej bądź też skłonienia rządu ZSRR do wydania deklaracji o wymo- wie antyniemieckiej. wychodzi to prawie na to samo. Rozumiem natomiast, że w obliczu za- grożenia niemieckiego nie ma żadnego interesu zniechęcania Rosji, i le- piej zabezpieczyć jej przynajmniej neutralne stanowisko. Nie wierzymy w sowieckie zaangażowanie a fond13 po stronie naszych aliantów i naszej. Pragnęlibyśmy, ażeby ten czynnik nie grał jako wrogi. Z naszej strony mając na uwadze zarówno ostatnią szansę uniknięcia wojny z Niemcami, jak też ostrożność, nakazaną przez doświadczenia, wykorzystaliśmy po napięciach jesieni 1938 r. najbliższą sposobność, aby przywrócić nasze stosunki sąsiedzkie wyrażone w naszym pakcie o nieagresji.14 Nie będzie- my przeszkadzać żadnym próbom porozumienia między Anglią i Francją z jednej strony a Sowietami z drugiej strony. Natomiast, podobnie jak było to w czasie zawierania paktu francusko-sowieckiego o wzajemnej pomo- cy, musimy się zastrzec, że żaden układ, zawarty przez naszych zachodnich aliantów bez naszego udziału, nie może na Polskę nakładać żadnych no- wych obowiązków. Praktycznie bylibyśmy zadowoleni, gdyby nasi alian- ci zachodni doszli z Sowietami do takiego porozumienia, które nam pozwo- liłoby korzystać w razie wojny z Niemcami z tranzytu materiału wojen- nego od zachodnich aliantów przez Sowiety do nas oraz z dostaw surow- ców i materiałów sowieckich potrzebnych nam do prowadzenia wojny. W owym czasie ministrowie angielscy z wyraźną niechęcią odnosili się jeszcze do negocjacji z Sowietami, podzielając raczej nasz punkt widze- nia na praktyczne możliwości ewentualnego układu. Kończąc negocjacje londyńskie staraliśmy się wspólnie z angielskimi ministrami sprecyzować pojęcie wzajemności naszego układu. Anglicy oświadczyli, że Zjednoczone Królestwo bronić się musi nie tylko na wy- spach, co byłoby już za późno, lecz także na przedpolu, tj. na wybrzeżach Morza Północnego. W pierwszym ujęciu wymieniano z ich strony Belgię, Holandię i Danię, dodając, że Francuzi żądają od nich także Szwajcarii jako casus foederis.15 Odpowiedziałem, że mam pełnomocnictwa do przy- jęcia zasady wzajemności i gwarancji, ale wobec tak szerokiej interpre- tacji, dawanej przez Anglików, zastrzegam sobie aprobatę mego Rządu dodając, że osobiście przypuszczam, że Rząd nasz taką formułę przyjmie, będzie jednak zmuszony ze swej strony rozszerzyć gwarancje angielskie na wypadek, gdybyśmy mieli udzielić pomocy państwom bałtyckim, oczy- wiście w wypadku, gdyby one swej niezależności lub neutralności broniły z bronią w ręku i zwróciły się do nas z żądaniem pomocy. Wszystko to zo- stało zaprotokołowane jako pactum de contrahendo.16 Dłuższe kontro- 13 - gruntowne, rzeczywiste (fr.). 14 Por. przyp. 217 na s. 156. 15 - przypadek, w którym traktat zobowiązuje państwa sprzymierzone do wspólnej akcji (łac.). 16 - porozumienie o zaciągniętych zobowiązaniach (łac.). wersje istniały między nami co do sprawy rumuńskiej. Anglicy, którzy dość lekkomyślnie udzielili swej gwarancji Rumunii, nie bardzo wiedząc, jak ją mogą zrealizować, chcieli nam tę sprawę „podrzucić", obarczając nas wykonaniem tej gwarancji. Wyjaśniłem z mej strony, że interesy Rumunii, jako naszego alianta przeciw Rosji, nie są nam nigdy obojętne, ale w rejonie naddunajskim mu- simy, zgodnie z naszą historią i naszymi dzisiejszymi interesami, prowa- dzić politykę własną. Nie mając dość sił, aby angażować się w sposób de- cydujący na południe od Karpat inaczej jak przeciw Rosji, skoncentrowa- liśmy nasze wysiłki, aby: 1) pracować nad uregulowaniem stosunków ru- muńsko-węgierskich, 2) aby udzielić Węgrom pewnej moralnej i dyplo- matycznej pomocy potrzebnej, aby ten naród, mający głębokie przywią- zanie do swej niezależności, zachował odporność przeciw tendencjom niemieckim zmierzającym do uczynienia z Węgier wasala Niemiec. Akt kapitulacji Węgier pod naciskiem niemieckim mógłby nas skłonić do re- wizji tej polityki. Polityki tej natomiast nie uważam za przegraną. Roz- szerzenie naszego casus foederis z Rumunią na gwarancje jej granic od strony Węgier w moim najgłębszym przekonaniu wepchnie broniące się jeszcze Węgry definitywnie w orbitę Niemiec, czym ani sobie, ani Rumunii, ani Anglii nie pomożemy. Idea ta znalazła bardzo trafne rozwiązanie w for- mule użytej w naszym ostatecznym traktacie sojuszniczym z Anglią, pod- pisanym 25 sierpnia 1939. Stanowisko nasze wyjaśniłem zresztą Rumu- nom, tj. min. Gafencu w osobistej rozmowie w czasie jego przejazdu przez Kraków do Berlina dn. 17IV 1939 roku.17 G[afencu] zupełnie dobrze zrozumiał naszą politykę, uważając sam, że dla Rumunii ostrożniejsza polityka dać może lepsze rezultaty. NB. Muszę stwierdzić, że Węgry w czasie wojny niemiecko-polskiej od- mówiły przemarszu wojsk niemieckich przez swe terytoria. Rząd węgier- ski rozkazał podminować tunel w Koszycach i mosty kolejowe i zawiado- mił mnie o tym dnia 11 września. Jako motyw Węgry podały, że jest to sprawa honoru narodu węgierskiego. Z drugiej strony Lord Halifax w pierwszych dniach sierpnia zawiado- mił mnie przez ambasadora Raczyńskiego, że nabrał przekonania, iż moja teza węgierska była słuszna. Wracając z Londynu na dworcu w Berlinie 18 powiadomiłem ambasa- dora Lipskiego grosso modo 19 o układzie angielskim, podkreślając, że układ ten jako całkowicie analogiczny do sojuszu polsko-francuskiego, w założeniu przynajmniej, nie pozostaje moim zdaniem w żadnej sprzecz- 17 Faktycznie w wagonie kolejowym na trasie Kraków-Katowice. 18 8 IV 1939 r., politycy niemieccy tym razem przejazd Becka zignorowali. 19 - w ogólnych zarysach (łac.) ności z paktem o nieagresji polsko-niemieckim, gdyż nosi charakter czy- sto defensywny. Równocześnie poleciłem ambasadorowi uprzedzić Wil- helmstrasse, że zaraz po powrocie mam zamiar poinformować ambasa- dora Rzeszy w Warszawie o celach i charakterze tego układu. Mimo że przybyłem do Warszawy w przeddzień Świąt Wielkiejnocy, poleciłem uprze- dzić p. von .Moltke, że gotów jestem przyjąć go w tej sprawie bezzwłocz- nie, odkładając w tym celu mój wyjazd na parodniowy świąteczny odpo- czynek. Ambasada niemiecka udzieliła mętnej odpowiedzi, komunikując najpierw, że ambasador zgłosi się w dniu następnym, dodając następnie, że został zatrzymany w Berlinie. Ambasador Rzeszy nie zgłosił się do mnie nigdy w tej sprawie. Zgodne z instrukcją oświadczenie ambasadora Lipskiego nie znalazło żadnej odpowiedzi. P. Prezydent RP, marszałek Smigły-Rydz i Premier na konferencji odby- tej na Zamku po moim powrocie bez zastrzeżeń zaaprobowali to szersze rozwiązanie, które przeprowadziłem w Londynie. Prasa niemiecka i wiadomości z kół dyplomatycznych zapowiadały pu- bliczne wystąpienie kanclerza Hitlera w związku z sytuacją europejską. Widoczne było, że Hitler i rząd Rzeszy unikają przy tym jakichkolwiek kontaktów z nami. Z mej strony miałem sytuację wewnętrzno-polityczną dość obciążoną przez fakt, że w czasie budżetowej sesji parlamentu uchylałem się od za- sadniczego expose, uważałem jednak, że sytuacja międzynarodowa, a w szczególności stosunki polsko-niemieckie są tak niebezpieczne, że wszelkie przedwczesne wypowiadanie opinii generalnej o położeniu może być nieostrożne i wolałem narazić się na zarzuty w kraju, niż skompromi- tować interesy naszej polityki zagranicznej. Brałem także pod uwagę, że w Niemczech u kanclerza Hitlera obok interesów merytorycznych grają dużą rolę interesy sztucznego prestiżu.) Już 4 stycznia 1939 roku w Bertechsgaden mogłem wyczuć ze strony Hitlera ambicje organizowa- nia nie tylko Niemiec, ale Europy, a może być i świata! W tych warunkach wolałem zostawić mu pierwsze słowo, zarówno ze względu na taktykę w stosunkach polsko-niemieckich, jak i na przywiąza- nie świata anglosaskiego i Francji do szczególnej ostrożności w dziedzi- nie tak zwanej odpowiedzialności za wojnę, i to nie tylko w meritum, ale i w zewnętrznych formach przedstawienia sprawy. 28 kwietnia 1939 roku kanclerz Hitler w swojej mowie przedstawił żą- clanie włączenia Gdańska do Rzeszy i eksterytorialności autostrady przez Pomorze jako żądania nie podlegającego dyskusji, a w dodatku jako żą- dania: „w przeszłości raz tylko postawionego".20 20 Tekst wystąpienia zob.: Sprawa polska w czasie drugiej wojny światowej. Zbiór doku- mentów, Warszawa 1965, s. 19-22. Odczekawszy nadzwyczajne zwołanie Izb Poselskich, zdecydowałem się postawić całość sprawy wobec Niemiec, wobec obywateli Rzeczypospo- litej i wobec świata w syntetycznym ujęciu.21 Po raz pierwszy wypadło mi wyjść ze świadomie narzuconego sobie węższego omawiania polityki pol- skiej, którą starałem się oddzielić od doktrynalnych i imperialistycznych zapędów wielkich mocarstw i, w przeczuciu wielkiego zasadniczego star- cia idei i interesów, postawić naszą metodę w ramach kryzysu grożące- go całej Europie. Pragnąłem unikać zlokalizowania naszych najbardziej żywotnych zagadnień i raz jeszcze miałem na myśli, że tylko jasne po- stawienie sprawy może być bądź to ostatnim środkiem zapobiegawczym, bądź też drogą do zaangażowania sił naszego kraju w ramach wielkiej wojny koalicyjnej. Jak wspomniałem poprzednio, negocjacje z rządem francuskim, mające na celu usprawnienie działania naszego traktatu sojuszniczego, przewle- kały się dzięki tradycyjnym metodom Quai d'Orsay. Zdecydowana po- przednio metoda przeniesienia najpierw punktu ciężkości na rozmowy wojskowe znalazła swój wyraz w misji generała Kasprzyckiego do Pary- ża.22 W rezultacie tej misji podpisany został protokół między generałem Kasprzyckim a generałem Gamelin, który stwierdzał gotowość „do na- tychmiastowego współdziałania wobec niemożności zastosowania proce- dury Ligi Narodów" oraz określił techniczne formy i daty wystąpienia Francji. Protokół ten został mi przez marszałka Śmigłego zakomuniko- wany. Za najważniejszy szczegół uważałem zobowiązanie Francji do roz- poczęcia generalnej ofensywy w 15 dniu mobilizacji francuskiej. Docho- dzące do nas wiadomości, jakoby koncentracja francuska przewidywała zgrupowanie gros sił lądowych przeciwko Włochom, a pozostawienie od strony Niemiec tylko silnej osłony, zostały w owym czasie przez gene- rała Gamelin kategorycznie zdementowane. Wytworzona sytuacja dawała nam maksimum reassurance,23 na pa- pierze przynajmniej, nie zamykając - jeśli chodzi o nasze stanowisko, tak jak je publicznie sformułowaliśmy - możności dalszych rozmów z Niemcami. Nie miałem natomiast złudzeń, że ujęcie sprawy Gdańska i sprawy autostrady, postawione w mowie Hitlera nie tylko jako jedno- stronne żądanie, ale opatrzone jeszcze zastrzeżeniem, że chodzi tu o prze- szłość, a nowe żądania mogą nastąpić, stworzyło sytuację prawie bez wyjścia. 21 5 V 1939 r.; J. Beck, Przemówienia..., s. 426-432. 22 Rozmowy prowadzono w dniach 15-17 V 1939 r., a 19 V podpisano rzeczony proto- kół. Tekst por. J. Ciałowicz, Polsko-francuski sojusz..., s. 285-286. 23 - reasekuracji (fr.). Alianci nasi, mimo swych sugestii i zwrócenia w naszym kierunku prób negocjacyjnych, komunikowali nam ocenę raczej pesymistyczną, ze swej strony aktywując gorączkowo negocjacje z Moskwą. W tej sprawie Angli- cy kierownictwo rokowań i przewodnictwo delegacji pozostawili Fran- cuzom, nie chcąc wyraźnie brać odpowiedzialności za te sprawy. Sowiety grały wyraźnie na zwłokę, wysuwając coraz to nowe żądania, żądania coraz trudniejsze do przyjęcia. Moskwa, coraz bardziej wymagająca wo- bec naszych aliantów, w stosunku do nas stosowała daleko idącą uprzej- mość. Ustąpienie Litwinowa wnosiło tu nowe elementy. Można było są- dzić, że specyficzny uraz psychiczny tego człowieka, litwaka z pochodze- nia, w stosunku do Polski zniknął z jego odejściem. Mołotow objąwszy tekę24 od razu przystąpił do zlikwidowania zaległych drobniejszych spraw spornych i w szybkim tempie doszliśmy do zawarcia korzystnego układu handlowego, rozszerzającego bardzo poważnie naszą wymianę gospo- darczą.25 W ramach układu ze strony sowieckiej przewidziany był import do Polski szeregu surowców ważnych pod kątem widzenia wojny. W okre- sie letnim zawiadomiono mnie, że Potiomkin wracając z Turcji przejeż- dżać będzie przez Warszawę. Pragnąc pójść na rękę polityce aliantów i dążąc w ramach naszych politycznych możliwości do zapewnienia sobie frontu wschodniego w razie konfliktu z Niemcami, wyraziłem dyskretnie chęć spotkania z Potiomkinem. Inicjatywa ta została żywo przyjęta i Po- tiomkin odwiedził mnie w Warszawie dnia 10 maja. Rozmowa trwała półtorej godziny. Stwierdziłem, że Potiomkin, który przybył poprzedniego wieczora, długo w nocy rozmawiał telefonicznie z Moskwą. Wynik naszej rozmowy można było streścić w sposób nastę- pujący: z mojej strony stwierdziłem, że mam wrażenie, iż szereg szeroko rozszerzanych po świecie pogłosek o jakichkolwiek naszych umowach z Niemcami co do wspólnej akcji przeciw Sowietom został przez bieg wy- padków kategorycznie zdementowany. Wyraziłem przekonanie, że w ten sposób odpadły przeszkody na drodze do kształtowania naszego dobrego sąsiedztwa nie tylko według litery, ale i według ducha naszego układu z 1932 roku. Oświadczenie to podkreśliłem stwierdzeniem, że żadna po- ważna akcja zbrojna przeciw Sowietom w Europie nie jest możliwa bez naszego udziału. A zatem bezpieczeństwu Sowietów nic nie grozi z chwilą, kiedy w stosunku do nich Rząd Polski takich intencji nie żywił. Potiomkin bardzo gorąco podkreślił znaczenie tego faktu i stwierdził, że całkowicie podziela mój pogląd co do interesu, jaki mają Sowiety w stanowisku Pol- ski. Oświadczył mi, powołując się na upoważnienie swego rządu, że gdy- by Polska stała się obiektem napaści z zachodu, to liczyć może na całko- 24 Mołotow objął stanowisko ministra spraw zagranicznych 4 V 1939 r. 25 Układ handlowy zawarto już 19 II 1939 r. (uwaga Becka dotyczy jego ratyfikacji). witą życzliwość ze strony Związku Sowieckiego. Zrobił nawet aluzję, że może kiedyś trzeba będzie szerzej o tym pomówić. Zakończyliśmy roz- mowę stwierdzeniem, że najlepiej byłoby utrzymać pokój, ale w razie gdy- by ktoś ten pokój chciał naruszyć, to wszyscy inni mają wspólny interes w niedopuszczeniu do tego, aby metody agresywne miały decydować o przy- szłości Europy. Nowy ambasador sowiecki26 w parę dni później zakomunikował mi, że Mołotow „z dokładnością właściwą inżynierom" przestudiował paro- krotnie raport Potiomkina o rozmowie ze mną, którą ocenił jako bardzo pozytywną i określającą te rozsądne ramy, jakie powinny istnieć w sto- sunkach polsko-sowieckich. Dodał przy tym: „Mołotow powiedział: «Ja właściwie bardzo dobrze rozumiem pułkownika Becka»." Rewanżując się, a było to w dwa dni po pierwszej mowie Mołotowa,27 odpowiedziałem, że ja jeszcze dobrze rozumiem Mołotowa. Niedługo po tym wydarzeniu Francja i Anglia z inicjatywy francuskiej rozpoczęły konkretne negocjacje w Moskwie o pakt wzajemnej pomocy przeciw Niemcom.28 Sowiety prowadziły te rozmowy działając wyraźnie na zwłokę i wykazując w swych żądaniach stałe tendencje do ustalenia gwarancji mocarstw dla szeregu mniejszych państw, nie licząc się zupeł- nie z pozycją zainteresowanych. Odnosiło się to w szczególności do państw bałtyckich. Kiedy negocjacje o układ polityczny na pozór zbliżały się do. końca, rząd sowiecki zmienił nagle taktykę i zażądał jako condition preala- ble29 zawarcia konwencji wojskowej, deklarując dopiero potem gotowość do podpisania układu politycznego. W tym okresie negocjacji poza infor- macjami udzielanymi nam dokładnie ze strony angielskiej, a bardzo ogól- nikowo ze strony francuskiej nie spotkaliśmy się z żadnej strony z żąda- niem wzięcia udziału w rozmowach. Problem ten został dopiero przez Francuzów lekko poruszony, kiedy przyszło do rozmów wojskowych. Oświadczono nam, że prawdopodobnie będzie żądanie polskiego obser- watora przy tych rozmowach. Do Moskwy przybyła 11 sierpnia misja wojskowa francusko-angielska.30 Anglicy niewątpliwie świadomie prze- wodnictwo delegacji i wszystkie sprawy lądowe zostawili Francuzom. Roz- mowy wojskowe potoczyły się na pozór szybciej, można przypuszczać, że Sowiety starały się wydobyć maximum informacji. W ostatniej chwili31 26 Nikołaj Szaronow przybył do Warszawy w czerwcu 1939 r.; stanowisko to wakowało od dwóch lat. 27 31 V 1939 r. na III sesji Rady Najwyższej ZSRR. 28 Mowa o misji dyplomaty z kierownictwa Foreign Office Williama Stranga, który 15 VI 1939 r. odbył wstępną rozmowę z Mołotowem w Moskwie. 29 - warunku wstępnego (fr.). 30 Delegacja przybyła 12 VIII 1939 r. do Moskwy; polski przekład wersji rosyjskiej pro- tokołów rozmów: „Sprawy Międzynarodowe" 1959, nr 7-8, 9. 31 W dniu 14 VIII 1939 r. Woroszyłow oświadczył delegacji franco-brytyjskiej, że rząd sowiecki ocze- kuje od swych partnerów, ażeby dla zapewnienia skutecznej pomocy Armii Czerwonej Francja i Anglia uzyskały od Polski zgodę na przemarsz sił sowieckich przez terytorium Polski, i to w dwóch rejonach: a) przez Mało- polskę Wschodnią i b) przez Wilno. Generał Doumenc zajął w pierwszej chwili jedyne, moim zdaniem, słuszne stanowisko, oświadczając, że Pol- ska jest państwem suwerennym, skutkiem czego tego rodzaju zagadnienie może być omawiane tylko wprost z Polską. Po dłuższej debacie i naradzie Woroszyłowa z „rządem" (Stalin), Woroszyłow oświadczył, że między ZSRR a Polską nie ma umów, które by uzasadniały tego rodzaju wystą- pienie, którego też rząd sowiecki nie ma zamiaru uczynić, pozostawiając kontrahentom załatwienie tej sprawy w Warszawie. Przewodniczący de- legacji wojskowej franco-brytyjskiej podjął się tym razem (nie informując nas z góry) pośrednictwa wysondowania terenu. Odpowiednia demarche została zrobiona nie kanałem wojskowym, lecz u mnie, przez ambasadora francuskiego z naciskiem, przez ambasadora angielskiego poparta dla formy. Przedstawiłem zagadnienie najwyższym czynnikom państwowym, oświad- czając ze swej strony, że formę wystąpienia sowieckiego uważam za nie- dopuszczalną, redukowałaby ona Polskę do roli obiektu martwego w tej całej sprawie. Mój punkt widzenia nie wywołał zastrzeżeń. Wobec tego odpowiedzia- łem ambasadorom państw sprzymierzonych, że stanowisko zajęte przez gen. Doumenc uważam za jedynie słuszne i że Rząd nasz inaczej na to patrzeć nie może. Jesteśmy zainteresowani w życzliwym stanowisku So- wietów w ramach ich realnej możliwości w razie konfliktu na Zachodzie, ale nie możemy dopuścić do traktowania naszego terytorium jako przed- miotu negocjacji między państwami trzecimi. Dla ambasadora angielskie- go odpowiedź była wystarczająca. Ambasador francuski nalegał na zna- lezienie jakiegoś wyjścia i sugerował przeniesienie rozmów na negocjacje między Sztabami Generalnymi. Odpowiedziałem mu, że w Polsce istnieje jedna polityka i jedna metoda państwowego działania, a zatem Sztab Głów- ny nie może odpowiedzieć nic innego niż ja. Analogicznej odpowiedzi udzielił gen. Stachiewicz attaches wojskowym francuskiemu i angiel- skiemu.32 Mimo że dla nas taktyka sowiecka była jasna i nie budząca najmniej- szego zaufania, tym razem jeszcze zrobiłem wysiłek, aby nie utrudniać akcji naszych aliantów. W wyniku rozmów uzgodniliśmy oświadczenie szefa misji wojskowej alianckiej w Moskwie brzmiące mniej więcej w spo- 32 Szczegóły por.: Polskie akty dyplomatyczne odnoszące się do rokowań brytyjsko-fran- cusko-sowieckich w okresie przed wybuchem drugiej wojny światowej, Londyn 1955. sób następujący: Sztaby Generalne francuski i angielski mają pewność, że w razie konfliktu państw sprzymierzonych z Niemcami, wywołanego agresją niemiecką, istnieją podstawy do życzliwego porozumienia między Polską a Związkiem Sowieckim. Ramy tego porozumienia winny być usta- lone między obu zainteresowanymi państwami. Dla wyjaśnienia sytuacji delegacja franco-brytyjska oczekuje od władz sowieckich konkretnego planu współdziałania Sowietów przeciw Niemcom. Jeśli mię pamięć nie myli, Woroszyłow wysłuchał tego oświadczenia bez reakcji, a bezpośred- nio potem rząd sowiecki wydał komunikat o decyzji zawarcia paktu nie- agresji między Niemcami a Sowietami. Obrady między Woroszyłowem a misją aliancką formalnie zostały odroczone. Misja aliancka była obecna w Moskwie w czasie pierwszej wizyty Ribbentropa, dopiero na wyraźny rozkaz swych rządów, wydany wobec jaskrawości taktyki sowieckiej (w ko- munikacie mówiącym o pakcie o nieagresji wspomniano, iż decyzja zosta- ła powzięta dawno), misja opuściła Moskwę.33 Jeśli chodzi o nas, nie nastąpiła żadna nowa demarche Sowietów, a za- chowanie się Mołotowa wobec naszego ambasadora w Moskwie 34 oraz ambasadora sowieckiego w Warszawie nie dawało żadnych nowych ele- mentów. Dla zrozumienia całości negocjacji wyprzedziłem w chronologii bieg wypadków. W stosunkach polsko-niemieckich nie było od maja żadnej poważniej- szej wymiany poglądów. Ambasadorowi RP w Berlinie - pragnąc wy- czerpać wszystkie środki, które by mogły zapobiec zbrojnemu konflikto- wi - poleciłem w ramach godności jego misji próbować w drodze nieofi- cjalnej kontaktów informacyjnych. W szczególności poleciłem mu szu- kać rozmów z marszałkiem Goeringiem, który od 1934 roku był wyraźnie reprezentantem polityki nieagresji w stosunku do Polski. Sposobność na- darzyła się przez fakt zaproszenia ambasadora Lipskiego na cykl polo- wań przez Goeringa. Ambasador dziękując za zaproszenie wyraził chęć dokonania tego osobiście. Rozmowa, która miała miejsce w Berlinie, wska- zywała wyraźnie, że Goering nie ma w polityce zagranicznej Rzeszy tego znaczenia, które miał poprzednio, oraz że sprawy rozwijają się w sposób niepokojący. Jedno zdanie uderzyło mnie w tej rozmowie: „Panie ambasa- 33 Ribbentrop przyleciał do Moskwy 23 VIII 1939 r. i tego dnia podpisano radziecko- -niemiecki pakt o nieagresji; tekst polski zob.: Sprawa polska w czasie drugiej wojny świato- wej..., s.33-34. Po raz drugi Ribbentrop był w Moskwie miesiąc później. Rokowania ra- dziecko-brytyjsko-francuskie zostały formalnie zawieszone 25 VIII, a misje wyjechały w trzy dni później. 34 Był nim Wacław Grzybowski. dorze, nam przecież wcale nie chodzi o Gdańsk, kamieniem obrazy jest wasz alians z Anglią." Jeśli chodzi o zewnętrzne pozory, to jedynie Kanclerz usiłował utrzymać pewne formy w stosunku do nas. Wyrażało się to mię- dzy innymi w sposobie potraktowania naszego ambasadora w czasie przy- jęcia ks. Pawła Jugosłowiańskiego w Berlinie. Ambasador von Moltke był właściwie w Warszawie nieobecny, w każdym razie nie zgłaszał się do mnie. Propaganda niemiecka podjęła przeciw nam kampanię na temat spraw mniejszościowych. Pisma podawały codziennie mniej, więcej zmy- ślone przykłady prześladowania ludności niemieckiej. Przypominało to przygotowania do akcji zwróconej przeciw Czechosłowacji. Z drugiej stro- ny przypisywano nam tendencyjnie wojownicze zamiary. Stwierdzić na- leży, że z polskiej strony popełniono w tej sprawie pewne nieostrożności. Bezpośrednio po mojej majowej mowie, w której świadomie zastosowa- łem najdalej idący umiar w obliczu powagi sytuacji, dwóch członków ga- binetu wygłosiło niezbyt rozsądne przemówienia, traktując agresywnie nasz stosunek do Niemiec, prawdopodobnie dla dogodzenia zbyt łatwo zapalnym nastrojem opinii, zwłaszcza w dzielnicach zachodnich. Zmusiło mnie to do pisemnego zwrócenia się do Prezesa Rady Ministrów z żąda- niem, aby pp. ministrowie nie wypowiadali się publicznie w sprawie sto- sunku do innych mocarstw inaczej jak w porozumieniu ze mną. Premier wydał tajny okólnik do wszystkich członków Rządu zabraniający tego rodzaju wystąpień. Z drugiej strony wojewodowie, w szczególności ślą- ski i poznański, jakby rywalizowali ze sobą wydając zarządzenia mało skuteczne, jeśli chodzi o zagadnienia mniejszości w prowincjach zachod- nich, dostarczające natomiast strawy dla propagandy niemieckiej. Byłem wobec tych wystąpień, mimo kilkakrotnych interwencji, dość bezsilny. Te błędy jednak w najmniejszym stopniu nie mogą usprawiedliwić postę- powania rządu Rzeszy, gdyż: 1) położenie mniejszości polskiej w Niem- czech już tylko skutkiem samego ustroju Rzeszy było niepomiernie gorsze niż położenie Niemców w Polsce, 2) wiadomości podawane przez inspi- rowaną prasę niemiecką były przez nas za każdym razem sprawdzane, a rząd Rzeszy nigdy nie umiał dostarczyć konkretnego potwierdzenia za- rzutów stawianych Rządowi Polskiemu. Według wiarogodnych źródeł można było przypuszczać, że w letnim okresie p. v. Ribbentrop i szereg jego kolegów wywierało presję moralną na Hitlera dla otrzymania osta- tecznej decyzji wojny przeciw Polsce,35 operując dwoma kategoriami ele- mentów: 1) opierając się na przesadnych bądź wprost kłamliwych danych przedstawiano Hitlerowi rzekomą martyrologię Niemców w Polsce, wy- 35 Beck się myli. Polecenie przygotowania kampanii przeciw Polsce („Fall Weiss") wy- dał Hitler w końcu marca, a dyrektywa dotycząca realizacji planu napaści na Polskę zo- stała podpisana przez Hitlera 11 IV 1939 r. olbrzymiając lokalne ekscesy, jak np. Tomaszów Rawski, do rozmiarów ogólnej polityki wewnętrznej Polski, 2) strasząc Hitlera oburzeniem na- rodu niemieckiego za „zdradę odwiecznych interesów niemieckich na wscho- dzie Europy". W miesiącach letnich napięcie stosunków polsko-niemieckich rosło poza tym skutkiem mnożenia się incydentów granicznych i iiicdwuznacznej aktywności Niemiec w WM Gdańsku. Sprawy gdańskie wymagały z naszej strony olbrzymiego wysiłku woli i cierpliwości. Niemcy korzystając z niewątpliwego faktu, że dominująca większość ludności W. Miasta była niemiecka, prowadzili na tym terenie działalność świadomie prowokacyjną, zasłaniając się, tj. Rzeszę, w razie naszej reakcji odrębnym charakterem państwowo-politycznym W. Mia- sta. Reakcje nasze następowały w pewnych etapach, „w wymiarze odpo- wiednim do prowokacji niemieckiej", jak określiłem tę taktykę wobec aliantów. Poprzednie długotrwałe dyskusje i spory na temat Gdańska w Lidze Narodów zmuszały mnie do wielkiej ostrożności w tej sprawie, gdyż dzięki intensywnej propagandzie niemieckiej opinia publiczna u na- j szych sprzymierzeńców nie rozumiała dostatecznie ani naszych żywotnych/^ interesów w tym mieście, ani symbolicznego znaczenia Gdańska w walce przeciw imperializmowi Trzeciej Rzeszy. Incydenty z naszymi celnikami, nieoficjalne uzbrajanie Gdańska dokonywane stopniowo itp. stworzyły dla pracy naszych organów państwowych na terenie W. Miasta sytuację nie do wytrzymania. Jedynie troska o to, aby nie załamać stopniowej ewo- lucji poglądów szerokiej opinii publicznej w Anglii i Francji, w krajach, w których ten czynnik liczy się rzeczywiście w decyzjach państwowych, skłaniały mnie do najdalej idącej powściągliwości. Przez stałą i wyczer- pującą informację gabinetów w Londynie i w Paryżu oraz ministra szwedz- kiego Sandlera, jako członka Komitetu Trzech Ligi Narodów dla spraw Gdańska, pozwoliła mi zapobiec wszelkim nieporozumieniom zarówno co do rzeczywistego celu działania Niemców, jak i co do naszej zdecydo- wanej woli skłaniającej nas z jednej strony do tego, ażeby się nie dać spro- wokować, tak stanowczej, jeśli chodzi o obronę naszych zasadniczych spraw. Wydaje mi się, że w bilansie wydarzeń stwierdzić można, że tę linię postępowania wytrzymaliśmy do końca. Znalazło to zresztą wyraz w mia- rodajnych oświadczeniach szefów rządów francuskiego i angielskiego. Zagadnienie to znalazło również wyraz w szczegółowej dyskusji w cza- sie wizyty gen. Ironside'a w Warszawie, w pierwszej połowie lipca 1939.36 Na życzenie rządu angielskiego rozmowy odbywały się między marszał- 36 Gen. E. Ironside przebywał w Polsce w dniach 17-21 VII 1939 r., jego wizytę poprze- dziły polsko-brytyjskie rozmowy sztabowe w Warszawie w końcu maja 1939 r. kiem Śmigłym a gen. Ironside'em przy udziale czynnika politycznego. W praktyce z polskiej strony brałem udział ja, ze strony angielskiej charge d'affaires Norton. Gen. Ironside, któfy zrobił przez swój prosty żołnier- ski język jak najlepsze wrażenie w Warszawie, przybywając do nas miał jasno zaznaczone instrukcje swego rządu, nie znał natomiast dostatecz- nie technicznych możliwości angielskich w dziedzinie spraw wojskowych, gdyż wyruszył do Warszawy w parę dni po swym przybyciu do Londynu z Gibraltaru, którego do tej pory był komendantem. Gen. Ironside dawał wyraz przekonaniu rządu brytyjskiego, że wojna z Niemcami jest nie- unikniona i że będzie prowadzona przez Anglię z całą bezwzględnością do końca Stwierdził poza tym, że rząd angielski i czynniki wojskowe cał- kowicie rozumieją i podzielają poglądy polityki polskiej: „Nie można da- wać Niemcom sposobności do stworzenia pozorów, że zostały sprowoko- wane, natomiast z caią bezwzględnością należy odrzucać dalsze próby za- łatwienia siłą przez Niemcy ich niemożliwych do przyjęcia żądań politycz- nych i terytorialnych." Ze strony Polski gen. Ironside otrzymał wszyst- kie potrzebne dane co do sił i środków, którymi będziemy rozporządzać w razie najazdu. W szczególności była podkreślona konieczność natych- miastowego współdziałania z nami lotnictwa mocarstw zachodnich, gdyż druzgocąca materialna przewaga niemiecka w tej dziedzinie może w prze- ciwnym razie sparaliżować nasz wysiłek obronny. Gen. Ironside, uzna- jąc słuszność naszych żądań, obiecał przestudiować bezzwłocznie możność przerzucenia sił lotniczych angielskich na terytorium Polski, zastrzegając się jednak, iż obawia się, że istniejące już przygotowane angielskie lotni- ska we Francji, zaopatrzone w personel techniczny i materiały, co zdwaja niejako obsługę lotnictwa angielskiego, może uczynić trudnym potrojenie niejako tego wysiłku na terenie polskim. Uważając jednak związanie sił lotniczych niemieckich za konieczność pierwszego okresu wojny, wyrażał przekonanie, że odpowiednia akcja angielsko-francuska z terenu francu- skiego musi natychmiast nastąpić. Poza tym uzupełniając rozmowy co do przysłania do Polski sztabowej misji angielskiej, obiecał dostarczenie drogą przez Gałacz 100 aparatów bombowych najnowszego systemu i ich akcję mającą na celu zwiększenie obiecanej już skromnej liczby aparatów myśliwskich hurricane. Poza tym powiadomił nas, że siły zbrojne na terenie francuskim podlegać będą jedno- litemu dowództwu francuskiemu, które jest jedynie miarodajne do przyj- mowania zobowiązań co do jej zastosowania. Dodał również, że połowa pokojowej armii angielskiej znajdującej się normalnie w koloniach i do- miniach, w sile 60 batalionów piechoty (angielskiej, nie licząc wojsk kolo- rowych), oraz odpowiednia proporcja innej broni będą skoncentrowane w Egipcie dla dalszego szerokiego strategicznego działania, zależnie od rozwoju wypadków wojennych. Użycie tych sił nie zależy od dowództwa 177 francuskiego. „Być może, że przyjdziemy do was przez Morze Czarne" - zakończył gen. Ironside. Rozmowy wojskowe, jak widać, wzięły kurs bardzo pozytywny, pozwa- lający na pewien optymizm. Odmienne doświadczenie zostało zrobione z próbą negocjacji finanso- wej. Od wczesnej wiosny, od czasu zasygnalizowania przeze mnie stanu zagrożenia wojennego, miesięczna dotacja budżetowa dla wojska zwiększo- na została ze środków pozabudżetowych dwukrotnie, nie licząc wewnętrz- nej pożyczki lotniczej. W ten sposób miesięczne wydatki na cele obrony państwa osiągnęły kwotę przeszło 200 milionów złotych. Mimo to możli- wości naszych sił wojskowych nie zostały w pełni wyzyskane. Większość fabryk pracowała na dwie zmiany, mimo że stan maszyn i ilość personelu pozwalały na wykorzystanie pełne, tj. na trzy zmiany. Biorąc te spra- wy jako punkt wyjścia, zwłaszcza po stwierdzeniu przez naszą komisję techniczną we Francji i w Anglii, że żadne z tych państw nie może nam szybko dostarczyć gotowego materiału wojennego, wysunęliśmy wobec rządu angielskiego propozycję otwarcia nam kredytu na cele uzbrojenia armii. Negocjacje prowadzone przez pułk. Koca w Londynie zaplątały się od razu w dość teoretyczne rozważania na temat systemu walutowego, sta- tutu Banku Polskiego itp., wykazując, że Sir John Simon, kanclerz Skarbu, oraz Leith Ross operują czysto finansowymi kategoriami myślenia, nie odpowiadającymi w najmniejszym stopniu grozie sytuacji i zasadom wo- jennego sojuszu polsko-angielskiego. Przyznać trzeba, że pułk Koc miał misję utrudnioną dzięki niezmiernie mętnym instrukcjom otrzymanym od ministra Skarbu.37 Dwaj panowie byli diametralnie przeciwnych poglą- dów na politykę finansową państwa i z tych czy innych względów nie chcieli sobie tego jasno powiedzieć. W rezultacie propozycje angielskie przypo- minały czysto bankowe rozmowy możliwe może w pokojowych czasach, a nie dawały żadnej podstawy do układu mającego na celu szybkie wzmoc- nienie siły zbrojnej naszego państwa. Skutkiem tego do porozumienia nie doszło. Lord Halifax i ambasador angielski w Warszawie oraz władze wojskowe angielskie nie kryły swego zażenowania z powodu tego obrotu sprawy, nie mogły jednak przełamać oporu Skarbu angielskiego. Do- datkowym kłopotem tej negocjacji był fakt, że Francuzi związali sprawę swych kredytów dla Polski z negocjacją londyńską. Ten szczegół jest ważny raczej dla naświetlenia powolnej ewolucji po- jęć w rządzie angielskim w odniesieniu do zagrożenia wojennego, gdyż okazało się w praktyce, że czasu dla wykorzystania ewentualnych kredy- tów nie było zbyt wiele. 37 Eugeniusza Kwiatkowskiego. Na tych sprawach kończy się okres systematycznego przygotowania do walki z grożącym najazdem niemieckim. Druga połowa sierpnia nosi już raczej charakter działań szybkich, cza- sem gorączkowych, w której Niemcy do swej gry przygotowawczej wpro- wadzają moment rosyjski. Jak zwykle w takich sytuacjach nastąpił jeszcze szereg dość nieskoordynowanych akcji dyplomatycznych, mających na celu uniknięcie konfliktu. Najpoważniejszą i najpoważniej przez nas trak- towaną była próba mediacji angielskiej między nami a Niemcami. Anglicy podjęli ją ostrzegając poważnie Niemcy o swej ostatecznej decyzji zaanga- żowania się wojennego w razie napadu na Polskę 38 lub próby stworzenia fait accompli39 w Gdańsku, naruszającego polskie prawa. Anglicy ape- lowali do obu stron dla nawiązania bezpośredniej wymiany zdań, za- strzegając z góry bardzo lojalnie swój respekt dla naszych uzasadnio- nych tez. Mając na względzie powagę sytuacji i groźne skutki ewentual- nego konfliktu potraktowałem te mediacje pozytywnie, upoważniając rząd angielski do oświadczenia w Berlinie, że gotowi jesteśmy bez wzglę- du na istniejące lokalne napięcia spróbować obiektywnej negocjacji z Berlinem, która nie może oczywiście dotyczyć jednostronnych kon- cesji z naszej strony, a byłaby prowadzona w duchu rozsądnego kompro- misu.40 Mniej fortunne były inicjatywy Stolicy Apostolskiej. Skutkiem inicja- tywy Msgr Orsenigo, nuncjusza w Berlinie, Papież przez Msgr Cortesi zwrócił się do mnie poufnie z propozycją jakiejś wielkiej deklaracji pol- skiej w sprawie dania mniejszościom niemieckim w Polsce korzystnego reżimu i pozytywnych intencji Rządu Polskiego w tej dziedzinie. Odpo- wiedziałem, że te sprawy w przeszłości były między nami a rządem Rzeszy omawiane, ale zawsze na zasadzie wzajemności, wobec tego możemy to rozważyć, o ile identyczna demarche będzie zrobiona w Berlinie, a Stolica Apostolska zakomunikuje nam gotowość rządu Rzeszy do analogicznej akcji. Nuncjusz nie powrócił więcej do tego tematu. W ostatnich dniach sierpnia Papież ponownie zwrócił się do nas tłu- macząc, że odstąpienie Pomorza i Gdańska może uratować pokój. Odpo- wiedziałem, że ogłoszenie tej demarche obraziłoby najżywsze uczucia ka- tolickiej większości obywateli mego kraju. Dodałem, że stanowisko nasze zostało jasno sformułowane i do uznania Stolicy Apostolskiej pozosta- 38 25 VIII 1939 r. został podpisany w Londynie brytyjsko-polski traktat o pomocy wza- jemnej (agreement of mutual assistance). Tekst zob.: Sprawa polska w drugiej wojnie świato- ..., 35-36. 39 - faktu dokonanego (fr.). 40 Mowa o zabiegach ambasadora brytyjskiego w Berlinie A. Hendersona. wiam ogłoszenie lub nie tej demarche. Nuncjusz w następstwie podzięko- wał mi za takie potraktowanie sprawy. Na apel prezydenta Roosevelta do prezydenta Mościckiego, mający na celu spowodowanie podobnej wymiany zdań między nami a Niemcami dla uregulowania spraw spornych, prezydent Mościcki odpowiedział bez- zwłocznie wyrażeniem zgody na ten system szukania wyjścia z niebezpiecz- nej sytuacji. Kanclerz Hitler uchylił się od odpowiedzi prezydentowi Rooseveltowi. Doświadczenia z okresu Anschlussu austriackiego i działanie niemie- ckie przeciw Czechosłowacji oraz znane nam tezy wewnętrznej propagan- dy niemieckiej wskazywały na wyraźne koordynowanie konkretnych prac wojskowych z dominującym w życiu Trzeciej Rzeszy elementem propa- gandy. Metoda zastraszania nie tylko przy użyciu słów, lecz i drogą da- leko idących zarządzeń wojskowych, jako metoda mająca prowadzić do zwycięstwa przy oszczędzaniu narodowi niemieckiemu ofiar, utrudniała dość długo ścisłą ocenę istotnych decyzji niemieckich. Wielokrotnie sta- raliśmy się badać warunki życia Rzeszy i psychikę jej kierowników, ażeby odróżnić zagrożenie propagandowe od zagrożenia materiałowego. Niemniej, śledząc od wiosny systematycznie wspólnie z Szefem Sztabu Głównego poruszenia wojsk niemieckich i zarządzenia mobilizacyjne, wy- sunąłem wobec władz państwowych polskich od początku czerwca mniej więcej następujące formuły: „Być może, że jest to jeszcze jedna próba osią- gania sukcesów drogą terroru psychicznego. Ta sprawa jest wątpliwa. Na- tomiast rozmiar przygotowań wojennych i wynikająca z tego rezygnacja z normalnej działalności pokojowej państwa i jego ludności w Niemczech przybrała takie rozmiary, że odwrót jest dla Hitlera prawie niemożliwy." Wobec tego w ciągu lata liczyłem się już w praktyce z groźbą wojenną, stawiając dyplomatyczną stronę zagadnienia przede wszystkim jako śro- dek zapewnienia nam współdziałania aliantów i nie mając zbyt wielkiej nadziei, ażeby można było znaleźć metodę polityczną inną niż kapitula- cja wobec rosnących żądań niemieckich dla uniknięcia starcia wojennego. Jak wspomniałem powyżej, najrealniej traktowaliśmy mediację angiel- ską, uczciwą i rozsądną w formie. W ostatnich dniach sierpnia Anglicy byli w posiadaniu naszej formalnej odpowiedzi, którą mieli zakomuniko- wać Berlinowi. W tym czasie v. Ribbentrop wobec ambasadora angiel- skiego Hendersona zaczął stosować coraz ostrzejszy ton, żądając nie tyl- ko rokowań, ale oświadczając, że rząd Rzeszy na definitywne zakończe- nie sprawy czekać nie może, nie precyzując zresztą, jaka miałaby być ostateczna treść niemieckich żądań. NB. Warto wspomnieć, że jeśli chodzi o ambasadorów sprzymierzo- nych, to w Warszawie ambasador brytyjski szedł prostą drogą z deter- minacją, ambasador francuski ciągle jeszcze myślał o kombinacjach, szczegół- nie z Rosją. W Berlinie było na odwrót. Ambasador Coulondre nie miał złudzeń co do zamiarów niemieckich i konieczności mocnej solidarnej po- stawy wszystkich trzech aliantów. Ambasador Henderson, przysłany swe- go czasu przez Chamberlaina w okresie przedmonachijskim, gorączkowo próbował jeszcze nawiązania negocjacji. 30 sierpnia wieczorem ambasador Lipski na prośbę Hendersona zwró- cił się do mnie, aby niezależnie od naszej pozytywnej odpowiedzi na angiel- ską propozycję mediacji zrobić jakiś bezpośredni gest z naszej strony w sto- sunku do Niemców przez ambasadora Lipskiego, ażeby odprężyć sytuację. Nie wierząc już w możliwość powstrzymania niemieckiej agresji, dla po- rządku poleciłem natychmiast ambasadorowi Lipskiemu zażądać widze- nia się z Ribbentropem i oświadczenia mu, że Rząd Polski przyjął angiel- ską propozycję wymiany poglądów w ramach określonych w nocie angiel- skiej, o czym niewątpliwie rząd niemiecki będzie ze szczegółami w najbliż- szych godzinach poinformowany przez rząd brytyjski jako mediatora w tej sprawie. 31 sierpnia o godzinie 13 ambasador Lipski zażądał natychmia- stowego widzenia się z ministrem spraw zagranicznych. Po zapytaniu przez Weizsackera, czy p. Lipski działa jako specjalny pełnomocnik, czy jako ambasador, odpowiedział p. Lipski, że jako ambasador wyraża miarodaj- ne opinie rządu, i w tym tylko charakterze żąda widzenia. Między go- dziną 18 a 19 został przyjęty przez Ribbentropa. Ribbentrop zaaranżo- wał już to przyjęcie, podobnie jak to robił w stosunku do Czechów, tj. z tłu- mem zgromadzonym na Wilhelmstrasse, specjalną obsadą gmachu, scho- dów i wejść przez oddziały SS itd. Ambasador Lipski wykonał instrukcję, na co Ribbentrop jeszcze raz domagał się specjalnych pełnomocnictw od ambasadora dla szybkich roz- strzygnięć. Ambasador nasz stwierdził, że działa ściśle w ramach propo- zycji mediacyjnej angielskiej i stanowisko co do meritum sprawy będzie mógł zająć po zaznajomieniu się dokładnym ze stanowiskiem rządu Rze- szy. Ribbentrop obiecał zreferować sprawę Hitlerowi. l września o świcie Niemcy, bez żadnych dalszych kroków dyploma- tycznych, rozpoczęły działania wojenne. Zanim przejdę do działań dyplomatycznych w czasie wojny, notuję w krótkości historicum naszych zarządzeń wojskowych. W marcu, w okresie działań niemieckich przeciw Kłajpedzie i Czechom oraz w obliczu rosnącej koncentracji w Prusach Wschodnich, po porozu- mieniu między dowództwem armii i ministrem spraw zagranicznych, zo- stała zarządzona mobilizacja DOK 9 (Brześć) i oddziały tego DOK (3 dy- wizje piechoty, l brygada kawalerii) zostały skierowane na północ od Warszawy, wzdłuż pogranicza Prus Wschodnich. Wobec faktów, że w całej Rzeszy od czerwca zarządzone zostały da- leko idące kroki mobilizacyjne, a zmobilizowane jednostki systematycz- nie kierowane były ku granicy polskiej, zwłaszcza w rejonie Górnego Ślą- ska, Pomorza Zachodniego i Prus Wschodnich, śledziliśmy z dnia na dzień z szefem Sztabu Głównego rozmiar i charakter poruszeń wojska niemieckie- go. Szybkie wzrastanie koncentracji od 20 sierpnia skłoniło nas do zwró- cenia się do marszałka Śmigłego-Rydza, który w związku z chorobą wy- jechał na weekend z Warszawy, z prośbą o powrót dla rozpatrzenia sytua- cji. Po wspólnym jej rozważeniu Marszałek zarządził 24 sierpnia zmobili- zowanie wszystkich wielkich jednostek naszej armii, które można było zmobilizować „systemem kartkowym", bez plakatowania powszechnej mo- bilizacji. Dawało to około 25 dywizji piechoty i całość lub większość bry- gad kawalerii wraz z szeregiem formacji specjalnych, a zatem około 3/4 pol- skich sił zbrojnych. Oddziały te w czwartym dniu swej mobilizacji zostały pośpiesznymi transportami skierowane w rejony koncentracji. Mobiliza- cja i koncentracja odbyły się bardzo sprawnie i przewozy były zakończone w ciągu 48 godzin. Wobec ostrzeżeń otrzymywanych dalej od sprzymierzonych oraz przy naszych bezpośrednich obserwacjach i wobec agresywnego tonu polityki i publicystyki niemieckiej powszechna mobilizacja została zdecydowana i zarządzona na dzień 30 sierpnia, godz. 16. O fakcie tym, w chwili kiedy rada gabinetowa pobierała odnośną uchwałę, powiadomiłem natychmiast przez wiceministra Szembeka ambasadorów angielskiego i francuskiego. W pół godziny później zgłosili się obaj do mnie z namiętnym protestem przeciw temu zarządzeniu, zastrzegając, że nie chodzi im o meritum, które jest słuszne, lecz o to, że plakaty mobilizacyjne są równocześnie aktem politycznym, który może przyspieszyć wybuch konfliktu. Brak doświad- czenia wojskowego ambasadora Kennarda utrudniał mu zrozumienie mego wywodu, że armia nie ma środków dla wzmocnienia pogotowia, gdyż zakres mobilizacji „kartkowej" został już wyczerpany. W ożywionej dyskusji powiedziałem obu ambasadorom ostro, że mogę się najwyżej zapytać władz wojskowych, czy rozplakatowanie mobilizacji w Warsza- wie może być bez szkody dla jej działania powstrzymane do wieczora, oraz mogę nałożyć cenzurę na prasę i telegramy, ale uprzedzam ich, że ich rządy byłyby odpowiedzialne, gdyby w razie napaści na nas zabrakło około 10 dy- wizji na polu walki. Uprzedziłem ich, że osobiście żądań żadnych w sto- sunku do wojska stawiać nie będę, gdyż jako dawny oficer muszę mieć dziś już tylko bezpieczeństwo państwa na uwadze. Attaches wojskowi wystąpili z analogiczną demarche u szefa Sztabu Głównego, który powstrzymał na parę godzin rozlepianie afiszów mobi- lizacyjnych. Ze swej strony natychmiast po wyjściu ambasadorów zwró- ciłem się telefonem „dyrektorskim" do marszałka Śmigłego, komuniku- jąc mu „z obowiązku sprawozdawczego" o demarche ambasadorów, o tym, że nie zrobiłem im żadnych nadziei poza prasą i że wobec powagi sytuacji biorę na siebie trudności dyplomatyczne, jeśli Marszałek uważa, że utrzy- manie zarządzenia jest konieczne. Marszałek po zbadaniu sprawy z gen. Stachiewiczem zakomunikował mi około godz. 18, że wobec faktu, iż zarządzenie mobilizacyjne wydane było, a może być rozplakatowane o godzinie stosunkowo późnej, zwłoka do dnia następnego nie wprowadzi właściwie głębszej zmiany, gdyż jednost- ki i formacje mobilizowane plakatami i tak będą gotowe dopiero za kilka dni, a wszystkie, które już zostały zmobilizowane, znajdują się w rejonach koncentracji. Wobec tego Marszałek zdecydował przesunięcie mobilizacji o jeden dzień. Zakomunikowałem to bezzwłocznie aliantom, dodając, że jest to najwyższy wysiłek ze strony władz wojskowych dla uzgodnienia taktyki z aliantami, że osobiście nie byłem zwolennikiem dalszej zwłoki, mam jednak nadzieję, że państwa sprzymierzone oceniając naszą zimną krew ze swej strony odpowiedzą przyspieszeniem swych zarządzeń woj- skowych. W tym czasie rząd francuski zawiadomił nas, że mobilizując nowych 600 tysięcy ludzi wyczerpał ze swej strony „mobilizację indywidualną", dalszym krokiem może być tylko mobilizacja powszechna. Anglia zmobi- lizowała kompletnie flotę. WOJNA Wiadomość o rozpoczęciu działań wojennych przez Niemcy przybyła równocześnie z nalotem na Warszawę. Alarm lotniczy w Warszawie na- stąpił około godziny 6, o 6 minut 15 otrzymałem telefon od Szefa Sztabu o rozpoczęciu działań wojennych i sformowaniu Kwatery Głównej w lo- kalu przy ulicy Rakowieckiej. Udałem się niezwłocznie do Marszałka dla stwierdzenia autentycznego stanu działań wojennych. Stwierdziwszy, że chodzi o rozpoczęcie gene- ralnej ofensywy na całym froncie, a nie o żadną akcję częściową czy lokal- ną, zawiadomiłem natychmiast placówki dyplomatyczne, żądając od amba- sad w krajach sprzymierzonych natychmiastowej demarche domagającej się współdziałania zbrojnego, z powołaniem się na istniejący niewątpliwie casus foederis oparty na naszych układach sojuszniczych. Ambasador Łu- kasiewicz wykonał zresztą tę demarche na pierwszą wiadomość telefonicz- ną o wypadkach, powiadamiając ambasadora Raczyńskiego. Jest rzeczą charakterystyczną, że do godziny 7 rano komunikowaliśmy się jeszcze telefonicznie z Londynem i Paryżem przez Berlin. Ostatnią rozmowę te- lefoniczną tą drogą przerwano o godzinie 7 ambasadorowi w Berlinie. Widoczne było, że niezależnie od istniejącego od szeregu dni napięcia - Niemcom zależało na momencie zaskoczenia. Dla porządku dodaję, że wersja niemiecka o rzekomym napadzie polskim na dworzec 4I w Gliwi- cach, użyta jako formalny pretekst dla rozpoczęcia działań, była całko- wicie zmyślona. Działania lotnicze niemieckie rozwijały się planowo w następującym porządku: 1) atak na lotniska, 2) bombardowanie dworców, linii kolejo- wych i węzłów drogowych, 3) składów broni i przemysłu wojennego. Rządy sprzymierzone przyjęły naszą demarche w sposób nie budzący wątpliwości, że powstał casus foederis, niemniej zasadnicze decyzje wo- jenne opóźnione zostały przez zastosowanie dawnej procedury rad gabi- netowych, uchwał Izb itd. Francja zarządziła powszechną mobilizację, wyznaczając 2 września jako pierwszy dzień mobilizacji. Termin ten był dla nas szczególnie ważny, gdyż umowy wojskowe francusko-polskie prze- widywały masową ofensywę na froncie zachodnim na 15 dzień mobili- zacji francuskiej. (Protokół Kasprzycki-Gamelin.) Jak ze strony francu- skiej i angielskiej stwierdzono otwarcie, rząd angielski domagał się w Pa- ryżu pośpiechu w postawieniu ultimatum Niemcom i wypowiedzenia woj- ny w niewątpliwym wypadku odrzucenia tego ultimatum. Według infor- macji od ambasadora francuskiego, Halifax miał oświadczyć dnia 2 wrze- śnia Francuzom, że Rząd Jego Królewskiej Mości czuje się już prawie nie- honorowym, gdyż zobowiązał się do pomocy natychmiast. Dnia 3 wrze- śnia we wczesnych godzinach rannych Anglia postawiła Niemcom dwugo- dzinne ultimatum z żądaniem zaprzestania działań wojennych i wycofa- nia oddziałów z terytorium Polski i WM Gdańska. Francja zrobiła ana- logiczny krok w parę godzin później, dając dłuższe ultimatum, do wieczo- ra. Przed południem 3 września Chamberlain oświadczył w Izbie Gmin przez radio, że nie otrzymał pozytywnej odpowiedzi i że Anglia znajduje się w stanie wojny z Niemcami. Francuskie wypowiedzenie wojny przyszło we wczesnych godzinach wie- czornych. Dnia 3 września w ciągu nocy poseł holenderski42 żądając natychmia- stowej audiencji zawiadomił mnie, że rząd Rzeszy za pośrednictwem jego rządu komunikuje, że dowództwo niemieckie wydało rozkaz swemu lotni- ctwu bombardowania jedynie obiektów mających znaczenie wojskowe i po- wstrzymania się od bombardowania otwartych miast, o ile dowództwo polskie wyda analogiczne zarządzenia. Ponieważ na kilka dni przed woj- 41 Beck się myli. Chodzi o rzekomy atak na radiostację w Gliwicach. 42 Bosch van Rosenthal. ną nastąpiła poufna wymiana not pomiędzy nami a Wielką Brytanią co do sposobu prowadzenia wojny lotniczej, w sposób jeszcze bardziej dba- jący o oszczędzenie życia i mienia ludności cywilnej - byłem w możności odpowiedzieć natychmiast, że tego rodzaju rozkazy są armii polskiej wy- dane i będą dotrzymane, o ile będzie dotrzymana wzajemność ze strony niemieckiej. W tym czasie weszła również w życie umowa z rządem szwedz- kim co do opieki nad obywatelami polskimi w Niemczech i umowa nie- miecko-holenderska o opiece nad obywatelami niemieckimi w Polsce. Techniczne zarządzenia zostały niezwłocznie wydane. Z godziny na godzinę przybywały wiadomości o ogłoszeniu neutralno- ści przez szereg państw, które w dość niejednolity sposób dawały inter- pretację swej neutralności. W stosunku do Litwy w pierwszym lub drugim dniu wojny z naszej strony uczyniliśmy krok zapewniający temu krajowi ścisłe respektowanie jego neutralności przez naszą siłę zbrojną. Stanowi- sko Litwy było w pierwszym okresie wojny w stosunku do nas bez za- rzutu.43 Również Węgry zdecydowanie potwierdziły swą neutralność zapewnia- jąc odmowę użycia ich terytorium jako bazy działań wojennych. Słowacja, jako narzędzie bierne w ręku Niemiec, nie miała własnego oblicza. Od pierwszego dnia wojny wojska niemieckie uderzyły od po- łudnia na nasze terytorium od granicy słowackiej w kierunku Śląska Cie- szyńskiego i Nowego Targu. Natomiast poseł słowacki w Warszawie Szath- mary napisał do mnie list, dodając w przypisku, że upoważnia mnie do ogłoszenia go i że Słowacja działa pod naciskiem siły fizycznej, natomiast prawdziwe uczucia narodu słowackiego są po polskiej stronie. List ten ogłosiłem, podając facsimile, gdyż DNB usiłowało zarzucić mi falsyfikat. Zachowanie ambasadora sowieckiego nie pozostawiało nic do życzenia, zdradzał on nawet chęć rozmów co do możliwości dowozu pewnych to- warów przez ZSRR. Poleciłem ambasadorowi Grzybowskiemu sondaż u Mołotowa, jakie dostawy przez Sowiety mogłyby być brane pod uwagę, oraz oczekiwałem od niego akcji dla zapewnienia nam tranzytu od państw sprzymierzonych. Z Rumunią były uprzednio pewne rozmowy na planie wojskowym co do tranzytu przez porty rumuńskie. Do Gałacza skierowany był trans- port samolotów angielskich, przeznaczony dla nas, i rząd rumuński dysku- tował z nami utworzenie bazy w tym rejonie dla dalszego transportu ma- teriału lotniczego, nie odrzucając nawet myśli montowania aparatów w Rumunii. Włochy, podkreślając swą neutralność, nie odrzucały możliwości kon- tynuowania pracy nad wykończeniem zamówionego we Włoszech mate- 43 Niemcy wywierali presję na Litwę, by wystąpiła przeciwko Polsce. riału wojennego, dając do zrozumienia, że jego przewóz w pewnych wa- runkach nie byłby niemożliwy. Obok zarządzeń, wynikających z obowiązku mego resortu, zwróciłem się od początku z zapytaniem do marszałka Śmigłego, czy nie należałoby natychmiast sformować „rządu wojennego", którego organizacja jako grupy politycznej ministrów z udziałem Naczelnego Wodza jako członka gabinetu była przez Marszałka Piłsudskiego z Prezydentem RP i wszyst- kimi pomajowymi premierami przepracowana i uzgodniona. Z przyczyn mi nie znanych Marszałek nie przychylił się do mego projektu, przesą- dzając tym samym stanowisko Premiera 44 w tej sprawie. Wobec zatrważającej sytuacji ofensywy niemieckiej, której decydują- cym elementem było masowe współdziałanie lotnictwa i wojsk pancernych z nacierającymi oddziałami i planowego niszczenia kraju przez lotnictwo, szybko zaczynała się zarysowywać możność ewakuacji Rządu z Warsza- wy. Ewentualność ta była przewidziana i przepracowana szereg tygodni przed wybuchem wojny, jednak prace te były powierzone delegatom mi- nisterstw w niższych szczeblach służbowych pod przewodnictwem wyż- szego urzędnika Prezydium Rady Ministrów, tak że przygotowania te poza wyznaczeniem rejonów dla poszczególnych ministerstw i przygotowaniem z grubsza organizacji poszczególnych resortów oraz podziału ich na esze- lon ciężki i sztab ścisły, niezbyt wiele było zrobione. Kiedy dowiedziałem się, o ile pamiętam w lipcu, że dla Prezydenta i Centralnego Ośrodka wy- znaczony jest Lublin, a dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych Nałęczów i Kazimierz nad Wisłą, zwróciłem uwagę Marszałkowi na fakt, że rejon ten nie posiada telekomunikacji kablowej, a łączność drutowa co naj- mniej jest niewystarczająca. Proponowałem, że te sprawy omówię bliżej z odpowiednimi organami Rządu i wojska, ale otrzymałem odpowiedź, że Marszałek sam wyda zarządzenia. Ze swej strony poczyniłem pewne za- rządzenia w Nałęczowie. Wspomniana już szybkość działań wojennych niemieckich i niemożność opanowania ich przez nas wobec druzgocącej przewagi liczebnej i materialnej wyłoniła wątpliwość, czy rejon Lublina będzie mógł normalnie służyć dla planowego przesunięcia najwyższych władz i zorganizowania tam ich działalności. W obliczu tych dwóch zja- wisk, tj. rozmiarów ofensywy niemieckiej i wątpliwej przydatności terenu Lublina, wysunąłem wobec Marszałka myśl powzięcia decyzji bardziej radykalnej, w razie gdyby powstała konieczność ewakuacji, a mianowi- cie przeniesienia stolicy do Lwowa. Jako argument wysunąłem: 1) doświad- czenia wojenne wskazują, że przesuwanie tak ciężkiego aparatu, jakim jest Rząd z jego wszystkimi organami, małymi etapami prowadzi z natury rzeczy do dezorganizacji, gdyż każde poruszenie stwarza przerwę w pracy. 44 Został nim Felicjan Sławoj-Składkowski. piątego też radykalny skok wydaje się bardziej celowy (przykład: rząd francuski w 1914 r. do Bordeaux). 2) Lwów daje lepsze środki łączności, lepszą możność zorganizowania obrony przeciwlotniczej, lepsze technicz- ne pomieszczenia dla biur i korpusu dyplomatycznego w samym mieście lub w bliskiej okolicy. 3) W każdym /konflikcie wojennym czy politycz- nym polskim ze strony naszych nieprzyjaciół naciski skierowane są z re- guły na dwa problemy polityczne: problem ukraiński w Małopolsce Wschod- niej i Wileńszczyzna. (Nawet Sowiety na tych kierunkach szukały prze- marszu.) Wobec tego umieszczenie aparatu rządzącego oraz zgrupowanie pewnych odwodów w tym rejonie zabezpieczy dodatkowo jeden z naszych wielkich historycznych problemów, z chwilą kiedy dla zabezpieczenia dru- giego (północy) nie będziemy już mieli doraźnych środków. 4) Lwów leży na szlaku prowadzącym do jedynej granicy, w stosunku do której może- my robić próby tranzytu materiałów potrzebnych dla armii oraz przez którą możemy szukać łączności ze światem zewnętrznym. Rozmowa z Marszałkiem miała miejsce w Kwaterze Głównej na Rako- wieckiej. Marszałek zastanowił się nad tą całą sprawą bez większej sym- patii dla mojej myśli i później zawiadomił mnie, że nie sądzi, aby to było wskazane. Mniej więcej równocześnie Prezes Rady Ministrów wydał zarządzenie przygotowania, a potem wykonania ewakuacji ciężkiego eszelonu mini- sterstwa, co uzupełniłem poleceniem ewakuacji korpusu dyplomatyczne- go w rejon Lublina. Orientując się, że w tym biegu wypadków na żadną rozsądną pracę Rządu nie mogę liczyć, zaproponowałem Marszałkowi, że powierzając na terenie Nałęczowa wmin. Szembekowi kierownictwo biur MSZ oraz kontakt z korpusem dypl.,45 sam osobiście sformuję minimalny ilościo- wo mój sztab polityczny i techniczny (własna radiostacja nadawczo-odbior- cza oraz szyfry) zdolny do poruszania się na nie więcej jak dziesięciu sa- mochodach i pozostanę w Warszawie tak długo, dopóki będzie tam Kwa- tera Główna, a następnie będę przesuwał moje miejsce postoju równolegle z Naczelnym Dowództwem. Jako motyw podałem koalicyjny charakter wojny, wymagający najściślejszej koordynacji dowództwa wojskowego z polityką zagraniczną, dodając przy tym, że moja radiostacja zapewni także wojsku łączność ze światem. Skutki specyficznego charakteru tej wojny nie dały długo na siebie cze- kać. Zanim nastąpił rozkaz opuszczenia Warszawy przez naczelne władze państwa, było już jasne, że teren Lubelszczyzny jest nie do wyzyskania dla zamierzonych celów. Od Prezesa Rady Ministrów otrzymałem osobi- ście polecenie jeszcze 4 września przygotować ewakuację ciężkiego esze- 45 Dyspozycję taką Beck wydał Szembekowi w nocy z 4 na 5 IX 1939 r. łonu, a w dniu następnym, 5 września, nową decyzję przesunięcia Rządu na Wołyń z centralą w Łucku, z tym, że dla MSZ i korpusu dyplomatycz- nego przeznaczony był pierwotnie Włodzimierz Wołyński, a następnie Krzemieniec. Komisarzem rządu dla spraw ewakuacji został wyznaczony wojewoda Bociański, który tę zmianę zarządził. Orientując się w trudno- ściach technicznych nie próbowałem wprowadzać nowego zamieszania. W myśl tych zarządzeń nastąpiło przesunięcie MSZ i korpusu do Nałę- czowa, następnie do Krzemieńca. Wśród największych trudności technicz- nych ewakuowano biura ministerstwa, urzędników i ich rodziny. W nocy z 6 na 7 września otrzymałem od Prezesa Rady Ministrów prea- vis,46 że na żądanie Naczelnego Dowództwa Prezydent RP i Rząd, który pozostał w Warszawie jedynie z najszczuplejszym sztabem urzędników, musi być gotów do opuszczenia miasta z powodu przedarcia się niemiec- kiej pancernej dywizji z kierunku Łódź-Łowicz na Warszawę oraz sku- tkiem powtarzającego się bombardowania mostów, przy czym mosty w War- szawie nie zostały poważnie uszkodzone, natomiast spalone zostały rno- sty pomocnicze między Jeziorną a Świdrem oraz zniszczony most pionier- ski na północ od Warszawy. Zawiadomiłem zatem Prezesa Rady Ministrów, że w porozumieniu z Naczelnym Dowództwem powierzam wiceministro- wi Szembekowi kierownictwo normalnego urzędu, sam do dalszych de- cyzji będę się poruszał z Kwaterą Główną, szukając jak najczęściej łącz- ności z Prezesem Rady Ministrów. Wobec tego, że w godzinach wieczornych 6 września Naczelny Wódz nie był dokładnie zorientowany w sytuacji na froncie, a niezależnie od zarządzonej w ciągu nocy ewakuacji Rządu nie wykluczał pozostawienia Kwatery Głównej w Warszawie, pozostawiłem łącznika w Kwaterze Głów- nej, zatrzymując swój „zmotoryzowany sztab" w gmachu MSZ. O godz. 3.15 w nocy otrzymałem telefon od Prezesa Rady Ministrów i łącznika w Kwa- terze Głównej, że Rząd i Kwatera Główna mają niezwłocznie opuścić War- szawę. Były przy tym wyznaczone punkty i godziny poruszania się. Zgod- nie z planem przesunąłem swój najściślejszy sztab w pobliże miejsca Kwa- tery Głównej do Brześcia (Kwatera Główna była w twierdzy). W Brześciu łączność radiowa Ministerstwa została w ciągu dwóch go- dzin nawiązana, lecz depesze dochodziły niekompletne wobec przeciąże- nia stacji i faktu, że wzięliśmy na siebie łączność z attaches wojskowymi. W Brześciu akcję dyplomatyczną skoncentrowałem na następujących zagadnieniach: a) nacisk na mocarstwa sprzymierzone w kierunku rozpoczęcia akcji lotniczej i przyspieszenia akcji lądowej wobec faktu, że prawie całość sił zbrojnych niemieckich działa w Polsce, co grozi katastrofą. Komunikaty 46 - zawiadomienie (fr.). z frontu zachodniego wskazywały na kompletny brak aktywności. Otrzy- małem potwierdzenie, że ambasadorowie nasi w Londynie i Paryżu posu- wali się do brutalnych prawie form przedstawiając ten stan rzeczy; b) na szukaniu dróg dowozu amunicji i materiałów pędnych dla armii przez aktywowanie rozmów z Sowietami oraz wysłanie odpowiednich mi- sji technicznych i finansowych do krajów sprzymierzonych; c) na domaganiu się akcji dyplomatycznej aliantów w Kownie wobec meldunków posła Charwata, że Niemcy rozwijają gwałtowną działalność mającą na celu sprowokowanie Litwy do zajęcia Wileńszczyzny. W Brześciu uzyskałem połączenie telefoniczne z wiceministrem Szem- bekiem,47 który mi komunikował, że przybył do Krzemieńca z biura- mi MSZ i korpusem dyplomatycznym, że ma znaczne trudności z opano- waniem sytuacji, gdyż korpus okazuje tendencję do opuszczenia teryto- rium Polski, motywując to brakiem kontaktu z Rządem, co p. Szembek interpretował jako brak kontaktu ze mną, oraz że ambasador francuski wystąpił z bardzo poważną sugestią przygotowania przeniesienia najwyż- szych władz państwowych polskich do Francji, na wypadek gdyby przewa- ga sił niemieckich doprowadziła do załamania naszego zbrojnego oporu. W związku z tym ambasador w pierwszym etapie sugerował takie przesu- nięcie korpusu i Ministerstwa Spraw Zagranicznych ku południowi, aże- by tego rodzaju decyzje, o ile by zapadły, mogły być zrealizowane. Pan Szembek dodawał, że wobec nastrojów korpusu dyplomatycznego jest sam już bezsilny i tylko moje przybycie do Krzemieńca może naprawić sytuację. Wspomniał przy tym lekko, że korpus dyplomatyczny rozszerza szereg niepokojących wiadomości co do postawy Sowietów. Waga tego meldunku skłoniła mnie do powzięcia decyzji odłączenia się od Kwatery Głównej i przeniesienia miejsca postoju do Krzemieńca. W godzinach popołudniowych 9 września udałem się do Kwatery Głów- nej w twierdzy Brześciu dla omówienia tego zagadnienia. W chwili mego przybycia dowiedziałem się, że Marszałek jest zajęty przy hughesie. Rów- nocześnie powiadomiono mnie, że gen. Sosnkowski mianowany został mi- nistrem koordynacji gospodarki wojskowej w charakterze wicepremiera, nie objął jednak swych funkcji, lecz przybył do Kwatery Głównej. Korzy- stając ze sposobności odwiedziłem gen. Sosnkowskiego. Zastałem go w sta- nie wielkiego podniecenia. Zwrócił się do mnie mówiąc, że jest i będzie lojalnym wobec Naczelnego Wodza, który jedynie ma prawo pobierać decyzję, jednak wobec mnie jako ministra spraw zagranicznych, a przede wszystkim starego żołnierza Komendanta, chciałby najpoufniej przedsta- wić to, co zamierza powiedzieć marszałkowi Śmigłemu. Gen. Sosnkowski 47 Byłoby to 9 IX 1939 r., jednak Szembek w swym Diariuszu nie potwierdza faktu bez- pośredniej rozmowy z Beckiem; zob.: „Kwartalnik Historyczny" 1985, nr 2, s. 343-344. był zdania, że kampania jest przegrana i że należy przesunąć Rząd i te oddziały, które można jeszcze oderwać od nieprzyjaciela i skierować w no- wym kierunku w rejon południowo-wschodni, aż do Rumunii, szukając drogi, która by pozwoliła na przyszłość odbudowę polskich sił zbrojnych na terenie aliantów. Uważa jednak, że jest już prawie za późno na wyko- nanie tej decyzji, ponieważ oddziały nasze pozostawały zbyt długo na pół- nocnym zachodzie (armia Bortnowskiego i Kutrzeby).48 Podkreślił raz jeszcze: „Mam prawo i obowiązek przedstawić mój pogląd. Decyzja na- leży do Naczelnego Wodza." Swoje ministerstwo uważa za bezprzedmio- towe. Prosił mnie o poufność rozmowy, wyrażając przy tym zadowole- nie, że może wymienić poglądy z ministrem spraw zagranicznych. Odpowiedziałem gen. Sosnkowskiemu: „Szczerość za szczerość." W War- szawie proponowałem przeniesienie stolicy do Lwowa z motywów wspo- mnianych powyżej. Uważam, że myśl jest słuszna. Rozumiem, że moral- nie dla Prezydenta, Marszałka czy Rządu tak dalekie przewidywania naj- gorszych ewentualności są trudne, jednak jako ten minister, który w obli- czu sytuacji międzynarodowej ma obowiązek najdalej przewidywać, go- tów jestem ponownie to zagadnienie zgłębić. Będę dziś rozmawiał z mar- szałkiem Śmigłym i następnie wyjeżdżam dla opanowania paniki wśród korpusu dyplomatycznego i rozważenia, jakie mamy środki dla przygo- towania przyszłości. Zapewniłem gen. Sosnkowskiego, że jego wynurze- nia traktuję oczywiście poufnie i personalnie jako wyraz wspólnej troski o przyszłość losu RP w obliczu tak groźnej sytuacji. W ciągu dalszych dwóch godzin nie miałem możności zobaczyć mar- szałka Śmigłego. Zobaczywszy go wieczorem, usłyszałem już powzięte decyzje. Marszałek nie wspomniał nic o rozmowie z gen. Sosnkowskim ani o [swoich zamiarach]49 dalszego prowadzenia kampanii. Powiedział mi tylko, że wobec tego, co się stało na froncie, zdecydował dalszy plan kampanii50 i wydał już odpowiednie rozkazy. Plan polega na tym, że armie gen. Kutrzeby i Bortnowskiego mają uderzyć w kierunku Łęczy- ca-Łódź-Kutno, a następnie otworzyć sobie drogę do Warszawy. Prze- sunięcie tych armii na wschód od Wisły nie wydaje się możliwe. Warszawa ma rozkaz bronić się tak długo, jak wystarczy amunicji i żywności. Wszyst- kie inne siły, począwszy od broniącego się jeszcze do poprzedniego dnia Osowca, Białegostoku i innych punktów nad Narwią, siły znad Bugu oraz jednostki odwodowe, a w pierwszej linii całkowicie świeża i świetna pod względem kadr i zaopatrzenia 35. dywizja piechoty, sformowana z kadrów 48 Armia „Pomorze" i Armia „Poznań". 49 W fotokopii brak słów w nawiasie. Uzupełnione według tekstu francuskiego. 50 Inicjatorem i autorem koncepcji stoczenia bitwy był gen. T. Kutrzeba, który wypra- cował ją 8 IX 1939 r., zatwierdził zaś szef Sztabu Głównego gen. W. Stachiewicz tegoż dnia po południu, gdyż marsz. E. Rydz-Śmigły był nieuchwytny. KOP-u, znajdująca się na północny wschód od Brześcia, otrzymują roz- kaz wycofania się, o ile możności transportami kolejowymi lub ostatecz- nie marszem w kierunku na Małopolskę Wschodnią celem zatrzymania cofającej się armii gen. Fabrycego.51 Jeżeli to technicznie będzie możliwe, to bataliony marszowe będą przesunięte w tym samym kierunku. Bitwa dwóch armii na zachód od Warszawy stworzyć musi wielki akt wojenny, wyprowadzający nasze armie z czystej taktyki odwrotowej. Siły zaanga- żowane są tak poważne, że skrwawią się same, ale narażą Niemcy na tak poważne straty, że będzie to ważyć na dalszych losach wojny. Omawiając te decyzje skonstatowałem, że nie jest moją rzeczą wypowia- danie opinii o sposobach prowadzenia militarnego wojny, mimo że jako stary oficer Sztabu Generalnego jestem czasem wodzony na pokuszenie. Z chwilą jednak kiedy ta decyzja jest powzięta i rozkazy wydane, mogę tylko skonstatować, że na podstawie swego dzisiejszego dnia nabrałem przekonania, że bez mej obecności w Krzemieńcu: 1) nastąpi przedwcze- sne, niezmiernie dla państwa szkodliwe, opuszczenie naszego terytorium przez korpus dyplomatyczny i 2) że wobec wyraźnej już operacji wojennej dalszą akcję dyplomatyczną mogę skutecznie prowadzić po wysłuchaniu wiadomości, które korpus dyplomatyczny otrzyma od swych rządów. Wo- bec tego mam zamiar przejechać do Krzemieńca, gdzie zrobię wszystko, ażeby ułatwić drogę koncesji i dostaw zagranicznych, ale sądzę, że będę musiał przygotowywać dyplomatyczne wyjście na wypadek, gdyby wszyst- kie nasze wysiłki wojskowe nie pozwoliły na zatrzymanie natarcia nieprzy- jacielskiego. W końcu rozmowy Marszałek zawiadomił mnie, że przewiduje dalszy ruch Kwatery Głównej, przy czym będzie do Kowel. Mówi mi to dla przy- szłej łączności. W dniu następnym, 11 września, przyjechałem do Krzemieńca. Skon- statowałem od razu, że nastroje korpusu dyplomatycznego miały głębo- kie podłoże psychiczne poza rozumowaniem politycznym i dlatego do- szedłem do przekonania, że sugestia wiceministra Szembeka była słuszna. W ciągu przedpołudnia udało mi się nastroje korpusu opanować przez krótką przemowę do zebranych szefów misji dyplomatycznych, w której wyjaśniając im nowy i specyficzny charakter wojny, podziękowałem w imie- niu Rządu, że mimo to z poświęceniem osobistym spełniają swój obowią- zek, co państwo nasze i nasz naród ocenić potrafią. Mimo skromności mego przemówienia i unikania momentów politycznych nuncjusz widocz- nie w porozumieniu z kolegami zabrał głos i niedwuznacznie oświadczył, że opinia rządów, które są tu reprezentowane, musi sądzić obiektywnie, ale i sprawiedliwie wydarzenia i że korpus akredytowany w Polsce pragnie 51 Armia „Karpaty". w każdej sytuacji spełnić swe zadanie wobec kraju, który broni swych praw i swej godności. Po tym wstępie nastąpiły rozmowy polityczne. Z ambasadorami sprzy- mierzonymi, których przyjąłem razem wbrew dotychczasowej praktyce, poruszyłem dwie zasadnicze myśli: 1) że stwierdzam z ubolewaniem, iż obowiązek natychmiastowej pomocy w mym przekonaniu nie został wy- konany, co stać się może ze szkoda dla wspólnej sprawy - wystarczy przy- toczyć samo zagadnienie lotnictwa, które paraliżuje naszą obronę, 2)oświad- czyłem, że niezależnie od tego, co jako Polak muszę w tej chwili odczuwać, pragnąłbym wznieść się na poziom obiektywizmu i tu proszę obu amba- sadorów, aby powtarzając moje zastrzeżenia zakomunikowali swym rzą- dom, że oceniam długofalowość ich prac i zapowiedź wojny na trzy lata, ale obawiam się, że mocarstwa zachodnie zbyt wiernie powtarzają koncep- cje poprzedniej wojny europejskiej, kiedy sytuacja nie była ta sama. Naj- słabszym punktem Niemiec jest ich sytuacja wewnętrzna i przyzwycza- jenie ludności do zbyt łatwych zwycięstw politycznych, psychologicznych czy wojennych i mała odporność reżimu na jakiekolwiek niepowodzenia. Że dalej w 1914 roku rezerwy ludzkie i materiałowe były niepomiernie większe dzięki poprzedniemu okresowi prosperity i przez dysponowanie generacją wypoczętą i wychowaną w dobrych warunkach. Natomiast dziś walczy zmęczony świat. Rozumiem, że groźba długiej wojny jest dla kie- rowniczych mężów stanu w Niemczech bardzo niebezpieczna. Rozumiem, że działania propagandy mają swe znaczenie, ale jako człowiek znający być może lepiej Niemcy, a zwłaszcza kierowników Trzeciej Rzeszy, niż wielu innych polityków w Europie muszę stwierdzić, że atak bombowy na fabryki lotnicze czy węzły kolejowe jest dla mentalności tego narodu lepszą propagandą niż papiery rzucane z samolotów. Proszę obu amba- sadorów, aby zakomunikowali swym rządom tę opinię jako próbę oceny sytuacji en gros,52 a nie jako pretensję polską z powodu niedostatecznego wykonania zobowiązań. Obaj ambasadorowie byli wyraźnie wstrząśnięci i obiecali najdokładniej relacjonować tę rozmowę swym rządom. Amba- sador francuski oddzielnie dał wyraz swemu niepokojowi co do stanowi- ska Sowietów. Wobec te.go, że ambasador sowiecki zaraz po nim zapo- wiedział mi swą wizytę, odroczyłem dalszą rozmowę na ten temat. Ambasador sowiecki 11 września w południe zgłosił się do mnie oświad- czając, że jego łączność z rządem w Moskwie jest pod względem technicz- nym niewystarczająca wobec powagi sytuacji. Dlatego też pragnie on wy- jechać do Szepietówki dla telefonicznego skomunikowania się z Moskwą. Dodał przy tym, że 1) zostawia sekretarza ambasady jako charge d'affaires, 2) jeśli rząd sowiecki zadowoli się rozmową telefoniczną, to powróci po- 52 - w skrócie (fr.). jutrze, jeśli go wezwą do Moskwy, to wróci za tydzień. Wobec tego, że sprawy różnych dostaw z Rosji są aktualne, wydał na własną odpowie- dzialność wizę pułk. Z. dla wyjazdu do Moskwy celem negocjacji o zakup materiałów sanitarnych i innych. Nie mógł tylko zgodnie ze swoimi instruk- cjami dać wizy pułk. Kowalewskiemu, jako oficerowi, który już był ofi- cjalnie w Moskwie akredytowany. Poza tym dał wyraz swemu optymizmo- wi co do rozszerzenia dostaw sowieckich dla Polski. Na poruszoną przeze mnie sprawę benzyny powiedział, że normalnie wystarcza Związkowi So- wieckiemu na własne potrzeby. Wobec tego te sprawy stają się sprawą za- sadniczą, a nie komercyjną, ale że należy to w Moskwie przedyskutować. 12 września o świcie Szaronow z attache wojskowym 53 i kilku osobami ambasady wyjechał samochodem do Szepietówki. Komunikując ambasadorowi francuskiemu moje wrażenia raczej mie- szane z rozmowy z ambasadorem sowieckim usłyszałem od Noela wiado- mość, że jego kolega z Moskwy obawia się, że Sowiety mogą dążyć do wy- wołania rozruchów ukraińskich w Małopolsce Wschodniej, ażeby szukać pretekstu do interwencji w tej sprawie. Ze swej strony dodawał, że obser- wacje jego funkcjonariuszy na terenie polskim wskazują raczej na spokoj- ne i lojalne zachowanie się ludności ukraińskiej, ale że dla Sowietów nie potrzeba wiele dla znalezienia pretekstu. W każdym razie ambasador fran- cuski łączy niebezpieczeństwo ze strony Sowietów ze wstępnym warun- kiem rozruchów ukraińskich. O możliwości działania na odcinku połud- niowym nie miał żadnych wiadomości. Wszystkie te wiadomości w spra- wozdaniu z rozmowy i z opinii w korpusie dyplomatycznym wysłałem specjalnym kurierem do Naczelnego Wodza 11 września późną nocą. Wiadomości o mobilizacji kilku roczników w zachodnich okręgach so- wieckich przyszły dość mętne, a ambasador Grzybowski w swej depeszy wyrażający pewne obawy co do chęci wykorzystania sytuacji przez Sowie- ty nie sądził, aby zarządzenia mobilizacyjne były wystarczające dla po- ważnego zaangażowania wojennego. Dyskutując te wszystkie zagadnie- nia z ambasadorem francuskim i nie mogąc ze względu na odległość i brak połączeń telefonicznych skomunikować się z Prezydentem, Naczelnym Wodzem i Premierem, na własną rękę powróciłem do zakomunikowanej mi przez wiceministra Szembeka demarche francuskiej co do przeniesie- nia siedziby naczelnych władz na teren Francji, na wypadek załamania militarnego, i zażądałem konkretnie, aby ambasador Noel w mym imieniu zapytał, czy rząd francuski jest gotów w razie potrzeby udzielić szefowi państwa i Rządowi polskiemu prawa eksterytorialnego (le droit de resi- dence)54 we Francji na zasadzie precedensu belgijskiego z 1914 roku. Do- 53 Płk Rybałko. 54 - prawo do pobytu (fr.). dałem przy tym, że praktycznie widzę tranzyt z Rumunii na okrętach czy eskadrze wojennej francuskiej lub angielskiej, która w jednym z portów rumuńskich weźmie na pokład Prezydenta RP i przynajmniej kilku człon- ków Rządu, aby przeniesienie władzy odbyło się legalnie. Ambasador fran- cuski odpowiedział mi, że nie ma najmniejszej wątpliwości i że rząd fran- cuski udzieli wszystkich żądanych ułatwień i że zażąda natychmiast formal- nego potwierdzenia układu. Poza tym dyskutowaliśmy nad tym, czy flota angielska, czy francuska mogłaby pierwsza zrealizować ten plan. Ambasa- dor francuski dodał, że Prezydent RP i Rząd, wstępując na pokład okrę- tu państwa sprzymierzonego, korzystać będzie od razu z droit de residence. Wezwałem niezwłocznie ambasadora brytyjskiego i poinformowałem go o tej demarche, aby uprzedził rząd angielski, zaznaczając, że rezerwuję sobie zwrócenie się do rządu brytyjskiego o przysłanie okrętu wojennego. Nuncjusz apostolski,55 który rezydował wspólnie z kardynałem Hlon- dem na plebanii w Krzemieńcu, zwrócił się do mnie z dość dziwną myślą swego powrotu do Warszawy z chwilą, gdyby korpus dyplomatyczny zmu- szony był opuścić terytorium Polski. Odpowiedziałem, że nie jest moją rzeczą wchodzić w misje duchowne powierzone przez Ojca Świętego wy- sokim dygnitarzom Kościoła, obawiam się jednak, że tego rodzaju krok mógłby wywołać poważne nieporozumienia co do pozycji Stolicy Apostol- skiej wobec tego, co z najazdu na terytorium Polski wyniknie. Wieczorem dnia 12 września o godz. 19 otrzymałem telefon od Preze- sa Rady Ministrów z Łucka, wzywający na konferencję do Prezydenta do Ołyki. Premier dodał, że Naczelny Wódz będzie obecny. Wyjechałem na- tychmiast, przybyłem jednak 12 września z opóźnieniem wobec odległości i trudności komunikacyjnych. Marszałek informował Prezydenta o stanie operacji na froncie, jednak były to informacje szczegółowe przy braku ujęcia syntetycznego i braku jakichkolwiek konkluzji i wniosków. Moje próby przeniesienia dyskusji na szeroki plafon nie dały rezultatu. Musia- łem się zadowolić stwierdzeniem, że nie unikniemy bardzo radykalnych decyzji mających na celu utrzymanie pozycji naszego Państwa w ramach koalicji. Wspomniałem o sugestiach francuskich i zarezerwowałem sobie sprawę powrotu do tego tematu. Naczelny Wódz i Prezydent RP nie oka- zywali skłonności do rozwijania tego tematu. W ciągu dnia 13 września usiłowałem nawiązać łączność z Prezesem Rady Ministrów urzędującym w Łucku, gdzie na radach gabinetowych zastępował mnie pozostawiony w charakterze łącznika p. Arciszewski. W związku z bombardowaniem powietrznym łączność nie była możliwa. Poselstwa, akredytowane przy naszym Rządzie, wysłały delegację w skła- dzie posłów estońskiego, łotewskiego i węgierskiego, która najpierw u Nun- 55 Msgr Filippo Cortesi. cjusza, a następnie u mnie domagała się ewakuacji korpusu dyplomatycz- nego wobec faktu, że jego bezpieczeństwo nie może być zagwarantowane. Ambasadorowie oraz charge d'affaires egipski, jako belligerant,56 po- wstrzymali się od tej demarche. Za pośrednictwem Nuncjusza, którego wezwałem w godzinach wieczornych, zakomunikowałem szefom misji, że nie mogąc ich zabezpieczyć przed atakami powietrznymi, pozostawiam im wolną rękę co do pozostania lub wyjazdu z Polski. Zlecenia dać im nie mogę, ponieważ polityczne znaczenie ich misji zależne jest od ich wła- snej oceny. Wobec tego oświadczenia posłowie opuścili Krzemieniec uda- jąc się do Rumunii, ambasadorowie oświadczyli natomiast, że dopóki ja pozostaję, uważają za swój obowiązek reprezentować czynnie szefów swych państw. Następnej nocy z 13 na 14 września o godzinie 0.30 przybył dyr. Koby- lański z pułk. Biegańskim i zakomunikowali mi, że Kwatera Główna i Rząd oraz oddziały pancerne i przeciwlotnicze, towarzyszące Kwaterze Głównej, są w pełnym odwrocie, i domagali się ode mnie zarządzenia na- tychmiastowej ewakuacji w kierunku granicy rumuńskiej. Odpowiedzia- łem tym panom, że nie mam zwyczaju wycofywać się bez rozkazów. O go- dzinie 4 przybył do mnie generał Faury z polecenia ambasadora francu- skiego, ażeby mi oświadczyć, że ambasador delegował jego, generała, dla- tego że jestem oficerem, aby mnie przekonać, że kampania jest przegrana i że nie może hańbić oficera, choćby sprawiał inne urzędy publiczne, je- żeli z myślą o przyszłości interesów swego państwa zarządzi natychmia- stowy odwrót podległych mu urzędów i korpusu dyplomatycznego w kie- runku jedynej granicy, która pozwala zrealizować zamiar utrzymania naj- wyższych władz polskich eksterytorialnie, nawet w obliczu klęski mili- tarnej. Generał Faury powołał się na rozmowę swą z marszałkiem Śmigłym i zakończył: „L'Ambassadeur de France et moi-meme, votre ancien collegue de la guerre de 1920, nous vous supplions de transfer er a la frontiere d'un pays ami tous les elements precieux du Gouvernement Polonais pour pouvoir continuer la lutte en collaboration avec les allies, meme en cas ou, faute de munitions et vu la majorite ecrasante des f orce s ennemies ils seraient forces de ąuitter le territoire national polonais" 51 Odpowiedziałem gen. Faury, że cenię wysoko i myśl, i sposób zwróce- nia się do mnie, ale właśnie en tant qu'un ancien combattant58 - cofnę się 56 - znajdujący się w stanie wojny (fr.). 57 „Ambasador Francji i ja, wasz dawny kolega z wojny 1920 roku, błagamy Pana, by przeniósł Pan na granicę zaprzyjaźnionego kraju wszystkie wartościowe elementy Rządu Polskiego, aby mogły one, współpracując z sojusznikami, kontynuować walkę, nawet gdy- by z braku amunicji i w obliczu druzgocącej przewagi sił nieprzyjacielskich były zmuszone opuścić terytorium państwa polskiego." (fr.). 58 - jako były kombatant (fr.). tylko na rozkaz. Od szefa Rządu otrzymam rozkaz i wykonam go lojal- nie. Jeżeli nie, spełnię mój obowiązek do końca - bez względu na kon~ sekwencje. Generał Faury zapytał mnie: „est-ce que vous allez evacuer en cas, ou il n'y aura pas de moyens de vous communiguer les decisions du president du conseil"59 Odpowiedziałem mu, że Ministerstwo Spraw Zagranicz- nych będzie ewakuowane, a ja zrobię to, co będę uważał za przyzwoite. O godzinie 6.45 wicedyrektor Gwiazdoski doręczył mi pisemny mel- dunek z zawiadomieniem, że Premier zarządził natychmiastową ewakua- cję MSZ do rejonu Kosów-Kuty. Wiceminister Szembek dodawał od sie- bie, że wydał rozkazy ewakuacji i że uprzedził korpus dyplomatyczny. Tytułem komentarza pan Szembek zawiadamiał, że formacje pancerne nie- mieckie przeszły na północ i południe od Lwowa grożąc przecięciem ko- munikacji z Małopolską Wschodnią. 14 września odjechałem do Kut ze ścisłym sztabem. W ciągu dnia przybyłem do Kosowa, gdzie dowiedziałem się, że prze- widziany jest tam pobyt dla Prezydenta RP i większości ministerstw, wo- bec czego zainstalowałem się w Kutach. Dowiedziałem się zbyt późno, że przez nieporozumienie korpus dyplomatyczny skierowany został do Za- leszczyk.60 Niemniej jednak spotkałem ambasadora brytyjskiego zainsta- lowanego już w Kutach i natychmiast przez władze administracyjne we- zwałem tych szefów misji, którzy zamierzali pozostać do końca w Polsce, do przybycia do Kut. Dnia 15 września nawiązałem łączność z Premierem w Kosowie, od którego starałem się uzyskać informacje o sytuacji wojskowej. Dowiedzia- łem się od niego, że Kwatera Główna przyjechała do Kołomyi, wobec cze- go w godzinach popołudniowych udałem się do Naczelnego Wodza. Marszałek Śmigły sygnalizował mi osłabienie nacisku niemieckiego, tłumacząc to zmęczeniem wojsk niemieckich i zużyciem materiałów, zwłasz- cza pancernego. Wykazywał natomiast niepokój co do skrzydła południo- wego, którego dowództwo, jak mnie wtedy zawiadomił, objął gen. Sosn- kowski rezygnujący ze swego ministerialnego stanowiska. Marszałek wy- raził przypuszczenie, że w tych warunkach, przy obronie Warszawy zy- skać będzie można tak cenny czas dla doczekania się analogicznej akcji aliantów. Przy tej sposobności pokazał mi osobistą depeszę gen. Gamelin doręczoną mu za pośrednictwem generała Faury, w której generalissimus francuski komunikuje, że zgodnie z zawartymi umowami, w 15 dniu mobi- lizacji, tj. 17 września, rozpocznie generalną ofensywę na froncie zachod- 59 - „czy zamierza Pan się ewakuować, jeśli nie będzie możliwości przekazywania Panu decyzji premiera" (fr.). 60 Zalecenia Szembeka z nocy 14 września. nim. Wobec przesunięcia władz państwa i Kwatery Głównej w pobliże gra- nicy rumuńskiej oświadczyłem Marszałkowi, że pragnąc najgłębiej jak najdłuższego oporu w tym rejonie, na własną odpowiedzialność przygo- towuję dyplomatycznie przeniesienie władz państwowych polskich do Francji i że pragnę pozyskać dla tej myśli Prezydenta RP. „Jako żołnierz będę szczęśliwy, jeżeli to nie będzie potrzebne, jako minister spraw zagra- nicznych mam obowiązek to przygotować." Dnia 16 września poszukiwałem na pograniczu ambasadora rumuńskie- go, aby zamierzony mój układ z Francją co do droit de residence uzupełnić układem o droit de passage61 z Rumunią. Wieczorem zawiadomiono mnie o akcji ambasadora francuskiego i Nun- cjusza. Dnia 17 września o godzinie 6 rano p. Sędzielowski z Gabinetu Ministra obudził mnie wiadomością, że wojska sowieckie na całej długości granicy weszły „na terytorium polskie. KOP stawia opór w walkach odwrotowych. W tym momencie nie miałem żadnej wiadomości o demarche Potiomkina wobec naszego ambasadora,62 Połączywszy się telefonicznie z Kwaterą Główną i stwierdziwszy autentyczność tej wiadomości, wydałem bezzwłocz- nie instrukcje placówkom dyplomatycznym polskim zawiadomienia rzą- dów, przy których są akredytowane, iż nastąpił akt agresji ze strony Zwią- zku Sowieckiego w stosunku do Polski. Wobec aliantów zaznaczyłem, że oddziały graniczne polskie stawiły opór, i że Rząd Polski oczekuje zaję- cia stanowczej pozycji przez państwa sprzymierzone wobec rządu sowie- ckiego. Zdając sobie sprawę z sytuacji, nie inwokowałem w stosunku do Rumunii casus foederis, w przekonaniu, że niewątpliwie nie będzie on przez to państwo respektowany. Po wydaniu instrukcji wyjechałem do Kołomyi do Kwatery Głównej, gdzie około godziny 11.30 spotkałem Premiera. Widoczne było, że katastrofa jest nieunikniona. Na moje pytanie, czy marszałek Śmigły dysponuje jakimikolwiek siłami w Małopolsce Wschod- niej, aby powstrzymać napór wojsk sowieckich, otrzymałem odpowiedź, że poza KOP-em mogą znaleźć się tylko luźne bataliony marszowe, ale praktycznie opór jest beznadziejny. Marszałek wahał się, jakie ma wydać rozkazy wojsku co do walki z oddziałami sowieckimi. Skłonny był raczej do nieprzyjmowania walki. Prosiłem Marszałka, żeby myśląc o przyszło- ści przynajmniej „ostrzelać plac". Odpowiedział, że udzieli KOP-owi odpo- wiednich instrukcji, a oddziałom armii wyda rozkaz, ażeby reagowały 61 - prawo przejazdu (fr.). 62 Por.: Dokumenty i materiały..., t. 7, s. 197. czynnie w razie rozpoczęcia walki przez wojska sowieckie. Marszałek i Pre- mier wahali się poważnie co do swych decyzji. Marszałek powiedział, że myśli nad przejazdem do wojsk generała Sosnkowskiego. Premier z wła- ściwym mu niezrozumieniem roli Rządu zgłosił wobec tego gotowość ana- logicznego przesunięcia Rządu. Zwróciłem mu na to uwagę, że pojęcia dowództwa i Rządu są różne. Że w ramach wojny koalicyjnej Państwo Polskie musi utrzymać swój charakter podmiotu, a nie przedmiotu wyda- rzeń międzynarodowych. Dlatego uważam dla Prezydenta i Rządu za roz- sądniejszy zrealizowany plan, który zostanie uzgodniony z aliantami, tj. kontynuowanie działalności na zasadzie droit de residence w państwie sprzymierzonym. Ponieważ w rozmowie nie było wyraźnej decyzji, oświadczyłem, że uwa- żam za konieczne: 1) natychmiastowe przesunięcie miejsca postoju Pre- zydenta do Kosowa, a najlepiej do Kut, 2) odbycie jak najszybciej wspól- nej narady nad dalszymi decyzjami. Marszałkowi powiedziałem: „Niech pan przyjedzie do Kosowa czy Kut dla narady, skąd przez Nadworną do Stanisławowa ma pan drogę znacznie pewniejszą niż z Kołomyi dla odszu- kania gen. Sosnkowskiego, i po odbyciu wspólnej narady może pan po- wziąć swoją ostateczną decyzję." Marszałek oświadczył, że nad swoimi decyzjami musi się zastanowić, że w każdym razie do nocy zostanie w Kołomyi, ale wieczorem znajdzie jakiś sposób, bądź telefoniczny, bądź przez oficera, aby powiadomić Rząd o sytuacji i swych decyzjach. Równocześnie pan Łepkowski, który przybył do Kołomyi i znajdował się w poczekalni Marszałka, zawiadomił mnie, że ma połączenie telefo- niczne z Prezydentem RP. Skorzystałem z tego, aby prosić Prezydenta o natychmiastowe opuszczenie Sniatynia i przybycie do mojej kwatery w Kutach dla omówienia sytuacji i powzięcia decyzji. Po tej rozmowie wróciłem do Kut. W godzinę po mnie przybył na moją kwaterę Pan Prezydent. Niezwłocznie potem zjawił się odszukany amba- sador rumuński, ambasador francuski i turecki oczekiwali już na miejscu. Ambasador rumuński, z którym chciałem ułożyć warunki naszego prze- jazdu przez Rumunię, uprzedził mnie, oświadczając w imieniu króla, że król Karol ofiarowuje nam, tj. Prezydentowi i Rządowi, l'hospitalite ou le droit de passage".63 Dziękując ambasadorowi za to oświadczenie powiedziałem, że nie żą- dam wykonania aliansu polsko-rumuńskiego, jeśli chodzi o agresję so- wiecką, rozumiejąc, że w tej tak ciężkiej sytuacji międzynarodowej Rumu- nia nie będzie mogła prawdopodobnie wykonać swych zobowiązań, nato- miast, że oczekuję, iż sprawa tranzytu najwyższych władz Państwa Pol- 63 - „gościnę lub prawo przejazdu" (fr.). skiego będzie w związku z tym szczególnie życzliwie przez rząd rumuński potraktowana. Ambasador nie wyraził co do tego żadnej wątpliwości i oświadczył, że będzie oczekiwał decyzji Prezydenta i Rządu, aby osobiście ułatwić sprawę przejścia granicy. Ambasador francuski w gorących słowach zakomunikował mi pełną solidarność swego rządu z Rządem Polskim w tej trudnej sytuacji i wyra- ził przekonanie, że techniczne szczegóły rezydencji Rządu Polskiego we Francji nie doszły do niego tylko dzięki uszkodzeniu depesz szyfrowych, ale że co do meritum nie istnieją żadne wątpliwości. Ambasador turecki powiedział, że zgodnie z wiekową tradycją pozo- stanie przy mnie na terytorium Polski do ostatniej chwili i że w imieniu swego szefa państwa i rządu oświadcza, że rząd turecki gotów jest zrobić dla nas wszystko, co będzie w jego mocy. Prosi, aby wierzyć, że przejścia materialne nie zmienią poglądów rządu tureckiego na moralne prawa Polski jako niezbędnego czynnika w ułoże- niu spraw Europy Wschodniej. Niespodziewanie dla mnie około godziny 16 marszałek Śmigły zjawił się w Kutach razem z Premierem. Jak oświadczył, przybył dla scharakte- ryzowania Prezydentowi RP beznadziejności sytuacji wojskowej, dodając, że opuszczenie granic Państwa przez Rząd i Prezydenta RP wydaje się być sprawą najbliższego czasu. Według słów Marszałka miarodajne będzie przekroczenie linii Dniestru przez wojska sowieckie. Nasze bardzo skrom- ne pozycyjne siły trzymają się na mostach i brodach na Dniestrze. Jest to ostatnia materialna zapora dla postępu sił sowieckich, które rozporzą- dzają bardzo znacznymi środkami materiałowymi, tj. oddziałami czołgów i kawalerii. W tym momencie p. Łepkowski przedstawił projekt orędzia Prezyden- ta objaśniającego obywatelom RP decyzję opuszczenia granic Państwa. Tekst orędzia został bez dłuższej dyskusji ustalony. Co do zamiarów Mar- szałka osobistych - nie usłyszeliśmy żadnego wypowiedzenia. Wobec ponawianych oświadczeń, że sytuacja wymaga wyjaśnienia, a Kwatera Główna nie omieszka uprzedzić Prezydenta i Rządu o działaniu wojsk nie- przyjacielskich, praktycznie decyzje zostały zawieszone do czasu otrzy- mania pełnych informacji. Marszałek i Premier odjechali po tej konferencji zapowiadając nawią- zanie łączności w ciągu wieczora. W czasie kolacji, około godziny 20.15 Premier zatelefonował komuni- kując, że wojska sowieckie pancerne i kawaleria znajdują się w odległości nie więcej 30 km od Kut, wobec czego w ciągu paru godzin grozi ostatecz- ne odcięcie od granicy rumuńskiej. Na moje pytanie, jakimi środkami rozporządzamy dla zatrzymania marszu wojsk sowieckich, otrzymałem odpowiedź, że żadnymi poza eskortą Prezydenta, która według słów gene- rała Schally składa się z 12 żandarmów obecnych w Kutach i około 40 żoł- nierzy oddziału zamkowego z niewiadomym miejscem postoju. Premier, powołując się na Naczelnego Wodza, żądał natychmiastowego przejścia granicy rumuńskiej przez Prezydenta i Rząd. Powiadomiłem o powyższym Prezydenta RP, po czym nastąpił w ciągu około dwóch godzin odjazd w kierunku mostu prowadzącego do Wyżni- cy. Ambasador rumuński przez swego attache wojskowego zawiadomił, że oczekuje na moście, aby zgodnie z gentlemen's agreement64 przepro- wadzić Prezydenta i członków gabinetu na terytorium rumuńskie. Prze- jazd odbył się w ciągu nocy. W Czerniowcach zastaliśmy przygotowane kwatery, dla Prezydenta w lokalu metropolity, w rezydencji królewskiej i w jednym z miejscowych hoteli. Nad ranem z telefonu Premiera, nadanego z Wyżnicy, dowiedzia- łem się, że Marszałek przekroczył również granicę i pozostaje przy moście ze względu na złe traktowanie oddziałów armii przez władze rumuńskie. Premier w imieniu Marszałka domagał się ode mnie interwencji. Inter- wencję tę zrobiłem wbbec p. Crucescu, szefa protokołu rumuńskiego, któ- ry zgłosił się do mnie w Czerniowcach w imieniu rządu. Wobec tych wia- domości zarządzenie mające na celu ułatwienie sytuacji zostaje wydane. Z nastaniem dnia 18 września zgłosił się do mnie ambasador rumuński w Warszawie i pan Crucescu żądając w imieniu rządu rumuńskiego pod- pisania deklaracji, której tekst, pisany ręką rumuńską, posiadam w ory- ginale. Brzmi on, jak następuje: „Monsieur le Ministre, En venant demander pour le Gouvernement Po- lonais le transit a travers la Roumanie vers un pays neutre, je declare que depuis son entree dans ce pays ami et neutre, le Gouvernement Polonais a re- nonce a toutes ses attributions constitutionnelles, politiques et administra- tives. Veuillez etc." 65 Odpowiedziałem, że tekst jest oczywiście nie do przyjęcia dla mnie ani dla mych kolegów i nie odpowiada zasadzie omawianej z ambasadorem rumuńskim w Kutach. Gotów jestem natomiast oświadczyć formalnie w imieniu Rządu, że w czasie naszego tranzytu przez Rumunię gotowi je- steśmy w pełni respektować neutralność tego kraju. Jest to maksymalne oświadczenie, jakie mogę zrobić. Po paru telefonach z Bukaresztu pan Crucescu oświadczył, że wobec nagłości wydarzeń rząd rumuński propo- nuje udanie się naszych władz na teren poza Bukowiną, z tym, że pan 64 - porozumienie, układ dżentelmenów (ang.): w polityce: porozumienie polityczne nie będące formalną umową. 65 „Panie Ministrze, zwracając się z prośbą o udzielenie Rządowi Polskiemu prawa prze- jazdu przez Rumunię do kraju neutralnego, oświadczam, że z chwilą wjazdu do tego przy- jaznego i neutralnego kraju Rząd Polski zrzekł się wszystkich swoich atrybucji konstytucyj- nych, politycznych i administracyjnych. Proszę itd." (IV.). Gafencu, minister spraw zagranicznych, przybędzie osobiście, aby omó- wić ze mną dalsze metody postępowania i formułę deklaracji. Równocze- śnie zostało nam zakomunikowane, że pociąg specjalny zostanie sformo- wany, który o godz. 11.30 w kilku częściach odwiezie przedstawicieli pol- skich najwyższych władz do wyznaczonych miejsc, zapewniających nale- żyty komfort pobytu, do czasu załatwienia sprawy tranzytu. Po szybkim porozumieniu się z Prezydentem i Marszałkiem zażądałem odroczenia terminu wyjazdu wobec faktu, że szereg ministrów nie przybył jeszcze do Czerniowiec, wyrażając opinię, że opuszczenie Czerniowiec możemy uznać jako słuszne wobec zarządzeń mobilizacyjnych w tym terenie, ale liczymy na ułatwienie nam dalszego tranzytu. Przedstawiciele Rumunii wspomnieli nieśmiało w tym momencie, że sytuacja rządu rumuńskiego jest utrud- niona przez fakt wydania orędzia Prezydenta z terenu rumuńskiego. Za- przeczyłem kategorycznie, stwierdzając, że orędzie wydane było w Ku- tach. a jedynie dla ułatwienia komunikacji technicznej konsul RP w Czer- niowcach powtórzył telegraficznie tekst orędzia, aby upewnić się, że do- tarło ono do naszych placówek za granicą. Na wszelkie moje pytania co do regime'u, miejsca i sposobu umieszczenia Prezydenta, Marszałka i Rządu na terenie Rumunii przedstawiciele Ru- munii odpowiadali mi, że nie mają żadnych bliższych instrukcji i że jest to kwestia pilna, która zostanie uregulowana we wzajemnym porozumieniu. Ambasador RP w Bukareszcie, którego wezwałem do Kut. gdzie 17 wrze- śnia zakomunikowałem mu o powziętych decyzjach, żądając dopilnowa- nia ze strony rumuńskiej wykonania gentlemen's agreement co do droit de passage, był obecny w Czerniowcach w nocy z 17 na 18 września, jednak o świcie, nie meldując się u mnie, odjechał do Bukaresztu. Sposób niewątpliwie przygotowany, w którym rząd rumuński skiero- wał Prezydenta RP ze szczupłą świtą do Bicaz, Marszałka do Craiova, a członków Rządu do Sianie, wskazywał wyraźnie, że akcja była przygo- towana. Z miejsca do politycznych osobistości polskich zastosowano me- todę internowania, nie uzasadnioną przez żadną konwencję międzynaro- dową. Stało się jasne, że Rumuni pod wpływem tych czy innych mocarstw zamierzają uniemożliwić przejazd najwyższych legalnych Władz Polskich na teren państw sprzymierzonych. Nie wchodząc w szczegóły sytuacji wytworzonej na terenie Rumunii, dzięki działaniom mocarstw wrogich, jak Niemcy i Rosja, mocarstwa sprzy- mierzonego Francji oraz czynników polskich, szukających na tle wiel- kiego dramatu dziejowego rozgrywek wewnętrzno-politycznych, pragnę stwierdzić, że z chwilą kiedy materialne przeniesienie najwyższych władz Państwa Polskiego na teren Francji zgodnie z zawartymi umowami [oka- zało się niemożliwe], Prezydent RP, w całkowitym porozumieniu z Rzą- dem, nie wahał się przed zrzeczeniem się swej najwyższej godności i prze- kazaniem jej osobistości politycznej polskiej będącej na terenie Francji. Członkowie dawnego rządu RP, powiadomieni o tej decyzji Prezydenta, bezzwłocznie podali się do dymisji, wyrażając hołd jego następcy, ponie- waż praca ich od chwili przekroczenia granicy miała jedynie na celu nie- dopuszczenie do zniknięcia z zespołu aliantów władz Państwa Polskiego jako reprezentacji tego państwa sprzymierzonego, które pierwsze ponio- sło najwyższe ofiary w obronie wspólnie wyznawanych idei. Nie było w rzą- dzie RP nikogo, kto by sprawę swej osoby stawiał wyżej interesu państwa. Odpowiednie depesze zostały wysłane do prezydenta Raczkiewicza, obok depeszy wyrażającej byłemu prezydentowi prof. Mościckiemu całkowitą solidarność z jego decyzją. Zarządzenia o charakterze represyjnym za- stosowane wobec prof. Mościckiego i byłych członków Rządu Polskiego przez władze rumuńskie nie znajdują uzasadnienia w żadnych postano- wieniach umów międzynarodowych i zwyczajach przyjętych na podsta- wie tradycji. Prezydent RP Władysław Raczkiewicz i Rząd przez niego mianowany pozostają jedyną władzą legalną Państwa Polskiego uprawnioną do żą- dania od aliantów wykonania wszelkich zobowiązań powziętych wobec Polski. Brasov, w październiku 1939 r. Dwadzieścia lat polityki międzynarodowej Fragmenty studium W czasie wojny 1914-1918, do czasu interwencji prezydenta Wilsona, deklaracje polityczne i układy międzynarodowe zajmowały się raczej kwe- stią powojennej mapy politycznej Europy i kolonii aniżeli systemami współ- życia międzynarodowego, W dziedzinie systemów instynktownie dążono raczej do powrotu świata przedwojennego, z takim czy innym przesunię- ciem sił między poszczególnymi partnerami życia międzynarodowego ani- żeli do jakiejś głębszej rewizji metod urządzania świata. W wojnie obecnej miejsce poprzedniego konserwatyzmu wydaje się zaj- mować jakaś prawie lekkomyślna chęć reform i zmian wszystkiego. Może i nie chęć nawet, ale raczej przeświadczenie o tym, że najdalej idące refor- my są rzeczą nieuniknioną. Niezależnie od szansy zwycięstwa ten prąd czy fatalizm reformatorski narzuciły właściwie światu państwa totalistycz- ne, państwa osi i Związek Sowiecki - państwa, które zreformowały do głębi swoje własne ustroje. Dotychczas, do marca 1943 r., tzw. państwa demokratyczne zgłosiły więcej konkretnych doktryn i planów mających świat powojenny urządzać, ale nie można się oprzeć wrażeniu, że jest to u nich dotychczas raczej ukłon przed czymś nieuniknionym aniżeli spon- taniczna inicjatywa. Chociaż w opublikowanych dotychczas deklaracjach l uniknięto rozsądnie zbyt daleko idących precyzji i sztywnych formuł, nie- wątpliwie po smutnych doświadczeniach ery wilsonowskiej, niemniej jed- nak szereg zasad utarł się już jakoby powszechnie. W zależności od prawdziwego poczucia odpowiedzialności, nie formal- nej tylko, ale istotnej, poszczególnych mężów stanu zmuszeni oni będą jednak, zanim zbiorą się koło jakiegoś stołu ostatecznych obrad, do prze- prowadzenia głębszej analizy doświadczeń poczynionych między 1919 1 Karta Atlantycka z 14 VIII 1941 r., Deklaracja Narodów Zjednoczonych z l I 1942 r. a 1939 rokiem. Wyrażam tu przypuszczenie, że będą musieli to zrobić, gdyż dotychczas brak jakby tej głębszej analizy we wszystkim, co było mówione i pisane na ten temat. Jeżeli w stanie faktycznym zjawisk wybuch wojny jest największym, najbardziej wstrząsającym wydarzeniem, to wydaje się, że w dziedzinie myśli politycznej tym punktem krytycznym będzie dopiero jej zakończe- nie. Oczywiście, można zawsze z dużą dozą słuszności powiedzieć, że uza- sadnione jest wyczekanie wszystkich wydarzeń zawartych w okresie trwa- jącej wojny, zanim myśl o przyszłości ujmie się w ostateczne formy. Można się natomiast obawiać, że ilość praktycznych problemów, które utworzą się w chwili zaprzestania działań wojennych, będzie tak wielka, że na re- fleksje może zabraknąć czasu. A tymczasem pewne sądy i opinie, nie skon- trolowane dostatecznie w świetle doświadczeń, mogą po prostu przylgnąć do umysłów ludzkich i automatycznie już ciążyć nad najważniejszymi de- cyzjami. Te obserwacje wydają mi się ważne dla wszystkich zagadnień świato- wych. Z polskiego punktu widzenia istnieć musi jeszcze zawsze troska dodatkowa, troska o to, że przez dwadzieścia zaledwie lat pokoju świat się jeszcze niedostatecznie do Polski i jej odrodzonego oblicza przyzwy- czaił. Ten brak przyzwyczajenia stanowił i stanowi zawsze przeszkodę dla każdej pracy politycznej, niezależnie od realnej, chociażby najsurowszej oceny istotnych osiągnięć państwowych polskich w tym okresie. Jeżeli dodać do wspomnianej już płynności dzisiejszych światowych doktryn i planów powojennych jeszcze dodatkową płynność sądów o Polsce, to przyznać trzeba, że zadania, które staną przed Polską w krytycznej epoce porządkowania powojennego świata, będą niepokojąco duże. Podejmując pracę krótkiego przeglądu i uporządkowania doświadczeń i próbę analizy nowych doktryn w świetle wydarzeń ostatniego XX-lecia, nie mam zamiaru tworzyć jakiegoś wyczerpującego dzieła. Nie będę za- tem powtarzał rzeczy powszechnie znanych i przyjmuję z góry założenie, że czytelnik zna grosso modo główne układy i instytucje międzynarodo- we,2 które odgrywały rolę w tym okresie. Mam zamiar natomiast wska- zać taki właśnie aspekt tych układów i instytucyj, które dostrzec można było dopiero w konkretnej pracy międzynarodowej, a który zbyt łatwo usuwał się sprzed wzroku nie tylko zwyczajnych czytelników gazet, ale i sporej ilości ludzi zajmujących się czynną polityką. 2 System wersalski, pakt antykominternowski, Liga Narodów. TRAKTAT WERSALSKI * Układ i treść traktatu wersalskiego 3 wynika z uporczywej walki refor- matora Wilsona ze staromodnymi systemami mocarstw europejskich. W każdym razie w ostatecznej redakcji przewaga reformatora jest nie- wątpliwa. Traktat sam, jego historia, rola poszczególnych jego inicjato- rów i losy poszczególnych zagadnień ma już od dawna tak bogatą litera- turę, że nie mam zamiaru do tego wracać. Krytyków traktatu było wielu. Chciałbym jednak podkreślić dwie cechy tego układu, najmniej może uwypuklone przez literaturę polityczną. Pierwsza, o której wspominali publicyści,** a milczą raczej politycy, to novum zupełne w traktacie pokojowym, wyrażone przez podawanie motywów poszczególnych decyzji traktatu. Sławne „pourquoi".4 A więc przede wszystkim wprowadzenie uznania odpowiedzialności za wywoła- nie wojny do tekstu traktatu, a później redakcja szeregu artykułów w po- dobnym duchu. Nawet artykuły o ograniczeniu zbrojeń niemieckich mia- ły też swoje „pourquoi" przez zapowiedź powszechnych rozbrojeń. Jak niektórzy publicyści słusznie zauważyli, przyczyny takiego nie znanego poprzednio systemu leżą prawdopodobnie w fakcie, że po raz pierwszy traktat pokojowy układali nie dyplomaci, a parlamentarzyści, a zatem ludzie przywykli do polemik i obrony swoich tez przy pomocy licznych argumentów. Śmiało można powiedzieć, że w chęci dogodzenia tym czy owym par- lamentom, tej czy owej opinii publicznej wprowadzono do tekstu trakta- tu wszystkie elementy potrzebne Niemcom politycznie, ażeby traktatu nie wykonywać. Ktoś złośliwy mógłby jeszcze dodać, że wielka ilość adwo- katów wśród parlamentarzystów skomplikowała tę sprawę jeszcze bar- dziej. Zrobiono coś jakby wyrok w pierwszej instancji, po którym wy- starczy podważyć poszczególne motywy wyroku, podać je przynajmniej w wątpliwość, ażeby obalić całość. A apelacja w takich sprawach - to już nie żaden trybunał! Cóż łatwiejszego, jak otworzyć ponownie dysku- sję polityczną w tak skomplikowanej dziedzinie jak odpowiedzialność za wywołanie wojny. W dziedzinie, w której nie ma ścisłych kryteriów, w któ- rej, gdyby nie było aktów tak nieopatrznie brutalnych jak napaść na Bel- gię, dyskusja mogłaby trwać bez końca. W dyskusji tej wczorajsi sędzio- * Dla uproszczenia nazwa traktat wersalski używana w skrócie dla określenia wszystkich razem traktatów pokojowych zawartych w 1919 r., gdyż chodzi tu jedynie o uwagi natury ogólnej - przyp. J. Becka. 3 Tekst traktatu: „Dziennik Ustaw RP" 1920, nr 35, póz. 200. ** M. in. Frank Simonds - Europa powojenna - przyp. J. Becka. 4 - „dlaczego" (fr.). wie spadają od razu do roli strony i przegrywają, co zatem idzie, swoje zasadnicze pozycje. Podkreślam to zjawisko, gdyż wydaje mi się niewątpliwym, że było ono istotnym czynnikiem w preliminariach wojny 1939 r. Wrócę do tego zagadnienia jeszcze, czyniąc przegląd głównych etapów, które doprowadziły do nowego konfliktu zbrojnego. Druga sprawa - to brak jakiejkolwiek ustalonej hierarchii ważności poszczególnych przepisów traktatu. O tym też najmniej pisano, czy mówio- no. Poruszając tę sprawę w porozumieniu z Marszałkiem Piłsudskim przy okazji spotkań genewskich,5 nie znalazłem w swoim czasie żadnego prak- tycznego zrozumienia dla wagi tego zagadnienia. Teoretycznie przyzna- wano mi oczywiście rację, ale nie udało się wprowadzić żadnej poprawy, nie w teksty oczywiście, bo to było niemożliwe, ale w obyczaje instytucji genewskiej. Zdaniem Marszałka, Nr l w tej hierarchii powinny mieć spra- wy terytorialne jako sięgające najgłębiej w życie narodu, grożąc najcięż- szymi konfliktami i najbardziej niebezpieczne dla tego „bezpieczeństwa",6 o którym tyle mówiło się przez lat dwadzieścia. Dalej szłyby sprawy ogra- niczenia zbrojeń, tego środka niezbędnego dla każdego, kto żywi zamiary agresywne. Potem długo nic, aż nareszcie reszta przepisów dużych, małych i malutkich, od których roi się traktat i Pakt Ligi Narodów. Logicznie, odpowiedzialność za naruszenie postanowień traktatowych i przewidywa- na wspólna reakcja powinny być obliczone w proporcji do tej hierarchii ważności. Tymczasem w praktyce na gruncie genewskim wśród tych stró- żów traktatu wersalskiego drobnostka czysto formalna wywoływała naj- groźniejszą burzę, a sławny art. 19 traktatu,7 mówiący o najłatwiejszej możliwości jego zmiany, chciano stosować właśnie do spraw terytorial- nych. Chociaż to już raczej do dziedziny obyczajów, a raczej nieobyczajności Ligi Narodów należy, muszę tu przypomnieć powiedzenie jednego z mi- nistrów spraw zagranicznych państwa średniego, lecz cieszącego się po- wszechną powagą, w czasie jednej przewlekłej sesji Rady Ligi. Szanowny ten kolega wychodząc z gmachu obrad zatrzymał mnie na ulicy ubolewa- jąc, że: „W tej Genewie po 8 dniach pracy traci się zupełnie poczucie pro- 5 Na posiedzenia Ligi Narodów: Zgromadzenie Ogólne, sesje Rady, przybywało do Ge- newy wielu polityków, co stwarzało okazję do bezpośrednich spotkań i rozmów. 6 O ówczesnym pojmowaniu tego pojęcia zob.: B. Winiarski. Bezpieczeństwo, arbitraż, rozbrojenie, Poznań 1928; J. Makowski, Współczesne formy bezpieczeństwa zbiorowego, War- szawa 1935. 7 Art. 19 traktatu wersalskiego brzmiał. „Zgromadzenie może od czasu do czasu propo- nować członkom Ligi, aby przystąpili do ponownego zbadania traktatów, które nie dają się już stosować, oraz położenia międzynarodowego, którego dalsze trwanie mogłoby za- grozić pokojowi świata." „Dziennik Ustaw RP" 1920, nr 35, póz. 200. porcji spraw - Gdańsk zaczyna się wydawać tak wielki jak Ameryka, a Chiny takie małe jak Monaco." Nie mogłem się powstrzymać kiedyś na początkowym posiedzeniu Rady, na którym równocześnie zapisana była sprawa Mandżurii i policji portowej w Gdańsku, od powiedzenia: »Voila, nous avons ce soir a l'ordre du jour une affaire mondiale et une affaire muni- cipale." 8 Tak one tam były postawione jedna obok drugiej, że sposób ich potraktowania zupełnie zacierał poczucie ich wzajemnej wagi. Co też za- bawniejsze, to to, że nawet rozsądni ludzie bywali nieraz przekonani, że reakcja międzynarodowa na naruszenie jakiegoś szczególiku traktatowe- go będzie istotnie taka groźna, jak by była pewno w wypadku konfliktu ważnego. A przyszłość miała pokazać, że siła tej reakcji jakby z jakąś per- wersją malała w miarę zwiększania się ważności zagadnień. Ta druga sprawa miała zatem też niewątpliwie niebezpiecznie przyspie- szyć etapy dzielące nas od przyszłego konfliktu. LIGA NARODÓW Spomiędzy znanych krytyk instytucji genewskiej pragnę przypomnieć tę, która mi się wydaje najbardziej zasadnicza - to jest fakt, że Liga Na- rodów była pomyślana i konstruowana jako instytucja światowa o zasię- gu powszechnym, a od pierwszej chwili przez brak ratyfikacji traktatu - o ironio - przez Stany Zjednoczone charakter ten straciła.9 Dlatego też szczegółowo określające przepisy, procedury i procedurki, mające na celu drobiazgowe czasem regulowanie niektórych dziedzin życia poszczegól- nych państw, musiały się tym państwom wydawać raczej zbiorem nieuza- sadnionych pretensji, gdyż brakowało im zasadniczego contrepoids10 tj. tej właśnie powszechności zobowiązań, w jakiej takiej nadziei na gwa- rancje spokojnego życia międzynarodowego. To był podstawowy błąd konstrukcyjny. Reszta nieszczęść i kłopotów wynikła już raczej z obycza- jów, które w Genewie zapanowały. Ta pierwsza próba udemokratycznie- nia jakoby życia międzynarodowego, próba nieudana, ciąży dziś niewątpli- wie najbardziej nad myślą polityczną w chwili obecnej, a zatem mieć bę- dzie i na przyszłość wpływ niemały. I znowu jest pewna ilość krytyk powszechnie znanych i uznanych, a obok tego pewna ilość grzechów wstydliwych, o których się niechętnie mówi. 8 - „otóż dziś wieczorem mamy na porządku dziennym jedną sprawę światową i jedną sprawę municypalną" (fr.). 9 Po trwających blisko rok sporach o ratyfikację pomiędzy prezydentem a Senatem o osta- tecznym fiasku przesądził wybór Warrena Hardinga w listopadzie 1920 r. na prezydenta, ponieważ deklarowali się on jako izolacjonista i przeciwnik Ligi Narodów. 10 - przeciwwagi (fr.). Wada uznana instytucji genewskiej - to brak egzekutywy, brak prze- widzianych z góry skutecznych środków i sposobów, które by miały ^- pewnić wykonanie genewskich werdyktów. Można oczywiście powiedzieć, że ta wada wynika w znacznym stopniu z tego, że samej instytucji dano zbyt wiele zadań. W ten sposób rozpiętość między zadaniami i środkami powiększona została niepomiernie. Ale to jest jeszcze grzech jawny. W dzie- dzinie grzechów wstydliwych wydaje mi się, że na pierwsze miejsce bodaj wybija się fakt, iż stworzono organizację taką. w której czynniki całko- wicie nieodpowiednie sięgnęły po władzę nad najistotniejszymi sprawami naszych czasów. Z jednej strony - to istnienie wielkiego skomplikowa- nego Sekretariatu Ligi, organu urzędniczego, w którym referenci, eksper- ci, doradcy najróżniejsi przygotowywali i negocjowali z reguły wszelkie decyzje, które legalnym władzom instytucji, tj. Radzie Ligi i Zgromadze- niu, podawane były w formie prawie już gotowej. Z drugiej strony nie- wątpliwie również w całej tej maszynie urzędniczej istniały przemożne wpływy mafii międzynarodowych. Nie chcę tu wywoływać jakiegoś prze- sadnego widma takiej czy innej masonerii, ale stwierdzić muszę stanowczo, że nad kierunkiem i biegiem wielu spraw obradowano z pewnością z góry poza Ligą i to na pewno nie wśród czynników jawnie odpowiedzialnych za rządy i politykę. W początkowym okresie Ligi pierwszy sekretarz generalny, Sir Eric Drummond, późniejszy Lord Perth, wnosząc jakąś przyzwoitość pracy, nakładał przynajmniej pewien hamulec tym zakulisowym intrygom i dbał o oblicze zgromadzeń ligowych jako zespołu ludzi obdarzonych jawnie i oficjalnie mandatem przez ich kraje. Z jego odejściem 11 nie dbano już nawet o pozory. Przeróżne międzynarodówki wysługiwały się jednym wiel- kim mocarstwom, a zwalczały inne - wszystko to zaś działo się głównie kosztem państw mniejszych, wobec których zasłaniano się zawsze groźnym parawanem procedur traktatowych i ligowych. Tacy różni panowie ligo- wi rościli sobie prawo wścibiania nosa w wewnętrzne życie mniejszych państw z zupełnym lekceważeniem nie tylko podstawowych zasad suwe- renności, ale nawet elementarnego porządku prawnego. Szczytem tego były tzw. traktaty o ochronie mniejszości narodowych.12 Ale było takich 11 Tzn. w 1933 r. 12 Zał. nr 3 do traktatu wersalskiego zwany też małym traktatem wersalskim. Stał się on m. in. podstawą traktatu między Głównymi Mocarstwami Sprzymierzonymi i Stowa- rzyszonymi a Polską podpisanego 28 VI 1919 r. Na jego mocy Liga była gwarantem ochrony w Polsce interesów mieszkańców „różniących się od większości ludności rasą, językiem lub religią...". Podobne traktaty podpisały Czechosłowacja. Grecja, Jugosławia, Rumunia, w nie- co innej formie Austria, Bułgaria, Turcja i Węgry, Litwa, Łotwa, Estonia i Finlandia, na- tomiast międzynarodowym obowiązkiem ochrony mniejszości nie zostały objęte Niemcy. Traktaty te uznawano za naruszające suwerenność państwową. Polska wypowiedziała (za- wiesiła) ten traktat 18 IX 1934 r. |spraw i innych wiele i na terenie samej Ligi, i Międzynarodowego Biura Pracy.13 Poza nieznośnym charakterem takiego stanu rzeczy dziwną wy- I dawać się musi krótkowzroczność polityki, która dezorganizując porzą- dek wewnętrzny państw mniejszych, otwiera przecież w najprostszy spo- sób drogę do zamachów imperialistycznych tych wielkich mocarstw, któ- re takie zamiary żywić by mogły. Wystarczy przejrzeć kampanię politycz- ną i propagandową III Rzeszy, przygotowującą najazd na wschód, ażeby stwierdzić, że opierała się ona od początku do końca na genewskich de- batach i procesach wynikłych z traktatów o ochronie mniejszości. Powiedzenie, że Genewa przygotowała pod tym względem całkowicie kampanię polityczną Hitlera - nie jest najmniejszą przesadą. Na terenie Międzynarodowego Biura Pracy tworzono konwencję za kon- wencją, mając na celu narzucić drogą zobowiązań międzynarodowych specyficzne ustawodawstwo w dziedzinie pracy. Tworzono te konwencje bądź to dla dogodzenia doktrynom II Międzynarodówki,14 bądź też inte- resom tych wielkich mocarstw, które tego typu reformy u siebie wprowa- dzić musiały, a obawiały się konkurencji krajów pracujących intensywniej. Wszystko to oczywiście ubrane było w godną szatę ochrony interesów świata pracy. Ale jeśli na tym samym forum poruszone zostały sprawy nie wyzyskanych terenów kolonizacyjnych, stanowiących zjawisko rażą- ce w zestawieniu z bezrobociem w wielu krajach europejskich, ci sami przed- stawiciele Labour Party angielskiej ze szlachetnym oburzeniem odrzu- cali wszelką dyskusję na ten temat, mimo że chodziło tu przecież o milio- nowe rzesze ludzi, których praca nie mogła być w danej epoce w ich wła- snych krajach wyzyskana. A jeśli w otwartej dyskusji nie znajdywano dość przyzwoitych argumentów, ażeby odrzucić słuszne postulaty krajów ma- jących nadmiar rąk do pracy, usłużne biuro Sekretariatu znalazło zawsze procedurę czy formalne trudności, ażeby sparaliżować wszelkie działanie. W tych warunkach jedyna skuteczna siła, jaką te instytucje międzynaro- dowe rozporządzały, tj. nacisk moralny, którego bynajmniej lekceważyć nie można, musiała być z góry podważona. Częściowe remedium na te wszystkie niedomagania stanowił fakt, że bądź co bądź parę razy do roku spotykali się w Genewie osobiście odpo- wiedzialni kierownicy polityczni krajów w Lidze reprezentowanych. War- tości tych spotkań zmniejszać nie należy. Chociaż najpoważniejsze roz- mowy prowadzone były poza gmachem Ligi i formalnym programem obrad, to jednak fakt został faktem. Obok rzeczy konkretnych, które można było drogą tych osobistych spotkań załatwić, potężnym czynni- 13 Chodzi o organ wykonawczy Międzynarodowej Organizacji Pracy, wyspecjalizowa- nej autonomicznej organizacji stowarzyszonej z Ligą Narodów. 14 Międzynarodówka Socjalistyczna istniejąca od 1889 r. do dziś łączyła podówczas główne europejskie partie socjaldemokratyczne (Labour Party, SPD, PPS). kiem psychologicznym była niewątpliwie sama świadomość, że te spotka- nia od czasu do czasu następują. Śmiem twierdzić, że nawet wytrawny po- lityk inaczej redaguje notę w jakiejś trudnej sprawie, jeżeli wie, że będzie się musiał za dwa czy trzy miesiące osobiście wyeksplikować ze swoim ko-% legą-partnerem w czasie zjazdu genewskiego. Wiadomą rzeczą jest w dy- plomacji, że najgorsze jest tzw. strzelanie zza płota groźnymi notami pod naciskiem opinii wewnętrznej. Oczywiście bywały zjazdy i podróże mi- nistrów poza Ligą, ale takie spotkania to już zaraz ewenement politycz- ny, którego za często nie można prowokować. Podkreślam to, gdyż prze- konany jestem, że to jest może jedyne, ale bardzo ważne pozytywne do- świadczenie z Genewy. Jeśli już Kongres Wiedeński miał w zasadzie być początkiem zjazdów permanentnych,15 to po raz pierwszy udało się to w Genewie, i przypusz- czać należy, że i w przyszłości jakiś sposób na to znaleźć trzeba będzie. Cóż słuszniejszego jak to, że w obliczu powstających trudności ludzie zbie- rają się na naradę, trzeba tylko trzeźwej i odważnej analizie poddać samo zagadnienie narady. Prawdziwa narada, wymiana myśli między ludźmi, mającymi odmienne trudności, a jednak pewną ilość wspólnych trosk, odbywała się w Genewie jak gdyby chyłkiem - w tym czy innym hotelu, na takim czy innym spacerze. Posiedzenia Rady Ligi z pojęciem narady nic już wspólnego nie miały. Gdzieś tam, w kulisach przerabiano jakieś kombinacje, przesądzano z góry, co ma się stać, zebrano jakąś, większość przeciwko jakiejś mniejszości albo najczęściej przeciw jakiejś jednostce państwowej czy ludzkiej, a potem kilkunastu panów zasiadało teatralnie koło stołu, żeby wygłosić mniej lub więcej patetyczne przemówienie prze- znaczone dla dziennikarzy i publiczności. Do jakiego stopnia ta karyka- tura narady się utrwaliła, świadczyć może fakt, że jeśli w dawnym lokalu Ligi, w słynnej „oranżerii" hotelu „National", istniał stół owalny dla tych panów mających się naradzać rzekomo, to w nowym gmachu architekt, według wskazówek Sekretariatu ligowego, nie wstawił nawet stołu, tylko zmontował coś w rodzaju kolektywnej ambony zwróconej frontem lekko wygiętym do audytorium, tak że debatujący między sobą członkowie Rady nie patrzyli nawet na siebie, tylko na publiczność i aparaty fotograficzne. Przytaczam ten śmieszny szczegół jako rzecz bardzo charakterystyczną dla tzw. atmosfery genewskiej. Miejmy nadzieję, że w przyszłości obradujący ludzie będą patrzyli so- bie w oczy! Byłoby nieścisłością historyczną pominąć milczeniem fakt, że Liga Na- rodów, w stosunku do brutalnych rządów czterech mocarstw w czasie kon- 15 Beckowi chodzi raczej o podpisany na kongresie akt Świętego Przymierza (26 IX 18J5 r.), które m. in. w postaci zjazdów monarchów trwało kilkadziesiąt lat. ferencji pokojowej,16 miała być próbą jakby demokratyzacji życia mię- dzynarodowego. Wspomniałem już z góry niektóre urządzenia mające tę „demokratyzację" zredukować do formy pozornej. Było poza tym jednak w tej dziedzinie jeszcze parę istotnych plusów i minusów. Plusem był bądź co bądź fakt, że przynajmniej raz do roku na Zgroma- dzeniu Ligi wszyscy jej członkowie mieli prawo poglądy swoje wygłaszać coram publico,11 a inni, chcieli czy nie chcieli, musieli ich wysłuchać. Co więcej, był szereg decyzji uzależnionych od uchwał tegoż Zgromadzenia, chociaż stosowanie większości głosów w przeważnej ilości wypadków zmniej- szało oczywiście indywidualną wartość głosu poszczególnego przedsta- wiciela. Poza tym reprezentanci wszystkich bez wyjątku krajów, należą- cych do Ligi, zasiadali, jeżeli nie stale, to przynajmniej od czasu do czasu, w Radzie Ligi Narodów,18 gdzie w wielu sprawach przysługiwało im ultra- demokratyczne prawo weta bez wymagania statutowo jednomyślności uchwał. Było to zawsze coś - tego negować nie można. Ale to coś było też rze- czywiście i w drodze różnych przepisów i zwyczajów bardzo ograniczone. Przede wszystkim, a to może najgłówniejsze, Rada Ligi w wielu spra- wach traktowanych wedle procedury Paktu z zebrania naradzającego się stawała się trybunałem. I taki biedny pan, który nie reprezentował wiel- kiego mocarstwa, pozornie zapraszany do stołu obrad, siadywał właści- wie „na cenzurowanym". Nawet z niezbyt maleńką Polską usiłowano to robić całymi latami i trzeba było dopiero środków dosyć brutalnych, żeby ten zły obyczaj zmienić. W cudzych sprawach można było gadać a gadać, wtrącać się do nie swoich rzeczy i głosować według swego widzimisię, natomiast obrona słusznych suwerennych interesów własnych państwa odbywała się w wa- runkach zgoła upokarzających. Jeśli się np. przedstawicielowi Paragwaju podobało, to przedstawiciel Polski miał się szczegółowo i pokornie tłu- maczyć, dajmy na to, dlaczego naczelnik poczty w Katowicach zwolnił listonosza na emeryturę, albo dlaczego polski minister przemysłu i han- dlu w polskim porcie Gdyni przeładowuje na polski statek tyle a tyle ton cementu, a nie mniej albo więcej. Takich przykładów było bardzo wiele. W rezultacie dla człowieka ma- jącego poczucie odpowiedzialności powstawało istotnie poczucie głębo- kiego niesmaku. Po prostu dawano mu zbyt wiele głosu w s p r a- 16 Wielka Brytania, Stany Zjednoczone, Francja, Włochy. 17 - publicznie (łac.) 18 Główny wraz ze Zgromadzeniem organ Ligi Narodów składający się z 4-5 członków stałych (mocarstwa) i takiej samej lub większej liczby niestałych. Polska uzyskała w latach trzydziestych tzw. miejsce półstałe, tj. dokonywano jej reelekcji bez przerwy. wach cudzych - a zbyt mało poważnie chciano trak- tować jego głos w najistotniejszych sprawach wła- snego kraju. Dowodem tego, że ta ocena sytuacji nie jest przesadna, jest fakt wytwo- rzenia się na gruncie ligowym niezdrowego typu polityków szukających osobistej kariery europejskiej czy światowej, mimo że państwa, które re- prezentowali, nie miały żadnego wpływu lub prawie żadnego na istotny bieg wypadków światowych i europejskich. Taki pan, bardzo dogodny dla zakulisowych intryg genewskich, występował zawsze oczywiście w imię wzniosłych pryncypiów życia międzynarodowego. Dobrze, jeśli przynaj- mniej jego kraj coś na tym przypadkiem zarobił, ale często obywało się i bez tego. Wystarczała aureola „wielkiego męża stanu", żeby utrzymać jego pozycję polityczną we własnym kraju.19 Naturalnie, tego rodzaju po- litycy rekrutowali się spomiędzy przedstawicieli państw małych, a wy- sługiwali się, komu się tylko dało. Zjawisko tego rodzaju było z pewno- ścią jednym z poważnych czynników podważających na gruncie zebrań genewskich powagę mniejszych państw - wbrew wszelkim pozorom. To wiąże się zresztą z zagadnieniem konduity mniejszych państw jako bar- dzo istotnego elementu współpracy międzynarodowej. Będzie ono poru- szone jeszcze w rozdziale charakteryzującym w ogóle partnerów życia międzynarodowego w dobie przedwojennej, wojennej i w przewidywa- niach na po wojnie.20 Wszystkie powyższe uwagi odnoszą się zarówno do samej Ligi Naro- dów, do Międzynarodowego Biura Pracy i do innych emanacyj instytu- cji genewskiej, a więc przede wszystkim do konferencji rozbrojeniowej.21 Ta nieszczęsna konferencja - to jakby dowód paraliżu wszelkiego instyn- ktu politycznego w ówczesnej Europie. Żeby się zbierać często i przewlekle deliberować latami tylko po to, żeby dostarczyć politycznej legalizacji dla dozbrojenia Niemiec 22 - to wygląda doprawdy paradoksalnie. Istniał oczywiście swego rodzaju przymus do zwołania tej konferen- cji przez redakcję artykułów traktatu, zapowiadających w konsekwencji ograniczenia zbrojeń niemieckich, powszechne ograniczenia w tej dziedzi- 19 Aluzja do czeskiego polityka E. Benesza. 20 Zapowiedzianego tu rozdziału Beck najprawdopodobniej nie napisał. 21 Konferencja ta obradowała w latach 1932-1937; wycofanie się Niemiec i Japonii je- sienią 1933 r. przesądziło o jej fiasku. Zwołanie konferencji poprzedził etap przygotowań ciągnący się od 1925 r. 22 Dyplomacja niemiecka, jako dyplomacja państwa rozbrojonego, bardzo silnie pod- kreślała konieczność przyjęcia zasady równości. W efekcie tych zabiegów 11 XII 1932 r. została podpisana deklaracja pięciu mocarstw, w której stwierdzono: „Jedną z zasad, które winny kierować konferencją w sprawie redukcji i ograniczenia zbrojeń, powinno być przy- znanie Niemcom [...] równości praw w systemie zapewniającym bezpieczeństwo wszystkim państwom." Por.: „Przegląd Polityczny" 1933, t. 18, z. l, s. 12. nie.23 Przepis ten zredagowany był dość luźno, nie narzucał form ani czasu dla przyszłych zarządzeń, więc przy genewskich obyczajach ta nagła skru- pulatność była dosyć niespodziewana. W każdym razie konferencję zwoła- no bez żadnych przygotowań ani politycznych, ani merytorycznych, no i oczywiście różni „zbawcy świata" wystąpili od razu z maksymalistycz- nymi projektami.24 Państwa europejskie, reprezentowane na konferencji, dalekie były już w owej epoce od poczucia spokoju i bezpieczeństwa - dzięki temu zapał do pracy był bardzo umiarkowany. Poza tym istniało wyraźne zjawisko paraliżujące z góry możność rozsądnych powszechnych umów na temat ograniczenia zbrojeń. A była nim Rosja Sowiecka 25 ze swoim reżimem, organizacją i polityką. Ograniczenie środków własnej obrony przez poszczególne państwa to niewątpliwie krok trudny i ryzy- kowny. Nic też dziwnego, że mówiono równocześnie o najróżniejszych gwarancjach, które by ryzyko to mogły zmniejszyć. Oczywiście, najistot- niejszą gwarancją byłoby przekonanie, że wszyscy podpisujący jakąś wspól- ną konwencję będą mieli pewność, że przyjęte normy ograniczenia zbro- jeń: a) jasno sformułowane i trudne do obejścia, b) możliwe, a zatem ła- twe do skontrolowania, bo w takich sprawach tylko proste rzeczy można kontrolować, wreszcie c) rzeczywiście kontrolowane w sposób skuteczny. Można było z góry przewidzieć, że kontrola w Rosji Sowieckiej będzie rzeczą nie do przeprowadzenia. Nie chciano jednak wstydliwie faktu tego uznać, z obawy widocznie, żeby Sowietów nie spłoszyć. Następnie zastosowano jedną z klasycznych metod, którym wiele kon- ferencyj zawdzięcza niechlubny koniec. A mianowicie z chwilą, gdy oka- zało się - co nie było niespodzianką - że dyskusja ogólna utknęła od razu na martwym punkcie, pod pretekstem nieopóźniania prac konferen- cji zwołano cały szereg komisyj technicznych złożonych z ekspertów, któ- rzy mieli opracować ograniczenie zbrojeń pod względem technicznym we- dług sławnej zasady: „Co by było, gdyby było." Wielka ilość generałów i sztabowców różnych krajów męczyła się długo i ciężko - i bezcelowo - bo jakże opracować stronę techniczną układu, którego zasady nie są usta- lone! Powstała na ten temat jakby jakaś scholastyka wojskowa, nowa terminologia nieznana i nie bardzo zrozumiała, systemy, wykazy, tabli- ce itp. System ten podkreślam jako bardzo niebezpieczny. Wnioski i kon- 23 Chodzi o art. 8 Paktu Ligi Narodów. 24 Można wymienić: plan Tardieu z 5 II 1932, propozycje Litwinowa z 12 IV 1932 r., pro- pozycje Nadolnego z 17II 1932 r., plan Herriota-Paul-Boncoura z 14X11932 r., plan MacDonalda z 16 III 1933 r. 25 Chodzi o głoszone w ZSRR hasła konieczności rewolucji i fakt, że do 1934 r. ZSRR nie był członkiem Ligi Narodów. Wykorzystując to, dyplomacja polska zastrzegała zwykle z tego powodu, że nie może przyjąć rozmaitych rozwiązań rozbrojeniowych dopóty, do- póki nie przyjmie ich graniczący z Polską ZSRR. kluzje ekspertów pozornie nie wiążą nikogo, stwarzają jednak jakiś maksy- malizm fikcji, który ciążyć musi potem nad każdą konferencją. Przy cu- dach wymyślonych przez sztabowców (a wytworzył się nawet specjalny typ genewskiego sztabowca) każda skromniejsza, prostsza, ale bliższa realizacji propozycja musiała być potem źle przyjęta i z góry obciążona zjawiała się przy stole obrad. Tym razem i Rząd Polski, tak ostrożny w epo- ce pomajowej, jeśli chodzi o wysuwanie projektów międzynarodowych, zrobił to smutne doświadczenie. Kiedy wiedząc, że szerokie plany nie mają żadnej szansy przyjęcia przez konferencję, spróbowaliśmy zaproponować zrealizowanie pierwszego bardzo prostego etapu na drodze do ogranicze- nia zbrojeń, powstała od razu burza około tzw. minimalnego polskiego projektu.26 Propozycja nasza była bardzo prosta. Stwierdzając, że trud- no osiągnąć od razu porozumienie na zbyt szerokiej płaszczyźnie, zapro- ponowaliśmy ograniczyć to, co się w najprostszy sposób daje kontrolo- wać, a zapobiec może przynajmniej powtórzeniu się zbyt łatwemu wyści- gowi zbrojeń. Po prostu proponowaliśmy ograniczenie maksymalnego ka- libru artylerii, zniesienie lotnictwa bombardującego i parę innych zarzą- dzeń ograniczających środki walki. Zostawialiśmy do dalszej dyskusji sprawę ilości sprzętu i kadrów jako znacznie trudniejsze do znegocjowa- nia i do kontroli. Określiliśmy w każdym razie nasz projekt jako pierwszy etap, nie przesądzając przyszłości, lecz dążąc już od razu do pewnego odprężenia politycznego w całej tej zawiłej sprawie. Święte oburzenie, które wywołał nasz projekt, było bardzo charakterystyczne. Że Anglicy, którzy swoje uzbrojenie lądowe pozostałe z wojny światowej uważali za stary szmelc, a nowego nie mieli, uważali nasz projekt za zbyt skromny i wołali o rygorystyczne metody - to przynajmniej było z ich punktu wi- dzenia dość logiczne. Dlaczego natomiast Francuzi, którzy również mieli? stary szmelc i dbali o te rzeczy u siebie wewnętrznie bardzo mało, pod- nieśli taki wielki krzyk w obronie swoich starych armat wielkokalibro- wych i zardzewiałych czołgów przestarzałego typu - to już trudniej było. zrozumieć. Jedni wołali, że proponujemy za mało, drudzy, że bezpieczeń-| stwo świata się zachwieje, jeśli będą musieli zrobić jakieś koncesje. Bol- szewicy oczywiście chcieli znieść wszelkie siły zbrojne, w świadomości, że swoje zawsze w jakiejś formie zachowają. Oczywiście, nasz projekt miał 26 Delegat RP ambasador, E. Raczyński krytykując 6II 1933 r. plan Herriota-Paul- Boncoura i uważając, że widoki na pomyślne rezultaty konferencji rozbrojeniowej są nikłe, zaproponował jej czasowe przerwanie przy jednoczesnym zobowiązaniu stron do: 1) zakazu wojny chemicznej i bakteriologicznej, 2) zakazu bombardowania lotniczego, 3) ograniczenia i redukcji broni, szczególnie ciężkich, w armii lądowej, marynarce i lotnictwie, 4) zawarcia ewentualnych układów regionalnych w sprawie marynarki wojennej z jednoczesnym wpro- wadzeniem międzynarodowej kontroli, 5) skutecznej i powszechnej kontroli wykonywania wszystkich postanowień konferencji rozbrojeniowej, 6) zniesienie prywatnej produkcji broni oraz wprowadzenie ścisłej kontroli nad handlem bronią. także trochę „sacroegoizmu", braliśmy pod uwagę bowiem, że jesteśmy poważnie handicapowani brakiem rezerwy zaopatrzenia, wszelkiego, na- wet trochę przestarzałego, a będąc państwem ubogim, rujnujemy się i tak na wydatki wojskowe, ale bądź co bądź skromny nasz projekt miał wiele cech rozsądnych i dawał się logicznie bronić. Bronić takich rzeczy można jednak w jakiejś spokojnej rzeczowej dyskusji, a nie na takim quasi wiecu reprezentantów genewskich, gdzie elementy demagogiczne prześladują delegacje wszystkich państw. Nie broniliśmy go też zanadto, bo kłopot polityczny stawał się zbyt wielki w stosunku do realnych szans przepro- wadzenia projektu. A konferencja dalej uchwalała coraz bardziej maksymalistyczne tezy i stwierdzała coraz dobitniej niemożność ich wprowadzenia w życie. Niem- com nie pozostawało już. w pewnym momencie nic innego jak prosta for- malność zawiadomienia konferencji, że wobec niewykonania zapowiedzia- nych ograniczeń powszechnych Niemcy przestają respektować ogranicze- nia im narzucone.27 Wiele powstało próżnych żalów i lamentów. Ale tak to ślicznie Niemcom przygotowano, że nikt na prawdziwą reakcję się nie zdobył. Podkreślam tu raz jeszcze znaczenie tej nieszczęsnej metody. I skoki od maksymalnych projektów i maksymalnych pogróżek do tchórzliwej rezygnacji z wszelkiej reakcji na fakty dokonane to - niestety - najcha- rakterystyczniejsze zjawisko przedwojennego 10-lecia. Co zabawniejsze, to że ci sami ludzie, te same ugrupowania polityczne czy doktrynalne od- bywały te skrajne skoki. Pozostawałoby dodać jeszcze parę uwag o Trybunale Haskim, tym wy- tworzonym przez Ligę Narodów,28 a nie dawnym, opartym na przedwo- jennej konferencji haskiej. Tu w założeniu samym razić musi chęć roz- strzygania problemów par excellence politycznych w ramach procedury czysto prawniczej i przez arbitrów będących zawodowymi jurystami. Sta- ry Haski Trybunał był przynajmniej pewnym wentylem bezpieczeństwa w razie nagłych a ostrych konfliktów o niezbyt wielkim znaczeniu obiek- tywnym, gdyż sądzić miał za zgodą i wolą stron zainteresowanych na pod- stawie pytań zgodnie przez te strony przedstawionych. Natomiast Try- bunał „ligowy" był, zgodnie z Paktem Ligi i procedurą, instancją obowią- zującą dla różnych kategoryj spraw bez dobrowolnej zgody partnerów będących w sporze. Dawało mu to oczywiście z góry pozycję niezdrową. Jego rzekoma doskonała sprawiedliwość prawnicza miała być nienaru- szalna, sędziowie politycznie ani w żaden inny właściwy sposób nieodpo- 27 Hitler w odezwie do narodu z 14 X 1933 r. zapowiedział wystąpienie Niemiec z Ligi Narodów i konferencji rozbrojeniowej, rząd niemiecki oficjalnie zawiadomił o tym 19 X 1933 r. 28 Właśc. Stały Trybunał Sprawiedliwości Międzynarodowej zwany też sądem międzyna- rodowym, autonomiczna organizacja Ligi Narodów od 1921 r. wiedzialni, tak że w sumie jak na biedną ludzkość zjawisko zbyt dosko- nałe. Sędziowie Trybunału powoływani ad personam mieli mieć zawaro- waną wszelką niezależność od własnych rządów. Tymczasem fakt, że do- świadczony obserwator mógł zawsze z narodowościowego składu takiego kompletu sędziów przewidzieć wynik każdego procesu, nasuwał aż zbyt silne podejrzenie, że wysokie sądy nie były bez stałych i przemożnych wpływów politycznych. Z punktu widzenia interesów życiowych państw główną zaletą tej prawie że nadziemskiej instytucji było to, że nie miała żadnej egzekutywy. Niezastosowanie się do werdyktu haskiego wywoła- łoby oczywiście zgrozę bez granic, której każdy wolałby uniknąć. Toteż mając do czynienia z bardzo brzydką rolą tego Trybunału w sporze pol- sko-niemieckim o reformę rolną w Poznańskiem,29 zastosowałem metodę skromniejszą. Wywołałem mianowicie kontrowersję między naszym Rzą- dem a Trybunałem co do terminu procesu. Trybunał bardzo pewny siebie zawiadomił mnie groźnie, że termin wyznacza sam, i lekkomyślnie dodał, że nawet w razie niestawiennictwa jednej ze stron sprawa ma być rozpa- trywana. Wobec czego skrzętnie zawiadomiłem, że się w danym terminie nie stawię (ze względu na trudności techniczne). Zabieg ten chociaż pro- sty, okazał się skuteczny. Zacny Trybunał zmienił radykalnie swój stosu- nek do samej sprawy no i, oczywiście, znalazł świetny sposób, ażeby ter- min procesu odraczać w nieskończoność. Nie powiem, żeby to było rze- czą przyjemną bronić się za pomocą taktycznych chwytów, a nie rozsąd- nego argumentu, ale przytoczony wypadek był klasycznym dowodem nie- możliwości innej obrony. Zróbmy zatem krótkie resume pozycji wyjściowej, z której system mię- dzynarodowy startował do powojennego życia. Traktat pokojowy zawie- rał niebezpieczeństwa w samej swej konstrukcji, a znaczenie jego pode- rwane zostało od razu przez brak ratyfikacji przez Stany Zjednoczone. Organ kierowniczy prowadzący wojnę i dyktujący pokój - Ententa (wiel- ka) - nie dożył nawet końca pertraktacyj pokojowych. Jedyny jej trwal- szy ślad - to pewna solidarność wielkich mocarstw przeciwko mniejszym i ich pretepsjom, solidarność, która utrzymała się dość długo nawet na gruncie Ligi Narodów. Liga Narodów, w założeniu organ kierowniczy życia międzynarodowe- go i stróż traktatu pokojowego, od początku również dotknięta została w swoim najistotniejszym znaczeniu przez brak amerykańskiej ratyfikacji. Brak tej ratyfikacji poza samym faktem nieobecności Stanów Zjednoczo- nych podważał i w szerszym zakresie powszechny charakter tej organiza- cji politycznej. Wobec ciągle zmiennego kompletu państw należących do 29 Rząd Niemiec wniósł- do Trybunału Sprawiedliwości Międzynarodowej skargę o ła- manie przez Polskę postanowień traktatu mniejszościowego z 1932 r. Ligi wytwarzała się dla członków Ligi pozycja wątpliwa. Można było so- bie zawsze w gruncie rzeczy stawiać pytanie: czy warto na własne państwo nakładać tak szerokie, dość nieobliczalne w swoich skutkach obowiązki, jeśli tyle pozostaje spraw, których na gruncie Genewy załatwić nie można. Z drugiej strony, jeśli chłodne rozumowanie musiało wysuwać te wątpli- wości, to nastroje polityczne świata powojennego dawały mimo wszystko Lidze, jako organizacji, uprzywilejowane stanowisko polityczne. Tego oczy- wiście, zwłaszcza w pierwszym 10-leciu istnienia Ligi, lekceważyć nie było można. W tym też tkwiła dość znaczna siła tej tak niedoskonałej insty- tucji, siła, którą można było chyba trochę lepiej wyzyskać. Głównym nie- bezpieczeństwem dla Ligi była niewątpliwie polityka wielkich mocarstw. Były one zarówno gotowe wymagać od pozostałych członków Ligi orto- doksyjnego wprost przestrzegania najdrobniejszych przepisów Paktu i jego dodatku, jako też gotowe zdradzić najspokojniej w świecie Ligę same, jeśli im to tylko dogadzało. W tych warunkach mniejsze państwo spro- wadzone było z konieczności na drogę niepokoju i niespodzianek na grun- cie genewskim. Wymagano od niego zajmowania stanowiska w sprawach, które go zgoła nie obchodziły, robienia sobie zatem niespodziewanych nieprzyjaciół i wrogów na tematy nic nie mające wspólnego z interesami jego narodu. Prawdziwej powagi i prestiżu moralnego instytucja genewska nie zdo- była sobie nigdy - natomiast powtarzam, że liczono się z nią długi czas więcej, niżby na to jej realne możliwości wskazywały. W atmosferze powszechnego zmęczenia powojennego u zwyciężonych, zwycięzców i neutralnych nawet ten stan rzeczy zapewnił czas jakiś euro- pejski modus vivendi i trwałoby to może nawet dłużej, gdyby nie szereg wydarzeń znaczących etapy dekompozycji całego systemu. Oprócz wspomnianych przyczyn natury ogólnej wymienić warto kilka etapów szczególnie jaskrawych tego procesu rozkładowego. LOCARNO Jeżeli ktoś miał poważniejsze złudzenia, że młody związek międzyna- rodowy będzie z czasem wzmacniał swoje wiązadła, a słabości jego z mło- dości właśnie wynikają - to powinien by być pozbawiony złudzeń po za- warciu traktatu lokarneńskiego.30 Z zupełnym lekceważeniem zasad pod- 30 Chodzi o układy lokarneńskie parafowane 16 X 1925 r., podpisane l XII. Obejmowały one: traktat o wzajemnej gwarancji pomiędzy Belgią, Francją, W. Brytanią, Włochami i Niem- cami (tzw. pakt reński), konwencje arbitrażowe niemiecko-belgijską i niemiecko-francuską oraz traktaty wzajemne niemiecko-czechosłowacki i niemiecko-polski, 26X1925 r. podpi- sane zostały traktaty wzajemnej gwarancji polsko-francuski i czechosłowacko-francuski. Pol- stawowych Paktu Ligi Narodów, ustalających, że każda napaść ma się spotkać ze wspólną i solidarną reakcją członków Ligi, że wszystkie słuszne umowne prawa chronione być mają wspólnym wysiłkiem sygna- tariuszy Paktu, już w 1925 r. mocarstwa wystąpiły najspokojniej w świe- cie z układem, który tym wszystkim zasadom zaprzeczył. Najistotniejszą częścią układów lokarneńskich był tzw. pakt reński. W pakcie tym mocarstwa zachodnie gwarantowały sobie nawzajem nie- naruszalność zachodnich granic Niemiec i reżim bezpieczeństwa tych gra- nic, a uzyskując udział Niemiec w tym pakcie, otwierały równocześnie Niemcom drogę do Ligi i do jej kierowniczych organów. Ponieważ równo- cześnie nie gwarantowały wcale niemieckich granic z sąsiadami wschodni- mi, wobec tego jest rzeczą niewątpliwą, i żadne wykrętne interpretacje tego zaćmić nie mogły, że stworzono w Europie politycznie i legalnie dwie kategorie granic, dwie kategorie ważności terytoriów. Częściowe złago- dzenie tego drastycznego systemu przez doczepienie dość luźne do ukła- dów lokarneńskich paktów gwarancyjnych polsko-francuskiego i polsko- -czeskiego 31 istoty rzeczy nie zmieniało. Niemcy zaproszone uroczyście do napaści na wschód, żeby za tę cenę kupić sobie spokój na zachodzie. To jest prawda układów lokarneńskich i skutki ich zaważyły niewątpliwie na wydarzeniach 1938 i 1939 roku. ; Kiedy w pewnym momencie zapytywałem Marszałka Piłsudskiego, ;.zy nie ma nic przeciwko temu, żebym na którejś z koriferencyj dość ostro potraktował Locarno, Marszałek powiedział mi: „Niech Pan najlepiej zadeklaruje, że każdy przyzwoity Polak spluwa, jak słyszy to słowo." Stanąłem też w pewnym momencie przed koniecznością zadeklarowania czegoś podobnego w lekko tylko złagodzonej formie! W sumie musimy datę Locarno uważać za pierwszy wyraźny etap na drodze prowadzącej do katastrofy wojennej. Wspomniany pakt gwarancyjny polsko-francuski miał być zresztą le- galizacją istniejącego układu sojuszniczego polsko-francuskiego z 1921 r.,32 układu zawartego przed ukonstytuowaniem się definitywnym Ligi Na- rodów wprawdzie, ale nie mającego wcale klauzuli wypowiedzialności. Długo prowadzone były dysertacje na temat, czy pakt ten zastępuje alians, czy też go tylko interpretuje i adaptuje do systemów\ ligowych. Spór był dosyć teoretyczny i ze swej strony nie dążyłem do zbytniej precyzji uwa- ską opinię publiczną bulwersował fakt odmiennego potraktowania granicy zachodniej i wschod- niej Niemiec. Zachodnia granica Niemiec miała gwarancję brytyjsko-włoską, uzyskując cechę trwałości, natomiast wschodnie granice Niemiec (z Polską i Czechosłowacją) takiej gwarancji nie uzyskały. 31 Oczywisty błąd maszynowy, chodzi o pakt czechosłowacko-francuski. 32 Zawarty 19 II 1921 r. Tekst zob.: J. Ciałowicz, Polsko-francuski sojusz wojskowy 1921- 1939, Warszawa 1970, s. 402-403. zając, że pierwotny traktat jest prosty i jasny, a ucierpieć tylko może przez te nowe lokarneńskie wymysły. W rezultacie uważano, że obowią- zuje jedno i drugie. W tym stanie rzeczy dotrwało do wybuchu wojny polsko-niemieckiej. PAKT CZTERECH Drugim takim pomysłem wielkich mocarstw, całkowicie lekceważącym zasady Ligi i interesy państw mniejszych, był projekt paktu czterech.33 Projekt wysunął Mussolini, który jako neofita między wielkimi mocar- stwami, oprócz praktycznych celów, działał tu z pewnością także i z drażli- wości na swój wielkomocarstwowy prestiż. Pakt nie został formalnie za- warty, ale myśl pozostała, wracała w tej czy innej formie,34 aż doszła do kulminacyjnego punktu na konferencji w Monachium. Myślą przewodnią paktu czterech była jasna i niedwuznaczna chęć, ażeby tarcia i spory mię- dzy wielkimi mocarstwami regulować kosztem cudzych interesów. Bo żeby przynajmniej ci wielcy czterej umawiali się na jakiś lepszy sposób regu- lowania spraw między sobą w ramach własnych interesów tylko, to sprzecz- ność takiego układu z Paktem Ligi byłaby tylko formalna. Ale co do tego, jak się w końcu okazało, nie można było mieć żadnych złudzeń. Pakt taki byłby usankcjonowaniem zupełnej rezygnacji z tych niewielu plusów, któ- re biedna Genewa w życie międzynarodowe wnosiła. Tyle w prasie świa- towej narzekano na kłopoty powstające między małymi państwami czy .wewnątrz państw mniejszych. Różne układy międzynarodowe konsolido- wać miały warunki ich życia i współżycia, a nagle wysunięto spokojnie projekt układu, który do głębi wstrząsać musiał poczuciem pewności i bezpieczeństwa w każdym mniejszym państwie. Reakcja w całej Europie była dość silna i bardzo charakterystyczna.35 We Francji sprawa utknęła od razu w parlamencie, który zajął pozycję zdecydowanie nieprzychylną. Trochę grało tu rolę niezadowolenie czyn- 33 Zgłoszony 18 III 1933 r. podczas wizyty brytyjskiego premiera MacDonalda w Rzymie; miał ustanawiać dyrektoriat czterech mocarstw: Wielkiej Brytanii, Francji, Włoch i Niemiec w Europie. 34 Np. brytyjsko-francuski projekt konwencji lotniczej z 3 II 1935 r., projekt paktu za- chodniego z 1936 r., konferencja w Monachium 28-29 IX 1938 r.; układ monachijski pod- pisany przez premierów Wielkiej Brytanii, Francji, Włoch i Niemiec przyznawał tym ostatnim prawo do okupacji znacznych obszarów Czechosłowacji. 35 Interpretacja Becka jest przesadna, jeżeli nie liczyć koniunkturalnego zbliżenia Polski i ZSRR, na bazie którego doszło w lipcu 1933 r. do podpisania konwencji o definicji agresora (ZSRR, Polska, państwa bałtyckie, Rumunia). Opór Czechosłowacji - o czym w tekście da- lej - był krótkotrwały i ustąpił pod naciskiem dyplomacji francuskiej. Francja układ para- fowała, a następnie podpisała, ale nie ratyfikowała. ników politycznych w zbliżeniu do Ligi, ale głównie, wydaje mi się, była obawa we Francji, że za każdym razem, gdy Anglikom zechce się robić z Włochami jakieś przetargi, Francja w ramach Czterech zostanie izolo- wana i zmajoryzowana. U samych autorów, Włochów, ostra reakcja War- szawy zrobiła niemałe wrażenie. Jak wiadomo, nasz nowo wyznaczony ambasador, Jerzy hr. Potocki, zrzekł się swej misji, deklarując, że przyj- mował ją w celu prowadzenia polityki przyjaźni i zbliżenia, a wobec ini- cjatywy włoskiej uważa tę misję za bezprzedmiotową. Logicznie biorąc, należałoby się liczyć przede wszystkim z solidarną reakcją państw mniejszych i z możliwością stworzenia jakiegoś wspólne- go ich stanowiska. A tymczasem, obok tego, cośmy mówili o odpowie- dzialności wielkich mocarstw, okazała się druga słaba strona życia mię- dzynarodowego. O ile państwa nawet małe, ale oparte na solidnej tradycji i istotnym szacunku dla swoich praw, zajęły zgodnie pozycję stanowczo przeciwną paktowi, o tyle niektóre z państw mniejszych, mniej solidnych, wyłamały się, okazując tym słabość aż niebezpieczną dla interesów mię- dzynarodowych. Były to w pierwszej linii, jak zwykle, Czechosłowacja i Rumunia. Ich pośpiech w kapitulacji przed zamiarami możnych tego świata i chęć przypodobania się tym czy innym protektorom odbijały ra- żąco od poważnej dyskusji między innymi państwami. Było to najbardziej charakterystyczne, że my, widząc od dawna po raz pierwszy możliwość poważnej bazy porozumienia z nimi, wyszliśmy z naszej zwykłej rezerwy w stosunku do Czechosłowacji i zaofiarowaliśmy przyjazny kontakt w tej całej sprawie, która przecież, jak się też w rezultacie okazało, przedstawiała więcej niebezpieczeństw dla Czechów niż dla nas.36 Umówione zostało spotkanie moje w Pradze z prezydentem Masarykiem i dr. Beneszem dla uzgodnienia polityki. Ale nim zdążyłem do tej Pragi dojechać, już Benesz zdążył złożyć czołobitną deklarację wobec czterech mocarstw, czyniąc tym samym nasze porozumienie bezprzedmiotowym. Ten epizod jest charakterystyczny nie tyle ze względu na stosunki pol- sko-czeskie, chociaż i to nie jest bez znaczenia, ale przede wszystkim jako zjawisko symptomatyczne. To jeden przykład więcej, że istnieją właści- wie trzy kategorie państw: a) wielkie mocarstwa, b) państwa średnie i mniej- sze, które, bez względu na swój obszar czy ludność, posiadają własną po- litykę i jakąś niezależną konduitę, wreszcie, c) państwa, które są klientami raczej dla zmiennych protektorów. Rola tych ostatnich podkreśla i pogłę- bia wszystkie ujemne cechy polityki wielkich mocarstw. Przed 1914 r. mówiło się wiele o niebezpieczeństwie bałkańskim. Po wojnie zbałkani- 36 24 III 1933 r. Beck zgłosił posłowi czechosłowackiemu Girsie chęć złożenia oficjalnej wizyty w Pradze, projektował zawarcie polsko-czechosłowackiego paktu przyjaźni. Trzeba jednak dodać, że wiosną 1933 r. rewizjonizm niemiecki wydawał się być bardziej groźny dla Polski niż Czechosłowacji. zowano południowo-wschodnią Europę aż do Karpat. A „bałkańskość" ta, rozumiana jako niebezpieczeństwo, wynika na pewno nie tyle ze sporów lokalnych między tymi państwami, ile z łatwości, jaką wielkie mocarstwa znajdują w wyszukiwaniu sobie klientów dla różnych kombinacyj i intryg. Z tej rywalizacji mocarstw, a nie ze spraw lokalnych, wynikały z reguły konflikty o szerszym znaczeniu. I jeśli gabinet wielkiego mocarstwa wa- hał się sam przed jakimś drastycznym krokiem obciążającym go bezpo- średnią odpowiedzialnością, to chętniej wynajdywał sobie takiego klienta, zacierając przez to tę właśnie najistotniejszą sprawę odpowiedzialności. Z drugiej strony konduita tej kategorii państw najłatwiej służy za pretekst do wypowiadania opinii, że życia międzynarodowego zbyt demokratyzo- wać nie można, bo wejdzie się na drogi nieobliczalne. Nie sądzę, ażeby można było dojść do jakiego takiego porządku w Europie, nie kładąc tamy z jednej strony łatwości, z jaką wielkie mocarstwa skłonne są lekce- ważyć cudze prawa i interesy, a z drugiej strony - nie nakładając pewnych rygorów na konduitę niektórych państw mniejszych, tych właśnie państw- -klientów. Jeżeli ma być poważnie mowa o jakiejś realnej organizacji międzyna- rodowej, to musi być stworzona pewna reforma zrównoważonych praw i obowiązków, obowiązująca powszechnie; będzie to zarazem norma odpo- wiedzialności państwowej. Wielkie mocarstwa muszą nieco ze swej samo- woli zrezygnować, a państwa o zbyt słabej konsystencji politycznej muszą być wzięte w pewne ryzy prawa i obyczajów. Musi być wiadome, że pewnych granic nie wolno przekraczać ani dlatego, że się jest bardzo wielkim, ani dlatego, że się jest bardzo małym. REMILITARYZACJA STREFY NADREŃSKIEJ Jednym z przepisów traktatu wersalskiego o charakterze militarnym była demilitaryzacja strefy granicznej między Francją i Belgią a Niemca- mi37 Jeszcze jeden przykład niewyczerpanej pomysłowości w gromadze- niu najróżniejszych dodatkowych gwarancyj i zabezpieczeń dla zachodu Europy. Pierwotny częściowy odpowiednik tego przepisu na wschodzie: rozbrojenie fortyfikacyj na wschodzie, zwłaszcza w Prusach Wschodnich, zniknął w praktyce od razu pod pretekstem zagrożenia Niemiec przez So- wiety. Ograniczenie suwerenności Niemiec na zachodniej części teryto- rium Rzeszy przez jej zdemilitaryzowanie było równie wojskowo nieprak- tyczne jak politycznie dla Niemiec irytujące. Obiektywna wartość tego przepisu na pewno była nieznaczna - natomiast wchodził on do kom- pleksu tych postanowień traktatowych, które były tak uroczyście dodatko- 37 Właśc. części Niemiec położone na lewym brzegu Renu. wo gwarantowane przez pakt reński. Stąd jego polityczne i psychologicz- ne znaczenie. Oceniając dobrze wszystkie słabe strony tej sprawy, Trzecia Rzesza wybrała sobie ten punkt za pierwszy przedmiot konkretnego ata- ku, po generalnym przywróceniu u siebie swobody zbrojeń.38 Charakterystyczną cechą tej akcji niemieckiej był przede wszystkim fakt, że obliczona ona była wyłącznie na psychologią danej epoki, gdyż Rzesza nie rozporządzała w owym momencie siłą zbrojną zdolną do po- konania poważniejszych przeszkód manu militari.39 Faktem jest niewątpli- wym, że oddziały nowej Reichswehry,40 nie wyszkolone jeszcze ani nie wyekwipowane dostatecznie, z trudem dawały sobie radę z tak prostą ope- racją jak zajęcie terenu we własnym kraju i bez oporu nieprzyjaciela. W Berlinie panowała panika. Hitler przeprowadził swoją decyzję wbrew woli i opinii dowódców Reichswehry i polityków z Wilhelmstrasse.41 Ton deklaracji niemieckiej z tej epoki, jak i późniejsze wysłanie Ribbentropa na Radę Ligi do Londynu wskazywały wyraźnie, że Hitler rezerwuje sobie wyjście kompromisowe czy możliwość jakichś kompensat politycznych w razie napotkania chociaż trochę bardziej zdecydowanej postawy prze- ciwników, tj. państw związanych paktem reńskim. W moim najgłębszym przekonaniu ta strona zagadnienia miała znacze- nie istotne, gdyż mam wszelkie dane, ażeby uważać tę sprawę nadreńską za punkt zwrotny w całej polityce III Rzeszy. Po dozbrojeniu zajęcie wojskowe strefy nadreńskiej było ostatnim aktem antywersalskim, odbywającym się wewnątrz granic Rzeszy, następne pro- wadzić go musiały do wyraźnych konfliktów z zewnątrz. Szereg informa- torów i własne obserwacje Hitlera wskazywały na słabość ówczesnej Euro- py i dezorganizację wszelkich systemów współpracy międzynarodowej. Z drugiej strony dyplomaci i wojskowi zawodowi ostrzegali przed zbyt optymistycznymi obliczeniami. I jedni, i drudzy mieli w pewnym rozumie- niu rację. Głębszy sondaż sytuacji, jakim była remilitaryzacja Nadrenii i reakcja, a raczej brak reakcji na nią, pchnął III Rzeszę na drogę najbar- dziej ryzykownych planów i przechylił szalę opinii w Berchtesgaden na 38 Reichstag uchwalił 16 III 1935 r. ustawę o powszechnym obowiązku służby wojskowej, ustalając wielkość sił zbrojnych na stopie pokojowej kilkakrotnie przewyższającą limit 100 tyś.; w tym samym czasie rząd Rzeszy ujawnił fakt posiadania lotnictwa wojskowego, a 18 VI 1935 r. III Rzesza zawarła tzw. układ morski z Wielką Brytanią, przyznający jej - praktycznie nie- ograniczone - prawo rozbudowy floty wojennej. 39 - zbrojnie (łac.). 40 Wehrmachtu. 41 Hitler przeprowadził remilitaryzację Nadrenii 7 III 1936 r. Po błyskawicznej akcji dy- plomatycznej w Paryżu, Londynie, Brukseli, Rzymie, podczas której oskarżył Francję, że zawierając układ o wzajemnej pomocy z ZSRR złamała pakty lokarneńskie, rozkazał kilku oddziałom przekroczenie Renu i założenie garnizonów na jego lewym brzegu. Dokonał za- tem akcji sprzecznej z art. 44 traktatu wersalskiego, wystawiając swój kraj na ryzyko wojny. korzyść informatorów optymistycznych. Na tej drodze miała już polityka Rzeszy pozostać definitywnie. Jak wspomniałem powyżej, akcja powzięta była bez wojskowego przy- gotowania i po raz ostatni może Hitler brał pod uwagę możliwość przej- ściowych bodaj ustępstw. Jakaż była reakcja państw najbardziej zainte- resowanych, tj. sygnatariuszy paktu reńskiego? Według ducha i litery paktu powinna by nastąpić bezzwłocznie wspólna reakcja wojskowa państw gwa- rantujących. Oczywiście, pierwsze i główne działanie należało się Francji, która w owej chwili sama nawet miała środki wystarczające do podjęcia tych działań. Jej partnerzy, poza Włochami jedynie, którzy pozostaliby po prostu na boku, musieli udzielić poparcia przynajmniej demonstracyjnie. Tak miał wyglądać ten sławetny pakt, od którego w Locarno odsunięto zazdrośnie wschodnich sąsiadów Niemiec, tj. Polskę i Czechy. Dla tej sprawności działa- nia zmontowano przecież poza Ligą całą lokarneńską machinę. W 1936 roku nikt już akcji energiczniejszej w wielkim stylu przeprowadzanej nie ocze- kiwał właściwie. Zdawałoby się jednak, że pozostawała droga łatwiejsza znacznie dla ówczesnej Francji i Anglii, to jest szybka akcja dyplomatycz- na poparta może demonstracją zbrojną, a zmierzająca do uzyskania od Niemiec zachodnich gwarancyj politycznych w zamian za uznanie nowego stanu rzeczy i, jak i wówczas, tak i dziś, jestem przekonany, że ta droga rozwiązania była stosunkowo łatwo osiągalna i dawałaby przynajmniej poczucie Niemcom, że sukcesów nie uzyskuje się za darmo. Z polskiej strony oświadczono Francuzom spontanicznie, że gdyby powstała kom- plikacja miała doprowadzić do konfliktu, Polska gotowa jest spełnić lo- jalnie swoje zobowiązania sojusznicze.42 Zdawać by się mogło, że krok ten powinien był wyjaśnić gruntownie atmosferę między nami a Francją i rozwiać efekty propagandy sowieckiej głównie, insynuujące Polsce ja- kieś tajne układy z Niemcami.43 Zamiast jakichkolwiek kroków energicznych ze strony państw należą- cych do paktu reńskiego, po bezładnej wymianie korespondencji dyplo- matycznej zwołano do Londynu Radę Ligi Narodów, do której zwrócono się z całą sprawą. Gdy stanęliśmy wszyscy w Londynie, okazało się, że sami gwaranci lokarneńscy chcieli po prostu przerzucić odpowiedzialność z siebie na Ligę Narodów i, sami nie robiąc nic, żądają od pozostałych członków Rady Ligi, nie związanych gwarancjami paktu, ażeby wspólnie i uroczyście wydali werdykt potępiający akcję niemiecką. Widowisko do- 42 Beck poinformował o tym ambasadora Francji 7 III 1936 r. Brak zdecydowanej reakcji Paryża miał głębokie reperkusje dla polityki zagranicznej Polski. Zob. przedmowę M. Woj- ciechowskiego do niniejszego wydania, s. 12-13. 43 Mowa o pogłoskach jakoby deklaracja polsko-niemiecka o nieagresji z 26 I 1934 r. zawierała jakąś tajną część. prawdy niebywałe! Uczestnicy paktu uchylają się nie tylko od wykona- nia zobowiązań, ale nawet od obrony własnych bezpośrednich interesów, a równocześnie żądając od tych, których w Locarno jawnie odsunęli od jakiejkolwiek współpracy, ażeby tamci właśnie odsunięci brali za nich ciężar konfliktu politycznego na siebie. Zrozumiałym jest, że nie mogłem się powstrzymać od mojej znanej publicznej deklaracji, w której powie- działem wyraźnie, co myślimy w Polsce o Locarno i ówczesnych metodach postępowania.44 Na pytanie ówczesnego króla angielskiego (Edwarda VIII), co myślimy o tej sytuacji, odpowiedziałem po prostu: Jeśli sprawa jest bardzo poważna, to są dwa wyjścia: albo się trzeba bić, albo trzeba się układać - a jeśli ktoś nie chce się ani bić, ani układać, to musi przegrać. Mimo tak ewidentnej słabości przeciwników Hitler, zaniepokojony dość ryzykownością swego kroku, zapomniał na chwilę o swej awersji do Ligi Narodów i zdecydował się przysłać do Londynu von Ribbentropa, który oficjalnie zasiadł do debaty przy stole Rady. Musiał on oczekiwać z pewnością jakichś konkretnych żądań czy propozycyj. Oczywiście, mam tu na myśli żądania czy propozycje kompensat politycznych czy wojsko- wych, a nie proste domaganie się przywrócenia status quo, które oczywi- ście nie miało żadnej szansy przyjęcia, zwłaszcza z chwilą, gdy cała opera- cja była już zakończona bez jakichkolwiek prób oporu. Tymczasem cała debata skończyła się wymianą impertynencji, która, jak wiadomo, do ni- czego nie doprowadziła. I byli ludzie, którzy uważali fakt, że Ribbentrop wysłuchał paru niezbyt poważnych kazań, a Sekretariat Ligi wydał parę pompatycznych komunikatów, za sukces Ligi Narodów i genewskiej myśli politycznej! Osobiście wyniosłem z całej tej sprawy poczucie najwyższego niesmaku i wracałem do Warszawy pełen najdalej idących trosk i obaw. Próbowałem się pocieszyć tym, że tak jaskrawa kompromitacja otrzeźwi może umysły i pozwoli w przyszłości na rozsądniejszą pracę, zanim będzie za późno. Brak przygotowania militarnego Rzeszy dawał jeszcze pewne delai.45 Jeszcze dwa i pół roku dzieliło nas od ostatecznego kryzysu wszel- kiego porządku międzynarodowego w Europie, tj. od konferencji w Mo- nachium. Dyktowano w Bukareszcie, w marcu 1943 r. 44 Deklaracja złożona 20 III 1936 r. J. Beck, Przemówienia..., s. 227-229. 45 - odroczenie terminu (fr.).