COLIN FORBES STACJA NR 5 Przełożyła: Agnieszka Ciepłowska Tytuł oryginału: STATION TARGET-5 Data wydania polskiego: 1991 r. Data pierwszego wydania oryginalnego: 1991 r. Gambit otwierający PAROWÓZ Piątek, 18 lutego 1972,24.00 Nawet w roku 1972, który trudno byłoby uznać za rok pokoju, nie należało do wydarzeń codziennych zatrzymywanie pociągu ekspresowego w środku nocy na całkowitym pustkowiu oraz wywlekanie z niego pasażera przez uzbrojonych mężczyzn. Zwłaszcza, że był to ekspres amerykański. Takie szokujące doświadczenie było z pewnością ostatnią rzeczą, której mógłby się spodziewać Keith Beaumont, odpoczywający na łóżku w wagonie sypialnym Florida Express. Po pierwsze pociąg składający się z trzydziestu dwóch wagonów pędził z hukiem przez Południową i Północną Karolinę z prędkością ponad dziewięćdziesiąt mil na godzinę, a na zewnątrz lutowa burza wściekle atakowała zasłonięte okna, a po drugie — do następnego postoju przewidzianego rozkładem jazdy pozostały jeszcze dwie godziny. Przy oknach szczelnie zamkniętych przed zacinającym deszczem i centralnym ogrzewaniu, nastawionym na Bóg wie ile stopni, w wagonie było gorąco, parno i duszno — tak gorąco, że rosły Anglik miał kłopoty z zaśnięciem. Uniósł się na łokciu i popatrzył na zegarek. Dochodziła północ. Opadł z powrotem na poduszkę, splecione dłonie podłożył pod masywny kark i rozmyślał z otwartymi oczami, ukryty za zapiętą na suwak zasłoną oddzielającą go od korytarza. Nad ranem powinien być w Miami — tysiące mil od Grenlandii, od kierowania wśród wyjącej zamieci zaprzęgiem przerażonych psów, od popychania po ruchomym lodzie ślizgających się sanek, a nade wszystko — daleko od wiecznych ciemności i zimna paraliżującego mózg. I jakie to cudowne uczucie być znowu suchym; Beaumont mocno przycisnął do skraju łóżka stopy w skarpetkach i rozkoszował się ciepłem. * * * Dwóch uzbrojonych mężczyzn, stojących dwadzieścia mil przed pociągiem pędzącym przez burzliwą noc, nie było ani w części tak suchych. Kulili się w stru- gach ulewnego deszczu. Pod skąpym daszkiem stacji, zapomnianej przez Boga i ludzi w samym środku pustkowia, czekali na pociąg, który według rozkładu nie powinien zatrzymać się w ciągu najbliższych dwóch godzin. Jednak sygnały świetlne zostały już zmienione, a operator wielkiego dieslowskiego silnika ciągnącego długi, długi pociąg, ostrzeżony przed niebezpieczeństwem, już pewnie uruchomił masywne hamulce. — Na Boga, mam nadzieję, że on tam jest — wymamrotał jeden z mężczyzn w płaszczu przeciwdeszczowym, zaciskając w zębach rozmokłego papierosa. — Jest — zapewnił kompana czterdziestolatek, widocznie szef. — Wyciągniemy go stamtąd. — To może być trudne... — Mamy gwarancję, że nie będzie — starszy mężczyzna wyciągnął z kieszeni colta kaliber 45, sprawdził bębenek i schował broń na powrót. — I nie zapomnij, Jo, że to ma wyglądać naturalnie, bardzo naturalnie. O niecałe dwadzieścia mil dalej maszynista prowadzący Florida Express z niepokojem wpatrywał się w noc. Semafor, który właśnie minął, nakazywał mu zredukowanie prędkości, ale przecież następna stacja będzie dopiero za dwie godziny. Co się więc, do diabła, działo? Zmniejszył szybkość, wciskając wolno wielkie hamulce. Deszcz uderzał dźwięczącymi młoteczkami w stalową obudowę kabiny, strugi piany odrywały się od dachu i ginęły w ciemności. Kolejny sygnał błysnął obok. Czerwony: niebezpieczeństwo, stop. Co się dzieje, do cholery? Nacisnął hamulce mocniej. Znajdowali się w pobliżu Cedar Falls, stacji, która nie była przewidziana w rozkładzie jazdy. Dwie minuty później pociąg zatrzymał się przy akompaniamencie huczącego grzmotu pioruna; deszcz chłostał ściany wagonów. W chwili, gdy pociąg znieruchomiał, Beaumont wyglądał na uśpionego; leżał za zasłoną z rękami splecionymi na prześcieradle. Kiedy otwarto szarpnięciem suwak, miał zamknięte oczy. Człowiek w kapeluszu z rozmiękłym rondem przyjrzał mu się i porównał z fotografią, którą trzymał w lewym ręku. — To on, Jo — powiedział cicho. Beaumont otworzył oczy i ujrzał wylot lufy colta kaliber 45. — Zabieraj to — mruknął. — Może wystrzelić, ręka ci się trzęsie. Otwierając oczy Beaumont automatycznie zarejestrował kilka szczegółów: kompletnie przemoczony płaszcz przeciwdeszczowy mężczyzny z rewolwerem, parę unoszącą się z jego rękawów, przestrach na twarzy pasażera zajmującego łóżko po przeciwnej stronie korytarza oraz drugiego mężczyznę w nieprzemakalnym płaszczu stojącego nieco dalej, zjedna ręką w kieszeni. Starszy Amerykanin, który najwyraźniej dotkliwie odczuwał wysoką temperaturę panującą w wagonie — o czym świadczyło jego spocone czoło — odezwał się bez śladu emocji w głosie. — Ubieraj się, wysiadasz z pociągu. — A kim ty, do diabła, jesteś? — spytał Beaumont. Zmęczony, wyczerpany podróżą z Grenlandii do Waszyngtonu spokojnie oceniał swoje szansę. Szybki ostry cios, który wytrąci rewolwer z ręki mężczyzny, potem kolano w pachwinę... Nie, to zbyt niebezpieczne dla innych pasażerów. — Dixon, z FBI — warknął mężczyzna ze spoconym czołem. — I pospiesz się. Ten pociąg nie będzie stał całą noc. — Nie musi. Jeżeli o mnie chodzi, może ruszać nawet zaraz. Ze mną w środku. Popełniacie grubą pomyłkę. Jestem Brytyjczykiem... — Beaumont sięgnął po kurtkę zawieszoną na haczyku. — Uważaj... — ostrzegł Dixon. Anglik spojrzał na niego ponad potężnym ramieniem w taki sposób, że Di-xon poczuł się nieswojo. — Na litość boską, usiłuję pokazać panu paszport — zadudnił. Ostrożnie wyjął dokument z wewnętrznej kieszeni kurtki i podał go Di- xonowi. Amerykanin wprawnie otworzył paszport jedną ręką, przeglądał go przez chwilę, po czym wręczył swojemu kompanowi. — Fałszywy jak cholera, Jo. Beaumont bez komentarza odsunął koce; okazało się, że jest kompletnie ubrany, nie miał na sobie tylko krawata, kurtki i butów. Gdy stanął, Dixon odsunął się nieco i obserwował go uważnie. Keith Beaumont miał trzydzieści dwa lata, sześć stóp i dwa cale wzrostu, szerokie ramiona i ważył niemal dwieście funtów. Nie zrobiło to na Dixonie większego wrażenia. Przyglądał się, jak Anglik spokojnie wkłada ubranie: wielki, powolny niedźwiedź. Po minucie spojrzał na zegarek. — Pospiesz się — powtórzył. Miał rację: to jest człowiek bez refleksu. — Odwal się. Pasażer zajmujący przeciwległe łóżko otrząsnął się z szoku. — Nazywam się Andrew Phillipson, jestem z Minneapolis — poinformował Dixona jednym tchem. — Ten facet powiedział, że wraca z Grenlandii. Grenlandii! Tam, gdzie wszędzie jest lód! Myślałem, że to zabawne... — Za chwilę już go tu nie będzie — przerwał mu Dixon — będzie pan mógł dalej spać. — Popatrzył na Beaumonta, który skończył się ubierać. — To twój bagaż? Dobrze. Teraz oprzyj obie ręce na łóżku, jedna przy drugiej — dał się słyszeć nikły brzęk metalu, gdy towarzysz Dixona wyjmował rękę z kieszeni. Beaumont potrząsnął potężną głową pokrytą gęstymi ciemnymi włosami i uśmiechnął się ponuro. — A... twój przyjaciel chciałby założyć mi kajdanki? Słuchaj Dixon, nie żartuję, więc lepiej dobrze się zastanów, zanim zdecydujesz: pozwolisz mi wyjść bez tego żelastwa, czy wolicie mnie zastrzelić? Ruszyli korytarzem, Beaumont ze swobodnymi rękoma; pierwszy szedł Jo, niosąc walizkę Anglika, Dixon zabezpieczał tyły. Zasłony oddzielające poszczególne łóżka od korytarza odchylały się, a pasażerowie zerkali na niewielką procesję. 6 Za Dixonem rozległ się tupot nagich stóp goniącego ich Phillipsona. — Kim jest ten facet? — wykrzyknął podniecony. — Rozmawiał ze mną, więc może mógłbym pomóc... — Zwiał z wariatkowa — uciął Dixon. Beaumont potknął się pokonując strome schodki na końcu wagonu, wtulił głowę w ramiona. Wielki, zaspany i niezdarny, ocenił go Dixon. U podnóża schodków Beaumont zatrzymał się na torze, by zapiąć płaszcz i nasunąć kapelusz głębiej na uszy. Stacja Cedar Falls składała się z jednego niewielkiego parterowego budynku umieszczonego na skraju lasu i z bocznego wyjścia prowadzącego na przebiegającą obok szosę. Beaumont zauważył to wszystko w świetle błyskawicy, rejestrując równocześnie — zanim strugi siekącego deszczu przemoczyły go do nitki — obraz drzew chylonych wiatrem na południe. Kilka jardów dalej ktoś z obsługi pociągu obserwował ich z mieszaniną przestrachu i ciekawości na twarzy. Inny urzędnik kolei stał pod daszkiem stacji. Dixon zszedł ze schodków i szturchnął Beaumonta coltem. — Naprzód. Do wyjścia. Ruszyli. Drugi Amerykanin w dalszym ciągu szedł na przedzie niosąc walizkę Beaumonta. Kolejny błysk rozdarł ciemności, ale jedynie oślepił idących: to kolejarz stojący pod daszkiem zrobił Beaumontowi zdjęcie polaroidem. — Jo — zawołał Dixon — odbierz mu to zdjęcie. Jo wyprzedził ich kierując się ku budynkowi stacji, podczas gdy Beaumont, ciężko stąpając, nadal podążał w kierunku furtki. Następna błyskawica ukazała jego oczom samochód stojący przed wyjściem. Duży, czerwony i na oko drogi samochód. Krople deszczu odbijały się od dachu. Beaumont opuścił ramiona jeszcze niżej, skupił się na tym, by nie zmienić kroku, nie dać po sobie nic poznać. Teraz miał już pewność — ci mężczyźni nie byli agentami FBI. Minęli wyjście i pogrążyli się w ciemności, oddalając się od zamazanych świateł pociągu, od ludzi. Kroczyli przez kałuże błotnistej wody. Z bliska samochód wydawał się jeszcze większy i jeszcze droższy. Za kierownicą siedział trzeci mężczyzna. Obrócony ku nim obserwował, jak się zbliżają. Dixon otworzył przed Beaumontem tylne drzwi, a ten przystanął, szperając po kieszeniach płaszcza. Płaszcza, który Dixon dokładnie przeszukał, zanim pozwolił mu go włożyć. Wyciągając paczkę papierosów Beaumont wskazał głową wnętrze samochodu. — W porządku, Dixon — poinformował go uprzejmie. — Powiedziano mi o wszystkim. Pojadę z wami. Stojąc obok na wpół otwartych drzwi osłonił dłonią płomyk zapałki. Amerykanin zawahał się, zdezorientowany nagłą zmianą sytuacji. W następnej chwili zrewidował wszystkie swoje spostrzeżenia na temat niezdarności wielkiego Anglika, ale było już za późno. Beaumont całą siłą swego wielkiego ciała naparł na drzwi samochodu, przycinając nimi dłoń i ramię Dixona. To było przemyślane ryzyko, dokładnie skalkulowane. W najgorszym przy- padku rewolwer wypaliłby nieszkodliwie wewnątrz samochodu. W najlepszym powinien upaść w błoto przez szparę między ramą karoserii i nie domkniętymi drzwiami. Beaumont schylił się tak szybko, że Dixon dostrzegł ten ruch jedynie w postaci rozmazanej plamy, następnie wyprostował, już z coltem w ręku, otworzył drzwi na oścież i wepchnął kontuzjowanego Dixona na tylne siedzenie, twarzą do dołu. Wycelował colta w faceta za kierownicą, który przez ten czas nie zdążył się nawet poruszyć. — Spokojnie, synku — ostrzegł go. — Chyba wiesz, że taka rzecz może zrobić kuku? W lusterku widział, jak od strony furtki zbliża się do nich Jo, ciągle z walizką w ręku. Nie spuszczając oka z kierowcy, wydał polecenie, na tyle donośnie, by Jo mógł je bez trudu usłyszeć. — Stój i nie ruszaj się, jeśli chcesz, żeby twoi koledzy jeszcze trochę pożyli... — Na Boga, jesteśmy z FBI — odezwał się człowiek za kierownicą głosem pełnym napięcia. — To prawda, Beaumont — Dixon rozpłaszczony na tylnym siedzeniu z trudem wydobywał słowa, trzymając się za prawy nadgarstek. — Udowodnij to — warknął Anglik. — Trzymaj tę walizkę! Obiema rękami! — krzyknął do Jo, obserwując trzeciego Amerykanina we wstecznym lusterku. Dixon powtórzył niedawne przedstawienie Beaumonta wyciągając dokument palcami lewej ręki. — Dajcie mi trochę światła, żebym mógł to obejrzeć — zgrzytnął Beaumont. Obserwował uważnie, jak mężczyzna za kierownicą naciska przełącznik, potem rzucił szybkie spojrzenie na odznakę. — Fałszywa jak cholera — ocenił cynicznie. — Za to może się pan znaleźć za kratkami — poinformował go sucho kierowca. — Pod jakim zarzutem? — zainteresował się Beaumont. — Opór władzy federalnej... — Federalna bzdura! — Beaumont zmierzył ponurym spojrzeniem mężczyznę na przednim siedzeniu. — Ładujecie się do pociągu i budzicie mnie spluwą między oczami. Nie pokazujecie nawet kawałka cholernej odznaki... — Musiało tak być, Beaumont — odezwał się Dixon znużony. — To musiało wyglądać naturalnie. — Jeszcze nie skończyłem i jeszcze mnie nie przekonaliście. Od kiedy to FBI jeździ sobie samochodem marki Lincoln Continental? Czyżbyście nagle wszyscy stali się milionerami? — Czy nazwisko generał Lemuel Quincey Dawes coś panu mówi? — zapytał Dixon. — Czy mogę panu pokazać coś jeszcze? — Zdaje się, że widziałem to nazwisko w gazecie — odparł chłodno Beaumont, nadal celując w kierowcę i zmuszając Jo, by stał z obiema rękami kurczowo zaciśniętymi na walizce. — Możesz mi coś pokazać. Jeśli będziesz ostrożny. 8 Owo coś było zwiniętą kartką papieru. Rozłożona i przytrzymana pod światło przez Dixona, okazała się krótkim listem pisanym dziwacznymi bazgrołami, które Beaumont rozpoznał bez trudu. Keith, mamy krytyczną sytuację, naprawdę fatalną. Potrzebuję cię szybko z powrotem w Waszyngtonie. W ramach osobistej przysługi. Twój Lemuel. — Skurczybyk — powiedział krótko Beaumont. — Nigdzie się stąd nie ruszam. Poza tym, że wejdę do samochodu, bo mam dosyć moknięcia na deszczu. — Wgramolił się na tylne siedzenie i wygodnie rozparł na skórzanym obiciu. Dixon podniósł się i usiadł, nadal ściskając prawą dłoń. — Czy pan sobie czego nie uszkodził? — zapytał Anglik. Patrzył na Amerykanina za kierownicą, który był cały czas wykręcony w ich stronę i przyglądał się Beaumontowi jak rzeźnik zarżniętej zwierzynie, którą ma właśnie ćwiartować. — Skręci pan sobie kark — zauważył. — Miałbym ochotę skręcić pański — wycedził zimno kierowca. — Dobrze już, dobrze, Fred — zirytował się Dixon. — Ale wie pan, Beaumont, podjął pan duże ryzyko... — Ryzyko? — wybuchnął Anglik. — Budzicie mnie lufą rewolweru w chwili, gdy zupełnie nie mam refleksu... — W takim razie mam nadzieję, że nie znajdę się w pobliżu, kiedy będzie pan w pełni sił — stwierdził ponuro Dixon, rozcierając przegub. — I mogę panu wyjaśnić sprawę lincolna continentala. Mój samochód zepsuł się w drodze z lotniska i ten był jedynym, jaki mogliśmy sobie szybko pożyczyć. — Siedzący na przednim siedzeniu Fred, który wreszcie odwrócił się plecami do Beaumonta, włączył silnik. — Możesz to wyłączyć — warknął Beaumont. — Nigdzie nie jedziemy. — Wyłącz silnik, Fred — zgodził się znękany Dixon. — Nigdzie nie jedziemy. Na razie — dodał. — Niech pan posłucha, Beaumont — zaczął spokojnie — to była dla nas bardzo nieprzyjemna noc, nawet zanim spotkaliśmy pana. Musieliśmy lecieć z Waszyngtonu przez obszar burzy elektrycznej, dzisiejszej nocy nie ma ruchu powietrznego... — Wiem — wtrącił szorstko Beaumont, przypalając następnego papierosa. — Miałem lecieć samolotem do samego Miami, ale powiedziano mi, że wszystkie maszyny stoją na ziemi. Dlatego musiałem jechać pociągiem. — Przeszliśmy przez piekło usiłując dotrzeć w porę na lotnisko — ciągnął Di-xon — potem musieliśmy znaleźć samochód i zdążyć tutaj, żeby zatrzymać ekspres. Właśnie tak bardzo potrzebny jest pan z powrotem w Waszyngtonie. I jeszcze jedno: w ciągu pięciu lat kursowania Florida Express nie zdarzyło się, by ten pociąg miał nieprzewidziany postój przed północą. — Wszystkim nam zdarzają się nieprzewidziane postoje — odparł Beaumont. — Jak mnie teraz. A co to był za tekst o uciekinierze z wariatkowa? — Takie zabezpieczenie — westchnął Dixon. — Ta sprawa musi być osłonięta całkowitą tajemnicą. Pasażerowie będą przekonani, że wyprowadziliśmy z pociągu jakiegoś przestępcę. To na wypadek, gdyby ktoś taki jak ten wygadany Phil-lipson zdecydował się zawiadomić prasę. A pociąg ciągle stoi — dodał Dixon po chwili. — To pański problem. Co to za sprawa, że wymaga całkowitej tajemnicy? Notatka Dawesa mówi mi mniej niż nic. — Nie wiem nic na ten temat... — Dobranoc! — Beaumont otworzył drzwi, ale zaraz zatrzasnął je z powrotem, bo Dixon powiedział coś jeszcze. — Wiemy, że spędził pan dwa lata w Arktyce, że właśnie jechał pan na urlop, a ja mam panu powiedzieć w ostateczności, że Sam Grayson i Horst Langer zgodzili się pomóc. Domyślam się, że pan zna tych ludzi. Beaumont wyprostował się na siedzeniu i utkwił wzrok w strugach deszczu ściekających po przedniej szybie. Dixon przyglądał mu się z zaciekawieniem, przesuwając spojrzenie z krótkiego nosa poprzez zaciśnięte usta do linii szczęki wyrażającej energię i determinację. Jedynie oczy zakłócały harmonię tej twarzy, pomyślał, ogromne brązowe oczy, które patrzyły na człowieka bez zmrużenia, sprawiając wrażenie, że spoglądają w głąb duszy. Anglik ściągnął ociekający wodą płaszcz, zwrócił potężną głowę w kierunku Dixona i uśmiechnął się ponuro. — Mieliście trudny lot? — zapytał. — Wszyscy byliśmy chorzy. — To przykre. Obawiam się, że będziecie chorowali raz jeszcze. Wiele przeszedłem z Graysonem i Langerem, więc chyba muszę wrócić do Waszyngtonu. Puśćcie wreszcie ten pociąg. A potem szybko zawieźcie mnie na lotnisko. Wszystko wskazuje na to, że Dawes ma drobne kłopoty. — Po namyśle schował colta. * * * O trzeciej nad ranem w sobotę, 19 lutego, ostatnie piętro budynku National Security Agency w Waszyngtonie ciągle jeszcze zalane było rzęsistym światłem. NSA, znacznie mniej znana szerokim masom niż CIA, jest jedną z najbardziej skutecznych organizacji wywiadowczych na świecie, między innymi dlatego, że wyniki działania tej struktury nie są tak ogólnie znane jak osiągnięcia jej bardziej popularnego odpowiednika. Poza tym, większą część pieniędzy wydaje bardziej efektywnie. 10 Generał Dawes był niewysokim, mocno zbudowanym mężczyzną w wieku pięćdziesięciu trzech lat i wyglądał jak szef spółki. Nosił dobrze skrojone, dyskretnie szare garnitury, kochał tropikalne rośliny i nienawidził zimna. Prawdopodobnie dlatego właśnie wyznaczono go do nadzorowania operacji przeprowadzanych w strefie arktycznej. O trzeciej nad ranem, dziewiętnastego lutego, krążył po pokoju dużymi krokami, ubrany w koszulkę z krótkimi rękawami i spocony, bo temperatura panująca w pomieszczeniu — utrzymywana na stałym poziomie przez wymyślny system kontrolny — wynosiła osiemdziesiąt trzy stopnie. Osiemdziesiąt trzy stopnie były niezbędne dla utrzymania przy życiu tropikalnych roślin zdobiących girlandami jego biuro. Z tego powodu niektórzy jego pracownicy nazywali ten pokój dżunglą. — Beaumont właśnie wylądował. Wiozą go z lotniska, generale... Jerry Adams, asystent Dawesa, zakrył dłonią tubę telefonu. — Samolot był bliski katastrofy, niewiele brakowało, by rozbił się w czasie lądowania, ale Beau- montowi nic się nie stało. Ma pan jakieś specjalne polecenia? Samochód, który go tu wiezie, jest wyposażony w radio... — Po prostu niech go tu przywiozą. Szybko! — Mógłby najpierw wstąpić do hotelu, odświeżyć się — naciskał Adams. — Dałoby nam to nieco czasu, żeby jeszcze raz omówić... — Porwaliśmy go z ekspresu — burknął Dawes. — Znam go. Już teraz na pewno nie robi nic innego, tylko próbuje odgadnąć powody. I tak trudno nam będzie go przekonać. Jeżeli pozwolimy mu zatrzymać się na chwilę i damy mu czas do myślenia, będzie jeszcze trudniej. Tym razem mam zamiar wpakować go w to wszystko tak szybko, żeby nie zdążył pomyśleć, więc przywieźcie go tutaj! Adams, szczupły, trzydziestopięcioletni mężczyzna z twarzą intelektualisty, uniósł ciemne brwi w niemej dezaprobacie i wydał instrukcje. Odłożył słuchawkę i przetarł okulary bez oprawek. — W dalszym ciągu nie rozumiem, dlaczego potrzebujemy tego Anglika. Z tego, jak się rozwijają wydarzenia, widzę, że mamy do czynienia z zupełnie prostą operacją i możemy przeprowadzić ją z pomocą naszych chłopców. Jak tylko dowiemy się, że Gorow wyruszył do Target-51, wyślemy samolot, który weźmie go na pokład i zabierze stamtąd... — Prostą? — Dawes dokończył energicznym krokiem jeszcze jedno okrążenie i usadowił się za szerokim pustym biurkiem. — Prostą? — powtórzył miękko. — Tak samo prostą jak skakanie z budynku linii PAN AM. I tak samo bezpieczną. — Przy odrobinie szczęścia może to być przyjemna wycieczka... — Odrobinie szczęścia? — głos Dawesa był zwodniczo spokojny. — Może i masz rację, Adams — ciągnął dobrotliwym tonem. — Spodziewamy się, że Amerykanie nazywają wielkie lodowe wyspy arktyczne „Targets". T-l (Target-1) pierwsza rozpoznana wyspa lodowa została zauważona przez oficera obsługującego radar Superfortecy kanadyjskiego wybrzeża arktycznego w dniu 14 sierpnia 1946 r. 11 dotrze do nas bardzo ważny Rosjanin. Być może najważniejszy Rosjanin, jaki kiedykolwiek opuścił Związek Radziecki. Zgodzisz się ze mną? — To prawda — potwierdził naiwnie Adams. — Żeby do nas dotrzeć, będzie musiał pokonać pewną trasę — kontynuował Dawes tym samym tonem. — Wystartuje z radzieckiej bazy na wyspie lodowej — Biegun Północny 172 i będzie się kierował do naszej najbliższej stacji badawczej — Target-5, która w tym momencie przypadkiem dryfuje dwadzieścia pięć mil na zachód od radzieckiej wyspy. Jak dotąd w bazie Target-5 znajdują się trzy osoby — trzech profesorów oczekujących na ewakuację, zanim wyspa przestanie istnieć. Nadążasz za mną? — zapytał. — Cały czas, sir... — Żaden z trzech profesorów na Target-5 nie ma najmniejszego pojęcia o tym, co się będzie działo; że wkrótce Gorow wyruszy w ich stronę poprzez pływające pole lodowe. — Dawes mówił teraz szybciej, hipnotyzując Adamsa niebieskimi oczyma. — Nie możemy im o niczym powiedzieć, ponieważ żaden z nich nie dysponuje klauzulą dostępu... — Może moglibyśmy przekazać im jakąś wiadomość przez radio — zasugerował Adams. — Dać do zrozumienia... — O Boże! Dać do zrozumienia! O tym, kiedy Gorow wyruszy, dowiemy się w ostatniej chwili. Nie mogę tam wysłać samolotu pełnego ludzi zbyt wcześnie, bo to zaalarmuje Rosjan. Mogliby zamknąć bazę, co oznacza, że zamknęliby w niej również Gorowa. Cały problem polega na tym, że życie na Target-5 musi wyglądać zupełnie normalnie i cholernie spokojnie. — W dalszym ciągu nie widzę tu roli dla Beaumonta. Dawes, zanim odpowiedział, uważnie przyjrzał się Adamsowi. W wieku trzydziestu pięciu lat Jerry Adams miał więcej akademickiego przygotowania do tego rodzaju pracy, niż Dawes mógł sobie wyobrazić. Płynnie władał sześcioma językami, w tym rosyjskim i serbsko-chorwackim. Był ekspertem od przekazów szyfrowych, specjalistą w dziedzinie radiokomunikacji i miał opinię jednego z sześciu najlepszych śledczych na terenie Stanów Zjednoczonych. Brakowało mu tylko jednej umiejętności przydatnej w pracy dotyczącej strefy arktycznej: jedyny lód, jaki widział, to kostki w mikserze do drinków. — Mgła — powiedział Dawes. — Mgła? — Wyobraźmy sobie, że Target-5 zostanie odcięta od świata przez mgłę — zasugerował Dawes z nutą uporu w głosie. — Jak się tam dostaniemy, żeby zabrać Gorowa? Nie możemy lecieć, nie możemy przepłynąć przez gruby lód pola. — 2Wszystkie ważniejsze radzieckie bazy pływające rozmieszczone w strefie arktycznej są oznaczone nazwą Biegun Północny i odpowiednim numerem. Swoją drogą, bazy nazwane w ten sposób mogą w rzeczywistości dryfować nawet setki mil od samego północnego pola podbiegunowego 12 Możemy tam dotrzeć tylko na piechotę, z saniami po lodzie. I dlatego możemy potrzebować Beaumonta. — Jest naszym zabezpieczeniem? — Tak. — Dawes rzucił spojrzenie w kierunku zamkniętych drzwi swego biura, jak gdyby w każdej chwili spodziewał się zobaczyć w nich Beaumonta. — Jedyny problem w tym, że on nie wie, iż sprowadziliśmy go na wszelki wypadek. I ja mu tego nie powiem. Ażeby uspokoić twój wzburzony umysł, podam ci listę jego kwalifikacji... — Nie mamy nikogo innego, kto mógłby pojeździć na sankach po polu lodowym? — spytał Adams z niedowierzaniem w głosie. — To na pewno dość prosta umiejętność? — Czasami zastanawiam się, dlaczego zatrudniłem akurat ciebie — powiedział Dawes z prawdziwym zdumieniem. — Jazda sankami po polu lodowym jest najbardziej twardym i najtrudniejszym zajęciem na ziemi. — Wstał i podszedł szybko do ogromnej ściennej mapy. — Chodź tutaj, nauczę cię czegoś, o czym zapomnieli powiedzieć ci w Harvardzie. Przyjrzał się uważnie mapie strefy arktycznej. U góry zaznaczono wybrzeże Związku Radzieckiego z Murmańskiem i Leningradem po prawej. Środek mapy zajmowało pole podbiegunowe ze Spitsbergenem, Grenlandią i nakreślonymi poniżej liniami wybrzeży Kanady oraz Alaski. Marker oznaczający aktualną pozycję Target- 5 znajdował się bardzo nisko, przypięty tuż nad Iceberg Alley — niebezpiecznym kanałem między Grenlandią a Spitsbergenem, pełnym ruchomego lodu. — Target-5 dryfuje w tej chwili w odległości stu dwudziestu mil od wybrzeży Grenlandii — powiedział cicho Dawes. — Dwadzieścia pięć mil dalej na wschód znajduje się radziecka baza, Biegun Północny 17, skąd wyruszy Gorow. Każdego dnia dwie płyty lodu unoszące te bazy zbliżają się razem z całym pływającym polem lodowym do Iceberg Alley. Beaumont nazywa to miejsce najniebezpieczniejszym na świecie, a ja się z nim zgadzam. — Jakie on ma kwalifikacje? — naciskał Adams. — Niezwykłe. Jego matka była Kanadyjką, ojciec Brytyjczykiem — zginął w czasie wojny. Teraz oboje już nie żyją. Beaumont trafił do Kanady jako dziecko, w 1943 roku i znalazł się w kompleksie kopalni miedzi w Coppermine na krańcach Arktyki. Dorastał wśród lodów. Tam, gdzie rodzą się lodowe wyspy, gdy pęka lód na kanadyjskich mieliznach. W 1952 wysłano go z powrotem do Wielkiej Brytanii, aby mógł uzupełnić wykształcenie i tam zainteresował się lotnictwem. Ożenił się w 1965 roku — mając dwadzieścia pięć lat — i w trzy tygodnie po ślubie stracił żonę w wypadku samochodowym spowodowanym przez pijanego kierowcę, który uciekł z miejsca zdarzenia. — To straszne — powiedział Adams półgłosem. — Owszem, dla tego pijanego zabójcy również. Odszukano go i postawiono w stan oskarżenia, a Beaumont był na sali podczas procesu w Londynie. Zanim 13 wyprowadzili sądzonego z ławy dla świadków, Beaumont dopadł go i na wpół udusił. Skończyło się to dla niego wyrokiem w zawieszeniu. Wrócił prosto do Kanady. — To było siedem lat temu? — obliczył Adams. — Dobrze wiedzieć, że umiesz dodawać — skomentował tę uwagę Dawes. — Od tamtej pory spędził większość czasu w Arktyce — częściowo pracując dla Arctic Research Laboratory w Point Barrow, częściowo dla nas. To on jest tym człowiekiem, który dostarczył nam wszystkie dane na temat nowego radzieckiego śmigłowca, niszczyciela łodzi podwodnych, kiedy taki po raz pierwszy pokazał się w rejonie Arktyki. — Dawes szukał w pamięci. — Dysponuje najwyższym stopniem klauzuli dostępu i mówi płynnie po rosyjsku. A jeżeli ci to nie wystarcza, jest jeszcze sprawa operacji „Spitsbergen". — Co to takiego, sir? — No, proszę, utajnienie naszej działalności musi być lepsze, niż sądziłem — skonstatował Dawes z chłodnym uśmiechem. — Ale ty byłeś w tym czasie w Saj- gonie. W zeszłym roku trzech mężczyzn zostało wysłanych na pole lodowe, aby udowodnić, że można dokonać czegoś, co uważaliśmy za niewykonalne: przebyli z saniami całą drogę z Grenlandii na Spitsbergen. Nie było o tym wydarzeniu ani słowa w gazetach, ponieważ miało ono implikacje militarne. Ci mężczyźni to Sam Grayson i Horst Langer, którzy teraz czekają w Thule. Ich przywódcą był Beaumont. — To brzmi rzeczywiście interesująco — przyznał Adams. — Ale będziemy potrzebowali jego udziału jedynie wówczas, gdyby na Target-5 spadła gęsta mgła? — Dokładnie tak! Cały kłopot w tym, że Beaumont wróci na Grenlandię tylko w przypadku, gdy powiem mu, że jedzie tam, by odebrać Michaiła Gorowa... — Ostatnie prognozy meteorologiczne przewidują dobre warunki atmosferyczne nad całym tym terenem — zaprotestował Adams. — I dlatego pokażę mu mój najnowszy raport o stanie pogody. — Dawes wrócił do biurka i wyciągnął papier zadrukowany maszynowym pismem; podał go Adamsowi. — Ten człowiek spędził w Arktyce dwa fatalne lata i diabelnie trudno będzie przekonać go, żeby tam wrócił. Niewielkie oszustwo trochę nam pomoże. Adams utkwił wzrok w kawałku papieru. Była to oficjalna prognoza meteorologiczna sprzed ośmiu godzin. Warunki atmosferyczne w sąsiedztwie Target-5 pogarszają się raptownie. Gęsta mgła. Widoczność zero. Temperatura minus czterdzieści pięć stopni poniżej zera. Spodziewane pogorszenie pogody. Adams spojrzał znad raportu. — Co będzie, kiedy się dowie, że zrobiliśmy z niego idiotę? 14 — Wścieknie się. Ale mam nadzieję, że wówczas będzie już w Thule, na Grenlandii. — Dawes wyjął z pudełka krótkie, grube cygaro i umieścił je w ustach nie zapalając. Od miesiąca próbował rzucić palenie i, jak dotąd, udało mu się wytrzymać bez tytoniu przez dwa tygodnie. — Słyszałeś coś o szpiegu w Thule? — zapytał zdawkowo. — Nie — Adams wyprostował się w krześle. — O co chodzi? — Jeden ze zwiadowców FBI, Callard, zawiadomił mnie o nim jakieś dwie godziny temu — Dawes zdmuchnął zapałkę, którą przed chwilą nieświadomie zapalił i wykrzywił twarz w grymasie. — Wygląda na to, że radziecki agent przez ponad dwa lata przesyłał informacje swoim ludziom. Na razie znamy tylko jego pseudonim: Krokodyl, ale wkrótce spodziewamy się go zidentyfikować. — To może narazić na niepowodzenie całą operację — powiedział wolno Adams. — Nie sądzę. Mam zamiar ostrzec Beaumonta, żeby kontaktował się wyłącznie z szefem tamtejszej służby bezpieczeństwa Tillotsonem. — Dawes zerknął na zegarek. — Beaumont będzie tu lada chwila, więc pilnuj się, Adams. * * * Księżyc zawieszony wysoko w przestworzach rozświetlał czerń błyszczącą gwiazdami rozpiętymi nad polarnym pakiem w konstelację Wielkiej Niedźwiedzicy. Target-5 tkwiła uwięziona w szczypiącym mrozie długiej nocy. Sto dwadzieścia mil na wschód od wybrzeży Grenlandii i tylko dwadzieścia pięć mil na zachód od radzieckiej wyspy lodowej Biegun Północny 17, Target-5 trwała oblężona przez miażdżące ją, napierające na jej krawędzie miliony ton ruchomego lodu, zgrzytającego i dudniącego, próbującego skruszyć wyspę w pułapce stalowego uścisku. Pak lodowy atakował wyspę od trzydziestu lat, od czasu, gdy w 1942 roku wyodrębniła się z lodu szelfowego u kanadyjskich wybrzeży i rozpoczęła orbitowanie wokół pomocnego pola podbiegunowego. Jednak do tej pory nie zdołał wyrządzić jej żadnej szkody, ponieważ zrodził się ze słonej wody, zamarzniętej wody morskiej. Masywne urwisko, płaskowyż o średnicy jednej mili był bardziej wytrzymały. Target-5 powstała z lodu słodkowodnego, który jest twardszy niż jego słony odpowiednik. I miała długi rodowód. Przez setki lat na krańcach kanadyjskiego wybrzeża powstawała lodowa skała budowana powolnymi pływami lodowców schodzących do zamarzniętego morza. Poziom za poziomem, urwisko rosło tak długo, aż osiągnęło głębokość dwustu stóp. Target-5 była fragmentem tej lodowej 15 skały — na milę szerokim — który oddzielił się i odpłynął z lodem biegunowym przed trzydziestu laty. Właśnie zaczynała czwarte dziesięciolecie orbitowania wokół bieguna, zbliżała się po raz kolejny do kanadyjskich wybrzeży Arktyki, gdy została porwana przez Prąd Wschodniogrenlandzki. Wielka płyta lodu podążyła na południe dalej niż kiedykolwiek. W niedługim czasie dotarła do kanału między Grenlandią i Spitsbergenem i wkrótce znalazła się w punkcie, z którego nie było już odwrotu; dlatego płynęła dalej na południe zamiast na wschód. Na południe, w kierunku Iceberg Alley. * * * W odległym Waszyngtonie Dawes ciągle jeszcze czekał na Beaumonta. W tym czasie doktor Matthew Conway, pięćdziesięcioletni szef Target-5 wyszedł z głównego baraku, żeby ustalić położenie gwiazd przy pomocy sekstansu. Conway, zazwyczaj spokojny i pogodny, tym razem rozkładając instrument był wyraźnie rozdrażniony, a fakt, że tuż za drzwiami dołączył do niego drugi mężczyzna, zdecydowanie nie poprawił mu nastroju. Jeff Rickard, trzydziestodwuletni radiooperator pospiesznie zatrzasnął za sobą drzwi, by nie ochładzać wnętrza. — Dzieje się coś, Matt? — zapytał. — Jasne — odparł Conway z wymuszonym humorem. — Właśnie przejechał autobus do Omaha. — Jezu, gdyby to była prawda! Chodziło mi o to, czy widać Rosjan. — Wiem, o co ci chodziło. Stali pośrodku między dwunastoma barakami o płaskich dachach stanowiącymi stację badawczą umiejscowioną w centrum wyspy. Po dwóch stronach wąskiej, wydeptanej w śniegu uliczki, sześć baraków spoglądało na sześć pozostałych, a z dachu ostatniego kłuł rozświetlone księżycowym blaskiem niebo maszt radiostacji. Dalej, w odległości nie większej niż pół mili, wszędzie dookoła, był ich wróg — polarny ruchomy lód — skrzeczący i dudniący jak przerażająco wielka bestia wijąca się w bólach. Przypominało im to, że lód jest jak żywy, że porusza się ciągle, nacierając na niewysokie już krawędzie wyspy opierające się jego atakom. Dał się słyszeć nowy dźwięk: krótka eksplozja, jak wystrzał z karabinu. — Co to było, do diabła? — szepnął Rickard. — Wyłamał się kawałek lodu — odparł ze znużeniem Conway. — Wróć do Sondeborga, Jeff, dobrze? Chciałbym to skończyć. — Znowu jest w jednym z tych swoich nastrojów. Myślę, że to się pogarsza, Matt. 16 Conway, z twarzą odwróconą od Rickarda, zacisnął usta, usiłując skupić się na pomiarach gwiazd, Sondeborg, dwudziestosześcioletni i najmłodszy z trzech mężczyzn, był na skraju załamania nerwowego. Powodem było, oczywiście, odosobnienie, a także fakt, że ich pobyt na wyspie miał się ku końcowi. W ciągu dwunastu dni powinien się zjawić samolot, by ewakuować ich z tej zagubionej wyspy i teraz godziny, a nawet minuty, wlokły się jak lata. Baza otoczona była ze wszystkich stron przez gładki śnieżny płaskowyż podchodzący aż do ścian urwiska. Ze wszystkich stron — za wyjątkiem południa, gdzie widniało niewielkie wzgórze wyniesione jakieś czterdzieści stóp ponad poziom płaskowyżu. Właśnie tu, setki mil od najbliższego brzegu, tkwił pagórek upstrzony wielkimi, pokrytymi śniegiem okrąglakami, odłamkami prawdziwej skały; niektóre z nich miały rozmiary niewielkiego bungalowu. Wiele wieków temu przywędrowały we wnętrzu lodowca na teren kanadyjskiego lodu szelfowego i kiedy olbrzymia płyta podzieliła się na mniejsze, wzgórze popłynęło na jednej z nich. Drzwi za Conwayem otwarto ponownie. Poczuł, że zaczyna, tracić cierpliwość. Podszedł do niego Sondeborg. To stawało się trudne do zniesienia: nikt nie chciał zostać sam, nawet we wnętrzu ciepłego baraku, ale kiedy znajdowali się wszyscy razem, ścierali się ze sobą jak lód miażdżący urwiste brzegi wyspy. — Zamknij drzwi, Harvey — powiedział Conway i przycisnął oko do instrumentu. Za nim trzasnęły drzwi. — Rosjanie już uciekli! — głos Sondeborga drżał, bliski histerii. — Mają więcej rozumu niż my. Ewakuowali tę swoją cholerną bazę, kiedy jeszcze był czas. Dlaczego do diabła nie wezwiemy samolotu przez radio? Wszystko spakowane... — Dosyć! — Conway opuścił sekstans i obrócił się twarzą do Sondeborga. — Wszystko już spakowane, a ty ciągle nie dokończyłeś doświadczeń... — Do cholery z doświadczeniami! — wybuchnął Sondeborg. — Tutaj coś podejrzanie śmierdzi... — Siedzisz na Target-5 już jedenaście miesięcy — przerwał mu Conway. — To ciągle jest to samo miejsce. — To nie jest to samo miejsce — Sondeborg cofnął się gwałtownie. — Jesteśmy na skraju Iceberg Alley... — Wróć do baraku i zrób kawy — mruknął Conway. — Wszystkim nam przyda się coś gorącego. Sondeborg wpadł do wnętrza jak burza, trzaskając drzwiami. — Lepiej idź z nim, Jeff — poradził Conway — wiesz, jaki jest, kiedy się go zostawi samemu sobie. Potem mógłbyś spróbować jeszcze raz połączyć się z Thule. Chciałbym im podać nasze najnowsze położenie. — Spróbuję — głos Rickarda pełen był zwątpienia. — Ostatnio miałem kłopoty z połączeniem. Obawiam się, że możemy być już zupełnie odcięci. To może oznaczać zmianę pogody. 17 Conway skończył pomiary i zmarszczył brwi. Wzmianka o kłopotach z nawiązaniem łączności radiowej — albo braku łączności w ogóle — martwiła go bardziej, niż to po sobie pokazywał. Złożył sekstans i przystanął na chwilę przed wejściem do baraku, badając wzrokiem znajomą pustkę zamarzniętego morza i bezkresnego lodu. Czuł niepokój, a nie mógł znaleźć jego przyczyny. * * * W biurze Dawesa panował tropikalny upał i ogromne napięcie. Upał i napięcie, które wywołały pot na twarzach trzech mężczyzn. Napięcie wprowadził Beaumont. Ubrany w koszulkę z krótkimi rękawami usiadł i położył ręce na szerokich kolanach, wpatrując się w Dawesa. — W porządku. Naszkicowałeś mi obraz całej sprawy. A teraz, dlaczego ten Rosjanin, Michaił Gorow, jest tak cholernie ważny? — Wszystko, co musi pan wiedzieć to to, że jest ważny — wtrącił się Adams. — Szczegóły objęte są ścisłą tajemnicą. Beaumont obejrzał się, posłał asystentowi ponure spojrzenie, następnie odwrócił się znów w stronę Dawesa, który szybko odpowiedział. — Michaił Gorow jest oceanografem numer jeden Związku Radzieckiego. Osobiście nadzorował instalowanie systemu Sous and Caesar3 na dnie morskim wzdłuż wybrzeży Arktyki. Będzie miał ze sobą „mapy Katarzyny" — komplet odbitek dotyczących tego systemu, który naprowadza ich łodzie podwodne pod lodami Arktyki do naszych wybrzeży. Czy to ci coś mówi? — To by znaczyło, że Gorow jest naprawdę ważny. — Z tymi mapami w ręku moglibyśmy rozpracować cały radziecki system obronny i wyprzedzić ich o dziesięć lat — ciągnął z zapałem Dawes — a nawet więcej: kiedy prezydent uda się w maju do Moskwy z „mapami Katarzyny" w kieszeni, będzie mógł prowadzić rozmowy z pozycji siły. To jest właśnie do tego stopnia ważne, Keith. I dlatego potrzebuję cię na Grenlandii... — Zaraz, zaraz, jeszcze nie zgodziłem się nigdzie jechać — Beaumont wstał i przeszedł przez pokój, by spojrzeć z bliska na rozwieszoną na ścianie mapę. Jak na człowieka tak ogromnej postury poruszał się z niespodziewaną zwinnością. — Ten statek, „Elroy" — wskazał marker u dołu mapy. — Czy to lodołamacz, bliźniak „Exodusa"? 3Sous and Caesar — amerykański termin na oznaczenie podwodnej sieci boi radiowych i so-narowych, które prowadzą lodzie podwodne przewidzianym kursem na dużych głębokościach pod lodem polarnym 18 — Tak. Aktualnie wraca do Milwaukee po roku spędzonym na wodach Arktyki. — Mogę zażądać, żebyś go zawrócił i wysłał z powrotem na pole lodowe... — Zdaje się pan zapominać, że to my planujemy tę operację, Beaumont — w głosie Adamsa brzmiało oburzenie. Anglik odwrócił się powoli i patrzył. Pod wpływem tego wzroku Adams poczuł się niewyraźnie. Wreszcie Beaumont zdecydował się przemówić. — Może miałby pan ochotę wybrać się ze mną? Przez ruchomy lód. — Ponownie zwrócił się do Dawesa. — To jeden wielki bajzel. I nie podoba mi się to, co mówiłeś 0 szpiegu w Thule. Muszę najpierw znaleźć się tam, zabrać Graysona, Langera 1 sprzęt, zanim polecimy do Curtis Field. — Dźgnął palcem lotnisko znajdujące się na mapie najbliżej Target-5. — Więc ten szpieg jest niebezpieczny. — Callard, facet z FBI, powiedział mi, że powinni rozszyfrować Krokodyla w ciągu kilku godzin. Wszelkie wcześniejsze instrukcje możemy przesyłać drogą radiową bezpośrednio do Tilotsona, on jest tam szefem bezpieczeństwa. — Ciągle mi się to nie podoba. Pokaż mi jeszcze raz tę prognozę pogody. Dawes z kamienną twarzą podał mu sfałszowany raport. Adams z uwagą studiował kształt swoich paznokci. Beaumont przeczytał prognozę i potrząsnął głową. — To oznacza, że będziemy musieli z Curtis Field polecieć na sam skraj waru mgły. Potem na saniach dotrzemy do Target-5, jeżeli ją kiedykolwiek znajdziemy. Zabierzemy Gorowa, zakładając, że on w ogóle tam dobrnie przez dwadzieścia pięć mil ruchomego lodu. Potem musimy jeszcze wrócić, pokonując sto dwadzieścia mil lodu, najprawdopodobniej z ludźmi radzieckiej służby bezpieczeństwa depczącymi nam po piętach... — Moglibyśmy wziąć was na pokład samolotu, gdy tylko wyjdziecie z zasięgu mgły — zasugerował Adams. — Moglibyście — zgodził się Beaumont — gdybyście kiedykolwiek nas znaleźli, co wam się nie uda. Czy ma pan jakiekolwiek pojęcie o tym, co znaczy próbować znaleźć czterech mężczyzn i dwie pary sanek z powietrza o tej porze roku? Nie, na pewno pan nie ma... — Zdarza się jednak, że ludzie ratowani są przez pomoc z powietrza — upierał się Adams. — Tak jest — burknął Beaumont. — Zdarza się. Nie wie pan tylko, że zazwyczaj zdarza się to przypadkiem. Załoga samolotu, która nikogo nie szuka, nagle kogoś znajduje. Nie podoba mi się również to — kontynuował — że ciągle jeszcze nie wiemy, kiedy on się zjawi. — Machnął prognozą pogody w kierunku Dawesa. — Wyślij pilną wiadomość do „Elroya". Ma natychmiast zawrócić i skierować się na pomoc, w stronę pola lodowego. Tu będzie miejsce spotkania — Beaumont wyjął ołówek i narysował na ściennej mapie gruby krzyż. — Ależ to w głębi lodu — zaprotestował Adams. 19 — Dlatego statek musi utorować sobie drogę. Chcę być na pokładzie samolotu lecącego na Grenlandię w ciągu dwóch godzin — zwrócił się do Dawesa — potrzebna mi szybka maszyna, która może pokonać tę trasę bez międzylądowania — Czeka na ciebie boeing — powiedział Dawes. Beaumont uniósł brew. — Byłeś pewien swego, prawda? Amerykańska organizacja! Czasami trochę mnie przeraża. Teraz przejdźmy do sprawy Michaiła Gorowa. Kiedy ma się pojawić? Adams zaczął mówić kompetentnym tonem. — Czekamy na człowieka, który wróci do Helsinek z Leningradu. Miał on nawiązać kontakt z krewnym Michaiła Gorowa i dowiedzieć się, kiedy oceanograf opuści Biegun Północny 17. Jesteśmy pewni, że będzie to miało miejsce w ciągu najbliższych dni. A po powrocie naszego wysłannika poznamy dokładną datę. — A jeśli założymy, że on nigdy nie opuści Leningradu? — zapytał Beaumont. — Powinno mu się to udać — odparł Adams z przeświadczeniem. — Nigdy jeszcze nie był za Żelazną Kurtyną, miedzy innymi dlatego powierzono mu to zadanie. To doświadczony agent. Gdy dotrze do Helsinek, uda się wprost do naszej ambasady i prześle nam wiadomość. — Wszystko zależy od jednego człowieka w Rosji — stwierdził ponuro Beaumont. — Jednego z najlepszych — zapewnił go Adams. — Najpóźniej do godziny pierwszej naszego czasu w niedzielę w nocy, będziemy wszystko wiedzieli. Gdy tylko otrzymamy informację, przekażemy ją do Curtis Field. — Adams był nastawiony bardzo optymistycznie. -Nie musi się pan niczego obawiać. Przekona się pan. To będzie zupełnie prosta operacja. — Nie będzie — mruknął Beaumont. — To pierwsza i jedyna rzecz, jaką mogę przewidzieć: to nie będzie prosta operacja. Piątek, 18 lutego Na Newskim Prospekcie w Leningradzie, dokładnie pięć minut po godzinie trzeciej po południu, 18 lutego zginął człowiek. Kiedy w Leningradzie wybija trzecia po południu, w Waszyngtonie jest zaledwie siódma rano. Beaumont jeszcze nie wsiadł do Florida Express, z którego miał być tak bezceremonialnie wyciągnięty dopiero siedemnaście godzin później. Ale była już prawie trzecia, gdy amerykański turysta, Harvey Winthrop, schodził ostrożnie na ulicę z pięciu oblodzonych stopni hotelu „Europa"' Wysoki mężczyzna o pociągłej twarzy, w wieku trzydziestu ośmiu lat — Winthrop — według paszportu był pisarzem, ale nie pisarstwo było mu w głowie, gdy sprawdził godzinę na ręcznym zegarku i opuścił hotel „Europa". Za pięć trzecia. Stanąwszy na ulicy zwrócił się w lewo i brnąc przez śnieg skierował się w stronę Newskiego Prospektu. Nad nim spuchnięte niebo groziło znowu opadami śniegu, wokół widniało zaledwie kilka ludzkich sylwetek. W tej strefie geograficznej, tak daleko wysuniętej na północ, najpóźniej za trzydzieści minut będzie zupełnie ciemno. Istotnie, uliczne lampy były już zapalone, ich światło układało na śniegu zadziwiające refleksy, gdy Winthrop dotarł do Newskiego Prospektu i rozejrzał się, uważnie lustrując obie strony szerokiej ulicy. Sprawiał wrażenie człowieka, który nie jest pewien, kiedy może przejść przez jezdnię, ale w rzeczywistości obserwował trzy zaparkowane w pewnej odległości samochody. * * * Madame Vollin — opiekunki Inturistu, która od pięciu dni dotrzymywała mu towarzystwa podczas każdej wyprawy do Ermitażu, nigdzie nie było widać. Nie siedziała w żadnym z zaparkowanych samochodów, ani nie spozierała zza żadnej ze słabo oświetlonych sklepowych wystaw. Widocznie bez podejrzeń przyjęła jego decyzję, że dziś nie będą szli do Ermitażu, ponieważ jest zbyt zmęczony, żeby oglądać kolejne dzieła Rubensa. Zawahał się przez chwilę, czekając, aż przejedzie 21 trolejbus i ponownie sprawdził okolicę. W odległym końcu niemal wyludnionej alei zza rogu wypadł młody człowiek w skórzanej kurtce, wbił kluczyk w zamek w drzwiach samochodu, otworzył je i czekał, aż dołączy do niego dziewczyna. Rudowłosa miała na sobie obcisły mi-ni- płaszczyk. Gdy tylko dopadła chłopaka, zaczęła okładać go pięściami. Winth-rop uśmiechnął się słabo, kiedy trolejbus mijał go bucząc i wzniecając błękitne iskry na oblodzonych drutach trakcji. Nawet Rosjanie mieli problemy z młodzieżą, szczególnie jeśli były to dzieci wysoko postawionych członków partii. Zaczął przechodzić na drugą stronę. Nie przypadkiem Winthrop mógł być wzięty za Rosjanina; miał na sobie futro, futrzaną czapę i buty do kolan, kupione w GUM-ie trzy dni po przyjeździe. — Nie sądziłem, że tu jest aż tak zimno — wyjaśnił Madame Vollin. Kiedy przeszedł na drugą stronę alei i mijał ciągle kłócącą się młodą parę, sprawdził, która godzina. Za dwie minuty trzecia. Dwie minuty, by dotrzeć na miejsce spotkania, które już widział: niewielki, okolony drzewami skwerek. Winthrop brnął mozolnie aleją. Z rękami w rękawiczkach wbitymi głęboko w kieszenie, z katalogiem sztuki wetkniętym pod ramię, szedł do Ermitażu w Pałacu Zimowym tą samą drogą, którą pokonywał przez pięć poprzednich dni z Madame Vollin u boku. Skwerek był coraz bliżej. Winthrop widział pomnik Lenina po drugiej stronie trawnika i nieco dalej niewysoką krępą postać. Ktoś skręcił z alei i właśnie wszedł na skwerek. Czy to był marynarz? Winthrop również dotarł na teren zieleńca. Nigdy przedtem nie spotkał Piotra Gorowa, brata oceanografa Michaiła Goro-wa i dlatego wytężał wzrok, usiłując dostrzec trzy ważne szczegóły, zanim tamten zbliży się do niego. Wojskowy okrągły brezentowy worek, niesiony pod pachą zamiast przerzucony przez ramię, jak zazwyczaj robią to radzieccy marynarze. Zgadza się. Czerwony szalik na szyi. Zgadza się. Pozostał jeszcze trzeci szczegół, trudny do sprawdzenia w gasnącym świetle dnia. Winthrop utrzymywał wolny, niedbały krok. Trzeci szczegół, to guzik. Jedyny jasny guzik na samej górze płaszcza. Pozostałe powinny być w ciemnym kolorze. Jezu, zupełnie nie mógł go dojrzeć. W dodatku na drugim końcu skweru pojawił się milicjant i ruszył w ślad za marynarzem. Serce Winthropa zabiło mocniej, ale w dalszym ciągu szedł tym samym krokiem. Stało się. Nieprzewidziany czynnik zrujnował wszystkie plany, uniemożliwił kontakt. Winthrop czuł nerwowe mrowienie na plecach. Czy policjant śledził Gorowa? Nic na to nie wskazywało. Wszystko odbywało się zbyt otwarcie. Weź się w garść, człowieku! Helsinki, Finlandia — bezpieczeństwo — są tylko sto mil stąd. Ta myśl niewiele pomagała, gdy Harvey Winthrop zbliżał się do idącego w jego stronę marynarza. Równie dobrze mógłby się znajdować w Kijowie, w sercu Ukrainy, skąd właśnie przyjechał Gorow po spotkaniu ze swoim bratem Michaiłem. Z każdą minutą zapadał coraz gęściej szy mrok. Marynarz zbliżał się, za nim 22 szedł milicjant w granatowym płaszczu, ciągle w tej samej odległości około pięćdziesięciu jardów. Czy to znów przypadek, że milicjant szedł takim samym spacerowym krokiem jak Piotr Gorow? Jeżeli to był Gorow. Winthrop ciągle nie mógł dojrzeć guzika. Widział już czerwoną opaskę na milicyjnej czapce z daszkiem, ale nie widział cholernego guzika. Marynarz — mężczyzna, przed trzydziestką — patrzył prosto przed siebie, a Winthrop miał wrażenie, że dostrzegł stężałe mięśnie jego szczęk znamionujące najwyższe napięcie. Biedaczysko, musi być bliski załamania. Nie był przygotowany do znoszenia tego rodzaju presji. Wreszcie Winthrop ujrzał jaśniejszy guzik na samej górze płaszcza. Winthrop poślizgnął się przed samym frontem pomnika Lenina, tuż obok marynarza, za którym w odległości pięćdziesięciu jardów posuwał się milicjant. Przewracając się Amerykanin wypuścił spod pachy kolorowy katalog, który otworzył się na reprodukcji obrazu Rubensa, ciemniejącej na śniegu jak krwawa plama. Katalog był elementem identyfikacyjnym. W najbardziej naturalny na świecie sposób marynarz zatrzymał się i, podczas gdy Winthrop próbował stanąć na nogi, powiedział szybko i cicho po rosyjsku: — Wyrusza 20 lutego do amerykańskiej stacji badawczej Target numer 5... 20 lutego... — powtórzył datę jeszcze ciszej i Winthrop zorientował się, iż Rosjanin obawiał się dwóch możliwości: że Amerykanin nie dosłyszy decydującej daty oraz że może usłyszeć ją milicjant. Winthrop zdołał się podnieść i otrzepywał śnieg z płaszcza. Marynarz wzruszył ramionami, jakby na znak, że ludziom ciągle zdarzają się małe nieszczęścia w taką pogodę i ruszył swoją drogą przez skwer w kierunku Newskiego Prospektu i dalej do doków w dole. Winthrop podniósł katalog, spróbował iść, ale mocno utykał, więc oparł się o ogrodzenie pomnika. Milicjant podszedł do niego i zapytał po rosyjsku: — Może pan iść? Daleko pan idzie? — Wszystko w porządku. Chyba tylko skręciłem nogę w kostce, ale wszystko w porządku. — Winthrop celowo odparł po angielsku. Nikt nie wie, że rozumie choć słowo z języka rosyjskiego. Nikt, oprócz Gorowa, który zdążył już opuścić skwerek. Milicjant przyglądał mu się bez zainteresowania, gdy Winthrop uśmiechnął się boleśnie. Naprawdę skręcił nogę. — Mieszkam w hotelu „Europa" — dodał, pragnąc pozbyć się natręta. Machnął ręką w odpowiednim kierunku. — Niedaleko stąd. — Uśmiechnął się znowu i wolno ruszył drogą, którą przyszedł. Ostrożnie kuśtykał przez skwer, teraz już nie na żarty obawiając się, że się przewróci. Musiał po prostu wrócić do hotelu, a jego umysł, mimo bólu, pracował na pełnych obrotach. Być może ta skręcona kostka pomoże mu wydostać się z Rosji. Miał wylecieć do Helsinek pojutrze — wczesnym niedzielnym rankiem. Ale to był przecież dzień, kiedy Michaił Gorow zaczynał swoją ucieczkę na Target-5. 23 Władze radzieckie znały datę odlotu Winthropa, wiedziały, że przebywał w Leningradzie, by podziwiać wspaniałą kolekcję obrazów Rubensa zgromadzoną w Ermitażu, ponieważ potrzebował tego do swojej pracy pisarza zajmującego się sztuką. Jego wcześniejszy wyjazd byłby co najmniej dziwny. Skręcona, naprawdę skręcona kostka dawała mu pretekst do złapania sobotniego lotu do Helsinek. Wówczas Dawes w Waszyngtonie otrzymałby sygnał na dzień przed ucieczką Gorowa z Bieguna Pomocnego 17. Kiedy Winthrop dotarł do Newskiego Prospektu, zaczął padać śnieg. Automatycznie rozejrzał się po ulicy, zauważył, że ubrany w skórę młodzieniec ciągle jeszcze sprzecza się ze swoją rudowłosą dziewczyną. Muszą być zakochani, pomyślał z ironią. Nic nie jechało. Ciągle jeszcze nie ważył się obejrzeć, żeby sprawdzić, czy milicjant idzie za nim. Zszedł z krawężnika. Przyczyną tego, co się stało potem, była najprawdopodobniej nowa fala śniegu. Chłopak w skórzanej kurtce musiał być przemarznięty, a śnieg przeważył szalę. Młodzieniec usiadł za kierownicą, a rudowłosa dziewczyna usadowiła się obok niego. Chłopak włączył zapłon, uruchomił silnik, zjechał z krawężnika z tłumikiem hałasującym jak detonujące ładunki. Przyspieszył, a potem przypomniał sobie o zapaleniu świateł. Nawet wówczas Winthrop mógłby jeszcze uskoczyć, przezwyciężając ból, ale nadjeżdżający z piskiem opon samochód, zapalając światła, oślepił go. W kłującym blasku reflektorów utykający Winthrop skoczył w stronę pojazdu, uderzył w przednią szybę i uniesiony przez chłodnicę upadł parę jardów dalej. Odbił się od krawężnika z takim impetem, jakby spadał z dużej wysokości. Był martwy, zanim samochód zniknął za najbliższym rogiem i zanim kobieta idąca chodnikiem zaczęła krzyczeć. Sto jardów dalej w dół Newskiego Prospektu, marynarz Gorow przystanął przed przejściem przez jezdnię. Widział, jak Winthrop kuśtykał swoją drogą, widział, jak samochód uderzył w niego, jak ciało obracało się w powietrzu, zanim spadło i wiedział, że Amerykanin nie żyje. Przeszedł na drugą stronę i podążył w stronę doków, gdzie trawler „Girolog" szykował się do wypłynięcia — za trzy godziny. Gorow szedł jak lunatyk, z trudnością pojmując to, co się przed chwilą wydarzyło. Nastąpiła całkowita klęska: wiadomość nigdy nie dotrze do Waszyngtonu, a on nie miał sposobu ostrzec swojego brata. Michaił podejmie wyprawę przez lód, a Amerykanie nie będą wiedzieli, że się zbliża. Gorow, zdruzgotany, brnął przez śnieg. Nogi same niosły go znajomą trasą. Boże, co powinien zrobić? Sobota, 19 lutego W kwaterze głównej Specjalnej Służby Bezpieczeństwa w Leningradzie zegar wskazywał godzinę ósmą rano. — Ten Amerykanin, Winthrop, ten który został wczoraj zabity na Newskim... Coś mi się tu nie podoba. „Parowóz" — tak nazywano w Leningradzie pułkownika Igora Papanina, szefa Służby Bezpieczeństwa Arktycznej Strefy Militarnej. Słownikowa definicja tego wyrazu zawiera takie pojęcia jak: „Mieć moc, ciągle w ruchu, przeć naprzód". Jest to tak samo dobry opis pułkownika Papanina, jak każdy inny. Dla wielu słowo to oznacza również potężną maszynę ciągnącą za sobą z dużą szybkością setki ludzi — i to także jest właściwą charakterystyką Sybiraka. — Chcę mieć pełne sprawozdanie, Kramer! Przyprowadź tu tę cholerną opiekunkę z Inturistu, Vollin, czy jak jej tam! Przyprowadź milicjanta, który widział całe zajście. Znajdź wszystkich innych świadków i sprowadź mi tutaj do południa. Przesłucham ich osobiście. Właściwie kwatery dowództwa Specjalnej Służby Bezpieczeństwa strefy arktycznej powinny znajdować się w morskim porcie Murmańsk, ale gdy pierwszy sekretarz, Leonid Breżniew, wyznaczył Papanina na obecnie zajmowane stanowisko, rozkazał, by kwatera główna miała siedzibę w Leningradzie. To też była strategia siły. Tak jak Hamburg na terenie Niemiec, jak Quebec w Kanadzie, Leningrad jest miastem o dużej niezależności. Właśnie w Leningradzie narodził się komunizm, gdy krążownik „Aurora" wystrzelił salwę rozpoczynającą rewolucję. Do Leningradu, obawiając się niezależności tego miasta, wysłał Stalin swego zaufanego oprawcę, Kirowa, i tam też Kirów zginął od kuli mordercy. Tak wiec Breżniew wysłał Papanina do Leningradu. — Aha, Kramer, i skontaktuj się z lotniskiem, na które przyleciał Winthrop. Musieli odnotować jego przybycie. Chcę wiedzieć, czy zjawił się tu sam. Do południa! Mieszkańcy Leningradu inaczej niż w wypadku Kirowa, nie próbowali zastrzelić Papanina. W zamian przezwali go „Parowozem". Kiedy dobrze znana postać zmierzała dużymi krokami po Newskim Prospekcie, żaden Rosjanin nie mógł 25 nie rozpoznać jej w najgęściejszym tłumie, Papanin górował nad innymi jak wieża. Miał sześć stóp i cztery cale wzrostu, szerokie ramiona i ciężko zbudowaną sylwetkę, a w wielkiej wygolonej na łyso głowie widniały usta szerokie jak u karpia. Gdy wrzeszczał swoim przenikliwym głosem sierżanta, ludzie przysięgali, że słychać go w Murmańsku. — Idź na posterunek milicji i przynieś mi osobiste rzeczy Winthropa, Kramer. Idź ty sam! Amerykański turysta w Leningradzie w lutym? Mówię ci Kramer, to śmierdząca sprawa... Walter Kramer, czterdziestopięcioletni, niewysoki mężczyzna, zagorzały komunista, mieszkaniec nadbałtyckich terenów Litwy, poruszający się ze zwinnością kota i tak samo cicho, nie wierzył w ani jedno słowo swojego szefa. Jako bliski współpracownik Papanina miał pewną swobodę w wypowiadaniu swoich sądów, swobodę w granicach tak szerokich jak ostrze brzytwy. Ostrożnie wyraził swoje zwątpienie. — Nie ma podstaw, by przypuszczać, że ten Amerykanin miał jakiekolwiek inne zajęcie poza tym, które określono w paszporcie... — Jeszcze tu jesteś? Gdy Litwin opuścił pokój na pierwszym piętrze, Papanin podniósł się, podszedł do okna i wyjął z marynarki kieszonkową szachownicę. Potężną twarz o gładkiej skórze przysunął do pokrytego szronem okna i stojąc tak przyglądał się maleńkiej planszy. O ósmej rano w mieście ciągle jeszcze panował mrok. Pułkownik słyszał szurające po ulicznym bruku kroki ludzi spieszących do pracy. Za nim, w rogu pokoju, znajdował się wiekowy piec wyłożony zielonymi kaflami. Papanin rozpalił w nim niedawno i ciepło nie wypłoszyło jeszcze panującego w pomieszczeniu chłodu. Za sąsiednią ścianą szczebiotał bez ustanku najnowszy model amerykańskiego dalekopisu, ale tu Papanin grzał się przy piecu starym jak sama rewolucja. Tym, co obudziło podejrzliwość Papanina w sprawie Winthropa, był problem żydowski. Stanowiło to równocześnie jeszcze jeden powód, dla którego Leonid Breżniew wydawał się być zadowolony, że umieścił Papanina w Leningradzie. Poza wszystkimi innymi powinnościami, do obowiązków Papanina należało wykrycie, w jaki sposób szmuglowano pieniądze umożliwiające rosyjskim Żydom emigrację do Izraela. Patrząc na szachownicę przystąpił do porządkowania myśli. Winthrop mógł być kurierem, człowiekiem, który kontaktował się z żydowskim podziemiem, a więc Winthrop, nawet martwy, zostanie wzięty pod mikroskop. Dosłownie. Sybirak zarządził już gruntowne badania nagiego ciała. Zmarszczył brwi, zdecydował o następnym ruchu i podniósł pionek. Miał pewność, że się nie myli, było coś naprawdę bardzo dziwnego w sprawie pana Harveya J. Winthropa. W sobotę o ósmej rano Papanin jeszcze nie miał pojęcia, że został wplątany w wyścig z czasem, że musi rozwiązać zagadkę Winthropa, zanim Michaił Gorow 26 ucieknie z Bieguna Północnego 17 — w niedzielę o północy. W Waszyngtonie był dopiero piątek. Wybiła północ. Beaumont znajdował się jeszcze w wagonie sypialnym Florida Express. W radzieckiej bazie Biegun Północny 17 zegar wskazywał czwartą rano, a Michaił Gorow właśnie przybył z Murmańska. * * * Czterdziestoletni Michaił Gorow, członek Radzieckiej Akademii Nauk i najbardziej poważany oceanograf Związku Radzieckiego, był niemal chory ze zmęczenia, chory od stałego napięcia spowodowanego nie kończącym się czekaniem i ciągłym liczeniem godzin, jakie pozostały do niedzieli. O czwartej nad ranem stał w świetle księżyca na końcu niedawno powstałego pasa startowego dzielącego na dwie części lodową wyspę Biegun Północny 17. Przezornie spoglądał na wschód, a nie na zachód, gdzie w odległości dwudziestu pięciu mil znajdowała się amerykańska stacja badawcza Target-5. Poza obrębem wyspy zmiażdżony lód połyskiwał w świetle księżyca jak kolosalna sterta szkła — potłuczonego lodowego szkła. Między nim a Gorowem rozciągały się baraki tworzące bazę, ich płaskie dachy pokrywała gruba warstwa śniegu. Właśnie stamtąd dobiegł go odgłos zbliżających się kroków Mikołaja Marowa, człowieka ochrony. Marow podszedł bliżej, zatrzymał się i patrzył na nieruchome plecy oceanografa. — Dobrze się czujecie, akademiku Gorow? — zapytał. — Nigdy nie czułem się lepiej. — Wcześnie wstaliście — naciskał członek Służby Bezpieczeństwa. — Zawsze wcześnie wstaję. Powinien pan już o tym wiedzieć. Rozmyślnie dał upust irytacji i podstęp się udał. Marow wymamrotał coś pod nosem i powłócząc nogami oddalił się w stronę bazy. Gorow zacisnął schowane w rękawiczkach i wciśnięte głęboko w kieszenie dłonie — Marow stanowił przeszkodę. Towarzyszył mu zawsze, ilekroć wychodził na otwarty lód. Był jeszcze jeden powód, dla którego Gorow pozwolił sobie na okazanie zniecierpliwienia, osiągnął stan, kiedy nie mógł znieść widoku człowieka ze Służby Bezpieczeństwa. To właśnie ludzie pułkownika Papanina zabili Rachel Levitzer sześć miesięcy temu. Na myśl o niej oczy Gorowa zaszły łzami. Byli sobie bliscy, ale ponieważ ona była Żydówką, a on jednym z najbardziej poważanych członków Akademii, utrzymywali swój związek w tajemnicy. Potem, w sierpniu 1971 roku nadeszła wiadomość. Rachel zginęła w Leningradzie. Ludzie Służby Bezpieczeństwa przyszli ją aresztować, ponieważ miała jakieś 27 powiązania z żydowskim ruchem podziemnym. Gorow nigdy nie poznał szczegółów. Rachel próbowała uciekać. Jeden z mężczyzn podstawił jej nogę; potknęła się i spadła ze schodów. Zatrzymała się dopiero na samym dole trzydziestu kamiennych stopni. Kiedy ją dopadli, była już martwa. Złamała kręgosłup. Gorow spojrzał na zegarek. Czwarta dziesięć czasu miejscowego. Jeszcze dwadzieścia godzin, nim wyruszy przez pływające pole lodowe desperacko usiłując dotrzeć do Target-5. Odliczanie czasu było dla niego wszystkim. Amerykanie uprzedzili go, że musi dokładnie określić datę swojej ucieczki. I dotrzymać jej. Plan Gorowa przewidywał, że opuści Biegun Północny 17 dokładnie o północy. I teraz nie mógł sobie wyobrazić, jak zdoła przeczekać najbliższe dwadzieścia godzin, udając zaabsorbowanie eksperymentami z sondowaniem głębinowym. Miał przynajmniej jedną pociechę. Jego brat, Piotr, przekazał już wiadomość. Amerykanie wiedzieli, kiedy do nich wyruszy. * * * „Parowóz" pracował na pełnych obrotach. Po godzinie jedenastej, w sobotę przed południem, wszyscy świadkowie zostali przesłuchani w kwaterze głównej Służby Bezpieczeństwa. Przesłuchani osobiście przez samego Papanina. Rozmawiał z przewodniczką Inturistu, Madame Vollin — „kawał baby, Kramer. W dodatku ma cuchnący oddech. Nie wiem, jak Winthrop to znosił...". O wiele więcej czasu spędził z milicjantem, który widział śmierć Winthropa. Przesłuchał obsługę hotelu „Europa" i urzędnika na lotnisku, który przed pięcioma dniami zanotował przybycie Winthropa z Helsinek. I nie znalazł nic choćby w najmniejszym stopniu podejrzanego. — Wydaje mi się, że szukamy dziury w całym — zauważył Kramer po wyjściu pracownika lotniska. — Nie ma żadnego powodu, by wiązać Winthropa z Żydami. — Ktoś dostarcza im pieniądze. To wiemy. A przypadek Winthropa brzydko pachnie. — Sybirak uniósł się zza biurka i począł krążyć po pokoju wielkimi krokami. — Przez pięć dni zachowywał się normalnie, chodził po Ermitażu i gapił się na Rubensy, zawsze z tą opiekunką, panią Vollin. I nagle co się stało wczoraj? — Papanin pochylił się, wziął w rękę pogrzebacz i zaatakował wnętrze pieca, dziobiąc żarzący się węgiel, jakby dźgał człowieka. — Zginął w wypadku samochodowym... — Wcześniej! On złamał rutynę, Kramer. Powiedział opiekunce, że jest zmęczony i nie będzie wychodził. — Wbił pogrzebacz głębiej. — Kiedy tylko stracił ją z oczu, wyślizgnął się, tym razem sam, tuż przed zmrokiem. Dlaczego, Kramer, dlaczego? 28 — Poczuł się lepiej. Szedł z powrotem do Ermitażu... — Przecież muzeum zamykają o czwartej. Doszedłby tam akurat o takiej godzinie, że zaraz musiałby wracać. Dlaczego wyszedł sam? — Żeby się z kimś spotkać — odparł odruchowo Kramer, tylko po to, by coś powiedzieć. Sybirak mocniej zacisnął dłoń na pogrzebaczu. Wyciągnął żelazo z pieca, wyprostował się powoli, i stał patrząc na swojego asystenta. — Nie wierzę, żeby tak było naprawdę — powiedział szybko Kramer. — Żeby się z kimś spotkać? — powtórzył Papanin. — A wiesz, że możesz mieć rację. A z kim? Z nikim się przecież nie spotkał, nie zdążył, zginął. — Papanin wycelował pogrzebaczem w stronę Kramera. — Ruszmy wreszcie głowami. To znaczy, mam na myśli własna. Amerykanin wychodzi z hotelu, idzie na skwer... — Skręca nogę w kostce... — Sprawia takie wrażenie, Kramer — Papanin z zamkniętymi oczyma próbował wyobrazić sobie scenę opisaną przez milicjanta. — Poślizgnął się tuż koło marynarza, a potem od razu wybrał się w powrotną drogę. Ciekaw jestem, co to był za marynarz. Kramer. — Mógł być którykolwiek. — Nie. Możemy to uściślić. Ten marynarz niósł worek i szedł w kierunku doków — Papanin zostawił pogrzebacz w piecu i wyjął z szuflady biurka plik papierów. Codziennie otrzymywał szczegółowe sprawozdania o zdarzeniach w mieście, łącznie z doniesieniami milicyjnymi, ale tym razem szukał raportów dokowych. — Jedyny statek, jaki wczoraj wypływał, to „Girolog", trawler. No i lodołamacz, który go wyprowadzał. Tak więc nasz marynarz musiał się zabrać na „Girologu". — Załoga liczy ponad trzydziestu... — To prawda. Dlatego teraz chcę, żebyś szybko pojechał do doków i przywiózł mi listę załogi. Wszystkich, którzy wypłynęli na „Girologu" ostatniej nocy. Chcę to mieć jeszcze przed dwunastą. — Mało czasu — zaprotestował Kramer. — To twój problem! — Papanin usadowił się za biurkiem i zaczekał, aż Kramer dojdzie do drzwi. — Kiedy byłem w Moskwie, w tym tygodniu, przypadkiem widziałem, że podpisałeś rozkaz powrotu na Biegun Północny 17 dla Michaiła Gorowa. Sądziłem, że zakończył już swoje prace na wyspie? — To prawda — Kramer zatrzymał się przy drzwiach, niejasno zaniepokojony nagłą zmianą tematu. — Zanim ewakuują bazę, chciał przeprowadzić kilka końcowych sondowań głębinowych. Odniosłem wrażenie, że wiedział pan o tym. — W porządku, Kramer. Wydawało mi się, że nie zamierzał już tam jechać. I dostarcz mi tę listę z „Girologa". Przed dwunastą! Pozostawiony sam sobie w pustym pokoju, Papanin oparł nogę w długim bucie na blacie biurka i zapatrzył się ponuro w zielone kafle pieca, który wreszcie 29 zaczął grzać. Nie wiedział, że pozostało mu dokładnie siedemnaście godzin na znalezienie odpowiedzi na pytanie, dlaczego Winthrop przybył do Leningradu — zanim Michaił Gorow rozpocznie ucieczkę na Target-5. * * * Z Waszyngtonu do Thule na Grenlandii leciało się sześć godzin na wysokości czterdziestu tysięcy stóp, tak więc była godzina jedenasta sobotniego przedpołudnia, gdy Beaumont obudził się i ujrzał olbrzymi pas startowy wychodzący na spotkanie Boeinga 707. Beaumont był do tego stopnia otumaniony, że musiał przez chwilę pomyśleć, by uprzytomnić sobie, jaki jest dzień tygodnia. Nic nie wskazywało na to, że była jedenasta przed południem, kiedy boeing obniżał lot wychodząc z księżycowej nocy nad białą pustkę śniegu i lodu. — Mam wrażenie, jakbyśmy pięć minut temu ruszyli z Waszyngtonu — zawołał do Callarda, człowieka FBI siedzącego po przeciwnej stronie przejścia między fotelami. Świeżo ogolony mężczyzna w schludnym niebieskim garniturze zerknął na wielkiego Anglika, jak gdyby zastanawiał się, czy odpowiedzieć. — Dla mnie to dłużej niż pięć lat — odparł w końcu. Odwrócił się i wyjrzał przez okienko po swojej stronie. Beaumont uśmiechnął się do siebie. Callard wskoczył na pokład samolotu minutę przed startem, o piątej rano. Z pewnością prowadził samolot przez cały ten czas, gdy on smacznie spał. Wyjrzał przez swoje okienko, obserwując wyludnioną śnieżną równinę grenlandzkiego płaskowyżu. W pewnej odległości dostrzegł maszt radaru wysokości tysiąca stóp celujący w rozjaśnione księżycem niebo. Światełko ostrzegawcze umieszczone na samym czubku błyszczało czerwono. Najwyższy maszt na świecie, o zasięgu trzech tysięcy mil. Była to najważniejsza stacja Dalekiego Systemu Wczesnego Ostrzegania. — Spotkamy się w biurze Vanderberga — krzyknął nagle Callard. — Być może już dziś wieczorem... Beaumont potwierdził skinieniem głowy. Doszedł do wniosku, że Callard rozwiązał już zagadkę, że zna tożsamość Krokodyla, i jest na najlepszej drodze do aresztowania radzieckiego agenta. Zeszli poniżej szczytu masztu radaru i zbliżyli się do ponurej panoramy lodowego płaskowyżu. Beaumont widział pod kątem płaskie dachy budynków po drugiej stronie Main Street, pokrytej śniegiem drogi przebiegającej przez środek obozu. Potem wylądowali. Tillotson czekał już na Beaumonta, gdy ten wyładowywał z samolotu swoje 30 rzeczy, opatulony w futrzaną parkę, w którą zaopatrzył się jeszcze przed opuszczeniem Waszyngtonu. Na zewnątrz panowała temperatura poniżej czterdziestu stopni i nieruchome ostre powietrze wdarło się w jego płuca powodując fizyczny ból, jak przy uderzeniu. Stojąc u podnóża schodków usiłował złapać oddech. Til- lotson, wysoki, mocno zbudowany, z twarzą pasującą do głów wyrzeźbionych na Mount Rushmore4 uścisnął rękę Beaumonta schowaną w miękkiej rękawicy. — Wszystko już przygotowałem na tę waszą wycieczkę. Zamilkł raptownie i przyglądał się wychodzącemu z samolotu Callardowi, który minął ich obu w pośpiechu i ruszył w stronę pułkownika Vanderberga, komendanta obozu. — Kto to jest? — zapytał. — Nie mam pojęcia — odparł natychmiast Beaumont. — Nie był specjalnie rozmowny, a ja spałem prawie całą drogę. Może reklamowaliście świeżość hamburgerów? Tillotson ponownie zwrócił wzrok w stronę samolotu. Właśnie wychodził z niego pierwszy pilot. — Przepraszam — zagrodził pilotowi drogę. — Ten drugi pasażer, kto to taki? Spodziewaliśmy się tylko Beaumonta. Pilot, trzymając hełm naciągnął na głowę kaptur parki. — Za każdym razem, kiedy tu przylatuję, jest coraz zimniej. Ten facet wskoczył na pokład w ostatniej chwili przed opuszczeniem Waszyngtonu. Przyjechał rządowym samochodem... — Sprawdzę go później. — Tillotson zaprowadził Beaumonta do zakrytego jeepa, włączył zapłon. — Jak już powiedziałem, wszystko jest gotowe. Dwa helikoptery typu sikorski wysłaliśmy do Curtis Field na wschodnim wybrzeżu Grenlandii. Grayson i Langer czekają na pana w kwaterach. Grayson był na miejscu, Langera musieliśmy ściągnąć z Ellesmere Island. — Prowadził powoli, jadąc ubitym traktem w kierunku obozu, trzymając się w pewnej odległości od wyprzedzającego ich samochodu, którym jechali pułkownik Vanderberg i Callard. — Dwie pary norweskich sań wysłaliśmy do Curtis... — Są bezużyteczne — przerwał Beaumont. — Chciałem sanie eskimoskie. Są cięższe i nie będą mi się zatrzymywały na ruchomym lodzie. W przeciwieństwie do tych, które pan przygotował. Tillotson wydawał się zaskoczony. — My sami używamy tylko sań norweskich. Nie mamy eskimoskich... — Sądzę, że macie. Kiedy ostatnio tu byłem, widziałem dwie pary na tyłach dużego hangaru dla śmigłowców. — Chce pan tam zajrzeć? Jeżeli teraz skręcę, możemy od razu pojechać do hangaru. — Teraz? 4Mount Rushmore — szczyt w górach Black Hills w południowo-zachodniej części stanu Dakota, na którym wyrzeźbiono olbrzymich rozmiarów głowy (60 stóp wysokości) Waszyngtona, Jeffersona, Lincolna i Theodora Roosevelta 31 — Im szybciej, tym lepiej. A widzę, że pan należy do tych, którym się wiecznie spieszy. Gdy dotarli do rozwidlenia traktu z ubitego śniegu, Tillotson zmienił kierunek, oddalając się od grupy baraków i kierując w stronę wielkiego hangaru widocznego w oddali. Ćwierć mili przed nimi błyszczał w świetle księżyca, powleczony grubą warstwą lodu, drut ogradzający lotnisko. Nieco bliżej, tuż koło hangaru, stał zastygły w bezruchu pomarańczowy pług śnieżny. Tillotson wydobył z kieszeni złożoną kartkę papieru i podał ją Beaumontowi. — Prognoza pogody dla całej okolicy. Nie wiem, jaki teren pana interesuje. Mówił pan coś o ruchomym lodzie... — Mówiłem. Beaumont nie przyzwyczaił się jeszcze do ostrego arktycznego powietrza, które wciskało się do jeepa, mrożąc mu twarz i skracając oddech. Samochód, którym jechali Vanderberg i Callard, zniknął już z pola widzenia, sunąc głównym traktem, zasłonięty przez innego jeepa pędzącego w przeciwnym kierunku — w stronę Bo-einga 707. — Słychać coś o mgle? — zapytał zdawkowo Beaumont, rozkładając kartkę z prognozą. — Dzięki Bogu nie ma po niej śladu. Zgodnie z najnowszymi przewidywaniami — właśnie ten komunikat pan czyta — mamy piękną pogodę wszędzie, stąd aż do Norwegii. — Rozumiem, że niedawno była, ale się rozpogodziło? — naciskał Beaumont. Myślał o raporcie, dotyczącym warunków meteorologicznych wokół Target-5, który Dawes pokazał mu w Waszyngtonie. Gęsta mgła... widoczność zero. — Nie, ostatnio w ogóle nie było mgły. Od jakichś trzech tygodni. Tillotson zwolnił i spojrzał na Beaumonta, który z coraz większym gniewem wpatrywał się w prognozę pogody. Dawes zrobił z niego idiotę. Pokazał mu sfałszowany raport o stanie warunków atmosferycznych, żeby wysłać go na Grenlandię. Tillotson zatrzymał samochód, zostawiając silnik na jałowym biegu. — Mitenka5 mi się zsunęła — wyjaśnił. — Zaraz to poprawię. — Manipulował chwilę przy rękawicy, ściągnął ją i włożył do kieszeni kurtki. Kiedy wyjął rękę, trzymał w niej rewolwer marki Smith and Wesson kaliber 38. Tym samym płynnym ruchem zamachnął się na Beaumonta. Ten instynktownie uchylił się, zanim stal dosięgła jego skroni i dzięki temu lufa drasnęła go zamiast ogłuszyć. Zdołał chwycić kluczyki, wyrwać je ze stacyjki i wyrzucić w śnieg przez boczne okienko. Tillotson zamachnął się po raz drugi. Wielkie słońce eksplodowało w czaszce Beaumonta rozbłyskując oślepiająco, a chwilę potem pochłonęła go przerażająca fala ciemności. 5Mitenka — tu: rodzaj grubej rękawicy z zaznaczonym kciukiem 33 Sobota, 19 lutego Beaumont leżał na śniegu półprzytomny, próbując wziąć się w garść, gdy pojawiła się nad nim pogodna twarz Sama Graysona. Z oczu Amerykanina, gdy przystawiał Beaumontowi do ust butelkę, wyzierał niepokój. — Spokojnie, spokojnie, Keith... Beaumont z wysiłkiem uniósł się na łokciach, wziął od Amerykanina flaszkę i pociągnął z niej jeszcze jeden łyk. W głowie mu huczało i wzrok odmawiał posłuszeństwa, ale po chwili mocny alkohol dotarł do żołądka i przywrócił ostrość widzenia. Anglik powoli wciągnął w płuca głęboki haust ostrego powietrza. Wydawało się to bardziej skuteczne niż brandy. — Pomóż mi wstać — wycedził przez zęby. — Lepiej poczekaj jeszcze... Beaumont zaklął, z trudem stanął na nogach, zachwiał się i byłby upadł, gdyby Grayson nie przytrzymał go za ramię. W pobliżu stał jeep Tillotsona i Beaumont przypomniał sobie, że wyrzucił kluczyki w śnieg. Nieco dalej tkwił inny jeep z rozbitą przednią szybą i przedziurawioną prawą przednią oponą. — Tillotson strzelał do ciebie? — Tillotson? — Tak, Tillotson — zgrzytnął Beaumont niecierpliwie. — To on jest Krokodylem, to on przekazywał informacje. Nie mogliście o tym wiedzieć. Musimy go złapać. Dokąd poszedł? — Beaumont spojrzał w kierunku lotniska, ale w zasięgu wzroku nie było nic poza strażnicą przy bramie w ogrodzeniu z drucianej siatki, pomarańczowym pługiem śnieżnym i hangarem w tle. Gdzie, do diabła, mógł zniknąć Tillotson? — W którą stronę poszedł? — warknął Beaumont. Grayson, niewysoki, muskularny mężczyzna w wieku trzydziestu pięciu lat, o włosach koloru piasku, ciągle jeszcze nie mógł dojść do siebie. Przed chwilą był przekonany, że Beaumont nie żyje. Słyszeliśmy pogłoski na temat przecieków informacyjnych. Nie zdążyłem cię złapać, kiedy wysiadałeś z samolotu i pilot powiedział mi, że pojechałeś jeepem. Nie mogłem uwierzyć, że to Tillotson, kiedy on zaczął strzelać. Pobiegł w stronę lotniska... — Grayson mówił sam do siebie, ponieważ Beaumont biegł już w kierunku strażnicy. — Nie mógł uciec daleko — krzyczał za nim Grayson. — Yanderberg wpro- 34 wadził stan pogotowia tuż przed waszym przylotem. Baza jest zamknięta... — Tillotson chyba potrafi latać śmigłowcem — odkrzyknął Beaumont. Sadził przed siebie wielkimi susami, nogi niosły go po śniegu z zadziwiającą, jak na tak wielkiego człowieka, szybkością. W głowie czuł przerażający ból, krew na skroni zakrzepła na przenikliwym zimnie, żołądek w każdej chwili groził skurczami i mdłościami. Ostre, rześkie powietrze łagodziło nieco te dolegliwości. Raz po raz napełniał płuca głębokim haustem ożywczego zimna. W pobliżu posterunku straży, dziwnie pustego i cichego, zatrzymał się i zaczekał na Graysona. — Masz broń, Sam? Dobrze. Daj mi to i osłaniaj mnie. Wziął od Amerykanina colta kaliber 45 i zbliżył się do budynku. Na śniegu, tuż pod ścianą betonowego baraku, leżał jakiś kształt. Amerykański żołnierz opatulony ciepłą parką, ciągle jeszcze ściskający w dłoniach karabin, leżał na wznak i patrzył w arktyczne niebo. Beaumont pochylił się nad nim, sprawdził puls, potem przewrócił na brzuch. Mężczyzna był martwy, a krwawa plama wokół rozdarcia kurtki w górnej części pleców zdążyła już stężeć na mrozie. Łatwo było Tillotsonowi tego dokonać, był przecież szefem ochrony. Stan pogotowia oznaczał, że nikomu nie wolno było przebywać na lotnisku. Tillotson musiał więc usunąć przeszkodę z drogi swojej ucieczki. — Jest już na lotnisku — Beaumont ponuro poinformował Graysona, który właśnie do niego dołączył. — Nigdy nie słyszałem, żeby Tillotson umiał pilotować — sprzeciwił się Grayson. — Sądzę, że umie latać śmigłowcem, a one są tam, w hangarze. — Beaumont obserwował teren lotniska, ale nie dostrzegł żadnego ruchu. — Kiedyś widziałem go za sterami maszyny. I właśnie tak będzie próbował stąd uciec. Śmigłowcem. Chodź. — W hangarze jest dwóch strażników — powiedział szybko Grayson. — Tu mamy telefon, musimy ich ostrzec. Beaumont był w połowie drogi od drzwi, kiedy dostrzegł odcięty przewód telefoniczny. — Nic z tego, Sam. Pomyślał o tym. Ale gdzie on, do diabła, jest? Beaumont podbiegł do otwartej bramy i rozejrzał się po białym pustkowiu lotniska. Pług śnieżny! Teraz wydawał się znacznie mniejszy, pomarańczowy robak pełznący do hangaru, w stronę śmigłowców. Tillotson posłużył się najbliższym środkiem transportu, aby szybciej dotrzeć do budynku. Beaumont chciał krzyknąć cokolwiek, byle ostrzec ludzi pilnujących maszyny, ale był zbyt daleko. Odetchnął głęboko i znów ruszył biegiem. Grayson starał się dotrzymać mu kroku. W przeciwieństwie do Amerykanina, który biegł w długich butach, Beaumont w dalszym ciągu miał na nogach buty na gumowych podeszwach, w których opuszczał Waszyngton, a śnieg tworzył twardą, mocną skorupę i umożliwiał mu pokonywanie odle- 35 głości z zadziwiającą szybkością. Biegł przez kilka minut i był już blisko hangaru, gdy potknął się i runął głową naprzód, rozciągając się jak długi. Pozbierał się czując jak w głowie narasta mu tępy ból i jak piecze twarz. Musiał jeszcze poszukać rewolweru, który wypadł mu z ręki. Znalazł broń na wpół zagrzebaną w śniegu i w tym samym momencie usłyszał dźwięk, który zmroził mu krew w żyłach, pulsujący warkot śmigłowca. Z bronią w ręku przebiegł ostatnie dwieście jardów. — Osłaniaj mnie! — krzyknął do Graysona. Pomarańczowy pług stał zaparkowany tuż przy wejściu do hangaru, a ogromne, elektrycznie przesuwane drzwi otwarto na oścież. Wnętrze hangaru robiło wrażenie ciemnej jaskini. Beaumont był tak zmęczony, że posuwał się naprzód wyłącznie dzięki sile woli; do wejścia miał już mniej niż dziesięć jardów, gdy jego oczom ukazała się maszyna H-19 sikorski. Łopaty nabierały szybkości, śmigłowiec wychynął z cienistego mroku. Śnieg podrywany z ziemi opadał daleko na lotnisko, a maszyna sunęła poprzez wirujące płatki, coraz bliżej Beaumonta. Przerażająco wielki kształt w świetle księżyca. Beaumont stał nieruchomo, spięty i skupiony; podniósł rewolwer i trzymał kolbę w obu rękach, by uzyskać większą pewność strzału. Maszyna zbliżała się. Jeszcze dziesięć sekund i zetrze go na miazgę. Celownik skierowany na kabinę, na zamazany kształt głowy w hełmie i ramion za pokrytym lodem prespexem6. Wziął głęboki wdech, starannie wycelował, pociągnął za cyngiel. Szczęknął spust. Raczej wyczuł niż usłyszał ten dźwięk, bo warkot śmigłowca rozsadzał mu głowę. Spust się zaciął. Rewolwer był bezużyteczny. — Uważaj! — krzyknął Grayson. Jego głos ginął w huku silnika. Tillotson kierował maszynę prosto na Beaumonta. Ten zanurkował w dół i w bok. Uderzając w śnieg, przyjął impet upadku na ramiona, turlał się i turlał, aż przeraźliwy grzmot otoczył go ze wszystkich stron. Silnik kaszlnął, zmienił ton, warkot stał się bardziej równomierny, przeszedł w pulsowanie i kiedy Beaumont spojrzał w górę, maszyna unosiła się w powietrzu, mijając już dach hangaru. Uniósł się na kolana i przetarł twarz oblepioną śniegiem uniesionym przez wirujące łopaty. Grayson dołączył do niego. — Musimy lecieć za nim — wydyszał Beaumont. — Nie może uciec. Od tego zależy nasze życie... Przelotnie zerknął na zmięty kształt do połowy schowany pod ogromną łopatą śnieżnego pługa. Jeden ze strażników. Tillotson miał łatwe zadanie i wykonał je z zimną krwią. Pług śnieżny stanowił na lotnisku znajomy widok, żołnierz musiał wyjść na jego spotkanie i Tillotson po prostu wjechał na niego. U wejścia do hangaru Beaumont niemal przewrócił się o ciało drugiego strażnika. Natychmiast zrozumiał, co się stało. Zabójca po prostu przywołał swoją ofiarę. — Zdarzył się taki fatalny wypadek... — i zanim chłopak pojął, co się dzieje, wbił nóż, którego prespex - rodzaj plastiku podobny do plexiglasu, lecz twardszy i trwalszy 36 rękojeść, lśniąca w świetle latarki Beaumonta, sterczała oskarżycielsko z pleców martwego strażnika. Beaumont odrzucił bezużytecznego colta, podniósł karabin, którego żołnierz nigdy nie miał szansy użyć i pobiegł w głąb hangaru. Drugi sikorski stał w tyle, pod stożkową lampą. Podłączony do niego przewód elektryczny, chroniący silnik przez zamarznięciem, biegł od maszyny w stronę ściany. Beaumont odłączył kabel, wdrapał się na śmigłowiec, otworzył drzwi i wszedł do kabiny. Grayson zajął drugi fotel. — On już uciekł — ostrzegł Amerykanin. — Nigdy go nie znajdziemy. — Znajdziemy. — Beaumont włożył hełm pilota ze słuchawkami, leżący zawsze na przednim siedzeniu. Ściągając kurtkę usadowił się za pulpitem sterowniczym. — Zamknij drzwi, Sam. Ruszamy. — Na wprost niego znajdowały się najważniejsze przyrządy: wysokościomierz, wskaźnik poziomu paliwa, prędkościomierz i inne. Wolant — dźwignia kontrolująca ruch pionowy była po lewej, drążek sterowy służący do zmiany kierunku lotu po prawej. Ręczne sterowanie przepustnicą, na wzór motocykla, umieszczono na wolancie. Beaumont uruchomił silnik. Cała kabina zadrżała. Warkot wstrząsnął wnętrzem hangaru. Łopaty wirnika tuszyły ospale po okręgu. Start, stop, start. Potem maszyna nabrała mocy. W mdłym świetle tablicy rozdzielczej Beaumont z ponurą twarzą zwiększył obroty silnika. Śmigłowiec ruszył naprzód, zadudnił po betonie, wydostał się z hangaru. Kiedy ukazał się maszt radaru sięgający gwiazd, Beaumont otworzył przepust-nicę. Łopaty wirnika, długości pięćdziesięciu stóp każda, popędziły po elipsie, chłoszcząc arktyczne powietrze, dźwięcząc, jak gdyby za chwilę miały oderwać się od maszyny. Wskaźnik wysokości rozpoczął wędrówkę po tarczy. Maszyna zadrżała jak wspaniały wielki ptak, spętany, lecz nieposkromiony, i oderwała się od ziemi. Poprzez kopułę z prespexu widzieli ścianę hangaru zjeżdżającą jak winda. Pokryty śniegiem dach ukazał się, zniknął, a na ziemi, w dole zabłysły światła samochodów zbliżających się do strażnicy przy bramie lotniska. — Gramolą się wreszcie — Beaumont mówił do małego mikrofonu pod brodą, stanowiącego komplet wraz ze słuchawkami. Grayson mógł go słyszeć tylko przez swoje słuchawki, ponieważ siedział daleko, na fotelu obserwatora. Śmigłowiec wzniósł się już dość wysoko, gdy samochody ruszyły pospiesznie przez zaśnieżone lotnisko. Beaumont zaklął słysząc świszczący dźwięk przebijający się ponad warkot motoru. — Strzelają do nas. — powiedział. — Na miłość boską, dlaczego? — Ponieważ Vanderberg i Callard sądzą, że to Tillotson jest na pokładzie tej maszyny... Aby uniknąć kul, Beaumont podniósł maszynę wyżej, strzałka wysokościo-mierza wspięła się również. W bladej poświacie nocy nie mogli dojrzeć żadne- 37 go śladu poszukiwanej maszyny. Tillotson znowu zniknął. Beaumont skręcił na wschód. Przypuszczał, że w tę właśnie stronę będzie uciekał Krokodyl. — A kim właściwie jest Callard? — zapytał Grayson. — To facet z FBI. Przyjechał tutaj, żeby aresztować Tillotsona. Wszystko było pięknie zaplanowane. Stan pogotowia, o którym wspomniałeś, wprowadzony tuż przed lądowaniem boeinga pozwolił zamknąć bazę. Callard wychodzi z samolotu, jedzie do obozu z pułkownikiem Vanderbergiem, potem, gdy Tillotson do nich dołącza, demaskują go. — Beaumont utrzymywał kurs wschodni, rozglądając się na wszystkie strony. Nic. Tylko płaska lodowa pokrywa, jak okiem sięgnąć. — Łatwy i przyjemny plan Callarda — mówił dalej. — Nie wzięli pod uwagę jedynie udziału Krokodyla. — Co się stało? — Sądzę, że Tillotson domyślał się, iż mogą być na jego tropie. Pamiętaj, że był szefem ochrony. Stan pogotowia musiał go zastanowić. Od pilota dowiedział się, że Callard wsiadł w Waszyngtonie w ostatniej chwili. Nikt nie powiedział Tillotsonowi słowa na temat jego przybycia. Zdecydował więc, że czas już zabrać się stąd, pierwszą okazją. Sądzę, że nikt poza mną nie miał pojęcia, iż ten człowiek potrafi pilotować taką maszynę jak sikorski... — Tam! Na północy... — wskazał Grayson i Beaumont spojrzał w lewo. Znowu pokrywa lodowa. Bezludna, zimna, ohydnie jałowa. Wtedy go zobaczył. Maszyna Tillotsona znajdowała się, jak sądził, jakieś dziesięć mil od nich. Cień, chyży zarys ciemności mknący nad śniegiem. Kilka sekund później dojrzał maszynę, do której należał ten cień. Zaczął zmieniać kierunek. — Dlaczego nasze życie miałoby zależeć od zatrzymania Tillotsona? — zapytał spokojnie Grayson. Beaumont chrząknął, ustawiając maszynę wzdłuż tego samego kursu, którym podążał Tillotson. — To może być bardzo niebezpieczna wyprawa, Sam, i nie musisz brać w niej udziału. Mamy zabrać radzieckiego uczonego z Target-5. Dotrze tam przez lód z Bieguna Północnego 17, idąc prawie dwadzieścia pięć mil po pływającym polu lodowym położonym na wschód od Target-5. Wchodzimy w to, jeżeli na Target-5 spadnie mgła i nie będzie można wysłać tam samolotu. Co oznacza, że śmigłowcem z saniami na pokładzie dotrzemy do granicy mgły, a resztę drogi musimy przebyć piechotą. — Iz powrotem na Grenlandię? — Tak sądzę. Dawes ma na ten temat inne zdanie. Wydaje mu się, że zdoła zabrać nas samolotem, gdy tylko opuścimy obszar mgły. Nie sądzę, żeby nas znaleźli, więc będziemy musieli pokonać na samach całą drogę, aż do wybrzeża. To znaczy, tak brzmi wersja oficjalna. Ja mam inny pomysł. Przy tym jeszcze radziecka służba bezpieczeństwa będzie nam deptała po piętach. To będzie naprawdę niebezpieczna wyprawa, Sam. — Ale przecież nie ma mgły. 38 — Dlatego właśnie siedzimy bezczynnie zjadając racje żywnościowe amerykańskiej armii. Kluczowym dniem może być niedziela. Czyli jutro. Zatroszczyłem się, żeby dwa sikorskie czekały w pogotowiu w Curtis Field, na wybrzeżu Grenlandii. — Tillotson kieruje się na północ — poinformował Grayson. Korzystał ze znalezionego w kabinie noktowizora, ale mimo to cień maszyny pilotowanej przez sowieckiego agenta wciąż był widoczny lepiej niż ona sama. Bez niego, osądził Grayson, z pewnością straciliby ją z oczu. Beaumont zerknął na kompas. Na północ. Tak jak powiedział Sam. — Wydaje mi się, że leci na Lodowiec Humboldta — stwierdził Beaumont. — Ciekaw jestem, dlaczego? Gdyby skierował się na wschód, mógłby dotrzeć do wybrzeża. Maszyny zawsze parkują zatankowane do pełna, więc nie zabrakłoby mu paliwa. Czego on może szukać na lodowcu? — Dlaczego on jest taki ważny? — zapytał ponownie Grayson. — Ponieważ wie o nas zbyt wiele — odparł lapidarnie Beaumont. — Nie wie nic o Gorowie — tym człowieku, którego mamy zabrać. Przed moim przybyciem nikt o nim nic nie wiedział. Ale jest doskonale poinformowany o przygotowaniach do wyprawy. Wie, że w jakiś sposób związane jest z tym Curtis Field — lotnisko znajdujące się najbliżej stacji Target-5. Musiał o tym wiedzieć, ponieważ to on wysłał tam te dwie maszyny. Teraz możemy się tylko modlić, żeby nie miał gdzieś tu schowanego nadajnika, bo jeżeli nie złapiemy go na czas, prześle wiadomość do Leningradu. A jeśli tak się stanie, Sam, żaden z nas nie będzie dobrym klientem zakładu ubezpieczeniowego. Gdy zbliżyli się do Lodowca Humboldta, otworzył się przed nimi widok wzbudzający grozę. Z samego szczytu lodowej pokrywy spływała zamarznięta rzeka, kierując się do fiordu daleko w dole. Szeroka na pół mili lodowa droga, jak błyszcząca tafla rżniętego kryształu rzucała refleksy w świetle księżyca. Stromo opadała z lodowej pokrywy, aż do poszarpanego krańca lodowca, gdzie spadała z monstrualnego urwiska do fiordu, setki stóp poniżej. Wielka góra lodowa porzucona na śnieżnym wybrzeżu. Sikorski Tillotsona wylądował już. Stał na wzgórku na zboczu lodowca. Sam Tillotson zniknął po raz trzeci. — Cholernie niewidzialny człowiek — gderał Beaumont, zataczając koła nad nieruchomym śmigłowcem. — A może jeszcze siedzi w środku? Czeka, żebyśmy wylądowali, a potem zacznie strzelać, zanim zdążymy wysiąść — zasugerował przenikliwie Grayson. — Może... — Beaumont ciągle kołował na wysokości dwustu stóp. Obserwacja stromego stoku lodowca przyprawiła go niemal o zawrót głowy. Lekko przechylił maszynę na łuku. — Jest tam! Widzisz ten mały kopiec u dołu lodowca? Zobacz, teraz widać, jak się porusza. — Ląduj na tym kopcu. — Za mały. Moglibyśmy przelecieć za krawędź. Wyląduję przy maszynie Til- 39 lotsona, żeby nie mógł uciec. Ty zostaniesz na wypadek, gdyby mi się wymknął. I próbuj nawiązać kontakt radiowy z Thule. Pięć razy Grayson próbował nawiązać łączność i pięć razy mu się to nie udało. — To świństwo nie działa, kiedy trzeba — ocenił Beaumont. Wzniósł maszynę nieco wyżej, opuścił ją powoli i wylądował na pagórku, pięćdziesiąt jardów od nieruchomej maszyny. Wyglądała zupełnie martwo, jak gdyby Tillotson nigdy nie zamierzał do niej wrócić. Beaumont wyłączył silnik. — Powinienem być z powrotem za jakąś godzinę, Sam — rzucił niedbale, wciskając się z trudnością w swoją parkę. Grayson skinął głową, wiedząc, że jeśli Tillotson jest uzbrojony w karabin, Anglik może być dużo wcześniej martwy. Jednak niebezpieczna wyprawa we trójkę na Spitsbergen nauczyła Beaumonta, Graysona i Horsta Langera, że nie ma sensu tracić słów ani energii. Po prostu trzeba brać się za następne zadanie. A najbliższym zadaniem Beaumonta było pochwycenie lub wyeliminowanie Tillotsona. W kabinie było ciepło, toteż Beaumont otwierając drzwi skulił się w przewidywaniu zimna. Wziął ze sobą karabin. Temperatura na zewnątrz jeszcze spadła, wynosiła teraz z pewnością poniżej czterdziestu stopni. — Dobra, skończmy już z tym — wymamrotał Beaumont do siebie. Wyskoczył z maszyny i uderzył stopami w stalowo twardą ziemię. Szybko zapiął ostatni guzik kurtki pod samą brodą i naciągnął na głowę kaptur. Grayson pospiesznie zatrzasnął za nim drzwi, rzuciwszy szybkie słowa pożegnania. Łopaty wirnika zamarły w bezruchu, poddając się nieprawdopodobnej ciszy, ciszy arktycznej nocy. Beaumont, posuwając się w stronę sikorskiego, którym przyleciał Tillotson, próbował oddychać jak najpłycej. Stanął i przyjrzał się ogromnej białej powierzchni lodowca. Następny pagórek był dobrze widoczny w świetle księżyca. Niewielkie skaliste wzniesienie zwieńczone surowym drewnianym krzyżem. Tam właśnie Tillotson pochylał się nad czymś, co stało na eskimoskim grobie, miejscu świętym w Grenlandii, którego spokoju nie wolno zakłócać pod groźbą odpowiedzialności wobec władz Danii. Owo coś było przedmiotem podobnym do pudełka z niewielkim masztem. Beaumont zamarł na chwilę. Tillotson miał nadajnik. Skaliste zbocze wznoszące się nad lodowcem było za strome, by po nim dostać się na dół, więc Beaumont musiał zejść samym lodowcem. Ruszył w dół z karabinem w wyciągniętej ręce. Niestety, panujący mrok uniemożliwiał strzał z tej odległości. Szybko zdał sobie sprawę, że powierzchnia lodowca jest bardzo zdradliwa i jego trasa przypomina raczej drogę po skośnym lodowisku, pociętym poprzecznymi fałdami i żlebami. Buty na gumowych podeszwach nie były idealnym obuwiem na taką okazję i Beaumont miał uzasadnione obawy, że w razie poślizgu zatrzyma się dopiero na krańcu lodowej rzeki i to dużo poniżej krawędzi lodowca. Schodził najszybciej, jak mógł, bo obawiał się, że Tillotson zaczął już nadawać. Radziecki agent, ukryty za wzgórzem, znajdował się poza zasięgiem 40 jego wzroku. Nieco niżej teren stał się jeszcze bardziej niebezpieczny. Popękany lodowiec coraz częściej zaskakiwał Anglika okrytymi mrokiem szczelinami o nieodgad-nionej głębokości. Musiał iść wolniej, używając karabinu jako prowizorycznej podpory, przestępując z jednego lodowego żebra na drugie, omijając wyzierające spomiędzy nich węższe szczeliny. W każdej chwili mógł się poślizgnąć. Przejmujące zimno nie ułatwiało mu zadania. Mimo że dysponował fenomenalną wręcz odpornością na niskie temperatury — prawdopodobnie dzięki temu, że spędził lata chłopięce w Coppermine — marzł, ponieważ nie miał ubrania niezbędnego w takich warunkach atmosferycznych. Zimno przenikało przez rękawice i parkę, pełzło w górę po nogach. Znajdował się już blisko wzniesienia, niósł broń gotową do strzału i po raz trzeci w ciągu ostatniej minuty spojrzał w górę. Na zboczu wzgórka ukazała się odziana w futra postać z jakimś przedmiotem w prawej dłoni. Tillotson stojący około dwudziestu stóp nad Anglikiem, cofnął ramię przymierzając się do rzutu. Przez jedną, koszmarnie długą chwilę, Beaumont był przekonany, że Tillotson rzuca w niego granatem. Poderwał do góry karabin, ale w tym samym momencie pocisk poleciał w jego stronę. Uderzył o lód, odbił się, zrykoszetował. Kamień. W ułamku sekundy Beaumont zrozumiał, że Tillotson nie ma broni. Rzut był zadziwiająco dobry, albo cholernie szczęśliwy. Odłamek skały odbił się od lodu i wycelował w prawą nogę Beaumonta. Ten uskoczył w bok, kamień minął go, ale Anglik stracił równowagę, upadł i zaczął zsuwać się po lodowcu, pędząc jak tobogan na skraj urwiska. Karabin wyślizgnął mu się z dłoni i gnany własną siłą ciężkości wyprzedził go, zjeżdżając w tym samym kierunku, podczas gdy on sam, sunąc na brzuchu desperacko usiłował hamować, chwycić jakikolwiek występ, wbić stopy w żleb. Przez cały czas, gdy ostre powietrze chłostało go po twarzy, a lodowiec uciekał w tył, groziło mu, że spadnie w którąś ze szczelin. Ślizg trwał, Beaumont mknął po lodzie, po gładkiej wypolerowanej powierzchni pochylonej pod kątem trzydziestu stopni. Parka chroniła jego ciało przed tarciem i zdarciem skóry, ale ciągle zsuwał się w dół i to ze wzrastającą szybkością. Szukając oparcia walił w lód dłońmi w rękawicach, wciskał buty w podłoże, jednak nie potrafił zwolnić diabelskiego pędu. Krawędź lodowatego urwiska, ostra linia, za którą nie było już nic — poza przepaścią głębokości setek stóp — pędziła w jego stronę, a on ciągle nie mógł nawet zwolnić, nie mówiąc już o zatrzymaniu. Znajdował się w doskonałej pozycji do wykonania klasycznego skoku w przepaść. Wparł przedramiona w lód najmocniej, jak tylko mógł. Tak dotarł do krawędzi i zaczął się za nią wysuwać. Bezkresna przestrzeń, ogromna czeluść zionęła pod nim i wówczas coś go uderzyło. Lewym ramieniem wyczuł otoczak, skałę osadzoną w lodowcu. Zareagował zupełnie odruchowo, jego ramię zgięło się i zamknęło kamień 41 w uścisku. Ta maleńka kotwiczka cudem posłużyła jako punkt obrotowy w chwili, gdy miał spaść. Ciało skierowane odtąd twarzą do dołu obróciło się w lewo i przeleciało nad krawędzią. Lewa dłoń wyczuła występ na skale, palce zamknęły się wokół niego. Ciężar ciała i pęd niemal wyrwały Beaumontowi rękę, a w każdym razie tak to odczuł. Potem zawisł nad otchłanią, trzymając się tylko jedną dłonią, jednym zagiętym ramieniem. Jego ciało kołysało się nad przepaścią. W krótkim przebłysku ujrzał pod sobą wielką pustkę, strome urwisko schodzące niżej i niżej, aż do skośnego dna lodowca i ogromnych, ostrych wierzchołków. Zmusił się do spojrzenia w górę, koncentrując całą pozostałą energię na tym, by się podciągnąć, dźwignąć ciało z powrotem przez krawędź. Przesunął prawą rękę wokół okrąglaka i po chwili poczuł, że dosięgnął palców lewej. Dopiero wtedy wyjrzał nad skałkę. Tillotson schodził do niego. W powietrzu trwała przeraźliwa cisza, przerywana tylko brzękiem stalowych kolców uderzających o lód. Beaumont skrzywił się. Tillotson miał na nogach raki i posuwał się po lodzie zupełnie bezpiecznie. Skąd on mógł je wziąć, do diabła? Musiał je mieć przygotowane w jeepie, musiał planować ucieczkę z Thule, zanim jeszcze zjawił się tam boeing. Za niecałą minutę Amerykanin będzie na krawędzi. Za szybko, żeby próbować wdrapać się z powrotem. Beaumont zaczynał już mieć ze zmęczenia kłopoty ze wzrokiem, nadchodzący Tillotson jawił mu się jako dwie sylwetki. Beaumont zamrugał. Obraz złożył się w jednego mężczyznę z nożem w prawej dłoni. Tillotson był już bardzo blisko, gdy prawa ręka Beaumonta straciła oparcie i ześlizgnęła się w dół, w ślad za nią zniknęła głowa. Prawa ręka Beaumonta opadła miękko, znikając za kamieniem. Lewe ramię było teraz obciążone przerażająco, niemal nieprawdopodobnie, ubranie pod parką mokre od potu. Tillotson przystanął jakieś trzy stopy od kamienia, ponieważ zorientował się, że nie dosięgnie przeciwnika nożem. Zrobił ostrożnie jeszcze dwa kroki, powoli schylił się i usiadł na lodzie za skałą. Uniósł prawą nogę i wymierzył cios rakiem w lewą dłoń Anglika. Kolce miały po pół cala długości, pokryte były lodem. Gwałtownie wyrzucił nogę przed siebie, celując w dłoń osłoniętą tylko rękawicą. Gdy wyciągnął nogę już niemal na całą długość, zza okrąglaka niespodziewanie pojawiła się prawa dłoń Beaumonta, zamykając w uścisku kostkę Tillotsona i ściągając go w bok ze wściekłą siłą. Kolce drasnęły lewą dłoń Anglika w chwili, gdy Tillotson stracił równowagę. Zaczął się ześlizgiwać. Jego ciało zahamowało opierając się o drugi koniec okrąglaka, dłonie młóciły desperacko w poszukiwaniu punktu zaczepienia. Palce zacisnęły się kurczowo na kamieniu, znalazły uchwyt. Sądził, że zdołał się uratować. Wówczas prawa dłoń Beaumonta uderzyła raz jeszcze. Tym razem zwinięta w pięść, z brutalną siłą uderzyła Amerykanina w nasadę nosa. Tillotson zaskowyczał, rozluźnił chwyt i zaczął spadać. Jego krzyk mknął wraz z nim w dół lodowego urwiska. Długi, przeraźliwy krzyk, urwany nagle, jak ucięty nożem. Beaumont zaczął wdrapywać się z powrotem na krawędź. 42 Kiedy przedostał się na drugą stronę głazu, zwalił się na lód, przytomny, lecz niemal niezdolny do ruchu. Z wysiłkiem oparł się o skałę i wolno rozmasował lewe ramię. Uklęknął i zerknął nad głazem w lodową głębię. Tillotson zginął w makabryczny sposób. Jego ciało widniało na szczycie jednego z licznych lodowych wierzchołków, przebite przez środek na wylot. * * * — Możemy lecieć z powrotem, Sam. Beaumont opadł na miejsce obserwatora, śledzony czujnym spojrzeniem Graysona. — Rzeczywiście, miał nadajnik — zaczął. — I to dosyć silny. Produkcji amerykańskiej firmy Radio Corporation, na wypadek, gdyby ktoś go znalazł. Ale to było mało prawdopodobne. Schował go w eskimoskim grobie, więc miał gwarancję, że nikt niczego nie będzie tam szukał. Lećmy już — dorzucił. — Vanderberg może przysłać po nadajnik kogoś innego. — Nadał coś? — zapytał Grayson. — Tak. Coś nadał. Tego jestem pewien. Nie miał wiele czasu, więc bardzo możliwe, że nie przekazał wszystkiego, co wiedział. Musiał zaszyfrować wiadomość jeszcze przed opuszczeniem Thule. — Prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiemy. Beaumont spojrzał na Graysona. — Prawdopodobnie dowiemy się, gdy ludzie z radzieckiej służby bezpieczeństwa zgotują nam powitanie na lodzie. Sobota, 19 lutego — Wiem, po co Winthrop przybył do Leningradu. Znalazłem dziurę w twoim całym, Kramer! O godzinie ósmej w sobotni wieczór, na osiem godzin przed planowaną ucieczką Michaiła Gorowa z Bieguna Północnego 17, Papanin w dalszym ciągu znajdował się w swoim biurze. Pomieszczenie robiło piekielne wrażenie — z powodu pieca z zielonymi kaflami, który rozgrzewał do czerwoności zarówno pokój, jak i znajdujących się w nim ludzi. Sybirak uwielbiał ekstremalne temperatury od czasu, gdy jako chłopak zetknął się w Omsku z tamtejszą przenikliwą zimą. Mróz pobudzał go do aktywności, ale i wszechogarniające ciepło, buchające od kaflowych syberyjskich pieców było rozkoszne. Za to Kramerowi wyraźnie brakowało powietrza. — Nie rozumiem dlaczego tak nagle zainteresował się pan Michaiłem Goro-wem — powiedział ochryple. — Dlaczego on miałby być zamieszany w sprawę żydowską? — Wszyscy przekonacie się o tym w przyszłym roku. Potrafię przewidywać i dlatego właśnie ja zajmuję ten stołek. — Papanin odchylił się do tyłu, założył ręce na kark. — Na ślad naprowadziła mnie lista załogi. — Ma pan na myśli zastępcę oficera pokładowego, Piotra Gorowa? — Nie, proszę. Ty też zaczynasz widzieć dziurę w całym. — Papanin bez zmrużenia wpatrywał się w Litwina. — Może nawet do czegoś dojdziesz. Jeżeli przedtem nie zlecisz na łeb w tę swoją dziurę. Pamiętasz przypadek Racheli Le-vitzer, tej Żydówki, która usiłowała uciekać, w sierpniu — i spadła ze schodów? — Złamała kręgosłup. — Złamała także serce Michaiła Gorowa. Wiedziałeś o tym? — Słyszałem plotki. — Zatuszowano to, ten ich związek, ze względu na stanowisko, jakie zajmuje Michaił Gorow. Szukaliśmy jakiegoś niezdarnego kuriera, szmuglującego pieniądze z Ameryki, kogoś, kto mógłby być w każdej chwili przeszukany na lotnisku, zaraz po przybyciu. Sądzę, że byli od nas znacznie mądrzejsi... — Papanin zrobił efektowną pauzę. — Sądzę, że tym kurierem jest Michaił Gorow, nasz wybitny oceanograf. 44 Kramer był zdumiony i przerażony. Zerknął na Papanina, próbując odgadnąć, co ten teraz każe mu zrobić, jakie wymyśli dla niego niewykonalne zadanie. — To nieprawdopodobne — powiedział w końcu. — Skąd miałby brać pieniądze? — To było najsprytniejsze! Spędził trzy lata w Arktyce, pracując przy planowaniu realizacji „systemu Katarzyny", systemu podwodnej sieci boi radiowych i sonarowych umieszczanych na dnie morskim. Bywał często w amerykańskiej bazie na wyspie lodowej, żeby zobaczyć, co kombinują — Papanin uderzył pięścią w biurko. — I właśnie tam dawali mu pieniądze, podczas jego wizyt w amerykańskiej bazie! Po powrocie nigdy nie był przeszukiwany, nikomu nie przyszło to do głowy. — Ale dlaczego? — Kramer był zdezorientowany. — Dlaczego miałby to robić? — Omotała go ta żydowska kochanka. Byli razem przez ponad trzy lata. A teraz robi to przez wzgląd na jej pamięć, albo coś równie idiotycznie sentymentalnego. — To fantastyczne. — To logiczne! — wrzasnął Papanin. — Spotkał w Kijowie swego brata Piotra, marynarza, gdy obaj byli na przepustce. Piotr wraca tutaj na statek i po drodze spotyka w parku Amerykanina, Winthropa. I przekazuje Winthropowi wiadomość od swojego brata, Michaiła. — Musimy ostrożnie wyciągać wnioski — ostrzegł Kramer. — Michaił Go-row jest przyjacielem marszałka Greczko7. — Greczko to arogancka świnia. Jeżeli nie mylę się co do Gorowa, to przekonasz się, że Greczko wyprze się tej znajomości. — Jednak to niebezpiecznie... — Być może, ale jest jeszcze ktoś, kim możemy się zająć. Piotr Gorow, nasz niewinny marynarz. Dowiedziałeś się, jaka jest aktualna pozycja „Girologa"? — Znajduje się w odległości pięciu godzin drogi od Tallina... — Wyślij natychmiast samolot do Tallina. Niech czeka na Gorowa. Zawiadom przez radio kapitana, żeby płynął prosto do miasta. Pięć godzin do portu, pół godziny na lotnisko tam i drugie tyle z lotniska tutaj, godzina lotu. Piotr Gorow powinien być w moim biurze za siedem godzin! O trzeciej rano w niedzielę. Na co jeszcze czekasz, Kramer? Zostawszy sam w przegrzanym biurze, Papanin wyjął kieszonkowe szachy i przyjrzał się planszy. Sybirak, człowiek o wielu talentach, był między innymi radzieckim mistrzem gry w szachy. W lipcu miał brać udział w spotkaniu szachowym Spasski- Fischer. Oficjalnie będzie pełnił w trakcie tej imprezy rolę jednego z doradców Spasskiego, nieoficjalnie miał dowodzić służbą bezpieczeństwa. 7Radziecki minister obrony 45 Papanin mógł wydawać się gadatliwym ekstrawertykiem, lecz w rzeczywistości miał chłodne, obiektywne podejście do życia. Na stojący przed nim problem związany z Arktyką patrzył jak na gigantyczną szachownicę. Znajdowały się na niej piony i figury, amerykańskie oraz radzieckie. I, jak w każdej rozgrywce, jednym z ważniejszych posunięć był gambit otwierający. Przez wzgląd na rolę, jaką miał odegrać w nadchodzącej batalii Keith Beaumont, zdumiewający był fakt, że Sybirak zastanawiał się właśnie nad otwarciem zwanym angielskim. * * * — Mamy wiadomość od Krokodyla. Kramer, wchodząc pół godziny później do biura, rzucił tę informację zdawkowo, jak gdyby nie miała większego znaczenia. — Właśnie ją rozszyfrowują — dodał. Zamilkł, gdy Papanin wrócił do lektury akt osobowych Michaiła Gorowa. — Coś jeszcze? — mruknął Papanin, nie podnosząc oczu. — Kto to jest Krokodyl? — Ktoś. Kto to jest wiemy tylko Syrtow i ja — fuknął Papanin i podniósł wzrok. — Chcę mieć te informację, jak tylko ją rozszyfrują. Punktualnie o dziewiątej wieczór Kramer pojawił się z rozszyfrowanym tekstem. W tym samym czasie „Girolog" zmienił kurs i mozolnie brnął poprzez lód na południe do portu w Tallinie. Samolot wysłany przez Kramera miał wylądować na tallińskim lotnisku za dziesięć minut. W Waszyngtonie, gdzie czas cofnięty był o osiem godzin w stosunku do Leningradu, Dawes i Adams czekali z rosnącym zniecierpliwieniem na informację od człowieka, który już nie żył. Na Grenlandii, także osiem godzin wcześniej w porównaniu z czasem leningradzkim, Beaumont i Grayson wracali do Thule z Lodowca Humboldta. Jedna wiadomość, od Winthropa, miała nigdy nie nadejść. Druga, od Tillotsona, została właśnie wręczona Papaninowi. — Mieli z tym trochę kłopotów — wyjaśnił Kramer. — Jest nieco bezładna. Operator twierdzi, że była nadawana w pośpiechu. Nie jest kompletna. Papanin przeczytał depeszę. — Cóż za błyskotliwa dedukcja — skomentował. Czytając po raz drugi gładził krótko przycięte włosy na szczycie głowy. Amerykanie przygotowują... na pływającym polu lodowym... cały rejon Target-5... Beaumont wchodzi na lód spotkać cel... amerykańskie samoloty Curtis Field... Beaumont działa.8 8Force — gra słów, jednocześnie duży oddział, znaczne siły militarne 46 Sybirak wstał bez słowa, wielkimi krokami przemierzył biuro i wmaszerował do pokoju obok, skąd dobiegał nieustający świergot amerykańskiego teleksu, wypluwającego strumień raportów z radzieckich baz rozrzuconych na terenie całej Arktyki. Przy dużym biurku wspartym na chromowanych nogach czterech mężczyzn opracowywało dane i odpowiadało na telefony. Papanin przyglądając się wielkiej ściennej mapie wyjął z kieszeni munduru niewielką zakrzywioną fajkę i zaczął napełniać ją tytoniem ze starego kapciucha. Mapa nie różniła się wiele od tej w biurze generała Dawesa, ale tutaj Arktyka ukazana była pod innym kątem, wybrzeże radzieckie znajdowało się na samym dole, tuż nad podłogą, a odległe brzegi Grenlandii, Kanady i Alaski — wysoko pod sufitem. — Tam jest Curtis Field — zwrócił się do Kramera, celując ustnikiem w lotnisko znajdujące się na grenlandzkim wybrzeżu, najbliżej Target-5. Zawołał jednego z mężczyzn siedzących za biurkiem. — Pietrow, jakie pozycje mają statki znajdujące się w tej okolicy? — Flota trawlerów k49 towarzyszu pułkowniku? — Na początek może być. — Jak pan widzi, znajduje się w tej chwili daleko na północ od Islandii, ale kieruje się na południe, by obserwować ćwiczenia NATO przeprowadzane w ramach Sea Lion. Flota składa się z dwunastu statków, wszystkie mają na pokładzie standardowe wyposażenie elektroniczne... — W tym zagłuszacze fal radiowych? — Tak jest, towarzyszu pułkowniku. Śmigłowcowiec „Górki" na zachód od Spitsbergenu skierował się na południe w tym samym celu... — A co z „Rewolucją"? Ten okręt jest chyba najbliżej Iceberg Alley. — Ma tam pozostać przez najbliższych kilka tygodni. Obserwuje amerykańskie satelity. — A ten okręt amerykański... — Papanin dźgnął ustnikiem w kierunku markera umieszczonego nieco wyżej. — To amerykański lodołamacz „Elroy", towarzyszu pułkowniku. Właśnie określiliśmy jego pozycję. Niespełna godzinę temu. Płynął na południe, ale zmienił kurs na północ. Zaobserwował to pilot śmigłowca z „Gorkiego". — Dziękuję. — Papanin był zawsze uprzedzająco grzeczny w stosunku do młodych członków swojego zespołu. Starsi, jak Kramer, mogli zadbać o siebie sami. Pomaszerował z powrotem do swego biura i usadowił się za biurkiem. Zwykle gwałtowny, tym razem wydawał Litwinowi zaskakujące rozkazy wyjątkowo spokojnie i cicho. — Zarządzisz stan pogotowia w całej strefie arktycznej. W każdej bazie na wybrzeżu, na każdym lotnisku, na każdej wyspie. Również w tych, które znajdują się na wybrzeżu Alaski. Zawiadomisz Murmańsk przez radio, że chcę, aby bombowiec Bizon stał w pogotowiu dzień i noc zatankowany do pełna. Uprzedź 47 leningradzkie lotnisko, żeby mieli pod ręką samolot, który mógłby mnie zabrać do Murmańska. W razie potrzeby powiadomię ich z jednogodzinnym wyprzedzeniem. — Oczywiście najpierw uzgodnię te działania z Moskwą... — Wyślij Wrońskiego i jego oddział specjalny do Murmańska. Mają być w drodze w ciągu trzydziestu minut... — Jeszcze tylko musimy poinformować o tym Moskwę, prawda? — Cały oddział ma być w cywilnych ubraniach, ale każdy ma być uzbrojony. Przynieś mi ostatnią prognozę pogody dla okolicy Target-5. — Bez zgody Moskwy, towarzyszu pułkowniku? Działania na taką skale wymagają aprobaty generała Syrtowa. Papanin wyjął z szerokich ust fajkę, którą właśnie przed chwilą tam umieścił. — Nie rozumiecie nic z tego, towarzyszu? Nie możecie znieść napięcia. Trudno jednocześnie łapać dwie sroki za ogon. — Informacja Krokodyla nie ma sensu... — Ma, jeśli się zna Krokodyla. Amerykanie planują jakąś dużą akcję w pobliżu swojej pływającej bazy Target-5. Dla określenia tej operacji używają kluczowego słowa Beaumont. Ale my musimy pierwsi rozpocząć tę rozgrywkę. — Czy w dalszym ciągu życzy pan sobie, żeby sprowadzić tutaj Piotra Goro-wa? — Oczywiście — Papanin ponownie rozpalił fajkę, przyglądając się Krame-rowi. — To zupełnie oddzielna sprawa. A teraz — ciągnął tym samym tonem — zabieraj stąd swój pieprzony tyłek. * * * Curtis Field położone jest na szczycie urwiska wznoszącego się prostopadle nad wybrzeżem Grenlandii na wysokości trzystu stóp. Można by się sprzeczać, co jest gorsze, lądowanie na tym lotnisku, czy startowanie z niego. Najprawdopodobniej to drugie zyskało sobie gorszą sławę. Samolot pędzi po pasie startowym, który kończy się na krawędzi urwiska. Jak to ujął Beaumont: kiedy widzisz przed sobą pustkę, musisz już lecieć. W dół, czy w górę... W wyniku wyczynu organizacyjnego graniczącego z cudem Beaumont był gotów do drogi o dziewiątej wieczór w sobotę czasu waszyngtońskiego. W ciągu minionych szesnastu godzin przyleciał z Waszyngtonu do Thule, następnie, w pogoni za Tillotsonem poleciał na Lodowiec Humboldta i z powrotem, a potem przebył całą Grenlandię wszerz, w drodze do Curtis Field. I wreszcie o dziewiątej wieczorem był gotów. A załoga Curtis Field miała wrażenie, że przeszła nad nią 48 trąba powietrzna. — Najpóźniej za dwie godziny potrzebuję dwa sikorskie z pełnym wyposażeniem i zatankowane po korek. — To niemożliwe — burknął Fuller, kontroler lotniska. — Zapędź więcej ludzi do pracy! Czy naprawdę muszę zadzwonić do Waszyngtonu, do Dawesa? To wasz problem, do cholery! Śmigłowce były gotowe do lotu o dziewiątej pięć. Samolot wysłany dla sprawdzenia warunków atmosferycznych w okolicach Target-5 przyniósł informacje, że nie ma śladu mgły. Z Camp Century sprowadzono dwie pary sań eskimoskich i zapakowano na nie żywność, świeżo naładowany aparat radiowy nadawczo-od-biorczy, karabiny, amunicję oraz rakiety świetlne Elliotta. — A to po co? — zapytał Fuller. — Na wszelki wypadek. Odpowiedź Beaumonta była ostra i zupełnie niezrozumiała. Anglik grasował bez wytchnienia po hangarze, przemykał między soplami lodu zwisającymi z dźwigarów i wtykał nos we wszystko. Sprawdzał, jak przebiega kontrola sikor-skich, pomagał pakować sanie. Bez przerwy zaglądał do pomieszczenia z radiostacją, dopytując się o prognozy pogody i wiadomości z Waszyngtonu. Wydawało się, że dysponuje nieograniczoną energią, która udzieliła się obsłudze lotniska. Ludzie pracowali dwa razy szybciej niż zwykle. Gdyby pułkownik Papanin mógł być świadkiem tych scen, dałyby mu one wiele do myślenia. Jednak Beaumont nigdy nie dopiąłby swego bez pomocy niewysokiego mężczyzny, Sama Graysona. To właśnie Grayson spędził nerwowe godziny usiłując połączyć się z Thule, potężną amerykańską bazą lotniczą na brzegu Baffin Bay. — Chcę, żebyście wysłali te psy już teraz. Nie macie odpowiedniego samolotu? Tylko hercules się nadaje? Właśnie wylatuje do Point Barrow? Więc rusz tyłek z tego krzesła i zatrzymaj go! Słuchaj! Jeżeli on wyleci, zadzwonię do Dawesa i maszyna wróci, ale ty... — Psy powinny być tutaj od godziny — dudnił Beaumont za jego plecami. Grayson odwrócił się na krześle. — Keith, psów nie ma, jak je dostarczą, to będą. Beaumont skrzywił się ponuro. — Potrzebne są na wczoraj. Większość arktycznych zespołów funkcjonuje w ramach jednego z dwóch systemów. Zespół brytyjski ma swojego lidera i wszyscy pozostali robią to, co on im każe. Zespoły innych narodów działają odmiennie: Amerykanie i Norwegowie pracują demokratycznie. Członkowie grupy wymieniają opinie i wspólnie podejmują decyzje. Trzyosobowa drużyna Beaumonta była jedyną w swoim rodzaju. Jak to sam określił z kwaśnym uśmiechem na twarzy: — Robią, co im każę, bo wiedzą, że mam rację. — Wersja Graysona była nieco inna: — W niebezpieczeństwie idziemy za Beaumontem, a kłócimy się później. — Horst Langer miał na ten 49 temat jeszcze inne zdanie: — Mamy trzech szefów. I to się sprawdza. Nie pytajcie mnie, w jaki sposób. Sam Grayson, świetny nawigator, biolog morski i pierwszorzędny strzelec wyborowy, pochodził z Minneapolis. Zanim wyruszył z Beaumontem i Langerem na pamiętną wyprawę na Spitsbergen, pracował dla US Geological Survey i dla La-mont Geological Observatory Uniwersytetu Kolumbijskiego. Stary wyjadacz ark-tycznego chleba przed każdą wyprawą zapewniał swoją żonę: — To moja ostatnia próba na lodzie. — Na pewno niedługo mi się to znudzi — mówił jej przygotowując się do następnej. — Właśnie przyleciały psy — poinformował Grayson Beaumonta w dwie godziny po swoim ostatnim połączeniu z Thule, — Niech lepiej Horst je sprawdzi... Beaumont odwrócił się do trzeciego członka zespołu, który wszedł do niewielkiego pokoiku wybranego przez Graysona na ich kwaterę główną. — Psy już są. A co to za papier, którym tak złowieszczo powiewasz? — Dostaliśmy pilną wiadomość od Dawesa. Mamy być przygotowani do natychmiastowego wymarszu. * * * Bezprecedensowy niż wytrącił z równowagi wszystkich ekspertów w dziedzinie meteorologii. Rozległy niż, powstały nad północną Grenlandią w końcu lutego 1972 roku. Ów niż oddziaływał na północną część kontynentu amerykańskiego i zachodnią Europę, zamieniając lato w marną zimę, wysyłając góry lodowe na południe dalej niż kiedykolwiek przedtem. To spowodowało, że nawet wielkie liniowce musiały zmieniać swoje szlaki. I ten właśnie niż przyniósł ze sobą mgłę. Radzieccy meteorolodzy na Nowej Ziemi nie widzieli, jak nadchodziła. Amerykański samolot odbywający codzienne loty z Mildenhall we wschodniej Anglii na Alaskę przeoczył ją. Prognostycy Stanów Zjednoczonych nie zdołali jej przewidzieć. Ale już w tym czasie, gdy Beaumont szalał w hangarze na Curtis Field, wielki wał mgły, wysokości pół mili i na wiele mil szeroki, wał marznącej, czarnej mgły ukazał się na pomoc od Target-5 i zaczął dryfować wytrwale na południe. Niedziela, 20 lutego Umrzeć można tylko raz, ale niekiedy ma się wrażenie, że śmierć przychodzi tysiąckrotnie. Lot z Tallina do Leningradu był dla Piotra Gorowa koszmarem. Nikt nie podał mu powodu tej podróży, nikt nie umiał mu powiedzieć, do kogo jest wzywany w Leningradzie, chociaż od chwili, gdy o pierwszej w nocy zszedł z pokładu „Girologa" — traktowano go jak osobę z królewskiego rodu. Czarny osobowy ził z łańcuchami na kołach zabrał go przez śnieżną burzę na lotnisko. Kiedy Gorow wszedł na pokład oczekującego samolotu, dwaj piloci uścisnęli mu ręce. Został zaproszony do kabiny sterowniczej, zaoferowano mu miejsce drugiego pilota. Koszmar rozpoczął się, gdy samolot ruszył po pasie startowym. Najpierw niewiele brakowało, by maszyna rozbiła się podczas startu. Kiedy pędzili wprost na wieżę kontrolną, ciągle jeszcze wszystkimi kołami po ziemi, drugi pilot nagle krzyknął: — Nie uda ci się! — Wyciągnął przed siebie rękę w obronnym geście i wówczas dał się słyszeć brzęk metalu. Pilot uniósł maszynę i minął wieżę w odległości nie większej niż jedna stopa. W każdym razie takie wrażenie odniósł skamieniały Gorow. To był dopiero początek. Gdy samolot wzniósł się wyżej i skierował na wschód, oddalając od skutego lodem Bałtyku, między pilotami wybuchła sprzeczka, gwałtowna i długotrwała. Oskarżali się wzajemnie. — Siergiej, ty głupcze, było za mało mocy... — Idiota! Było za dużo mocy! Co, ty potrafiłbyś podnieść go wcześniej? Kłócili się wrzaskliwie przerzucając nad głową Gorowa argumenty najeżone technicznymi szczegółami. Nagle samolot przechylił się niebezpiecznie na bok i zaczął spadać z alarmującą szybkością. Jeden z pilotów, przeklinając na czym świat stoi, wyrównał lot i kłótnia wybuchła ze zdwojoną siłą. Gorow siedzący za ich plecami obserwował scenę z rosnącą obawą: wyglądało na to, że są bardziej zajęci sprzeczką niż pilotowaniem maszyny. Jego przestrach wzrósł, gdy samolot zaczął szybko wspinać się w górę, pod bardzo ostrym kątem. Gorow wciśnięty w oparcie fotela był przerażony. Znajdował się w powietrzu po raz pierwszy w życiu. 51 W połowie drogi do Leningradu załoga zaczęła pić. Sprzeczka przycichła tak nagle, jak się zaczęła i piloci przypieczętowali zgodę pociągając solidne łyki wódki, każdy ze swojej butelki. Ich względy wobec honorowego gościa nie obejmowały jednak zaoferowania drinka. Opróżniali flaszki we dwóch. Gorow ze zgrozą obserwował, jak po sposobie pilotowania coraz bardziej znać było skutki działania alkoholu. Maszyną rzucało po całym niebie. W dziurach powietrznych spadali jak winda, by zaraz wystrzelić w górę niemal pionowo. — Była fatalna prognoza pogody — wyjaśnił bełkotliwie Siergiej. — Gdybyś nie był taki ważny, nigdy byśmy nie polecieli. — Ważny dla kogo? — zapytał oszołomiony marynarz. — Może dla pierwszego sekretarza. Skąd, do diabła, mam wiedzieć? Gorow dwukrotnie musiał pobiec do małej ciasnej toalety, gdzie dał upust gwałtownym skurczom żołądka. Kiedy wrócił na miejsce za drugim razem, przez kilka minut udało mu się zachować jasność umysłu. Doszedł do wniosku, że gdziekolwiek nie zostałby zawieziony w Leningradzie, znajdzie się na miejscu około trzeciej nad ranem. Co oznaczało, że na Biegunie Północnym 17, gdzie czas cofnięty był o cztery godziny w stosunku do Leningradu, będzie jedenasta w nocy. Teraz miał już pewność, że dowiedzieli się o Amerykaninie, i że będą go przesłuchiwać. Musiał wytrzymać do pomocy czasu Bieguna Północnego 17, a więc do czwartej rano w Leningradzie. Będzie musiał wytrzymać przez ponad godzinę. Gdy dotarli wreszcie nad Leningrad, mięśnie żołądka miał napięte jak pasy, które Siergiej kazał mu zapiąć. Zsuwali się w dół pomiędzy wirującymi płatkami śniegu, gdy nagle zamilkł jeden silnik. Po sekundzie ucichł drugi. Czy zdołają wylądować na pozostałych dwóch silnikach? Gorow nie miał pojęcia. Pilot rozmawiał z wieżą kontrolną, w jego głosie przebijała wyraźna nuta histerii. — Sytuacja krytyczna, sytuacja krytyczna. Gorow zamknął oczy. W tej samej chwili zakręciło mu się w głowie, więc czym prędzej otworzył je z powrotem. Zobaczył zbliżający się blask świateł pasa startowego. Samolot zakołysał się niebezpiecznie. Drugi pilot zaklął i machnął pustą butelką po wódce w stronę Siergiej a. — Schodzisz za szybko... zabijesz nas... Gorow siedział na swoim miejscu mokry od potu, niezdolny oderwać oczu od coraz bliższych świateł, podskakujących w rytm podrygów samolotu. Ubranie miał wilgotne, za to usta zupełnie wyschnięte i boleśnie ściśnięte gardło. Piloci byli pijani. Obaj pijani, kryminaliści. Nie wylądują. Rozbiją się i spalą na popiół. W ostatnim momencie dwa martwe silniki ożyły, koła uderzyły o beton i maszyna potoczyła się między światłami lądując z niespodziewaną perfekcją. Piloci zaczekali, aż milczący Gorow opuści samolot, potem Siergiej wybuchnął śmiechem i machnął pustą butelką. — Nie przepadam za mineralną. Następnym razem mogliby dać prawdziwą gorzałę... 52 Gorow miał się nigdy nie dowiedzieć, że leciał do Leningradu z dwoma najbardziej doświadczonymi pilotami zespołu bałtyckiego. Byli prawdopodobnie jedynymi ludźmi, którzy mogli tak ryzykownie pilotować samolot i przeżyć. Papa-nin osobiście dzwonił do kontrolera lotniska w Tallinie i wydał mu instrukcje. — Chcę, żebyście go zmiękczyli, wycisnęli z niego ostatnie poty. Kiedy wyląduje, ma być jak galareta. * * * Mężczyzna siedzący na krześle był pokryty potem, a światło reflektorów wycelowanych w twarz odbijało się w kropelkach na skórze. Przyczyną jego stanu był strach i żar zielonego kaflowego pieca. Papanin schowany w półmroku siedział za swoim biurkiem. Pozostali mężczyźni stanowili niewyraźne cienie tkwiące za krzesłem. Denerwujące zjawy, których nie mógł zobaczyć. Jeden z nich zakaszlał, by przypomnieć Gorowowi, że tam są. Zegarek na lewej ręce marynarza wskazywał 3.20 rano. Papanin podążał fałszywym śladem i był całkowicie przekonany, ze zbliża się chwila zidentyfikowania kuriera przewożącego pieniądze na finansowanie żydowskiego podziemia — podczas gdy Michaił Gorow nigdy nie utrzymywał nawet najluźniejszego związku z tą mglistą organizacją. Sybirak miał dokładnie czterdzieści minut na złamanie Gorowa. Za czterdzieści minut w Leningradzie będzie czwarta rano i północ na Biegunie Północnym 17. Za czterdzieści minut Michaił Gorow powinien zniknąć na polarnym paku. — Zacznijmy jeszcze raz — powiedział Papanin. — Po prostu po to, by upewnić się, że dobrze zrozumiałem. Zacznij od tego, że wszedłeś na skwerek. Zacząć jeszcze raz... Gorowowi wirowało w głowie. Jechał z lotniska starą zdezelowaną wołgą. Kramer wiózł go bez płaszcza i przy otwartych oknach, tak że w czasie jazdy Gorow niemal zamarzł na śmierć. Był to szczegół zaplanowany przez Papanina. Gwałtowne zmiany temperatury zmniejszają odporność człowieka. Wiedział, że Gorow leciał w przegrzanej kabinie samolotu, dlatego najpierw zmroził go w drodze z lotniska, a teraz piekł ponownie. Gorow miał pusty żołądek, nerwy w strzępach i ledwo rozróżniał słowa Papanina. „Zacznijmy jeszcze raz". Gorow nie wiedział już, ile razy powtarzał tę historię. Spróbował recytować ją jak katechizm, czując, jak gorący piec przypala mu plecy. — Wszedłem na skwerek... — Dlaczego? — Szedłem do doków. 53 — Powinieneś iść prosto Newskim Prospektem, to najkrótsza droga. — Szedłem Newskim Prospektem... — powtórzył automatycznie, jakby recytował tekst wyuczony na pamięć. — Nie szedłeś. Skręciłeś na skwerek. Dlaczego? Dotarli wreszcie do punktu, gdy przechodzień poślizgnął się i upadł. Wówczas Papanin powtórzył to samo pytanie, które Gorow słyszał od chwili, gdy znalazł się w tym pomieszczeniu. — Jak on się nazywał? — Chcemy znać jego nazwisko — powiedział Sybirak. — Nic więcej. Podaj nam tylko jego nazwisko. — Nie wiem, jak się nazywał ten Amerykanin. Gorow urwał. Nagle zdał sobie sprawę, że popełnił fatalny błąd. Papanin zostawił go w spokoju na całą minutę, by mógł w pełni ocenić rozmiary porażki. Nie mówili do tej pory nic, z czego Gorow mógłby wywnioskować, że Winthrop był Amerykaninem. W chwili spotkania ubrany był tak, że wyglądał na Rosjanina. Na dodatek nie powiedział wtedy ani słowa. To Gorow mówił wówczas... i teraz. — Zabrać go na dół — rozkazał Papanin i zaczekał, aż zostali w pokoju tylko we dwóch: on i Kramer. — Wyciągnij z niego wszystko, co wie. Szybko. * * * Ponieważ podejrzany był marynarzem, a dla marynarza najgorszym koszmarem jest śmierć przez utonięcie, zastosowano kurację wodną. W podziemnej celi, w której panował co najmniej tak samo przenikliwy ziąb, jak w biurze Papanina upał, przywiązano Gorowa do pryczy o regulowanym położeniu i zawiązano mu oczy. Leżał rozciągnięty na wznak, a rzemienie wrzynały mu się w nogi, nadgarstki i szyję. Gdzieś z boku dobiegał plusk wody zgromadzonej w dużym zbiorniku. — Jaką wiadomość przekazał ci Amerykanin? — zapytał Kramer. — Nie przekazał... Jeden z mężczyzn chwycił Gorowa za dolną szczękę, drugi wsadził mu w usta gumowy lej, inny zaczął wlewać weń wodę. Gorow najpierw udławił się, po chwili zrozumiał, że się dusi. Obok na stołku siedział lekarz ze stetoskopem przytkniętym do jego nagiej piersi. Dla Gorowa, rozciągniętego płasko na wznak, z opaską na oczach i niezdolnego do najmniejszego ruchu, nie istniało nic poza wodą. Woda zalewała mu usta, dławiła w gardle, wdzierała się do płuc. Desperacko próbował unieść się na ramionach, dźwignąć tors, wstrzymać oddech. Potem zaczął bełkotać. Dławiąc się zwymiotował boleśnie, czuł, jak całe ciało nabrzmiewa i pęcznieje. Miał wrażenie, że za chwilę rozerwie się na kawałki rozsadzony przez wodę. Oczy wyszły 54 mu z oczodołów, mięśnie szyi naprężyły się i zwiotczały. Próbował krzyczeć, ale głos uwiązł mu w gardle. Wiedział, że się topi, że umiera. Wlewali w niego wodę tak długo, aż lekarz podniósł na Kramera szybkie spojrzenie. Litwin dał znak. Ktoś nacisnął pedał umieszczony pod leżanką, jakieś ręce postawiły oparcie, unosząc Gorowa do pozycji siedzącej. Marynarz zakrztusił się, zwymiotował, szeroko otwartymi ustami złapał haust powietrza. Potem zwisł bezwładnie z pochyloną głową, łapiąc krótkie oddechy. Kramer odsunął opaskę z oczu Gorowa i wziął go pod brodę. — Jaką wiadomość przekazał ci Amerykanin? Na Kramera spojrzały półprzytomne oczy, oczy pełne nienawiści. Gorow dwukrotnie próbował coś powiedzieć, spojrzał w dół, na swój lewy nadgarstek i dwukrotnie z jego gardła wydobył się jedynie chrapliwy zgrzyt nie przypominający ludzkiego głosu. Zabrali mu zegarek. Była to dla niego najgorsza tortura. Nie miał pojęcia, która może być godzina, nie wiedział, jak długo jeszcze musi wytrwać. Po raz trzeci, wpatrując się w Kramera spróbował wydobyć z siebie słowa. — Nie przekazał... Oczy pełne nienawiści, pomyślał Litwin, a więc jeszcze walczy. Zajmie to pół godziny, może trochę mniej, oszacował. Kiedy nienawiść zastąpi agonia, zaczniemy do czegoś dochodzić. Dał znak i wszystko zaczęło się od początku. Gorow obliczył, że musiało minąć około dwudziestu minut. W rzeczywistości, od czasu gdy przyprowadzono go do celi, minęło ich niespełna pięć. * * * „Parowóz" ruszył do akcji pociągając za sobą ludzi z taką energią, jak gdyby wstał wypoczęty z łóżka zaledwie godzinę temu, podczas gdy w rzeczywistości nie spał już od dwudziestu dwóch godzin. Wiadomość, z którą wpadł do pokoju Kramer, nie była źródłem tej eksplozji aktywności. Gruby Litwin po raz kolejny został brutalnie sprowadzony na ziemię. — Michaił Gorow zdezerterował, uciekł do Amerykanów... — Zajęło ci to dwie godziny, Kramer — Papanin spojrzał na ścienny zegar, wskazujący 5.30 rano. — Nasz marynarz to odważny człowiek, a ty jak zwykle spóźniasz się z nowinami. Właśnie otrzymałem informację z Bieguna Pomocnego 17 — podał papier Litwinowi, który już zaczynał się pocić z powodu dotkliwej zmiany temperatury. O północy Michaił Gorow opuścił Biegun Północny 17 z psim zaprzęgiem. Członek służby bezpieczeństwa Marow znaleziony na lo- 55 dzie martwy. Oddziały poszukiwawcze wysłane w teren. Czekamy na decyzje. Miński. W ciągu niecałej minuty Papanin nagryzmolił odpowiedź, z którą Pietrow pognał do pokoju dalekopisów. Wysłać wszystkie wolne śmigłowce na zachód, dalej niż mógł dotrzeć Gorow. Potem posuwać się z powrotem w kierunku Bieguna Północnego 17. Meldować natychmiast o jakichkolwiek przejawach aktywności Amerykanów w rejonie Target-5. Papanin. Rozkazał Kramerowi skontaktować się z Murmańskiem i sprawdzić, czy bombowiec Bizon jest gotów do natychmiastowego startu. Zaalarmować samolot czekający na leningradzkim lotnisku. Przesłać sygnał do floty trawlerów k49 i do statku badawczego „Rewolucja" z poleceniem przekazywania informacji o jakiejkolwiek aktywności amerykańskiej w tym rejonie. Skontaktować się ze śmigłow-cowcem „Górki" z prośbą o natychmiastowe sprawdzenie aktualnej pozycji amerykańskiego lodołamacza „Elroy". Zadzwonił do generała Borisa Syrtowa, szefa Specjalnej Służby Bezpieczeństwa w Moskwie, nie dbając o to, że wyciągnie go z łóżka o godzinie 5.30 rano. Jednakże Syrtow miał właśnie dzwonić do niego i dlatego rozmowa zaczęła się od małej batalii. — Papanin! — zaczął ostro Syrtow. — Murmańsk poinformował mnie, że zarządziliście stan pogotowia w strefie arktycznej. To oczywiście nieprawda? — To prawda, generale. — Bez mojego zezwolenia? — To był środek ostrożności. — Ta sprawa dotarła nawet do Breżniewa. Mam natychmiast stawić się na Kremlu... — To świetnie. — Co powiedzieliście? — ryknął Syrtow. — To był środek ostrożności, który okazał się konieczny — warknął Papanin. Wytoczył największy argument. — Michaił Gorow uciekł na pak... I zabrał do Amerykanów znacznie więcej niż własny mózg. Właśnie dowiedziałem się, że spędził w kwaterze służby bezpieczeństwa ponad dwie godziny, gdy nie było mnie w Moskwie. Sądzę, że fotografował „mapy Katarzyny". I teraz ma ze sobą kopie całego naszego systemu boi podwodnych. Złość Syrtowa ustąpiła miejsca zaniepokojeniu. Zapytał, jakich środków potrzebuje Papanin, a odpowiedź, którą otrzymał, wprawiła go w zdumienie. — Osobisty nadzór nad lotniskowcem „Górki", flotą trawlerów k49 i statkiem badawczym „Rewolucja". — Rozumiecie, że to działanie bezprecedensowe. 56 — To bezprecedensowa sytuacja. Tylko pierwszy sekretarz może wyrazić na to zgodę, dlatego ucieszyła mnie wiadomość, że ma się pan z nim spotkać. — Oddzwonię — odparł krótko Syrtow. — Kontynuujcie przygotowania. — Jestem już przygotowany. Wliczając w to zarządzenie pogotowia dziewięć godzin temu, bez pańskiego pozwolenia, co dało nam dziewięć godzin bezcennego czasu... — Papanin z satysfakcją usłyszał brzęk słuchawki odkładanej w Moskwie. Zerknął na wchodzącego właśnie, żądnego nowych wieści Kramera. — Zapakuj swój termofor, Kramer. W ciągu dwudziestu czterech godzin będziemy w Arktyce. * * * Niedzielnej nocy, dokładnie o godzinie pierwszej, w Waszyngtonie Lemuel Dawes zapalił światło nad połówką, którą kazał ustawić w swoim biurze i spojrzał na zegarek. Jak zwykle jego wewnętrzny budzik zadziałał punktualnie. Bolała go głowa, co nie było specjalnie zaskakujące. Gorąco, duchota i tropikalne rośliny zwisające girlandami z dwóch ścian tworzyły atmosferę, która mogłaby być delikatnie określona jako niezdrowa. Dziesięć minut później rozległo się pukanie do drzwi i wszedł Adams. — Nie ma żadnych wieści z Helsinek — stwierdził ponuro. — Ale musimy wziąć pod uwagę, że samolot mógł mieć opóźnienie. Może być jeszcze w drodze. — A więc, czekamy? — Czekamy... — Co może być błędem. — Dawes wplątał palce w zmierzwione włosy. — Ale nic nie możemy na to poradzić. Gorow jest już, być może, na lodzie. Moglibyśmy teraz wysłać samolot na Target-5, ale nie ośmielę się tego zrobić. Jeżeli Gorow jeszcze nie wyruszył, jakiekolwiek oznaki ożywionej aktywności na Target-5 mogłyby zaalarmować Rosjan. Tak więc, podczas gdy Beaumont w napięciu czekał na sygnał w odległym Curtis Field na krańcu grenlandzkiej lodowej równiny, gdy Dawes oczekiwał wiadomości od człowieka, który zginął czterdzieści godzin wcześniej, przygotowania zarządzone przez pułkownika Papanina nabierały rozpędu i wszystko wskazywało na to, iż umożliwią mu wygranie pojedynku, zanim się on na dobre rozpocznie. 57 * * * W niedzielne południe Leonid Breżniew, Pierwszy Sekretarz Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego wkroczył energicznie do biura pułkownika Papani-na, w towarzystwie generała Borysa Syrtowa. Gdy zdjął futrzane okrycie, okazało się, że jest ubrany, jak zazwyczaj, w ciemny szykowny garnitur biznesmena. Gęste włosy miał starannie zaczesane — w Detroit można by go było z łatwością wziąć za pracownika koncernu Forda. Nikt nie pomógł mu przy zdjęciu płaszcza, ponieważ pierwszy sekretarz nie znosił nadskakiwania. I jak zwykle przeszedł od razu do rzeczy. — Papanin, daję panu pod komendę sześć statków z floty trawlerów k49, śmi- głowcowiec „Górki" i statek badawczy „Rewolucja". Żaden z tych obiektów nie może wzbudzać podejrzeń, że bierze udział w operacji militarnej. To są statki cywilne i tak ma to wyglądać. Rozumiemy się? — Ma nie być żadnych międzynarodowych incydentów. — Żadnych incydentów — zgodził się Breżniew. — W maju planujemy w Moskwie spotkanie na szczycie z prezydentem Stanów Zjednoczonych i mam nadzieję, że dojdzie ono do skutku, więc niech pan będzie ostrożny. — Trzeba się liczyć z możliwością wypadku — stwierdził Papanin bez ogródek. — Znam ten rejon. Wszystko może się tam zdarzyć. Ludzie wpadają do wody i toną w kanałach lodowych, giną na zawsze w śnieżnej zadymce. Breżniew uniósł przed sobą otwartą dłoń. — Bez szczegółów, proszę! Rzeczywiście, pomiędzy incydentem a wypadkiem istnieje ogromna różnica. I to jest pańskie pole działania. — Szerokie brwi uniosły się, gdy ciągnął z emfazą. — Ale musi pan przyprowadzić z powrotem Gorowa. Ani on, ani „mapy Katarzyny" nie mogą nigdy dotrzeć do Waszyngtonu. Przybyłem tu osobiście, by podkreślić ogromne znaczenie tej kwestii. — Jesteśmy trzy ruchy przed Amerykanami — odparł Papanin. — I to się liczy. — Ale musimy utrzymać się na przedzie. — Breżniew spojrzał na Syrtowa trzymającego skórzaną aktówkę, niewielkiego mężczyznę o szczupłej twarzy, w której tkwiły irytujące oczy. — Generał przekaże panu kody i długości fal, by mógł pan komunikować się ze statkami. Wszystkie jednostki otrzymały już rozkaz skierowania się w rejon, o który nam chodzi. — Chciałbym wyjechać natychmiast — Papanin wziął teczkę z rąk Syrtowa. — Sądzę, że wówczas dotrzemy na czas. — Breżniew ścisnął Sybiraka za ramię. — Igor, pan musi zdążyć. Musi. W chwili gdy Papanin wchodził na pokład zatłoczonego bizona, zegar w Murmańsku wskazywał trzecią po południu. O trzeciej po południu, w niedzielę, 20 58 lutego, w Murmańsku była już noc, jasna, księżycowa noc. Cztery dysze samolotu grały narastającym wizgiem. Sybirak umościł się w prowizorycznym fotelu w pobliżu kabiny pilota i przyjrzawszy się mapie zaznaczył najnowszą pozycję amerykańskiego lodołamacza „Elroy". Za nim, stłoczeni na gołym pokładzie, leżeli otuleni futrami mężczyźni. Każdy z nich miał karabin. Gigantyczne dysze nabrały mocy, buchnęły śniegiem odbitym od świeżo uprzątniętego pasa startowego. Po chwili z wieży kontrolnej nadeszło pozwolenie na start i maszyna ruszyła. Z wieży widać było ognisty blask wydobywający się z tylnej części osłony silników, gdy maszyna kołowała na właściwy pas startowy. Potem ożyła naprawdę, dysze ryknęły jak prawdziwy bizon, koła śmignęły po pasie, oderwały się od ziemi. Gdy bombowiec rozpoczął stromą wspinaczkę, odrzut uderzył w pas startowy jak ogień z broni palnej, zmiatając śnieg z betonu i wzniecając chmury wirującej bieli. Pięć minut później samolot stanowił jedynie mglisty ślad na nocnym niebie, trzydzieści tysięcy stóp nad ziemią. Pułkownik Igor Papanin był w drodze. Miejsce przeznaczenia: Biegun Północny 17. * * * — Ciągle ani słowa z Helsinek. — Adams siadając podał Dawesowi zadrukowaną kartkę papieru. — Właśnie nadeszło. Zaczynam obawiać się, że Winthropa mogło spotkać coś złego. — Doszedłem do tego wniosku parę godzin temu — Dawes ledwo rzucił okiem na wiadomość. — Założę się, że nie usłyszysz od tego chłopaka życzeń na Boże Narodzenie. Ironia losu sprawiła, że to właśnie Papanin był człowiekiem, który nieświadomie zaalarmował Dawesa. Ze wzrastającym niepokojem generał od kilku godzin śledził strumień informacji napływający ze statków, samolotów meteorologicznych i satelitów orbitujących nad Arktyką. Wszystkie doniesienia wskazywały na to, że zaczyna się tam dziać coś ważnego. Najpierw Dawes dowiedział się, że radziecki śmigłowcowiec „Górki" zmienił kurs, że pełną parą płynie na północ, w stronę pola lodowego. Godzinę później nadeszła informacja, że sześć statków floty trawlerów k49, statków zapakowanych po brzegi sprzętem elektronicznym, rezygnując ze szpiegowskiego rendez-vous w pobliżu terenu ćwiczeń marynarki NATO Sea Lion, zwróciło się na północ. Na koniec poinformowano go, że ogromny radziecki statek badawczy „Rewolucja", będący w swoim dziewiczym szpiegowskim rejsie ze stoczni w Nikołajewie do wybrzeży Morza Czarnego, również zmienił kurs. — Zbliża się do gardzieli Ice-berg Alley — oznajmił generał Adamsowi. A potem wykonał pilny telefon. 59 Zaledwie trzydzieści minut później mężczyzna w schludnym garniturze i okularach w rogowej oprawie na nosie przybył do biura Dawesa. Asystent prezydenta i jego najbliższy zaufany słuchał uważnie przez piętnaście minut, zanim się odezwał. — Lemuel, to jest rozstawienie. Jeżeli prezydent pojedzie na spotkanie do Moskwy z „mapami Katarzyny" w kieszeni, będzie mógł rozmawiać z pozycji przewagi i uzyskamy od Rosjan koncesje, na których nam zależy... W taki sposób Dawes otrzymał pozwolenie na osobiste podejmowanie decyzji, bez konieczności uzyskiwania aprobaty Waszyngtonu. — O ile nie spowodujesz żadnych międzynarodowych incydentów — przestrzegł go błyskotliwy asystent. — To mogłoby przekreślić spotkanie na szczycie... * * * Dawes myślał o tym zastrzeżeniu wyciągając z kieszeni kartkę papieru i podając ją Adamsowi. — Nie pokazałem ci jeszcze informacji meteorologicznych, które przed chwilą dostałem. Gęsta mgła pojawiła się znikąd i zakryła Target-5. Zdaje się, że to jednak będzie Operacja Beaumont. Adams przeczytał raport i milcząc zapiął pasy. Boeing, na pokładzie którego się znajdowali, podchodził do lądowania. W dali widniały, błyszczące w bieli nocy, dwa bliźniacze łańcuchy świateł lotniska. Dawes powziął pierwszą decyzję. Leciał na skraj szachowej planszy, by osobiście nadzorować działania. Miejsce przeznaczenia: Curtis Field. Rozgrywka LODOWE MORZE Niedziela, 20 lutego Prowizoryczny pas startowy na Biegunie Północnym 17 pędził w kierunku bizona. Radziecki pilot wycelował nos samolotu pomiędzy dwa rzędy świateł rozmazanych teraz w ciągłe linie, zaniknął przepustnice i zaczął się modlić. Pas był dla bizona za krótki. Z ciemności wypłynął lód i pognał do tyłu. Koła dotknęły ziemi, bombowiec przechylił się. Pilot zacisnął zęby i wdusił hamulce. Chmury śniegu uniosły się w górę oblepiając okna jak najgęściejsza biała mgła. Kawałki lodu bombardowały podwozie, stukając o nie z impetem milionów kuł karabinu maszynowego. Samolot pędził połykając pas startowy... — Ekscytujące, nieprawdaż, Kramer? — zauważył Papanin. Kramer był zeszty wniały, sparaliżowany ze strachu, obciągnięte rękawiczkami dłonie kurczowo zacisnął na poręczach fotela. Sybirak z zainteresowaniem obserwował, jak Litwin wpatruje się z napięciem w przestrzeń, nie mogąc wydobyć słowa. I to jest — pomyślał Papanin — wykwalifikowany śledczy. Człowiek, który idzie do piwnicy i wyciska zeznania z biednego, załamanego podejrzanego. Wypoć to z siebie, mój mały Litwinie, wypoć. Bombowiec zatrzymał się piętnaście metrów przed nieuchronną zagładą. — Teraz możesz się już odprężyć, Kramer — powiedział Papanin dobrotliwie. Wyjrzał przez okno, na chwilę znieruchomiał, potem zdarł z siebie pasy przytrzymujące go w fotelu. Żaden z ponad pięćdziesięciu mężczyzn znajdujących się na pokładzie za jego plecami nie zdążył się nawet poruszyć, gdy on był już przy drzwiach. Otworzył je, nim obsługa naziemna podstawiła metalową drabinkę do kadłuba, i zawisł do połowy wychylony z maszyny, wpatrując się w księżycową noc. — Odleciał? Cholera jasna! Stojąc u stóp drabinki dostawionej wreszcie do bizona, wsadziwszy ręce głęboko w kieszenie parki, Papanin powtórzył pytanie, przeplatając je niecenzuralnymi przerywnikami i mierząc spojrzeniem szefa bazy, doktora Aleksieja Mińskiego. Podobnie jak Kramer, szef bazy był krępym mężczyzną niewielkiego wzrostu. Oczy przesłonił goglami, które odbijając światło księżyca, nadawały mu złowieszczy wygląd. Rozwścieczył Papanina w ciągu jednej chwili. 62 — Co odleciało, panie pułkowniku? — Na litość boską! Ten samolot, który widziałem, gdy podchodziliśmy do lądowania. — Odleciał na zachód... — Radar! Sprawdziliście na radarze? — Nie, panie pułkowniku. Jedną chwileczkę. Zaraz wrócę... — Co za śmierdzące gówno — warknął Papanin dla informacji Kramera, który właśnie dotarł za nim do podnóża drabinki. — Stanowi większe niebezpieczeństwo niż niedźwiedź polarny. Jest kompletnym idiotą! Od tej chwili Miński ma być wewnątrz9. — Stał z rękoma w kieszeniach parki rozglądając się wokół i widząc wszystko. Ponury obraz radzieckiej bazy wywarł na nim głębokie wrażenie. Ćwierć mili od niej w każdą stronę lód był jeszcze dosyć gładki, ale za nim rozciągał się zamrożony wir pola lodowego. Straszliwy galimatias płyt lodowych spiętrzonych w sterty, wyglądających, jak gdyby lada chwila miały rozpaść się i zakryć wyspę. — To miejsce nie przetrwa długo — zauważył. W odróżnieniu od amerykańskich stacji badawczych, gdzie pas startowy umieszczano zawsze w pewnej odległości od samego obozu, prefabrykowane baraki na Biegunie Północnym 17 z płaskimi dachami pokrytymi śniegiem znajdowały się zaledwie trzydzieści metrów od zaimprowizowanego lotniska. Maszt radaru dominował nad niewielką kolonią, wznosząc się na wysokość stu stóp. Podobne do skrzydła ucho obracało się, ogarniając swoim zasięgiem wszystkie strony świata. Sybirak wydał Kramerowi zwięzłe rozkazy i zwrócił się do Mińskiego, który właśnie nadbiegł z powrotem, ślizgając się po lodzie. — Na radarze wygląda już jak ślad po szpilce — wydyszał Miński zza zaparowanych gogli. — Gdy zobaczył wasz samolot, zawrócił prosto na Grenlandię — w jego głosie brzmiało coś na kształt triumfu. Papanin wyciągnął rękę, złapał za gogle i uniósł je na czoło Mińskiego. — Nie potrzebujesz ich w taką noc jak dzisiaj. A może ci się wydaje, że właśnie mamy zamieć? Czy śmigłowce znalazły Gorowa? Przyprowadziłeś go z powrotem? Wysłałeś Śnieżne Koty? Wysiliłeś się, żeby zrobić cokolwiek? — Gorow nie został jeszcze odnaleziony... — Miński zaczynał się denerwować. — Poszukiwania trwają... — Wychodzić! — Papanin ryknął w stronę wyjścia z samolotu i pomaszerował długimi krokami w poprzek pasa startowego, kierując się do obozu. Nie istniało już niebezpieczeństwo, że jakiś amerykański pilot będzie obserwował, co wydobywa się z wnętrza bizona, więc nie zawracał sobie głowy, by rzucić cho- 9W żargonie radzieckiej służby bezpieczeństwa oznacza to, że dany człowiek nie może pod żadnym pozorem opuścić granic Związku Radzieckiego. Według obiektywnych ocen, można przypuszczać, iż do tego ekskluzywnego klubu należy dwieście milionów obywateli radzieckich 63 ciąż jedno spojrzenie na mężczyzn zsuwających się po metalowej drabince. Będąc poza granicami Związku Radzieckiego, Sybirak czuł się znowu wolny. Bez Syrto-wa zaglądającego mu ciągle przez ramię ze swoimi cholernymi sugestiami, miał pełną kontrolę i mógł podejmować decyzje. Dokładna data powstania Specjalnej Służby Bezpieczeństwa nie jest znana, ale gdzieś koło roku 1968 Breżniew doszedł do wniosku, że nie można polegać na KGB w operacjach przeprowadzanych poza granicami kraju. Po śmierci Stalina KGB zostało poskromione. W szeregi tej najbardziej represyjnej organizacji świata wkradła się demoralizacja i rozprzężenie. Zakazane od tej pory tortury fizyczne zastąpiono przez działalność takich placówek jak Instytut Serbskiego10 w Moskwie i w krótkim czasie najwyżsi pracownicy KGB rywalizowali między sobą o utrzymanie się w granicach wyznaczonych przez prawo. Ta zmiana nastrojów idealnie pasowała do nowej koncepcji liberalnej milicji Chruszczowa, ale nie sprawdzała się w działaniach przeprowadzanych poza granicami kraju. Organizacja terrorystyczna bez terroru jest jak impotent próbujący miłości. Tak więc powołano do życia nową organizację. Specjalna Służba Bezpieczeństwa działała wyłącznie poza granicami Rosji Radzieckiej, nie mając żadnych praw na terenie rodzimego kraju. Mogła stosować wszelkie dostępne środki, a ponieważ jej działanie ograniczało się do obszarów innych krajów, nie istniało niebezpieczeństwo, że rozrośnie się w przerażające monstrum Frankensteina, jak KGB. Breżniew uczynił tylko jeden wyjątek od tej reguły. Z powodu narastającego problemu żydowskiego, Papanin utrzymywał pewne siły w obrębie Leningradu. Od chwili opuszczenia Murmańska, Sybirak był jedynym kontrolującym przebieg rozgrywki. — Dlaczego te maszyny nie są w powietrzu? — warknął Papanin. Wskazał sześć śmigłowców stojących za pasem startowym, gdzie umieszczono je na czas lądowania bizona. Miński świńskim truchtem podążał za pułkownikiem. — Właśnie przyleciały z „Gorkiego"... — Powinny być w powietrzu. I szukać! Jaka jest najnowsza prognoza pogody? — Mgła, która w tej chwili odcięła Target-5, ma się przesuwać dalej. To jeszcze bardziej utrudnia poszukiwania... — I znowu się mylisz! Dopóki jest mgła, Amerykanie nie mogą zabrać Goro-wa samolotem. — Zbliżyli się do grupy baraków obrośniętych soplami metrowej długości zwisającymi z dachów; soplami, które nie miały stopnieć aż do wiosny. — Będą próbowali znaleźć go na lodzie i zabrać na wybrzeże Grenlandii — powiedział Papanin na wpół do siebie. — Musimy na zachód od Target-5 rozsypać ludzi w tyralierę. Utrzymywać nad nimi szpaler śmigłowców. Złapiemy Gorowa, 10Instytut Serbskiego specjalizuje sie w udowadnianiu, iż niewygodni systemowi obywatele są obłąkani. Strach przed wizytą w takim miejscu jest wystarczającym bodźcem do podporządkowania się partii 64 kimkolwiek by nie był ten, kto ma go ochraniać. — Czy to nie będzie zbyt ryzykowne? — Mamy doskonały pretekst. Gorow jest szaleńcem, mordercą. Zabił Maro-wa, jednego z naszych oceanografów. Gorow był w Arktyce tak długo, że zwariował. — Nie rozumiem — zaczął Miński. — Marow był członkiem służby bezpieczeństwa. .. — Nie do uwierzenia, że można być takim debilem — wychrypiał Papanin. — Marow właśnie został oceanografem, a Gorow jest kryminalistą, który zabił jednego ze swych towarzyszy, i my musimy go aresztować. To zmienia oblicze całej sprawy z incydentu politycznego w wypadek kryminalny — głos Papanina był barbarzyńsko beztroski. Tutaj, na otwartej przestrzeni, znajdował się w swoim żywiole. To właśnie jego poproszono dziesięć lat temu o przyspieszenie akcji usuwania radzieckich pocisków z terytorium Kuby. Zabrał się do tego dosyć bezpośrednio. Zagroził, że jeżeli Kubańczycy nie będą z nim współpracowali, po prostu zdetonuje pociski na obszarze wyspy. Dziesięć lat później był nadal zwolennikiem działania szybkiego i brutalnego. — Wypadek kryminalny? — zastanawiał się Miński, gdy podeszli do baraków. — To jakaś różnica? — Tak! To oznacza, że jesteśmy upoważnieni do zastrzelenia Gorowa i każdego, kto z nim będzie. W końcu przecież Michaił Gorow jest niebezpiecznym maniakiem. — Papanin odłamał z dachu sopel. — Widzisz, Miński, zaczynamy polowanie na człowieka. * * * Kilka minut po spotkaniu z Beaumontem w Curtis Field, Dawes ponownie znajdował się w powietrzu. Tym razem jako pasażer dwuosobowego samolociku Cessna, gnającego właśnie pasem startowym kończącym się na krawędzi urwiska. Pilot, Arnold Schumacher, który nienawidził brawury, skierował samolot w stronę morza, zostawiając za sobą Grenlandię. Lodowy płaskowyż pod nimi łączył się z pływającym pakiem przylepionym do właściwego lądu. Samolot pędził na zachód jak strzała. — Nie oczekuję, że znajdziesz Target-5 — mruknął Dawes — masz tylko sprawiać wrażenie, że jej szukasz. Sprawdzam warunki. — To okropne — pilot przerwał — sir — dorzucił. — Nie wyobrażam sobie nikogo, kto usiłowałby dotrzeć do bazy w tych warunkach. Jak tylko mgła się przerzedzi, będziemy musieli tam polecieć. Normalnie, jak zazwyczaj. — Przesu- 65 nął gumę do żucia za drugi policzek. — To jest właśnie cały problem z wami, ludźmi stąd. W głowie wam tylko silniki i maszyny. Nie możecie sobie wyobrazić, że ktoś mógłby walczyć z polem lodowym o własnych siłach. Robimy się zwiotczali, Schumacher. Jeżeli PAN AM nas nie zabierze, to nie lecimy. — Nie jestem PAN AM... — I wyjmij z ust tę gumę, kiedy mówisz do mnie. Szlag by cię trafił, kolego — pilot mimo wszystko lubił takich ludzi. W końcu nikt nie był tu po to, by go rozpieszczano. Wiedział, że jest po prostu jednym z wielu chłopaków z pensją wysokości jednej dziesiątej tego, co dostaje ten waż- niak. Samolot przedzierał się przez zimną księżycową noc, drobina metalu dwa tysiące stóp nad Arktyką. Wysokość spłaszczała ukształtowane pod naporem lodów grzebienie pagórków, nadawała lodowi wygląd matowego szkła. Pociętego i połupanego szkła. Warunki były bardzo złe. Trzydzieści minut później Dawes nagle wychylił się do połowy z fotela, przeszywając wzrokiem szarą ciemność pod spodem, jednolitą masę kłębiącej się mgły, osłaniającej jednolitą płaszczyznę lodu. Nieco poniżej toru ich lotu krążył mały krępy robaczek przyczepiony do świszczącego wirnika, niemal muskając górne warstwy mgły. — Widzisz to? — wykrzyknął Dawes. — Śmigłowiec. Radziecki. — Pilot myślał właśnie o kawałku gumy do żucia przyklejonym pod siedzeniem. — Niszczyciel łodzi podwodnych? — Tak — odparł Schumacher. — Musi być z tego radzieckiego śmigłowcowca na południe od paku. Chcę mu się przyjrzeć bliżej. Nurkuj! Schumacher był rozdrażniony zajściem z gumą do żucia. Żeby tak pokręciło wszystkich generałów. Powinni być zniesieni. Jak podatki stanowe. Zanurkował. Opadł jak bomba. Dawes jednak, zakleszczony w swoim fotelu, był na to przygotowany. Kiedy cessna zaczęła opadać coraz niżej w stronę podchodzącej do nich mgły, radziecki śmigłowiec znajdował się na granicy mglistego morza, lecąc w ich kierunku. Schumacher wyszedł z pikowania z szarpnięciem, które powinno było wysadzić Dawesa z fotela, ale on znów był gotów na przyjęcie wstrząsu. Znajdowali się około trzystu stóp nad śmigłowcem. Nagle radziecka maszyna zniknęła, rozpłynęła się we mgle. — O, do diabła! Ciekaw jestem, dlaczego to taka wstydliwa duszyczka? Widziałeś tu wcześniej którąś z nich, Schumacher? — Nigdy tak daleko na zachód. Nie ten model. Właśnie przelecieliśmy nad Target-5 — dodał pilot. — Jest gdzieś w tej brudnej wacie. — W zasięgu wzroku pojawił się kraniec mgły, a za nim wyłonił się lód pływającego pola czysty jak kryształ. — Zbliżamy się do radzieckiej bazy Biegun Północny 17, sir. 66 Nagły przypływ dobrego wychowania u Schumachera zaintrygował Dawesa. — Chcę zajrzeć, co się u nich dzieje. I co ty na to? — Zaraz nas stąd przegonią. Wyślą jakąś maszynę, żeby leciała nad nami i zbliżała się coraz bardziej. Kiedyś prawie miałem tu kolizję. Nie lubią, gdy odgrywamy rolę dobrych sąsiadów. Lecimy dalej, sir? Tam są. Iskry zielono fosforyzującego blasku zagrały na lodzie ukazując pas startowy na wyspie, zdradzając, że jest gotów do natychmiastowego wykorzystania. Nie można było jeszcze dojrzeć budynków, ale widać było coś innego, coś, co właśnie pojawiło się w zasięgu wzroku. Dawes wychylił się do przodu, zmrużył oczy. — Wspaniałe wyczucie czasu! Prawie zasłużyłeś na medal... — Niewielki z tej odległości, diabelski cień opadał z nieba, znacząc drogę smużką gazu, ustawiony nosem do ziemi. Bombowiec Bizon lądował na Biegunie Północnym 17. — Zawracać, sir? — Jeszcze nie! Bombowiec Bizon. Interesujące. Rosjanie nie używają bizonów w roli ark-tycznych taksówek, ale mogą go wykorzystać w razie potrzeby jako szybki środek transportu, by nim przewieźć z Murmańska jakiegoś ważnego człowieka. Albo grupę ludzi. Bizon opadł na ziemię, przepłynął między rzędami świateł. Teraz Dawes mógł już zobaczyć budynki — cienką wiązkę ciemnych plamek. Ruchomy punkcik pomiędzy światłami zatrzymał się, zielone robaczki świętojańskie zbladły i zgasły. — Mają nas na radarze — ostrzegł Schumacher. — Teraz wyślą samolot. — Najpierw muszą zapalić światła. Popatrz w dół. Z wysokości siedmiuset stóp dostrzegli wyraźnie maleńkie żółwie pełznące po lodzie. Śnieżne Koty, sześć sztuk, sunęły na zachód od radzieckiej wyspy, kierując się w stronę Target-5. Prawie nie było widać, że się poruszają. Zdradzały je bruzdy w śniegu, koleiny prowadzące z Bieguna Północnego 17. One i bombowiec Bizon — zastanowił się Dawes. — Zawracaj — zdecydował, a Schumacher zareagował natychmiast, zakręcając przy pełnej szybkości i jednocześnie zwiększając wysokość. — Połącz się z Curtis Field... — Jest zła pogoda... — Połącz się. Próbuj dotąd, aż ci się uda. Wysyłaj cały czas jedno słowo. Nitrogen. Rozumiesz? Nitrogen... Był to zakodowany sygnał, na który czekał Beaumont, sygnał, by ruszać w drogę do Target-5. Niedziela, 20 lutego, 16.00 — poniedziałek, 21 lutego, 24.00 Dwa sikorskie schodziły w dół pionowo, jak spuszczane na sznurku. Opadły na lód w odległości ponad stu mil od wybrzeża Grenlandii. Zbliżał się krytyczny moment. Każde lądowanie na nieznanym terenie stanowi moment krytyczny. Po pierwsze, nigdy nie można z całą pewnością ocenić z powietrza, czy maszyna schodzi na twardy lód. Może on wyglądać bardzo solidnie, a potem, gdy płozy go dotkną, łamie się i śmigłowiec wpada do oceanu. Po drugie, jeżeli nie posadzisz maszyny na płaskiej powierzchni, może się ona przechylić i potem przewrócić. Wirujący rotor pierwszy zderzy się z lodem. Ludzie w maszynie przygotowują się do wyjścia, a za chwilę stalowe łopaty szatkują ich na drobne kawałki. Jeżeli oczywiście nie wybuchnie paliwo. W takim przypadku wszyscy zamienią się w popiół. Dlatego właśnie Beaumont w napięciu oczekiwał uderzenia, które będzie nieomylnym znakiem, że wylądowali na pływającym polu lodowym. Usadowiony w fotelu obserwatora obok pilota, z profesjonalnym zainteresowaniem przyglądał się dłoni opartej na wolancie kontrolującym schodzenie. Ręka ta wyglądała na zupełnie spokojną. Popatrzył na twarz pilota, czy raczej na te jej fragmenty, które były widoczne spod hełmu, gogli i słuchawek. Twarz również wyglądała na spokojną, pomijając lekko zaciśnięte usta. W rzeczywistości pilot Rainer, oczekując na wstrząs, szczękał zębami. Za Beaumontem znajdował się Sam Grayson, rozciągnięty na składanym fotelu, i dziewięć psów. Dziewięć skamlących psów, którym nie podobało się gwałtowne opadanie. Wyładowane sanie uzupełniały ten stłoczony bałagan. Horst Lan-ger, również z saniami i z pozostałymi psami, znajdował się w drugiej maszynie, którą Beaumont widział przez kopułę z prespexu. Anglik zerknął na zegarek. Opuszczą się na lód za trzydzieści sekund, tak powiedział Rainer. Dwadzieścia sekund do wyjścia. — Czy normalnie zaryzykowałbyś lądowanie tutaj? — zapytał Beaumont kilka minut wcześniej. — Nie! — odpowiedź Rainera była nieprzyjemnie bezpośrednia. — Ale mam 68 rozkaz dostarczyć was tak daleko, jak to możliwe. Musimy więc ryzykować, prawda? Beaumont zakrył uszy izolującymi słuchawkami. Wszystko wibrowało: podłoga pod jego stopami, kopuła, instrumenty pod rękami Rainera. Oparł dłoń na psie, który ułożył się przy jego boku. Czuł wibracje nawet przez futro biednego zwierzęcia. Psy nie mają nic przeciwko samolotom, ale nie znoszą śmigłowców. Schodzili coraz niżej. Dziesięć sekund do wyjścia. Być może dziesięć sekund do końca życia. Znajdowali się teraz już na tyle nisko, iż widzieli lód pod kopułą. Zastygły żywioł. Jak wzburzone, nagle zamarznięte, rozmazane morze. Rozmazane, ponieważ kopuła zaparowała od strony kabiny. Obraz ponurej lodowej pustki podrygiwał nieprzyjemnie. Gdy otworzyli drzwi, temperatura spadła o dobre osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt stopni, tamując oddech. Oby maszyna wylądowała pewnie, oby tylko się nie przewróciła. Pod kadłubem umocowano płozy, one powinny zwiększyć stabilność. Jeżeli jedna z nich nie zacznie się ześlizgiwać, a druga nie utknie w jakiejś dziurze. Rainer spojrzał na Beaumonta, ten puścił do niego oko. Odzewu nie było i Beaumont dostrzegł, iż oczy pilota za goglami stały się jakby szklane. Rainer był przerażony. I wtedy płozy dotknęły lodu. Maszyna przechyliła się na bok. Beaumont czuł, jak po jego stronie opada coraz niżej. Dłoń Rainera tworzyła całość z drążkiem. — Pieprzyć to wszystko. Szkoda, że akurat nie byłem chory. — Psy, wyczuwając niebezpieczeństwo, zaniosły się rozpaczliwym skowytem. Łopaty rotora wirując cięły powietrze, a maszyna ześlizgiwała się nadal. W kabinie panowało napięcie tak wielkie, że niemal dotykalne. Trzech mężczyzn było mokrych ze strachu. Niespodziewanie maszyna znieruchomiała, ślizganie ustało. Rainer wyłączył silnik i podniósł gogle odsłaniając twarz pokrytą kropelkami potu. — Ładne lądowanie — powiedział Beaumont, ściągając słuchawki i robiąc ruch w kierunku drzwi. — Zaraz! — Przecież czekam. Aż się rotor zatrzyma. Można wysiąść bezpiecznie, tylko trzeba pochylić się nisko, lecz Rainer nie wiedział, że Beaumont zna się na rzeczy, bo przemierzył śmigłowcem całą Arktykę wzdłuż i wszerz. Wreszcie Anglik otworzył drzwi i do wnętrza wtargnęło ostre jak nóż arktyczne powietrze. Zeskoczył na lód i ostrożnie stąpając oddalił się od maszyny szukając sikorskiego Langera. Zmarszczył brwi, widząc, że ten podchodzi do lądowania na nierównym terenie pochylonym przez napór mas lodu. Rozbije się! Grayson wypuścił ze śmigłowca psy, które wyskakiwały z maszyny i biegały dookoła niej ujadając radośnie, zachwycone odzyskaną wolnością. Ćwierć mili na wschód wznosił się w świetle księżyca wał mgły. Szara kurtyna przyczepionej do lodu brudnej chmury. Po chwili maszyna, w której leciał Langer, zniknęła 69 z pola widzenia za ostrym grzbietem lodowych płyt. Widać było nad nim jedynie rozmazaną plamę łopat wirnika. — No, w porządku — zadudnił za plecami Anglika silny głos Graysona. — Przez moment wydawało mi się... — Nie, nie w porządku! Przewraca się! Beaumont ruszył biegiem przez lód, buty uderzały w łamiącą się pod ciężarem człowieka cienką skorupkę. Cały ten obszar był zamarznięty od bardzo niedawna. I groźnie niestabilny. Anglik biegł najszybciej, jak mógł bez ryzyka poślizgnięcia, z sercem w gardle, widząc, że plama utworzona przez wirujące śmigło nie była już pozioma. Pochylała się nad grzbietem coraz bardziej ukośnie. Dotarł do wyłomu w płytach lodowych i ujrzał, że Langer zaczął już działać. Drzwi stały otworem, a psy rozpierzchły się po cienkim lodzie i biegły w stronę wyłomu, wzniecając łapami ciemne fontanny grząskiego mułu. Sikorski przedstawiał niecodzienny widok: lewa, unieruchomiona płoza, znajdowała się już pod powierzchnią, korpus powoli opadał i maszyna przechylała się coraz bardziej, a rotory wirowały nadal z pełną szybkością. Beaumont nie mógł sobie wyobrazić bardziej niebezpiecznej sytuacji. Biegnąc zastanawiał się, co do cholery robi pilot. Dlaczego nie wyłącza silnika? W drzwiach ujrzał Lange-ra dźwigającego sanie i przygotowującego się do zepchnięcia ich na lód. — Zostaw to! — krzyknął Beaumont, ale ostrzeżenie zginęło w ogłuszającym ryku. Skoczył naprzód, podciągnął się do wnętrza kabiny, gdzie za pulpitem siedział pilot Jacowski. Sięgnął nad nim i wyłączył silnik. — Wyciągnę go — wrzasnął pilot. — Spróbuj uruchomić silnik, a rozwalę ci łeb — warknął Beaumont. — Nasze życie zależy od tych sań. Pomóż je wyciągnąć. Maszynę można zastąpić. Nas nie. — Wycofał się z kabiny, by pomóc Langerowi. — Ostrożnie, Horst. Cały ten lód jest jak gąbka... — ujrzał, że w otworze pojawiła się głowa Graysona — Sam, asekuruj na dole. Mogą zjechać... — Szybciej tam, zaczynam się zapadać — odkrzyknął Amerykanin. Z wysiłkiem wysunęli pełne sanie i zbalansowali je na krawędzi korpusu maszyny. Beaumont zeskoczył, by pomóc Graysonowi przejąć ciężar. Sikorski zastygł w chwilowym bezruchu, ale trwał nachylony pod ostrym kątem. Ostrożnie opuszczali sanie i ustawiali je na lodzie. Natychmiast zaczęły się zapadać, więc Grayson i Langer złapali za uprząż i zaczęli odciągać je na mocniejszy lód, w pobliże wyłomu. Beaumont spojrzał na Jacowskiego, który w dalszym ciągu siedział za pulpitem. — Jeśli tam zostaniesz, będziesz miał oryginalną trumnę. — Spróbuję go wyciągnąć. — Najpierw zobacz, jak to wygląda. Chyba że chcesz, by ktoś skorzystał z twojego ubezpieczenia. 70 Jacowski ostrożnie zszedł na lód i poczuwszy, jak zapadają mu się buty, pospiesznie dołączył do Beaumonta, na nieco pewniejszy grunt. Śmigłowiec wyprostował się teraz, znowu stał niemal pionowo, ponieważ prawa płoza zsunęła się na głębokość lewej. — Następny problem, to jak się go pozbyć — stwierdził otwarcie Beaumont. — Musimy go ruszyć. W górę, albo w dół, wszystko jedno. Nie może tu zostać w roli drogowskazu, żeby informować wszystkie radzieckie śmigłowce, w którym miejscu weszliśmy w mgłę. Myślę, że jeśli silnik zacznie pracować, wibracje go pogrążą. — Ta maszyna jest własnością rządu — zaczął groźnie pilot — należy do Arctic Research Laboratory w Point Barrow. Możemy ściągnąć pomoc i wydostać ją stąd... — Ruszymy ją teraz. W górę, albo w dół, lepiej, żebyś się zdecydował, zanim uruchomię silnik. — Keith, to cholernie niebezpieczne — zaprotestował Grayson, który właśnie wrócił, by sprawdzić, co zatrzymało Beaumonta. — Jeżeli zacznie się obsuwać zbyt szybko, z tobą wewnątrz... Beaumont wdrapał się już ostrożnie do kabiny, obserwując jak maszyna reaguje na ciężar jego ciała. Nic się nie wydarzyło, więc usiadł w fotelu pilota i sprawdził, czy wszyscy stoją w bezpiecznej odległości. Jacowski cofnął się aż do wyłomu, Grayson czekał tuż poza zasięgiem łopat rotora. Uruchamianie silnika w tych okolicznościach było zadaniem, jakiego Beaumont nie życzyłby najgorszemu wrogowi, ale maszyna musiała zniknąć. Obojętne czy na niebie, czy pod arktycznym lodem. Możliwość, że uda mu się wyciągnąć ją z lodu i posadzić na bezpiecznym gruncie — w pobliżu drugiego sikorskiego — była bardzo prawdopodobna. Wszystko zależało od tego, z jak dużą siłą grząski szlam uwięził płozy. Jednak było bardziej prawdopodobne, że uruchomienie silnika spowoduje pęknięcie lodu, wyłamanie się z niego płóz i zatopienie śmigłowca. W takim przypadku, by uniknąć pogrzebania żywcem razem z maszyną, Beaumont musiałby ją szybko opuścić. Włączył zapłon. Przez chwilę miał wrażenie, że zdoła uratować śmigłowiec. Maszyna zadrżała — czuł siłę próbującą unieść ją w górę — lecz nagle zaczęła coraz szybciej zagłębiać się, przechylając w lewo. Jednym szarpnięciem otworzył drzwi, wyskoczył, poślizgnął się i rozciągnął na lodzie jak długi, tuż pod pochylającą się, opadającą na niego maszyną. Jak w prasie został uwięziony pomiędzy lodem a coraz bliższymi łopatami wirnika. Uniósł się na kolana czując, że lodowa breja wypełnia mu buty, że stają się coraz cięższe i ściągają go w dół. Łoskot wirnika ogłuszył go, breja wciągała stopy, dłonie szukały oparcia na pewniejszym gruncie. Wówczas inne dłonie, dłonie Sama Graysona chwyciły go silnie. By zahamować ślizg, Beaumont podwinął palce stóp, przykucnął i obaj na zgiętych nogach 71 odsuwali się najszybciej jak mogli. Łopaty rotora wirowały nie wyżej niż stopę nad nimi: na karku czuł silny prąd powietrza. Ciągle nisko pochyleni znaleźli się wreszcie w odległości jarda od rozedrganego metalu. Przy wyłomie odwrócili się jeszcze na chwilę. Silnik kaszlnął i zamarł. Kadłub osiadł na mule, motor zasysał czarny brud, a wirnik krążył nadal, teraz już tylko siłą rozpędu. — Schowajcie się za grzbiet — ostrzegł Beaumont, przewidując, że łopaty oderwą się od kadłuba i ruszą przez lód, tuż nad jego powierzchnią. Jednak ostrzeżenie okazało się zbędne. Korpus opadał nieco wolniej i gdy łopaty dosięgły podłoża, były niemal nieruchome. Przez jakiś czas jeszcze rozpryskiwały dookoła ciemne, brudne krople, następnie znieruchomiały. Szlam rozstąpił się na boki. Si-korski został wessany z przeraźliwym mlaśnięciem i w końcu wszystko zakrył brudny muł. — Ta maszyna była własnością rządu — powtórzył zirytowany Jacowski. — Powiedz im, żeby wzięli inną złotą sztabkę z Fort Knox — zasugerował Beaumont. * * * Naturalną reakcją po wyjściu z niebezpieczeństwa była chęć odpoczynku, spowolnienie ruchów. Beaumont nie dopuścił do tego, poganiając wszystkich, każąc wydobyć drugie sanie z ocalałego sikorskiego, zaprzęgać psy i uciekać, zanim pojawią się radzieckie samoloty. — Chcę, żebyśmy znaleźli się pod osłoną mgły w ciągu piętnastu minut. Tam będziemy niewidoczni. Nim ruszyli, miała miejsce jeszcze jedna krótka wymiana zdań. — Będziemy musieli złożyć raport na temat tego, co się stało ze śmigłowcem — zawołał Rainer ze swojej maszyny. — Oczywiście! W trzech egzemplarzach — odkrzyknął Grayson. — Nie zapomnijcie, że władze lubią raporty w trzech egzemplarzach! Jacowski zatrzasnął drzwi, a Rainer uruchomił silnik maszyny. Pięć minut później stały już zmontowane dwie pary sań, a zaprzęgnięte do nich psy były gotowe do drogi. Sikorski odleciał ginąc w nocnym mroku, wracał do domu. Dojmujące uczucie samotności ogarnęło trzech mężczyzn w chwili, gdy maszyna zniknęła z zasięgu ich wzroku. Spadła na nich zatrważająca cisza arktycznej pustki. Zostali na lodzie, samotni, o sto mil od Grenlandii, stanowiąc ledwie widoczny ślad na zamarzniętym morzu. Trzech mężczyzn, osiemnaście psów i dwie pary sań. Lód, na którym stali, miał najprawdopodobniej około dwunastu cali grubości. Z wyjątkiem miejsc, gdzie zaledwie ciężar jednego psa mógł przedziurawić cienką powłokę. Gdzie wszyscy mogli zapaść się w czarną mroźną wodę, po której ta 72 wyspa lodowa płynęła. Nawet tam, gdzie lód wydawał się solidny i stały, poruszał się przecież cały czas. Niesiony ogromną siłą Prądu Wschodniogrenlandzkiego dryfował z szybkością ponad dziesięciu mil dziennie na południe, w stronę Iceberg Alley. Pod lodem okrywającym ocean przelewała się woda o głębokości dziesięciu tysięcy stóp. Beaumont przejął od Graysona zaprzęg prowadzący. — Szybko, ruszamy — powiedział. — Będę szczęśliwy, kiedy wreszcie znajdziemy się we mgle. — Wygląda wyjątkowo zachęcająco — skrzywił się kwaśno Langer. Ten dwu- dziestoośmioletni Niemiec spędził dwa lata w Londynie i Beaumont nieraz miał okazję przekonać się, że angielski Langera był znacznie bardziej idiomatyczny niż jego własny. — Wygląda jak grochówka11. — W środku nie będzie tak źle — odparł Beaumont i ruszyli. Początek marszu wymagał zawsze największego wysiłku. Trzeba było zmusić do ruchu psy i swoje własne niechętne nogi, ścierpłe w ostrym arktycznym powietrzu. Horst rozwiązał ten problem we właściwy sobie sposób. Jedną dłonią uchwycił rączkę sań, w drugą wziął bat. Mgła wyglądała diabelnie nieprzystępnie. Szara nawałnica wisiała nad lodem jak groźba; bura para wznosząca się wysoko nad ziemią i szczelnie przylegająca do gruntu. Panowało przenikliwe zimno, ale nie było wiatru, co powodowało, że mgła unosiła się nad lodowym płaskowyżem jak nieruchoma chmura, mogąca kryć niezliczone niebezpieczeństwa. Beaumont najbardziej obawiał się ruchów wewnętrznych części tej lodowej wyspy, które, gdy oni ogarnięci będą mgłą, mogły przemieszczać się otwierając nowe kanały wodne lub zamykać istniejące, wynosząc przy tym ogromne lodowe grzbiety powstające pod ciśnieniem napierających na siebie mas lodu. Torosy* [Torosy — grzbiety lodowe utworzone ze spiętrzonych kier], które mogą w ciągu kilku zaledwie sekund zmiażdżyć człowieka, a nawet pogrzebać pod sobą cały zaprzęg. Strzelił z bata i krzyknął na psy, które ruszyły szybciej. Pociągnęły sanie, biegnąc na naprężonych nogach, z ciałami wyciągniętymi z wysiłku. Wówczas śmiertelna lodowa cisza ustąpiła przed dźwiękami, które powodował człowiek. Dał się słyszeć skrzyp uprzęży, szmer szurających po lodzie psich łap, trzask białej skorupy odrzucanego śniegu, świst batów i uderzenia butów stąpających po twardszym lodzie. Byli w drodze, zbliżali się do waha mgły, do Target-5 zagubionej gdzieś w gęstym całunie. Beaumont kierował pierwszym zaprzęgiem, Langer pilnował drugiego, podczas gdy Grayson, kilka kroków przed nimi, szedł po lodzie sprawdzając kierunek na kompasie. — Już wariuje — krzyknął w pewnej chwili. To był ich następny problem. W tej części świata kompasy notorycznie zawodziły. Langer z łatwością utrzymywał narzucone przez Beaumonta ostre tempo. Bismarck, psi przywódca jego zaprzęgu, wielkie kudłate zwierzę, miał posłuch LPea-soupers — gra słów, jednocześnie oznacza londyńską mgłę 73 wśród pozostałych i umiał je zmusić do szybkiego ruchu. Odgrywał wśród psów rolę Beaumonta. Horst Langer miał pięć stóp i dziesięć cali wzrostu, ciemne włosy, był świeżo ogolony i pochodził z doliny Renu. Cechowała go pogoda ducha, niefrasobliwość, wyrozumiałość i poczucie humoru, za którym kryła się niespodziewana elastyczność i nieoczekiwane umiejętności. Był ekspertem w dziedzinie materiałów wybuchowych, posiadał gruntowne wykształcenie w zakresie wiedzy o pracach związanych z sondowaniem głębinowym i doskonale radził sobie z prowadzeniem psich zaprzęgów. Jak mawiał Beaumont „z Horstem przelecą nad każdym lodem, z innym zapadłyby się w wodę". Niemiec, urodzony w Dusseldorfie, ciągle jeszcze pozostawał w stanie kawalerskim. „Tyle pięknych kobiet na świecie, a ja mam wybrać jedną?" Cztery lata spędził w Arktyce, pracując w różnych bazach amerykańskich. Otrzymał od władz w Waszyngtonie klauzulę dostępu, jak pozostali dwaj. — Coś nie tak, Keith? — zawołał. Beaumont zatrzymał zaprzęg i stał z głową pochyloną na bok. — Zdawało mi się, że coś słyszę. Bądźcie cicho przez chwilę. Czekali. Psy wierciły się w uprzęży zaintrygowane postojem. Wydawało się, że ciężar arktycznej ciszy otacza ich ze wszystkich stron. Beaumont, w futrzanej parce z kapturem, trwał wielki i nieruchomy w świetle księżyca, obracając głowę jak radar, coraz bardziej na wschód. Znajdowali się już blisko wału mgły, zaledwie kilkaset jardów dzieliło ich od wiszącej jak nieruchomy dym brudnej chmury. Wtedy Beaumont usłyszał to jeszcze raz. Leciutkie bit-bit wielkiego śmigłowca, narastające, zbliżające się z każdą sekundą. — Biegnijcie, szybko! W mgłę, zanim nas zobaczą... Samo napięcie w jego głosie postawiło na nogi psy, baty strzeliły i zaprzęgi wyrwały naprzód, a warkot silnika śmigłowca gnał im naprzeciw. Biegli w jego kierunku, w każdej chwili spodziewając się dostrzec maszynę wypływającą znad sinawej mgły. Bismarck wytężył wszystkie siły, jego łapy frunęły nad lodem przy nodze Beaumonta, sanie mknęły po niepewnym gruncie, a pędzący obok nich mężczyźni robili wszystko, by utrzymać je w pionie. W tej chwili jakakolwiek dziura w lodzie oznaczałaby katastrofę, zatrzymałaby ich na otwartej przestrzeni, aż byłoby za późno. Grayson biegł obok Beaumonta, gotów pomóc w prowadzeniu sań. Warkot śmigłowca był już bardzo blisko. Rat-tat-tat... — Beaumont strzelił batem zmuszając psy do szybszego biegu, jednocześnie mocując się z podskakującymi saniami i walcząc o własne życie. — Cienki lód! Gdy Grayson krzyknął, Beaumont przechylił sanie, omijając dół, w którym ukazało się coś ciemnego, zwiastującego zdradziecko niepewny grunt. Warkot śmigłowca przeszedł w głuche dudnienie, co oznaczało, że maszyna zeszła bardzo nisko, na wysokość kilkuset stóp zaledwie. Sanie natrafiły na garb, przechyliły 74 się w lewo i przewróciłyby się, gdyby nie pomoc Graysona. Langer, wymijając przeszkodę, skręcił ostro. Beaumont trzeci raz strzelił batem nad głowami psów, zmuszając je do szybszego biegu. Gnali przed siebie w rozbryzgach wody. Beau- montowi wydawało się, że zauważył coś na niebie, kiedy pogrążali się we mgle. Zaraz potem jego zaprzęg, a za nim sanie Langera zostały połknięte przez szarą watę. Kiedy mgła zamknęła się wokół nich, mieli wrażenie, że nurkują w bezksiężycową noc. Otuliła ich ze wszystkich stron, przylgnęła do twarzy lepką zimną wilgocią, rozmazała kształty psów znajdujących się zaledwie kilka stóp od nich. Beaumont uwiesił się na rączce sań, okrzykiem zatrzymał psy, zwrócił głowę w górę i wpatrywał się w mrok. Nieco przytłumiony warkot silnika zdawał się dochodzić z punktu położonego dokładnie nad ich głowami. — Zdaje się, że radziecki — powiedział Grayson, łapiąc oddech. — Może to rutynowy patrol — zasugerował Langer. — Dla śmigłowca Biegun Północny 17 jest niedaleko stąd. Stale sprawdzają, co robią Amerykanie. — Dźwięk silnika ciągle dobiegał znad ich głów, sprawiając wrażenie, że są obserwowani z powietrza, choć było to zupełnie niemożliwe. — Kołuje — mruknął Beaumont. — Może to jednak patrol — upierał się Langer. — Może szuka Gorowa. — Albo nas — odparował Beaumont. — Jeżeli Tillotson nadał do Leningradu. * * * — Piętnaście niszczycieli... Gdy ostatni śmigłowiec lądował na rzęsiście oświetlonym pasie startowym, Papanin stał przed barakiem dowodzenia. Bliźniacze rotory wirowały zawrotnie, aż dysze zamarły. Maszyny stały w rzędzie, przysadziste kuliste sylwetki wyglądające w świetle księżyca jak brzuchate wrony. Niszczyciele łodzi podwodnych, które właśnie przyleciały z radzieckiego śmigłowcowca „Górki". Urządzenia so-narowe zamocowane pod kopułami wyglądały jak ropne pęcherze. Każdy ż nich zawieszony był na poczwórnej podporze dwukołowego wózka. Kształtem podobne do bomb, obudowy dysz przytwierdzone były do każdej maszyny z prawej i z lewej strony. — W ciągu trzydziestu minut mają być w powietrzu — Papanin zwrócił się do Kramera. — I mają tam pozostać, aż znajdą Gorowa. Mogą zejść po paliwo — dodał. — Mamy tylko po jednym pilocie na każdą maszynę — przypomniał Litwin. — Bardzo ekonomicznie — odparł Sybirak. Trzydzieści minut później flota powietrzna niszczycieli łodzi podwodnych 75 wystartowała, a Papanin obserwował, jak śmigłowce znikają jeden po drugim. To właśnie jedną z tych piętnastu maszyn usłyszał Beaumont, kiedy docierali do krańca mgły. I właśnie ona w ostatniej chwili sfotografowała ich. Zrobiła im zdjęcie teleobiektywem o dalekim zasięgu. * * * Dla trzech mężczyzn i dwóch psich zaprzęgów pierwsze kilka godzin we mgle pełne było diabelnej niepewności. Jeżeli niepewnością można nazwać stan, gdy człowiek w każdej chwili spodziewa się utraty życia. Po pierwsze, nie widzieli dokąd idą. W każdej innej sytuacji Beaumont zarządziłby postój, kazałby rozbić obóz i czekać na przejaśnienie. Zamiast tego brnęli naprzód, potykając się w lodowatej wilgoci, często widząc przed sobą jedynie psa przewodnika. A kiedy widoczność spadła do tego stopnia, że nie było już widać nawet zwierząt, Grayson wysunął się naprzód i badał grunt, tuż za nim szły psy. Jeżeli nie pomylili się w obliczeniach, jeżeli pomiary położenia gwiazd dokonane przez Graysona przy pomocy sekstansu tuż po opuszczeniu sikorskiego były prawidłowe, lodowa wyspa Target-5 znajdowała się zaledwie kilka mil na wschód od miejsca, w którym wylądowali. Jednak w warunkach arktycznych nawigacja nie zawsze spełnia swoją rolę, a Beaumont osobiście mocno wątpił w jej skuteczność. Napięcie wzrosło, gdy usłyszeli nadlatujący drugi śmigłowiec, akurat w chwili, gdy mgła nieco zrzedła. Niespodziewanie znacznie się przejaśniło, zasłona nad nimi zniknęła i blada poświata księżyca przesączyła się przez mrok. Maszyna podchodziła coraz bliżej. — Stop! — Beaumont szarpnął sanie. — Spróbuj uspokoić psy. Sam, chodź tu na chwilę. — Beaumont wyjął z torby przytroczonej do sań noktowizor i oddalił się nieco od zaprzęgu. Nad nim powstała nowa dziura w mglistej zasłonie. Nie mógł zobaczyć księżyca, ale srebrzyste promienie roz- jaśniały wszystko dookoła. Podniósł okulary. Śmigłowiec dudnił mu nad głową. Rozmazany kształt płynący po nocnym niebie pojawił się w polu widzenia naprawdę bardzo nisko. Zniknął na tyle szybko, że Anglik nie zdążył przyjrzeć mu się przez noktowizor, zyskał jednak pewność, że widział radziecką maszynę. Wówczas usłyszał, jak nadlatuje następny. Tym razem, gdy maszyna ukazała się w polu widzenia lecąc śladem poprzedniej, był już przygotowany. W szkłach noktowizora odbił się błysk konturu dyszy, rozmazany kształt głowy pilota, potem wszystko zniknęło mu z oczu. — Niszczyciel łodzi podwodnych — poinformował Graysona wróciwszy do sań. — Nieco dalej krąży następny. Sądzę, że obserwują granice mgły, 76 żeby dowiedzieć się, kto w nią wchodzi. — Albo kto z niej wychodzi. — Tak czy inaczej, to obiecująca sytuacja — podsumował Beaumont przejmując sanie. — Myślę, że Dawes miał rację. Gorow już uciekł. Normalnie nie ma tu tylu radzieckich maszyn. — Obiecująca... również dla nas, jeśli to nas szukają. Ruszyli naprzód, a dźwięk silnika śmigłowca często rozbrzmiewał nad ich głowami. Mgła zamknęła się ponownie, tak że nie mogli być widziani z powietrza. Wędrówka w tych warunkach byłaby trudna nawet przy pięknej pogodzie. W gęstej mgle była wręcz niebezpieczna. Nierówny, pocięty żlebami lód sprawiał, że sanie kolebały się niebezpiecznie z boku na bok, w każdej chwili grożąc przewrotką. Beaumont bardzo szybko zaczął odczuwać ból w ramionach od ciągłego korygowania szarpiących sań. Horst Langer z pewnością przeżywał to samo, a Sam Grayson cierpiał w inny sposób, lecz co najmniej równie mocno. Fakt, że szedł na samym przodzie, podczas gdy mgła stawała się naprawdę gęsta, stwarzał trudne do zwalczenia uczucie trwogi. Stawiając każdy następny krok spodziewał się, że może to być jednocześnie ostatni, że znajdzie się w lodowatej wodzie, w niespodziewanym przesmyku otwierającym czarne wody arktycznego oceanu. Taka wędrówka byłaby bardzo nieprzyjemna w porze letniej, gdy temperatura ustala się na poziomie punktu zamarzania lub stopień czy dwa wyżej. W lutym, przy temperaturze poniżej czterdziestu stopni, było to gorsze niż droga przez piekło. Pomimo ciepłych ubrań. Mieli na sobie długie bawełniane kalesony, po dwie pary skarpet, ciepłe, podbite futrem buty, po dwa wełniane swetry, krótkie kurtki z futrzaną podszewką, a na to wszystko jeszcze parki z wilczej skóry uszyte przez handlarza futer z Alaski, którego Beaumont poznał w Fairbanks. Mimo takiego ubioru cały czas marzli. Ręce traciły czucie, niewielkie części twarzy wystające spod futrzanych kapturów były obolałe i wilgotne, ciągle wilgotne, oblepione przez lepką mgłę, która wciskała się wszędzie, utrudniając marsz. Ponieważ Curtis Field opuścili w dużym pośpiechu, po pięciu godzinach drogi zatrzymali się, by przygotować posiłek. Na szczęście nie dotyczyło to psów, które należało karmić co czterdzieści osiem godzin. Omotani kokonem szarej mgły siedzieli na saniach przeżuwając pemikan, rodzaj suszonego mięsa, które smakowało raczej jak stara skóra. Przez cały posiłek denerwował ich irytująco bliski dźwięk silnika śmigłowca. — Dlaczego to gówno nie zleci na łeb z braku paliwa? — zainteresował się Langer. — Bo tankuje na Biegunie Północnym 17 — mruknął Beaumont. — Tak mi się właśnie zdawało. — To po co pytasz? Kłopoty pojawiły się, kiedy jedli, ale oni nic o nich nie wiedzieli, ponieważ warkot radzieckiej maszyny zagłuszał wszystko. Pod koniec posiłku Beaumont 77 wziął od Graysona kompas i spróbował go ustalić. Śmigłowiec wreszcie zrezygnował i odleciał na wschód. Beaumont wstał i ciągle trzymając kompas w ręku, zaczął uważnie przyglądać się czemuś w oddali. Zamarł ze wzrokiem wbitym w dal, skąd dochodził nikły dźwięk, ledwie możliwy do odróżnienia w ciszy zapadłej po zniknięciu śmigłowca. Tylko Beaumont go usłyszał. Dźwięk, który nie miał prawa brzmieć tutaj: leciutki plusk wody. Delikatny, falujący odgłos. — Zaraz wracam — rzucił szybko. — Nie ruszajcie się stąd. Po niecałych pięciu minutach wrócił do dwóch pozostałych, nie podejrzewających jeszcze, że stało się coś złego. Langer zrozumiał jego rozkaz jako ostrzeżenie, by nie oddalać się nigdzie ze względu na możliwość zgubienia drogi we mgle. Stał przy saniach, gotów do dalszej drogi. Beaumont oddał Graysonowi kompas. — Na razie nie będziemy tego potrzebowali — oznajmił spokojnie. — Nie mamy dokąd iść. Dryfujemy na małej krze odłamanej od paku... — To niemożliwe — wybuchnął Langer. — Musielibyśmy słyszeć pękanie lodu, to robi zawsze bardzo dużo hałasu. — Zapominasz o warkocie śmigłowca, a poza tym akurat teraz lód odłamał się z umiarkowanym hałasem. Na tyle umiarkowanym, że nie usłyszeliśmy go przez łoskot tej radzieckiej maszyny. — Beaumont zrobił ręką nieokreślony gest. — Idź w którąkolwiek stronę, a zlecisz do wody, zanim przejdziesz trzydzieści jardów. Jesteśmy na bezludnej wyspie, na lodowej płycie dryfującej nowym kanałem. Lepiej, żebyśmy coś wymyślili. Nie jesteśmy już na polu lodowym. Jesteśmy na morzu. * * * Tak więc nastąpiło najgorsze. Na polu lodowym powstały nowe szerokie kanały, powiększające się szlaki wodne, które mogły mieć wiele mil szerokości. Niekiedy wiatr, a czasem prąd bezustannie drążący lód od spodu otwiera nowe przesmyki łamiąc pokrywę. Gdy zatrzymali się na posiłek, mogli znajdować się blisko brzegu kanału i akurat fragment lodu, na którym płynęli, niewielka odosobniona kra, odłamał się od reszty. Wcześniej czy później kanał zamknie się ponownie, chyba że przesmyk znajdował się zbyt blisko otwartego morza. Wówczas będą dryfowali po oceanie tak długo, aż zamarzną na śmierć. Beaumont teraz najbardziej obawiał się ponownego zetknięcia brzegów kanału i dlatego zarządził stan ciągłego pogotowia. Nie jest to proces łagodny ani długotrwały. Lód zamyka się jak imadło, z impetem dwóch wielkich stalowych okrętów, które zderzają się ze sobą. Wydaje przy tym dźwięk podobny do huku tysięcy salw artyleryjskich, przerażający grzmot słyszalny dookoła w odległości 78 wielu mil. I tak samo, jak stalowe płaszczyzny rozbitych okrętów, tafle lodu scze-piają się ze sobą. Jednocześnie, pod wpływem ciśnienia napierających na siebie mas lodu, powstają torosy wznoszące się na wysokość nawet trzydziestu stóp. Ich czuby łamią się i spadają, miażdżąc wszystko na swojej drodze. Tak więc, gdy brzegi pola lodowego zetkną się ze sobą, niewielka lodowa tratwa zostanie uwięziona pomiędzy nimi i zgnieciona jak orzech. Oto dlaczego musieli być w ciągłym pogotowiu. Próbując dostrzec niebezpieczeństwo, zanim będzie za późno, Beaumont wystawił Graysona i Langera na przeciwległych krańcach niewielkiej wyspy. Do sań przywiązał grubą linę i przeciągnął jeden jej koniec do każdego z wartowników, aby w chwili, gdy spostrzegą zbliżające się pole lodowe, mogli szybko odnaleźć drogę przez mgłę. Podczas gdy oni stali na wyznaczonych pozycjach jak wachta na statku, Beaumont karmił psy. W pewnej odległości od zwierząt pociął na mniejsze kawałki mięso morsa i rzucił im je. Pożarły posiłek w mgnieniu oka ze zwykłym u nich brakiem dobrych manier. Nie była to jeszcze pora karmienia psów, ale Anglik chciał je uspokoić. Kra płynęła nadal w dziwaczną pustkę. Nie miało się wrażenia ruchu. Niewielka wysepka była na tyle duża, że dawała złudzenie bezpieczeństwa, a w szarości nocy nie obudził się nawet najmniejszy powiew wiatru. Jednak prąd wytrwale niósł krę na południe, coraz dalej od Target-5. Langer pozostawiony samemu sobie na krańcu lodu przykucnął i usiłował dojrzeć cokolwiek poprzez gęstą mgłę. Cholernie beznadziejne zadanie — myślał. Widział poprzez szary całun nie dalej niż na odległość sześciu stóp. W rzeczywistości jednak nie było tak beznadziejnie, jak się mogło wydawać. Zbliżenie krawędzi pola lodowego, wynurzającego się z mgły jak pływająca platforma, powinno być poprzedzone przez zakłócenie powierzchni wody, niewielkie fale popychane masami lodu. Dlatego pierwszym ostrzeżeniem powinna być woda pojawiająca się wokół jego butów. Woda pomiędzy brzegiem kry a mgłą wyglądała jak czarna oliwa, pokryta tu i ówdzie brudnymi połyskliwymi łatkami formującego się na jej powierzchni lodu. Temperatura utrzymywała się na poziomie niemal pięćdziesięciu stopni poniżej zera, co sprawiało, że morze przez cały czas próbowało zamarznąć, utworzyć na powierzchni nowe płyty lodu. Nie pozwalał na to jedynie stały ruch prądu. Langer nie widział sań ani psów. Gdy rozglądał się dookoła, dostrzegał wszędzie jedynie brudną parę wodną. Ogarniało go nieprzyjemne wrażenie izolacji. Nie mógł się pozbyć uczucia, że jest zdany tylko na siebie, że płynie na malutkim fragmencie kry, który odłamał się od ich tratwy, fragmencie niewiele większym niż blat stołu. Poczuł na plecach zimne dotknięcie strachu. Wytężył słuch. Jeżeli lód, na którym trwał przycupnięty, wyłamywałby się z kry, powinien usłyszeć ostrzegawczy zgrzyt. Mógł on być bardzo cichy. Nie miał możliwości sprawdzenia, jakiej grubości jest lód tworzący małą wyspę, ale jeżeli odłamałby się fragment, powinien zabrzmieć krótki trzask. 79 Przykucnięty na krawędzi, z kapturem naciągniętym na czoło, Langer wyglądał jak futrzaste zwierzę we mgle i, pomimo tak wielu warstw ubrania oraz mitenek pod grubymi rękawicami, czuł, że jego ciało również zamienia się w kawałek lodu dryfujący po morzu. Ręce mu ścierpły, nogi bolały ze zmęczenia, twarz zaczynała zdradzać objawy odmrożenia. Mimo wszystko strach trzymał go w napięciu i gotowości. Nagle usłyszał to. Dygocząc stanął na sztywnych nogach. Był sam. Fragment lodu, na którym stał, odłamał się od kry. Wystarczyło, by zrobił dwa kroki w jakimkolwiek kierunku, a znajdzie się w marznącej wodzie, która zabije go w ciągu trzech minut. W panicznym strachu obrócił się do tyłu. Kurtyna mgły przylgnęła mu do twarzy. Był całkowicie sam, stracił dwóch towarzyszy i nigdy już nie zobaczy człowieka. Ogarnęło go ślepe przerażenie. Zadrżał, zacisnął zęby. Na rany Chrystusa, weź się w garść! Przez chwilę stał bez ruchu drżąc na całym ciele, usiłował opanować panikę. I wtedy poczuł linę, o której zapomniał. Linę, którą przez cały czas trzymał kurczowo zaciśniętą w prawej dłoni obciągniętej rękawicą. Był połączony z krą, jedynie wyobraźnia podsunęła mu najgorsze. Ze znużeniem opadł ponownie w kucki i wówczas jego pokryte lodem buty wydały dziwny dźwięk. Ten dźwięk przed chwilą wziął za znak rozłupania kry. Odetchnął z ulgą, a jednocześnie poczuł się słaby i bardzo głupi. Napięcie dawało o sobie znać, mimo że dryfowali dopiero od godziny. Kanał zamknął się dwadzieścia cztery godziny później. * * * Zegarek Beaumonta wskazywał 22.30. Kra, na której dryfowali, drżała i obracała się popychana bocznym prądem. A na wschodzie rzedła mgła. — Tam się przejaśnia — powiedział Langer, wstając i wskazując na wschód. — Dobry Boże, przejaśnia się. Będziemy mogli coś widzieć... — Ja już coś widzę — stwierdził ponuro Beaumont. — Wygląda jak ląd. Automatycznie użył słowa „ląd", mimo iż zamazana linia, której się przyglądał, mogła być najwyżej kolejną płytą lodu, zakładając, że w ogóle było to coś innego niż mgła. Kiedy człowiek wpatruje się w mgłę przez dłuższy czas, oczy zaczynają płatać mu figle. Widzi drzewa, góry i inne rzeczy, o których doskonale wiadomo, że ich tam nie ma. Zamknął na chwilę oczy i otworzył je ponownie. Mgła rzedła raptownie, światło księżyca osrebrzało kropelki szarej gęstości. Tak, w dalszym ciągu widział rozmazaną linię, ale czy to był, do diabła, pak? Czy kolejna odmiana prądu niosła ich — modlił się, by tak było — w stronę polarnego paku? — Chyba nas dogoni — ocenił Horst. 80 Biała platforma, wielka jak cały kontynent znajdowała się już nie dalej niż ćwierć mili. Przed nią wodę zaciemniały zmarszczki, drobne fale odbijane przez potężne pole lodowe płynące na zachód, w stronę maleńkiego kawałka lodu dążącego swoją drogą. — Horst, zostań tutaj i miej na to oko. Ja uprzedzę Sama. — Beaumont ruszył przez krę, zwijając po drodze niepotrzebną już linę. Mgła rozproszyła się na tyle, że widział Graysona stojącego na przeciwległym krańcu. I w dalszym ciągu rzedła. Chwilami mógł dostrzec przed zachodnią krawędzią wysepki kilkaset jardów spokojnej wody. Jeszcze dalej mgła była równie gęsta jak dotąd. — Sam, za twoimi plecami zbliża się do nas pole lodowe. Zbliża się szybko i ze wschodu. — To oznacza kłopoty. — Owszem, to oznacza kłopoty. Psy są już gotowe, wygląda na to, że będziemy musieli szybko przeskoczyć na lód. Ty na razie zostań tutaj. Tak na wszelki wypadek, gdyby się coś działo. Kiedy cię zawołam, biegnij, jakby cię sto diabłów goniło. Na wszelki wypadek... Nie trzeba było nic wyjaśniać. Beaumont obawiał się, że cały kanał ulega teraz zamknięciu, że szczęki lodu dotrą do nich z obu stron, ze wschodu i zachodu. Obawy te spowodował nowy ruch kry. Obracała się teraz powoli, co wskazywało na oddziaływanie więcej niż jednego prądu. Zatrzymał się na chwilę przy psach i wrócił do Langera, patrzącego uporczywie na wschód. — Popatrz na fale — powiedział Niemiec. Zmarszczki czarnej wody przeszły w fale, jeszcze niewielkie, ale dające wyobrażenie o ogromie płaszczyzny tworzącej je przed sobą, zbliżającej się do nich, pchanej siłą milionów ton polarnego paku. Mgła przerzedziła się jeszcze bardziej, mimo że za nimi, na polu lodowym była cały czas tak samo gęsta, a nadpływająca w ich stronę platforma robiła wrażenie całego wybrzeża. Niskiego brzegu z kraszonego lodu z wielkimi torosami poza nim. — Keith...! Beaumont słysząc wołanie odwrócił się w stronę Graysona i przez kilka sekund czuł, jak w jego żyły wkrada się chłód bardziej lodowaty niż ten, który mroził ciało. Niemal na środek kry dotarła fala pędząca z przeciwnej strony. Za nią sunęła w ich kierunku druga lodowa szczęka, wysyłając wodę na zwiady. Krzyknął na Graysona i Amerykanin ruszył w jego kierunku, a Beaumont odwrócił się, by jeszcze raz sprawdzić, jak wygląda sytuacja na wschodzie. W jednej chwili zdał sobie sprawę, że zbliża się katastrofa. Zachodnia szczęka dosięgnie ich wcześniej niż wschodnia. A oni przecież musieli iść na wschód! — Zajmij się psami, Horst! — usłyszał za sobą hałas i obejrzał się niespokojnie. Fala dotarła do kry i wysłała w głąb lodu czarną wodę. Dotarła do Graysona i obmyła mu buty. Dosięgła psów, wirując między łapami zwierząt, które w szaleńczym przerażeniu rwały uprząż. — Może nas zepchnąć... ten lód za nami... — krzyknął Beaumont. Gdy Horst borykał się ze swoimi psami, Beaumont walczył z drugim zaprzę- 81 giem. Jedną dłonią uchwycił sanie, w drugiej trzymał bat. Woda wirowała pomiędzy nimi. Na kilka sekund zalała całą wyspę, tak że zdawało się, iż stoją na środku morza. Psy wpadły w panikę, przekonane, że toną. Wszyscy mogli utonąć w ciągu kilku sekund. Ich życie zależało od grubości i wytrzymałości niewidocznego lodu, na którym stali. Jeżeli zbliżający się masywny blok uderzy w słaby punkt i złamie krę, znajdą się w wodzie, bez żadnego oparcia, walcząc z morzem między dwiema szczękami, które zetrą ich na proch lub zrobią z nich płaskie plasterki mięsa. Wschodnia szczęka ciągle jeszcze znajdowała się około stu jardów od nich, jej fala jeszcze nie dotarła do kry, kiedy przyszło uderzenie, miażdżący cios, pod którym zadrgała cała ich wyspa. Psy przestały się rzucać i szaleć, stały spokojnie, znieruchomiały z przerażenia. Morze zalało lodową tratwę, zostawiając na jej powierzchni ciemne sadzawki we wgłębieniach, lecz kra oparła się uderzeniu. Wówczas poczuli wyraźnie, że lodowa wyspa porusza się, popchnięta w stronę drugiej białej płaszczyzny, płynącej prosto na nich. Beaumont spojrzał do tyłu, ujrzał nadpływającą płaszczyznę, wyższą o stopę niż kra, jak wielki stopień schodów. — Na drugi koniec, szybko! — krzyknął. Używając batów zmusili nieposłuszne psy do pokonania krótkiego dystansu, jaki dzielił ich od przeciwległej krawędzi i stanęli niemal na samym jej brzegu. Nawet prawdziwy optymista nie dałby im dużych szans. Beaumont miał teraz ochotę zrobić w tył zwrot, zabrać zaprzęgi na drugi koniec i próbować przedostać się na lód za nimi, ale było już za późno. Fala ze wschodu zakryła krę, rzuciła się wirami pod ich nogi, psy znowu oszalały ze strachu. Beaumont wzmocnił chwyt i przygotował bat do jednego ostrego smagnięcia. Woda ciągle zalewała im nogi, kiedy luka zamknęła się. Na kilka sekund przed uderzeniem świsnęły baty i ludzie rzucili zwierzętom rozkaz. Sanie skoczyły do przodu porwane przez psy. Pod nimi morze zalało lodową tratwę, zatapiając ją całkowicie. Psy skoczyły naprzód ciągnąc sanie nad luką, zanim lód zamknął się w grzmiącym zderzeniu. Coś zachrzęściło i obsunęło się pod prawą nogą Be-aumonta, ale pęd sań porwał go naprzód przy akompaniamencie ogłuszającego huku. Płyty pola lodowego były przy brzegach gładkie i dostatecznie równe, by sanie mogły szybko posuwać się dalej, podczas gdy siła zderzenia łamała młody lód na krańcach i otwierała nowe przesmyki na zamarzniętym morzu. Byli ogłuszeni hukiem do tego stopnia, że niemal nie słyszeli gigantycznego grzmotu, kiedy obie płyty lodowe sczepiły się ze sobą. W miejscu zetknięcia wyrosły torosy wysokie nawet na dwadzieścia stóp. Mieniące się ściany ruchomego lodu, na szczytach których chwiały się ogromne płaty zamarzniętej wody. W pewnej chwili Grayson, biegnący truchtem obok Beaumonta, poślizgnął się i upadł. Za nim rozłamał się wielki lodowy grzbiet spadając w dół jak lawa i tocząc przed sobą masywne lodowe bloki. Beaumont zauważył ten upadek, więc przerzuciwszy bat do ręki, którą prowa- 82 dził sanie, dziko szarpnął Graysona w górę. Amerykanin złapał dłonią uchwyt sań, dał się porwać naprzód, przez dłuższy czas jechał na kolanach, potem udało mu się podnieść. Za nimi wielki odłam lodu ważący wiele ton z głuchym odgłosem runął w miejscu, gdzie przed chwilą upadł Grayson. Rozdygotany Amerykanin ściskał mocno uchwyt sań i potykając się brnął naprzód tuż za zaprzęgiem Lan- gera. Za ich plecami polarny pak tworzył po tej gigantycznej kolizji jeden wielki, ciągle ruchomy chaos. Słaby lód odsłaniał pod naporem ciągle nowe rysy i szczeliny. Ciemna blizna powstała tuż za saniami Beaumonta, a druga przed nimi. Zboczył, by ją ominąć, potem skręcił znowu, unikając następnej. Zmieniając kształt pole lodowe grzmiało i dudniło, powodowało przerażający hałas, porównywalny chyba tylko z bombardowaniem. Mknęli naprzód popędzając psy i biegnąc, by uratować swoje życie. Byle dalej od miażdżącego piekła za plecami. Wreszcie, gdy przebyli prawie pół mili i znaleźli się już w pobliżu wału mgły, Beaumont zarządził postój. Łapiąc oddech, zmęczeni na równi z psami, w ubraniach mokrych od potu, popatrzyli za siebie. W dali lód ciągle jeszcze poruszał się i skręcał. Miną całe godziny, zanim ten zgiełk się uspokoi, zanim lodowa płaszczyzna zamknie się raz jeszcze zasłaniając morze, zanim nadejdzie arktyczna cisza, którą można słyszeć. * * * — Kto to jest, do diabła? Dym przesłonił na chwilę podrygujący obraz trzech mężczyzn w futrzanych ubraniach, widzianych z powietrza. Kiedy zniknął, ukazała się mgła, a potem jeszcze więcej dymu. Ekran zainstalowany w głównym baraku wybielał. Papanin poprawił się na krześle obok Kramera, operator rzutnika zdjął szpulę z filmem, ktoś inny zapalił światło. Dym pochodził z małej, zakręconej fajki, którą pykał bezustannie Sybirak. Wypełniał przegrzane pomieszczenie i przesłaniał napis „palenie wzbronione" zawieszony na ścianie. Atmosfera była gorąca, pełna żarliwego zapału. — To bardzo interesujące — odważył się zabrać głos Kramer. — Ten film nie mówi mi dokładnie nic — skwitował Papanin. — Wiem tylko, że trzech mężczyzn i dwa psie zaprzęgi znalazły się na granicy mgły. A gdzie jest oddział Beaumonta? Szukamy większej liczby ludzi, ekspedycji. Ten pilot z ptasim móżdżkiem szukał w złym miejscu. Ściskając ustnik między zębami, obrócił się na krześle i przyjrzał rozpostartej na stole mapie Arktyki. Zaznaczono na niej aktualne pozycje wszystkich statków będących w tej okolicy: sześć okrętów floty trawlerów k49, śmigłowcowiec „Gor- 83 ki", ogromny statek badawczy „Rewolucja" i amerykański lodołamacz „Elroy", który wytrwale sunął w kierunku pola lodowego. Obok mapy leżało zdjęcie stacji Target-5 wykonane z powietrza. Zostało zrobione kilka tygodni temu, w ramach rutynowych działań mających na celu kompletowanie danych o wszystkich amerykańskich stacjach arktycznych. — Rampa na Target-5 — powiedział Papanin — miejsce, gdzie spuszczają Śnieżne Koty na pole lodowe. Oddział sabotażowy powinien już tam być. Kramer spojrzał na zegarek. 22.30. Nie wiedział, że właśnie w tym momencie, dwadzieścia pięć mil na zachód, kanał zamykał się na krze, na której tkwił uwięziony Beaumont. — Nasi ludzie dotarli tam godzinę temu. — Odparł Litwin. — Przy pomocy radaru powinni nawet we mgle odnaleźć amerykańską bazę. — I pas startowy. To musi być dobrze zrobione. — Ten sam zespól wykona oba zadania, zajmie się rampą i pasem. Zrobią to tak, jak pan sobie życzył... — Pamiętaj, żadnych incydentów międzynarodowych — ostrzegł Papanin. — Cokolwiek się zdarzy, będzie to wyglądało na wypadek. Albo... serię wypadków. W ciągu trzydziestu minut Target-5 zostanie odcięta od świata. — Jeśli będą mieli sprawną radiostację, nic z tego! — Nasz oddział sabotażowy zajmie się także tą sprawą. Papanin prawie nie słuchał, osunąwszy się i założywszy ręce za głowę na oparciu fotela. — Beaumont — wymamrotał. — Beaumont — powtórzył. — To słowo coś mi mówi. Chcę wysłać pilną depeszę do Piętrowa w Rejestrach w Leningradzie. * * * — Jestem pewien, że się mylisz... — Idziemy na wschód — oznajmił Graysonowi Beaumont po raz trzeci. — I prędzej czy później znajdziemy tam Target-5. — Zapalił papierosa wilgotnego od mgły, która wciskała się wszędzie, w ich płuca również. Sprzeczka trwała już dobre dziesięć minut, a dotyczyła kierunku marszu. — Dryfowaliśmy na tej krze bardzo daleko na południe — naciskał Grayson. — Od kiedy jestem nawigatorem, chyba mam coś do powiedzenia... — Już powiedziałeś swoje. A ja się z tobą nie zgadzam. Wszystko dryfuje na południe i to, jak na mój gust, trochę zbyt szybko. Pole lodowe, Target-5, baza radziecka, kra, na której mało się nie potopiliśmy. — Wszystko to dryfuje na południe z tą samą szybkością. Nie bierzesz pod uwagę pływu samej kry. — W pewnym sensie masz rację... — Mam całkowitą rację. A poza tym, tu nie jest Izba Gmin, gdzie panowie 84 dyskutują, żeby uniknąć prawdziwej roboty. Ruszamy. — Na wschód? — A gdzieżby indziej? Ruszyli w rzednącą mgłę. Przez pokruszony lód. Raz jeszcze musieli mocno i pewnie chwycić rączki sań w wiecznej walce, by nie pozwolić im się przewrócić. W niedługim czasie natrafili na wyniesiony olbrzymim ciśnieniem toros, którego nie byli w stanie ominąć. Musieli użyć siekier do rozbijania lodu i wyrąbać w ścianie bramę. Była to katorżnicza praca, opóźniająca marsz i wyczerpująca ich siły. Jedynym optymistycznym akcentem w tej sytuacji był fakt, że od dłuższego już czasu nie słyszeli nad sobą śmigłowców. — Wygląda na to, że Rosjanie zrezygnowali — z nadzieją w głosie powiedział Langer, kiedy pokonali lodową ścianę. — Albo zabrakło im paliwa. — Może — burknął Beaumont myśląc o czym innym. Zastanawiał się, czy powinni już rozbić obóz na noc. Było pół do dwunastej i wszyscy, nawet psy, poruszali się jak w letargu. Napięcie minionych kilku godzin, a przede wszystkim przejmujące zimno wyczerpały ich całkowicie. Spojrzał na idącego obok Gray-sona. Początkowo szli chroniąc oczy pod goglami, ale mgła oblepiła szkła tak szczelnie, że ledwie widzieli dokąd idą. Dlatego teraz każdy miał je zsunięte na czoło pod kapturem. Gogle Graysona pokryte były soczewkami lodu. Jego oddech zamarzał na szkle. — Jak tylko znajdziemy odpowiednie miejsce, rozłożymy się na noc — powiedział Beaumont. — Dzięki Bogu! — Amerykanin natychmiast uznał, że nieco zbyt gorliwie zaakceptował możliwość odpoczynku. — Spróbuję jeszcze nawiązać łączność radiową — zaproponował. Wśród wyposażenia wiezionego na saniach znajdował się Redifon Gr 345, radiostacja i radiolokator, stanowiące zminiaturyzowany zestaw o maksymalnej mocy zaledwie piętnastu watów. Jednak właśnie za pomocą tego urządzenia mogli kontaktować się z Thule, z pominięciem Curtis Field. Od momentu, gdy sikorski porzucił ich na arktycznym lodzie, trzy razy robili postój i nadsłuchiwali, czy nie dotrą do nich jakieś sygnały z Target-5. Nie usłyszeli nic. Jak gdyby wyspa rozpłynęła się w powietrzu. Jeśliby udało im się odebrać choć jedną transmisję, mogli przy pomocy ra- diolokatora określić położenie baraku, w którym znajdowała się radiostacja na Target-5. Mieliby podstawowy namiar, za którym mogli podążać. Brak jakiejkolwiek transmisji mocno niepokoił Beaumonta, ale Anglik przezornie zachowywał swoje obawy dla siebie. — Prawdopodobnie zakłócenia statyczne. W bazie wiedzą, że i tak ich transmisja nigdzie nie dojdzie, więc nawet nie próbują nadawać — odparł niedbale, gdy Langer zapytał go o przyczyny niepokojącej ciszy radiowej. Przed nimi, tuż nad gruntem, mgła zrzedła nieco, lecz wyżej trwała zwarta i nieruchoma. Dotarli wreszcie do miejsca, gdzie lód na pewnym obszarze wyda- 85 wał się wystarczająco solidny, by rozbić na nim obóz. Psy ślizgały się coraz częściej, co było niezawodnym znakiem, że ogarnia je nieprzezwyciężone znużenie. Langer przed chwilą zawołał ostrzegawczo: — Bismarck nie nadąża. Wszystkie psy zbiją się zaraz w jeden kłąb, jeśli będziemy próbowali iść dalej. — Nie sądzę, żebyśmy znaleźli wolne miejsce w motelu o tej porze — odkrzyknął Beaumont. — Spróbujemy zdrzemnąć się tutaj. Zatrzymał zaprzęg i jeszcze z ręką na uchwycie sań przyjrzał się czemuś, co pojawiło się wprost przed nim. W rzednącej mgle coś jarzyło się czerwono, znikało, wybuchało gwałtowniej. Nie mógł uwierzyć. Zamrugał, pewien że ma halucynacje, spojrzał ponownie. Mgła poruszała się, zwijała w kłęby przesłaniając widok, tworzyła odblaskową kurtynę. Czerwone błyski wybuchnęły znowu, przedarły się przez zasłonę, wspięły wyżej, opadły, falowały. W nozdrzach czuł ledwo uchwytną woń dymu. Po chwili również psy złapały ten zapach i zaczęły kręcić się niespokojnie, wietrząc ogień. — Co to jest, do diabła? — wychrypiał Grayson. Beaumont nie odpowiedział. Wziął od Amerykanina kompas i pochylił się nad fosforyzującą tarczą usiłując określić położenie. Kiedy się wyprostował, ogień przeszedł w posępny, złowieszczy blask, taki blask, jaki Beaumont widział już kiedyś z odległości czterech mil, gdy patrzył na pożar amerykańskiej stacji badawczej na Alasce. — Co to jest? — powtórzył Grayson. — Wygląda jak samo piekło. — Zapomnij o drzemce — powiedział Beaumont ponuro. — Ruszamy dalej. Najszybciej jak się da poprowadzić psy. To. jest pożar na Target-5. Wtorek, 22 lutego, 0.15 — 8.00 — Jakiś maniak zrobił to celowo. To sabotaż... Matthew Conway, pięćdziesięcioletni szef stacji płonął z wściekłości. Płonął niemal tak intensywnie, jak przemieniony w nocną pochodnię barak, w którym znajdowała się ich radiostacja. Beaumont stojąc w smugach mgły, w świetle silnej lampy zapalonej przez doktora Conwaya nad tym, co jeszcze niedawno było zupełnie dobrą radiostacją, przyglądał się uważnie szczątkom baraku. Zwęglone kikuty znaczyły miejsca, gdzie wznosiły się ściany. Pod kupą popiołu leżał poskręcany kawał metalu, a gryzący smród spalenizny dryfował w nieruchomym powietrzu bezwietrznej nocy. Barak spłonął do samych fundamentów. Pasma dymu wirowały mieszając się i łącząc ze smugami mgły. — Dlaczego od razu sabotaż? — zdziwił się Beaumont, zdejmując karabin przewieszony przez ramię. — Kiedy tu dobiegłem, ogień był duży, ale nie do tego stopnia — powiedział z pasją Conway. — Rickard, radiooperator — spotkałeś go zaraz po przybyciu — pierwszy zauważył pożar. Gdy ja tutaj dotarłem, to było już prawdziwe piekło. Mimo to drzwi nie puściły. Zauważyłem kilka drzazg wokół zamka. Wyglądało, jakby ktoś się włamał. — To ogień mógł zablokować zamek — odparł Beaumont niedbale. Próbował wprowadzić trochę spokoju. Od chwili, gdy przybyli do bazy, dziesięć minut temu, wyczuł nieomylnie napięcie panujące pomiędzy trzema mężczyznami oczekującymi na ewakuację z nieszczęsnej stacji. Napięcie, które było obecne jeszcze zanim barak z radiostacją stanął w płomieniach. — Nie podoba mi się to — zaprotestował Conway. — Tam był grzejnik Cole-mana. To ten poskręcany kawałek metalu. Z tego, co udało mi się zobaczyć przez drzwi, leżał na boku. A stał prosto, kiedy Rickard wychodził z baraku. — Może przewróciła go siła ognia... — Na miłość boską, czy tobie się wydaje, że zwariowałem? Owszem, siedzę na tej wyspie od trzech lat, ale ciągle jeszcze jestem przy zdrowych zmysłach. Ten grzejnik jest ciężki. Musiałbyś go porządnie kopnąć, żeby przewrócić. — Dobrze, dobrze, Matt, uspokój się. — Beaumont obszedł dookoła tlącą się ruinę. Znał Conwaya sprzed trzech lat, a w czasie jego pobytu na Target-5 dwu- 87 krotnie odwiedzał go na stacji dryfującej wówczas kilkaset mil na północ w odniesieniu do aktualnej niebezpiecznej pozycji. Jednak teraz, kiedy baza trwała zatopiona we mgle, wszystko nabierało innego wymiaru. Gdy spostrzegli ogień, ruszyli pospiesznie w stronę bazy, nie próbując nawet znaleźć właściwego dojścia na wyspę, rampy dla Kotów Śnieżnych. Brnąc w stronę pomarańczowej łuny, wciągnęli sanie na rodzaj muru o wysokości co najmniej dwudziestu stóp, urwisko nad właściwym polem polarnym stanowiące brzeg wyspy. — A tamta bryła metalu, którą ledwie widać w kącie, to jest nasza radiostacja — zawołał Conway. — To była nasza radiostacja — poprawił się. — Teraz już nie mamy żadnej możliwości kontaktu ze stałym lądem. Jesteśmy odcięci aż do czasu, gdy pojawi się samolot. — Co nastąpi za dziesięć dni — dokończył Beaumont stając obok Amerykanina. - Dlaczego zostawiają was tutaj tak długo? — To mój idiotyczny pomysł. — Conway był wyraźnie rozgoryczony. — Nigdy dotąd nie mieliśmy okazji przeprowadzić sondowania głębinowego i testów zasolenia tak daleko na południe, więc myślałem, że to szansa zesłana przez niebo. Tylko nie przewidziałem mgły. A teraz jeszcze to... — Swoją drogą, kto mógłby podpalić barak? — spytał Beaumont. — Jest nas tu tylko trzech. Żaden z nas. Nie wiem. Jestem już chyba zmęczony — zmienił temat. — Co z tym Rosjaninem, który ma się tu zjawić? — Nazywa się Gorow, Michaił Gorow. — Beaumont improwizował wymijającą odpowiedź. Conway nie miał klauzuli dostępu. — Nie wiem o nim wiele, ale domyślam się, że w Waszyngtonie uważają, iż ten człowiek może powiedzieć im coś o politycznych układach w Rosji. Powinien być teraz w drodze z Bieguna Północnego 17. — I dlatego ty tutaj jesteś? — Mam go przejąć i dostarczyć do Curtis Field. Proste, prawda? — Proste!? Przez pływające pole? — Conway przyjrzał się Anglikowi uważnie. — Nie podjąłbym się takiej wycieczki za sześćdziesiąt tysięcy dolarów. — Skrzywił się pocierając kuleczki lodu oblepiające mu brwi. — A wiedziałbym, co zrobić z taką sumą. Wracajmy. — Czy jest tu jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy spokojnie porozmawiać? Tylko we dwóch. — Laboratorium. To niedaleko. — Conway poprowadził traktem z ubitego śniegu pomiędzy ocalałymi barakami. Beaumont dałby głowę, że mgła znowu zgęstniała. Dałby głowę także za to, że Conway miał całkowitą rację. Barak radiostacji został rozmyślnie podpalony. Jednak nie chciał podsycać napięcia panującego na wyspie i był to smutny powód, dla którego musiał zachować spokój. Jeżeli Gorow dotrze tutaj, to zabiorą go ze sobą, zostawiając trzech naukowców na Target-5. Co do Conwaya nie miał żadnych wątpliwości i darzył go zaufaniem, ale nie znał Rickarda. Sondeborga nie musiał znać. Jedno spojrzenie na specjali- 88 stę od badań siły przyciągania wystarczyło mu, by stwierdzić, że ten znajduje się na skraju załamania nerwowego. Jeśli zabiorą stąd Gorowa i odejdą, a tu przyjdą Rosjanie i zaczną naciskać, ludzie, którzy zostaną w bazie, nie mogą im nic powiedzieć. I nie powiedzą, jeśli nie będą wiedzieli. — Odtajesz trochę — powiedział Conway, otwierając drzwi baraku na końcu szeregu. — Zostawiłem włączony grzejnik. Rozmiary pomieszczenia były w przybliżeniu takie same jak głównego baraku, w którym znaleźli się po przybyciu; duży pokój mierzący około piętnaście na dwadzieścia stóp. Wzdłuż ścian stały paki z dobytkiem bazy przygotowanym do ewakuacji, tylko w jednym rogu ostał się potężny stalowy statyw podtrzymujący ogromny kołowrót. Conway wskazał podporę. — Tędy spuszczaliśmy kamerę podwodną, żeby zerknąć na morskie dno. Potem przez ten sam otwór prowadziliśmy wiercenia rdzeniowe. Masz ochotę zajrzeć? Conway pochylił się i podważył fragment zbitej z desek posadzki pod statywem. Okazał się on szeroką klapą i Beaumont zajrzał w czworoboczną dziurę 0 przekątnej około czterech stóp. Sześć stóp niżej znajdowała się kolejna warstwa desek. — W razie potrzeby będziemy mogli schować tu Gorowa — zasugerował Conway. — Będzie mu cholernie zimno, ale to najlepsze, co mogłem wymyślić. Beaumont popatrzył na Conwaya ponad dziurą. — O czym ty mówisz? — Posłuchaj, Keith, powiedziałem ci, że jestem przy zdrowych zmysłach. Od granicy mgły prowadzisz ze sobą dwóch ludzi przez pływające pole lodowe. Wcześniej zostaliście przetransportowani śmigłowcem. Sam mi to powiedziałeś. Ów Gorow, który musi być dosyć ważną osobistością, ucieka z radzieckiej bazy 1 dociera tutaj. To oznacza, że ludzie z radzieckiej służby bezpieczeństwa przybędą w ślad za nim. Mam rację? — Sam ci to powiedziałem. — Tak, ale nie powiedziałeś mi, że moja radiostacja została zniszczona specjalnie! Podpalili ją, żeby nas odizolować. Żebyśmy nie mogli zawiadomić Curtis Field, kiedy znajdą się tu Rosjanie. Domyśliłem się tego teraz, gdy szliśmy od pogorzeliska. Mam rację? — Co jest pod tamtymi deskami? — zapytał Beaumont. — Tak, masz rację. Ale nie puść pary z ust przy Rickardzie albo Sondeborgu. — Będę milczał jak głaz — Conway pochylił się ponownie, chwycił linę przywiązaną do haka i pociągnął ją. Deski odchyliły się jak klapa na zawiasach ukazując pod spodem czarną pustkę. Conway zapalił lampę i skierował w otwór mocny strumień światła, który zginął w nie kończącej się ciemności. Beaumont poczuł ciężką woń soli. Na granicy jasności ściany lodu wzniecały błyszczące iskierki. — Tam w dole jest Arktyka — powiedział Conway. — Dwieście stóp lodu. Niezłe miejsce na schowanie ciała. — Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie — odparł zwięźle Beaumont. 89 — To był dowcip. Żeby rozładować napięcie — Conway opuścił klapę na złowieszczy otwór. — Prawdopodobnie zauważyłeś, że jestem trochę zdenerwowany. Może lepiej to zrozumiesz, jeśli ci powiem, że Michaił Gorow jest w sąsiednim baraku. * * * Radziecki uciekinier, czołowy oceanograf Związku Radzieckiego, twórca „systemu Katarzyny", leżał nieprzytomny na pryczy ustawionej pod ścianą baraku. Derki, którymi opatulony był pod brodę, odsłaniały jedynie szkaradnie pokiereszowaną twarz, szerokie, na wpół uchylone wargi i gęstwinę prostych ciemnych włosów odrzuconych z czoła. Gorow oddychał głośno. Podobnie jak Leonid Breżniew, miał grube brwi, ale policzki zapadnięte i ziemistego koloru. — Zjawił się tu pół godziny przed wami — wyjaśnił Conway. — Właśnie byłem sam przy płonącym baraku radiostacji, gdy chwiejąc się i potykając wyszedł z mgły. Na początek zabrałem go tutaj, bo było najbliżej. Ironia losu, pomyślał Beaumont, ktoś popełnił wielką pomyłkę, podpalając barak radiostacji, ponieważ to właśnie błyszcząca pochodnia płonącego baraku pomogła im zlokalizować wyspę. A Gorow bez wątpienia skorzystał z tego samego ognistego drogowskazu. Rosjanin poruszył się niespokojnie we śnie, wymamrotał coś, co mogło być dziewczęcym imieniem Rachel i ponownie znieruchomiał. — Bardzo z nim źle? — zapytał Beaumont. — Byłeś kiedyś lekarzem, powinieneś wiedzieć. — Odmrożenia nie są takie groźne, na jakie wyglądają. Opatrzyłem niektóre blizny i świeże rany. Nie mógł się uspokoić, bredził i był bliski histerii, więc zaaplikowałem mu środek uspokajający. Z tego, co mówił, wynikało, że powinienem wiedzieć o jego przybyciu, więc zostawiłem go w spokoju. Sądziłem, że to objaw histerii. — Jak tutaj dotarł? — Najwyraźniej szedł z saniami przez pole lodowe. — Nie jesteś tego pewien, Matt? — zapytał Beaumont. — Niepotrzebnie zawracasz sobie głowę... — To ważne! Jeżeli jego sanie zostały gdzieś na lodzie, a Rosjanie je znajdą, będą wiedzieli, że jest tutaj. — Rozumiem, przepraszam. Powiedział mi, że psy uciekły mu gdzieś tu w pobliżu. Musiał się przespać i niedokładnie je spętał. Potem sam ciągnął sanie i to go niemal zabiło. Gdy zobaczył w oddali blask płonącego baraku, zostawił sanie i dobrnął tu sam. — Conway wyciągnął papierosa z paczki podsuniętej przez 90 Beaumonta. W chwili, gdy potarł zapałkę, Rosjanin poruszył się ponownie. — Sądzę, że zostawił sanie w odległości około pół mili od urwiska. Czy to źle? — Mogło być gorzej. Skąd wiesz, że to on jest Michaiłem Gorowem? — Powiedział mi... — To jego kurtka? — Beaumont podniósł ze stołu parkę i zaczął przeglądać kieszenie. — Nie przypominam sobie, żebyś miał pryczę w tym baraku, kiedy byłem tu ostatnio. — Nie miałem. — Conway uśmiechnął się ponuro. — Według wersji oficjalnej, mam do wykonania tyle obliczeń, że kiedy skończę, chcę po prostu runąć na łóżko. W rzeczywistości chociaż na kilka godzin uwalnia mnie to od towarzystwa tamtych dwóch. — Szczególnie od towarzystwa Sondeborga? — Beaumont uważnie przeszukiwał portfel, rozkładając na stole jego zawartość. — Szczególnie od towarzystwa Sondeborga. Szybko się denerwuje. A to z kolei wyprowadza z równowagi Rickarda. Panika jest pośród ludzkich dolegliwości najbardziej zaraźliwą chorobą. Czy naprawdę musisz przeglądać jego rzeczy osobiste? — zapytał Conway nieco rozdrażniony. — Tak! Ta karta potwierdza, że jest on Michaiłem Gorowem — odparł sceptycznie Beaumont. — Problem w tym, że nie mamy jego zdjęcia. Mówił coś o pościgu? — Nie. Ucichł zaraz po tym, jak wsadziłem go do łóżka. Sądzę, że zrobił się podejrzliwy, ponieważ nic o nim nie wiedziałem. Jest jeszcze jedna przyczyna, dla której umieściłem go w tym baraku. Chciałem go ukryć. — Beaumont popatrzył na niego przez chwilę nic nie mówiąc. Przeszukiwał teraz wilgotną parkę Rosjanina. W pobliżu grzejnika włączonego przez Conwaya śnieg stopił się na futrze. — Pozostali nie wiedzą, że on tu jest — ciągnął Conway. — Powiedział wystarczająco dużo, żebym się zorientował, iż jest uciekinierem. Odgadłem też, że ludzie z radzieckiej służby bezpieczeństwa mogą być na jego tropie. Nie chcę spowodować większej paniki, niż ta, z którą już mam do czynienia. — Conway przerwał. — I gdybym musiał go ukryć, nie miałbym żadnej gwarancji, że Son- deborg będzie trzymał język za zębami. Beaumont popatrzył na Amerykanina z niespodziewanym szacunkiem. — To było rozsądne posunięcie, Matt. Bardzo rozsądne. Jeżeli Rosjanie naprawdę się tu pojawią, może okazać się bardzo pomocne. Możliwe, że będziemy zmuszeni schować Gorowa w tej dziurze lada moment... — Nie miałem na myśli żywego człowieka — zaprotestował Conway. — Mówiłem ci już, to był tylko dowcip. Na Boga, gdybyś go tam wsadził, zamarzłby na śmierć. — Jeśli go opatulimy porządnie, jak kokon, to nie. I wsadzimy razem z nim niewielki grzejnik. Nie będzie tam zbyt długo. Tylko tyle, ile czasu Rosjanie będą przeszukiwali bazę. 91 — Przeszukiwali bazę! — Conway był oburzony. — Nie mogą tego zrobić. Nad tym miejscem powiewa amerykańska flaga... Z jednej z głębokich kieszeni parki Beaumont wydobył długą tubę, mierzącą około stopy długości i dosyć ciężką. — Matt, niezupełnie mnie zrozumiałeś. I to jest jeszcze jedna sprawa, o której nie powinni wiedzieć tamci dwaj. Jesteśmy całkowicie odizolowani, odcięci od świata. Nie przyleci tu żaden samolot, bo nie znajdzie nas we mgle. Radionadajnik został unieszkodliwiony. Jeżeli wszyscy mieszkańcy stacji rozpłyną się teraz w powietrzu, nikt nigdy nie zdoła udowodnić, co się wydarzyło naprawdę. Conway osunął się powoli na twarde drewniane krzesło i popatrzył na Be-aumonta. — I kto tu teraz panikuje? — zapytał z wymuszonym uśmiechem. — W rzeczywistości sam nie wierzysz w to, co mówisz. Nie ośmieliliby się... — Wyjaśnijmy to sobie — odparł chłodno Beaumont. — Takie działanie nie będzie wymagało żadnej śmiałości, jedynie odrobiny bezwzględności. Załóżmy, że jeden z waszych Śnieżnych Kotów został znaleziony na polu lodowym zaledwie kilka mil stąd, z pustym zbiornikiem paliwa. Gdy mgła się podniesie i ktoś wreszcie przyleci na Target-5, znajdzie pustą bazę, spalony barak radiostacji i Śnieżnego Kota na lodzie. Jaki wniosek wyciągnie? Gdy zostaliście odcięci przez mgłę, ogarnęła was panika. Tym większa, że straciliście jedyną możliwość nawiązania kontaktu ze stałym lądem. Próbowaliście więc wydostać się stąd o własnych siłach. Gdy zabrakło wam paliwa, usiłowaliście wrócić na wyspę, a po drodze wam się coś przydarzyło. Niespodziewanie otworzył się kanał, zasypały was bloki lodowe spadające z torosu... — To straszne — zaprotestował Conway. — Roztaczasz przede mną wizję morderstwa z premedytacją... — Chcę, żebyś był przygotowany na najgorsze, Matt — odparł spokojnie Beaumont. — Roztaczam przed tobą wizję działań radzieckiej Specjalnej Służby Bezpieczeństwa. * * * — Kiedy ruszamy? Langer zadał to pytanie umieściwszy psy w baraku znajdującym się naprzeciwko głównego budynku. Przygotowania do ewakuacji były już mocno zaawansowane i w związku z tym co najmniej połowa baraków na wyspie świeciła pustkami. Wzdłuż ścian pomieszczenia, które wybrali dla psów, stały skrzynie zapełnione ekwipunkiem, oczekujące na samolot, który powinien się zjawić za dziesięć dni. 92 — Jak tylko Gorow będzie zdolny do wymarszu. W razie niebezpieczeństwa wcześniej. A to bardzo prawdopodobne — odparł Beaumont. Langer włączył grzejnik, który przyniósł ze sobą i spojrzał skrzywiony w górę. — Spodziewamy się towarzystwa? Niesympatycznego? — Już raz tu byli. Wtedy, gdy podpalili barak radiostacji. Sądzę, że nadal są bardzo blisko. Horst, jak już tu trochę uporządkujesz, chcę, żebyś odpakował nadajnik i wysłał nieszyfrowaną wiadomość do Curtis Field: Radiostacja Target-5 wyeliminowana. Sabotaż. Powtórz słowo „sabotaż" kilka razy, potem nadaj sygnał końcowy i zapakuj nadajnik z powrotem. Langer poklepał śpiącego Bismarcka. Pies uchylił jedno zamglone ślepie i zamknął je na powrót. — To znaczy, że mam nie czekać na potwierdzenie przyjęcia? — Ta wiadomość nie jest przeznaczona dla Curtis Field. Wysyłamy ją do radzieckich zespołów monitorujących na Biegunie Północnym 17. — Czy nie zechciałbyś wyjaśnić mi tego zadziwiającego polecenia? — spytał Langer. — Tak tylko, żebym mniej więcej orientował się, co robię i co się dzieje? — Później. Kiedy skończysz nadawać, chcę, żebyś na zmianę z Samem pilnował baraku, w którym jest Gorow. Jeśli będą jakieś kłopoty, wystrzel raz w powietrze. Kiedy Sam będzie na warcie, spróbuj się przespać. — Tobie też przydałoby się trochę snu — zauważył Langer. — Przeszliśmy swoje na tej dryfującej krze. Ale mogę zapomnieć o śnie, jeżeli będzie to oznaczało, że szybciej się stąd wyniesiemy. To miejsce przyprawia mnie o dreszcze. Wiesz, ci trzej osobnicy są na granicy histerii. — I dlatego musimy się z nimi delikatnie obchodzić — ostrzegł Beaumont. Wyszedł z baraku zagłębiając się w mroźną noc, a gdy zamknął za sobą drzwi, uczucie lodowatego zimna spotęgowało się. W zasięgu wzroku miał tylko niewyraźne zarysy głównego budynku, który znajdował się zaledwie sześć stóp od niego, odgrodzony biegnącym między dwoma rzędami baraków traktem ubitego śniegu. Mgła zgęstniała znowu i zdawała się intensywnieć z sekundy na sekundę. Stał i uważnie słuchał. W pobliżu rozróżnił ciche buczenie generatora, zapewniającego oświetlenie Target-5. Dużo dalej słyszał coś innego, stłumione zgrzytanie i pomruki pływającego pola lodowego okalającego wyspę. Gdy Target-5 pęknie pod jego niewyobrażalnie silnym naporem, katastrofa nastąpi bardzo szybko. Pojawią się szczeliny i pęknięcia. Rozszerzą się w kanały, które z kolei otworzą bezdenne przepaście. Aż wreszcie cała wyspa podda się po trzydziestu latach bezustannej walki z naporem pływającego pola lodowego. Jednak to nie wyspa wzbudzała obawy Beaumonta, lecz to, co się na niej znajdowało. Co poruszało się w ciemności, poza zasięgiem wzroku, wewnątrz gęstej, skłębionej mgły oblepiającej wszystko dookoła. Popatrzył w kierunku wzgórza, którego nie mógł dojrzeć, tego wysokiego na czterdzieści stóp, zadziwiającego zjawiska, które uwięziło kamienie płynąc wraz z nimi po morzu, setki mil od najbliższego wybrzeża. Oczy piekły go od mrozu. Horst miał rację, był cholernie 93 zmęczony. Przeciął „ulicę", otworzył drzwi głównego budynku i zawołał Grayso-na. Czekał na zewnątrz, aż tamten włoży swoją parkę. Amerykanin, jak zwykle, nie zadał ani jednego pytania, póki Beaumont nie skończył wyjaśniać mu sprawy Gorowa. Odezwał się tylko raz, przewieszając karabin przez ramię i ruszając w poprzek traktu. — Będą kłopoty. Utopiłbym chętnie tego Sondeborga w najbliższym kanale. Beaumont wszedł do baraku, zaniknął za sobą drzwi i zesztywniał. Z zewnątrz słyszał podniesione głosy, lecz teraz kłócący się z Conwayem Sondeborg już krzyczał. — Nie możemy połączyć się z lądem przez spalony nadajnik — wrzeszczał. — A jeżeli wyspa zacznie się rozłamywać, zanim przyleci samolot? Jesteśmy w pułapce! Specjalista od siły przyciągania, mężczyzna o szczupłej twarzy, zamilkł na widok wchodzącego Beaumonta. Pod przeciwległą ścianą znajdowały się dwie piętrowe prycze. Jeff Rickard, operator radiostacji, siedział na niższym łóżku jednej z nich żując zapałkę i obserwując Sondeborga. Conway opierał się o stół ustawiony na środku pomieszczenia, z rękami założonymi na piersiach i twarzą zaczerwienioną rumieńcem, który na pewno nie miał nic wspólnego z temperaturą panującą w pomieszczeniu. — Harv, na litość boską, idź, zdrzemnij się trochę — mruknął Rickard. — Mamy. towarzystwo, więc może przestaniemy wywlekać wszystkie brudy. Radiotelegrafista, pogodny mężczyzna o kręconych czarnych włosach, miał trzydzieści dwa lata. Wyciągnął rękę, by złapać kolegę za ramię. Sondeborg usunął się i spojrzał nieżyczliwie na Beaumonta. — Po co tu przyszliście? — zapytał. — Już ci mówiłem — wyjaśnił cierpliwie Beaumont. — Nasz śmigłowiec rozbił się na lodzie i mieliśmy dużo szczęścia, że udało nam się... — Gówno prawda! Do cholery! Nie wierzę w ani jedno słowo! — Przykro mi to słyszeć - w głosie Beaumonta zabrzmiała uszczypliwa nutka. Postawił karabin w kącie, zdjął parkę i położył ją na stole. — Chyba coś piłeś, prawda? — Nie była to specjalnie błyskotliwa dedukcja, ponieważ smród alkoholu wydobywający się wraz z oddechem specjalisty od siły ciążenia czuć było na odległość sześciu stóp. — Ma tu gdzieś butelkę — poinformował Beaumonta Conway. — Nie mogę jej znaleźć. Ale mogę powiedzieć, że to jest jego ostatnia wyprawa arktyczna. — Bracie, i ty mi to mówisz! — Sondeborg wykrzywił się szyderczo. — Kiedy już wsiądę do samolotu, jedyny lód, jaki kiedykolwiek zobaczę, będzie w barze. — Gdzie bez wątpienia spędzisz resztę swego życia — złośliwie zauważył Beaumont. 94 Coś się załamało w Sondeborgu. Pochylił się, chwycił oskard leżący pod stołem — niewielkie, poręczne narzędzie, i wyprostował się powoli, mierząc Beau-monta spojrzeniem przepełnionym ślepą furią. — Odłóż to! — rozkazał ostro Conway. — Ten wielgachny Angliczyna za dużo sobie pozwala — wycedził Sondeborg wysuwając przed siebie prawą stopę. — Zostań na miejscu, Rickard — ostrzegł Beaumont. — Zdaje się, że nie jestem tu specjalnie lubiany — ciągnął biorąc ze stołu parkę. — Nie chcę być przyczyną kłopotów, Conway — dorzucił — pójdę do innego baraku. — Chwycił parkę tak, jakby miał zamiar ją założyć, obserwowany przez tracącego pewność Sondeborga. Nagle zrobił szybki zwrot i, jak matador muletę, zarzucił kurtkę na prawe ramię Sondeborga. Ten zaczął wymachiwać ręką, by wyswobodzić oskard i wówczas Beaumont uderzył go. Uderzył krótkim, ostrym ciosem, który odrzucił Sondeborga w tył, aż na łóżko. Specjalista od siły ciążenia zatoczył się, upadł połową ciała na pryczę i osunął nieprzytomny na podłogę. — Obejrzyj go — mruknął Beaumont. — Jak szybko odzyska przytomność? Conway pochylił się nad Sondeborgiem i zbadał go pospiesznie, potem powiedział: — Jest sztywny. Po tym, co wypił, będzie w takim stanie przez kilka godzin... — Możemy go stąd zabrać? Do innego baraku. — W sąsiednim są dwie prycze... — Chcę, żeby się tam znalazł — powiedział szorstko Beaumont. — Chcę też, żeby został związany. — Związany? — powtórzył Conway ze zdumieniem. — Związany. — Beaumont podniósł z podłogi oskard. — Człowiek, który jest zdolny zaatakować drugiego czymś takim, musi zostać pozbawiony swobody ruchów i zamknięty na klucz. — Conway otworzył usta chcąc coś powiedzieć, lecz Rickard pozbierał już Sondeborga z podłogi i przerzucił go sobie przez ramię. — Mam swoje powody — powiedział zwięźle Beaumont — więc zamknij drzwi na klucz. — Podszedł do wysokiego kredensu stojącego pod ścianą, sięgnął na jego szczyt i wziął coś w rękę. Conway przyglądał się z niedowierzaniem przedmiotowi, który Beaumont ustawił na stole. — A więc tam była. — Jestem wyższy od was — wyjaśnił Beaumont. — Zobaczyłem to od razu, gdy tu wszedłem. Są tam jeszcze dwie. — Skąd on to ma, do diabła? — Conway wziął ze stołu flaszkę i przyglądał się jej z bliska, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Trzymał w ręku butelkę radzieckiej wódki. — Nie mógł tego dostać od Mińskiego. On jest niewinny. To szef Bieguna Północnego 17. Bywał tu czasami, żeby zobaczyć, jak nam się wiedzie. — Żeby zdobyć informacje — poprawił go Beaumont. — Rosjanie zbierają szczegółowe dane na temat każdej bazy amerykańskiej w Arktyce. To powszech- 95 nie wiadome. Miński dostawał informacje od Sondeborga w zamian za alkohol, którego nie pozwalałeś mu mieć. Teraz może zgodzisz się ze mną, że trzeba go zamknąć na klucz? * * * — Martwi mnie ten sygnał — stwierdził Dawes. — Sądzę, że jesteśmy w krytycznej sytuacji. Wysyłam samolot na Target-5. — Ależ tam ciągle jest mgła — zaprotestował Adams. — Żaden samolot nie zdoła wylądować. — Ten sygnał radiowy oznacza, że barak z radiostacją został spalony. Użyli słowa sabotaż. Zaczekamy na przejaśnienie i wysyłam transport. Poleci Ridgeway. — A jak wyląduje? — Nie wiem — przyznał Dawes. — Ale jeżeli ktokolwiek może tego dokonać, to właśnie Ridgeway. Lądował na Target-5 już pięć razy, w różnych częściach Arktyki i jest najlepszym cywilnym pilotem w promieniu kilkudziesięciu tysięcy mil. Wydaj rozkazy Fullerowi. — Nie podoba mi się to — stwierdził Adams, podnosząc słuchawkę telefonu, by porozumieć się z kontrolerem lotniska. — Ridgewayowi też się nie spodoba — odparł Dawes. * * * — Nadałem wiadomość — poinformował Beaumonta Langer, zatrzaskując drzwi. Rozejrzał się po baraku. — Gdzie wszyscy? — Kładą Sondeborga do łóżka. Po tym, jak go uśpiłem — opowiedział Lan-gerowi, co się wydarzyło. — Nie sądzę, by ktokolwiek się zorientował, że to ja sprowokowałem Sondeborga do bójki. Oczyszczam teren. — Zastanawiasz się, czy przyjdą Rosjanie? — Langer rzucił parkę na kurtkę Beaumonta leżącą na stole. — Boże, jak zimno. Lepiej będzie, jeśli zmienię Sama za kilka minut. — Nie zastanawiam się, czy przyjdą. Jestem tego pewien — odparł Beaumont stanowczo. — Nie wiem tylko, czy zjawią się przed, czy po naszym odejściu. Jeżeli przed, nie chcę dopuścić do tego, żeby mogli zadawać pytania takiemu wymoczkowi jak Sondeborg — wskazał butelkę wódki stojącą na stole. — Szczegól- 96 nie, że był już ich informatorem. Powiedział im, w którym baraku jest radiostacja. — Tego nie musiał im nikt mówić. Z daleka widać maszt. Beaumont pochylił się nad stołem i nalał z termosu kawy przygotowanej przez Conwaya. — Wlej w siebie trochę tego. A jednak potrzebowali informacji, że nikt tam nie nocuje. W niektórych bazach arktycznych operator ma pryczę w baraku radiostacji, żeby mógł cały czas czuwać przy aparacie. Tutaj nie jest to konieczne. Rickard zaglądał do baraku jedynie wtedy, kiedy sam miał zamiar używać nadajnika. — Beaumont szturchnął palcem metalowe tuby długości dwóch stóp każda, leżące na stole. — Poznajesz je? — Dwadzieścia pięć tysięcy lat historii wewnątrz każdej z nich — Langer uniósł jedną z tub i obejrzał ją niedbale. — Czego to ludzie nie wymyślą. Mocuje się ją na końcu świdra i prowadzi w dno morskie na głębokość dziesięciu tysięcy stóp, a potem wyciąga z napełnionym rdzeniem. Wysyła się pustą tubę, która wraca napełniona próbką morskiego dna. Warstwy geologiczne zgromadzone pod dnem morza przez tysiące lat zostały solidnie sprasowane przez ciężar wody, więc wykorzystaliśmy to. Dwadzieścia pięć tysięcy lat, a możesz je nosić w kieszeni. — To właśnie zrobił Gorow. Widzisz jakąś różnicę między nimi? Langer obejrzał tuby dokładniej. Obie były skorodowane i poprzecierane w trakcie długiej podmorskiej podróży, jaką odbyły, przez świder wpychający je w morskie dno. Obie także zawierały próbki. — Zostały napełnione stosunkowo niedawno — odparł Langer — tak jak i te — skinął w kierunku bogatej kolekcji tub, którą Conway ułożył na szczycie skrzyni. — Ta należy do Gorowa — Beaumont wysunął rdzeń i za pomocą scyzoryka podważył jego koniec. Gdy uniósł do góry koniec tuby, spora część, długości około trzech cali, spadła mu na dłoń. Kiedy potrząsnął tubą, rdzeń na drugim końcu pozostał na miejscu, za to od strony naruszonego końca wypadło coś błyszczącego i ciasno zwiniętego. Mrugnął porozumiewawczo do Langera, oglądając pod światło rolkę 35- milimetrowego filmu. — A to jest, jeśli się nie mylę, mikrofilm z „mapami Katarzyny". — Mój Boże... — No właśnie. Mam w ręku kopię całego radzieckiego systemu podwodnego naprowadzania na terenach arktycznych — Beaumont zrolował film, wsunął go na powrót do tuby, umieścił na końcu kawałek rdzenia. — Tak więc, jeśli nawet stracimy Gorowa, ciągle jeszcze będziemy mieli to. — Kiedy się obudzi, od razu zauważy, że zniknęła — przestrzegł Langer. — Gdybym był na jego miejscu, po przebudzeniu sprawdziłbym, czy jest tam, gdzie była. — No to pozwolimy mu być szczęśliwym i wsadzimy ją z powrotem do kieszeni jego parki — Beaumont podniósł ze stołu drugą tubę, następnie spojrzał na zegarek. Pierwsza w nocy czasu lokalnego. — Schowaj ją z powrotem, gdy bę- 97 dziesz szedł zmienić Sama. A ja teraz poszukam jakiegoś łóżka, zanim zasnę na stojąco. Zdążył tylko zdjąć buty i ułożyć się na pryczy, gdy drzwi otworzyły się z trzaskiem. Wrócił Langer. — Zdaje się, że Rosjanie są tutaj. Sam słyszał silniki. * * * Sybirak dotarł z Bieguna Północnego 17 do wschodniego krańca mgły na pokładzie śmigłowca. Tam zamienił dotychczasowy środek transportu na oczekującego go Śnieżnego Kota, wehikuł zostawiający za sobą przedziwne ślady, w Arktyce używany do krótkodystansowych wycieczek. Pojazd posuwał się na czterech gąsienicach: dwóch przednich, które unosiły szoferkę i dwóch tylnych podtrzymujących kabinę podobną do tych, jakie mają samochody ciężarowe. — Powinniśmy dotrzeć do amerykańskiej stacji około pierwszej — obwieścił Kramer, sadowiąc się obok Papanina, który przejął rolę kierowcy Śnieżnego Kota. — Czyli, według naszych szacunków, w tym samym czasie, co Gorow, jeżeli miał naprawdę dużo szczęścia. Pomimo mgły nie mieli żadnych trudności ze zlokalizowaniem lodowej wyspy. Oddział służby bezpieczeństwa, który wcześniej odwiedził Target-5, umieścił na szczycie wzgórza w pobliżu obozu Conwaya urządzenie elektroniczne, którego drugą część trzymał w rękach Kramer i które prowadziło ich prosto do celu. Jednak była to przeraźliwie zimna wycieczka i Kramer trząsł się jak osika, kiedy wreszcie dotarli na miejsce. Tak samo zresztą, jak uzbrojeni mężczyźni stłoczeni w kabinie za szoferką. Ominęli śnieżną rampę, która pozwoliłaby im wjechać bezpośrednio na wyspę. Zostawili Śnieżnego Kota na polu polarnym i pozostałą część drogi pokonali pieszo. Jak w partii szachów rozgrywanej przez mistrza, tak i tutaj wszystko zostało przewidziane. Po dotarciu do urwiska, by pokonać wysoką na dwadzieścia stóp przeszkodę, skorzystali ze specjalnego wyposażenia przeznaczonego do wspinaczek. Gdy wdrapali się na szczyt, Kramer uruchomił swoje pudełeczko i poprowadził przez mgłę na wzgórze upstrzone okrąglakami. Tam kapryśny kompas wskazał im pomoc, czyli kierunek, gdzie znajdowała się grupa baraków. — Coś tu jest nie tak — szepnął Papanin, gdy zszedł po zboczu wzgórza i nie znalazł nic. Coś było nie tak. Od czasu, gdy zrobiono ostatnie powietrzne zdjęcie Target-5, zanim jeszcze bazę okryła mgła, wyspa obróciła się o kilka stopni i tylko wielkiemu szczęściu zawdzięczał Sybirak fakt, że natknął się na jeden z pustych baraków, zanim zorientował się, że w ogóle jest w amerykańskiej bazie. W kilka minut póź- 98 niej, potykając się i błądząc jak ślepiec, odnalazł główny budynek, który był teraz, nawet na zewnątrz, rzęsiście oświetlony. Zastukał w drzwi dłonią w rękawicy, krzyknął po angielsku i wszedł do środka. Posługiwał się płynnie językiem angielskim. Nauczył się go w laboratorium językowym w Charkowie na Ukrainie, szlifował w trakcie długich konwersacji z Guyem Burgesem w Moskwie, jeżeli angielski zdrajca był akurat na tyle trzeźwy, by wyraźnie mówić. Następnie większą część roku 1967 spędził w jednym z radzieckich konsulatów na południowym zachodzie Stanów Zjednoczonych. W jednym z konsulatów, których jedynym celem i zadaniem uzasadniającym wydatki związane z ich utrzymaniem było szpiegostwo. Jasne światła oślepiły wychodzącego z mgły Papanina. Podniósł dłoń, by przesłonić oczy i dostrzegł trzech mężczyzn znajdujących się w baraku. Liczba zgadzała się z tym, co Miński mówił na temat stałej załogi Target-5 czekającej na ewakuację. Potężny mężczyzna siedział na pryczy czyszcząc karabin wycelowany w drzwi. Inny, nieco niższy, o pięknych czarnych włosach, także koło trzydziestki, stał bliżej wejścia, z karabinem przewieszonym przez ramię, trzymając w drugim ręku naoliwiony gałgan. Najstarszy z nich, mający około pięćdziesiątki, siedział pochylony nad stołem, z założonymi rękoma i wyrazem napięcia w oczach. — Wejdź i zaniknij te cholerne drzwi — warknął ten wielki. Karabin uniósł się odrobinę. — Nie! Tylko ty! Inni mogą zaczekać na zewnątrz. Stojące za Papaninem okutane w futra postacie, wszystkie co najmniej o stopę niższe od potężnego Sybiraka, niewyraźnie majaczyły we mgle. Wszedł do środka i skierował wzrok na mężczyznę siedzącego na pryczy. — Jestem z Bieguna Północnego 17... — Powiedziałem, zamknij drzwi — powtórzył spokojnie wielkolud. — Doktor Kramer powinien być przy tym obecny — nalegał Papanin. — Chce was ostrzec przed czymś bardzo poważnym. — W porządku, Kramer może wejść. Reszta czeka na zewnątrz. — Jest bardzo zimno... — Nikt was tu nie zapraszał. Papanin skrzywił się i poczuł, że zaczyna ogarniać go złość. Kramer dołączył do niego, przepchnąwszy się między pozostałymi. Mężczyzna z ładnymi włosami — i z karabinem — zatrzasnął drzwi przed nosem ludziom stojącym na zewnątrz i zaryglował je energicznie. Przykre skrzypienie rygla podziałało wszystkim na nerwy. Papanin rozejrzał się szybko po baraku, szukając oznak obecności Gorowa na terenie stacji. Zobaczył rdzenie próbek poukładane na jednej z pak, leżący obok nich oskard, kolejne paki pod ścianami, termos i filiżanki na stole, o który opierał się najstarszy z mężczyzn. Papanin był wystarczająco wysoki, by dostrzec dwie pozostałe butelki wódki na szczycie kredensu. Nie wiedział jedynie, że zostały już znalezione. Sybirak zdjął wilgotną parkę i zarzucił ją na oparcie krzesła. — Nazywam się Wasilij — wyjaśnił, nadal lustrując wnętrze baraku. — Je- 99 stem oficerem administracyjnym radzieckich stacji badawczych, w tym również waszych sąsiadów, Bieguna Północnego 17. Doktor Kramer pełni tam funkcję oficera medycznego. Czy nie macie jakichś kłopotów? — zapytał. — A powinniśmy mieć? — spytał Beaumont. — Czułem dziwny zapach, idąc przez mgłę, jakby się coś paliło... — Spłonęła nasza radiostacja — wybuchnął Conway. — Została doszczętnie spalona. O takie kłopoty wam chodzi? Beaumont pogratulował Conwayowi w duchu. Amerykanin zareagował dokładnie tak, jak mu to sugerował, dał mu możliwość wytrącenia Sybiraka z równowagi. — To dość poważny kłopot, Wasilij. Wysłaliśmy wiadomość na Grenlandię, określając to jako sabotaż. Ktoś będzie musiał odpowiedzieć na wiele kłopotliwych pytań. — Wysłaliście wiadomość o podpaleniu? — W głosie Papanina dało się wyczuć niedowierzanie. Ci ludzie muszą mieć ptasie móżdżki. — Możesz mi powiedzieć, jak to możliwe przy pomocy spalonego nadajnika? — Używa się do tego nadajnika zapasowego — poinformował go Beaumont lakonicznie. — Zawsze mamy co najmniej jeden. Czy wam w radzieckich bazach pozwalają mieć tylko jedną radiostację? Wyobrażam sobie, że nasz zwyczaj jest przejawem ekstrawagancji systemu kapitalistycznego. Nawiasem mówiąc — ciągnął — jak tylko wrócicie, wasz zespół monitorujący na Biegunie Północnym 17 poinformuje was o tej wiadomości. Beaumont przerwał, zastanawiając się, czy niedługo jego polisa ubezpieczeniowa zostanie komuś wypłacona. Najwyraźniej Sybirak nie wiedział jeszcze o przesłanym sygnale. Będzie się wahał z podjęciem ostatecznych decyzji tak długo, jak długo będzie wierzył, iż Grenlandia jest poinformowana o bardzo dziwnym wydarzeniu na Target-5. To było wszystko, na co liczył Beaumont. Wahanie. Opóźnienie, dające czas na zabranie Gorowa daleko stąd. — Zespół monitorujący? — powtórzył głucho Papanin. — Och, daj spokój! — Beaumont wstał i dwóch mężczyzn stojących twarzą w twarz zdawało się całkowicie wypełniać przestrzeń baraku. — Zespół monitorujący! Każdy wie, że macie takie urządzenia na terenie całej Arktyki i za ich pomocą odczytujecie nasze sygnały. To normalna procedura, Wasilij, więc po co robić z niej wielką tajemnicę? Conway wsadził w kieszenie spodni obie ręce, by ukryć fakt, że były zupełnie mokre. Beaumont spacerował po cienkiej linie i łatwo mógł spaść. Tuż za ścianą czekało kilkunastu uzbrojonych mężczyzn i nikt nigdy nie dowiedziałby się, co się stało na osłoniętej mgłą Target-5. Wciąż był pełen wątpliwości, czy Anglik zdoła oszukać Rosjanina. Był przerażająco świadomy, iż Gorow tkwił w ukryciu tylko o kilka jardów od miejsca, gdzie stali. — Przybyłem tu, żeby rozmawiać o czymś innym — warknął Papanin. — Obawiam się, że jeden z naszych ludzi może być odpowiedzialny za spalenie wa- 100 szego baraku — kontynuował niemal skruszonym tonem. — To znaczy, że trzeba przeprowadzić śledztwo — stwierdził Beaumont bez osłonek. — Waszyngton zna już sprawę. Możesz sobie wyobrazić, jak zareagowali na słowo sabotaż! — Jeżeli wolno by mi było wyjaśnić rzecz do końca... — Możliwe, że jutro dotrze to do światowych środków masowego przekazu. Rosjanie atakują stację badawczą Stanów Zjednoczonych. — To niedorzeczne! — Kup sobie jutrzejszą prasę i przeczytaj. Po raz pierwszy od wielu lat Papanin czuł się pokonany. Jeżeli sygnał został rzeczywiście nadany, będzie musiał postępować bardzo ostrożnie. „Żadnych międzynarodowych incydentów..." brzmiała mu w uszach treść instrukcji udzielonej przez towarzysza Breżniewa. Obijała mu się o mózg, gdy próbował odzyskać kontrolę nad sytuacją. — Chodzi mi o Mikołaja Marowa, młodszego oceanografa — wyjaśnił. — Postradał zmysły i zamordował innego mężczyznę, Gorowa. Uciekł z zaprzęgiem psów w tym kierunku. Zabrał dokumenty swojej ofiary i może próbować podszywać się pod Michaiła Gorowa... — Dlaczego miałby to robić? — zapytał Beaumont. — Ponieważ własne dokumenty zostawił w baraku — odparł gładko Papanin. — Mógł przewidzieć, że możecie zażądać od niego dowodu tożsamości... — Na jakiej podstawie sądzicie, że postradał zmysły? — dopytywał się Beaumont. Papanin spojrzał na niego. Jego cierpliwość wyczerpywała się w miarę tego regularnego śledztwa. Podnosząc głos spróbował nowej taktyki. — Na litość boską, przecież podpalił wasz barak! Popełnił brutalną zbrodnię! To nie był miły widok... — Zrobił krok w stronę Beaumonta, próbując ugiąć go siłą swojej osobowości. — Zamordował biednego Gorowa oskardem, a potem poranił mu twarz! Nie rozumiecie! Spędził trzy lata w Arktyce i po prostu zwariował. Jest jak dzikie zwierzę krążące po lodzie! — Więc lepiej przestańcie tracić tu czas i znajdźcie go. Papanin zamilkł raptownie, skinął na Kramera. — To wydarzenie bardzo nas martwi. Gdybyście zdali sobie sprawę z grożącego wam niebezpieczeństwa, wolelibyście, żebyśmy zostali. Sądzę, że doktor Kramer wytłumaczy to lepiej. Zrozumiecie, jakie to poważne. Mogę usiąść? — odsunął krzesło i, zanim ktokolwiek zdążył wyrazić zgodę, usadowił się rozsiewając wokół ujmujące uśmiechy. — Zaczynaj, Kramer. — Marow jest psychopatą... — rozpoczął Kramer nienagannym angielskim. — Nie interesuje nas historia jego choroby — przerwał mu brutalnie Beaumont, zdecydowany doprowadzić do tego, by Sybirak wstał. — Mamy wystarczająco dużo własnych problemów na tej wyspie, bez waszych ludzi, różnych 101 natrętnych facetów usiłujących wprosić się na noc. Papanin podniósł się powoli, wyginając palce rąk dla powstrzymania ogarniającej go fali wściekłości. Musiał być bardzo ostrożny. Jakimś cudem wszystko poszło na opak. Zamiast wystraszyć Amerykanów, sam czuł się niebezpiecznie wytrącony z równowagi. — Przyszliśmy tu, by was ostrzec — zaczął, biorąc ze stołu parkę — prosić o współpracę... — Zostaliśmy ostrzeżeni, zgodziliśmy się na współpracę, wysłuchaliśmy was. Dziękujemy. A teraz... mamy dużo pracy — przerwał szorstko Beaumont. — Chciałem właśnie zasugerować, że moglibyśmy przeszukać wasze baraki. Jeden z was mógłby dotrzymywać nam towarzystwa. Na wszelki wypadek, gdyby Marow ukrywał się tutaj. — Nie ma potrzeby. Sami przeszukaliśmy bazę, kiedy zorientowaliśmy się, że ktoś podpalił barak... Conway wtrącił się i odwalił kawał dobrej roboty, przemawiając głosem drżącym od tłumionej furii. — To zniewaga! Przychodzicie i chcecie przeszukiwać to miejsce? Znajdujecie się na terytorium Stanów Zjednoczonych, Mr Wasilij — odstąpił od stołu podchodząc do Papanina. — Mam nadzieję, że nie muszę wam przypominać, iż nad tą lodową wyspą powiewa amerykańska flaga? Papanin pochylił się i znieruchomiał w na wpół założonej parce, patrząc na Conwaya. Zanim odejdzie, jeszcze ich zdenerwuje. — Widziałem flagę, gdy się tu zbliżaliśmy. Wisiała jak kawał mrożonego dorsza. — Wyprostował się zapinając płaszcz. — Chyba będzie bezpieczniej, jeśli żaden z was nie opuści wyspy, zanim dotrą tu wasze samoloty. — Bezpieczniej? — spytał Beaumont. — Widząc coś poruszającego się po lodzie moi ludzie mogą dojść do wniosku, że to Marow i strzelać — twardo stwierdził Papanin. — Rozkazałem pojmać go żywego, jeśli to będzie możliwe. Ale musimy pamiętać, że Gorow miał wielu przyjaciół i kilku z nich znajduje się przed tym barakiem. A wszyscy są uzbrojeni. — Naciągnął kaptur na wygoloną głowę. — Prosiliśmy ich o współpracę, Kramer. Ponieważ jednak nie jesteśmy tu mile widziani, pójdziemy. — Rozejrzał się po baraku. — Miłej podróży do Stanów Zjednoczonych, panowie. Tutaj nie jest bezpiecznie... Kiedy się oddalili, Beaumont wysłał Graysona, by zyskać pewność, że odeszli naprawdę. Potem przyjrzał się Conwayowi, który osuszał wilgotne dłonie chusteczką do nosa. — Teraz dopiero będą kłopoty — przestrzegł go. — Ten, który przedstawił się jako Wasilij, to pułkownik Igor Papanin, szef Specjalnej Służby Bezpieczeństwa w Leningradzie. W Waszyngtonie widziałem jego fotografię. — Beaumont spojrzał na zegarek. 1.45. — Zabieram Gorowa na saniach o ósmej rano. Za sześć godzin. W ten sposób będziemy mieli największą szansę, żeby umknąć spotkania z Rosjanami. — Dlaczego o ósmej? 102 — Ponieważ wówczas będą mieli za sobą całą noc spędzoną na polu lodowym w oczekiwaniu, by się coś wydarzyło. Będą mieli za sobą sześć godzin ciągłego nadsłuchiwania, dygotania z zimna i stałego wypatrywania oczu, żeby dostrzec najmniejsze oznaki ruchu. O ósmej będą w fatalnych nastrojach, krańcowo wycieńczeni i niespecjalnie sprawni. Pomogłoby mi poza tym małe odwrócenie uwagi, kiedy będziemy ruszali. — Przejadę się Śnieżnym Kotem — zaproponował szybko Conway. — Mogę zrobić wycieczkę po wyspie, w dół po rampie i pojeździć trochę po polu. — O to właśnie chciałem cię prosić. Chociaż niezupełnie. — Beaumont wstał, oczy same mu się zamykały, głowę miał ciężką, z trudnością poruszał nogami. By nie zasnąć, zaczął chodzić dookoła pokoju. — Przyjechali tutaj na Śnieżnych Kotach, Bóg jeden wie, z jakim wyposażeniem i mogą mieć ze sobą coś w rodzaju ruchomego radaru. Jeżeli wyprowadzisz Śnieżnego Kota, skoncentrują się na nim, a my wyślizgniemy się na zachodnim krańcu wyspy. — To ich zmyli... — Posłuchaj, Matt. — Beaumont rozmyślnie podkreślał ryzyko, jakie brał na siebie Conway. — Tam jest zgraja uzbrojonych Rosjan. Są w odległości jednej mili od tego baraku, nie wolno ci niepotrzebnie ryzykować. Sądzę, że pokrzyżowałem Papaninowi plany wspominając o wysłaniu wiadomości... — Połapie się w kłamstwie, jak tylko sprawdzi zestaw monitorujący. Przez chwilę Beaumont zastanawiał się, czy powiedzieć Conwayowi o drugim nadajniku, ale zdecydował, iż lepiej będzie zachować to w tajemnicy. Miał pewność, że Papanin tu wróci, a następnym razem będzie zadawał pytania bardziej brutalnie. — Najpierw musi wrócić na Biegun Północny 17 — odparł. — Czy w takiej mgle potrafiłbyś poprowadzić Śnieżnego Kota po wschodniej granicy wyspy? — Przeżyłem tutaj trzy lata i pogoda bywała różna — zapewnił go Conway. — Mogę zapalić światła pasa startowego, żeby łatwiej znaleźć drogę. W Kocie mam ukośne reflektory, które dobrze oświetlą trasę w dół rampy... — Tylko nie w dół rampy — sprzeciwił się ostro Beaumont. — Wyspa jest miejscem chronionym przez amerykańską flagę, ale jeśli zjedziesz na pole, znajdziesz się na ziemi niczyjej. Jeżeli chcesz naprawdę nam pomóc, po prostu zrób sobie przejażdżkę po wyspie, mniej więcej godzinną. Po wyspie — powtórzył. W ciągu najbliższej pół godziny mieli pełne ręce roboty. Odwołali Langera z baraku, w którym siedział podczas wizyty Papanina, pilnując psów. Wypuścili Rickarda z sąsiedniego budynku, gdzie był zamknięty z nieprzytomnym Sonde- borgiem. Oficjalnie po to, by mieć oko na niepoczytalnego specjalistę od siły przyciągania, ale naprawdę, co ważniejsze, by nie mógł się dowiedzieć o obecności Michaiła Gorowa na wyspie. Beaumont zdecydował, że jedyną na Target-5 osobą znającą sprawę Gorowa po ich odejściu będzie Conway. Zostawili Conwaya oraz Rickarda w głównym budynku, a Beaumont z inny- 103 mi poszedł, by, jak to określił, „wyjąć Gorowa z tej lodówki". Szczęśliwie, gdy otworzyli klapę w podłodze laboratorium i wywindowali na górę opatulone ciało, radziecki oceanograf nadal spał pod wpływem środków uspokajających. Gdyby obudził się wcześniej, samotny w głębi lodowatego grobowca, jego reakcja przekroczyłaby prawdopodobnie wszelkie wyobrażenia. Do chwili, gdy znalazłby nagryzmoloną przez Beaumonta kartkę, zostawioną obok lampy, którą opuszczono wraz z grzejnikiem. Gorow, zawinięty w liczne pledy, był zadziwiająco ciepły, o czym przekonali się, gdy go ułożyli na pryczy zainstalowanej w laboratorium Conwaya. Rosjanin obudził się akurat w momencie, gdy Conway wślizgnął się do wnętrza starannie zamykając za sobą drzwi. — Chciałem zobaczyć, czy z nim wszystko w porządku — wyjaśnił Amerykanin. — Byłem przerażony, myśląc o tym, jak musiał czuć się w tej dziurze. — To jakieś inne miejsce — powiedział Gorow, unosząc się na łokciu. — Przenieśliście mnie do innego baraku. Dlaczego? — Zadziwiająco żwawy — zauważył Beaumont. Lecz z drugiej strony, człowiek, który przebył po lodzie trasę z Bieguna Północnego 17, musi być niezwykle wytrzymały. Poprosił Conwaya, by ten zbadał Rosjanina i paląc papierosa z niecierpliwością czekał na wynik oględzin. Wiedział, że mają zaledwie kilka godzin na opuszczenie wyspy. Papanin szybko wyjdzie z szoku spowodowanego niespodziewanym obrotem spraw i wróci. A druga wizyta będzie o wiele bardziej niebezpieczna. — Wygląda na to, że jest w niezłej kondycji — ocenił Conway, prostując się nad swoim pacjentem. — Nie rozumiem. Po tych wszystkich przejściach... Beaumont natychmiast rozpoczął przesłuchanie. Rosjanin odpowiadał po angielsku. Podobnie jak Papanin, Gorow uczył się języka angielskiego w charkow-skim laboratorium językowym, ponieważ była to umiejętność niezbędna w jego pracy. Swego czasu rolę międzynarodowego języka nauki pełnił francuski, lecz od ćwierć wieku był stopniowo wypierany przez angielski. Gorow lubił czytać wydawnictwa naukowe w oryginale. Był naturalnie zaskoczony gwałtownym atakiem Beaumonta. — Kiedy ostatnio byłeś w Kijowie? — W zeszłym tygodniu. — Spotkałeś tam jakichś krewnych? — Brata, Piotra... — Służy w marynarce wojennej? — Nie, pływa na trawlerze... — Jak miała na imię twoja zmarła dziewczyna? Gorow zacisnął szerokie usta. Popatrzył na Beaumonta. — Była moją narzeczoną. Mieliśmy się pobrać... — Pytałem o imię. 104 — Rachel Levitzer. Czy to naprawdę konieczne? — No właśnie! Na Boga! Czy to konieczne? — wybuchnął Conway, przerażony brutalnością Beaumonta. — Tak, na Boga, tak — odparł szorstko Beaumont. Wpatrywał się w Gorowa bardzo uważnie. — Pół godziny temu w sąsiednim baraku był pułkownik Igor Papanin. W oczach Rosjanina błysnęło przerażenie. Rozejrzał się rozpaczliwie, jak zwierzę uwięzione w pułapce. Spróbował coś powiedzieć, przełknął z wysiłkiem ślinę. Była to instynktowna reakcja, takiej spodziewał się Beaumont. Gdyby ten człowiek był komediantem wysłanym na wyspę przez Papanina w roli szpiega, nie mógłby tak spontanicznie okazać prawdziwego strachu. Beaumont wyjaśnił swoje postępowanie i jego przyczyny. W Waszyngtonie nie mieli fotografii Michaiła Gorowa, dlatego była to jedyna droga, by zyskać pewność co do jego tożsamości. W końcu, kiedy wyruszą w szaleńczą podróż po pływającym polu lodowym, powinni mieć pewność, że zabrali ze sobą właściwego człowieka. Conway nalał Gorowowi brandy z butelki, którą przyniósł ze sobą, zwykle bezpiecznie zamkniętej w kredensie, by Sondeborg nie mógł wyżłopać jej zawartości. Na prośbę Beaumonta przygotował na prymusie ciepły posiłek dla Rosjanina. Uciekinier przez cały czas siedział na pryczy, nerwowo splatając i rozplatając palce. Nieco wcześniej, tuż po zakończeniu śledztwa, wstał dla rozprostowania nóg i przypadkowo znalazł się koło krzesła, na którym leżała jego parka. Niedbale uniósł ją, by usiąść na moment, następnie, jeszcze bardziej niedbale, przesunął dłonią po kieszeni, w której tkwiła tuba. Przez futro wyczuł jej cylindryczny kształt. Langer, stojący przy drzwiach, uśmiechnął się do siebie, gdy Gorow usiadł, wyraźnie odprężony, przekonany, że jego cenna własność jest bezpieczna w ukryciu. Tej nocy niewyspanego Beaumonta prześladowało prawdziwe fatum. Właśnie zdążył obwieścić, że pójdzie do głównego budynku i położy się na chwilę, gdy usłyszał ten dźwięk. Odległe buczenie nadlatującego samolotu. Hercules C 130, transportowiec, który wysłał do nich Dawes zaniepokojony słowem „sabotaż", kołował nad nimi, przygotowując się do lądowania. * * * Papanin również przysłuchiwał się buczeniu amerykańskiego transportowca. Pykając spokojnie niewielką zakrzywioną fajeczkę, siedział w szoferce Śnieżnego 105 Kota z Kramerem u boku, w odległości kilkuset metrów od rampy prowadzącej z Target-5 na pole lodowe. Powietrze w zamkniętej kabinie gęste było od dymu. Tak gęste, że Kramer miał wrażenie, iż lada moment udusi się z braku tlenu. Mimo to nie śmiał otworzyć okna, ponieważ to pozwoliłoby wtargnąć do wnętrza Arktyce. — Zapalili światła pasa startowego — powiedział nerwowo. Rozmazana aureola wokół pojedynczego światełka ukazała się na szczycie urwiska, by po chwili zniknąć, przesłonięta mgłą. — Naturalnie — odparł Papanin. — Muszą przecież pokazać pilotowi, gdzie ma lądować. — Czy w dalszym ciągu jest pan przekonany, że Gorowa tam nie ma? — Powiedziałem, że nie jestem przekonany, czy już tam dotarł. A to zupełnie co innego, Kramer. Spodziewałem się, że zobaczę na ich twarzach przestrach i zaniepokojenie, ale wszystko, co odkryłem, to oburzenie. Ten wielki był bardzo agresywnie oburzony — powiedział w zamyśleniu. — A jeżeli on tam już jest, a samolot wyląduje? — Za dużo się martwisz. Wszystko będzie w porządku. Zobaczysz. * * * Siedemset stóp nad Target-5 pilot samolotu, Alfred Ridgeway, usadowiony za pulpitem sterowniczym, krążył nad tym, co inny pilot Arnold Schumacher, nazwał brudną watą — zbitym tumanem ciemno-szarej mgły. Za nim w części bagażowej upchnięto wzdłuż ścian dwa rzędy składanych siedzeń. Siedziało na nich dwunastu mężczyzn w arktycznych ubraniach, mających ukrytą broń. Owych dwunastu mężczyzn należało do Straży Wybrzeża Stanów Zjednoczonych i zostało specjalnie wybranych właśnie do tego zadania. Rosjanie wysłali z Leningradu na Arktykę oddział Specjalnej Służby Bezpieczeństwa, ponieważ nadawało to wyprawie niemilitarny charakter i tym samym zmniejszało niebezpieczeństwo zaistnienia incydentu międzynarodowego na kilka zaledwie miesięcy przed planowanym spotkaniem na szczycie w Moskwie. Z tych samych powodów Waszyngton zastosował takie same środki ostrożności. Dwa siedzenia znajdujące się najbliżej kabiny pilota zajęte były przez pasażerów znacznie różniących się od pozostałych: lekarza i pielęgniarkę. Doktor Maxwell Hergsheimer, czterdziestoośmioletni, siwiejący mężczyzna, wiozący ze sobą zestaw medyczny i butle tlenowe dla rosyjskiego pacjenta, wyglądał przez okienko, obserwując tumany mgły kłębiące się pod maszyną. Za nim siedziała pielęgniarka, Anna Clyde z Brooklynu, trzydziestoletnia 106 dziewczyna, która na ochotnika zgłosiła się do udziału w tej wyprawie. Herg- sheimer bał się o nią. Nie każda dziewczyna potrafiłaby z takim spokojem podjąć się wyprawy na polarne pustkowie. Dla podkreślenia cywilnego charakteru misji dziewczyna miała na sobie biały strój pielęgniarki. Pochyliła się do przodu nad jego ramieniem. — Sądzi pan, że kapitan Ridge-way zdoła wylądować? — zapytała. — Tak mi się wydaje. Pochodzi z mojego rodzinnego stanu Illinois i znam go od lat. Będzie kołował tak długo, aż znajdzie drogę na dół. Uczucia Ridgewaya siedzącego w kabinie pilotów były zdecydowanie mniej optymistyczne. Prawdę mówiąc. Ridgeway był poważnie zaniepokojony. Po prześwicie we mgle nie pozostało ani śladu. Sytuacja była jeszcze gorsza, o ile to możliwe. Mgła płynęła jak ciemna chmura trującego gazu rozświetlona nikłym blaskiem księżyca. Spojrzał na wskaźnik paliwa. Prawie pełny bak. Powinien krążyć nad tym tumanem tak długo, aż pozostanie mu ilość paliwa wystarczająca jedynie na powrót do Curtis. — Zaczynam się zastanawiać, czy naprawdę widziałem te światła — odezwał się van Beeck, drugi pilot. — Spieszy ci się do domu, Jim? To jak; widziałeś je, czy nie? — Widziałem je, kapitanie. — OK. No to kołujemy dalej. * * * Beaumont, stojący w pobliżu jednego ze świateł sygnalizacyjnych zapalonych przez Conwaya, był mokry ze strachu. Słaby blask we mgle wyglądał jak zielony ogieniek. Anglik i Conway sterczeli na krańcu pasa startowego, ćwierć mili od baraków, gdzie pozostałych pięciu mężczyzn trwało w takim samym napięciu. W pewnym momencie usłyszeli daleki pomruk samolotu, narastający powoli, lecz stale. — Dzięki Bogu — wymamrotał Conway. — Myślałem, że zrezygnował. Dzięki Bogu, zgodził się z nim Beaumont. Mgła przerzedziła się nieco. Niech tylko samolot wyląduje, a będą ocaleni. Jeszcze w Curtis Field Dawes powiedział mu o oddziale Straży Wybrzeża trzymanym w ciągłym pogotowiu i i Beaumont był przekonany, że właśnie ci ludzie znajdują się na pokładzie. Gdy na wyspie wyląduje oddział złożony z tuzina uzbrojonych mężczyzn, Papanin znajdzie się na przegranej pozycji. — Myślisz, że zdoła wylądować w tym tumanie? — szepnął Conway. Szept stawał się we mgle naturalnym odruchem. Zmieniała wszystko dookoła, 107 nadając przedmiotom i formom krajobrazu groźne i dziwne kształty. Robiło się coraz zimniej. Trwając w nużącym oczekiwaniu przestępowali z nogi na nogę, przebierali palcami, robili wszystko, by pobudzić krążenie krwi. Stłumiony warkot niewidocznych silników narastał. Po chwili rozbrzmiewał nad ich głowami, a mgła zrzedła jeszcze odrobinę. Za mało, pomyślał Beaumont. — Nie będzie próbował lądować w takich warunkach — wymamrotał. — Ciekawe, jaką widoczność ma tam na górze... * * * Na wysokości pięciuset stóp widoczność poprawiła się: z zerowej przeszła w bardzo złą. Ridgeway ustawił samolot bardziej stromo, by zyskać szersze pole widzenia i zanurkował. Był to odruch, z którego nawet nie zdawał sobie sprawy, ale znaczący dla van Beecka. Drugi pilot wiedział, że jego kapitan podjął właśnie trudną decyzję. Czekał, podczas gdy Ridgeway bacznie lustrował mgłę. Pilot dojrzał światła pasa startowego, lecz wiedział, że ta dogodna sytuacja nie potrwa dłużej niż mgnienie, że mgła szybko przesłoni widok. Byłoby dużą przesadą twierdzić, że równoległe linie świateł stały się widoczne. Mignęły Ridgeway owi zaledwie jako dwie niewyraźne kreski, nic więcej, lecz pozwoliły mu zorientować się w położeniu pasa startowego. Znajdował się on między tymi dwiema nikłymi kreskami, i to stanowiło wystarczającą wskazówkę. — Schodzimy. Powiedz im. Drugi pilot opuścił swoje miejsce, przedostał się na tył, do części bagażowej i krzyknął do czternastu pasażerów: — Zapnijcie pasy! Schodzimy... — Widzi pani — powiedział doktor Hergsheimer do pielęgniarki Clyde — miałem rację. On jest z Illinois. Ridgeway zawrócił maszynę szerokim łukiem przygotowując się do prawidłowego podejścia. Maleńkie światełka znowu zniknęły. Modlił się, by dojrzeć je, kiedy już wykona nawrót. Zawracał nad opustoszałym polem lodowym wytężając wzrok aż do bólu, aż znalazł się na właściwym kursie. Cholerne światła były teraz jeszcze mniej widoczne, tylko nieco jaśniejsze od rachitycznego połysku fosforu. Maszyna weszła w płytki ślizg, rozmazane plamki wyszły jej na spotkanie. Wyłączyć napęd, klapy na dół. Cztery śmigła chłostały pasma mgły, silniki mruczały równomiernie, wyspa była coraz bliżej. Ridgeway wykonywał to ćwiczenie już wielokrotnie. Pięć razy lądował na Target-5 w różnych częściach Arktyki, ale zawsze setki mil od obecnej szerokości geograficznej. Nie za daleko! W mózgu błysnęło ostrzeżenie. Pas miał długość wystarczającą dokładnie na posadzenie takiej maszyny pod warunkiem, że dotknie ona gruntu 108 na samym jego początku. Światła zlały się w żarzące linie, płozy dotknęły ziemi. Maszyna zachybotała się wchodząc w ślizg, sunęli już po lodzie, niewidocznym za pędzącą w ich kierunku bladą łuną po obu stronach samolotu. Jak dotąd nie natrafili na żadną przeszkodę... Śmigła młócące powietrze podnosiły śnieżną burzę przesłaniającą światła pasa startowego. Ridgeway zdecydował, że czas zakończyć proces lądowania. Wyłączył śmigła i wcisnął hamulce. Beaumont i Conway, stojący na końcu pasa startowego słyszeli narastający huk silnika i wiedzieli, że transportowiec podchodzi do lądowania. — Odsuńmy się! — krzyknął Beaumont. Oddalili się nieco od pasa, a kiedy ponownie zwrócili twarze w tamtym kierunku, mogli już dojrzeć opadające ku nim dostojnym ruchem światła samolotu. — Boże! Za daleko! — Conway stał nieruchomo, zmrożony w równej mierze chłodem i strachem. — Uda mu się! — zawołał Beaumont, przekrzykując warkot silników. Mgła utrudniała ocenę odległości, z wysoka widoczność musiała być lepsza, inaczej pilot nigdy nie zdecydowałby się na lądowanie. Beaumont widział skrzydła zakończone światełkami, potem ciemną sylwetkę pędzącą ku nim po pasie startowym. W arktycznym powietrzu silniki ogłuszały huczącym grzmotem. Maszyna dotknęła gruntu wzniecając fontanny śniegu, płozy sunęły po lodzie, śmigła wzbijały białe tumany. Samolot pędzący przez mgłę wydawał się niewiarygodnie wielki. Kiedy był obok nich, Beaumontowi zdawało się, że słyszy świst płóz przebijający się nad warkot silników. Ich powietrzna taksówka przybyła. Samolot brnął przez mgłę. Słyszeli zmianę tonu silnika, gdy pilot wyłączył śmigła. Za chwilę maszyna zatrzyma się i gdy pilot wyłączy silniki, śmigła znieruchomieją. Ciągle jeszcze widzieli samolot jako rozmazany kształt, gdy nagle jego pozycja uległa zmianie. W jednej chwili był jeszcze poziomo, w następnej ustawił się pionowo, z ogonem zadartym wysoko w powietrze. Potem ogon opadł na dół i zniknął. Drgania spowodowane upadkiem poruszyły lód, odezwały się echem pod ich nogami. Zbiornik z paliwem eksplodował ogłuszając Beaumon-ta. Ognista pochodnia, której blask przedarł się przez mgłę, oślepiła go na kilka sekund. Pojawiły się wysokie płomienie i czarny dym. * * * Jak echo detonacji zamierającej w oddali, Papanin otworzył z trzaskiem okno i opróżnił fajkę. — Widzisz, Kramer, mówiłem ci, że wszystko będzie w porządku. 109 * * * Nikt nie przeżył. Temperaturą wzrosła tak znacznie, że na krótki czas wytopiła dziurę we mgle, odkrywając rozjaśnione księżycem niebo, zanim przesłonił je gęsty dym. Samolot spłonął na popiół, a rozpętane pożarem piekło zgasło równie szybko, jak wybuchło, pozostawiając tylko gryzący dym i obrzydliwy odór przyprawiający o mdłości. Odór palonej benzyny, spopielonego samolotu i... ludzi. Beaumont okrążał miejsce katastrofy, gdy dołączył do niego Conway, dysząc ciężko. — Musiał ktoś przeżyć... — To beznadziejne, Conway. Nikt nie mógł tego przetrwać. Równie dobrze mógłbyś ich wsadzić do pieca. — Beaumont, popatrz na to... — trzymającemu coś w ręku Amerykaninowi drżał głos. Owo coś było pomięte i umazane olejem. Rozłożył ten przedmiot, usiłując nadać mu właściwy kształt. — Beaumont, to jest czepek pielęgniarki. — Wzięli ją ze sobą, by zajęła się Gorowem... — Dlaczego, do diabła, ten samolot musiał się rozbić? Był już na ziemi, był bezpieczny, już prawie stał, kiedy... — Podejdź tutaj. — Beaumont zrobił kilka kroków wzdłuż pasa, pochylił się i podniósł spory przedmiot leżący tuż przy śladzie zostawionym przez płozę leżącą jak ciemna blizna na śniegu. — Oto, dlaczego, Conway. Samolot natknął się na tę skałę i wywinął kozła. Jedna z płóz jest tutaj. Musiała zahaczyć o ten okrąglak. — Czyściłem pas startowy i wyrównywałem go pługiem śnieżnym. Dwa dni temu. — Conway był w szoku. — Po prostu nie mogłem przegapić czegoś tak dużego... — Ten też przegapiłeś — Beaumont przesunął się kilka stóp i kopnął drugi pokryty śniegiem okrąglak. — I jeszcze ten... — właśnie zobaczył trzecią przeszkodę. Pochylił się, żeby obejrzeć ją z bliska, i poprosił Amerykanina, by ten przytrzymał nad nim zapaloną lampę. Conway w milczeniu przyglądał się, jak Beaumont podniósł skałę i rękawicą oczyścił jej spód. — Przegapiłeś wszystkie trzy — ciągnął Beaumont — z tej prostej przyczyny, że ich tutaj nie było, gdy czyściłeś pas. Bardzo mało śniegu jest pod tymi kamieniami i niewiele więcej na nich. Tylko tyle, ile nasypały na nie wirujące śmigła. — Chcesz powiedzieć... — Tak! Te okrąglaki pochodzą ze wzgórza za obozem, a kamienie nie mają zwyczaju robić sobie ćwierćmilowych spacerów. Zostały tutaj przyniesione na wypadek, gdyby jakiś samolot odważył się lądować. To znowu sabotaż, Conway. Sabotaż w najbardziej brutalnej postaci. Bóg jeden wie, ile jeszcze niewinnych osób, poza pielęgniarką, zginęło na pokładzie tego samolotu. 110 — Skurwysyny! — Uspokój się. Musimy wracać do obozu. — Przypilnuję, żeby wiedziała o tym każda gazeta w Ameryce... — Dobrze wiesz, że nic takiego nie zrobisz — Beaumont ścisnął Conwaya za ramię i popchnął go lekko. — Nie masz najmniejszego dowodu na poparcie swojego twierdzenia... — Na miłość boską, a te kamienie! — Rosjanie będą twierdzili, że skały musiały być tu przez cały czas, że wiatr odgarnął śnieg i odsłonił je. Może stwierdzą nawet, że to twoja wina, ponieważ niestarannie oczyściłeś pas startowy. Ktoś brutalnie, ale skutecznie zorganizował wypadek. Mam tylko nadzieję, że nie jest on pierwszym z serii. * * * Śnieżny Kot brnął uparcie przez mgłę, dwie pary ciężkich gąsienic parły naprzód wzniecając przerażający harmider. Jeden strumień światła z reflektora umieszczonego przed kabiną penetrował mgłę, drugi, znad okna, skierowany był na podłoże. Siedzący wewnątrz szoferki Conway wychylił się, by sprawdzić mocowanie górnego reflektora. Od tej lampy będzie wkrótce zależało, czy nie pogrąży się w otchłań za stromym zboczem wyspy, głęboką na dwadzieścia stóp. Czy nie spadnie prosto na polarny pak. Opatulony szczelnie w parkę z naciągniętym na czoło futrzanym kapturem, sprawdził godzinę. Punktualnie ósma rano. Był na czas. Za kilka minut powinien zobaczyć jedno z zapalonych świateł pasa startowego. Poruszył dźwignię napędu, wielki lewar, który obracał gąsienice. Sprawdził licznik wskazujący odległość w milach i zmienił kierunek. Conway, najbardziej pokojowo nastawiony człowiek na świecie, jechał z naładowanym karabinem leżącym na siedzeniu obok i świeżym obrazem pielęgniarskiego czepka przed oczami. Wytężył wzrok i zmarszczył brwi. Przednia szyba była cała zamazana, a wycieraczki jedynie rozprowadzały po niej gęsty brud. Zostawiając silnik na jałowym biegu zatrzymał Kota i wspiął się do przedniej szyby ze szmatą w ręku. Dokoła Śnieżnego Kota kłębiła się mgła zamazując kontury maszyny. Conway rozejrzał się nerwowo i pospiesznie przetarł szybę. Wszędzie mgła, w której może ukrywać się armia uzbrojonych Rosjan. Szybko oczyścił szkło, schował się w szoferce i dopiero zatrzasnąwszy za sobą drzwi, odczuł ulgę. Tutaj był bezpieczny. Wysoko nad wszystkim i szczelnie zamknięty. Sprawdził licznik i przesunął wielką dźwignię. Wówczas niezgrabna maszyna ruszyła powoli naprzód. Zbliżał się najbardziej niebezpieczny odcinek drogi. 111 Amerykanin skulony w ciasnej szoferce pochylił się w stronę szyby, na której wycieraczki zostawiały ślad w kształcie wachlarza. — Jeżeli w ogóle jechał tam, gdzie mu się wydawało, że jedzie, powinien być już blisko urwiska. Dlatego też wytężał wzrok śledząc grunt w świetle ukośnego reflektora. Conway, z własnej inicjatywy, rozszerzył nieco podstępny plan Beaumonta. Miał zamiar doprowadzić Śnieżnego Kota do rampy, zjechać nią w dół, na pole lodowe i zatoczyć ćwierć koła wokół wyspy. Za pomocą ruchomego reflektora będzie oświetlał urwisko, utrzymując się w takiej odległości, by nie stracić go z oczu i w ten sposób nie zgubi się na lodzie. Potem zostawi maszynę i na piechotę wróci do obozu. Zostawi Śnieżnego Kota nosem na północ i z zablokowaną kierownicą. Gdy Rosjanie natkną się na niego, dojdą do wniosku, że ktoś przerażony katastrofą samolotu uciekł z wyspy. Wtedy skierują się na północ, zamiast na zachód. Jedną ręką zapalił papierosa i to poprawiło mu nieco samopoczucie. Nagle gwałtownie zmienił kurs. Ukośny strumień światła wpadł w próżnię, w nicość. Znajdował się już na krawędzi urwiska. Dla bezpieczeństwa cofnął pojazd o kilka jardów, potem ruszył wypatrując lampy na szczycie drewnianego słupa. Jej widok miał być dowodem, że dotarł tam, gdzie chciał. * * * — Wschód... wschód... wschód. Rampa. Kramer odłożył mikrofon, zapewniający mu łączność z rozlokowanymi na polu lodowym wokół wyspy ludźmi wyposażonymi w radziecką wersję amerykańskiego walkie-talkie. Wszyscy teraz ruszyli, by skupić się w pobliżu Śnieżnego Kota — i rampy. Litwin siedział obok Papanina, wewnątrz Śnieżnego Kota znieruchomiałego we mgle. W kabinie za nimi operator radaru wpatrywał się w ekran, śledząc powolny ruch pojazdu Conwaya pełznącego przez wyspę. Nad nim, na dachu obracała się antena radaru przeszukująca mgłę. Na zewnątrz, na polu polarnym panował niezwykły spokój. Papanin zacisnął zęby na cybuchu fajki i popatrzył w stronę Target-5. — Sądzi pan, że Gorow jedzie z nimi? — spytał Kramer. — Skąd do diabła mam wiedzieć? Istnieją dwie możliwości: albo jest z nimi, albo go tam nie ma. Jeżeli jest, cały problem mamy z głowy. Jeżeli go nie ma, możemy zająć pusty obóz i zaczekać na niego. Nie mógłbyś myśleć o czymś innym? Sybirak wyjrzał przez lewe okno. Chwilami, gdy mgła na to pozwalała, mógł 112 dostrzec zarysy drugiego Śnieżnego Kota, także nieruchomego, z wygaszonym silnikiem. Wewnątrz tamtego pojazdu tkwiło ośmiu mężczyzn. Czterech spośród nich uzbrojonych było w broń automatyczną. Spojrzał na zegarek. 8.05. Do 8.15 następny pionek zostanie zdjęty z planszy. * * * Conway znajdował się na szczycie rampy. Z wielką ostrożnością ustawiał Kota tak długo, aż poczuł, że przednie gąsienice opadają w dół. Trzy lata temu zbudowali tę rampę transportując podtrzymujące ją kamienie aż ze wzgórza, starannie zakrzywili ją zgodnie z kształtem ściany urwiska, z prawą stroną opadającą pionowo na lód. Musiał trzymać się lewej, zjeżdżając wolno przy ścianie. Zahamował, wyjrzał przez okno. Ukośne światło padało na zwodniczą powierzchnię. Gubiło się we mgle dając złudzenie, jakby odbijało się od zbocza góry. Conway czuł, że ręce sztywnieją mu z przejęcia, gdy spozierał w dół. W normalnych warunkach nigdy nie próbowałby zjazdu na pole lodowe przy takiej pogodzie. Rozważał, czy się nie cofnąć, nie wrócić na wyspę. — Do diabła z tym! Nawyk mówienia do siebie na głos wyrobił mu się jako logiczna konsekwencja wielu samotnych godzin na lodowej równinie. Mgła oblekała wszystko dookoła w niebezpieczne kształty. Po drugiej stronie światło wyłaniało rozmazaną plamę ściany urwiska. Musiał skoncentrować się na prowadzeniu blisko tej plamy, oprzeć pokusie zerkania w prawo. Zwolnił hamulec, skierował pojazd w dół i ruszył wchodząc w zakręt. Była to niełatwa operacja, ponieważ potężne tylne gąsienice musiały same zmienić kierunek w ślad za przednimi. Pilnie śledził ścianę, niemal niewidoczną z odległości zaledwie jednej stopy. Kiedy Śnieżny Kot pochylił się na spadku, siedzenie wypchnęło go do przodu. Prawe gąsienice sunęły dwanaście cali od krawędzi, za którą mgła okrywała pływające pole lodowe. Wehikuł pełznął mozolnie po rampie, dłonie Conwaya kurczowo ściskały dźwignię, czoło zrosił mu pot. Dzięki Bogu, posłuszny jego woli Kot poruszał się łagodnie. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, maszyna przechyliła się raptownie i Conway poczuł, jak pojazd obraca się, by spaść. Zewnętrzna strona rampy, skąd ktoś usunął podtrzymujące ją kamienie, zapadła się. Ogromny ciężar pojazdu przyspieszył katastrofę. Conway wciąż jeszcze walczył o odzyskanie kontroli, gdy maszyna przechyliła się i spadła z wysokości dwudziestu stóp na twardy lód. Conway instynktownie wyłączył silnik. Zaraz potem dach maszyny uderzył w lód, a przerażająco ciężkie gąsienice przygniotły 113 podłogę szoferki, krusząc kabinę i zgniatając człowieka w jej wnętrzu, obracając wszystko w nieprawdopodobną miazgę kości, tkaniny, metalu i szkła. Na przeciwległym krańcu wyspy, w odległości jednej mili, Beaumont, nieświadomy tragedii, prowadził swój mały oddział przez pływający pak polarny, z którego właśnie odeszli radzieccy wartownicy. Kierował się na zachód. Wtorek, 22 lutego, 10.00 — 12.00 Tak właśnie, być może, będzie pewnego dnia wyglądał nasz świat, Europa, obie Ameryki, Australia, Azja i Afryka: martwe, sterylne, zamarznięte pustkowia. Wówczas, gdy Ziemia oddali się od Słońca i przekształci w wymarłego satelitę. Wyglądało to jak obraz zagłady ludzkiej rasy. Przyniesiony najzwyklejszym podmuchem wiatru strumień lodowatego powietrza przybył wprost z Bieguna Północnego. Mgła przesunęła się na południe odsłaniając rozjaśnioną blaskiem księżyca, zmrożoną pustynię, po której wędrował Beaumont i dwa psie zaprzęgi. Wokół nich rozciągał się bezkresny widok na zachód oraz na północ. Wszędzie ta sama zapomniana przez Boga lodowa przestrzeń, a na niej zimne torosy. Daleko stąd nawet na największej piaskowej pustyni, znajdują się niewielkie oazy, nieliczne wyspy zielonych drzew i sadzawki błękitnej migotliwej wody. Tutaj nie było nic poza obrzydłym wiecznym lodem. Przed nimi w świetle księżyca pyszniły się mroźne grzbiety, chaos nieruchomych górskich pasm wysokich na dziesięć, niekiedy dwadzieścia stóp. Prowadzeni kapryśnym kompasem Graysona, ciągnęli na zachód, kierując sanie w stronę odległej Grenlandii, położonej ponad sto mil od nich. Beaumont ciągle zastanawiał się, czy nie powinien skierować się na południe zamiast na zachód. Na południe, w stronę najbardziej niebezpiecznego miejsca na Ziemi, Iceberg Alley. Od czasu gdy godzinę temu mgła, okrywająca ich dotąd szczelną kurtyną, przerzedziła się, nie dostrzegli żadnych oznak obecności Rosjan. Możliwe, że ludzie Papanina w dalszym ciągu pilnowali granic Target-5, w oczekiwaniu na przybycie Gorowa. Beaumont prowadzący jeden z zaprzęgów, obejrzał się przez ramię i Grayson dołączył do mego. — Jak się czuje nasz pasażer pierwszej klasy? — Gorow jest jak czyrak na tyłku — stwierdził nieelegancko Grayson. — Cały czas biadoli, że wziąłeś go w krzyżowy ogień pytań. Poza tym rozsiadł się na saniach Langera jak król. Kopnąłbym go porządnie. — Później. Na razie musimy się powstrzymać... — Beaumont zatrzymał zaprzęg, zerknął w niebo. Niewielki ciemny punkt nadlatywał z północnego wschodu, kierując się dokładnie w ich stronę. Jak złowieszczy ptak mknął przez nocne niebo, zbyt jeszcze daleki, by można było dojrzeć plamę jego rotorów, usłyszeć dźwięk silnika. 115 — Śmigłowiec! Ukryjcie się... Beaumont krzyknął ostrzeżenie, strzelił batem, poderwał psy do biegu, szukając schronienia pod lodowym grzbietem, podczas gdy Langer za jego plecami krzyknął do Gorowa, by ten, do cholery, złaził z sań i pędził. Rosjanin stoczył się na lód, upadł, zaklął w swoim ojczystym języku i pokuśtykał za nimi z desperackim pośpiechem. Warkot silnika nadlatującej maszyny był już słyszalny jako leciutkie pobrzękiwanie narastające z każdą sekundą. Zaprzęg prowadzony przez Beaumonta zagłębił się w szczelinie pierwszej ściany, następnie znaleźli się w czymś na kształt parowu. Psy stanęły, gdy Beaumont pociągnął sanie wstecz. Langer dotarł na miejsce tuż za nim, podczas gdy Gorow usiłował dogonić ich, ciągle jeszcze kuśtykając, świetnie widoczny na otwartej przestrzeni. Radziecka maszyna dudniła już bardzo blisko. Grayson, z przekleństwem na ustach, chwycił Rosjanina i rzucił go pod osłonę lodowej ściany. Czekali patrząc w górę. Psy, zbite w gromadę, także wlepiły ślepia w niebo. Nie mogli już zobaczyć maszyny, ponieważ sunęła zbyt nisko, zaledwie dwieście stóp nad ziemią. Jeżeli przeleci nad nimi, zostaną odkryci. Przylgnęli do lodowatej ściany wysokości piętnastu stóp, z grzebieniem wykrzywionym na kształt załamanej morskiej fali. Słuchali i patrzyli, czy śmigłowiec nie pojawi się nad ich głowami. Pulsujące echo narastało, wibrowało w wąskim wąwozie, podczas gdy uwięzieni w nim ludzie usiłowali zespolić się z lodem. W pewnej chwili Langer znalazł się w kłopotach. Dwa psy z jego zaprzęgu zaczęły wyrywać się z uprzęży, przerażone warkotem śmigłowca. Pamiętały maszynę, która przetransportowała je na kraniec mgły, Uderzył jedno ze zwierząt, a ono odwróciło się do niego i wyszczerzyło zęby, warcząc ostrzegawczo. Gdyby psy wybiegły z parowu, z pewnością zostaliby dostrzeżeni. Nie ma nic bardziej widocznego na lodzie niż ruch. Zaniepokojony Beaumont obejrzał się przez ramię. Nie mógł zostawić własnego zaprzęgu, zwierzęta były coraz bardziej zaniepokojone. Ze zdumieniem zobaczył, jak Gorow, pełzając na kolanach, wyciągnął rękę, złapał zbuntowane zwierzę za szyję i przemówił do niego po rosyjsku. Pies złagodniał, pozwolił się pogłaskać, a jego towarzysz przestał się wyrywać i stał, patrząc prosto w oczy Gorowa, jak gdyby i on odczuł jakiś specyficzny wpływ. Wówczas coś mignęło nad wąwozem. Cień maszyny. Przed chwilą trwali w napiętym oczekiwaniu, teraz ogarnął ich strach. Bezwiednie wstrzymywali oddechy. Ich przerażenie udzieliło się psom, które zastygły w całkowitym bezruchu. Nie widzieli śmigłowca, jedynie jego cień, który po chwili odpłynął na zachód. — Zostańcie tu, dopóki nie wrócę — rozkazał Beaumont. Osłonięty lodowym grzbietem ruszył do miejsca, gdzie szczyt wału wydawał się najwyższy. Ostrożnie wciskając buty w szczeliny, wspiął się na ścianę i zerknął ponad grzebieniem. Znajdował się w dobrym punkcie obserwacyjnym. Przed nim ciągnęły się nieco niższe postrzępione torosy. Jakieś pół mili dalej przechodziły łagodnie w rów- 116 ninę. Strefa płaskiego lodu ciągnęła się jak połać gładkiego szkła. Idealny teren do podróży saniami. Był jednak jeszcze pewien szczegół: Rosjanie. Niewielkie grupy — naliczył ich blisko tuzin — rozrzucone były po całej równinie w dość dużych odstępach. Każda z nich miała ze sobą sanie, wszystkie powoli oddalały się od miejsca, skąd obserwował ich Anglik. Podążały na zachód, w stronę Grenlandii. Kilka mil dalej nad lodem unosiły się dwa śmigłowce. Maszyna, która przeleciała tak blisko nad nimi, właśnie usiadła na lodzie w pobliżu jednego z zaprzęgów. Rotory nie zdążyły się jeszcze zatrzymać, gdy otwarto drzwi i na lód wysypała się gromada psów. Za nimi podążyli ludzie, wyładowano sanie i w ciągu kilku minut zaprzężono do nich zwierzęta. Tempo tej operacji zadziwiło Beaumonta. Dziesięć minut później śmigłowiec wystartował, wzniósł się na wysokość pięciuset stóp i odleciał na północny wschód. Beaumont ześlizgnął się na dno wąwozu i wrócił do pozostałych. Sprzeczka wybuchła niemal natychmiast. — No, nie zauważyli nas, dzięki Bogu — westchnął Grayson. — Nie szukali nas specjalnie uważnie. Po prostu wyładowali kolejny zaprzęg. — Kolejny? — Sam, nie dalej niż pół mili stąd lód roi się od radzieckich zaprzęgów. Niektóre dotarły już bardzo daleko na zachód. A nad nimi latają śmigłowce. — Idą w tę stronę? — Jak dotąd oddalają się od nas... — W porządku. W takim razie, będziemy się skradać za nimi. — Nic z tego. Pamiętasz tę lodową równinę, którą widzieliśmy lecąc nad pakiem? Rosjanie są rozstawieni w poprzek niej. Jeżeli spróbujemy ją przeciąć, natychmiast nas zauważą. Papanin po prostu zamknął nam drzwi przed nosem. Niewyspany, znużony, z żywym obrazem katastrofy lotniczej w pamięci, Grayson szybko tracił opanowanie. Stanął na wprost Beaumonta i popatrzył mu prosto w oczy. — Fatalnie się mylisz, Keith — powiedział powoli. — Jedyna bezpieczna droga prowadzi na zachód. Musimy dotrzeć do wybrzeży Grenlandii. Kiedy już się tam znajdziemy, wszystko będzie w porządku. Rosjanie nie mogą dokonać inwazji na Grenlandię. — Doskonały plan — odparł Beaumont sarkastycznie — poza tym punktem o dotarciu do wybrzeży Grenlandii. Ile razy mam ci powtarzać, że na naszej drodze są Rosjanie. — Możemy ich ominąć. Lód jest wielki. Zbyt wielki, żeby mogli cały obstawić swoimi ludźmi. — Nic nie rozumiesz. Tam są nie tylko ludzie. Kontrolują lód również z powietrza. .. — No to którędy mamy iść? — wybuchnął Grayson. — Na północ, na pieprzone pole? Na wschód, z powrotem do Target-5, gdzie czeka na nas Papanin? Na południe... — Na południe — przerwał Beaumont. — Właśnie tam pójdziemy. 117 Gorow, który uważnie przysłuchiwał się sprzeczce, dolał oliwy do ognia. — Na południe? To szaleństwo... — Nikt cię nie pytał o zdanie — odparł szorstko Grayson. Wrócił do Beau-monta. — Musielibyśmy iść w stronę krańca pola lodowego, dokładnie do Iceberg Alley. Rozumiem, że kiedy już się tam znajdziemy, przysposobimy sanie do podróży morskiej i popłyniemy na Przylądek Dobrej Nadziei? — Nie rób przedstawienia. — Beaumont cofnął się gwałtownie. — Popłyniemy na pokładzie lodołamacza „Elroy". Właśnie gna na złamanie karku w górę Iceberg Alley. Omówiłem to z Dawesem jeszcze w Waszyngtonie, na wypadek gdyby coś się stało. Grayson był zdumiony. — I ty naprawdę myślisz, że mamy jakąkolwiek szansę, żeby znaleźć ten statek? — Znajdziemy go. Płynie w górę dziesiątego południka, my pójdziemy w dół. Będziesz musiał często sprawdzać naszą pozycję według położenia gwiazd. — Beaumont, podjąwszy decyzję, przystąpił do porządkowania własnego zaprzęgu, ale Grayson jeszcze nie skończył. — W twoich ustach brzmi to tak, jakbyśmy mieli odbyć wycieczkę po New Jersey Turnpike. Oznaczanie pozycji względem położenia gwiazd może nie być takie całkiem dokładne. To jak szukanie igły w stogu siana... — Przy niewielkiej pomocy nauki. — Beaumont wskazał swoje sanie. — Nie zapomnij, że mamy rakiety Elliotta. Gdy znajdziemy się w okolicy, gdzie powinien być „Elroy", nadamy sygnał przez zestaw Redifona. Oni wyślą śmigłowiec, a my zapalimy rakietę, żeby mógł nas znaleźć. — Nie podoba mi się to. — Grayson spojrzał na Langera, który przysłuchiwał się sprzeczce w milczeniu. — A tobie? — Słuchaj, Sam... — głos Beaumonta stwardniał. — Tak właśnie zrobimy. Raz już nam się to udało, kiedy znaleźliśmy „Edisto", na Spitsbergenie. Grayson eksplodował. — Wtedy szliśmy w stronę lądu! Tym razem znajdziemy się na krańcu pola lodowego. Dalej nie ma już nic, tylko Iceberg Alley i ocean. .. — Sam — wmieszał się Langer — zanim Keith zaczął mówić, czego się najmniej spodziewałeś? — Że pójdziemy na południe... — I to właśnie ostatnia rzecz, jakiej będzie się po nas spodziewał Papanin. Gorow, który przez cały czas słuchał wyłamując palce u rąk, wtrącił się nagle. — Nie sądzę, żebyśmy zdołali zrealizować to szaleńcze zamierzenie. Grayson odwrócił się do niego i powiedział z namysłem: — Gdyby nie ty, w ogóle by nas tu nie było. Jeżeli ci się to nie podoba, możesz sobie wędrować z powrotem do Leningradu. Bo my idziemy na południe! Ustawił swoje psy i ruszyli, z Beaumontem na przedzie. W ciągu pięciu minut zmienili kierunek marszu o dziewięćdziesiąt stopni, podążając na południe. Co- 118 raz dalej od lodowej równiny, gdzie podróż byłaby tak łatwa. Przez ponad dwie godziny posuwali się naprzód szukając przejść pomiędzy torosami, potem Beau-mont zarządził odpoczynek. Grayson wysłał na ustalonej częstotliwości wiadomość, której Dawes oczekiwał na Curtis Field. — Oxygen... Strongbow... Oxygen... Strongbow... Powtarzał sygnał przez pięć minut, aż otrzymał z Curtis Field potwierdzenie odbioru. Trwało to zbyt długo. Mogło wystarczyć, by radzieckie monitory na Biegunie Północnym 17 określiły ich aktualną pozycję. Tak czy inaczej, wiadomość musiała zostać nadana. „Strongbow" informowało Dawesa, że Michaił Gorow jest z nimi, „Oxygen", że Beaumont idzie na południe. Grayson zapakował Redifona i popatrzył w niebo. — Od dwóch godzin żadnego radzieckiego samolotu — powiedział. — I ani jednego amerykańskiego — dodał. — Chyba wszyscy piloci z Curtis Field odlecieli na zimę do ciepłych krajów. Na Boga, mam nadzieję, że ci z „Elroya" tego nie zrobili... * * * ... pilnie zagłębić się w pole lodowe. Możliwość spotkania. Podjąć maksymalne ryzyko. Powtarzam. Podjąć maksymalne ryzyko. Alfred Schmidt, komandor Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, kapitan lodołamacza „Elroy" o wyporności 6500 ton nie był zachwycony rozkazem, który otrzymał z Waszyngtonu trzy dni temu. Im dłużej o nim myślał, tym mniej mu się podobał. Szczególnie ostatnia część. „Maksymalne ryzyko..." Co, do diabła, było maksymalnym ryzykiem na tych wodach? Czy wystarczy, jeżeli statek po zderzeniu z górą lodową pójdzie na dno? Schmidt miał czterdzieści trzy lata, pięć stóp i osiem cali wzrostu oraz ciemne włosy i równie ciemne, gęste brwi. Na jego twarzy nieodmiennie tkwił smutny, by nie powiedzieć ponury, grymas. Uśmiechał się jedynie w momentach śmiertelnego niebezpieczeństwa i dlatego marynarze w Milwaukee, macierzystym porcie „Elroya", pijąc ostatnie piwo przed rejsem wznosili specyficzny toast: — Za to, żeby kapitan nie uśmiechnął się przed powrotem do portu. — Ma pan ochotę rzucić okiem, sir? — Vance Carlson, oficer pokładowy odsunął się od monitora oscyloskopu i postawił kołnierz swojego płaszcza. Mostek „Elroya" był ogrzewany, ale urządzenia regulujące temperaturę nie działały chyba najlepiej. Może z powodu arktycznych warunków meteorologicznych, które sprawiły, iż marynarze musieli bez przerwy oczyszczać pokład z lodu narastającego 119 prawie w tym samym tempie, w jakim ludzie usiłowali wyrzucać go do pokrytego krami morza. Komandor Schmidt nie miał ochoty rzucić okiem, ale zrobił to. Trzy godziny temu, zaglądając w ten gumowy kaptur, dostrzegał na ekranie poszczególne punkty, które bynajmniej nie oznaczały łodzi. Punkty na północnym zachodzie i północnym wschodzie. Popatrzył na promień niezmordowanie obiegający zielonkawą łunę w głębi kaptura. Nie było już poszczególnych punktów. Zamiast nich na ekranie uformował się obraz jednolitej prostej linii zamarzniętego morza. — Zapora — skomentował niepotrzebnie Carlson. — Prosto przed nami. Schmidt patrząc na monitor po raz kolejny przypomniał sobie końcowy fragment rozkazu. Zapora. Jednolita ściana lodu rozciągała się na jego drodze, a „El-roy" dudniąc potężnymi silnikami, pyszniąc się wzmocnionymi dziobami, które mogły łamać jak zapałki wielkie lodowe kry, sunął wprost na przerażającą ścianę rozciągającą się od Spitsbergenu po Grenlandię. Cały problem polegał na tym, że Schmidt musiał znaleźć drogę. Miejsce, gdzie lód będzie wznosił się niewiele ponad poziom morza, gdzie przy pomocy masywnych dziobów będzie można wyrąbać przesmyk w głąb. Na szczęście mieli przynajmniej radar, który pokazywał, co znajduje się przed nimi. Kapitan prosił Boga, by nie zsyłał mgły. * * * Dwie godziny później znad lodowego pola nadeszło zagrożenie. Pasma mgły jak para wodna unosiły się nad lodem, wychodząc na spotkanie „Elroya". Schmidt stał z nosem przy szybie wirującej na przedzie mostka, spoglądając na zmianę to na pokład, to przed siebie. Żaden z tych widoków go nie zachwycał. Lód na szczycie dziobu rósł coraz szybciej, nowi ludzie prowadzili syzyfową batalię przerzucając go za oszronione burty, gdzie dołączał do płatów lodu dryfującego po morzu. Temperatura spadła poniżej pięćdziesięciu stopni. — Niedźwiedzie polarne... Po prawej stronie mostka Carlson spoglądał na szczyt lodowej ściany równie wysoki, jak sam mostek i odległy o kilka kabli. Na pokładzie dziobowym ludzie walczący z lodem również zerkali na tę ścianę. Było to tak, jakby patrzyli na ogromny wieżowiec. W świetle księżyca przyglądały się im trzy żółtawe plamy: trzy polarne niedźwiedzie stojące na krawędzi, skuszone zapachem kuchennych resztek wyrzuconych za burtę. Silniki pracowały powoli lecz niezmordowanie. Monotonny warkot uspokajał Schmidta. Podczas poprzedniego rejsu, w drodze powrotnej, mieli duże opóźnienie spowodowane przez awarię silników. Teraz wszystko było w najlepszym 120 porządku. Za to widok rozciągający się przed nimi zdecydowanie go niepokoił. — Vance, sądzę, że byłoby dobrze, gdybyś wdrapał się do klatki. Nie chcemy przecież przegapić drogi. W głosie wydającym rozkaz słychać było niechęć, niechęć z całą pewnością podzielaną przez oficera pokładowego, gdy kilka minut później wspinał się po oblodzonych szczeblach drabinki na stustopowy maszt, gdzie znajdowała się kabina obserwacyjna. Nie było to najprzyjemniejsze miejsce warty na „Elroyu", tym bardziej przy temperaturze poniżej pięćdziesięciu stopni i w nadchodzącej mgle. Klatka na szczycie masztu była nie większa niż dwie budki telefoniczne. Carl-son za każdym razem, gdy siadał na obciągniętym skórą taborecie, doświadczał uczucia klaustrofobii. Vance Carlson, mężczyzna trzydziestodwuletni, rówieśnik Beaumonta, ożenił się dzień przed wypłynięciem statku z portu w Milwaukee. Liczył już dni, jakie mu pozostały do powrotu do domu, tymczasem statek zawrócił na północ. Podobnie jak kapitan, oficer pokładowy nie darzył Beaumonta sympatią. Rzuciwszy krótkie spojrzenie przez szybę wirującą Carlson umieścił słuchawki na uszach, umocował mikrofon pod brodą i połączył się z mostkiem. — Na pozycji, sir. Przed nami jednolita bryła. — Widzimy ją... — głos Schmidta rozległ się w słuchawkach. — Jakieś szansę na wejście? — Żadnych, sir. Jednolita ściana. — Obserwuj dalej. Carlson siedział w klatce i cierpiał na klaustrofobię. Co dziwniejsze, czuł się jednocześnie nieprzyjemnie wyeksponowany. Otaczające go ściany, których mógł dotknąć wyciągniętymi łokciami, zrobione były ze zbrojonego szkła, a ich połysk sprawiał, że oficer czuł, jak marznie jeszcze bardziej, o ile to było możliwe. Na mostku ogrzewanie działało niezupełnie dobrze, wewnątrz kabiny obserwacyjnej wydawało się całkowicie nieefektywne, tak jakby ginęło gdzieś w drodze na maszt. Zawieszony sto stóp nad pokładem Carlson miał doskonały widok we wszystkich kierunkach. Na prawo, na lewo i w dół. Statek sprawiał wrażenie nieruchomego. Dzioby uderzały w kry wielkie niczym domy. Sześcienne kry, które z góry wyglądały jak kostki lodu. Grupy takich kostek prześlizgiwały się po obu bokach statku i odpływały do tyłu. Przed dziobami pojawiło się monstrum. Sięgało znacznie wyżej niż klatka Carlsona, zdawało się tkwić zakotwiczone w morskim dnie. Jednak góry lodowe nie bywają nieruchome. Ta nie stanowiła wyjątku. Dryfowała na południe, na spotkanie „Elroya". Carlson splótł dłonie, przechylił się na stołku spoglądając w jedną stronę, potem w drugą. Nad jego głową wytrwale obracała się antena radaru, przekazując ostrzegawcze sygnały do osłoniętego kapturem monitora oscyloskopu na mostku. Za prawą burtą lodowa ściana sunęła do tyłu, polarne niedźwiedzie zniknęły 121 w oddali. Pokład statku w kształcie rombu był tak oblepiony lodem, że z klatki wyglądał jak kra odłamana od paku. Carlson nacisnął włącznik. — Zbliża się gęsta mgła, sir. Około ćwierć mili. Prosto przed nami. Trzydzieści minut później Carlson został odizolowany. Nie widział nic. Było mu bardzo zimno. Odrętwienie, które zaczęło się od dłoni i stóp, ogarniało całe ciało. Stał, by zachować czujność. Cztery szklane ściany zamarzły również, pokryte szczelną, rosnącą z minuty na minutę warstwą białego szronu. Wyjrzeć mógł jedynie przez szybę wirującą, a gdy to zrobił, nie widział nic, oprócz mgły. Ciężko pełznącej mgły, która przesłoniła wszystko. Nawet pokład był już niewidoczny, tak że Vance mógł równie dobrze znajdować się w kabinie samolotu lecącego nocą. — Lepiej zejdź na dół, Carlson — rozkazał Schmidt. — Zostanę jeszcze, może się przejaśni. — Piętnaście minut. Potem schodź... Carlson przycisnął twarz do przejrzystego fragmentu tafli. Szkło było zimne jak sam lód. Nie dojrzał nic. Gęsta zawiesina. Nic poza tym. Statek stał niemal w miejscu, dryfując wolniutko prowadzony radarem zainstalowanym nad głową Carlsona. Metalowym okiem, które wysyłało sygnały ostrzegawcze o górach lodowych. Jednak żaden mechanizm nie jest niezawodny, zwłaszcza w takich warunkach, toteż DaSilva, zastępca oficera pokładowego i doświadczony operator radaru siedzący w kabinie na mostku, z niepokojem wpatrywał się w ekran oscyloskopu, czekając, aż odezwie się sygnał: ping-ping-ping, ostrzegający, że coś dużego znajduje się blisko dziobów. Silniki mruczały monotonnie, a Carlson, najbardziej samotny człowiek na pokładzie, nadal hipnotycznie wpatrywał się we mgłę skłębioną kilka cali przed jego twarzą. — Widać już coś, Vance? — Jeszcze nic. Dojrzawszy niewyraźną zmianę we mgle, Carlson sprawdził widok z każdego okna. Nie umiałby wytłumaczyć, co go zaniepokoiło, lecz coś się zmieniło. Dostrzegł jakiś słaby znak, jak gdyby para poruszyła się pod najlżejszym podmuchem. Przestał uderzać dłońmi o siebie i stanął nieruchomo, wypatrując przez szkło. Tak, coś tam było, coś, co przemieszczało mgłę, mieszało ją jak gigantyczna łyżka. Ostrzegawczy sygnał stetoskopu odezwał się zbyt późno, zbyt nagle i kiedy wszystko minęło, Schmidt musiał bardzo mocno przekonywać DaSilvę, że nic już nie można było zrobić. Nic. Wszystko stało się zbyt szybko. Na monitorze oscyloskopu promień zakończył obrót i nagle ukazał się nowy obraz. DaSilva poderwał głowę, zaczął krzyczeć... Carlson prawdopodobnie nigdy nie zrozumiał, co się stało. Jeżeli tak, mogło to trwać zaledwie ułamek sekundy. Lodowy pazur, ogromny zrąb przecinający drogę „Elroya" wyniesiony osiemdziesiąt stóp nad pokładem. Wyciągnięty ni- 122 czym gigantyczne ramię, zagrodził statkowi drogę, jak gdyby próbował go zatrzymać. „Elroy" płynął wolno. Pazur przeszedł nad dziobami, minął pokład i uderzył w maszt. Jeden krótki, ostry cios. W chwili gdy DaSilva otworzył usta do krzyku, na mostku usłyszano trzask, który echem przerażenia odbił się w mózgach ludzi. Główny masz został odcięty na wysokości osiemdziesięciu stóp nad pokładem. Klatka, zawieszona pięć stóp wyżej, przechyliła się wraz ze szczytem masztu. Zamknięty w niej Carlson spadł razem z nią. Osiemdziesiąt pięć stóp niżej kabina uderzyła w barierkę na prawej burcie i miażdżąc jej fragment spadła w morze, z Carlsonem w środku. Ważyła pięć ton. Poszła pod wodę od razu, zabierając ze sobą Carlsona i antenę radaru w arktyczne głębiny, które oscylują między dziewięcioma a dziesięcioma tysiącami stóp. Można było tylko mieć nadzieję, że oficer pokładowy już nie żył, gdy morze zamknęło się nad nim. Tuman mgły przed dziobem unosił się powoli. Vance Carlson był jak dotąd dwudziestą ofiarą, licząc Mikołaja Marowa, człowieka, który pilnował Gorowa, Tillotsona, szesnaście osób zabitych na pokładzie samolotu i Matthewa Conwaya. Stracili radar. „Elroy" był ślepy, zabłąkany we mgle, okrążony przez lód na granicy polarnego paku, którego nikt nie mógł dojrzeć. To było więcej niż maksymalne ryzyko, o wiele więcej i jeżeli Alfred Schmidt miał prawo coś zrobić w tej chwili, to tylko obrócić statek o sto osiemdziesiąt stopni i wolno płynąć do domu, oto, co mógł zrobić. * * * Na Curtis Field sygnał „Oxygen-Strongbow" został odebrany i zrozumiany. — Mamy Gorowa, posuwamy się na południe, na spotkanie z „Elroyem". Nie była to jedyna informacja, jaką otrzymał Dawes, krążący niespokojnie po niewielkim biurze, urządzonym specjalnie dla niego. Biurze, które buchało gorącem wydobywającym się z trzech grzejników ustawionych pod oknami. Temperatura utrzymywana była na poziomie siedemdziesięciu stopni. Adams, który właśnie wszedł, przysiadł na krześle, przechylił je opierając o ścianę i przyjrzał się zaczerwienionej od ciepła twarzy szefa. — Cały lód na zachód od Target-5 roi się od Rosjan — mruczał Dawes, przeżuwając nie zapalone cygaro. — Nad polem latają śmigłowce, a po lodzie biegają psie zaprzęgi. Zaczynają się pojawiać Koty. — Wszystko się komplikuje — powiedział Adams. — To ty twierdziłeś w Waszyngtonie, że sprawa będzie prosta — przypomniał mu Dawes. Zerknął na Fullera, kontrolera lotniska, który właśnie pojawił się w pokoju. — No, najwyższy czas. Chcę, żebyś zarządził intensywną inwigila- 123 cję powietrzną obszaru pomiędzy wybrzeżem a Target-5... — podszedł do mapy, którą przywiózł ze sobą, rozpiętej teraz na ścianie. — Tutaj. I tutaj. — A na południu nic? — zakwestionował Adams. — Nic! Ma to być nadzór ciągły. Wylatują, wracają, nabierają paliwa i lecą znowu... — Są pewne granice, jeśli chodzi o możliwości pilotów — zaznaczył Fuller. — Dobrze. Pomóż im znaleźć te granice, potem niech je przekroczą. — Nie rozumiem — powiedział Adams po wyjściu Fullera. — Beaumont idzie na południe, dlaczego więc wysyłamy całą flotę powietrzną na zachód i na pomoc? — Jeśli ty nie rozumiesz, to mam nadzieję, że Papanin też nie. Nasze szansę, by zauważyć Beaumonta z powietrza na polarnym pustkowiu, są żadne. Chyba że mielibyśmy szczęście. Na to nie liczę. Dlatego uruchamiam operację kryjącą. — Dawes przerwał, gdy prąd powietrza poruszonego rotorem śmigłowca uderzył w szyby. — Papanin wysłał cały oddział śmigłowców. W ciągu kilku godzin będzie wiedział o moich posunięciach i co wywnioskuje? Że szukani Gorowa. Że wiem, gdzie go szukać. Ściągnie wszystkie maszyny z południa i to, być może, da Beaumontowi szansę wyjścia poza ich zasięg. — To się może udać... — To się musi udać! — Dawes skrzywił twarz w uśmiechu. — Wysyłam temu syberyjskiemu bękartowi wiadomość: Beaumont ucieka na północ lub na zachód. * * * — Północ czy zachód? Papanin mamrotał do siebie, stojąc w głównym baraku Bieguna Północnego 17 i przyglądając się planszy kieszonkowej szachownicy. Na stole leżała książka otwarta na relacji rozgrywki Fischer-Spassky w Santa Monica w 1966 roku. Sybirak szczycił się tym, że zdolny był do trzech działań jednocześnie: mógł rozgrywać własną partię, śledzić cudzą rozgrywkę i podejmować decyzje dotyczące aktualnej operacji. — Wszystkie maszyny są w powietrzu — zameldował Kramer zza krzesła. — Koncentrują się na północnych i zachodnich terenach w pobliżu Target-5. Wszystkie, z wyjątkiem sześciu śmigłowców, które kazał pan odwołać. Po wypadku amerykańskiego Śnieżnego Kota, który roztrzaskał się spadając z rampy, złożyli na Target-5 jeszcze jedną wizytę i stwierdzili, że baza jest zupełnie pusta. Nie było tam nikogo, aczkolwiek Papanin nie zdawał sobie sprawy, iż w bazie powinno znajdować się jeszcze dwóch ludzi: Rickard i Sondeborg. Sybi- 124 rak zostawił na wyspie mały oddział na wypadek, gdyby pojawił się tam Gorow, i wrócił do swojej bazy. Od czasu gdy otrzymał wiadomość od Piętrowa z Rejestrów Leningradzkich, czuł się zaintrygowany. — Ten oddział Beaumonta, o którym ciągle mówimy, nie istnieje — stwierdził, trącając palcem pionek. My? Litwin nie odezwał się. Gdy wszystko szło dobrze, Papanin niezmiennie relacjonował zdarzenia w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Natomiast jeśli tylko pojawiały się kłopoty, przechodził na „my" — w ten sposób rozkładał odpowiedzialność za niepowodzenia na barki współpracowników. Papanin pchnął krzesło w tył, położył obutą nogę na blacie stołu, obok niewielkiej szachownicy i rozpoczął wyjaśnienia. W odpowiedzi na jego pytanie nadeszła z Leningradu wiadomość. Pracowity Pietrow przetrząsnął obszerne archiwa i rozwiązał zagadkę. W 1971 roku Amerykanie wysłali trzech mężczyzn z zadaniem przejścia przez pływający pak polarny z Grenlandii na Spitsbergen. Wydarzenie owo nigdy nie trafiło na łamy prasy, lecz radziecki agent na Spitsbergenie uwzględnił je w mglistym raporcie. Ekspedycja miała niepodważalne implikacje militarne: w przypadku realnego zagrożenia siły radzieckie mogłyby próbować zająć i okupować norweski Spitsbergen — tak jak Amerykanie okupowali Islandię podczas ostatniej wojny. Amerykanie przewidzieli to. Jeżeli możliwe jest wysłanie ludzi przez pływające pole lodowe, mieli szansę zająć Spitsbergen jako pierwsi. Dlatego też, nie robiąc rozgłosu wokół całego przedsięwzięcia, wysłali niewielką grupę, by przekonać się, czy takie zadanie jest wykonalne. — Nie wygląda to na poważne działania — zaprotestował Kramer. — Nie? — Papanin skrzywił się nieprzyjemnie, nabijając fajkę. — Człowiek, który prowadził wyprawę na Spitsbergen, to brytyjski ekspert w dziedzinie Arktyki, a nazywa się Beaumont. Miał ze sobą dwóch ludzi: Amerykanina, Samuela Graysona i Niemca, Horsta Langera. Sądzę, że ten olbrzymi wieprz, który tak wiele miał do powiedzenia na Target-5, to właśnie Beaumont. — Nie wysłaliby po Gorowa tylko trzech ludzi... — Nie? To zupełnie wystarczająca liczba, to mądre posunięcie. Jak łatwo jest znaleźć czterech mężczyzn na lodowym pustkowiu, z powietrza, Kramer? — Więc nie ma wielkiej wyprawy? — zapytał Kramer niepewnie. — Tylko Beaumont i jego przyjaciele. Pamiętasz tych trzech ludzi, z saniami, których sfilmowaliśmy dwa dni temu? — Głos Papanina uległ zmianie. -Wyślij zakodowany rozkaz do wszystkich śmigłowców znajdujących się w powietrzu. Niech szukają małej grupy ludzi. Najprawdopodobniej dwóch par sań i czterech mężczyzn. — Sześć maszyn ma ciągle czekać? — Polecą na południe od Target-5. — Ależ Amerykanie szukają na północy i zachodzie... 125 — Wykonaj rozkazy natychmiast — odparł cicho Papanin. Pozostawiony w baraku samemu sobie Sybirak zdjął nogę ze stołu, zmarszczył brwi w zamyśleniu i przyjrzał się planszy szachownicy. Niektórych ze swych dziwacznych decyzji nigdy nikomu nie wyjaśniał. Był to element jego techniki zmierzającej do utrzymania podwładnych w permanentnym strachu przed wielkim szefem. Podobnie jak de Gaulle, Papanin wierzył w otaczającą go mistyczną aurę. Było to pomocne również wówczas, gdy niektóre decyzje okazywały się błędne. Nikt nie wiedział, o co właściwie chodziło. Tym razem jednak Papanin miał pewne podejrzenia, które coraz szybciej przeradzały się w pewność. Podczas lotu na pokładzie bizona studiował dossier Lemu-ela Quinceya Dawesa, który specjalizował się w przeprowadzaniu operacji kryjących. Nie mógł zignorować tego, co narzucało się samo. Koncentracja amerykańskich maszyn na zachód i północ od Target-5, być może, oznaczała rzeczywiste poszukiwania grupy Beaumonta. Gdyby wszystko obróciło się przeciwko niemu, zostałby ostro skrytykowany, że pozostawił ten obszar nie sprawdzony. Jednak coraz bardziej intrygował go sektor południowy. Kramer wrócił po chwili. — Będą w powietrzu w ciągu pięciu minut — poinformował Sybiraka. — Wspaniale. Teraz prześlij na „Gorkiego" informację, że chcę znać aktualną pozycję amerykańskiego lodołamacza „Elroy". Natychmiast. Znowu tajemniczy. Kramer pospieszył do baraku radiostacji. Po raz kolejny Papanin na wszelki wypadek nie ujawnił, jakie pobudki kierowały jego działaniem. Gdy w 1971 roku grupa Beaumonta zbliżała się do Spitsbergenu, doszło do wcześniej zaplanowanego spotkania z lodołamaczem „Edisto". Tym razem wchodził w grę inny lodołamacz, „Elroy". Papanin miał wrażenie, że zbliża się do Beaumonta. Podjął decyzję i podniósł pionek. Wtorek, 22 lutego, 12.00 — 19.00 Beaumont nie chciał słuchać argumentów. Właściwie należałoby stwierdzić, że nie chciał słuchać nikogo i niczego zmuszając ludzi i psy do bezlitosnego marszu. Poganiając ich, odmawiając chwili odpoczynku, posiłku, zatrzymania się w ogóle dla kogokolwiek i czegokolwiek, brnąc coraz dalej i dalej na południe wzdłuż dziesiątego południka, wciąż bliżej i bliżej krańca pola lodowego i Ice-berg Alley. Otoczeni przez wyniosłe torosy, potężne zimne ściany postrzępionego lodu, posuwali się na południe przez parowy osrebrzone światłem księżyca. Beaumont prowadził teraz zaprzęg Langera z potężnym Bismarckiem w roli przewodnika. Trzymał uchwyt sań w zaciśniętej dłoni i często strzelał batem nad głowami zwierząt. Co było nieomylnym znakiem, że osiągnęły już granice swoich możliwości — jak oznajmił Graysonowi Langer — i przekroczyły je. Tak samo wyglądał ostatni etap wyprawy na Spitsbergen i marsz na spotkanie z lodołamaczem „Edisto". Beaumont przejął zaprzęg z Bismarckiem i nie pozwolił na odpoczynek przez dwanaście godzin. Do chwili, gdy „Edisto" znalazł się w zasięgu wzroku. Wówczas wystrzelili rakiety Elliotta, nadali sygnał radiowy i wreszcie śmigłowiec wysłany z lodołamacza wyruszył im naprzeciw. Tym razem Langer, orzekłszy, że Beaumont przeszedł już samego siebie, zaczął sprzeczkę. Przekazał swój zaprzęg Graysonowi, przyspieszył kroku i zrównał się z Beau-montem. — Nie damy już rady... — wydyszał. — Ruszaj się! Beaumont, z twarzą ledwie widoczną w szczelinie futrzanego kaptura, strzelił batem, zmuszając Bismarcka i pozostałe zwierzęta, by wydłużyły krok. Weszli w zakręt parowu, lecz nawet tam Beaumont nie zwolnił tempa. Przechylił sanie na jedną płozę i przepchnął je po twardym lodzie. — To szaleństwo! — wybuchnął Langer. — Musimy odpocząć. Psy też muszą odpocząć. „Elroy" jest wiele mil przed nami. Niemożliwe, byśmy dotarli tam dziś w nocy... — Na litość boską, musimy się ruszać! Każde pół mili, to pół mili bliżej „El- roya". Nawet więcej, ten pieprzony statek też się do nas zbliża! 127 — Gorow ma kłopoty. Beaumont rzucił przez ramię szybkie spojrzenie. Z tyłu Grayson prowadził drugi zaprzęg, zmuszając zwierzęta, by nadążały za Bismarckiem i Beaumontem. Dalej podążał Rosjanin, z zaciśniętymi zębami usiłując utrzymać tempo. Fakt, że Beaumont umieścił go na końcu małej procesji, był brutalnym, lecz celowym elementem taktyki. Gorow wieziony na saniach spowolniłby marsz, a pozostawiony samemu sobie i idący o własnych siłach, cały czas bał się, że zostanie sam na lodowym pustkowiu i ten strach przed bezbronną samotnością sprawiał, że Rosjanin ciągle jeszcze poruszał się. Obawa zmuszała go do wykorzystywania rezerw energii, o które sam siebie nie podejrzewał. — Dopóki się boi, będzie szedł — powiedział Beaumont trzy godziny wcześniej — więc niech się boi. — Wiedział, że nie wybiera się na piknik, kiedy opuszczał Biegun Północny 17 — warknął Beaumont. — Nie rozmawiaj z nim. Chcę, żeby się bał. I zostaw mnie w spokoju. Muszę uważać na sanie. Langer cofnął się na swoje miejsce. Beaumont był w jednym z najgorszych swoich nastrojów, nie było sensu z nim dyskutować. Musieli po prostu iść dalej. Wbrew pozorom Beaumont świetnie kontrolował swoje reakcje. Wybrał jedynie najprostszy sposób uwolnienia się od narzekań Langera. Ponury, wyczerpujący marsz przez lód był wynikiem chłodnej kalkulacji. W ciągu ostatnich trzech godzin nie widzieli ani nie słyszeli żadnego radzieckiego śmigłowca. Dlaczego, nie miał pojęcia i niespecjalnie go to obchodziło. Jednak dopóki na czystym niebie księżycowej nocy nie było nieprzyjaciela, musieli pokonać jak największą część trasy, dotrzeć tak daleko na południe, jak to było możliwe. Wykorzystać czas, gdy nie musieli ukrywać się przed zawieszonymi na niebie oczyma Papanina. Nie uważał również za stosowne wyjaśniać pozostałym, że jeżeli będzie to leżało w ludzkiej mocy, nie zatrzymają się, dopóki nie zobaczą „Elroya". Z jakiejś nie wyjaśnionej przyczyny mieli wspaniałą sposobność umknięcia. Sposobność, która mogła się już nie powtórzyć. W głębi duszy wątpił, by udało im się dojrzeć „Elroya" tej nocy, ale nie mógł wykluczyć tej możliwości, toteż miał zamiar popędzać wszystkich tak długo, aż padną. Godzinę później na południowym wschodzie pojawił się amerykański samolot. * * * — Stop! Beaumont podniósł rękę, ostrzegając idących za nim i poczuł przy tym geście taki ból, jakby podnosił w górę ogromny ciężar. Pociągnął za sanie, by zatrzymać psy. Oddał bat Graysonowi, a sam zaczął wdrapywać się na lodową ścianę 128 po lewej stronie. Był tak zmęczony, że tych kilka stóp wyczerpało go jak górska wspinaczka. Odległy warkot maszyny zbliżał się szybko, zmuszając go do pośpiechu. Dźwięk wydawał się nieco inny niż nieznośne: bit-bit radzieckiego śmigłowca. Nagle Anglik poślizgnął się, ale zdołał zahaczyć dłonią o grzebień i podciągnąć się ponad jego krawędź. Noktowizor zawieszony na szyi uderzył go boleśnie w szczękę, ale nie zwrócił na to uwagi, nie zdając sobie sprawy z bólu. Siadłszy okrakiem na szczycie podniósł szkła do oczu. Znajdowali się na granicy labiryntu lodowych torosów, niedaleko przed nimi morze rozciągało się jak rozległa równina, nagle znieruchomiały ocean, z falami zakrzepłymi w pół ruchu. Dwa tysiące stóp nad nimi samolot leciał na południowy zachód i miał minąć ich w odległości około pół mili. Beaumont poprawił ostrość. Radziecki czy amerykański? Sylwetka zbliżającej się maszyny przypominała rozmazany cień. Anglikowi wydawało się, że nie może ustawić noktowizora, dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to zmęczone oczy odmówiły mu posłuszeństwa. Spojrzał raz jeszcze, zamazany kształt odzyskał kontury. Anglik dostrzegł wymalowaną na kadłubie białą gwiazdę. Amerykański! — Sam! Weź rakietę z moich sań. To Amerykanie... Wyczerpani ludzie na dnie wąwozu nabrali energii. Grayson szarpiąc nerwowo rozpiął pasy przytrzymujące bagaż. Langer złapał rakietę i zostawiając psy pod opieką Gorowa wspiął się do połowy grzbietu. Wcisnął ją w wyciągniętą rękę Beaumonta. Anglik miał tak zmarznięte palce, że nie mógł sobie poradzić z odpaleniem. Jeszcze raz. Udało się. Żadnego efektu. — Daj drugą! — krzyknął Beaumont. — To niewypał... Na dole powstało zamieszanie, Grayson i Langer równocześnie rzucili się, by znaleźć następną rakietę. A wtedy samolot, widoczny jako czerwone i zielone światełka na statecznikach, zaczął zakręcać, wchodząc w łuk, który miał go wprowadzić na nowy kurs — na południe. — Pospieszcie się, na litość boską! — ryknął Beaumont. Dostrzegł, że Grayson znalazł rakietę i zamierza mu ją przynieść. — Odpal na dole, w parowie! Rakieta zapaliła się, trysnęła ciemnym dymem, wzleciała w spokojne powietrze jak indiański sygnał, zakołysała się, wznosiła wyżej i wyżej. A samolot oddalał się, leciał na południe, malejąc z sekundy na sekundę. Grayson i Langer wdrapali się na grzebień i opadli obok Beaumonta. — Jeszcze go widać... — W głosie Graysona pobrzmiewała udręka, druzgocące cierpienie. Opuścił bezwładnie ramiona. — Popatrz do tyłu, ty pieprzony idioto — powiedział cicho Beaumont. Wpatrywali się w odlatujący samolot tak długo, aż stał się jedynie punktem. Srebrną kropką w świetle księżyca. Zniknęła nagle, zostawiając za sobą tylko cichnący odgłos silnika. — To rutynowy lot meteorologiczny — stwierdził Beaumont. — Nie szukali nas. 129 — Chętnie bym zastrzelił tego cholernego tak zwanego obserwatora w tej maszynie — stwierdził jadowicie Langer. — Może powinniśmy byli użyć radia. — Nie! — sprzeciwił się ostro Beaumont. — Dopiero, gdy będziemy w zasięgu „Elroya". Istnieje przecież radziecki zestaw monitorujący, który tylko czeka, byśmy zrobili coś takiego, żeby mógł nas namierzyć. Ruszamy. Rakieta dymna unosiła się jeszcze nad nimi, gdy w ciszy zsuwali się na dół. Nawet psy wyglądały na zrezygnowane. Mimo iż wydostali się spomiędzy to-rosów i maszerowali po zimnej równinie, ciągnęły sanie z mniejszym wigorem. Później Beaumont potępiał samego siebie za to, że nie przewidział niebezpieczeństwa, że pozwolił na wyjście na otwarty lód zbyt wcześnie, jednak znużenie i zniechęcenie sprawiły, że był otępiały i nie potrafił już jasno myśleć. Ramiona i przeguby bolały go od ciągłego napięcia, paliły żywym ogniem, na wpół wyrwane ze stawów podczas wielu godzin morderczej walki z buksującymi saniami. Paraliżujące zimno osłabiało uścisk na uchwycie sań, musiał zdobyć się na nadludzki wysiłek, by maszerować długimi krokami, sprawiać wrażenie silniejszego, niż był w rzeczywistości — by utrzymać w ruchu pozostałych. — Uwaga! To Langer krzyknął ostrzegawczo. — Nie ruszać się! — dodał Beaumont, zmuszając psy, by stanęły. Nocną ciszę za nimi przerwało drżące tykanie silnika. Znajome rat-rat-rat biegło po lodzie. Nos nadlatującego cienia zaokrąglony był przez drugą mniejszą kulkę pod spodem. Bliźniacze rotory chłostały powietrze jeden nad drugim. Ogon z dwoma wirnikami. Jak diabelski metalowy ptak sunął nad ich głowami, nie wyżej niż pięćdziesiąt stóp. Chyży cień ślizgał się po lodzie. Niszczyciel łodzi podwodnych. Najnowszy śmigłowiec radziecki. — Nie ruszać się! — Beaumont ostrzegł towarzyszy, gdy maszyna na chwilę oddaliła się od nich, wzniosła wyżej i zaczęła zawracać. Istniała szansa, że pasażerowie radzieckiego śmigłowca ich nie zauważyli. Lecąc w maszynie niknącej nad lodem z szybkością pięćdziesięciu mil na godzinę —jak ocenił Beaumont — radziecki obserwator musiałby mieć bystre oczy, by dostrzec ich w tym ułamku sekundy, gdy śmigłowiec wychynął nad ich głowami zza krawędzi lodowej ściany. Kilka sekund później Anglik wiedział, iż z radzieckiej maszyny spoglądały w dół naprawdę bystre oczy. Zawracała. Rakieta dymna ściągnęła na nich zagładę. Rakieta, której nie dostrzegł obserwator z amerykańskiego samolotu, przywiodła do nich najbliższą radziecką maszynę. — Co te śmierdziele teraz zrobią? — spytał Langer. — Zależy, ilu ludzi mają na pokładzie — odparł Beaumont lapidarnie. Maszyna leciała wolniej i wyżej, co najmniej dwieście stóp nad ich głowami. A więc Rosjanie zauważyli nie tylko ludzi i psy. Widzieli również karabiny przewieszone przez ramiona mężczyzn. Beaumont przekazał swój zmęczony zaprzęg Graysonowi i oddalił się od grupy, trzymając karabin w rękach. Niszczyciel łodzi podwodnych nadlatywał — groźny kształt, cały wydęty i kulisty, zaczął wznosić 130 się wyżej, gdy znalazł się bezpośrednio nad nimi. Łoskot silnika dudnił echem po lodzie. Beaumont uniósł karabin. Śmigłowiec zawisł w miejscu, przechylił się i rozpoczął zataczanie wielkiego koła, znacząc drogę strużką spalin pozostającą w zimnym powietrzu. Mężczyźni na ziemi obracali się na piętach, śledząc lot maszyny, gdy ta krążyła nad nimi z ogłuszającym rykiem. W pewnej chwili Langer zachłysnął się i porwał karabin. — Robią nam zdjęcia... — Beaumont przewiesił karabin przez ramię i podniósł do oczu noktowizor. — Zostaw broń! — rozkazał szybko, ciągle obserwując maszynę i obracając się w ślad za nią. W kopule opuszczono okno i jakiś przedmiot w kształcie składanego cylindra odbił światło księżyca. — To kamera — ostrzegł Beaumont. — Filmują nas. Sympatyczne, pokojowe zajęcie. Teleobiektywem — dorzucił. Gdy to mówił, śmigłowiec zawrócił prezentując im swój podwójny rotor na ogonie i odleciał na północny wschód. Łopot bliźniaczych wirników ucichł szybko. Beaumont wrócił do sań i przejął swój zaprzęg od Graysona. — Zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie wylądowali — przyznał Amerykanin. — Powiedziałbym, że nie było ich wystarczająco wielu — Beaumont ruszył po równym gruncie lodowej płaszczyzny, kierując się w stronę, gdzie jak pasma wzgórz widniały daleko następne wzniesienia. — Teraz naprawdę musimy się pospieszyć, żeby nie złapali nas powtórnie na otwartej przestrzeni. Bo tym razem będzie ich znacznie więcej niż wystarczająco wielu. * * * — Zatrzymaj! Głos Sybiraka zagrzmiał w ciszy zadymionego baraku, zakłócanej jedynie buczeniem projektora. Operator zatrzymał urządzenie, na ekranie zastygł obraz przedstawiający czterech mężczyzn wpatrzonych w kamerę. Jeden z nich celował w śmigłowiec z karabinu, drugi skierował na maszynę szkła noktowizora. Nadęty cień przewędrował po ekranie — to Papanin podniósł się i palcem wskazał człowieka stojącego przy uchwycie sań. — To on — zagrzmiał Papanin. — To jest Gorow. Mogę się założyć o całą wypłatę. — Nie widać jego twarzy — zaprotestował Kramer z ciemności. — Nie widać twarzy żadnego z nich... — A po cholerę mi twarze! Widziałem, jak się ten człowiek porusza, jak unosi głowę, jak przechylają na bok. To jest Gorow, to jest nasz cel. — Ogromny cień palca poruszył się i trącił inną postać ubraną w futra, ze szkłami przy oczach. — 131 A to, jak sądzę, jest Beaumont. Pozostali dwaj to Samuel Grayson i Horst Langer. — Odwołujemy samoloty z pomocy i zachodu? — zapytał Litwin, pragnąc uprzedzić nowy rozkaz. — Najpierw do cholery zapal światło w tym baraku — powiedział miękko Papanin. Obejrzał się i zatrzymał wzrok na jednym z mężczyzn siedzących za nim. — Wroński, potrafisz ich znaleźć jeszcze raz? Trzydziestodwuletni Rosjanin, który przewodził oddziałowi służby bezpieczeństwa sprowadzonemu z Murmańska, wstał i podszedł do mapy ściennej. An-driej Wroński był niewysokim, szczupłym mężczyzną o smętnej twarzy. Jego rodzice zginęli miesiąc temu, próbując przejechać na drugi brzeg zamarzniętej Wołgi, tuż pod Stalingradem; lód pękł i połknęła ich rzeka. — Tutaj, pułkowniku — wskazał na postawiony przed chwilą krzyżyk — robiliśmy pomiary gwiazd... — No więc jak, znajdziesz ich? — Doprawdy, tym razem... — Wroński zamilkł, widząc wyraz twarzy Sybiraka. — Zobaczyłeś tę pieprzoną rakietę! — grzmiał Papanin. — Dojrzałeś ją z odległości pięciu mil i zmieniłeś kurs. Tak właśnie powiedziałeś, kiedy cię o to zapytałem. Bóg jeden wie, dlaczego wystrzelili tę rakietę, może przez przypadek. — Wydaje mi się, że mieliśmy dużo szczęścia... — Więc ja ci pokażę, jak skłonić los do współpracy raz jeszcze! — Papanin wziął ołówek Wrońskiego i przyjrzał się mapie. — Chcą dotrzeć do amerykańskiego lodołamacza „Elroy", który znajduje się tutaj. Połącz to miejsce linią z Target- 5, a zobaczysz, że posuwają się prosto wzdłuż dziesiątego południka. — My też polecimy... — Zamknij się wreszcie i słuchaj! Teraz zmienią kierunek marszu, żeby zbić nas z tropu. Pójdą albo na południowo-południowy wschód, albo na południowo-- południowy zachód. — Papanin narysował dwie ukośne linie łączące się w miejscu, gdzie ostatnio widzieli Beaumonta. — Potem wrócą na swój szlak na południe. Musimy się liczyć z błędami pomiarów i dryfem lodu. Biorąc to wszystko pod uwagę, znajdziesz ich w granicach tego trójkąta. Zrozumiano? — To ma sens, panie pułkowniku... — Wszystko, co ja mowę, ma sens. — Zerknął przez ramię na Kramera. — Tym razem na pokładzie każdej maszyny ma być uzbrojony oddział. — Nie mamy tylu ludzi, by obsadzić wszystkie maszyny. — A kto ci do diabła powiedział, że będziemy ściągać wszystkie maszyny? I natychmiast ostrzegać Dawesa, że jego operacja kryjąca nie jest tak dobra, jak mu się wydaje? Połowa zostaje i będzie krążyła na północ i na zachód od Target- 5. Reszta wróci tutaj, zatankuje i przeczesze ten trójkąt. W pośpiechu opuścili barak, bojąc się, by Sybirak nie skomentował ich śla- mazarności. Papanin pozostał sam, wpatrzony w ścienną mapę, pykając niewielką fajeczkę. — Myślę, że tym razem mam pana, Mr Beaumont — mruknął do siebie. Wtorek, 22 lutego, 19.00 — 23.30 To był prawdziwy koszmar. Radzieckie śmigłowce terkotały im nad głowami przez cały czas. Niekiedy niezmordowane rat-tat-tat łopotało dużo dalej, troszkę cichsze niż najcichszy pomruk w przenikliwie zimnej nocy, a czterej mężczyźni, powłócząc nogami, pod osłoną lodowych ścian pokonywali kolejny parów. Ale i wówczas, kiedy warkot silnika był jedynie pomrukiem, musieli bezustannie nadsłuchiwać, koncentrować się na tym dźwięku, by nie przeoczyć momentu, gdy stanie się on znacznie głośniejszy, gdy zacznie się do nich zbliżać. Innym razem dźwięk był bliski. Złośliwy łopot urastał do ogłuszającej kako- fonii, niosącej echem wzdłuż ścian wąwozu, odbijającej się od lodowych grzbietów. Beaumont musiał przyznać, że znalezienie ich było już tylko kwestią czasu. Chyba że będą mieli niewiarygodne szczęście. Mimo coraz częstszych protestów Graysona i Langera, ciągle posuwali się naprzód. A ruch jest łatwo dostrzegalny z powietrza. Ciągłe nasłuchiwanie i stałe napięcie było męczące co najmniej tak samo jak prowadzenie sań, zmuszanie do ruchu psów i własnych nóg. Około dziesiątej wieczór czterech wyczerpanych mężczyzn brnęło po lodzie jak automaty. Powoli unosili ociężałe nogi, oczy mieli półprzymknięte ze znużenia i w obronie, przed zimnem. Gorow już dwa razy oznajmił, że nie może iść ani kroku dalej, że musi odpocząć na saniach. Reakcja Beaumonta była szybka i stanowcza. — Albo wytrzymasz, albo umrzesz na lodzie. — Ale przecież wy tu jesteście dla mnie! — zaprotestował Gorow, potykając się obok sań Beaumonta. — Przyszliście mnie zabrać! — Teraz mamy poważniejszy problem — odparł Anglik ponuro. — Usiłujemy ocalić życie. Możesz iść z nami, albo zostać. Nic mnie to nie obchodzi. Kiedy Gorow wrócił na swoje miejsce, Beaumont zerknął przez ramię: Rosjanin z trudem posuwał się obok sań Langera, nieco dalej Grayson określał ich pozycję według gwiazd. Beaumont nie miał zamiaru zostawić Rosjanina na pastwę losu. Gdyby opadł z sił, musieliby wieźć go na saniach. Postawiony przed perspektywą samotnej śmierci na lodzie Gorow oczywiście okazał się zdolny do marszu. Jednak najbardziej ucierpiały ich nerwy. Sytuacja była już tak napięta, że wła- 133 ściwie każde słowo mogło stać się początkiem kłótni. To zdarzyło się tuż po dziesiątej. Grayson zdecydował, że ma dosyć, że ich marsz to szaleństwo, że nie ma sensu, że tym razem musi powstrzymać Beaumonta, zanim jego obłędny upór zabije ich wszystkich. Przytroczył sekstans do sunących ciągle naprzód sań Langera i przyspieszył kroku, by zrównać się z Beaumontem. — Zbliża się następny samolot. Ze wschodu. Wejdę na szczyt zbocza i sprawdzę. .. — Nie marnuj energii — warknął Beaumont. — Mamy przed sobą długą drogę. .. — Zbliża się! Już słychać go znacznie lepiej. Będziemy czekać, aż to gówno znajdzie się nad nami? — Tak. — Dlaczego, na litość boską? Beaumont ścisnął mocniej uchwyt sań i odparł z tłumioną furią w głosie. — Bo nie gramy w to, co Papanin. Nie połapałeś się jeszcze, o co chodzi? Te loty nie są planowe. — Tak czy inaczej, w końcu nas zobaczą... — Owszem, jeśli będą mieli szczęście. Jednak będą go potrzebowali bardzo dużo, żeby znaleźć nas w parowie. Musieliby lecieć dokładnie nad naszymi głowami. Jeżeli będzie się na to zanosiło, po prostu staniemy bez ruchu. Już ci to wbijałem do głowy. — Możemy nie zdążyć. Beaumont westchnął ciężko, popatrzył na Graysona, potem szybko złapał uchwyt sań, które omal się nie przewróciły. Zaczai mówić rozmyślnie chłodno i monotonnie. — Zanim będziemy mogli odpocząć, musimy zajść dalej na południe, niż to według Papanina możliwe. Te śmigłowce szukają nas, owszem. Ale jednocześnie usiłują nas zniechęcić. Zatrzymywać za każdym razem, kiedy usłyszymy po raz kolejny ich warkot, żebyśmy nie mieli szans dotrzeć do „Elroya". — Zastygł bez ruchu, bo niedawne rat-tat-tat, urosło do głośnego warkotu. — Kryjcie się! Zatrzymali psy i rzucili się na lód, rozciągając zwierzęta i uspokajając je. Kilka sekund później śmigłowiec spadł na nich, ogłuszając piekielnym klekotem silnika. Przepłynął nad nimi ze wschodu na zachód, błysnął nad wąwozem na wysokości dwustu stóp i odleciał. Leżeli zupełnie nieruchomo, ponieważ nie mieli pewności, czy nie zostali zauważeni. Jeżeli tak, maszyna wróci. Padając na lód każdy z nich doznał wstrząsu mimo kilku warstw ubrania, jednak to uczucie było niczym w porównaniu ze świadomością, że trzeba będzie znowu się podnieść. Leżeli na dnie parowu uspokajając skurczone psy. Byli zmarznięci i u kresu wytrzymałości. Ponieważ maszyna nie pokazała się więcej, pozbierali się wolno. Grayson raz jeszcze spróbował szczęścia, z trudem wydobywając ochrypłe słowa. — Keith, powinniśmy odpocząć... zjeść... 134 Beaumont pokręcił wolno głową nadsłuchując przez chwilę, lecz nie wychwycił znajomego dźwięku. Zaczął z wielkim trudem wdrapywać się na najbliższą ścianę. Kilka razy ześlizgnął się, aż wreszcie dotarł niemal na sam szczyt. Był już najwyższy czas, by sprawdzić drogę przed nimi. Po raz kolejny. Na samej górze poślizgnął się i byłby spadł. Cudem odzyskał równowagę. Oczyścił soczewki noktowizora, oparł łokcie na lodowym grzbiecie i podniósł szkła do oczu. Miał dobrą widoczność i mógł obserwować rzeczywiście rozległy teren. Popatrzył na zamazany horyzont, poprawił ostrość, przyjrzał się uważniej. Potem opuścił szkła i spojrzał w głąb parowu. — Myślę, że lepiej będzie, jeśli tu przyjdziecie — powiedział cicho. * * * — No i? — zapytał Papanin. — Jeszcze nic. — Wroński zamknął drzwi baraku. — Właśnie wróciłem. Wygląda to dość beznadziejnie. — Powiedziałeś: beznadziejnie? — Papanin powoli uniósł się z krzesła, a Kra-mer, który dobrze go znał, bezwiednie zrobił krok w tył. — Wroński, ty śmierdzący tchórzu! Nie nadajesz się na dowódcę oddziału. W tej grze wygrywa ten, kto idzie na całość. Muszę się namyślić, co z tobą zrobić. Chcesz coś zjeść? Wybij to sobie z głowy, Wroński. Zaraz odlatujesz. — Poczekał, aż Rosjanin wyjdzie z baraku. — Jeżeli dotrą do „Elroya", trudno nam będzie wygrać tę batalię, Kramer — zauważył. Litwin był zaskoczony. Papanin po raz pierwszy wspomniał, że Beaumont mógłby dotrzeć do statku. — Trudno? — zapytał. — Jeżeli Gorow znajdzie się na pokładzie amerykańskiego statku, będzie to niemożliwe... — Trudne, ale nie niemożliwe. — Sybirak mówił zwodniczo spokojnym głosem. — Wydarzenia będą się rozgrywały w szerszym wymiarze. Majowa wizyta amerykańskiego prezydenta w Moskwie rozdrażni i naszych ludzi. — Może będziemy mieli trochę szczęścia... — Sam dbam o swoje szczęście! — Papanin walnął pięścią w pusty teraz stół, bo niewielka szachownica tkwiła w jego kieszeni. — Zmieniamy taktykę — zagrzmiał. — Od teraz przeszukujemy teren na północ od „Elroya". Znajdziemy ich na otwartym lodzie. Jeśli jakaś maszyna ich zauważy, niech wyląduje jak najbliżej. Nie obchodzi mnie, na jakim gruncie. — A co zrobić z tymi opiekunami Gorowa? — Osobiście każdemu dowódcy oddziału wydasz rozkaz. Pilot ma nic o tym nie wiedzieć. Ci ludzie z Gorowem są niepotrzebnym utrudnieniem, należy ich 135 zlikwidować. Zagrzebać ciała w lodzie. Jeżeli będzie w pobliżu otwarty kanał, wrzucić ich tam. Psy także muszą zniknąć. Sądzę, że najlepsze będzie zatrute mięso. I zniszczyć sanie. Do północy, Kramer! Jeśli się uda, wcześniej. * * * To musi być złudzenie, pomyślał Beaumont, spoglądając przez noktowizor po raz pierwszy. Obraz rozmazał się, odpłynął, a gdy Anglik poprawił ostrość, wrócił. Przywołał pozostałych z dna wąwozu. Pierwszy dołączył do niego Langer. Zaintrygowany dziwną nutą w głosie Beaumonta szybko wspiął się na lodową ścianę i siadł na szczycie obok niego. Gdy rozsunął kaptur, ukazała się zarośnięta twarz. Zarośnięta i oblepiona perełkami mgły zastygłej wiele godzin temu. — Tam. To wystające. Beaumont wskazał kierunek i Langer, drżącymi z niepokoju palcami, próbował ustawić ostrość. Niesamowity galimatias lodowych wzgórz ciągnął się na przestrzeni trzech mil przed nimi. Jak morze podczas sztormu zmrożone nagle w środku burzy. Dalej rozciągał się płaski lód, naprawdę gładki. Ogromna przestrzeń połyskująca w świetle księżyca. Pośrodku tej pustyni tkwiła zjawa. Coś, co uwiecznione na fotografii byłoby całkowicie nie do uwierzenia. — Boże! Boże! — Ze zdumieniem wymamrotał Langer i zamilkł. Zjawa była statkiem posiadającym maszt i wysoki mostek. Statkiem zbudowanym z lodu i śniegu, jak nieudany tort weselny. Langer, spoglądając przez noktowizor, mógł odróżnić dzioby wycelowane w jego stronę, widział, że statek jest pokryty lodową skorupą i otoczony lodem tak, że w świetle księżyca błyszczał niby szklane cacko. Sople zwisały z postrzępionego czuba masztu i przecinającej go poniżej poziomej belki. Burty ociekały lodem zwisającym z nich, jak kapa niedbale rzucona na przedni pokład. Dzioby wznosiły się wysoko, jakby statek wspinał się na potężną falę. Cały ten obraz trwał w bezruchu, zamknięty przez pole lodowe. Jedyny znak, że naprawdę nie był złudzeniem, stanowiły światełka na maszcie. Był prawdziwy. To amerykański lodołamacz „Elroy" wbił się w lód polarnego paku, dziesięć mil od najbliższego oceanu. — Boże! Boże! — wymamrotał Langer ponownie. — Już to mówiłeś — przypomniał mu Beaumont. — Chyba się starzejesz. Zaczynasz się powtarzać. — Czuję się stary — powiedział Langer i od razu poprawił: — Czułem się stary! Hej, Sam, to „Elroy"! Grayson, zostawiając Gorowa przy psach, wspiął się na szczyt. — Nie kpijcie sobie ze mnie — wychrypiał. 136 Langer podał mu szkła. — Sam zobacz. — Amerykanin rozsunął kaptur, odsłaniając wynędzniałą, oszronioną twarz i popatrzył przez noktowizor. — Jakim cudem, do diabła, zabrnął tak daleko? — zdziwił się Langer. — Dzielny facet — ocenił Beaumont. — Nigdy nie spotkałem kapitana Schmidta, ale muszę mu to przyznać, jeśli wdarł się w lód, cal po calu, aż tak blisko nas. Dziwne, ale nie widzę radaru. — Ja go znam — stwierdził spokojnie Grayson. — To prawdziwy sukinsyn. Dlatego jest tutaj. Jak sądzisz, daleko mamy do niego? — Jakieś siedem mil — odparł Beaumont. — Ruszamy. Są jakieś sprzeciwy? Dwie następne mile pokonali z szybkością, jakiej nie osiągnęli od wielu już godzin, sunąc krętym labiryntem wąwozów, aż znaleźli się w odległości mili od otwartej płaszczyzny lodowej. A ponieważ w dalszym ciągu nie było na niebie ani jednego radzieckiego śmigłowca, Beaumont zdecydował, że teraz mogą już wysłać sygnał radiowy i w ślad za nim rakietę Elliotta, by z „Elroya" przyleciał po nich śmigłowiec. Temperatura obniżyła się, było zimniej niż kiedykolwiek, jednak nie dokuczało im to specjalnie. Wiedzieli, że to prawdopodobnie ich ostatni wysiłek. Widoczność była doskonała. Przejrzyste powietrze mąciły jedynie niewielkie chmurki gęstniejącej na mrozie pary wodnej, tworzącej się z oddechów czterech mężczyzn i dwóch psich zaprzęgów, asystującej im w drodze na południe. W przeciwieństwie do powszechnych wyobrażeń o Arktyce, burze śnieżne i zamiecie są rzadkością na tej szerokości geograficznej. Jest to jedynie najzimniejsze miejsce na Ziemi. Zatrzymali się w jednym z wąwozów. Grayson zauważył, że raczej trudno będzie tutaj komukolwiek po nich wylądować, lecz Beaumont polecił Langero-wi wypakować nadajnik. — Mogą nas wciągnąć na krzesełku, Sam, jednego po drugim — wyjaśnił. — Potem zabiorą psy na otwarty lód. Langer rozwiązywał właśnie skórzane pasy przytrzymujące nadajnik, gdy Go-row zbliżył się do nich z takim pośpiechem, iż Beaumont spojrzał na niego prawdziwie zdumiony. Rosjanin dyszał ciężko i gdy tylko zatrzymał się, zaczął głosem nabrzmiałym histerią: — Jesteśmy już bezpieczni. Teraz żądam, by oddano mi moją własność, natychmiast! — O czym ty mówisz, do diabła? — Beaumont patrzył w dół, delikatnie uderzając butem w powierzchnię lodu. Nie był specjalnie zwarty, Anglik domyślał się, że otaczające ich torosy uformowały się bardzo niedawno na skutek zamknięcia kanału. — Rdzeń! Zabraliście rdzeń! Któryś z was mi go ukradł! — Gorow, coraz bardziej zdenerwowany, wyciągnął ciężką tubę z kieszeni kurtki i podsunął ją Beaumontowi pod nos. — No, przecież go masz — powiedział Beaumont. Zmarszczył się, bo obcas 137 jego buta zagłębił się nagle o kilka cali. Wyciągnął go z gęstym mlaśnięciem. Miękki lód. Gorow był zbyt zajęty własnymi sprawami, by zauważyć cokolwiek innego. — To nie ten sam... — Chcesz przez to powiedzieć, że w tym innym są „mapy Katarzyny"? — Be-aumont wpatrywał się prosto w Gorowa. — Powiedziałeś, że jesteśmy już prawie bezpieczni. Nie jest to chyba najlepsza chwila na wywrzaskiwanie nonsensów, prawda? — Nonsensów? — Idź i pomóż Horstowi przy nadajniku. Langer przewiesił sobie przez ramię przenośną radiostację i odszedł szukając możliwie najbardziej poziomego kawałka gruntu, by umieścić na nim urządzenie. Uginał się pod ciężarem, który był dla niego, osłabionego i znużonego, zbyt wielki, ale posuwał się mozolnie naprzód i po chwili znalazł poziomą szczelinę w ścianie. Ostrożnie postawił nadajnik. Gorow, coraz bardziej wściekły, darł się: — Muszę mieć ten rdzeń! Tylko z nim jestem cokolwiek wart dla Waszyngtonu. .. W dalszym ciągu wymachiwał, jak bronią, metalową tubą, aż Grayson wyjął mu ją z ręki. — Cokolwiek wart? — powtórzył. — Póki nie dotrzemy do tego statku, żaden z nas nie jest wart złamanego centa. Fakt, nie słyszeliśmy żadnego z waszych śmigłowców od ponad godziny, ale jeszcze nie jesteśmy na pokładzie statku. Idź i pomóż Horstowi przynieść nadajnik, kiedy skończy nadawać. — Jesteśmy na grząskim gruncie, Sam — mruknął Beaumont, gdy Gorow odszedł wreszcie w głąb wąwozu. — Musimy uważać. — Dopiero krzepnie — zgodził się Grayson, klepiąc uspokajająco Bismarcka. — Jesteśmy blisko morza. Usłyszeli krzyk Rosjanina, odwrócili się w jego stronę i spostrzegli, że się przewraca. Rozciągnięty na całą długość na dnie parowu próbował wstać, lecz upadł ponownie. — Chryste! — Beaumont był wściekły. — Skręcił nogę. — Langer, gotowy już do przesłania wiadomości, wyciągnął antenę i akurat miał przenieść nadajnik na poziomą lodową półkę, gdy usłyszał krzyk. Klnąc jak szewc zostawił radiostację i poszedł pomóc Rosjaninowi. Gorow skręcił nogę w kostce. Próbował wstać po raz drugi, ale klapnął na ziemię, gdy Langer podszedł do niego. Niemiec chwycił go pod pachy i posadził, opierając o lodową ścianę, a potem przyjrzał się swemu prawemu butowi, który dziwnie ciągnął go w dół. Cały był oblepiony czarnym zamarzającym mułem. — Keith! Tu jest miękki lód. A Gorow nie może iść... — Razem z Graysonem uformowali z rąk coś na kształt nosideł i przetransportowali Gorowa z powrotem do sań. Ten już o własnych siłach usadowił się wygodnie i został tak, rozglądając się na wszystkie strony, z wyjątkiem tej, gdzie stał Beaumont. — Lepiej pospiesz się z tym sygnałem — powiedział Beaumont. Langer 138 i Grayson ruszyli parowem wolno, uważnie stawiając stopy. A gdy dotarli do szczeliny w lodowej ścianie, Langer wybałuszył oczy, zastanawiając się, czy przypadkiem nie zwariował. Potem wydał okrzyk, który poderwał Graysona do biegu. Zestaw Redifona został wessany. Większa część nadajnika już zniknęła, jedynie coraz krótsza antena wystawała nad powierzchnię. Muliste pęcherze przesłaniały obudowę. Langer rzucił się na kolana i desperacko grzebał w czarnej mazi, ale bryła nadajnika znajdowała się już poza zasięgiem jego rąk. W rozpaczy chwycił antenę. Ostatnia teleskopowo składana część odłamała się i została mu w ręku, podczas gdy reszta poszła w dół. Nadajnik zniknął. Stracili jedyny środek łączności z „Elroyem". * * * — Pomyślałeś o kawiorze? — spytał Papanin. Sybirak miał teraz ruchomą kwaterę dowodzenia na wysokości tysiąca stóp nad polem lodowym, w niszczycielu łodzi podwodnych lecącym na południe. Rozmawiał z Wrońskim, znajdującym się w innej maszynie, dużo dalej na południe. Ponieważ porozumiewali się przez radiotelefon, pytając o „Elroya" posługiwał się kodem. — Jest w kanapce — odparł Wroński. Papanin wyłączając urządzenie chrząknął i zapatrzył się w lód pod śmigłowcem. Rozgrywka zdawała się zbliżać do punktu zwrotnego. Chciał być na miejscu i sam kierować akcją. — Będziemy ich mieli przed północą — powiedział. — Jeszcze ich nie znaleziono — zaoponował jak zwykle pesymistycznie Kra-mer. Papanin grymasem na twarzy nakazał mu milczenie, bo w słuchawkach rozległy się trzaski. Słuchał przez chwilę, z kamienną twarzą przyjmując nową wiadomość, potem spojrzał na pilota. — Czy to gówno lata? — zapytał zimno. — Czy może jesteśmy przykuci do lodu? — Obrócił się do tym i popatrzył na Kramera przycupniętego na składanym fotelu w tyle kabiny. — Powiedziałem, że przed północą. Właśnie zlokalizowano cel. * * * — Keith, ten sukinsyn będzie lądował! 139 — Spodziewałem się tego. — Beaumont ze szczytu torosa obserwował niszczyciela łodzi podwodnych. Patrzył, jak opadał, rotory obracały się coraz wolniej, maszyna schodziła pionowo w dół nad najbliższym skrawkiem poziomego lodu — około ćwierć mili od miejsca, gdzie kulił się Beaumont. Zostali zlokalizowani. Śmigłowiec, który właśnie lądował, dwukrotnie przelatywał nad ich głowami i teraz siadał pomiędzy nimi a zlodowaciałym statkiem. Anglik podniósł do oczu noktowizor. Papanin nigdy o niczym nie zapominał: drugi śmigłowiec zastygł nad inkrustowaną lodem sylwetką statku zawieszony tuż nad lądowiskiem, tak że Schmidt nie mógł wysłać swojej maszyny. — A już się czułem, jakbym tam był — stwierdził z żalem Grayson, kucając obok Beaumonta. — Jeszcze parę godzin i udałoby nam się... — O czym tu gadać, kilka godzin czy kilka setek... I tak nas uprzedzili — odparł Langer przycupnięty z drugiej strony Beaumonta. Szybko ześlizgnął się z powrotem na dno wąwozu, by uspokoić szarpiące się psy. Głośny warkot schodzącego śmigłowca budził echo pomiędzy torosami przecinającymi pak bezładnym labiryntem. Maszyna dotknęła gruntu, rotory nadal wirowały. Otwarto drzwi i na lód zaczęli zeskakiwać mężczyźni z karabinami. Futrzane zakapturzone postacie ruszyły ławą w stronę lodowych korytarzy. Beaumont po raz wtóry zaskoczony był szybkością takiej operacji. — Nie miałem pojęcia, że tylu się ich mieści w jednej maszynie — stwierdził ponuro Grayson. — Wiecie, co macie robić — przypomniał im Beaumont. — Nie spuszczajcie Gorowa z oczu. Nie chcę, żeby wpadł w panikę w decydującym momencie. — Masz zamiar popełnić samobójstwo... — Jeżeli na nich zaczekamy, umrzemy na pewno. Chcą Gorowa, a my jesteśmy dla nich niewygodnymi świadkami. Ciągnąc za sobą karabin Beaumont zsunął się ze wzniesienia i ruszył truchtem wzdłuż wąwozu. Pozostali patrzyli za nim przez chwilę, poderwał ich wreszcie szorstki rozkaz Graysona. Mimo, że ściany ciągnące się po obu stronach górowały nad Beaumontem, biegł pochylony, ignorując miękki lód, modląc się o twardy grunt. W tej niebezpiecznej sytuacji zmęczenie chwilowo ustąpiło. Miał siłę, by poruszać nogami i w głowie jasny plan. Nic dziwnego, że Grayson nazwał jego plan samobójstwem — Beaumont biegł na spotkanie Rosjan. W rzeczywistości nie było to tak szalone, jak się mogło wydawać na pierwszy rzut oka. Chciał zobaczyć, ilu ludzi wysiądzie z maszyny. Zbliżali się właśnie do strefy wyniesień, a Beaumont biegł w sam środek półkola utworzonego przez niewidocznych za lodowymi ścianami mężczyzn. Nie zmieniając szyku zamierzali wejść w labirynt torosów, by w odpowiednim momencie zwierając się w koło okrążyć ściganych. Plan Beaumonta opierał się na jedynej szansie: ostatnia rzecz, jakiej spodziewa się dowódca oddziału, to ta, że jeden z ludzi, na których polują, ruszy na nich. 140 Beaumont biegł wężowym parowem możliwie najciszej, mijał kolejne zakręty. Obserwując teren ze szczytu torosu zapamiętał kształt wąwozu tak daleko, jak mógł sięgnąć wzrokiem. O ile dobrze się orientował, to ten właśnie prowadził bezpośrednio na otwarty lód. Miejscami korytarz pogrążał się w cieniu, niekiedy zalewało go światło księżyca. Po chwili Anglik uznał, że musi zwolnić, ponieważ według jego przewidywań zbliżał się do miejsca, gdzie weszli w labirynt Rosjanie. Przez cały czas słyszał w oddali słaby, stłumiony przez lodowe ściany pulsujący pomruk śmigłowca. Pilot najwyraźniej nie ryzykował: czekał z włączonymi silnikami obawiając się, że mógłby ich nie uruchomić ponownie przy tak niskiej temperaturze. Beaumont zwolnił. Poruszał się teraz bardzo ostrożnie. Lada chwila powinien spotkać Rosjan. Przyciśnięty do ściany posuwał się pod osłoną prawego wzniesienia, zapamiętując wgłębienia, w których mógłby się schować, gdy usłyszy, że nadchodzą Rosjanie. Jeżeli usłyszy ich wystarczająco wcześnie. Beaumont nie miał żadnych złudzeń co do umiejętności swoich przeciwników. Wiedział, że nie będzie miał do czynienia z amatorami. Oddziały radzieckie Specjalnej Służby Bezpieczeństwa działające na terenie Arktyki miały w swoich szeregach ludzi wyszkolonych w walce i przyzwyczajonych do niskich temperatur. Nie byli jednak przyzwyczajeni do poruszania się po pływającym polu lodowym. Trzymał karabin w obu rękach, gdy zza rogu wynurzył się odziany w futra Rosjanin. Obaj byli zaskoczeni, lecz Rosjanin nie spodziewał się spotkać nikogo tak blisko śmigłowca. Broń automatyczną przewieszoną miał przez ramię i popełnił błąd: próbował ją zsunąć. Beaumont zareagował bez chwili namysłu. Obracając karabin w dłoniach zamachnął się ciężką, obitą metalem kolbą. W ostatniej chwili Rosjanin zdążył uchylić głowę i kolba tylko lekko zawadziła o jego szczękę, jednak nawet to wystarczyło, by wytrącić go z równowagi. Poślizgnął się i upadł na plecy, Beaumont zgiął się w przód za ciosem. Rosjanin walnął w lód tyłem głowy. Gruby, futrzany kaptur zamortyzował uderzenie. Rozciągnięty na wznak, bez broni, która upadając znalazła się poza jego zasięgiem, złapał Anglika za prawą nogę dłonią tak wielką, że zdołał objąć but w kostce. Zacisnął palce, chciał pociągnąć w bok. Beaumont nie zwracając na to uwagi skoncentrował się na tym, co musiał zrobić. Podniósł wysoko karabin i uderzył Rosjanina w czoło z taką siłą, że kolba odskoczyła od kości. Palce zamknięte wokół kostki Anglika rozluźniły się, głowa przekrzywiła na bok i mężczyzna więcej się nie poruszył. Beaumont przekręcił go na brzuch. Miejsca uderzeń, szczęka i czoło, dotykały lodu, więc kiedy ktoś znajdzie trupa — jeżeli do tego dojdzie, będzie to wyglądało na wypadek. Anglika czekało teraz znacznie bardziej ryzykowne zadanie. Ruszył biegiem przed siebie. Naliczył dwudziestu mężczyzn wychodzących z maszyny, byli teraz rozproszeni w labiryncie lodowych korytarzy. Najprawdopodobniej sygnałem do zaniechania poszukiwań, gdy któryś z nich natrafi na uciekinierów, miał być wy- 141 strzał. Biegiem minął kolejny zakręt i wówczas otworzyła się przed nim szeroka przestrzeń lodowego pustkowia. Dotarł do wyjścia. Łoskot wirników oczekującej maszyny wdzierał się pomiędzy wzniesienia i rozsadzał uszy. Ujrzał ją ledwie sto jardów przed sobą. Stała zwrócona do niego ogonem, z kabiną pilota skierowaną w stronę otwartej przestrzeni. To również zauważył z grzbietu wzniesienia i modlił się, by pilot nie obrócił maszyny. Nie zrobił tego. Na lodzie nie było żadnej straży. Nie zdziwiło to Beaumonta. Kiedy idzie się schwytać czterech ludzi mając do dyspozycji dwudziestu, trudno spodziewać się, że jeden z tych czterech będzie na tyle szalony, by próbować przejąć maszynę. Beaumont był na tyle szalony. Przewiesił karabin przez ramię i ruszył w stronę śmigłowca długim krokiem. Wolny krok mógłby wydawać się szaleństwem, lecz Beaumont opierał swoje działanie na podstawowych prawach psychologicznych, na wypadek, gdyby pilot obejrzał się za siebie. Ludzkie nerwy, raz pobudzone, reagują szybko — widok uzbrojonego mężczyzny biegnącego przez lód w stronę maszyny wyzwoliłby u pilota jedyną słuszną reakcję. Rosjanin przesunąłby jedną dźwignię i podniósł śmigłowiec pionowo nad polem. Nie trzeba na to więcej niż pięć sekund. Beaumont, ciągle powolnym krokiem, zbliżał się do niszczyciela łodzi podwodnych. Był już teraz całkowicie przekonany, że uda mu się zrealizować swój plan. Futrzany kaptur i parka nie bardzo przypominały strój człowieka służby bezpieczeństwa, istniało jednak pewne podobieństwo — wystarczające dla kogoś, kto widziałby go w świetle księżyca przez oszronioną kopułę śmigłowca. Gdy zbliżył się do maszyny, ogłuszające dudnienie wzrosło do niewiarygodnej liczby decybeli, każdy nerw w jego ciele zmuszał go do biegu, byle przebyć ostatnie pięćdziesiąt jardów, zanim pilot odwróci głowę. Beaumont szedł tym samym pewnym krokiem, kierując się prosto w stronę staromodnego ogona w kształcie tych, jakie miały dwupłatowce, którymi kiedyś latał. Mijając ogon zdjął z ramienia karabin, podszedł do kabiny i zaciśniętą pięścią uderzył w zamgloną kopułę. Poczuł wstrząs wibracji i nie wydarzyło się nic więcej. Walnął pięścią raz jeszcze i wówczas okienko zsunęło się w dół. Karabin trafił do środka w tym samym momencie, w którym fala ciepłego powietrza dotarła do twarzy mężczyzny stojącego na zewnątrz. Muszka wycelowała w człowieka z hełmem na głowie, który odskoczył szybko na swoje miejsce za pulpitem kontrolnym. — Wyłaź! No już! Wyłaź szybko! — krzyknął Beaumont po rosyjsku, jednocześnie kiwnął głową, pokazując pilotowi czego chce. Przy tym ogłuszającym dudnieniu pilot prawdopodobnie nie słyszał ani słowa. Beaumont przechylił się przez okno i wbił lufę w bok pilota. Rosjanin miał gogle na oczach, lecz Beaumont odniósł wrażenie, że był to młody chłopak, może dwudziestoletni. Wystarczająco młody, by chciał zostać bohaterem. Prawa ręka pilota ruszyła w kierunku drążka. Ten drążek, jak natychmiast odgadł Beaumont, uniesie śmigłowiec w górę. Maszyna nabierze wysokości, a on razem z nią. Potem najprawdopodobniej spad- 142 nie i roztrzaska się o lód. — Nie próbuj...! — Poparł swój rozkaz mocniej wciskając lufę w bok chłopaka. Rosjanin odwrócił się, a Beaumont bez trudu odczytał jego myśli. Miał stalowe nerwy: sprawdzał, jaką bronią mu grożono, zastanawiał się, czy przeżyje strzał. Kaliber wyraźnie go przestraszył: odsunął rękę od dźwigni. — Wstawaj! Już! Już! — Beaumont skinął głową, a pilot odłączył swój hełm i ostrożnie zsunął się z fotela. Coś w jego postawie ostrzegło Beaumonta. Rosjanin zamarł na chwilę w połowie drogi, czujny jak kot. Szkła gogli odbijały światło deski rozdzielczej, przesłaniając oczy. — No już! — Warknął Beaumont. — Pospiesz się! — Rosjanin przysunął się bliżej, Beaumont wyciągnął z kabiny karabin ściskając go ramieniem. Z palcem na spuście, drugą ręką nacisnął klamkę i otworzył drzwi. Pilot rozłożył ręce w powolnym geście poddania. Jednak czas bohaterów jeszcze nie minął. Pilot przechodził wolno przez drzwi, wreszcie znalazł się blisko Beaumonta. Obrócił się, posłuszny gestom Anglika zeskoczył na lód, następnie skulony pod wirującym rotorem znienacka złapał za karabin. Zachował się dokładnie tak, jak przewidział Anglik. Beaumont opuścił broń jeszcze niżej, uderzając Rosjanina w goleń. Pilot chwycił się ramy drzwi, by nie stracić równowagi. Odruchowo wyprostował drugą nogę. Wówczas dostał się w zasięg stalowych łopat niższego wirnika. Ścięły mu głowę. Beaumont zastygł przy okiennej ramie, oszołomiony przerażającym widokiem. Z trudnością przełknął ślinę. Pod nim na lodzie leżał ludzki korpus. Ciemne plamy zabrudziły białą płaszczyznę wokół bezwładnego ciała. Głowa została odrzucona przez wirujące łopaty, Bóg jeden wie, gdzie. Niewiarygodne — pilot śmigłowca ścięty przez rotory własnej maszyny. Cóż, większość wypadków zdarza się ludziom w domu, a maszyna była dla pilota domem. Drżąc, nie tylko od wibracji, Beaumont wsunął się do kabiny i zatrzasnął za sobą drzwi, odcinając się od tego, co pod nią leżało. Usiadł w fotelu pilota i popatrzył na tablicę przyrządów. Nie różniła się specjalnie od tej, którą znał z sikorskiego. Poza tym, kiedy przed rokiem zdarzyło mu się być w radzieckiej bazie Biegun Północny 15, orbitującej teraz gdzieś w pobliżu syberyjskiego wybrzeża, mocno podpity pilot pokazał mu wnętrze swojej maszyny i zdążył sporo wyjaśnić, zanim pojawił się funkcjonariusz bezpieczeństwa i wyrzucił ze śmigłowca ich obu. Beaumont wysłał wówczas do Waszyngtonu i do Londynu raport opisujący działanie tej maszyny i teraz desperacko usiłował przypomnieć sobie jego szczegóły. Skala wysokościomierza oczywiście w metrach. Większość tarcz i wskaźników była mu znana, ale jeden okrągły licznik i dwa przyciski pozostawały dla niego zagadką. Ostrożnie poruszył dźwignią, do której sięgał pilot. Nic się nie stało. Popchnął ją milimetr dalej i maszyna oderwała się od lodu. Przesunął dźwignię z powrotem i poczuł uderzenie, gdy płozy ponownie zetknęły się z lodem. Na głowie miał luźno założony zapasowy hełm, który znalazł wchodząc do kabiny. Umocował go dokładniej, przycisnął do uszu słuchawki, by odciąć się od piekiel- 143 nego grzmotu. Pulpit sterowniczy skakał mu w oczach. Siłę tych drgań wyolbrzymiał jego zmęczony umysł. Wypróbował kilka kolejnych kontrolek, zapoznał się z całym układem, ciągle pamiętając, że Rosjanie w każdej chwili mogą dotrzeć do zaprzęgów. Jednak musiał poznać działanie tej maszyny. Otworzył przepustni-ce i bliźniacze dysze zagrzmiały ogłuszająco. Wziął głęboki oddech i przesunął wolant. Wtorek, 22 lutego, 23.30 — 24.00 Maszyna wzniosła się w powietrze szybciej, niż przewidywał, wystrzeliła pionowo w górę z ogłuszającym rykiem. Gdy wysokościomierz zatrzymał się na stu metrach, zawisł nieruchomo, potem ruszył. Zmienił kierunek lecąc po wycinku koła. Za przejrzystym fragmentem kopuły ukazał się maleńki jak porzucona zabawka „Elroy". Po chwili zniknął. Niewielki drążek, który zaintrygował Anglika, przechylił śmigłowiec w skręcie. Maszyna, choć opornie, podporządkowała się jego dotykowi. Miał świadomość, że gdzieś pod pulpitem drzemie potężna siła wyrywająca się na wolność. Kabina dygotała znacznie bardziej niż w sikorskim, szczerze mówiąc — podrygiwała jak stara pralka. Torosy sprawiały z wysoka dziwaczne wrażenie, światło księżyca spłaszczało je do wielkości połyskliwych żeber, długich kości, spłowiałych i zmatowiałych jak na cmentarzu prehistorycznych potworów. Dojrzał dwóch mężczyzn idących korytarzem. Nie zwrócił na nich uwagi, szukając punktu spotkania, dziwnie ukształtowanego terenu, który mijali niedługo przedtem, zanim usłyszeli nadlatującą radziecką maszynę. Wysłał zaprzęgi i ludzi, by czekali tam na niego. Było to jedyne miejsce wewnątrz lodowego labiryntu, gdzie mógł wylądować śmigłowiec. Maleńki lodowy amfiteatr, studnia otoczona gładkimi, zimnymi ścianami. Minął kolejnych Rosjan, którzy stawali i spoglądali do góry. Poleciał dalej, aż wreszcie zdał sobie sprawę, że przeoczył amfiteatr i musi zawrócić. Był zaniepokojony. Jeżeli nie on pierwszy odnajdzie amfiteatr, Rosjanie dopadną jego towarzyszy. Może już ich znaleźli. Dostrzegał kolejne odziane w futra postacie idące wzdłuż parowów, niektóre z nich biegły, wszystkie przystawały, by spojrzeć na niego, zastanawiając się. dlaczego, do cholery, ich maszyna podniosła się z lodu. Warunki w kabinie też mogłyby być lepsze: cudowne ciepło było niestety neutralizowane przez mdły smród, zaduch spalin przyprawiający o zawrót głowy. Albo coś było nie tak z układem wydechowym w tej maszynie, albo też radziecka technika pozostawała daleko w tyle za brytyjską i amerykańską. Wreszcie zobaczył swój cel — biały krąg pośród cieni. Przesunął drążek i zaczął opuszczać śmigłowiec. Trzech mężczyzn, dwie pary sań i psy czekały na niego pośrodku dziury. Jeden z mężczyzn szaleńczo wymachiwał ramionami. Wówczas, na pobliskim szczycie pojawiło się pięciu Rosjan. 145 Spoglądali na dno studni, trzymając karabiny w dłoniach. Beaumont wykrzywił twarz pod hełmem: przybył za późno. Wciskając plecy w oparcie przechylił maszynę, wytracił wysokość, przyspieszył i ruszył prosto na Rosjan. Przez kopułę śmigłowca widział ich stojących na szczycie torosu, znieruchomiałych ze zdumienia. Hełm i gogle, które miał na twarzy, wzmagały iluzję i potęgowały napięcie, ponieważ pięciu mężczyzn spoglądających na niego z lodowej ściany widziało swoją własną maszynę, pilotowaną przez ich towarzysza, pikującą teraz prosto na nich. W kabinie narastał ogłuszający hurgot. Cała konstrukcja dygotała, jak gdyby każdy nit miał się wkrótce oddzielić od kadłuba. Beaumont przyspieszył i pięciu mężczyzn przesunęło się w tył pod kopułą. Poruszył drążkiem. Maszyna zagrzmiała nad lodowym grzebieniem, rotory chłostały powietrze, płozy ledwo minęły grzbiet, a stojący na nim mężczyźni rzucili się do tyłu i stoczyli po przeciwległym zboczu wzniesienia w desperackiej próbie ucieczki. Beaumont wzniósł się ponownie, zawrócił, odnalazł Rosjan, już wstających na nogi na dnie szerokiego lodowego korytarza. Zanurkował, wycelował maszynę wprost w funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa, a oni, widząc na co się zanosi, ruszyli biegiem przed siebie. Beaumont sprowadził maszynę niebezpiecznie nisko, wyprostował lot tuż nad lodowymi grzbietami i pędził wzdłuż korytarza. Płozy minęły głowy uciekających w odległości jednej stopy. Na dole, w korytarzu, musiało to wyglądać zaledwie na kilka cali — mężczyźni rzucili się na ziemię, huk silników łomotał im w uszach. Kiedy Beaumont obejrzał się za siebie, właśnie podrywali się do biegu w stronę przeciwną niż amfiteatr, wyraźnie przerażeni. Metoda zastraszenia przyniosła sukces. Dla ludzi z oddziału służby specjalnej musiało to być przerażające doświadczenie, ponieważ byli z pewnością przekonani, że za sterami maszyny siedzi ich pilot, który najwyraźniej postradał zmysły. Największą ironię losu stanowił fakt, że nikt nie wystrzelił w jego kierunku ani jednego naboju. Maszyna, którą leciał, była przecież ich jedynym środkiem transportu, jedyną drogą wydostania się z makabrycznego polarnego pustkowia. Zatoczył jeszcze trzy koła nad amfiteatrem i opuścił maszynę. Gdy lądował w białej niecce, oczy łzawiły mu od oparów benzyny przesączających się pod luźnymi goglami. Usiadł na lodzie zbyt ciężko, ale zmusił go do tego pośpiech i niepokój. Było tylko kwestią czasu, kiedy Rosjanie zbiorą się razem i ściągną w okolice miejsca, gdzie widzieli lądujący śmigłowiec. Pozostawiając silnik na wolnych obrotach oraz wirujące rotory, odpiął pasy, podszedł do drzwi i otworzył je. Zeskakując na lód zwracał dość szczególną uwagę na ostrza tnące powietrze nad jego głową. — Uważajcie na te cholerne wirniki — takie były jego pierwsze słowa. — Najpierw wrzućcie na pokład psy. Jeśli zaczną się kłopoty, zostawimy sanie. Zaczęli pakować do wnętrza maszyny psy wcześniej już uwolnione z zaprzęgów. Podnosili każde wijące się zwierzę i wpychali bezceremonialnie do środka. 146 Beaumont stał nie opodal śmigłowca, zostawiwszy dźwiganie psów Graysonowi i Langerowi. Gorow pracował wewnątrz kabiny. Anglik rozglądał się po lodowych grzbietach z karabinem gotowym do strzału. W końcu załadowali sanie, Beaumont dołączył do nich i na lodzie nie został najmniejszy ślad po grupie Beaumonta. * * * Beaumont podniósł maszynę pionowo na wysokość tysiąca stóp, umykając z zasięgu karabinowych strzałów i wziął kurs na „Elroya". Langer stał przy przejrzystej kopule, otoczony skamlącymi psami. Wskazał w dół. — Zdążyliśmy co do minuty. — Beaumont pokiwał głową. Kiedy oni wspinali się coraz wyżej, do amfiteatru zbliżała się grupa złożona z sześciu Rosjan. Z wysokości tysiąca stóp „Elroy" robił wrażenie statku zjawy, jednego z tych legendarnych okrętów, które dryfują po oceanach bez załogi na pokładzie, zjawy uwięzionej w jednolitym lodzie. Gdy podlecieli bliżej, Beaumont dostrzegł za rufą kanał widniejący na oceanie jak czarna szrama tam, gdzie lodołamacz wywalczył drogę przez lodowe pole, jednak tuż za cięciem znowu woda pokryta była białą płaszczyzną. Statek wybijał drogę na północ, a za nim lód zamykał się z powrotem, więżąc go w swoim zimnym uścisku. — Nad statkiem wisi niszczyciel łodzi podwodnych — odezwał się nagle Langer. — Widzę — odparł Beaumont. — Zmusimy go, żeby się podniósł. Poruszył drążkiem i wytracił wysokość, aż znaleźli się tak blisko statku, iż widzieli ludzi podbiegających do burt i spoglądających na drugą radziecką maszynę wiszącą nad ich głowami. Niektórzy trzymali w rękach karabiny. Daleko w dole, na lądowisku w pobliżu rufy, stał sikorski zablokowany przez wiszący nad nim śmigłowiec. Tak długo jak maszyna w powietrzu utrzymywała swoją pozycję, sikorski nie mógł wystartować, ponieważ musiałby wznieść się dokładnie tam, gdzie tkwił radziecki śmigłowiec. — Ten facet w niszczycielu pewnie wziął nas za swoich kumpli — zauważył Grayson, poklepując psa. — Rozczaruje się — odparł zwięźle Beaumont. — Mogą próbować nas rozbić... — Gorow, siedzący dotąd cicho na składanym fotelu w głębi kabiny, poczuł się wystarczająco zaniepokojony, by zabrać głos. Wstał, starając się zbytnio nie obciążać zwichniętej nogi przytrzymał się poręczy i pochylił naprzód, chcąc mieć lepszy widok. — Gorow, siadaj! — krzyknął Beaumont. — Nie słyszałeś, co mówił Grayson? Mamy większe szansę, jeżeli pilot będzie przekonany, że jesteśmy Rosjanami. 147 — Uważaj, Keith, to są dwie pary rotorów wirujących bardzo blisko siebie — ostrzegł Grayson. — Możemy wszyscy zakończyć tę przygodę lekcją nurkowania. .. — Chcę, żeby ta maszyna zeszła mi z drogi — upierał się Beaumont. — Musi stąd zniknąć, zanim zaczniemy lądować... Znajdowali się teraz niemal pionowo nad statkiem, na wysokości pięciuset stóp. Czterysta stóp niżej drugi niszczyciel łodzi podwodnych utrzymywał swoje położenie, tkwiąc nad sikorskim jak zły duch. Przy oblodzonych burtach statku tłoczyli się marynarze. Wszyscy spoglądali na nowego przybysza, usiłując odgadnąć, co się będzie działo. Langer, przyglądając się maszynie pod nimi, widział przyprawiające o zawrót głowy koła rotorów chłoszczących nocne powietrze i wirującą nad nimi smużkę spalin. — Keith! — zawołał, przekrzykując hałas silnika. — Mógłbyś opuścić się obok tego sukinsyna? — Tak. Dlaczego? Langer zdjął z haka torbę z zestawem narzędzi, otworzył ją i wydobył ze środka drugi, stalowy klucz nastawny. — Przez otwarte okno mógłbym dosięgnąć jego kopuły. Wtedy... — Rozumiem. Spróbujemy — odkrzyknął Beaumont. — Nie mogę podejść zbyt blisko jego wirników, wiesz o tym? — Jestem gotowy. — Langer odsunął na bok dwa psy, chwycił narzędzie i otworzył okno. Strumień lodowatego powietrza wtargnął do ogrzewanej kabiny. Beaumont zaczął schodzić. Ciemne włosy Langera unosiły się targane wiatrem, bo, żeby dobrze widzieć, zmuszony był zdjąć kaptur i wychylić się na zewnątrz. Nikt się nie odzywał. Gorow nerwowo skulony tkwił nieruchomo na składanym fotelu, a Beaumont dopiero teraz zdał sobie sprawę, że siedzi za sterami zupełnie obcej maszyny, i zrozumiał, iż podjął się bardzo niebezpiecznego zadania, które łatwo mogło się zakończyć całkowitą klęską. Ostrożnie opuszczał maszynę, starając się, by opadała powoli. Langer patrzył przez okno na coraz bliższy pokład „Elroya", na rzędy głów skierowanych w jego stronę, na czapkę z daszkiem, która wychyliła się z okna na mostku i popatrzyła w górę. Lecz przede wszystkim patrzył na wirującą elipsę śmiercionośnego wirnika pod nim, tnącą powietrze, wychodzącą mu na spotkanie. O ile mógł ocenić sytuację, Beaumont przeprowadzał manewr z zabójczą dokładnością. Dokładnością, ponieważ ich rotory jednak mijały wirniki drugiej maszyny, zabójczą, bo margines bezpieczeństwa był bardzo wąski. Twarz Langera wystawiona na działanie ostrego nocnego chłodu w krótkim czasie przeistoczyła się w bezbarwną zamarzniętą maskę. Powieki ciążyły mu jak ołów i same się zamykały. Musiał zmobilizować całą siłę woli, by utrzymać otwarte oczy, by w ogóle utrzymać się w oknie. Wreszcie dojrzał przez kopułę owalny kształt hełmu pilota, a gdy mu się przyglądał, henn przechylił się na bok 148 i na jego miejscu pojawiło się coś bladego — rozmazana biała plama przy szybie wirującej oszronionej kopuły — twarz pilota patrzącego, jak Beaumont schodzi coraz niżej. Nie miał rozkazu, by opuścić pozycję. Teraz było już za późno. Dla Rosjanina sytuacja zmieniła się radykalnie. Jeszcze przed chwilą skutecznie unieruchamiał amerykański śmigłowiec, zatrzymując go na lądowisku, a teraz sam został zamknięty, jak wędlina w kanapce. Nie mógł opaść w dół, ani unieść się w górę, złapany w prasę pomiędzy dwiema innymi maszynami i to w prasę, która właśnie się nad nim zamykała. Beaumont miał nadzieję, że powolne opadanie wystraszy pilota, że poniosą go nerwy i ucieknie. Kiedy znajdowali się na wysokości pięciuset stóp, Rosjanin mógł uciec. Teraz już nie. Nerwy radzieckiego pilota złapanego w pułapkę nie poniosły go, lecz zastygły. Niepewny, co powinien zrobić, nie zrobił nic. Beaumont podchodził coraz bliżej, luka zamykała się, płozy maszyny zbliżały się do przejrzystej kopuły, za którą siedział Rosjanin. Byli teraz tak blisko, że śmigła niższego samolotu wysysały powietrze z ich kabiny. Langer miał uczucie, że niewiele brakuje, by prąd wyrwał go z okna i rzucił prosto w maszynkę do mięsa wirujących rotorów. Schował głowę, zatrzasnął okno i obserwował manewr z wnętrza. Powietrzne prądy wywołały jeszcze jedno niebezpieczne zjawisko — maszyna zaczęła kolebać się z boku na bok. Nie można było wykluczyć, że spowoduje ono reakcję podobną do wodnego leja — ściągając oba śmigłowce na siebie, aż ich rotory spotkają się w miażdżącym zderzeniu. W chwili gdy maszyny znalazły się na jednym poziomie, Langer ponownie otworzył okno. W radzieckiej maszynie siedziało dwóch mężczyzn — pilot i obserwator. Beaumont widział, jak bezustannie manipulowali przy mikrofonach i słuchawkach, jak przekazywali informacje, zerkając na nich raz po raz. Ktoś był już zorientowany w tym, co się tutaj działo. I wówczas Gorow zrobił rzecz najgłupszą z możliwych. Zniecierpliwiony i zdenerwowany, wstał i zajrzał przez przejrzystą kopułę do wnętrza sąsiedniego śmigłowca. — Siadaj! — ryknął Beaumont. Nie sądził, by piloci byli na tyle szaleni, żeby próbować ich zabić równocześnie popełniając samobójstwo, ale nie wiedział, jakie rozkazy otrzymali ze względu na Gorowa. Zatrzymał śmigłowiec w miejscu gotów w każdej chwili odlecieć na bok. Większą część uwagi skupił na grubym maszcie, który musiał ominąć bez względu na dalszy rozwój wypadków. — W porządku, Horst — krzyknął. — Ruszaj! Pokład „Elroya" pod nimi nagle zaświecił pustkami — czy to na skutek kapitańskiego rozkazu, czy też instynktu samozachowawczego, amerykańscy marynarze zniknęli w ukryciu. Beaumont obserwował Horsta trzymając dłoń na dźwigni, która szybko wypchnęłaby ich naprzód — jak najdalej od sąsiedniej maszyny, statku i masztu. W kabinie panował teraz nieznośny hałas, spotęgowany grzmiącym łoskotem silników drugiej maszyny. Radziecki śmigłowiec również chwiał się na boki, drżał i podrygiwał, jak gdyby miał się rozpaść na części. Langer zmrużył oczy i dojrzał krzywiznę kopuły zaledwie kilka jardów przed 149 sobą. Przez jakiś czas maszyny podrygiwały jedna koło drugiej. Langer wychylony mocno z okna, był już ogłuszony i niemal sparaliżowany z zimna. Podniósł prawe ramię, wycelował i cisnął stalowy klucz starannie wymierzonym hakiem, cofnął się i zatrzasnął okno. Pocisk uderzył w kopułę z bezodpryskowego szkła, odbił się od niej i zniknął w nocnej ciemności. Langer spoglądał na to przez szybę. Udało się. Bezodpry-skowe szkło radzieckiej kopuły nie wyrządziło nikomu krzywdy. Po prostu zmatowiało. Nieprzejrzysta już zakrzywiona powierzchnia stała się mleczna — pilot siedzący wewnątrz kabiny oślepł, nie widział dokładnie nic. Beaumont odskoczył od Rosjan, ominął maszt wznoszący się nad pokładem i odleciał nad lód. * * * Każdy śmigłowiec ma na ogonie mały wirnik. Bez tego wirnika ustawionego pod odpowiednim kątem do osi głównego rotora żaden nie mógłby latać. Potężny rotor górny wyzwala naturalną reakcję momentu obrotowego. Wirując w powietrzu miotałby on korpusem przyczepionym do jego podstawy, nadając mu ruch okrężny ze stale wzrastającą szybkością. Gdyby nie przeciwsiła wirnika na ogonie. Tego właśnie radziecki pilot i obserwator doświadczyli w ciągu kilku morderczych sekund. Tak jak Beaumont przewidywał, radziecki pilot popełnił błąd. Było to równie zrozumiałe, jak fatalne w skutkach. Jeszcze przed chwilą pilot siedzący za pulpitem kontrolnym miał doskonały widok na całą okolicę. Potem Horst cisnął kluczem i nagle jego pole widzenia zostało zamglone przez porysowaną zasłonę stłuczonej szyby, przez którą nie można było nic dojrzeć. Świat zniknął za ścianą gęstego mleka. W zasięgu wzroku pozostało tylko wnętrze kabiny. Pilota ogarnęła panika. Powinien był odsunąć się od masztu, odlecieć znad statku, dotrzeć nad pole lodowe tam, dokąd uciekł Beaumont. Rosjanin przesunął drążek, ale źle ocenił swoje położenie. Ruszył naprzód szerokim łukiem przechylając maszynę, by ominąć potężny maszt. Udało mu się to tylko częściowo: przeprowadził bez przeszkód górne wirniki, ale zapomniał o śmigle na ogonie i zakręcił zbyt ostro. Ogonowe wirniki uderzyły w maszt i cały mechanizm oderwał się od maszyny. Siła przeciwdziałająca reakcji momentu obrotowego przestała istnieć. Do głosu doszły podstawowe zasady aerodynamiki. Kiedyś przebywając w Australii, w Sydney, Beaumont widział film wydobyty z automatycznej kamery zainstalowanej na śmigłowcu, który leciał zbyt blisko jednego z budynków na terenie Sydney Harbour. Wirnik ogonowy uderzył w bu- 150 dowlę i spadł do wody, a kamera uwieczniła całe wydarzenie. Później wydobyto z zatoki wrak śmigłowca z dwoma ciałami wewnątrz i wywołano film. Był przerażający. Beaumontowi przypomniało się tamto wrażenie, gdy patrzył na radziecki śmigłowiec. Ze straszną pewnością wiedział, co się działo we wnętrzu tej cholernej maszyny. Kabina zaczęła się obracać, wirować jak rotory, a dwóch mężczyzn w środku kręciło się wraz z nią. Ze wzrastającą szybkością obracała się wokół osi, wirowała w obłąkańczym tańcu coraz szybciej i szybciej. Po kilku sekundach obaj mężczyźni byli kompletnie zdezorientowani, bezsilni i wirowali, wirowali, wirowali. .. Przypięci pasami do foteli padli ofiarą zabójczych obrotów i szybkości, nieosiągalnej dla żadnej puszczonej samopas, oszalałej karuzeli. Gdyby taki ruch trwał wystarczająco długo, obaj postradaliby zmysły, ale koniec przyszedł szybko. Maszyna straciła równowagę, przechyliła się na bok i spadła na lód. Wirujące rotory ciągle jeszcze obracały korpus, gdy przyszła zagłada. Kadłub rozłupał się na dwie części i uwolnił rotory, jakieś trzysta jardów od „El-roya". Zbiornik paliwa eksplodował wzniecając słup ognia, który wytopił dziurę w lodzie za lewą burtą statku. Czarny dym chwiał się w lekkiej północnej bryzie. * * * Jeszcze jeden obserwator widział zagładę radzieckiego śmigłowca. W odległości dwóch mil i na wysokości trzech tysięcy stóp, pułkownik Igor Papanin w milczeniu podniósł do oczu szkła noktowizora. Pilot czekał na instrukcje. — Co się stało? — zapytał Kramer siedzący w głębi kabiny. — Co to za ogień? — Zamknij się! Muszę pomyśleć. Papanin był zaszokowany. Zaledwie godzinę wcześniej wyruszył w kierunku „Elroya", by być świadkiem nadchodzących zdarzeń. W drodze odebrał sygnał z jednego ze śmigłowców: oddział Beaumonta zlokalizowany, lądujemy na lodzie, by odciąć im drogę do amerykańskiego statku. Brzmiało to jak triumf. Przybył na czas, zdążył jeszcze zobaczyć radziecki śmigłowiec zawieszony nad „Elroyem". Osobiście nakazał przez radio utrzymywać tę pozycję. Potem pojawiła się druga maszyna. Przez kilka minut, zanim śmigłowiec zawieszony nad statkiem zaczął nadawać, Papanin nie miał pojęcia, co się dzieje. Po raz pierwszy w życiu słuchał bez przerywania, nie wtrącił nawet jednego słowa, pochłaniając coraz bardziej niewiarygodne informacje i wreszcie komunikat, który zmroził go do szpiku kości; pełne napięcia słowa atakowały przez słuchawki jego mózg. — Schodzi na nas maszyna... wewnątrz kilku mężczyzn... otwiera się okno... Gorow! Gorow! Jest w maszynie!... dużo psów... trzech mężczyzn... 151 Głos nagle zamilkł. Papanin podniósł noktowizor i ustawił ostrość akurat na czas, by ujrzeć makabryczny spektakl — radziecki śmigłowiec wirujący w powietrzu z zawrotną szybkością, zanim rozbił się o lód. Siedzący za nim Kramer zobaczył, jak prostują się przygarbione ramiona. Papanin obrócił się w fotelu, a wyraz jego twarzy przeraził Litwina. — Wyślij wiadomość na „Rewolucję"! Przekaż im, że jestem w drodze. Każ rozpocząć zagłuszanie radiowe na całą moc, natychmiast! Wszystkie statki! Będziemy mieli punkt dowodzenia na „Rewolucji" i zaczekamy, aż „Elroy" się do nas zbliży. * * * — Hydrogen-Strongbow... Hydrogen-Strongbow... Gdy tylko znaleźli się na pokładzie „Elroya", Beaumont poprosił kapitana, żeby natychmiast nadał te dwa słowa do Curtis Field. Wiadomość dotarła do Da-wesa tuż przed północą. „Hydrogen-Strongbow..." Ów sygnał wyjaśniał Dawe-sowi wszystko, lub niemal wszystko. — Mamy Gorowa. jesteśmy na pokładzie „Elroya". — Generał poprosił o natychmiastowe, przez gorącą linię, połączenie z Waszyngtonem. Gorąca linia przebiegała przez Curtis Field w drodze do Islandii i Europy. Potem — przez Dye Two, odległą stację wczesnego ostrzegania umiejscowioną na lodowej równinie i dalej, aż do Waszyngtonu. Kiedy nawiązano połączenie, Dawes podjął rozmowę z kimś z Wydziału Obrony, a Adams przysłuchiwał się jej uważnie, wyłapując tylko jedną stronę wymiany zdań. — Jestem pewien, że mamy Gorowa na pokładzie amerykańskiego statku — powiedział Dawes — ale chciałbym zaznaczyć raz jeszcze, że czułbym się znacznie lepiej, gdybyśmy mogli wysłać eskortę dla „Elroya"... — Nie, nie sugeruję, że staranują amerykański okręt... — burknął nieco później. Po dwóch kolejnych minutach z trzaskiem rzucił słuchawkę na widełki i odruchowo zapalił cygaro, pierwsze od siedemnastu dni. — Nie dadzą eskorty — powiedział. — Stwierdzili, że już po wszystkim. — Począł przemierzać wielkimi krokami przegrzane biuro zerkając na ścienną mapę, na której zaznaczono pozycje wszystkich statków na południe od Target-5. — Jedyne, o czym teraz myślą, to fakt, że właśnie prezydent w Pekinie trąca się szklaneczką z jakimś Chińczykiem. — Zapalił pan cygaro — zauważył Adams. — Czyżbyśmy już świętowali? — Jeszcze nie. Po wyjściu Adamsa Dawes długo przemierzał pokój wolnymi krokami, ciągle spoglądając na mapę ścienną, zaniepokojony tak bardzo, że nawet gdyby poszedł 152 do łóżka, nie byłby w stanie usnąć. Owo niepokojące przeczucie niebezpieczeństwa było przejawem wnikliwości, którą nie mogli się poszczycić ludzie w Waszyngtonie; dla nich było już po wszystkim. W rzeczywistości, był to dopiero początek. Szach i mat ŚMIERCIONOŚNA ZIEMIA Środa, 23 lutego, 1.00 — 5.00 — Posadź wreszcie tę cholerną maszynę! Kiedyś w końcu musisz wylądować na tym przeklętym statku! Papanin musiał krzyczeć, by być słyszanym poprzez łoskot rotorów śmigłowca zawieszonego niepewnie nad 16 000-tonowym statkiem badawczym „Rewolucja". Maszyna pchnięta silnym podmuchem wiatru przechyliła się na bok, tak że stojący Papanin musiał chwycić się fotela, by utrzymać równowagę. Zasrany amator! Ci tak zwani piloci, wypuszczani przez dzisiejsze szkoły, są hańbą dla naszego lotnictwa. Za plecami pilota Kramer nerwowo wciśnięty w składany fotel kurczowo czepiał się poręczy. Nienawidził latania, a dzisiejsza podróż należała do wyjątkowo nieprzyjemnych. Pilot odzyskał kontrolę nad maszyną i odezwał się do Sybiraka, nie patrząc na niego: — Będzie bezpieczniej, jeśli pan usiądzie, pułkowniku! — Będzie bezpieczniej, jeśli w końcu wylądujemy na statku! Powiedziałem: posadź maszynę! — Warunki lądowania są bardzo trudne. Mam wystarczająco dużo paliwa, by utrzymać się... Papanin usiadł w fotelu obserwatora tuż obok pilota, przysunął twarz do jego twarzy i powiedział cedząc słowa: — Rozkazuję ci lądować na tym statku. Nie mam czasu wisieć tutaj tylko dlatego, że ty życzysz sobie, by morze było gładkie jak pupa niemowlaka! Posadź maszynę! Odwrócił się od pilota i popatrzył na ocean. Widok był mocno zniechęcający. Potężny statek badawczy, pokazowy egzemplarz radzieckiej floty handlowej, z ogromną kopułą radaru połyskującą w promieniach księżyca jak dach meczetu, wolno posuwał się po mocno wzburzonym morzu; trzysta stóp pod śmigłowcem „Rewolucja" płynęła przez wielkie morskie grzebienie na południe. Bryła statku wznosiła się i opadała, szpic na szczycie kopuły radaru przechylał się na bok, zatrzymywał na kilka sekund i wspinał z powrotem, gdy morze unosiło statek. Lodowe kry na grzebieniach fal z łoskotem uderzały o dzioby statku. Śmigłowiec zaczął opadać. Pilot, ze stężałymi mięśniami twarzy, trwał wychylony do przodu, by jak najwcześniej dostrzec kopułę radaru. W tych niebezpiecznych warunkach była ona 155 jedyną wskazówką prowadzącą go na lądowisko umiejscowione dokładnie za nią. Musiał dotknąć pokładu w ściśle określonym momencie — gdy był on ustawiony poziomo — w innym wypadku groziła im wywrotka. Rzucona wiatrem piana roz- bryznęła się na szybie zamazując obraz. Pod bacznym spojrzeniem Sybiraka pilot kontynuował schodzenie. Za kopułą kabiny pojawiło się coś na kształt ogromnego wahadła. Maszt ukoronowany anteną radaru. Na nim znajdowały się liczne urządzenia elektroniczne. „Rewolucja", oficjalnie zwodowana jako największy na świecie statek badawczy, w rzeczywistości była największym radzieckim statkiem- szpiegiem. Maszyna zeszła jeszcze niżej. Cały widok przesłoniła kopuła kołysząca się w takt nieprzerwanych przechyłów statku na wzburzonym morzu, lecz pilot prawie jej nie dostrzegał: obserwował znajdujący się pod nią maszt, wracający właśnie do pionu. W chwili gdy maszt ustawi się w pozycji pionowej i zatrzyma na kilka krótkich sekund, niewidoczne teraz lądowisko będzie poziome. Płozy przyczepione do podwozia klasnęły o podłoże. Czekający w pobliżu technicy ruszyli biegiem, by zacisnąć kotwiczące obręcze. Sybirak otworzył drzwi nie czekając, aż śmigła przestaną wirować i popatrzył na pilota. — Widzisz! Nigdy nie wiesz, na co cię stać, dopóki nie spróbujesz. Zeskoczył na pokład odprowadzany spojrzeniem pilota, pochylił się pod rotorami, rozstawił potężne nogi, by utrzymać równowagę i ruszył wzdłuż burty, zakrywanej co chwila przez lawinę wody. Przywarł do barierki wstrzymując oddech, a kiedy fala cofnęła się, rękawy całe pokryte miał małymi lodowymi soplami. Wspiął się po chwiejnej drabince prowadzącej na imponujący mostek. Dowódca statku, kapitan Anatolij Tuczewski, otworzył przed nim drzwi. — Pułkownik Papanin! — ociekający wodą Sybirak zdjął przemoczoną parkę i rzucił ją na podłogę. — Pan jest Tuczewski? Dobrze. Zmianę odzieży proszę! Coś, co należy do największego marynarza na tym statku! Dlaczego płynie pan w takim żółwim tempie? Tuczewski, szczupły mężczyzna z ponurą twarzą okoloną brodą, zachowywał się z rezerwą. Był gruntownie poinformowany o tym, co niesie za sobą obecność Papanina na jego statku. Rozkazał, by przyniesiono suche ubranie i zaprowadził gościa do kabiny nawigacyjnej znajdującej się za mostkiem. Odesłał oficera pochylonego nad mapami, zatrzasnął drzwi i stanął na wprost Sybiraka. — Jestem zmuszony wnieść protest... — Protest wniesiony! — Jeszcze panu nie powiedziałem, z jakiego powodu... — Nie interesuje mnie to! — To niebezpieczna okolica dla tak ogromnego statku... — A teraz niech mi pan powie coś, czego jeszcze nie wiem! — Papanin rozwiązał wierzchnie rękawice, zdjął mitenki i rzucił przemoczone rzeczy na blat stołu. Nałożył okulary w stalowych oprawkach, przyjrzał się rozłożonej na stole 156 mapie, wziął ołówek i postawił na niej krzyżyk. — Gdzieś tu był amerykański lodołamacz „Elroy", kiedy go ostatnio widziałem. Teraz będzie wycofywał się z lodu. Ruszy na południe... — Narysował na mapie grubą linię. — My będziemy w dalszym ciągu płynęli na północ. — Ołówek wrócił po tej samej linii. — Niech pan ustali ten kurs. I niech pan wreszcie ruszy z miejsca tę starą łajbę! Tuczewski zerwał z głowy czapkę, rzucił ją na mapę, tak by Sybirak nie mógł robić na niej kolejnych znaków, założył ręce na piersiach i popatrzył Papaninowi prosto w oczy. — Ja dowodzę tym statkiem. Dostałem rozkaz, by przyjąć pana i stosować się do pańskich instrukcji, ale to ciągle ja dowodzę... — Oczywiście! — Papanin górował nad Tuczewskim, mierzącym pięć stóp i sześć cali. — Ja tylko podaję kule, pan nimi strzela! — Usiadł na podłodze, ściągnął jeden but, potem drugi, ciągle szczerząc zęby w uśmiechu. — Czuję się w obowiązku zgłosić formalny protest przeciwko rozkazowi płynięcia na północ — powiedział Tuczewski napiętym głosem. — „Rewolucja" jest naszym najnowszym i najnowocześniejszym statkiem badawczym. Kosztowała miliony rubli. A pan mi rozkazuje płynąć po morzu najeżonym górami lodowymi. .. — „Elroyowi" się to udało. W dodatku część drogi pokonał bez radaru. Widziałem, że stracił wszystkie urządzenia umieszczone na maszcie. A pan ma przecież to cholerne wielkie ucho na czubku masztu. Niech pan z niego skorzysta! — Papanin wstał i w samych skarpetkach wielkimi krokami przemierzał kabinę rozglądając się dookoła. — Chcę rozmawiać z oficerem odpowiedzialnym za zagłuszanie radiowe — ciągnął. — Przerwiemy je na chwilę, nadamy wiadomość dla „Gorkiego". Wszystkie śmigłowce mają szukać „Elroya". Pierwszy, który go znajdzie, przylatuje tu natychmiast z raportem... — Dlaczego?! — wybuchnął Tuczewski. — Dlaczego mam ryzykować dla jakichś niezrozumiałych celów? Prześlę natychmiast protest do Moskwy. — Nie prześle pan! — Papanin zerknął na niego przez ramię. — Przerwa w zagłuszaniu będzie krótka. Wystarczy jedynie, by przesłać mój sygnał na „Gorkiego". „Elroy" płynie na południe, przez morze pełne lodowych gór. Żegluje na ślepo, stracił radar. Dla zewnętrznego świata zaginął bez wieści, bo zagłuszanie fal radiowych zupełnie go odizolowało. Niech pan mnie poczęstuje herbatą, Tuczewski, a ja postaram się panu wszystko wyjaśnić. — Sybirak zrobił pauzę. — Widzi pan, będziemy musieli unieszkodliwić „Elroya". * * * Morderczy, wstrząsający impet uderzenia stali wbijanej w jednolity lód obu- 157 dził Beaumonta po trzech godzinach snu, o czwartej nad ranem. Gdyby miało miejsce trzęsienie ziemi, efekt byłby bez wątpienia porównywalny z tym miażdżeniem i podrygiwaniem, gdy dzioby statku kruszyły polarny pak. Ze wszystkich ludzi znajdujących się na pokładzie Beaumont odczuwał to najbardziej dotkliwie, ponieważ jego kabina, jedyna wolna, poza dwiema na śródokręciu, które zajmowali Grayson i Langer — umieszczona była pod dziobami. Zamroczony jeszcze snem, zamrugał zastanawiając się, dlaczego ściany kabiny wydają się podskakiwać, jakby jakaś niewyobrażalna siła miała zamiar zgnieść je na placek. Popatrzył na zegarek. 4.00. Od czasu wejścia na pokład minęły trzy godziny. Wibracje ścian zelżały i ustały, lecz echo niedawnych wstrząsów i grzmotów huczało mu w głowie. Drzwi otworzyły się i do kabiny wkroczył Pat DaSilva — pełniący obowiązki oficera pokładowego, niosąc ostrożnie kubek z parującą kawą. — Ciekaw byłem, czy już się pan obudził — powiedział. — Chyba lepiej będzie, jeśli pan to przełknie przed następnym uderzeniem. — Dzięki. — Beaumont wziął kubek i popijał małymi łykami przyglądając się DaSiMe. Pełniący obowiązki oficera pokładowego był niewysokim krępym mężczyzną około czterdziestki. Jego kwadratową głowę pokrywały czarne kręcone włosy. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie człowieka bezkompromisowego, ale po bliższym przyjrzeniu się, w poważnych szarych oczach można było dostrzec iskierki humoru. Beaumont przełknął duży łyk parzącego płynu. Amerykańska kawa. Bardzo mocna. — Znowu się zaczyna — ostrzegł DaSilva chwytając się framugi drzwi. Statek ruszył naprzód, silniki zagrały pełną mocą. Za ścianą kabiny był dziób, a za nim lód. Gdy stalowy kadłub ruszył, tnąc czarną wodę, Beaumont czekał z opróżnionym w trzech czwartych kubkiem w wyciągniętej ręce, zaparłszy się mocno o krawędź koi. Statek uderzył. Kabina zadrżała od potężnego ciosu. DaSilva przeleciał w poprzek pomieszczenia, ale zdołał utrzymać się na nogach. Beaumont miał uczucie, że dzioby nie wytrzymały uderzenia, że arkusze blachy wygięły się, że w ciągu następnych sekund cała kabina runie, a lawina miażdżonego lodu zaleje ich obu. Gdzieś jednak w zakamarkach mózgu tkwiła świadomość, iż mc takiego stać się nie może. To przecież lodołamacz. Statek zatrzymał się, mimo że silniki w dalszym ciągu pracowały. Beaumont przyjrzał się strugom kawy rozbryźniętej na przeciwległej grodzi. — Czy my w ogóle płyniemy? — zapytał. — Niezbyt szybko. To trwa już ponad godzinę. Bóg jeden wie, jak się panu udało spać w tych warunkach. Nieźle utknęliśmy. Cały problem w tym. że straciliśmy nie tylko radar, ale i kabinę obserwacyjną. Poszła pod wodę razem z oficerem pokładowym — dodał rzeczowo DaSilva. — Dało mi to awans na pełniącego obowiązki oficera pokładowego. Mógłbym się obejść bez tego. Carlson był fajnym facetem. Teraz przydałby się ktoś na szczycie, żeby sprawdzić, pod 158 jakim kątem powinniśmy uderzać. Problem polega na tym, że nie ma szczytu, na który moglibyśmy kogoś wysłać. Podczas gdy okręt wycofywał się z lodu, Beaumont wciągnął na siebie ubranie, założył buty i parkę. Kabina zadygotała ponownie. Zgrzytliwy, działający na nerwy dźwięk stali szorującej po lodzie miał w sobie coś zatrważającego. — Idę na mostek, zobaczę, co tam się dzieje — powiedział Beaumont zawiązując parkę. Popatrzył oficerowi prosto w oczy. — Czy mi się wydaje — zapytał — czy nasze przybycie spotkało się z pewnym brakiem entuzjazmu? DaSilva był zmieszany. — Chyba wolelibyście nie znać przyczyn — zawahał się. — Rzeczywiście Schmidt nie był specjalnie szczęśliwy, że musiał w lutym prowadzić statek tak daleko na pomoc. Tu i ówdzie słyszy się plotki, że dostał jakiś cholerny rozkaz z Waszyngtonu: walić na północ i mieć w dupie skutki. W pewnym sensie przeklina was, że w ogóle chodzicie po tym świecie, że przez was musiał znaleźć się tutaj. — Część załogi myśli to samo? — Może paru chłopaków. Kiedy dostaliśmy rozkaz, byliśmy w drodze do domu, do Milwaukee. Jakoś to przeboleją... Jednak jeszcze nie przeboleli. Beaumont, idąc na mostek, czuł wokół siebie wrogość. Musiałby być ślepy, żeby tego nie zauważyć. Marynarze, obok których przechodził, zdawali się go nie dostrzegać. Jeden z nich, krzepki osobnik myjący na klęczkach podłogę zejściówki, postawił wiadro tuż pod jego nogami. — Zabierz to stąd, Borzoli — warknął świeżo mianowany oficer pokładowy. Osiłek spojrzał w górę. — Nie widziałem cię, Pat... — Z pośpiechem uprzątnął wiadro. Tu nie chodziło tylko o to, że zostali wysłani w górę Iceberg Alley, zorientował się Beaumont pokonując schody. DaSilva nie powiedział mu wszystkiego. Obwiniano ich o śmierć oficera pokładowego, Carlsona. Zanosiło się na to, że podróż będzie urozmaicona dodatkowymi atrakcjami. Załoga lodołamacza nie składała się z dziecięcych piastunek. Pierwsza uwaga komandora Schmidta również nie była specjalnie zachęcająca. — Na pana miejscu pozostałbym w kabinie, Beaumont. Potrzebuje pan odpoczynku. Z mostka rozciągał się rozległy widok na lód. Statek sunął wodnym przesmykiem, szykując się do kolejnego ciosu. Kanał był na tyle szeroki, że Schmidt mógł wreszcie obrócić statek przed następnym uderzeniem i skierować go na południe. Na końcu przesmyku lód ciągle był nie tknięty, a po ostatnim ataku ciężkimi dziobami nie ukazały się w nim nawet szczeliny. Beaumont zdjął dłonie z barierki i popatrzył na Schmidta. — Mamy kłopoty. O tej porze roku lód narasta bardzo szybko. Jeżeli się stąd nie wydostaniemy na czas, ugrzęźniemy do wiosny... — Czy wydaje się panu, że mówi mi pan coś nowego? — komandor popatrzył na Beaumonta ponuro spod ciemnych brwi widocznych pod daszkiem czapki. — 159 Wpakowałem się tu wbrew moim najlepszym chęciom, wyłącznie z waszego powodu. Jedno, bez czego doskonale sobie poradzę, to pańskie komentarze. — Potrzebuje pan człowieka na górze — ciągnął Beaumont. — Człowieka, który z wysokości osiemdziesięciu stóp będzie decydował o kącie uderzenia, który będzie mógł odnaleźć najlżejszy ślad szczeliny. Który powie wam, gdzie uderzyć następnym razem... — Niech pan idzie ze mną! Schmidt z ponurą miną rozkazał zatrzymać statek i opuścił mostek. Po oblodzonej drabince, zupełnie niedawno oczyszczanej ze śliskiej powłoki, zsunęli się na pokład, gdzie grupy marynarzy zbierały szuflami lód, odbijany od pokładu łomami przez innych. Sikorski z „Elroya" właśnie wrócił nad pokład, zawisł nad lądowiskiem, umieszczonym na tyłach mostka, opadł na dół. — Sprawdzał, co z tymi Rosjanami zostawionymi na lodzie — mruknął Schmidt. — Tak jak pan sobie życzył — dodał zgryźliwie. — Radziecki śmigłowiec zabrał ich pół godziny temu. — Dotarli do podstawy masztu. — Niech pan się dobrze przyjrzy — burknął Schmidt. Potężny kształt wznosił się wysoko w świetle księżyca. Osiemdziesiąt stóp nad nimi szczyt słupa, urwany i postrzępiony, był spłaszczony, jakby uderzył w betonową ścianę. Saling pozostał nie tknięty, nawet z tak dużej odległości Beaumont widział wyraźnie, że pokrywał go lód. Marynarz, przechylający w pobliżu wielką płytę lodu przez burtę upuścił ją na pokład. Uderzyła z hukiem zaledwie kilka cali od prawej stopy Beaumonta tylko dlatego, że Beaumont w ostatnim momencie zdążył odsunąć nogę. — Zrób to jeszcze raz — wrzasnął Schmidt — a każę cię zamknąć! Idź na lewą burtę! — Zaczekał, aż marynarz oddali się dostatecznie. — Oni wszyscy lubili Carlsona — powiedział. — I obarczają mnie odpowiedzialnością za jego śmierć? — Ja tego nie powiedziałem. A teraz, na miłość boską, niech pan na to popatrzy! I pan twierdzi, że powinienem tam posłać człowieka?! Metalowa drabinka prowadziła w górę pokrytego lodem masztu. Jej połyskliwe szczeble były równie śliskie jak sam maszt. Takielunek również przybrany był lodem, a z krańców salingu zwisały sople dziesięciostopowej długości. Maszt widziany z pokładu, tak jak patrzył na niego Beaumont, sprawiał wrażenie szklanej kolumny. Wydawał się całkowicie nie do zdobycia. — Nie powiedziałem, że powinien pan tam wysłać człowieka — odparł Beaumont. — Chciałem zaproponować, że sam tam wejdę. Będą mi potrzebne skórzane pasy, impregnowana brezentowa płachta do owinięcia masztu i zestaw telefoniczny, żeby porozumiewać się z mostkiem... — I trumna, żeby w niej pana pochować — dodał głos za ich plecami. — To Quinn, pilot śmigłowca — wyjaśnił burkliwie Schmidt, więc Beaumont potrząsnął ręką Quinna, pierwszego człowieka, który zdobył się na ten gest w sto- 160 sunku do niego, od momentu gdy znalazł się na pokładzie. Chudy, mizerny trzydziestoletni Quinn ponowił ostrzeżenie. — Mógł pan umrzeć na lodzie. Udało się panu tego uniknąć. Niech więc pan zostanie w swojej kabinie do czasu, aż znajdziemy się w Quebecu. W końcu przecież pewnego dnia to nastąpi. Schmidt popatrzył na maszt z rezygnacją. — Rzeczywiście potrzebujemy kogoś na szczycie. Ale jakim cudem to pana mielibyśmy w tym celu wykorzystać? — Robiłem już coś takiego dla bliźniaczego statku „Elroya". „Exodusa" — odparł spokojnie Beaumont. — Trzy lata temu, na północ od Baffin Bay. Płynęliśmy wówczas Cieśniną Smitha i mieliśmy takie same problemy — jednolity lód przed dziobami. Znałem trochę okolicę, więc wszedłem na maszt i przeprowadziłem ich. — To statek MacDonalda. — Schmidt popatrzył na Beaumonta, a potem znowu w górę masztu. — Umieściliśmy tam już zestaw telefoniczny i brezentową osłonę. DaSilva był na szczycie, ale kazałem mu zejść, zanim zaczęliśmy uderzać. — Tak, Mac był kapitanem, kiedy płynąłem na „Exodusie" — Beaumont uśmiechnął się z przymusem. — Później, już po wszystkim, wręczył mi coś w rodzaju certyfikatu, iż jestem uprawniony do pilotowania na obszarze Cieśniny Smitha. I chyba powinniśmy się już stąd ruszyć. Bardzo mnie niepokoi zagłuszanie radiowe. — To standardowa procedura, kiedy Ruscy są w złym humorze... Zdaje pan sobie sprawę z tego, co się stanie, kiedy pan będzie na górze, a ja wbiję statek w lód? To samobójstwo. Beaumont rozejrzał się po pokładzie. Marynarze z podziwu godną cierpliwością i wytrwałością wyrzucali lód za burty. Kiedy napotykał spojrzenie któregoś z nich, ten natychmiast odwracał wzrok. Jeden z marynarzy splunął na pokład, lecz natychmiast gorliwie wrócił do pracy, czując na sobie spojrzenie Schmidta. — Samobójstwo? — powtórzył Beaumont. — To powinno uszczęśliwić wszystkich na tym statku. * * * Trzygodzinny sen orzeźwił Beaumonta, ale ciągle daleko mu było do normalnej kondycji, gdy wspinał się po pokrytej lodem drabince, opatulony w ciepłe ubrania. Do masztu przywiązał się skórzanym pasem, pod kapturem przymocowane miał już słuchawki i mikrofon. Daleko pod nim, na pokładzie, zaszła subtelna zmiana w zachowaniu marynarzy, którzy jeszcze dziesięć minut temu byli do 161 niego tak nieprzychylnie nastawieni. Porzucili pracę i ze zgrozą pomieszaną z podziwem spoglądali na potężnego Anglika pokonującego śmiertelnie niebezpieczną trasę. Beaumont zorientował się w tej zmianie, ale zignorował ją. Do diabła z nimi. Dwadzieścia stóp nad pokładem zatrzymał się na chwilę, by mocniej uderzyć butem, odłupać lód. Nagle but ześlizgnął się, Beaumont kurczowo zacisnął dłoń na szczeblu. Lód pozostał nie tknięty. Wszystko wskazywało na to, że wspinał się po drabince z czystego lodu. Brnąc coraz wyżej, czuł, jak chłód przenika przez rękawice, przesącza się przez mitenki, dociera do dłoni, drażniąc krwawiącą skórę na palcach. Ostre nocne powietrze mroziło twarz, szczypało w powieki, kłuło w gardle, Oczy zaszły mu łzami, świat stracił kontury. Im wyżej się wspinał, tym bardziej uczucie nieustępliwego zimna dominowało nad wszystkimi innymi doznaniami, odsuwało na dalszy plan warkot niecierpliwych silników, światła nastawnych reflektorów, które Schmidt zapalił nad dziobem, nie kończące się pole lodowe. Znajdował się czterdzieści stóp nad pokładem, gdy zatrzask na jego piersi zaczepił o poprzeczkę. Jedną nogą stał na niższym szczeblu, drugą właśnie przenosił na wyższy, gdy nagle coś szarpnęło jego ciałem. Niespodziewana przeszkoda pozbawiła go równowagi. Jedną nogą usiłował znaleźć punkt oparcia utrzymując cały ciężar ciała na drugiej, niepewnie wspartej na oblodzonym metalu. Nie wytrzymała i but ześlizgnął się gwałtownie. Anglik osunął się w dół. Zawisł czterdzieści stóp nad zlodowaciałym pokładem, utrzymując się tylko na rękach obciągniętych grubymi rękawicami wczepionymi w śliskie poprzeczki lodowej drabiny. Walczył o życie. Ciężkie buty młóciły powietrze, gdy próbował trafić na szczeble, których nie mógł dojrzeć. Czul, jak słabnie uchwyt rąk, jak dłonie ześlizgują się ze szczebla, aż wreszcie jedną stopą trafił na oparcie. Potem, w ciągu kilku sekund, udało mu się oprzeć na drabinie również drugą nogę. Przez chwilę odpoczywał, dysząc ciężko patrzył na pokład, na blade twarze uniesione w górę. Zaczekał, aż serce zwolni rytm do tempa bliskiego normalnemu i na nowo podjął wspinaczkę. Stalowa drabinka kończyła się tuż pod salingiem i Beaumont wywnioskował, że musiała przechodzić od razu w trap prowadzący do kabiny obserwacyjnej, w której zginął Carlson. Teraz Anglik musiał wspiąć się powyżej ostatniego szczebla, podciągnąć na saling, usiąść na nim okrakiem i przypasać się do górującej nad nim pozostałości masztu. Znajdował się dokładnie osiemdziesiąt stóp nad pokładem. Zanim przystąpił do tego mozolnego manewru, wyciągnął rękę, by sprawdzić, jak mocno przytroczona jest brezentowa osłona owinięta wokół masztu. Obracała się swobodnie nie dając żadnego oparcia. Przeżył dziesięć koszmarnych minut, zanim udało mu się wdrapać na saling i usadowić z masztem między nogami na przeraźliwie niestabilnej brezentowej osłonie, zanim zdołał dosięgnąć drugiego pasa, owinąć go wokół masztu, a potem 162 połączyć zestaw telefoniczny z przekaźnikiem. Kiedy tego dokonał, zdał sobie sprawę, że mimo przejmującego zimna całe jego ciało pokryte jest potem. Wydobył z kieszeni chustkę i otarł nią twarz. Z czoła odpadły mu spore kuleczki lodu. Zanim nawiązał połączenie z mostkiem, rozejrzał się dookoła, a było na co popatrzeć. Odsunął nieco kaptur i wytężył słuch. A więc nie była to tylko jego wyobraźnia. Dziwaczne pomruki i skrzeki odbijały się echem po lodzie, potem zabrzmiał jeden niski dźwięk, jak wybuch wulkanu. W odległości zaledwie jednej mili dostrzegł niespodziewany ruch. Ściany lodu, które z tej wysokości były nie większe niż zmarszczki, poczęły unosić się i skradać po lodowej równinie, oddalając od „Elroya", sunąc na południe. Na jego oczach przed dziobami lodołamacza spod białej zasłony wydostała się ciemna wstążka wody. Noc wypełniły odgłosy pękającego lodu, lodowych płyt napierających na siebie nawzajem. Przesmyk, który przed chwilą był zaledwie tasiemką, rozszerzał się i pełznął coraz dalej na południe, w kierunku odległej strefy ciemności będącej oceanem. „Elroy" musiał utorować sobie drogę do tego kanału. Anglik obrócił się i popatrzył za rufę. Około pół mili za okrętem ciągnął się wodny kanał, a na jego końcu tkwiły szczątki śmigłowca, którym Beaumont przyleciał na statek. Posadził maszynę dokładnie przed dziobami „Elroya", a potem Schmidt dokończył dzieła, wbijając okręt w lód i w maszynę przycupniętą na krawędzi białej płaszczyzny. Kiedy statek wycofał się z lodu, stalowe dzioby powlokły za sobą to, co zostało z maszyny i wrzuciły te pozostałości do morza. Jednak nie koniec kanału przyciągał teraz wzrok Beaumonta. Z trwogą przyglądał się czemuś, co znajdowało się dużo dalej. Nad statek nadciągał wał czarnego mrozu, najbardziej przerażające zjawisko na obszarze Arktyki. To, na co patrzył Beaumont, było ogromną zasłoną zamarzniętej mgły, bardzo rzadkim zjawiskiem meteorologicznym, groźnym i potężnym. Gdy dosięgnie człowieka, powoduje odmrożenie wymagające natychmiastowej amputacji. Jeżeli zaskoczy Beaumonta na szczycie masztu, będzie martwy w ciągu kilku sekund. Zamarznięta mgła właśnie napływała nad strefę lodowych wyniesień. Anglik pospiesznie rzucił kilka słów do wiszącego pod brodą mikrofonu. — Schmidt! Cała wstecz! Gdy warkot silników przybrał na sile, Anglik przylgnął do owiniętego brezentem masztu. Statek popłynął do tym prześlizgując się po ciemnej wodzie kanału. Na czubku masztu skutki tego ruchu były znacznie mniejsze, niż Beaumont przewidywał — odczuwał jedynie łagodne kołysanie, podczas gdy pole lodowe wyraźnie się przesuwało. Po obu stronach statku ukazała się czarna plama wody kontrastująca z jasnością polarnego paku. Okręt zwolnił, znieruchomiał. Beaumont wiedział, co teraz nastąpi. Czuł, że sztywnieją mu wszystkie mięśnie. Musiał naprawdę zebrać się w sobie, by rozpocząć tę akcję, by przesłać przez mikrofon polecenie. 163 — Pół mocy! Naprzód! — W porządku, Beaumont, zrozumiałem! Niech pan się trzyma! Beaumont objął maszt, przycisnął do niego głowę, przygotował się na przyjęcie uderzenia. Moc silników wzrosła, wstrząsnęła statkiem aż po czubek masztu, okręt ruszył do szturmu. Pole lodowe sunęło w przeciwnym kierunku, a czarna plama wody przed dziobem stawała się coraz węższa. Beaumont z uwagą obserwował tę ciemną, zwężającą się smugę, ponieważ kiedy ona zniknie, lo-dołamacz uderzy. Statek przeciwko lodowi, stal przeciw zaporze, ruchoma siła przeciw zwartemu oporowi. Ciemna smuga zwęziła się, zmieniła w kreskę zaledwie, zniknęła. Statek sunął dalej, nabierając rozpędu... Grkkk! Stalowe dzioby wymierzyły cios. Dreszcz wstrząsnął całym okrętem, dotarł do szczytu masztu. Maszt zadrżał, zadygotał, wibrując najbardziej na samym czubku. Uderzył w Beaumonta jak stalowy młot. Anglik przywarł desperacko do metalowej kolumny, przycisnął do brezentu całe ciało. Po chwili drgania stały się spokojniejsze i w końcu zamarły. Lodołamacz tkwił nieruchomo uwięziony w lodzie. Beaumont rozluźnił uścisk i popatrzył na wprost. Przed dziobami pojawiła się ciemna szczelina, nie dłuższa jednak niż kilka stóp. Przyjrzał się uważnie obu jej brzegom szukając innych pęknięć. Bez skutku. Lód pozostał nie naruszony. Anglik tak bardzo skoncentrował się na obserwacji, że dopiero po kilku chwilach zorientował się, iż Schmidt cały czas do niego mówi. Chwycił maszt mocniej, upewnił się, że pół mili przed nim świeżo otwarty kanał stawał się coraz szerszy, i wreszcie usłyszał Schmidta, który wywoływał go ponownie, teraz już z wyraźnym niepokojeni w głosie. — Beaumont, czy pan mnie słyszy? Beaumont... — Wszystko w porządku. Niewiele nam to dało tym razem. Komenda brzmi: jeszcze raz to samo. Spróbujcie uderzyć w lód dokładnie w tym samym miejscu. — Cofać? — Cofać, Schmidt. Moc silników wzrosła ponownie, śruba zmąciła ciemną wodę za rufą, a Beaumont, wysoko w górze, czuł, jak lodołamacz walczy, by wyswobodzić się z lodowych objęć. Wciskając swoją ogromną masę w lodową równinę, „Elroy" sam zamknął się w pułapce. Lód rozdzielił się, pozwolił dziobom wejść w głąb, a potem zamknął się wokół nich jak potężne imadło. Warkot przybrał na sile, silniki pracowały na najwyższych obrotach i w chwili, gdy Beaumont był już pewien, że Schmidt znowu przegrał batalię z morzem, statek niespodziewanie wyrwał się z lodu. Ponad warkotem silników dotarł do Anglika przenikliwy zgrzyt. „Elroy" ześlizgnął się w tył zostawiając za lewą burtą ciemną smugę w miejscu, gdzie pozostałości zdartej z dzioba farby splamiły rozkruszony lód. Podczas gdy okręt cofał się, Beaumont rzucił spojrzenie za siebie. Czarna mroźna kurtyna sunęła już pasmem gładkiego lodu. zbliżając się do statku. Zaczekał, aż „Elroy" znieruchomiał. 164 — Pół mocy! Naprzód! Tym razem Schmidt cofnął statek znacznie dalej w głąb kanału, więc kiedy dzioby zetkną się z lodem, impet uderzenia będzie znacznie większy. Beaumont spod półprzymkniętych powiek obserwował coraz węższą plamę wody, nie wiedział, że Grayson i Langer stoją na pokładzie i z niepokojem patrzą w te samą stronę. Luka zniknęła, biała płaszczyzna znalazła się pod dziobami. Uderzenie było znacznie silniejsze. Cios wstrząsnął masztem tak mocno, że Beaumont znalazł się w kłopotach, dygotał na szczycie osiemdziesieciostopowego słupa jak liść na wietrze. Przez przymknięte powieki obserwował ciągle lodowy płaskowyż, który cały zadrżał jak podczas trzęsienia ziemi. Potem wszystko znieruchomiało. Przez trzydzieści minut statek raz za razem wbijał się w białą lodową płaszczyznę, wykorzystując połowę swojej mocy. Trzydzieści minut, które Beaumontowi niosły ze sobą coraz więcej siniaków, coraz większy ból mięśni i kości. Zmieniał kąt uderzenia, używał „Elroya" jak tarana, atakował nim pole lodowe i krok po kroku zbliżał się do zwycięstwa. Lód począł pękać, na jego powierzchni zarysował się wzór ciemnych zygzaków. Zbliżało się coś jeszcze i to znacznie szybciej. Beaumont stopniowo popadał w stan, gdy nie bardzo mógł już pojąć, co się wokół niego dzieje. Twarz miał obolałą, posiniaczoną i poranioną przez bolesne zimno. Posiniaczoną od przyciskania do brezentowej osłony i od uderzeń masztu drgającego, gdy statek atakował lód. W dodatku czarny mróz był już bardzo blisko. Musieli się stąd wydostać szybko, zanim ich dosięgnie. — Niech pan cofa, Schmidt — wychrypiał Beaumont. — Tym razem aż do końca przesmyku. Cofnęli się. Cofnęli zbyt daleko. Wysunięte pasmo czarnego mrozu pełzło już nad miejscem, gdzie roztrzaskał się niszczyciel łodzi podwodnych. To samo pasmo po krótkiej chwili owinęło się wokół masztu. Grayson widząc, co się dzieje, wbiegł na mostek i wrzasnął do Schmidta, ignorując wszelkie formy obowiązujące pasażerów w stosunku do kapitana. — Ty cholerny idioto! Ruszaj wreszcie! Beaumont jest w mrozie! Beaumont poczuł śmiertelny chłód i czarna kotara przesłoniła wszystko. Pole lodowe pod nim odeszło w niebyt, woda wokół statku zniknęła, przeklęty pokład rozpłynął się w nicość. Właśnie patrzył przed siebie planując następne uderzenie, gdy czarna zmarzlina zamknęła się nad nim. Z trudem udało mu się nabrać powietrza i wówczas doznał wstrząsającego uczucia. Miał wrażenie, że jego płuca zamarzły, wypełnione płynnym lodem. Usiłował zaczerpnąć choć jeden haust, poczuł, jak ogromny ciężar przygniata go i próbuje zepchnąć z salingu. Okręt ruszył wreszcie, wyciągnął go z mrożącego koszmaru. Anglik otworzył oczy i odruchowo zamknął je natychmiast, nie wierzył w to, co zobaczył. Cała jego parka pokryta była kryształkami lodu, powleczona dodatkową grubą przezroczystą warstwą. Został zamrożony w jednolitą bryłę. — Beaumont, wszystko w porządku? Beaumont, Beaumont... — głos 165 Schmidta utracił swój naturalny chłód, był pełen niepokoju. — W porządku. Tym razem udało nam się. — Beaumont przerwał na chwilę, by złapać oddech. — Teraz uderzamy w lewą stronę lodu, pięćdziesiąt jardów przed szczeliną. Wszystko jasne? — Pięćdziesiąt jardów przed szczeliną? — powtórzył Schmidt z niedowierzaniem. — Tak. Po lewej stronie! Pięćdziesiąt jardów! Zamierzam odbić statek w tę lukę po prawej. Cała naprzód! — Cała naprzód! To pana zabije... — Niech pan wreszcie ruszy ten zasrany statek, Schmidt — krzyczał Beaumont do mikrofonu. — Jeżeli mówię cała naprzód, to znaczy cała naprzód! — W porządku, pańska decyzja. — Schmidt zdążył ugryźć się w język. Mało brakowało, a byłby powiedział: pański pogrzeb. „Elroy" pomknął naprzód tak szybko, jak już dawno nie miał okazji. Odrzucał czarną wodę na boki, popychał przed dziobem falę, która rozpływała się na obie strony, dał z siebie wszystko przed tym następnym uderzeniem w zagradzającą im drogę barierę. Beaumont zastosował niezwykłą w tych warunkach taktykę: podążając za jego wskazówkami Schmidt miał cisnąć ogromną masę ruchomego statku, celując w jeden punkt lodu, tak by odbite rykoszetem stalowe cielsko uderzyło w miejsce, którego nie mogło dosięgnąć w inny sposób. W wycinek lodu, na którym rozciągał się dość szeroki zygzak prowadzący do coraz szerszego kanału przed nimi. Beaumont z powodzeniem stosował już tę taktykę, gdy prowadził „Exodusa" po Cieśninie Smitha, przed trzema laty. Jednak wówczas statek nie uderzał z pełną mocą. Tym razem Beaumont do końca wskazywał Schmidtowi drogę, prowadził statek do szturmu wiodąc go dokładnie w ściśle określony punkt lodu za lewą burtą. Pod nim zachodziły znaczące zmiany. Schmidt nakazał opróżnić pokład, rozkazał wszystkim swoim ludziom przygotować się do nadchodzącego uderzenia. Gray-son wychylony mocno przez okno na mostku zerkał w górę na niewielką postać przywierającą do salingu, ledwo widoczną na ciemnym tle nieba. Cała naprzód... Gdyby mógł, odwołałby rozkaz Schmidta. Na szczycie masztu Beaumont wpatrywał się w lód za lewą burtą. Zewnętrzna warstwa odzieży twarda teraz jak stalowa zbroja, pokryta jednolitą kryształową skorupą, ściągała go w dół. Przekazał na mostek ostatnią instrukcję. — Jeśli pan poczuje, że statek przechodzi, Schmidt, płyńcie dalej prosto... — Okręt ruszył naprzód, warkot jego silników odbijał się echem w mózgu Beaumonta. Anglik z całej siły oplótł ramionami owinięty brezentem czubek masztu i wziął głęboki oddech. Okręt uderzył. Dzioby „Elroya" zderzyły się z lodem, walnęły w przeszkodę pod właściwym kątem. To było wzorowe uderzenie. Odbili się od bariery, obrócili o kilka stopni i z przerażającą siłą stalowej masy wbili w lód po prawej stronie. Beaumont 166 wykorzystał lodołamacz jak gigantyczną kulę bilardową, rzucając dzioby statku w jedną stronę po to, by mogły uderzyć w lód po przeciwnej. Dziwny dźwięk przedarł się nad łoskotem silników. Rozdzierający odgłos miażdżenia uniósł się nad statkiem. Jednak efekty dźwiękowe były niczym w porównaniu z tym, co działo się na szczycie masztu. Metal, rzucany wstrząsami, zadrgał jak dźwięczący widelec. Jak gdyby chciał oddzielić się od statku. Rzucał Beaumontem w przód i w tył wyginając się jak wiotka trzcina, a nie stalowy słup wysokości osiemdziesięciu stóp. Beaumont, miotany na czubku stalowej kolumny w tę i z powrotem z niewiarygodną szybkością, stracił kontrolę nad swoim ciałem. Czuł, że rozluźnia uścisk, że traci przytomność. Miał wrażenie, że ktoś wytrząsa z jego głowy wszystkie zęby, odrywa mu głowę od ciała i całe ciało od masztu. Kurczowo ściskając śliski słup masztu otworzył oczy i stwierdził, że wszystko dookoła miało zamazane kontury. Nie mógł się zorientować, czy statek zastygł w bezruchu, czy też ciągle posuwa się naprzód. Popatrzył w dół i dojrzał potężne szczeliny. Szczeliny, które były już niemal przesmykami. Znowu uderzył w maszt, poczuł pod brodą zimny mikrofon. Zaczął automatycznie wyrzucać z siebie słowa, jak człowiek, który powtarza lekcję wyuczoną na pamięć. — Naprzód, Schmidt... Cały czas naprzód... — Poczuł w ustach słony smak. To była krew. Dręczył go ostry ból w barkach. Zastanawiał się, czy ma złamany kręgosłup. — Naprzód, Schmidt... Schmidt utrzymał pełną moc. Od chwili, gdy uderzyli w lód za prawą burtą, od momentu, gdy poczuł, że statek przechodzi, utrzymywał pełną moc. Strome dzioby nacierały, szturmowały, torowały sobie drogę, odrzucały na bok płyty lodu, kruszyły je, miażdżyły, wbijały się głębiej i głębiej, sunęły dalej i dalej, atakując zaporę, która w końcu musiała się poddać. Główny inżynier pod pokładami wpatrywał się we wskaźniki niezdolny oderwać wzroku od strzałek tkwiących daleko poza czerwonymi liniami. Jeżeli Schmidt nie będzie ostrożny, zaczną się kłopoty. Schmidt nie był ostrożny, utrzymywał pełną moc. A okręt podporządkował się jego woli, unosił dzioby na szczyt lodu, wspinał się nań, rozłamywał białą płaszczyznę szturmując ją całym swoim potężnym ciężarem i mocą. Na maszcie półprzytomny Beaumont zaczął wreszcie pojmować, co się stało. Patrzył na połamany lód, na coraz szerszy przesmyk rozciągający się coraz dalej za rufą i wreszcie zyskał pewność, że pokonali lodową ścianę. Wtedy stracił przytomność. Rozluźnił uścisk, ześlizgnął się z salingu i, jak wisielec na drzewie, podtrzymywany jedynie przez skórzany pas przewiązany przez klatkę piersiową, utkwił w podniebnej pustce. Jego ciało kołysało się jak wahadło. 167 * * * Tym, który pomógł Beaumontowi, który poszedł po niego na górę, był krzepki marynarz Borzoli. Grayson stał już jedną nogą na oblodzonej drabince, gdy Borzoli odepchnął go szyderczo. — Jesteś za mały do tej roboty, przyjacielu... — Rzeczywiście, marynarz był chyba jedynym człowiekiem na pokładzie, który mógł podjąć się tej próby. Zaledwie kilka cali niższy od Beaumonta, kształtem przypominał beczkę wina. Zaczął wspinać się po chwiejnym maszcie, coraz wyżej i wyżej, podczas gdy lodołamacz brnął przez lód. — Chryste, on jest martwy... — Langer stanął obok Graysona, przytrzymał się drabinki i przerażony popatrzył na ciało podrygujące bezwładnie w nocnej pustce osiemdziesiąt stóp nad ich głowami. Beaumont rzucany w przód i w tył zupełnie jak ciała wieszane na noku rei dwieście lat temu, zwisał z masztu obracając się w powietrzu. — Ten pas nie wytrzyma długo — mruknął Grayson. Borzoli wydawał się teraz znacznie mniejszy, sunął w górę niewiarygodnie szybko i Grayson czuł serce w gardle bojąc się o życie ich obydwu. Zarówno Beaumonta. który w każdej chwili mógł spaść z masztu, jak i Borzoliego, który nie mógł zrobić żadnego fałszywego kroku, bo inaczej roztrzaska się sześćdziesiąt stóp niżej, a może osiemdziesiąt? Był już bardzo blisko salingu. Grayson ledwo ośmielił się uwierzyć własnym oczom, gdy maleńka figurka na szczycie znieruchomiała. Odwrócił wzrok, nie mógł dłużej wytrzymać napięcia. Nagle statek przechylił się gwałtownie. Amerykanin wypuścił szczebel z rąk i potoczył się po pokładzie, uderzając o przegrodę. Leżał usiłując złapać oddech, aż Langer pochylił się nad nim, sprawdzając, czy żyje. Dobrze wiedział, że tak silny wstrząs musiał obu mężczyzn strącić z masztu za burtę. Teraz leżeli martwi gdzieś na pływającym polu lodowym. — Pomóż mi wstać, Horst. Langer pomógł mu się pozbierać i Amerykanin wstał ściskając poręcz, nie śmiał spojrzeć w górę. W końcu obaj spojrzeli w tym samym momencie i obaj wstrzymali oddech. Nie byli w stanie zrozumieć tego, co widzieli. Borzoli schodził po drabinie, schodził z Beaumontem przewieszonym przez ramię, przytroczonym tym skórzanym pasem, który wcześniej przytrzymywał go na salingu. Jakim cudem, do diabła, marynarz mógł to przetrzymać? — zastanawiał się Grayson. Borzoli sunął po lodowej drabinie podrygującej w takt ciągłych zderzeń dzioba z polem lodowym. Schodził przytłoczony odrywającym go od drabiny ciężarem drugiego człowieka, ciągnącym do tyłu przy każdym kroku. Postać Borzoliego rosła w oczach. Również Beaumont stawał się coraz większy w miarę, jak marynarz był coraz bliżej pokładu. A schodził najszybciej, jak mógł, bo czuł, że opuszczają go siły. Wielkie buty waliły w oblodzone szczeble 168 krusząc zimny kryształ, bo połączony ciężar dwóch olbrzymich mężczyzn atakował stopnie z niezwykłą siłą. Rozpryśnięty lód osypywał się na Graysona i Lan-gera. Musieli odwrócić twarze, by ochronić oczy, a kiedy spojrzeli w górę ponownie, ciało Beaumonta chwiało się tuż nad nimi. Chwycili je uwalniając od ciężaru wyczerpanego Borzoliego i po chwili obaj mężczyźni znaleźli się na pokładzie. „Elroy" płynął szerokim kanałem w stronę widocznego w oddali oceanu. Czwartek, 24 lutego, 6.00 — 24.00 — A co się stanie, jeśli dojdzie do zderzenia? Papanin stał na mostku „Rewolucji" tuż przy Tuczewskim śledzącym wskazania radaru. Mostek był naprawdę duży, z szeroką płaszczyzną zbrojnego szkła przed stanowiskiem sternika, wyposażony w najnowsze zdobycze nauki nieodzowne w nawigacji. W porównaniu z tym radzieckim statkiem, 6.500-tonowy „Elroy" bez radaru, był reliktem dziewiętnastego wieku. Wibracja potężnych silników diesla, monotonny pomruk, wzbudzała ledwo wyczuwalne drgania. Bateria reflektorów ustawionych pod mostkiem rozświetlała noc. Błyski ginęły w gęstej mgle. Papanin zadał pytanie cichym głosem, by nie usłyszeli go sternik i oficer wachtowy stojący kilka jardów dalej przy ogromnej szybie wirującej. — Co się stanie — ciągnął Papanin —jeżeli wychodząc z mgły uderzymy dziobami w śródokręcie „Elroya"? * * * „Elroy" był na morzu. Przedstawiał sobą dziwny, zatrważający widok i tonął. Było ciemno, mimo że gdzieś nad kotarą czarnego mrozu promienie księżyca biegły w kierunku ziemi. Światła statku — szperacze skierowane na ocean — wyłaniały z mroku obraz katastrofy. Mostek, maszt, burty i pokład pokryte były śmiertelnymi kryształami. Powietrze zamarzło nad statkiem okrywając go, brudząc, powlekając diabelskim czarnym lśnieniem, błyszczącym, gdy padał nań strumień światła. Temperatura wynosiła - 39°F — siedemdziesiąt jeden stopni poniżej punktu zamarzania. Powietrze było zimniej sze niż lodowate morze. Było płynnym lodem, który zawisł nad statkiem jak czarna chmura śmierci. Ponad pięćset ton lodu zalegało pokład niebezpiecznie przechylając statek na lewą burtę. Widać było, że wkrótce „Elroy" wywróci się do góry dnem. Sytuacja na pokładzie była tragiczna. Wszyscy, którzy nie musieli być na swoich stanowiskach, wyrzucali lód za burtę, walczyli w czarnym mrozie oblepiaj ą- 170 cym wszystko dookoła, budującym kolejne warstwy białego balastu, usiłującym przygnieść ich i zagrzebać. Nie widzieli zbyt wiele — poza rozmazanymi i ledwo dostrzegalnymi błyskami światła grodziowych lamp, docierającymi przez podobną do melasy zamarzniętą zawiesinę zaskorupiałą na szkle. Niełatwo było utrzymać się na nogach, ponieważ ogromny ciężar lodu, od którego desperacko usiłowali się uwolnić, przechylił statek na lewą burtę. Trudno było oddychać, ponieważ z każdym haustem wciągali w płuca powietrze zmienione w ciekły lód, powietrze ciężkie jak ołów. Przemarznięci do szpiku kości, w ubraniach ciężkich od lodowych kryształów, przy pomocy oskardów, siekier, młotów i szufli, miażdżyli, kruszyli, dźwigali i wyrzucali za burtę ciężar, który ich zabijał. Odgłos silników pracujących na zwolnionych obrotach był niemal zagłuszany przez suche, miażdżące zgrzyty. Niespokojne morze unosiło okręt w górę i rzucało w dół, czyniąc ich nieprawdopodobne zadanie nieskończenie bardziej niebezpiecznym. Tracąc równowagę chwytali za liny bezpieczeństwa powleczone lodem. Taka sytuacja trwała już od dwudziestu czterech godzin. Pod głęboko zanurzonymi dziobami morze wirowało, syczało i pieniło się w świetle szperaczy, a Schmidt spoglądający z mostka w dół strumienia jasności widział lód zawieszony w powietrzu, czarny lód. — Przegrywamy, DaSilva — uśmiechnął się ponuro. — Opada znacznie więcej lodu, niż możemy usunąć. DaSilva wyglądał przez lewe okno i nie potrafił przeciwstawić stwierdzeniu kapitana żadnego argumentu. Lód na pokładzie sięgał niemal na wysokość burt. Oficer przycisnął twarz do zbrojonego szkła i szybko odskoczył, gdy jego nos zetknął się z mroźną powierzchnią. Jakiś marynarz, wydawało mu się, że był to Borzoli, w ostatniej chwili wyrwał dłoń spod wielkiej lodowej płyty, która mogła mu ją zmiażdżyć i stracił przy tym rękawicę. Mimo że pod nią miał jeszcze mitenkę, odmrożenie zaatakowało go w ciągu kilku sekund. Borzoli, z dłonią wtuloną pod pachę pobiegł w stronę najbliższych schodów, a DaSilva modlił się, by ten wypadek nie skończył się amputacją. Potem nie mógł już nic dojrzeć, ponieważ piana ogromnej fali rozbryzgnęła się w powietrzu i z trzaskiem spadła na okno natychmiast zamarzając. — Słyszałem, że z Beaumontem wszystko w porządku — powiedział Schmidt. — Beaumont wraca do siebie — przytaknął DaSilva. — Musi być hartowany jak ta stal. Beaumont w kabinie Langera przysłuchiwał się głuchym uderzeniom wielkich lodowych płyt o skorupę za ścianą. Miał wrażenie, że coś jest nie tak, jeśli chodzi o położenie kabiny. Była niemal cały czas przechylona na lewą burtę. Jednak znacznie bardziej niepokoiło go to, co usłyszał przed trzema godzinami od Schmidta, tuż po tym, jak odzyskał przytomność. Myślał o Papaninie. — Są około czterdziestu mil na południe od nas. Sześć radzieckich trawle- 171 rów — powiedział Schmidt wskazując punkt na mapie. — Zagradzają drogę jak szlaban. Quinn widział ich, zanim dopadł nas czarny mróz. Poleciał na południe najdalej jak tylko pozwoliło mu na to paliwo. Gdzieś tutaj widział przez chwilę jeden znacznie większy statek. — Niecałe trzydzieści mil stąd. „Rewolucja"? — Możliwe. Mgła szybko zasłoniła statek. Wydaje mu się, że widział wielką kopułę radaru. Ich wyposażenie przeznaczone do śledzenia naszych satelitów. Musimy się upewnić, że nie będzie kolizji z żadnym z tych statków... Beaumont wygodniej ułożył się na koi. McNeill — okrętowy lekarz — ze zdumieniem w głosie poinformował go, że ciągle jeszcze jest w jednym kawałku. — Ubrania i brezent trochę złagodziły wstrząsy. Fakt, że zawisł pan swobodnie na salingu i nie był narażony na następne ciosy, też nieco pomógł, ale zostanie pan tutaj, póki nie dotrzemy do Quebecu... Beaumont nie miał zamiaru stosować się do tego zalecenia. Chciał już być na nogach. Cały tułów, fatalnie posiniaczony, wydawał mu się dwukrotnie większy niż normalnie, co oznaczało, że musiałby być faktycznie ogromny, ale teraz... Unosząc ciało, zadrżał z wysiłku. Cóż. może za parę godzin. Patrząc na przeciwległą ścianę nie widzącym wzrokiem wrócił myślą do tych krótkich chwil, które spędził z Papaninem w baraku na Target-5. Przypomniał sobie wielką wygoloną głowę Sybiraka, szerokie usta, niemal mongolski układ kości. Bezlitosny człowiek. A teraz na „Elroya" z Gorowem i „mapami Katarzyny" na pokładzie czatowało siedem radzieckich okrętów. Sięgnął ręką za siebie, namacał kieszeń parki i wyciągnął z niej tubę z rdzeniem. Ważył ją przez chwilę w dłoni. Cały radziecki system podwodnego naprowadzania, a Papanin wie, gdzie to jest. — Musimy się upewnić, że nie będzie kolizji... — powiedział Schmidt. Tyle, że Schmidt miał na myśli wypadek. Beaumont spodziewał się czegoś zupełnie innego. Włożył tubę z powrotem do kieszeni parki, podciągnął pledy pod samą brodę i zapatrzył się w przestrzeń, próbując odgadnąć przyszłość. Zasnął, sam nie wiedząc kiedy. „Elroy" przyspieszył niebezpiecznie. Płynął połową mocy, z dziobami zanurzonymi głęboko w dolinach między falami, które przewalając się nad lewą burtą zalewały pokład. Gdy dzioby unosiły się ponownie, połowa fali pozostawała zakrzepła, przywarta do nich, przymarznięta na stałe. Zarówno do dziobów, jak i do burt, które były teraz pokryte sześciocalową warstwą lodu. — Musimy spróbować szczęścia — zdecydował przed dziesięcioma minutami Schmidt. — Musimy zwiększyć szybkość i mieć nadzieję, że uda nam się wydostać poza zasięg czarnego mrozu. — Zatonie... — DaSilva pod spojrzeniem Schmidta urwał w pół słowa; zrozumiał je: tak czy inaczej tonęli, więc co za różnica? A z każdą minutą było coraz gorzej. Siła wiatru wzrosła do trzydziestu pięciu węzłów. Jęczał i zawodził w oblodzonym takielunku jak zwiastun śmierci, ciskał na pokład pianę, która za- 172 marzała w powietrzu i spadała jak ołowiane pociski na plecy zgarbionych ludzi. Przegrywali na wszystkich frontach i wiedzieli o tym. Lód w dalszym ciągu narastał szybciej, niż mogli go wyrzucać, zastygał na bokach statku w dodatkowej jednolitej warstwie. Na lewej burcie utrwalił się nieco wyżej. Silny wiatr tworzył na morzu niebezpieczne wiry, jak bulgoczący wrzątek, z falami wysokości czterdziestu stóp. Imponujące zielone grzywacze rolowały się nad nimi sięgając połowy masztu, który wraz z całym statkiem pochylał się na lewą burtę. Gigantyczne fale coraz częściej zalewały pokład, wirowały między ludźmi przywierającymi do oblodzonych lin bezpieczeństwa, mocząc ich do piersi, pogrążając pod wodą lód, który usilnie starali się wyrzucać za burty. Często też niosły na grzbietach lodowe bryły, które uderzając z ogromną siłą z impetem rozbijały się o grodzie. Któraś z brył roztrzaskała się na kawałki, zanim jeszcze morze opuściło pokład. W ten sposób stracili jednego człowieka. Zaczepiony o linę bezpieczeństwa, został przyparty do grodzi i ciężka bryła zmiażdżyła go jak wściekłe tornado. Marynarze byli rozgoryczeni, że nie udało im się uratować ciała. Lecz DaSilva sądził, że było to swoiste błogosławieństwo, ponieważ nie musieli później chować zmasakrowanych zwłok. Jak powiedział Schmidt: musieli spróbować szczęścia. I dlatego płynęli połową mocy. — Powinniśmy zwolnić ludzi — powiedział DaSilva piętnaście minut wcześniej. — Dlaczego? Schmidt dołączył do niego przy oknie na lewej burcie i sam zobaczył, dlaczego. Lewa burta znów była zalana wodą i patrzący z mostka byli świadkami przedziwnego i zarazem koszmarnego spektaklu. Widać było jedynie górną połowę ludzi zanurzonych do pasa w wodzie. Burty przestały istnieć, zniknęły góry lodu wraz z pokładem, a mostek płynął jako samodzielna jednostka. Zamarznięta piana zbombardowała okno, Schmidt musiał znaleźć inny, nie pokryty lodem kawałek szkła. Cofnął się i spojrzał na dzioby. — Mają pracować dalej — rozkazał. — Na miłość boską, oni już nie mogą pracować! To niemożliwe, są do połowy pogrążeni w morzu. — Czy teraz są do połowy pogrążeni w morzu? — Teraz nie, ale będą, gdy nadejdzie następna fala. — Mają pracować dalej. W głębi duszy DaSilva wiedział, że Schmidt ma rację. Każdy funt lodu, jaki udało im się oderwać od statku pomiędzy atakami fal, pozwalał im popłynąć nieco dalej, pozwalał im żyć, brnąć naprzód, tam gdzie będą bezpieczni albo przynajmniej mniej zagrożeni. Musieli wydostać się z czarnego mrozu. Jeżeli nie — zginą. Przez szesnaście godzin coraz częściej zmieniały się zespoły marynarzy, by ludzie mogli zejść pod pokład, przeschnąć i ogrzać się, zanim zamarzną na śmierć. 173 Po krótkiej przerwie podejmowali mozolny trud, zaczynali wszystko od początku, wyrzucali za burtę żałośnie maleńkie kawałki lodu, stawiali czoło zimnu i wiatrowi, morzu i niebezpieczeństwu brył, które mogły ich rozpłaszczyć na ścianach grodzi. Tylko człowiek pokroju Schmidta mógł ich do tego zmusić. Tylko jego rozkazowi podporządkowywali się marynarze. Grayson i Langer pracowali wraz z innymi. A Gorow, człowiek, który był przyczyną wszystkiego, leżał na koi i cierpiał na chorobę morską. Zmiana przyszła nagle. Pierwszym, który ją zauważył, był DaSilva. Już po raz czwarty pracował na pokładzie. Przechylił lodową płytę przez burtę, spojrzał w górę i rozejrzał się po pozostałych. Wszyscy zajęci byli pracą, odkuwali lód nadal nieświadomi niczego. Odrzucił łom, pobiegł do drabinki, wspiął się na mostek. — Jest jaśniej! — krzyknął wpadając do środka. — Wyszliśmy! — Oczywiście, że wyszliśmy. W głosie Schmidta wyglądającego przez okno na tyłach mostka nie było ani ulgi, ani satysfakcji. Jego wypowiedź zawierała po prostu stwierdzenie faktu. Okręt był w dalszym ciągu niebezpiecznie przechylony na lewą burtę, nadal tkwiła tam góra lodowa, ale powietrze przecierało się i coś, jakby światło księżyca, muskało pokład bladą poświatą. Kurtyna czarnego mrozu widoczna była wiele kabli za rufą jako wyraźnie odrębna zasłona, jak czarna zagłada dryfująca coraz dalej od nich. O 23.00 Beaumont wspiął się z trudnością na przedni pokład, zaniepokojony, co też mogło się wydarzyć. Widział marynarzy biegnących po schodach, rozproszonych na pokładzie, nad jego głową dudnił pospieszny tupot wielu stóp. Nikt nie biega po oblodzonym statku, jeżeli nie jest to naprawdę konieczne. Kiedy dotarł na mostek, Schmidt mimo takiej pogody stał w otwartym oknie i przyglądał się czemuś przez noktowizor. Beaumont zerknął na sternika, na DaSi- lvę i zdecydował się nie zadawać pytań w tym momencie. Obaj mężczyźni zastygli zmrożeni przerażeniem. Odpowiedź uzyskał — bez pytania — gdy podszedł do otwartego okna i usłyszał słaby głos obserwatora ledwo docierający na mostek. — Góry lodowe za lewą burtą! Góry lodowe za prawą burtą! Góry lodowe na wprost! * * * — Nie! — eksplodował Tuczewski. — Poprosiłbym o zwolnienie ze stanowiska, zanim w ogóle pomyślałbym o wykonaniu takiego rozkazu. Najwyższy czas, żebym przejął inicjatywę. Zamierzam wstrzymać zagłuszanie radiowe do czasu, aż nadam wiadomość do Moskwy, i otrzymam odpowiedź. 174 — Nic z tego! — odparł Papanin kategorycznie. — Wie pan, że na pokładzie tego statku znajduje się oddział Służby Specjalnej. Przejął już kontrolę nad sekcją zagłuszania. Wewnątrz ogromnej kabiny nawigacyjnej umieszczonej za mostkiem „Rewolucji" panowało przyjemne ciepło, a ostra wymiana zdań trwała co najmniej od dziesięciu minut. Papanin miał już dość uporu kapitana i zamierzał go złamać za pomocą taktyki, o konieczności użycia której był przekonany od pierwszego rzutu oka na Tuczewskiego. Ten sprzeciwił się ponownie. — Kiedy obejmowałem dowództwo „Rewolucji", otrzymała ona zadanie prowadzenia badań, badań oceanicznych... — Hipokryta! Śledził pan amerykańskie satelity. Jest to rodzaj badań, na pewno. Ale badań militarnych! — Przeprowadzaliśmy także badania oceaniczne — warknął Tuczewski. — Pomiary temperatury wody, zasolenia... — Tak, wszystko to ma zasadniczy wpływ na przebieg operacji podmorskich. Przyprawia mnie pan o mdłości, Tuczewski! Wie pan doskonale, że wszystkie informacje, które pan zbierał, trafiały do specjalistów wywiadu wojskowego i oni decydowali, jakie ochłapy można rzucić profesorom. — Nie zrobię tego! — wykrzyknął Tuczewski. — Nie zatopię amerykańskiego lodołamacza. Pan musi być szalony! Nigdy by nam się to nie udało... — I tu znowu pan się myli — zauważył cynicznie Papanin. — „Elroy" płynie na południe bez radaru. Wiemy o tym dzięki obserwacjom ze śmigłowca, który znalazł ich dwie godziny temu. I w dodatku nie mogą się z nikim porozumieć. Bariera zagłuszania dopełniła ich izolacji. — Mają śmigłowiec — powiedział Tuczewski zjadliwie. — Zdaje się, że pan to przeoczył? — Nie. — Skrywając irytację Papanin wolnym krokiem podszedł do stołu z mapami. Tuczewski trafił w czuły punkt. Sybirak od kilku godzin głowił się nad sposobem unieszkodliwienia sikorskiego z „Elroya". — Gorow i „mapy Katarzyny" są na pokładzie tego statku — wyjaśniał cierpliwie. — Ponieważ nie możemy ich odzyskać, musimy zniszczyć... — Nie zrobię tego. — Nie przypominam sobie, żebym pana o cokolwiek prosił. Musimy brać pod uwagę fakt, że tutejsze wody są usiane górami lodowymi, a wypadki się zdarzają. Poza tym powinien pan pomyśleć o swojej rodzinie — dorzucił Papanin niedbale. — O rodzinie? Co to ma wspólnego z moją rodziną? — Szczególnie o swojej żonie — powiedział Sybirak z kamienną twarzą. — Jest Żydówką... — To kłamstwo! Papanin westchnął. — Jest pół-Żydówką. Jej matka była Żydówką. Zdaje się 175 pan zapominać, że jeden z moich obowiązków to kontrola żydowskiego podziemia w Leningradzie... — Ona nie ma z tym nic wspólnego... — Tuczewski! Niech się pan wreszcie uspokoi! Czyżby pan już zapomniał o rozkazie, który każe panu stosować się do moich instrukcji? — Papanin ciągnął cierpliwie: — Gdyby się zdarzyło, że pańska żona zostałaby wmieszana w działalność antyradziecką, mógłbym z łatwością zaaranżować wysłanie jej do Izraela. A w takim przypadku nie zobaczyłby jej pan już nigdy, prawda? — Nie ośmieli się pan... — I cóż by się dalej działo? Przez kilka lat miałaby nadzieję, że pan przyjedzie. Kobiety potrafią bardzo długo wytrwać w nadziei. Potem zdałaby sobie sprawę, że wszystko skończone, że musi ułożyć sobie życie od nowa. Moglibyśmy nawet przeprowadzić rozwód, gdyby sobie tego życzyła. — Ależ z pana skurwysyn... — Skurwysyn, oczywiście — przytaknął Papanin spokojnie. — To jedna z najważniejszych kwalifikacji wymaganych w mojej pracy. — Musi być jakiś inny sposób... — Jeśli pan coś wymyśli, proszę dać mi znać. * * * — Pański śmigłowiec jest w drodze powrotnej, Beaumont — powiedział Schmidt bez śladu uśmiechu na twarzy. Beaumont stojący na mostku „Elroya" wraz z Graysonem i Langerem, nie odpowiedział. „Pański śmigłowiec..." To właśnie Beaumont wymógł na Schmidcie, by raz jeszcze wysłał Quinna z zadaniem sprawdzenia, co jest przed nimi —jeżeli Quinn zechce. A Quinna korciło, od czasu gdy wydostali się z czarnego mrozu, by podnieść maszynę choć na kilka minut. Schmidt był w tej chwili całkowicie zaabsorbowany problemami nawigacji, i nic dziwnego. Lodowe góry otaczały ich ze wszystkich stron, góry widoczne poprzez uciążliwą morską mżawkę jedynie jako niewyraźne kształty dryfujące po niespodziewanie spokojnym oceanie. Przed dwiema godzinami poznaczony bliznami, poobijany statek walczył o przetrwanie pośród fal o wysokości czterdziestu stóp, a teraz sunął powoli przez wodę spokojną jak jezioro. Nadal był niebezpiecznie przechylony na lewą burtę, nadal dźwigał wielki ładunek lodu, a na dodatek w dalszym ciągu było diabelnie zimno. Jedna z gór mierząca ponad sto stóp — postrzępione urwisko pływającego lodu — dryfowała za lewą burtą w odległości mniejszej niż ćwierć mili. U jej pod- 176 stawy widok przesłaniała mżawka, drugi pas mlecznej zasłony unosił się w połowie jej wysokości, a ogromny postrzępiony szczyt górował w czystym powietrzu, połyskując w świetle księżyca. Nieco mniejsza góra z czubem ukształtowanym na wzór fortyfikacji hiszpańskiego zamku płynęła w tej samej odległości od statku za prawą burtą. Z mostka wyglądały one jak górzyste wyspy, pojawiające się, znikające i pojawiające znowu. Langer przysunął się do Beaumonta i szepnął: — Prosiłeś, żebym pogadał z DaSilvą o materiałach wybuchowych. Są... — Później — mruknął Beaumont. Niepokoił się o Quinna. Czuł się odpowiedzialny za jego lot i wiedział, że nie zazna spokoju, dopóki śmigłowiec nie wyląduje bezpiecznie na swoim miejscu. Na prośbę Anglika zapalono jeden z potężnych reflektorów w pobliżu dziobu i skierowano jego światło niemal pionowo w nocną czerń. Ten strumień nurkujący we mgle miał być drogowskazem dla Quinna powracającego z południa, widocznego teraz jedynie jako odległy błysk światła księżyca odbitego od kadłuba. Gdy mgła zasuwała swą zasłonę, błysk znikał. Beaumont niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. — Ciekaw jestem, czy znalazł te statki — pomyślał głośno Grayson. — Jeżeli w dalszym ciągu płynęły na północ, prawdopodobnie tak — ocenił Beaumont. — Szukał siedmiu okrętów. Powinien dojrzeć chociaż jeden... — Nie dbam o to, gdzie oni są — burknął Schmidt wyglądając za prawą burtę. — Płyniemy po otwartym morzu. Po prostu ich miniemy. Beaumont złapał za plecami kapitana pełne wątpliwości spojrzenie DaSilvy. Pełniący obowiązki oficera pokładowego nie podzielał wzniosłej wiary Schmidta w wolność na morzu. Pełen był zwątpienia, które Beaumont zauważył już wcześniej, i to właśnie podpowiedziało mu, iż można poprosić Langera, by porozmawiał z DaSilvą o materiałach wybuchowych. — Dowiedz się, czy mają jakieś na pokładzie — zasugerował Beaumont. — Prawdopodobnie wiozą coś ze sobą na wypadek, gdyby musieli wysadzać lód. Jesteś ekspertem od materiałów wybuchowych, więc nie powinien uważać tego pytania za dziwne. Przy akompaniamencie warkotu silników płynęli wolno poprzez spokojne morze, czarne i lśniące w świetle księżyca, podobne do oleistej tafli jeziora. Mgła, jak dotąd, kłębiła się niewyraźnymi plamami jedynie w pobliżu lodowych kolosów. Morze o tej porze roku często bywało spokojne. Możliwe, że to ogromny ciężar pływających mas lodu nadawał wodzie pewną stabilność. W oddali słyszeli cichutki pomruk nadlatującego śmigłowca Quinna, lecz wciąż jeszcze nie mogli go dojrzeć. Beaumont popatrzył na prawo, gdzie światło szperacza odbijało się od najbliższej góry lodowej. W tej iluminacji wyglądała na giganta, jeszcze mocniej upodobniła się do hiszpańskiego zamku. Światło ożywiało ją, rozjaśniało okna wysoko w załomach muru, przechodząc przez otwory roziskrzało lód i ginęło w przestrzeni za nim. Lodowe zjawisko mogło przerazić swoją bliską potęgą. — Mam nadzieję, że to nie jest góra-widmo — mruknął Grayson. 177 — Ja też mam tę nadzieję. Góry-widma mają zwyczaj zwalać ci się na głowę, kiedy krzykniesz w ich kierunku jakieś brzydkie słowo. I to bez żadnej przesady, pomyślał Beaumont. Ludziom, którzy niewiele wiedzieli o Arktyce, wydawało się nieprawdopodobieństwem, iż niczym nie wzmocniony głos ludzki mógł zawalić kolosa ważącego miliony ton. Eskimosi znają to niebezpieczeństwo. Płynąc kajakiem w pobliżu góry-widma, nie odważą się nawet głośniej odetchnąć — tak nietrwałe są te pływające puste giganty zawieszone na krawędzi zagłady. Beaumont przyglądał się strumieniowi światła igrającemu na powierzchni zamkowej góry, sięgającemu aż do jej szczytu, gdy nagle szczyt eksplodował. Jeszcze przed chwilą daszek na szczycie był na swoim miejscu, teraz zniknął rozpryskując się na wszystkie strony w lodowej kaskadzie. Łoskot detonacji tłukł się echem przez ocean od jednej góry do drugiej. Kawałki lodu wystrzeliły w strumieniu światła i opadły na pokryte krami morze. Co najmniej dwadzieścia stóp wierzchołka zniknęło z powierzchni góry. Schmidt błyskawicznie zmienił kurs o kilka stopni w lewo, odsuwając statek od opadających kawałków monolitu. — To nie jest góra-widmo. To góra eksplodująca — skomentował Grayson. — Wolałbym już nie spotkać więcej takich. Sikorski Quinna pojawił się w zasięgu wzroku. Płynął przez powietrze na tyle blisko, iż można było dostrzec błyszczące w świetle księżyca aureole wirników. W odległości ćwierć mili od nich zszedł na dwieście stóp lecąc do „Elroya" kursem wiodącym obok wierzchołka potężnej góry po lewej stronie. Schmidt kazał zwolnić na czas lądowania Quinna. Mżawka zamazująca kontury góry w połowie jej wysokości opadła ukazując ogrom potężnego lodowego urwiska wyrastającego stromo z wilgotnej mgły u podnóża. — Mam nadzieję, że znalazł „Rewolucję" — powiedział Langer. Przerażająco wielka góra eksplodowała, gdy Quinn przelatywał koło niej. Eksplodowała jak gigantyczna bomba, nie mogąc dłużej oprzeć się wewnętrznemu ciśnieniu. Tym razem zniknął nie tylko czubek. Cała góra wybuchła z łoskotem, który przetoczył się po oceanie ogłuszając ludzi na pokładzie pod mostkiem. Sam mostek zadrżał, gdy dosięgła go fala uderzeniowa. Stłuczona tarcza kompasu przysypała sternika szkłem. Schmidt zdążył chwycić ster i utrzymać statek na kursie. Grzmot rozchodził się wokół hucząc między górami, aż wrócił echem do statku. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się góra, wystrzeliła w niebo na wysokość pięciuset stóp potężna kolumna wody i piany jak fantastyczny gejzer, który mógłby rywalizować z Old Smoky12. Kiedy kolumna opadła do morza, nie pozostało nic prócz wzburzonej wody. Góra zniknęła, sikorski zniknął i zniknął Quinn. 12Old Smoky — znany gejzer w Stanach Zjednoczonych 178 Beaumont podszedł do Schmidta, który oddał ster marynarzowi i stał przy oknie przyglądając się spienionej powierzchni. — Był tuż nad szczytem, kiedy ta góra eksplodowała... — Wiem — odparł spokojnie Schmidt. — Dobry Boże... Quinn. — Wyprostował przygarbione plecy i ciągnął nie patrząc na człowieka stojącego za nim. — Jeśli będzie pan miał jeszcze jakieś błyskotliwe pomysły, Beaumont, to wie pan, co może pan z nimi zrobić. Nie same słowa, lecz sposób, w jaki zostały wypowiedziane, napawał goryczą. Beaumont odwrócił się, skinął na Graysona i Langera i razem opuścili mostek. Anglik był zatrwożony śmiercią Quinna, ale o ile to możliwe, jeszcze większe wrażenie zrobiła na nim strata śmigłowca. Nie mieli radaru, zagłuszanie radiowe uniemożliwiało wysłanie jakiegokolwiek sygnału, a teraz stracili ostatnią nić łączącą ich ze światem zewnętrznym. Do tego jeszcze Papanin na południu zamknął przed nimi drogę. Godzinę później uderzyli w górę lodową. Piątek, 25 lutego — Sto funtów gelinitu, zapalniki czasowe i kilkaset stóp kabla... — Gdzie oni to trzymają, Horst? — Nigdy byś nie zgadł. W kabinie, z dala od głównego pokładu. — Langer posłał Beaumontowi krzywy uśmiech. — Ściśle według przepisów, jak powiedział DaSilva, ale powiedział też, że gdyby potrzebował tej wybuchowej galarety, nie chciałby dźwigać jej z magazynu. — DaSilva ma głowę na karku — powiedział Grayson. — Ci mądrale z Waszyngtonu, którzy wymyślają regulaminy, nigdy nie byli na morzu. Trzej mężczyźni siedzieli w kabinie Beaumonta jedząc podwieczorek, na który składała się zupa ze skorupiaków i ciasto cynamonowe. Fakt, że posiłek podano im w kabinie, świadczył o tym, iż ich popularność zmalała ponownie. — Jesteśmy w niełasce — zauważył Grayson, odstawiając kubek z kawą. — Można by pomyśleć, że wysłałeś Quinna po to, żeby się rozbił o tę cholerną górę... — Schmidt jest zaniepokojony bardziej, niż to po nim widać — odparł Beau-mont. — Sprawia wrażenie skoncentrowanego wyłącznie na nawigacji, ale coś mi się wydaje, że martwią go te radzieckie okręty. Mnie najbardziej niepokoi „Rewolucja". Całe jej 16 000 ton. Trawlery możemy zepchnąć z drogi. Co to jest, Horst? Niemiec z pewną siebie, zadowoloną miną położył na dłoni niewielki kluczyk. — To jest klucz do kabiny z materiałami wybuchowymi. DaSilva niezupełnie zgadza się ze Schmidtem w kwestii „jesteśmy na otwartym morzu, więc nikt nam nie zagraża". Dlatego około stu funtów gelinitu tkwi w plecakach. Tak na wszelki wypadek... Nagle kabina przechyliła się pod potężnym ciosem, zadrżała, jakby miały się zawalić przegrody. Ściany pochyliły się na lewą burtę, na prawą, potem wróciły do pionu. Spod dna statku dobiegł przeraźliwy, rozdzierający dźwięk, jak gdyby ktoś odrywał od niego kil. Dźwięk, który trwał i trwał... — Chryste... — Grayson dźwignął się i otworzył drzwi kabiny. Dobiegły ich krzyki, tupot biegnących stóp, rozdzierający zgrzyt za lewą grodzią, a potem statek znieruchomiał mimo wciąż pracujących silników. Światła ściemniały, niemal zgasły, niechętnie rozjarzyły się na powrót. 180 — Uderzyliśmy! — ryknął Horst. — Jeżeli to „Rewolucja" w nas walnęła... — zaczął Grayson. — Raczej góra lodowa! — Beaumont naciągał już parkę. — Szybko na mostek! Pobiegł wyludnioną zejściówką, przystanął na szczycie schodów, by zapiąć parkę, wsunąć mitenki oraz rękawice. Nad głową słyszał dochodzące z pokładu głosy, w których brzmiało coś więcej niż panika. Wspiął się po schodach, otworzył drzwi i ugrzązł w mżawce. Zimnej, lepkiej mżawce, w której poruszały się niewyraźne sylwetki. Niepodobieństwem było zobaczyć, co się stało. Co znajdowało się za lewą burtą. Beaumont, pokonując drabinkę prowadzącą na mostek, nie mógł dostrzec nawet cholernej lewej burty. Z mglistej mżawki wystrzeliła w jego stronę potężna, krzepka postać. Borzoli. — Uderzyliśmy! — wydyszał ochryple. — Idziemy na dno? — zapytał Beaumont, czując tubę z rdzeniem w kieszeni parki. — Bóg wie... Beaumont ruszył po drabince i kiedy znajdował się niemal na jej szczycie, mżawka przed dziobami podniosła się. Jego oczom ukazało się coś na kształt góry. Ukazało się, potem zniknęło. Góra — w odległości zaledwie jednego jarda. Wsunął się na mostek. Grayson i Langer za nim. Schmidt stał na przedzie mostka przy otwartym oknie, a lodowate powietrze błyskawicznie wypierało ciepło. Sternik, mimo iż nigdzie nie płynęli, nadal dzierżył ster. Podłoga przechyliła się w stronę rufy. DaSilva wychylał się przez drugie okno usiłując dojrzeć coś za lewą burtą. Silniki zamarły. Schmidt obejrzał się przez ramię i dostrzegł Beaumonta. — Niech pan podejdzie na chwilę, Beaumont — zawołał. Jego głos był obojętny, z twarzy zniknął gniewny wyraz. — Gorzej być nie mogło. Wpłynęliśmy na górę lodową. Oszacowanie nowej niespodziewanej pozycji, w jakiej się znaleźli, zajęło im prawie godzinę. „Elroy" sunąc powoli przez gęstą mżawkę, wpłynął w niewielką zatoczkę na brzegu gigantycznej góry lodowej. Przebyli tę zatoczkę w niecałą minutę i dzioby natrafiły na szeroką lodową pochylnię, która utworzyła się na zboczu góry, pełniąc rolę ogromnej naturalnej rampy schodzącej w morze. Schmidt zareagował bardzo szybko, przy pierwszym rozdzierającym dźwięku. Jednak było już za późno: dzioby i cała przednia część statku uniosły się nad wodą, jak uwięzione w suchym doku, podczas gdy śruba za dziobem pozostała pogrążona w głębokiej wodzie. Schmidt zatrzymał silniki 6500-tonowego okrętu unieruchomionego na lodowej wyspie z dziobami i jedną trzecią kadłuba zaczepionymi na tej naturalnej pochylni. Pozostałe dwie trzecie statku i śruba tkwiły w wodzie zatoczki. Przy drugim końcu pochylni wznosiły się ostro do góry ściany góry lodowej przesłonięte gęstą mżawką, połyskujące zielonkawo w strumieniu światła szperacza, 181 wielkie jak klify. Schmidtowi wydawało się to wszystko całkowicie nierealne, a Beaumont odbierał zdarzenie jedynie jako niecodzienne. Przed rokiem brytyjski trawler znalazł się w podobnej sytuacji w okolicach Spitsbergenu. W gęstej mgle wpłynął dość głęboko na pochylnię utworzoną przez lód na krańcu pływającego pola lodowego. Wówczas kapitan chwycił się najprostszego sposobu — włączył wsteczny bieg i śruba ściągnęła trawler z powrotem na wodę. — Jezu! — zawołał DaSilva od tylnego okna na mostku. — Jak myśmy, do diabła, przez to przebrnęli? Wszyscy przeszli do tylnego okna, Schmidt zamrugał z niedowierzaniem. Mżawka opadła nieco i na chwilę ich oczom ukazała się niewielka zatoczka ograniczona zakrzywionymi ramionami otaczającymi wejście. Jedynie cudowi można było przypisać fakt, że „Elroy" płynąc na ślepo przez marznącą mżawkę zdołał ominąć oba ramiona zatoki. Mżawka przybrała na sile, zamazała zakrzywione ramiona jednolitego lodu. — Przy odrobinie rozumu i kupie szczęścia powinno nam się udać wydostać stąd — powiedział w zamyśleniu Schmidt. — Większa część statku jest nadal w wodzie, więc jeśli damy wsteczny bieg, śruba powinna nas ściągnąć z pochylni — wypuścił powietrze z płuc. — Czy to jest już najgorsze, co mogło nam się zdarzyć? — Wie pan, że lód odpadł? — spytał Beaumonta DaSilva. — Odpadł, kiedy uderzyliśmy w tę pochylnię. Niech pan spojrzy. Beaumont popatrzył w stronę lewej burty, gdzie mżawka podniosła się nad pochylnią. Nic dziwnego, że nie mógł dojrzeć lewej burty, gdy wspinał się na mostek. W miejscu lewej burty nie było nic do oglądania. Kiedy kil statku wdzierał się w lodową pochylnię, góry lodu, które przez tyle wyczerpujących godzin próbowano wyrzucić za burtę, odpadły, zabierając burtę ze sobą. Obok statku leżała ogromna sterta skruszonego lodu, gdzieniegdzie spośród tego chaosu wystawały fragmenty lewej burty. Przed dziobami poruszały się postacie odziane w futra. Byli to marynarze, którzy na polecenie Schmidta zeszli na lód po sznurowych drabinkach i badali górę. Niknęli we mgle jak duchy. W pobliżu dziobów, gdzie burta pozostała nie tknięta, wychynęła czyjaś głowa. Langera. Wspiął się po drabince i dołączył do stojących na mostku. — To nie jest góra-widmo, Keith, jestem tego pewien... — Jesteś pewien? — Całkowicie. Sam i ja wspięliśmy się na nią tak wysoko, jak daliśmy radę. Jest z jednolitego lodu. To klif lodowy... — Widać ją teraz! — zawołał Schmidt z frontu mostka. Mżawka wirująca w nieustannym ruchu rozsunęła się przed dziobami, ukazując na kilka minut cały majestat góry, na której zostali uwięzieni. Kilkaset jardów przed nimi lód wznosił się pionowo jak klify w Dover. Mżawka przesunęła się dalej i wówczas ujrzeli, że urwisko zakrzywia się po obu stronach i łączy z ramionami zatoczki. Zostali 182 uwięzieni na ruchomej wyspie z jednolitego lodu, wewnątrz lodowego lewiatana o co najmniej milowej długości. — Odwołać ludzi przez megafony — rozkazał szorstko Schmidt DaSiMe. — Wypływamy stąd. — Zdaje się, że chce pan natychmiast opuścić tę górę? — zapytał spokojnie Beaumont. — Tak szybko, jak to będzie możliwe — Schmidt zamilkł i przyjrzał się Be- aumontowi. — Przez chwilę wydawało mi się, że zamierza pan uraczyć mnie kolejnym ze swoich błyskotliwych pomysłów. — Możliwe, że na razie bezpieczniej byłoby pozostać tu, gdzie jesteśmy. — Uwięziem tutaj? W kompletnym bezruchu? Chce pan przecież kiedyś wrócić do domu, prawda? — Nie tkwimy w bezruchu — sprostował Beaumont. — Wiem, że nie czujemy ruchu, ale obaj zdajemy sobie sprawę z tego, że się poruszamy. Ta ogromna góra cały czas dryfuje na południe. Z Prądem Wschodniogrenlandzkim. W zaokrągleniu możemy przyjąć, iż płyniemy z prędkością dwudziestu mil dziennie.. — Nie pobijamy rekordów szybkości, prawda? — zauważył sucho Schmidt. — A czy naprawdę musimy? — nalegał Beaumont. — Kilka godzin temu Quinn przyniósł wiadomość, że radzieckie trawlery znajdują się czterdzieści mil na południe od nas, a „Rewolucja" zaledwie trzydzieści. Teraz są znacznie bliżej. Ta góra spełnia rolę gigantycznego transportera. Jeżeli zostaniemy w jej wnętrzu, możliwe, że w pewnym momencie przeniesie nas obok tamtych statków. — Mamy tkwić tutaj, niezdolni do żadnych manewrów... — Czy to ma jakieś znaczenie — zniecierpliwił się Beaumont — jeżeli nas nie widzą? „Rewolucja" wyposażona jest w najnowsze urządzenia nawigacyjne, lecz co pokaże jej radar, kiedy będziemy w pobliżu? Jedynie kolejną górę lodową! — Góra lodowa w roli gigantycznego transportera! — DaSilva był podekscytowany. — Podoba mi się ten pomysł... — A mnie nie! — Schmidt podszedł do tuby mikrofonu i wydał rozkazy dla siłowni. Wyłączył urządzenie i popatrzył na DaSilvę. — Inżynier twierdzi, że w siłowni nie ma poważniejszych uszkodzeń. Stłukło się parę szkiełek na wskaźnikach, jeden człowiek został poparzony parą, ale silniki są w porządku. I wydaje mi się, Mr DaSilva, że prosiłem pana, by odwołał pan ludzi z lodu. Zamierzam uruchomić silniki dla sprawdzenia... — To bardzo nierozsądne — powiedział Beaumont bezbarwnym tonem. — Hydrofony na „Rewolucji" wyłapią wibracje... — A potem — ciągnął Schmidt ignorując Beaumonta — wypływamy tą samą drogą, którą się tu wpakowaliśmy. — Obdarzył Anglika zaszczytem swojej uwagi. — Na mój gust ma pan nieco zbyt wiele do powiedzenia na temat morza. I czy to się panu podoba czy nie, uwolnimy statek z tej lodowej wyspy w ciągu dwóch godzin! 183 * * * — „Elroy" jest bardzo blisko. Hydrofony zarejestrowały pracę jego silników. Kramer z trudnością łapiąc oddech, nim zdołał wyrzucić z siebie słowa, wbiegł z tą wiadomością na mostek „Rewolucji". Sybirak stojący tuż przy milczącym Tuczewskim wyjął z ust fajkę i machnął nią w kierunku Litwina. — Uspokój się, Kramer. Od tej chwili podawaj mi informacje co pięć minut. Gdy Kramer opuścił mostek, Tuczewski wyprostował zgarbione ramiona, odwrócił się do Papanina i zaczął stanowczym głosem: — Więc teraz mogę ponownie uruchomić silniki. Stale pana ostrzegam, że bardzo niebezpiecznie jest dryfować po tych wodach bez napędu... — Nic takiego pan nie zrobi! Dysponuje pan najnowocześniejszym radarem na świecie, niechże go pan wykorzysta! Musimy dryfować, żeby dać jak największe szansę operatorowi hydrofonów. Chce znać dokładną pozycję amerykańskiego lodołamacza. Papanin włożył fajkę w usta i podszedł do okna zostawiając Tuczewskiego samemu sobie. Za szybą wirującą rozciągał się świat złożony z mgły, mżawki i morza. A poza zasięgiem wzroku były góry lodowe. W tym samym czasie operatorzy radaru śledzili trasę lodowych monstrów niesionych na południe Prądem Wschodniogrenlandzkim. Nie odrywali oczu od zielonkawych hm we wnętrzach gumowych kapturów, gdzie niestrudzone promienie wędrowały po monitorach. Nieustające echo wracało od ponad tuzina niewiarygodnie wielkich lodowych gór. * * * Wszyscy wylegli na pokład, silniki pracowały równomiernie, na mostku panował tłok, obserwatorzy tkwili na swoich stanowiskach, „Elroy" był gotów do drogi, do wyjścia w morze. Schmidt stał przy tylnym okienku z rękoma założonymi za plecami i wpatrywał się w niewłaściwe miejsce. Oglądał rufę statku czekając, aż rozpoczną się dwa niebezpieczne manewry: zdjęcie statku z pochylni i wyprowadzenie go tyłem pomiędzy ramionami zatoki. Beaumont stał obok niego nie zwracając uwagi na odpychający wyraz twarzy kapitana i przyglądał się czemuś daleko poza zatoką. Mżawka wróciła w najgorszym momencie. Wirowała jak mgła tuż przed dwoma białymi ramionami lodu obramowującymi morską sadzawkę. Beaumont tkwił jak wieża pomiędzy Schmidtem i DaSilvą, który miał tak samo ponury wyraz twarzy jak Schmidt. Zupełnie nie zgadzał się z decyzją kapitana, ale nie mógł jej 184 zmienić. Był nadal zaledwie pełniącym obowiązki oficera pokładowego i nie miał takich możliwości, jakie miałby Carlson, gdyby teraz był na jego miejscu. Silniki zagrały głośniej. Za chwile statek ruszy rufą do przodu i wyjdzie w morze. Jeżeli śruba zdoła ściągnąć go z pochylni. Grayson, który miał być razem z obserwatorem na rufie, wpadł znienacka na mostek, krzycząc alarmująco, bez najmniejszego szacunku dla człowieka, którego słowo na tym statku decydowało o życiu i śmierci. — Czekaj pan, czekaj! Coś tam jest! We mgle. — Co? Krótkie pytanie Schmidta eksplodowało jak ładunek wybuchowy zdradzając jego wewnętrzne napięcie. Kapitan obrzucił Graysona budzącym strach spojrzeniem znanym całej załodze. — Nie wiem... Ale coś tam jest... — Ja też to widzę — powiedział Beaumont. — Lepiej niech pan zatrzyma statek, Schmidt. — Boże, to „Rewolucja"... — mruknął DaSilva. Jednak to nie była „Rewolucja". Ów kształt był zbyt duży, nieskończenie większy niż 16 000-tonowy statek. Owo coś zbliżało się przez mżawkę, sunęło wolno w stronę wyjścia z zatoki. Wznosiło się w górę jak ruchomy dziesięcio-piętrowy budynek. Niewidoczny szczyt górował wysoko ponad czubkiem masztu „Elroya", ginął w ciemnościach. Teraz obserwatorzy na rufie również wykrzykiwali ostrzeżenia, krzyczeli z całych sił. Schmidt otworzył okno i wychylił się w ciemność. Lodowate powietrze wtargnęło do środka i zmroziło ich, ale ledwo zdawali sobie z tego sprawę zahipnotyzowani widokiem nadchodzącego zagrożenia. Sprawiało ono teraz wrażenie górzystego przylądka z lodu. Przedzierało się przez mżawkę i płynęło prosto na zatokę. Nawet patrząc przez szerokość lodowego jeziorka mieli wrażenie, że ogromna masa lodu zwisa im nad głowami. Kolosalna góra lodowa płynęła prosto na lewiatana, który ich więził. Schmidt zareagował bardzo szybko. Nikt nie zdążył zauważyć, by się ruszył, a on był już przy systemie nagłaśniającym docierającym do najdalszego zakamarka statku. — Uwaga! Trzymać się mocno. Zbliża się potężna kolizja! DaSilva chwycił Beaumonta za ramię. — Niech pan patrzy! Tam w zatoce! Podwodna ostroga — lodowy kolec wyrastający z gigantycznej góry — ostroga mająca około pięćdziesięciu stóp średnicy posuwała się w głąb zatoki, prześlizgnąwszy przez przejście tworzyła fale na powierzchni wody ledwo rozjaśnionej promieniami księżyca przesączającymi się przez mżawkę. Za ostrogą podążała reszta kolosalnego cielska. Ludzie na mostku chwytali poręcze i obejmowali nawzajem, by uchronić się przed skutkami uderzenia. Stojący niżej przywierali do ocalałych fragmentów burty. Beaumont powoli obrócił głowę dostrzegłszy kątem oka, że coś spada z nieba. Coś przeogromnego, większego niż kamienica, coś, co oderwało się od czuba góry. Kamienica — niewyobrażalnie wielki kawał lodu — 185 runęła w wodę tuż przed ramionami zatoki, podnosząc wielki słup wody. — Chryste! — sapnął Langer. — To góra-widmo... Co oznaczało, że cały ten gmach — miliony ton lodu — może zwalić się na nich, gdy uderzy w ramiona lewiatana, może zasypać lawiną zatokę, statek i pochować pod sobą ludzi. Czekali na uderzenie nieruchomi jak woskowe figury. W ostatniej chwili Schmidt rozkazał zatrzymać silniki. Kolos wypłynął z mgły ukazując im całą swoją nieprawdopodobnie wielką postać. Potem ostroga dosięgła wybrzeża zatoki i góry zderzyły się ze sobą. Grzmot zderzenia był ogłuszający. Był to dźwięk, który przywodził na myśl koniec świata. Miażdżący cios wstrząsnął górą lodową tak mocno, że zadrżał również „Elroy". Zachybotał kadłub, stalowe płyty zagrzechotały, nity potoczyły się po lodzie. Siła uderzenia rzuciła DaSilvę przez mostek, kogoś innego strąciła z pomostu komunikacyjnego nad siłownią i zrzuciła na ziemię dwadzieścia stóp niżej. Wstrząsnęła każdym włóknem statku, każdym wskaźnikiem, potłukła ocalałe jeszcze szkła na przyrządach w siłowni, zawirowała igłami kompasu. Potem nagle nastała przerażająca cisza. Silniki zamarły jeszcze przed uderzeniem. Nikt się nie odzywał. Przez chwilę nikt się nawet nie poruszał. Spoglądali w kierunku wyjścia z zatoczki, którego już tam nie było. Wypełniło je lodowe urwisko wsunięte w lukę jak korek w szyjkę butelki. Zatoka zmieniła się w lagunę, w jezioro bez odpływu. Tkwili w pułapce we wnętrzu gigantycznego transportera, wewnątrz góry lodowej niesionej przez Prąd Wschodniogrenlandzki z szybkością dwudziestu mil dziennie. Na szczęście góra-widmo nie zwaliła się przy uderzeniu. Beaumont pierwszy przerwał ciszę i wszyscy na mostku spojrzeli na niego zdziwieni, jakby po raz pierwszy w życiu słyszeli ludzki głos. — Teraz będziemy musieli płynąć z tą górą, Schmidt, nie mamy innego wyjścia. — Nie mamy innego wyjścia — zgodził się Schmidt ponuro. — I przez cały czas będziemy czekali, kiedy to spadnie nam na głowy. * * * — Ich silniki zamilkły! Kramer był zaniepokojony i zdezorientowany. Papanin opuścił mostek i podążył za Litwinem pod pokład, aby osobiście skontrolować sekcję hydrofonów. Marynarz, który obsługiwał urządzenie, w przepisowej kurtce i krótkich spodniach, spojrzał na wchodzącego Papanina. — Kramer powiedział mi, że już ich nie słyszymy — zaczął pułkownik. — 186 Czy ten instrument uległ awarii? — Nie. To oni zatrzymali silniki. Nie wyłapujemy żadnego echa. — Jak daleko? — Około jednej mili, może nawet bliżej... — W tej samej odległości znajdowali się dziesięć minut temu! — Papanin zerknął na Kramera. — Posłuchaj! Dziesięć minut temu znajdowali się w odległości jednej mili stąd. Ich silniki milczą zaledwie od kilku sekund. W dalszym ciągu są milę od nas. To niemożliwe! My dryfujemy na północ, a oni płyną na południe używając napędu. Musieli się do nas zbliżyć! — Tak jest — powiedział marynarz. — To niemożliwe, to fizycznie niemożliwe! — grzmiał Sybirak. — Zastanawiałem się nad tym... — zaczął marynarz. — Na pewno dużo to dało! — Papanin założył ręce przed sobą i patrzył na marynarza. — Byłoby to możliwe, gdyby dryfowali tak jak my. Wówczas zachowalibyśmy tę samą odległość. Ale oni nie dryfują! Przecież słyszałeś warkot tych zasranych silników! — Bardzo wyraźnie. Nie dalej niż przed minutą. — I jak to wytłumaczysz? — Papanin skinął w stronę zestawu hydrofonów. — Wyjaśnienie tego należy do twoich obowiązków! — Nie potrafię... Sybirak nie powiedział nic, stał z założonymi rękoma czując, jak narasta w nim irytacja. Kiedy odezwał się ponownie, mówił tak spokojnym tonem, że marynarz był przestraszony. — Nie przejmuj się tym. Po prostu dalej nadsłuchuj przez te swoje słuchawki. — Odwrócił się do Kramera. — Jeżeli już jesteśmy tak blisko, możemy to sprawdzić inaczej. Wyślij śmigłowiec. Niech nie wraca, dopóki nie znajdzie „Elroya". * * * „Elroy" w dalszym ciągu dryfował na południe, uwięziony wewnątrz gigantycznego transportera, w pułapce dwóch sczepionych ze sobą gór lodowych. Dryfował tak już wiele godzin, które nie miały żadnego znaczenia, ponieważ dla ludzi uwięzionych w lodzie nie istniał czas. Nie wiedzieli, czy przeżyją następną minutę. Zdarzyło się coś, co z początku wydawało się absolutnie nieprawdopodobne. Schmidt kazał sprawdzić każdy czasomierz na pokładzie statku, a kiedy już tego dokonano, nieprawdopodobieństwo okazało się faktem. Każdy zegarek, czy to ręczny, czy stojący, każdy miernik czasu zatrzymał się na skutek niewiarygodne- 187 go wstrząsu, który przeszedł przez okręt w chwili zderzenia gór. Rozpoczęły się intensywne poszukiwania jakiegokolwiek działającego czasomierza, lecz spełzły na niczym. Od tej pory czas określali jedynie w przybliżeniu, a okrętowy log13 podawał przedziwnie nieprecyzyjne dane. Około dziewiętnastej... Około dwudziestej drugiej. .. — brak danych o czasie szarpał ludziom nerwy. Bliska obecność góry- wid-ma denerwowała ich jeszcze bardziej. Świadomość, że w każdej chwili miliony ton lodu mogą się przechylić i spaść na nich, miażdżąc statek i wszystkich, którzy się na nim znajdują, doprowadzała wszystkich do szaleństwa. Nie mogli nic zrobić, nie ośmielali się nic robić. Wszystkie normalne prace zostały wstrzymane. Nie można było zająć się nawet odbijaniem i wyrzucaniem za burtę pozostałego lodu, ponieważ zachodziła obawa, że dźwięk uderzeń narzędzi może wystarczyć, by złamać kolosa. Nastrój na statku pogorszył się znacznie, gdy Beaumont i Langer wrócili z wypadu, podczas którego zbadali otaczający ich lód. — Wygląda na górę-widmo — powiedział Beaumont, motywując konieczność takiej wycieczki. — Ten wielki kawał lodu, który spadł ze szczytu, również potwierdzałby to podejrzenie. Sądzę, że lepiej będzie to sprawdzić, zanim wszyscy postradamy zmysły... Była to naprawdę góra-widmo. Największa, jaką Beaumont kiedykolwiek widział. Przeciwna strona wysokiego na dwieście stóp urwiska — ściana wychodząca na morze, sprawiała wrażenie tworu z baśni „Tysiąca i Jednej Nocy". Aby tam dotrzeć, musieli obejść wielką lodową ostrogę wystającą z zatoki i przebyć wąski przesmyk u podnóża urwiska. Kiedy wydostali się za róg, przed ich oczami rozciągnął się widok, który mógł przerazić każdego. Drugą stronę tego, co ze statku wyglądało jak jednolita lodowa ściana, dziurawiły niezliczone ogromne alkowy i jaskinie. Wielkie lodowe nawisy tkwiły niepewnie na zamarzniętych kolumnach wznoszących się pięćdziesiąt i sto stóp nad ich głowami, a poniżej miejsca, w którym się zatrzymali, wysoko nad poziomem morza, woda wydrążyła dziurę o średnicy przynajmniej trzystu stóp, jak gdyby wybił ją niewielki meteoryt. Tworzyła ona jeziorko czerni, a kiedy wytężyli słuch, do ich uszu dotarł delikatny plusk wody — szmer Prądu Wschodniogrenlandzkiego. Góra-widmo, długa na milę, była zupełnie podziurawiona — stanowiła niebezpieczną iluzję, jak gigantyczna drewniana kolumna zniszczona przez termity. Była niebezpieczna jak dynamit w ogniu. — Zupełnie nie mogę zrozumieć, dlaczego to się nie zawaliło, gdy uderzyło w naszą górę — wyszeptał Langer. — Takie twory mogą wytrzymać wiele, a potem nagle się zwalają — odparł Beaumont. — Widzieliśmy już dosyć. Wracajmy. 13Log — urządzenie do pomiaru prędkości statku względem wody, po której płynie, i do mierzenia przebytej przez niego drogi 188 — Wielkie nieba, popatrz tam, Keith... Mżawka odsunęła się od gigantycznej kolumny lodu, ukazując wysoką na dwieście stóp, lodową wieżę, której wierzchołek ginął z oczu nad ich głowami. Wieża miała przynajmniej sto stóp szerokości i była masywna, ale podziurawiona potężnymi oknami wyciętymi w jej ścianach. Oknami, czyli po prostu dziurami w lodzie. Było ich tak wiele, iż Beaumont nie mógł zrozumieć, jakim cudem wszystko to jeszcze trzymało się w pionie. Mżawka przesunęła się nieco wyżej i wówczas Beaumont zdumiał się jeszcze bardziej, widząc, że wieża podpierała wielką lodową płytę nachodząc na nią od tyłu, prawdopodobnie podpierała całe to cholerne urwisko. — To się tak długo nie utrzyma — powiedział. — Lepiej wracajmy. Zaledwie kilka osób na pokładzie statku zostało poinformowanych o tym, co odkryli. Jednak w ciągu godziny ponura wiadomość rozpełzła się po „Elroyu" jak stado węży. Napięcie wśród załogi wzrosło. Jeżeli komuś zdarzyło się uderzyć łokciem o grodź, wszyscy patrzyli na niego ze zgrozą. Ludzie stracili apetyt, nie mogli spać, nie mogli robić nic poza trwaniem w ciszy i spokoju, a bezczynność szarpała im nerwy. Dla marynarzy przyzwyczajonych do ciągłego ruchu statku przymusowa bezczynność była jeszcze jednym źródłem napięcia. Góry lodowe poruszały się przez cały czas, obracały powoli niesione prądem, ale nie można było tego wyczuć. Minie jeszcze trochę czasu, którego upływu nie mogli mierzyć — i wszyscy znajdą się na skraju szaleństwa. — Dlaczego interesują nas materiały wybuchowe? — zapytał Grayson, gdy siedzieli w kabinie Beaumonta. — Jeżeli kiedykolwiek się stąd wydostaniemy, możemy potrzebować czegoś w rodzaju broni. Nie mam pojęcia jak, kiedy ani gdzie możemy jej użyć, ale nie podzielam optymizmu Schmidta. Myślałem o czymś w rodzaju pływającej miny, rozmawiałem już na ten temat z DaSilvą. — A nie obawiał się... Schmidta? — zapytał Langer. — DaSilva jest nastawiony buntowniczo — odparł Beaumont. — W normalnych warunkach byłoby inaczej, ale cisza i bezruch wykańczają go powoli. Wykańczają nas wszystkich — dorzucił z ponurym uśmiechem. — „Elroy" już nawet nie zaskrzypi. — Jak ci się wydaje, mamy jakieś szansę stąd się wydostać? — spytał Grayson. — Jeżeli tak, to tylko wówczas, gdy góra-widmo znajdzie się na południe od nas. Wtedy prąd może ją odciągnąć. Istnieje niewielka szansa, że prąd ją odłamie i wtedy ona popłynie szybciej niż my. — Czy w dalszym ciągu jesteś przekonany, że słyszałeś śmigłowiec, kiedy byłeś na tej górze? — spytał Grayson. — Nie wyglądało na to, żeby Schmidt w to uwierzył. — To dlatego, że Horst go nie słyszał. A ja nie tylko go słyszałem, ale mam 189 wrażenie, że widziałem go przez chwilę, kiedy mżawka przesunęła się na kilka sekund. — Czyli Papanin już wie, gdzie jesteśmy? — Tego się obawiam. Czas pokaże, która by wtedy nie była godzina. Oczy wiście, jeżeli góra-widmo oddzieli się od nas. * * * Góra-widmo oddzieliła się w piątek, 25 lutego. „Około godziny 22.00..." informował log. Całe wydarzenie nie miało w sobie nic spektakularnego. Nie było wielkiego rozdzierania lodów ani morskiej powodzi. Rozległ się tylko jeden głośny, przerażający zgrzyt, który wstrzymał bicie serca każdego człowieka na pokładzie. DaSilva ze swojego posterunku w tyle mostka uważnie obserwował całe zajście. Potężna ostroga ześlizgnęła się do zatoki, a góra-widmo, w dalszym ciągu nie naruszona, nadal pionowa, zaczęła oddalać się od wejścia. Podłużny ostry kształt, jak potwór do połowy zanurzony w morzu, podążył za macierzystą górą popychany prądem. Kiedy Schmidt dotarł do mostka wraz z Beaumontem — był to widok, do którego wszyscy zaczęli się już przyzwyczajać — podobna do laguny z górującym nad nią urwiskiem wodna plama wewnątrz lodowego lewiatana uległa przemianie. Wejście znów było otwarte. Kolos, który jeszcze niedawno je zamykał malejąc w oczach, majaczył ledwie widoczny w gęstniejącej mżawce. Schmidt pozwolił sobie na niezwykły dla niego objaw emocji: głośno wypuścił powietrze z płuc. — W porządku. Wypływamy, jak tylko zdołam postawić ludzi na nogi. Bez względu na to, co nas czeka na zewnątrz. * * * Rozwój sytuacji w Iceberg Alley był — na tyle, na ile to możliwe — śledzony przez Leonida Breżniewa w Moskwie, obawiającego się ciągle wydarzeń, które mogłyby odwieść amerykańskiego prezydenta od złożenia w maju wizyty w radzieckiej stolicy. Potem wszystkie komunikaty od pułkownika Papanina urwały się. Zagłuszanie radiowe, które tak efektywnie odizolowało „Elroya", odcięło od świata także „Rewolucję". W piątek, 25 lutego 1972 roku, gdy amerykański lodołamacz w dalszym ciągu 190 dryfował zagarnięty przez gigantyczny transporter, Breżniew — bez wątpienia po konsultacji z marszałkiem Andriejem Greczko — zdecydował, iż konieczna jest akcja dywersyjna, odwracająca uwagę dziennikarzy dociekających, ile jest prawdy w plotkach głoszących, że coś niecodziennego dzieje się na obszarze Arktyki. Planowana akcja nie mogła zostać powiązana w światowej prasie z faktycznymi wydarzeniami. Owo zajście musiało mieć miejsce wystarczająco blisko Iceberg Alley, by można było za jego pomocą wyjaśnić krążące pogłoski, ale i na tyle daleko, by pozwoliło odciągnąć uwagę od wypadków rozgrywających się kilkaset mil na północ. „Times" ze środy, 1 marca, dostarczył pierwsze wiadomości uzyskane w Waszyngtonie 29 lutego. Według informacji rzecznika prasowego Marynarki Stanów Zjednoczonych radziecka łódź podwodna rzucona sztormem przed czterema dniami na Północny Atlantyk została dzisiaj przejęta przez radziecki holownik. Niebezpieczne morze uciszyło się, pozwalając holownikowi zapanować nad podwodnym okrętem, sześćset mil na północny wschód od Nowej Funlandii. Łódź podwodna o wyporności 3700 ton H2 klasy „hotel" dysponowała załogą składającą się z dziewięćdziesięciu osób. Po raz pierwszy została dostrzeżona w czasie lo-tu rozpoznawczego z amerykańskiej bazy w Keflaviku, w piątek... Na tym samym obszarze znalazły się także inne radzieckie statki: tankowiec „Liepaja" i rybacki trawler przemysłowy „Iwan Szigrin". Przyczyny katastrofy radzieckiego okrętu nie są znane. Mimo iż światowa prasa pełna była notatek o powrocie amerykańskiego prezydenta z jego ostatniej wizyty w Pekinie, informacje o katastrofie radzieckiej łodzi podwodnej pojawiły się w wielu gazetach. Urozmaicone były zdjęciami z powietrza ukazującymi łódź ciskaną falami wysokości pięćdziesięciu stóp, pędzonymi przez wiatr gnający z szybkością pięćdziesięciu pięciu węzłów. Akcja dywersyjna uwieńczona została sukcesem. Nie było ani jednej linijki na temat zaginionego „Elroya", który szlakiem morskim St. Lawrence'a powinien był wracać do macierzystego portu w Milwaukee. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy amerykański samolot z Keflaviku po raz pierwszy dostrzegł radziecką łódź podwodną, „Elroy" odłączył się od góry lodowej i wpłynął w przesłonięty mgłą wodny kanał. Piątek, 25 lutego, ostatnie godziny Potężna śruba za rufą „Elroya" obracała się bełtając wodę, odrzucając na bok niewielkie kry. Schmidt wydał rozkaz i lodołamacz ruszył wolno do tyłu, na chwilę znieruchomiał, a potem Schmidt nakazał zwiększyć moc. Śruba ruszyła raźniej, silniki zagrzmiały, jak gdyby miały zamiar przebić się przez pokład, i „Elroy" ruszył. Powoli zsunął się z pochylni, jak statek wodowany w odwrotnej pozycji, wszczynając piekielny hałas, gdy kil szorował po lodowym podłożu, krzesał iskry, zagłębiając się nieco bardziej w lód twardy jak stal. Śruba ciągnęła teraz mocniej, ponieważ większa część statku znajdowała się w wodzie, wlokła „Elroya" z powrotem na otwarte morze. Kiedy dzioby opadły do wody, rozległ się głośny plusk. Nikt z załogi na pokładzie ani na rufie nie śmiał się poruszyć, gdy okręt przepływał przez niewielką zatoczkę i wydostawał się wąskim przejściem. Beaumont zszedł z rufy i ruszył w kierunku dziobów. Moment wyjścia z objęć lewiatana wybrali bardzo starannie. Mżawka nad nimi zelżała nieco i ukazało się światło księżyca, kładąc refleksy na dryfujących krach oraz pokrytej lodem burcie. Jednak gdy Schmidt obrócił statek, nie dalej niż pół mili przed nimi mżawka ograniczyła widoczność niemal do zera. — Nie podoba mi się to — powiedział Grayson dołączając do Beaumonta na pokładzie dziobowym. — Moim zdaniem powinniśmy zostać na razie w zatoce. DaSilva też tak uważa. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego, do diabła, musieliśmy się stamtąd wyrywać jak płonący liniowiec? Porównanie było trafne. Zgodnie ze specyficznym rozkazem Schmidta „Elroy" został rzęsiście oświetlony. Każdy reflektor, który można było zapalić, został włączony, szperacze cięły nocne niebo za prawą i lewą burtą oraz przed dziobami. — Będziemy na otwartym morzu — powtórzył Schmidt po raz setny. — Jeżeli popłynę przez Iceberg Alley z zapalonymi światłami i wyjącą syreną, nie będzie pretekstu do kolizji. — Sądzi pan, że będą potrzebowali pretekstu? Na naszym pokładzie znajduje się przecież Gorow i „mapy Katarzyny" — powiedział Beaumont. — Podczas gdy brniemy przez mżawkę jak ślepcy i nie możemy nawet nadać wiadomości o tym, co może się zdarzyć? Tracił czas i wiedział o tym. Z drugiej strony, Schmidt miał trochę racji. Gdy- 192 by próbowali prześlizgnąć się w ciszy i ciemności, Papanin mógłby potem twierdzić, że do kolizji doszło z winy Amerykanów: bo jak można było zobaczyć lub usłyszeć ich we mgle? Beaumont podniósł noktowizor i obserwował wodę. — Widać coś? — spytał niespokojnie Langer. — Tylko ocean. I mżawka. I mgła. — Widać coś? Tym razem nie Langer zadał pytanie. DaSilva cicho zszedł z mostka i stanął przy lewym boku Beaumonta. — Z pana oczami — dorzucił — powinien pan być na szczycie, tam gdzie przedtem. Beaumont obejrzał się, popatrzył na osiemdziesiąt stóp masztu. Na samej górze przyczepiony do salingu tkwił marynarz z zestawem telefonicznym przymocowanym pod kapturem. Był to jeden z obserwatorów, którzy mieli za zadanie ostrzec Schmidta na wypadek, gdyby na drodze „Elroya" pojawiły się jakiekolwiek przeszkody. — Nie, dzięki — odparł. — Mam dość. A poza tym, nie widać nic ciekawego. Na razie. — Pływak Carleya14 jest przy rufie, na prawej burcie — mruknął DaSilva. — Tuż przy kabinie z materiałami wybuchowymi. Langer ma klucz. Borzoli pomoże nam spuścić szalupę, jeśli będzie trzeba. Teraz ma wachtę niedaleko pływaka. Może byście mi powiedzieli, co macie zamiar zrobić, jeżeli coś się wydarzy? — Będę próbował ich wystraszyć — odparł niejasno Beaumont. — W porządku, niech Langer trzyma ten klucz przy sobie — DaSilva przerwał, obejrzał się na mostek. — Może tak będzie lepiej. Zakładając, że Schmidt nic o tym nie wie. Mógłbym skończyć na posadzie urzędnika w jakimś biurze portowym. — Lepsze to niż rola szkieletu pływającego po Iceberg Alley — odparł brutalnie Beaumont. * * * — Wypływa — powiedział Papanin. — Ta druga góra lodowa, którą widzieliśmy na zdjęciu, musiała się oddzielić. Na mostku „Rewolucji" Sybirak pochylił się nad kapturem radaru, zielonkawa łuna oblała gładko ogoloną twarz, krótko przycięte włosy oraz szerokie dłonie przeobrażając go w zielonego kosmitę. — Jak długo? — zapytał nerwowo Kramer. 14Pływak Carleya — rodzaj lekkiej szalupy, mogącej w razie potrzeby pełnić role dodatkowej łodzi ratunkowej 193 Papanin rzucił znad kaptura szybkie spojrzenie przez cały mostek, gdzie Tu- czewski odwrócony do niego plecami stał z rękoma ciasno splecionymi z tyłu. — Niech pan uruchomi silniki — zawołał. — Możemy już śledzić ich na radarze. — Odpowiadając na pytanie Kramera przysunął twarz ponownie do gumowego kaptura. — Do północy, jak sądzę. Do północy powinno być po wszystkim. * * * „Elroy" płynął przez Iceberg Alley na południe, silniki pracowały połową mocy, dzioby sunęły po wodzie gładkiej jak oliwa, światła błyszczały w czerni nocy. Był jeszcze jeden czynnik pomocny w określaniu jego położenia: potężna syrena okrętowa, która odzywała się co chwila. Jej głęboki żałobny głos niósł się po oceanie. Gdzieś we mgle musiały znajdować się lodowe ściany, od których odbijał się dźwięk. Na dziobach tkwiło czterech mężczyzn przemarzniętych i zdrętwiałych od przenikliwego chłodu. Beaumont, Grayson i Langer w towarzystwie obserwatora wystawionego tam przez Schmidta stali, energicznie przytupując. Beaumont był najmniej spośród nich ruchliwy, ponieważ bezustannie obserwował przez noktowizor morze. Za nimi zaszeleściły czyjeś kroki. — Kawa dla was, chłopaki... DaSilva i Borzoli nalali w kubki parujący płyn z termosów, lecz zanim zdążyli go przełknąć, był już prawie zimny. Pełniący obowiązki oficera pokładowego wysłał Borzoliego z powrotem na posterunek przy pływaku Carleya, odesłał obserwatora z poleceniem sprawdzenia czegoś kompletnie nieważnego w okolicach lewej burty i wówczas dopiero zaczął mówić. — Schmidt uważa, że podjął właściwą decyzje. — Cieszy mnie, że jest na tym statku ktoś szczęśliwy — skomentował Beaumont. — Jak dotąd wszystko wydaje się być w porządku. Beaumont nic nie odparł, skończył kawę i ponownie podniósł szkła do oczu. Ramiona bolały go już od trzymania przyrządu, oczy zachodziły mgłą od zimna i napięcia, ciągłego wpatrywania się w dal. Płynęli wąskim kanałem spokojnego, rozświetlonego księżycem morza. Z lewej strony zbliżała się potężna góra lodowa. Nieprzyjemnie wyglądające monstrum ze spłaszczonym szczytem. Za prawą burtą leżał wielki wał mgły, gęstej bladej zasłony wznoszącej się co najmniej na wysokość dwustu stóp nad oceanem, rozciągającej się na całą długość kanału. O ile można to było ocenić. — Tam nic nie ma — zauważył DaSilva, gdy Beaumont skierował szkła na 194 silny wał mżawki. — Tylko mgła i mżawka. — Czy zagłuszanie radiowe jest tak samo silne? — zapytał Beaumont. — Silniejsze. Gorzej być nie mogło. — To znaczy, że jesteśmy bardzo blisko jego źródła. „Elroy" zbliżał się do szyjki butelki uformowanej przez monstrualną górę lodową po lewej i mglisty wał za prawą burtą, poprawiając kurs o kilka stopni, by przejść przez środek. Gdy Grayson poruszał zdrętwiałymi nogami, lód trzeszczał pod jego stopami. Langer uderzał rękoma o ciało, próbując pobudzić krążenie krwi. Trzasnęły drzwi zamykające się za DaSilvą wracającym na mostek. Zostali sami, jedynie w towarzystwie marynarza na wachcie. Langer popatrzył na Beaumonta, który oparł łokcie na burcie i lustrował teren przez noktowizor obracając się powoli w prawo. Anglika intrygowała połać nieprzeniknionej zamglonej mżawki, która dryfowała nie dalej niż ćwierć mili od nich. Połać, która zamknie ich między sobą a lodową górą, gdy znajdą się w wąskim przesmyku. — Co to jest? Tam, na południe, za prawą burtą? — wykrzyknął Grayson. Beaumont patrzył już w tamtą stronę, obserwował potężną masę, która wypłynęła z mgły jak ruchome urwisko. To była znajoma góra-widmo mamiąca ich fałszywym wyglądem kamiennie stabilnego lodu. Znajdowali się teraz w szyjce butelki, a z lewej strony podchodziło do nich spłaszczone na szczycie monstrum. Beaumont rzucił jeszcze jedno spojrzenie na kurtynę mżawki i zesztywniał. Ujrzał dzioby „Rewolucji" pędzące na nich z bojową furią. * * * — Statek amerykański płynie na południe. Po kursie kolizyjnym w stosunku do nas... — Lepiej niech pan będzie gotów — rozkazał Tuczewskiemu Papanin. Lepka mżawka pokrywała „Rewolucję" dryfując tuż za oknami mostka. Tu- czewski pochylił się nad ekranem radaru śledząc punkcik oznaczający „Elroya". Zadanie wymagało całkowitej koncentracji. Musiał wyprowadzić wielki statek zza zasłony mżawki we właściwym momencie — w przeciwnym razie poniesie klęskę. — Utrzymać dotychczasowy kurs — rozkazał sternikowi. „Rewolucja" pełzła po kursie kolizyjnym najwolniej, jak mogła, warkot jej silników tłumiła mgła. Tuczewski obserwował radar, jego twarz błyszczała od potu, kropelki spływały po brodzie. Obliczenia musiały uwzględniać prędkość „Elroya", ich własną prędkość i odległość, jaka będzie ich dzieliła, gdy znajdą się wzajemnie w zasięgu wzroku. Za plecami czuł natrętną obecność Sybiraka. 195 — Chcę, żeby pan uderzył w śródokręcie... Z kaptura dobiegało ciągłe popiskiwanie znaczące aktualną pozycję „Elroya" zbliżającego się do szyjki butelki utworzonej przez wał mżawki i górę lodową. Tu-czewski słyszał niezmordowane kroki Papanina. — Czy nie płyniemy zbyt wolno? — denerwował się Sybirak. — Chce pan, żeby zobaczyli nas zbyt wcześnie? Na pokładzie „Rewolucji" nie świeciło się ani jedno światło, statek pogrążony był w kompletnych ciemnościach, ale oczy Papanina przyzwyczaiły się do mroku. Mógł odróżnić ramy okien i słaby odblask za nimi. Równie dobrze mogliby znajdować się w otulonym mgłą porcie — tak gładkie było morze, tak spokojne i łagodne ruchy statku popychanego przez silniki pracujące na najniższych obrotach. — Utrzymać szybkość — dyktował monotonnie Tuczewski. — Jak długo jeszcze? — zapytał Sybirak. — Tak długo, jak to będzie konieczne. Papanin palił w milczeniu, jego nerwy napięte były do ostatnich granic. Musieli zniszczyć amerykański okręt za pierwszym razem. Jedno niweczące uderzenie, stal miażdży stal, dzioby „Rewolucji" wdzierają się w prawą burtę „Elroya", przecinają ją na pół. Wyobrażał sobie ten widok: radziecki statek taranuje amerykański i zatapia go. Poszarpana rufa po lewej, odrąbane dzioby po prawej stronie. Która część, zastanawiał się, pierwsza pójdzie na dno? — Papanin! Niech pan przejdzie na tył mostka! Niech pan się trzyma poręczy! Sybirak przeszedł na tył i chwycił się poręczy, a sternik —jeden z jego ludzi — mocniej zacisnął dłonie na kole sterowym. Papanin wpatrywał się w matową zasłonę przed mostkiem. Kiedy się przerzedzi, będzie to znak, że wypływają z mgły, że za chwilę zobaczą „Elroya" przed swoimi dziobami. Dlaczego Tuczewski nie przyspiesza? Kapitan odszedł od radaru, ścisnął mocno rączkę telegrafu i przesunął ją w dół, na „pół mocy"; potem wrócił do monitora. — Trzymać kurs! Przez okno wpadł słaby błysk światła. Mżawka schodziła im z drogi i warkot silników stał się znacznie głośniejszy. Na mostku było bardzo ciepło. Papanin szybko przesunął dłonią po czole, ścierając strużki potu ściekające mu na oczy. Żałobny ton syreny „Elroya" brzmiał już bardzo głośno, prosto przed nimi. Tuczewski modląc się śledził promień radaru i wtedy wyszli z mżawki. Światło księżyca zalało mostek. Światła „Elroya" tworzyły jasną łunę. Prosto przed nimi. Fale dziobowe „Rewolucji" coraz szybciej rozchodziły się na prawo i lewo. Kadłub lodołamacza był coraz bliżej. Tuczewski zacisnął obie dłonie na obudowie radaru i zerknął przez okno. Nigdy przedtem nie koncentrował uwagi na monitorze aż tak intensywnie. Wszystko wskazywało na to, że jego obliczenia były właściwe. Ale czy na pewno? Płyńcie szybciej! Modlił się, by kapitan „Elroya" zdążył zareagować na czas, próbował przekazać kategoryczny rozkaz prosto 196 do mózgu Amerykanina. Płyńcie szybciej! Zejdźcie z drogi! Dałem wam szansę, ostrzegłem was. Proszę, proszę, proszę! „Elroy" płynął teraz szybciej. Rozkaz został wydany natychmiast, gdy tylko „Rewolucja" wynurzyła się spod osłony mżawki. Mimo wyczerpania, Schmidt zareagował bez zwłoki, podejmując decyzję, o którą modlił się Tuczewski. Rosjanin prowadził statek po kursie celując prosto w swoją ofiarę — w każdym razie tak to wyglądało z punktu widzenia Papanina, który z tyłu mostka nie widział zbyt dobrze. „Rewolucja" pomknęła naprzód, korpus amerykańskiego statku minął ją pod kątem prostym. Jego maszt górował nad mostkiem radzieckiego okrętu. Tuczewski podbiegł do okna, wyjrzał za prawą burtę. Zobaczył śrubę „Elroya" tnącą czarną wodę i dzioby własnego statku podskakujące na falach. — Spudłowałeś! — Papanin stracił panowanie. — Teraz ja tu dowodzę! Gnany ślepą furią kilkoma wielkimi krokami dopadł Tuczewskiego klnąc nieprzytomnie. Kapitan, niższy o głowę, odepchnął go z całej siły, aż Sybirak zatoczył się na ścianę. — Ty głupi bydlaku! — krzyknął Tuczewski. — Uderzymy w górę! Papanin spojrzał przerażony. Monstrualna góra lodowa ze spłaszczonym szczytem wypełniała całe okno. * * * Gdy dzioby „Rewolucji" zbliżyły się do „Elroya", Beaumont był na rufie. Katastrofa wydawała się nieunikniona. Kiedy dosięgła ich fala dziobowa 16.000- tonowego radzieckiego statku, gdy potężne dzioby pędziły na nich, „Elroy" wystawiał na okrutny atak swoje śródokręcie. Do ostatniej chwili Beaumont był przekonany, że dzioby zmiażdżą śrubę niszcząc siłę napędową. Zaraz potem radziecki statek przepłynął obok rufy chybiając celu o kilka jardów. Teraz pędził w kierunku monstrualnej góry lodowej. — Zderzy się z tą górą — powiedział Grayson. — Na Boga, mam nadzieję, że tak... Beaumont stał na rufie i widział szaleńcze wysiłki załogi, by obrócić „Rewolucję" na czas; widział wielki kilwater wskazujący nowy kurs statku, widział, że wysiłki przyniosły sukces. Wydał Graysonowi, Langerowi i Borzoliemu bardzo krótkie instrukcje i poszedł prosto na mostek. Jego twarz wyrażała desperację, kroki dudniły stanowczo po pokładzie. Kiedy dotarł na miejsce, Schmidt odwrócił się od tylnego okna, przez które właśnie wyglądał. — Miał pan rację, Beaumont — powiedział zwięźle — próbowali nas zatopić. — Będą próbowali ponownie. Nie może pan ich wyprzedzić? 197 — Wyprzedzić? Przy naszej maksymalnej prędkości szesnastu węzłów? — Więc, jeśli to możliwe, muszą zostać zatrzymani. Dla dobra pańskiej załogi, dla dobra każdego człowieka znajdującego się na tym pokładzie... — DaSilva już się z panem porozumiał w kwestii materiałów wybuchowych. Beaumont wpatrywał się w Schmidta, który westchnął i pokiwał głową. — Sądzi pan, że nie wiem, co się dzieje na pokładzie mojego własnego statku, Mr Beaumont? — Musimy ich zatrzymać — powtórzył Beaumont. — To jest coś, co prawdopodobnie zapomnę uwzględnić w logu okrętowym. — Kapitan popatrzył na Beaumonta przez całą szerokość mostka i powiedział dwa słowa: — Zatrzymajcie ich. * * * Pływak Carleya, mogący w razie konieczności służyć jako dodatkowa szalupa ratunkowa, był załadowany stoma funtami gelinitu przygotowanego do zdetonowania. Zapalniki czasowe nastawione na dziesięć minut nie zostały jeszcze uaktywnione. Pływak był teraz potężną miną. Schmidt musiał znacznie zmniejszyć szybkość, gdy tuż przy rufie spuszczali przez burtę szalupę, a była to denerwująca decyzja, ponieważ „Rewolucja", choć ciągle jeszcze odległa, szybko ich doganiała. Widok z dzioba był niewiele bardziej zachęcający. Ciężka, gęsta mżawka unosiła się za prawą burtą, rozmazując kształty lodowej góry-widma płynącej pół mili przed nimi. Po lewej zbliżał się cały szereg brył lodowych, zwężając otwarty korytarz, a na wprost dziobu dwie masywne góry tkwiły niczym wartownicy strzegący bramy. To, przez co Schmidt musiał przeprowadzić swój statek, rzeczywiście było aleją gór lodowych. — Kiedy nas dogoni? — spytał Beaumont. — Sądzę, że za jakieś dziesięć minut. Ale to tylko przypuszczenie — odparł DaSilva. — A mnie się wydaje, że najwyżej za pięć — stwierdził Grayson ponuro. Zmarszczył brwi i popatrzył za burtę. — Schmidt zmienia kurs. Przysuwa się do łańcucha gór lodowych. — Prosiłem go o to — mruknął Beaumont. — Będzie większa odległość między „Elroyem" a naszą górą-widmo. — Myślisz, że „Rewolucja" spróbuje prześlizgnąć się z tamtej strony? Musieliby być szaleni... — Zatem i ja jestem szalony. Lepiej chodźmy już do szalupy. DaSilva podszedł z nimi do Borzolego i jednego z marynarzy czekających 198 obok wiszącej szalupy. — Nadal nie wiem, co zamierzacie zrobić. Domyślam się, że chcecie umieścić ten ładunek pod dziobami „Rewolucji"? — To niemożliwe. Płynie zbyt szybko. Teraz opuśćcie nas i, na świętego Piotra, ostrożnie z tym pływakiem! Rzeczywiście, ich zadanie wymagało wielkiej ostrożności. Szalupa ratunkowa z Langerem, Graysonem i Beaumontem na pokładzie musiała być opuszczona za burtę płynącego statku i utrzymana przy jego boku aż do chwili, gdy dołączy do niej pływak. Jedno tylko działało na ich korzyść: spokojne morze. Szalupa z głośnym pluskiem uderzyła w powierzchnię wody. Spojrzeli ku górze i złapali za kable. Pływak sunął już na dół. Przed chwilą, jeszcze na pokładzie, Langer powiedział DaSiMe: — Z technicznego punktu widzenia nic nie powinno się wydarzyć, jeżeli pływak uderzy o burtę statku. — Zamilkł na chwilę i uśmiechnął się niewesoło. — A niebo pełne jest grających na harfach ekspertów od materiałów wybuchowych, którzy zostali rozerwani na strzępy, bo wierzyli w takie bzdury. Mina, wysoko nad ich głowami zawieszona na linach trzymanych przez marynarzy, spływała nieprawdopodobnie wolno. Langer obserwował jej wędrówkę z ręką zaciśniętą na kablu kołowrotu. Trzeba ściągnąć pływak na dół, upewnić się, że ładunki wybuchowe umieszczone są tak, jak trzeba, że nic się po drodze nie stanie. Nagle komuś lina wyślizgnęła się z rąk. Ciężki ładunek przechylił się pod ostrym kątem. Langer wstrzymał oddech przerażony i wściekły. — Odwalą za Papanina całą robotę — mruknął pod nosem. Pochylona tratwa zakołysała się i z ciężkim łoskotem wyrżnęła w ścianę statku wystarczająco mocno, by zrzucić swój ładunek. Beaumont patrzył w stronę rufy hamując zniecierpliwienie. Mniej więcej teraz „Rewolucja" zmienia kurs i za chwilę zacznie się szybko zbliżać do wejścia do kanału, który zawiedzie ją prosto za prawą burtę „Elroya". Na Chrystusa, szybciej tam! Jego modlitwa została wysłuchana — denerwująco dosłownie. Tratwa pomknęła w zastraszającym tempie prosto na ich głowy. Silne szarpnięcie zatrzymało ją, ciągle przechyloną pod niebezpiecznym kątem, zaledwie trzy stopy nad nimi, potem już znacznie delikatniej opuszczono ją na powierzchnię wody. Langer uruchomił mechanizmy zegarowe — jedyne nie uszkodzone, jakie ostały się na pokładzie statku, być może dlatego, że nie pracowały w chwili zderzenia gór. Linami powiązali pływak z szalupą. Beaumont uruchomił silnik, przejął ster, krzyknął do DaSilvy, żeby zwolnił kable i wreszcie ruszyli oddalając się od „Elroya" najszybciej jak mogli, ciągnąc za sobą wyładowaną tratwę. — Chyba się spóźnimy — krzyknął Langer oglądając się za radzieckim statkiem. 199 Beaumont otworzył szeroko przepustnice i szalupa z rykiem pomknęła przez spokojne morze najkrótszą drogą w kierunku góry-widma, pod kątem prostym do „Elroya", na spotkanie „Rewolucji". Mżawka ponownie się podzieliła, cofnęła, eksponując wysoką ścianę lodu, ku której zmierzali. Góra była wielka niczym kontynent, a z bliska, kiedy płynęli u podnóża urwistej ściany, wydawała się jeszcze większa. Dotarli do fragmentu, którego nie mogli dostrzec wcześniej i wówczas Beaumont zauważył, iż był on wydrążony, u samej podstawy ukształtowany w łukowato sklepione jaskinie, których odległe końce znikały we wnętrzu urwiska. Dopiero teraz zrozumiał, w jaki sposób ocean wyrzeźbił jezioro, w które wpłynął „Elroy" po przeciwnej stronie lodowej góry. Musiały istnieć pod lodem kanały wiodące do jeziora, kanały, które brały początek w łukowatych jaskiniach. Podjął decyzję niemal bez namysłu. — Podpływamy bliżej. Zostawimy tratwę na krawędzi półki — krzyknął. — Nie uda nam się wrócić na „Elroya"! — W okrzyku Graysona przebijała trwoga. — Nie damy rady! — Spróbujemy. Chcę zostawić tratwę w jednym z tych kanałów. Sądzę, że wybuchnie na drugim końcu góry. Plan Beaumonta był logiczny, choć nieco skomplikowany. Pusta góra trwała na krawędzi upadku, powinna była się zwalić już wówczas, gdy uderzyła w wejście do zatoki, w której tkwił uwięziony „Elroy"; tym bardziej powinna była się rozsypać, gdy uwolniła się od drugiej góry. Jednak wciąż trwała nie tknięta, a każda godzina dryfowania przybliżała moment jej zagłady. Możliwe, że eksplozja większej ilości materiałów wybuchowych spowodowałaby katastrofę. Ale równie dobrze mogłaby jedynie zdmuchąć z góry kilka funtów lodu. Odnotowano już przypadki, gdy głos Eskimosa płynącego kajakiem rozbijał jedno z tych monstrów na kawałki i zwalał je do oceanu jak górską lawinę. Beaumont chciał doprowadzić do tego, by pusta góra zwaliła się przed dziobami „Rewolucji", by zasypała morski korytarz wielkimi blokami lodu i zamknęła drogę radzieckiemu statkowi. Tak, to był jednak skomplikowany plan. * * * — Doganiamy ich! We właściwym momencie ja sam przejmę ster — warknął Papanin. Wyglądał przez szybę wirującą obserwując odległą sylwetkę „Elroya" sunącego przez mgłę. — Ty zajmiesz się telegrafem i kontrolą szybkości — rozkazał Kramerowi. 200 — Nie mamy miejsca na manewry — oponował Tuczewski. W przeciwieństwie do Sybiraka niespokojnie przenosił wzrok z lewej burty na prawą i z powrotem. Był pod wrażeniem rozmiarów kolosalnej góry lodowej zbliżającej się do nich z prawej, ale patrząc na jednolitą ścianę, nie podejrzewał, że w rzeczywistości jest bardzo krucha. — Z amerykańskiego statku spuszczono szalupę — powiedział nagle. — Płynie przed nami. — Niech się pan tym nie przejmuje! Zwiększyć szybkość... — To niebezpieczne. Płyniemy zbyt blisko tej góry. — Cała naprzód! — krzyknął Papanin do Kramera. — Cała naprzód... * * * Urwisko wznosiło się pionowo nad ich głowami, szalupa skierowana dziobem na stromą ścianę kluczyła między lodowymi płytami coraz bliżej imponujących półek, gdzie ocean podmył podnóże góry-widma. Dwadzieścia jardów na południe wielka jaskinia prowadziła do wnętrza lodu, wartki prąd przepływał przez górę. Beaumont dostrzegł drogę rozświetlonej księżycem wody i rozkazał: — Uwolnić pływak! Grayson czekał gotowy z nożem w ręku. Ciął linę trzymając ją w jednej ręce, ale zajęło mu to więcej czasu, niż przewidywał, nie mógł pokonać twardych włókien. Za jego plecami Beaumont i Langer z trudnością powstrzymywali zniecierpliwienie. Beaumont obliczył, że do wybuchu pozostało około pięciu minut. Jednak bez zegarka nie mógł być tego pewien. Grayson z dzikim uporem walczył z postrzępioną liną. Kilka ostatnich włókien ciągle opierało się jego wysiłkom. Langer przykucnął i zaczął szukać pod parką swojego noża. Beaumont patrzył na to wszystko bezradnie, nie mogąc porzucić steru. Łukowate przejście było coraz bliżej. Langer znalazł swój nóż, uniósł go i ciął przez linę przytrzymywaną przez Graysona. Włókna puściły. Pływak oddzielił się od szalupy. Beaumont otworzył przepustnice i łódź odskoczyła od góry-widma. Gdy ruszyli kanałem po przekątnej spiesząc za „Elroyem", ledwie już widocznym, warkot silników „Rewolucji" dobiegł do nich z bardzo bliska. Grayson, przywarłszy do okrężnicy obserwował, jak pływak Carleya, chybo-cząc się na wodzie, niesiony prądem wpłynął w łukowate przejście i zniknął pod lodową górą. Jeszcze w ostatniej chwili tratwa zaczepiła o lód i przechyliła się niebezpiecznie, ale zaraz prąd porwał ją ze sobą do wnętrza i zabrał przez tunel do jeziora na drugim końcu. — Weszła! — krzyknął Grayson. Szalupa pędziła przez zarzucony krami korytarz, Beaumont całą uwagę skupił 201 na sterowaniu, mijał o cal wielkie bryły lodu. Coraz więcej i więcej lodu tarasowało im drogę, małe kry połyskujące w świetle księżyca i większe dryfujące razem z kawalkadą lodowych gór po lewej. Duża szybkość w takich warunkach była wyjątkowo niebezpieczna, ale nie mieli innego wyjścia, jeśli chcieli żyć. Gó-ra- widmo nadal tkwiła po ich prawej stronie daleko na południe; wydawała się wieczna i niezwyciężona. Beaumont walczył z kołem sterowym, silnik wył na najwyższych obrotach. Pojedyncze światło na odległej rufie „Elroya", jedyne światło zapalone na pokładzie lodołamacza od czasu, gdy Schmidt rozkazał wygasić wszystkie pozostałe, prowadziło szalupę z powrotem do statku. Szarawa smuga kilwatera ukazała się po lewej, ostre powietrze cięło ich po twarzach, szalupa pędziła w dzikich zygzakach, omijając kolejne kry. „Rewolucja" zbliżała się coraz bardziej, płynęła teraz wzdłuż pustej góry — nikt nie docenił jej szybkości. — Ta brama się zamyka — krzyknął Langer prosto w ucho Beaumonta. Daleko przed nimi, przed sylwetką „Elroya", krajobraz ulegał przemianie. Wszystko wskazywało na to, że Schmidt się spóźni. Dwie wielkie góry lodowe tworzące obramowanie wyjścia z kanału zbliżały się do siebie. W chwili gdy Schmidt do nich dotrze, nie będzie już drogi na zewnątrz. Tak jak powiedział Langer, brama się zamykała. Beaumont skręcił ostro omijając szeroką płytę lodową wystarczająco dużą, by zmiażdżyć okrężnicę, gdyby w nią uderzyła, i zaraz musiał skręcić w przeciwnym kierunku unikając następnej. Było tylko kwestią czasu, kiedy zawadzą o którąś z nich. Jednak musieli próbować; światełko na rufie „Elroya" wydawało się nieco większe, było chyba troszeczkę bliżej. Kiedy Beaumont ponownie spojrzał za prawą burtę, nie mógł uwierzyć własnym oczom: właśnie przepływali obok krańca góry- widma, dopiero ją wyprzedzali. * * * — Większa moc! — Papanin bezustannie pykał fajkę. — Wyminąć ją! Tuczewski nie mówił nic. Nie był już kapitanem własnego statku. Za oknem po prawej burcie królowała potężna góra lodowa, wznosiła się bardzo wysoko. Właśnie wtedy Tuczewski zauważył łukowate otwory nad linią wody. 202 * * * Pod lodowym urwiskiem pływak Carleya opuścił tunel, dotarł do ciemnego jeziora i dryfował przy krawędzi obijając się o lód, pokryty szronem, który narósł na nim w czasie podróży przez tunel. Napotkał występ i zatrzymał się w miejscu. Nad nim wznosiła się w niebo lodowa wieża utrzymująca całą tę kolosalną konstrukcję. * * * Beaumont, wyczerpany do kresu sił ominął krę, tyle że kra nie ominęła szalupy. Dziób uderzył w podwodną, szerszą część lodu, wyskoczył w powietrze i cała łódź wzniosła się w ślad za nim. Beaumontowi serce zamarło z trwogi. Teraz śruba zahaczy o lód, wykrzywi się, może nawet oderwie od wału. Szalupa leciała po łuku, lodowa ostroga pękła pod uderzeniem dzioba, weszła głębiej pod wodę i śruba przesunęła się nad nią nie tknięta, na powrót zanurzyła się w morzu. W tej samej chwili pływająca mina eksplodowała pod lodowym urwiskiem. Biała wieża podtrzymująca cały ciężar zaczęła się przechylać. Gładki filar osuwał się powoli krusząc piętro za piętrem, zrzucając wielkie masy lodu do ciemnego jeziora, potem przekrzywił się i złamał. A wówczas ogromny ciężar oparty na nim ześlizgnął się na dół, spadł z wysokości trzystu stóp, rozpryskując się o brzeg morskiego jeziora w tysiące kawałków, wysyłając poza krawędzie góry lodową lawinę. Wieża zniknęła. Zniknął też zakrzepły nawis, przestały istnieć wszelkie podpory, które utrzymywały lodowe urwisko. Przed oczami patrzących rozpoczął się najbardziej przerażający spektakl, jaki może przedstawić natura. Urwisko zapadało się do środka — w stronę przeciwną do „Rewolucji". Widok z mostka radzieckiego statku oszołomił patrzących. Całe ogromne urwisko, które przed chwilą wznosiło się stromo nad ich głowami, załamywało się i rozpadało. Papanin ledwo wierzył swoim oczom, spostrzegł równie osłupiały wyraz twarzy kapitana. — To góra-widmo... — Ciągły grzmot lawiny niósł się w nieskończoność. Tuczewski pierwszy wziął się w garść, włączył system nagłaśniający, który miał rozesłać jego wiadomość po całym statku. — Nie ma powodu do obaw... nie ma powodu do obaw... Mylił się. Beaumont, który znał Iceberg Alley jak nikt inny, mógłby mu powiedzieć, jak bardzo się mylił. Straszliwy spektakl, którego świadkiem był Rosjanin, stanowił zaledwie preludium do tego, co miało się wydarzyć. 203 — To cholerstwo przewraca się w złą stronę! — krzyknął Grayson. — Przewraca się do tyłu... — Trzymaj się! — ryknął Beaumont. Woda wirowała teraz i podrygiwała rytmem fal, które wzbudziła lodowa góra. Jednak nie to martwiło Beaumonta. Najbardziej niepokoiła go fala pływowa. Zaprzątała jego myśli, gdy desperacko usiłował wykrzesać większą moc z wyjącego silnika. Fala pływowa, która nadejdzie zza ich pleców jak huragan, kiedy już stanie się najgorsze. Jeżeli nie dotrą do statku na czas, zginą. „Rewolucja" była wciąż na kursie, płynęła wzdłuż zniszczonej góry lodowej, gdy gigant stracił równowagę. Urwisko wznoszące się na jednym końcu góry lodowej zniknęło, rozsypało się po falach, tak że ogromna, pozostała po katastrofie platforma, co najmniej na milę długa, w żółwim tempie poczęła się odwracać. Klif jeszcze przed chwilą wznoszący się nad powierzchnią, był ogromny, ale był niczym w porównaniu ze ścianą kryjącą się pod wodą. To drugie, podmorskie urwisko, wydobywało się teraz na powierzchnię morza niby pradawny ląd w czasach, gdy kształtowała się Ziemia, zrzucało z siebie w wodospadach potężnych jak Niagara obfite kaskady wody. Morze, czując jak jego najskrytsze warstwy wydobywają się z głębi, zaczęło wrzeć. Powstawało drugie, ogromne wyniesienie, górujące wysoko nad mostkiem „Rewolucji", gdzie Papanin i Tuczewski zastygli w przerażeniu. Morska Niagara runęła na statek. Kawały lodu większe niż domy miażdżyły kadłub, odrywały burty, zostawiały za sobą postrzępioną blachę jak świeże zębodoły. Góra ciągle obracała się — dziesiątki milionów ton lodu w ruchu wznosiły się do pionu, gdy góra kończyła obrót o sto osiemdziesiąt stopni. — Boże! Jakby ziemia podnosiła się z dna morza! Grayson był oszołomiony widokiem rozpościerającym się przed jego oczami. Szalupa pędziła doganiając „Elroya", Beaumont rzucił spojrzenie do tyłu, zerknął tylko raz, następnie skoncentrował całą uwagę na pogoni za statkiem. Fala pływowa nadejdzie lada chwila. Muszą zdążyć na czas. Za ich plecami góra-widmo zakończyła obrót. Góra lodowa obróciła się, pochyliła nad „Rewolucją", potem miliony ton lodu spadły, ruszyły w dół jak lawina w Alpach. Na mostku radzieckiego statku widać było jej kształt jak ogromny ruchomy cień. Papanin ciągle jeszcze stał bez ruchu, gdy cień uderzył ścianą jednolitego lodu i zrzucił swój ciężar na kopułę radaru. Kopuła została spłaszczona i zniknęła, mostek zrównał się z pokładem, pokład zakryła słona woda. Dzioby poszły pionowo w dół, a rufa wzniosła się pod ostrym kątem, jak gdyby cały statek został przyczepiony do niewidocznego punktu obrotowego. Rufa wspinała się aż do chwili, gdy znieruchomiała pionowo, ze śrubami wciąż wirującymi jak rotory śmigłowca. Dwie trzecie statku zniknęły zagrzebane pod opadającym urwiskiem, ale ona wciąż trwała, ze śrubami kręcącymi się coraz 204 wolniej, w miarę jak zamierały silniki. Grayson widział, jak trwa wyniesiona, czekając na swoją kolej, podczas gdy reszta statku zniknęła już pod falami. Wówczas kolejny odłam lodu spadł na dół i jednym silnym ciosem wysłał rufę wraz z całym statkiem dziesięć tysięcy stóp pod powierzchnię arktycznego morza. Potem nadeszła fala. — Skaczcie! — krzyknął Beaumont. Szalupa minęła już rufę „Elroya", dotarła do śródokręcia i uderzyła o kadłub, gdy Beaumont próbował utrzymać się na równi z wolno płynącym okrętem. Schmidt już dawno ich dostrzegł i zwolnił, jeszcze przed zagładą „Rewolucji". Marynarze wyglądali przez burty nad ich głowami, chwytali drabinki sznurowe, przerzucali je przez bok statku. — Skaczcie! — krzyknął ponownie Beaumont. Langer chwycił podrygującą drabinkę, zaczął wspinać się po niej. Grayson uczepił się innej chwiejnej liny. Beaumont czekał przy sterze, utrzymując szalupę równolegle do ruchomego kadłuba, a za rufą „Elroya" ocean niespodziewanie zdziczał. W ciągu kilku sekund całkowicie gładka i spokojna powierzchnia przerodziła się w złowieszczy tajfun. Kolejna drabinka, rzucona wprawnie przez DaSilvę uderzyła Beaumonta w pierś. Zostawił ster, złapał drabinkę, poczuł, że szalupa wysuwa mu się spod nóg, wbił buty w rozkołysane szczeble. Nad nim wychylony przez burtę DaSilva krzykiem ponaglał go do pośpiechu. Nadchodząca fala pływowa, która miała przewalić się koło rufy, mierzyła już dwadzieścia stóp i rosła z każdą sekundą. Tworzyła ją nie tylko woda. W drodze przez kanał fala zebrała kolekcję potężnych lodowych brył, które chwiały się na czubku jej grzebienia. Wielkie płyty lodowe, które jednym uderzeniem mogły zmiażdżyć człowieka. Langer przeszedł przez burtę, zaraz za nim Grayson. DaSi- lva krzyknął po raz ostatni, wiedząc, że już jest za późno, by zrobić cokolwiek dla nieszczęsnego człowieka wiszącego za burtą statku. W połowie drogi w górę Beaumont zerknął w stronę rufy i ujrzał pienistą ścianę zieloności zwieszającą się nad jego głową, spostrzegł wystający ze spienionej bieli czubek ogromnej płyty lodowej. Wiedział, że teraz zostanie rozbity na miazgę i zmieciony z kadłuba. Fala pływowa uniosła rufę i z brutalną siłą rzuciła ją wysoko, dzioby poszły w dół. Beaumont oplatał obciągnięte rękawiczkami dłonie wokół lin, przycisnął łokcie do boków, schował głowę w przedramiona i poczuł, że rufa podnosi się w górę jak winda. Powódź lodowatej wody spadła na niego, ogromny ciężar zwalił się na jego ramiona, próbując oderwać go od drabinki. W uszach rozległ się przeraźliwy zgrzyt i wówczas coś z nieprawdopodobną siłą huknęło w kadłub statku tuż obok niego. Zadrżał od uderzenia, poczuł, że twarz zbryzguje mu prysznic lodowych drzazg jak tysiąc ostrych noży. Pęd wody przechylił drabinkę na bok, rzucając go w kierunku dziobów, tam gdzie przed chwilą rozbiła się szalupa. Beaumont wiedział, że zamarza, oddech palił go w płucach, sparaliżował go 205 huk kry roztrzaskującej się o kadłub. Był przemoczony, podrygiwał i wznosił się niemal na wysokość burt w takt wahań sznurowej drabinki. Ryk w jego uszach narastał, Anglik czuł, że traci siły, że uchwyt dłoni na drabince słabnie, gdy morze go targa w tę i z powrotem. W następnej chwili dzioby wzniosły się w górę, a drabinka pomknęła w przeciwną stronę, brutalnie obijając jego ciało o kadłub. Jedynie krańcowe przerażenie i instynkt samozachowawczy pozwoliły mu nie stracić przytomności. Był ciągle świadom, że jego zdrętwiałe dłonie nadal oplatają drabinkę. Potem morze opadło i on również poczuł, że spada, toczy się dalej i dalej. To tylko twoja wyobraźnia, ciągle jeszcze jesteś na tej cholernej drabince... — pomyślał. Gdzieś bardzo daleko jakiś głos z amerykańskim akcentem wołał i wołał, znowu i jeszcze raz. — Trzymaj się! Wyciągamy cię! Trzymaj się! — Potem uderzył w coś bardzo twardego, złapały go czyjeś ręce, splotły się z jego dłońmi próbując rozprostować zesztywniałe palce z całej siły wczepione w liny. Otworzył oczy i dojrzał na tle księżycowego nieba sylwetkę złamanego masztu chyboczącego się w przód i w tył. Coś się od niego oderwało i wirując spadło. Jakieś dwa jardy od Beaumonta uderzyło w pokład z przerażającym łoskotem. To spadł obserwator. Beaumont sądził, że ma przywidzenia, jednak dwa jardy dalej na pokładzie leżał martwy amerykański marynarz z roztrzaskaną głową. W dalszym ciągu nie mógł się poruszyć; czyjeś ręce uniosły jego posiniaczone, zakrwawione ciało i wniosły je po schodach. Mamrotał coś, gdy go nieśli. DaSilva musiał prosić o powtórzenie, zanim zrozumiał, o co chodzi. — Grayson i Langer są bezpieczni — odparł oficer pokładowy. — Wszystko w porządku. Płyniemy do domu. To nie sentyment do Beaumonta kierował komandorem Alfredem Schmidtem, gdy wydał rozkaz, by rozwinąć pełną szybkość za wszelką cenę. Lodołamacz płynął w objęcia pewnej zagłady. Góry lodowe, złapane w krzyżowy prąd, zwierały szyki, napierając na „El-roya". Silniki zagrały głośniej. Schmidt z największym niepokojem śledził ogromne góry lodowe, które wznosiły się z lewej i prawej burty. Połyskujące w świetle księżyca lodowe zamki dążące do połączenia, płynące przez coraz węższy kanał, którym podążał „Elroy". Jeszcze pięć minut i będą wiedzieli, czy im się udało. Jeszcze pięć minut i znajdą się za bramą — lub zostaną skruszeni przez lodowe góry. — Pełna moc... DaSilva wszedł na mostek słysząc, że Schmidt powtarza rozkaz, co było u komandora zjawiskiem bardzo niecodziennym. Dla głównego inżyniera owo powtórzenie było pewną oznaką, że są rzeczywiście w dużym niebezpieczeństwie. Da-Silva widział przed sobą głowę Schmidta obracającą się niezmordowanie, jak na łożyskach. W lewo, na wprost, w prawo. Ze wszystkich stron rozciągał się identyczny widok: góry lodowe, płynące góry lodowe. Za każdym razem, gdy Schmidt 206 na nie spoglądał, zdawały się być coraz bliżej. Dzioby mknęły naprzód, przebijając się przez ogromne kry, skierowane w środek coraz węższej bramy. Sam fakt, że kapitan powtórzył rozkaz skierowany do siłowni, wystarczył pracującym tam marynarzom, by odgadli, co się dzieje na górze. Główny inżynier spoglądał na rząd wskaźników, lecz myślami był daleko poza statkiem. Usiłował wyobrazić sobie okrutne lodowe szczęki nadpływające w ich stronę. Poczuł niewyobrażalnie silny wstrząs, gdy lód uderzył w stal, zobaczył jak wali się na niego kadłub, potem tony lodu, a za nimi woda. Załoga siłowni obserwowała go, więc próbował udawać znudzenie. Było oczywiste, że nie zdążą wydostać się stąd na czas. Siłownia to okrętowy grobowiec. Jak to już bywało przy innych takich okazjach, główny inżynier poprzysiągł sobie, że jeśli wyjdzie z tego cało, nigdy więcej nie wypłynie na morze. Góry lodowe tkwiły z obu boków kadłuba tak blisko, że przejście między nimi wyglądało jak ślad po cięciu nożem, jak Kanał Koryncki ze skalnymi ścianami po obu stronach. Tyle, że tutaj mieli do czynienia ze ścianami z lodu, ruchomymi ścianami. Schmidt patrzył przed siebie. Nie ważył się zerknąć w bok, ponieważ wiedział, że DaSilva, sternik oraz oficer wachtowy przyglądają mu się w napięciu. Po chwili wyjął chusteczkę, przetarł czoło i powiedział niedbałym tonem: — Zrobiło się jakby cieplej, prawda? — Gdyby teraz wyrzucił przez lewe okno butelkę, roztrzaskałaby się ona o górę lodową. Na przednim pokładzie nie kładł się ani jeden promień księżyca, bo cień lodowej góry zaczerniał wszystko. DaSilva z rękoma splecionymi za plecami miał nerwy napięte aż do bólu, lecz dumna postać Schmidta, jego ostatnia uwaga oraz fakt, że komandor ze stoickim spokojem patrzył wyłącznie przed siebie, pomagały mu trzymać się w ryzach. Wszyscy obecni na mostku, podobnie jak kapitan, z żelazną konsekwencją patrzyli prosto przed siebie. — Niech pan rzuci okiem przez tylne okno, Mr DaSilva — poprosił Schmidt. — Przeszliśmy! Minęliśmy bramę! — Utrzymać kurs. Przed nimi jarzyło się blade światło spływające z dalekiego nieba. To słońce wracało nad Arktykę, słońce, którego najmniejszy promyk został na wiele dni wyparty przez ciężką zasłonę chmur. DaSilva wyjrzał przez tylne okno. Brama prowadząca między górami była teraz tak wąska, że nie mogłaby się przez nią prześlizgnąć nawet szalupa. Kolosy zbliżały się do siebie, dążąc do przeraźliwej katastrofy: nieuchronnego zderzenia. Gdy góry wczepiły się w siebie, rozległ się huk stokroć głośniejszy niż grzmot pioruna. Arktyka odbiła go wielokrotnym echem. DaSilva podskoczył, niespodziewanie słysząc za sobą głos Schmidta. — Czysta woda przed nami, Mr DaSilva. Wracamy do domu. 207 * * * W środę, 7 marca, Beaumont, utykając nieco, schodził po trapie na nabrzeże w Quebecu; opierał się na lasce, a twarz miał zakrytą bandażami tak szczelnie, że widoczne spod nich były jedynie oczy — ponure i jakby nieobecne. Schmidt, Grayson i Langer wychylali się z okna na mostku, patrząc jak odchodzi, ale on nie obejrzał się ani razu. Chwiejnie szedł portowym nabrzeżem. Marynarze stojący przy burtach w całkowitym milczeniu czekali, by go pożegnać, lecz on nie poświęcił im ani jednego spojrzenia. Był to jeden z zimniej szych dni marca. Kry dryfowały po St. Lawrence, śnieg połyskiwał w promieniach słońca na czubkach dachu Chateau Frontenac. Lemuel Dawes i Adams czekali już na Beaumonta, ruszyli mu na spotkanie, lecz przystanęli z wahaniem, gdy wysoki, ciężko zbudowany Anglik zmierzył ich spojrzeniem zza białej maski bandaży. Uścisnął ich dłonie szybko i formalnie. — Muszę iść — burknął. — Grayson poda wam niezbędne szczegóły. Napisałem raport. Wyciągnął z kieszeni parki tubę rdzeniową i wręczył ją Dawesowi. — To, czego chcecie, jest w rdzeniu. Podważcie nożem czubek skały. — Zamilkł, a Dawes wziął od niego rdzeń. — Kosztowało to wiele ludzkich istnień. Mam nadzieję, że jest tego warte. Zanim Dawes zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Anglik ruszył z wysiłkiem dalej. Minął czekający na niego służbowy samochód i dotarł do postoju taksówek. — Lotnisko — rzucił kierowcy. Przez całą drogę nie odzywał się, wyglądając przez okno i nie widząc niczego, na co patrzył. Gdy dojeżdżali do lotniska, zadał jedno pytanie — Nie orientuje się pan, kiedy jest najbliższy lot do Miami? Następstwa. Maj — lipiec 1972 Lodowa wyspa Target-5 dryfowała po Iceberg Alley na południe — w kierunku zagłady. Siódmego marca, w dniu gdy Beaumont wyszedł na wybrzeże w Qu-ebecu, transportowiec C 130 wylądował na wyspie zatrzymując się kilka jardów przed spopielonymi szczątkami swego poprzednika. Nie istniało niebezpieczeństwo powtórnej katastrofy lotniczej, ponieważ kamienie, które ją spowodowały, zniknęły z pasa startowego. Ludzie, którzy przylecieli na pokładzie powietrznej taksówki, chcieli jak najszybciej załadować przygotowane do transportu wyposażenie bazy. Byli zdenerwowani niebezpiecznym położeniem wyspy — tak blisko otwartego morza — oraz zaniepokojeni, ponieważ nad cały obszar ponownie nadpływała mgła. Kiedy pod roztrzaskanym Śnieżnym Kotem znaleźli ciało Matthew Conwaya, doszli do wniosku, że musiał zjechać z rampy we mgle. Zabrali zwłoki ze sobą, zostały one przetransportowane do Cincinnatti i uroczyście pochowane. Niepokoił ich fakt, że nie natrafili na żaden ślad Rickarda, operatora radiostacji, ani Sondeborga, specjalisty od siły przyciągania. Ich zniknięcie okryła mgła tajemnicy. W maju amerykański prezydent udał się z wizytą do Moskwy i pośród wielu porozumień zawartych w tym czasie znalazło się również takie, które stanowiło dwustronne zobowiązanie, iż rządy obu państw dołożą wszelkich starań, aby w przyszłości nie miały miejsca na obszarach morskich żadne „nieporozumienia" grożące kolizją, w czasie której radziecki statek mógłby spowodować katastrofę amerykańskiego i vice versa. Nikt spoza kół rządowych nie zainteresował się, dlaczego na zawarcie owego paktu wybrano ten szczególny moment, podczas gdy niebezpieczne sytuacje powstające między amerykańskimi i radzieckimi okrętami szpiegującymi się nawzajem, pomimo iż rzadko znajdowały odbicie w prasie, należały do zjawisk codziennych już od wielu lat. Także w maju Target-5, która wcześniej podzieliła się na cztery części, rozpadła się na osiem płyt lodowych dryfujących między Grenlandią a Islandią. Amerykańskie samoloty z Keflaviku prowadziły systematyczną obserwację tej, na której dryfowały baraki. Nieco później płyta ukryła się w gęstej mgle i zniknęła na ponad dwa miesiące. W lipcu duński liniowiec z Frederikshaab przekazał informację o odnalezieniu przy zachodnim wybrzeżu Grenlandii lodowej kry obciążonej barakami. Z portu wysłano łodzie policyjne i pasażerowie liniowca mieli rzadką okazję obserwowania z burty statku, jak policja wchodzi do nie naruszonych baraków. Inspektor Gustaffson jako pierwszy znalazł się w baraku mieszczącym niegdyś laboratorium i dokładnie go przeszukał. Kiedy podniósł deski podłogi zakrywającej głęboką dziurę, przez którą prowadzono niegdyś wiercenia rdzeniowe, tajemnicze zdarzenia sprzed czterech miesięcy znalazły swoje wyjaśnienie. Jeff Rickard i Harvey Sondeborg leżeli zamarznięci na niższym poziomie drewnianych desek. Poziomie, który oddzielał ich od bezdennego arktycznego oceanu. Autopsja wykazała, iż Rickard został prawdopodobnie zamordowany 210 przez Sondeborga, który w chwili odnalezienia ciał ściskał w dłoniach oskard. Gustaffson zasugerował następnie — choć nie miał na to dowodów — że Sonde-borg, zabiwszy swojego towarzysza, próbował ukryć zwłoki pod podłogą. Miał zamiar opuścić ciało poniżej drugiej warstwy desek, w arktyczną pustkę, lecz poślizgnął się i zmarł obok swojej ofiary wskutek obrażeń doznanych podczas upadku. W Waszyngtonie wprawdzie nie uznano wersji wydarzeń przedstawionej przez Gustaffsona, lecz do akt ją wprowadzono. Prawdopodobnie już nigdy nikt się nie dowie, jak zginęli ci dwaj mężczyźni. Również w lipcu londyński sprawozdawca przeprowadzał rutynowy wywiad w radzieckiej ambasadzie w Kensington Pałace Gardens. Szukając materiałów do projektowanego artykułu o nowoczesnych statkach, poprosił o informacje na temat „Rewolucji", żywiąc słabą nadzieję, iż pewnego dnia mógłby się znaleźć choć na chwilę na pokładzie tego pokazowego statku. Radziecki urzędnik skonsultował się ze swoim zwierzchnikiem, a następnie poinformował dziennikarza, iż „Rewolucja" wróciła do portu na Morzu Czarnym, by poddać się gruntownemu remontowi. Najprawdopodobniej uległa zderzeniu z górą lodową podczas badań przeprowadzanych na wodach Arktyki. Także w lipcu 1972 roku otwarto w Reykjaviku w Islandii światowe mistrzostwa szachowe Fischer-Spasski, w których niejaki Igor Papanin miał wziąć udział oficjalnie jako jeden z doradców Spasskiego, nieoficjalnie zaś jako szef bezpieczeństwa na czas trwania zawodów. Inny mężczyzna, nieco mniej doświadczony w obu tych dziedzinach, cicho, bez rozgłosu zajął jego miejsce.