Juli Zeh Orły i Anioły Przełożyła Sława Lisiecka 1. Wieloryb Nawet przez drewniane drzwi rozpoznaję ten głos, którego na poły obrażony ton brzmi zawsze tak, jakby właśnie nie spełniono jej najgorętszego życzenia. Przykładam oko do judasza i patrzę wprost w szerokokątnie wykrzywioną źrenicę nadnaturalnej wielkości, przy- pominającą oko wieloryba, który pewnie zległ na klatce schodowej pod moimi drzwiami i usiłuje teraz zajrzeć do środka. Cofam się przerażony i naciskam klamkę. Byłem przekonany, że jest brunetką. Ma jednak jasne włosy. Stoi na wycieraczce, le- we oko przymrużone, tułów lekko wychylony ku miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą, gdy drzwi były zamknięte, znajdowała się soczewka judasza. Dziewczyna prostuje się bez pośpie- chu. - O, kurde - mówię. - Wejdź. Co słychać? - W porządku - odpowiada. - Masz może sok pomarańczowy? Nie mam. Patrzy na mnie tak, jakby chciała, żebym natychmiast wybiegł i w super- markecie na rogu kupił ze trzy butelki. Niewątpliwie wybrałbym sok niewłaściwej firmy, więc wysłałaby mnie ponownie. Widzę ją po raz pierwszy i o ile mogę się zorientować, kiedy spacerowym krokiem wchodzi do mojego mieszkania, nie ma na sobie przyczepionej żadnej instrukcji obsługi. Ona zadzwoniła, ja otworzyłem. Trzy sekundy później siedzi przy kuchennym stole, czekając na jakiś gest z mojej strony. Paraliżuje mnie świadomość, że po pierwsze ta dziewczyna naprawdę istnieje, a po drugie, że faktycznie do mnie przyszła. Nie zadaje sobie trudu, by przedstawić się imieniem czy nazwiskiem. Najwyraźniej wychodzi z założenia, iż właścicielką takiego głosu nie może być nikt inny, tylko ona. Ma rację, co mnie trochę irytuje mimo jej długich jasnych włosów, które odrzuca do tyłu, by opadły poza oparcie krzesła. Już po pierwszych dwu minutach za- pominam, jak ją sobie właściwie wyobrażałem, słuchając wcześniej tej głupkowatej audycji. Chyba trochę jak Matę Hari. Wygląda stanowczo zbyt młodo, sprawia wrażenie własnej młodszej siostry. Kiedy jednak zaczyna opowiadać o niedorzecznych historyjkach telefonicz- nych rozmówców, w jej głosie pojawia się ten jedyny w swoim rodzaju ton osoby wiecznie obrażonej na nieprawości tego świata. Dzwonią do niej przede wszystkim mężczyźni. Słucha ich uważnie, mrucząc od czasu do czasu hmhm-hmhm, takie samo głębokie hmhm, z jakim matki kołysały ich niegdyś w ramionach. Niektórzy się rozklejają. Ja nie beczałem. Za to od samego początku zachwyca mnie jej niewiarygodny chłód. W pół słowa potrafi przerwać szlochającym rozmówcom, gdy tylko przekroczą limit trzech minut, przeznaczonych na wy- powiedź. Ta dziewczyna jest chyba bardziej bezlitosna niż sama Święta Inkwizycja. Już kilka miesięcy wcześniej, na długo przedtem, nim sam zdecydowałem się opowiedzieć swoją nie- dorzeczną historyjkę, weszło mi w nawyk słuchanie jej audycji w środowe i niedzielne noce. Prawdopodobnie w radiu notują numery telefonów, z których ludzie dzwonią. Ja poda- łem imię, zresztą nieprawdziwe. Ale znając numer, można na upartego odnaleźć czyjś adres. No i mam teraz za swoje. Za oknem przylgnął do nieba księżyc, czerwony, o wiele za duży, z poszarpanym brzegiem z jednego boku. Nie wygląda to na dobry znak, i naraz ogarnia mnie lęk. Już od tygodni się nie bałem, więc czemu nagle teraz. Zachowuję się śmiesznie. Pewnie powinienem coś podać. - Sok pomarańczowy się skończył - mówię - ale może być jabłkowy. - Nie - odpowiada - jeśli nie ma pomarańczowego, to dziękuję. Patrzy na mnie z pogardą. Jestem Maks-pochłaniacz-soku-pomarańczowego i będę musiał się przyglądać, jak ona na moich oczach umiera z pragnienia. Wsypuję kawę do eks- presu, byle tylko czymś się zająć. Po chwili filiżanka stoi przed nią, dziewczyna wącha i krzywi się z odrazą, jakbym jej podał świńską krew. - A propos krwi - mówi. Nic nie mówiłem o krwi. Może jednak czytanie w myślach jest częścią jej zawodu. - Gdzie to się stało? Nikt nie ma prawa mnie o to pytać. Właściwie powinienem od razu chwycić ją za włosy i wywlec do przedpokoju, może nawet kopnąć porządnie w nogi, gdyby próbowała się podnieść. Albo wyrzucić za drzwi. Nie robię tego jednak. Zbyt długo z nikim nie gadałem, z wyjątkiem jakichś ludzi w supermarkecie i tej cioty, co to rozwozi pizzę. Zawsze przygląda się mojemu podbródkowi, by sprawdzić, czy już mi odrósł zarost, a kiedy szukając drobnych, wpuszczam faceta do kuchni, rozpływa się w zachwytach nad tym, iż zlewozmywak zwisa z sufitu na łańcuchach, a kuchenka jest wymurowana z piaskowca. Raz nawet, gdy na klatce schodowej usiłował mnie złapać za dupę, odepchnąłem go tak gwałtownie, że zleciał na łeb na szyję ze schodów. Mimo to wraca, codziennie prócz niedziel, nie zliczę już, ile razy tu był. - Huhu - mówi dziewczyna - gdzie to się stało? Uśmiecha się. Ten uśmiech pasuje jak wygodne ubranie do jej głosu, który niesie się po mieszkaniu i zatrzymując się przy mnie, poklepuje po plecach. Teraz i ja mam nieprzepar- tą ochotę rozbeczeć się. Tak samo jak ci inni faceci. Ale nie. Nigdy więcej. Przenigdy. Oczywiście, że wyłem. Dwa dni i dwie noce bez przerwy, bez snu, nie podnosząc się z podłogi w pokoju. Co kilka godzin, gdy oczy miałem już tak suche, że przypominały nakłu- te bąble po oparzeniach, wypijałem łyk wody z napełnionej do połowy butelki, która walała się gdzieś tam i z której musiała pić Jessie, zanim to zrobiła. Wtedy, przez telefon, słyszałem nawet, jak przełyka, słyszałem, jak woda właśnie z tej butelki przeciska się jej przez krtań. Każda odrobina płynu pomagała mi wydobywać z siebie nowe łzy, a kiedy wypiłem wszystko do dna, miałem absolutną pewność, że zaraz oślepnę. Cieszyła mnie ta myśl. I tak nie zamierzałem nigdy więcej otwierać oczu. Byłem już na pół głuchy, lewą rękę nieustannie przyciskałem do lewego ucha, wiedząc, że strzępki pękniętej błony bębenkowej powiewają w nim niczym firanki w otwartym oknie. Ten stan był na swój sposób przyjemny. Płakałem nadal bez śladu łez w oczach, moje ciało leżało na posadzce, najpierw skurczone i twarde jak kłoda drewna, później zwiotczałe i bezkształtne niczym rzucone na ziemię ubranie. Miałem nadzieję, że umrę sam, z własnej woli. Ale w jakimś momencie zasnąłem. Gdy się znowu, w jakimś momencie, obudziłem, powlokłem się po omacku do lodówki, by wyjąć z za-mrażalnika działkę koki, a ponieważ mój nos sam w sobie był jedną stwardniałą grudą pozbawioną otworów, otworzy- łem usta, wrzuciłem do nich koks i szybko połknąłem, nim gardło tak zdrętwiało, że nie mo- głem już niczego przełknąć. Później wyszedłem z domu, zostawiwszy otwarte drzwi. Było to ze dwa miesiące temu. Od tej pory nie uroniłem ani jednej łzy, nie czułem nawet takiej po- trzeby. Do teraz. Dziewczyna z radia ma niewątpliwie jakiś szczególny dar. Przez chwilę my- ślę, że wszystko będzie dobrze. - W gabinecie - mówię. Zerka ukosem przez otwarte drzwi kuchenne na przedpokój. Jedno z dwu skrzydeł drzwi wiodących do gabinetu jest zabite deskami. Jeszcze przez chwilę patrzy w tamtym kie- runku i bezwiednie wypija pierwszy łyk kawy. Mija pół wieczności; tymczasem dziewczyna udowadnia, że ma wystarczająco drobne palce, by aż trzy przesunąć przez ucho filiżanki. -Jak ją poznałeś? - pyta. - Znalazłem ją w ruinach zniszczonego miasta - odpowiadam. Kiedy ona nieoczekiwanie patrzy mi prosto w twarz, zaczynam rozumieć, co niepokoi mnie w jej oczach: są niebieskie, ale jedno jak woda, a drugie bardziej jak niebo. - Jesteś trochę śmieszny - zauważa. - Ty w ogóle nie masz pojęcia, co się wyprawia na tym świecie - mówię - a gdybym ci opowiedział, i tak byś nie uwierzyła. - Nie - odpowiada ironicznie - w końcu żyję dopiero od dwudziestu trzech lat. Teraz najwyraźniej poinformowała mnie o swoim wieku. Jest dziesięć lat młodsza ode mnie. Jeśli to w ogóle prawda. - Ty żyjesz w innych sferach - stwierdzam. - Nie jesteś na bieżąco. - Może powinieneś zacząć o tym mówić - zachęca. A ciebie, myślę, ktoś chyba powinien rzucić na ławę dupą do góry i porządnie wydy- mać. Byle nie ja. Niech się tym zajmie kto inny. - Wyjaśnię ci to - mówię. Bawi się młynkiem do pieprzu. Prawdopodobnie wyobraża sobie, że jest to mikrofon, bo bez niego nie umie słuchać. Przychodzi mi jednak na myśl, iż przecież radiowcy pracują z mikrofonem przypiętym do słuchawek, który wcale nie przypomina młynka do pieprzu. - Czy widzisz, że większa część Europy jest spustoszona - pytam - a ci, którzy ocaleli, to ludzie oszukani, zhańbieni i zapomniani? - Nie - odpowiada. Mija druga połowa wieczności. Równie dobrze moglibyśmy tak siedzieć osobno, każ- de we własnej kuchni, w zadumie bądź też z całkowitą pustką w głowie, i wiercić wzrokiem dziury w powietrzu, moglibyśmy siedzieć w dokładnie takich samych pozycjach, tyle że w różnych miejscach. Wtedy łączyłoby nas ze sobą równie mało co teraz. Dziewczyna stara się przesunąć jak najwięcej palców przez ucho filiżanki, ja natomiast na obrusie w kostkę kreślę łyżeczką plany ucieczki. -Jak ona się w ogóle nazywała? To pytanie mnie przeraża, chociaż cały czas na nie czekałem. - Gówno cię to obchodzi - mówię. - Pokaż mi pokój, w którym to się stało. - Gówno ci pokażę. - Proszę - nie ustępuje. - Nigdy więcej nie przestąpię jego progu. - Nigdy więcej nie zamierzasz wejść do pokoju w swoim własnym mieszkaniu? - pyta. - I to w trzypokojowym? - Zamknij mordę! - wrzeszczę. Otwartą dłonią uderzam w stół, aż łyżeczka podskakuje i spada na podłogę. - Wobec tego zostaną ci tylko dwa - mówi. - Jeden - szepczę - to się stało w pokoju przejściowym. - Powinieneś się nad tym zastanowić. Unoszę się na krześle, aby wziąć większy zamach, i wierzchem ręki uderzam ją w usta. Głowa dziewczyny odskakuje do tyłu, a warkocz, który właśnie przed chwilą luźno związała, rozplątuje się, włosy się rozwiewają, opadając bezładnie na twarz i ramiona. Świet- nie by to wyglądało w zwolnionym tempie. Jak reklama szamponu. Wstaję i podchodzę do okna, dając dziewczynie czas na uporządkowanie fryzury. W prawym dolnym rogu tkwią uwięzione w tiulowej pajęczynie trzy zdechłe biedronki, wszystkie z jednakową liczbą krope- czek na chitynowych pancerzykach. Zadaję sobie pytanie, czy jakikolwiek pająk na świecie jest w stanie dotrzeć do ich miękkich jadalnych wnętrzności. Przy kolejnej wymianie spojrzeń dostrzegam, że na twarzy dziewczyny z radia wystą- piły plamy w miejscach, w które wcale nie uderzyłem, a w prawym oku, w tym, co to jest jak woda, zmieszało się z błękitem nieco czerwieni. Wygląda ono teraz niczym jeziorko, na któ- rym unosi się krwawiący człowiek. To mi przypomina o księżycu, spoglądam więc za okno. Wyleczył się tymczasem z krwotoku, jest jasno-pomarańczowy, mniejszy i ma wyrazistsze kontury. Wspiął się wysoko, ku gwiazdom. W następnym zdaniu, które wypowiada dziewczyna z radia, pojawia się określenie „praca dyplomowa”. Przez moment zastanawiam się, czyby jej znów nie przywalić, ale zupełnie mnie to nie raj- cuje. Siadam z powrotem. -Jeszcze trochę kawy? - pytam. - Soku pomarańczowego - skamle. Ton dziewczyny z radia zanadto przypomina mi Jessie, która też zawsze skamlała, kiedy ktoś nie spełniał jej zachcianek. Aby uwolnić się od tej myśli, koncentruję się na wła- snym gardle. Krtań ma w sobie coś z poczekalni w gabinecie internisty. Jest sterylna. Podnie- bienie, język, wargi zdrętwiały, przy następnych słowach zacznę bełkotać, mam nadzieję, że z ust nie pocieknie mi ślina. Wszystko to jest boskie. Wszystko staje się coraz bardziej boskie, wszystko i tak jest tylko grą, wszystko jest wszystkim. A wspomnienia są niczym migawki w telewizji. Uśmiecham się do dziewczyny siedzącej przy moim stole kuchennym, jest to szczery uśmiech, więc kiedy z powodu napuchniętej wargi leciutko go odwzajemnia, zaczynam pro- mienieć. Jak tysiącwatowa żarówka, jak halogen. Bosko. Jestem boski. Zastanawiam się, czy- by nie nazywać dziewczyny z radia baby. - Co powiedziałaś przed chwilą, baby} - pytam. - Soku pomarańczowego - powtarza. - Nie - mówię uprzejmie - jeszcze wcześniej. - Że stanowiłbyś dobry temat mojej pracy dyplomowej. - O - zauważam - więc nie tylko pracujesz, zdobywasz też wykształcenie. Sądzę, że to boskie. Masz papierosy? Staję się rozmowny. Przygląda mi się nieufnie. - Kpisz sobie ze mnie? - Nie - mówię - naprawdę uważam, że to rewelacyjne. Studiowanie jest super. Co stu- diujesz? Z zainteresowaniem patrzę na baby. Warga nadal puchnie, do twarzy jej z tym, moje usta też chyba są nabrzmiałe, w każdym razie obwisły, co wymacuję koniuszkami palców. Całkiem zdrętwiały. Kiedy mówię, dolna warga ciągle dostaje mi się między zęby; ma posmak kawałka gumki „myszki” i muszę ją wypluwać. Dziewczyna i ja mierzymy się wzro- kiem. - Socjologię i psychologię - mówi. -Jasne - odpowiadam - bosko. To pasuje do twojej pracy. - Pójdę już. Wstaje. - Nie nie nie nie! Łapię ją, usiłując z powrotem wcisnąć w krzesło... Wymyka mi się. Chcę mówić. - Nie idź - proszę. Tysiącwatowy uśmiech oślepia dziewczynę, ale ona mimo to cofa się coraz bardziej. Już z przedpokoju rzuca mi paczkę papierosów. - Zapalmy razem - wołam. - Nie palę - odpowiada. - Fajki należą do wyposażenia. Na wypadek takich wizyt jak ta. Bierze żakiet, a ja słyszę swój głos, proszący, żeby została, strzępię sobie język, kłapię z zawrotną prędkością, mimo na pół sparaliżowanych narządów mowy. Muszę z kimś poga- dać. Jest we mnie tyle cudownych, promiennych słów, potrzebują adresata. Czuję się jak na- czynie, w którym chaotycznie wirują robaczki świętojańskie. Pragnę nimi kogoś obdarować. Wykończę się, jeśli dziewczyna z radia sobie pójdzie. - Cześć - mówi - przyjdę jeszcze. Drzwi zamykają się za nią z głośnym trzaskiem, a ja padam na zimną posadzkę i zaczynam śpiewać hymn narodowy. Nie przychodzi mi do głowy żadna inna piosenka. 2. „Tygrysy” (Jeden) Ze snu wyrywa mnie dźwięk budzika. Palce mam zaciśnięte na najniższej z desek przybitych w poprzek do futryny drzwi. Narastający elektroniczny sygnał przenika przez ściany mieszkania, jakby były z papieru, powtarza się to każdego ranka i wieczora, regularnie o siódmej, w porze, o której obudził mnie i Jessie ostatniego dnia jej życia. Dźwięk dochodzi od strony kuchni, słychać go w pokoju, a najlepiej tutaj, w korytarzu. Dziękuję Bogu, że przypadkowo kupiłem wtedy Voice Control. - Uspokój się! - wołam. A ponieważ nie reaguje, chrząkam i podnosząc lekko wzrok, krzyczę znowu, możli- wie najgłośniej. - Stul pysk! Milknie. Jeszcze czterokrotnie będę musiał wrzasnąć, czterokrotnie walnąć pięściami lub czołem w zabite deskami drzwi, i tak co trzy minuty. Jeżeli coś w ogóle mnie cieszy, to myśl o chwili, gdy jego bateria się wyczerpie. Zaschnięty pot pozostawił mi na czole i górnej wardze szorstką skorupę soli. Kiedy pocieram palcem, spadają drobne białe płatki. Na podłodze, tuż przed moimi oczami, powsta- je mikrokosmos, śnieżna kraina. Kłębek kurzu jest lasem, a mała kałużka śliny, która wycie- kła z ust - jeziorem. Pada śnieg. Pocieram nadal, aż nic więcej się już nie złuszcza. Zdmuchu- ję resztki i wstaję. Przedpokój jest pusty i długi jak wagon kolejowy, obok drzwi wejściowych znajduje się jedynie aluminiowa szafka pod telefon i wąski pęczkowany chodnik, który prosto jak strzała biegnie w ich kierunku, jakby bez jego pomocy można było zgubić drogę do wyjścia. Na szafce leży bezprzewodowy telefon i wstążka do włosów, którą zostawiła dziewczyna z radia. Te przedmioty w ogóle do siebie nie pasują. Biorę wstążkę ostrożnie w dwa palce i upuszczam za szafkę. Kiedy dotykam telefonu, jeżą mi się włoski na przedramionach. Pew- nie lepił się od krwi i rozpryśniętego mózgu, spytała dziewczyna z radia, gdy do niej zadzwo- niłem. Jej imię całkiem wyleciało mi z głowy, ale teraz je sobie przypomniałem: Clara. W każdym razie tak się przedstawia w swojej audycji. Słuchawkę oczyścił ktoś inny i nawet sam się zdziwiłem, z jaką łatwością znów zaczą- łem telefonować. Jakoś udało się temu przedmiotowi zachować neutralność. Stałem w pokoju, trzymając go w ręce i nie mogąc odwrócić wzroku. Dość często zdarza mi się za- stygać w bezruchu. Wszystko rozmywa się wtedy przed oczami, a w głowie jawią się różne obrazy i odzywają głosy. To taki mój sposób na przywoływanie wspomnień. Tamtej nocy moje spojrzenie znieruchomiało w próżni, aż wreszcie wyłonił się z niej telefon. Numer audy- cji Clary znam na pamięć, podają go co dziesięć minut w charakterze przerywnika, wyśpie- wywanego na łatwą do zapamiętania melodię. Zdawało mi się, że słyszę ją, wstukując po- szczególne cyfry, przypominało to więc raczej współśpie-wanie niż wybieranie numeru. Przycisnąłem aparat do zdrowego ucha. Chociaż radio nie było włączone, miałem pewność, że Clara jest na fonii. Działo się to w środę między dwunastą a pierwszą w nocy. Nie do koń- ca wiedziałem, co robię. Gdy ktoś odebrał, okropnie się przeraziłem. A mimo to wyjaśniłem telefoniście, z jakim problemem się zgłaszam, i natychmiast zostałem przełączony. Clara zaczęła od powitalnych formułek, ale nie pozwoliłem jej skończyć. Powiedzia- łem, że chcę opowiedzieć o pewnej rozmowie telefonicznej, przeprowadzonej z aparatu, z którego właśnie dzwonię. - Kiedy to było? - spytała. -Dwa miesiące temu, a teraz przymknij się i daj mi mówić - powiedziałem. - Okay - odparła. Ponieważ jednak wypowiadanie imienia Jessie” wciąż sprawiało mi zbyt wielki ból, postanowiłem używać zwrotu „moja dziewczyna”. Przynajmniej jeśli o mnie chodzi, brzmiało to tak, jakbym opowiadał o kimś obcym. Nie ja trzymałem wtedy ten aparat w ręce, tylko moja dziewczyna. Siedziałem w kancelarii, skąd zadzwoniłem do niej, by powiedzieć, że wrócę później niż zwykle. Moja dziewczyna nie mówiła wiele, raczej gruchała. - Za godzinkę lub dwie, maleńka - powiedziałem. - Hm-hm-hk-hk-hk - zagruchała. - Daj spokój, nie dąsaj się - poprosiłem. - Noo too kiieedyy wróóóciiisz? Nienaturalnie przeciągała każdą samogłoskę. - Wkrótce - odpowiedziałem - zaraz. W poprzednich tygodniach było jeszcze gorzej, całymi dniami nie dało się zamienić z nią ani jednego rozsądnego słowa. Oczywiście, że była słodka. Ale także męcząca. Przede wszystkim jednak bardzo się o nią martwiłem. - Cooper - powiedziała - zdaje mi się, że „Tygrysy” znowu wróciły. - To jakaś bzdura - zaoponowałem - przestań o tym myśleć. - Przyjdzieeeeesz czy nieeee? - Oczywiście, że przyjdę - powiedziałem - nie świruj. - Nie świruję - odrzekła. I wtedy padł strzał. W pierwszej chwili wcale nie odebrałem go jako odgłosu, wbił mi się w lewe ucho niczym nóż, ból był ostry i gwałtowny, później zaczęło świszczeć. Zachowa- łem się na tyle przytomnie, żeby błyskawicznie przełożyć słuchawkę do drugiego ucha, zdoła- łem więc jeszcze usłyszeć głuchy łoskot ciała, a za moment głośny klekot, z jakim aparat, który moja dziewczyna jeszcze przed chwilą trzymała w ręce, sunął teraz po podłodze. Potem zapadła cisza. Połączenie nie zostało przerwane, ale było cicho. Dochodziło mnie tylko ci- chutkie skomlenie psa. Kilka razy zawołałem ją po imieniu. Bez większej nadziei. Niekiedy mówią, że szok odbiera człowiekowi zdolność rozumienia czegokolwiek. Ja jednak natych- miast wszystko wiedziałem. Wiedziałem, że jest za późno. Nie wiedziałem tylko, dlaczego to zrobiła. Znalazłem ją w domu. Na telefonie nie było śladu zadrapań. - I z tego aparatu teraz do mnie dzwonisz - spytała Clara - pewnie lepił się od krwi i rozpryśniętego mózgu? Jak na nią była wyraźnie zdenerwowana. - Zgadza się - powiedziałem. - Strzeliła sobie w ucho. A potem odłożyłem słuchawkę, żeby zwymiotować. Budzik pika, więc wrzeszczę na niego. Skoro wstążka do włosów zniknęła już za szafką, ciskam o ziemię telefonem, który ślizga się po posadzce aż do kuchni, a bateria i plastikowa obudowa lecą każda w inną stronę. Często zdarza mi się rzucać nim w ten sposób. Nie psuje się. Wyskakuje tylko bateria, choć i to nie zawsze. Podchodzę do lodówki i wciągam kokę tak gwałtownie, że aż krew idzie mi z nosa. Ścieka po brodzie na kołnierzyk koszuli. Nie wycieram jej. Znowu mijają trzy minuty, krzy- czę w stronę budzika, tym razem z pokoju, gdzie rzucam się na materac i z głową wystającą za poduszkę nasłuchuję już tylko świstów w lewym uchu, sygnalizujących, że Jessie o mnie myśli. Kalendarz ścienny i ręczny zegarek pozwalają mi połapać się w czasie. Z moich obli- czeń wynika, że jest poniedziałek, początek miesiąca, chociaż myślałem, iż do tego jeszcze daleko. W takim razie to już tylko kwestia dni, a nawet godzin, by zadzwonili z firmy. I wtedy wyjdzie na jaw, że nie daję sobie rady. Że bez Jessie nie ma sensu praca, zarabianie pieniędzy ani normalne życie. Wówczas, kiedy zamieszkała ze mną, myślałem, iż to Z NIĄ nie da się żyć normalnie. Oto ironia losu, zmuszam się do śmiechu: - Cha cha cha. Kiedy dziewczyna z radia znów się u mnie zjawia, tym razem po swoją wstążkę do włosów, podejmuję decyzję. Nie będę próbował żyć od nowa. Wprawdzie nie mam dość wyobraźni, by zrobić to co Jessie, ale mogę pozostawić sprawy naturalnemu biegowi, wtedy i tak nie pociągnę zbyt długo. Ta myśl mnie uspokaja. Witam Clarę z drwiącym uśmieszkiem na spierzchniętych wargach. - Twoja pieprzona wstążka do włosów - mówię - wyfrunęła przez okno i zawisła na tylnej osi jakiejś ciężarówki, teraz wloką ją do Bosforu i rozpada się na poszczególne włókienka, więc najlepiej bę- dzie, jak się tam wybierzesz, pozbierasz je i wydziergasz sobie nową. Przyjdź, kiedy się już z tym uporasz. - Ale długie zdania potrafisz budować - szydzi. Marszowym krokiem przechodzi obok mnie do kuchni i siada na tym samym miejscu co poprzednio. Ręce kładzie płasko na stole. - Sok pomarańczowy - mówi. Tym razem jakiś mam, ale zastanawiam się, czy nie powinienem skłamać. To jednak dla mnie zbyt duży wysiłek. Napełniam szklankę i stawiam ją przed Clarą, która podnosi ku mnie oczy z wyrazem bezradnej wdzięczności. Nachodzi mnie myśl, żeby odstąpić od po- wziętej decyzji i zrobić wreszcie coś konkretnego, na przykład wsadzić głowę do kuchenki gazowej. - Wcale nie idzie mi o tę zafajdaną wstążkę - mówi. Wlewa sok ze szklanki z powrotem do butelki, nie rozlewając ani kropli. Pije z gwinta i zostawia odrobinę na dnie. - Chciałam ci coś opowiedzieć. - No to nawijaj. Otrzymałem właśnie nową dostawę, lodówka jest pełna, więc mogę słuchać wszystko jedno czego. - Śniłeś mi się - mówi - ubiegłej nocy. Kiwam głową i z uśmiechem wyjmuję z lodówki kolejną butelkę soku pomarańczo- wego dla niej, a działkę koki dla siebie. - Reżyserowałeś film - opowiada - właśnie skończyłeś zdjęcia. I chciałeś mi je poka- zać. Chodziło o pewną kobietę zdradzaną przez męża. - Oryginalne - mówię chrapliwie. Z odchyloną do tyłu głową pukam się po nozdrzach. - Była w ostatnim miesiącu ciąży. - Opowiadaj dalej. Idę do pokoju poszukać papierosów. Gdy wracam, słyszę, że Clara dalej ciągnie swoją opowieść. - Fotel ginekologiczny - mówi właśnie. - Lekarz manipuluje kleszczami porodowymi. Ty twierdzisz, że to twoja ulubiona scena. Kobieta prze, wije się z bólu i krzyczy, aż wreszcie lekarz wyciąga rodzącej spomiędzy nóg coś, co następnie podsuwa jej pod oczy. Jest to wiel- koformatowa fotografia noworodka, cała pomięta i zaplamiona krwią. Dookoła brzęczy rój much. Przypomniawszy sobie, że Clara nie pali, wydmuchuję jej dym z papierosa prosto w twarz. Ale jej to najwyraźniej nie przeszkadza. Otwiera drugą butelkę soku. -Jak ci się podoba? - pyta. - Nieważne. -To był przecież twój głupi film - mówi. - Sama nie wymyśliłabym czegoś tak chore- go. - Może właśnie dlatego jest to nieważne. - W każdym razie ten sen podsunął mi odpowiedź na pytanie, które dręczy mnie już od tygodnia - dodaje. - I co? - pytam. - Chciałam się dowiedzieć - mówi - dlaczego zadzwoniłeś do mojej audycji. Teraz to jasne. Żeby mi opowiedzieć całą tę historię. Przez chwilę panuje milczenie. Potem się podnoszę. Najwyższy czas znów jej przyło- żyć, tym razem jednak przestanę bić dopiero, gdy zwali się na ziemię. Przerywa mi telefon. Właściwie jestem bardzo zadowolony. Clara ani pisnęła, co mnie tak wzruszyło, że nie potrafię się porządnie zamachnąć. Poza tym jest upalnie, jak dotąd naj- gorętszy dzień w tym roku. Kiedy szukam po kątach tego przeklętego telefonu, Clara doczoł- guje się do przedpokoju i opiera o ścianę. Znajduję telefon wśród prześcieradeł na materacu. Dyszę i pot się ze mnie leje. To dzwonienie działa mi na nerwy. Tak bardzo, że odbieram telefon, nie zastana- wiając się nawet, kto to w ogóle może być. - Rufus chce z panem mówić - odzywa się sekretarka. Dzwonią z mojej firmy. Nie z małej filii kancelarii tu w Lipsku, lecz z biura wielkiego wodza w Wiedniu. Osuwam się na materac. Zanim sekretarka mnie przełączy, mam kilka sekund na złapanie tchu. - Cholera - szepczę - cholera. - Maeks - mówi Rufus. Jest Amerykaninem, więc nigdy bym nie śmiał nakłaniać go do wymawiania mojego imienia inaczej niż „Maeks”. Kiedy odnosiłem pierwsze sukcesy w jego kancelarii, nazywał mnie czasem „Maeks the maeksimal”. Rufus to jeden z najwybitniejszych specjalistów od prawa europejskiego i międzynarodowego, ubóstwiałem go już wcześniej, jeszcze kiedy słu- chałem jego gościnnych wykładów na uniwersytecie. Nazajutrz po moim ostatnim, ustnym egzaminie państwowym drugiego stopnia zadzwonił telefon i rzeczowy kobiecy głos zapro- ponował mi pracę. U Rufusa w Wiedniu. Jako miesięczną pensję owa dama wymieniła na początek kwotę, za którą wcześniej żyłem przez pół roku. Pracowałbym dla niego choćby za wikt i mieszkanie. To geniusz. I nie ma zielonego pojęcia, co się ze mną dzieje. - Pan Rufus - mówię. - Co u pana słychać? - pyta. Jego wiedeński dialekt z amerykańskim akcentem brzmi jak zwykle miło. Ci, co go nie znają, lubią się z niego podśmiewać. - Świetnie - zapewniam. -W takim razie dziwię się, że nie ma pana w pracy - mówi. - No dobrze, czuję się podle. - Tak też myślałem - odpowiada. - Doszły mnie słuchy o jakimś nieszczęśliwym wy- padku, ale zbyt słabo się orientuję, o co chodzi, żeby składać panu kondolencje. - Proszę się nie wysilać - mówię. - Maeks - kontynuuje - pan jest przeświadczony, że firma pana potrzebuje. Ale ja dzwonię, by przypomnieć, że to PAN potrzebuje FIRMY. Pogłos, z jakim docierają do mnie słowa Rufusa, każe mi się domyślać, iż szef znajdu- je się w sali konferencyjnej, pomieszczeniu wielkości całego mojego mieszkania, dwa razy wyższym i z oknami sięgającymi od podłogi do sufitu. Kiedy zobaczyłem tę salę po raz pierwszy, pomyślałem sobie, że Rufus jest człowiekiem, który już wszystko w życiu osiągnął, ja zaś kimś, kto dopiero wszystko osiągnie. - Bardzo mi przykro - mówię - ale jest pan w błędzie. - Nie - zaprzecza - sam dobrze pan o tym wie. Zna pan kojące działanie systemu prawnego, Maeks. Niech pan z niego skorzysta dla własnego dobra. - Panie Rufusie, ja jestem narkomanem. Przez moment połączenie wygląda na przerwane. Po chwili jednak Rufus śmieje się donośnie. - Maeks, wie pan przecież, że trzydzieści procent wszystkich godnych podziwu praw- ników to narkomani. A sto procent z nich pracuje u nas. Ten dowcip wydaje mi się zbyt arytmetyczny, bym pojął go wystarczająco szybko. Oczywiście, wiem, na czym to polega. Wszyscy przeżywają stresy. Ale nie myślałem, że on to rozumie. - Nie mogę wrócić - mówię. - Już zrezygnowałem. - Z czego pan zrezygnował? - pyta. - Z podejmowania jakichkolwiek działań przeciw mżawce na wszystkich murach i przęsłach mostów - odpowiadam. - Maeks - pyta Rufus - zaczął pan pisać wiersze? - Nie. - Wie pan - mówi - że są całe rzesze młodych rabulistów, którzy wszystko by oddali za pańskie stanowisko? - Wiem. - A czy wie pan także - ciągnie dalej - iż niewielu ludziom się zdarza, by po przeszło dwu miesiącach nieobecności w firmie zachęcano ich do pozostania? - To - mówię - może przytrafić się wyłącznie komuś, kto pracuje dla pana. W mojej wyobraźni Rufus staje się jeszcze drobniejszy, ma skórę jeszcze bardziej na- piętą i opaloną niż w rzeczywistości. Jego gabinet w Wiedniu jest najmniejszy ze wszystkich i jako jedyny umeblowany antykami, a nie wyposażony w filigranowe konstrukcje drewniane w stylu japońskim. Oczyma duszy widzę, jak Rufus, chcąc dostać się do górnej półki z dokumentami NATO z wczesnych lat pięćdziesiątych, ustawia w swoim biurze podest z dziesięciu jaskrawo-czerwonych, opasłych ksiąg prawniczych. To naprawdę fenomen. W drzwiach mojego pokoju pojawia się na czworakach dziewczyna z radia. Policzki ma tro- chę wilgotne, poza tym prawie nic po niej nie widać. Siada w należytej odległości ode mnie. Patrzenie na nią dobrze mi robi. - Poza tym - mówi Rufus - zarabia pan krocie. - O tak - odpowiadam. - Jest pan pewien - pyta Rufus - że nie ma pan ambicji poetyckich? Z Niemcami nigdy nic nie wiadomo. -Jestem całkiem pewien - odpowiadam, uśmiechając się. - A zatem prosi mnie pan o wymówienie? Obaj wiemy, o co chodzi. Oddycham głęboko. - Proszę o wymówienie z winy pracodawcy, połączone z ogromną odprawą. - Przepracował pan u nas niewiele więcej niż trzy lata - mówi. Nie odpowiadam. Wiem, że w tym momencie Rufus walczy ze sobą. Nawet jeśli mnie lubi, posunąłem się za daleko. - Cała reszta na piśmie - kończy wreszcie. - Powodzenia, Maeks. - Powodzenia, panie Rufusie - mówię. - Jest pan... Odłożył słuchawkę. Wypuszczam telefon z ręki i postanawiam ostatecznie zniszczyć to urządzenie. Już mi niepotrzebne. Upycham pościel pod karkiem, szukając chłodnego miej- sca, by wtulić w nie twarz. - No cóż - mówi cicho dziewczyna z radia - wobec tego masz teraz dużo czasu. 3. Otwór Chociaż wystawiłem ją za drzwi, po dziesięciu minutach dzwonek rozlega się ponow- nie. - Zanim sobie pójdę - mówi - chciałabym odebrać swoją wstążkę. Jestem zmęczony. Clara wnosi ze sobą do środka zimny powiew powietrza z klatki schodowej. Włosy opadają jej na twarz. Pokazuję na aluminiową szafkę i idę do kuchni. Sły- szę, jak dziewczyna odsuwa mebel na bok. Mija sporo czasu, zanim się znów odzywa. - Czy to właściwie normalne - pyta - że masz rozpiłowa-ną podłogę? Zaglądam do przedpokoju. Szafka pod telefon jest odsunięta od ściany, Clara pochyla się nad podłogą. Znalazła wstążkę i znów ma włosy związane w koński ogon. Początkowo wcale nie zamierzam tam wchodzić, to całkiem jasne, że ona wykorzystuje najdrobniejszą okazję, by o kilka minut dłużej móc działać mi na nerwy. Potem jednak podchodzę bliżej. Stoimy obok siebie jak przyjaciele i przyglądamy się otworowi. Ma kształt prostokąta i po partacku wycięte krawędzie, co sprawia wrażenie, jakby jakieś dziecko bawiło się tu laubzegą. W jednym rogu ktoś nawiercił kilka dziurek, które musiały stanowić punkt wyjścia do piłowania. Na dwu krótszych końcach są od dołu przyklejone do otworu dwa wąskie paski tektury, za pomocą których można unieść kla- pę, kawałek deski długości około czterdziestu centymetrów, jak to teraz zrobiła Clara. Musi mieć silne paznokcie u kciuków. Jessie też takie miała. Nerwowo usiłuję sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni odsuwaliśmy tę szafkę. Nie pamiętam jednak, abyśmy to w ogóle robili. Może więc skrytka istnieje tam już od chwili naszego wprowadzenia się do tego mieszkania, czyli przynajmniej od dwu lat? Ten otwór każe mi myśleć o wyjątkowej naiwności Jessie - wierze w to, że coś tak źle ukrytego nie zostanie znalezione. Naiwności, która do tego stopnia deformuje przypadek, że wygląda na wyrafinowanie. Byłem pewien, iż wszystkie rzeczy należące do Jessie udało mi się zamknąć w obydwu pokojach, wyplenić bez śladu. Teraz jednak znalazło się tu coś, co się z nią wiąże i po pierwsze jest dla niej nieznośnie typowe, a po drugie nie można tego usunąć. Otwór. Ból okazuje się tak silny, że muszę się odwrócić. Daję ten otwór w darze dziewczynie z radia. Wracam do pokoju i zaczynam zbierać z podłogi zmięte chusteczki do nosa oraz nie- dopałki papierosów. Clara wyciąga z otworu coś, co wciąż szeleści i szeleści. Otwarłszy okno, wyrzucam pety i chusteczki, a potem wychylam się głęboko, by nie słyszeć niczego poza ulicznym zgiełkiem. Kiedy przejeżdża tramwaj albo kolejna ciężarówka z klekoczącą przyczepą, parapet drży, a ja wraz z nim, więc rozkoszuję się tym, że przez kilka chwil nie muszę czuć własnego dygotu. Na dworze jest jeszcze goręcej niż w mieszkaniu. Oblizuję usta, po czym wsuwam między nie papierosa bez filtra, ale kiedy się już pali i chcę go wyjąć, przykleja mi się do dolnej wargi. Parzę sobie kostki palców żarem, odrywam papierosa od ust, na bi- bułce zostaje maleńki skrawek skóry. Dym kłuje w płuca, jakby ktoś go sztucznie podgrze- wał, mój własny pot piecze mnie w oczy. Na dole dwie skąpo ubrane trzynastolatki obserwują śjcielący się na chodniku dywan z chusteczek do nosa oraz petów i zadzierają głowy w górę. Spluwam. Jest upalnie. Sylweta, którą tworzą kominy, wykusze i anteny po drugiej stronie ulicy z prześwitującymi przez nie pojedynczymi światłami, mogłaby być zarysem oceanicznego parowca. Gdzieś w dali słońce rozsiewa czerwień po nieboskłonie, jakby to ono krwawiło z nosa, a nie ja. Niebawem świat odchyli głowę i przyłoży sobie do karku noc niczym chłod- ny okład. Uderzam się lekko po twarzy, to w prawy, to w lewy policzek. Rozświetlone tram- waje wiją się między rzędami domów. Może zasnąłem, leżąc brzuchem na parapecie. Dziewczyna z radia siedzi w kucki na podłodze w przedpokoju. Myślałem, że już dawno sobie poszła. Dopiero po chwili dostrzegam stojącą ukosem szafkę pod telefon i ohydną dziurę. Clara układa banknoty w stosy, w rządkach po dziesięć, pokrywają pół przedpokoju. Odwraca się, słysząc moje kroki. -Właśnie skończyłam - mówi. - Pięćset tysięcy szylingów, pięćdziesiąt tysięcy dola- rów, a do tego jeszcze sto trzydzieści tysięcy marek. Ile to razem? Czuję, że do oczu napływają mi łzy. - Szylingi dzielone przez siedem, policz sama. - Prawie jedna trzecia miliona marek - mówi. - Wiesz, skąd ta forsa się tu wzięła? - Nie mam pojęcia - szepczę. - Musiała należeć do twojej dziewczyny. - Bardzo sprytne - mówię - a teraz posłuchaj uważnie. Chcę zostać sam. Zabieraj ten szmal i znikaj. Baw się dobrze. - To niby taki prezent? - pyta. - Tak - odpowiadam. Dziewczyna bez słowa upycha zwitki pieniędzy z powrotem w plastikowej torebce. Zakrywa je wyciętą deską i stawia na niej szafkę. Chwilę później drzwi się za Clarą zamyka- ją. Wracam do okna. Tym razem siadam na parapecie. Księżyc wspina się na niebo, bla- dy i okrągły jak aspiryna. Budzi mnie uliczny zgiełk. Zapewne w półśnie te odgłosy docierały do mnie już od dłuższej chwili. W pustym żołądku adrenalina wywołuje niewielkie skurcze, które łaskoczą przeponę, wprawiając ją w drżenie. Reaguję zawsze w ten sposób, kiedy moje zmysły zaczy- nają odbierać z zewnątrz sygnały codziennego życia. Okno jest otwarte, zasłony rozsunięte, prawdopodobnie sen zaskoczył mnie na parapecie i tylko wyjątkowy pech sprawił, iż prze- chyliłem się w stronę mieszkania i spadłem na materac, a nie na ulicę. Mimo zamkniętych oczu wiem, że jest jasno, pogoda piękna aż do obrzydzenia. Upał. Dzieci biegną do szkoły, słyszę ich nawoływania i głosy rodziców pod moim oknem. Samochody mijają mój dom fa- lami, wszyscy są w drodze do pracy, a może do lekarza. Od mnóstwa zaobserwowanych aut, które przejechały zaledwie w ciągu kwadransa, dostaję zawrotów głowy. Licząc z grubsza, daje to w ciągu całego dnia przytłaczającą liczbę ludzkich zajęć, czynności zawodowych, zakupów i wędrówek do szkoły, co wbija mnie w ziemię, wysysa, jakby cała zapobiegliwość i zapał na dworze syciły się energią pozyskiwaną wyłącznie z rozpadu mojego ducha i ciała. Nie ma ucieczki od tych odgłosów z ulicy. Choćbym zdrowe ucho zagrzebał w poduszce, a chore skierował ku górze; choćbym zamknął okna, „zasunął zasłony i spiętrzył sobie na głowie cały stos poduszek - ciągle jeszcze słyszałbym auta, kroki i głosy, wprawdzie przytłumione, ale wywołujące podobną reakcję w żołądku i podrażnionym mózgu. Wysuwam ręce spod ciała, splatam zwiotczałe palce i modlę się o jakiś atak z użyciem gazów bojowych, który by tam na zewnątrz unieruchomił wszystko, powstrzymał natrętną krzątaninę i przywrócił spokój. Wtedy dzwoni telefon. Spojrzenie półotwartych oczu chwyta jasnopszeniczny odcień podłóg, a bliżej - góry i doliny w pofałdowaniach zsuniętego prześcieradła. Kulki kurzu zdają się tak duże jak kłęby suchych roślin przetaczające się po amerykańskich szosach, między nimi kilka chusteczek higienicznych, zmiętoszonych i posklejanych zeschniętymi smarkami. Talerze z resztkami pizzy. Potem dostrzegam słuchawkę. Leży poza zasięgiem moich rąk, wgłębienie na baterie zieje pustką. Jestem pewien, że to dziewczyna z radia, więc chcę ode- brać. Po pięciu dzwonkach włącza się automatyczna sekretarka. Nie mam szansy dotrzeć wcześniej do słuchawki i baterii. Nie udaje mi się nawet wyciągnąć na czas ręki. Sekretarka jest nastawiona na cały regulator, słyszę komunikat. Piip. - Maks - mówi kobiecy głos - dosyć tego. To nie Clara; zanim uzmysławiam sobie, kto mówi, mija trochę czasu. Przed oczyma staje mi postać Marii Huygstet-ten w pozycji, w jakiej zawsze widziałem ją przez szczelinę uchylonych drzwi w moim biurze, czyli siedzącą przy biurku: jej porcelanowobiała twarz, dalej rudawe włosy spiętrzone z tyłu głowy i zwrócone ku światłu padającemu z okna. Niekiedy, gdy zamiast pracować, gapiłem się nieruchomo przed siebie, wyobrażałem sobie dla żartu, że doskonale różowe usta Marii Huygstetten nagle się napinają, a przez zaciśnięte wargi wysuwa się gruba, brunatna kiełbaska gówna. Do takich fantazji prowokowała mnie najprawdopodobniej nieskazitelna czystość tej kobiety. Tymi różowymi ustami przemawia teraz do mojej automatycznej sekretarki. - Dzwonił Rufus z informacją, że już nie wrócisz - oznajmia. W biurze zawsze zwracała się do mnie per pan. Spędziłem z nią może dziesięć nocy, nie więcej. Dziesięć nocy w ciągu dwu lat, i to też tylko wtedy, kiedy już po prostu nie mo- głem wytrzymać. Poczucie winy przyprawiało mnie zawsze potem o fizyczny ból. Maria używała logicznych argumentów, ale mimo wszystko nie miała racji, dowodząc, iż moje za- chowanie jest całkiem normalne. Wystarczyło, bym przez dziesięć sekund posłuchał Jessie, która z udręczoną twarzą plątała się w obietnicach, że to już nie potrwa długo i będzie mogła to ze mną robić, niebawem, z pewnością lada dzień. Wtedy zamykałem jej usta, z całej siły, nie mając wątpliwości, iż Maria kłamie, a ja jestem piekielnym pomiotem. Maria jedyna wie- działa o istnieniu Jessie w moim życiu, dlatego nigdy nie wyzbyłem się lęku, że pewnego dnia, wszystko jedno z jakiego powodu, zadzwoni do niej, aby opowiedzieć o owych dziesię- ciu nocach, których nie spędziłem przecież w biurze z powodu nawału zajęć. Oczywiście domyślam się, czemu dzwoni. Można stłumić pewne uczucia, nie da się jednak zepchnąć w podświadomość obecności Jacques’a Chiraca. - Posłuchaj - mówi Maria Huygstetten - wiem, że już nic nie będzie nas łączyło. Nie mam złudzeń. Ale wpadnij po psa. Pewnie miałem cichą nadzieję, iż przyzwyczai się do niego i zechce go zatrzymać. Je- śli w ogóle o tym myślałem. Naturalnie kocham Jacques’a Chiraca. Jednakże jest to pies Jessie i powinien umrzeć, jak ona. Kiedy go widzę, nie mogę nie myśleć o tym, jak co rano pochylał się nad nami, stercząc na długich nogach, które utrzymują go niczym rusztowanie, a także o tym, jaka siła ciężkości ciągnie w dół przerośniętą skórę na jego pysku, nadając mu pełen rezygnacji, zmartwiony wyraz. Jessie zawsze śmiała się głośno z tej miny, która wła- ściwie nie była miną, tylko anatomiczną osobliwością. Brała jego potężny łeb w ręce i międliła go, a ja, wsparty na łokciu, przyglądałem się im obojgu. Jacques Chirac każdego ranka na nowo okazywał radość, że widzi nas przebudzonych do życia. Nasz sen musiał być dla niego czymś w rodzaju letargu, nie dającego mu nigdy całkowitej pewności, czy wraz z nastaniem dnia naprawdę z niego wyjdziemy. Teraz nie mogę znieść obecności tego psa. Wiem, że ciągle jeszcze wydaje mu się, iż Jessie wróci. Nie mogę znieść tej nadziei, z jaką leży przed zabarykadowanymi drzwiami do gabinetu, nastawiając uszu, kiedy tam w środku zaczyna pikać budzik. Jacques Chirac czeka. Ciągnąc za sobą kołdrę, podczołguję się do zmiętoszonej kupki czegoś, co jest moją niedbale rzuconą marynarką, znajduję kokę, biorę dużo i szybko, a potem z powrotem ląduję w łóżku. Czekam. Ale nic się nie dzieje. No, powiedzmy prawie nic. Aż wreszcie wpadam w panikę. Przychodzą takie fazy, kiedy narkotyk przestaje działać i trzeba zrobić przerwę, żeby potem dalej normalnie brać. Przerwę przynajmniej trzy - lub cztero- dniową. Jest więc jasne, co mnie czeka. Wskakuję w spodnie od garnituru, które lepią się do spoconych ud, wsadzam na nos okulary przeciwsłoneczne i wychodzę z domu. Istna odyseja. Mimo wszystko cieszę się na myśl o psie. Pozwala mi to stawić czoło gapiącym się na mnie ludziom i coraz bardziej natar- czywemu zgiełkowi ulicy, pomaga zapłacić za bilet tramwajowy i odczytać rozkład jazdy. Gdybym po raz pierwszy znalazł się na tej planecie, nie mógłbym czuć się bardziej obco. Kiedy Maria otwiera drzwi, Jacques Chirac natychmiast wyprzedza ją pędem i rzuca się na mnie. Wspina się łapami na moją klatkę piersiową, żeby polizać mnie po twarzy, ale nie wytrzymuję jego ciężaru i upadam na kolana. Po chwili wstaję, wspierając się o jego grzbiet. Przy tej okazji odkrywam, jak bardzo schudł. Zupełnie jakbym dotknął blejt-ramu obciągniętego kawałkiem płótna. Jestem pewien, że Maria w miarę możliwości o niego dbała. Nadal wspieram się na nim, bo nawet taki wychudzony, ciągle jeszcze jest silniejszy ode mnie. Swego rodzaju atak słabości przyprawia mnie o zadyszkę. Stoję przygarbiony. Gdy Maria mnie dotyka, potrząsam przecząco głową. Z jej miny wnoszę, iż przedstawiam sobą żałosny widok. Maria zaczyna mówić szybko i cicho, przekonuje, że powinienem zostać, że ona zapewni mi poczucie bezpieczeństwa. Nie zdejmuję okularów, nie dziękuję jej i wychodzę, zanim zdąży mnie pocałować. Wieczorem pojmuję, jak dobrze jest mieć znówjacques’a Chiraca przy sobie. Zabra- niam mu leżeć przed drzwiami do gabinetu. Nie żre, czuję jednak, iż cieszy się, mogąc być ze mną. Leży na boku i dyszy, tak że jego ciało nadyma się i kurczy niczym miech, ślina cieknie mu z pyska, tworząc kałużę. Ze względu na nie- go z chęcią zrobiłbym coś z tym upałem, ale nie umiem, nie mam nic, co by przyniosło ulgę mnie i jemu. Dlatego też idziemy na spacer, który wszakże nie sprawia mu już przyjemności, pies nie biegnie radośnie przodem, nie zachęca do zabawy. Ruch daje mu jednak zapomnie- nie. Mnie też. Pomaga trochę skrócić czas oczekiwania, aż narkotyk znowu zacznie działać. Wychodzimy z domu zawsze, gdy jestem bliski szaleństwa. Po powrocie zatrzymuję się na chwilę przed szafką z telefonem. Nie ma w niej nic podejrzanego. Już nie wierzę, że ktoś ją kiedyś przesuwał. Nie wierzę też, iż dziewczyna z radia kiedykolwiek tu była. Wydaje mi się, że żyję tak od tygodni: zawsze krótka rundka z Jacques’em Chirakiem, potem łóżko i próba zaśnięcia, leżenie, póki dyszący oddech psa nie poderwie mnie na nogi. Od czasu do czasu za zamkniętymi drzwiami dzwoni budzik, a ja coś wołam. Później znowu idziemy na spacer. 4. Ćmy Kotlinkę rozświetla pomarańczowe światło stacji benzynowej Shell. Opieram się o przyozdobioną esami-floresami poręcz niewielkiego mostu. Pode mną niczym tłuste cielska dwu węży leżą rury ciepłownicze, umoszczone w przesiece między krzakami i zielskiem. Bladoszare, zdążają ku centrum miasta, prosto jak strzelił, ale w niektórych miejscach są wy- gięte i leżą z boku w trawie albo wznoszą się pionowo jak bramki wysokości człowieka. Jessie pytała mnie zawsze, dlaczego te metrowej średnicy rury mają takie zakrzywienia, ja zaś mruczałem wtedy coś o rozszerzalności pod wpływem gorąca. Po prostu tego nie wiem. Może są takie tylko dlatego, żeby dziwaczniej wyglądało? Torba, utrzymująca świeżość artykułów spożywczych, którą niosę w lewej ręce, jest srebrna i zadrukowana niebieskimi śnieżynkami. Znajduje się w niej białe Magnum w złotej cynfolii. Powodowany nagłym odruchem, kupiłem je na stacji benzynowej - chociaż nie mam ochoty go zjeść. Oczywiście ośmieszę się, przynosząc Clarze loda na patyku. Może to wyglą- dać na niestosowną uprzejmość, póki nie zacznę zabiegać o jej przyjaźń, nie zechcę jej prze- lecieć albo zawrzeć jakiejś umowy kupna-sprzedaży. Nie zależy mi na tym, żeby dać Clarze tego loda. Sam czuję do niego obrzydzenie, ale nie umiem wyrzucać jedzenia. Clara jest jedynym w tym mieście człowiekiem, któremu mogę zanieść loda o pierwszej w nocy. W każdym razie w środy i w niedziele. A więc ruszam w drogę. Obok mnie kołysze się na długich nogach Jacques Chifac. Gdy wychodzimy z kręgu pomarańczowych stożków ulicznych latarń i wkraczamy do parku, ożywia się i wybiega nieco naprzód. Stare drzewa sterczą wysoko i wyglądają w swojej czerni jak grube nogi stada słoni, których podbrzusza tworzą nocne niebo. Słychać cykanie świersz- czy i przyciszone głosy studentów wylegujących się z butelkami wina na łące. Jest ciepło. Kiedy wreszcie dotrę do radia, stanę tam z białą papką w garści. Nadejście zmroku przynosi zawsze ogromną ulgę. Ulice pustoszeją, zgiełk cichnie, mogę wałęsać się leniwie, bez najmniejszego celu i potrzeb. Inni też nie mają o tej porze nic lepszego do roboty. Oglądają telewizję, rozpoznaję błękitną poświatę ich odbiorników za oknami i na sufitach mieszkań. Kolory oraz szybkość, z jaką następują kolejne obrazy, po- zwalają mi odgadnąć, czy lecą właśnie wiadomości, film akcji czy też jakiś reportaż. To sprawia, że obecność innych mi nie przeszkadza, jest teraz równie bezsensowna jak moja. Jeśli o mnie chodzi, nigdy nie powinien nastawać dzień. Ziemia mogłaby opuścić swoją orbitę i odlecieć w wieczną noc uniwersum, by ze wszystkich stron oglądać gwiazdy. Być może wzięlibyśmy ze sobą księżyc, stoi na niebie bledziutki i cienki jak obcięty paznokieć kciuka. Czuję się lepiej. Pewnie dlatego, że jest środa. Środa i sobota to jedyne dni, które rozpoznaję. Jakby coś w rodzaju plamy na twarzy różniło je od innych, doskonale jednakowych. Tą plamą jest audycja Clary. Może też poprawił się wreszcie biochemiczny stan mojego mózgu. Zapowiedź, że niedługo znów będę mógł wrócić do narkotyków. Zastępy ciem przenikają w sobie tylko wiadomy sposób przez szczelne klosze latarń i padają tam, tworząc brylaste czarne ślady na wewnętrznej powierzchni szkła. Kuna, niczym czworonożne salami, przebiega mi drogę, po czym znika między zaparkowanymi samocho- dami. Wymachuję torbą z Magnum. W taką noc jak ta po powrocie do domu szukałbym Jessie w całym mieszkaniu, aż wreszcie znalazłbym ją najprawdopodobniej przy stole ku- chennym przed otwartym oknem, z nogami oplecionymi wokół krzesła i z palcem podążają- cym wzdłuż linijek jednego z tych listów, które zawsze przychodziły do niej opatrzone au- striackimi znaczkami, bez podania nadawcy, i po których popiół znajdowałem niekiedy w zlewozmywaku. I tak nigdy bym nie próbował przeczytać żadnego z nich, byłem pewien, że ich nadawcą jest jej brat Ross i że Jessie zostawia je bez odpowiedzi. Zaproponowałbym jej nocny spacer, a ona natychmiast zerwałaby się z rozpromienioną twarzą i nieporządnie sterczącym wianuszkiem żółtych włosów, który nadawał jej wygląd słoneczka. Pobiegłaby po adidasy, trącając w przelocie Jacques’a Chiraca w żebra, by poderwać go na nogi. Na ulicy, otoczona kurzem miasta, zanurzona w letnim po- marańczowym powietrzu, schwyciłaby moją rękę i dla zabawy prowadziła ze mną walkę na palce, aż objęłaby dwa, środkowy i serdeczny, i uwięziła je w zaciśniętej pięści. Żaden inny chwyt nie wchodziłby w grę. Szlibyśmy, trzymając się za ręce, i w którymś momencie, obok jakiejś stacji benzynowej, Jessie zaczęłaby błagać mnie o lody, a ja kupiłbym jej białe Ma- gnum. Sięgam do torby. Ciągle jeszcze się nie rozmaśliło. Jessie wprawiała się w jak najpowolniejszym jedzeniu lodów. Nie odgryzała kawałka, tylko zawsze lizała je całe. Ta technika doprowadzała mnie do szału, nie mogłem na to pa- trzeć. Delikatne lizanie lodów w czekoladowej polewie jest czynnością całkowicie jałową. W którymś momencie u dołu, w pobliżu patyka, i tak zaczyna z nich kapać waniliowy sos, a duże, gładkie kry czekoladowe kruszeją i spadają na ziemię. Kiedy Jessie udawało się wreszcie uporać z lodami, cała jej twarz się lepiła, nie mówiąc już o dłoniach, do których przyczepiał się uliczny kurz, pyłki kwiatowe w kształcie parasolek, a niekiedy przyklejał się nawet komar. Jessie była jednak szczęśliwa, w każdym razie takie sprawiała wrażenie. Przystaję i chwytam się za szyję. Przez chwilę nie mogę oddychać, znam to ukłucie tuż nad krtanią, zaraz potem pojawia się nieodparta potrzeba odkaszlnięcia, ale brakuje mi tchu, żeby zakasłać. Staram się uspokoić i usiłuję rozluźnić gardło. Udaje się. Kaszląc, pochy- lam się do przodu, opieram obie ręce na kolanach i mam takie poczucie, jakbym wywracał sobie płuca na lewą stronę, niczym parę skarpetek, które zwinięte i związane wyjmuję z pralki. Jacques Chirac stoi obok, przyglądając mi się niewzruszenie. Zapalam papierosa, wysupłanego z tylnej kieszeni spodni. Ból w płucach, gdy dym muska ich podrażnione płaty, dobrze mi robi. Przywraca do rzeczywistości, oddalając od lodów i szczęścia. Przywraca tej nocy, podczas której chodzi jedynie o to, aby pozbyć się Magnum, kupionego z głupoty, tej nocy, kiedy muszę dobrze pilnować drogi, jeśli chcę znaleźć radiostację Clary. Usiłuję myśleć o Clarze, o tym, że z pewnością wieczorami namacza w wodzie ziarna zbóż na śniadanie, a w niedzielne poranki chadza o dziesiątej na techno-party i nigdy nie używa płynu zmiękczającego do prania dżinsów w pralce. Ale z trudem przypomi- nam sobie jej twarz. Przez kilka dni, pocąc się i jęcząc, słuchałem hałasów z ulicy, a każda godzina dłużyła mi się, jakby to był tydzień. Schodzę skarpą na tory kolejowe. Jedna trasa wędrówki wiedzie przez wysoką po pas, pożółkłą i suchą trawę, pośród cykuty, której kwiaty chwieją się wysoko nad moją głową. W linii równoległej biegnie przynajmniej z dziesięć torów, większość porośnięta trawą, nie- które nie. W zaroślach obok szyn walają się żółte lub niebieskie, na pół przegniłe worki na odpadki, wypełnione anonimowymi śmieciami, w pewnym momencie opływa mnie cuchnący obłok zgniłego mięsa. Każę Jacques’owi Chiracowi iść tuż przy nodze. Pod łukami dwu rur ciepłowniczych przyśpieszam kroku w obawie, że mogłyby spaść, zmiażdżyć i pogrześć moje ciało. Kiedy gruba wiązka szyn rozchodzi się i biegnie dalej dwiema osobnymi koleinami, opuszczam ten teren i wracam na drogę. Plac przed głównym gmachem rozgłośni radiowej wydaje się rozległy i pusty, widać tylko dwa niedbale zaparkowane samochody, jeden jest krzykliwie zielony niczym plastikowa żaba, którym to kolorem z pewnością nie lakieruje się aut seryjnie. W oddali widzę portiera siedzącego w oświetlonym przedsionku za szklanymi ścianami. Zbliżam się do zielonego samochodu, rozklekotanej ascony, i już z daleka rzuca mi się w oczy, że na tablicy rejestra- cyjnej poza czernią i bielą jest także nieco czerwieni. Mimo wszystko nie chce mi się w to wierzyć, podchodzę więc jeszcze bliżej i pochylam się nad znakami. Ależ tak. Samochód ma wiedeńską rejestrację. Dlaczego nie? A jednak wkrada mi się do serca jakiś niepokój, który po chwili zaczyna przeradzać się w trudną do wyjaśnienia, bez- sensowną, choć właściwie niezbyt silną wściekłość. Portier patrzy nieufnie. Jest druga w nocy, więc już wcale nie spodziewam się spotkać tu Clary. Przez szczelinę w domofonie podaję imię dziewczyny, a następnie swoje. Portier dzwoni do kogoś, drzwi szemrzą. Gdy przechodzimy obok, mężczyzna uśmiecha się nawet do Jacques’a Chiraca. Otwiera swoją budkę, wołając za nami: „Drugie piętro”. W windzie przyglądam się własnemu wizerunkowi na lustrzanej ścianie. Moja cera jest nieszczególnie piękna nawet bez tego neonowego oświetlenia. Zawsze myślałem, że lu- stra w miejscach publicznych są po drugiej stronie przezroczyste i ktoś odbiera tam spojrzenia człowieka, który patrzy sobie w oczy. - Drzwi się otwierają - informuje kobiecy głos z taśmy - drugie piętro. Gdy drzwi windy zamykają się za mną, otacza mnie mrok. Żadnego odgłosu. Przysta- ję, trzymam Jacques’a Chiraca na smyczy i czekam, aż oczy przywykną do ciemności i złapię z grubsza orientację w przestrzeni. Wreszcie widzę oświetlony szyld z zarysem lewej ręki i idę za jej wskazaniem. Wchodzę do jakiegoś pomieszczenia, gdzie potykam się o coś z hałasem; to stół mikserski. Widzę kolejne otwarte drzwi, z których pada zielonkawe światło. Bije od komputerowego monitora. Przed nim, plecami do mnie, siedzi Clara, ciemna sylwet- ka. Okno jest otwarte. Ćmy, nocne motyle, różne muchy i muszki pełzają po ekranie jak prze- budzone do życia znaki interpunkcyjne. Przystaję w drzwiach i opieram się o framugę. - Hej - mówi Clara. Nie odwraca się. Właściwie nie mamy sobie nic do powiedzenia. Zapalam papierosa. Panuje cisza, tylko klawiatura klekocze. Clara pisze z szybkością zawodowej sekretarki. Nie zadaję sobie trudu czytania tekstu, wystarczy mi patrzeć, jak linijki posuwają się do przodu, robak, który wypluwa sam siebie, potem urywa się i pół centymetra niżej, od samego począt- ku strony, zaczyna znowu odtwarzać się z jednej jedynej litery niby z małego czarnego jaja. Ma to w sobie coś hipnotyzującego. Pomieszczenie jest ciasne i zastawione rozmaitymi urządzeniami; nie mam nawet po- jęcia, do czego służą. W świetle monitora wszystko, łącznie z plecami Clary i ze mną, wyglą- da nierealnie; rozżarzony koniuszek mojego papierosa wydaje się w tym pokoju jedynym naturalnym, organicznym punktem. Właściwie nie znam tej dziewczyny. Ledwie dwa razy odwiedziła mnie w moim mieszkaniu. Jacques Chirac stoi za drzwiami i oddycha ciszej niż zwykle. Szeleszczę srebrną torbą. - Coś ci przyniosłem - mówię. Zanim udaje mi się skończyć to krótkie zdanie, które brzmi jeszcze głupiej, niż mo- głem się tego spodziewać, zapiera mi dech. - Co to jest? - pyta Clara. Na czoło występują mi krople potu, samo przebywanie w tym pomieszczeniu wymaga potrójnej energii. Zaglądam do torby i patrzę, co to jest. - Lody - mówię. Nie dość, że brzmi to niedorzecznie, to jeszcze jakoś rozpaczliwie. Być może już ze mną koniec, naprawdę koniec. Chwytam torbę od dołu, postępuję dwa kroki do przodu i wytrząsam Magnum obok Clary na stół komputerowy. Ona ciągle jeszcze trwa w bezruchu, ale przerywa pisanie, robak zastyga w środku monitora, jej ręce wiszą rozcapierzone nad klawiszami ni- czym pająki czyhające na zdobycz. - Jedyne, czego chcę od ciebie - mówi cicho - to twoja historia. Nic innego mnie nie interesuje. Przez kilka sekund panuje absolutna cisza. Tylko owady nadal pełzają swobodnie. Być może udałoby mi się zapanować nad sytuacją, gdyby Clara się poruszyła, odwróciła, pokazała mi swoją twarz, a w jej głosie dałoby się usłyszeć bodaj odrobinę życia lub ciepła. Mógłbym się wtedy roześmiać albo wrzasnąć, mógłbym kazać jej odpokutować za te owady, za zielone auto, za ruch uliczny i krzyki dzieci oraz za kiepskie światło w windzie. Wystarczyłby maleń- ki bodziec. Ale ona zachowuje się cicho, niezwykle cicho, nie odwraca się ani nawet nie od- dycha. Z gulgotem w gardle sięgam nagle po Magnum - czuję w palcach jego miękkość, roz- maślony guz w cynfolii, czuję, że należy on do Jessie - i wybiegam z pokoju. Porywam ze sobą psa na smyczy, który zrazu się wzbrania, najwyraźniej chcąc tu zostać, jego łapy ślizgają się parę centymetrów po gładkiej podłodze, ale potem zaczyna biec obok mnie, klip-klap, gubimy się w ciemnym korytarzu, nie odnajdujemy czerwonawego światełka przycisku win- dy, za to nad głowami odkrywamy zieloną strzałkę, wskazującą klatkę schodową. Wydaje mi się, że Clara w ogóle nie zauważyła Jacques’a Chiraca. Na dziedzińcu rzucam Magnum na ziemię i wgniatam je obcasem w kurz, błotnista maź, aż papier się rozrywa, a biały sos tryska mi na but i prosto do skarpetki, czuję, jak spły- wa powolutku i lepi się na kostce. Dawniej, w Wiedniu, kiedy nie wiedziałem, co ze sobą począć, zamykałem się w biurze i stając pośrodku pokoju, trwałem przez kilka minut w pozie posągu, jedna noga wysunięta do przodu, w lekko uniesionej prawicy otwarte tomiszcze Sartoriusa II z najważniejszymi prawami międzynarodowymi. Nie musiałem opuszczać wzroku, żeby na cokole pod sobą zobaczyć tablicę z brązu, na której widniał napis: Maks Maksymalny. Wy- dawałem się sobie wtedy nieskończenie śmieszny. Ale pomagało. Nie ma powodu biec, obawiam się jednak, że Clara może śledzić mnie przez otwarte okno. Więc nie potrafię inaczej. Wybiegam na ulicę, zmuszam się, by iść normalnym mar- szowym krokiem, wytrzymuję przez kilka metrów, potem biegnę znowu. Na oświetlonym zegarze stojącym pośrodku skrzyżowania jest po trzeciej. Gdy dotrę do domu, zrobi się wpół do czwartej, a kiedy rzucę się na materac, usłyszę świergot pierwszych ptaków i nie zaznam snu. Zacznie się wzmagać upał i ruch uliczny, będę przewracać się z boku na bok i zasłaniać głowę rękami, skończy się środa i nastanie czwartek albo coś podobnego, jakiś miniony wto- rek albo przyszły piątek, lub inny dowolny dzień mojego życia. Chociaż nad dachami miasta zaległo już pasmo dusznej jasności, w moim przedpokoju panuje całkowita ciemność, tym wyrazistsza, że błyska czerwona lampka automatycznej se- kretarki. - Czwartek, godzina zero trzydzieści dwie - informuje automatyczna sekretarka. Jakie pedantyczne są te aparaty! Z mojego punktu widzenia o zero trzydzieści była jeszcze środa. Słychać nieznany mi męski głos. Ale wiedeński akcent nie pozostawia żadnych wątpliwości. Kiedy mężczyzna kończy mówić, sekretarka piszczy, ja zaś wyrywam przewód ze ściany. Nie zapalając światła, biegnę do pokoju, zbieram z podłogi kilka sztuk garderoby i wciskam je do niedbale rzuconej plastikowej torby. Następnie wypycham Jaccfues’a Chiraca z mieszkania. Przekręciwszy dwukrotnie klucz w zamku, zbiegam po schodach. Koniec. 5. Prosiaki Gorący prysznic w gorące dni to masochizm. Strumienie wody wyciskają ze mnie siódme poty, na udach pojawiają się czerwone obwarzanki. Dostaję zawrotów głowy. Para zalega grubą warstwą między kaflowymi ścianami, widoczność przez szyby kabiny jest sła- biusieńka, jakbym właśnie przebijał samolotem pokrywę chmur. To nie jest moja łazienka. Żel pod prysznic biorę w dużych ilościach z gładkiej, czer- wonej butelki z plastiku, od której ktoś oderwał etykietkę. Żel ma męski zapach. Na obrzeżu wanny stoją rządkiem kosmetyki bez nalepek. Odkręcam kilka butelek, aby powąchać ich zawartość. Wszystko to babski kram - zapachy korzeni i owoców: wanilii, brzoskwiń, jabłek, orzechów kokosowych, kiwi, truskawek. Zadaję sobie pytanie, czy ten jedyny żel dla mężczyzn przeznaczony jest dla bliskiego przyjaciela. Wyobrażam sobie, jak wieczorami siedzą obok siebie na brzegu wanny i razem zdrapują paznokciami naklejki z butelek szamponów. Wydłubuję z nosa zeschnięty smark z ciągnącą się na dziesięć centymetrów nitką ślu- zu; gdzieniegdzie jest krwistoczerwona, woda spod prysznica odrywa mi ją od palca. Smark, wirując, znika w odpływie. Clara z pewnością nie ma stałego faceta. Już dawno przyszedłby do mnie, by mi dowalić, chyba że to intelektualista, co jednak do niej nie pasuje. A więc sama używa męskiego żelu pod prysznic albo też kupiła go dla mnie. Wzmac- niam strumień gorącej wody. Wszystko, czym jestem, znajduje się teraz tuż pod skórą i wypływa na zewnątrz, zlewając się z ogłuszającym bólem, który powoduje gorąca woda „i który opina mnie całego jak szczelny kombinezon. Przez chwilę cieszę się, że w ogóle wiem, w czyjej łazience jestem, cieszę się też na myśl o zimnym prysznicu. Prawdopodobnie Clara uraczyła mnie alkoholem, już nie pamiętam. Ale przynajmniej mogę być pewny, iż jej nie przerżnąłem. Od tygodni mi nie staje, to jedno nie ulega wątpliwości. Parą zachodzi nie tylko lustro, lecz także kafle, umywalka, muszla klozetowa i wszystkie plastikowe butelki. Zewnętrzne warstwy rolki papieru toaletowego zaczynają się fałdować od wilgoci. Wszystko jest boskie. Wtedy przychodzi mi na myśl pies. Nie mogę sobie przypomnieć, gdzie z nim ostatnio byłem i gdzie mogłem go zostawić. Przez chwilę stoję zesztywniały, woda wpływa mi do ust. Wypluwam ją, wyślizguję się spod prysznica i gwałtownie otwieram drzwi. Za mną wzbiera ogromny obłok pary. Po raz pierwszy w pełni świadomie widzę ten przedpokój. Jest wyłożo- ny jasną wykładziną, a całe mieszkanie z wyposażeniem z Ikei wygląda na sfinansowane przez rodziców. Cztery pary drzwi fornirowanych na biało, wszystkie zamknięte. - CLARO! - wrzeszczę. Uchylają się jakieś drzwi, Clara wystawia głowę, widzę tam też Jacques’a Chiraca z długą nitką śliny zwisającą z pyska. Wycieram się, ale w tej samej sekundzie znów jestem mokry od potu i pary. Nie mogę nawet włożyć bielizny, wskakuję więc nagi w spodnie, zakleszczając sobie w zamku błyskawicznym kilka włosków łonowych. Koszula lepi się do pleców i rąk, nie sposób jej równo naciągnąć, dwa razy zapinam ją źle i klnę. - Skąd właściwie masz to bydlę? - pyta Clara. Przeraża mnie jej głos, tuż za drzwiami, ledwo tłumiony przez drewno. - Wezmę twoją szczoteczkę do zębów - oznajmiam. - Dlaczego on wabi się Jacques Chirac? - dopytuje się Clara. - Jessie tak go nazywała - mówię niewyraźnie. I w tym samym momencie gryzę się w język, gdyż po drugiej stronie drzwi zapada całkowita cisza, a po chwili wybucha wrzask radości. - Ha ha ha - woła Clara - teraz już wiem, jak ona mia-a-ła na i-i-mię, teraz wiem, jak mia-a-ła na i-i-mię. W gębie mam szczoteczkę do zębów, pianę na ustach, w tym stanie nie mogę wyjść z łazienki. - Mogłaś mnie o to zapytać - bronię się słabo. - A ty byś mi znowu dowalił - kontruje Clara. - Święta prawda - przyznaję. - Dlaczego Jacques Chirac jest taki wielki? - drąży. - Prawdopodobnie chciał tak bardzo urosnąć - mówię - aby móc patrzeć Jessie prosto w twarz. Uwielbiał na nią patrzeć. Płuczę usta i przeczesuję palcami włosy. Jedną ze szminek piszę na lustrze nad umy- walką: Objects in the minor appear further than they are. Drzwi się otwierają i pies wciska się do środka, by mnie powitać. Clara dla żartu rozpłaszcza twarz między drzwiami a futryną, tak że wygląda jak postać ze Spitting Image. Po chwili dochodzi mnie zapach kawy. Potrzebuję jej teraz bardziej niż czegokolwiek innego. - Słuchaj - wołam - zaparzyłaś kawę? - Oczywiście - potwierdza - chodź do kuchni. Clara ma niewielkie mieszkanko, przedpokój przemierzamy trzema krokami. Wykła- dzina podłogowa nie jest wcale nieprzyjemna dla gołych stóp. Wszystko lśni nieskazitelną czystością, tylko sufit w pokoju wydaje się zawieszony zbyt nisko. Dalej biała meblościanka w kuchni, piecyk z ceramiczną płytą. Na stole stoją dwie filiżanki do kawy i magnetofon DAT. - Powiedz - pytam - z kim zamierzasz przeprowadzić wywiad? Clara spogląda na mnie i unosi brwi. - Nie pamiętasz już - dziwi się - co obiecałeś mi dzisiaj rano? Wracam do łazienki i w ściennej szafce znajduję tabletki od bólu głowy. Opróżniam fiolkę do połowy. Następnie staję przy oknie w kuchni. Pasmo dusznej jasności, nawet w zarodku nie różowe, zalega nad dachami miasta. Przez chwilę przyglądam się cieniom la- tarń na chodniku, które obracają się dookoła, oświetlane reflektorami przejeżdżających samo- chodów. - Chciałeś się koniecznie do mnie wprowadzić - przypomina Clara - dobiliśmy więc targu. Przyciskam prawą rękę płasko do ucha, tak że słyszę już tylko świsty z lewej strony, świsty i ciszę panującą w mojej czaszce. - Mówiłem ci - pytam - dlaczego chcę się do ciebie wprowadzić? Clara kręci przecząco głową. Może kłamie. Na podłodze odkrywam pustą butelkę po wódce, którą z pewnością wypiłem sam. Filiżanka kawy ogrzewa moje słabo ukrwione palce. Clara rzuca we mnie papierosem. Najwyraźniej postanowiła mi matkować. - Ostatniej nocy - mówię - ktoś zostawił na mojej automatycznej sekretarce wiado- mość, że naprawdę już najwyższy czas przekazać pożądany numer i dołączyć do niego trzysta tysięcy marek. - Intrygujące - orzeka Clara. - Nie licząc kosztów pogrzebu - mówię. - Twojego? - pyta. - Dobrze by było - odpowiadam. Zastanawia się przez moment, po czym zaczyna rozumieć. - To nie ty pochowałeś Jessie? - pyta. - Ulotniłem się - mówię - do czasu, aż było po wszystkim. Prawdopodobnie ojciec ka- zał ją zabrać. Być może do Wiednia. - On tam mieszka? - W każdym razie czternaście lat temu miał w Wiedniu stałą siedzibę. - A teraz? - Czy ja wiem - syczę - widziałem go tylko raz w życiu. - Ale - dopytuje się Clara - o jaki numer chodzi? - PRZECIEŻ NIE WIEM - mówię. - I co jeszcze opowiadali? - że jeśli będę udawał głupka, oskarżą mnie o morderstwo. - A co - pyta Clara - czy gliny podejrzewały cię o zamordowanie Jessie? - Nikt mnie o nic nie pytał - odpowiadam. - To też jest śmieszne - mówi Clara - przecież gdy ktoś umiera, zawsze pytają, przy- najmniej rutynowo. Odwracam się i łapię ją za kołnierz. - Uważaj, zasrana mądralino - syczę - tu chodzi już tylko o jakieś kilka tygodni, może trzy miesiące. W tym czasie chcę mieć spokój, wszystko jedno od czego, rozumiesz, wszystko ma się skończyć spokojnie. Clara patrzy na mnie sceptycznie. - Chyba nie myślisz na serio - pyta - że od tych paru prochów po prostu wykitujesz? A może jednak? Potrząsam nią. - To już moje zmartwienie! „ - Dobrze, dobrze, w porządku. Będziesz się wykańczał, a w tym czasie wszystko mi opowiesz. I tak nie masz nic lepszego do roboty. Patrzę na magnetofon, wywołujący dalekie skojarzenia z urządzeniem do odsłuchiwa- nia dyktowanych na kasety tekstów, z którym zawsze pracowała Maria Huygstetten. Obsłu- giwała go pedałem nożnym niczym maszynę do szycia, a kiedy stawałem za nią, dobiegało mnie skrzeczenie mojego własnego głosu, zniekształconego w jej słuchawkach. Myślę o swoim przestronnym pokoju, może byłoby jednak lepiej leżeć sobie tam w cichości i obserwować, jak stiuki u sufitu rozrastają się coraz bardziej, zwracając za dnia liście ku światłu płynącemu od okna. - Muszę już iść - oznajmiam. - Bzdura - mówi Clara. - Jeśli martwisz się o swoją dawkę narkotyków, to pełna to- rebka znajduje się w jednej z marynarek, które ze sobą przyniosłeś. Odstawiam filiżankę, by przetrzeć twarz rękami. - Mam nadzieję, że nie sprowadzisz mi policji do domu - mówi Clara teatralnie. - Ach, ile w twym głosie słodyczy - ironizuję. -Ja nie jestem takim Desperado jak pan, panie mecenasie. Woła tak za mną, gdy idę do przedpokoju. Pojęcia nie mam, skąd wie, kim jestem z zawodu. Być może wszczęła już jakieś swoje dziennikarskie śledztwo, ale najwyraźniej nie dość gruntowne. Nie każdy prawnik jest od razu adwokatem. W przedpokoju nie ma nic prócz wykładziny - ani garderoby, ani bodaj jednej pary butów, nie ma także telefonu; za to, jak na tak małe mieszkanko, jest w nim mnóstwo za- mkniętych fornirowanych drzwi. Poza tymi do kuchni - domyślam się - są jeszcze prowadzą- ce do łazienki, pokoju stołowego, sypialni, no i drzwi wejściowe. - A gdzie te wszystkie moje marynarki? - wołam po chwili. Śmiejąc się, Clara przechodzi obok mnie. Gra na własnym boisku. Otwiera te spośród czworga drzwi, za którymi, jak mi się zdawało, znajduje się wyjście. A to sypialnia. Dwana- ście metrów kwadratowych, jednoosobowe łóżko na miarę, z jasnego drewna, pasuje do niego szafa, podobnie jak zasłona z bawełny w słonecznożółtym kolorze. Pościel w żółto-białe pa- ski. Dokładnie taka sama żółcień była ulubionym kolorem Jessie. Wyrywa mi się jęk. - Bóle głowy? - pyta Clara. - Nie, Ikea - odpowiadam - to chyba umeblowanie twojego panieńskiego pokoju z domu rodzinnego? - Myśl sobie, co chcesz, jeśli ma ci to ułatwić życie - mówi Clara. Chwyciwszy moją plastikową torbę za dwa dolne rogi, wytrząsa zawartość na dywan: trzy pogniecione marynarki od garniturów, ani jednej pary spodni, żadnej bielizny czy skarpe- tek na zmianę. Bardziej bezmyślnie nie mógłbym się już naprawdę spakować. Clara z miejsca znajduje woreczek z koką. -Jesteś świetnie zorientowana - zauważam. Zanosi go do kuchni i kładzie obok magnetofonu DAT. - Muszę teraz wyjść na kilka godzin - informuje - tymczasem dobrej zabawy. Wilgotną szmatką wyciera kredens. Nie jestem całkiem pewny, czy na dworze robi się jaśniej czy ciemniej. - Jest rano czy wieczór? - pytam. Posyłając mi pogardliwe spojrzenie, Clara obciąga na sobie wąskie dżinsy i odrzuca włosy do tyłu. - Cześć - mówi. Po jej wyjściu biorę pierwszą od dwu tygodni działkę koki, zrobiwszy przedtem ścież- kę na kuchennym stole. W głowie eksploduje fajerwerk, zaczyna się farmakologiczne odtwa- rzanie mojej osobowości. Rozglądam się, a tymczasem mój brzuch napełnia się radością. Przedmioty w kuchni stoją na właściwych miejscach, obrazując ład świata, w którym i ja zajmuję z góry wyznaczoną pozycję, wszystko ma tu swoje miejsce, nawet śmierć Jessie i taka wnerwiająca dręczycielka jak Clara. Wszystko widać tu jak na dłoni, o ile jest się wy- starczająco inteligentnym, by to zobaczyć. A ja jestem. Dlatego też wezmę się teraz w garść. I zwieję. Może do Gwatemali. Wstaję, żeby sprzątnąć filiżankę ze stołu, resztka kawy rozpryskuje się po podłodze. Niedbale, starając się utrzymać to samo tempo, sięgam po marynarki leżące na podłodze sypialni i naciskam klam- kę drzwi wejściowych. Ale to łazienka. Po chwili znajduję właściwe drzwi. Próbuję trzykrot- nie. To nie może być prawda. Clara zamknęła mieszkanie na klucz. W pokoju rzuca mi się w oczy szeroki na dobre dwa metry regał z półkami wypełnio- nymi do samej góry płytami analogowymi i CD, nie umiem oszacować, ile tego jest, muszą ważyć z parę ton. Może Clara mieszka w nowym budownictwie nie tylko z powodu kołtuń- stwa. Kiedyś przeczytałem w gazecie o pewnym didżeju, który w jakimś starym domu wpadł wraz ze swoją kolekcją do sąsiadów, bo zarwał się strop. Wyciągam na chybił trafił kilka płyt z półki, na każdej widnieje przyklejona kartka z datą roczną i informacją beatsper minutę: 70, 45, 210. Coś mi przeszkadza, jakaś plama, którą ciągle widzę kątem oka. To otwarta gazeta na biurku, ale zanim udaje mi się odwrócić od niej wzrok, z odległości około trzech metrów roz- poznaję mężczyznę na fotografii. Upuszczam płytę i podchodzę do biurka. „Marc Bell, brytyjski korespondent do spraw bałkańskich, spotyka się w Londynie z Zeljko Raznatoviciem. Serbski bohater narodowy za- przecza istnieniu paramilitarnej organizacji «Tygrysów»„. Raznatović to Arkan. Zwany „Czyścicielem”. Ładne zdjęcie, z tym szerokim uśmie- chem na twarzy przypominającej ryj prosiaka, Arkan wygląda na człowieka szczęśliwego i tryskającego zdrowiem. Wiem, jak bardzo lubi pokazywać się w mediach, zwłaszcza na Za- chodzie, w obozie wrogów. Denerwuje mnie bezgranicznie, że ciągle znajdują dość miejsca, by drukować zdjęcia tego szczerzącego zęby szaleńca, a nie wystarcza go na obszerniejszą relację. Poznałbym Arkana zawsze, nawet w największym tłumie. Jego portrety znalazłem w aktach śledczych Międzynarodowego Trybunału w Hadze i studiowałem rysy tej twarzy jak znaki pisma nieznanego języka, które należy rozszyfrować. Najprawdopodobniej szukałem jakiejś odpowiedzi. W każdym razie ta gazeta nie może tu zostać. Nie przychodzi mi w tym momencie do głowy nikt, kogo nienawidziłbym bardziej niż Arkana. Nawet siebie tak nie nienawidzę. Biorę gazetę w dwa palce i chociaż naprawdę nie miałem zamiaru robić tu porządków, zanoszę do kuchni i wycieram nią rozlaną kawę. Jednocześnie zastanawiam się, czy może to być przypadek, że właśnie ta gazeta poniewiera się na biurku Clary, otwarta akurat na stronie z tym artykułem. Kiedy papier całkiem rozmaka, wrzucam go do kubła, myję ręce i wracam do pokoju. Siadam na podłodze między szklanym stołem a niebieską kanapą i instaluję DAT-a tuż przed sobą. Jacques Chirac kładzie się obok mnie i dwukrotnie uderza długim, cienkim ogonem, po czym rozkłada nogi, żebym go podrapał po brzuchu. Kilkakrotnie obracam magnetofon w tę i we w tę i już po chwili orientuję się, jak dzia- ła. Clara włożyła nową kasetę, a obok zapobiegliwie zostawiła jeszcze dwie, fabrycznie zapa- kowane. Pod DAT-em znalazłem kartkę, na której Clara tym samym koślawym charakterem pisma co na nalepkach z bpm napisała jedno jedyne zdanie: „Jak zobaczyłem ją po raz pierw- szy”. Wciskam klawisz nagrywania. -Ją, ją, ją-paplę-ją. Jakby w tym słowie było coś szczególnego, a przecież jest wręcz odwrotnie, nie ma ono sensu, jest całkiem śmieszne, właściwie bez znaczenia, to raczej odgłos. Nie przychodzi mi nic na myśl, wobec czego wciskam „stop” i przewijam taśmę do początku. -Ją, ją, ją - paple magnetofon - ją. Brzmi to strasznie, marudzący niemowlak, ją-ją-ją. Oczywiście znam swój głos z taśmy, codziennie słyszałem go w biurze, kiedy odsłuchiwałem dyktowane teksty. A mimo to raz po raz przeżywam szok, gdy dociera do mnie z zewnątrz, niejako poza moją głową. Jest twardy, niewyraźny i podskórnie agresywny. Ponownie cofam taśmę. Instynktownie nie cier- pię ludzi o takim głosie. Są szorstcy, bez stylu, nieokrzesani, w prostacki sposób niebezpieczni. Wciskam klawisz nagrywania. -Jak zobaczyłem ją po raz pierwszy - mówię. 6. O wędrownych ptakach Siedziała na biurku, jednym z tych wielu podniszczonych małych biurek z pokojów dziecinnych. Wszyscy mieliśmy takie w internacie. Co to ma z tym wszystkim wspólnego? Z drugiej strony, co ma cokolwiek wspólnego z czymkolwiek? Taśma idzie, a ja zapalam papierosa. Biurko, na którym siedziała, należało do Shershaha. Miała na sobie długą zieloną spódnicę z wyblakłej bawełny. I była boso. Włosy krótkie, żółte, sterczące na wszystkie stro- ny. Na pierwszy rzut oka jej fryzura budziła skojarzenie z promieniami słońca. Jessie siedzia- ła zgarbiona, tak że od razu miało się ochotę zawołać: „Usiądź prosto”. To mi się podoba. „Usiądź prosto” ujmuje sedno całego tego obrazu, pasuje do Jessie od samego początku do końca, do jej śmierci w ostatnim, dwudziestym ósmym roku życia. Z uśmiechem strząsam popiół na dywan Clary, tak że zaczynają się tlić koniuszki włosków. Unosi się swąd spalonego sztucznego tworzywa. Wyglądała na trzynaście lat. Działo się to w pierwszych tygodniach roku szkolnego i wszyscy byliśmy nowi. Sher-shah nie chciał dłużej podążać przez świat za swym ojcem, perskim dyplomatą. Ja nie miałem już ochoty na kolejne kuracje z prawie samymi dziewczę- tami w domach dla dzieci z bulimią i anoreksją, gdzie umieszczała mnie matka. Nie wiedzia- łem, skąd przybyła Jessie i na co nie miała ochoty. Wyglądała na trochę zagubioną. Wszyscy wyglądaliśmy na trochę zagubionych, jak wędrowne ptaki, które przegapiły moment odlotu i straciły orientację, gdzie jest południe. Jessie siedziała na biurku, paląc papierosa, a obok niej leżał stos skrętów. Jeszcze nie umiała sama skręcać fajek, Shershah przygotował jej cały zapas. Przedstawił nas sobie. - Ta tam to Jessie - powiedział - ten tu to Maks. Wcześniej niczego o niej nie opowia- dał, nie wiedziałem, w jaki sposób ją poznał. Nie chodziła do naszej klasy, była pięć lat młodsza ode mnie. - W którym budynku mieszkasz? - spytałem. Shershah odpowiedział za nią. -Jest z Domu Wschodu - powiedział. - Ten tutaj to Dom Zachodu - przypomniałem niepotrzebnie. Shershah położył mi rękę na głowie. - Maks - oznajmił - jest moim prywatnym filozofem. W Jessie uderzała przede wszystkim jej drobna budowa. Dzięki wianuszkowi włosów twarz wyglądała na większą, ale ręce i stopy były jak u dziecka. Nogi trzymała na oparciu krzesła stojącego przy biurku, a warstwa smoły na ma- leńkich podeszwach wynosiła kilka milimetrów. Jessie i później niewiele urosła, ponieważ od dziesiątego roku życia paliła papierosy. Ale w oczach widać było dojrzałość. Te oczy, patrzą- ce z surowością i tkwiące w jej twarzy niczym obce ciała, wbiła teraz we mnie. Nie było to przyjemne uczucie. - Pewnie zawsze chodzisz boso? - spytałem. Nie odpowiedziała. - W każdym razie odkąd ją znam - powiedział Shershah. Zadziwił mnie. Już kilka ty- godni mieszkaliśmy w tym samym pokoju, siedzieliśmy w tej samej klasie i jadaliśmy przy tym samym stole, a do tej pory nie zauważyłem, żeby w stosunku do innych ludzi przejawiał choć tyle sympatii, by na czyjąś prośbę podać solniczkę, nie mówiąc już o udzieleniu odpowiedzi na pytanie skiero- wane do kogoś innego. Odkąd go poznałem, trzy dziewczyny wskoczyły mu do łóżka i wyskoczyły, a Bóg mi świadkiem, że nie były to panienki podpierające ściany na zabawach, on jednak nie sądził, aby z tego powodu musiał pytać je o imiona. Shershah miał jedną cha- rakterystyczną cechę, można nawet powiedzieć: problem. Był piękny. Muszę iść do kibla, ale śpieszę się tak bardzo, że ledwo otrząsam kropelki moczu i od razu wracam na miejsce. Zastanawiam się, czy powinienem przesłuchać taśmę. Wtedy jednak znów coś mi się przypomina. Było to w nocy tego pierwszego dnia, gdy zorientowałem się, co takiego Shershah wi- dzi w Jessie. Długo po godzinie zamykania bramy wparadowała do naszego pokoju, bez pu- kania, chociaż nie mogła mieć pewności, czy któryś z nas się nie brandzluje albo nie podrygu- je nago z wilgotnym fiutem, grając na wyimaginowanej gitarze do przytłumionej muzyki The Doors. Przypuszczalnie i wtedy niczego by nie zauważyła. Wypaliwszy jointa, leżałem spo- kojnie w łóżku i czytałem. Shershah siedział przy stole, mazał coś akwarelami na tekturze, starając się upaćkać sobie farbą ręce i ubranie, aby nazajutrz wszyscy mogli zobaczyć, że malował. Przez krótką chwilę Jessie stała za progiem. - Dzyń, dzyń, idzie sprzedawca jaj* - powiedziała - czy ktoś chce coś kupić? Podnieśliśmy głowy. - Pytam tylko raz - oświadczyła - jest tu jeszcze wiele pokojów. Chcecie czegoś czy nie? - A czego? - spytałem. - Po ile? - spytał Shershah w tym samym momencie. - Sto pięćdziesiąt marek - odparła Jessie. Dopiero teraz pokapowałem, że nie chodzi o hasz. - Nie, dziękuję - powiedziałem. - Nie mam forsy - stwierdził Shershah. Wzruszywszy ramionami, Jessie zniknęła. Nie ulegało wątpliwości, iż po dziesiątej wieczorem nie mogła dostać się do Domu Zachodu przez główne wejście. Z całą pewnością było zamknięte. Dopiero później dowiedziałem się, że Jessie wspina się na balustradę i zdejmuje kratę z szybu wentylacyjnego, by następnie wśli- znąć się do środka. Żaden z wychowawców nigdy by nie wpadł na pomysł, iż ktoś z nas może próbować przedostać się właśnie tamtędy. Ten rodzaj szybów odpowietrzających istniał we wszystkich budynkach, ale jedynie Jessie umiała się po nich swobodnie poruszać. Wykorzy- stywała je zaledwie raz w tygodniu i tylko w celu sumiennego odbywania swoich rundek, podczas których sprzedawała kokę każdemu, kogo było na to stać. Mój własny głos zaczyna mnie usypiać. Zamykam oczy, przysuwam się jak najbliżej do mikrofonu i mówię cicho, prawie szeptem. Żartobliwa piosenka niemiecka. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). Mogła sobie na nią pozwolić większość uczniów, poza mną i Shershahem. Moja mat- ka nie posiadała niczego, pomijając mnie i daimlera klasy S, na którego utrzymanie wydawała alimenty od mojego ojca, przeznaczone właściwie na opłatę za internat. Ten samochód jednak pomagał mi przynajmniej utrzymywać wysoką pozycję społeczną. Podczas okazjonalnych wizyt matka podjeżdżała pod sam budynek, a ja, widoczny z daleka, wsiadałem do jej sre- brzystego pojazdu. To było ważne. W przeciwnym razie inni nie wiedzieliby, jak mają mnie traktować. Ojciec Shershaha, który był ambasadorem w Etiopii, zerwał z nim wszelkie kontakty. Uważał syna za gnojka, wstydził się, że go spłodził, i nie przysyłał mu ani grosza. Ale Shers- hahowi niczego nie brakowało. Zresztą i tak nosił tylko zatłuszczone czarne dżinsy, wystar- czająco wąskie, by można było zobaczyć zarys jego członka i mięśnie nóg, do tego adidasy, które wymieniał raz do roku na nowe, i jakiś podkoszulek czy sweter, wyłudzone od ludzi z innych pokojów. Wszystkie książki i kasety, jakie posiadał, były pożyczone. Nigdy ich nie oddawał. Nikomu jednak nie przeszkadzało, że nie ma pieniędzy. Ojciec zostawił mu coś ważniejszego: gęste czarne kędziory i orientalne rysy twarzy, tworzące doskonałą oprawę dla cech odziedziczonych po delikatnej, gładkiej cerze matki Francuzki. Shershah nie potrzebo- wał niczego więcej. Kiedy ponownie otwieram oczy, Clara siedzi naprzeciw mnie, po turecku, z wyprostowanymi plecami, rozpuszczone włosy spowijają dziewczynę niczym ogromny ob- łok. Krzyczę, biorę ją bowiem za zjawę, chcę poderwać się do góry, ale uderzam o ostrą kra- wędź szklanej płyty. - Cicho - mówi Clara - cichutko. Jej głos brzmi, jakby przemawiała do zwierzęcia, wołu, który nie chce wejść do samo- chodu bydlęcego. To mnie uspokaja. Promienny uśmiech przedziela twarz Clary na dwie czę- ści, wygląda na szczęśliwą. Nie wiem, od jak dawna już tu siedzi, prawdopodobnie jest bar- dzo późno. Noc przyciska gładką czarną skórę do szyby. - Mów po prostu dalej - zachęca - proszę. Cofam nieco taśmę, żeby kontynuować. Prawie mnie mdli od brzmienia własnego gło- su. Mój sposób mówienia ma w sobie coś natarczywie cielesnego. Słychać nawet najcichsze mlaśnięcie, kiedy język oddziela się od podniebienia; słychać, jak zęby trzonowe trą o siebie, a suche wargi trzeszczą, gdy je rozwieram. To tak, jakbym jadł wszystko, co mówię. Clara wyciąga rękę i wciska klawisz nagrywania. - Potem często jeździliśmy razem do Holandii - mówię. Nie mam pojęcia, do czego zmierzam. Nie otwieram oczu, wtykam sobie papierosa do ust. Clara słowem nie komentuje dziur w dywanie. Zaciągam się tuż przy mikrofonie. Na ta- śmie będzie słychać głośny szum. - Chcesz powiedzieć - pyta Clara bezbarwnie - że poza tym nie mieliście ze sobą wiele wspólnego? - Tak jest - przytakuję - Jessie była dziewczyną Shersha-ha, nie moją. Ja interesowa- łem się innymi dziewczętami, wysokimi, czystymi, które przybywały do naszej szkoły z klasztornej wyspy, kiedy już miały dość tamtejszych czarno-bia-łych, workowatych zakon- nic. Podziwiałem te dziewczyny z odległości od pięciu do stu metrów. Byłem gruby, a niektóre moje pryszcze osiągały wielkość winogron. Wsuwam kilka palców do ust i mlaskam. Jessie uczepiła się Shershaha jak rzep psiego ogona. Spędzała u niego każdą minutę, o ile tylko wytrzymywał jej obecność. Co, jak na niego, zdarzało się zdumiewająco często. Nie sądzę przy tym, żeby kiedykolwiek jej dotknął. Chociaż z pewnością by na to pozwoliła. Pozwoliłaby mu na wszystko. Obserwowanie tego było czymś osobliwym. To tak, jakby od razu pierwszego dnia w głowie Jessie zaskoczył jakiś mechanizm, dźwięcząc radośnie. Kiedy widywałem ich razem, nieodparcie przywodziła mi na myśl coś metalowego, odbezpieczony karabin maszynowy, bezustannie wycelowany w Shershaha. Jessie prawie się nie odzywała, ale jej wzrok podążał za nim wszędzie. Z dystansem. Nie reagowała na sposób, w jaki skubał dolną wargę, przechylając głowę tak, że długi kosmyk czarnych włosów to opadał mu na twarz, to znów podfruwał w strumieniu jego szybkiego oddechu. Nie reagowała też na pozy- cję, w jakiej siedział: z rozkraczonymi nogami, by podkreślić mięśnie ud. Jessie zawsze pa- trzyła na niego tak samo. Wbijała wzrok w jego twarz. Ze względu na Clarę gaszę papierosa na ławie, a nie na podłodze. Otwieram przy tym oczy i widzę, jak patrzy na mnie: wbija wzrok w moją twarz. I nadal się uśmiecha. Mimo to myślałem pewnej nocy, że jednak do czegoś między nimi doszło. Spałem już, ale obudził mnie jakiś zapach. Cuchnęło rybio seksem i woskiem świec. Starając się nadal rytmicznie oddychać, zerknąłem kilka razy, a potem tak długo przekręcałem głowę na poduszce, aż odsłonił się widok na łóżko Shershaha. Byłem przekonany, iż usłysza- łem stamtąd głos Jessie, i samego mnie zaskoczyło, jaką nagle poczułem odrazę. Nie chcia- łem, żeby on z nią sypiał. Wydawało mi się to czymś perwersyjnym. O wiele bardziej perwer- syjnym niż wszystko inne, co zazwyczaj czynił. W szkole było wielu Irańczyków, mówiliśmy więc żartem: Perwersyjny Pers. - Och! - wołał dziewczęcy głos - tylko raz! Tylko raz! Nie przypominał głosu Jessie, więc się odprężyłem. Był wysoki i brzmiał afektowanie; nie wchodziła tu też w grę żadna dziewczyna z klasztornej wyspy. Istniał pewien typ bardzo młodych panienek, które bogaci rodzice umieszczali w naszym internacie, zabrawszy je wcześniej z ulic Dussel-dorfu, gdzie oddawały się dziecięcej prostytucji. Resocjalizowano je, a potem się nudziły. Dziewczyna zaczęła teatralnie jęczeć. Shershah odrzucił kołdrę, abym mógł zobaczyć jego rękę między jej nogami. Ona błagała: przerżnij mnie, przerżnij mnie, głębiej, szybciej, więcej, i tak dalej. Było to śmieszne, ale mimo wszystko raz się spuściłem, zanim skończyli. Zaraz potem Shershah ją wyrzucił. -Jak ci było? - spytał, śmiejąc się. Wypaliliśmy wspólnie jointa, a on opowiedział mi coś o Bakuninie i jego radykalnie lewicowych przyjaciołach z centrali. Nie udało mi się wytrwać z otwartymi oczyma i zasnąłem, chociaż on dalej snuł swoją opowieść. Mówiąc, nie zauważyłem, iż zebrało mi się na wymioty. Teraz rzygowiny stoją mi w gardle, a ja wiem, że to od tego, w jaki sposób, monologując, patrzyłem Clarze w twarz. - Chodź, pomogę ci - mówi. Okrąża stół i podpierając mnie, prowadzi do łazienki. Obrzyguję całą wannę. Oczysz- czenie odpływu będzie ją kosztowało sporo trudu. 7. Żółto-czerwono-niebieski Właściwie stół jest zbyt wysoki, żeby położyć na nim nogi. A nic nie robi gorszego wrażenia niż chybiona nonszalancja. Ignoruję jednak tę wiedzę, jak również fakt, że nogawki moich spodni się podciągają, odsłaniając na każdej nodze jasne, prawie białe i nakrapiane czarnymi włoskami pasma skóry między mankietami spodni a ściągaczami skarpetek. Kiedy wkładam palec do jednej z nich, odcisk skarpetki na nodze zaczyna straszliwie swędzić. Po- żłobiony fragment skóry wygląda jak wzór rowków na krawędziach mojego biurka. To stare biurko z blatem wyłożonym pośrodku skórą - jasnozieloną i prostokątną niczym kort teniso- wy, umocowaną dookoła mosiężnymi pinezkami. Przednie są wypolerowane do białości, po- nieważ mam nawyk przesuwania po nich palcami. Dotykałem też zawsze tych rowków; ale nie pamiętam, czy myślałem przy tym o fragmencie skóry, na którym ściągacz skarpetki po- zostawia wyraźny ślad. Z im większą zaciekłością drapię, tym gorzej swędzi. Swojego biurka nie widziałem od ponad dwu miesięcy, stoi w gabinecie. W tym momencie tęsknię za nim. Ma właściwą wysokość. A ten stół jest zbyt wysoki dla moich stóp, laminowany blat zaś zbyt gładki i ma obrzydliwy szary wzór. Wykorzystuję drugą rękę, żeby podrapać się po drugiej nodze, przy czym udaje mi się oprzeć przemożnej chęci zamknięcia oczu i wydania jęku. Technik patrzy na mnie nieporuszenie. - Czy on ma jakiś problem, czy co? - pyta. Ten akcent poznałbym na końcu świata. Zanim wkroczyłem do budynku rozgłośni, obszedłem rzędy samochodów parkujących na placu. Żabiozielony stał wśród nich. - Teraz cisza, próba dźwięku - mówi technik, gdy właśnie zamierzam odpowiedzieć. Położywszy palec na ustach, odwraca się do stołu mikserskiego. Przestaję się drapać i przybieram wygodną pozycję, wychylając się głęboko na tylnych nogach krzesła. Kiedy zapalam papierosa, technik robi wielkie oczy i zaczyna dziko gestykulować. „Palenie zabro- nione” - mówią bezgłośnie jego usta. Jeszcze przez chwilę wydmuchuję mu dym w twarz, strząsam sobie popiół na udo i rozcieram go po spodniach. Następnie gaszę niedopałek i rzucam w stronę technika. Łapie go w powietrzu, zanim zdoła mu zniknąć w szczelinach między suwakami na pulpicie. Ma na głowie coś, co wygląda na ptasie gniazdo, ale najprawdopodobniej jest fryzurą. Podbródek okala cienki szlaczek zarostu, zakończonego długim szpicem, który stroszy się, gdy chłopak mówi, i kieruje ukosem do przodu, tak że twarz wydłuża się nienaturalnie. Tech- nik przypomina kozę. Albo po prostu kompletnego idiotę. W jego przegrodzie nosowej tkwi metalowy pręcik zakończony po obu stronach srebrnymi kulkami. Technik wydaje mi się dziwnie znajomy. Obserwuję gruby, sztucznie połyskujący łańcuch, który biegnie od ciężkiej portmonetki znajdującej się w tylnej kieszeni spodni z krokiem na wysokości kolan, a kończy się z przodu na pasku, i nagle znów przypominam sobie dwie postaci przysyłane do naszej kancelarii zawsze wtedy, gdy mieliśmy problemy z internetem i trzeba było wzywać ludzi z serwisu. Oni też nosili takie same portmo- netki z łańcuchami na podobnych spodniach, a do tego krótkie czarne podkoszulki z nadrukami zespołów heavymetalowych. Kiedy siadali, nad paskami spodni ukazywały się przedziałki w półdupkach. Mieli przy sobie discmany, które rzucali na stół obok komputerów, po czym nakładali na uszy słuchawki, wielkie jak nauszniki, i zdejmowali je tylko co jakiś czas, żeby w trakcie pisania pokrzykiwać do siebie coś, co tyczyło się muzyki. Monitory przybierały niezwykły, ciemny kolor, a potem zaczynały po nich biegać jakieś litery i długie łańcuchy liczb, na które ci faceci prawie nie zwracali uwagi. Mieli wypukłe plecy, nie odchy- lali się na oparcia krzeseł ani nie pili kawy, którą parzono dla nich na wyraźne polecenie Ru- fusa. Po trzech kwadransach komputery pracowały lepiej niż przed awarią, nie ginął ani jeden list zaczęty przez sekretarkę, nie wchodziła też w rachubę utrata danych. Najprawdopodobniej te typki małym palcem lewej ręki potrafiłyby zapewnić sobie dostęp do naszego systemu, ale na całe szczęście takie działania ich nie interesowały. Gdy kiedyś spytałem o to Rufusa, po- wiedział ze śmiechem, iż dzisiaj najlepszym zabezpieczeniem jest brak wymyślnych zabez- pieczeń, które mogłyby prowokować hakerów. Większość z nich, powiedział, to prawdziwi artyści. Ich nie interesują pieniądze, lecz honor. Nie byłbym taki pewien, czy Rufus ma w tym względzie rację. Można przypuszczać, że ta koza tutaj również umie obchodzić się świetnie z komputerami, co przyprawia mnie o pewien lęk. Technik raz po raz podnosi wzrok znad pulpitu i szczerzy do mnie zęby w taki sposób, jakby wiedział coś, o czym ja nie wiem. Clara siedzi na swoim miejscu za szklaną szybą i przegląda jakieś papiery, gdy tym- czasem wskazówki zegara nad jej głową suną ku dwunastce. W sąsiednim pokoju już od pół godziny mrugają lampki w centralce telefonicznej, dwaj mężczyźni i kobieta odbierają telefo- ny, mówiąc coś do mikrofonów, umocowanych na pałąkach słuchawek. Mikrofony wyglądają jak grube czarne pijawki, które usadowiły się w kąciku ust, giętko wpasowane, stanowiące nieomal część ciała. Clarze również zwisa z szyi coś takiego. Nie przedstawiła mnie nikomu. Zachowuje się tak, jakby mnie tu wcale nie było. To mi się podoba. Włosy splotła w gruby warkocz, ma na sobie buty do kolan, jak do jazdy motocyklem, i śmieszną czerwoną mini- spódniczkę. Nagle nad przeszklonymi drzwiami zapala się czerwona lampka, technik wkłada na czubek fryzury w kształcie ptasiego gniazda czapkę baseballówkę, obraca ją daszkiem na kark i rzuca się oburącz na konsoletę. Clara zaczyna mówić. Ton jej głosu jest jak zwykle obrażony, przekorny, Clara mówi ciągle przez nadąsane, otwarte usta. Dopiero teraz zaczynam dostrzegać związek między głosem znanym mi już od dłuższego czasu z radia a tym, którym od swojego pojawienia się przemawia do mnie in natu- ra. Uświadamiam sobie jasno, że jest to naprawdę ten sam głos. Nagle znów widzę przed sobą inny obraz, kobietę o ciemnych włosach, pochyloną nad mikrofonem przy stole. To Clara, jaką sobie wyobrażałem, nim zobaczyłem ją po raz pierw- szy. Teraz, gdy patrzę na nią rzeczywistą i widzę, jak mówiąc, pisze na komputerze, tamta ostatecznie umiera, obecna zaś nakłada się na nią i wypiera ją z mojej świadomości. Czuję leciutki ból po tej stracie, niczym skurcz w żołądku. - Okay - mówi Clara - znowu nadeszła ta chwila, wiecie, o co chodzi, po prostu spójrzcie na zegarki, macie przecież zegarki, a może nie, wszy- scy tu mają zegarki, założę się, że w tej chwili otacza was od pięciu do dziewięciu zegarków, a więc popatrzcie po prostu na jeden z nich i wtedy zobaczycie, że jest: północ. Kto zawsze mówi do was w środy i niedziele o północy? No kto? Osoba, która to odgadnie, dostanie punkt, a jeśli ktoś zbierze dzisiaj tysiąc punktów, otrzyma mój numer telefonu, reszcie podamy go za chwilę. Jest godzina dwudziesta czwarta, jestem tu cała dla was, jeśli ktoś potrzebuje porady, niech do mnie zadzwoni. To audycja dla zrozpaczonych, dla nihilistów, opuszczonych i samotnych, dla fizyków atomowych, dyktatorów i dla zwykłych dupków z ulicy. Rozmawiamy tu wspólnie O MARNYM ŚWIECIE. Wiecie, kim jestem. Z rozmachem, niczym pianista, który dobywa z fortepianu ostatni dźwięk trudnego pasażu, Clara wciska klawisz komputera, rozbrzmiewa muzyka, ona zaś odchyla się gwał- townie w obrotowym fotelu, nie zmieniając pozycji, gdy jeden z telefonistów z kartką w ręku wchodzi przez oszklone drzwi i staje obok. Drzwi kabiny są otwarte. - Połączenia jeden do trzy: samobójstwo - relacjonuje telefonista - wszystko z powodu rozterek miłosnych, potem dwa razy anoreksja czy bulimia, jeden kocha dziesięcioletnią cór- kę sąsiadów, jeden włamywacz in spe do banku i ktoś, kto ponoć właśnie zgwałcił swoją sio- strę elektrycznym nożem do krojenia chleba. - Ach, to znowu ten - mówi Clara. Nie podnosząc wzroku, wyciąga rękę po kartkę. - Osiem, cztery, jedenaście i pięć, w tej kolejności. Potakując głową, telefonista wy- chodzi z przeszklonego studia, żeby wrócić na miejsce. W sąsiednim pomieszczeniu zamienia kilka słów z dwojgiem pozostałych, którzy również potakują, naciskają gu- ziki i mówią do mikrofonów. Technik ciągle jeszcze mierzy mnie wzrokiem. - A więc ta panienka teraz jego wzięła pod lupę - mówi nagle. - Drogi przyjacielu - pytam - co przez to rozumiesz? - Ciekawe - zastanawia się - na ile jej się z nim uda. Nie zdążam odpowiedzieć, bo znów zapala się czerwone światełko i technik musi zmiksować głos pierwszego dzwoniącego. Rozważam, czy nie wstać i nie pochodzić sobie tam i z powrotem, tylko po to, by zdenerwować technika. Mógłbym się dokładniej przyjrzeć to temu, to innemu suwakowi na jego pulpicie i uruchomić jakiś regulator, a on nie miałby wolnej ręki, żeby mnie odepchnąć. Mógłbym zajść do kabiny Clary i zastukać w szybę. Wejść do pokoju obok i sięgnąć telefonistce za dekolt bluzki. Nikt tutaj nie może się bronić, wszyscy wiszą na swoich urządzeniach jak pacjenci z intensywnej terapii na kroplówkach. Clara mówi, wsuwając sobie rożek kołnierzyka koszuli do ucha, wskutek czego musi lekko unieść słuchawkę. Nigdy się jeszcze nad tym nie zastanawiałem, ale właściwie to zro- zumiałe, że moderatorzy radiowi dłubią w nosach, siedzą przy mikrofonach z nieumytymi zębami i drapią się po tyłkach. Podobnie jak każdy kucharz smarka do jedzenia w przekonaniu, że i tak nikt tego nie zauważy. A każdy kierowca ciężarówki, siedząc za kie- rownicą, tylko dlatego wali konia na autostradzie, że siedzi wyżej od wszystkich innych i nikt nie może zajrzeć do jego okienka. Paplanina Clary mnie nudzi. Wnerwia mnie jej nonszalancki sposób siedzenia w fotelu, z ręką przewieszoną przez oparcie, jak to mają w zwyczaju prezesi zarządów różnych firm. Pani Huygstetten rozmawiam właśnie z drugiego aparatu od czego ma pani kontrolne lampki na swoim telefo- nie? Przepraszam pana Maks nie uważałam. Już dobrze niech pani zamknie drzwi i zrobi ka- wy. Byłem młody. Clara też jest młoda. Po pierwszych tygodniach pracy w Wiedniu prze- stałem układać w portfelu plastikowe karty według kolorów. Niektórzy koledzy ustawiali displaye swoich telefonów komórkowych tak, aby witały ich pozdrowieniem „Hallo, Panie Boże”. Kiedyś spotkałem Rufusa na korytarzu kancelarii, mając na nosie okulary słoneczne firmy Ray Ban. Rufus nie skomentował tego, uśmiechnął się tylko. Ale od tej pory telefon komórkowy i okulary zostawiałem w szufladzie, na wszelki wypadek. Co ja tu właściwie robię? Czuję, że wpadam w jedną z tych krótkotrwałych, złudnych faz, w których nagle rozpoznaję ciągi myślowe sprzed dwu miesięcy. Teraz już do mnie nie pasują. Zdaję sobie sprawę, iż zaczynam tęsknić za Rufusem, za uporządkowanym tokiem pracy w kancelarii. Wszyscy tamtejsi pracownicy, łącznie z sekretarkami, mieli bardzo dobrą prezencję. Nie wiem, czy brano to pod uwagę w chwili przyjmowania do pracy. Prawdopo- dobnie Rufus traktował brzydotę jako oznakę niekonsekwencji. W moim zdrowym uchu zaczyna coś szumieć, coś niby wiatr podczas jazdy lub spa- dania z dużej wysokości. Zamykam oczy, zmuszając się do myślenia o tym, jak znalazłem Jessie na podłodze i nie miałem odwagi jej podnieść, bojąc się, że może rozwaliła sobie głowę z jednej strony, więc gdy poruszę jej ciało, wypłynie zawartość czaszki. I natychmiast przypomina mi się, co tu robię. Otóż nic. Nic i jeszcze raz nic. Gwał- townie otwieram oczy. Moje spojrzenie zawisa na długopisie, który technik obraca w palcach. Znowu mi się przygląda, ale wyraz jego twarzy się zmienił; być może zbladłem, a on się dziwi. Ocieram pot. Długopis jest gruby jak kiełbaska frankfurterka i podzielony na trzy części w”jaskrawych kolorach: żółtym, czerwonym i niebieskim. Dokładnie taki sam miałem w zamierzchłej prze- szłości w domu, prezent reklamowy od jakiejś firmy. Dobrze leżał w dłoni i miękko pisał. Nie pamiętam, gdzie go dostałem. Technik obraca długopis w palcach, a ja mrużę oczy, żeby od- czytać przemykający obok napis. Nie udaje mi się, co mnie wkurza. O ile pamiętam, mój dłu- gopis nie miał żadnego nadruku. Nagle spostrzegam, że technik patrzy mi w oczy, na swój przesadny sposób porusza- jąc wargami. Usiłuje coś bezgłośnie powiedzieć. - Chciałem tylko pomóc - czytam z jego ust. A ponieważ marszczę czoło, on formułuje jeszcze dwie sylaby: -Jessie. To oczywiście jakaś pomyłka. Imię Jessie jest wszędzie, szemrze między papierami telefonistów, wyśpiewują je na asfalcie opony wszystkich przejeżdżających aut, dlaczego nie miałbym go wyczytać również z ust tego kompletnego idioty. Cierpię na paranoję i napawa mnie to dumą. Słysząc wrzask Clary, aż podskakuję ze strachu. - Może to dlatego, że po prostu za dużo gadasz!!! Uderza w klawisz, potrząsając wściekle głową. Nawet technik się przestraszył; długopis nieruchomieje w jego palcach, a ja, zanim go upuści, szybko pochylam się do przodu, by przeczytać nadruk: Ilove Vienna. Słowo love zostało za- stąpione czerwonym serduszkiem. Super, myślę, świat jest zaaranżowany wyłącznie dla mnie, i to z takim umiłowaniem szczegółów. Śmieję się, waląc otwartą dłonią w stół. Gdy spoglądam w górę, widzę stojącą przede mną Clarę. - To świetnie, że się dobrze bawisz - mówi. Uśmiecha się całkiem bez ironii, miło i jednowymiaro- wo, więc od razu przychodzą mi na myśl pospolite rzeczy, popcorn i kino. - Owszem - mówię. Słuchawka zwisa jej z szyi, przewód wlecze się po ziemi. Clara wygląda jak ożywiona zabawka elektryczna, która próbuje uciec. Jeszcze kilka kroków, a wtyczka wypadnie i dziewczyna zastygnie bez energii: sen się skończy. W tle słychać jakąś melodię. - Przyniosę kawy - mówi Clara. Technik natychmiast wstaje. -Ja to zrobię - proponuje - usiądź. Odkłada długopis na pulpit. Unoszę się i wsuwam go do kieszeni marynarki. - Masz jakieś życzenie co do muzyki? - pyta mnie Clara. - Muzyka gówno mnie obchodzi - mówię. Clara ze zrozumieniem potakuje głową. - Pójdę już - oznajmiam. Clara ciągle jeszcze kiwa głową, odbiera filiżankę z rąk technika i ponownie zaszywa się w studiu. Zjeżdżam windą na parter, macham ręką do portiera, wychodzę na ulicę i wracam jeszcze raz, żeby zadzwonić po taksówkę. Nagle przychodzi mi ochota na długi bieg, ruszam więc akurat w chwili, gdy taksówka skręca zza rogu. Biegnę coraz szybciej, jednocześnie wygrzebując paczkę papierosów z kieszeni i na próżno usiłując zapalić jednego w biegu. Kiedy przystaję, słyszę, że taksówka powoli sunie za mną. Kiwam ręką do taksówkarza, wciągam głowę w ramiona, chłodne nocne powietrze muska mnie po twarzy, i roześmiany, znowu zaczynam biec, pragnąc dotrzeć do niekończącej się autostrady, bez latarń, któfe trze- ba wymijać. 8. Zastrzelić gołębie Staję na moście. Szyny kolejowe pode mną biegną jak strzelił na teren Starych Tar- gów, które z rozległymi ciemnymi płaszczyznami bloków, klocowatymi halami i kilkoma strzelistymi wieżami rozpościerają się przede mną niczym ponury krajobraz z filmu o końcu świata. Jedynie w budynku radia okna są rozświetlone. Latarnia uliczna nad moją głową zapala się i gaśnie w nieregularnych odstępach. Pod- skakuję dwa razy w miejscu, by wypróbować, czy w ten sposób można wywołać zakłócenia elektryczne. Nic. Nie znam alfabetu Morse’a, w przeciwnym razie udałoby mi się może ode- brać jakieś przesłanie zawarte w tym migotaniu. Takie samo, jakie można odczytać również ze spiralnych wzorów śmietany ubijanej mikserem, z ustawienia talerzy anten satelitarnych na frontonach domów i z planów ulic europejskich metropolii. Taksówka czeka w odległości kilku metrów. Gdy kierowca włącza bieg i zamierza od- jechać, kiwam do niego ponownie. Podjeżdża, jest tak niski, że spogląda znad krawędzi kie- rownicy. - Wsiada pan czy nie? Boi się. Widzę to po nim. - Niech pan włączy radio - mówię - powiem panu, na jaką częstotliwość. Proszę zo- stawić drzwi od strony pasażera otwarte na oścież i uruchomić taksometr. Takiego napiwku jak dzisiejszej nocy nie dostanie pan przez cały następny tydzień. Dwudziestka, którą podaję mu przez okno, wyraźnie go uspokaja. Radio zaczyna grać. - Głośniej - wołam - jeszcze głośniej, jeszcze trochę, stop, dobrze. Z wnętrza taksówki dochodzi głos Clary. Samochód ma dobre głośniki, efekt jest zdumiewający. - Znam tę audycję - woła taksówkarz - to „Rozmowy o marnym świecie”. - Zamknij się - mówię. Taksówkarz odchyla fotel i kładzie nogi na desce rozdzielczej. Nosi białe skarpetki i sandały. Wygląda na to, że przyzwyczai się do mnie. Opieram się o poręcz. Przewody trakcji kolejowej wyglądają jak nici olbrzymiego pa- jąka, który ciągnąc za sobą swój jedwabny tren, przemierzył miasto, niezauważony, gnuśny, może nieco chwiejny cień, wzięty przez kilku nocnych hulaków za chmurę burzową i po chwili, przy kolejnym spojrzeniu w niebo, znowu zapomniany. Za naciśnięciem guziczka cyferblat mojego elektronicznego zegarka świeci głębokim błękitem, odsłaniając enklawę sztuczności, płynnego kryształu i wirtualnej czystości. Ze względu na mnóstwo przycisków nosi nazwę Cockpit; należał do Jessie. Zdjąłem go ostrożnie z przegubu jej ręki, wiedząc, że nie zniosłaby, gdyby Cockpit, sam nie będąc martwy, został pochowany razem z nią. Zegarek był prezentem ode mnie. Jessie często kręciła się z nim po mieszkaniu i naciskała różne przyciski, nie rozumiejąc ich funkcji. Nigdy nie nauczyła się nastawiać na nim budzika ani poprawnie odczytywać daty. Ale za każdym razem, gdy pikał o pełnej godzinie, wpadała w zachwyt, odpowiadając mu „Hallo, Cockpit”, ja zaś, o ile nie chciałem narazić się na jej gniew, musiałem go również pozdrawiać. Kiedyś podarowałem zegarek mojej matce na urodziny. Była przerażona i powiedziała, że jeśli komuś daje się zegarek, to znaczy, iż jego czas mija. Wyśmiałem ją. Jest wpół do pierwszej. - Połowę mamy za sobą - mówi Clara - nic mnie dzisiaj nie rajcuje, sami to pewnie zauważacie. Jest parno. Przynajmniej tu w środku. Czego w ogóle ode mnie chcecie? Bez przerwy o coś pytacie. Co pragniecie wiedzieć? Jak jest na dworze? Powiem wam: ciemno. Jest ciemno, a według prognoz nadal będzie ciemno, mniej więcej do piątej nad ranem, potem zacznie robić się coraz jaśniej, a jeszcze później pojawi się światło dzienne. I będzie znacznie bardziej parno niż teraz. Jak się przewiduje. Robi o wiele za długą pauzę, słychać, że dłubie czymś w zębach. Dyszy ciężko i syczy do mikrofonu jak palnik Bunsena. - Okay - mówi - resztę czasu też jakoś przepędzimy. Zastanawiam się, za którym z rozświetlonych okien siedzi Clara. Gdybym miał ze so- bą lornetkę, mógłbym przynajmniej wypatrzyć zieloną asconę na parkingu, a może nawet znaleźć właściwe okno. Ta lornetka to mała i poręczna rzecz, ale o bardzo dużej mocy, choć mimo stabilizatora trudno ją spokojnie utrzymać w rękach. Towarzyszy mi od czternastu lat jako swego rodzaju amulet, a teraz, kiedy by mi się przydała, właśnie jej nie ma. Lornetka leżała wtedy na stoliku pod lustrem w garderobie, w przedpokoju mieszkania należącego do ojca Jessie. Dom znajdował się przy Hoher Markt, w odległości zaledwie minuty od Stephans- platz, i był o całe piętro wyższy od wszystkich pozostałych. Zamiast bramy wejściowej miał dwuskrzydłowe odrzwia, przez które dawniej wjeżdżały powozy. Teraz otwierały się bezgło- śnie, gdy ktoś posiadał przy kluczach odpowiedniego pilota. Kiedyś weszliśmy tam po szerokich kamiennych schodach z marmurowymi wstaw- kami. Kręte schody miały grubą kamienną poręcz i wiły się niechętnie na pierwsze piętro, sprawiając wrażenie, jakby w każdej chwili chciały wrócić do pierwotnej, strzelistej postaci. Znaleźliśmy się na galerii, na której końcu była mała nowoczesna winda. Wjechaliśmy nią na najwyższe piętro. W garderobie z prawdziwym wstrętem oglądałem w lustrze swój trądzik, tęskniąc do prysznica. Jessie stanęła za mną. Nasunęła na uszy zielony kapelusz myśliwski z filcu, a głowę odchyliła do tyłu, żeby móc zerkać spod otoku. Wzięła lornetkę i chwyciwszy mnie za rożek koszuli, pociągnęła za sobą. Za nami spadła z hałasem na podłogę laska spacerowa, wypolerowana i cała ozdobiona rzeźbami. Przeszliśmy przez kwadratowy salon, na którego środku, niczym zagubiona na pełnym morzu tratwa z rozbitkami, rozpościerał się perski dywan. Gdzieś w tyle majaczył komplet mebli wypoczynkowych. Wyszliśmy na balkon i dopiero teraz rzuciło się nam w oczy, że mury domu są prawie metrowej grubości. Staliśmy wysoko nad miastem. Jessie dała mi do potrzymania laskę i oparłszy się ręką o balustradę, podskoczyła. Kiedy przerzuciła przez nią nogi i zaczęła nimi wymachiwać, schwyciłem ją odruchowo za ramiona, ale odtrąciła mnie, jakbym był zwierzęciem przypuszczającym na nią atak. Mniej więcej pół roku wcześniej skończyła czternaście lat. Zsunęła kapelusz na kark, aby odsłonić oczy i spojrzeć przez lornetkę. Ja kręciłem la- ską w tę i we w tę. - Pewnie twój ojciec poluje? - spytałem. Odpowiedziała niewyraźnie, prawie nie poru- szając wargami, przez zaciśnięte w skupieniu zęby: -Jasne, że poluje. Palcem wskazującym obracała pokrętło między okularami, by nastawić ostrość na po- żądany cel. Za nami rozległ się trzask, odwróciłem się i zobaczyłem Shershaha, który niczym pantera skradał się wzdłuż ścian, nieufnie oglądając obrazy. Wypróbowywał drzwi szafy i dotykał tapicerki na oparciu fotela. - Daj mi broń - mruknęła Jessie pod nosem. Potrzebowałem paru chwil, żeby zrozu- mieć, o co chodzi, ale ona niecierpliwie trącała mnie łokciem. Podałem jej laskę, w zamian za co Jessie użyczyła mi lornetki. - Nie zmieniaj ostrości - rozkazała. Przycisnąwszy prawy policzek do laski, zmrużyła jedno oko. Spojrzałem przez lornetkę we wskazanym przez Jessie kierunku, a kopuła kościo- ła św. Karola wystrzeliła mi przed oczami tak niespodziewanie blisko, że aż się cofnąłem. To było fascynujące. Gołym okiem można było zobaczyć ledwie mały półksiężyc w kolorze chryzokolowej zieleni, wyglądający jak fragment zaśniedziałej monety i tkwiący gdzieś mię- dzy domami w dalekiej panoramie miasta, prawie przysłonięty ogromną płaszczyzną zdobne- go dachu katedry św. Stefana, znajdującej się na pierwszym planie. A dzięki lornetce mogłem przesuwać się po dolnej krawędzi kopuły i obserwować chmarę dzikich gołębi, które z nadętymi szyjami kłaniały się sobie raz po raz. - Peng!!! - zawołała Jessie. Podbiła laskę pionowo w powietrze, imitując odrzut. Gołębie poderwały się do lotu. Przez lornetkę dojrzałem kilka puszystych piórek opadających z wolna na gzyms. - Co widzisz, co widzisz - wołała roześmiana - trafiłam? W drzwiach balkonowych” spostrzegłem Shershaha, najwyraźniej stał tam już od ja- kiegoś czasu. Pod pachą trzymał kanciastą brązową butelkę, znalezioną prawdopodobnie w jednej z szaf. - Człowieku - jęknął zdenerwowany. Jego wzrok spotkał się ze wzrokiem Jessie, która, już się nie śmiejąc, zeskoczyła z balustrady. Wyjęła mi lornetkę z ręki, po czym wraz z laską i kapeluszem odniosła ją na miejsce. Postanowiłem, że przy najbliższej okazji stanę z tym cudeńkiem na balkonie, mając w ustach grubego join-ta i całe popołudnie przed sobą. Pod koniec naszego pobytu w Wiedniu podwędziłem tę lornetkę. Ojca Jessie nie do- tknęło to z pewnością zbyt boleśnie. Clara załatwia dwu rozmówców, ale ja tego właściwie nie zauważam. Nie mogę się skoncentrować. Wciągam kokę z lusterka kieszonkowego, a mój umysł otwiera się na wielką, szeroką przestrzeń, w której krążą jaskółki polujące na komary, komary zaś łowią ameby. Taksówkarz śmieje się, najwyraźniej Clara powiedziała coś dowcipnego. Kierowca klepie się nawet po udzie. - Zanim zajmiemy się innymi sprawami - mówi Clara - chciałabym jeszcze nadać krótki komunikat. Odwracam się. - To nie ma nic wspólnego z wami - wyjaśnia - to sprawa prywatna. Jeśli tam na ze- wnątrz jest ktoś, kto ma na imię Shershah, niech się zgłosi. Takie imię nie zdarza się przecież zbyt często. - Przegina - irytuję się - błogosławieni ubodzy duchem. - Co pan mówi? - woła taksówkarz. Clara może myśleć, że jej słucham, gdziekolwiek. Ale najwyraźniej nie mnie poszuku- je, tylko Shershaha. Wszystko to tak naprawdę nie ma nic wspólnego ze mną. Zdaniem Clary widocznie ja sam nie mam ze sobą nazbyt wiele wspólnego. Idzie o coś innego. Znowu wchodzi muzyka. To fenomenalne. - Niech pan posłucha, człowieku - mówię - na pewno ma pan telefon. Taksówkarz przestaje kołysać głową w takt muzyki. - Owszem - odpowiada. Ulicą przejeżdża auto, facet przy kierownicy ma rękę wystawioną przez okno. Po ryt- mie wystukiwanym przez niego na drzwiczkach samochodu odgaduję, że i on słucha audycji Clary. - Ile? - pytam. Podsuwam taksówkarzowi kolejną dwudziestkę, a on podaje mi płaski telefon, zamo- cowany na długim spiralnym przewodzie. Wystukuję numer do radia. Muzyka urywa się w środku taktu. - Wystarczy - mówi Clara - na muzykę jest tak czy owak za gorąco, w każdym razie tu w środku. Lepiej porozmawiajmy jeszcze trochę o naszych problemach. Na przykład o tym, że nienawidzę lata. Lubię jesień, najbardziej z burzami, które za jednym zamachem zwiewają wszystkie liście z drzew, jakby matka natura ściągała sobie z twarzy zieloną maseczkę upięk- szającą. Technik daje mi znaki, że mam rozmawiać przez telefon, a nie paplać bzdury. Jeśli technik będzie się wtrącał, zostanie zwolniony. - Dobry pomysł - mówię - wykończ go, tego wiedeńskiego dupka. Usiłuję głęboko zaczerpnąć tchu, ale oddech raz po raz więźnie mi przed ostatnią za- porą; najdalszy kącik, na samym dole płuc, których przewentylowanie przyniosłoby mi ulgę, nie chce się wypełnić. Poddaję się i oddycham płytko. Odchodzę z telefonem możliwie najda- lej od taksówki. Kierowca nie spuszcza mnie z oka, a to przeszkadza. - Tu Shershah - mówię - ta kobieta z audycji pytała o mnie. - Okay, przełączam pana, proszę nie odkładać słuchawki. Rzępolenie zestawu melodyjek w telefonie przywodzi na myśl minisyntezatory Cyga- niątek wysiadujących przed domami handlowymi Karstadt. Bezmyślnie jeżdżą palcami po klawiaturach, udając, że same komponują melodię. - Chce pan też? Przez otwarte drzwiczki od strony pasażera taksówkarz podtyka mi paczkę papiero- sów. Całkiem zapomniałem o paleniu. Kiedy człowiek pali, niektóre rzeczy wyglądają ina- czej. Wreszcie udaje mi się wziąć głęboki wdech, a ponieważ przenoszę ładunek dymu do ostatniego zakątka płuc, czuję ukłucia tysięcy igiełek w miękkie ścianki, prawdopodobnie jeszcze różowe i nie pokryte smółkami. Po chwili zgłasza się Clara. - Hej, kto mówi? -Ja- W tym samym momencie wysoki pisk sprzężenia zwrotnego przecina błonę bębenko- wą w moim prawym uchu. Wyrywa mi się histeryczny krzyk. Ale natychmiast się uspokajam. Była to przesadna reakcja. - Wyłącz swoje radio, człowieku! - woła Clara. - Wyłącz radio, człowieku - krzyczę do taksówkarza. - Czyli kto? - pyta Clara. -Ja. Jest jasne, że mnie rozpoznała. - Drogi Ja, technik twierdzi, że to ty jesteś Shershahem. - Shershah - mówię - nie żyje. - Co, on też? - szepcze Clara. Po chwili zaczyna kapować. - Kim on był? - Przyjacielem - mówię - albo wrogiem. - Bardzo to tajemnicze, mój drogi Ja - stwierdza Clara. Miło z jej strony, że próbuje ironizować. Ja sam nie muszę już silić się na dowcipy, co czyni wolnym. Rufus powtarzał zawsze, iż najbardziej podniecające jest nie to, kto wygrywa, lecz jak wysoko przegrywa przeciwnik. Teraz doskwiera mi jedynie brak przycisków, znajdu- jących się na moim urządzeniu ISDN, przycisków, które podczas rozmowy mogłem za każ- dym razem inaczej obwodzić palcem, jakbym był Pacmanem, co w labiryncie poszukuje mię- sistych czerwonych wiśni. - Może ulżyłoby ci, gdybyś opowiedział trochę o Sher-shahu - zachęca wreszcie Clara. - Nie - mówię. - Pomogę ci - ofiarowuje się. - Umarł i pozostawił jakiś niewyrównany rachunek? - Nie - mówię - sam go zabiłem. Teraz zapadło prawdziwe milczenie. Jeszcze kilka sekund i włączy się ktoś z redakcji. - Muszę już kończyć - informuję - przekroczyłem limit trzech minut przeznaczonych na rozmowę. - Poczekaj! - woła Clara. Na szczęście od razu znajduję przycisk, który mnie rozłącza. Kiedy wracam do domu, Clara siedzi na kanapie, obwisła niczym pusty worek, a jej oczy są małe i czerwone jak u królika albinosa. Jacques Chirac wybiega mi naprzeciw, sma- gając mnie po nogach cienkim ogonem. Kładę dłoń na łbie psa. Clara pociąga z porcelanowej lufki, którą następnie podsuwa w moją stronę. - Myślałem, że nie palisz - mówię. - Tytoniu nie - bełkocze - ale trawkę tak. Staję tuż przed nią. - Co to ma znaczyć? - pytam. Odchyla głowę na tylne oparcie kanapy. - Akurat ty o to pytasz? - mówi ze śmiechem. - W ten sposób lepiej mi się rozmyśla. - O czym? - Nie wierzę, że zabiłeś Shershaha. Nie jesteś taki chojrak. Wzruszam ramionami. -Jak sobie chcesz - mówię. - A nie zastanawiałeś się chociaż przez chwilę, czy twoja dziewczyna nie została za- mordowana? - Całkiem się zaćpałaś? - Noo - woła Clara - pogadajmy wreszcie poważnie. Nie mam najmniejszej ochoty o tym rozmawiać. Robię jeszcze jeden krok do przodu, kolanami dotykam krawędzi kanapy. Z perspektywy Clary muszę chyba wyglądać jak górująca nad nią wieża. - Myślisz - pytam z groźbą w głosie - że zastrzelił ją ktoś, kto zakradł się do mieszka- nia, kiedy ona rozmawiała ze mną przez telefon? - Ten ktoś mógł już być w mieszkaniu - snuje domysły Clara - gdy ona do ciebie dzwoniła. Może był to ktoś znajomy i dlatego go wpuściła. - Jessie nie znała nikogo w Lipsku. Wychodziliśmy tylko po zmroku. - No to ktoś z dawniejszych czasów - ciągnie Clara. Waham się przez chwilę. Cooper, zdaje mi się, że „Tygrysy znowu wróciły, myślę. - To absurdalne - mówię. - Absurdalne jest też zabicie się strzałem w ucho podczas rozmowy telefonicznej. Nigdy o niczym podobnym nie słyszałam. - Wiem - krzyczę - to JEST absurdalne! NIKT tego nie robi. NIGDY nie słyszałem! NIE MAM zielonego pojęcia, dlaczego to zrobiła. - Może - szepcze Clara - powinieneś spróbować to wytropić. Siadam w kucki. Czasem kręci mi się w głowie, a to z powodu wysokiego wzrostu. Mój krzyk nie robi na Clarze wrażenia. Musi nieco unieść głowę, żeby nadal na mnie patrzeć. Ma z tym kłopot. Podkłada rękę pod kark. - Albo jej grożono - zastanawia się. - Czytasz zbyt dużo kiepskich kryminałów - mówię. - W ogóle nie czytam - odpowiada Clara - książki to coś idiotycznego. - No to oglądasz telewizję. Clara wzrusza ramionami. - A jednak zastanów się nad tym - radzi. - To nie są przelewki - mówię. Clara zaczyna się śmiać. - Nieee - zamyśla się - z pewnością nie. - Twój technik twierdzi - mówię - że teraz mnie wzięłaś pod lupę. W jednej chwili Clara przestaje wyglądać tak, jakby była na haju. Unosi nawet głowę do pionu. - Rozmawiał z tobą? - Tak. - Co jeszcze powiedział? - Że jest ciekaw - mówię - na ile ci się ze mną uda. - Nic poza tym? - Nie - odpowiadam. Clara z powrotem osuwa się na kanapę. - Tom to bajerant - mówi. - Prawdopodobnie podkochuje się we mnie i dlatego myśli, że jestem głupia jak but. Ten sposób rozumowania wydaje mi się zbyt wyrafinowany. Wstaję, podchodzę do regału i dla zabawy zrywam kilka żółtych naklejek z okładek płyt, na jednej widnieje napis 60 bpm, na innej 200 bpm. Uderzenia mojego serca też mieszczą się między tymi dwiema czę- stotliwościami, zmieniają się szybko i niezauważalnie, jakby miksował je jakiś doświadczony didżej. Przyklejam sobie dwie nalepki na piersi. - Co to znaczy, na ile mi się uda - woła Clara - to, czego chcę, zawsze mi się udaje, bez pudła. Ona naprawdę jest napalona, nie przeszkadza jej nawet, że robię bałagan w kolekcji płyt. Odrywam jeszcze ze dwadzieścia naklejek, które jednak nie chcą trzymać się faktury koszuli i spadają na podłogę. Tracę więc ochotę na tę zabawę. -Jestem o tym przekonany - zgadzam się. - Jako mała dziewczynka - mówi Clara - zawsze pragnęłam mieć w swoim pokoju własny alarm, ale rodzice nie chcieli mi go kupić. Postanowiłam więc, że naleję lodowatej wody do wanny i będę w niej leżała dopóty, dopóki go nie dostanę. Moja matka uznała, że się na to nie odważę. - Latem? - pytam. - Zimą - odpowiada Clara. - Znaleźli mnie dopiero po trzech kwadransach i natychmiast zawieźli do szpitala. - I wtedy dostałaś ten swój alarm? - pytam. - Nie - mówi - ale mnie przeprosili. Paplanina Clary wykańcza mnie nerwowo, pewnie wciąż jej się zdaje, że jest na fonii. - Posłuchaj - mówię - chcę nagrać jeszcze parę kawałków. Nie mogłabyś sobie gdzieś pójść? Do jakiejś koleżanki? Albo na spacer. Jest trzecia nad ranem. Clara patrzy na mnie ostro, mierzymy się wzrokiem jak prze- ciwnicy podczas pojedynku. - Nagram na taśmę - tłumaczę - historię mojego życia. Przecież koniecznie CHCESZ ją mieć. Kiedy wydaje mi się, że Clara zasnęła z otwartymi oczami i nieruchomym spojrze- niem, ona podnosi się chwiejnie. Wspiera się o ławę, regał, moje plecy. Odprowadzam ją do drzwi. Sięga po smycz. - Nie, nie - sprzeciwiam się - Jacques Chirac zostanie tutaj. Przy nim lepiej się kon- centruję. Clara z trudem wbija się w buty z cholewami. - No to na razie - mówię - wróć za godzinę lub dwie, albo jakoś tak. Nie zapalam światła na klatce schodowej. Kiedy drzwi za Clarą się zamykają, słyszę na zewnątrz głuche uderzenie, obiła się o ścianę. Nie mogę się opanować, zasłaniam usta ręką jak małe dziecko i zaczynam chichotać. 9. Wiedeń - W wakacje wyjeżdżam z Jessie na jakiś czas do Wiednia - oznajmił Shershah - chcesz jechać z nami? Letnie wakacje zawsze stanowiły problem. Brakowało pieniędzy i okazji do wyjaz- dów, a w domu we wszystkich kątach czyhały na mnie zmory dzieciństwa: tapczan, telewizor i matka, która od rana do wieczora karmiła mnie gotowymi produktami. Ona czuła wewnętrz- ny przymus, aby mnie zapchać, ponaglić do jedzenia, tak że później nie mogłem ruszyć się z tapczanu, ja natomiast poczuwałem się do obowiązku zjedzenia wszystkiego, czym mnie karmiła. Tylko to jedno nas łączyło. Ta zabawa trwała zwykle jakieś trzy tygodnie, aż wresz- cie zaczynałem kilka razy dziennie wymiotować i dając upust agresji, bić na oślep rękami wokół siebie. Wtedy pakowała mnie do daimlera i na drugą połowę wakacji wiozła do domu dla anorektyków i bulimików. Oczywiście, że chciałem pojechać z nimi do Wiednia, nawet jeśli było jasne, dlaczego Shershah mnie o to pyta. Ani on, ani Jessie nie posiadali samochodu, nie zrobili nawet prawa jazdy. Inni, synowie lekarzy, profesorów i handlarzy dywanów, mieli wprawdzie auta, ale oni wynajmowali latem katamarany, dzieląc koszty między siebie. Wiedeń nie stanowił z pewnością celu ich wojaży. Nic mnie to nie obchodziło. Przywykłem robić wszystko, o co mnie proszono. Poży- czałem swoje rzeczy. Załatwiałem sprawunki w mieście, wyjeżdżałem na lotnisko po dziew- czyny i zawoziłem je do ich chłopaków. Nie okazywano mi za to jakiejś szczególnej serdecz- ności. Ja się udzielałem. A wielu innym po prostu się nie chciało. Jessie lubiła jeździć moim samochodem. Był to bardzo stary czerwony fiat uno, które- go wraz z prawem jazdy dostałem na osiemnaste urodziny i którym w ciągu ośmiu miesięcy przejechałem już dwadzieścia tysięcy kilometrów. W weekendy wypuszczałem się do Am- sterdamu, a w normalne wieczory jeździłem często autostradą Kolonia-Bonn, po prostu tak sobie, tam i z powrotem. Wypady do Holandii robiliśmy przeważnie kilkoma samochodami, czarnymi GTI albo GTE i moim starym fiatem. Na tę okazję Jessie lakierowała sobie paznokcie, tak że niczym dziesięć małych, okrągłych, czerwonych chrząszczy odcinały się od zagłówka siedzenia pasa- żera, który podczas jazdy obejmowała ramionami. Tylko ja spostrzegłem, jak szybko odwró- ciła głowę do okna, gdy Shershah rzucił kiedyś uwagę, iż z polakierowanymi paznokciami ma wygląd młodocianej prostytutki. W Amsterdamie, kiedy całe towarzystwo szło na zakupy, kazał jej czekać w aucie. Kupowali wszystko poza koką, w którą zaopatrywała ich Jessie, chociaż u niej kosztowała drożej. Potem jechaliśmy do Ijssel-meer, gdzie ktoś miał swój bun- galow. Leżałem tam przez półtora dnia nad wodą, odurzony haszem i pluskiem fal, patrząc na Jessie, układającą różne postaci ze żwiru. Obserwowałem, jak lakier z jej paznokci powoli się łuszczy, kawałek po kawałku, i wyobrażałem sobie, że mógłbym wziąć jej palce między swo- je, bardzo ostrożnie, by delikatnym drapaniem usunąć jego resztki. Jessie była jedyną dziew- czyną w tej paczce. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Po prostu tolerowano jej obecność. Przywoził ją Shershah i na tym koniec. Domyślałem się, że Shershah musi mieć jakiś szczególny powód, aby jechać do Wiednia, wiedziałem też, iż biorą mnie ze sobą wyłącznie ze względu na auto. A mimo to się cieszyłem. Podczas jazdy Shershah spał na tylnym siedzeniu. Jessie przelazła do przodu, skręcała dla nas obojga papierosy i pozwalała mi się ze sobą przekomarzać, gdyż skręty wychodziły krzywe i sflaczałe. Słuchaliśmy muzyki, wszystkie szyby były opuszczone, trzydzieści stopni w cieniu. Wyznałem Jessie, że dawniej zawsze pragnąłem, aby nazywano mnie „Cooper”, nigdy jednak nie udało mi się do tego nikogo przekonać, ani matki, ani kolegów z klasy. Jessie tak długo błagała, żebym pozwolił jej zapleść swój długi koński ogon, aż wreszcie się na to zgodziłem, wzięła się więc do roboty i splątała mi włosy, ale wcale nie w warkocz. Na granicy kazano nam wysiąść i przeszukano bagaże. Wystąpiły na mnie siódme poty. Byli jed- nak czyści, oboje. Zaczynałem pojmować, że Jessie jest zawodowcem. W Wiedniu temperatura wzrosła do ponad czterdziestu stopni. Miasto leżało rozpłasz- czone jak człowiek na krótko przed śmiercią wskutek gorączki, bez ruchu, wysuszone, w majakach. Ogromne czarne plakaty z trupimi czaszkami, wiszące na kilku budynkach przy Stubenring, ostrzegały przed jazdą samochodem. Radio co kwadrans bębniło o zagrożeniu ozonowym, rozważano zakaz wychodzenia w południe z domów. Karetki pogotowia na sy- gnale pędziły nieustannie ulicami, starsi ludzie umierali. My zaś mimo to wyglądaliśmy z balkonu. Ja wychylałem się przez balustradę, żeby lornetować i oczywiście poddałem szczegółowym oględzinom portal parlamentu, kawałek po kawałku, maleńkimi kwadratami, jak na planach, które dzięki soczewkom widziałem niezwy- kle wyraziście. Zacząłem od prawej strony, gdzie widać było czubki kościoła wotywnego i fragmenty uniwersytetu, przyjrzałem się dokładnie koronkowym wieżom ratusza, tyłom Burgtheater i oczywiście bardzo szczegółowo zbadałem portal parlamentu. Chciałem dojść do skraju lewej strony, tak by nie przeszkadzała mi katedra, zasłaniająca część widoku, a później, prześlizgując się wzrokiem nad Belwederem i Siidbahnhofem na południowy wschód, odna- leźć Cmentarz Centralny. Nie mogłem go jednak wypatrzyć, miejsca jego usytuowania domy- ślałem się tylko po braku zabudowań. Oglądałem wszystko - gzymsy okienne, anteny, zakątki między kominami, frontony domów, Hofburg i wszelkiego rodzaju kopuły, niekiedy jakaś luka między budynkami pozwalała spojrzeć na odległy róg ulicy, wymarły z powodu upału. Później przez wiele minut wypatrywałem jakichś przechodniów. Widziałem gniazdo- wiska gołębi, studentki w mieszkaniach na poddaszach, a gdzieniegdzie, w oddali, niewielkie strzępki Lasku Wiedeńskiego. Oglądałem miasto centymetr po centymetrze. Jessie siedziała po mojej prawej ręce, na krótszym fragmencie kamiennej balustrady, oparta plecami o mur domu. Zawsze miała na sobie podkoszulek bez rękawów, podciągnięty pod prawie nieistniejący biust, i krótkie białe szorty bawełniane, na których z lewej strony była nadrukowana czarna sylwetka buldoga. Jessie opalała się, chociaż w radiu co kwadrans ostrzegano przed rakiem skóry, udarem słonecznym i omdleniami wskutek zaburzeń krążenia. Skóra Jessie nie spiekała się na raka, lecz ciemniała, przybierając różne odcienie brązu i przechodząc w czerń, jakby całe ciało dziewczyny pokrywała coraz grubsza warstwa kurzu. Przez talię Jessie miała przełożoną pętlę, zrobioną z dwu połączonych ze sobą krawatów, które znalazłem w szafie jej ojca. Końce przymocowałem do jednego z metalowych zaczepów, wkręconych w mur domu i prawdopodobnie używanych dawniej do podwiązywania pnących roślin. Ten pasek z krawatów pozwalał mi wierzyć, że Jessie nie spadnie i nie rozbije się na ulicy pięć pięter niżej. Nie mogłem jej odwieść od pomysłu siadania na balustradzie. Awanturowałem się z nią tak długo, aż się zgodziła, żebym ją przynajmniej przywiązał. Z łóżka w sypialni ojca Jessie wyciągnęliśmy duży podwójny materac, odrzuciliśmy poduszki i kołdry na bok i przytargaliśmy go do salonu, na sam środek, jakieś dziesięć kro- ków od drzwi balkonowych. Tu bowiem, bezgłośnie i leniwie, obracał się u sufitu długo- skrzydły wentylator. Pod nim, na materacu, wyciągnąwszy ręce i nogi na kształt wpisanego w koło ideału człowieka Leonarda da Vinci, leżał z na pół przymkniętymi oczami Shershah. W kąciku ust trzymał peta lub jointa, od którego co jakiś czas odrywał się długi ogon popiołu, spadając żarem na prześcieradło, tuż obok jego szyi. Wyjąwszy z regału sprzęt stereo z kolumnami, dosunęliśmy wszystko do materaca. Kiedy pierwszego dnia udało nam się zna- leźć płyty CD, Shershah i ja przez pół godziny siedzieliśmy na brzegu materaca, podziwiając ich połyskliwe powierzchnie. Dopiero gdyśmy już nasycili wzrok, a potem wypróbowali, jak odtwarzacz CD wysuwa się i wsuwa do środka, włożyliśmy pierwszy z lśniących krążków i zamknęliśmy oczy. W pewnej chwili, natknąwszy się na kolekcję płyt z muzyką barokową, znaleźliśmy utwór, który spodobał się nam wszystkim. Pachelbel. Za każdym razem gdy rozbrzmiewały pierwsze takty, moje serce zmieniało się w supernową. Utwór trwał około pięciu mi- nut. Nastawiliśmy funkcję „repeat”, tak że odtwarzacz CD przez dwa dni powtarzał to samo nagranie. Kiedy ktoś chciał spać, zmniejszał nieco głośność. Po pięćdziesiątej powtórce Jessie zaczęła płakać, jej twarz pomarszczyła się jak u oseska, który budzi się w nocy i nie znajduje matki. Słońce pożerało jej łzy niemal w tym samym momencie, gdy spływały z oczu. Ja nadal udawałem, że patrzę przez lornetkę, i nic nie mówiłem. Przecież powodem był tylko Pachel- bel, klawesyn i łkanie skrzypiec. Po półgodzinie Jessie przestała płakać. Zawsze gdy ból głowy przybierał na sile, schodziłem z balkonu i odkładając lornetkę na stereo, szturchańcami odsuwałem Shershaha, który wreszcie robił mi miejsce na materacu. Shershah bez przerwy skręcał cienkie jak wykałaczki papierosy, napełniając je mieszanką tytoniu i trawki; były bardzo smaczne i lasowały mózg na płynną masę, aż człowiek zaczynał myśleć, że wypłynie mu on uszami i wyparuje. Zapadałem potem w stan półsnu, w którym zdawało mi się, iż wentylator podchodzi coraz bliżej i wreszcie instaluje się w mojej głowie, mącąc długimi skrzydłami obrazy skradzione miastu przez lornetkę. Przez te kolorowe opary przenikał niekiedy ostry, niecierpliwy skrzek i pisk Jessie, gdy nie udawało się jej rozsupłać węzła żeglarskiego, jakim przywiązywałem ją do metalowego zaczepu. Wtedy jeden z nas, zataczając się, wstawał, wiercił ospale palcem w mocno związanym suple, aż wreszcie rozry- wał go zębami i oswobadzał Jessie, żeby mogła zejść z balkonu. Mała, rozgrzana słońcem i z jaskrawo czerwonymi oczyma, wpełzała czasem na materac, kładła się między naszymi no- gami, wyskubywała nam włoski z ud i łaskotała między palcami, paplając nieustannie coś, czego żaden z nas nie rozumiał. Po czterech dniach stała się naprawdę natarczywa. W kółko powtarzała jedno i to sa- mo zdanie: Jazda do miasta, jazda do miasta”. Przez chwilę, gdy Shershah wrzasnął: „Za- mknij gębę, do cholery”, udało mu się potrzymać ją w szachu. Potem jednak, wstając z trudem, zamachnął się na nią. Jessie wymknęła się, odskakując w bok niby psiak, chicho- cząc z zachwytu i odpychając się rękami i nogami, przy czym przetoczyła się po moich gole- niach, aż usiadłem, pewien, że mi je złamała. Było właśnie samo południe, słońce znajdowało się w zenicie, miasto wydawało się pozbawione cienia. W łazience tak długo stałem pod zimnym prysznicem, póki się nie upewniłem, że je- stem całkowicie bezkrwisty i już nigdy więcej nie będę odczuwał ciepła. Dopiero wtedy wy- szedłem z wanny, związałem włosy na czubku głowy i przytrzymując się umywalki, przecze- kałem krótki napad słabości, aż pole widzenia znowu się przejaśniło. Krople wody cieknące z moich szortów znaczyły drogę do salonu, gdzie tymczasem Shershah zwlókł się z materaca, żeby wyjść na balkon. Przymrużonymi oczami patrzył w słońce, przez co miasto stawało się zupełną pustynią. Przygnębiona Jessie, z rozstawionymi nogami i zwieszoną głową, siedziała samotnie na materacu. Zobaczywszy mnie, wyraźnie się rozchmurzyła. Wskazując wyciągniętym palcem na moje wysoko upięte włosy, parsknęła śmiechem. Wreszcie powlekliśmy się do windy, a potem zeszliśmy marmurowymi schodami. Jessie otworzyła pilotem olbrzymie skrzydła bramy. Odbiliśmy się od upału jak od niewidzialnej bariery. Miasto nie chciało, by po nim chodzić. Mimo to udało nam się wyjść na ulicę. Ta cisza w centrum wielkiej metropolii była absurdalna, jakby człowiek zna- lazł się w szczerym polu, tyle że brakowało tu świerszczy. Tam gdzie kocie łby przechodziły w asfalt, roztopiona jezdnia uginała się pod stopa- mi. Jessie przemykała wzdłuż murów, aby poruszać się tylko po ocienionych miejscach. Cza- sem zarzucała mi ręce na ramiona i wieszała się na moich plecach, każąc się nieść kilka kro- ków, ponieważ ulica była zbyt rozgrzana dla jej bosych stóp. Obraliśmy drogę w kierunku Hofburga, chcąc, zanim pójdziemy dalej, zanurzyć się w jednej z fontann na Michaelerplatz. Małe grupki turystów na Graben sprawiały wrażenie zagubionych jak po przymusowym lądowaniu. Jessie popędzała nas, prowadząc najpierw przez Heldenplatz, a później kawałek po Ringu i bredząc coś o pięknym spacerze. Od czasu do czasu braliśmy się z Shershahem pod rękę, ale już w chwilę potem, gdy zetknięcie się spo- conych skór stawało się nie do zniesienia, odskakiwaliśmy od siebie. Nagle Jessie kazała nam zaczekać, sama zaś zniknęła w jednym z budynków na Opernring. Zobaczyliśmy ją przez okno wystawowe jakiejś galerii, otoczoną kolorowymi obrazami; mówiła coś do tęgiego męż- czyzny, który słuchał jej i potakiwał, zerkając na nas przez szybę. Wpatrywał się we mnie natarczywym wzrokiem, jakby starał się utrwalić w pamięci rysy mojej twarzy. Po pewnym czasie Jessie wróciła i mogliśmy iść do domu. Już przekraczając próg mieszkania, zauważyliśmy, że coś się zmieniło. W przedpokoju unosił się zapach drogich męskich perfum. - No coś takiego - wykrzyknęła Jessie - chyba przyjechał ojciec z moim bratem. Nie myliła się. 10. Żółcień Wraz z zakupami Clara przynosi pokarm dla psa, dyszy i rzuca ciężki worek na ziemię w kuchni, z tyłu za drzwi. Wchodzi do pokoju, a ponieważ udaję, że śpię, podnosi żaluzje i otwarłszy okno, wychodzi. Ostatnie promienie słońca oświetlają przepełnioną popielniczkę, bladą, nabrzmiałą skórę z pozlepianymi włoskami na każdym centymetrze rąk i nóg, opróżnione przeze mnie butelki i szklane powierzchnie, z których snifowałem kokę, pogniecione gazety i poduszki, co spadły z kanapy. Gdy dzwoni telefon, Clara wraca, po czym rzuca do słuchawki krótkie zdania w odpowiedzi i patrzy na mnie nie-poruszenie. Owinąwszy się kołdrą wokół bioder, znikam w łazience. Biorąc prysznic, zostawiam otwarte drzwi, żeby mieć więcej powietrza. Po kąpieli posadzkę pokrywa płytkie jeziorko, w którym pływają włosy moje i Clary. Zastanawiam się, co na siebie włożyć. Przede wszystkim muszę przynieść ze swojego mieszkania bieliznę, na- tychmiast. Przez chwilę szukam w pokoju jakiegoś przedmiotu, którego bym nie dotykał, nie okręcał i nie obracał niezliczone razy, czegoś, na czym przez kilka sekund mógłbym skupić wirujące myśli. Na próżno. Clara przynosi z kuchni filiżankę kawy i siada przy biurku. Przy- glądam się jej, oparty plecami o regał. Od kilku dni nosi rozpuszczone włosy, które wyglądają jak strąki. Swoje ubrania musi podnosić z podłogi, nie zapina koszuli u dołu, a nogi ma białe i patykowate, bez śladu mięśni czy kości, jakby były odlane z wosku, a w środku miały dwa długie knoty. Palce nie dochodzą do końca skarpetek, wskutek czego tworzą się puste woreczki, przedłużające optycznie stopy i nadające im groteskowe wymiary. Clara ma podkrążone oczy. Źle sypia w nocy, a kiedy wreszcie uda się jej głęboko zasnąć, podnoszę rwetes, który ją bu- dzi. Nie cierpię, żeby ktoś w mieszkaniu w najlepsze sobie kimał, kiedy ja jestem tak niespo- kojny, że nawet nie mogę się położyć. Zegar na monitorze komputera pokazuje ósmą, a na dworze jest już dziwnie ciemno. W małym pudełku leżą kasety, starannie opisane moją ręką. Obok sterta książek z żółtymi naklejkami biblioteki uniwersyteckiej. Słyszę swój trzeszczący, chrobotliwy głos, który do- chodzi ze słuchawek. Clara pisze wszystkimi palcami, zupełnie jak zawodowa sekretarka, z twarzą pozbawioną wyrazu. Obserwowanie jej budzi w człowieku wstręt. Wygląda na zajętą i pilnie pracującą, jakby to, co robi, miało jakikolwiek sens. Wypijam kawę, staję za Clarą i zaglądam jej przez ramię. To gapienie się najwyraźniej nie robi na niej wrażenia. Ignoruje mnie, jakby mieszkanie było klatką w laboratorium, a ja swobodnie poruszającą się małpą, która dokładniej studiuje swoją badaczkę niż ona ją. Kładę się na ziemi i leżąc na plecach, wsuwam się niczym rzemieślnik pod krzesło, a potem wśli- zguję się tak daleko pod biurko, żeby z uniesioną głową zajrzeć między nogi Clary. Nie ma zbyt wiele do oglądania. Tylko jedne z tych nijakich bawełnianych majtek, czerwone odciski krawędzi krzesła na udach, niewyraźny zarys fałdów płci pod materiałem. W ogóle mnie to nie interesuje. - Posłuchaj - mówi Clara - jest pewien problem. Zaklinowałem się między nogami krzesła, tak że nie mogę wstać. - Profesorowi nie podobają się twoje wypociny - dodaje. - Jakie wypociny - dyszę - jakiemu profesorowi? - Nie powiedział dlaczego, powtarza tylko ciągle: To nie to, to nie to. Najwyraźniej wątpi w twoją psychozę. Jest wystarczająco wielu symulantów. Clara milczy wyczekująco, może powinienem wybuchnąć płaczem. Na dworze nagle błyska, a niebieskawo migoczący odblask dosięga mnie aż pod biurkiem. Jest cicho. Nawet ptaki zamknęły wreszcie dzioby. Dziwnym sposobem na tych kilka minut przed burzą zamarł też ruch na ulicy, ucichł wiatr i telefon się nie odzywa. - Słuchasz mnie? - pyta Clara. - Tak - odpowiadam. - I co o tym myślisz? W końcu przestaje stukać w klawiaturę. Kiedy podnosi się z krzesła, wywracam je i wyczołguję się spod biurka. - Co ja MYŚLĘ - pytam - odbiło ci? W kuchni Jacques Chirac wylizuje miskę, jeżdżąc nią po całej podłodze. Plastik chrzęści na porcelanowych kafelkach, co przyprawia mnie o gęsią skórkę. - Chcesz, żebym gadał jakieś gówna na twoich taśmach - mówię - więc robię to. I na tym koniec. - Ale skoro profesor tego nie akceptuje - wyjaśnia Clara - nie muszę się tym więcej zajmować. Staję przy oknie. Wiszące nisko niebo w błyskawicach przypomina ogromny błękitno- różowy karton, z którego wycięto kontury miejskich zabudowań. Zygzakowaty ślad następnej błyskawicy utrzymuje się nienaturalnie długo, aż jej żar gaśnie; to może mieć związek z moimi zbyt rozszerzonymi źrenicami, przez które każdy promień światła wżera się w siatkówkę. Kolejny grzmot brzmi niesamowicie, zupełnie jakby całe niebo było z drewna, a ktoś uderzył w nie olbrzymią siekierą. Clara otwiera okno w kuchni. Wygaszacz ekranu buduje na monitorze rozgałęziony trójwymiarowy układ rur. Natychmiast znajduję pliki, dipl.doc jeden do pięciu i raz max.doc, wszystko porządnie zapisane w oddzielnym katalogu. Czy na pewno chcesz umieścić w koszu sześć plików, ależ tak, co innego miałbym z nimi zrobić, staram się naciskać klawisze jak najciszej. Następnie otwieram wirtualny kosz, usuwam wszystko także stamtąd, zabieram ze sobą kasety i wyjmuję dyskietkę z komputera. Wkładam spodnie, dzwonię po taksówkę. - Na razie - wołam z przedpokoju - zostawiam tu psa. Czekam na taksówkę i wtedy spadają pierwsze krople, tak gwałtownie klaszcząc o ziemię, że przez chwilę zaczynam wątpić, czy to naprawdę woda. Mogłyby to być także małe galaretowate zwierzęta, które ktoś z rozmachem ciska z jednego z górnych pięter i które roztrzaskują się o bruk. Chowam się przed deszczem na klatce schodowej, wciskam głowę między żeliwne okratowanie szyb w drzwiach wejściowych, aż moje czoło styka się z chłodnym szkłem. Zaczyna się wichura. Jasnozielone liście wirują w powietrzu, a deszcz przykleja je do ulicy. Pokonanie drogi od taksówki do drzwi wejściowych mojego domu wystarcza, żebym przemókł do suchej nitki. Jest ciemno. Skrzynka na listy jest przepełniona, wyjmuję całą za- wartość i bez oglądania wyrzucam do kosza pod schodami. Zanim decyduję się wejść na schody, nasłuchuję przez chwilę. Kiedy usiłuję wsunąć klucz w zamek, drzwi nagle się otwierają. Moja dłoń zaciska się kurczowo na jakimś przedmiocie w kieszeni marynarki. To kolorowy długopis wiedeńczyka, który chwytam w garść i wyciągam przed siebie niczym nóż. Moje oczy nie cMą się przy- zwyczaić do ciemności; za rombem światła z klatki schodowej, wpadającym do mieszkania przez szparę w drzwiach, panuje nieprzenikniona czerń. Właśnie w takiej chwili nie ma ze mną Jacques’a Chiraca. Być może jest to ta sytu- acja, na którą Jessie i ja na poły nieświadomie czekaliśmy przez dwa lata. Rozmawialiśmy o tym jeden jedyny raz, na samym początku, jadąc wynajętym samochodem z Wiednia do Lipska. Gdzieś między Pasawą a Hofem Jessie odzyskała świadomość, a jej pierwsze słowa, które zdołałem zrozumieć, dotyczyły psa. - Zawsze chciałam mieć psa - powiedziała. - I kucyka. Teraz znajdę taką krzyżówkę. - Jaką - spytałem - psa i kucyka? - Właśnie - odparła. Ponieważ zmarszczyłem czoło, wyciągnęła rękę i dotknęła mojego ramienia. Jej twarz była blada, zmięta od długiego omdlenia i bardzo poważna. Jessie nie wyglądała teraz dzie- cinnie, lecz co najmniej na swój wiek. Takie chwile zdarzały się bardzo rzadko i wprawiały mnie w zakłopotanie. W przedniej szybie samochodu, z prawej strony, odbijał się ukosem jej profil. - Wiesz, Cooper - powiedziała - ciebie Rufus obroni. A mnie nie. Z dużym psem będę czuła się bezpieczniej. Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc milczałem. - To jest regułą w ludzkim życiu - odezwała się wreszcie Jessie. - Nikt na świecie nie zdoła cię ochronić, jeśli własny ojciec depcze ci po piętach. Zwłaszcza taki jak Herbert. Zaczęła kiwać głową i nie mogła przestać. Przyłożyłem jej dwa palce do czoła, żeby powstrzymać to potakiwanie. -Ja cię pilnuję - powiedziałem - i będę bardziej uważał na ciebie niż na samego siebie. - Ty? - spytała. To mnie zraniło. Z drugiej strony miała naturalnie rację. Byłem prawnikiem, a nie od najmłodszych lat bandziorem, jak jej ojciec. I jak ona sama. Mimo to się przemogłem. - Jessie - powiedziałem - w rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie. Wyjaśniono mi to. Oni zostawią MNIE w spokoju ze względu na CIEBIE. TY gwarantujesz nam bezpieczeń- stwo. Musiałem się niezwykle przezwyciężyć, aby wydusić z siebie to wyznanie, zdawało się jednak, że Jessie tego nie pojmuje. - Chcę psa - powtórzyła. Kupiliśmy doga, i chociaż Jacques Chirac nie został maszyną do zabijania, tylko za- kochanym głuptasem, to jednak jego wygląd robi bądź co bądź wrażenie, więc gdyby teraz był przy mnie, mógłbym oprzeć rękę na jego karku i razem weszlibyśmy do mieszkania. Światło na klatce schodowej wyłącza się z bestialsko głośnym trzaskiem. Rozpoznaję w przedpokoju zarysy szafki pod telefon, leży przewrócona na bok, pod nią widnieje otwór. Pokrywa jest odsunięta. Po chwili z mroku wyłaniają się drzwi do gabinetu. Oba skrzydła stoją otworem. Listwy, którymi były zabite, zwisają teraz z ram. Wsunąwszy rękę do mieszkania, naciskam kontakt. Nagle przestaje mnie interesować, czy ktoś tam jeszcze jest, czy już sobie poszedł. Odkładam długopis na szafkę, wciągam po- wietrze i trzema susami dobiegam do progu gabinetu. Widok nie jest tak straszny, jak się tego spodziewałem. Być może w głębi duszy liczy- łem na to, że na podłodze znajdę jeszcze ciało Jessie. Ten pokój zachował się w mojej pamię- ci jako większy, czuję się prawie tak, jakbym wrócił do jednego z miejsc dzieciństwa. Wszystkie szuflady biurka, wyciągnięte i przetrząśnięte, stoją oparte o ściany. Z komputera pozostał tylko monitor. Wyważono trzy klepki podłogowe. Drzwi do sypialni są uchylone. Prawdę mówiąc, jest mi obojętne, co zrobią z tym mieszkaniem, które i tak nie jest już moje. Również podłogę w sypialni naderwali w wielu miejscach, szafa leży na płask, a jej zawartość wala się po pokoju. Jednego tylko nie mogę znieść: widoku naszego posłania. Pościel zdarta, podwójny materac rozpłatany niby ofiara masakry po bójce na noże, wystaje z niego część wnętrzności. Na samym wierzchu leży, jak na szyderstwo, starannie złożona piżama w słonecznożółtym kolorze. Coś tyka. To budzik na nocnym stoliku, pokazuje właściwy czas, ale fakt, że nadal po prostu sobie chodzi, jest nie wiedzieć czemu bardziej szokujący niż wszystko inne. Odwracam się na pięcie i wybiegam z mieszkania. Ciemnymi schodami, na deszcz. Jacques Chirac czeka za drzwiami. Wołam. Wołam jeszcze raz, bardzo głośno. Clary nie ma. Długo stoję w przedpokoju. Okna są nadal otwarte. Deszcz ustaje, już tylko mży. Obok jednego z okien leżą mo- kre sterty ciuchów, między nimi wala się rozmiękły, pofałdowany papier z rozmazanym czar- nym tuszem drukarki. Dywan do połowy podszedł wodą, plama ma kształt Ameryki Połu- dniowej. Biegnę do łazienki, zrywam z wieszaków wszystkie ręczniki i rzucam na podłogę w kuchni. Nogawki nasiąkają wodą, pod ich ciężarem spodnie zsuwają mi się na biodra. Na stole nie widać kartki z jakąkolwiek wiadomością. Zegar wskazuje dziesiątą, nie jest to ani środa, ani niedziela. Znajduję notes Clary i zastanawiam się, czy powinienem poszukać numerów telefonów jej przyjaciół. Ale to beznadziejne. Widnieją tam setki nazwisk. Usiadłszy przy stole w kuchni, chowam twarz w dłoniach i jak najintensywniej usiłuję myśleć o rozpłatanym materacu, piżamie Jessie i budziku. Jedna z zasad Rufusa brzmiała: Skoncentruj się na tym, czego nie możesz znieść, jeśli nie chcesz, żeby prześladowało cię to do końca świata. Materac, piżamę, budzik i tabletki nasenne dla nas dwojga kupiłem zaraz po przyjeź- dzie do Lipska, w centrum handlowym na dworcu głównym. Z takim wyposażeniem wpro- wadziliśmy się do pustego mieszkania. Adres widniał na kartce, którą dzień wcześniej znala- złem na biurku, opróżniając gabinet w Wiedniu. Dwa klucze były przyklejone do papieru ta- śmą samoprzylepną. Mimo budzika zaspałem z winy budowlańców, którzy o siódmej rano zaczęli zrywać tynk z fasady domu. Na całej ulicy nie było budynku bez rusztowania. Nowy Braun Voice Control piknął dwa razy i nie czekając na mój okrzyk, zamilkł przy następnym uderzeniu młota, po czym przerażony przycupnął na podłodze i nie wydał już z siebie ani jednego dźwięku. Spałem dalej i obudziłem się dopiero, gdy Jessie, w słonecznożółtej piżamie, zaczę- ła potrząsać mnie za ramię. - Nie powinieneś wstać? Dziesięć minut później wyszedłem z domu. Jessie wybiegła za mną na ulicę i życząc mi szczęścia, obiecała zrobić przed moim powrotem zakupy na kolację. Szczęścia właściwie nie potrzebowałem, jej zaś nigdy nie udałoby się kupić czegoś jadalnego na kolację, byłem jednak wzruszony tymi słowami. Wcisnęła mi coś do ręki, żółty wiatraczek, który poprzedniego dnia ukradłem ze skrzynki na kwiaty w pewnej restauracji, bo Jessie uznała, że jest do niej podobny. Żółcień była jej ulubionym kolorem. Cooper, wyjaśniała kiedyś, żółty to kolor, który na chwilę wstrzymuje czas. Widząc żółty, nic się nie wie. Nawet tego, czy wolno nadal stać, czy też trzeba jechać dalej. Niestety jest to również barwa, która wywołuje u mnie największe bóle głowy. Jessie znosiła ten kolor tylko wtedy, gdy poza tym wszystko było w porządku, więc teraz, kiedy tak stała, w żółtej piżamie, konkurując co do koloru z wiatraczkiem, wziąłem wszystko razem za dobry znak. Pocałowałem ją, mówiąc: „Do wieczora”, w sposób całkiem oczywisty, jakby ta scena pożegnania na chodniku przed bramą stanowiła część naszych co- dziennych rutynowych zachowań. Prawie godzinę spóźniony, stanąłem wreszcie przy Mozartplatz pod kremową fasadą budynku z okresu gryn-derskiego i na mosiężnej tabliczce przeczytałem nazwisko Rufusa. Nie miałem jednak gdzie schować wiatraczka. Niosłem go zatem przed sobą niczym kwiat dla pani domu z okazji cocktail-party. Drzwi na drugim piętrze zastałem uchylone, więc po prostu wszedłem do środka. Kancelaria była mała, naliczyłem zaledwie dziesięć pokojów. Pachniała intensywnie nowymi wykładzinami dywanowymi i kawą. Z recepcji wyszła Maria Huygstetten i przedstawiwszy się, potrzymała wiatraczek, żebym mógł zdjąć płaszcz. Spojrzałem na nią, ona zaś, nim się odwróciła, o chwilę za długo patrzyła mi w oczy. Jej perfumy pachniały pieprzem i lawendą. Wyręczyła mnie, pukając do jakichś drzwi. Kobieta siedząca przy biurku miała tak krótkie włosy, że farbowała sobie chyba tylko skórę głowy. Krótkie nogi zdawały się ledwo sięgać podłogi. Dyktowała, prawie przyciskając do ust magnetofon kasetowy starego typu. W Wiedniu mieliśmy maleńkie dyktafony z funkcją zapisu cyfrowego. - Po szóste - mówiła - oskarżenie przeciwnej strony w punkcie dwójka rzymska, je- dynka arabska zostaje zakwestionowane. Wstała, z głośnym trzaskiem wyłączając magnetofon. - Luuudzie - zrzędził głos w sąsiednim pokoju. - Czy to gówno zacznie działać, czy nie? - Maks - powiedziała - miło mi. Zaczęliśmy robić obchód kancelarii, chociaż jednak na śniadanie wziąłem wystarcza- jąco dużo koki i byłem naprawdę online, wszystko tu wydawało mi się fałszywe, niemal ob- sceniczne. Umeblowanie było kosztowne, ale bez smaku. Regały zawierały akta niezliczo- nych spraw, jednak nie uświadczyło się ani jednego dokumentu jakiejś organizacji międzyna- rodowej. Maria Huygstetten była jedną z zaledwie dwu sekretarek i nawet dzwonki telefonów przypominały tu sygnały połączeń miejscowych. Widziałem wszystko jasno i wyraźnie jak płetwonurek przez okulary pod wodą, byłem nową rybką ozdobną w stawie z karpiami. Krót- kowłosa pani mecenas wypłynęła przede mną z biblioteki na korytarz, po czym podpłynęła do następnych drzwi, za nią wiatraczek, a na końcu ja. Nagle zorientowałem się, że za plecami mam sześćdziesięcioośmiotomowe wydanie Staudingerowskiego komentarza do prawa mię- dzynarodowego, ziejące wieloma lukami, więc poczułem się nieswojo, tak jakby półka w każdej chwili mogła mnie pożreć niczym wielka drapieżna ryba. Od czasu egzaminu nie miałem w rękach żadnego komentarza do niemieckiego prawa cywilnego. Moja dotychcza- sowa praca dla Rufusa nie dotyczyła spraw niemieckich ani tym bardziej cywilnych. - Wy z Wiednia to jesteście dziwne typy - powiedziała pani mecenas. - Czy chaos zwiększa waszym zdaniem liczbę szczęśliwych trafień? Rzuciła mi szydercze spojrzenie. Przypuszczalnie wydawała się sobie szalenie prze- biegła. A może to ja po prostu wyglądałem niedorzecznie, ozdobna rybka w okularach nurka i z wiatraczkiem. - Niechże pan wreszcie odejmie ręce od twarzy - powiedziała - co pan w ogóle wy- prawia? Wziąłem się w garść. Przyszło mi na myśl, że nawet nie zdążyłem się zastanowić nad tym, czego oni tu właściwie ode mnie chcą. Wszedł jakiś mężczyzna, który w koszulce polo i w lnianych spodniach wyglądał raczej na zawodowego gracza w golfa niż na człowieka pra- cującego dla Rufusa. - To jest doktor Thomas Stickler - przedstawiła go. - Hallo, Maks - odezwał się - oczekiwaliśmy pana z utęsknieniem. - Hallo, Stickler - powiedziałem. Coś kazało mi nie zwrócić się do niego po imieniu ani nie użyć jego tytułu, lecz na- zwać go wyłącznie „Sticklerem”. Najwyraźniej mu się to nie spodobało. Wiedziałem, że mi- mo wszystko zawsze będę tak robił, czułem jakiś wewnętrzny przymus. Kiedy nad tym duma- łem, on nieprzerwanie gadał dalej. - A już pojutrze - mówił - otrzyma pan w sądzie rejestrację na okręg Lipska i Drezna. - Po co? - spytałem. - Tutaj, drogi Maks - rzekł - jest kancelaria adwokacka. A adwokaci występują przed sądem. - Stickler - powiedziałem - ja jestem specjalistą od Bał-kanów. - Był pan - odparł. Korpulentna aplikantka o twarzy pasterki zabrała stertę akt i przeniosła się ze skrom- nego piętnastometrowego pokoju do biblioteki, dzięki czemu otrzymałem nowe biuro. Pomy- ślałem o Ricardzie z ONZ-City w Wiedniu, aplikant-ce o kawowych włosach, która zarabiała trzy tysiące dolarów amerykańskich na miesiąc i podczas przerw obiadowych uprawiała jog- ging na Wyspie Dunajskiej. Przydzielono ją Sachiko Girard-Yamamoto jako osobistą konsul- tantkę. Sachiko, kierująca Departamentem Prawnym, zarabiała pięć razy tyle co Ricarda. No- siła spódnicę do samej ziemi i dreptała bardzo małymi kroczkami, co przypominało jazdę na wrotkach po niekończących się korytarzach. Wystarczyło spojrzeć na Sachiko, a człowiek zaraz miał poczucie, że pewnie popełnił jakiś poważny błąd. Chociaż w równie małym stop- niu jak Rufus albo ktokolwiek inny z nas byłem pracownikiem tej instytucji, Sachiko miała zlecenia przeważnie dla mnie. - Maks, mój drogi - pytała - znajdzie pan chwilkę czasu, by popracować na rzecz po- koju światowego? Kiedy właśnie zacząłem liczyć się jako jeden z niewielu współpracowników, do któ- rych Rufus miał zaufanie i którym podczas krótkich okazjonalnych rozmów na korytarzu lub w samolocie opowiadał co nieco o istocie polityki na najwyższych szczeblach, oznajmił mi pewnego dnia, że owa japońska lady jest jedną z najlepszych przyjaciółek naszego niewiel- kiego przedsiębiorstewka, dającego nam taki pewny chleb. To oznaczało, że należy robić wszystko, co mówi Sachiko. Zawsze i wszędzie. Nie lubiłem jeździć do ONZ-City. Ledwo zdążyłem zamienić kilka słów z Ricarda, Sachiko już mnie dopadała, a po chwili sunęła przodem do jakiegoś pustego biura, gdzie kła- dła przede mną ogromną stertę protokołów z posiedzeń różnych komisji. W ciągu jednego popołudnia musiałem napisać cały projekt rezolucji, który później miano podsunąć jakiejś grupie roboczej jako rzekomy rezultat zakończonych rokowań. Męczyłem się z tym, ale jeśli Sachiko była zadowolona, w nagrodę przynosiłem sobie z sali sushi w stołówce ONZ kilka plastikowych torebeczek z sosem sojowym, aby następnie pojechać do McDonalda po porcję French Fries Super Size, które maczałem w sosie i zjadałem w metrze w drodze powrotnej. Wówczas my- ślałem, że kontakty z Sachiko to najgorsze, co mogło mnie w życiu spotkać. Grubo się myli- łem. Nie wiedząc, w jaki sposób tam dotarłem, znalazłem się znowu w biurze pani mece- nas, z filiżanką w ręku. - Maks Maksymalny - powiedziała. - Niechże pani da spokój. - Czemu, do diabła - spytała - ktoś taki jak pan otrzymuje właściwie taką pracę jak ta? - Zdałem egzamin u Rufusa - odrzekłem. - I dobrze poszedł? - Rufus - powiedziałem - przeprowadził ze mną osobistą rozmowę. Na koniec chciał się dowiedzieć, dlaczego polityka niemiecka w wielu kwestiach jest bliska interesom Ghany, gdy tymczasem Austriacy trzymają raczej z Australijczykami. Pani mecenas się zamyśliła, aż było widać, jak przez jej głowę przelatuje krótki zarys historii kolonializmu niemieckiego. - No i? - spytała w końcu. - To jest związane z alfabetycznym podziałem miejsc podczas zebrań i prac grup ro- boczych różnych organizacji międzynarodowych - wyjaśniłem. - Germany siedzi zawsze obok Ghany, a Austria obok Australii, tak że delegaci znają się osobiście. Pożyczają od siebie długopisy i przynoszą sobie nawzajem kawę. - Czy to była prawidłowa odpowiedź? - Nie tylko to - rzekłem - taka jest prawda. Rufus ścisnął mnie za ramię. - Ależ wy tam w Wiedniu jesteście ekscentryczni - zdziwiła się - ci od prawa między- narodowego to nie są prawdziwi prawnicy. - Ma pani całkowitą rację - zapewniłem ją - a prawo międzynarodowe nie jest praw- dziwym prawem. Raczej religią. - Trudno będzie rozstrzygnąć - powiedziała - czy jest pan geniuszem, czy idiotą. - Cholera. - Ach, Maks, niech pan przestanie - pocieszała mnie - tu też da się wytrzymać. Można się postarać o to, żeby zajmować się naprawdę ciekawymi przypadkami. - Do diabła, jakie tu mogą być - spytałem - ciekawe przypadki? - Bądź co bądź - odparła roztropnie - mamy do czynienia z prawdziwymi ludźmi. Jęknąwszy cicho, jeszcze raz pomyślałem o tym, jak w Wiedniu my, młodzi miesz- kańcy Olimpu, tworzyliśmy prawa dla rodzaju ludzkiego na całym świecie. Jak czułem się wywyższony ponad wszystko, zanim zacząłem wątpić. Postanowiłem nigdy więcej o tym nie myśleć. Ani o tym, ani o Rufusie. I nie poważać ciebie. Jak ja*, pomyślałem. - Proszę posłuchać - odezwałem się znowu - przeniesiono mnie do Lipska, ponieważ z prywatnych powodów nie podlegam wymówieniu. Odesłano mnie tu na boczny tor, nie po to, bym pracował. Dwa ostatnie zdania pochodzą z wiersza J.W. Goethego Prometeusz. Po raz pierwszy się uśmiechnęła. - Myli się pan - powiedziała. Poszedłem wcześnie do domu. Na ulicy przemknęło mi przez myśl, że nie mam wia- traczka. Ale Jessie mnie o niego nie spytała. Kilka miesięcy później zobaczyłem go w mieszkaniu Marii, podczas pierwszej wizyty. Tkwił w wazonie między ufarbowanymi na granatowo zasuszonymi kwiatami. W ciągu kolejnych tygodni kilkakrotnie występowałem przed sądem, czując się w czarnej todze jak transwestyta ze skłonnościami do kapłaństwa. Nauczyłem się prawidłowo czytać prowadzoną przez Marię księgę z terminami składania wniosków. Usiłowałem się zor- ganizować, przedzierałem się przez akta z niechlujnie skopiowanymi umowami, przez kore- spondencję między stronami sporu, pełną nienawiści i błędów ortograficznych. Ćpałem jak najęty. W wolnych chwilach zaglądałem do internetu na strony organizacji międzynarodo- wych. Chociaż zakrawało to na dziecinadę, wydawałem się sobie kimś, kto już nie ma prawa z nimi współpracować. Aż pewnego dnia Stickler wetknął głowę w drzwi. Odkryłem, że należy do ludzi, któ- rzy mówią „krawatka” zamiast „krawat”, i zawsze byłem rad, nie musząc go widywać. - Maks - powiedział - już czas. Za dziesięć minut przyjeżdża minister spraw we- wnętrznych Saksonii w sprawie regionalnej współpracy z Polską i Czechami w ramach roz- szerzenia Unii Europejskiej. - Na co dokładnie - zapytałem - jest czas? - Dostanie pan teraz cały ten kram, z powodu którego pan tu jest - powiedział. - Stickler - odparłem - ja jestem ekspertem od Bałkanów. Byłem. O ile wiem, Polska i Czechy nie leżą w tym rejonie. Dlaczego nie poinformował mnie pan o tym wystarczająco wcześnie, żebym mógł się przygotować? - Poradzi pan sobie - powiedział. - Właśnie dzwonił Rufus. Najwyższy nakaz, powie- dział, brzmi: najpierw Schen-gen. Bez względu na to, co to znaczy. Cześć, muszę już iść. Minister spraw wewnętrznych Saksonii okazał się w rzeczywistości ministrem spra- wiedliwości Brandenburgii, więc improwizując, naszkicowałem mu ewentualną koncepcję rozszerzenia współpracy regionalnej w ramach stowarzyszenia z UE. Na pożegnanie potrzą- snął moją ręką i skłonił głowę, co było namiastką ukłonu. Nie rozumiałem. Dopiero kiedy potem zaczęło pojawiać się coraz więcej ludzi, których twarze znałem z telewizji, a którzy potrzebowali pomocy w związku z nowym europejskim prawem integracyjnym i traktowali mnie z wyszukanym szacunkiem, pojąłem z wolna, że zanim zostałem ekspertem ds. rozsze- rzenia UE na Wschód, już działałem w tym charakterze. Grałem tę nową rolę bez trudu. Ubo- lewałem tylko, iż nie mogę wprowadzić nowych klientów do wielkiego pokoju konferencyj- nego w kancelarii wiedeńskiej, gdzie ściany są brudne od tysiąca siedmiuset sześćdziesięciu ośmiu tomów Treaty Series Narodów Zjednoczonych, które przyćmiewają światło w tym po- mieszczeniu, rozsiewając jednocześnie lekko żywiczny i zalatujący chemią zapach środków konserwujących. Twarze klientów wprowadzanych do takich pomieszczeń przybierają na- tychmiast barwę ścian z książkami, więc przystępują oni do zadawania pytań z absolutną skromnością. Ale słuchano mnie nawet w mojej małej lipskiej kancelarii, gdy więc pewnego dnia znalazłem na biurku projekty instytucjonalnej reformy Unii Europejskiej, poczułem, że życie mi wraca. Niekiedy dzwonił Rufus, nazywając mnie „Maeks the maeksimal”. O siódmej szedłem do domu, a nocami udawałem się na spa- cer z Jessie, która postanowiła nigdy więcej nie wychodzić z domu za dnia. Prowadziłem normalne życie. Przyłapałem się na tym, że myśląc, poruszam wargami. Teraz jestem w pełni skoncen- trowany i nic, co słonecznie żółte, już mnie nie przeraża. Mogę od razu kontynuować nagry- wanie. Wstaję, żeby przynieść sobie magnetofon DAT. 11. Białe wilki W pokoju Shershah zrzucił buty z nóg, jeden trafił w butelkę ginu, która, na szczęście zakręcona, potoczyła się aż pod drzwi gabinetu z odgłosem, jaki wydają kręgle na torze bow- lingowym. Drzwi rozwarły się, katapultując ją z powrotem do pokoju, gdzie zaczęła obracać się w kółko na lśniącej jak lustro podłodze. Jest taka gra, podczas której ten, na kogo wskaże butelka, musi wykonać jakieś okropne zadanie, wystawiające go na pośmiewisko innych osób. Gapiłem się na tę wirującą flaszkę jak na koło ruletki, z góry wiedząc, przed kim się zatrzyma. Ojciec Jessie był Hunem, opalonym i otyłym, ale dość wysportowanym. Miał czarne oczy, co mnie zaskoczyło, jeśli zważyć na żółtą szczecinę jego córki. Dłonie, którymi, idąc w naszą stronę, odgarnął włosy do tyłu, były duże i mięsiste niczym pieczone kurczaki. Za chwilę udusi nas nimi za spustoszenia, jakich dokonaliśmy w jego mieszkaniu. Miał na sobie zielone spodnie z lnu i mokasyny. Mimo swojej wagi poruszał się niemal bezgłośnie. Za nim pojawił się w drzwiach szczupły mężczyzna o lekko skośnych oczach. Oceni- łem, że musi być co najmniej dziesięć lat starszy od Jessie. Nosił trochę przykrótkie spodnie, jakie w szkole nazywaliśmy „gaciami na głęboką wodę”. Wyglądały spod nich skarpetki z wyhaftowanym po bokach słowem „Victory”. Miał jeszcze gorszy trądzik niż ja. Niepodobna było patrzeć mu długo w twarz. Natychmiast budziło się pragnienie, by przystawić do niej pompę z dużą gumową ssawką, wytworzyć podciśnienie i odessać, tak by wszystkie pryszcze popękały. Nie zwracał na mnie uwagi, wpatrywał się w Sherschaha. Wtedy Jessie podbiegła do obu przybyłych mężczyzn. - No, moja duża! - wykrzyknął ojciec. Jessie chwyciła go za fałdy koszuli, on zaś podniósł ją wysoko i okręcił dookoła, aż córka zaczęła piszczeć ze szczęścia. Podał ją dalej bratu, który na chwilę owinął wokół niej z uśmiechem swoje wężowate ręce. - Hej, mała - powiedział. - Hej, Ross - powiedziała Jessie. Stanęła na palcach, by poklepać go po ramieniu, a on roześmiał się, ale oczy i ich oko- lice pozostały nieruchome. Może cierpiał na nerwoból, na częściowy paraliż twarzy. Shershah próbował zapalić papierosa, ponieważ jednak plastikowa zapalniczka nie za- skoczyła, rzucił ją na podłogę. Ojciec Jessie podszedł do niego, podając ogień. -Jestem Herbert - przedstawił się. Shershah, nie patrząc mu w twarz, skinął głową i potrząsnął jego ręką. - Rad jestem - powiedział Herbert - poznać wreszcie przyjaciół Jessie. Chociaż spo- dziewałem się tylko jednego. Widzę jednak, że dobrze się bawicie w moim mieszkaniu, co też mnie cieszy. Brzmiało to dość serio. Shershah omiótł go spojrzeniem, które jeszcze do niedawna prowokowało większość nauczycieli, żeby mu dowalić. - Bądź co bądź - zauważył z roztargnieniem - nie znaleźliśmy się tu bez powodu. - Jesteście na wakacjach z moją córką - powiedział Herbert. - A jej to, jak widzę, słu- ży. Jessie uśmiechnęła się słodziutko. - Pozostałe sprawy - dodał Herbert - omówimy w moim gabinecie. Puścił nas przodem. Gabinet był jedynym pomieszczeniem w tym mieszkaniu, które do tej pory pozostawało zamknięte. Na progu owionął mnie strumień zimnego powietrza, musiało tu chyba pracować urządzenie klimatyzacyjne. Pokój był dość mały, ale w środku królowało ogromne biurko. Perełki potu na moim czole zaczęły wysychać po raz pierwszy od wielu dni. Usiadłem na szerokim parapecie, podniosłem ręce i splotłem dłonie z tyłu głowy, żeby przewietrzyć pachy. Świat kamiennej pustyni za oknem wydawał się czystą projekcją. Usiadłszy przy biurku, Herbert otworzył notatnik i wyjął okulary z szuflady. Jessie przycupnęła na dywanie i zaczęła skubać palce u nóg. Tymczasem Ross oparł się o jedną z półek, nadal mierząc wzrokiem Shershaha, który stał z założonymi rękami. - Od kiedy to masz prawo jazdy? - spytał Herbert. - Nie mam - odparł Shershah. Ojciec Jessie odsunął notatnik na bok i zdjął okulary. Ross spuścił wreszcie oczy z Shershaha i zaczął przyglądać się siostrze, która skwapliwie nachyliła się nad swoimi sto- pami. - Jessie - spytał ojciec po chwili - Jessie, co to ma znaczyć? Nie odpowiedziała ani nie przestała drapać się po stopach. Jej paznokcie już od tego całkiem poczerniały. -Jessie! - wykrzyknął Herbert. Zamieniwszy szybkie spojrzenie z ojcem, Ross ostrzegawczo podniósł palec. - Mała - spytał - jak tu przyjechaliście? - Czerwonym fiatem - odparła Jessie. - A kto prowadził? - On - wskazała na mnie. - Więc co robi tu ten drugi? - spytał zniecierpliwiony Herbert. - Ależ to Shershah - odparła. - Przecież sam go chciałeś. Herbert wstał, po czym przy- kucnął obok niej. Jessie natychmiast przewróciła się na bok i skuliła. - Fiat to fajne autko - zawołała - fajne, dobre auto, zawsze nim jeździmy. Mimo klimatyzacji dłonie ponownie mi zwilgotniały, więc dla ochłody położyłem je na parapecie. Jessie i jej ojciec, skuleni i przycupnięci, wyglądali jak dwa jajka, jedno stojące, drugie leżące. Nic nie rozumiałem. Napotkałem spojrzenie Shershaha. Cofnął się, żeby zrobić miejsce Herbertowi, i teraz patrzył na mnie pytająco. Wzruszyłem lekko ramionami i przecząco potrząsnąłem głową. Odszedłszy od ściany, Ross odepchnął ojca i pochylił się nad Jessie. - Na dworze, za oknem - powiedział cicho - szczerzą zęby żółte lwy. Poczekamy ra- zem na białe wilki? Jessie od razu się wyprostowała i ocierając twarz dłońmi, z zakłopotanym uśmiechem odsunęła Rossa od siebie. - Okay - szepnęła. Ross wrócił na swoje miejsce przy półce. - Ojciec chciał tylko wiedzieć, kto prowadzi samochód - wyjaśnił. Jessie skoczyła na równe nogi i podbiegając do Shershaha, zderzyła się z nim. Był tak zaskoczony, iż objął ją ramionami. Znowu wskazała na mnie. - Prowadzi Cooper - rzekła. Po raz pierwszy nazwała mnie tak w obecności innych osób. Wiedziałem, że chciała mi sprawić przyjemność, a mimo to poczułem się okropnie. - Maks - przedstawiłem się Herbertowi. - Aha - odparł. Pomachał do mnie wielką dłonią, jak gdybym siedział na relingu statku oceanicznego, który akurat odbija od muru nabrzeża, by, przeraźliwie bucząc, wyruszyć w rejs przez Atlan- tyk. Następnie Herbert podszedł z westchnieniem do biurka i zapisał coś w notesie. - Wobec tego zrobicie to wspólnie - zdecydował. Ross podszedł do niego. Zaczęli rozmawiać ze sobą tak szybko i cicho, że nic z tego do mnie nie dotarło. - A więc witamy - powiedział wreszcie Herbert. - Jessie, zostało ci coś jeszcze? - Wszystko poszło - odparła z dumą. - Jesteś super - powiedział. Wyciągnął z szuflady foliowy woreczek, zawiązany u góry gumką-recepturką. - O kurwa - zaklął Shershah. - Święty szajs - powiedziałem. - C17H21NO4 ~ sprecyzował Herbert. Nigdy wcześniej nie użyłem sformułowania „święty szajs”. Nigdy też jeszcze nie bra- łem koki. W woreczku było z pewnością ze dwieście gramów. Kilkakrotnie zaklaskałem ję- zykiem. Usypawszy maleńką łyżeczką dwie kupki na małej szklanej płytce, Herbert położył obok złocistą rurkę. Przywołał nas do siebie skinieniem ręki, puściłem Shershaha przodem. Kiedy skończył, ja pochyliłem się nad szybką i zobaczyłem w niej swoją twarz, w poprzek której biegła biała linia, przekreślając moje odbicie. Zatkawszy palcem jedną dziurkę w nosie, wciągnąłem proszek tak gwałtownie, że cały natychmiast zniknął, a lewe oko zaczęło łzawić. Siedząc znów na parapecie, wsadziłem palec do nosa, żeby wydłubać wszystko, co się tam nagromadziło, i wsunąłem te resztki do ust. Smakowały słonymi smarkami i zarazem czystą chemią, były gorzkie i wspaniałe, język i wargi od razu mi zdrętwiały, poczułem po- za«tym, że mój nos zmienił się w coś na kształt igloo. - A co BĘDZIE z nią? - spytałem. Wskazałem na Jessie, która, jak przedtem, przycupnęła na podłodze. Herbert źle mnie zrozumiał. - Ona nie - powiedział. - Okay - odparłem. - Ja nie potrzebuję narkotyków - powiedziała Jessie - ja jestem chora na głowę. Byłem zadowolony z tych odpowiedzi, byłem zadowolony ze wszystkiego, ponieważ już wszystko rozumiałem. Rozumiałem wszechświat, przemijanie życia i konieczność wznie- sienia się ponad to choć na chwilę. Właściwie powinienem był wybiec i zacząć nauczać ludzi z ulicy, może nawet powinienem namalować jakiś obraz, a w każdym razie posprzątać miesz- kanie, wyczyścić, uporządkować wszystkie rzeczy i tak zestroić je ze sobą w geometryczny wzór, aby ukazywały wyłącznie swoją istotę. Znałem ten wzór. Ale byłem jak sparaliżowany. Należało czegoś dokonać, czegoś, co pragnąłem zrobić od zawsze, usiadłem więc w końcu obok Jessie na dywanie i zatopiłem w niej spojrzenie, które mnie samego paliło w oczy, bu- dząc lęk, że trafi ją jak uderzenie dwu tysięcy woltów i spopieli. Nie stało się jednak nic po- dobnego. Tkwiłem przed nią w pokracznym siadzie tureckim, lecz podłoga nie stanowiła dla mnie w ogóle punktu oparcia, a za pochyloną drobną sylwetką Jessie zmieniała się nieustan- nie perspektywa pokoju, ściany to zachodziły na siebie, to znów się rozchodziły. Wreszcie Jessie ujęła moją dłoń, zamykając w małej piąstce tylko dwa palce, środkowy i serdeczny. Po raz pierw- szy w życiu jakaś dziewczyna wzięła mnie za rękę. Spojrzeliśmy na siebie, a ja zrozumiałem także Jessie, wiedziałem, iż również w jej umyśle trzeba uporządkować wszystkie sprawy na nowo, według tylko mnie znanego wzoru. Zauważyłem, że trzej pozostali faceci naradzają się ze sobą po cichu. - A co BĘDZIE z nią? - spytałem. Herbert ponownie nie zrozumiał pytania. - Spotka się z wami w Bari - powiedział - da wam bilety i razem wrócicie do Wiednia. - Okay - powiedziałem. - Dzisiaj wieczorem pójdziemy wszyscy na kolację - oświadczył Herbert. - A co BĘDZIE z nią? - powtórzyłem pytanie. - Jessie pójdzie z nami - odparł. - Okay - powiedziałem. Także Shershah skinął głową, szczerząc zęby w uśmiechu, rozpromieniony. Sygnał telefonu i natychmiast wiem, że to ona. Wyłączam magnetofon. Zawsze gdy wuj Dagobert dzwoni do Kaczora Donalda, po każdym dzwonku przewód śmiga w powietrze, rysując sylwetkę wuja z otwartym dziobem. Tak samo wyobrażam sobie Clarę. Podnoszę słuchawkę. - Co to znaczy? - burczy. Nie przychodzi mi do głowy żadna odpowiedź. - Chcesz mnie wykiwać, skurwielu? - pyta. Zastanawiam się. - Nie - mówię. - Słuchaj - syczy - ty sobie bądź świrnięty lub nie, ale ja nie pozwolę się robić w konia. NIE TOBIE. DLA MNIE to jest WAŻNE. BARDZO WAŻNE! Zaczyna krzyczeć, wygląda na to, że naprawdę jest zdenerwowana, jej całe wystąpie- nie pozostaje w jaskrawej sprzeczności z moim nastrojem; jestem pusty, zagubiony gdzieś między Wiedniem, Bari i słonecznożółtą piżamą. - Dobrze, już dobrze - szepczę. Nie chcę kłótni, nie teraz. Muszę opowiedzieć, co stało się z moim mieszkaniem. Kie- dy Clara ponownie zaczyna się awanturować, głos odmawia jej posłuszeństwa jak dwa w tej samej chwili postrzelone kolana; załamuje się coraz bardziej i słyszę odgłos szlochu. - Słuchaj - świszczę falsetem - musisz się zdecydować, i to ZARAZ. Powiedz mi w tej chwili, czy zamierzasz dalej współpracować, CZY NIE. Smarka, słyszę cichy chrzęst, co może wynikać z tego, że gwałtownie wyciera sobie nos wierzchem dłoni. - Jasne, jasne - uspokajam ją - wszystko, czego tylko chcesz. - CO!!! - wrzeszczy. - Zostań tam, gdzie jesteś - mówię - przyjdę po ciebie. Gdzie cię szukać? - W Cafe Josephine - łka - stoję przy barze i wszyscy się na mnie gapią. Nagle robi mi się jej żal, bardzo żal, bardziej niż siebie samego. - Nie ruszaj się stamtąd - proszę - zamówię taksówkę i za pięć minut będę. Clara odkłada słuchawkę. Łapię magnetofon i psa, po czym szybko zbiegam po scho- dach. Niewiele brakowało, bym jej nie rozpoznał. Tusz do rzęs rozmazał się i spływa po twarzy dwiema nieregularnymi czarnymi strużkami, które u dołu rozlewają się niczym rzeki w delcie. Między nosem a ustami, w miejscu, gdzie Clara wytarła się rękawem, biegnie w poprzek prosty ślad. Jak gdyby chciała przekreślić własną twarz. Włosy, upięte wcześniej w węzeł, opadają zewsząd strąkami, stercząc bezładnie dookoła głowy. Clara musiała tu nie- źle zaszaleć. Gdy podchodzę do stolika, barman rzuca mi wymowne spojrzenie. Siedzi teraz zapadnięta w sobie przed małą okrągłą płytą z marmuru, pośrodku której stoi pusta popiel- niczka. Nie widać ani szklanki, ani filiżanki. Clara nie wita się nawet z Jacques’em Chira- kiem, który odwraca się od niej zawiedziony.Tylko po to, żeby się czymś zająć, zaczynam gładzić ją po głowie. Ale włosy, ten suchy, obumarły zbiór zrogowa-ciałych komórek, są wła- ściwie najbardziej odpychającą częścią ludzkiego ciała, to przedwczesne, ciągłe zdychanie i wypadanie, masowy grób. Cofam rękę, kilka naelektryzowa-nych włosów czepia się moich palców, strząsam je, jakbym przed chwilą sięgnął w sam środek pajęczej sieci. Do dłoni przywiera mi waniliowy aromat szamponu. Zamawiam szklankę wody i stertę serwetek. Do przyjścia kelnera siedzimy bez ruchu i nie wiem ani o czym ona myśli, ani też o czym myślę ja sam. Maczam serwetkę w wodzie, zwracam twarz Clary w swoją stronę i zaczynam zmy- wać czarne smugi. Serwetka natychmiast czernieje, chociaż strużki wcale nie robią się ja- śniejsze. Kolejne świeże serwetki, jeszcze więcej wody i osiągam równomierne szare zabar- wienie policzków. Clara jest tak wiotka, że chcąc trzeć i szorować, muszę mocno podtrzy- mywać ręką jej podbródek. Kiedy wreszcie jestem zadowolony z efektu, dziewczyna ma po- liczki czerwone jak ogień, co sprawia, iż wygląda na bardziej ożywioną. Czuję się lepiej. - Claro - mówię. A ona znowu zaczyna się denerwować. - Ty masz to wszystko w« dupie - piszczy - ciebie to w ogóle nie interesuje. - Jeśli o to chodzi, masz rację - przyznaję - ale przecież nie jest aż tak źle. Clara wpatruje się we mnie, a jej oczy, lewe jak niebo i prawe jak woda, są zaczerwie- nione i rozmazane. - Popatrz, co ci przyniosłem. Z kieszeni marynarki wyjmuję dyskietkę oraz kasety i kładę przed nią na stole. - Bardzo mi przykro - mówię. Ona potrząsa głową, jej oczy znowu wilgotnieją. - Ale ja już nie mogę - żali się - naprawdę nie mogę. Może profesor ma rację, że je- stem po prostu za słaba. - Ach, come on. Nie spuszczając jej z oczu, podnoszę rękę i zamawiam dwie setki wódki. Czystej. Zmrożonej. Oszronione kieliszki parują od ciepła. W ustach ślinotok. - Dobre - zachęcam. - Pij. Stukamy się. Wychyla wszystko jednym haustem, otrząsa się, dyszy. - Zaraz wrócę - mówię. W męskim kiblu klękam przed muszlą klozetową, ochuchuję deskę i wypolerowawszy ją najpierw zwitkiem papieru toaletowego, robię ścieżkę. Kiedy siadam, Clara, która zdążyła w tym czasie zamówić dwie kolejne wódki, uśmiecha się do mnie. Odwzajemniam się, szczerząc promiennie zęby. - Wiesz - mówię - dasz sobie radę. Stukamy się i znów wychylamy po głębszym. Postaram się dzisiaj nie przeholować, żeby mi się film nie urwał. Chcę zachować przytomność umysłu. Clara daje kelnerowi znak i wstaje. - Przepraszam na chwilę. Po powrocie ma włosy uporządkowane i związane w koński ogon. Grzebień nie zmie- ściłby się w jej obcisłych spodniach, więc chyba rozplątywała kołtun palcami. - Gdybyś chciał posłuchać - mówi - opowiedziałabym ci, co mówi mój profesor. - Świetnie. - Przeczytał moje notatki kilkakrotnie i uważa, że z powodu wewnętrznych zahamo- wań, wynikających ze słabości własnego „ja”, nie jestem gotowa dopuścić do pełnej identyfi- kacji, koniecznej podczas pisania takiego studium. - Z całym szacunkiem - mówię, wyrażając swój podziw - ale to jest wyjątkowy imbe- cylizm. -Ja też tak myślę - zgadza się Clara. - On sądzi, iż może mnie przecenił, choć przecież opowiadałam mu, że od czasu do czasu nawet mnie bijesz! - Ale to - mówię - najwyraźniej nie wystarcza mu jako dowód naszego wzajemnego bezgranicznego zaangażowania. - Przecenił mnie! - woła. - Mnie się nie da przecenić, ja pnę się w górę i nie znam żad- nych granic. Jestem jak wieża o mocnych murach, ale bez dachu. - To się nazywa studnia - wtrącam. - Niech się przyjrzy innym - mówi Clara - siedzą w instytucie i wysysają sobie z palców kolejną, chyba już stutysięczną rozprawę o wizerunku kobiety u Junga. - Czego on właściwie chce od ciebie? - pytam. - No właśnie, oto jest pytanie. Cytuję dosłownie: Panno Miiller, pani pragnie dostać dyplom, a ja pragnę tego, co stanowi sedno. Sedno historii tego mężczyzny. - Niby co miałoby to być? - No właśnie - mówi Clara - to wie tylko on. - A dlaczego do kurwy nędzy nazywa cię panną Miiller? - Na uniwerku wszyscy nazywają mnie Lieschen Miiller. - Co to znowu za bzdura? - pytam. Clara wstaje z krzesła i grzebie w tylnej kieszeni dżinsów, aż wreszcie udaje się jej wyciągnąć dowód osobisty. Na zdjęciu ma trochę krótsze włosy, poza tym jest do siebie bar- dzo podobna. Obok widnieją dane: Liza Miiller, 28 II 1976. - Wszystko jasne? - pyta. - Czy rok siedemdziesiąty szósty był przestępny? - Jak to? - Nieważne - mówię. - Tylko nadzieja, że o mały włos mogłabyś się nie urodzić. - I co ja mam teraz zrobić? - pyta Clara. - Wskocz znowu do wanny z lodowatą wodą. - To wszystko twoja wina - szepcze Clara - bo nie jesteś wystarczająco porąbany. Przysuwam się do niej z krzesłem i wyjmuję magnetofon DAT. -Jestem wystarczająco szurnięty - zapewniam. - Uspokój się teraz i przesłuchaj nową taśmę. Podaję jej lewą słuchawkę, a sam biorę prawą. Na taśmie słychać szelesty i plaśnięcia, którym towarzyszą jakieś szumy, niczym zakłócenia atmosferyczne, bo pewnie za bardzo zbliżałem się do mikrofonu. - Maks - mówi Clara - Cooper, czy jak tam sobie życzysz. - Psst. Chcę posłuchać tej taśmy, chcę też, żeby i Clara jej posłuchała. - Nie rozumiesz - pyta - że to wszystko nie ma sensu, skoro profesor nie uważa cię za odpowiedni przedmiot badań? Wydobywając z siebie jęk, wciskam klawisz „stop”. - Claro - mówię spokojnie - Lizo, czy jak tam sobie życzysz, a powiedziałaś mu już, że zabiłem człowieka? Clara zastyga na krześle, jakby to ją w tej sekundzie trafiła kula. Dosłownie słychać trybiki obracające się w jej głowie. - Więc nie powiedziałaś - mówię - ale z ciebie kretynka. - Ja... ja - szepcze Clara - w ogóle w to nie uwierzyłam. - Kiedy to prawda - zapewniam ją. - A teraz siedź cicho. Clara uśmiecha się do mnie zachwycona, jakbym był jej oblubieńcem i jakbyśmy właśnie stali na schodach kościoła. Po chwili kładzie swoją dłoń na mojej. - Dzięki - mówi. Kelner przynosi następną kolejkę, więc stukamy się kieliszkami. Wreszcie Clara zamyka oczy i odchyla się do tyłu, aż napina się łączący nas przewód między słuchawkami. Z taśmy rozlega się mój głos. Lampa za plecami rzuca snop światła przez moje ramię: krzyżuję kciuki, rozcapierzam pozostałe palce, tworząc w ten sposób pają- ka, którego lekko dygoczący cień sunie teraz po ziemi, chwiejny tułów na niepewnie szukają- cych drogi przednich odnóżach o wysoko umiejscowionych stawach. Pająk wspina się po Clarze, wpełza aż na twarz, a jej powieki drżą, choć przecież nie mogą czuć dotyku cienia. Dziewczyna zaczyna się uśmiechać, jakby spała i śniła o czymś przyjemnym. Wyobrażam sobie, że z chęcią słucha mojego głosu z taśmy i lubi to tak, jak można lubić jakiś utwór muzyczny albo film. Rozluźnia się. Przez jej głowę przelatują moje obra- zy, moje postaci, ja sam, zmarli, Shershah i Jessie. W wyobraźni Clary tych dwoje musi wy- glądać inaczej niż w rzeczywistości, ale to oni, cała nasza trójka, pozostaniemy w jej głowie, nawet gdy mnie tu już nie będzie. Mięśnie policzków podciągają kąciki moich ust do góry, czuję, jak brwi unoszą się i opadają niczym gąsienice, które chcą spełznąć z twarzy. Przez chwilę jestem tak blisko Clary, jakbyśmy, przytuleni do siebie, siedzieli w tym samym fotelu przed telewizorem. Przez chwilę odczuwam szczęście, ona także. Kelner przynosi kolejne kieliszki, podnoszę jeden z nich i podtykam jej pod nos, aż Clara gwałtownie otwiera oczy i kicha. Taśma dochodzi do końca, wciskam więc klawisz „stop”, Clara zwisa na krześle; wy- gląda na pijaną i bardzo senną. Po chwili otwiera oczy i przez zaparowany błękit patrzy jak ogłupiała w przestrzeń, aż muszę się pochylić i wziąć jej twarz w ręce. Stykamy się czołami, pocieramy nos o nos. Skóra Clary pachnie kiwi. Na dworze chcę zapakować ją do taksówki, jednak Clara się broni. - Nie - bełkocze - wszystko ładnie i pięknie, ale ja jeszcze przez jakiś czas pośpię u przyjaciółki. Nerwy, okay? Tego się nie spodziewałem. Właściwie nie jest to dobry moment na przyznanie się przed sobą, że teraz nie chcę być sam. Podjeżdża taksówka, wsiadam i przyciskam twarz do szyby, chcąc jeszcze popatrzeć na Clarę, która przez krótką chwilę stoi z podniesioną ręką, a potem maleje i maleje w perspektywie ulicy. 12. Ślimaki Dźwięk dzwonka za każdym razem śmiertelnie mnie przeraża. Wystarczy, że nie sły- szę go przez dwadzieścia cztery godziny, aby zapomnieć, jaki jest przenikliwy. Jacques Chi- rac zrywa się i kłusuje do drzwi, wyginając się to w prawo, to w lewo i bijąc ogonem o sprzęty. Co wieczór, tuż po zapadnięciu zmroku, Clara przychodzi po nowe nagrania. Naj- pierw dzwoni, chcąc się upewnić, czy jestem gotów ją przyjąć, a potem idzie na długi spacer z psem. Jeszcze jest widno. Zegar ścienny pokazuje wpół do czwartej. Nogi zdrętwiały, stopy są bez czucia, nie dają rady mnie nieść. Kuśtykam za psem, tysiąc igiełek kłuje moje łydki. W drzwiach stoi postać mająca lśniąco czarną fryzurę na pazia, spódniczkę w czerwoną kratę i motocyklowe buty do kolan. Rozpoznaję Clarę tylko po tych butach. Zostawiam otwarte drzwi, odwracam się i idę do kuchni. To szok. A więc jednak istnieje ta Clara, która wygląda jak Mata Hari i niegdyś tak bardzo pobudzała moją wyobraźnię. Takie zmartwychwstanie w ogóle mi się nie podoba. Gruchając, Clara wita się z Jacques’em Chirakiem, który raz po raz wpycha jej nos między nogi. Zadaję sobie pytanie, jak ona zmieściła swoje długie włosy pod peruką. Może jednak to fryzura na pazia jest prawdziwa, a jasna grzywka od samego początku była zmyłką. Clara przychodzi do kuchni i siada przy stole. - Co jest? - pytam - spływaj. - Powoli - mówi pogodnie - to mieszkanie nadal należy do mnie. - Co ma znaczyć ta maskarada - pytam - i dlaczego zjawiasz się tak wcześnie? - Wybieram się właśnie na przyjęcie - oświadcza - a ludzie, którzy tam przyjdą, znają mnie tylko taką. - Wyglądasz idiotycznie - mówię. Stoję oparty o lodówkę i nie mam ochoty usiąść. - Znajdzie się może coś do jedzenia? - pyta Clara. - Nie - odpowiadam. - Przepraszam, a co ty zwykle jadasz? - O co ci chodzi? - pytam. Czuję, że skacze mi adrenalina. - Okay - mówi - powiem ci. To przyjęcie odbędzie się TUTAJ, o dziewiątej, obchodzę urodziny. - Urodziny masz pod koniec lutego - przypominam. Z afektacją wyrzuca ręce w górę. - I czuję, że to jest właśnie teraz. Jacques Chirac położył gruby łeb na lewym udzie Clary i skierował ku niej rozmiło- wane ślepia, tak iż na jego dolnej powiece widać dwa delikatne, białe sierpy. Brwi zmarszczył w taki sposób, że serce od tego mięknie. Clara podrywa się, wymierzając psu cios w podbródek, co mu się słusznie należy. Stawia mokry garnek na kuchence, ja tymczasem idę do pokoju. Płyta rozgrzewa się i pod garnkiem eksplodują krople wody. Słyszę, że Clara otwiera lodówkę, słyszę też jej krótki, radosny okrzyk, gdy znajduje butelki z sokiem poma- rańczowym. Jest rozochocona, a to mnie wkurza. Zaszywam się w pokoju, biorę magnetofon i ulubione kasety z półki. Zaraz zamienię się w dwoje olbrzymich uszu, połączonych ze sobą wąskimi wewnętrznymi chrząstkami, i ułożę się niczym różowy motyl na granatowej kanapie. Motyl, który zacznie przybierać co- raz więcej kolorów, słysząc głos płynący z czarnych zatyczek w uszach. Z CZARNEJ zatycz- ki w JEDNYM uchu. Tylko prawe skrzydło będzie się mienić różnobarwnie, lewe pozostanie bladoróżowe. Poszliśmy na kolację, mówi mój głos z taśmy, a Herbert kazał mi w tym czasie wy- uczyć się na pamięć całej trasy. Kiedy ja mamrotałem pod nosem nazwy miast i skrzyżowań autostrad, pozostała czwórka przeglądała kartę dań. Ross zamówił na przystawkę ślimaki winniczki, na cojessie ściągnęła obrus, konwulsyjnie wczepiając w niego ręce, tak że powsta- ły dwie duże pofałdowane gwiazdy, dekoracja się ześliznęła, sztućce spadły na ziemię, a goście przy sąsiednich stolikach odwrócili głowy w naszą stronę. - Kiedy - zazgrzytał Ross - nauczysz się wreszcie zachowywać w miejscach publicz- nych? Żyły wystąpiły mu na wierzch, jakby były ułożone tuż pod skórą, a jego ciało utrzy- mywała spleciona z grubych lin sieć o dużych okach. Kelner podbiegł ze ścierką i świeżymi sztućcami. - Wszystkie ślimaki są moimi przyjaciółmi - żaliła się Jessie. - Boże święty - powiedział Ross - no to weź sobie krewetki. Jessie wygładziła obrus, goście zwrócili się znów w stronę swoich talerzy, kelner przyniósł whisky. Wiedeń, A2, Klagenfurt, tankowanie, Yillach, zjechać, przełęcz Plócken, Tolmezzo, A23, Udine, A4 w kierunku Wenecji, nie w kierunku Triestu. Clara wchodzi do pokoju, zdaje się, że sprząta. Zauważam, iż poruszając się, kręci biodrami w sposób, jakiego do tej pory u niej nigdy nie widziałem. - Daruj sobie i nie wierć przede mną tyłkiem. Słowa dudnią mi w głowie, z zatkanymi uszami jestem sam ze sobą w pudle rezonan- sowym własnej czaszki. Zatrzymuję taśmę. - Nie pękaj - mówi Clara - wyluzuj się. Nie umiem inaczej chodzić w tych buciorach. Kłamie. Porusza się inaczej niż zwykle, jest podniecona, jakby niebawem miało się wydarzyć coś nowego. Ale może zachowuje się tak tylko z powodu tego bezsensownego przyjęcia. Mam nadzieję, że poza tym nie powzięła żadnych innych decyzji. Podkręcam gło- śność i chowam głowę w ramionach. W ten sposób mogę całkiem zapomnieć o istnieniu Cla- ry. Opancerzenie odkryliśmy dopiero na stacji benzynowej, gdzieś na A2 za Klagenfur- tem. Mieliśmy jeszcze raz zatankować przed granicą włoską, potem zatrzymywanie się na stacjach lub przy zajazdach było surowo zabronione. Na tylnym siedzeniu znajdowały się dwa kanistry pełne benzyny. Shershah wszedł do środka kupić prowiant, miał kartę EC od Herber- ta, noszącą nieznaną mi nazwę i posłuszną hasłu zero zero zero zero. Podczas gdy paliwo wlewało się do baku, ja obszedłem samochód dookoła, by go obejrzeć. Było to czarne auto, skrzyżowanie terenówki z transporterem, siedziałem w nim wysoko nad drogą, jak król, pro- wadziło się je wyśmienicie. Postanowiłem otworzyć tylną klapę. Wprawdzie liczyłem się z tym, że to się może nie udać, ale uniosła się, odsłaniając pu- sty bagażnik. Dopiero przyjrzawszy się lepiej, zobaczyłem, iż wewnętrzna strona klapy jest wzmocniona stalową płytą metrowej długości. Musiała ważyć tony. Podniosłem maskę, pod którą odkryłem podobną konstrukcję. Za skórzaną tapicerką drzwiczek dawało się wymacać gęstą sieć stalowych lin. A wszystkie szyby były dwa razy grubsze od tych w zwykłych sa- mochodach. Szkło pancerne. Shershah wrócił z dwiema torbami, w których szeleścił celofan i pobrzękiwały butelki. Pokazałem mu opancerzenie, wodząc jego palcami po stalowych siatkach pod tapicerką drzwiową. Nawet się nie skrzywił. - Gówno nam do tego - powiedział. - Zobacz. Kupił całe mnóstwo alkoholu, choć nie ulegało wątpliwości, że ja się nie napiję, bo muszę prowadzić, gdy tymczasem on będzie się zabawiał na tylnym siedzeniu. Kiedy opusz- czaliśmy stację, zegar wskazywał około wpół do jedenastej przed południem. Pod Villach zjechaliśmy z A2, by wybrać spokojniejsze przejście graniczne i wrócić na autostradę dopiero pod Tolmezzo. Jeszcze nigdy nie podróżowałem samochodem przez Alpy. Strome ściany były prawie pozbawione cienia, a upał się nasilał. Szyby pancerne nie dawały się opuścić, samochód nie miał klimatyzacji, za to posiadał rozsuwany dach, nad któ- rym słońce stało w zenicie. Przez cały czas musiałem trzymać kierownicę w tym samym miejscu, żeby nie poparzyć się o rozgrzany czarny plastik, pot wyciekał mi spomiędzy pal- ców. Obok jęczał Shershah, leżąc na wznak na odchylonym siedzeniu, jego kędziory pozwija- ły się od potu i lepiły do skroni. Skręcił zapas papierosów, które ułożył w schowku na ręka- wiczki. Tuż przed przełęczą wygrzebał kasetę z plecaka i puścił. To był Beethoven. Podkrę- ciwszy potencjometr na full, Shershah zaczął wystukiwać rytm, uderzając się rękami po udach. Poczułem zawroty głowy. Przesunąłem lusterko wsteczne, aby widzieć swoją twarz, gdy co dwie minuty podnosiłem wzrok, zerkając, czy jeszcze jestem na swoim miejscu. Rozmyślałem o ślimakach. Na granicy machnięto nam, pozwalając jechać dalej. Ledwo celnicy znaleźli się poza zasięgiem wzroku, Shershah, którego uznałem już za zmarłego, podniósł obie ręce i wysuwając środkowe palce przez rozsuwany dach, wrzasnął: FUCKYOU. Po chwili wyjął pierwszego jointa. Odprężyłem się. Upał jakby lekko zelżał, góry da- wały pojęcie o masie kuli ziemskiej, droga prowadziła stromo w dół, czułem siłę ciążenia. Beethoven ustąpił miejsca Doorsom, a Shershah zaczął opowiadać, dlaczego uważa się za wcielenie Jima Morrisona. Kiedy wreszcie zasnął, odchyliłem fotel do tyłu i oddałem się marzeniom o tym, jak to z tajną misją przemierzam Alpy samochodem pancernym, aby ocalić przed Chińczykami dwie lub trzy dziewczyny z klasztoru. Nosiły ciuchy od Benettona oraz od Esprit i miały być sprzedane Algierczykom. Już pod Udine wydało mi się, że czuję morze, ale naprawdę poczu- łem jego zapach w pobliżu Mestre. Autostrada po raz kolejny opuściła wybrzeże, by zatoczyć krąg wokół Bolonii. Oczy bolały mnie od ciągłego mrużenia, zapomniałem o okularach prze- ciwsłonecznych. Wymieniłem dziewczęta z klasztoru na Jessie, która piszcząc i skrzecząc, siedziała w celi i zdążyła już kilku Chińczyków ugryźć w rękę. Coraz bardziej odwlekałem chwilę ocalenia, wciągnąłem do gry Shershaha, pozwalając, by sromotnie zawiódł, zrobiła się osiemnasta, dotarliśmy nad Adriatyk pod Rimini, salwa z karabinu maszynowego w zwolnionym tempie rzuciła brata Jessie o ścianę, jako że okazał się zdrajcą, nawet Sher-shah się załamał, musia- łem go więc poświęcić, bo zawadzał w drodze. Byłem wykończony, potrzebowałem odpo- czynku. Pokonaliśmy połowę drogi, a ja nie miałem pojęcia, jak przeżyć resztę. Z krzykiem wyrywam sobie słuchawkę z ucha. Clara dotknęła mojego ramienia, istot- nie, zapomniałem o niej. Pokój zmienił się nie do poznania. Wygląda, jakby wysprzątała go cała armia krasnoludków. - W ogóle nie mieści mi się w pale - mówię - jak się z tym uwinęłaś w tak krótkim czasie. - Muszę kupić jeszcze parę rzeczy - oświadcza Clara - i coś przygotować. Byłoby do- brze, gdybyś na kilka godzin mógł się dokądś wynieść. - Niby dokąd? - pytam. - A co byś powiedział na własne mieszkanie? - Dziewczyno - mówię - moje mieszkanie jest kompletnie przeryte. Z całą pewnością mnie szukają. Zdumiona odchyla głowę, a jej podbródek się marszczy. - Nie wiedziałam - odzywa się w końcu. - Tak - przyznaję - nie mówiłem ci o tym. - No to idź na spacer - proponuje. - Ale na dworze jest jeszcze widno - wzdragam się. Nie kapuje. Zabierając ze sobą magnetofon, idę do przedpokoju i wkładam buty. - Czy ten szpicel z Wiednia też tu wpadnie? - pytam. - Dlaczego nazywasz go szpiclem? - odpowiada pytaniem. Najwidoczniej natychmiast się zorientowała, o kim mowa. - No to tymczasem - mówię. Wchodzimy z Jacques’em Chirakiem po schodach. Cztery stopnie w górę. A ponieważ dalej już się nie da, siadam na marmurowej posadzce i opierając się plecami o drzwi na strych, ponownie włączam magnetofon. « Oprócz alkoholu Shershah kupił tylko chipsy i czekoladowe obwarzanki, te zaś, rozto- pione, ślizgały się w foliach jak sperma w kondomie. Żołądek bolał mnie z głodu, zjadłem więc całą torbę chipsów. Ale ból się tylko nasilił. Morze było granatowe, prawie czarne, i obiecywało nowe życie. Zachciało mi się popływać. Jedną ręką prowadziłem samochód wzdłuż wąskiej drogi nadbrzeżnej, wypatrując jakichś samotnych zatoczek do kąpieli. Nie było żadnej. Za to hotele stały tak ciasno obok siebie, iż powstawało wrażenie, że jest to jeden budynek wielokilometrowej długości. - Nie możemy się tu zatrzymać - odezwał się Shershah. Jego głos zabrzmiał nagle nie- zwykle czujnie; jedynie mocno zaczerwienione oczy zdradzały, ile alkoholu i haszu wchłonął w siebie w ciągu minionych ośmiu godzin. - Żadnych wycieczek - powiedział - żadnych stacji benzynowych ani niepotrzebnych postojów. Popatrzyłem na niego. Oczywiście miał rację. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - To jest robota, a nie urlop. - Dla ciebie - żachnąłem się - to nie robota, tylko przejażdżka. A ja już nie mogę, ka- pujesz? - Jeszcze tylko siedem godzin - powiedział ze śmiechem. - ZAMKNIJ SIĘ - wrzasnąłem. Poczułem naraz, że krew napływa mi do twarzy, waliła nawet do oczu. Mógłbym go zabić. Za dużo na siebie wziąłem, nie miałem pomysłu, w jaki sposób bezpiecznie dowieźć nas do Bari. Wymiękłem. - Wyluzuj - powiedział Shershah. Jego głos brzmiał miło, ale gdzieś pod spodem czaiło się przerażenie i to mnie uspo- koiło. Wyłoniła się jakaś tablica z numerem drogi. - Słuchaj - powiedział - wróćmy na autostradę, staniemy przy pierwszym małym par- kingu, położysz się w cieniu i zdrzemniesz godzinkę. Nie odpowiedziałem, jednak na najbliższym skrzyżowaniu skręciłem, po czym przy- śpieszyłem na ślimaku. Przed drzwiami na strych zbiera się ciepłe, stęchłe powietrze, a po mnie znów spływa taki sam pot jak wówczas, cuchnie słodko-kwaśno, pali skórę. Jacques Chirac, leżąc na boku, dyszy co chwila i drapie łapami gładką podłogę. Wówczas byłem u kresu sił, nie wiedziałem ani jak działać dalej, ani jak przestać. Dzisiaj nie ma już niczego, co mógłbym przestać robić. Wówczas byłem zrozpaczony, ale także szczęśliwy. Nie wiedząc o tym. Shershah obudził mnie, choć miałem wrażenie, że spałem co najwyżej trzy minuty. - Okay - powiedział - musimy jechać dalej. Wyprostowawszy się, zobaczyłem w ręce Shershaha olbrzymiego sandwicza z szynką. Zrobiło mi się przykro, że w myślach rozwaliłem go z pistoletu maszynowego. Pewnie wycyganił tego sandwicza dla mnie od którejś z odpoczywających tu rodzin. Na skraju parkingu stały składane stoliki i krzesła, po chwili jednak obraz się zamazał i zaczął tańczyć przed moimi oczyma, układając się w białe i kolorowe plamy. Twarz Shershaha pływała przede mną na zielonym tle to tu, to tam. Zja- dłem kanapkę. - Shershah - powiedziałem, jeszcze przeżuwając - nie dam rady jechać dalej. - Wstań. To tylko krążenie. Zaciągnął mnie do jednej z kabin w wyłożonym kafelkami domku z aluminiowymi drzwiami. Cuchnęło, a sandwicz z szynką podskakiwał w moim żołądku. Starałem się nie patrzeć na udającą kibel dziurę w ziemi. Shershah podał mi rurkę. Pochyliłem się nad jego dłonią niczym koń, który ostrożnie bierze kostkę cukru. Potem zasuwałem, jakby samochód był częścią mnie. Bieg sprzęgło hamulec gaz, ist- ny taniec. Dopiero dwie godziny później, pod Pescarą, przestałem się uśmiechać. Od czasu do czasu wyłaniało się przed nami morze, a nad nim niebo, mieniące się różnymi barwami. Shershah za każdym razem trącał mnie w bok, wyjąc z zachwytu. Księżyc wschodził na lewo od nas i pobłyskiwał jak stroboskop między przemykającymi z szumem drzewami. - Która jest godzina - spytałem - gdzie jesteśmy, chce mi się szczać. Prostując się, Shershah spojrzeniem przymrużonych oczu wypatrzył jakąś nieoświe- tloną tablicę drogową. - Dwadzieścia dziewięć kilometrów do San Severo - oznajmił. Było to jedno z ostatnich miast, których nazw musiałem nauczyć się na pamięć. Spró- bowałem podzielić całą trasę na odcinki i obliczyć odległości. - To już nie potrwa dłużej niż dwie godziny - powiedziałem. -A nawet nie powinno - odparł Shershah - zaraz północ. 13. Bari Kiedy na horyzoncie pojawił się następny parking, pęcherz bolał mnie już tak bardzo, że nie wiedziałem, jak wyjść z samochodu. Czułem, iż moje podbrzusze jest kamieniem opię- tym skórą. Zgięty wpół, oddaliłem się od samochodu, by przy pierwszym słupku ogrodzenio- wym rozpiąć rozporek. Shershah stanął obok mnie. Parking był nieoświetlony, ciemny jak noc. Odgłos moczu spadającego na wyschnięty trawnik wydawał się osobliwie głośny. Wokół nas prześwitywały w trawie brązowo-białe plamy, gówna tirowców, leżące na chusteczkach higienicznych. Shershah skończył przede mną i zasunął zamek błyskawiczny spodni. Kątem oka dostrzegłem, że nie nosi bielizny. Nagle się wyprostował. Wyciągnął prawą rękę, chcąc poklepać mnie po ramieniu, ale nie trafił, zaczął więc wymachiwać w powietrzu palcem wskazującym. Człowieku - powiedział - nie uwierzysz. Odwróciłem się i stanąłem obok niego. Par- king wyglądał dokładnie tak samo jak przedtem, szeroki fragment asfaltu bez oznaczeń, rozdeptany pas trawy, płot, szereg skarłowaciałych drzew. Zmiana nastąpiła tylko w jednym miejscu. Tym, w którym wcześniej stało nasze auto. - Ty pieprzony fiucie - szepnął Shershah - zostawiłeś kluczyk w stacyjce. Krew odpłynęła mi aż do stóp, by gwałtownie podskoczyć znowu do góry, jakbym miał w sobie fontannę. Po chwili spojrzałem w dół, na dłoń, która ciągle jeszcze trzymała członek kciukiem i palcem wskazującym. Palce, środkowy, serdeczny i mały, zwarły się w półpięść, z której wystawał breloczek kluczyka od samochodu. Zapiąwszy rozporek, poda- łem Shershahowi kluczyk. Bez samochodu wyglądał śmiesznie. - O kurwa - szepnął Shershah - kurwa mać. A potem nagle wybuchnął śmiechem. Bił się po udach. - Pierdoleni makaroniarze, to się w pale nie mieści. - Masz paszport? - spytałem. Obaj sięgnęliśmy jednocześnie do tylnych kieszeni spodni. - Wszystko w porządku - odetchnął Shershah. - Ukamienują nas - jęknąłem. - Przecież to nie nasza wina - powiedział - potraktują nas fair. -Już na samą myśl o tym sram ze szczęścia w gacie - odparłem. Milczeliśmy przez chwilę. - Stary - powiedział nagle Shershah - moje kasety, mój hasz, mój tytoń. Położyłem się na plecach, asfalt był ciepły, usiłowałem wyrzucić wszystko z głowy, oddzielić duszę od ciała i pozwolić, żeby sobie pomknęła, dokąd chce, do internatu, do mojej matki albo nawet do Bari. Kiedy jakieś auto skręciło na parking i odrywając reflektorami na- sze cienie od ciał, rzuciło nimi o skraj lasu, było tuż po pierwszej. Zerwawszy się na równe nogi, Shershah sprintem podbiegł do wysiadającego Włocha. Ten jednak zasłonił twarz ręka- mi, zatrzasnął za sobą drzwiczki i odjechał z piskiem opon. - Super - powiedziałem. - Zamknij się - warknął Shershah. Następny samochód prowadziła kobieta. Nad jej głową paliło się światełko, rzucając refleksy na grube czarne włosy. - No dobra - powiedział Shershah. Szybko przetarł twarz dłońmi. Tym razem stał w miejscu i tylko skinął ręką, czekając, aż kobieta sama do niego podjedzie. - Doyou speak English? - spytał. Trzy minuty później siedziałem na tylnym siedzeniu, podciągnąwszy kolana na wyso- kość klatki piersiowej. To był mały samochód, właściwie dwuosobowy. Silnik znajdował się w bagażniku, tuż za moimi plecami, i ryczał tak głośno, że nie mogłem zrozumieć, o czym tych dwoje z przodu rozmawia. Od czasu do czasu Shershah podawał mi papierosy z filtrem, które dostał od kobiety, a ja brałem macha. Była starsza od nas zaledwie o kilka lat, miała może trochę ponad dwudziestkę, i trzymała się prawego pasa drogi, nie przekraczając dzie- więćdziesięciu kilometrów na godzinę. O wpół do trzeciej dotarliśmy do centrum miasta. Ujrzawszy dość duży oświetlony budynek, zrozumiałem, że musi to być dworzec; dziewczyna przywiozła nas w umówione miejsce. Na pożegnanie Shershah ujął jej twarz w dłonie, ale ona odwróciła głowę w bok i wsiadłszy szybko do auta, odjechała. Noc była jasna, trochę się ochłodziło, temperatura wydawała się niemal idealna. - No i co? - spytał Shershah. - Opanuj się - powiedziałem - ciągle jeszcze nie odzyskaliśmy auta. A poza tym - gdzie jest Jessie? Pod ścianami dworca, oparci na kolorowych plecakach, siedzieli rzędem młodzi inter- railerzy, podróżujący po Europie. Jeden z nich, trzymając gitarę na kolanie, grał The Answer My Friend. Pokręciliśmy się przez chwilę wokół własnej osi. * - Może tu jest więcej dworców? - spytałem. - Nie pierdol głupot - naskoczył na mnie Shershah. Chyba po raz pierwszy stracił nad sobą panowanie. Mnie natomiast zaczęło nagle świtać w głowie, że może Shershah wie o całej akcji więcej niż ja. - Musi tu być - powiedział - spóźniliśmy się tylko pół godziny. Ruszył, by poszukać Jessie w hallu i po drugiej stronie dworca. Odczuwałem tak przemożny głód nikotyny, że podszedłem do interrailerów i poprosiłem o papierosa. Byli to Niemcy. Stojąc potem na środku placu, oddałem się wyłącznie paleniu i delektowałem się letnim powietrzem, lekko owiewającym moją twarz. Każdy kraj, każde miasto ma swój za- pach. A więc tak pachną południowe Włochy, tak pachnie Bari. Na końcu placu znajdowało się duże skrzyżowanie, ziemię tuż przed nim stopniowo wchłaniało podziemne przejście dla pieszych. Po drugiej stronie zobaczyłem niewielki park, tak ciemny, że sprawiał wrażenie, jakby absorbował wszelkie światło. Szersza z dwu ulic okrążała park szerokim łukiem i skręcała w prawo, tworząc rondo. Kiedy Jessie ukazała się w przejściu podziemnym, zdała mi się zjawą. Od jej żółtych włosów bił jakiś blask, zbliżała się niezwykle powoli, z hamburgerem w rękach. Na ten widok poczułem, jak ogarnia mnie szczęście. Stanęła przede mną. Piła przez słomkę lemoniadę z kubka, który trzymała w zgięciu łokcia. Dołeczki w jej policzkach pogłębiały się, a płyn, wyglądający jak cienka żółta łodyżka, podchodził do góry niczym rosnący w przyśpieszonym tempie pęd rośliny. Jessie miała usta umalowane czymś różowym, jakby mazakiem. Farba w kącikach ust była rozmazana, co sprawiało, że dziewczyna wyglądała na uśmiechniętą. - Co się tak na mnie gapisz? - spytała. Odgryzła prawie pół hamburgera i uśmiechnęła się szyderczo, z pełnymi ustami. Jesz- cze nim przełknęła, upiła nieco żółtego płynu. Przyglądając się jej, wyobraziłem sobie, że zjada górę, popijając słońcem. - Spisaliście się na medal - powiedziała wreszcie - gdzie jest Shershah? - Szuka cię - mruknąłem. - Muszę ci coś powiedzieć. Chciałem to mieć już za sobą. Ona jednak wyciągnęła szyję i zaczęła przeszukiwać wzrokiem plac, gromadkę młodych ludzi, wejście na dworzec. Musiałem chwycić ją za ramiona, żeby na mnie spojrzała. - Posłuchaj - powiedziałem - ukradli nam brykę. - O, tam jest! - zawołała Jessie. Wyśliznęła mi się z rąk, rzucając się biegiem w stronę Shershaha. Dała mu resztę hamburgera i wytarła ręce o spodnie. Naraz poczułem ukłucie w kiszkach, jakby ktoś wwier- cił mi w nie nóż, i zrozumiałem, że natychmiast muszę biec do ubikacji i że mam na to już tylko kilka sekund. Minąwszy Shershaha i Jessie, wpadłem do budynku dworcowego. Nigdzie nie było papieru. Nie miałem wyboru, moje kiszki pląsały niczym kłębowisko parzących się robaków. Oburącz uczepiłem się uchwytu drzwi i na ugiętych kolanach wychy- liłem tułów daleko do przodu, aż tyłek uniósł się nad muszlą klozetową. To, co ze mnie chlu- snęło, było płynne i prawie przezroczyste. Kiedy się podniosłem, bolały mnie łydki; ściągnąłem spodnie i bokserki, tych ostat- nich użyłem do podtarcia tyłka, po czym wrzuciłem je do klopa. Na dworze Shershah i Jessie przestępowali z nogi na nogę. - Stary - spytała Jessie - odbiło ci? Zacząłem się tłumaczyć, poddałem się psychicznie. Czułem, że przewód pokarmowy pozwoli mi tylko na kilka minut przerwy i za chwilę znowu będę potrzebował ubikacji. Jessie wymachiwała przed moimi oczami trzema biletami lotniczymi. - Nie rozumiesz, że właśnie spóźniliśmy się na połączenie czarterowe? -Jestem chory - powiedziałem ledwie słyszalnie. - Musimy wracać - orzekła Jessie - jak najszybciej. - Chodźmy tam, skąd wzięłaś tego hamburgera - zaproponował Shershah. - Tak, proszę - zacząłem błagać. Podążyliśmy w stronę przejścia podziemnego. Słyszałem, jak bose stopy Jessie klapią za nami o bruk, słyszałem, jak dyszy. -Jeszcze niczego nie kumacie? - spytała. Jej głos zabrzmiał nagle głębiej niż zwykle, spokojniej. Dojrzalej. - Musimy najbliższą okazją wracać do Wiednia - wyjaśniła - bo inaczej dostaniemy taki opierdol, że się z rozumem nie połapiemy. Wszyscy troje. Dociera to do was? Zanurzyliśmy się w przejście podziemne, spod warstwy brudu na ścianach ledwo prześwitywało amatorskie graffiti. Okrążyliśmy park, a zaraz potem pojawiła się oświetlona szklana buda, w której Jessie kupiła pewnie swojego hamburgera. Natychmiast ruszyłem w stronę kibla i dotarłem tam w samą porę. Był nawet papier. Zbierało mi się na płacz. Kiedy wróciłem, oni siedzieli przy stoliku, a przed Jessie stała czarna plastikowa skrzyneczka, którą przez moment uznałem za rozkładaną lampę kwarcową. Moja matka posiadała takie urządzenie. Dopiero po jakimś czasie zauważyłem spiralny przewód, biegnący od skrzyneczki do ucha Jessie i kończący się w słuchawce telefo- nu. - Białe wilki - powiedziała do membrany. A później słuchała. Na stole stała sałatka dla mnie, obok leżały dwie suche bułki. Do tego szklanka mleka, chociaż mleko to najgorsze, co można wypić podczas biegunki. - Pociągiem - powiedziała Jessie. Kukurydza stanęła mi w gardle. - Nie mówisz tego poważnie - zadyszałem. - Owszem - powiedziała - przesiadamy się w Mediolanie, a potem od razu jedziemy dalej do Paryża. - Do Paryża??? - spytałem. - Przecież tak nadłożymy cały szmat drogi! Jessie wzruszyła ramionami. - Polecenie odgórne - oświadczyła. - Jak długo to potrwa? - spytał Shershah. - Odjazd o siódmej rano - poinformowała Jessie - przyjazd do Wiednia po północy. -Ja tego nie przeżyję - jęknąłem. - Ach, daj spokój - powiedział Shershah. Przezwyciężył kryzys. Leżały przed nim trzy czy cztery puste pudełka tekturowe w różnych kolorach i kilka niezje-dzonych frytek. Podmuchał w swoją kawę, wyglądał świeżo. W przeciwieństwie do mnie pół dnia spał w samochodzie. Ja prowadziłem przez trzynaście godzin, a przez dwie następne rozmyślałem nad tym, że z powodu skradzionego auta zatłuką mnie pewnie na śmierć przed dworcem w Bari. Jessie odniosła radiotelefon do baru, gdzie zamieniła kilka słów po włosku z właścicielem tej budy, który zabrał urządzenie, aby schować je na zapleczu. Usłyszałem, że zwraca się do niej po imieniu. Później Jessie poszła do kibla. Nachyliłem się do Shershaha. „ - Słuchaj, dupku. Dlaczego mi po prostu nie wyjaśnisz, co tu się dzieje? - Żebyś wszystkiego nie spaprał - powiedział po prostu. - Że JAK? - spytałem. - Czego chcesz, przecież się udało. Wszystko doskonale zgrane. - UDAŁO SIĘ - zawołałem - a ja omal nie przekręciłem się ze strachu. - Mów ciszej - powiedział Shershah. - Właśnie to mam na myśli. Nie jesteś wyluzo- wany. Robisz zbyt dużo zamieszania. Znowu poczułem rżnięcie w trzewiach, skuliłem się więc na krześle i nie mogłem wy- dobyć z siebie słowa. - Maksiu - powiedział Shershah - masz prawo jazdy i to są wszystkie zalety, jakimi się wyróżniasz. Pyszałkowato odchylił się na krześle do tyłu. - Ty tu spędzasz wakacje - powiedział - ty zawsze i wszędzie jesteś na wakacjach. A w moim przypadku chodzi o przyszłość. - Chcesz pracować dla Herberta? - wykrztusiłem z trudem. - To najlepsza fucha na świecie - odparł. - I dlatego kręcisz się wokół Jessie? - wypytywałem dalej. - Ta panienka mnie kocha - rzekł Shershah - a miłość jest zawsze egoistyczna. Tak więc wszyscy jesteśmy górą. - Podła świnia z ciebie - powiedziałem. Wybuchnął śmiechem, Jessie zaś, która wróciła z ubikacji, ucieszyła się, widząc go roześmianego. O czwartej nad ranem facet zza baru zawołał coś do Jessie, która na pożegnanie po- machała mu ręką i popędziła nas na ulicę. Oczy zamykały mi się w marszu, ale z brzuchem nie miałem już większych kłopotów. - Chcę iść do portu - powiedziała Jessie - pójdziesz ze mną? Miała na myśli Shershaha. On jednak pokazał jej kuku na muniu. -Ja kładę się przy tych obszarpańcach, interrailerach - powiedział - obudźcie mnie, jak przyjedzie pociąg. -JA z tobą pójdę - zaproponowałem Jessie. Wzięła mnie za rękę, obejmując dwa palce, środkowy i serdeczny, i zaczęła biec, a ja za nią. Moje nogi same się poruszały, prawie siebie nie czułem, potykałem się, tempo wyda- wało mi się nieznośnie szybkie. Obok przefruwały strzępy miasta, które odpadało od nas, widziałem nieciekawe domy z żółtawymi tynkami, gdzieniegdzie pobrązowiałymi ze starości, upadałem, zawadzając o krawędzie wielkich płyt chodnikowych. Zacząłem się pocić, nadwa- ga doskwierała mi niczym gruby kombinezon narciarski. Przy każdym ruchu musiałem poko- nywać opór i zgniatać wałki tłuszczu, by móc zginać ręce i nogi. Nigdy nie umiałem biegać. Wreszcie Jessie ulitowała się nade mną i zwolniliśmy tempo. Budynki stawały się coraz wyższe i nowsze, coraz bardziej szare, rozmieszczone na płaszczyźnie asfaltu inaczej niż zazwyczaj na normalnych ulicach. To był port. Siatka drucia- na. Sylweta, którą wziąłem za otynkowany blok mieszkalny, okazała się jednym z greckich promów, ziejącym otwartą paszczą. Rów- nież tutaj nie brakowało interrailerów, leżących przed zamkniętą bramą do odprawy osobistej niczym worki ze starymi łachami. Jessie poprowadziła mnie wzdłuż płotu, zostawiliśmy za sobą kilka dużych hal roboczych z blachy falistej, a potem tak niespodziewanie stanęliśmy na jakiejś krawędzi, że o mało co dałbym o jeden krok za dużo. Do lustra wody było dobre cztery metry w dół. Na śluzowatej od alg ścianie wisiały duże niebieskie plastikowe worki, przypominające kiełbasy. Obok nas znajdował się okrągły czarny słupek z metalu, sięgający mi prawie do bioder i mający grubość drzewa. - Tu już prawie nic nie przybija - powiedziała Jessie - przychodzę tu czasem. Usiadła na słupku, nogami nie dotykała ziemi. Nie było tam miejsca dla dwojga. Sta- nąłem obok. Siedziała sobie najzwyczajniej w świecie, z przygarbionymi plecami i wsunąwszy dwa czy trzy palce lewej ręki do ust, zaczęła obgryzać paznokcie. Kiedy nie mogłem już dłużej znieść tego odgłosu, schwyciłem jej dłoń i szarpnąłem. - Jessie - spytałem - co to za historia z wilkami, lwami i ślimakami? Włożyła drugą rękę do ust i znowu zaczęła obgryzać paznokcie. Mijały minuty. Znu- dzone morze uderzało o mur, śmierdziało i wyglądało nieciekawie. Z tyłu na horyzoncie, za olbrzymim, czarnym jak noc stalowym cielskiem wody, wstawał kolejny dzień. - Kiedy byłam mała - zaczęła opowiadać Jessie - miałam bardzo smutne życie. Duży orzeł przyprowadził mnie do domu, w którym przechowywał dzieci. Siadywałam często przy oknie, obserwując pogodę i pory roku. Nienawidziłam lata, bolała mnie wtedy głowa, było zbyt wiele kolorów i odgłosów. Na dole rósł żywopłot ze słoneczników, które krzyczały ku mnie w górę swoją żółtością, był to taki dźwięk, jakby przejechać nożem po porcelanie. Ślimaki nie docierały do mojego okna. Zatrzymywały się w pół drogi, przyklejone do muru, zaszywały się w swoich domkach. Póki nie zaczynało padać. Wtedy przychodziły w odwiedziny, ja zaś, gdy miały już za sobą daleką podróż, zawsze dobrze je karmiłam. Ro- zumiesz? Skinąłem potakująco głową. Jessie podniosła ku mnie wzrok, jej twarz przypominała blady, płaski i mały księżyc, było na nim powstałe od ulicznego kurzu Marę Crisium i Marę Nubium. Morze Przesileń i Morze Chmur. - Niekiedy - ciągnęła dalej - przychodził Ross. Tłumaczył mi, że muszę czekać i patrzeć, jak zwierzęta się wymieniają. Gdy było gorąco, mówił: Teraz uśmiechają się żółte lwy, a białe wilki są daleko stąd. Musimy na nie poczekać. Czekałam więc. Długo. Aż nasta- wały chłody. Przychodziły ślimaki, a potem białe wilki, które się uśmiechały. Dobrze robiły moim oczom i głowie. Jessie płakała w taki sposób, jakby to było tylko zapalenie spojówek. Jej oczy po pro- stu łzawiły, nic poza tym. - Widziałam kilka razy - mówiła - jak zwierzęta się wymieniają. Od czasu do czasu przychodził Ross i pomagał mi przeczekiwać. Nie odzywałem się ani słowem. Nie mogłem tego znieść. Po chwili Jessie zeskoczyła ze słupka cumowniczego. - Dlaczego - spytała gwałtownie - Shershah mnie nie lubi? Spojrzała mi w oczy, naprawdę oczekując odpowiedzi. - Lubi cię - odparłem - bardziej niż wszystkich innych ludzi. Chyba już bardziej nie umie. Jest pod tym względem trochę ułomny, rozumiesz? - Ułomny - powiedziała - rozumiem to. « Już w pociągu chodziłem cztery razy do ubikacji, żeby się wyrzygać, a potem zasną- łem. Kiedy zatrzymywaliśmy się na jakiejś stacji i budziłem się, miałem tak zapuchnięte oczy, iż nie mogłem rozpoznać, gdzie się znajdujemy. Ale czułem obok siebie Jessie, śpiącą z głową w zagłębieniu mojego łokcia. Nie pamiętam przesiadek w Mediolanie ani Paryżu. Wiem tylko, że Jessie przynosiła skądś wodę w butelkach, którą natychmiast wyrzygiwałem. Na wiedeńskim dworcu Westbahnhof czekał Ross. Podał Shershahowi przezroczystą torebkę foliową, w której znajdowały się nasze woreczki z tytoniem, kasety Shershaha, kilka nieświeżych skarpetek, dwa pogniecione obwarzanki czekoladowe i parę skrętów. Wyglądało to tak, jakbyśmy umarli i ktoś wyjął nasz dobytek z kieszeni spodni, zanim odwieziono nas do kostnicy. Zemdlałem. W szpitalu zostałem podłączony do kroplówki, przez którą wtłoczono we mnie pięć i pół litra wody. Lekarz pokazał mi moje odbicie w lusterku, skórę miałem pomarszczoną jak u starca. Powiedział, że o mały włos nie umarłem wskutek odwodnienia organizmu. Tydzień później matka zabrała mnie ze szpitala daimle-rem-benzem. Po wakacjach ani Shershah, ani Jessie nie wrócili do internatu, a ja już po kilku dniach zrozumiałem, jak bardzo jestem w niej zakochany. 14. Chwyty i kroki Przez małe kwadratowe okienko na klatce schodowej widzę księżyc, który spoczywa zatopiony w wirze chmur, jakby leżał na dnie miski ze śmietaną. Słońce wstało, by na parę godzin odstąpić mu łoże, i zostawiło rozgrzebane, mokre od potu niebo. Na kilka błogich go- dzin mroku i spokoju. Przeczesuję ręką włosy i znajduję jeszcze nitkę śluzu, którą zostawił na nich Jacques Chirac, budząc mnie. Na przedramieniu spostrzegam czerwony odcisk, do złudzenia przypo- minający przednią część magnetofonu z klawiszami „stop”, „play” i „rewind”. Pójdę na długi spacer, żeby ten odcisk zblakł. Kuchnia wygląda na mniejszą niż zwykle, cztery osoby siedzą ściśnięte wokół maleń- kiego stołu. Gdy staję w drzwiach, rozmowa się urywa. Trudno rozróżnić wpatrzone we mnie twarze, które zlewają się ze sobą. Po chwili poznaję perukę Clary, a później kozią bródkę technika. W powietrzu unosi się zapach uniwersyteckiej stajni. W przypadku samej Clary nie rzuca się to aż tak bardzo w oczy, ale we czworo tworzą już prawie seminarium, poświęcone być może społeczno-etycznym konsekwencjom zbiorowego wkroczenia w postmaterialne społeczeństwo, oparte na poszanowaniu wartości. Prawnicy nigdy tak naprawdę nie są studentami, już od pierwszego semestru zwracają się do siebie per „kolego” i zawsze są przyzwoicie ubrani, traktując każdy dzień tak, jakby miał im przynieść rozmowę kwalifi- kacyjną z ewentualnym pracodawcą. Z hukiem rzucam przed Clarą lody na blat stołu. Owoce leśne firmy Solero. - Coś ci przyniosłem. Właściwie żal przerywać tę ciszę, do której zaczęliśmy już przywykać. Może powin- niśmy po prostu pozwolić, by czas płynął sobie dalej, i rozkoszować się tym, że wypowiedze- nie jakiegokolwiek słowa staje się coraz mniej możliwe. Lody pochodzą z innej stacji benzy- nowej i jest to inny gatunek niż poprzednio. - Serdeczne życzenia z okazji urodzin. - Wspaniale - mówi Clara. Okno za nią jest otwarte, Clara ma szczęście, bo gdy od niechcenia, wcale się nie od- wracając, rzuca lody przez ramię, trafia w sam środek otworu. Wszyscy słyszymy ciche, sze- leszczące pacnięcie na ulicy. - Dziękuję - mówi Clara uprzejmie. Dziewczyna obok technika dyszy raz po raz, popiskując przy tym, przypuszczalnie jest to śmiech. Przez moment udaje mi się na nią popatrzeć; blada i ruda, przypomina Marię Huygstetten. Na oparciu krzesła wisi wielka jak żagiel męska marynarka, osłaniając jej plecy niczym para ciemnych orlich skrzydeł przytwierdzonych do Ofelii. - Ten tam to Tom - mówi Clara - a ta tu, wyglądająca jak twoja była sekretarka, nie ma bynajmniej na imię Maria, lecz Susanne. Clara oczywiście wybrała się kiedyś do kancelarii, tylko po to, żeby zobaczyć, jak tam jest. Może nawet porozmawiała sobie z Marią. Gówno mnie to obchodzi. - Hej - mówi cichutko Susanne. Ma najwyżej dwadzieścia dwa lata, wydaje mi się, że patrzy na mnie z podziwem. Pewnie uważa, iż trzydziestoparoletni mężczyźni są pociągający. Przez sekundę zastanawiam się, czy Clara wprowadzi mnie do tego towarzystwa jako swojego chłopaka. - Muszę sobie przypudrować nos - mówię. Słyszę z pokoju, że podejmują przerwaną rozmowę. Wkurzam się, wkurzam się tak długo, póki nie zażyję koki, którą ułożyłem sobie na rogu ławy; wtedy ponownie wpływa mi do żył serdeczność niczym woda do śluzy, unosząc mnie wysoko jak łódź, wrota otwierają się i wypływam na morze. Do pokoju wchodzi Tom-technik. - Hej, stary - mówi - kopę lat. - Hej, stary - odpowiadam - fuck off. Znam ten pokój, od podszewki i na pamięć, całymi tygodniami przepatrywałem go ni- czym sum ściany akwarium w poszukiwaniu pokarmu. To mieszkanie stało się częścią moje- go umysłu, moje myśli rozwiewają się po kątach, schną na terakocie w łazience i koncentrują się na szybach; mlaskają z ekspresu do kawy, układają dywan w fałdy, trzaskają jak mnóstwo małych, rozgniecionych chrząszczy pod palcami Clary piszącej na klawiaturze komputera. Wszystkiego tu w środku dotknąłem. Toma-technika przy tym nie było. To nie jest jego miej- sce. Kiedy właśnie zamierzam mu to powiedzieć, on wyjmuje z kieszeni jakiś przedmiot i zaczyna się nim bawić. Jest to długopis, gruby, wyraźnie podzielony na trzy jaskrawe kolo- ry, żółto-czerwono-niebieski. Ten długopis tak mnie przyciąga, jakby był czarną dziurą we wszechświecie, która w następnym momencie wessie wszelką materię, wszelkie istnienie. - No i co tak patrzy? - pyta Tom. Nie mogę odpowiedzieć, czekam. Czekam, aż przekręci długopis tak, by dało się zo- baczyć, czy widnieje na nim jakiś napis. Widnieje. / love Vienna, przy czym słowo love zostało zastąpione czerwonym ser- duszkiem. Pamiętam dokładnie, gdzie po raz ostatni widziałem taki długopis. W moim byłym mieszkaniu na mojej byłej szafce pod telefon, pośród spustoszenia po skrupulatnej rewizji. Czuję, że twarz rozciąga mi się w szyderczym uśmiechu, czuję, jakby ktoś wylał na nią cien- ką warstwę roztopionego, szybko krzepnącego wosku. Nie mogę pozbyć się tego grymasu, jest jak wyryty dłutem. W takim właśnie stanie wychodzę z pokoju, usiłując trzymać własny uśmiech z dala od siebie, tak jak niesie się przed sobą w wyciągniętej ręce cuchnącą szmatę. Moja twarz szczerzy zęby, a ja nie mogę nad nią zapanować. - No, było zabawnie? - pyta Clara. Ona i Susanne głaszczą Jacques’a Chiraca. Pojawia się Tom, niedopałek zwisa spo- między jego wąskich warg, a długopis tymczasem zniknął. - Jak wabi się ten pies? - pyta cichutko Susanne. Podaję jego imię, chociaż jestem pewny, że dziewczyna już je zna. Moja twarz ciągle jeszcze szczerzy zęby, ponadto za każdym razem, gdy patrzę na technika, przepona zaczyna mi drgać, więc intensywnie usiłuję myśleć o czym in- nym. Serce skacze jak szalone, pot spod pach spływa strumieniami po bokach, tworząc jezio- ro w butach. Pod stołem stoi taboret, stawiam go przed zmywarką. Kiedy na nim siadam i odchylam się do tyłu, zmywarka zaczyna pracować; zrywam się i wyłączam ją pokrętłem. Clara patrzy na mnie z wściekłością. Najwyraźniej rozmawiają ze mną, może już od dłuższego czasu. - Uspokój się - mówi Clara - wszyscy chcą się dowiedzieć, dlaczego ten pies wabi się Jacques Chirac. - Chcieliśmy nazwać go Giscard d’Estaing - sapię - ale nie wiedzieliśmy, jak to się pi- sze. - Lepiej się czujesz? Clara przykuca obok mnie, ocierając mi czymś czoło. Spostrzegam, że kuchnia opu- stoszała. Dziewczyna wyjmuje z moich rąk butelkę po szampanie i kładzie na podłodze; bu- telka toczy się w kierunku ściany. Odchylam głowę do tyłu, a zmywarka znów zaczyna pra- cować. Clara sadza mnie na krześle. Czuję ucisk na lewym udzie, z czego wnoszę, że ona siedzi na mojej nodze. Światło jest zgaszone, w kuchni panuje cisza, chociaż z pokoju docho- dzi zgiełk, gwar wielu głosów. - Claro - mówię. Prawie nigdy nie zwracam się do niej po imieniu. Ciąży mi na nodze, ale nie chcę być nieuprzejmy. - Nie wytrzymuję obecności tych ludzi. Mój głos skrzeczy. Clara potakuje głową, poprawiając sobie perukę. Jacques Chirac wyżera sałatkę z wypełnionej do połowy salaterki, stojącej na krześle. - Posłuchaj - mówi Clara - zrobisz teraz dokładnie to, co powiem. Gładzi mnie po głowie, ma trochę wilgotne dłonie, które lepią się do moich włosów. - Tylko ten jeden raz - mówi - obiecujesz? - Okay. Twarz Clary przesuwa się przede mną tam i z powrotem, jej oczy wyglądają bardzo dziwnie, nie patrzą w żadnym określonym kierunku, przypominają raczej jasnoniebieskie okruchy mlecznego szkła. Być może skierowała spojrzenie do wewnątrz i spogląda te- raz przez uszy, w całkiem inną stronę. - Idź z Jacques’em Chirakiem do przedpokoju - mówi - i poczekaj na mnie przy drzwiach. Ja za chwileczkę się zjawię, a wtedy wyjdziesz ze mną, po prostu pójdziesz obok mnie. Dobrze? - Okay. Ześlizguje się z mojego kolana, a ja chwytam psa za obrożę. Stajemy w przedpokoju. Clara uchyla drzwi i wślizguje się do gości, smugi dymu w padającym nagle promieniu świa- tła zachodzą na siebie spiralnie. Słychać głośniejszą muzykę. Prawą nogą uderzam o torbę podróżną, omal się nie potknąłem. Zjawia się Tom. - Hej, Maks Maksimum, co, czeka na autobus? - Nie mam pojęcia, Tom Tombola - mówię. - Ile ich właściwie masz? - Czego? - pyta. - Długopisów - odpowiadam. Wpatruje się we mnie przez chwilę, ze ściągniętymi brwiami, tak że piercing prawie kłuje go w oczy. Później z wolna unosi podbródek. - Ach tak - mówi, przeciągając głoski - tych kolorowych. Uśmiecha się do mnie bez- wstydnie. - Mam ich całe tony, u mnie w mieszkaniu stoją wielkie beczki, wypełnione po brzegi kolorowymi długopisami. Z Wiednia. Klepie mnie po plecach i znika w łazience. Przez szybę w drzwiach prowadzących do pokoju widzę odwróconą Clarę, rozmawia z Susanne, której dekoltem wstrząsa co chwila śmiech. Tom-technik wychodzi z łazienki, drapiąc się po jajach, przy czym materiał jego dżinsów z krokiem w okolicy kolan marszczy się i tworzy grube fałdy. Tom podnosi ręce tuż przed moją twarzą, rozcapierzając palce niczym szpony. - Kochaneczku - szepcze - człowiek chyba dobrze się czuje, mając coś, na czym wszystkim zależy. Przypuszczalnie jest na haju. Staram się zejść mu z drogi. - Ale niech pomyśli - mówi. - Niech nie robi niczego, czego Jessie by nie chciała. Tym razem się nie przesłyszałem, to było imię Jessie, więc po raz pierwszy od wielu tygodni pragnę na serio, żeby mgła w mojej głowie choć na chwilę się rozstąpiła. Chcę złapać Toma za ramię, ale on przeciska się już w drzwiach obok Clary, wchodzącej do przedpokoju. -A teraz w drogę - szepcze Clara, gdy Tom znika. - Susanne wszystkiego dopilnuje. Grzebie w stosie kurtek, coś brzęczy, po chwili zaś, chwyciwszy torbę podróżną, Cla- ra wypycha mnie za drzwi. - Obiecałeś - mówi - więc chodź ze mną grzecznie. Pies biegnie przodem. Nagle do- ciera do mnie z całą jasnością, że widzę to mieszkanie po raz ostatni. Że właśnie w tej chwili po raz ostatni widzę tę klatkę schodową. Pies czuł się tu właściwie bardzo dobrze. Clara ciągnie mnie za rękaw. Cieszę się, że jestem na świeżym powietrzu. Księżyc całkiem zniknął, wygładził prześcieradło, naciągając je sobie na głowę. W miejscu, w którym się ukrył, prześwieca lekka jasność. Biegniemy do rogu ulicy, zawracamy, biegniemy z powrotem, a potem wokół bloku. - Och! - woła Clara. Zielony samochód Toma spostrzegam dopiero w chwili, gdy przed nim stajemy. Clara wpycha psa na tylne siedzenie, mnie wciska w fotel dla pasażera, a torbę podróżną kładzie na moich kolanach. Przy wyjeżdżaniu z parkingu czuję lekkie szarpnięcie. To Clara uderza w samochód za nami. Na autostradzie podkręca radio, kołysząc głową do taktu. W ciemnościach widzę, że się uśmiecha. - Życie jest osobliwe - szepcze - składa się właściwie tylko z różnych chwytów i kroków. Wystarczy kilka i od razu wszystko wygląda inaczej. Znowu je czuję, to drżenie w przeponie. 15. Materiał pierwszego semestru Nie spytałem, dokąd jedziemy, także ona nie pyta, czy ja w ogóle chcę dokądś jechać. Moja odpowiedź musiałaby brzmieć „nie”, ale innej odpowiedzi nie udzieliłbym również na pytanie, czy chcę wracać do Lipska lub do jakiegokolwiek innego miejsca na świecie. W tej sytuacji pozostaje mi tylko przyglądać się, jak zielona maska wsysa w siebie białe pasy na drodze, rytmicznie nadlatujące w naszym kierunku. Pies ma rozwolnienie od sałatki. Jęczy, wsadzając potężny łeb między oparcie mojego siedzenia a okno od strony pasażera, by błagalnie wpychać mi pysk do ucha. Mniej więcej co dwadzieścia minut jego skomlenie staje się tak naglące, że musimy zjeżdżać na parkingi. Otwieram mu drzwi, a my czekamy przy włączonym silniku, ażjacques Chirac się załatwi i z powrotem wskoczy do auta. W tym czasie nadal gapię się przez przednią szybę wprost przed siebie, usiłując poczuć się jak podróżny. Te ciągłe przystanki utrudniają zanurzenie się w pewien stan zamroczenia, jaki zdarza się tylko na autostradach, i to wyłącznie w nocy, kiedy przy dużej szybkości przestaje się od- czuwać ruch, a człowiekowi jest wszystko jedno, gdzie kiedy był albo będzie. Można być każdym i wszędzie, można marzyć o wszystkim. Wiem mimo to, dokąd jedziemy. Do miasta, które pozwalało mi czuć się żywym człowiekiem podczas bezwstydnie dekadenckich godzin południowych, gdy wszystkie domy przypominały mauzolea, a ich mieszkańcy wyglądali jak zombi. Gdy stopy uczyły się wy- czuwać pod nierównym brukiem cmentarne usypiska, po których wszyscy chodzimy. Być może mój obecny powrót do Wiednia jest wynikiem jakiejś nieubłaganej logiki. Coraz większa ciemność na zewnątrz świadczy o tym, że wjechaliśmy na teren połu- dniowych Niemiec. Między drzewami pobłyskują nieliczne światełka, tylko z rzadka jakaś wieś w kotlinie zwraca na siebie uwagę oświetlonymi drogami. Przez wiele kilometrów jest całkiem ciemno, ludzkość zdaje się wyłączona. W oddali czerń o rozmaitych odcieniach tworzy panoramę: łańcuch wzgórz odcina się głęboką czernią od granatowoczarnego nocnego nieba. Właśnie tą drogą jechałem z Jessie, ale po przeciwnym pasie i w odwrotnym kierunku. Wzgórza mieliśmy wtedy z prawej strony, a nie jak teraz z lewej. Dzisiaj muszę wychylać się za wycinankowy profil Clary, aby je ob- serwować, wtedy zaś, sam siedząc za kierownicą, widziałem kontur Jessie, wtopiony we fragment obrazu. Trudno uwierzyć, że są to ciągle jeszcze te same wzniesienia i to samo noc- ne niebo co wtedy, a tylko profil Jessie został zastąpiony przez inny. Wówczas czułem się na początku drogi, dzisiaj czuję się na jej końcu albo nawet kawałek dalej. Siedzę niczym widz teatralny, który po zakończeniu przedstawienia jeszcze przez chwilę zostaje na swoim miej- scu, stwierdzając ze zdumieniem, że spektakl trwa nadal, że po zakończeniu nikt nie zamierza przerwać gry. Ale co to za różnica, skoro człowiek nie jest nawet w stanie rozpędzić tych kil- ku pagórków jak stada krów, przegnać lasu, który najzwyczajniej w świecie stoi sobie na skraju drogi, przywdziewając na każdą okazję tę samą szatę. Ani Clara, ani ja nie słuchamy już radia, oddychamy cicho. Oświetla nas tylko żarząca się deska rozdzielcza. Z zewnątrz mrok. Stanowimy kapsułę w drodze przez wrogi, bo nie- zmienny świat. - Zawsze zadawałam sobie pytanie - odzywa się Clara pod Norymbergą - jak to się dzieje, że ktoś decyduje się studiować prawo. Już od dobrej chwili zastanawiam się z nudów, jakie procesy zachodzą w głowie Cla- ry, gdy tak siedzi za kierownicą, patrząc na pustą autostradę przed sobą. Czy jej umysł wy- pełniają jakieś słowa albo dźwięki lub kolory, a może coś tylko jednostajnie szumi jej między uszami jak we wnętrzu pustej muszli? - Pytam cię o to wyłącznie dlatego - mówi - że poza tobą nie znam żadnego prawnika. - Nie jestem typowym przykładem - wyjaśniam. - Ja sobie po prostu wyszukałem takie studia, co do których miałem pewność, że się do nich najmniej nadaję. - A dlaczego? - pyta. - Myślałem, że w ten sposób dam sobie ostatnią szansę. - I co, miałeś rację? - Jak widzisz - mówię. - Kiedy po dwukrotnym powtarzaniu tej samej klasy przez przypadek zdałem maturę, zamiar pójścia na studia prawnicze wydawał się na tyle śmieszny, że istotnie mogłem potraktować go jak żart. Trzymając oburącz kierownicę, Clara niewzruszenie patrzy przed siebie. Jej peruka leży na półce przed przednią szybą niczym zdechły czarny kot. - Aż pewnego dnia minister sprawiedliwości landu wręczył mi specjalny dyplom za najlepszą ocenę końcową na moim roku. To była puenta, żarty się skończyły i nadeszła pora, by się roześmiać. Ro- ześmiałem mu się więc w twarz, on też się zaśmiał i poklepawszy mnie po ramieniu, po raz drugi podał mi rękę. - Wspaniały z ciebie facet. - Nie rozumiesz - mówię. - Po szkole ciągle jeszcze byłem tłuściochem, miałem włosy do pasa, a na plecach pryszcze wielkości żółwich jaj. - Istnieją żółwie różnej wielkości - wymądrza się Clara. - No właśnie. Przeszedłem akurat u dermatologa swego rodzaju chemioterapię, włosy obcięli mi w Bundeswehrze, a nadwagę zostawiłem za pomocą paru speedów na poligonie. Gdybym miał zdjęcia, pokazałbym ci, jak wyglądałem przedtem i potem. - Nie musisz - mówi Clara - znam kogoś takiego. - A co on teraz robi? - pytam. - Nadal jest gruby i pryszczaty, ma miłą żonę i dziecko i czuje się bardzo szczęśliwy. - Co chcesz przez to powiedzieć? Clara pomija moje pytanie milczeniem i tak jak trzeba odwraca głowę do tyłu, by wy- przedzić ciężarówkę. - Nie miałeś nigdy - pyta - swojego ideału sprawiedliwości? -Nie. - Wyobrażenia tego, co słuszne i niesłuszne? - Nie. - Rozróżnienia dobra i zła? - Nie. - Czy wszyscy prawnicy są tacy? - Tak. Na następnym parkingu wypuszczamy psa, który natychmiast znika w ciemnościach, a ja słyszę, jak płynna sraczka, popędzana uchodzącymi gazami, chlusta z jego odbytu w trawę. Chodzę, że- by rozprostować nogi, palę papierosa i patrzę na Kasjopeję, która układa się na niebie w duże M, M jak Maks. Clara stoi za mną obok otwartych drzwiczek, zmieniając spódnicę i buty z cholewami na dżinsy i adidasy. Po lewej stronie, nad samym horyzontem, niebo zdaje się lekko blaknąć, niby wytarty kawałek bawełny. Clara też to dostrzega, zaczyna więc przesuwać się w fotelu w tę i we w tę. Kiedy tak siedzi obok mnie w mdłym świetle, bez słuchawek na uszach, kabli i mikrofonu, widzę dopiero, jaka jest naprawdę młoda i że nawet Jessie, akurat Jessie, była od niej o pięć lat starsza. Jej dłonie na kierownicy też wyglądają na drobne, więc przez moment odczuwam szok, iż ktoś o tak małych rękach może w ogóle dawać sobie radę na tym świecie. - Porozmawiasz ze mną trochę? - pyta Clara. Grzebię w torbie podróżnej, na której trzymam nogi. Jest pełna ciuchów Clary, znam każdy fatałaszek, niektóre sam już nawet nosiłem. Rzeczy są czyste i poskładane. - Na bocznej półce - poucza mnie. Znajduję cały zapas kokainy, około stu gramów, i garść przeżutych gum w bryłkach różnej wielkości. - Perfekcyjna logistyka - zauważam. - W nagrodę pomogę ci wybrać temat rozmowy. Może miałabyś ochotę pogadać o tym, co właściwie knujesz? - Nie - odpowiada. - Ale czy właściwie zastanawiałeś się kiedyś, co oni robili tam na dole w Bari? - Kto? - pytam. - Rodzinna firma tej twojej dzidzi. - Raz po raz mnie zaskakujesz - mówię. - Bardzo chciałbym się dowiedzieć, czy jesteś taka odważna, czy po prostu głupia jak but. - Czemu - pyta - bo próbuję rozszyfrować kilku szmuglerów-hobbystów? Przez chwilę po prostu rozkoszuję się rozległą perspektywą swojego pola widzenia i równomiernymi pomrukami silnika. - Nie - mówię - bo używasz swojego kalekiego słownictwa w odniesieniu do spraw, o których nie powinnaś nawet śpiewać językami aniołów. -Trochę surfowałam po internecie - mówi Clara - i wreszcie znalazłam artykuł o następującym tytule: „Włoska straż przybrzeżna kupuje łódź typu Jet - w przeliczeniu na marki - za dwa i pół miliona”. - To ciekawe. - Straż południowowłoska - mówi Clara - krąży u wybrzeży Brindisi i Bari. - I po co ci to badziewie? - pytam. - Opowiedziałam profesorowi o twoim morderstwie - mówi. - To nie było morderstwo, lecz usiłowanie zabójstwa skutkujące nieumyślnym spowo- dowaniem śmierci. - Byl bardzo podekscytowany - opowiada Clara. - Przede wszystkim, gdy puściłam mu twoją nową taśmę na temat Bari. - Dziękuję - mówię, mile połechtany - to jest też moja ulubiona kaseta. - On żąda więcej informacji o tle całej tej historii. Panno Miiller, powiedział, jest pani na właściwej drodze. - No, to wszystko w porządku. - Tylko jedno mnie niepokoi. - Co takiego? - No cóż - mówi Clara - pewnie to, że nagrywając tę swoją gadaninę, znormalniejesz, zanim skończę pisać pracę. - Wyścig z czasem - ironizuję. - Poważnie - ciągnie Clara. - Na razie dowiedziałam się, kim jesteś. W twojej kancela- rii opowiedzieli mi, że niewiele brakowało, a byłbyś jednym z najważniejszych w Europie ekspertów od prawa międzynarodowego. I że wspólnie z kolegami z Francji i Polski byłeś prawdziwym motorem procesu integracji ze Wschodem. - Ojej - mówię zawstydzony i uśmiech sam pojawia się na mojej twarzy. - A więc Ma- ria ciągle jeszcze mnie kocha. - Ktoś taki jak ty - mówi Clara - może poddać się co najwyżej na jakiś czas. - Dziecinko, to wszystko już minęło. Jedyne, co jeszcze może się zdarzyć, to że ci w tak zwanym międzyczasie wykituję. - To nie byłoby takie najgorsze - rozważa Clara - mogłabym o tym napisać. Ale wierz mi, tak się nie stanie. Znam się na tym, materiał z pierwszego semestru. Dzięki swoim opo- wieściom pozbędziesz się raczej kompleksu winy wobec twojej zmarłej dzidzi i pewnego pięknego dnia znowu poczujesz, że jesteś wolny. Swędzą mnie ręce i nogi, jakby cała armia mrówek przemierzała korytarze mojego ciała. Przydałoby się czymś zająć. Na horyzoncie widać jasne pasmo, noc powoli podnosi znad muszli klozetowej swoją tłustą czarną dupę, którą siedzi na okolicy. Odczekuję jeszcze chwilę, rozważając, czy coś powiedzieć, ale moje wargi są odrętwiałe, leniwe i nie chcą się porządnie formować wokół słów. Łapię więc za kierownicę i skręcam ją gwałtownie w swoją stronę. Zarzuca tyłem samochodu, który sunie teraz bokiem w poprzek wszystkich trzech pa- sów ruchu. Przerażona twarz Clary wygląda jak rozdarta, jedno oko zdaje się wyżej niż drugie. Clara kręci kierownicą do siebie, słychać głuchy łomot, gdy Jacques’em Chi- rakiem uderza o bok auta. Chwilę później Clara krzyczy, pisk opon i jej głos nakładają się na siebie, tworząc dysonans. Patrzę przez okno. Las, wzgórza, barierka ochronna po lewej stro- nie drogi, szosa, wszystko obraca się wokół nas jak w zwolnionym tempie, aż wreszcie auto zatrzymuje się na bocznym pasie. Oczywiście nadal przodem w kierunku jazdy, w dodatku nic a nic się nam nie stało. Clara leży na kierownicy, jej twarz rytmicznie uruchamia klakson w takt drgania ra- mion. Ten odgłos działa mi na nerwy. Chwytam ją za kark i odchylam do pozycji siedzącej. - Moja droga - mówię - to, co sprawia, że jestem dla ciebie taki niebezpieczny, to fakt, że ja sram na swoje życie, a ty na swoje nie. A więc uważaj do cholery, co mówisz. Clara przestaje płakać dopiero za Pasawą. Jeszcze są tu budynki straży granicznej, znaki informacyjne dzielą drogę na pasy ru- chu dla ciężarówek, autobusów i samochodów osobowych, las dookoła jest wyrąbany. Ale za ogromnymi szybami nie pali się światło, szlabany sterczą nieruchomo w ciemnościach. Mimo to Clara grzecznie trzyma się pasa dla samochodów osobowych. Parkingi są puste. Mijamy je, nie spotykając żywej duszy. Jesteśmy w Schengen i to mi się podoba. Na stacji benzynowej Clara podaje mi portmonetkę. Znajduję gruby plik banknotów stuszylingowych, zupełnie wyparłem pieniądze ze świadomości. Wysupłuję siedem papier- ków, by zapłacić za benzynę i papierosy. Podczas gdy bak się napełnia, podchodzę do bagaż- nika i zaglądam do środka. Pudło z wysyłkowej księgarni muzycznej, w którym musiało być przynajmniej z pięćdziesiąt CD, jest teraz po brzegi wypchane banknota- mi. Zadaję sobie pytanie, kiedy i jak Clara przeniosła to pudło do samochodu Toma. Bo na pewno nie w chwili, gdy uprowadzała mnie i auto. Chociaż pracownik stacji benzynowej jeszcze mówi dialektem podobnym do bawar- skiego, kwasy żołądkowe podchodzą mi już do gardła. Kocham dialekt wiedeński, więc wszystko, co mi go przypomina, bardzo mnie podnieca. W przydrożnym zajeździe cuchnie tłuszczem do smażenia frytek, jest szósta rano, na grillu leżą kiełbaski. Ustawiam się w kolejce za tirowcami w podkoszulkach, których materia układa się faliście na zwałach sło- niny na plecach. Stoję zbyt blisko i kiedy facet przede mną odwraca się, w jego groźnym spojrzeniu, którym usiłuje mnie zmierzyć, w nieogolonych, obwisłych policzkach i delikatnej siatce popękanych żyłek pod oczami widzę siebie i własną bezbronność. Gruba kelnerka w pożółkłym fartuchu podpływa do kontaktu, neonówka gaśnie, mrugając. Kupuję na śniada- nie kawę i dwie bułki. Na dworze dosięgają mnie płaskie promienie słońca, więc wszystkie odsłonięte miej- sca mojego ciała natychmiast się nagrzewają. Tirowcy rozcierają gołe ramiona dłońmi, w których tkwią zapalone papierosy. Po przebytej nocy wszyscy jesteśmy otępiali, obolali i zmarnowani. Clara prowadza psa tam i z powrotem po trawniku za zajazdem, włożyła ręce do kie- szeni spodni i wciągnęła głowę w ramiona. Jej podkoszulek wygląda niechlujnie, dziewczyna drapie się od czasu do czasu po rękach lub twarzy. Na widok plastikowych kubków i papierowej torebki uśmiecha się słabo. Siadamy obok siebie przy jednym z drewnianych stołów i kładziemy nogi na ławce. - Nowa łódź marki Jet robi pięćdziesiąt węzłów - mówi Clara - wiesz, ile to jest? - Nie - odpowiadam. - To dziewięćdziesiąt dwa kilometry na godzinę. A i tak ciągle jeszcze nie ma szans w porównaniu z wyścigowymi łodziami przemytników. Oni poruszają się pontonami lub lek- kimi plastikowymi łupinami, wyposażonymi w silniki samochodów wyścigowych. - No no - mówię. Clara dmucha na kawę, która zresztą dawno już nie jest gorąca. - Szlaki prowadzą przez Albanię lub Czarnogórę - ciągnie - a przerzuca się tamtędy przede wszystkim narkotyki i broń. Niekiedy trafia się jakiś uchodźca. Ale prawdziwi prze- mytnicy pracują na większych i powolniejszych statkach. Niebo nad nami jest bladoszare i oświetlone od tyłu niczym pusty monitor komputera. Jeśli Bóg istnieje, siedzi przy nim, programując właśnie drugi dzień sierpnia dziewięćdziesią- tego dziewiątego roku. W tym momencie przypominam sobie, że mam urodziny. Zapowiada się upał. - Cały wic - mówi Clara - polega na tym, że oni wprawdzie pływają nocami, ale wła- ściwie wcale się nie ukrywają. Powodzenie ich pracy zależy od prędkości. Pozwalają sobie na wyścigi z policją i są tak wyposażeni, by je wygrać. Im dłużej żuję kawałek bułki w ustach, tym bardziej pęcznieje, aż osiąga podwójną objętość. Najpierw zastanawiam się, czy splunąć nim w stronę psa, potem jednak zmuszam się do przełknięcia. Gdy kęs więźnie mi tuż w okolicy krtani, kłujący ból powoduje, że do oczu napływają łzy, przepłukuję więc gardło dużym łykiem kawy. Widzę przed sobą Sher- shaha i Jessie, w nocy, ubranych na czarno, żółte włosy Jessie schowane pod ciemną czapką. Ona sięga mu ledwie do ramienia, ich nierówne cienie suną prosto przed siebie po wybrukowanej uliczce, tak wąskiej, że wyciągniętymi łokciami mogliby z lewej i prawej strony obijać się o mury do- mów. Idą spokojnie, jakby to był spacer, nie rozmawiają ze sobą ani się nie dotykają. * - W Bari jest chyba cała sieć wyjątkowo ciasnych uliczek - mówi Clara - o czym pew- nie wiesz lepiej ode mnie. - To prawda - potwierdzam. - W jednej z takich uliczek - wyjaśnia Clara - czeka jakiś transporter, jak najbliżej brzegu, w określonym, dość przystępnym miejscu. Szybko podpływa ścigacz, mający możli- wie dużą przewagę nad policją. Wyrzucają na ląd towar, a także silnik zaburtowy, pakują wszystko do samochodu i błyskawicznie odjeżdżają, zostawiając pustą łódź. Jeśli patrol lą- dowy zdąży wystarczająco szybko podjąć pościg, pozwalają się spokojnie ostrzelać i przedzierają się przez każdą zaporę drogową. Clara mówi, a ja widzę Shershaha i Jessie na rufie pontonu, który podnosi się prawie pionowo, zostawiając za sobą klinowatą fontannę wody, lśniącą śnieżną bielą na czarnej tafli morza. Żółte włosy Jessie i czarne Shershaha, ściągnięte do tyłu, twarze zaostrzone od pręd- kości jak pyski chartów. Clara, która tymczasem zjadła swoją bułkę, strzepuje okruchy z dłoni. - Zgadujesz już, jak to robią - pyta - jakich używają samochodów? Gapię się w kawę, jakby gładkie, czarne lustro płynu było dziurą, w której mogę się zanurzyć i uciec. Dopijam resztę i zgniatam kubek. - Pojazdy opancerzone - mówi Clara triumfalnym głosem. - Z zewnątrz tego nie wi- dać. Ale w środku mają za wszystkimi drzwiami bardzo ciężkie stalowe płyty, także w bagażniku i pod maską silnika. Czy to ci coś przypomina? Zostawiam ją przy stole, sam zaś wracam do samochodu i kładę ręce na ciepłej, tyka- jącej masce silnika. Po kilku sekundach Clara staje za mną. - Te pojazdy są w tym celu importowane - mówi z przejęciem - często konfiskuje się je już na granicach. W inter-necie były zdjęcia całych taborów samochodowych, które zajęto w ciągu iluś tam lat. - Przez jakiś czas - mówię - stale wypytywałem Jessie, co przeżywała, na przykład no- cą na morzu albo w innych miejscach. Przez jakiś czas nie mogłem zapomnieć, że widywała straszne rzeczy, i myślałem, że nie będę mógł z nią żyć jak należy, póki nie dowiem się, jakie obrazy krążą w jej umyśle. - Może - odpowiada Clara - uda się to wyjaśnić post factum. Na przykład teraz. Czuję jej dłoń na plecach, a potem na głowie, może ma to być głaskanie, a może dziewczyna sprawdza tylko elektrostatykę moich włosów. Wszystko jedno, wkurzony walę ją w nadgarstek z taką siłą, że jej ręka odskakuje w bok, uderzając w szybę samochodu. Clara wciąga gwałtownie powietrze przez zęby i nie zaszczycając mnie spojrzeniem, wraca do sto- łu, gdzie waruje pies, ze wzrokiem utkwionym w resztce mojej bułki. Clara rzuca mu ją lewą ręką. 16. Święte krowy Hamak cuchnie mysimi bobkami. Jest wyłożony zwiniętym śpiworem ze sztucznego tworzywa o lśniącej powłoce. To musiało powstrzymać myszy od wygryzienia dziur w materiale i zbudowania sobie gniazd w środku. Nie rozumiem, czego one w ogóle szukają w takim hamaku. Aby do niego dotrzeć, muszą wspiąć się po belce i przejść po ukośnie opa- dającej linie, niczym bohaterowie filmów akcji pragnący przedostać się przez wąwóz. Zwiesiwszy jedną nogę tak, by palcami dotykać ziemi, rozkołysuję się lekkimi pchnięciami. Pot na plecach wiąże się ze stęchłym sztucznym jedwabiem śpiwora, tworząc swego rodzaju proszek powodujący swędzenie, ale jestem zbyt wyczerpany, by się drapać, zamykam więc oczy i staram się uznać to swędzenie za zwykły objaw nerwowy, za jedno z wielu takich zjawisk jak bóle głowy lub pieczenie oczu. Spostrzegam nagle, że strasznie schudłem, moje żebra rzucają cienie niczym grzebienie gór tuż przed zachodem słońca, brzuch mam wklęsły, kolana niby kupki żwiru, łydki jak powrozy. Nawet nieźle to wygląda. Clara stoi przed tablicą ścienną, oglądając blade rysunki kredą. Ona też ściągnęła spodnie. Drzwi na podwórze są otwarte, ostrokątny romb światła na ziemi wyciąga swoje wierzchołki ku piętom Clary. Kiedy tu przybyliśmy, termometr na futrynie drzwi wskazywał już trzydzieści dwa stopnie, o dziesiątej rano. Kopnąłem parę razy w te drzwi, tuż obok zamka, ale na próżno. Wtedy mój wzrok padł na stojący przy murze domu stary piec stałopalny, gdzie w dziurze, do której przyłącza się rurę kominową, znalazłem duży klucz. Był wilgotny. Na moich palcach zostały pomarańczowe plamy rdzy, niedające się zetrzeć. - Wiesz może - pyta Clara - co oznacza ta bazgranina? Stawia stopę na skraju drewnianej podłogi, pod którą zaczyna coś szeleścić i po chwili milknie. Podłoże jest z cementu, ale dwie trzecie powierzchni przykrywają surowe deski, przybite gwoździami do poprzecznych belek. Między cementem a deskami, w szparze szero- kości dłoni, gnieżdżą się myszy. Clara robi krok nad psem, uderzając się przy tym o moją prawą nogę, rzepką o rzepkę. Zahaczywszy stopą o ucho torby podróżnej, potyka się, a gdy następuje na worek ze starymi odpadkami, coś trzeszczy, z worka wytacza się poczerniały od wewnątrz kubek po jogurcie. Jacques Chirac zrywa się i kłusem biegnie na podwórze. Szopa mierzy mniej więcej dwadzie- ścia metrów kwadratowych, hamak blokuje cały środek, w kątach stoją pudła, leży tam też sterta podręczników komputerowych z wygiętymi od wilgoci okładkami. Jedyne wolne miej- sce stanowi niepokryta deskami cementowa podłoga między drzwiami a tablicą, gdzie stoją tylko dwie metalowe szafki na kółkach, sięgające mi do pasa. Na jednej znajduje się wyposa- żenie kuchenne, na drugiej łazienkowe. Clara wyciąga pojedynczą kartkę ze stert papierów, pokrywających całe biurko. Siada z nią przed tablicą, na skraju drewnianej podłogi. Nieociosane deski z mnóstwem wystających małych włókien i drzazg muszą działać na gołe uda jak mrowisko. Cieszę się, że Clara nie może się wygodnie usadowić. Oprócz hamaka jest tu tylko wyściełany pianką kozioł, stojący w charakterze krzesła przed biurkiem, taki sam jak dwa kozły, na których opiera się blat. Gdyby Clara znalazła tu jakąś możliwość, aby się rozluźnić i choćby oprzeć o coś plecy, natychmiast by zasnęła. Moje oczy są na wpół otwarte jak zaci- nające się żaluzje, przez głowę przesuwają się powoli, niczym za mgłą, kolejne stacje metra w stylu secesyjnym, wszystkie podobne do siebie jak dwie krople wody, a za co piątą odsłania się Schónbrunn wraz z parkiem pałacowym po prawej ręce. Mieć teraz obok siebie śpiącą Clarę - to przypominałoby czuwanie przy zmarłym. Patrząc na przemian to na tablicę, to znowu na kartkę papieru, Clara przerysowuje kredowe bazgroły. Jest to bezsensowne zajęcie, na pewno nikt nie zostawił tu niczego ważne- go. - To wygląda - mówi Clara - na zapis w języku programisty. Właśnie w chwili, gdy Clara wymawia słowa „języku programisty”, spostrzegam, ja- kim długopisem pisze. Jest gruby jak frankfurterka i połyskuje trzema kolorami: żółtym, czerwonym i niebieskim. - Skąd masz ten długopis? - pytam. - Jak to - mówi - leżał między papierami na biurku. Właściwie Clara powinna wie- dzieć, czy Tom i Jessie znali się, czy nie. Jednak myśl, że w życiu Jessie istniały nie tylko poszczególne wydarze- nia, lecz być może także cali żywi ludzie, o których w ogóle nie wiedziałem, jest tak trudna do zniesienia, iż o to nie pytam. Wolę wierzyć w jakieś nadzwyczajne przypadki, absurdalne analogie i w skoki poszczególnych kwantów jaskrawo kolorowych długopisów. Swędzi mnie między palcami, podnoszę więc prawą rękę pod światło. Do kostki palca wskazującego przykleił się jakiś włos, gruby, czarny i kręcony, a kiedy go rozciągam, osiąga długość mojego przedramienia. Niechybnie włos człowieka Orientu. - Spójrz - mówię. Clara odwraca głowę i patrzy na mój podniesiony palec. - Nic nie widzę. - Musisz podejść bliżej. Na jej udach widać czerwony odcisk faktury desek, ze wszystkimi włóknami i drzazgami. Pochyla się nade mną. - Podaruję ci go - mówię. Trwa dobrą chwilę, zanim Clara zaczyna rozumieć. - Włos? - pyta. - Weź go, dołóż do swoich akt. Należał do Shershaha. Kiedy Clara sięga po włos, na- sze palce się dotykają, cofam ramię. Włos nie przykleja się ani do jej, ani do mojej ręki. - Nic nie szkodzi - mówię - w hamaku znajdziesz jeszcze kilka innych. -Woda? Chociaż mam oczy otwarte, właściwie nic nie widzę. Poza tym leżę bokiem, na lewym uchu, i dlatego też prawie nic nie słyszę. - Woda? - pyta Clara. -Na podwórzu - mówię ochryple - obok drzwi do budynku frontowego jest kran. Budzę się po raz kolejny, przez szybki wielkości szmatek do podnoszenia gorących garnków nie wpadają już bezpośrednio promienie słońca. Jestem przekonany, że przez sen czułem obecność klimatyzowanego gabinetu Herberta, cztery dzielnice stąd, przy Ho- her Markt, w domu o murach grubych jak w lochu. Duża, ponura lodówka, wmontowana w środek rozżarzonego miasta, pokój, w którym są tylko kąty proste oraz śnieżnobiałe strony papieru, pokryte cienkim pismem ołówka i szeleszczące jak świeżo wykrochmalona pościel. Na progu drzwi porusza się cień, słyszę dyszenie psa. Prostuję się z trudem. Coś plu- ska cicho, usiłuję odkleić język od podniebienia, natychmiast muszę się czegoś napić. Na jed- nym z dwu stolików na kółkach stoi teraz miednica z wodą, która rzuca koliste refleksy świetlne na biały tynk ściany. Coś musi pływać w misce, od czasu do czasu coś drapie o emalię. Z pewnością mysz. Jeśli nikt jej nie uratuje, wytrzyma jeszcze z pół godziny, a potem się utopi. Wstanę. - O nie, o nie! - woła Clara. Znowu zasnąłem, nie wiem, na jak długo, na dworze jest prawie ciemno. Clara ma na głowie turban z ręcznika, zasłania twarz rękoma i zerka przez palce do miski. Widocznie uda- ło się jej umyć włosy pod nisko umieszczonym kranem w podwórzu. Stawiam obie nogi na ziemi i wstaję. Hamak uskakuje raptownie, kołysząc się tam i z powrotem. - A co jest w tej drugiej szopie? - pyta Clara cicho. Jej głos brzmi jeszcze trochę niepewnie. Chusteczki higieniczne całkiem nasiąknęły wodą, tworząc nieforemne, maziste opakowanie dla niewielkiego ciała. Nigdy bym nie pomy- ślał, że sierść jednej myszy może zawierać tyle wody. Zwierzę leży na mojej wyciągniętej lewej dłoni, podczas gdy prawą wykopuję bruzdę w ziemi, powstaje podłużny dołek, ziemia wchodzi mi pod paznokcie. Clara siedzi obok na niskim murku, kolanami prawie dotykamy błotnika asco-ny. Podnoszę wzrok i zerkam na swoją twarz, która odbija się za maską silnika w ogromnych szybach, wypełniających pół ściany drugiej szopy. - Tam pracują artyści - mówię - to swego rodzaju atelier. Atelier ma nie więcej niż dziesięć metrów długości i zajmuje drugą połowę podwórza. W moich wspomnieniach wszystko zdawało się o wiele większe, mam wrażenie, że wróciłem tu tylko po to, żeby odnaleźć zabawkową jak dom dla lalek wersję tego miejsca. Palcami na- trafiam na przegniłą cebulkę tulipana, którą wydrapuję z ziemi i rzucam gdzieś na bok. -Jacy artyści? - pyta Clara. - Kiedy Jessie mnie tu przywiozła - mówię - również o to zapytałem. Powiedziała: ar- tyści marszanda. - Jakiego marszanda? - pyta Clara. - To - mówię - sama już odkryjesz. Clara wstaje, okrąża asconę i obiema rękami zasłania szybę w oknie atelier. Zamie- rzam się, po czym ciskam zawiniętą w chusteczkę martwą mysz w zarośla za kasztanowcem. Wycieram dłoń o bokserki, a drugą ręką zasypuję dziurę w ziemi. Na maszynce elektrycznej stoi wcięty w talii włoski ekspres do kawy, parskając ni- czym smok. Jacques Chirac wstał wreszcie z progu i obwąchuje pień kasztanowca. Na małym spłachetku trawy ledwo może się obrócić, do murku jest stąd jeden większy krok. W prostokątnej wyrwie między ścianami domów stoi na niebie Herkules z rozkraczonymi nogami. - Maks - woła Clara - chcesz kawy? Nie lubię, gdy wymawia moje imię, a jeszcze mniej lubię, kiedy odzywają się w niej te nawyki z komuny mieszkaniowej. Kawa pachnie jednak mocno i aromatycznie, podchodzę więc i patrzę, jak Clara nale- wa oleisty, czarny płyn do małych szklaneczek. Poznaję te szklaneczki, są ukradzione z Cafe Hawelka, gdzie podaje się w nich wodę do dużej czarnej. * -Jeśli chcesz cukru - mówi Clara - musisz najpierw wydłubać z torebki mysie bobki. - W porządku. - Jesteś fit? - pyta. - To ma być dowcip? - odpowiadam pytaniem na pytanie. Wychodzimy razem na podwórze. Ciemność działa kojąco jak maść na poparzone cia- ło. - Chciałabym jeszcze wybrać się do miasta - mówi Clara. - Po co? - pytam. - W jakim celu właściwie tu przyjechaliśmy? - TY mnie o to pytasz? Stoimy tuż obok siebie i przypatrujemy się sobie. Jej oczy, jedno jak woda, drugie jak niebo, są bez wyrazu, niczym kolorowe szkiełka. - Posłuchaj, Desperado - mówi Clara - naćpasz się teraz po same uszy, a potem urzą- dzimy sobie nocną wędrówkę. W nagrodę coś ci pokażę. Ciągnie mnie w stronę kasztanowca, po czym obiema rękami rozchyla gałęzie zarośli w kącie podwórza. Wyglądają na głóg, ale nie kwitnący, lecz gęsto porośnięty jasnozielonymi liśćmi jakiegoś pasożytniczego pnącza, tworzącego prawie nieprzeniknioną ścianę. Na wyso- kości moich kolan wisi tam w chusteczce wyrzucona mysz. Clara udaje, że jej nie widzi. Wdziera się w gęstwinę i odchyla na bok, bym mógł zajrzeć, co kryje się za krzakami. W mroku dostrzegam kilka starych kamieni, gdzieniegdzie spojonych cementem, a na nich ciężką, pożeberkowaną płytę metalową. - To jest studnia - mówi Clara. Mrużę oczy, ma rację. - Słyszałem o niej - potwierdzam. Tyle że nie wierzyłem w jej istnienie. Jessie opowiadała mi o studni już na samym po- czątku, kiedy jeszcze myślałem, że te opowieści należy traktować jak wytwory wyobraźni: o łąkach i polach, które trzeba było trzymać napięte niczym płachty ratunkowe, o podróżach w rejony, dokąd spędzano nikomu już na nic niepotrzebne „babki”. Stopniowo jednak rozpo- znawałem w zewnętrznym świecie kolejne szczegóły z tej paplaniny i zrozumiałem, że wszystko, co Jessie widziała i czego doświadczała, włączało się z niewielkimi tylko zmianami w jej własny, baśniowy świat. Nigdy niczego nie wymyślała. Być może jestem tutaj po to, by wykryć ostatnie już elementy tej układanki, z których budowała swoje wewnętrzne krajobra- zy, być może wtedy poczuję, że i ja złożyłem się w jakąś całość. I wreszcie będę gotowy odejść. - Padał deszcz - powiedziała Jessie przez telefon - więc nagie ślimaki poniewierają się po całym podwórzu jak po-odcinane języki. -Jak co proszę? - spytałem. - Jak języki aniołów - wyjaśniła - które spadły z nieba wraz z deszczem. Kleją się przede wszystkim do studni. Siedzę na jej krawędzi i wrzucam do środka kamienie, czekając, kiedy uderzą o dno. Ale nic nie słychać, nic a nic. Bawiąc się leżącymi na biurku przyborami do pisania, broniłem się przed uczuciem, że muszę powiedzieć coś inteligentnego, i starałem się wierzyć, iż Jessie opowiada tylko głupstwa, lecz w taki sposób, aby brzmiały jak wyrocznie. - Może nie czekałaś wystarczająco długo? - zapytałem. - Czekałam całymi godzinami - odparła. - Ziemia jest już bardzo błotnista. Wydrapa- łam wszystkie kamienie i powrzucałam do studni. - Rób to nadal, aż pewnego dnia całą ją napełnisz i zobaczysz dno. - Wtedy wypełni się w środku - odrzekła - i będzie stała w wielkim kraterze niczym komin. Nic nie odpowiedziałem, suwałem tylko w tę i we w tę, ku środkowi pokoju i z po- wrotem, pustym stolikiem na kółkach, za pomocą którego co rano rozwożono akta do biur. - Tak będzie też bezpieczniej - ciągnęła Jessie - gdy kiedyś urodzą się nam dzieci. Nie będą mogły wleźć na studnię, a nawet gdyby się wspięły, nie wpadną do środka. W jakiś idiotyczny sposób uszczęśliwiała mnie myśl, że Jessie chciała mieć ze mną dzieci. Potem jednak przemknęło mi przez głowę, iż owo „my” nie odnosiło się prawdopo- dobnie do mnie, lecz do Shershaha. - Dzieci ciągle jeszcze mogą spaść z góry - ostrzegłem ją - w głąb krateru. - Będziemy mieć troje - powiedziała - więc jak jedno wpadnie, to zostanie jeszcze dwójka. - Czy Shershah jest akurat przy tobie? - spytałem. Musiałem się bardzo przezwyciężyć, żeby zadać to pytanie, bałem się bowiem odpo- wiedzi, ale Jessie i tak wolała puścić je mimo uszu. Milczeliśmy oboje. - Muszę już kończyć - powiedziałem wreszcie. - Usiądź znowu na tej swojej studni. - Przecież siedzę - odparła. - Wrzucę jeszcze jeden kamyk. Tym razem poczekam, do- póki nie usłyszę syku, kiedy rozżarzy się w samym środku ziemi. - A gdy nastanie zima - zakończyłem - nie usłyszysz tego syku, bo ci uszy zamarzną. Odłożywszy słuchawkę, pomyślałem, że Jessie dzwoniła raczej z Marsa niż znad studni. - A co jest tam w środku? - pyta Clara. - Nic - mówię - to, co zwykle bywa w studniach. - Co takiego? - pyta Clara. - Niewiele wiem na ten temat. - Osobliwością tej studni - mówię - jest to, że można wrzucić do niej kamień i nie usłyszeć uderzenia. - Co ty, zgrywasz się. Odsuń tę płytę. - Ani mi się śni - mówię. - Maks, proszę. - Odpierdol się. - Proszę! Patrzę jej w twarz. Clara przestępuje z nogi na nogę. Denerwuje mnie, jakby była jed- nym z nieutopionych dzieci Jessie i Shershaha, a ja nie miałbym prawa skręcić jej karku. - Odsunę - przyrzekam - jeśli natychmiast zdejmiesz ten swój śmierdzący podkoszulek i stanik i naga podskoczysz trzy razy, a potem zejdziesz do przysiadu. Clara natychmiast przestaje przytupywać. - Co ma znaczyć ten idiotyzm - pyta - podnieca cię to czy jak? - Bzdura - odpowiadam - nawet ubrana sprawiasz, że wszyscy faceci w promieniu stu metrów tracą potencję. - O ile wiem - mówi Clara - tobie to już nie grozi. - Prawda - przyznaję - więc nie mam nic do stracenia. Chciałbym tylko jeszcze raz ja- sno sobie uzmysłowić, że istotnie nie masz w sobie ani krzty szacunku dla samej siebie. - Ach, skoro tak - mówi - to nie ma sprawy. Dolewam sobie kawy, została już tylko odrobina, ma jednak moc jak fiolka tabletek kofeiny. Kiedy znowu podnoszę wzrok, widzę, że Clara rozebrała się do pasa. Jest wąska w talii i ma bardzo proporcjonalne piersi, ale brodawki wyglądają tak, jakby pożyczyła je od dwu różnych kobiet. Lewa - jasnoróżowa, płaska i mała; prawa - nieco większa i o brązowym odcieniu, znajduje się odrobinę bliżej boku i zdaje się należeć do dojrzalszej kobiety. Na ciele Clary wygląda to jak ułomność. Piersi ze- zują w moją stronę, co mnie tak śmieszy, że muszę się odwrócić. Patrzę przez otwarte drzwi i widzę nogi Herkulesa oraz Jacques’a Chiraca, który jakby się zadumał, siedzi na niskim murku. Słyszę, że Clara podskakuje za moimi plecami, jej pięty trzykrotnie uderzają mocno o drewnianą podłogę. Kilkoma krokami przemierzam podwórze i odkręcam kran, nie pamię- tam, kiedy po raz ostatni piłem coś poza kawą. Chyba dwa dni temu. Przechylam głowę w bok, pozwalając, by woda spływała mi po twarzy i wlewała się do ust, cieknie także do nosa, więc muszę odkaszlnąć. Gdy odgarniam ziemię z zagłębienia, w którym ukryty jest uchwyt, już po raz drugi dzisiaj wchodzi mi brud pod paznokcie. Całym ciężarem ciała odsuwam płytę, ale zaledwie o parę centymetrów. Clara przedziera się przez zarośla i pomaga mi, chwytając brzeg płyty palcami, więc praca idzie łatwiej. Studnia zaczyna oddychać, robi się chłodno. Znalazłszy jakiś kamień, Clara ciska go do środka. - To niemożliwe - mówi. - Sama widzisz. Udaje się na poszukiwanie kolejnego kamienia i wraca dopiero po dłuższej chwili. Widocznie Jessie rzeczywiście dwa lata temu wykorzystała w tym celu wszystkie okoliczne skamieliny. Clara przykłada palec do ust, pochylamy się nad krawędzią, a ona znów wrzuca kamień. Słychać cichy szelest, szmer. - Na dnie nie ma wody - mówi. - Ani ziemi - dodaję. Chmura zasnuwa księżyc, robi się ciemno jak w krowiej dupie. Zarośla, w których stoimy ściśnięci, cuchną uryną, prawdopodobnie pies sikał tu przez cały dzień. - Reszta jutro - woła za mną Clara. W ciągu dnia słońce rysowało kraciasty wzór małych kwadratowych szybek na biurku i drewnianej podłodze szopy, teraz zaś lampa u sufitu rzuca go na zewnątrz, gdzie podłużnie zniekształcony, pada na niski murek i pień kasztanowca. Zabijam czas, licząc kwadraciki, ale za każdym razem wychodzi mi inny wynik. Od czasu do czasu przez duży świetlny prostokąt otwartych drzwi przemyka cień. Clara wychodzi na podwórze, niesie przed sobą małą srebrną tacę, zapewne również ukradzioną z jakiejś kawiarni. Na tacy widać starannie ułożoną ścieżkę koki i zwinięty w rulonik banknot tysiącszylingowy, nawet nieźle to zrobione, widocznie Cla- ra uczy się, podpatrując mnie. - Życie - mówię - jest jak kupowany dzieciom w czas adwentu dwudziestoczterodnio- wy kalendarz, za którego dwudziestymi czwartymi drzwiczkami kryje się kolejny. - Oh, come on - prosi Clara. Podczas gdy ja ćpam, ona dźwiga z trudem jedno z pudeł. Obie górne klapy kartonu są otwarte, na jednej z nich widać wymalowaną liczbę 1977. Jedynka wygląda jak prosta belka, jak „i” bez kropki, a siódemki nie mają poprzecznych kresek. Clara wyjmuje z pudła jakąś kartkę, a potem wielostronicowy, spięty w całość dokument, i podaje mi to wszystko. Już z daleka rozpoznaję symbole w nagłówku. Jeden, biały na błękitnym tle, ukazuje mapę świa- ta, okolone wieńcem z gałązek oliwnych odwzorowanie równoleżników i południków, przy- pominające siatkę w lunetach celowniczych. Drugi, biały na ciemnoniebieskim tle, przedsta- wia uproszczony wizerunek róży wiatrów. - Odłóż to - mówię. - Co to jest? - pyta Clara. - Przecież wystarczy spojrzeć, żeby wiedzieć, a poza tym i tak wszystkiego nie zro- zumiesz. Pudło, które Clara upuszcza* na podłogę, wywraca się na bok, a śnieżnobiałe, lśniące dokumenty niczym mały lodowiec wyślizgują się ze środka na podwórze. - Może cały ten kram to zapiski na temat, gdzie, jak i z kim współpracowałeś? - Mniej więcej - odpowiadam. - Inter alia. - A dlaczego to się tu tak poniewiera? - Tego też nie mogę powiedzieć. - Owszem, możesz - mówi Clara - jestem pewna, że możesz. Musisz tylko bardzo, ale to bardzo się postarać. Doprowadza mnie do takiego stanu, że zrobiłbym absolutnie wszystko, byle tylko przestała mi szarpać nerwy tą swoją paplaniną. Prawdopodobnie jednak jest to z jej strony jakaś strategia. - To były przypuszczalnie materiały informacyjne dla ludzi, którzy tu mieszkali - mó- wię niepewnie. - Przecież tutaj nie da się w ogóle mieszkać. - Sama dowodzisz czegoś wręcz przeciwnego. -Ja tu nie mieszkam, ja prowadzę badania terenowe. Bogu dzięki odeszła od tematu. Możliwie niepostrzeżenie wkładam dokumenty z powrotem do pudła. To nie miejsce dla nich, są jak uprowadzeni zakładnicy z innego świa- ta, w którym zwykle rozpościerają się na wypolerowanych stołach konferencyjnych obok karafek z wodą i miniaturowych radiotelefonów, zapewniających kontakt ze szklanymi kabi- nami, gdzie tłumacze w pocie czoła wciąż nadają, opierając się o stoły i pochylając tułów w przód i w tył, jakby chcieli pokłonić się leżącym przed nimi papierom. - In reaction to a steady deterioration in the security situation - woła Clara - pójdziemy teraz do miasta. Co znaczy IDPS? - Internally DisplacedPeople. To nie jest temat do żartów. - Bomba - mówi Clara - muszę przekopać się przez te wszystkie dokumenty. - Nie mieszaj się do tego. Chociaż bez trudu mogłaby ściągnąć zawartość tych dokumentów z internetu, wzdra- gam się na myśl, że będzie przeglądała te śnieżnobiałe, gładziutkie papiery. Jest to niedo- rzeczne uczucie, bronię świętych krów religii, której nie jestem już wyznawcą. Pies stoi przy dwuskrzydłowych metalowych drzwiach, on i jego nadnaturalnej wiel- kości cień merdają wspólnie ogonem. Kasztanowiec rozczapierza palce, pozwalając, aby przewiało je lekkie nocne powietrze, wstaję, co wcale nie nastręcza mi trudności, moja głowa jest chłodna, ale nogom bardzo do tego daleko. - No dobrze - mówi Clara - chodźmy na to sightseeing. 17. W rytmie walca Unoszę trochę podbródek i wtedy tracę głowę Clary z pola widzenia. Znikają jej skro- nie z wysokim czołem, które odsłania się zawsze wtedy, gdy ona związuje włosy w koński ogon. Mam za to przed oczyma półkoliste łuki kolejki miejskiej, jakby droga unosiła brwi na nasz widok. Zadarłszy głowę jeszcze wyżej, patrzę na górne fragmenty przesuwających się powoli fasad i na dachy z nastroszonym lasem anten. Wyobrażam sobie, że kroki obok mnie to kroki Jessie. Nie przypominają chodu bo- sych stóp, chociaż jest lato i asfalt nocą przechowuje upał na następny dzień, sprawiając, iż ulica staje się czymś żywym, po czym Jessie nigdy nie chciała chodzić inaczej niż boso. Obuwie nosiła tylko wtedy, gdy wcześniej wbił się jej w podeszwę stopy odłamek szkła. Wtedy, kucając na podłodze, nacinała brzytwą naskórek i pęsetą wyciągała okruch z rany. Mimo to nazajutrz miała znów ochotę na nocną wędrówkę ze mną, wkładała więc buty i szła, kulejąc. Śpiewny odgłos dżinsu, ocierającego się podczas marszu o wewnętrzne strony ud, rozbrzmiewa rytmicznie. Jessie nigdy tak nie chodziła, również gdy podnoszę rękę, by dotknąć ramienia dziewczyny, wydaje się umiejscowione za wysoko, a poza tym moją skórę łaskoczą długie, delikatne włosy. Poddaję się, wkładam rękę do kieszeni spodni. Clary nie sposób wymazać z rzeczywistości. Nie dochodząc do Pierwszej Dzielnicy, skręcam w lewo. Idziemy teraz przez Jo- sefstadt do dzielnicy szpitalnej, gdzie kamienie miasta piętrzą się, tworząc potężne masywy, a każda budowla jest swoistą planetą skalną o kształcie prostokąta. Wchodzimy na orbitę Sta- rego Szpitala, nim jednak udaje się nam go okrążyć, nasze kroki przyciąga Josephinum, więc powolni sile ciężkości, skręcamy na nową orbitę. Zawsze przemierzałem miasto, krążąc me- andrami od jednego kompleksu zabudowań do drugiego, nigdy w linii prostej, nigdy nie bę- dąc do końca panem własnych kroków. Notorycznie zbaczałem z drogi, zawsze na poły za- błąkany, aż w końcu, raczej przypadkiem, wyłaniałem się we właściwym miejscu. Nie wiem, czy Clara czuje podobnie. Jessie czuła. Podczas nocnych wędrówek trzymaliśmy się siebie mocno, by różne zabudowania nie pociągnęły nas w różne strony, by nas nie rozdzieliły i byśmy nie stracili siebie nawzajem z oczu. Chwytam Jacques’a Chiraca za przednie nogi i stawiając je na murku, pokazuję mu ta- flę wody. Pies zaczyna łapczywie pić, język klaszcze w rytmie walca o wodę, a mury odbijają ten odgłos, na chwilę stwarzając złudzenie, że to koń jednej z dorożek, które codziennie sły- szałem z okna biura, klapie o bruk kopytami, gdy pnie się w górę uliczki. Rzadki bluszcz po- rasta kręte schody, spomiędzy nich wystają czterogłowe, szubienicowate latarnie. My wszy- scy, Clara, pies, bluszcz, ja i kamienne kolumny, rzucamy cztery cienie, które opromieniają nas gwieź- dziście. Obok omszałego rzygacza z nadętymi policzkami, przypominającymi półdupki, wisi marmurowa płyta, zżarta korozją. Clara wpatruje się w nią przymrużonymi oczyma i zwilżając ręce w strumieniu wody, przesuwa nimi dla ochłody po skroniach i karku pod włosami. - Co tam jest napisane? - pyta. - Kiedy jesień liśćmi - mówię - stopnie z kamienia zaścielę, stare schody tchną wspo- mnieniem tych, co tędy w czasu dal odeszli. Opuszczam środkową część i przeskakuję do końcowych wersów, mówiąc z uśmiechem: - Co minęło, budzi w sercach żałość, a najkrócej piękno kruche trwało*. - Czy nie patrzysz wcale - pyta Clara - na to, co czytasz? Komary nad głowami brzęczą niemiłosiernie, przypuszczając szturm na kule z mlecznego szkła, które wyglądają, jakby miały bródki w miejscach, gdzie martwe ciała owadów wypełniają je od środka - zwłoki wszystkich, które osiągnęły to, do czego usilnie dążyły. Oparci o poręcz, widzimy u podnóża schodów psa, który zwinąwszy się w znak zapy- tania, sztywno odchyla ogon i wali kupę na ziemi obok niskiego marmurowego murku. - Siedzieliśmy - mówię - tam na dole, gdy pewnej nocy Jessie wcisnęła mi do ręki działkę koki. Widać było, że przygotowała sobie cały szereg argumentów. Otworzyłem diler- kę, w której leżała mała zaspa śnieżna; a kiedy przyjrzałem Fragment wiersza Heimito von Doderera Na schody Strudlhofu w Wiedniu, stanowią- cy motto powieści tego autora Schody Strudlhofu, przeł. Sławomir Biaut, Wydawnictwo Po- znańskie, Poznań 1979. się bliżej, zobaczyłem, iż w kryształkach tańczą mikroskopijne załamania światła, tworząc maleńkie barwne punkciki. - To przecież niemożliwe - mówi Clara - jakieś urojenie. - Być może, w każdym razie było to niezwykle czyste. - A czy ty byłeś przedtem cleair! - pyta Clara. - To jak z pierwszą miłością - odpowiadam - mimo iż dawno minęła, nadal przewija się bezustannie jako podstawowy motyw melodii twojego życia. - Bredzisz - mówi Clara. - Od rozpoczęcia studiów nie brałem - ciągnę dalej - a nie było to wcale takie łatwe. Kiedy później trzymałem w rękach działkę od Jessie, wyobraziłem sobie kogoś, kto przez wiele lat pracy buduje wieżowiec z zapałek, gdy zaś dzieło jest skończone i ów człowiek ob- raca w palcach ostatnią zapałkę, serce mu wali, a ślina cieknie z ust. Zapala drewienko, pod- kłada je od dołu i wtedy następuje wspaniała, stopniowo postępująca eksplozja: siarczane główki spalają się z sykiem jedna po drugiej, a płomienie strzelają bokami w górę. Wyobrazi- łem sobie, że ten ogień jest najpiękniejszym światłem, jakie można zobaczyć na ziemi. Serce mi waliło i ślina ciekła z ust. Jessie nie musiała wytaczać ani jednego ze swoich argumentów. - Trzeba być naprawdę głupcem - stwierdza Clara - by po tylu latach zacząć od nowa. - Myślałem - mówię - że nie istnieje nic bardziej bezsensownego niż wieżowce z zapałek, chyba że płoną. - Złota myśl - mówi Clara - będę cię cytować. Ale prawda jest taka, że twoja Jessie na- leżała do bandy handlarzy narkotykami, którzy uzależniają innych ludzi po to, by dla nich pracowali. - Wyraziłaś to miło i niefrasobliwie - mówię. - A jaką twoim zdaniem pracę miałem wykonywać dla Jessie? - O tym - mówi Clara - przecież mi jeszcze opowiesz. Gdy wstaję, magnetofon DAT uderza o ławkę. - Uważaj - strofuje mnie Clara. Jest zła, bo niczego nie nagrywamy. « - Tutaj - mówię - zawsze się sprzeczaliśmy. Przed nami opadają tarasy Dziewiątej Dzielnicy, tu miasto pnie się stromo. To samo piętro, które pochylone płasko ku ulicy, patrzy oknami piwnic na łydki przechodniów, może z tyłu, z wysokości trzech metrów oglądać przez duże szklane szyby dziedziniec przypomina- jący park. Uliczki wśród domów schodzą uskokami w dół zbocza. Chwytam Clarę za łokieć, bo również odcinki między stopniami schodów są spadziste, łatwo więc o potknięcie. - Szło o to - mówię. Ten czarny człowiek jest wciąż taki sam. Wystaje ponad murem, mocno nasprayowa- ny i składający się z samych konturów, z wyrzuconymi wysoko rękami, bez twarzy, zamiast której ma tylko dwoje fioletowych oczu. Jego ciało zwęża się ku dołowi, nogi rozchodzą się i tworzą kręty ślad, który urywa się u stóp muru, ciągnąc się dalej po ziemi i zwężając w rynsztoku, znikającym wreszcie w kratce ściekowej pośrodku drogi. - I co? - pyta Clara. - No, co ten człowiek tam, twoim zdaniem, robi? - To całkiem jasne - mówi - ucieka. - No właśnie - zgadzam się - a Jessie nie chciała tego przyjąć do wiadomości. Upierała się, że on wyłania się ze ścieku jak dżin z butelki. - Ale ma przecież takie spanikowane oczy - mówi Clara. - Właśnie dlatego - wyjaśniam. - Bo po raz pierwszy widzi świat. Słysząc muzykę, skręcamy za róg, gdzie natrafiamy na Cafe Freud. Ostatni goście, dziewczyna w zielonej peruce i starszy mężczyzna, tańczą tango do melodii walca. Kiedy Clara podchodzi do lady, barman wyciąga rękę w kierunku jej włosów. - Dla ciebie - mówi do mnie - wódki już nie ma. W lustrze za półką, w luce między stojącymi w szeregach szklankami do piwa, widzę swoją twarz, jest nieogolona, cienista, do tego jeszcze te ciemne włosy na głowie, właściwie mogłaby to być twarz Albańczyka. Moje spojrzenie nieruchomieje, staje się osią, wokół której zaraz zacznę się obracać, coraz szybciej, jak wiatraczek, chociaż nie słonecznożółty. Wystar- czająco dużo zawirowania robi barman, ktoś chwyta mnie za ramię, to on. Muzyka milknie nagle, moje spojrzenie wyzwala się z bezruchu, za plecami słyszę kroki tańczącej nadal pary. Clara przewraca wódkę, którą postawił przed nią barman. W jednej chwili chwyta ją za szyję, a ja wiem, że chwyciłby również Jessie, gdyby tu była. Ręka sama mi się wyrywa, łapię go za czuprynę, trzyma się mocno, to nie peruka. Na wszelki wypadek jak najszybciej wyhamowuję rękę. Barman uderza czołem o kant baru. Nic się nie stało, facet tylko krwawi. Patrzy na mnie z przerażeniem, może właśnie ujrzał światło świata, w każdym razie jego oczy są fioletowe. Kiedy zataczając się, robi krok do przodu, Jacques Chirac zaczyna warczeć. Coś takiego sły- szę po raz pierwszy. Nie może dość wysoko podnieść swoich gumiastych warg, żeby pokazać kły, ale to wcale nie jest konieczne. Przechylam się przez bar, biorę butelkę wódki z baterii alkoholi i wychodzimy z kawiarni. - Bardzo mi przykro - mówię. - Wypadek przy pracy. - Nie ma sprawy - mówi Clara. Uśmiecha się, mile połechtana. Prawdopodobnie jest na tyle głupia, że myśli, iż to JĄ chciałem obronić. Dotarłszy do kanału Dunaju, skręcamy w prawo. Jacques Chirac na sprężynujących nogach znika pośród krzaków na skraju promenady. Clara w marszu przykłada flaszkę z wódką do ust, słyszę, jak szyjka butelki uderza o jej siekacze. Cienki strumyczek cieknie dziewczynie po brodzie, ale ona go nie wyciera, skóra w świetle ulicznej latarni lśni wilgot- nie. - Wszystko jasne - mówię. Za kanałem na czarnej płaszczyźnie nieba stoi księżyc w pełni, otwarty garnek z kremem, w którym palce dzieci i dorosłych zostawiły wzgórki i kotliny. Poniżej widać ko- rony drzew, tuż obok siebie, jak potylice ludzi siedzących przed muszlą koncertową. Na łące leżą płaskie pasma świeżo skoszonej trawy. - Czy tu nie ma śródmieścia? - pyta Clara. - Owszem - mówię - jest wszędzie. - Ale ja mam na myśli Pierwszą Dzielnicę. - Dzisiejszej nocy nie dla nas - odpowiadam - to dla zaawansowanych. - Ze względu na kancelarię Rufusa? Zacina się na moment. Ja nie odpowiadam, wydaje się zresztą, że ona też zapomniała o swoim pytaniu. Zatrzymuje się pod jednym z mostów. - Dawniej - mówi - stojąc pod jakimś mostem, wyobrażałam sobie zawsze, że na ze- wnątrz leje. A potem czekałam, żeby deszcz ustał, i późno wracałam do domu. Światło pada ukośnie pod most, dzieląc twarz Clary na dwie części, jasną i ciemną. Ująwszy jej ręce, obracam je wierzchem do góry. Bardzo pociemniały od ulicznego brudu, nawet paznokcie są czarne, z uśmiechem głaszczę ją po policzku, dobrze się starasz, teraz jeszcze tylko skrócić włosy i obciąć kawałek nóg, a będziesz prawie jak trzeba. - Mów dalej - proszę. - Dawniej - mówi - zawsze pragnęłam mieć konia. Aby pokazać rodzicom, że potrafi- łabym o niego dbać, przez poręcz na balkonie przewieszałam ręcznik i czyściłam go rano i wieczorem niczym zgrzebłem, karmiłam i poiłam. - I co? - pytam. - Myśleli, że to taka zabawa. - Ta opowieść - mówię - podoba mi się bardziej niż tamta o lodowatej wannie. - Byłam nieszczęśliwym dzieckiem - ciągnie Clara - na moich balkonach do końca moich dni będzie wisiał ręcznik. - Tak - mówię - i zawsze będziesz miała balkony. Clara jest pijana, wygląda, jakby zaraz miała się rozpłakać. Taki jest Wiedeń, to mia- sto chwyta człowieka za ramię i obraca go do tyłu, żeby ciągle musiał patrzeć wstecz, w przeszłość. - Zawróćmy - proszę - przestało padać. Ukradkiem wyjmuję Clarze butelkę spod pachy, a ponieważ nigdy nie umiałem wy- rzucać resztek jedzenia czy nie-dopitych napojów, stawiam ją obok głowy jakiegoś włóczęgi na najbliższej ławce w parku. Clara się chwieje, więc biorę ją pod rękę i w milczeniu idziemy wąskimi uliczkami, co nam się nawet udaje, jakbyśmy robili to od zawsze. Przypomina to taniec, układ choreogra- ficzny rąk i nóg składający się z różnych chwytów i kroków, kiedy razem wymijamy parkują- ce na chodnikach samochody, psie gówna, zabezpieczenia rusztowań budowlanych, dziury, śmieci, korzenie i pełne wyrw płyty chodnikowe. Chodzi o to, by się nie rozprzęgnąć, nie wypaść z rytmu, utrzymać tempo, a ciała, zawsze gdy to możliwe, wtulać w siebie. Nachodzi mnie myśl, że taniec jest być może po prostu nauką o tym, jak we dwoje obejść gówno. Nauką o wspólnym omijaniu. Stoimy później na Alser Strasse, przed wystającą pionowo z ziemi szklaną płytą w wąskiej żelaznej ramie. Tu znajduje się środek wszechświata, tu tkwi mocno moja oś ziemi. W tej chwili zaczynam też rozumieć, do czego dziś w nocy potrzebna mi jest Clara. Ustawiam ją po drugiej stronie szyby. Uśmiecha się, wygląda na szczęśliwą, patrzy na mnie przez witrynę, jakbyśmy mieli zamiar się pobrać. Za jej plecami znajduje się narożny dom, w którym urodził się Poeta, albo, ponieważ to jest Wiedeń, najprawdopodobniej umarł. Zawsze wydawało mi się, iż na parterze takiego domu powinien znajdować się mały sklepik z kawiarenką, i znowu jestem zaskoczony, że niczego takiego tam nie ma. Chrząkam i zaczynam. - To jest tym, czym jest* - czytam. Nasze spojrzenia krzyżują się przez szybę. Clara nic nie kapuje. Pismo jest bladoszare i można je dostrzec tylko wtedy, gdy człowiek się dobrze wpatrzy i potraktuje sylwetkę osoby stojącej po przeciwnej stronie jako ciemne tło. Zaciągam się papierosem i powtarzam pierw- szą linijkę. - To jest tym, czym jest - mówię powoli. Wydmuchuję dym, płynie dokładnie w kierunku szyby, rozbijając się o nią po chwili i wznosząc w powietrze niczym grzyb atomowy. Clara patrzy na to, a później unosi brwi z uśmiechem. - Tsej myzc - mówi - myt tsej ot. Czuję ukłucie w brzuchu, z niejasnej przyczyny; nie wiem, czy to radość, czy ból, a może bierze się stąd, że od i Z wiersza Ericha Frieda Czym to jest. półtora dnia nie miałem nic w ustach. Pociągam mocno papierosa, aż jego żar głęboko wżera się w filtr, i biorę się w garść. - To jest tym, czym jest, mówi miłość - mówię. - Cśołim iwóm, tsej myzc, myt tsej ot - czyta Clara. W ten sposób odczytujemy wszystkie wersy, po czym kucamy, by odszyfrować naj- niższe linijki; ja niepostrzeżenie pochylam twarz i ocieram policzki o spodnie na kolanach. Kiedy czytamy wiersz po raz drugi, przerywam i nadal siedzę w kucki. - Wystarczy - stwierdzam - jest dobrze. Clara okrąża szybę i podchodzi do mnie. - Ezrbod tsej - mówi cicho. Chociaż to nigdzie nie jest napisane. Wtedy rozlega się jakiś trzask w okolicy mojego biodra. Zrywam się na równe nogi. To klawisz magnetofonu, który sam wyskoczył, gdy taśma doszła do końca. Nie zauważyłem, kiedy Clara włączyła DAT-a. Może pod mostem nad kanałem Dunaju. Czuję się tak, jakby ktoś strzelił mi w plecy. Znajdujemy się znów w jednej z arkad pod wiaduktem kolejki miejskiej, ignoruję Cla- rę już od godziny, ale kiedy słabnie i ugina się na nogach, mimo wszystko ją podtrzymuję. Sadzam pijaną dziewczynę na ławce przy ścianie, a ponieważ strasznie tam cuchnie moczem, staję z boku i zamykam na przemian to lewe, to prawe oko, co sprawia, że Clara i ławka przede mną skaczą w tę i we w tę. Tam skąd przyszliśmy, niebo jest bladoróżowe jak szklan- ka po mleku truskawkowym, co odbieram jako niestosowne. Ponad Szesnastą Dzielnicą, do której zmierzamy, resztka nocy kuli się w sobie. - Dziękuję - szepcze nagle Clara. Prawdopodobnie ma delirkę. Nim zapada w sen, chwytam ją za warkocz i odciągam jej głowę na kark. Prawie tego nie zauważa. Nie mam ochoty dotykać Clary, ale nie może iść dalej o własnych siłach, muszę ją prawie zanieść do postoju taksówek, a potem jeszcze wy- grzebać pieniądze z prawej kieszeni jej spodni, i wtedy wyczuwam kość łonową pod prawym kciukiem. Każę taksówkarzowi zatrzymać się dwa bloki przed wjazdem na nasze podwórze i najchętniej zostawiłbym dziewczynę na tylnym siedzeniu. Jest obwisła i ciężka jak mokry worek; żeby było szybciej, biorę ją na ręce, a ona zarzuca mi ramiona na szyję. Mam nieodparte wrażenie, że wcale nie śpi, tylko symuluje. 18. Półsen To coś jest jeszcze zawinięte w przezroczystą folię, a Clara niesie je w ramionach jak znalezione nad rzeką szczenię, które jej matka z pewnością zaraz wyrzuci z domu. -Nie mogłam inaczej - wyjaśnia - po prostu mi to potrzebne. - Nie musisz się tłumaczyć - mówię - pieniądze, które wydajesz, nigdy nie należały do mnie. Na szczęście nie komentuje mojego zdania, a ja nie mam ochoty rozwodzić się na ten temat. Zdziera folię. Urządzenie jest ohydne, z plastiku, bez powodzenia usiłującego imito- wać matowosrebrny metal, i ma całkiem bezsensowne, ciemnoniebieskie, na pół przejrzyste nakładki po bokach. Przypomina akwarium do zabawy dla japońskich dzieci, ma nawet di- splay, na którym można by kazać pływać wirtualnym rybkom, a symulowanemu kotu zabijać je. Od wieków nie słuchałem muzyki. Odbiornik hi-fi do naszego mieszkania w Lipsku wybrała pewnej nocy Jessie, mimochodem wskazując go na pewnej wystawie sklepowej wy- ciągniętym palcem, i to ona sama puszczała czasem płyty CD. Ja używałem tego sprzętu wy- łącznie wtedy, kiedy Jessie barykadowała się w sypialni i nie wolno mi było do niej wejść. Siadałem wówczas tuż przed hi-fi i zabijałem czas, wypróbowując różne miny, które miały uruchomić czujnik, odsuwający na bok po- krywę odtwarzacza CD. Clara od razu znajduje rożek pozwalający rozerwać przezroczystą folię, nie zbliża się nawet do miejsca, w którym człowiek w napadzie wściekłości ma ochotę przełamać całą CD jak tabliczkę czekolady Rittersport. Jest to prawdopodobnie jedna z umiejętności, jakie Clara zdobyła w trakcie wykonywania swojego zawodu. Jej palce są wilgotne i zostawiają na lśnią- cej powierzchni odciski, które natychmiast zachodzą parą. Przez chwilę nic nie słychać, potem wskakuje palnik spawalniczy. Zaraz też odzywają się basy, brzmiące jak prasa do zgniatania samochodów, zgrzyta metalowa piła, ktoś wstrze- liwuje nity, wyklepuje wybrzuszenia, śruby dochodzą do końca gwintu. Słyszę ostry trzask odbezpieczanej broni, jakaś kobieta powstrzymuje śmiech. Później zaczyna śpiewać, spokojnie, wydychając lodowatą parę niczym otwarta za- mrażarka, a ja czuję, że się odprężam. Clara ześlizguje się plecami po ścianie na próg drzwi i jęczy, wywracając oczy białkami do góry. Siadam obok niej w cieniu i wyciągam nogi, aby promienie wieczornego słońca ogrzały mi łydki i stopy. - VII lay down in your ash-tray - śpiewa kobieta - Vm just your Marlboro. Light me up and butt me, you’re sick and beautiful. Clara częstuje mnie fajkami i podaje ogień. W ciągu ostatnich dni coraz częściej wy- ciąga dwa palce w moją stronę, bym wetknął jej papierosa i dał się sztachnąć. - Squeeze me like a lemon - śpiewa kobieta - and mix with alcohol, bounce me har- danddunk me, I’mjustyour basket-ball. Mrużąc oczy, widzę, jak smugi dymu prześlizgują się obok promieni słońca. - Watch me like a game-show - śpiewa kobieta - you’re si-ckenning beautiful. - Takie piękne, że można się porzygać - mówię. - Jeszcze ci niedobrze? - Od dwóch dni jest mi niedobrze - odpowiada Clara. - Zjedz coś - proponuję. -To nie od tego - mówi Clara - to chyba to miasto. Myślę, że źle na mnie wpływa. - Nie podoba ci się tutaj? - pytam. - Owszem - odpowiada Clara - nieomal je kocham. Nie umiem nic więcej na ten temat powiedzieć. Nie drążę dalej. Ona naciska klawisz „repeat”, wskakuje palnik spawalniczy, ktoś od- bezpiecza broń,you’re sick and beautiful. Kiedy wreszcie zapada zmrok, idę z Jacques’em Chira-kiem na stację benzynową, ku- puję czerwone wino, dwie butelki soku pomarańczowego, pokarm dla psa i białe Magnum. Kieliszki do wina stoją niepewnie na wełnianym kocu. Ćpam, leżąc na plecach, obli- zanym patykiem od loda wsypuję sobie kokę do dziurek w nosie. Gwiazdy są blade. - Pełnia - zauważa Clara. - To, co widzisz - mówię - to rozświetlony szyld na drugim końcu dźwigu budowlane- go. - Nieustanna pełnia - powtarza Clara. - Tyle że kwadratowa - mówię. Siadam, pociągam łyk wody, po czym ciskam plastikową butelkę w kierunku nieba. Jest otwarta, obraca się wokół własnej osi, a jej zawartość rozbryzguje się coraz szerszymi kręgami. Pojedyncze krople, doskonałe, lśnią, utrzymując się niewiarygodnie długo w powietrzu. Butelka nie dolatuje nawet do muru budynku frontowego, podskakuje na ce- mencie i, wreszcie całkiem pusta, toczy się gdzieś po ziemi. - Woda z tych plastikowych butelek - mówię - zawsze zalatuje trochę lalką Barbie. Wiem, że to zdanie spodobałoby się Jessie, na jego kanwie z pewnością powstałaby zaraz cała opowieść, o Barbie i o Kenie, szantażujących świat groźbą, że będą sikać do bute- lek z wodą mineralną. Clara nie reaguje, jeszcze raz nastawia swojego „jamnika” na cały re- gulator. Przetaczam się w pobliże urządzenia, tak że moje zdrowe ucho prawie dotyka plasti- kowej kratki głośnika. Muzyka rozdrabnia mnie na proszek, pozwalam się unosić wirom, okrążam podwórze, miasto, kraj, planetę, a wszystko, co jeszcze słyszę, to tylko odgłos wiatru w uchu i szum obrotów Ziemi. Dopiero gdy Clara wyciąga nade mną rękę, chcąc wyłączyć „jamnika”, zauważam, że piosenka skończyła się kilka sekund wcześniej. Panuje teraz prawdziwa cisza. Zrywa się lekki wietrzyk, poruszając sierść psa i przynosząc nam wyziewy czosnku, którym doprawiliśmy makaron. Na małej maszynce elektrycznej nie dało się przyrządzić nic innego, a i tak żadne z nas nawet nie ruszyło jedzenia. Z rękami skrzyżowanymi pod głową Clara patrzy na Wielki Wóz, który ryzykownie balansuje na końcu swojego dyszla, dokładnie na kominie sąsiedniego domu. - Te miliardy gwiazd - odzywa się Clara - które widzimy tam w górze, zgasły już przed tysiącami lat, ale ich światło ciągle jeszcze pędzi przez wszechświat. - Tak - mówię - a kiedy my umrzemy, nasz obraz też długo będzie pędził przez wszechświat i za tysiąc lat inni również będą mogli oglądać nas z góry. - Świetnie - cieszy się Clara - wobec tego poleżmy sobie jeszcze przez chwilę i zakonserwujmy się na wieki. Napełniam kieliszki. - Znasz taki pogląd - pytam - że całkowitym idiotyzmem jest robić coś dla bliźnich, bo sami będąc ludźmi, wiemy najlepiej, w jak małym stopniu na to zasługują? I jak w związku z tym załamuje się sens wszelkich działań? Czasem myślę, że chrześcijanie z tym swoim „Mi- łuj bliźniego swego” są po prostu pragmatykami. Tyle że powinni opuszczać „jak siebie sa- mego”. Rozumiesz? - Hę? - pyta Clara. - Nie. - Powinienem się domyślić - mówię. - Z tobą jest tak jak z torebką łupinek po orze- chach. Człowiek od czasu do czasu sięga do niej w nadziei, że znajdzie jeszcze jakiś pełny orzech, ale tak naprawdę wszystkie są całkiem puste. -Ja nie jestem pusta - mówi Clara - lecz wklęsła. Ty odbijasz się we mnie, postrzega- jąc siebie jako o wiele grubszego i mocniejszego, niż jesteś w rzeczywistości. - A kim jestem w rzeczywistości? - pytam. - Zasraną dziurą w dupie - mówi Clara - która od tygodni czeka tylko na wypróżnie- nie. - Dziura - mówię - ma przynajmniej jeszcze coś dookoła siebie. A jak widać po tobie, można być samym środkiem dziury. Clara na leżąco wzrusza ramionami. - Ach - mówi - i tak mi wszystko jedno. To swego rodzaju sen, chociaż oczy są otwarte i wszystkie zmysły czujne. Księżyc jest okrągły i pełen plam jak talerz po obiedzie. Clara wyjmuje pojedyncze nitki makaronu z garnka i według długości układa je na cementowej podłodze. Skończywszy, prześlizguje się do mnie, by wytrzeć palce o mój podkoszulek. Wiem, że ma to być pieszczota. Dziewczyna kładzie się tak blisko mnie, iż czuję ciąg powietrza za każdym razem, kiedy je wydycha. Kil- ka jej włosków, poruszonych wiatrem, łaskocze mnie w ramię. Pozwalam na to. Jest jak we śnie. - Nie brak ci go, kiedy myślisz o starych czasach? - Skąd wiesz - pytam - że myślałem właśnie o starych czasach? - A czy ty kiedykolwiek myślisz o czymś innym? - Nie - mówię. - No więc brakuje ci go czy nie? - Kogo? - pytam. - Shershaha - odpowiada Clara. - Kto to jest Shershah? - pytam. Clara z jękiem przewraca się na plecy. - Ob, cotne on - prosi. Obłoki dymu z mojego papierosa utrzymują się przez chwilę z artystyczną finezją w powietrzu, póki nie rozerwie ich lekki wiaterek. Mam nieodparte wrażenie, iż cementowa podłoga mnie kołysze. - Kiedy Jessie powiedziała przez telefon, że Shershah nie żyje - mówię - natychmiast w to uwierzyłem. A mimo to niczego nie poczułem, nic a nic. - To Jessie powiedziała ci o śmierci Shershaha? - pyta Clara. Podpiera się na łokciu, patrząc na mnie z góry. Wydmuchuję dym prosto w jej oczy, a ona mimo to nawet nie mrugnie. - Tak - mówię - i myślała, iż teraz kolej na nią. Chciała, żebym ją chronił. - Co to było - pyta Clara - paranoja? - To stało się dlatego - odpowiadam - że oni popełnili małe głupstwo. - I ochroniłeś’Jessie? - Tak - mówię - zabijając Shershaha. Głowa jej zaraz pęknie, poznaję to po spojrzeniu, tak twardym, jakby włożyła sobie stalowe kostki między powieki. - Życie - szydzę - jest pełne paradoksów. Bo chroniłem ją przed czym innym, niż są- dziła. Przed znacznie większym niebezpieczeństwem. Oddech Clary staje się szybszy, może jest to oznaka tego, iż włącza się jej aparat my- ślowy. - W dzieciństwie miałam kota - mówi wreszcie - i całymi nocami nie spałam ze stra- chu, że kiedyś będzie chciał przebiec przez ulicę i wpadnie pod samochód. A kiedy później to się naprawdę stało i znaleźliśmy go w ogrodzie przed domem, dokąd się dowlókł, aby skonać, było mi wszystko jedno. - Z Shershahem wszystko wyglądało inaczej - tłumaczę. - Tak czy owak miałem pew- ność, że nie dociągnie do trzydziestki. Nie było mu to pisane. - Bzdura - mówi Clara - romantyzm dojrzewania. - Być może - zgadzam się - ale miałem rację. - Też mi sztuka - drwi - skoro sam się o to postarałeś. Wybucham krótkim śmiechem. Clara jest cięta i zawsze ma gotową odpowiedź, nim człowiek zdąży dokończyć kwestię. Byłaby może dobrą prawniczką, nie od prawa międzynarodowego jako takiego, ale od międzynarodowych umów cywilnoprawnych; mogłaby reprezentować ponadnarodowe korporacje w sporach o kwoty rzędu wielkości bu- dżetu państwa austriackiego. Kiedy siadam, Clara odsuwa się przestraszona i tracąc na chwilę równowagę, prawie przewraca się do tyłu. A gdy znów wspiera się pewnie na łokciu, jej rysy, zniekształcone w momencie zachwiania, nieruchomieją jeszcze na sekundę w powietrzu, niby poświata błyskawicy, która trafia w otwartą źrenicę, zanim człowiek zdąży przymknąć po- wiekę. Wypijam resztę wina z butelki. Smakuje nieźle, ale nie przenosi mnie, jak się spo- dziewałem, w jedną z tych nocy, kiedy to przy dwu butelkach tego właśnie gatunku siedzieli- śmy z Jessie na podłodze w pustym pokoju, a ja fantazjowałem, wyczarowując dla niej obrazy psiego zaprzęgu, który w śnieżnej kurzawie, wzbijającej się wysoko, pędzi po bezkresnej równinie, prawie niewidoczny w oślepiającym nadmiarze światła. Wysysaliśmy łój z długopisów symbolizujących mewie dudki i polowaliśmy na foki zrobione ze zrolowanych kołder; wszystko po to, by przetrwać krytyczne godziny między drugą a piątą rano, kiedy Jessie dostawała swoich ataków. Gdybym teraz znowu przypomniał sobie smak tamtego wina na języku, udałoby mi się może poczuć w duszy uczestnikiem tej sceny, a nie tylko widzem siedzącym przed ekranem kinowym. Ale to wino jest już pewnie inne, chociaż w takich sa- mych butelkach. - Kiedy zobaczyłem Shershaha leżącego na ulicy - opowiadam - przeżyłem jeden z najszczęśliwszych momentów mojego życia. - On był kiedyś twoim najlepszym przyjacielem - mówi Clara. - To prawda - przyznaję. - Zostaniesz za to ukarany - mówi Clara. - Już zostałem. Jessie też nie żyje, a to tak, jakby znowu odeszła do niego, jakby po- nownie się z nim związała, a ja sam nie mam szansy nawet umrzeć tak, żeby nie była to tylko kolejna idiotyczna pogoń za nią. - To straszne - ironizuje Clara. - Ale być może ty - mówię - nie jesteś’ w ogóle właściwą adresatką takich opowieści. Clara powoli osuwa się na plecy, nie spuszczając ze mnie wzroku, patrzy mi po prostu w twarz, póki nie pojmę, że nie mam racji i że ona posiada przynajmniej tę JEDNĄ umiejęt- ność, coś, co jest właściwie wyłącznie jej domeną. Umiejętność ta polega na tolerowaniu ty- pów mojego pokroju. Gdybym teraz miał kapelusz, uchyliłbym go. - A ty - pytam później - co z twoim życiem uczuciowym? - Wiesz - mówi Clara - około dwudziestki miałam już za sobą pięć lat nieodwzajem- nionej miłości i od tamtej pory wszystko jest właściwie jakoś podszyte zemstą. - To ze mną też? - pytam. - Co dokładnie przez to rozumiesz? - odpowiada pytaniem na pytanie. Kiwam głową z uśmiechem. - Dobrze. A poza tym - pytam - seks? - No cóż - mówi - raczej masturbacja z obowiązkową obecnością dwu stron. - Aha. A rodzina? - Jaka rodzina? - pyta. - Czy pragniesz mieć rodzinę? - Rodzinę już miałam, w dzieciństwie - mówi Clara. - Pieniądze? - pytam. -Jeśli człowiek nie jest uzależniony od prochów, nie potrzebuje zbyt wiele. - A co w ogóle lubisz? - pytam. - Radio - mówi. - Pewnego dnia chcę dotrzeć przez satelitę do całego świata, pragnę, by tłumaczono mnie symultanicznie na co najmniej dwadzieścia języków i żeby potrzebowali mnie nawet Japończycy. Pragnę siedzieć w swojej szklanej wieży i głosami dwudziestu tłu- maczek wykrzykiwać w noc: zadzwońcie do mnie. - A potem? - pytam. - Potem - mówi Clara - będą dzwonili. Wszyscy dzwonią. Ty przecież też. - Przypadek - mówię. - Nie - odpowiada Clara - to nie przypadek. To dlatego, że ja zawsze dostaję wszystko, czego chcę. Wystarczy, że o czymś pomyślę, a to się już dzieje. - Każdy dzień jak urodziny - mówię. - No właśnie - potwierdza Clara - właściwie nudny jak flaki z olejem. - No to dlaczego - pytam - jesteś tutaj, a nie w swojej radiostacji? - Bo mamy przerwę wakacyjną - mówi. A więc to tak, myślę. Człowiek całe życie się uczy. - A poza tym... Mówi teraz cicho, tak cicho, że muszę odwrócić głowę i nachylić do Clary zdrowe ucho. - Poza tym są we mnie dwie istoty. Ta pierwsza chce pracować w radiu i uświadamiać ludziom, jak potwornie nieważne jest to wszystko. I że tylko jedna rzecz może przynieść nie- co ukojenia w tej wielkiej, wszechogarniającej nudzie: władza nad innymi ludźmi. - Boję się, że ludzkość już to wie. - W takim razie niech skończy z obłudą - mówi Clara. - A ta druga istota? - Druga należy do ludzi pokroju mojego profesora. - Czego od niego chcesz? - Ma mi potwierdzić na piśmie, że jestem nie tylko równie inteligentna jak on, lecz także równie bezwzględna. - Wobec kogo? - pytam. - Naturalnie wobec samej siebie - mówi. - Pewnie nie odpowiesz, jeśli spytam, do czego ci to potrzebne. - Masz rację - mówi. Kiedy niebo zaczyna barwić się na różowo, nie czuję już różnicy między ciałem a cementową podłogą. Lekki chłód pełznie po rękach i nogach, prawie jak coś materialnego, jakby powleczono mnie drugą, bardzo cienką skórą. Przyjemnie jest trochę marznąć. Wresz- cie ochłoda. Wreszcie pies zasypia, nie dysząc. Czuję się wyczerpany i uspokojony jak kiedyś nad ranem, po jednej z owych nocy z Jessie, gdy ona w końcu leżała cicho na materacu, a na dworze, za oknem, ptasie fraki zaczynały krążyć w zupie chmur. Wtedy uniosłem jej siłą podbródek, popatrz, zawołałem, popatrz, wstaje dzień. A ona zasnęła, skinąwszy głową. Wte- dy kochałem świt. - Nie jest tak - mówi nagle Clara - żebym nigdy nie stawiała sobie ostatecznych pytań. Myślałem, że śpi. Noc powoli zwracała rzeczom fakturę ich powierzchni, czarna ko- lumna na prawo od nas obrosła korą, stając się kasztanowcem. - A jak - pytam - brzmi to pytanie? - Skąd przybywam - mówi - dokąd idę i co, do diabła, znaczy cały ten szajs. - Wyjątkowo masz rację - przyznaję - tak właśnie brzmi to pytanie. Podniósłszy się, Clara idzie na sztywnych nogach w stronę szopy. Drzwi się za nią zamykają. Coś zaczyna łaskotać mi przeponę, to strach. Odgłos zamykanych drzwi kładzie kres nocy. Będzie jasno i upalnie. Chcę zobaczyć, czy Clarze podoba się na nowym materacu, płaskiej, cuchnącej war- stwie pianki, którą wyciągnąłem zza otwartych drzwi budynku frontowego. By zasnąć, położyła się jak długa na brzuchu, z wyciągniętymi do przodu rękami i palcami zaciśniętymi na górnym brzegu materaca. Lewa noga wystaje daleko poza piankę, prawą podwinęła. Gdyby ziemia ustawiła się pionowo, Clara wyglądałaby niczym alpinista, który właśnie wspina się po stromej ścianie. Jakby sny były czymś, co trzeba ujarzmić. Mówią, że niektórzy ludzie, jeśli zadawać im pytania, gdy śpią, udzielają odpowiedzi zgodnych z prawdą, chociaż nazajutrz w ogóle tego nie pamiętają. W przypadku Jessie nigdy się to nie sprawdziło, mimo iż miałem na podorędziu całą listę pytań. - Claro - spytałem cicho - a co będzie, gdy ta zabawa ci się odwidzi? Nie reaguje. Najwyraźniej i ona nie należy do tego typu ludzi. Albo pytanie było nie- właściwe. Kładę się na hamaku, teraz mogę zasnąć co najwyżej bezwiednie, dać się zaskoczyć w chwili, w której nie będę myślał o tym, że za dwie godziny temperatura w cieniu wzrośnie do trzydziestu pięciu stopni, że nie czuję się bezpiecznie o żadnej porze dnia i że Clara śpi obok mnie jak zabita. Że jestem sam, człowiek, który nie potrafi już wydać pieniędzy na roz- mowę zamiejscową, by zatelefonować do starych znajomych, na przykład do własnej matki. Podnoszę z ziemi jeden z dokumentów, jest to rezolucja Rady Bezpieczeństwa Orga- nizacji Narodów Zjednoczonych, symbol akt 1101 z 1997 roku, adopted by tbe Security Co- uncil at its 3758th meeting. Te formułki brzmią znajomo w moich uszach, jak dziecięca mo- dlitwa. Jestem mały, serduszko czyste mam, taking notę ofthe letterfrom tbe Permanent Re- presentatwe of Albania, Nikt w nim nie mieszka, tylko Jezus sam, reiterating its deep concern over the deteriorating situation in Albania, Jeślim popełnił dziś uczynek zły, Ty, dobry Boże, racz odpuścić mi, authorizes theMember States to establish a multinationalprotection force, Rany Jezuska i łaskawość Twa, condemns all acts ofviolence andcallsfor their imnte-diate end, Krzywdy naprawią i zbawią od zła. Logo Organizacji Narodów Zjednoczonych zaczyna się rozpływać przed moimi oczami, kula ziemska w krzyżu podziałowym jest już tylko białą plamą, to gówno mnie usypia, sięgam po następną kartkę, dotyczy również Albanii, kolejna pochodzi z NATO i mówi o zamieszkach w tym kraju, podnoszę z ziemi pięć innych, po czym spostrzegam, że całe to pudło wypełniają dokumenty poświęcone kwestii albańskiej, jeszcze raz sprawdzam datę roczną na pokrywie, 1997. Ciekawy rok, o ile pamiętam, kilka dobrych win, Kofi Annan zostaje nowym sekretarzem generalnym ONZ, umiera Shershah, konkretyzuje się rozszerzenie NATO, Jessie i ja musimy opuścić Wiedeń, likwidacji ulegają ostatnie bośniackie obozy koncentracyjne. Może to nie Clara, tylko ja sam powinienem prze- kopać się przez stos tych dokumentów. 19. Muchy Budzi mnie taki odgłos, jakby ktoś używał miotacza ognia, i odkrywam, że leżę w hamaku między mnóstwem pogniecionych papierzysk, Clara zaś stoi przed biurkiem i celuje dezodorantem w płomień zapalniczki, którą trzyma w lewej ręce; słup ognia, prawie niewidzialny w świetle dziennym, strzela pionowo w górę, by rozproszyć się w błękitnawym obłoku. W ostatniej chwili, zanim ogień zdąży dosięgnąć jednego z drewnianych kozłów, dostrzegam na nim pająka, czarnego i długiego jak palce. Tułów ma skurczony, dwie niezwy- kle naprężone części chitynowe wydają się ze sobą nie zrośnięte, dookoła sterczą w górę sta- wy odnóży. Za duży jak na Europę. Siedzi, sprawiając wrażenie, iż chce zaznaczyć błąd w systemie, miejsce, w którym znajduje się szczelina w rzeczywistości. Przez ułamek sekundy wygląda to tak, jakby pająk kulił się pod naporem ognia, a może tylko porusza go podmuch płomienia. Odnóża błyskawicznie przylegają do tułowia, topiąc się niby płonące włosy, korpus spada z kozła na ziemię, podryguje dwa razy i zlega nieruchomo, mała czarna piłka. Mimo to od tej chwili zawsze będę kątem oka widział plamę w miejscu, gdzie siedział pająk. Na podwórzu trzaskają drzwiczki samochodu. Clara wchodzi do szopy z segregatorem i papierową torbą z pieczywem. Ma na sobie perukę, uczesaną „na pazia”, czarną spódnicę do kolan i sznurowane buciki do kostek, których do tej pory u niej nie widziałem. Była więc na zakupach. Nie wiem, gdzie podziewa się całymi dniami, gdy ja wyleguję się w hamaku, jedy- nie siłą woli sprawiając, że czas nie staje w miejscu, jedna sekunda ociężale popycha następ- ną, a dzień pełznie kroczek po kroczku na zachód. Jeśli chodzi o Clarę, można sobie wyobra- zić, iż z zawieszoną na szyi lustrzanką zwiedzała Dom Hundertwassera. Ale bardziej prawdo- podobne jest, że znów narozrabiała w mieście. Rzuca mi torbę na brzuch, Jacques Chirac merda ogonem, a potem pyskiem popycha hamak. Fale wzmożonej energii płyną koncentrycznymi kołami od psa i dziewczyny, czuję się jak korek od butelki wina, który, rozkołysany, ktoś odtrąca na bok. - Hurra, wyspałeś się - mówi Clara. Nic podobnego, mam jednak wrażenie, iż zawartość torby z piekarni uwolni mnie w ciągu kilku minut od bólów, jakie powoduje puchlina w moim brzuchu. Rozrywam bułecz- ki jedną po drugiej, wygrzebuję miękki, biały miąższ, po czym ugniatam z niego kulki wiel- kości piłeczek do tenisa stołowego, które szarzeją w dłoniach. W żołądku bulgocze jak w zepsutym kiblu. Clara siedzi na ziemi, robiąc dziurkaczem otwory w zadrukowanych stro- nach, i wpina kartki do skoroszytu. - Co to jest? - pytam. - Twoje karty chorobowe - mówi. Otwiera butelkę soku pomarańczowego, ja zaś strząsam z siebie resztki bułek w stronę psa, który natychmiast się na nie rzuca. Kiedy drzwiczki samochodu trzaskają po raz drugi i Clara wraca, wsuwając kluczyk do kieszeni spódnicy, pojmuję, że ascona służy jej za schowek. Póki się da, leżę bez ruchu, teraz jednak zaczyna mi przeszkadzać wyobrażenie, iż może pod szopą znajduje się piwnica, pełna bezładnie rozpiętych sieci, w których czyhają tłuste dygoczące pająki. A Clara i ja mieszkamy tu, nad podłogą, nieświadomi jak muchy. Byłem przekonany, że uda mi się czuwać z zamkniętymi oczami, ale kiedy gdzieś w rozległych rejonach ciała zaczynam czuć ból, którego nie mogę umiejscowić, budzę się jak z narkozy i ledwo dochodzę do ładu z nerwami. To mniej niż ból, raczej irytujące dotknięcie, nadmierne podrażnienie wrażliwego miejsca. Otwieram oczy, Clara cofa rękę, a ja widzę, iż rzeczone miejsce znajduje się dokładnie między nogami. Przez rozporek w bokserkach Clara wyciągnęła mojego fiuta. - Odbiło ci? Nie odpowiada, więc chowam go z powrotem do spodenek i śmiech mnie ogarnia, gdy mój wzrok napotyka jej spojrzenie. - Wszystko to pewnie dla nauki? - pytam. Schodzę z hamaka i okrążam ją, stając tak, aby za plecami mieć otwarte drzwi. - Czy nie mówiłem ci, że Jessie zabrała to ze sobą? - Guzik zabrała - ripostuje Clara - to od ćpania. - Kokaina - upieram się - poprawia wzwód. - Tak, na początku - wyjaśnia Clara - ale potem następuje zwężenie tętnic, zaburzenia ukrwienia i to koniec. - Twoje wyobrażenie o mężczyznach jest nieco kliniczne - ironizuję. - Do mojego programu - mówi - ciągle dzwonią różne ćpuny z tym samym proble- mem. - W takim razie wiesz także - dopowiadam - że koka prowadzi na dłuższą metę do pa- tologicznych zmian osobowości. I niekontrolowanych wybuchów agresji. - Nie należy używać wyrażeń fachowych - upomina mnie Clara - których się nie ro- zumie. - Ale można stosować się do nich w praktyce. Schylam się, by podnieść z podłogi je- den z butów, Clara zaś w tej samej chwili wycofuje się w najdalszy kąt. Stoi tam, wychylona lekko do przodu niczym bramkarz broniący rzutu karnego. - Chodź - mówię - zrobimy przyjemność twojemu profesorowi. To czysta radość patrzeć, jak Clara parska, przedziera się pod hamakiem i mija mnie biegiem. Czarna peruka zawisa między linami, kołysząc się jak szalona tam i z powrotem, gdy tymczasem nowe buciki klapią po podwórzu. Nie próbuję Clary zatrzymywać. Ciężka brama podwórza się zamyka. Jeszcze przez kilka sekund rżę ze śmiechu, po czym wychodzę z butem na dwór i wybijam w asconie szybę w drzwiach od strony pasażera. Z przyjemnością wyobrażam sobie, że na taki widok ptasie gniazdo na głowie Toma-technika stanęłoby dęba ze strachu. Chociaż nie muszę tego robić, wypukuję z ramy ostatnie kryształki szkła i dopiero wtedy otwieram drzwi od środka. Clara ukryła segregator pod fotelem pasażera. Wydobywając go, spostrzegam kartkę papieru, brudną i pomiętą, jak rzeczy, które człowiek przez zapomnienie wozi ze sobą dłuższy czas w samochodzie. To kopia jakiegoś rachunku sprzed dwu lat, dotyczy zapłaty za wykona- ne przez administratora systemu usługi rozszerzenia sieci oraz serwisowanie banku danych SAP*. Ten dokument nie zawiera właściwie żadnych zaskakujących informa- cji. Można się było spodziewać, że ktoś tak młody i wyglądający tak głupio, a zarazem mają- cy tyle samoświadomości co Tom znakomicie zna się na komputerach. Dziwi tylko, iż rachu- nek jest wystawiony na adres kancelarii Rufusa. Mnę kartkę i wrzucam ją z powrotem do samochodu. Nie umiem już rozróżnić między tym, co powinienem od dawna wiedzieć lub podejrzewać, a tym, co powinno jeszcze budzić moje zdziwienie. Najlepiej będzie w ogóle niczemu się nie dziwić i natychmiast wymazywać z pamięci każdą nową przesłankę wskazującą na jakieś określone powiązania. Zanoszę segre- gator do szopy. Znajduję w nim skorowidz na żółtych paskach z tektury. Pod hasłem „fenomenologia” dowiaduję się na przykład, że we śnie leżę przeważnie na plecach, krzyżując ręce w osobliwie wyzywającej pozycji. Nie wiedziałem o tym. Rozdział dotyczący „snów” jest pusty, najwięk- szą część zajmuje „autoprezentacja”: spisane z taśm teksty wypełniają dobre pięćdziesiąt stron. Następnie otwieram „backgrounds” i wczytuję się w nie. Widać Clara zapoznała się jednak z paroma dokumentami i poszperała trochę w internecie. Znajduję maleńki, ledwo czytelny wydruk mapy Europy, zatytułowany „Obszar Schengen”, gdzie liniami przerywanymi oznaczono szlaki przerzutowe. Jeden z nich, wiodący z Rosji przez Albanię i Adriatyk do południowych Włoch, jest dodatkowo podkreślony czer- wonym mazakiem. Znajduję też notatkę prasową, z której wybija się zaznaczone markerem zdanie: The disappearance ojAlbania’s police forces during the period ofworst „Skrót od: Systeme, Anwendung und Produkte. domestic violence in March andApril 1997 left the border-crossing potnts open to drug trafficking. The smuggling remained rampant until the end ofthe summer. Czytam resztę arty- kułu, a następnie serię cytatów, spisanych przez Clarę porządnym charakterem pisma, które muszą być mojego autorstwa. Jednak większości z nich sobie nie przypominam: „To tylko kwestia czasu, żeby tu po nas przyszli”, „Sądziła, iż jest następna w kolejce”, „Właściwie trudno mi sobie wyobrazić, że chodzi o pieniądze”. W nawiasie kwadratowym znajdują się słowa „teoria spisku”, a za nimi znak zapytania. Kiedy mam już dość i zamierzam zamknąć segregator, odkrywam kolejny rozdział, zatytułowany „Reakcje i interaktywne konsekwencje”. To jedna strona, na środku której du- żymi literami widnieje zdanie: „NIEDOBRZE MI”. Gdy na zewnątrz słyszę uderzenie w szybę, ogarnia mnie prawie śmiertelny strach; brzmi to tak, jakby ktoś cisnął w nią owiniętym w materiał kamieniem. Szkło się nie rozbija, ale na dworze coś pada na ziemię. Przez kilka chwil siedzę jak osłupiały, pies podniósł łeb, jednak nawet nie warknął. Oczywiście, że jest tylko kwestią czasu, by nas tu odwiedzili, nie można w nieskończoność siedzieć bezkarnie w jaskini lwa. Dręczy mnie myśl, iż być może pod mu- rem domu leży teraz granat ręczny. Nasuwa się też szczególnie uporczywe pytanie, dlaczego wiedza, że za sekundę rozerwie mnie wybuch, wcale nie sprawia mi przyjemności. Podchodzę do otwartych drzwi, pies podnosi się, trzymam go za obrożę. Nie widzę nic oprócz grubego kosa, siedzącego pod oknem, nastroszonego niczym czarna piłka z piór, z której na przodzie wystaje ostry, pomarańczowy dziób. Widocznie kos uderzył w locie w okno, chociaż szkło jest prawie nieprzejrzyste, a szybki nie są większe niż szmatki do pod- noszenia gorących garnków. Przypuszczalnie zmiażdżył sobie łebek i teraz zdycha. Patrząc na ptaka, czuję dreszcz na karku, skóra się jeży, włoski się podnoszą. Coś tu nie gra; już po chwili orientuję się, co: ptaki milczą, jest nienaturalnie cicho, jak przed burzą. Kiedy tak nasłuchuję, brama od podwórza uchyla się cicho i z ulgą rozpoznaję twarz Clary, która rzuca spojrzenie w kierunku szopy, prawdopo- dobnie po to, żeby zobaczyć, czy przypadkiem nie siedzę na ziemi i nie odgryzam główek małym dzieciom. Nagle w polu mojego widzenia pojawia się cień. Kos z krzykiem rozcapierza skrzydła, a jakieś wielkie ptaszysko ciska nim o mur domu. Ciało kosa uderza płasko o kamień, po czym toczy się na bok, skrzydełka łamią się, wydając odgłos przepoławianych zapałek. Na- pastnik chwyta ofiarę, ja zaś mam wrażenie, iż swoje jasnożółte oko kieruje wprost na mnie. Wzbiwszy się kilkoma uderzeniami skrzydeł w powietrze, ptak ze zdobyczą w szponach zni- ka nad kalenicą budynku frontowego. Symbol drapieżnika. Gdyby był większy, mógłby po- rwać stąd nawet wijącego się węża lub księżniczkę. Albo i Jessie. Stojąca po drugiej stronie podwórza Clara, z głową odchyloną do tyłu, patrzy za odla- tującym ptakiem; z jakiegoś powodu jestem rad, że ona też widziała tę scenę. - Przecież tutaj jest istna puszcza - woła do mnie. - Wybierzesz się ze mną do miasta? Jedziemy tramwajem. Kupuję bilety dla nas i dla psa, chociaż Clara śmieje się z tego do łez. Jazda na gapę zawsze kosztowała mnie zbyt wiele nerwów. Ludzie przestrzegają zakazu poruszania się samochodami, tramwaj jest pełen pasaże- rów. Wszyscy poniżej siedemdziesiątki stoją, panuje upał i duchota jak w cieplarni. Clara ma na głowie perukę, ukrywa się też za okularami słonecznymi, ale ja mimo to widzę, że nie czu- je się dobrze, w jej ciele nie ma napięcia, uczepiona uchwytu kołysze się niczym wisząca marionetka. Jest tyl- ko kwestią przypadku, które z nas pierwsze zemdleje, ona, ja czy pies. Prawdopodobnie z powodu tego sokoła lub jastrzębia, czy co to tam było, wypisuję imię Jessie” na zakurzonej szybie tramwaju, a potem sprawdzam palcem, ile miejsca zajmuje to słowo. Sama Jessie często się w ten sposób uwieczniała, na szybach samochodów, witry- nach sklepowych i lustrach, ale jeśli nawet większość z tych „pomników” dawno spłukał deszcz, niewykluczone, że kilka z nich przetrwało, w jakimś tajemnym, ustronnym zakątku miasta. Im dłużej wpatruję się w zakurzoną szybę, tym głośniejsze świsty odzywają się w głuchym uchu. To przyjemne uczucie. W pewien sposób Jessie nam obojgu strzeliła w głowę, więc teraz jestem prawie tak samo martwy jak ona. Znienacka po mojej prawej ręce wyłania się gmach parlamentu, wykręcam więc szyję, by możliwie najdłużej pozostawał w zasięgu mojego wzroku. Za nim bowiem znajduje się kancelaria Rufusa. Gdy przy Schottentor Clara odpycha na bok trzy kobitki szeleszczące torbami na za- kupy i wyskakuje z tramwaju, nie wiem, czy dotarliśmy do miejsca przeznaczenia, czy też ona już tego po prostu nie może wytrzymać. Chyba zaraz pęknę z radości, gdyż w promieniu kilkuset metrów czuję obecność Rufusa. Wmawiam sobie, że pewnie jest teraz w podróży służbowej na drugim końcu świata, ale i tak nadal go czuję; podobnie jak nagłą obecność jeszcze innych osób, Shershaha, Jessie, później zaś wydaje mi się, iż wśród grupy turystów mignęła czerwona czapeczka baseballowa Toma-technika. Chwytam Clarę za rękę i przystaję. - Proszę - mówię - daj mi magnetofon. Ma go przy sobie, ma też nowiutką kasetę, mija ratusz, wchodzi do parku i nie za- trzymując się, wyręcza mnie w podłączeniu mikrofonu. Siadamy pośrodku ogromnej sterty białych rozkładanych krzeseł, przed ekranem, na którym po zapadnięciu zmroku wyświetlane są koncerty filharmo- niczne. O tej porze plac jest pusty i jaskrawy, krzesła odbijają promienie słońca niczym zaspa śnieżna, aż kłuje w oczy. - Czy mam odejść? - pyta Clara. Brzmi to tak, jakby myślała, że poczułem mdłości i chciałbym zwymiotować w odosobnieniu. - Nie idź - mówię - to nie jest takie ważne. Zadzwoniła, mówię, do kancelarii, wcale się nie przedstawiając. Już prawie nie spo- dziewałem się od niej żadnej wiadomości, nie rozpoznałem więc jej głosu i rozmowa trwała niespełna minutę. Clara odwraca się ode mnie i głaszcze psa, który na poły leży, a na poły siedzi, nie- zgrabnie osadzony na zbyt długich łapach. Magnetofon jest już mokruteńki od potu moich dłoni, więc kładę go na sąsiednim krześle. Nazajutrz znowu zadzwoniła, ale tym razem zgadłem, kto to. Nie widziała nic dziw- nego w tym, że dzwoni do mnie po dwunastu latach, zapytała tylko, czy ktoś zostawił dla niej jakąś wiadomość, i odłożyła słuchawkę. Od tamtej chwili telefonowała częściej, przeważnie wieczorami, gdy sekretarki szły już do domu, a po godzinach pracy centralkę obsługiwała jakaś studentka prawa. Jessie chciała się dowiedzieć, czy Rufus rutynowo nagrywa wszystkie rozmowy, ja zaś zadawałem sobie pytanie, skąd ona go zna. Na jej prośbę wyłączyłem na- grywanie, co było surowo zabronione. Po pierwsze pytała zawsze o wiadomość dla siebie, a później trochę gawędziliśmy. Opowiadała te swoje osobliwe historie o przezroczystych lu- dziach, stojących bez ruchu na cokołach, o rybach, tygrysach i studniach. Na ogół zachowy- wałem się tak, jakbyśmy prowadzili normalną rozmowę, zadawałem więc pytania, udając, że dobrze wiem, o co chodzi. Chociaż niczego nie rozumiałem, jej opowiadania były mi jakoś bliskie, pewnie opowiadała znane mi z dzieciństwa fragmenty baśni, które teraz mgliście so- bie przypominałem. Im częściej jej słuchałem, tym większe znajdowałem w tym upodobanie, z zamkniętymi oczami stałem w otwartym oknie, jak najmocniej dociskając do ucha bezprze- wodowy telefon, aby w ten sposób bezpośrednio wszczepić sobie do głowy jej głos. Niekiedy czuło się jedynie jej obecność po drugiej stronie, nie odzywała się wtedy ani słowem i tylko ciężko dyszała. Wówczas coraz bardziej natężałem uwagę, nasłuchując szme- rów w jej płucach, ale nie przychodziło mi do głowy nic, co warto by powiedzieć. Gdy wresz- cie odkładała słuchawkę, praca mi już nie szła, wracałem więc do domu i długo nie mogłem się uspokoić. Jeśli jednak w ogóle nie dzwoniła, nerwy jeszcze bardziej mnie zżerały, praco- wałem do późna, czekając na dźwięk telefonu, i wychodziłem z kancelarii dopiero po półno- cy. Nie wiem, dlaczego któregoś dnia spytałem, jaką właściwie wiadomość miałby tu ktoś dla niej zostawić. Mimo iż przecież od dawna przywykłem do jej rytualnego pytania. - Ach - odpowiedziała - już i tak nic z tego. - Czemu nie? - spytałem. - Shershah i ja - rzekła - umówiliśmy się, że w razie czego będziesz naszym punktem kontaktowym. Miał się zgłosić. A więc to on, wynurzył się nagle. Nie żebym o nim nie myślał. Właściwie myślałem cały czas, czyhał gdzieś w tle niczym Fortynbras w Hamlecie. Mimo to pozwoliłem sobie na absurdalne przypuszczenie, iż wtedy, gdy oboje nie wrócili do szkoły, Jessie po prostu straciła z nim kontakt. - Ale on nie żyje - powiedziała. - Ja zaś nadal pytam o jakąś wiadomość tylko po to, żeby sprawić sobie taką małą przyjemność. Zasłoniłem usta ręką, nie z przerażenia, lecz chcąc powstrzymać pytania, które na- tychmiast same zaczęły cisnąć mi się na wargi, kiedy, gdzie, jak. Nie chciałem znać odpowie- dzi, nie miałem więc powodu pytać. On jest martwy, ja żyję, to wystarczy. - Wiesz może, czy jest tu gdzieś woda? - pyta Clara. Wciskam gwałtownie klawisz „stop”, nie życzę sobie innych głosów na taśmach. Przewijam do tyłu: zasłoniłem usta, za daleko, przewijam do przodu: gdzieś woda, z powrotem. Teraz w porządku. - W kanale Dunaju - mówię niecierpliwie - ale to dość daleko stąd. Potem dostrzegam Jacques’a Chiraca, który powlókł się w cień i położył płasko na boku, z językiem zwisającym w śmieciach i poruszającym zeschłe liście, które się do niego lepią, kiedy pies ciężko dyszy. Gdyby nie miał sierści, skóra na jego pysku musiałaby mieć takie samo zabarwienie jak w tej chwili skóra Clary. - Nie wiem, jak ty to wytrzymujesz - szepcze Clara - przyjdziemy tu potem po ciebie. - Ale musisz iść przez Schottenring - wołam za nią. Nie odwracając się, kroczy chwiejnie Ringiem w górę, w stronę Opery, a pies wlecze się za nią. Zamierzam ponownie włączyć magnetofon, najpierw jednak wstaję, jakby ktoś pocią- gał mnie za sznurki, i podążam za Clarą. Odnoszę dziwne wrażenie, że wyprostuje się za naj- bliższym rogiem, wypręży plecy i zacznie iść inaczej, niczym aktor, który zszedłszy ze sceny, w drodze do garderoby odnajduje prywatny krok. Nie dzieje się jednak nic podobnego, Clara nie zrywa nawet peruki z głowy, pod którą jej mózg musi z wolna gotować się na twardo jak jajko na śniadanie. Jedno za drugim prze- mierzamy park przy ratuszu, po czym wychodzimy z niego przez żelazną bramę. Nie zadaję sobie trudu, by się kryć. Lecz ani ona, ani pies się nie odwracają. Oto wyłania się już ten stanowczo nazbyt grecki portal główny ze śmiesznymi posą- gami jeźdźców przed podjazdem. Moje nogi poruszają się coraz wolniej, jakby opór powie- trza na orbicie parlamentu stawał się coraz większy. Tramwaj prawie potrąca Clarę i psa, uda- je im się jednak przejść na drugą stronę i teraz idą wzdłuż północnego muru gmachu. Na zie- mi wala się mnóstwo kolorowych kartek z zakurzonymi odciskami butów, oparci o kolumny policjanci pilnują wejścia, kilku Rumunów w pomarańczowych kitlach sprząta butelki. Na jednej z ulotek rozpoznaję kiepsko narysowaną twarz Jórga Haidera z hitlerowskim wąsikiem nad górną wargą, niechybny znak, że Austriacy po raz kolejny usiłują bawić się w politykę. Przechodzę na drugą stronę jezdni i dochodzę jeszcze do Bartensteingasse, aż nagle coś każe mi się zatrzymać. Nie mam najmniejszej ochoty spotkać dawnych znajomych. Gruby mur dawnej rezydencji Habsburgów, w którego kierunku zdąża Clara, lśni świeżą żółcienią; jak miło, myślę, że wreszcie odmalowali ten gmach. W drodze powrotnej przez park skrapiam sobie twarz wodą ze stawu, po którym pły- wają kaczki. Cuchnie. Bez przerwy nurtuje mnie pytanie, w jaki sposób Clara mogłaby mi zaszkodzić tam w kancelarii, ale chociaż ciągle tli się w mojej głowie myśl, że już nic na świecie mi nie zaszkodzi, wcale mnie to nie uspokaja. 20. Liczenie ryb Pierwszą moją myślą było, że nic a nic się nie zmieniła. Przybyłem zbyt wcześnie, czekałem kilka minut i instynktownie patrzyłem we wła- ściwym kierunku, zauważyłem ją więc już z daleka. Szła ku mostowi od drugiej strony kana- łu, a nie z centrum miasta. Rozpoznałem lśniący wianuszek żółtych włosów, których końce kołysały się w takt kroków, kolorowy podkoszulek i zbyt obszerne spodnie i poczułem się tak, jakbym po raz ostatni spotkał ją całkiem niedawno, na dziedzińcu szkolnym lub w stołówce internatu. Popatrzyłem po sobie, by się upewnić, że ja w przeciwieństwie do niej NIE wyglądam tak samo jak wówczas. Pokaźna część tego mnie, którego Jessie dawniej zna- ła, przestała już istnieć; stopiły ją przed laty speedy, parę pompek i intensywne marsze, ostrzygł fryzjer, złuszczyły leki dermatologiczne, po których skóra schodziła z całego ciała cieniutkimi, prawie przezroczystymi fragmentami aż po najgłębsze warstwy, gdzie tkwiły wągry. Od tamtej pory mój własny wygląd działał na mnie zazwyczaj kojąco. Tym razem jednak nic nie pomagało. Jessie stała na drugim końcu mostu pod czerwo- nym światłem lampy sygnalizacyjnej dla pieszych, a ja wpatrywałem się w nią niczym w istotę z innego świata, która przyszła mnie stąd zabrać. Nie wiązałem z naszym spotkaniem żadnych określonych oczekiwań, cieszyłem się, sądząc, że skoro w ciągu minionych tygodni rozmawialiśmy prawie codziennie przez telefon, jej widok nie wywrze na mnie szczególnego wrażenia. Ale natychmiast zrozumiałem swoją fatalną pomyłkę. Nie dość, że podziałał na mnie, to na dodatek jeszcze przeżyłem szok. Poczułem, jak mój kręgosłup się zaokrągla, ramiona opadają, a ręce nagle zwieszają się bezużytecznie. Poczułem strugi potu pod pachami i nieprzyjemną zimną wilgoć w butach, oznaki paraliżu, o którego mechani- zmach zdążyłem już dawno zapomnieć. Całe moje ciało od razu przypomniało sobie o tym, jak codziennie spoczywało na łóżku, czytając tanią powieść science fiction, w nadziei że na powrót pojawi się bohaterka o piersiach ściśniętych pasem na broń, i jak regularnie szkodziło swoim nerkom, zbyt leniwe, by ruszyć się do toalety. Światło zmieniło się na zielone. Im bardziej Jessie się zbliżała, tym wyraźniej czułem się oszustem, co wkradł się w kręgi, do których wstęp jest mu właściwie wzbroniony. Myśla- łem o tym, jak podczas coraz częstszych podróży z Rufusem rozprostowywałem nogi w businnes class, gdy tymczasem on pił obok mnie kawę z cointreau, mieszankę nadającą się jego zdaniem do picia jedynie w samolotach. Mówił przy tym na swój oszczędny sposób o sensie naszych każdorazowych „odwiedzin w domu”, zdany zawsze na brak reakcji ze stro- ny swego vis-a-vis. W szkole nigdy nie byłem w stanie udzielić prawidłowej odpowiedzi, nawet wtedy, gdy ją znałem, a teraz wydawało mi się podejrzane, że tak bardzo rozkoszuję się możliwością słuchania Rufusa w milczeniu. U jego boku patrzyłem na świat z góry, co nie zależało od wysokości lotu, lecz od wyjątkowych umiejętności, które pozwalały Rufusowi traktować naszą planetę jako miejsce interesujące, ale bez tajemnic. Jego zdaniem wszystkie kraje na Ziemi to w całym swoim skomplikowaniu jedynie osobowości zbiorowe z własną indywidualnością i łatwym do przeniknięcia charakterem. Mają swoje akty urodzenia, odręb- ne biografie, niektóre także daty dokonania żywota, podlegają różnym wpływom i traumatycznym przeżyciom, żyją wspomnieniami, nadziejami i pragnieniami, są biedne lub bogate, silne lub słabe, otoczone przyjaciółmi albo wrogami. Sam Rufus był ich lekarzem, sędzią i spowiednikiem, poruszał się na płaszczyźnie, na której przede wszystkim mogły ist- nieć państwa. Poza Rufusem była w to jeszcze wtajemniczona niewielka garstka ludzi. Ja, jego asystent, zaglądałem mu przez ramię, często na sam widok dostając zawrotów głowy. Zdawało mi się, że teraz zrozumiałem, dlaczego. Pomysł, iż faktycznie tam mogłoby być mo- je miejsce, uznałem nagle za całkowicie niedorzeczny. Jessie, idąca drugą stroną ulicy, była już całkiem blisko, ja zaś spadałem z ogromnej wysokości. Czułem, że ta dziewczyna przyciąga mnie niczym przepaść, miałem ochotę od- wrócić się na pięcie i uciec, zanim Jessie mnie dojrzy, pobiec z powrotem do stacji metra, znaleźć się w swoim biurze i polecić, żeby już nigdy więcej nie przełączano telefonów z jej numeru. Pragnąłem wrócić do codziennych zajęć. Ale było za późno. Chociaż na Franzensbriicke panował ożywiony ruch, Jessie wypa- trzyła mnie ponad dachami aut, nasze spojrzenia się spotkały, a gdy zorientowałem się, że natychmiast mnie rozpoznała, mój szok przerodził się w nagi strach. Jej wcale nie zamurowa- ło. Natychmiast pomachała mi ręką. - Cooper!!! - zawołała. Od dwunastu lat nie słyszałem tego imienia. Kiwnąłem do niej, ona zaś wskoczyła na jezdnię. - UWAŻAJ! - wrzasnąłem. Pisk opon, swąd spalonej gumy. Kierowca mimowolnie zasłonił twarz ręką, a w chwi- lę później Jessie stała już przede mną, cała i zdrowa. - Mój Boże - powiedziałem. - Cooper - rzekła Jessie - jestem taka zmieszana. Z moich obliczeń wynikało, że Jessie musi mieć dwadzieścia sześć lat. Po jej czole biegło kilka cienkich linii, miała też zbyt zmęczony jak na dziecko wyraz oczu. Ale wszystko inne, zbyt drobne ciało, ubranie oraz sposób, w jaki przecierała twarz dłońmi, przeczesywała włosy, wymachiwała rękami i przestępowała z nogi na nogę, wszystko to sprawiało, że nikt by nie uwierzył w jej wiek. Można by dać Jessie dwadzieścia, szesnaście, a właściwie nawet dwanaście lat, w zależności od kąta padania światła, a może również od tego, co w danym momencie myślała lub chciała powiedzieć. Teraz słońce oświetlało ją od tyłu, co sprawiało wrażenie, iż kolor jej oczu pociemniał z latami, były już prawie czarne. Nie mogłem dojrzeć, czy miała nienaturalnie rozszerzone źrenice i te dwa dołeczki w policzkach, w głąb których mogłem coś krzyknąć i posłuchać, czy odezwie się echo. Również ona mi się przypatrywała. Oglądała mój czarny garnitur, dotykała półodpię- tej marynarki i jasnej koszuli, jakbym był czymś, co chciałaby kupić. Zdjąłem wcześniej kra- wat i schowałem go do kieszeni, ale palce Jessie natychmiast go wytropiły. Kiedy tak spoglą- dałem na nią z góry, grzywka opadała mi bez przerwy na oczy. Nosiłem dość niedbałą fryzu- rę, co przeszkadzało patrzeć z bliska na niską kobietę. Przy pierwszej nadarzającej się okazji pójdę do fryzjera. - Spotkanie z tobą to dla mnie ogromna radość - powiedziała Jessie. - Wyglądasz jak prawdziwy biznesmen. -A ty - powiedziałem, idąc za nagłym natchnieniem - jesteś piękna jak zawsze. Objęła mnie, powoli, oplotła rękami w pasie i skłoniwszy głowę na mojej piersi, przywarła najmocniej, jak mogła. Wchłaniałem zapach jej włosów, w których zachowała się woń ciepłej od słońca ulicy, coraz bardziej ukośnie padające światło oraz zapowiedź desz- czowej pogody i w ogóle cała pora późnego lata, wąchałem też jej skórę, słodką i czystą, przez nikogo niedotykaną. Jessie była maleńka w moich ramionach, od wieków nie obejmo- wałem niczego tak maleńkiego i nagle zrozumiałem, że bardzo za nią tęskniłem, a całe to gi- gantyczne życie u boku Rufusa nie było doskonałe, gdyż potrzebowałem czegoś małego. Ta- kie wielkości jak on czy też wszystkie te narody można było podziwiać, podsłuchiwać oraz zwalczać, ale one nie dawały się kochać. Przypomniałem sobie, iż Jessie jako pierwsza kobie- ta wzięła mnie kiedyś z własnej woli za rękę, był to smutny obraz, a ja sam byłem dość smut- nym osobnikiem. Jednak rozpoznałem się w nim. I wydało mi się naraz, że zawsze, choć się do tego nie przyznawałem, odczuwałem różnicę między sobą a innymi ludźmi z kancelarii. Oni rozkwitali, zajmując się wielkimi sprawami, gdy tymczasem mnie brakowało czegoś ma- łego, im mniejsze to było, tym lepiej. Najlepiej tak małe jak Jessie. Odsunąłem ją lekko od siebie i wziąłem się w garść. - Właściwie - powiedziała - miałam już być na Grenlandii. - Na Grenlandii - powtórzyłem - to daleko. - Ty też tam nigdy nie byłeś, prawda? - spytała. Potrząsnąłem przecząco głową. Jessie ruszyła w dół Radetzkystrasse, a ja po prostu szedłem obok. - Jessie - powiedziałem - mam niewiele czasu, przerwa obiadowa kończy się o pierwszej. - Ze względu na tamtejszą ciszę - ciągnęła - a także na zimno. Przede wszystkim jed- nak ze względu na brak kolorów. - Może opowiedziałabyś mi najpierw, co robiłaś przez ostatnie dwanaście lat. - To samo co zawsze - odparła. - Mam w domu książkę, album ze zdjęciami z Arktyki, kiedyś ci go pokażę. Morze jest ciemnoszare, lśni i wygląda jak zawiesina. Pływają po nim góry lodowe, prawdziwe zamki i pałace, z wieżami, frontonami, balkonami i blankami. Ło- dzie Eskimosów są maleńkie i kolorowe, niczym liście w fosie zamkowej. A cisza, czy wiesz, jaka tam jest cisza? - Absolutna - powiedziałem. - Właśnie - potwierdziła. - Absolutna cisza. Skręciła w Vordere Zollamtstrasse, a jej ręka podskakiwała na metalowej poręczy, za którą, u podnóża muru wysokości trzech metrów, płynie rzeka Wiedeń. Znałem bieg tej wody również w jej pełnej krasie, sięgała wtedy od muru do muru, by- ła rwąca i przypominała coś, co mogłoby nosić miano „kanału”. Teraz jednak płynęła płytko w wybrukowanej rynnie po szerokich i dość wysokich stopniach. -Jessie - powiedziałem ostrożnie - za pół godziny muszę wracać. - Tak biało i cicho - marzyła - nie potrafisz sobie tego wyobrazić, Cooper? To imię było istnym pasem startowym we wspomnienia. Za każdym razem, kiedy je wypowiadała, czułem, że rusza kolejna eskadra. Zastanawiałem się nad jej pytaniem. - Owszem - odparłem wreszcie - potrafię. - To dobrze - powiedziała. - Chcę ci tylko coś pokazać. I tak idziemy w kierunku me- tra. Kolejne pięćdziesiąt kroków przeszliśmy w milczeniu. Później Jessie nagle się za- trzymała i chwyciwszy mnie za rożek marynarki, przyciągnęła do siebie. - Spójrz tylko - powiedziała - rozumiesz to? Pokazała na rzekę. W dole, ponad trzema z podwodnych stopni, stała ławica czarnych ryb, z łbami zwróconymi pod prąd, tak ciasno obok sie- bie, że woda, wypychana z rynny bokiem, ponad ich grzbietami, spływała betonowymi ścież- kami, to w lewo, to w prawo. Falowanie niezliczonych ciał, wystarczające, żeby ich nie znio- sło, było jak drżenie jednego wielkiego zwierzęcia. Wspólnie stanowiły potężną, pełną energii masę dziesięciometrowej długości i trzymetrowej szerokości, przypuszczalnie o wadze wielu ton. - Piękne, prawda? - spytała Jessie. - Odpychające. - Co one tam robią? - pytała dalej. - Nie wiem - odparłem. - Wędrują. Składają ikrę. Nie mam pojęcia. Przystanęliśmy, opierając się łokciami o poręcz. Ławica nie ruszyła się z miejsca, tkwiła bez ruchu, ot tak sobie. - Są tu już od wielu dni - powiedziała Jessie. - Pewnie mieszkasz w pobliżu? Nie odpowiedziała od razu; patrzyłem na nią kątem oka, widząc, że się waha. Na jej twarz kładły się cienie, wyraźnie uwydatniając kości policzkowe. Nie tylko zgubiła gdzieś dziecięcy tłuszczyk, ale po prostu schudła. Usta powlekły się cienką białawą skorupką, jakąś wydzieliną, śladami śliny. Pośrodku dolnej wargi odkryłem nabrzmiałe ciemnoczerwone zgrubienie, zaschniętą szczelinkę. - No tak - powiedziała Jessie po chwili - może kiedyś rzeczywiście będziesz mógł wpaść do mnie. Podała mi adres, Praterstrasse 61, blisko Praterstern, a potem staliśmy tak jeszcze przez chwilę. Na moim łokciu usiadła biedronka, z kropeczką na każdym skrzydełku. W dzieciństwie opowiadano mi, że z liczby kropek można wyczytać wiek biedronek, ale nikt nie umiał wyjaśnić, dlaczego w takim razie nie ma jednorocznych. Dotknąłem jej palcem wskazującym, żeby przyniosła mi szczęście; wtedy ześliznęła się, spadając na kępkę trawy u stóp poręczy, ale i tam straciła oparcie, aż wreszcie wylądowała na ziemi. Leżała na wznak, przebierając odnóżami i nie mogąc odwrócić się o własnych siłach. Z obrzydzeniem skiero- wałem głowę w drugą stronę. - Ale dlaczego akurat Grenlandia? - spytałem. - Byłaby dobra dla moich oczu - odparła - i dla głowy. Dotknęła powiek, a następnie czoła. - Byłaby też bardzo droga - zauważyłem. - Potrzebujesz pieniędzy? Natychmiast pożałowałem tego pytania, ale zdawało się, że nie wzbudziło ono w Jessie żadnych oporów. - Właściwie myślę, że mam ich aż nadto. Przemknęło mi przez głowę, iż Jessie jest prawdopodobnie bogata. Z pewnością w ciągu minionych lat pracowała dla Herberta; nie umiałem sobie wyobrazić, by mogła robić cokolwiek innego. - Zabrałabyś mnie ze sobą na Grenlandię? - spytałem. - Cooper, stary - odparła - przecież ty wcale nie chcesz tam jechać. Nie traktuj mnie jak małego dziecka. Nie zaszczycając już ryb spojrzeniem, odwróciła się na pięcie i pobiegła ulicą w kierunku, z którego przyszliśmy. Pozwoliłem jej odejść. Dla żartu zacząłem liczyć ryby w jednym rogu; pomagałem sobie palcem wskazującym, kłując nim powietrze, ale to nic nie dawało, oko ślizgało się tylko po lśniących ciałach. Kiedy zrezygnowałem z liczenia i podniosłem wzrok, zobaczyłem Jessie stojącą w odległości kilku metrów. Obserwowała mnie. - Dziś wieczorem u mnie - zawołała. A później wmieszała się w tłum na moście. Jedyne, co jeszcze jakoś się w tym mieście porusza, to turyści, wlokący się z pochylonymi głowami niczym konwoje uchodźców. Wzdrygam się na widok rozbłyskującej nagle żółcieni pośród czarnowłosej grupy wycieczkowej. Spoglądam po raz drugi i widzę, że dziewczyna, której fryzura mnie przeraziła, ma tlenione włosy, zupełnie inne niż Jessie, prze- chodzi tuż obok mnie, patrzę w puste rysy jej twarzy, w której nie kryje się ani ból, ani ra- dość, tylko zmęczenie pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Osiągam punkt, kiedy to jestem gotów oczekiwać, iż Jessie, znaleziona przeze mnie z pogruchotaną od strzału głową w naszym lipskim mieszkaniu, wróci do mnie wraz z jakąś grupą włoskich turystów. Na chwilę zatrzymuję magnetofon, aby odpocząć. Na ramieniu, w miejscu, gdzie przebiegał kabel mikrofonu, powstał jaśniejszy ślad, choć przecież siedziałem tu najwyżej pół godziny. Słońce pali zabójczo, zadaję sobie pytanie, czy Clara i Jacques Chirac znaleźli schronienie w klimatyzowanych pokojach Rufusa i zapragnęli przeżyć tam resztę lata. Ale nie zapytuję siebie, co rzeczywiście tam robią. Po dwu machach wyrzucam papierosa, który sma- kuje jak spaliny ciężarówki; dym parzy mnie w język. Jessie czekała przed domem, nie padło jednak ani jedno słowo na powitanie. Wjecha- liśmy na górę klatką z lanego żelaza, choć samo wnętrze windy było drewniane, a ściany pokryte wyżłobionymi ba- zgrołami jak na pulpicie szkolnej ławki. Znalazłem wśród nich nawet „M + J”, jak Maks + Jes-sie, tyle że pod spodem widniała data z czasów drugiej wojny światowej. Jessie stała przede mną, ja zaś patrzyłem na rysujący się pod cienkim materiałem pod- koszulka szkielet, złożony z kości barkowych i kręgosłupa. Mogła ważyć ze czterdzieści kilo- gramów. Kiedy zarzuciłem jej marynarkę na ramiona, poderwała się nagle, co przez chwilę wyglądało tak, jakby chciała mnie ugryźć w rękę, wydęła górną wargę, a jej twarz wyrażała niekontrolowaną wściekłość. Marynarka zsunęła się na ziemię. - Cooper - syknęła - możesz mnie odwiedzać. Jeśli jednak będziesz próbował mi mat- kować, to w ogóle mnie już nie zobaczysz. I nie dotykaj mnie. Nie odpowiedziałem, wjechaliśmy na górę, ona zaś, otwarłszy drzwi mieszkania, pu- ściła mnie przodem. Lśniąca drewniana podłoga w przedpokoju rozpościerała się niczym je- zioro przy absolutnej flaucie i nic, ani jeden mebel, ani jedna poniewierająca się gazeta czy choćby para butów, nie mąciło jej gładkiej tafli. Nawet nie zaglądając do żadnego z pokojów, wiedziałem, że mieszkanie jest puste. Miało szczególny pogłos i bezosobowy oddech po- mieszczeń, które agenci nieruchomości pokazują potencjalnym najemcom. - Rozejrzyj się spokojnie - powiedziała Jessie. W pierwszych trzech pokojach, oddzielonych od siebie dwuskrzydłowymi drzwiami, nie rzuciło mi się w oczy nic prócz kilku wilgotnych zacieków na ścianach i suficie. Jasny parkiet lśnił nieskazitelnie. W czwartym pokoju, znajdującym się po drugiej stronie, stały fotel, sofa z czymś w rodzaju szafki nocnej i łóżko, a wszystko to rozmieszczone jakoś bez pomysłu. Całe pomieszczenie wyglądało nieprawdziwie, niczym marna atrapa salonu, w którym każdy mebel jest nieudanym cytatem. Miałem pewność, że nikt nigdy nie używał żadnego z tych sprzętów. Był tam jeszcze piąty pokój, a raczej komórka, wciśnięta w najdalszy kąt mieszkania, jedyne zamieszkane pomieszczenie. Pod ścianami leżało parę ciuchów w płaskich stertach, część ubrań była zwinięta na brzegu rozpostartego koca i służyła za poduszki. Zauważyłem kilka pustych butelek po wodzie, blaszany garnek, najwidoczniej używany także jako naczy- nie do picia, a oprócz tego papier gazetowy i pudło zaklejone taśmą samoprzylepną. Jeszcze raz przerywam nagrywanie, patrzę w miraże powietrza nad asfaltem, co spra- wia, że ulica w niektórych miejscach wygląda jak pokryta wodą, i rozmyślam. Właściwie, mówię później do mikrofonu, powinienem całkowicie zrewidować wraże- nie, jakie zrobił na mnie ten pokoik, muszę bowiem dodać do swojego wspomnienia, że owo pudło było najprawdopodobniej wypchane po brzegi banknotami w trzech różnych walutach. Zatrzymuję znowu, cofam taśmę i kasuję ostatnie zdanie. Wszystko wyglądało na zaniedbane i niechlujne, oprócz rozkładanego radiotelefonu, który stał na podłodze pośrodku pokoju, odcinając się od otoczenia czarnymi, ostrymi kontu- rami i swoistą rzeczowością. Zdawało się, że trafił tutaj przez pomyłkę, a mimo to jest naj- ważniejszym przedmiotem w całym mieszkaniu. Było jasne, iż Jessie dzwoniła do mnie w ubiegłych tygodniach właśnie z tego aparatu. Tymczasem ona też stanęła w drzwiach, i przez chwilę patrzyliśmy razem na pokój. - Ładnie tu masz - zauważyłem. - Niedługo - powiedziała - wyłączą mi telefon. Powoli zacząłem rozumieć, że Jessie nie brakuje pieniędzy, lecz zdolności takiego ich używania, by mieć w zamian to, co jest niezbędne do życia. Puste pokoje, ubrania, a przede wszystkim jej twarz, wszystko mówiło o tym braku, ja natomiast co chwila dziwnie się wygi- nałem, nie chcąc okazać ogarniającego mnie niepokoju. - Nie martw się telefonem - powiedziałem - ureguluję rachunki. Odkryłem jeszcze wąską jak szlauch łazienkę z klozetem na końcu przedpokoju oraz dużą kuchnię z balkonem, w której znajdowała się tylko lodówka, a na niej maszynka elek- tryczna. Oprócz tego przed lodówką było jedyne w całym mieszkaniu krzesło. Postawiłem aktówkę na podłodze i odetchnąłem głęboko. Jessie opowiadała mi przez telefon, że bardzo lubi rozcinać ostrym nożem woreczki z ugotowanym ryżem; mocno napięta folia, stawiając lekki opór, pęka wtedy niczym żywa skóra i pozwala, żeby nóż wniknął w miękką zawartość woreczka. Niekiedy Jessie nakłuwała go tak długo, póki cały ryż nie rozsypał się po podłodze, niejadalny, bo zmieszany z małymi strzępkami folii. Dostrzegłem teraz rzeczony nóż na lodówce, a także kilka ziarenek ryżu. Już wtedy, gdy Jessie opowiadała mi o tym przez telefon, zrozumiałem, że jest całkiem sama, dniami i nocami. I to najpewniej od dłuższego czasu. Pozwoliła mi zajrzeć do lodówki, ani śladu żarcia, tylko kilka małych foliowych dile- rek z białym proszkiem, przygotowanych do ulicznego handlu. - Chcesz czegoś? - spytała. - Już nie biorę - odparłem. - No, coś takiego - zdziwiła się. Z rozczarowaniem pokręciła głową. Przypomniałem sobie o jabłku w aktówce, wyją- łem je więc i podałem Jessie. Nieobecna duchem, sięgnęła po nie oburącz i wgryzła się w miąższ, co odnotowałem jako swój pierwszy sukces. Po chwili zobaczyłem, że z zaschniętej ranki w dolnej wardze cieknie krew, czerwieniąc jasne miejsce po nagryzieniu jabłka i spływając po podbródku. - Śmiesznie smakuje - orzekła Jessie. Przeszkadzała mi czerwień na jej bladej twarzy, więc znalazłem w marynarce chus- teczkę higieniczną i schwyciwszy Jessie za włosy z tyłu, przytrzymałem mocno, by zetrzeć krew z ust i podbródka. - Pokoje - zarządziłem - będą od tej chwili nosiły numerację od przodu do tyłu, żeby- śmy się nie pogubili. Zgoda? Wzruszyła ramionami. - Okay - zgodziła się - wszystko mi jedno. Przez moment patrzyła nieruchomo w dal. Najwyraźniej układała sobie zdania, by wy- rzucić z siebie coś ważnego. - Cooper - powiedziała - czegoś się nauczyłam. Jej głos odbijał się groteskowo od kafelków na ścianie, oddałbym wszystko za odrobi- nę ulicznego zgiełku. - Przez całe moje życie troszczyli się o mnie inni ludzie - rzekła - a to okazało się błę- dem. Czekałem, że powie coś więcej, ale na tym skończyła. Z okna pokoju numer dwa rozciągał się widok na Prater-stern. W dole ulica usłana by- ła kasztanami, których większość opony samochodów rozgniotły na jasną miazgę. Kilka nie- naruszonych, ale nie całkiem dojrzałych, lśniło plamami brązu i bieli. Zastanawiałem się, czy- jessie widzi w nich gałki oczne, które wypadły rumakom, i postanowiłem zapytać ją o to przy okazji. Może uda się przenieść jej wewnętrzny krajobraz na mapę kartograficzną. Poczułem chłód. Światło padało na miasto pod niewielkim kątem, wszystko nabierało przesadnej pla- styczności, dachy zachodziły na siebie ostrymi cieniami i perspektywiczną głębią, również ja czułem się plastycznie nadwyrazisty, umiejscowiony gdzieś w środku tej panoramy. - O - usłyszałem głos Jessie - w gazecie jest lodziarz. Odwróciwszy się, przewędrowałem wzrokiem przez pokój i przedpokój aż do tylnej ściany łazienki, gdzie Jessie w odległości dobrych pięciu metrów ode mnie siedziała na kibel- ku. Trzymała przed sobą strzęp gazety, a przeczytawszy coś, potrząsnęła głową i tym kawał- kiem papieru podtarła sobie tyłek. Podszedłem bliżej. - Co ty do diabła robisz? - spytałem. - Papier toaletowy się skończył - odparła. - Więc czytasz skrawki, zanim... Pod umywalką odkryłem podartą na kawałki gazetę, po czym zajrzałem do stojącej obok aktówki. - To przecież moja FAZ - wykrzyknąłem. - „SPIEGEL” się nie nadawał - tłumaczyła Jessie - od błyszczącego papieru wszystko się tylko rozmazuje. Odebrałem jej gazetę, żeby przeczytać ocalałą część nagłówka artykułu, którego duży fragment wydarła wraz ze zdjęciem. „Arkan «Czyściciel» udziela wywiadu w Belgradzie. Serbski bohater narodowy za- rzuca nowemu rządowi albańskiemu popieranie UCK”. Osobliwy przypadek, akta tego człowieka dopiero niedawno przeszły przez moje biur- ko. Chociaż ani opinia publiczna, ani nawet on sam nic o tym nie wiedzą, w trybunale do spraw przestępstw wojennych w Jugosławii od kilku tygodni leży oskarżenie przeciw niemu. Louise Arbour, główna oskarżycielka w Hadze i dobra przyjaciółka Rufusa, zdecydowała, że ten fakt ma być utrzymany w tajemnicy. Wszędzie, i to na najwyższych stanowiskach, znajdowali się ludzie, którzy udzielali Arkanowi wsparcia. Louise poprosiła o opinię. Na dwudziestu stronach przedstawiłem zasadę integralności terytorialnej, zabraniającej ingerencji w wewnętrzne sprawy suwerennych państw, również ingerencji w przypadku postępowania karnego. Następnie przewałkowałem komentarze, zin- terpretowałem orzeczenia Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze, przyto- czyłem znalezione w internecie najnowsze prace na temat prawa międzynarodowego, a na kolejnych czterdziestu ośmiu stronach rozwinąłem koncepcję, zgodnie z którą w przypadku najcięższych wykroczeń przeciw prawom człowieka możliwe byłyby odstępstwa od tej zasa- dy. Rufus przeczytał to wszystko, po czym zakomunikował mi swoje zdanie, zwięźle, prawie nieuprzejmie. Maeks, powiedział, w takiej dziedzinie jak prawo międzynarodowe, które ze swej natury cechuje się gąbczastością, można być wyłącznie „pozytywistą”. Inaczej od razu powinniśmy zmienić nazwę naszej dyscypliny na „polityka światowa” i pozostawić ją dyplo- matom oraz moralistom. Oczywiście miał rację. Tyle że Arkan był jednym z najpotworniejszych przestępców, jacy kiedykolwiek chodzili po tym świecie. Miloszevicia nazywał mięczakiem, siebie nato- miast artystą. Z czułą nieomal fantazją planował okrutne akty ludobójstwa. Na myśl o nim dostawałem zawsze lekkich mdłości. Skreśliłem te ostatnie czterdzieści osiem stron, opowie- działem się za suwerennością Serbii, zapewniając tym samym Arkanowi wolność. - Jessie - spytałem - kogo przed chwilą miałaś na myśli, mówiąc „lodziarz”? Podciągnęła wysoko spodnie i nacisnąwszy spłuczkę, próbowała przemknąć obok mnie. Kręciła głową w prawo i w lewo, a potem pochyliła się i przesmyknęła pod moimi rę- kami. - Znajomego Rossa - powiedziała od drzwi - mojego brata. - Wiem, kim jest Ross - mruknąłem. Po liczbie stóp na ocalałym fragmencie zdjęcia poznałem, że znajdowało się tam łącz- nie pięć osób. Kierując się absurdalnym impulsem, usiłowałem wypatrzyć, czy jedna z par nóg nosi za krótkie spodnie i skarpetki z wyszytym napisem „Victory”. Wtedy uświadomiłem sobie, iż Jessie rozpoznała przecież nie Rossa, lecz jego przyjaciela, i że Ross nie może nosić tej samej pary skarpetek co przed dwunastu laty. Dwie z nóg należały do Arkana, a prawdopodobieństwo, że Jessie jego miała na myśli, wynosiło właściwie tylko jeden do czterech. Mówiła jednak o lodziarzu, ja zaś przypomniałem sobie, iż na początku lat dzie- więćdziesiątych Arkan prowadził cukiernię, tuż naprzeciw stadionu piłki nożnej drużyny „Red Star Belgrades”; to spośród jej członków rekrutowały się jego paramilitarne jednostki. Niejasne było jedynie, czy Jessie może o tym wiedzieć, a jeśli tak, to skąd. To zgadywanie mnie wykończyło. Wrzuciłem pogniecioną gazetę z powrotem pod umywalkę, już jej nie chciałem. Później znów stanąłem przy oknie. Na zewnątrz rozpościerał się znany mi świat, świat, o którym wiedziałem nawet to, jakimi zasadami rządzi się na najwyższych szczeblach. W tym świecie nie można po prostu, ot tak sobie, wskazać na fotografię ludobójcy i powiedzieć: „To jest znajomy mojego brata”. Poprzez odbicie własnej twarzy w szybie pa- trzyłem na rosnącą ciemność, ćwicząc się w niemyśleniu o niczym. Tę sztukę opanowałem do perfekcji w czasach szkolnych, umiałem nawet zawiesić sobie na twarzy wyraz zainteresowania niczym firankę przed pustą głową. Skoro więc dzisiaj musiałem już cierpieć z powodu przeszłości, która przypomniała mi o sobie, mogłem przynajmniej wyko- rzystać nieliczne pozytywne efekty tego stanu. Nie zadziałało jednak, jak pftwinno. Wprawdzie umysł się wyjałowił, lecz za to wez- brała we mnie tęsknota. Za czymś ciepłym, żywym, co mógłbym wziąć w ramiona i mocno przytrzymać. Ale może chodziło jedynie o termofor lub o filiżankę herbaty. Kiedy znowu zacząłem rozglądać się za Jessie, na dworze ostatecznie zapadł zmrok. Znalazłem ją w kuchni, siedziała sztywno na krześle, z wyprostowanym tułowiem i łydkami przylegającymi równolegle do nóg krzesła, co bardziej przypominało stanie na sześciu nogach niż siedzenie. Wyglądało to tak, jakby czekała na własną egzekucję. Zrozumiałem, że na- tychmiast muszę wyjść z tego mieszkania. - Zrobimy coś pięknego? - spytała Jessie. Miała nieprzeniknioną twarz, nie wiedziałem, czy mi się przygląda, czy też jej wzrok padł na mnie przypadkiem. - Dzisiaj jest już za późno - odparłem - muszę iść. Z każdym oddechem wydawała z siebie słabe dźwięki, jej dłonie drżały, splotła je mocno. Nie mogłem znieść tego widoku, poszukałem więc w marynarce papierosów i zapaliłem dwa równocześnie, zaciskając je w kształcie litery „V” między wargami. Jednego z nich podałem Jessie. Musiała rozłączyć palce, by go wziąć. - Posłuchaj, Jessie - powiedziałem - przyjdę jutro, a wtedy pomożesz mi w realizacji pewnego ważnego projektu. Raz po raz pociągała papierosa, jej oczy robiły się większe i coraz bardziej kierowały się na mnie. - Co masz na myśli? - spytała. - Wyślemy listy do ludności całego świata - oznajmiłem. - Żeby określonego dnia o określonej godzinie wszyscy wyszli z domów i pobiegli w tym samym kierunku. - Wszyscy? - spytała Jessie. - Wszyscy - odparłem. - A po co? -Jak to po co? Kula ziemska zacznie się naturalnie kręcić pod naszymi stopami i jak niedźwiedź na piłce wylecimy we wszechświat, aby poszukać lepszego układu słonecznego. Jessie zaczęła się śmiać i założyła nogę na nogę. - Cooper - powiedziała - ty masz zawsze takie zwariowane pomysły. Nigdy dotąd nie miewałem zwariowanych pomysłów, dopiero teraz zacząłem je mieć. Podszedłszy szybko do niej, pocałowałem ją w czoło, porwałem teczkę z podłogi i wybiegłem z mieszkania, nie oglądając się na Jessie; zostawiłem ją na krześle pośrodku pustej kuchni, z papierosem w ustach i ze śladami rozbawienia na twarzy. Zbiegłem jak najprędzej po scho- dach, byłem szybszy niż odgłos własnych kroków, które zdawały się mnie gonić tuż-tuż. Potem wszystko dzieje się równocześnie. Clara stoi obok mnie, pewnie trwa tak już przez dobrą chwilę, taśma się kończy, klawisz wyskakuje z trzaskiem, a ja znowu widzę ko- goś znajomego na ulicy, tym razem zdaje mi się, że to Maria Huygstetten, idąca kobieta przy- pomina ją również na drugi rzut oka, dopóki ze spiętrzoną rudą fryzurą nie skręci za róg. Pra- gnę za nią pobiec, ale stan Clary i psa powstrzymuje mnie przed tym, są mokrzy, zwłaszcza Jacques Chirac, jakby rzeczywiście byli nad kanałem Dunaju, a ja zadaję sobie pytanie, czy mi się tylko śniło, że oboje poszli prościutko w stronę kancelarii Rufusa? Trudno mi się odna- leźć, czuję się tak, jakbym obudził się w środku nocy we własnym pokoju, gdzie ściany stoją nagle inaczej, a lampka nocna znajduje się ni stąd, ni zowąd po drugiej stronie łóżka. - Możemy - mówi Clara. - Co? - pytam. - Iść do domu - dopowiada - skończyłeś? Nie rozumiem, ale mimo to kiwam potakująco głową. - Co słychać u Rufusa? - pytam. To pytanie jej nie zaskakuje. - Nie wiem - mówi - nie przyjął mnie. Clara wyjmuje taśmę z magnetofonu i wsuwa ją do kieszeni, jej segregator pewnie znowu powiększy się o dziesięć stron. Rusza, powoli, lekko pochylona, a ja najzwyczajniej w świecie idę za nią. 21. Świńska skóra Całym ciężarem ciała staję na wycieraczce Billi, na wprost automatycznie rozsuwa- nych drzwi. Mimo to się nie otwierają. Podnoszę pięści, walę nimi w szybę, opieram się o nią czołem i zostaję w takiej pozycji, bum-bum-dong, pięść-pięść-czoło. Jest zatem niedziela. Trudno to było odgadnąć, ulice tak czy inaczej są cały czas puste, a przytłumione odgłosy, przenikające na podwórze i stanowiące akustyczne tło dla stanu, w jakim trwa mój półprzy- tomny umysł, nie były dzisiaj ani cichsze, ani głośniejsze niż zazwyczaj. Jeszcze raz uderzam dłońmi w szybę, kopię ją nogą, prawie wyłamując sobie palce, gdyż zapomniałem, że jestem boso. Podchodzi Jacques Chirac i trąca mnie nosem w udo. Do- piero teraz dostrzegam, iż przy kasach nie ma nikogo, wszystko jest martwe, światło wyłą- czone. - Młody człowieku - woła ktoś - w ten sposób drzwi i tak się nie otworzą. Siedzi kilka metrów dalej przed kawiarenką, na jedynym tu plastikowym krześle, i próbuje nie wylać trzymanej na kolanach kawy z mlekiem. Jakiś stary mądrala, wystarczają- co dociekliwy, by nawet w takim morderczym upale nie oszczędzać oddechu ani śliny. Jeden z tych, co to jeszcze diabłu będą udzielać dobrych rad, jak ma obracać rożen, na który są na- dziani. Obok jego nóg stoi skórzana torba podróżna. Przykładam twarz i bolącą nogę do szyby, pragnąc je ochłodzić. W głowie huczy mi i łomocze, jakby znajdowały się tam dwie retorty, spalające resztkę mojego mózgu w celu wytworzenia energii kinetycznej. Te zapasy mają mi wystarczyć na drogę aż do następnego sklepu przy stacji benzynowej. I na powrót. - No co, dobry, dobry piesek. Śliczny jesteś. Ale ty wychudłeś. Starzec mówi z akcentem, którego pochodzenia nie umiem dokładnie ustalić, francu- skie „r”, samogłoski nieco za krótkie i trochę za bardzo otwarte. Odwracam się. Jacques Chi- rac wcisnął się między kolana starca, kiwa łbem i merda ogonem, jakby witał znajomego. Tamten zaś trzyma w lewej ręce filiżankę z kawą, a prawą szoruje psa po łbie, tak że miękkie uszy aż fruwają. Zadaję sobie pytanie, kto z nas ma halucynacje, ja czy pies. Oczy starca na- potykają moje spojrzenie i mężczyzna cofa rękę. Jacques Chirac siada. - Czego potrzebuje pan tak pilnie z supermarketu? - pyta starzec. Podwija rękawy koszuli, jego chude ręce są usiane lśniącymi różowymi plamami, jak- by pod cienką, łuszczącą się warstwą ludzkiego naskórka kryła się świńska skóra. Starzec ma zbyt długie ciemne włosy, które tylko po bokach wyblakły ze starości. Spadają mu aż na koł- nierzyk. Mijam mężczyznę i przynoszę sobie filiżankę kawy. Kawiarenka połączona ze sklepi- kiem jest tak mała, że ledwo można się w niej obrócić, a jednak da się tu kupić prawie wszystko. Poza wyrobami tytoniowymi. Z filiżanką w ręce opieram się o ramę drzwi. - Papierosów - odpowiadam. - Zawsze myślałem - mówi starzec - że w austriackich supermarketach nie ma papie- rosów. - W tej Billi - wyjaśniam powoli i dobitnie - zaraz przy wejściu jest trafika. -Jeśli mogę pomóc - mówi. Podaje mi całą paczkę papierosów z filtrem. Zrywam celofanową osłonkę. - Czy mogę kupić kilka? - pytam. - Proszę zatrzymać wszystkie. Wyjmuję z kieszeni spodni banknot pięćdziesięcioszylingowy, który skręca się w spiralę wokół moich palców, przyjmując na powrót postać rulonu. Widzę, że nie uchodzi to uwadze starca. Uśmiech na jego pomarszczonej twarzy wpływa w przeznaczone dla siebie koleiny, nie musząc szukać coraz to nowych dróg, jak to się dzieje na twarzach ludzi mło- dych. - Niech pan da spokój - mówi - proszę zatrzymać te papierosy. Ja nie palę. To już drugi człowiek w moim życiu, który częstuje mnie papierosami, sam nie paląc. Pierwszym była Clara. - Może w zamian za to odda mi pan pewną przysługę? Odwracam się na pięcie, dopijam w sklepiku kawę i wychodzę z powrotem na ulicę. Trzymając neseser na kolanach, starzec, najwyraźniej dobrze zaopatrzony, wyciąga z niego co chwila jakieś łakocie i wsuwa Jacques’owi Chiracowi do pyska. Kiedy zbieram się do odej- ścia, pies się nie podnosi, jestem więc nieomal zdecydowany nie zawołać go ani razu. - Proszę pana - woła starzec - szukam tylko pewnej ulicy. Przystaję, zły na siebie za swoje dobre wychowanie. - Jaka to ulica? - pytam. Zbyt późno pojmuję, że starzec już dawno mógł zadać to pytanie właścicielce kawiar- ni. - Rómergasse - mówi. Przecieram twarz rękami. - Co panu jest? - pyta starzec. - Który numer domu? - Dwadzieścia jeden. Mogłem się domyślić. Już od tygodni wszystko, aż po najbłahsze szczegóły, obraca się ciągle wokół mnie po tej samej orbicie, a ja nigdy nie znajduję dość czasu, by się do tego przygotować. - Niech pan idzie ze mną - mówię cicho. Nieznajomy pochyla się do przodu, żeby odstawić filiżankę na chodnik, i w tym mo- mencie otwarta torba ukazuje moim oczom metalicznie połyskujący przedmiot. Spodeczek i łyżeczka dzwonią o asfalt, a starzec prostuje się z głową poczerwieniałą od wysiłku. - Skąd pan pochodzi? - pytam. - Nie rozumiem, po co panu ta informacja - odpowiada uprzejmym tonem. - Na pewno nie z Wiednia - mówię. - A z TYM bagażem nie wygląda pan na kogoś, kto przekroczył granicę UE. - To wspaniałe, że jest pan tak dobrze poinformowany - ironizuje - informacje to naj- ważniejsza rzecz na świecie. Ważniejsza od pieniędzy, miłości i papierosów. Ruszamy, jemu idzie się trudniej niż mnie, więc po kilku metrach biorę od niego tor- bę. Na przebycie tych kilku kroków uliczką potrzebujemy pół wieczności, ale nie mam ochoty dotykać jego upstrzonych plamami rąk, by mu pomóc. Gdy otwieram drzwi, on opiera się o mur domu; na potwornie ciemnym odcinku mię- dzy dwiema bramami słyszę za sobą jego głośno dyszący oddech. - Chwileczkę - mówię. Przeciskamy się obok zielonej ascony, przynoszę z zarośli jedyne krzesło, zardzewiałą metalową konstrukcję z cienkich rur, i stawiam je pod kasztanowcem. Starzec opada na nie. - Czy to auto Lizy Muller? - pyta, wskazując asconę. Dopiero po chwili dociera do mnie, że ma na myśli Clarę. - Podejmuje pan ważne, nierozwikłane kwestie na samym początku - mówię. - To znaczy, że pan nie wie. - Na pozór - wyjaśniam - wygląda to tak, jakby ten samochód był własnością jednego ze znajomych Lizy. Ale właśnie zaczynam przyzwyczajać się do tego, iż pozory mylą. - To niezwykle ważna refleksja - mówi. - Kiedy już ją pan przetrawi, zbliży się pan do zrozumienia, że wszelka prawda, do jakiej ostatecznie możemy dojść, leży na samym wierz- chu, a sedno rzeczy to pozór. Ale wszystko po kolei. - Nie jestem filozofem - odpowiadam - i zresztą nie wierzę w filozofię. - Nic nie szkodzi, filozofia też w pana nie wierzy. - Co do tego możemy się zgodzić - mówię, podając mu rękę - Maks. - Schnitzler - przedstawia się - nie Arthur, ale ktoś pokrewny mu duchowo. - Przecież to nie jest pańskie prawdziwe nazwisko - strzelam. - Zasób pańskiej wiedzy wydaje się nawet większy, niż myślałem - dziwi się. - A pan, czy pan się jakoś nazywa? - Owszem - mówię - ale po co panu ta informacja? - Wedle życzenia, ja właściwie zwracam się po imieniu tylko do studentów. Jeśli jed- nak chce się pan podporządkować temu zwyczajowi, to bardzo proszę. Znikam w szopie, by wziąć porcję koki, i na chwilę zostawiam go samego z jego my- ślami. Podoba mi się. Może to ten szczególny rodzaj nonszalancji, a może też tylko to, że już od wieków nie rozmawia- łem z inteligentnym człowiekiem. Zakładam, iż przysyła go Herbert, i jestem rad, że właśnie jego, a nie kogoś innego. Koka dobrze mi robi; przed wyjściem palę jeszcze jednego papierosa z paczki starca, obserwując się w lusterku, z którego snifowałem. Być może przyszła pora, by całe życie przewinęło się w ciągu kilku sekund przed moim wewnętrznym okiem, ale to się nie udaje. Stwierdzam natomiast, iż moja twarz staje się powoli formą kubistyczną, złożoną z cienistych płaszczyzn, o czym zawsze marzyłem. W czasach szkolnych, kiedy musiałem wciskać palec w ciało, by wymacać kości, często wyobrażałem sobie przed zaśnięciem, iż ktoś wbija igłę strzykawki pod skórę moich policzków i odsysa tłuszcz, który plastikowym wężem ścieka do wiadra. Wyobrażałem sobie, że jest ciągliwy i mętny jak rozgrzany smalec gęsi i że wiadro robi się coraz pełniejsze, a rysy mojej twarzy wyłaniają się powoli, wynurzają niczym zato- piony statek z jeziora, z którego spuszczono wodę. To wyobrażenie wzmagało bicie serca i wywoływało uśmiech na tłustych policzkach. Tak zasypiałem niejednego wieczoru, w błogostanie spowodowanym marihuaną, zażytą wcześniej w pokaźnych ilościach. Teraz też się uśmiecham. Oto jestem. Macam palcami kości policzkowe, a także łuki brwiowe, i doznaję uczucia, że włoski rosną bezpośrednio na kości. Moja twarz kogoś mi przypomina. Chyba Shershaha. Z kolejnym papierosem żarzącym się między palcami wychodzę z szopy, gotów na śmierć. Schnitzler zwisa na krześle, jakby dostał apopleksji, niespodziewanie i cicho. Jacques Chirac wyciągnął się u jego stóp. - Pięknie macie tutaj - woła Schnitzler na mój widok. - Chce pan szklankę wody? - pytam. - Jeśli to nie sprawi kłopotu. Z trudem prostuje się na krześle, ja zaś, podszedłszy do kranu znajdującego się po drugiej stronie podwórza, napełniam blaszany kubek. Profesor wychyla go duszkiem. -Ach - mówi - wspaniała. Nie ma nic lepszego niż ugaszenie naprawdę palącej potrze- by. - Bardzo słusznie - zauważam - im więcej ma się palących potrzeb, tym lepiej. - Skoro tak pan myśli - mówi Schnitzler - to jest pan z pewnością tym kimś. Nie spodziewałem się po nim takiej trywialności. Bawi mnie, że złoszczę się na niego. Nie wiedzieć czemu zagościło w moim umyśle prostackie wyobrażenie, iż powinienem zostać wykończony z klasą przez człowieka z klasą. - Jako że wziął pan na siebie trudy tak dalekiej podróży - mówię - jestem w każdym razie tym kimś, w każdym razie dla pana. - Pan wie, kim jestem? - pyta. - Tak mi się wydawało - odpowiadam. - Ale gdy się teraz panu przyglądam, nie jestem tego już tak bardzo pewien. Ma w zasięgu ręki swój neseser, ale nie czyni żadnych przygotowań, które pozwoliły- by mu w jakiejkolwiek formie przystąpić do rzeczy. Mówiąc szczerze, wydaje mi się raczej nieprawdopodobne, by Herbert wybrał taki wrak do wykonania takiego zadania. Z pewnością ma do dyspozycji innych ludzi. Opierając się czubkiem stopy o murek, gaszę papierosa na dachu ascony. - Skąd pan wziął ten adres? - pytam. Uśmiecha się. - Chciałby pan wszystko wiedzieć - mówi. - Oczywiście, że chciałbym. Żądza wiedzy leży w naturze człowieka, choć właściwie istota ludzkiego rozumu powinna polegać na przeciwstawianiu się takiej potrzebie. Pracuję nad tym. Śmieje się. - Bóg musiał dać człowiekowi zmysł smaku - mówi - by ten się wyżywił, i popęd płciowy, by mógł się rozmnażać. Po tym można poznać, co od zarania myślano o ludzkim rozumie. - Zamiast tego trzeba nam było raczej wyjaśnić, czemu ma służyć całe to zasrane ży- cie. Wtedy może sami coś byśmy zrobili dla jego podtrzymania. Schnitzler najwyraźniej bawi się szampańsko. - Boże, uchowaj nas przed rozumieniem! - woła. - Ono odbiera naszemu gniewowi si- łę, naszej nienawiści godność, naszej zemście rozkosz, a naszemu wspomnieniu błogość. Jeśli wolno zacytować Arthura Schnitzlera. - Okay - mówię - wystarczy. Skończmy już z tymi bzdurami. Milczymy, rozmowa utknęła w martwym punkcie. Wychyliwszy się do przodu, Schnitzler głaszcze psa; pozycja ta sprawia, że krzesło ogrodowe zmienia się w fotel, ascona w otwarty kominek, a zaniedbany pies w ogara. Jacques Chirac rozkłada nogi jak doświad- czona kurwa. - Jeśli już pan skończył pieścić zwierzę - mówię - może przejdziemy do rzeczy? - Do jakiej, pańskim zdaniem? - pyta Schnitzler. - Mam nieśmiałą nadzieję, że przybył pan tu, aby dokończyć coś, czego dwa lata temu zaniechano ze względu na moją dziewczynę. - O czym pan mówi? - pyta Schnitzler. - O mojej egzekucji - odpowiadam. - Pan jest naprawdę ciekawym przypadkiem - stwierdza Schnitzler. - Możliwe. - Jest coś ujmującego w tym - ciągnie dalej - że zanosi pan swojemu domniemanemu mordercy torbę do domu i proponuje szklankę wody. - Tak nakazuje przyzwoitość - mówię - wobec takiego gruchota jak pan. - No tak, no tak - powtarza Schnitzler - przyzwoitość. Ale muszę pana rozczarować. Nie jestem wyposażony w narzędzia mordu. - W przypadku płatnych morderców - mówię - zachodzi, ogólnie rzecz biorąc, zamiar zabójstwa. -Jest pan prawnikiem. Nie było to pytanie ani stwierdzenie, to był hołd. Starzec zaczyna mi działać na nerwy. - A co wobec tego nosi pan w torbie? - pytam. Po kilku chwilach zrozumiał. - Ach, tak - śmieje się. - No to się pan pomylił. Właściwie powinien pan to znać. Odsuwa zamek błyskawiczny. Rzut oka wystarcza, bym rozpoznał ów metaliczny przedmiot. To magnetofon DAT, dość podobny do urządzenia Clary. Czuję się jak idiota. - Okay - mówię - chce się pan widzieć z Clarą. - Z kim? - pyta. - Z Lizą - poprawiam się. - Clara - powtarza - bawi się w przebieranki. Czy również panu nadała nowe imię? - Niech pan da spokój i powie, co pana sprowadza. - Pańska Clara zatelefonowała do mnie - mówi - zaraz po przyjeździe tutaj, by podać mi adres. Była bardzo dumna, iż wzięła tę sprawę na swoje barki, nim jednak zdążyłem się na ten temat wypowiedzieć, odłożyła słuchawkę. Bardzo się cieszę, mogąc wreszcie poznać pana osobiście. - Cieszy się pan - mówię - że kogoś zabiłem. - Jestem psychologiem - odpowiada - i specjalizuję się w patologii przestępstw. Grzy- biarz też się cieszy, kiedy znajdzie grzyb. Potakuję wolno głową i leniwie patrzę przed siebie, wygrzebując z paczki kolejnego papierosa. - A ktoś ledwo co uznany za mordercę - mówię - cieszy się zawsze z nowej ofiary. Utrzymujemy kontakt wzrokowy, ale ja naprawdę nie spodziewam się, by wywarło to na profesorze jakiekolwiek wrażenie. Z pewnością zna dużo gorsze przypadki niż mój. Mimo to jestem prawie przekonany, iż widzę jakąś reakcję w jego źrenicach, rozszerzają się szybko i zwężają, co przypomina pompowanie. Ta wzmożona czujność mi schlebia. Nawet jeśli jego usta wykrzywiają się w ironicznym uśmiechu. - Maks - mówi - bardzo mi przykro. Przeczytałem te pięćdziesiąt stron pracy Lizy, to bardzo miła historia, ma jednak niewiele wspólnego z moim fachem. - Wobec tego Liza polegnie na egzaminie - zgaduję. - Otóż to - odpowiada - ale tego się u nas nie robi. Profesor musi dbać o to, by magi- strant napisał pożyteczną pracę. - Być może - mówię - ona jednak CHCE ją napisać. Pragnie dokończyć niezależnie od tego, w co się w ogóle wrobiła. - Tak - potwierdza profesor - to całkiem naturalne. A poza tym jest trochę uparta. I właśnie dlatego tutaj jestem. - Nie - zaprzeczam - z pewnością nie dlatego. Żaden profesor nie jedzie ośmiuset ki- lometrów z powodu jakiejś pracy dyplomowej, i to jeszcze przez Pragę. Miał to być żart na temat złych dróg w Europie Wschodniej, ale on się nie śmieje. - Zabieram Lizę z powrotem do Lipska - informuje. - To niemożliwe - mówię. - Ona jest potrzebna tutaj. - Do czego? - pyta. - Robi wystarczająco dużo zamieszania w mieście - wyjaśniam - aby skierować na nas uwagę ludzi, którzy mają mnie tu znaleźć. - Niech pan przestanie wygadywać bzdury - strofuje mnie Schnitzler. - Ona tak długo będzie grzebać w błocie - mówię - deptać trawniki i działać wszyst- kim na nerwy, aż zrozumieją, że najwyższy czas coś przedsięwziąć. - Niech pan nie robi ze mnie idioty - prosi Schnitzler. - Panie Schnitzler - mówię - ja nie chcę wracać do Lipska i nie chcę, żeby Liza wraca- ła. - To, co pan przeżywa z panną Muller - tłumaczy - odbywa się gdzieś w sferze sym- biotycznych stosunków terapeutycznych. Proszę zatem nie sądzić, iż zrodziło się między wa- mi coś osobistego. - Niech pan sobie myśli, co chce, może pan być jednak pewien, że w żadnym wypad- ku nie ma pan racji. Sytuacja, która się wytworzyła, jest znakomita. Skoro Clarze sprawia przyjemność poruszanie się po spalonej ziemi mojej egzystencji i grzebanie w ruinach, to po prostu jej na to pozwólmy. Wkrótce wszystko się skończy i z powrotem dostanie pan swoją Clarę. - Nie o to chodzi - mówi Schnitzler. Obiema rękami wyciąga w górę materiał spodni na kolanach, ugniata i kręci rożki, jakby z trudem pohamowywał atak wściekłości. -Jestem w tym mieście przypadkiem... - zaczyna. W jego głosie pobrzmiewa fałszywa nuta, wyraźnie słychać, że kłamie. - Na pewno nie - mówię. - Panna Muller - oznajmia - nie otrzyma dyplomu na podstawie swojej pracy. I proszę”być pewnym, że jeśli zdecydowanie ją o to poproszę, pojedzie ze mną do Lipska. - Tego właśnie się obawiam - mówię. Najwyższy czas przestać się irytować i dowiedzieć się, co tu jest właściwie grane. Po sposobie, w jaki Schnitzler na mnie patrzy, poznaję, że negocjacje się rozpoczęły. - Okay, okay - mówię - myślę nieco ociężale. Pan mi grozi, proponując prawdopodob- nie wymianę. Clara w zamian za coś innego. Schnitzler puszcza kanty spodni i sadowi się wygodnie na krześle. - Dziedziną moich dotychczasowych badań - opowiada - jest patologia przestępstw zorganizowanych. Od czasu wojen na Bałkanach ogromnie wzrosło zainteresowanie opinii publicznej studiami na ten temat. - Pańską dziedzinę - mówię - mam głęboko w dupie. Chcę tu zdechnąć, a Clara ma przy tym być. Jestem bardzo szczery wobec pana. Schnitzler pochyla się na krześle do przodu, nagle znacznie bardziej gibki niż do tej pory. -Ja też będę szczery - mówi. - Liczba ludzi, którzy dzięki swoim wypowiedziom mogą wnieść ogromny wkład w moje studia, jest nad wyraz nikła. Są to albo przestępcy ścigani przez międzynarodowy wymiar sprawiedliwości, albo ich ofiary, niestety ani jedni, ani dru- dzy nie należą do naj-rozmowniejszych przedstawicieli ludzkiego gatunku. Natomiast pan ijessie... Jego głowa w moich rękach przypomina ogromny owoc, może orzech kokosowy ze zbyt długimi włosami. Ścisnąwszy ją mocno, przewracam Schnitzlera wraz z krzesłem, aż potylicą uderza o pień kasztanowca, a krzesło balansuje na jednej nodze. Łatwizną byłoby pchnąć go jeszcze raz porządnie na drzewo, później zaś rzucić za nie, zostawić tam i zapomnieć o wszystkim. Za jakiś czas porósłby mchem i stał się częścią ogrodu. - Schnitzler - mówię - jest pan cynicznym facetem bez skrupułów, ale dopadła pana starość. Proszę mi powiedzieć, w jakim kraju pan się urodził. - Mój panie - zaperza się - ja już od dawna niczego się nie boję. - Dobrze - zaczynam jeszcze raz - sformułujmy to pytanie inaczej: Czy to była Alba- nia? - Nie - odpowiada. Puszczam go, krzesło ze zbyt dużym impetem przechyla się do przodu, wyrzucając Schnitzlera prawie na trawnik. - Co ma znaczyć ten cyrk? - dyszy. - Próbuję tylko zapobiec nieustannym aluzjom do mojego życia. Schnitzler wraca do swojego wątku, plącze się jednak i przerywa sobie co chwila. - Pan - mówi - i pańska mała zmarła przyjaciółka... państwo znaleźliście się w NADZWYCZAJNEJ sytuacji... O nieocenionym znaczeniu dla nauki... - JA - wrzeszczę - ja mam NADZWYCZAJ MAŁO do stracenia. Niech pan DO CHOLERY uważa, co mówi! - Zapewniam pana - szepcze Schnitzler - że jeśli upora się pan z tym tutaj, czeka pana jeszcze długie i szczęśliwe życie. Chodzi tylko o powzięcie kilku trafnych decyzji. Znowu wyciągam ręce w kierunku jego głowy, jest tak piekielnie odrażająca. - Kiedy śmierć zbliża się z odwróconym obliczem - cytuję - możemy mówić o wyzdrowieniu. Zdaje się, że źle to znosi, jego oczy rozszerzają się lekko, co nadaje im wyraz obłędu, zmienia taktykę i oburącz chwyta się za serce. Jasne, że gra. Wygląda jak trup, ale to od upa- łu, a on jest twardą sztuką. - To nie robi na mnie wrażenia - syczę. Schnitzler odejmuje ręce od serca i chwytając się oparć krzesła, kopie Jacques’a Chi- raca, który wstał i, zaniepokojony, chce się upewnić, czy wszystko jest w porządku. - Maks - mówi szybko - pan naprawdę przeżył nadzwyczajne rzeczy. Niech pan opo- wie swoją historię profesjonaliście, a NIE jakiejś tam AMATORCE! - Huhu - woła Clara - popatrz, co przyniosłam. Nie słyszałem, kiedy przyszła. Stoi nagle pośrodku podwórza, z torbą ze stacji Shell w ramionach, w środku jest prawdopodobnie alkohol i fajki, może będziemy coś świętować. Clara ma twarz ożywioną, pokrytą czerwonymi plamami i wilgotną jak w gorączce. Diabli wiedzą, co znowu robiła w mieście i skąd czerpie potrzebną do tego siłę. Kiedy spostrzega Schnitzlera, łapie się szybko za głowę, dotyka włosów swojej czarnej peruki i opuszcza rękę. Patrzy nieruchomo na profesora, małego i pokurczonego na zardzewiałym krześle, a potem na mnie, który, wziąwszy się pod boki, stoję wyprostowany z papierosem w kąciku ust. - Łał - mówi Clara - świetne show. - Panno Miiller - odzywa się Schnitzler - zobaczyć panią to dla mnie zawsze przyjem- ność. - Co pan tu właściwie robi? - pyta Clara. - No to ja sobie teraz pójdę - mówię. Dochodzę aż do Wilhelminenberg, od czasu do czasu wspierając się na cierpliwym grzbiecie Jacques’a Chiraca. Jest takie miejsce w lesie, na samym szczycie łagodnie opadającego zbocza, gdzie pień drzewa oferuje miejsce spoczynku wielkości dobrych dwu metrów kwadratowych. Ro- śnie tam lawenda i wysoka sucha trawa, ciszę wypełnia szmer owadzich nóg i inne delikatne odgłosy ich codziennej krzątaniny. Tam godziny mijają niepostrzeżenie, człowiek czuje się zanurzony w czasie niczym w wodzie o temperaturze ciała. Po powrocie jednak zastaję Clarę, brałem to pod uwagę tylko w pięćdziesięciu procen- tach. Gotuje na maszynce elektrycznej kluski dla psa, mieszając z całym poświęceniem w garnku. Staję za nią, a ona podsuwa mi rulonik papieru, który wygląda, jakby był przygo- towany do brania koki. - List do ciebie od Schnitzlera - mówi. Na kartce znajduje się numer telefonu, a poniżej tekst: „Właściwa rozmowa zaczyna się dopiero po ostatnim słowie. Proszę do mnie zatelefonować”. - Czy powiedział - pytam - żebyś przestała pisać swoją pracę dyplomową? - Tak - mówi Clara. - I co mu odpowiedziałaś? - Żeby mi pozwolił pracować w spokoju, bo w przeciwnym razie poszukam sobie in- nego promotora. Obejmuję ją od tyłu i kładę czoło na jej ramieniu. - Dzielna dziewczynka, dobra robota. Jak ten typ się właściwie naprawdę nazywa? - Milan Kucia - odpowiada Clara. - Wszyscy nazywają go Schnitzler, bo ciągle cytuje jego utwory. - Słowiańskie nazwisko - zauważam. - O ile wiem - mówi Clara - pochodzi z Belgradu, ale tam nie był zbyt mile widziany z tym swoim ulubionym tematem. - Przestępczość zorganizowana - mówię. - Pogawędziliście sobie co nieco? - pyta Clara. - Na swój sposób - przyznaję - jest charyzmatycznym facetem. Teraz lepiej rozumiem, dlaczego tak leżysz u jego stóp. - Nie bardziej niż ty u stóp Rufusa - odcina się Clara. - Nie - mówię - raczej mniej. Czy ty też nigdy nie miałaś ojca jak się należy, czy co? Nie odpowiada. Puszczam ją, chociaż właściwie miło było się do niej przytulić. - Dzisiaj - oznajmia - zwyciężyłam na punkty. Tak powiedział. Panno Miiller, niech pani pracuje dalej, ale niech się pani do cholery dobrze do tego przyłoży. - Świetnie - mówię - spokojna głowa, przyłożysz się. Zjemy coś razem? - Nie jestem głodna, niedobrze mi. 22. Ryż z Kantem - Kurczę pieczone - słyszę jej głos - tego tylko brakowało. Sen pierzcha, wskazówki powoli schodzą po skali na pozycje zerowe. Wibracja się uspokaja; wycie ogromnej machiny, w której kręciłem się jako jedna z wielu fal, traci na donośności i wysokości dźwięku; maszyna cichnie, słychać już tylko równomierny świst, aż wreszcie leżę bez ruchu i zaczynam rozumieć, że ten świst rozlega się w moim lewym uchu. Otwieram oczy i widzę kilka much, które pomimo wyłączo- nego światła krążą wokół żarówki na suficie. Miałem koszmarny sen i wiem nadto, iż nigdy sobie nie przypomnę, o co w nim chodziło. To wyraz znanego, osobliwego poczucia humoru Boga, który nawet we śnie nie pozwala człowiekowi odpocząć od własnego mózgu. Ciało nie słucha wydawanych mu poleceń. Żadna ze stóp nie opuszcza łóżka, tułów się nie prostuje. Wreszcie udaje mi się podnieść prawą rękę, palce zwieszają się bez czucia jak obumarłe na gałęzi liście, a mimo to muszę ich użyć, by oddzielić od skóry lepiące się części śpiwora ze sztucznego jedwabiu. - Cholera - mówi Clara - to gdzieś tu musi... Powoli kapuję, co robi: szuka wejść w swoim „jamniku”. Przewracam się na posłaniu, nadgarstkiem trafiam na coś twardego, co w dotyku przypomina członek we wzwodzie. Wykluczone. Nie mam czasu się tym zajmować, to i tak musi być pomyłka. Znalazłszy podłączenie, Clara wtyka przewód. Na jego drugim końcu wiszą duże czarne słuchawki, wyglądają profesjonalnie, jak te noszone przez didżejów. Clara bierze grube muszle w ręce, rozciąga je i zakłada na głowę. - Nie, poczekaj! - wołam. Zatrzymuje się posłusznie, z rękami w powietrzu. Ponieważ nie mogę wstać, przyzy- wam ją skinieniem do siebie. Podchodzi, powoli, ale podchodzi, posłusznie jak pies, wlokąc za sobą „jamnika”, jakby był z ołowiu, opiera się ręką o belkę, na której jest zawieszony ha- mak, i podaje mi słuchawki. Stoi zgięta wpół. Musi mieć problemy z żołądkiem. - Gdzie je znalazłaś? - pytam. - Pod stołem. - Chwileczkę, zaraz ci oddam. Muszę tylko coś sprawdzić. Powietrze stawia opór moim ruchom, jakbym przewalał się po kadzi do połowy wy- pełnionej zakrzepłą świńską krwią. Przykładam słuchawki do twarzy i wsuwam między nie nos. Clara czeka ze zwieszonymi rękami, kierując nieruchome spojrzenie na tę nową zabaw- kę. Gdyby wewnątrz jednej z czarnych, wyłożonych pianką słuchawek leżało oderwane ucho Shershaha, wrażenie nie mogłoby być silniejsze. Adrenalina eksploduje ogniem w jamie brzusznej, fala ciśnienia skacze aż do szyi. Shershah rzadko mył włosy, więc zawsze miały intensywny zapach. Ale to tutaj przebija wszystko. Wdycham i wydycham, kolejna chmura zapachu wypełnia moją głowę. Trafiłem na odrobinę jego nieśmiertelności, odkryłem zaka- marek, w którym się zachował, między czarnymi wyściełanymi słuchawkami, niczym bezkostne, mięsi- ste zwierzątko w swojej skorupie. Natychmiast widzę go przed sobą, niezwykle wyraźnie, jakby rzeczywiście stał w otwartych drzwiach na podwórze, ciemna sylwetka, światło za plecami. Shershah zawsze umiał bardzo dobrze ustawiać się do światła, a ja nigdy nie potrafiłem wykryć, czy była to intuicja, czy też wyrachowanie. Stoi lekko pochylony, wysoki, szczupły i gnuśny. Jak u drapieżnego kota jest w jego leniwej postawie coś alarmującego, człowiek wyczuwa kryjące się za tym napięcie, gotowość, by w następnej chwili dać susa i zabić, nawet wtedy, gdy zna się go już długo i wie, że jeszcze ani razu nie skoczył. Ramiona ma lekko uniesione, głowę pochyloną, jakby nieustannie nasłuchiwał czegoś, co rozgrywa się pod jego stopami. Przyglą- dam się, jak oburącz splata włosy z tyłu głowy w warkocz, który, ledwo puszczony, natych- miast się rozplątuje. W internacie, gdy Shershah niczym fabrycznie nowy, nieużywany manekin leżał w fotelu z głową przewieszoną do tyłu przez oparcie, sam niekiedy chwytałem go podobnie za włosy i ściskałem je w ręku. Powstawał z nich powróz grubości ramienia. Shershah ani jednym drgnieniem nie okazywał, że w ogóle zauważył moje dotknięcie. Czasem stałem wte- dy przez dłuższą chwilę cicho, z rękami w jego włosach, czekając, aby smuga dymu z papierosa się rozwiała i ponownie niczym słup połączyła jego usta z sufitem pokoju; ogar- niała mnie wówczas wściekłość, bezpodstawna, irracjonalna wściekłość. Nienawidziłem spo- koju Shershaha, tej pewności, iż wszystko może dostać od świata, nie kiwnąwszy palcem. Bywałem tak wściekły, że nieraz miałem ochotę opleść mu włosy wokół szyi i udusić go. Przebywając z nim w tym samym pomieszczeniu, nie sposób było zaistnieć, bo wszystko zawsze koncentrowało się tylko wokół niego, ściągał spojrzenia obecnych ludzi, fale muzyki, tytuły stojących dookoła książek - wszystko obracało się wyłącznie wokół niego, choć nie dotykało je- go istoty, także moja nienawiść spływała po nim perliście jak krople deszczu po nieprzema- kalnym płaszczu. Zabicie człowieka jest najwyraźniej żmudnym procesem, gdyż nawet w najbardziej absurdalnych zakątkach trafia się na ślady zamordowanego. Doprowadzę to zadanie do końca, oddając tym samym przysługę światu. Nagle w słuchawkach rozlega się muzyka, wysuwam więc głowę i otwieram oczy. Po- łożywszy palec na potencjometrze „jamnika”, Clara rzuca mi pełne wyrzutu spojrzenia. Świetna stereofonia, wydaje mi się, że trzymam w rękach całą salę koncertową. Przed odda- niem słuchawek Clarze jeszcze raz szybko wdycham zapach pianki, good-bye stranger, my- ślę, dwa lata temu nie miałem czasu pożegnać się z tobą. Pachnące miło włosy Clary unice- stwią ten zapach. Tu nie nastąpi już żadne zmartwychwstanie. Clara natychmiast zakłada pałąk, nie przez środek głowy, lecz zsuwa go do tyłu, na kark. Zaczyna kołysać głową do taktu, tak swobodnie, jakby ta nie tkwiła mocno na szyi, lecz wisiała na jednej niteczce. Dobrze Clarze w słuchawkach, twarz ma w nich pełniejszą, a poza tym wygląda nieomal na szczęśliwą. Rozumiem teraz, że potrzebuje całego tego kramu, ma- towosrebrnego metalu, pokręteł i regulatorów oraz wystarczająco wielu czarnych kabli, gład- kich albo spiralnie skręconych, aby się nimi owijać. Być może wyobraża sobie w tej chwili, że siedzi w swojej szklanej kabinie, gdy tymczasem nocne miasto rozpościera się wokół niej jak sieć, w której radia są punktami węzłowymi, a ze wszystkich płynie ta sama muzyka, mu- zyka Clary, z puszczonej teraz przez nią płyty, ta sama muzyka, do której i ona się kołysze, tyle i tyle bpm. Ale upał. Jeśli Clara nadal będzie tak kołysać głową, dostanie migreny, gorszej od wycia piły tarczowej, i porzyga się, a ja z pewnością tego nie sprzątnę. Jeśli w ogóle ma jesz- cze w sobie coś, co ewentualnie można by po niej sprzątnąć. Po południu znajduję Clarę na podwórzu, leży w prażącym słońcu. Chwytam ją za ra- miona i wlokę w cień przy murze domu. Ma oczy na pół otwarte, a mimo to prawie nie reagu- je. Za każdym razem pod markizami rzęs uwidacznia się w jej źrenicach miniaturowe odbicie mojej twarzy, trochę zniekształcone wzdłuż wklęsłego sklepienia, nos o wiele za duży, broda jak wielka plama brudu. Widząc swój wizerunek w oczach Clary, nie mam - jak w przypadku innych luster - wrażenia, że z drugiej strony ktoś patrzy w moją twarz. - Maks - mówi Clara prawie bezdźwięcznie - niedobrze mi. - To widać - przyznaję. - Wszystko przez ten upał. - Nie kapujesz. To tak, jakbym miała umrzeć. Muszę przyłożyć zdrowe ucho do ust Clary, by ją zrozumieć. Jej oddech wpływa mi do nosa, cuchnie jak woda w wazonie, z którego właśnie wyjęto zaszlamione łodygi stojących w nim trzy tygodnie kwiatów. Fakt, że widzę ją tak leżącą, jakoś dziwnie mnie podbudowuje, czuję się silny; już dawno tak się nie czułem. - Twoja solidarność ze mną - mówię - zaczyna powoli wyglądać na nieco przesadną. Clara nie pojmuje tego żartu, a może zresztą nie był to wcale żart. Wstaję, żeby przy- nieść sobie kokę. Koniuszkami palców wyjmuję z zapasów porcję jak dla dziecka, drugą ręką otwieram usta Clary i wsypuję do nich koks, jakbym przyprawiał zupę. Clara się nie wzbra- nia, tylko język zwija się jej niczym nagi ślimak, w którego ktoś wbił zapałkę. W zasięgu ręki stoi szklanka, napełniam ją, zanurzając w misce z wodą dla Jacques’a Chiraca, po czym wlewam tę wodę ostrożnie do ust Clary, siłą podno- sząc podbródek, dociskając nim usta i poruszając jej szczęką, póki się nie upewnię, że wszystko połknęła. - Grzecznie - mówię - lekarstwo. Później siadam po turecku i czekam, paląc papierosa. Po dwu minutach Clara zaczyna się uśmiechać. Po pięciu wkładam jej słuchawki na uszy i włączam muzykę, głośno. Clara rozciąga wargi w uśmiechu, a po chwili się prostuje. Niedawno odkryłem, że można w samych slipkach usiąść bokiem na omszałej ziemi i pozwolić, by lodowata woda z kranu spływała po brzuchu i nogach. I już ma się prawie komfort. Po czterech lub pięciu minutach woda mogłaby równie dobrze parzyć, jak i być lo- dowata, gdyż dopóki człowiek się nie porusza, nie odbiera rzeczywistej wysokości temperatu- ry, tylko jej stany ekstremalne. Po dziesięciu minutach pojawiają się bóle głowy, a przy wstawaniu problemy z krążeniem. Dwadzieścia minut później jesteśmy w drodze do miasta. Muzyka zdaje się urucha- miać ostatnie rezerwy aktywności Clary, jak kiedy posypać martwą rybę solą. Ale ten stan nie utrzyma się już długo. - Claro - pytam - czego do licha szukamy znowu w mieście? - Jak zawsze - szepcze - chodzi o to, żeby sprowokować cię do mówienia. Przewieszony przez ramię magnetofon uderza mnie przy każdym kroku w biodro, bę- dę miał wielki siniak. Od czasu do czasu przerzucam pasek magnetofonu przez drugie ramię, aby bolesne uderzenia rozkładały się symetrycznie. Oprócz karetek pogotowia nie jeżdżą prawie żadne samochody, zatłoczone tramwaje są czarne od ludzi, których ciała we wnętrzach wagonów tworzą sprasowane bloki. Być może wszyscy już pozdychali i tylko ich zwłoki w postaci podługowatych kamieni ciosowych po- dróżują od pętli do pętli. My idziemy piechotą, pies trzyma się z tyłu, ciężko mu nieść własny łeb. W cieniu hotelowej markizy Clara musi przystanąć, kuli się trochę. W tym czasie ja bawię się jej uszami. - Nie sądzisz, że Shershah dobrze pachniał? Brak odpowiedzi. Wydaje mi się, że dziewczyna się dusi. Każę jej zaczekać przy naj- bliższej budce telefonicznej i sprowadzam taksówkę. -Jest tam, po drugiej stronie - mówię. Wysiadając Clara potyka się o krawężnik, chwytam ją za rękę, chociaż dotyk jest nie- znośny. Nasze ciała są rozgrzane, jakby w powietrzu unosiły się mikrofale, gotujące nas rów- nomiernie od wewnątrz. - Który to dom? - pyta Clara. Oburącz trzyma się za brzuch, być może w przeciwnym razie otworzyłaby się jej po- włoka brzuszna lub wypłynęłoby przez pępek coś, co powinno zostać w środku. Clara stoi tak przygarbiona, że chcąc spojrzeć na drugą stronę ulicy, musi przekrzywić głowę i wywrócić oczy. - Tamten narożny - odpowiadam - mieszkanie znajdowało się na samej górze, piąte piętro. - Piękna okolica - mówi Clara, prawie nie otwierając ust. - To Druga Dzielnica - dodaję. Następnie pomagam jej usadowić się na schodach wejściowych do domu, przed któ- rym stoimy. - Kochanie - mówię - ty nie umrzesz. Opowiem ci coś, a dopóki będziesz mnie słysza- ła, będzie to znaczyło, że żyjesz. - Proszę - błaga - wydmuchuj dym z papierosa w drugą stronę. Pies chowa się w możliwie największym cieniu, ja zaś siadam tak, żeby jedną nogą podtrzymywać tułów Clary przed upadkiem. Na ulicy panuje nienaturalna cisza; gdy włączam magnetofon, rozlega się ostry trzask. Odkąd zjawiłem się w tym mieszkaniu, zmieniło się to i owo, co poczytywałem sobie za powód do dumy. Przy drzwiach wejściowych wbiłem gwóźdź, by gdzieś wieszać marynar- kę. Na kuchence stanął czajnik elektryczny, a na lodówce dwie filiżanki. Od ulicznego sprze- dawcy z Nasch-marktu przytargałem pudło książek, które zalatywały piwniczną zgnilizną i tematycznie w ogóle się ze sobą nie wiązały. Ale to nie miało najmniejszego znaczenia. Za- uważyłem, że Jessie uspokaja się czasem, kiedy czytam, choć sam tekst wcale jej nie interesu- je. Ważne było, żeby wypowiadane przeze mnie słowa zgadzały się co do joty z zapisanymi na papierze; sprawdzała to pedantycznie, wyciągając raz po raz szyję i śledząc wraz ze mną linijkę po linijce. Zdawało się, iż całkowita zgodność między słowem pisanym a czytanym stanowi dla niej swego rodzaju punkt oparcia, podczas gdy wszystko inne wokół, przedmioty, ja, sufit i podłoga, części jej własnego ciała, książka sama w sobie i moje słowa same w sobie zmieniają stan skupienia ze stałego przez ciekły na gazowy, wystawiając jej udręczone su- mienie na łaskę losu. Pudło książek w pokoju numer trzy stało w pogotowiu niby domowa apteczka, której zawartość w razie potrzeby może przynieść ukojenie, choć nigdy nie jest w stanie uleczyć. Na chłodne dni kupiłem Jessie parę używanych butów wojskowych z cholewami, stały w przedpokoju, więc od czasu do czasu chodziła je oglądać. Była tam jeszcze rozwijana ka- rimata, kupiona w sklepie sportowym. Z prawdziwym materacem nigdy nie wpuściłaby mnie do mieszkania. Jednakże najbardziej rewolucyjną ze wszystkich nowości wyciągnąłem na Stubenring z kontenera na śmieci i załadowawszy na plecy, taszczyłem przez całą Praterstrasse, aż przy- targałem przed dom. Dzwoniłem dopóty, dopóki Jessie nie wychyliła się wreszcie z okna po- koju numer jeden. - Zejdź na dół - zawołałem - i pomóż mi wnieść. - Nigdy - odkrzyknęła - nie ma mowy, żeby coś takiego znalazło się w moim miesz- kaniu. Jej głos niósł się echem po ulicy, ludzie przystawali, by jak ja, zadzierając głowę, spo- glądać w górę. - Proszę - zawołałem możliwie przytłumionym głosem - przysięgam, to już ostatnia rzecz, jaką przynoszę. - Nie - zapiszczała jeszcze głośniej - zjeżdżaj z tym i najlepiej sam tu już nie przy- chodź. Nie chcę cię NIGDY więcej widzieć! Zrobiło się niebezpiecznie, jak zwykle kiedy w Jessie budziła się przekora. Mogło się nawet zdarzyć, że ze skrzyżowanymi na piersiach rękami i wyciągniętą do przodu brodą spadnie plecami na asfalt i rozbije sobie głowę, zbyt uparta, by się czegokolwiek przytrzy- mać. Czułem wyraźnie, iż lada chwila do tego dojdzie. Ciągle jeszcze krzyczała, widziałem, jak miota się w otwartym oknie, mając nad sobą szczyt dachu, a wyżej błękit nieba, po któ- rym krążyły mewy, jakby w pobliżu było morze; przylatywały jednak tylko po to, żeby nur- kować na ulicach w poszukiwaniu odpadków. Potrzebny mi był jakiś pomysł, szybki, wspa- niały pomysł. Miałem czas, póki Jessie jeszcze wisiała w oknie. I wtedy Pan zesłał mi natchnienie. - On jest stary, umiera! Wrzasnąłem to tak głośno, że usłyszała mnie mimo własnego krzyku. Zamilkła na- tychmiast. - Schodzę - powiedziała. Okno się zatrzasnęło. Prawie w tej samej chwili, tak mi się wydawało, drzwi domu otworzyły się od wewnątrz, Jessie chyba zjechała po poręczy. Ja się uśmiechałem, ona za- chowywała powagę. Stół był stary i ciężki, nasiąknięty wodą, po prostu esencja stołu. - Stole, to jest Jessie - powiedziałem. - Jessie, to jest stół. - Hallo - szepnęła. Znacznie prościej byłoby wnieść go na górę samemu, gdyż Jessie była zbyt niska, a na dodatek uparła się, żebym szedł pierwszy, więc nieustannie musiałem się pochylać, wskutek czego poobijałem sobie piszczele. Ale Jessie była gorliwa i z wywieszonym językiem odda- wała się sprawie, ostrzegała na każdym zakręcie, żeby nie uderzyć w poręcz, a ja to wszystko cierpliwie znosiłem. Postawiliśmy stół w kuchni pod oknem. Jessie pogładziła blat. - Piękny - powiedziała - gdzie go znalazłeś? - Na śmietniku - odparłem - wyglądał tak smutno. Podniosła ku mnie chmurne oczy. - Dobrze, że teraz jest tutaj - rzekła. Skinąłem głową. - Spójrz - powiedziałem - co mu przyniosłem. U nadgarstka mojej lewej ręki kołysała się niewielka torebka z dwoma woreczkami ryżu. Zrozumiała natychmiast. Stół się ucieszy, że się na nim je. To jest jego rola. Od tej pory łatwiej było Jessie karmić, a gdy kilka tygodni później musieliśmy zmywać się z tego mieszkania, stół był jedynym sprzętem, z którym się pożegnała. Kiedy wracałem wieczorami, wybiegała mi naprzeciw. Miałem zawsze przy sobie tro- chę kawy i kilka torebeczek cukru z kancelaryjnej kuchni, przeszmuglowanych w kieszeniach spodni; przynosiłem też ryż, zawsze ryż, gdyż Jessie przyzwyczaiła się do jedzenia ryżu, nie traktując tej czynności jak przyjmowanie posiłku, lecz jak rytuał. Gotowaliśmy go dwa razy dłużej, niż zalecał przepis, potem ona, opanowana niczym chirurg podczas otwierania powło- ki brzusznej, rozcinała woreczek, z którego ja wyrzucałem masę do blaszanego garnka. Posy- pywaliśmy ją solą, a jeśli akurat miałem przy sobie pomidor, rozgniatałem go w dłoni i wyciskałem sok na ryż. Jessie pozwalała wsunąć sobie miąższ do ust pod warunkiem, że wcześniej opowiem jej historię o wężu, który robił się coraz bardziej kolorowy od barwnych rzeczy, jakie pożerał, aż wreszcie lśnił niczym rajski ptak, a cała puszcza stawała się czarno- biała. Później podawałem jej kieszonkowe lusterko do zażywania koki, aby mogła podziwiać swoje zarumienione policzki. Stała przy stole, z łyżkami w garściach. - Co będzie dzisiaj? - spytała. - To jeszcze chwilę potrwa - powiedziałem - nie musisz się już ustawiać. - Co będzie? - naciskała. - Ryż z Kantem - odparłem. - O nie, tylko nie Kant - zawołała. - Nie możemy jako dodatku wziąć Nietzschego? Kant był już wczoraj. - No właśnie - powiedziałem - i jeszcze trochę zostało. Musimy go zużyć. Z jękiem rzuciła sztućce na stół, gdy ja tymczasem poszedłem po książkę. Jedliśmy z garnka, ja siedziałem na krześle, Jessie stała obok. Na otwartą książkę, le- żącą przede mną na stole, spadało od czasu do czasu z widelca kilka ziarenek ryżu, lądując między linijkami. - Główne dzieła Kanta - czytałem - należą nie tylko do najbardziej treściwych, lecz także do najcięższych w całej literaturze światowej. - Ach! - zawołała - to nie jest prawdziwy Kant, to tylko aromat Kanta! - Oczywiście - przytaknąłem - do ryżu nie pasuje prawdziwy Kant, byłby zbyt ciężko- strawny. -Więc mogliśmy otworzyć Nietzschego - dąsała się z pełnymi ustami. - Jeśli chodzi o Nietzschego, mamy też tylko aromat - powiedziałem. Podniosłem książkę do góry: Krótka historia filozofii światowej. Jessie roześmiała się szeroko, aż trochę ryżu wypadło jej z ust; często śmiała się tak podczas naszych kolacji, ale na ogół udawało się ją dość przyzwoicie nakarmić, więc jeśli nawet zjadała tylko jeden posi- łek w ciągu dnia, to w każdym razie było to lepsze niż w ogóle nic i dawało mi poczucie za- dowolenia, bo naprawdę jej twarz zaczęła nabierać kolorów. Clara osunęła się w kąt między drzwiami wejściowymi a murem, więc gdy drzwi otwierają się do wewnątrz, opada na bok i nie może na czas wysunąć łokcia, by się podeprzeć. Chowam do kieszeni spodni całe instrumentarium do zażywania koki, które dopiero co wypa- kowałem, przywracam Clarę do pozycji pionowej, zmuszam też psa, żeby wstał i wyszedł na ulicę. Kobieta z wózkiem dziecinnym, która chce nas wyminąć w wejściu, odpycha moją rękę, gdy usiłuję znieść wózek po scho- dach. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że właściwie brak nam tylko kilku foliowych tore- bek, butelek i czapki na drobniaki, żebyśmy wyglądali jak prawdziwi włóczędzy. Kobieta oddala się co rychlej. Sprawdzam, czy Clara może utrzymać równowagę, pies wpełza z powrotem w cień, a ja czekam, aż przestaną falować fasady domów, które podchodzą do mnie miękkim rytmem i cofają się niczym sztormowe fale na plaży, po czym znów włączam magnetofon. 23. Złote rybki W weekendy wychodziłem z domu dokładnie o tej samej godzinie co w dni robocze, a wieczorem wracałem może troszkę wcześniej niż zwykle, ale nigdy przed wpół do siódmej. Chciałem przyzwyczaić Jessie do określonego rytmu, by mieć pewność, że kiedy jestem w pracy, potrafi przetrwać całe dni beze mnie. W wolnych godzinach zaglądałem do swojego mieszkania przy Wahringerstrasse, w którym już zaczął się unosić lekki fetorek. Zmieniałem ubrania, przynosiłem z pralni czyste koszule i garnitury, a później szedłem na kilka dodatko- wych godzin do biura, chcąc przynajmniej wykazać dobrą wolę. Byłem świadom tego, jak niewiele brakuje, bym się wymanewrował na aut. Mimochodem dowiedziałem się, iż jest ja- kieś nowe zlecenie, coś w związku z Bałkanami, zdecydowanie moja dziedzina, i że Rufus odwołał kilka wykładów na uniwersytecie, by polecieć do Albanii. Wcale nie zapytał, czybym z nim poleciał; nie wiedziałem nawet, o co chodzi. Kiedy popełniałem błąd i zaczynałem się zastanawiać, co się właściwie ze mną dzieje, wpadałem w panikę. Raz po raz obiecywałem sobie, iż skoncentruję się na pracy, będę wieczorami zostawał jak zwykle dłużej, do dziesiątej albo przynajmniej do dziewiątej. Jednak już o szóstej widziałem oczyma duszy obraz Jessie siedzącej w pustym mieszkaniu przy drzwiach i czekającej na mnie, więc koło siódmej nie mogłem wytrzymać na miejscu. Zamierzałem porozmawiać o tym z Rufusem, ale było jasne, że Jessie się ukrywa, pó- ki więc nie wiedziałem, co się z nią stanie i kto za tym stoi, nikt na świecie nie mógł się do- wiedzieć, gdzie ona przebywa. Odkąd raz usłyszałem imię Rufusa z ust Jessie, zdało mi się, iż między nią a nim rozwarła się głęboka przepaść; nie wiedzieć czemu, narastało we mnie po- czucie, że muszę podjąć jakąś decyzję. Po raz pierwszy znalazłem się w sytuacji, w której nie mogłem zwierzyć się Rufusowi. Ulica śmierdzi rozgrzanym asfaltem i wyplutą gumą do żucia. Na kilka minut zosta- wiam Clarę i psa samych, by kupić butelkę wody mineralnej w supermarkecie, w którym zawsze kupowałem też ryż dla Jessie. Wlewam trochę wody do garści i skrapiam nią twarz Clary. Bąbelki dwutlenku węgla niczym gromada szklanych pcheł pozostają na niej przez sekundę, po czym pękają. Również dla psa nalewam wody do ręki, chłepcze ją silnymi ude- rzeniami dużego jęzora, nie podnosząc nawet łba. Pojedynczy ludzie zataczają się w kierunku domów i znikają w wejściach, o których wiem, że są chłodne i wyłożone kafelkami, że pod blaszanymi skrzynkami na listy leżą na ziemi ulotki reklamowe, a trójkołowy rowerek dzie- cięcy zagradza tylne drzwi prowadzące na dziedziniec. Czuję się samotny. - Claro - mówię - już od urodzenia jest w mojej głowie jakiś dysonans wynikający z samego faktu, że żyję, tak nieznośny jak skrzypienie długich paznokci o tablicę. Czasem, kiedy jest zbyt cicho, dźwięk ten narasta i nie ma od niego ucieczki. Nie sądzę, żeby mnie słyszała. - Miałem kiedyś nauczyciela od matematyki - opowiadam - który zawsze pisał kawa- łeczkami kredy wielkości grochu, a ja siedziałem i zahipnotyzowany patrzyłem na jego zbyt długie paznokcie, między którymi tkwiła kreda, zataczająca po tablicy pełne dy- namiki łuki i linie z lewa na prawo. Geometryczne figury wykreślane przez tego belfra były odbiciem mojej świadomości, diagramami bolesnych krzyków. „ Chcę powiedzieć te zdania do magnetofonu, ale kiedy włączam urządzenie, okazuje się, że nie pamiętam niczego prócz ostatnich dwu słów, które za to pozostają w głowie i powtarzają się w kółko bez sensu: bolesnych krzyków, bolesnych krzyków. -Jadłaś już coś dzisiaj? - spytałem. - Tak - odparła. Uniósłszy ostrożnie podkoszulek Jessie, przypatrywałem się przez kilka sekund jej szczęśliwemu pępkowi, niepokalanemu niby wyłożone macicą perłową wnętrze domku śli- maka wodnego, zwanego zagrzebką pospolitą, a potem zacząłem obwąchiwać ją nieco powy- żej pasa. - Co ty wyprawiasz? - spytała. Nie odepchnęła mnie jednak. - Zgaduję, co jadłaś - powiedziałem. - Chcesz to wywąchać przez skórę na brzuchu? - zdziwiła się. - Oczywiście. I naprawdę coś wyczułem, owoce cytrusowe, na szczęście Jessie nie potrafiła jeść tak, żeby nie poplamić podkoszulka. - Pomarańcze - powiedziałem. - Zgadza się - wykrzyknęła z zachwytem. Z miną znawcy skinąłem głową i zakończywszy dzieło, opuściłem jej podkoszulek. Odwróciłem się, dumny i blady, po czym poszedłem po marynarkę wiszącą na gwoździu w przedpokoju, a wtedy Jessie zaczęła drwić ze mnie najczystszym językiem wiedeńskiej ulicy. - Patrzcie go - wykrzyknęła - jaki to z niego wąchała, niedorozwój, jajogłowy. Aby sprawić jej przyjemność, zmieniłem się w pryszczatego młodzieńca w skórzanej kurtce i wywijając wyimaginowaną puszką piwa z Billi, wsiadłem do mojego wypucowanego escorta z bajerami, zaparkowanego na progu pokoju. - Cześć, skarbie. Wykonawszy kawaleryjską szarżę, wjechałem z hukiem do kuchni, gdzie stała moja teczka, w której już od tygodni nie było akt, lecz za to - dzisiaj - torebka z owocami kiwi; wyjąłem więc jeden i zawiozłem jej. - Bierz - powiedziałem - i wsiadaj. Podeszła do mnie, zatrzasnęła niewidzialne drzwiczki i chwilę później pomknęliśmy obok siebie schodami w dół. Po drodze wgryzła się w owłosioną skórkę kiwi, do której była jeszcze przyklejona kolorowa owalna etykietka importera owoców cytrusowych. Pochłonęła owoc razem z tą nalepką. Obieranie nie wchodziło w grę, ponieważ jedynym powodem, dla którego Jessie jadła kiwi, było to, iż czuło się meszkowatą łupinkę między zębami, jakby człowiek nagryzł mysz. Również pomarańcze przypadły jej do gustu wyłącznie dlatego, że polubiła ściąganie pasemek wewnętrznej białawej skórki. Na dworze zimny wiatr dmuchał nam w twarze i zrywał liście z drzew. Od czasu do czasu niczym mała zielona gwiazda północna spadał na ziemię kasztan. Bliska obecność Jessie sprawiła, że wmówiłem sobie, iż jesień i zima od niepamiętnych czasów są moimi naj- bardziej ulubionymi porami roku; zacząłem też rozmyślać o przyszłych spacerach po parku na Praterze, o szeleście liści pod stopami, podczas gdy nad pożółkłymi koronami drzew przemy- kałyby gondole diabelskiego młyna, duże i czerwone jak wagony tramwajów w centrum miasta. A w grudniu pakowałbym Jessie w gruby kolorowy sweter, by wozić ją po pierwszym śniegu. - Czy mogę cię dotknąć? - spytałem. - Nie - odparła. - W porządku - powiedziałem. - Chodźmy coś zjeść. - Do Pałacu Dónera - wyraziła życzenie. - A gdzie to jest? - spytałem. - Obok Świątyni Frytek - powiedziała - naprzeciw Zamku Kiełbasek, zaraz za katedrą świętej Pizzy i willami Gyrosa. Roześmiałem się, jej było naturalnie absolutnie wszystko jedno, dokąd pójdziemy, bo i tak niczego nie ruszy, ale ja przynajmniej w weekend potrzebowałem porządnego posiłku. Chociaż to nie było po drodze, Jessie miała ochotę pospacerować najpierw po parku. Na wszystkich ścieżkach unosił się zapach ludzi, nie tylko rencistów i dzieci, wszystkich ro- dzajów ludzi, a poza tym czuło się w powietrzu jesień i aromat cukrowej waty. Jessie odwró- ciła twarz w moją stronę i wtedy zobaczyłem ślady łez na jej prawym policzku. - Dlaczego - spytała - chcesz mnie ciągle dotykać? Było to trudne pytanie, na które nie potrafiłem tak od razu znaleźć jakiejś sensownej odpowiedzi. - Bo to jest piękne - odparłem nieprzekonywająco. - Może dla ciebie - powiedziała - ale nie dla mnie. Prawdę mówiąc, wiedziałem o tym, szokiem jednak było usłyszeć to powiedziane tak wprost. Wydałem się sobie kretynem. W najlepszym ra- zie. - MUSISZ dotykać kobiet? - spytała. - Nie - odparłem natychmiast. - To dobrze - uspokoiła się - ponieważ ja z tobą NIE MOGĘ. Mimo to musisz ze mną zostać. Bo nie mam nikogo poza tobą. Każde słowo Jessie sprawiało mi ból, seria cięć po brzuchu. Wyjaśnianie jej czego- kolwiek nie miało teraz sensu. Chrząknąłem. - A co się dzieje z Rossem? - spytałem. - Herbert i Ross - powiedziała - jeśli mnie znajdą, zabiją. Rozmowa wymknęła mi się spod kontroli, Jessie miała zbyt szeroko rozwarte oczy, oddech przyśpieszony, a ja nagle nie mogłem opędzić się od myśli, jak by to było przespać się z Jessie. Po raz pierwszy zdarzyło mi się pomyśleć o tym tak otwarcie, więc poczułem dreszczyk perwer-sji, chociaż ona miała dwadzieścia sześć lat i nie była ze mną spokrewniona. - Nie przesadzaj - zaoponowałem - to twój ojciec i twój brat. -Już nie - odrzekła - niestety. Usiedliśmy na łące, słuchaliśmy ptaków, okrzyków dzieci i poszczekiwań psów, które bawiły się nieopodal. Był całkiem zwyczajny dzień. - Nie musisz w to wierzyć - odezwała się wreszcie Jessie. - W każdym razie zabili też Shershaha. I ciebie z pewnością również wkrótce zabiją. - A co wyście takiego zrobili? - szepnąłem. Nie odpowiedziała. Splatała warkoczyki ze źdźbeł trawy. - Cooper - powiedziała cicho - sama nie umiem sobie tego wytłumaczyć. Położyłem się na plecach, zamknąłem oczy i poczułem, jak mało ważne jest właści- wie, o co tu chodzi. Złożywszy dłonie, poprzysiągłem łące, niebu i drzewom, że na zawsze pozostanę przy Jessie. - Przestań - mówi Clara - to całkiem pierdolnięte. Dziwię się, iż ona w ogóle jeszcze jest w stanie cokolwiek postrzegać, nie mówiąc już o mówieniu, a to, co mówi, wkurza mnie. Tak głęboko od- chyla głowę do tyłu, że tętnice szyjne aż wychodzą na wierzch, jak przewody elektryczne położone na tynku. Mam ochotę przycisnąć je obydwoma kciukami i patrzeć, co się będzie działo. - Czy powiedziałaś właśnie, żebym przestał nagrywać się na te twoje głupie taśmy? - Niedobrze mi - szepcze Clara. - Wiem o tym. - Nie - mówi - chcę powiedzieć, że teraz naprawdę. - Kochanie - proszę - jeszcze tylko skończę tę opowieść, a potem... - Proszę - błaga Clara - uspokój się. To przez ciebie jestem taka chora. -Ja w ogóle nic nie robię. - Słucha się tego jak fade-out - narzeka Clara - a ty siedzisz przy potencjometrze. - Mężczyzna ponosi winę - mówię - kobieta zaś cierpi bóle. Tak było od zawsze. - Błagam cię - mówi Clara - oszczędź mnie. Odwracam się od niej. Zwariowała. - Wiesz co - powiedziała Jessie - złote rybki to coś bardzo głupiego. Otworzyłem oczy. Wysoko na niebie ptaki wirowały bezładnie niby pałeczkowate jednokomórkowce na płytce pod mikroskopem. Jessie siedziała wyprostowana i wyglądała na ożywioną. Nie wiedziałem, czy kimnąłem się i coś przy tym śniłem. W każdym razie ciągle jeszcze byliśmy w parku, mnie zaś przypomniało się, że mieliśmy iść do restauracji, a poza tym postanowiłem ją o coś zapytać. - Złote rybki - ciągnęła dalej - pływają po akwarium w tę i we w tę, ale w drodze po- wrotnej nie pamiętają już, skąd przypłynęły, i na odwrót. Leżąc, wyciągnąłem z kieszeni złożoną kartkę, kolorową kopię strony z pewnej gaze- ty; fotografia przedstawiała po-pową piosenkarkę Cecę, zarazem właścicielkę kilku banków jugosłowiańskich i albańskich, otoczoną ośmiorgiem dzieci, z których tylko jedno było jej własne, nie wiedziałem jednak które. Nieco z boku stał mąż Cecy, Arkan, obleśnie szczerząc zęby do kamery. - Jessie - spytałem - czy kiedykolwiek widziałaś tego faceta na własne oczy? Dostrzegłem błyskawiczne, ukradkowe spojrzenie, które rzuciła spod opuszczonych powiek na kartkę. -Tak więc zawsze myślą, że znajdują się w wielkim morzu - ciągnęła dalej. Złożyłem kartkę z powrotem. - Złote rybki - wyjaśniłem - żyją w słodkich wodach. Pochyliła się ku mnie, a włosy ze wszystkich stron opadły jej na twarz. - Nic nie rozumiesz - zaprzeczyła gwałtownie - złote rybki są na tyle głupie, że w ogóle nie znają różnicy między słoną a słodką wodą. - Nawet do tego doszłaś - powiedziałem. Odrzuciwszy głowę do tyłu, roześmiała się, aż wieczorne światło odbijające się od złotych plomb w zębach wypełniło całe jej usta. Niebo nad nią było jasne i białawe, jakby patrzyło się przez szklankę po wypitym mleku. Potem Jessie wyciągnęła rękę, żeby strzepnąć mi włos z czoła, zostawiła dłoń na moim policzku i pochyliła głowę jeszcze niżej, by pocałować mnie gdzieś w koniuszek brwi, a kiedy straciła równowagę i poleciała w przód, jej usta prześlizgnęły się po mojej skroni aż do ucha. Prawie znierucho- miawszy, zmiąłem kartkę i rzuciłem ją na łąkę. Niech diabli wezmą to wszystko, ptaki i szczekające psy, bawiące się dzieci i to wieczorne niebo, niech porwą również Arkana, a także wszystkie kolo- rowe kopie tego wszystkiego. Na moich ustach pojawił się uśmiech, jakby ktoś wetknął mi w nie banana, ale w poprzek. - Maks - szepcze Clara - ja tego nie wytrzymam - ja MUSZĘ jechać do domu. - Jeszcze nie skończyłem - mówię. Opowiadając dalej, przygotowuję dla niej kolejną porcyjkę koki. 24. „Tygrysy” (Dwa) Niekiedy Jessie miała zwyczaj przebierać palcami po wardze, to znowu ją przygryzać, targać się za włosy lub zdrapywać skórki u paznokci, aż nie można było na to patrzeć. Oglą- dała całe swoje ciało w poszukiwaniu jakichś zranień, które dałyby się rozjątrzyć, podważała jeden paznokieć innym, by wygrzebać spod niego ślady brudu, wyskubywała łupież spomię- dzy włosów, dłubała w nosie, wszystko zawsze jedną ręką, bo drugą paliła papierosa, dotyka- ła świecy albo po prostu przytrzymywała się brzegu stołu. Sprawiało to wrażenie, jakby nisz- czyła siebie kawałek po kawałku i rozpraszała po całym świecie. Działało mi to na nerwy, więc najchętniej bym ją związał. Od czasu do czasu sięgałem przez stół, żeby chusteczką hi- gieniczną otrzeć jej jakieś krwawiące miejsce na twarzy lub rękach. - Wtedy nagle zadzwoniły - powiedziała. - Kto to w ogóle był? - spytałem. - No, „babki” - odparła. Jessie sięgnęła do sałatki z pomidorów i wsunęła sobie odrobinę czerwieni do ust. Nie przeżuwała. - Nie wiadomo - powiedziała - skąd wzięły mój numer. Może od Herberta. Kawałek pomidora przeszkadzał jej mówić, mamrotała więc pod nosem. - Z pewnością - rzekłem. - Herbert mi to przekazał. Że mam tam pojechać, bo one potrzebują mojej pomocy. A może był to Shershah. - Chwileczkę - spytałem - kto do kogo zadzwonił i co powiedział? - „Babki” - odrzekła - do Shershaha. - Więc do kogo, do Shershaha czy do Herberta? - spytałem. - Tak - odparła. Odsunąłem od niej sałatkę z pomidorów, goście przy sąsiednich stolikach ciągle popa- trywali w naszą stronę. Podszedł kelner z winem i zwrócił się do Jessie per pani. -A więc - powiedziałem - przekazano ci informację o telefonie, z której wynikało, że musisz dokądś pojechać. - Tak, słuchaj uważnie, wiesz, czego chciały? - Nie. -Wszystko leżało na ziemi - powiedziała - ubrania, sztućce, papiery. Nie miały koców, żeby się ogrzać, ani widelców, by się uczesać, ani margaryny, by się nakremować. Nie mogły się schylać. - Jessie - spytałem - dlaczego te kobiety nie mogły się schylać? - Przecież nie wiem - odparła. - One robiły wszystko na stojąco, mówiły, sikały, spały, jedna nawet umarła na stojąco ze strachu, kiedy jakiś „Tygrys” usiłował wtargnąć do tego pomieszczenia. Dlatego mnie potrzebowały. „Babki” nie chciały rozmawiać z nikim oprócz mnie. W kieszeni spodni ściskałem chusteczkę higieniczną z małymi plamkami krwi. Chus- teczka zwilgotniała w mojej dłoni od potu i zaczęła się rozpadać na kawałki. Wziąłem się w karby, po czym ze wstrętem zjadłem kilka klusek z talerza. Przypomniałem sobie, jak nale- ży zachowywać się podczas normalnej rozmowy, więc oparłem się łokciami o stół. - Czy to było gdzieś tu, w pobliżu? - spytałem. - Tak - powiedziała. - Najpierw samolotem, a później jeepem. Kilka „Tygrysów” przy- jechało po nas na lotnisko. Ross chwycił mnie pod lewą rękę. Za pierwszym razem był tam też Herbert, który cały czas trzymał mnie pod drugą rękę. Jakbym nie umiała sama chodzić. Dłoń Rossa na moim łokciu drżała, nie opowiadał dowcipów, co znaczyło, że się boi. Czego, nie wiedziałam. Nikt nie mówił ani słowa. - Czy te „Tygrysy” były uzbrojone? - spytałem. - No jasne - powiedziała Jessie. - A wy? - Raczej nie. - A czy były bardzo młode i dobrze ogolone? - spytałem. - I pachniały mocno wodą po goleniu? - Tak - przytaknęła Jessie uradowana - skąd wiesz? Byłeś tam też kiedyś? - Może - odparłem tajemniczo. Uśmiechnęła się do mnie, a ja pogratulowałem sobie w duchu, że wszystko dobrze idzie. Wziąłem jeszcze kilka klusek, które najchętniej od razu bym wyrzygał, i udawałem, że tak bardzo jestem zaprzątnięty jedzeniem, iż prawie jej nie słucham. - Wszędzie śmierdziało - opowiadała. - Było to nędzne lotnisko, nie takie jak w Bari. Żadnych sklepów ani zabudowań, właściwie tylko błoto. - Niewesoło - rzuciłem w roztargnieniu. - Tak - odparła - chciałam wreszcie wsiąść do samochodu i odjechać stamtąd, ale kie- dy siedzieliśmy już w środku, nastawili taką straszną muzykę, niewiarygodnie głośno. Turbo- folk. Wiesz, co to jest? - Nie sądzę. - To krzyk kobiety, a do tego szybkie skrzypce i syntezator. - Ach tak - powiedziałem. - Musiała to być jedna z płyt Cecy, wiedziałam, że Arkan używa muzyki swojej żony jako znaku rozpoznawczego. Chodziło jak we wszystkim o to, by bez szczególnego zachodu postawić na nogi możliwie najwięcej ludzi, a robił to tak skutecznie, że gdy tylko ludzie usły- szeli tę muzykę na ulicy, podrywali się od kolacji i z ustami pełnymi jedzenia wychodzili tyl- nymi drzwiami z domów, żeby uciekać do lasów. Kto nie uciekł, żałował tego później. - Dlatego - mówiła Jessie - postukałam naszego kierowcę w ramię, pytając, czy nie mógłby wyłączyć tego pieprzonego alarmu. On jednak powiedział: „Stul gębę”. Na co jego towarzysz go ofuknął, a ja złapałam kierowcę od tyłu za włosy i porządnie za nie potrząsnę- łam. Jeep zjechał kilka metrów w prawo na skarpę, błoto bryznęło wysoko, po czym oni zno- wu wyprowadzili samochód na drogę. Ross ścisnął mnie za ramię, chociaż sam też uśmiechał się szyderczo. Ale wyłączyli muzykę. Herbert siedział nieruchomo, jakby w ogóle niczego nie zauważył. Przez całą drogę patrzył w bok, obserwując krajobraz. W jasnoniebieskiej koszuli wyglądał zupełnie jak urlopowicz. Kluski naprawdę już mi nie wchodziły, wziąłem więc wykałaczkę i zacząłem dłubać w zębach. Kelner ponownie podszedł do stolika, by sprzątnąć talerze, posłałem go w duchu do diabła, powinniśmy pójść do jakiejś tańszej restauracji, gdzie obsługa jest gorsza. Na szczęście Jessie dalej ciągnęła swój wątek i nie pozwoliła się od niego odwieść. -Wjechaliśmy potem do miasta - powiedziała - i poszliśmy do hotelu. Od początku jej opowiadania chciałem za wszelką cenę dowiedzieć się nazwy tej miejscowości. Odważyłem się na strzał. - Czy to był taki hotel z tarasem wychodzącym na chodnik? - spytałem z głupia frant. -Jakbyś zgadł - wykrzyknęła. - Znasz go? - To zależy - odparłem. - Jak nazywało się to miasto? - To było już tak dawno - powiedziała. - Pamiętam jeszcze, że pomyślałam wtedy o sokach firmy Sunkist, ale przecież z pomarańczy nie robi się moszczu”. - Sanski Most - powiedziałem. - Zgadza się. Dowiedziałem się zatem, o jaką okolicę chodzi, wydało mi się także nader prawdopo- dobne, iż rozmawiamy o roku dziewięćdziesiątym piątym, kiedy to właśnie w tym mieście znajdowała się główna kwatera „Tygrysów”. Ponieważ Jessie opowiadała o błocie, stawiałem na wiosnę, czyli musiało się to dziać przynajmniej na pół roku przed zawarciem układu z Dayton. - W każdym razie wszystkie stoliki na tarasie były wolne - dodała - a po ulicy też nikt się nie kręcił. Nie jeździły nawet samochody. Usiedliśmy. Po kilku minutach z hotelu wyszedł jakiś mężczyzna, mniej więcej w wieku Herberta. W kapeluszu i w knajackich okularach sło- necznych na nosie. Firmy Ray Ban. Nie przyznałem się jej, że gdzieś w szufladzie też mam takie, prawdopodobnie była to choroba, która zainfekowała mężczyzn na całym świecie. - „Tygrysy” - mówiła Jessie dalej - natychmiast się poderwały, energicznie przykłada- jąc pięści do piersi. Podniósł się nawet Herbert, by powitać tego mężczyznę. Facet nie zdjął kapelusza ani okularów, za co przeprosił. Mówił po niemiecku. Herbert powiedział: Mister Simatović, po pierwsze chciałbym wyjaśnić, że spotykamy się tutaj poza jakimkolwiek kon- tekstem politycznym. Mężczyzna odpowiedział: Miło mi, proszę zwracać się do mnie per Franki. Nieprzekładalna gra słów: „Most” oznacza po niemiecku „moszcz”. Z trudem, z piekielnym trudem zdołałem się opanować, aby nie dać po sobie nic po- znać. Na stole nie stało już nic, czym mógłbym się zająć, oprócz sałatki z pomidorów, której jednak potrzebowała Jessie, układająca właśnie wieniec z liści bazylii. Oddałbym wszystko, żeby choć na sekundę przeniknąć umysł tej dziewczyny i zorientować się, do jakiego stopnia rozumie to, co sama opowiada. Czy celowo albo przynajmniej na pół świadomie wykorzystu- je swoją osobliwą umiejętność zachowywania w pamięci i odtwarzania wydarzeń bez refleksji nad tym, dlaczego coś się dzieje, nie interpretując wydarzeń, niezależnie od informacji, które, mimo jej całego odosobnienia, musiały w jakiś sposób docierać do niej za pośrednictwem radia, gazet czy telewizji. Wiedziałem jedno: skoro chcę, by mówiła dalej, nie mogę dać po sobie niczego poznać. Należało siedzieć spokojnie, w żadnym razie nie zrzucić sałatki ze sto- łu i nie wrzasnąć: Jessie, widziałaś Frankiego Simatovicia, człowieka, którego zdjęcia nie ma nikt na całym świecie i za którego rysopis zapłacono by ci w Hadze majątek. - Franki powitał też Rossa - opowiadała Jessie. - Do mnie pochylił się, ujął dwoma palcami pod brodę i zapytał, no, moja mała, podoba ci się u nas? Odsunęłam się, a Ross po- wiedział, mister Franki, ta kobieta ma ponad dwadzieścia trzy lata i nie jest naiwnym głupta- skiem. Franki natychmiast przeprosił, mówiąc, że z pewnością dobrze wykonam zadanie. Ross zawsze stawał po mojej stronie. - Tak - powiedziałem - wiem. Później otworzyli segregatory i rozpostarli mapy. Zrozumiałam, że mam wolne. Prze- spacerowałam się trochę ulicą, dwa „Tygrysy” za mną. Nie pachniało lepiej niż na lotnisku. Szyby we wszystkich oknach były powybijane, nigdzie ani śladu człowieka. Wyjrzało słońce, a ja weszłam do jakiejś bramy, za którą ukazało się moim oczom mnóstwo zieleni. „Tygrysy” ustawiły się z lewej i prawej strony przy bramie, odgrywając cały cyrk z bronią. W ogrodzie rosły drzewa o dużych jasnozielonych liściach, a w ich cieniu stała ogrodowa huśtawka. Chciałam na niej usiąść, ale wtedy zobaczyłam, że leży tam wielki pies. Jego ciało było całkiem powykrzywiane. Jęzor zwisał mu z pyska, w miejscu, gdzie powinny być łapy, wystawały z sierści tylko białe kości. Obsiadły go różnobarwne motyle. Jessie zaczęła znowu wyskubywać sobie włosy z głowy, nie reagowałem, byłem jed- nak rad, że poprzedniego wieczora obciąłem jej paznokcie. -Jak ci się wydaje - spytała - co mogło stać się z jego łapami? Gwałtownie zacząłem szukać jakiejś bajki lub anegdoty, jakiejś fantazyjnej historyjki, której bohaterem mógłbym uczynić psa bez łap. Że na przykład je sobie schodził. Nic mi jed- nak nie przychodziło do głowy. - Myślę - zacząłem ostrożnie - że mu je obcięto. - Tak - powiedziała Jessie - ja też tak myślę. Potem natychmiast wróciłam do hotelu. Nie opowiedziałam im o psie. Nie chciałam ich niepokoić. Zapadła cisza. Jessie utknęła, kręcąc bez przerwy w palcach to samo pasemko włosów i nie mogąc uwolnić się od wspomnienia o psie; wiedziałem, że prawie bez przerwy o nim myśli. Otworzyłem kartę dań i zacząłem studiować spis deserów. - Maliny na gorąco z bitą śmietaną - czytałem z namysłem. - Owoce w galaretce z wina. - Oni i tak właśnie kończyli naradę - powiedziała Jessie. - Franki zniknął. Przed hote- lem stał długi samochód z czarnymi szybami, a kiedy już siedziałam w środku, zauważyłam, że od wewnątrz również nic nie widać. Zresztą tak czy owak nie miałam już ochoty oglądać tego miasta. Ross siedział naprzeciw mnie, paliliśmy papierosy, strzepując popiół wszędzie, byle nie do popielniczek. Podróż trwała całą wieczność. - Krem bawarski - czytałem dalej. - Ten budynek był właściwie szkołą - opowiadała Jessie - obstawioną przez mężczyzn. Mieli na sobie maski, jak skoczkowie narciarscy, i kapelusze kowbojskie, śmiesznie to wyglądało. Ross opisał mi drogę, po czym wcisnął do ręki ogromną torbę winogron. Musiałam wejść do środka, gdy tymczasem reszta czekała na dworze. - Winogrona w polewie czekoladowej - kontynuowałem lekturę. - Prawie cały czas szłam przez pomieszczenia - mówiła Jessie dalej - w których z podłóg patrzyło ku mnie ze sto twarzy, zdjęcia mężczyzn, kobiet i dzieci. Ktoś rzucił je wszystkie na ziemię jak wielkie karty do gry. Znad karty dań spojrzałem Jessie głęboko w oczy, było to bardzo osobliwe uczucie dowiedzieć się, że pod tą czaszką znajdują się obrazy znane mi ze sprawozdań organizacji praw człowieka. - Czy to były dokumenty tożsamości, czy co? - spytałem. - Paszporty, dowody osobiste, legitymacje rozmaitych organizacji, wszystko, co moż- na znaleźć u ludzi w kieszeniach? - Raz się zatrzymałam - odparła Jessie - aby przyjrzeć się dokładniej. Poczułam się bardzo dziwnie. Wyjęłam swój dowód osobisty i dorzuciłam go do pozostałych, zdjęciem do góry. Potem nie miałam go na granicy. Ross stracił nad sobą panowanie. - Wyobrażam sobie - powiedziałem. - Poniewierały się tam wkoło jeszcze inne rzeczy, kije baseballowe, na których było wyryte słowo „Cestitamo”. Wiesz, co to znaczy? - Witamy. - Właśnie - potwierdziła - znasz też chyba kilka języków? - Mhm - mruknąłem. - „Babki” - powiedziała - były stłoczone w najdalszym pomieszczeniu. Ich rzeczy le- żały na ziemi. Pomiędzy nimi deski, w które na jednym końcu ktoś wbił długie gwoździe. A na ścianie stały łóżka ze skórzanymi pętlami u wezgłowi. „Babki” wpatrywały się we mnie, jakby zobaczyły ducha. Większość z nich to były moje rówieśniczki. Wtedy zaczęłam. Musia- łam tak długo jeść winogrona, póki one też nie nabrały na nie ochoty, no i musiałam opowie- dzieć co nieco o sobie. Z wolna pojmowałem ten pomysł, pomysł wykorzystania Jessie w charakterze swego rodzaju posłańca, pośredniczki. Była to zwariowana idea, ale właśnie dlatego genialna, jeśli bowiem istniała na świecie jakaś osoba, której nawet torturowane ofiary nie mogły się bać, to była to Jessie. - Opowiadałam im ciągle, że jestem córką ważnego człowieka. Że pracuję z nim, ale kocham innego, z którym też pracuję i który jest bardzo piękny. A na dodatek ma długie, czarne włosy. - Skądinąd - spytałem - gdzie właściwie ten palant po-dziewał się przez cały czas? Zreflektowawszy się, sam uszczypnąłem się pod stołem w udo. Chwila nieuwagi. Dzięki Bogu słowo „palant” najwyraźniej już Jessie nie przeszkadzało. - Nie przyjechał z nami - odparła. - Ale słuchanie o nim sprawiało „babkom” przy- jemność. Niektóre próbowały głaskać mnie po głowie, jakbym była chora. Uchylałam się jed- nak. A potem obwieściłam im dobrą nowinę. Mój ojciec, człowiek na bardzo ważnym stano- wisku, coś obiecał. Każda, która połknie pięć winogron, wyjdzie na zewnątrz. Nie wolno jed- nak rozgryzać. Trudne zadanie, ćwicząc z nimi, sama próbowałam dokonać tego wyczynu. Mimo to większości wystarczyło kilka prób. Potwornie się starały. Wyjaśniłam im, że wraz z wieloma in- nymi ludźmi zostaną przewiezione przez granicę. Słuchały mnie z chęcią, a ja potem pomaga- łam im też podczas golenia. - Po co golenie? - spytałem” - Żeby można je było łatwiej odnaleźć - powiedziała Jessie. - W tych okolicach pola i stoki były czarne od ludzi, zwłaszcza wzdłuż płotów. Z góry dobrze widać, gdy przebłyskuje między nimi taka jasna głowa. Ale w akcji odnajdywania ich uczestniczyłam tylko raz. Na ogół robił to Ross z kilkoma ludźmi. - A po co były te winogrona? - spytałem. - Oczywiście dla treningu - wyjaśniła Jessie - żeby „babki” mogły później połykać plastikowe dilerki. Przecież dobrze wiesz, że Herbert handluje narkotykami. Pstryknąłem na kelnera, żeby przyniósł rachunek. Musiałem szybko pomyśleć. Było jasne, co by się stało, gdybym zatelefonował do Louise z Hagi i opowiedział jej, iż znam dziewczynę, która w Sanskim Moście nie tylko spotkała Frankiego, lecz była ponadto naocz- nym świadkiem handlu guns-for-drugs, z którego finansowano znaczną część wojny bałkań- skiej po serbskiej stronie. Neutralnym świadkiem, nie sprawczynią czy ofiarą. Mieszkanką Europy Zachodniej. To wydarzenie zrewolucjonizowałoby całą pracę Trybunału. Oznaczało- by skandal, sensację, wojnę interesów na najwyższych szczeblach. Nie mogliby dłużej ukry- wać swoich poglądów w kwestii, na ile poważnie odnoszą się w rzeczywistości do ścigania zbrodni międzynarodowych. A następnie media - te byłyby zachwycone. Bośniackie ofiary gwałtów wykorzystywane w charakterze kurierów narkotykowych. Ewakuacja uchodźców oznacza wspieranie zorganizowanej przestępczości. Już słyszałem, jak Rufus mówi, że handel narkotykami to sprawa drugorzędna, którą należy wyłączyć z debaty politycznej, bo i bez tego wystarczająco trudno uzyskać międzyna- rodowy konsensus w kwestii bałkańskiej. Opowieść Jessie za jednym zamachem zniweczyła- by wszelkie usiłowania zmierzające w tym kierunku. Ukazałaby w podejrzanym świetle nie- przejednaną postawę Rufusa wobec problemu narkotyków. Myślałem, że go znam, przynajmniej trochę, i to było ważne. Stał wysoko ponad gra- nicami państw, wysoko ponad tą pełną szczurów stajnią ludzkości, ustanawiając dla tego ro- jowiska i paplaniny nowy system wartości, religię, której przykazania zwały się „nieinterwen- cją”, „suwerennością państwową” i „prawami człowieka”. Od tej pory będzie mi jednak coraz trudniej zagłuszyć w sobie pytanie, czy Rufus nie ma czasem czegoś wspólnego z Herbertem. A jeśli tak, to co? - Cooper - spytała Jessie żałośnie - nie chcesz w ogóle posłuchać, jak kończy się ta opowieść? Zerwałem się, dając za jej plecami znak kelnerowi, żeby poczekał. - Jasne - powiedziałem - tylko na chwilę się rozkojarzyłem. W Jessie dokonała się przemiana, przestała wiercić się na krześle, siedziała bardzo spokojnie, z rękami wciśniętymi między uda, ja zaś widziałem, że drży na całym ciele, drżały nawet czubki jej włosów, a rzęsy trzepotały. - To odbywa się bardzo szybko - powiedziała. - Innym razem opowiadałam „babkom” o swojej pracy i wtedy jedna z nich spytała, co robimy. Powiedziałam, że na przykład wypły- wamy łodzią z Włoch, a ona na to, iż zawsze pragnęła tam pojechać, przez całe życie. Miała na imię Marta i była bardzo miła. Obiecałam zabrać ją kiedyś ze sobą. Nagle schwyciła moje dłonie i głośno krzycząc, kazała mi przysiąc na wszystko, co mam najdroższego. Wyglądała w tym momencie tak strasznie, że się zlękłam i przysięgłam na życie Shershaha. Potem natychmiast wyszłam i powiedziałam Rossowi, iż musimy kogoś ze sobą zabrać. Ross odparł, że to w ogóle nie wchodzi w rachubę. Zanim zdążyłam coś odpowiedzieć, podszedł do nas jeden z mężczyzn i zdjął kapelusz oraz maskę. Był to lodziarz, o którego ciągle się dopytujesz. Po- wiedział, nie ma problemu, pokaż mi tę kobietę. Wróciliśmy tam, a ja wskazałam Martę. Zła- pał ją za ucho i wyciągnąwszy nóż, odciął jej jedno, co poszło całkiem gładko, a potem dru- gie. Marta nawet nie krzyknęła, próbowała tylko przycisnąć ręce do głowy. Lodziarz rzucił uszy w moją stronę, mówiąc, że od tej chwili mogę do nich opowiadać swoje kłamstwa. Po- tem strzelił Marcie prosto w twarz i ona się przewróciła. Jedno z uszu przyczepiło się do mo- jego wełnianego swetra, a gdy stamtąd wybiegałam, upadło w kurz. Ross szedł mi już naprze- ciw, złapał mnie, chwycił za rękawy swetra i związał je na plecach. Później zawlókł do naj- bliższego jeepa i odjechaliśmy. Przez całą drogę krzyczałam, bo nie mogłam zapomnieć, że przysięgłam na życie Shershaha. - Co za horror - powiedziałem - co za piekielny horror. - Po jakimś czasie spotkaliśmy się w Wiedniu z Herbertem, któremu oznajmiłam, że przestaję w tym uczestniczyć. Powiedział, iż wszystko załatwi i będziemy to robić dalej. - Przeklęte skurwysyny - zakląłem - pieprzone skurwysyny. - Ja powiedziałam: nie. Ross też powiedział: nie. Potem wrzeszczeliśmy wszyscy tro- je, ja najdłużej. Herbert spytał, czy chcę, żeby mnie znowu zamknęli, a Ross podniósł rękę, jakby go chciał uderzyć, i krzyczał, że cała ta sprawa bałkańska od samego początku była szaleństwem. W końcu Herbert powiedział, dobrze, w takim razie Jessie od dzisiaj znowu będzie tylko pływa- ła łodzią. Ja też powiedziałam, dobrze, ale zrobiłam to tylko dlatego, żeby stamtąd wyjść. W ogóle nie chciałam już w tym brać udziału, pragnęłam tylko iść do Shershaha i wyjaśnić mu, iż musimy wyjechać. Bo przecież nie mogłam dotrzymać przysięgi. Wiedziałam, że Shershah umrze, a wszystko to z mojej winy. Chciałam jechać na Grenlandię. Podniósłszy wzrok, Jessie dostrzegła nienawiść w moich oczach i natychmiast ukryła głowę w ramionach. Kilka pasemek włosów znalazło się w sałatce z pomidorów, wyjąłem je. Nienawiść była przyjemna, lepsza niż koka, nagle uwolniła mnie od myśli o Rufusie, Louise, całym Olimpie i polityce światowej, nagle wszystko jasno zobaczyłem. Czułem już tylko wstręt do tych ludzi, którzy przyczynili się do wciągnięcia takiego człowieka jak Jessie w takie piekło. Jednym, dobrze odmierzonym krokiem przekroczyłem granicę. Przestałem patrzeć na sprawy z góry. Byłem na zewnątrz. Wystarczyło jedno bezbolesne cięcie, żebym stał się zwykłym człowiekiem. - Czy możemy zrobić teraz coś pięknego? - spytała Jessie z kryjówki ramion. - A Shershah - spytałem - czy on miał ochotę pojechać na Grenlandię? - Nie nie nie nie. I podniosła głos, aż wszyscy w restauracji znów odwrócili się w naszą stronę. - Pssssst - syknąłem. - Jessie, czy on zamierzał z tobą pojechać? Kiedy się wyprostowała, żałowałem, że nie leży już na blacie stołu. Po jej czole prze- biegały linie, które światło świecy pogłębiło, zmieniając je w rowy, usta pośrodku bramy zmarszczek otaczał płot, a oczy wyrażały pustkę. Przez moment zobaczyłem maskę, karykaturę twarzy Jessie otoczoną prawdziwymi włosami, siebie zaś wpatrzonego w nią z rozchylonymi wargami. - Ja chciałam jechać na Grenlandię - rzekła. - Shershah też. Ale powiedział, że zanim wyruszymy, musimy zdobyć trochę więcej pieniędzy. Co najmniej tyle, ile zawsze mieliśmy w łodzi. Na twarzy Jessie pojawiło się coś na kształt uśmiechu. - Dlaczego więc tam nie dotarliście? - Nie nie nie nie - zaczęła znowu. Przez ramię dostrzegłem, iż do naszego stolika zbliża się jakiś mężczyzna, właściciel restauracji albo szef kuchni, a może starszy kelner, czy ja wiem, więc pstryknąłem palcami w powietrzu na znak, że zaraz znikamy, na co mężczyzna zamarł w oczekiwaniu. - Dobrze, już dobrze, Jessie. Pójdziemy gdzie indziej. Uśmiech ciągle jeszcze nie zni- kał z twarzy Jessie, ale był tak chory, że postanowiłem nie pytać jej o nic więcej, nie było to już zresztą takie ważne. Ta dziewczyna potrzebowała wyrozumiałości, niczego innego, wyrozumiałości i kogoś, kto się nią zaopiekuje. Położyłem tysiąc szylingów na stole i wziąwszy ją pod rękę, popchnąłem przed sobą do wyjścia. Na ulicy wypluła kawałek pomidora, w ogóle o nim za- pomniałem, całkiem już zbielał. Stała przygarbiona, trochę pokraczna, jakby źle pozapinana. Było mi jej nieskończenie żal. - Nie pojechał ze mną, bo nie żyje - powiedziała - bo go zabili. Nie zaprzeczyłem, chociaż nie chciało mi się w to wierzyć. Mogło tak być, że wtedy już nie żył, uważałem jednak za nieprawdopodobne, by kiedykolwiek serio pragnął wyjechać z Jessie. Zamierzał raczej wykorzystać to zajście i wycofać się, ale oczywiście tylko odpo- wiednio zabezpieczony finansowo. Może bał się, że Jessie sfiksowała, a on, nie otrzymując żadnej odprawy, straci dobrze płatne zajęcie jako jej towarzysz. A może już wcześniej przestał mieć na to ochotę, nie wiedział jednak, czym by się zająć. Albo też cała ta sprawa na Bałkanach trochę go przerosła. Prawdopodobnie złożyło się na to wszystko razem. Jakkolwiek było, zostawił Jessie na lodzie, pozwalając jej trwać w przekonaniu, że to ona ponosi odpowiedzialność za jego śmierć. - Dobrze, Jessie - poprosiłem - przestań już. Zrobimy teraz coś innego. Wymknęła się z moich rąk. Jedną nogą oplotła drugą i zaczęła się chwiać, jakby była umocowana na łodydze. - Może - powiedziała - mają już jego kopię w galerii. Nie wiedziałem, o czym mówi. Nie wiedziałem też, jak o to spytać. - Artysta z podwórza - powiedziała - robi takie rzeczy. - Hicgaudet mors sucurrere vitae - mówi Clara. To musi być delirium, może coś z koką jest nie w porządku, chociaż ja sam czuję się przecież cudownie, w każdym razie stosownie do okoliczności. Clara, podtrzymywana przeze mnie tylko nogą, siedzi w niezmienionej pozycji przy drzwiach wejściowych domu, mówiąc z zamkniętymi oczami niczym transcendentalne medium. - Znacie przecież łacinę - mówi - w twoich kręgach. - Tutaj śmierć służy biegowi życia - tłumaczę automatycznie. - Taką nazwę nosi posąg - wyjaśnia Clara - który zrobili z Shershaha. Wiem już, że nie znalazłeś go wtedy w galerii. - Idź popatrzeć - powiedziała Jessie - czy tam jest. Wtedy będziesz wszystko wiedział. - Przestań - odparłem. Zanim zdążyłem złapać ją za rękę, wepchnęła sobie palec wskazujący do prawej dziurki w nosie. Krew zaczęła opływać górną wargę i omijając usta, zebrała się w dołeczku pośrodku podbródka. Jessie od tygodni miała w nosie takie miejsce, które wystarczyło dra- snąć paznokciem, żeby zaczęło krwawić. Potrafiła to wykorzystywać. - Idź - poprosiła. - Teraz? - spytałem. Nie odpowiedziała. - Masz na myśli galerię przy Opernring? Była to ta sama galeria, przed której drzwiami Shershah i ja czekaliśmy dwanaście lat temu na Jessie, gdy przez kilka minut rozmawiała w środku z marszandem. Jeszcze niedawno pokazywała mi na wystawie tej galerii swoje ulubione obrazy, krzycząco kolorowe portrety kobiet, o smukłych i niezwykle szczupłych sylwetkach, z głowami opuszczonymi powabnie i skromnie, o twarzach, które niefortunnie kojarzyły się z mrówkami. Obrazy nosiły tytuły Uncommon Grounds, Fu kocha Fulg albo Kings andPlanets. Przez cały czas nosiłem się z zamiarem kupienia jej jednego z nich na urodziny. - To niedaleko - powiedziałem - poczekasz tutaj. - Pójdę z tobą. - Stań na dwu nogach i wytrzyj twarz. Jeszcze raz wepchnęła sobie palec wskazujący do nosa. -Już dobrze, dobrze - powiedziałem - posłuchaj. Popchnąłem ją w nieoświetlone wejście do jakiegoś pasażu, znalazłem świeżą chus- teczkę i skręciwszy rożek w rulonik, wsunąłem go Jessie do dziurki w nosie. Prawe oko było pełne wody. Słonej wody. Przyszły mi na myśl głupie złote rybki. Błękit w oczach Jessie też właściwie wyglądał jak ryba pływająca brzuchem do góry. - Nie możesz iść ze mną - tłumaczyłem - sama przecież mówisz, że cię szukają. Czy ty wiesz, co robisz? Potrząsnęła przecząco głową. - Będziesz tu bez przerwy podrygiwała w miejscu - powiedziałem - żeby świat pod to- bą mógł się przekręcić. Kiedy mnie przez chwilę nie będzie, obróci się spory kawałek, a ty, kiedy cię dogonię, znajdziesz się prawie w domu. Rozumiesz? Skinęła głową. Chusteczka zwisała jej z nosa, przypominając wyrwane skrzydło bia- łego gołębia. Kiedy Jessie kiwała głową, miałem wrażenie, że mnie do siebie przyzywa. - No to zaczynaj - powiedziałem. Zaczęła podskakiwać na obu nogach, jej ciało się rozluźniło. Chusteczka kołysała się w górę i w dół, uderzając o policzki. Gdyby taką Jessie ktoś zobaczył, zabraliby ją do czub- ków. Na zawsze. Pobiegłem. - I co? - pyta Clara. - Właśnie zamykali - opowiadam. - Był to ten sam mar-szand, którego dwanaście lat temu widziałem przez okno. Oczywiście mnie nie rozpoznał. Ale w ogóle nie było tam nicze- go, co choćby w najmniejszym stopniu przypominało Shershaha. - Wiem - mówi Clara. - Ten marszand opowiadał mi, że dostali go dopiero na począt- ku dziewięćdziesiątego ósmego. - Byłaś tam? - pytam. - Jasne - odpowiada - ty przecież też, wtedy. Widziałam Shershaha, całkiem przezro- czystego. Był rzeczywiście nadzwyczaj pięknym mężczyzną. -Jak na to wpadłaś? - Daj spokój, przecież na taśmie o Bari wspomniałeś o galerii. - A gdzie jeszcze nie byłaś? - Zapytaj lepiej, dokąd bym jeszcze poszła, gdybym miała siłę. - Więc? - Na przykład do tego artysty - mówi - który zrobił posąg. Tej nocy Jessie dostała jednego z najgorszych ataków, jakie widziałem. - Słyszysz to? - spytała. Siedząc na krześle w kuchni, patrzyła przez moje ramię na przedpokój, w którym stały jej buty, sprawiające wrażenie odciętych dziecięcych stóp, ustawionych pod kątem rozwar- tym. - Słyszę, że idą - powiedziała. - Niczego nie słyszysz - zapewniałem ją. - Mam uszy orła - odparła. - Orły - powiedziałem - nie mają uszu. Wtedy zaczęła wydawać z siebie sygnały przypominające do złudzenia odgłos klakso- nu, każdemu oddechowi towarzyszył krótki, początkowo cichy, ale już przenikliwy ton, jakby w piersi Jessie znajdował się instrument, którego dźwięki uruchamiało wdychane powietrze. Pobiegłem po jakąś książkę i zacząłem czytać, ale to rozbrzmiewające co jakiś czas trąbienie przeszło chwilę później w długi akord, na pozór nie sprzężony z oddechem, jakby Jessie nie potrzebowała już powietrza do jego wytwarzania. Rzuciwszy książkę na ziemię, złapałem dziewczynę za ramiona i potrząsałem nią tak długo, aż dźwięk ustał, a ona z rozwartymi ustami chwytała powietrze, jak tonący wyciągnięty właśnie na ląd. - Kiedy byłam mała - opowiadała chaotycznie - Ross pokazał mi piłkę do tenisa, w której była nacięta szczelina. Piłka otwierała usta, kiedy naciskało się jej policzki. W ten sposób Ross sprawił, że zaczęła mówić. Wyglądała jak Pacman i paplała, Jessie, mó- wiła, za dużo gadasz. Przeszkadzasz tą swoją gadaniną. Ucisz się. Bo zdarzy się nieszczęście. A potem, mówiła, patrz, co się z tobą stanie, i jej usta się rozdziawiły, a obie połówki głowy odpadły od siebie. Pewnego dnia, powiedział Ross, od tego wiecznego gadania usta rozciągną ci się dookoła głowy, która się potem rozleci. Obiecałam więc zamilknąć. Chciałam być rybą. Ciągle to obiecywałam, ale nigdy mi się nie udało. -Jessie - powiedziałem - wcale nie gadasz za dużo. Bardzo lubię, kiedy mówisz. Nie słuchała mnie. - Teraz zostanę ukarana - powiedziała - strasznie ukarana. Słyszę, że idą. Potrząsnąłem nią, zaczęła znowu trąbić, krzyczałem jej do uszu, nie reagowała. Ciało Jessie obwisło, musiałem ją podtrzymać, by nie spadła z krzesła. Pobiegłem po pled, zapako- wałem ją w niego po uszy. Jesteś rybą, wyjaśniałem, a ryby śpią, gdy się je przykryje. Podczas tej mojej walki z czymś, co rozgrywało się w głowie Jessie i czego naprawdę nie rozumiałem, myślałem tylko o tym, aby zachować czujność i zdrowy rozsądek, przetrwać z nią noc do pierwszego brzasku i nie stracić wiary w następny poranek. Pomagała mi w tym koka, którą raz po raz przynosiłem sobie z lodówki. Koka i nienawiść. -Twoja Jessie... Głos odmawia Clarze posłuszeństwa. Zdaje mi się, że po raz pierwszy użyła imienia Jessie”, a nie określenia „dzidzia” czy czegoś w tym rodzaju. - Mów głośniej - proszę - jestem przygłuchy. To jasne, że Clara nie może mówić głośniej, chcę ją tylko podręczyć. - Ta twoja Jessie - mówi Clara - może wcale nie była taka zwariowana. - Strzał w ucho - pytam - jest czymś nadzwyczaj normalnym? - W niektórych sytuacjach chyba tak. Nagle Clara otwiera oczy i podnosi się z trudem, chwiejnie jak wielbłąd, który zbyt długo klęczał. Jej stawy trzeszczą jeden po drugim z rozmaitą głośnością i natężeniem dźwię- ków. Wygląda rzeczywiście blado, a opalenizna przypomina warstwę brudu na powierzchni skóry. Oddech gna jak szalony, pot na twarzy wydaje się kwasem, bo zostawia czerwone plamy na czole, na policzkach i nad górną wargą. Ja również wstaję, od długiego siedzenia na kamiennej posadzce bolą mnie kości. Ulica jest zupełnie pusta, upał przyciąga zapachy ze wszystkich kątów, cuchnie ekskrementami, benzyną i rozgrzanymi śmietnikami. Widzę, że spod jakiegoś samochodu wyskakuje kuna, by zniknąć pod następnym. - Maks! Clara chwyta mnie za ramię. Kiedy mdleje, odgarniam jej włosy na kark. Podnosi się w niej bulgot, jak w znajdującym się w mojej kancelarii dystrybutorze wody z dużym, prze- zroczystym niebieskim pojemnikiem. Gdy nalewało się wodę do papierowego kubka, pęche- rzyk powietrza podchodził do góry niczym przezroczysta meduza. Clara otwiera usta i dusi się, wycieka z niej trochę wody, krystalicznej, jakby prosto z butelki. - Maks, pomóż mi - prosi - pomóż mi. Biorę ją za rękę i patrzę na jej zegarek. - Za dwie lub trzy godziny - mówię - zapadnie zmrok. - Tak, proszę - majaczy - zgaś światło. - Do tego czasu zostaniemy tutaj. Kładę ją z powrotem, głębiej, na posadzce w hallu domu. Nieco pęcherzykowatej śliny wycieka jej z prawego kącika ust. Czułbym się chyba lepiej, gdybym po każdym dotknięciu tej dziewczyny mógł umyć ręce. 25. Orły i anioły - Krzyczałeś - mówi Clara. Hamak kołysze się dziko tam i z powrotem, najwidoczniej szamotałem się albo ciągle jeszcze się szamoczę, być może nawet wciąż krzyczę. - Leż - prosi. Obejmuje mnie ramionami, zatrzymując w ten sposób hamak. Przyciskam czoło do jej mostka, kość do kości, wspólnie stanowimy raczej dużą wiązkę chrustu niż parę rzeczywi- stych, cielesnych ludzi. Clara raz po raz wgniata podbródek w czubek mojej głowy. - Nie rób tak - mówię - bo zmiażdżysz mi czaszkę. - Spokojnie, przecież ja nic nie robię. Co ci jest? - Coś mi się śniło. A może ciągle jeszcze śnię, w każdym razie znajduję się jeszcze w półśnie, gdyż sły- szę jakieś kwilenie i dziwię się, co jest Clarze, po chwili jednak uświadamiam sobie, że to ja tak kwilę, więc odzyskuję panowanie nad sobą, wstrzymując oddech. Clara klęczy przed ha- makiem. - Co ci się śniło? - pyta. -Jakieś odgłosy - mówię - obrazy. Myślałem, że to wieczność. Koszmar senny. W niewielkim stopniu kontroluję narządy mowy. W szopie panuje mrok, połówka księżyca wpasowuje się dokładnie w jedną z małych szybek, a ja zadaję sobie pytanie, dla- czego w ogóle śpię w nocy. Sam jestem sobie winien, że miewam sny. Moje palce poruszają się pod koszulką Clary, ma twardy brzuch, trudno wymacać choćby jedną fałdkę lub coś, cze- go można by się przytrzymać. Nie chcę dotykać jej piersi, bo kiedy wyobrażam sobie, jak zezują, ogarnia mnie śmiech, pomieszany z uczuciem obrzydzenia. Daję spokój. Zresztą Clara i tak zamierza wstać. - Lubię, kiedy dostajesz erekcji - mówi - napletek zsuwa się i wtedy śmierdzi. Czuję to stąd. -Jestem impotentem. - Myślenie życzeniowe - drwi Clara. - Śpij dalej. Dziwna rzecz, ale wydaję się sobie istotnie znużony, choć w ów zdrowy sposób, jak człowiek, który w nocy odczuwa zmęczenie i rozluźniony cieszy się na myśl o śnie, może wieczorem zapomniałem wziąć kokę albo też okresy mojego snu się wydłużają, bo wprawiam się i umiem je już coraz bardziej rozciągać, aż kiedyś uda mi się czuwać tylko pięć minut dziennie, a później w ogóle przestać. Później nadejdzie smierc. Postawiwszy nogę na ziemi, kołyszę się łagodnie. Clara nie położyła się spać, widzę, że stoi jak zjawa za oknem pod kasztanowcem, nie wiem, co tam robi, pewnie ona sama też tego nie wie. Kasztanowiec szeleści. A może spasiony jeż przemierza zarośla, zbierając nagie ślimaki z kamieni na studni. Jakieś wielkie psy przypadają do ogrodzenia z siatki drucianej, ich szczekanie i tak uniemożliwiłoby wszelkie próby rozmowy. Ujadają na Jacques’a Chiraca, który nawet nie odwraca łba w ich stronę, arogancki jak arystokrata. Albo obojętny jak trup. Clara jest abso- lutnie zdecydowana, idzie przodem, ja potulnie podążam za nią. Przed wymarszem, jak sobie tego życzyła, zmobilizowałem działką koki jej ostatnie siły, nie wiedząc oczywiście, po co. Mnie jest wszystko jedno, czuję się o dziwo dość naładowany energią, a więc mogę nawet dokądś iść. Z tyłu Clara wygląda bar- dzo dobrze, włosy ma splecione w długi warkocz, zbyt obszerne spodnie wiszą na biodrach, tak że prążkowany brzeg moich bokserek, które włożyła, fałduje się jej nad paskiem. Z koką we krwi Clara porusza się zbornie, ślizgając się niczym ławica ryb. Póki się nie odwraca, można by pomyśleć, iż jest jedną z typowych, ładnych, energicznych, paramilitarnie ubranych dziewczyn z jakiejś oszalałej metropolii. Z przodu to wrażenie psuje jej twarz, nie gładka i niewinna, lecz zniszczona i jakoś źle zawieszona między uszami. Na rogu ulicy przyciskamy się do chłodnych kamieni prawie dwumetrowego muru ja- kiegoś ogrodu, czekając, aż ucichnie szczekanie psów. - Byłeś tu już kiedyś? - pyta Clara. - To miejsce - mówię - nie jest nawet oznaczone numerem dzielnicy. Jesteś pewna, że nie dotarliśmy przypadkiem do Słowacji? - Wszystko mi jedno - odpowiada Clara - to musi być gdzieś tu na górze. Pod paskiem od magnetofonu gromadzi się pot, właściwie nie rozumiem, dlaczego właśnie ja muszę ciągle taszczyć ten sprzęt, jak chory na nerki aparaturę do dializy. Jacques Chirac wciska mi suchy nos w bok, wiem, co chce przez to powiedzieć: Dajmy spokój temu gównianemu zajęciu. - No dobra - mówię. - Dokąd teraz? - Prosto, aż do końca zabudowań - zarządza Clara. - Jakich zabudowań? - warczę. Rusza dalej, ledwo za nią nadążam. Może powinienem Clarze uświadomić, że nie mam przy sobie wystarczającej ilości koki, która gdy skończy się działanie poprzedniej dział- ki, zapewni jej energię na drogę powrotną. Zdaje się, że Clara zapomniała, iż wczoraj wieczorem o mały włos wróciłaby do domu karawa- nem. Poza tym nie rozumiem, czemu idzie boso. - Dlaczego nie masz na nogach butów? - wołam. - Nie wiedziałeś - odkrzykuje - że można świetnie poznać życie wewnętrzne innego człowieka, upodabniając się do niego? Czeka na mnie. - Czy to jedna z metod Schnitzlera? - pytam. - Rozwinięta przeze mnie - wyjaśnia. - Musisz kiedyś spróbować naśladować wyraz twarzy drugiej osoby, i to możliwie najdokładniej, a zaraz się dowiesz, co myśli. No i do tego jeszcze ciuchy. Nie trzeba wiele. - Osobliwa teoria - zauważam. - To nie teoria - mówi Clara - to dane doświadczalne. - Lepiej nie będę pytać, czyje życie wewnętrzne chcesz sobie zawłaszczyć, bo wtedy z pewnością donikąd nie dojdziemy. - Nie - odpowiada - lepiej nie pytaj. Już od jakiegoś czasu nie widać zabudowań, skapitulowałem wewnętrznie. Ruch mo- ich nóg i stóp ma w sobie coś z medytacji, Vve been through the desert on a horse with no name, to zdanie powtarza się w mojej głowie w takt kroków, ja zaś nie mogę z tym nic zrobić. Słońce już od nie wiem kiedy stoi w zenicie. Może ziemia przestała się obracać, a my od po- łudnia pędzimy ku naszej stałej gwieździe, co by wyjaśniało, dlaczego jest tak niewyobrażal- nie gorąco. - Tam z przodu - mówi nagle Clara. Obok polnej drogi, którą idziemy, wisi, do poło- wy ukryta w wykopie przypominającym rów, stara furgonetka. Jest pomalowana matową farbą na czarno i tak pogięta, że wygląda, jakby się właśnie topiła. Od tego miejsca wiedzie wydeptana ścieżka przez łąkę; nie wiadomo na pewno, czy nie wypasają się na niej dzikie byki. Na końcu dróżki wznosi się budynek, składający się tyl- ko z dachu, prosty, ogromny domek z kart. Pochyłe powierzchnie gontowe biegną pod kątem ostrym ku szczytowi na wysokości ponad dwu pięter. Nie widzę okien. Wewnątrz musi być piekielnie ciemno. - I myślisz, że ktoś tu mieszka? - pytam. - Sądzisz - pyta Clara - że samochody na polach rosną jak kolby kukurydzy? Oczywi- ście, że on tu mieszka. Tyle że to lekka prowizorka. - Kimkolwiek jest ten ON - mówię - potrzebuje mostu powietrznego do zaopatrzenia w żywność. - Ach, daj spokój - mówi Clara - ta dziura, w której my koczujemy, też nie jest lepsza. - Część naszej dziury - mówię - jest bądź co bądź podłączona do kanalizacji, a całość znajduje się w środku miasta. - A mimo to - mówi Clara - coś go z nami łączy. - Bardzo jestem tego ciekaw - mówię. - Wszyscy się ukrywamy - stwierdza Clara. Przez chwilę łomoczemy w drzwi, po czym pojawia się ON, obramowany ogromnym, spiczastym dachem swojego domu. - Ciebie - mówi, pokazując na mnie - znam. - Sbit - klnę. Brwi Clary unoszą się wysoko, jakby chciały ukryć się w zmarszczkach niczym w krajobrazie wydm. - To niemożliwe - zapewnia Clara - mój asystent jeszcze nigdy wcześniej nie był w Wiedniu. - Ty, lala - odpowiada tamten - sraj się. Znam tego typa. Ma rację, mnie też przypomina się jego imię: Erwin. Spotkałem go pewnego dnia, gdy Jessie pokazywała mi podwórze, opowiadając, jak żyje tam z Shershahem. Pokazała mi piec stałopalny, w którym ukryty był klucz do szopy i który wnosili zimą do środka, napychając go sprasowanymi wiórami z tartaku, aż rura rozżarzała się po sam sufit. Spytałem wtedy, dlacze- go Shershah i ona nie zakwaterowali się w jakimś przyzwoitym mieszkaniu, na co Jessie od- powiedziała, że tutaj bardzo dobrze się czuje; potem ja potrąciłem jakąś postać stojącą w drzwiach, chwiejącą się lekko, wysoką, ciemną, o mocno napiętej skórze, cuchnącą wódką, do której Jessie powiedziała „hallo, artysto”. On na to spytał, dziewuszko, gdzie jest Adonis, a ona, że nie wie, po czym on powiedział, dobra, spadam teraz do chałupy, żeby się porządnie uchlać. Poznaję go, jest tak samo wypluty jak dwa lata temu. - Nawet jeśli tu we łbie mam zamroczenia... Otwartą dłonią uderza się w czoło, jakby chciał zabić resztkę mózgu niczym kilka uciążliwych much. - ...to do twarzy - mówi - zawsze miałem niezłe oko. Ten palant jest jednym z firmy. - My - mówi Clara - i tak zaraz sobie stąd pójdziemy. To naprawdę nie potrwa długo. Mija go, boso, i krokiem defiladowym wchodzi do domu, jakby miała na sobie ciężkie niby ołów wojskowe buty z cholewami. - Gdzie leziesz, laluniu! - krzyczy artysta. I podąża za nią. Ja też wchodzę do środka, nie jest tu chłodniej niż na dworze, ponadto smród palącego się plastiku kompletnie człowieka zatyka. Pies postanawia zaczekać i kładzie się w skąpym cieniu przy murze domu. Na końcu korytarza otwarte są drzwi, z których pada jaskrawe światło elektryczne; dostrzegam w nich sylwetkę Clary. Gdy przekraczamy próg, opary stają się nie do zniesienia, pojmuję więc, dlaczego artysta niewysoko ceni swój rozum. Wyjmuje z szuflady i rzuca nam dwie śmiesznie cienkie maski, jakich się używa pod- czas smogu w mieście, zaledwie tiulowe opaski z dwiema gumkami, które można założyć za uszy. Orły, myślę, nie mają uszu. Sam Erwin też nakłada maskę, zażółconą pośrodku, jakby już wypalił przez nią mnóstwo papierosów. To pomieszczenie wydaje się wstawione w dom jak skrzynia, jest mniejsze, niż się spodziewałem, ale mimo pochyłego dachu ma pionowe ściany. Obok drzwi stoją oparte o ścianę cztery konstrukcje metalowe, współczesne wersje Żelaznej Dziewicy, kolejna leży rozłożona na ziemi w środku atelier. - Nie pękajcie - mówi artysta - właśnie ją pucowałem. - A czego dokładnie - pyta Clara - mielibyśmy się bać? - Po coście - pyta artysta - naprawdę tu przyleźli? - Pracuję nad relacją dla redakcji kulturalnej radiostacji „Mitteldeutschland” - dekla- muje Clara. - Tak, tak - mówi Erwin - a ten szachraj siedzi sobie i drze łacha. Pokazuje na mnie. - Co proszę? - pyta Clara. - Ten drobny kryminalista - tłumaczę - jest tu pewnie dla żartu. Clara wzrusza ramionami. -W każdym razie chcielibyśmy się dowiedzieć, jak pan pracuje - mówi. Artysta wali się ze śmiechu po udzie. - Patrzcie państwo - mówi - ale poza tym wszyscy w domu. - Słuchaj - wtrącam zniecierpliwiony - ta mała aż się pali, żeby zobaczyć te twoje gówna, a Herbert mówi, że wszystko w porządku. Erwin spogląda na mnie przez chwilę łzawiącymi oczyma wołu, prawdopodobnie w jego głowie procesy myślowe przebiegają niespiesznie i miło jak u pań na popołudniowej herbatce. Za jego plecami Clara uśmiecha się do mnie, podnosząc kciuk do góry. „ - No dobra - mówi Erwin - dziesięć minut, a potem spadacie. Dłużej i tak nikt by tu nie wytrzymał. We troje przykucamy obok otwartych połówek metalowej dziewicy. - To forma odlewnicza - mówi artysta - nadaje się od metra siedemdziesiąt dwa do metra osiemdziesiąt. Przesuwam czubkami palców po gładkiej powierzchni. Wewnętrzna strona formy jest tak dobrze wypolerowana, że metal pod palcami sprawia wrażenie prawie miękkiego. Udaje mi się na czas cofnąć ręce, gdyż pokrywa zamyka się z hukiem, który odbija się od ścian i wraca echem. Artysta szczerzy do mnie zęby. Ma nie wszystko po kolei w głowie. - Te formy same w sobie są dziełami sztuki - mówi. - Gdy już kiedyś będę gryzł zie- mię, one będą warte majątek. Robi je mój kumpel, złotnik. - A potem? - pyta Clara. - Kładzie się model do środka - mówi. - Tu i tam są rurki do napełniania formy i to by było na tyle. Masę plastyczną sam sobie mieszam. - Pan - pyta Clara - wylewa gorący, płynny plastik na ludzkie ciało? - No, plastik - mówi - to bardziej taka pleksa. Ale to tylko na drugi odlew. Prowadzi nas do tylnej ściany pomieszczenia. W przegródkach na stole roboczym leży bogaty zestaw instrumentów, które, razem wziąwszy, wyglądają, jakby pochodziły z gabinetu stomatologicznego. Kąt obok stołu zapełnia stos mętnoprzezroczystych ciał z plastiku, prze- połowionych wzdłuż, niekształtne odlewy postaci ludzkich z grubymi szwami po bokach. - Tam w środku - mówi artysta - odlewa się właściwy model, znowu ze specjalnego materiału, przezroczystego jak sikacz. Ze stosu przepołowionych plastikowych ciał wyciąga jedno, odcisk kobiety z tyłu. Przyjrzawszy się powierzchni sztucznego tworzywa z bliska, z odległości kilku centymetrów, rozpoznaję kilka jasnych włosków stopionych z plastikiem oraz odwróconą jak w negatywie, porowatą fakturę kobiecej skóry. - Tak - mówi artysta - włosy często przyczepiają się do formy, no więc potem muszę je wyskubywać pincetką, jeden po drugim. Największy klops to kłaki z głowy i z łona. - Nas interesuje przede wszystkim - mówi Clara - kto konkretnie służy panu za model do tych... eksperymentów? -Jakie tam eksperymenty - mówi artysta - to zawsze wypala na mur-beton, nawet przedszkolakowi by się udało. - No więc kto? - pyta Clara. - Posłuchaj, ślicznotko - mówi - widziałaś kiedyś Goldfin-gera z Jamesem Bondem? - Być może - odpowiada Clara - a dlaczego? - No, to kumasz - wyjaśnia Erwin - że człowiek nie wytrzyma dłużej niż parę minut, jeśli kompletnie pokryje się jego skórę tworzywem. Nawet gdyby miał nos jak dmuchawę, nic mu to nie da, udusi się. Kapewu? - Nie - mówi Clara. - Zanim moja masa z pleksy stwardnieje - tłumaczy artysta - mija spokojnie parę go- dzin. Tego nikt nie wydoli. - Ja po prostu w to nie wierzę - mówi Clara. - Nie - wtrącam się - on ma na myśli co innego. - Ty, stary - mówi artysta - ty też nie jesteś taki pierwszy naiwny. Masz nocha do tych spraw. Przy słowie „nocha” przychodzi mi na myśl, że już najwyższa pora zrobić sobie małą ścieżkę, bo czuję się nieco przytłoczony. - On pracuje na zwłokach - mówię. Oczy Clary nad maską twarzy zwężają się i mrugają, mam wrażenie, że się śmieje. Przez chwilę stoimy w milczeniu wokół sarkofagu z pleksi niczym zespół chirurgów ze zwie- szonymi rękami nad dopiero co zmarłym pacjentem. Kobietę, której tyłek wielkości salaterki jest odlany w formie, prawdopodobnie już dawno zżarły robaki, a puste szklane wnętrze w bardzo precyzyjny sposób obiektywizuje jej nieobecność. - Co jakiś obcy może wiedzieć o tym, kim ona była - mówi artysta. Jakby ktoś o to pytał. - Będzie ci przeszkadzało, jak wezmę trochę koki? - pytam. -A dziabnij sobie deczko - mówi - potrzebujesz lusterka? Mam wszystko ze sobą. Clara zamknęła oczy i nie wygląda na to, by nadążała za na- szą rozmową. Udaje mi się chwycić ją w porę, kiedy osuwa się, mdlejąc. - To od tych oparów - wyjaśnia artysta - mam laboratoryjne potwierdzenie, że ten ma- teriał jest silnie trujący. - Nie - mówię - ona już wcześniej źle się czuła. Wczoraj było tak samo. - Może ma okres? - podsuwa myśl. - Chcesz też? - pytam. - Dzięki, dzięki - odpowiada - mam własną fabryczkę chemikaliów. Za pomocą żerdzi otwiera wąską lukę wysoko w pochyłym dachu, tak że w parnym powietrzu pojawia się gruby kwadratowy słup światła, trafiając nas od góry, jakbyśmy byli fragmentem obrazu Ru- bensa. Siedzę na płaskiej skrzyni. Za nami rozciąga się na całą długość budynku wąskie jak wąż pomieszczenie o kształcie trójkąta, gdzie tylko po wewnętrznej stronie można stać wy- prostowanym. Ostatnią część wypełnia wielka zamrażarka. - Pewnie nie zdradzisz - pytam - skąd dostajesz tyle zwłok? - Nie jest ich wcale tak dużo - mówi artysta - nie daję rady zrobić więcej niż czterech rocznie. Zanim te porządnie wypucujesz, sperma ci skwaśnieje. - I nikt się o nie nie upomina? - pytam. - No, to są szczególne przypadki. Poza tym ja ich nie okaleczam. Tyle że trochę je podgalam. - A co by się stało - drążę dalej - gdyby ktoś przyszedł do galerii i rozpoznał swojego brata na cokole? - To miałbym przesrane - mówi artysta. - Wtedy skończyłoby się gadanie o moim ana- tomicznym realizmie. Clara oddycha bardzo powoli i równomiernie, jak jeż we śnie zimowym, może robi trening autogenny. - Ona ledwie dycha - niepokoi się artysta - musi wyjść na świeże powietrze. - Żartujesz - mówię - na dworze jest czterdzieści stopni, nie ma świeżego powietrza. Clara podnosi rękę, nie otwierając oczu. -Już mi lepiej - odzywa się - rozmawiajcie dalej. Oddzielam dla niej trochę koki i podchodzę z łyżką. - Nie, nie chcę. - Uspokój się - mówię - i połknij. Wciskam jej ręce między swoje kolana, otwieram siłą usta i wrzucam do nich proszek. Potem trzymam ją mocno, póki nie połknie. -Ja cię kręcę - podziwia artysta - nie certolisz się z nią. Siadam z powrotem. - Ale dajmy już spokój tym horrorom - proponuje - przecież znałeś tego faceta. - Shershaha? - pytam. - Nazywałem go Adonisem - rozmarza się - był z niego przystojniaczek. Wcale się go tu nie spodziewałem. Jego figura to moje arcydzieło. -Jasne - mówię. - No, a tę jego lalunię - pyta - ją też znasz? - Kogo? - pytam. - No, jak ona się nazywa - mówi - ta mała od Herberta. - Jessie... Znowu podnosi nogę i klaszcze dłonią o udo, na dżinsach trzaska to, jakby strzelił z bicza. - Co się z nią stało? - pyta. - Strasznie dawno jej nie widziałem. - Nie żyje - mówię. -Jezus Maria! - woła - ona też! Naprawdę wygląda na przerażonego. Clara spogląda przez ledwo uchyloną szparkę oka. -Ale - pyta artysta - z powodu tej głupiej historii Herbert chyba jej nie... swojej wła- snej córki? - Zastrzeliła się. Erwin łapie się za głowę. -Jasne - zauważa - była jakaś dziwna. Trochę oporna. Wciągam powietrze przez zęby, aby smak koki się wzmógł, mam lekkie bóle głowy, bardzo przyjemne. - A w ogóle to o jakiej głupiej historii mówisz? - pytam. - Nie rżnij głupa - woła. - Przecież ty znasz ją lepiej. Po prostu czekam, widzę, że powieki Clary otwierają się jeszcze szerzej, białka poró- żowiały; gdy zemdlała, musiały jej popękać wszystkie żyłki w oczach. - Słyszałem takie gadki - wyznaje artysta - że Adonis i ta jego lalunia zrobili jakiś przekręt, no a potem spieprzył się komputer. I nikt nie mógł się dostać do danych. Marszand stał jak niemy ciul, a mnie w ogóle nie wypłacili forsy. Firma była sparaliżowana przez parę miesięcy. - Kiedy to było? - pytam. Zastanawia się. -W dziewięćdziesiątym siódmym - odpowiada potem - na krótko, zanim dostałem Ad- onisa. - Od kogo? - drążę. - Od Herberta, jak zawsze. W szpitalu zrobiliby im wszystkim obdukcję, a potem wy- glądaliby jak połatane spadochrony. Bezużyteczni. - Na czym polega twoja praca dla Herberta? - pytam. Śmieje się. - Tego ci nie zdradzę - mówi - skąd mam wiedzieć, że nie jesteś kapusiem? Sam mogę się i bez tego domyślić, rzucam jeszcze raz wzrokiem na zamrażarkę. Do przechowywania zwłok potrzebuje jej chyba przez kilka dni w roku, kiedy indziej natomiast mieści się w niej parę kilo towaru. Idealna skrytka na pewien czas. - A ty - pyta - na czym polega twoja robota dla Herberta? - Ach, jeździłem do Bari, ale w tej chwili nie wiem, co dla kogo robię, jeśli w ogóle coś robię. - Znam to uczucie. Przez chwilę milczymy, temat rozmowy się wyczerpał. Zdaje się, że Erwin zapomniał, iż właściwie miał nas wyrzucić. Szukam powodów, aby nie zadać ostatniego pytania, nic jed- nak nie przychodzi mi do głowy. - Zadam ci osobiste pytanie - mówię - słyszałeś kiedyś o jakichś konszachtach z byłą Jugosławią? - Co? - pyta. - Nie kumam. - Że w ten interes są zamieszani ludzie z wojny na Bałkanach. - Pogięło cię? - pyta. - Firma Herberta to interes rodzinny, towar sprzedaje się w Wiedniu na ulicach. - Wyjaśnię ci to szczerze. Jessie była moją dobrą przyjaciółką i robiła aluzje do tego, że ten interes ma o wiele większy wymiar. Brudny, bardzo brudny. - Myślisz - pyta - że Jessie znajdowała się w środku spraw, których nie wytrzymała? Nie odpowiadam, to pytanie jest dla mnie zbyt wyrafinowane, a on najwyraźniej inte- ligentniejszy, niż udaje. Czeka, a potem potrząsa swoją wielką głową i do tego jeszcze wzru- sza ramionami, tak że wygląda jak ciężki wór kartofli. - Nie wiem - mówi - znam tych ludzi od lat, to zawsze była przyjacielska spółka. A Jessie wygadywała czasem mnóstwo pierdoł. - Nie - zaprzeczam gwałtownie - właśnie, że nie. - Daj spokój, taki tunel w czaszce to głupia historia. Słyszysz wtedy, jak trawa rośnie. - Maks - szepcze Clara przez zaciśnięte zęby - ja już nie mogę, chodźmy stąd. - Moment - proszę. - Masz jeszcze odlew Shershaha? - Jasne - potwierdza artysta - rozwalę go dopiero wtedy, gdy znajdzie się kupiec na je- go figurę, a taki odpali mi wcześniej kupę kasy, możesz mi wierzyć. Wychodzę na dwór. Clara stoi wyprostowana, przytrzymując się jedną ręką krawędzi gontowego dachu. Założę się, że i was będę tu niedługo miał, powiedział artysta na pożegna- nie. Clara w istocie wygląda tak, jakbym od razu mógł ją tutaj zostawić. Otwiera powoli po- wieki, białka ma wywrócone do góry, a to oko błękitne jak niebo wydaje się naprawdę do- kładnie takie, jakby było zrobione z tego samego materiału co nieskalanie niebieska kopuła nad nami. Być może mała świado- mość Clary za małymi błękitnymi strzępkami jej oczu prowadzi dialog z wielką świadomo- ścią za wielką powłoką nieba. Orły i anioły, myślę, później zaś po angielsku, bo to lepiej brzmi: Eagles andAngels. Wreszcie Clara opuszcza gałki oczne i patrzy na mnie. - On i tak stoi w galerii - mówi - dlaczego nie pójdziesz tam sobie popatrzeć, skoro odczuwasz taką tęsknotę? - Bardziej podoba mi się jako wydrążona forma - odpowiadam. - Dasz radę wrócić? Clara ogarnia wzrokiem pola, na których słoneczniki chylą poczerniałe głowy ku zie- mi, niczym zgarbieni starcy obserwujący ziemię, pod którą niebawem przyjdzie im zlegnąć. Wszystkie są odwrócone w naszym kierunku, może kłaniają się nam na pożegnanie, może uważają nas za coś żywego. Podchodzę do skraju pola i podnoszę głowę jednego z tych wielkich kwiatów. Jego czarne oblicze jest oszpecone mnóstwem wystających czubków i ciężko obładowane ciasno tkwiącymi w nim ziarnami, których ciężar wykrzywia szyję kwiatu. Kiedy go puszczam, wra- ca do poprzedniej pozycji, kiwając się nieporadnie niczym figurka w budzie strzelniczej. - Maks - słyszę za sobą głos Clary - pragnę mieć gdzieś w lesie mały dom z rozczochraną wierzbą płaczącą. To wszystko. Nie potrzebuję od życia niczego więcej. Nig- dy. Zastanawiam się, czy zerwać kwiat i przynieść jej. Po chwili przychodzi mi na myśl, że prawdopodobnie przez pół godziny musiałbym okręcać łodygę, zanim wreszcie przerwało- by się ostatnie włókno, a na dodatek poraniłbym sobie dłonie. - Skarbie - mówię - to brzmi wspaniale, ale właśnie takich zwykłych rzeczy nigdy w życiu nie dostajemy. 26. Twarda sztuka Od kiedy daję towar również Clarze, zapasy szybko się kończą. Ponieważ przywio- złem tu ze sobą około stu gramów, łatwo obliczyć, że musiały upłynąć co najmniej trzy tygo- dnie, o ile dziewczyna lub pies nie dosypują sobie proszku potajemnie jak cukru do kawy. Trzy tygodnie w tej zasranej dziurze, a ja pamiętam co najwyżej trzy lub cztery noce, dwa różne kolory nieba, jeden posiłek, żadnych wahań temperatury i jedno jedyne niekończące się popołudnie. Jeśli zebrać to wszystko do kupy, wspomnień wystarczy co najwyżej na trzy peł- ne doby. Równocześnie czuję się tak, jakbym nigdy nie żył gdzie indziej, o wszystkim zaś, co zdarzyło się dawniej, o całej swojej przeszłości tylko śnił w ciągu niezliczonych upalnych godzin popołudniowych, spędzanych nieruchomo w hamaku. Podobnie jak to bywa w przypadku snów, również wspomnienie musi przybrać jakąś logiczną postać, o ile człowiek chce je zachować w pamięci; wymaga początku i końca oraz ciągu wydarzeń ułożonych w sensownym porządku przyczynowo-skutkowym, wymaga, jak w filmie fabularnym, zro- zumia łej akcji. Wszystko, co nie da się w nią wpasować, idzie w zapomnienie. W końcu, myślę, prawie wszystko idzie w zapomnienie. Spodziewałem się, że te trzy tygodnie postarzą mnie o trzydzieści lat, zegną mi plecy, wyżrą ciało do kości i wyssą ostatnie siły. Trzydzieści lat w ciągu trzech tygodni daje ledwo półtora roku na dzień. Więc właściwie nie powinno to być takie trudne. Jednak zamiast tego sypiam coraz lepiej, stoję prosto i jeśli mam być wobec siebie szczery, czuję się tak zdrów, jak już od dawna się nie czułem. No, może z wyjątkiem bólu w nosie, który nie mija, zapo- wiadając, że w przegrodzie nosowej powstanie niebawem wielka dziura. Będzie krwawić. Ale od tego się nie umiera. W tej chwili w ogóle nie wydaje mi się, bym kiedykolwiek miał na cokolwiek umrzeć. Łudzę się tylko nadzieją, iż to ostatni przejaw sił, ostatni szczyt przed ostatecznym zejściem. To raczej Clara sprawia wrażenie osoby, która lada moment będzie miała wszystko za sobą. Może zdąży mi jeszcze powiedzieć, jak to robi. Odwracam ją, koszula podwija się do góry, żebra na boku tworzą schody, po których wchodzę, palcem środkowym i wskazującym, krok po kroku. Clara ma wargi lekko rozchylone, otwieram je szeroko i podsuwam nos, cze- kając na wydech, co trwa jakiś czas. Po chwili zaczyna cuchnąć, od żołądka. Wtykam język jak najdalej, liżę ją po siekaczach, po bruździe między wargami a zębami, po dziąsłach, rów- nież od środka, i pod spodem, wzdłuż języka. Ale jej oddech się nie poprawia. - Maks - mówi cicho - niedobrze mi. Masz papierosa? Nie mam. Muszę iść do trafiki. Podchodzę do bramy. Jacques Chirac, o którym już prawie zapomniałem, podnosi się z jakiegoś kąta, zbliża się do mnie chwiejnym krokiem, przy czym wdeptuje we własne kupy, gęsto usiane na wąskim trawniku. Idzie za mną, zosta- wiając na tym dziesięciometrowym kawałku drogi coraz bledsze, brązowe ślady łap. Obok Billi jest apteka, zastanawiam się, czy czegoś Clarze nie kupić, ale nie wiem, co by jej pomogło. Przynoszę butelkę coli i worek pokarmu dla psa, który wytrząsam w kącie podwórza. Przeciskając się obok ascony, dostrzegam Toma. Ze strachu upuszczam colę; jeśli ktoś spró- buje ją otworzyć, butelka na pewno eksploduje. - Przyjechałem po swój samochód - mówi. Opiera się tyłkiem o maskę silnika, trzymając między palcami skręta cienkiego jak wykałaczka. Widzę tego faceta z profilu, słońce za jego plecami sprawia, że piercing u nasady nosa rozbłyska oślepiająco. Po tym go poznaję, to jest Tom. Zmęczony Jacques Chirac wita się z nim, po czym wraca do żarcia w rogu podwórza. Nawet dość często myślałem o Tomie, już choćby ze względu na samochód, o którego zderzak codziennie obijam sobie piszczele i który stanowi osłonę dla Clary, kiedy sika do odpływu, znajdującego się na środku podwórza. Teraz jednak widzę, że poza piercingiem nic w tym facecie nie przypomina Toma, nie nosi czapki baseballowej, nie ma ptasiego gniazda, jego głowa jest ogolona na łyso. - Stoi pod tobą - mówię - miłej podróży. - Najuprzejmiej proszę, żeby mi jeszcze przyniósł kluczyki. - Nie mam, ma je dziewczyna. - Clara. Mówi to z takim akcentem, jakby słowo „Clara” oznaczało silnie trujący gatunek grzybów. Usiłuję odgadnąć, co wyraża jego mina, ale on kręci głową w tę i we w tę, strząsa- jąc sobie niewidzialne kosmyki z twarzy, mnie zaś słońce świeci prosto w oczy. - Gdzie ona jest - pyta - to ją też od razu ze sobą zabiorę. - Nie wiem - odpowiadam - właściwie od wielu dni się nie rusza. Powinna tu gdzieś leżeć. - Przyjacielu - mówi Tom - odnalezienie was zajęło mi całą wieczność. Przyznaję, że może nie wszystko od razu po-kapowałem. W każdym razie cały ten szajs teraz się skończy. Z trudem opanowuję się, by jednym susem nie skoczyć do szopy. Clara musi tam być, nie wiem, gdzie poza tym miałaby się podziewać, sama nie dałaby już rady dowlec się do miasta. Skoro istotnie wyszła, powstanie problem. Póki Tom stoi tutaj, nie mogę zajrzeć do szopy. Jeśli znajdę w środku Clarę, a on uprze się, że ją zabierze, będziemy musieli walczyć o nią jak dwa sępy o padlinę. Odsuwam się na bok, w cień, i podnoszę rękę, by przysłonić oczy. Pięść Toma zaled- wie muska mój nadgarstek, ześlizguje się, a impet jego własnego ciosu pociąga go w przód, tak że technik potyka się o mnie, prawie wpadając do szopy. Teraz mam słońce z tyłu. Tom dyszy jak po biegu długodystansowym. - Moje uznanie - mówi - on wygląda jak Iggy Pop, ale reaguje przytomnie. - Reakcje Iggy’ego Popa - zauważam - są z pewnością zawsze przytomne. Nie wiem, co poza tym powiedzieć. Podszedłszy do szopy, Tom zagląda do środka i obwąchując, krzywi się z odrazą. Potem opiera się o drzwi. - Z twojego zachowania - mówię - wnoszę, iż nie przysyła cię chyba centrala jakiejś tajnej organizacji, żebyś mnie zlikwidował. Tom prycha pogardliwie. Zapada milczenie, co wprawia mnie w stan zakłopotania, nieomal tak, jakby on był piękną dziewczyną, z którą wypadałoby pogawędzić. Zauważam, iż zgolił również kozią bródkę. Nagle tracę pewność, czy to rzeczywiście jest Tom- technik; mo- że to ktoś inny, tyle że z takim samym piercingiem; rozporek też wisi w okolicy kolan jak u Toma, co jednak o niczym nie świadczy. Zresztą wszystko mi jedno, kim on jest, grunt, żeby zniknął stąd przed pojawieniem się Clary i nie wywołał skandalu. Kiwam palcem, na co Tom rzuca mi swój ty- toń. Czerwony Van Nelle, ten sam gatunek, z którego robiliśmy zawsze skręty z Shershahem; ale ostrzeżenie ministerstwa zdrowia na opakowaniu napisane jest po polsku, „palenie tytoniu powoduje choroby serca”. Aby dostać się do bibułek i tytoniu, muszę najpierw wyjąć plasti- kowy woreczek z małymi, gładkimi pigułkami. - Niech to z powrotem schowa - mówi Tom. - Co słychać u Rossa? - pytam. - Wszystko w porządku - odpowiada szybko. Milczymy, dopóki i ja nie zapalę papie- rosa. - Słuchaj - mówię - przejechałeś taki szmat drogi z Lipska, żeby ze mną zajarać? - Ty chyba nie rozumiesz - nie ukrywa wściekłości Tom - że to moją bryką zwialiście po kryjomu? Ze zdenerwowania całkiem zapomina zwracać się do mnie w trzeciej osobie. Niemal mnie to wzrusza, jest chyba dobre dziesięć lat młodszy ode mnie. - Uważaj, mały - mówię uprzejmie - ja nie mam z tym nic a nic wspólnego. Prawdo- podobnie ty jesteś nawet lepiej ode mnie zorientowany w planach Clary. Ja natomiast czuję się po prostu kawałkiem gówna, które ktoś, nie pytając mnie o zdanie, przerzuca łopatą z kąta w kąt, byle gdzie. -Jeśli chodzi o gówno, to masz rację - mówi - ale... Chce jeszcze coś dodać, nie wie jednak, od czego zacząć. Kręci głową w tę i we w tę jak w transie, jego wzrok nie spoczywa dłużej niż sekundę na tym samym przedmiocie. Już wiem, dlaczego złota reguła brzmiała zawsze: bierz wszystko i dużo, ale tylko to, co daje ci matka natura. Żadnych syntetycznych dragów. Zaleta tego jest taka, że Tom za chwilę będzie musiał stąd spieprzać, bo w tym stanie z pewnością nie wytrzyma w jednym miejscu dłużej niż kwa- drans. - Możesz tu na nią poczekać - proponuję usłużnie - gdy tylko wróci, na pewno da ci kluczyki i odzyskasz samochód. Odwracając się do szopy, Tom uderza pięścią w ścianę. - SRAM NA TEN SAMOCHÓD - wrzeszczy. - Ach, tak - mówię - aha. Podchodzi dwa kroki bliżej, więc na wypadek, gdyby znów chciał się na mnie zamie- rzyć, staram się mieć na baczności. On jednak sięga tylko po tytoń. - Posuwacie się za daleko - mówi - nie miałem pojęcia, że Clara wybiera się do Wied- nia. On tą swoją zasraną psy-chostory robi jej wodę z mózgu. - Kto? - pytam. Pokazuje na mnie. - On - mówi. - Ach, tak. - Wszystkich nas pakuje w niezłe gówno - ciągnie dalej. - Moglibyście tu równie do- brze grać w krykieta kijami z plutonu. Kapuje to? -Ja - odpowiadam - ja w ogóle nic nie robię. Ale te kije z plutonu to niezły patent. Gładzi się rękami po twarzy, prawie rozcierając sobie świeżo skręconego papierosa na policzkach, nadto zawadza małym palcem o piercing, aż nos mu się wykrzywia. - W znużenie życiem - mówi, skrywając twarz w dłoniach - i tak nikt poza Clarą mu nie uwierzy. Więc do czego właściwie potrzebuje tej dziewczyny? - To ważne pytanie, tylko co ci do tego? - Clara jest moją przyjaciółką - oświadcza. - I tak palnąłem głupstwo, mówiąc jej o twoim przypadku. Ona potrafi być tak pioruńsko uparta. W tym względzie przyznaję mu rację. - Że też ja wtedy nie trzymałem gęby na kłódkę - ubolewa. Dla zyskania na czasie drapię się po głuchym uchu. Myśli w mojej głowie przemierza- ją długą drogę wstecz, by wreszcie się poukładać. Wyłania się pewien obraz, który mnie cał- kowicie obezwładnia. Widzę Toma, jak siedzi w rozgłośni radiowej, przysłuchując się moje- mu pierwszemu telefonowi, i jak potem mówi do Clary: „Wiem, kto to był” albo „Znam tego gościa”. Może nawet zbladł w pierwszej chwili i powiedział: „O kurwa, ta mała od Herberta nie żyje”. - Kim ty - pytam - właściwie jesteś? Tom popatruje na mnie z powątpiewaniem, jakby się zastanawiał, czy zadaję mu to pytanie serio. - Jeżdżę teraz na polskim szlaku - opowiada. - A może nie wie, że Południe już od dawna należy do przeszłości? - Bardzo dobrze. - Mówię to po polsku. - Przeszłość to mój ulubiony czas. Kiedy on ceremonialnie zapala papierosa, ja usiłuję się skoncentrować i przypomnieć sobie treść nowych, wprowadzających wiele ułatwień traktatów handlowych i granicznych z krajami wschodnimi, nad którymi to traktatami siedziałem w lipskiej filii kancelarii Rufusa; w rzeczywistości już teraz przesuwają one granicę UE o pięćset, siedemset kilometrów na wschód. Gdzieś w zakamarku mózgu świta mi, w jakim celu, nad czym i dla kogo wówczas naprawdę pracowałem, ale zanim ta myśl zdoła przybrać konkretny kształt, odpędzam ją od siebie i zaczynam zastanawiać się nad tym, jakie to zabawne ciągle spotykać ludzi, którzy wiedzą o mnie znacznie więcej niż ja sam. Kiedy nasze spojrzenia krzyżują się ponownie, Tom ma już zupełnie inną minę, wy- gląda na uspokojonego, chociaż nadal oddycha zbyt szybko. Nowa taktyka. Być może nie jest aż tak bardzo pod wpływem tych swoich prochów, lecz piekielnie zdenerwowany z jakiegoś innego powodu. Albo się czegoś boi. - Niech posłucha - mówi - przecież on jest cool.Ja wiem, że chowa w zanadrzu coś, dzięki czemu może ich wszystkich wyrolować. A może po prostu nerwy mu już puściły. - O co znowu chodzi? - pytam. - No... - ciągnie dalej - posłuchaj... Niech się po prostu przed nimi nie sypnie, że ja maczałem w tym palce. Taka mądra dziewczyna jak ona umiałaby to przecież zrobić sama. Czy on rozumie? -Nie - odpowiadam - nie mam zielonego pojęcia, o czym mówisz. Papieros zgasł, Tom, ssąc go nadaremnie, wciąga policzki. Rzucam mu zapalniczkę, którą znalazłem w kieszeni spodni. - O to chodzi, człowieku - pieje z zachwytem. - Stale rżnąć głupa. I niech tak trzyma. Niech im opowiada, co chce, ale mnie niech w to nie wciąga. I ani mru-mru Clarze, okay? Chrząkam, co on rozumie jako zgodę, więc odzyskuje werwę. Stoi znowu tak blisko szopy, że zaczynam się bać, iż wykonując te swoje chaotyczne ruchy, rozwali sobie łeb o mur. - Wiesz - dodaje - kasy też trochę zostało. To znaczy, jeśli będzie kiedyś potrzebował forsy. Albo czegoś innego. - Nie potrzebuję niczego prócz Clary - oznajmiam. - W końcu jestem tu po to, żeby wykorkować. - Świetnie, facet - mówi Tom - im wcześniej wykorkujesz, tym lepiej. Niech sobie za- trzyma Clarę, przecież on i tak ma nas wszystkich w garści. A co do mnie, to niech po prostu trzyma język za zębami. Ja wiem, że z niego jest twarda sztuka. Zaczyna grzebać w wielkich jak worki na kartofle kieszeniach spodni, aż wreszcie wydobywa z nich kartkę i długopis, a potem podnosi nogę, żeby* użyć kolana jako podkładki do pisania. -W razie jakichś problemów - mówi - byłoby miło, gdyby do mnie zadzwonił. Podaje mi jedno i drugie, kartkę z numerem telefonu i długopis; to wspaniale, myślę, mieć znowu taki długopis z nadrukiem „I love Vienna”. I zbiera się do odejścia. - A samochód? Ale Toma już nie ma. Znajduję Clarę na ziemi pod śpiworem ze sztucznego jedwabiu, który w charakterze kołdry ściągnęła z hamaka. Rzeczywiście jest prawie niewidoczna; aby ją znaleźć, trzeba by wiedzieć, że tam leży. Wsuwam jej zapalonego papierosa między palce, za co dziękuje. Ob- serwuję coraz dłuższy ogon popiołu, który wreszcie odpada, a potem żar wżerający się w filtr. Zaczyna z niego dymić, więc zabieram Clarze kiepa, mimo iż ani razu się nie sztachnęła. - Maks - mówi cicho - nudzę się. - To już nie potrwa długo - zapewniam - już każdy kutas wie, że tutaj jesteśmy. Przyj- dą po nas. - Co ty gadasz - szepcze Clara - jacy „oni”? - Ci, którzy nas szukają - mówię - Ross i inni. - Nikt nas nie szuka - uspokaja Clara - jesteśmy nieciekawi jak sterta makulatury. - Makulaturę też się kiedyś utylizuje - zauważam. - To jest zapomniane miejsce - mówi Clara - opuszczone przez Boga, to koniec świata. Wszyscy żeglarze nadaremnie go poszukiwali, a myśmy je znaleźli, w środku miasta, gdzie nikt by się tego nie spo- dziewał. Kiedy tak leży, lekko przekrzywiona, a przy tym mówi tak poetycko, wydaje mi się piękna jak jeszcze nigdy dotąd. Całą koszulę ma utytłaną w kurzu z podłogi, brud lepi się nawet do skóry, zwłaszcza pod kolanami i w stawach łokciowych, gdzie człowiek poci się najbardziej. Tylko twarz Clary jest biała i czysta, wycieram ją regularnie, gładka skóra spra- wia wrażenie tak cienkiej, że już pierwsza zbyt gwałtowna mina mogłaby zostawić na niej delikatne, jasnoczerwone rysy. Ale od dawna nie widziałem, żeby Clara zrobiła jakąś’ minę. - Ponieważ jesteś taka piękna - szepczę - i nie możesz się bronić, opowiem ci resztę tej historii. Całą prawdę. - Pewnie powinnam była zwiać - zastanawia się Clara - kiedy jeszcze miałam dość si- ły, by to zrobić. - Chcesz odejść? - pytam. - Nie dowlokłabym się nawet do dworca. - Dobrze wiedzieć. Już dawno nie słyszałem, żeby mówiła tak długo, jednym ciągiem, wygląda na to, że i ona czuje się lepiej. Zapaliwszy kolejnego papierosa, wsuwam go Clarze między palce. Mu- szę ścisnąć jej dłoń, aby fajka nie wypadła. - Maks - mówi - to absurdalne, ale ja się boję. Zwraca wzrok w moją stronę i po kilku próbach ma mnie wreszcie w polu widzenia. Patrzymy na siebie. - Boję się - mówi cicho. - Świetnie, wreszcie zaczynasz normalnieć. Jej skinienie jest tak powolne, że ledwo je można dostrzec. Drzwi szopy wydają dźwięki jak wiosenny las pełen ptaków. Przez trzy tygodnie nikt ich nie dotykał, teraz ja dla żartu poruszam nimi kilkakrotnie w tę i we w tę. Nasłuchuję świergotu zawiasów, a przed sobą widzę jasnozieloną trawę i lekko falujące tafle wo- dy w blasku słońca, złożone z tysiąca srebrnych płytek. Następnie zamykam od zewnątrz szo- pę, dla bezpieczeństwa także okiennice, na koniec zaś je rygluję. Otwieram bagażnik ascony, potem pudło z pieniędzmi, Boże, od jak dawna już nie myślałem o swoim starym mieszkaniu. Wybieram banknoty dolarowe, bo zajmują najmniej miejsca, i wpycham do kieszeni spodni, ile się da, ale tak, żeby nie wyglądać na ostatnią pokrakę. 27. Przekroczenie granic obrony koniecznej Jacques Chirac każe na siebie czekać na każdym rogu, więc do Renner-Ring docieram dopiero o wpół do pierwszej. Plac przed parlamentem wygląda, jakby dopiero co skończył się jarmark, wszędzie zadeptane ulotki, a z ziemi, z przednich szyb samochodów, z kwietnych klombów, ze wszystkich kątów spozierają na mnie wizerunki Jórga Haidera, we wszystkich możliwych kolorach, z hitlerowskim wąsikiem. Zastanawiam się przez moment, czy nie do- rzucić do nich swojego dowodu osobistego, zdjęciem do góry, ale nie czuję prawdziwej po- trzeby, by to zrobić. O wiele za wiele policji. Nadkładam drogi i idę przez Volksgarten, okrążam Pałac Sprawiedliwości i z drugiej strony wychodzę na Schmerlingplatz. Rufus powiedział kiedyś, że polityka austriacka ma nie większe znaczenie niż kilkoro dzieci sypiących sobie nawzajem piaskiem w oczy. Dzisiaj lepiej niż wtedy rozumiem, co miał na myśli. Nawet gdyby Haider osobiście zasiadał w rządzie, całe zło, jakie mógłby wyrządzić, ciągle jeszcze byłoby dobro- dziejstwem w porównaniu z przestępstwami popełnianymi za kulisami Olimpu. Staję za Pałacem Sprawiedliwości tak, by móc zerkać ukosem w Bartensteingasse i mieć na oku wejście do kancelarii. Codziennie między dwunastą a pierwszą z budynku wychodzą młodsi pracownicy, po- jedynczo lub grupkami, mężczyźni zdejmują krawaty, kobiety zarzucają na siebie lekkie ma- rynarki, wyciągając spod nich długie jasne włosy. Wszyscy częstują się papierosami. Pod tym względem najwyraźniej nic się nie zmieniło. Kto nie potrafi dobrze wykorzystać półtorej go- dziny przerwy obiadowej, nie jest uważany za prawnika, lecz za niewolnika. Prawo to nie tylko zawód, to również styl życia. Z Volksgarten idzie się kwadrans do Singerstrasse; przeważnie pokonywaliśmy tę drogę w szóstkę lub siódemkę, z odpiętymi kołnierzykami koszul i krawatami przewieszony- mi przez prawe ramię. Wciskaliśmy się do „Van Veinste-na” przy Franziskanerplatz, najza- cniejszego bistro na świecie. Zawsze znalazło się paru takich, którym udało się zdobyć miej- sca siedzące na czerwonej skórzanej ławie, a kto już siedział, mógł zamówić carpaccio lub przynajmniej caprese. Ja rzadko znajdowałem się w tej grupie. Inni stali, pozwalając, aby ge- stykulujący sąsiad wytrącał im tramezzini z rąk, i palili więcej, niż jedli. Kiedy potrzebowali- śmy spokoju oraz porządnego posiłku, szliśmy w innym kierunku, do „Scali” przy Neubau- gasse, gdzie rzucaliśmy się na krzesła Renę Herbsta, zapewniając siebie nawzajem: ach jak to dobrze nie być teraz w „Van Veinsten” i nie musieć oglądać facetów od reklamy ani też in- nych idiotów z najrozmaitszych agencji. Właściciel „Scali” znał nas wszystkich z imienia i smażył zarówno krewetki, jak i sznycle, co kto chciał. Czekając przeglądam się w lusterku samochodowym. Rano odgarnąłem włosy do tyłu i otrzepałem spodnie. Podkoszulek mam czarny i dość czysty, do tego przybrałem nieprzeniknioną minę. Jedyną kolorową rzeczą, jaką posiadam przy sobie, jest paczka marlboro - czerwona plama wystająca z kieszeni spodni, jakbym przechowywał tam swoje serce. Zdecydowanie brakuje mi okularów słonecznych, ale to przez Jacques’a Chiraca nie starczyło mi czasu, żeby je kupić na Hernalser Hauptstrasse. Pierwszego dostrzegam Kaia, poznaję go natychmiast, jest sam. Samochód, którego szyb używam jako lusterka, to czarne bmw, siadam na masce, a dopiero potem wołam Kaia po imieniu. Rozgląda się, najpierw tocząc wzrokiem dookoła, później z irytacją wymachuje aktówką. Wołam jeszcze raz. Zauważa mnie wreszcie i rozpoznaje, choć nie od razu, nie ki- wam nawet palcem w bucie, czekając, aż to on przejdzie przez ulicę i przywita się ze mną. Wsuwam ręce do kieszeni spodni i ściskam w garściach grube niczym sztaby zwitki bankno- tów. - Maeks! Wymawia moje imię tak, jak zawsze wymawiał je Rufus. Stoimy naprzeciw siebie, a ja wpatruję się w ciemne szkła jego okularów, w których odbija się cała ulica. Autokar wy- cieczkowy oddala się, wjeżdżając w głąb głowy Kaia, maleje i znika, ktoś przechodzi z tyłu, błękitne niebo z kalenicami domów rozjeżdża się, sklepione szerokokątnie, na pierwszym planie zaś widać mnie, również pochylonego wzdłuż wklęsłej krzywizny i z karykaturalnie dużym nosem. Kai unosi prawą rękę, odchyla dłoń, ja przykładam nadgarstek do jego nadgarstka i w tym samym momencie pstrykamy palcami. Śmieje się, jego zęby są ciągle jeszcze w bardzo dobrym stanie. - Co ty tu robisz? - pyta. Niewygodne pytanie, nie byłem na nie przygotowany. - Tak sobie zajrzałem - mówię. - Chodzą słuchy, że się wycofałeś. Maeks, chłopie, wszyscy powinniśmy to zrobić, póki jeszcze czas. No nie? Wzruszam ramionami. - Chłopie - mówi - my wszyscy zastanawiamy się nad odejściem. Starzy są ciągle” świeżutcy, zwłaszcza szef, ten przeżyje nas wszystkich. Z czterdzieściorga pięciorga ludzi, jak tu jesteśmy, w ciągu następnych piętnastu lat być może jeden zostanie jego wspólnikiem. Odczuwam ulgę, że wygaduje takie bzdury, bo to znaczy, iż jest naćpany po same uszy. - Posłuchaj - proponuję - chodźmy szybko do „Scali”. - Nieee - mówi przeciągle - nie dzisiaj. - Co - pytam - nie masz czasu na przerwę obiadową? Przyskrzyniłem go, teraz on wsuwa ręce do kieszeni, a ja swoje wyjmuję. - Dobrze wyglądasz - mówi - do twarzy ci z brodą, jak na reklamie gauloisów, Liberte Toujours. Śmieje się. - I czym się teraz zajmujesz? - pyta. - Niczym - odpowiadam. Śmieje się jeszcze głośniej, działa mi na nerwy, chciałbym mieć już za sobą sprawę tego zakupu. - Niczym! - woła. - Dobre sobie. To znaczy, że jesteś na giełdzie. Znakomite miejsce dla takich ludzi jak my, mamy to we krwi, gdziekolwiek jesteśmy, we Frankfurcie, Paryżu czy Londynie. - W tym momencie w Wiedniu - odpowiadam zgodnie z prawdą. - Aha, aha - rozważa Kai - specjalizacja w kwestiach wschodnioeuropejskich, domy- ślałem się tego już wtedy, gdy kazałeś przenieść się do Lipska. Zasrana dziura, ale przecież obaj wiemy, w jakim kierunku teraz wiatr wieje, Wiedeń, Lipsk, a potem Warszawa, nie je- steś taki głupi, Maeks, bo przecież tam na górze też już byłeś w wydziale do spraw wschodnioeuropejskich. Kciukiem wskazuje przez ramię górne piętro gmachu kancelarii. - Tutejsze doświadczenia przydają się na giełdzie papierów wartościowych, tak czy nie, trzeba tylko w porę wiedzieć, gdzie walnie następnym razem. I to wszystko, nie? Kai wciąż się śmieje, to cud, iż równocześnie może jeszcze mówić. Nie mam kiedy wcisnąć się ze swoją sprawą. - Zresztą wiedziałem już, że jesteś w mieście. Rufus klął na korytarzu jak stara kurwa. Wścieka się, że teraz gdzie indziej zarabiasz prawdziwą forsę. Masz rację, stary. Kiwa z zachwytem głową, zerkając na zegarek. - Miło było cię spotkać - mówi. Nie daje mi żadnej szansy na to, abym spytał go o dilera. Macha ręką, wciskając się do swojej alfy spider. Zawsze miał bzika na punkcie włoskich samochodów sportowych. Następni to klienci, za nimi wyłania się grupa młodych adwokatów, spośród których znam kilku z widzenia, choć nie pamiętam ich imion. Po chwili dostrzegam Steve’a. Opieram się ponownie o czarne bmw i dopiero wtedy decyduję się go zawołać. Steve zauważa mnie natychmiast, ale nie kwapi się do przejścia przez ulicę, więc, rad nierad, sam podchodzę do niego z psem na smyczy. - Hi Steve - mówię. - Hi Maks - odpowiada. Właściwie nazywa się Stephan, ja jednak wymawiam jego imię tak, jak zawsze wy- mawiał je Rufus. Ściskamy sobie ręce, potrząsając nimi. - Słyszałem, że jesteś za granicą - mówi. - Ledwo cię poznałem. Uśmiecha się, a ja wsuwam ręce do kieszeni spodni. - Prawidłowo - odpowiadam. - Poszedłeś pewnie w artysty? - pyta. - Można to i tak nazwać - odpowiadam. - Teraz, kiedy w Warszawie powstaje wresz- cie giełda papierów wartościowych, tu i ówdzie da się rozkręcić takie czy inne interesy. - Piękny pies - chwali. - Dziękuję - mówię - własność mojej dziewczyny. - Z pewnością tej, która była tu niedawno? Chrząkam. - Być może - odpowiadam. - Niewiele z tego zrozumiałem - ciągnie dalej - wydaje mi się jednak, że Rufus był z jakiegoś powodu potwornie wściekły. - Posłuchaj - mówię - mam mało czasu. Potrzebny mi dzisiaj kontakt, bardzo byś mi pomógł. - W jaki sposób - pyta - potrzebujesz klienta? - Bzdura - mówię - zanim odlecę, muszę się szybko jeszcze w coś zaopatrzyć. - Aha, no to mów tak od razu. Kamień spada mi z serca, wyjmuję ręce z kieszeni, upychając w nich z powrotem banknoty, które wyciągnąłem przez nieuwagę. Widzę, jak Steve przypatruje się moim spodniom. - Można to robić również za pomocą karty kredytowej - zauważa - właściwie jak zaw- sze. Pomijam jego uwagę milczeniem. - Mógłbyś zadzwonić - proszę - nie mam przy sobie telefonu. Dopiero w tym momencie Steve naprawdę nabiera podejrzeń, widzę, że się waha, po chwili jednak wyjmuje z kieszeni marynarki telefon komórkowy i otwiera go, nie spuszczając ze mnie wzroku. Przezwycięża się i wciska klawisz. Słyszę zapowiedź automatycznej sekre- tarki. Steve milczy przez chwilę. - Godzina czternasta - mówi - mój przyjaciel, czarny podkoszulek, duży pies. Zasłania telefon dłonią. - Medium, L czy XL? - pyta. - Raczej XL - odpowiadam. - XL - mówi Steve do telefonu. Następnie rozłącza się i wyciąga do mnie rękę. - Było miło, Maks. - Gdzie? - pytam. - Przy Schottentor - odpowiada - ktoś do ciebie podejdzie. - Pies może wskoczyć na tylne siedzenie - pozwala chłopak. - Hej, śpi pan czy co? - Zamknij się - mówię - zachowuj się cool. Pomagam Jacques’owi Chiracowi wgra- molić się do sove- reigna. Mały prowadzi z rutyną, chociaż nie wygląda na kogoś, kto ma wystarczająco dużo lat, aby posiadać prawo jazdy. W czarnym garniturze od Bossa wygląda jak przedwcze- śnie dojrzały konfirmant. To przecież moja Billa. Zaczynam kapować to dopiero w chwili, gdy zatrzymujemy się na ścieżce przed dwuskrzydłowymi metalowymi drzwiami. - Pan wybaczy te ceregiele - tłumaczy się chłopak - ale potrzebne panu XL, a my je- steśmy w trakcie zmian organizacyjnych. Mimo to znajdzie się dla pana jakaś resztka. Zechce pan zaczekać w samochodzie? Wysiadam, Jacques Chirac, merdając ogonem, staje przed metalowymi drzwiami. - Mądry pies - chwali mały. Trzymam mocno tego mądrego psa, żeby nie zaczął od razu szturmować szopy i drapać w nią pazurami. Chłopak ma klucz, kiedy jednak chce go włożyć w zamek, drzwi otwierają się do środka. - O - mówi - ktoś się włamał. Najwyższa pora zaprowadzić tu znów porządek. Ja też tak sądzę, muszę jednak zapanować nad sobą, by nie wybuchnąć śmiechem. Mam nadzieję, że ten, kto zechce zaprowadzić tu porządek, przyniesie ze sobą co najmniej haubicę. Przechodzimy przez budynek frontowy, drzwi na podwórze stoją otworem, tylna część ascony błyszczy przed naszymi oczami niby cukierek firmy Waldmeister. - Patrz pan - mówi chłopak i śmieje się - ogniście zielony samochód dragowy. Myśla- łem, że jest w Zgorzelcu. Wycieram dłonie o koszulkę. - Nowy szlak przez Polskę do Lipska? - próbuję się dowiedzieć. Chłopak dostaje lekkich rumieńców, wie, że za dużo gada. - Jak to? - pyta ostro. - Spokojna głowa - mówię - czasem jeżdżę tam w interesach. -Ja nie zajmuję się akwizycją - wyjaśnia - jeśli potrzebne panu kontakty na Wscho- dzie, niech się pan zwróci do centrali. Potakuję głową. Chłopak kilkoma krokami przemierza ze mną podwórze i zaczyna otwierać drzwi do atelier. - Chryste, ale tu cuchnie - mówi. - I jest pięć razy goręcej niż na ulicy. - A co trzymacie tam w środku? - pytam. Wskazuję na szopę z zamkniętymi okiennicami, która teraz wygląda tak, jakby od lat nikt do niej nie wchodził, i nagle mam pewność, że Clara naprawdę tam już nie leży. Zawsze podejrzewałem, iż rzeczywistość składa się z różnych warstw, w których od czasu do czasu poruszam się na zmianę. I właśnie w takich chwilach jak ta przestaję cokolwiek rozumieć. - Nie mam pojęcia - mówi chłopak - to wszystko jeszcze sprzed moich czasów. Przez okna atelier widzę, że ściąga dużą narzutę, spod której wyłania się nowoczesna lodówka. - A co słychać - pytam już na ulicy - u Herberta i Rossa? Na twarzy chłopaka widać pewne odprężenie. - Czy firma - drążę dalej - przestała korzystać z tranzytu przez południowe Włochy? - No - mówi - w ciągu ostatniego pół roku jeszcze korzystała, ale teraz to ostatecznie koniec. Wywijam torebką z dwudziestoma dekagramami proszku, więcej niestety nie było. Wystarczy tego jednak do uśmiercenia dinozaura. Płacę już w samochodzie, wyobrażając sobie olbrzymiego jaszczura, który ćpa przez słomkę skrzypu wysokości wieży, i w tej chwili rzeczywiście zaczynam fiksować, na domiar złego ogarnia mnie śmiech. Mały przygląda się z obrzydzeniem, jak rozprostowuję zwitki banknotów studolarowych. Daję mu jeden w charakterze napiwku, nie odmawia. Zapiąwszy guziki marynarki, wsiada do sovereigna. - Gdzie pana wysadzić? - pyta. Chociaż ta komedia jest całkiem zbyteczna, proszę, aby podwiózł mnie do Hadikgas- se, po czym natychmiast wracam. Otwieram drzwi szopy prawie pewien, że już nie znajdę tam Clary, ale jednak jest, a powietrze znacznie się rozrzedziło. Przynoszę trochę wody, pra- gnąc podlać tę moją małą roślinkę, wyjmuję spomiędzy jej palców zimnego, nadpalonego papierosa z filtrem i pomagam pić. Potem na czubku noża podtykam Cla- rze kokainę, ona zaś sama otwiera usta, żebym mógł wsypać proszek. Wreszcie odwracam ją, nie jest dobrze dla skóry, gdy ciągle leży się na tym samym boku. - Maks - szepcze Clara - która godzina? Dziwne pytanie, cieszę się jednak jak dziecko, że ona w ogóle przemówiła. Przez chwilę przyglądam się tej dziewczynie ze wzruszeniem i rozmyślam, czyby nie przenieść jej do ascony i nie odjechać, wszystko jedno dokąd, po prostu byle jak najdalej stąd, może nawet z powrotem do Lipska, bo przecież ona w niczym tu nie zawiniła. Najwyraźniej zostałem z nią połączony w chwili przybycia do Wiednia, jak gdyby była moim osobistym akumulato- rem, więc im silniejszy czuję się ja, tym bardziej ona słabnie; patrząc na nią, myślę, że wy- czerpie się za kilka godzin. - Skarbie - mówię - jeszcze tylko kilka godzin, nie dłużej. W końcu przyjdą. Pies przybiega kłusem i wypija resztę wody z wiadra. On też właściwie wygląda le- piej; gdyby tylko nie był taki chudy jak afrykański wół. Kładzie się obok Clary i teraz two- rzymy wszyscy coś na kształt małej rodziny, a owo kamienne miasto to nasz otwarty komi- nek, natomiast gorące letnie powietrze jest ogniem w kominku. Opowiem coś. Szukam magnetofonu, znajduję go, ale nigdzie nie ma starych taśm. Przerzucam nasze ciuchy z jednego kąta w drugi, z moich poniewierających się bokserek wypada łyżeczka do herbaty, pełna mysich bobków. Podnosząc ją, wzbijam z ziemi kurz, który skrząc się, nieru- chomieje w powietrzu, zalega mi w płucach i jest tak szorstki jak papier ścierny, czuję smak myszy na języku. - Pamiętasz - pytam cicho - tak się wtedy cieszyłaś, że Shershah nie żyje. Chciałaś się dowiedzieć, jak do tego doszło. Spod zamkniętych powiek Clary wypływa coś wilgotnego, być może płacze, aż dziw, skąd w tym wysuszonym ciele bierze się tyle płynu, żeby wytworzyć choćby kropelkę łzy. Ostrożnie otwieram usta Clary i wlewam resztę wody, a potem patrzę, czy pojawi się więcej łez. - Sam odwiedziłem Rufusa - mówię. - Nie chciałem czekać, aż po mnie przyśle. Clara odwraca głowę na bok i usiłuje narzucić na nią śpiwór. Zabieram go, jest zbyt ciepło, by się przykrywać. Rufusa nie było w kancelarii, miał jakieś sprawy do załatwienia w ONZ-City. Poje- chałem metrem do Dwudziestej Szóstej Dzielnicy i przez pół godziny biegałem po grubych wykładzinach korytarzy w bloku B, gdzie przy klamce każdych drzwi odczuwałem bolesne elektryczne kopnięcia, spodziewając się po nich zbawiennego wpływu na swój system ner- wowy. Wreszcie spotkałem Sachiko, która nad kostiumem od Chanel utrzymywała w równowadze swoją wielko-formatową twarz niczym szybę, wyglądając przy tym tak, jakby od dawna o wszystkim wiedziała. Wysforowawszy się małymi kroczkami przede mnie, zaj- rzała do sali posiedzeń jakiejś komisji. Wyszedł Rufus, który jak zwykle ujął moją prawicę, potrząsnął nią i zatrzymał w swojej. Dzisiaj wyjątkowo otoczył mnie jeszcze ramieniem i na chwilę przycisnął do siebie. - Maeks - powiedział - ostatnio nie poświęca nam pan wiele czasu. Wystawia pan na szwank swój intelekt. Zawód. Życie. Poklepał mnie po plecach, jakbym dał mu sposobność do dobrego żartu i zasłużył w ten sposób na nagrodę. - Chodźmy - powiedział - tędy. Oczekiwałem, że zaprowadzi mnie do cafeterii, wyszliśmy jednak z budynku, a ja mogłem rzucić okiem na Dunaj, na którego falach dryfowały ogromne ilości zeschniętych liści. Kiedy maszerowaliśmy przez parking, napływały coraz to nowe, więc zacząłem się za- stanawiać, czy w górze rzeki stoi ktoś, kto je tam wrzuca. Weszliśmy do najbliższego wie- żowca w kształcie półkuli, by jedną z dwudziestu czterech wind zjechać do podziemia, gdzie na końcu głównego korytarza, między budkami telefonicznymi i wyjściem awaryjnym z planem ewakuacji na drzwiach, znajdował się maleńki pokoik. A raczej kabina dźwiękosz- czelna, pomieszczenie, w którym wykluczony był jakikolwiek podsłuch. Nagle siedzieliśmy naprzeciw siebie przy małym plastikowym stoliku, ja zaś czułem się jak w więziennym poko- ju odwiedzin, brakowało tylko dzielącej nas szyby pancernej z metalową membraną przypo- minającą sitko. Rufus niezwłocznie przeszedł do rzeczy. - Obaj wiemy - zaczął - że takie zdarzenia nazywa się powszechnie wypadkami. - To nie był wypadek - zaprzeczyłem szybko. - Maeks - powiedział Rufus - wystarczająco długo studiował pan wszystkie dziedziny prawa, żeby wiedzieć, jak należy zaklasyfikować dany stan rzeczy. Ja to już dawno zrobiłem. Czy czegoś takiego nie nazywa się w prawie karnym domniemaną obroną konieczną? A może nawet przekroczeniem granic obrony koniecznej? - Domniemana obrona konieczna zachodzi wtedy - odparłem znużony - gdy człowiek tylko wyobraża sobie, iż jest atakowany, i broni się przed kimś, kto nie ma złych zamiarów. Przekroczenie granic obrony koniecznej natomiast wtedy, gdy się przy tym przesadzi. 28. Shershah nie żyje W istocie poczułem pragnienie zbadania prawnych aspektów tego przypadku, od razu, na miejscu, jeszcze w mieszkaniu Jessie przy Praterstrasse, tyle że musieliśmy znikać, i to jak najszybciej. Klęczała w kuchni, obejmując jedną z nóg naszego stołu, i raz po raz powtarzała: „cześć, cześć”. Owinąłem Jessie pledem jak rozbitka z katastrofy morskiej, po czym, wziąw- szy ją na ręce, zbiegłem po schodach. Kiedyśmy się znaleźli na dole, ciągle jeszcze nie mia- łem planu, dokąd udać się najpierw. Zdyszany stałem w drzwiach wejściowych Praterstrasse 61, a w głowie wirowały mi bezsensowne myśli, jak dobrze, że Jessie waży akurat teraz nie- spełna czterdzieści kilogramów, że właściwie nikt nigdy nie widział nas razem, że prawdopo- dobnie rzeczywiście kocham Jessie, że jestem ostatnią ofermą i nawet w tej chwili nie wiem, dokąd uciekać. Stojąc przy kolorowym secesyjnym oknie drzwi wejściowych, usłyszałem na dworze syreny karetki pogotowia, a może policji. Ta w innych sytuacjach nie była aż tak szybka. Wyniosłem Jessie tylnymi drzwiami na Afrikanergasse, potem zaś przez ulicę i bramę wjazdową do budynku znajdującego się naprzeciw. Pośliznąłem się na zaścielających ziemię ulotkach reklamowych i potknąłem o odstawiony rowerek dziecięcy. Nigdy nie interesowały mnie podwórza tej dzielnicy, więc zdając się na los szczęścia, wdrapałem się na śmietnik, a potem na mur; następnie, przełożywszy sobie owiniętą w koc Jessie przez ramię jak worek, zeskoczyłem na sąsiednią posesję i zacząłem wdrapywać się na kolejne śmietniki oraz przeskakiwać następne mury. Kiedy już nie było dokąd skakać, zrozumiałem, że dotarłem do końca szeregu domów, wyszedłem więc na ulicę przez bramę następnej kamienicy i pobiegłem w dół Weintraubengasse do centrum miasta. Zatrzymałem się nad kanałem Dunaju, gdzie na chwilę posadziłem Jessie na trawniku; siedziała o własnych siłach, nieruchomo, niemo, z szeroko rozwartymi oczami. Po drugiej stronie znajdowało się ujście podziemnej odnogi rzeki Wiedeń, przez moment nawet rozwa- żałem, czyby nie poszukać drogi przez system kanałów, ale natychmiast porzuciłem tę myśl. Zapaliłem papierosa, po czym doprowadziłem do ładu nasze fryzury i ponownie wyniosłem Jessie na ulicę. Wziąłem taksówkę na Wahringerstrasse. Jessie leżała w mojej wannie, histerycznie nucąc jakieś piosenki i budując zamki z piany, ja zaś biegałem po mieszkaniu tam i z powrotem, od jednego okna do drugiego, wpa- trując się ciągle w mrok, jakby w każdej chwili mogli się stamtąd wynurzyć moi siepacze, policja lub nawet sama ofiara, zmartwychwstała, krwawiąca, czy jaka tam jeszcze. Wreszcie sięgnąłem na półkę po stary zbiór luźnych zapisków z przepisami prawa karnego i plik świe- żych śnieżnobiałych kartek A4 z drukarki, a potem usiadłem z tym wszystkim przy kuchen- nym stole. Prawo zawsze działa uspokajająco. Wszystko w nim ma swoje miejsce. Najpiękniejszym charakterem pisma, na niewidzialnej linii, prostej jak wyprężona struna, napisałem pierwsze słowo, pierwsze zdanie. Ustaliłem fakty i nakreśliłem uproszczony stan rzeczy. Byli tam: M., prawnik o nieposzlakowanej opinii, jego dziewczyna J., ofiara O. i mocodawca X. Pewnego dnia J. odwiedza M., prosząc o radę. Opowiada, że czuje się śledzona przez X. Z powodu konfliktu w półświatku X. chce się na niej zemścić, ona zaś dobrze wie, iż za- mierza przysłać jednego ze swoich ludzi, by ją do niego „dostarczyli”. M. nie wie, co sądzić o tej historii. Proponuje, że jakiś czas spędzi w mieszkaniu J. J. przyjmuje tę propozycję z wdzięcznością. M. gotuje dla niej, ale ona nie je. Jest jeszcze bardziej niespokojna niż zwykle, ciągle wystaje przy oknie w pokoju numer jeden i pokazuje na ulicę, widzisz to auto, tam z tyłu, po drugiej stronie Praterstern, między drzewami? - Tam stoi dużo aut - mówi M. - Tak - potwierdza J. Wtedy rozległ się telefon. Jessie pobiegła do pokoju numer pięć, odkąd byłem u niej, zdarzyło się po raz pierwszy, żeby ktoś zadzwonił, przycisnęła aparat do ucha i słuchała, za- nim jednak zdołałem go jej wyrwać, przerwała połączenie i rzuciła się na podłogę, sztywna jak pacjent w ostatnim stadium choroby Parkinsona. Zawlokłem ją z powrotem do okna. Na ulicy nie było ruchu, wszystko wyglądało absolutnie normalnie, tak samo normalnie jak zaw- sze, panowała śmiertelna cisza, było późno. Uniosłem Jessie, żeby mogła wyjrzeć na dwór. - Zobacz - powiedziałem - przecież wszystko jest w porządku. W tym momencie w jednym z aut za Praterstern otworzyły się drzwiczki od strony kierowcy. Wysiadł jakiś mężczyzna. - Nie nie nie nie - krzyknęła Jessie. Puściłem ją, gdyż potrzebowałem obu rąk, by otworzyć aktówkę. Jessie znowu padła na podłogę, a z jej piersi dobył się ów głośny dźwięk przypominający klakson, ale brzmiący jeszcze bardziej syntetycznie niż zwykle; nie mogłem się nią jednak zająć, bo musiałem przy- nieść lornetkę z torby, aby zyskać całkowitą pewność, gołym okiem trudno było bowiem co- kolwiek zobaczyć. Szukając właściwego wycinka obrazu i manipulując niespokojnymi pal- cami przy pokrętle ostrości, przypomniałem sobie, kiedy po raz ostatni korzystałem z tego urządzenia, było to nieskończenie dawno temu, w minionej epoce mojego życia, która jednak, ze względu na głównych aktorów i równie zagmatwaną sytuację, znacznie bardziej przypo- minała obecną niż wszystko, co działo się w tak zwanym międzyczasie. Przeciągający się obok auta mężczyzna miał długie czarne kędziory, był szczupły, stał w leniwej pozie, z lekko uniesionymi ramionami i pochyloną w przód głową, co sprawiało wrażenie, iż nieustannie nasłuchuje czegoś, co rozgrywa się pod jego stopami. Przyglądałem się, jak oburącz splata sobie warkocz z tyłu głowy, który, ledwo puszczony, natychmiast się rozplątywał. Było jednak ciemno, ja zaś miałem tylko lornetkę, a nie noktowizor. Po chwili postać oddaliła się kilka kroków w bok i zasłonił ją kompleks domów po drugiej stronie ulicy. - Nie nie nie nie - krzyczała Jessie. Miotała się po podłodze tam i z powrotem, z rozwartymi szeroko oczami, musiałem więc odejść od okna, by nią potrząsnąć, aż przestała krzyczeć. Naraz całkiem ucichła, potem usiadła i odtrąciwszy moje ręce, spojrzała mi w twarz. - Maks - powiedziała - w szafce nocnej, w pokoju numer cztery. Wstałem, przez okno znów zobaczyłem tego mężczyznę, który przeszedł teraz na dru- gą stronę Helenengasse, zmierzając ku rondu. Poszedłem do pokoju numer cztery, gdzie w szafce nocnej znalazłem poszczególne części G3, wyczyszczone i posortowane, a celownik teleskopowy zawinięty w miękką szmatkę. Wsadziłem pod pachę lufę, osłonę na rękę oraz komorę zamkową z plastikowym ochraniaczem ramienia i podniósłszy brzeg podkoszulka, wrzuciłem drobne części do powstałego w ten sposób worka na brzuchu. Później przybiegłem z powrotem do Jessie, usiadłem obok niej na podłodze i wprawnymi palcami zacząłem skła- dać broń, jak wówczas na ćwiczebnej strzelnicy, gdy odbywałem służbę wojskową. Jessie przyglądała mi się i wydawała z siebie pod nosem ciche dźwięki klaksonu. - Spokojnie, spokojnie - powiedziałem - rozwiążemy ten problem raz na zawsze. Rozłożenie i ponowne złożenie karabinu zajmowało mi w wojsku minutę i dwadzieścia sekund, miałem zawsze najlepszy czas, ale to było dziesięć lat temu. Nasze spojrzenia spotkały się, gdy przez chwilę ważyłem w dłoni głowicę zabezpieczającą i rygiel, zanim osadziłem je przed iglicą. Nie miałem stuprocentowej pewności, więc jeśli okaże się, że te drobne części zamontowałem odwrotnie, to wszystko będzie do dupy. Gdy poderwałem się z podłogi, zobaczyłem tego mężczyznę przy czerwonym świetle przed pomnikiem Tegetoffa pośrodku Praterstern, a w pewnej odległości usłyszałem pomruk ciężarówki. Mężczyzna patrzył w perspektywę ulicy, po czym, jak mi się zdawało, utkwił wzrok w najwyższym piętrze Praterstrasse 61. Dzieliło nas jakieś dwieście pięćdziesiąt me- trów. Ruszył znowu. To był ten moment. Wycelowałem w niego, zrezygnowałem z założenia tłumika płomieni, bo nie było czasu, i odbezpieczyłem. Zrobiłem głęboki wdech, potem wypuściłem część powietrza i zastygłem w takim półoddechu. Natychmiast poczułem, że rozluźniają mi się ręce, głowa, całe moje ciało, przepełniło mnie szczęście, wszystko było kwestią techniki oddychania. W wojsku osiągałem zawsze najlepsze wyniki strzeleckie, nawet lepsze od instruktorów. Było to powodem zarówno mojej radości, jak i wstydu. Po dwu sekundach miałem mężczyznę dokładnie na celowniku. I wtedy nagle nad mo- ją głową, u sufitu, zapaliło się światło. Spojrzałem do tyłu, w kierunku Jessie, która z ręką na kontakcie stała obok drzwi, patrząc na mnie jak pies, którego pan napełnia właśnie miskę żar- ciem. Ślina ciekła jej po brodzie. Błyskawicznie odwróciłem się znów w stronę ulicy. Męż- czyzna przystanął nagle i podniósłszy głowę, spojrzał ku mnie, w stronę jedynego oświetlo- nego okna w całym domu. Chociaż jednak mógł ujrzeć jedynie moją sylwetkę, bo światło padało z tyłu, czułem, że nasze oczy się spotkały. Wiedziałem: to Shershah, i odniosłem ni- czym nie uzasadnione wrażenie, że on też mnie rozpoznał. Wtedy skoczył. W moim kierunku, gdyż tylko w ten sposób mógł się przede mną schronić. Wylądował na środku ulicy, podniósł ręce, jakby pragnął osłonić głowę, chciał biec dalej do najbliższego domu, ale ja w tej samej chwili pociągnąłem za spust; nic się nie stało, trzask w magazynku, może iglica trafiła w próżnię, ciężarówkę dostrzegłem dopiero w ostatnim momencie, klakson zaryczał niczym róg mgłowy. Samochód potrącił Shershaha, odrzucając go na bok, ja zaś z przerażenia podniosłem karabin, jakby i mnie odrzuciło. - Peng - powiedziała Jessie radośnie - trafiony. Zazgrzytały hamulce, Jessie pojawiła się obok mnie przy oknie i przez kilka sekund patrzyliśmy nieruchomo na ciemny tłumoczek tam w dole, do którego podbiegał właśnie kie- rowca ciężarówki. - Nie żyje? - spytałem. - Z pewnością nie żyje - odparła Jessie. Uchwyciwszy się parapetu, wpatrywała się w ulicę, kiedy zaś przyszedłem z kocem, była już przy stole w kuchni. Proszę ocenić stopień karalności M. i J. Znałem taki przypadek z przygotowań do egzaminu. Problem przyczynowości, ale nawet jeśli przyjąć zamiar zabójstwa i założyć, iż obiektywnie nie wystąpiła sytuacja obrony koniecznej, to błąd M. pozwalał nie zarzucić mu winy. Zapisałem pięć pełnych stron A4. Uniewinniłem M. - Prawdopodobnie niezamierzone zabójstwo - powiedziałem do Rufusa - a jeśli nie, to POMOC w domniemanej obronie koniecznej. Chodziło bowiem o ocalenie życia trzeciej oso- by. Życia Jessie. - I tak nie idzie o teorię - odparł Rufus. - Jest więcej niż pewne, że był to zwykły wy- padek drogowy. A wreszcie - ta broń należała do Jessie, nieprawdaż? Zanim zdążyłem coś odpowiedzieć, powtórzył to zdanie, patrząc mi w oczy. - Ta broń należała DO JESSIE, tak czy nie? Bardzo powoli, niepostrzeżenie opuściłem głowę, mogło to być potakujące skinienie, a może też co innego. Kilka godzin później przeczytałem o tym w porannej gazecie w rubryce „Różne”, oni naprawdę byli bardzo szybcy. Mężczyzna przejechany przy Praterstern, zwłok dotychczas nie zidentyfikowano, przebieg wypadku niejasny, nie stwierdzono alkoholu we krwi. Obok znajdowała się niewyraźna fotografia, nie można było rozpoznać twarzy zmarłego. Obudziłem Jessie, która tymczasem najspokojniej w świecie spała w moim łóżku. „ - On naprawdę nie żyje - powiedziałem. - Naturalnie - mruknęła pod nosem - przecież go zastrzeliłeś. - Ja go nie zastrzeliłem - zaprzeczyłem. - Może nawet sam tego nie zauważyłeś - powiedziała - byłeś zbyt zdenerwowany. - Bzdura - powiedziałem - nie założyłem tłumika, w przeciwnym razie zobaczyliby- śmy bardzo długi płomień. - Strzelać bez tłumika - powiedziała Jessie oburzona - jesteś amatorem, kto to robi coś takiego. I z powrotem zanurzyła się w sen. A kiedy spała już jak trusia, nie wytrzymałem w mieszkaniu, zadzwoniłem do biura, gdzie dowiedziałem się, że Rufus jest w ONZ- City, więc wybrałem się tam, by z nim porozmawiać, zanim sam po mnie przyśle. W przeciwieństwie do mnie Rufus bynajmniej nie czerpał wiadomości z gazet. - Został zabity kurier narkotykowy - oświadczył - facet, który od ponad dziesięciu lat zarabiał na lewych interesach. - Panie Rufusie - powiedziałem - ja znam Herberta i jestem pewien, że pan też go zna, a zmarły był jednym z jego ludzi. Herbert się tym zainteresuje i policja również. Przyszedłem złożyć wymówienie. - Powoli - powiedział Rufus. - Ale ja jestem prawnikiem - zawołałem. - Człowiek nie żyje! - Powoli. Rufus był zimny jak głaz. Nigdy wcześniej nie krzyczałem w jego obecności, zawsze zachowywałem się uprzejmie i powściągliwie, uśmiechałem się do niego, wyrażając swój podziw oraz wdzięczność. Teraz też właściwie nie chciałem mu się przeciwstawiać, czułem się jednak tak, że musiałem coś powiedzieć, musiałem krzyknąć, przynajmniej raz, ktoś mu- siał to usłyszeć. Inaczej rozsadziłoby mi czaszkę. - Shershah nie żyje - wrzeszczałem. A później opadłem na mały plastikowy stolik, zasłaniając głowę rękami. Czekałem na ciężarówkę. Ale nie nadjechała. - Już dobrze - powiedział Rufus. - Niech się pan uspokoi. Zastanawiałem się, czy nie wyjechać z całą historią bałkańską, nie opowiedzieć mu wszystkiego, co usłyszałem od Jessie, i nie zaczekać na jego reakcję. Jednak z góry wiedzia- łem, co by nastąpiło. Zacząłby z niewypowiedzianym zdumieniem potrząsać głową i mówić, ależ, Maeks, przecież pan pracuje w tej dziedzinie, jest pan ostatnim człowiekiem, który mógłby utrzymywać, że nic a nic nie wiedział o tym, co się dzieje na samym dole. Dlatego przecież walczymy, wspólnie. To nie miało sensu, najmniejszego sensu. Kiedy się podniosłem, byłem opanowany. -Już dobrze - powiedział Rufus - teraz panu coś wyjaśnię. Wyciągnął z kieszeni marynarki dwa cygara hawańskie. W kabinie dźwiękoszczelnej nie wolno było palić ze względu na brak klimatyzacji. Wziąłem pierwszego szluga i zaciągnąłem się. Odchyliłem się do tyłu, z cygarem w garści. - Stanowimy tu prawo międzynarodowe - powiedział Rufus - a pan, Maeks, jest czę- ścią nas. Przecież pan wie, kto panu załatwił tę pracę. Powinien pan być mu wdzięczny. Przerwał na chwilę i wydmuchnął kółka nad stołem. Nie wiedziałem, że ktoś mi zała- twił tę pracę, a kiedy zaczęło mi coś świtać, nie chciałem już tego wiedzieć. - Myli się pan - ciągnął dalej - uwikłał się pan w sprawy, których pan nie rozumie. Przyjaźnię się z Herbertem od dwudziestu lat. Jego interesy handlowe to nie jest najważniej- sza sprawa. Herbert zna paru ludzi i wie, jak z nimi postępować. Trochę popiołu spadło Rufusowi z czubka cygara, złapał pył w powietrzu i strząsnął na podłogę. - Pozwoli pan, że następne zdanie na temat Herberta wyrażę w swoim języku ojczy- stym. Pochylił się do przodu i popatrzył mi w twarz. - He did mankind somefcwours - powiedział - which man-kind never thanked htm for. I uderzył otwartą dłonią w stół. - Maeks - powiedział - chcę, żeby mnie pan dobrze zrozumiał. My tu zapobiegamy trzeciej wojnie światowej. Nie sądzi pan chyba, że ludzkość przeżyłaby ostatnie pięćdziesiąt lat bez prawa międzynarodowego, bez Organizacji Narodów Zjednoczonych, bez traktatów rozbrojeniowych i układów o nierozprzestrzenianiu broni atomowej? Te dokonania pozwalają nam na pewną moralną swobodę. Póki człowiek co roku, co dzień i co godzina przyczynia się do tego, by zapobiegać najgorszemu, nie patrzy mu się zbyt skrupulatnie na ręce. Herbert sam dla siebie jest instancją moralną. Mógłby oczywiście wykorzystać swoją pozycję przeciw ludzkości, ale wykorzystuje ją w sprawie pokoju. Powietrze w pokoju zgęstniało. Czułem lekkie zawroty głowy, więc przestałem zacią- gać się cygarem. - Chce pan powiedzieć - spytałem - że właśnie dlatego Herbert nie musi obawiać się wymiaru sprawiedliwości? - O nie! - wykrzyknął Rufus. - On nie jest nietykalny. Wyobraźmy sobie, że jakiś młody, ambitny prokurator dostałby cynk o przedsięwzięciach Herberta. Zacierałby ręce ze szczęścia. Wtedy moglibyśmy tu na górze przekręcić jedno czy drugie kółeczko o milimetr dalej... Wykonał taki ruch w powietrzu, jakby z najwyższą ostrożnością uruchamiał pokrętło ogrzewania. - ...i wtedy zobaczylibyśmy, czy ów karierowicz zostałby przez swoich przełożonych odwołany. Gdyby jednak był ponadto pieniaczem i wgryzł się w sprawę, to całość stałaby się szybko kwestią polityczną, a my byśmy się wycofali. Przysunął ręce bliżej ciała, jakby oparzył się o wyimaginowany kaloryfer. - Ale ryzyko Herberta - mówił Rufus dalej - jest znacznie niższe niż ryzyko Ala Capo- ne. Tym samym więc ów nieszczęśliwy wypadek to bagatelka, nad którą można zapanować. Skinąłem potakująco głową. Chciałem wstać, było mi niedobrze, dopiero co zabiłem swojego najlepszego przyjaciela, nie spałem całą noc, nie mogłem przestać o tym myśleć. - Niech pan wykaże jeszcze odrobinę cierpliwości - powiedział Rufus - Herbert prosił, abym pana o czymś poinformował. Usiadłem na powrót. Niewiarygodne, wszystko zdawało się już załatwione. - Zwróci się pan do mnie z prośbą o przeniesienie do filii zagranicznej - oznajmił Ru- fus - wyjedzie pan z Wiednia. Proszę nie sądzić, że nie oznacza to dla mnie uszczerbku, nie mogłem mu jednak odmówić. Zrozumie pan to. A w Lipsku bardzo się nam pan przyda. Nie wydawało się, by czekał na odpowiedź, zachowałem więc spokój. Pragnąłem tyl- ko wyjść. - Aha - powiedział Rufus - zanim pan wyjedzie, dostarczy pan Jessie do szpitala na Baumgartner Hóhe. Tam już wiedzą. Niech pan będzie wobec siebie uczciwy, taka decyzja to konieczność. Ta dziewczyna jest chora. Zresztą w pańskiej sytuacji będzie najlepiej, jeśli za- stosuje się pan do moich rad. I od dzisiaj... Widząc, że otworzyłem usta, podniósł rękę, by nie dopuścić mnie do głosu. - ...żadne z tych nazwisk nigdy więcej między nami nie padnie, nie w tej instytucji. Maeks - zakończył - pan wie, jak bardzo nad tym ubolewam. To tak, jakbym tracił własnego syna. Sądząc jednak po pańskich zachowaniach w ciągu ostatnich tygodni, myślę, że sam pan tego chciał, więc szanuję to. A teraz... Zgasił cygaro na plastikowym stoliku, wyjął mi moje z ręki, zgasił je również i położył obok. - ...spróbujmy się stąd wydostać, nim się udusimy. Otworzył drzwi, a ja piłem świeże powietrze niczym wodę po przebyciu pustyni. Nawet smakowało wodą. Przez chwilę siedziałem w podziemiu ONZ-City, na jednym z foteli przed halą kom- puterów, po prostu oddychając w nadziei, że nigdy więcej w życiu nie przyjdzie mi do głowy żadna klarowna myśl. 29. Dżdżownica Nie słuchała. W ogóle nie słucha, odpuściła sobie, mógłbym to wszystko równie do- brze opowiadać psu albo temu zasranemu autu czy murowi. Nie spisuje już też moich opo- wieści i po prostu ich nie słucha. Mógłbym ją za to zabić, naprawdę sobie zasłużyła. Nudzi mi się. Księżyc jak pół krążka cytryny stoi na ciemnym niebie, a gwiazdy skrzą się niczym bąbelki dwutlenku węgla w coli. Wcale nie chce mi się spać, noc jest nie mniej gorąca niż dzień, to taka noc, że miałoby się ochotę siedzieć z przyjaciółmi w ogródku jakiejś knajpki wśród drzew i pić młode wino, czuję się całkiem normalnie, oprócz tego, że nie mam przyjaciół i nigdy nie znosiłem takiego sikacza, mdli mnie już od samego odoru siarki w knajpach, kiedy otwierają butelki i śmierdzi zgniłymi jajami. Clara nie reaguje ani na kopniaki, ani na uderzenia, a nie chcę jej zrobić krzywdy. Może jest chora albo ma AIDS, to byłaby świetna okazja, by się zarazić, tyle że nie wiem, jak miałbym w nią wejść. Zastanawiam się przez cały czas, czy dobrze by wyglądała z krótkimi włosami, więc pośród leżących na biurku papierów szukam nożyczek. Nie znajduję, natrafiam za to na kolorowy długopis i odechciewa mi się dalszych poszukiwań. Przynoszę wiadro wody z kranu, piję, a trochę wy- lewam na Clarę, odrobinę, ostrożnie, nie chcę dziewczyny przestraszyć, pragnę tylko pomóc, pilnuję, by co nieco wpłynęło do ust i żeby to połknęła. - Słuchaj - mówię jej do ucha - opowiem ci wszystko. Do samego końca. Ale muszę wiedzieć, że mnie słyszysz. Że słuchasz. Rozchyla mokre wargi i mlaska. - Słucham cię - mówi. Nie mogę się skoncentrować, jednym uchem przez cały czas nasłuchuję odgłosów z zewnątrz. Nie rozumiem, dlaczego jeszcze nikt się nie zjawia, dlaczego zostawiają nas w spokoju. To nie ma sensu i działa mi na nerwy. Potrzebuję jakiegoś zajęcia. Do budynku frontowego można wejść bez przeszkód, drewniana ościeżnica drzwi na parterze jest tak zmurszała, że nawet nie rozlatuje się w drzazgi, lecz po prostu się ugina. Po- kój w samym końcu jest zamglony od pajęczyn i do połowy wypełniony starymi kubełkami po farbach, stoi ich tam całe mnóstwo, może ktoś chciał tu kiedyś robić remont. Za drzwiami znajduję stertę narzędzi, grabie, kilofy, miotły, młoty kowalskie, części metalowe są tak za- rdzewiałe, że kolorystycznie prawie nie różnią się od drewnianych stylisk, w każdym razie nie w ciemnościach. Wybieram narzędzie, które wygląda najsolidniej, to łopata. Ani jeden nagi ślimak nie klei się do studni, jest zbyt sucho albo też aniołom zabrakło języków. Siłowanie się z płytą przysparza mi więcej trudności niż za pierwszym razem, jednak dzięki wykorzystaniu zasady dźwigni udaje mi się odsunąć ją łopatą na bok. Reszta jest kwestią siły ciążenia, od- suwam nogę w najwłaściwszym momencie. Wszędzie mam czerwone zadrapania od zarośli, na rękach, na tułowiu, miejsca te zaczynają natychmiast swędzić. Wzmaga się stęchły chłód, w szybie studni nadal panuje nieprzenikniona czerń. Zapalam zapalniczkę, ale jej światło się- ga ledwie półtora metra w głąb i oślepia tak, że po paru sekundach w ogóle nic nie widzę. Muszę poczekać, aż porażone źrenice znowu się otworzą. Tymczasem idę się naćpać. Nieza- leżnie od tego, co leży tam w dole, z pewnością nie ucieknie. Siadam na skraju studni, księżyc wzniósł się trochę wyżej, łamię gałęzie, by jego światło dotarło w głąb czeluści. Wszędzie w zaroślach lśnią okruchy szkła, jak gdyby chciały naśladować gwiazdozbiory na niebie. Ponownie spoglądam do wnętrza studni. Tym razem rozpoznaję kilka odcieni w nieskończenie skomplikowanej tkance czerni. To wszystko. Wyrywam na chybił trafił kilka stron z segregatora Clary i skręcam z nich grube pa- pierowe knoty, które układam rzędem na obramowaniu studni. Świecą biało, jakby, nawet niezapalone, dawały światło. Podpalam czubek pierwszego knota i trzymam go płomieniem w dół, póki ogień nie zacznie prawie lizać mojej ręki. Wreszcie wrzucam pochodnię do stud- ni. Z całą pewnością mogę powiedzieć, że na dnie leży niebieski worek na śmieci. Czymś wypełniony, na przykład odpadkami z ogrodu. Bądź co bądź to podwórze jest w jakiejś mie- rze również ogrodem albo może niegdyś nim było. Bardzo prawdopodobne, że ktoś kiedyś kosił tu trawę, przycinał gałęzie i upychał wszystko do worków na śmieci. Ten wydaje się częściowo pokryty błotem, jakby zasypano go wówczas kilkoma szuflami ziemi, która z czasem osunęła się na boki pod działaniem wody deszczowej. Erodowała. Tak że worek znów jest widoczny. Wrzucam osiem zapalonych knotów, aż wreszcie ostatni dociera na samo dno, gdzie płonąc, nieruchomieje. Udaje mi się nawet dostrzec popiół z pozostałych siedmiu pochodni. Widzę jeszcze więcej. Do worka przylega od wewnątrz coś jasnego, plastik jest napięty, led- wo nie pęknie, jakby to coś w środku zostało szczelnie zamknięte i z czasem wzdęło się, na- brzmiało, napompowało. Prawdę mówiąc, przypomina ludzką twarz, dużą, ogoloną na łyso głowę. Z dna studni zalatuje topiącym się plastikiem. Dawniej sam byłem taki napuchnięty, chociaż z innych powodów. Wielce prawdopodobne, że to coś, co spoczywa na dnie, było zawsze wystarczająco szczupłe, żeby skrzyżowawszy ramiona lub oplótłszy nimi ciało, po- szukać palcami oparcia we wrębach i żłobieniach własnego szkieletu. Teraz ja jestem chudy, a to tam na dole, nawet jeśli to tylko złudzenie optyczne lub odpadki, zdaje się grubym bia- łym wielorybem, i dobrze mu tak. Płomień gaśnie, znów pogrążając studnię w głębokiej czer- ni, tak głębokiej, że sprawia wrażenie, iż nigdy nic nie zdoła jej rozświetlić. Nie zapalam dziewiątego knota, wrzucam go, jaki jest, biały i dziewiczy, do szybu, w mrok. Na dnie leży jasna, ale bardzo nikła plamka. Prawie niewidoczna. Albo tak mi się tylko wydaje. Wstając, potykam się o łopatę, którą podnoszę całkiem odruchowo, a kiedy już trzy- mam ją w ręce, sam przez się rodzi się pomysł, by zacząć kopać. Nie udaje się to na wysuszonym trawniku, za to w zaroślach, w pobliżu cembrowiny, ziemia powinna być bardziej miękka. Po kilku próbach przynoszę z frontowego budynku kilof, aby spulchnić ziemię na powierzchni dwu metrów kwadratowych. Wymachiwanie takim ciężkim narzędziem dobrze robi. Odgłos uderzeń wraca ostro i z niewielkim opóźnieniem, odbity echem od muru sąsiedniego domu. Po jakimś czasie mam dość, stawiam więc stopę na krawędzi łopaty, którą następnie zagłębiam w posiekaną na grudy ziemię. Jessie tak by chciała. Będziemy mieć troje dzieci. Jeśli jedno z nich wpadnie z krawędzi studni do krateru, pozostanie jeszcze dwójka. Dopiero czterdzieści centymetrów pod powierzchnią ziemia jest wilgotniejsza. Na ło- pacie zwija się kawałek różowej dżdżownicy, obracając się wokół własnej osi w poszukiwaniu drugiej, odciętej połówki. Jako dziecko natykałem się czasem w weekendy spędzane w domu na moją matkę. Wychodziliśmy wtedy razem na dwór, by poudawać, że pracujemy w ogrodzie, ot, takie stwarzanie pozorów dla sąsiadów, a także po to, byśmy oboje, ona i ja, mieli poczucie jakiegoś życia rodzinnego. Nauczyłem się wówczas, że dżdżownice, jeśli je przepołowić, żyją nadal w dwu częściach, dwakroć mniejsze niż przedtem, nowo po- wstałe bliźniaki. Zawsze chciałem się dowiedzieć, ile dżdżownic można maksymalnie zrobić z jednej, nie należałem jednak do tych chłopców, co to wyrywają muchom skrzydła albo na- dmuchują słomką żaby, żeby pękały, więc nigdy nie przeprowadziłem odpowiednich do- świadczeń. Byłem pewien, iż ze mną byłoby dokładnie tak samo, rozszczepiłbym się na kilku Maksów i mógł żyć nadal, prawdopodobnie o wiele szczęśliwszy niż dawniej, nie tak samot- ny. Pełna łopata ziemi uderza z łoskotem o dno studni. W małym zagłębieniu po szpadlu odnajduję drugą połówkę dżdżownicy i rzucam ją do pierwszej. Aby mogły dalej żyć szczęśliwie. Nie tak sa- motnie. Moje ciało jest kłębowiskiem przeróżnych bólów, które mieszają się niczym dźwięki, tworząc wielogłosowy akord, całość, czyli mnie, wcale nie tak nieharmonijnego. Mózg prze- lewa się od ucha do ucha niczym mleko we wnętrzu świeżego orzecha kokosowego. Głębo- kość tego dołu wystarczyłaby, żeby pogrzebać w nim człowieka, ale studnia wciąż się nie wypełnia. Robię przerwę i idę zobaczyć, czy Clara jeszcze jest w szopie. Przez chwilę siedzę przy niej, cichutko, z zapalonym papierosem zwieszającym się z kącika ust. Clara jest tak piękna, że mógłbym patrzeć na nią bez ustanku, poćwiczę przy- mrużanie na zmianę to prawego, to lewego oka, by niczego nie uronić z tego widoku. Odsu- wam warującego przy niej psa i kładę się na moment obok, wpasowuję w siebie nasze ciała niby części składanego koła, a potem odprężam się, ciesząc zmysły uspokajającym oddziały- waniem jej bezwonnej skóry. Jakiś czas później wracam do kopania. Dlaczego nie przepracować całej nocy, Jessie by się cieszyła, podskakiwałaby na obu nogach i dałaby mi przykład, jak powinienem cenić życie i to, co w nim najprostsze, noc, powietrze, ziemię i robaka, czego trzeba więcej. Prościej jest kopać dalej niż przestać. Jacques Chirac wychodzi z szopy i przygląda mi się. Odnajduję swój rytm. Syk, z jakim łopata wnika w glebę, mój świszczący oddech i ciężkie uderzanie ziemi o dno studni, czemu już dawno nie towarzyszy szelest folii, wszystko to się dopełnia, tworząc hipnotyzującą muzykę, więc za każdym razem, gdy podnoszę łopatę wysoko nad cembrowinę studni, zaczynam wy- dawać z siebie krótki dźwięk, tylko dlatego, że jest taki piękny. Gdzieś w głębi siebie słyszę zwyczajne szemranie i kapanie, towarzyszące mi zawsze, kiedy myślę o Jessie, jakbym był grotą wapienną, a kopiąc, rozpamiętuję, jak Jessie siedziała tutaj na cembrowinie i po każdym rzucie kamieniem w głąb studni czekała na odgłos uderzenia o dno, snując prawdopodobnie wspomnienia o Shershahu, którego kochała całą duszą i który nigdy do niej nie wrócił, wiem również dobrze, że nie była zdolna tego zrozumieć i dlatego musiała wierzyć, iż z powodu niedotrzymanej przysięgi jest winna jego śmierci, a mimo to nie przestała na niego czekać, póki nie przekonała się na własne oczy, że on nie żyje. Nieodparcie wraca też myśl, iż nie mam ani jednej fotografii Jessie i że bardzo chętnie czymś bym ją jeszcze obdarował, ale nie wiem, gdzie znajduje się jej grób. Jeśli w ogóle jakiś ma. I gdy tak kopię, szpadel za szpadlem, z chwili na chwilę rodzi się w mojej głowie wy- obrażenie, iż wcale nie mogę mieć pewności, że ten wieloryb tam na dole, którego właśnie grzebię, to rzeczywiście Shershah. A nie ona. Albo oboje. Muszę przestać kopać. Dostaję świra. Zadyszka przechodzi mi dopiero, gdy znów ląduję przy Clarze i gładzę ją po włosach, raz za razem. Jestem rozdrażniony tylko dlatego, że nie wytrzymuję tego czekania. Robię ścieżkę długości przedramienia, chociaż serce, już teraz spanikowane, tak mocno wali o żebra, iż niemal widzę, jak te uderzenia pulsują na piersi, na nadgarstkach i pod kolanami. Po zażyciu koki przychodzi mi na myśl, że gdyby w studni gniło jakieś ciało, z pewnością dałoby się to wyczuć, więc trochę się uspoka- jam, tylko moje serce wali nadal, przyciskam głowę Clary do piersi, aby mogła to usłyszeć, na pewno jej się spodoba, 200 bpm. Mam jasność, że muszę coś zrobić, ruszyć się, powieki drga- ją mi coraz szybciej, prawa noga drży, nie mam ochoty na atak epileptyczny. Zapędzam psa do Clary, do szopy, i zamykam drzwi od zewnątrz. Ta noc wydaje się o kilka stopni chłodniejsza niż poprzednie. Byłoby to, według mo- ich obliczeń, nawet logiczne. Musi być koniec sierpnia, a więc upał zelżeje, o ile Ziemia nie zatrzyma się jednak na swojej orbicie; zacznie też padać deszcz, kiedyś, może już niebawem. Kiełkuje we mnie podejrzenie, że Clara czeka w szopie wyłącznie na deszcz, niczym jedna z tych pustynnych roślin, które w okresach suszy całymi miesiącami tkwią w jakimś zakątku brązowe, płaskie i skurczone, a nawet martwe w sensie biologicznym. Ale kiedy tyl- ko zrosi je woda, rozkwitają w ciągu kilku minut, rozrastają się, osiągając dziesięciokrotną wielkość, zielenią się i nieomal pięknieją. Widzę to zjawisko wyraźnie, jakbym miał je przed oczami, przypominam sobie nawet nazwę tej rośliny: róża jerychońska. Równocześnie widzę przed sobą Clarę, która z pewnością wraz z pierwszymi kroplami deszczu wyczołga się na kolanach i łokciach na dwór i tak długo będzie tam leżała, aż nabierze sił, żeby wstać i samodzielnie iść, a później opuści podwórze, to jest pewne. I to by wyjaśniało, czemu leży w szopie jak trup. Martwa w sensie biologicznym. Będę musiał posłuchać prognozy pogody. Kupię wąż ogrodowy, podłączę do kranu obok bramy i zacznę spryskiwać dach szopy i szyby, aż będzie bębniło, będę chciał sprawdzić, czy Clara zareaguje i po chwili wyczołga się na próg. Liza z Jerycho. Teraz jednak nie mam czasu. Zamykam również okiennice, a powiew powietrza, który w ten sposób wytwarzam, wydaje mi się naprawdę podejrzanie chłodny, czuć w nim nawet lekką wilgoć. W tym przeklętym zakamarku miasta prawie nie ma postojów taksówek. Biegnę wzdłuż Ottakringer Strasse, obok elektronicznej tablicy reklamowej, która śmie informować, że temperatura wynosi dwadzieścia osiem stopni, jest godzina trzecia czterdzieści rano, a wszelkie zanieczyszczenia nie przekraczają dopuszczalnych norm, nawet poziom ozonu. To propaganda, wściekam się, ta tablica, której nie mogę wybić sobie z głowy, chce mi wmówić, iż jest całkiem normalna noc. Pudło pod pachą przeszkadza mi biec. - Opernring - mówię - jedź szybko, człowieku. Kierowca nie pozwala wytrącić się z równowagi, a jego stoicki spokój dobrze mi robi. Nie śpieszę się, nie śpieszę. Taksówkarze widzieli już na tym świecie wszystko, i jeszcze gorsze rzeczy. Jeździ daimlerem, tym samym modelem, jaki miała moja matka. - Teraz powoli - mówię. Przesuwamy się bezszelestnie po bocznym pasie Ringu. Na niektórych ławkach pod drzewami kilku wariatów spędza noc. Otwieram pudło, znajduję banknot tysiącszylingowy i zanim kierowca zacznie zastanawiać się nad wydaniem reszty, wysiadam z samochodu. Taksówkarz zapuszcza żurawia w otwarte pudło, a ja poznaję po jego minie, że w tym mo- mencie pierzchnął właściwy mu stoicki spokój. Stoję bez ruchu, póki taksówka wreszcie nie odjedzie, a następnie patrzę, czy na wy- stawie ciągle jeszcze są te obrazy. Nie widać niczego kolorowego, tylko komiczne kolaże z szarych tekturowych tarcz autorstwa innego artysty. Trudno jest zajrzeć do środko- wego pomieszczenia, na ścianach można dostrzec tylko ciemne plamy, wewnątrz zaś kontury jakiegoś większego obiektu z kilkoma refleksami światła. Idę w kierunku bocznego wejścia do budynku, kładę palec na dzwonku i trzymam do skutku. W koronach drzew kwilą ptaki, naprawdę powinno się je wszystkie wytruć. Nie mam podstaw, by sądzić, że on istotnie mieszka nad swoim sklepem, to tylko taka próba. Po chwili w domofonie odzywa się czyjś głos. - Egzaltowany klient - mówię - ze skrzynią pełną forsy. Gdy drzwi się otwierają, widzę najpierw dłoń zaciśniętą na rękojeści walthera ppk, z tego samego modelu zastrzeliła się Jessie. Najwyraźniej Herbert kupuje swoim ludziom towar z magazynów niemieckiej policji. Rozpoznawszy mnie, Tom natychmiast cofa rękę z pistoletem. - Ach, cholera - mówi - Iggy Pop. Po czym zaczyna się śmiać. Przez chwilę naprawdę uważam go za zjawę. Przeciążenie systemu regulacji mózgowej wskutek zażycia określonej ilości prochów, słyszałem o tym, ale nigdy za bardzo w to nie wierzyłem. - Niech wejdzie - zachęca - nie leżałem jeszcze w łóżku. - Vade retro - mówię - co ty, do diabła, tutaj robisz? - Swego rodzaju urlop - wyjaśnia - czekam, aż skończy się cały ten cyrk i znów będę mógł spokojnie pracować. - Mów jasno, dupku - żądam - co robisz w TYM budynku? - No, niech posłucha - odpowiada - to jest dom mojego ukochanego tatusia. - Kiepski odlot - mówię - piekielnie kiepski odlot. Odstawiam pudło na ziemię, sięgam do kieszeni spodni i to, co mi się akurat przylepi- ło do palców, bardziej wciskam sobie do nosa, niż wciągam, resztę zaś zlizuję z dłoni. - Hej, hej - upomina - powolutku, on jest już całkiem na haju. Oczy mi łzawią, źle go widzę. A więc Tom-technik to syn właściciela galerii. Dlacze- go nie. Zresztą gówno mnie to obchodzi. -Już dobrze - uspokajam się - dzięki za troskę. Słuchaj, ja nie chcę wchodzić do two- jego mieszkania, chcę dostać się od ulicy do sklepu. Zamierzam coś kupić. - Jako kupiec jest bardzo dobry - mówi Tom. - Fakt, że tuż przed drzwiami Rufusa za- opatruje się w narkotyki, przekracza doprawdy wszelkie granice. To mi się podoba. Ale mogę mu powiedzieć, że chyba jednak przegiął pałę. - Przegiąłem pałę, a propos. Jesteś cwanym chłopcem, więc na pewno mi powiesz: DLACZEGO, do diabła, żaden PIERDOLONY chuj się nami nie przejmuje? - Niech nie wrzeszczy tak ordynarnie - piekli się Tom - sąsiedzi. - Odpowiadaj. - Niech się sam zastanowi. Wyciąga rękę, by mnie dotknąć, jego palce trafiają jednak w próżnię. - Owszem, wszyscy są zdenerwowani - wyjaśnia - ale przyczaili się jak wilki, każdy za swoją skałą. Czy ona to z ciebie jeszcze wydobędzie, czy nie? - KTO - wrzeszczę - CO ze mnie? Tom chwyta mnie za ramię, wciąga do hallu i zamyka drzwi. - Ma szczęście - oświadcza - że mój ojciec wyjechał. - Wilki, tygrysy, orły - mówię w zamyśleniu. - Każdy w swoim kącie. - Otóż to - przytakuje. - Ale teraz już wszystko w porządku. Wiem dobrze, że jestem mu winien przysługę, więc niech nie urządza tu widowiska. Specjalnie dla niego otworzę sklep, okay? Oburącz zatykam sobie nosy bo chwyta mnie atak kichania, kto trzy razy kicha, jest zakochany, ja kicham co najmniej dziesięć razy z rzędu. Kiedy to się kończy, nie mogę sobie przypomnieć, czego tak koniecznie chciałem się od Toma dowiedzieć, pamiętam jednak, z jakiego powodu tu przyjechałem. Żeby kupić Jessie prezent. Od wieków nie miałem tak pięknego zamiaru, czegoś, na myśl o czym naprawdę mógłbym się cieszyć. Mam wrażenie, iż Jessie przygląda mi się skądś, jak w środku nocy sterczę tu w hallu domu, w którym mieści się galeria, śmieje się przenikliwie i potrząsając głową, szepcze: Cooper, ty masz zawsze takie zwariowane pomysły. - Okay - mówię. - Na ulicy stoi pudło z forsą w trzech różnych walutach, co w przeliczeniu daje milion szylingów, mógłbyś to wnieść do środka? Tom idzie po pudło i dźwiga je przede mną, gdy przez drzwi dla personelu, na których szybie widnieje napis „TAVIRP”, wkraczamy do galerii. Wchodzę nonszalancko do środka, osobliwy przyjaciel domu, który w środku nocy może przyjść, by kupić obrazy. I wtedy do- strzegam posąg. - O, cholera - mówię - zapomniałem, że on też jest tutaj. - Piękny, no nie? - pyta Tom. Stawia pudło na kontuarze i oparłszy się o nie, wsuwa ręce do kieszeni. Jest ponuro, tylko przez duże witryny od frontu wpada żółtawe światło ulicznych latarń. W powietrzu uno- si się zapach jakiegoś olejku, prawdopodobnie palą piżmo, aby pobudzić w klientach chęć do zakupów. Posąg w środku pomieszczenia ściąga na siebie skąpe światło, nęci też wzrok, w ogóle wszystko zdaje się koncentrować jedynie wokół niego. W jego odczuciu wszystko pozostało więc po staremu. Podchodzę tuż-tuż, wygląda niewiarygodnie prawdziwie. Gdyby nie był przezroczysty jak woda, nikt i nic by mnie nie przekonało, że jest martwy. Stoi tam jak zwykle, z głową lekko pochyloną do przodu, jakby nasłuchiwał czegoś, co rozgrywa się pod jego stopami. W łysinie mu do twarzy. - Zapalić światło? - pyta Tom. - Nie, dziękuję - byle nie to. Takie mi wystarczy. Rozpoznaję bliznę z boku na kolanie Shershaha, przeszedł kiedyś operację z powodu naderwania więzadeł. - Jeśli chce go mieć - mówi Tom - to tego szmalu, który przyniósł, powinno w sam raz wystarczyć. Miałem niepodważalny zamiar kupić Jessie jeden z obrazów, Kings and Planets albo Fu kocha Fule, bo wiem, jak bardzo by się ucieszyła. Ale to wszystko tutaj otwiera zupełnie inne horyzonty. Zadaję sobie pytanie, czyjessie chciałaby mieć ten posąg, szklanego Shersha- ha jako trofeum, jako pamiątkę, pomnik, anioła nagrobnego nad miejscem swojego wieczne- go spoczynku, by móc go zniszczyć czy też od czasu do czasu objąć - mobilizuję się, wyobra- żam sobie, że Jessie stoi obok mnie i patrzy na niego własnymi oczyma, nie mam jednak po- jęcia, jak zareaguje. To mnie przeraża. Byłem pewien, iż ją znam, lepiej niż wszyscy inni, bo przecież nigdy od niej właściwie niczego nie chciałem, a teraz nie umiem odpowiedzieć na takie ważne i proste pytanie. Odwracam się, patrzenie na Shershaha mnie wykańcza. - Macie jeszcze te obrazy - pytam - z kobietami podobnymi do mrówek? - Tylko duże - mówi Tom - małe sprzedają się jak świeże bułeczki. Wskazuje na trzy kwadratowe malowidła w najdalszym kącie galerii, gdzie wiszą, wszystkie trzy, jakby przez dwa lata przechowywano je specjalnie dla Jessie. To przeważa. - Ile one kosztują? - pytam. - W porównaniu z Shershahem błahostka - mówi Tom - każdy trzysta tysięcy. - Jeśli wezmę wszystkie trzy - pytam - mogę zostawić tu całą tę forsę? - Nie ma problemu - odpowiada Tom. Wiem, podejmuję taką decyzję, bo wydaje mi się, że Jessie sama opowiedziałaby się za obrazami, a przeciw posągowi. Natychmiast zaczyna zżerać mnie dręczące uczucie, iż w rzeczywistości mogłoby być odwrotnie. To zatruwa mi przyjemność zakupu, radość z możności podarowania jej czegoś, czego pragnęła. Znowu mu się udało, temu pieprzonemu skurwysynowi, znowu mu się udało. Tom zdejmuje obrazy ze ściany, kładzie na kontuarze, po czym owija je w brązowy papier pakowy, a mnie się wydaje, że jestem u rzeźnika. - Co tu tak szumi? - pytam. - To - mówi Tom - ach, to corpus delicti. Odsłania róg chusty, przykrywającej kontuar, i pozwala mi rzucić okiem na komputer. - Służy nam tymczasem jako lepszy kalkulator - mówi - do kasowania pieniędzy od klientów. To tak, jakby lecieć boeingiem na zakupy za róg. Ale tu jest dość bezpieczny. Oni chcą go przechować jeszcze przez chwilę. Nie rozumiem ani słowa z jego paplaniny, jest mi to zresztą obojętne, stoi odwrócony do mnie plecami, a ja patrzę na ciężki łańcuch u jego portmonetki i na wybrzuszenie w olbrzymiej tylnej kieszeni dżinsów, do której schował walthera. Czuję dobrze, że zaraz wybuchnę, czuję to. - Ponieważ tak głośno szumi - mówi Tom - Jessie nazywała go zawsze... Kiedy odwraca się, by podać mi paczkę, biorę go w klincz. Czołem walę o jego czoło z poczuciem, że ten cios w równej mierze oszołamia nas obu, ale po chwili to ja trzymam broń w ręce, a Tom zatacza się do tyłu. Oddam tylko jeden jedyny strzał, do niego, do siebie albo do Shershaha, najchętniej strzeliłbym sam sobie w łeb, naprawdę najchętniej na świecie. Płomień po wystrzale zbyt długo utrzymuje się w powietrzu, więc myślę o Clarze ze sprayem w charakterze palnika Bunsena i o pająku, a także o Jessie i lasce spacerowej na bal- konie w mieszkaniu Herberta, o sobie i telefonie w moim lipskim biurze, gdy padł strzał, któ- ry roztrzaskał jej głowę, nasuwa mi się wiele myśli jednocześnie. Obok. Szyba okna wystawowego w galerii rozpada się jak na filmie w zwolnionym tempie, urządzenie alarmowe zaczyna wyć, w moim zdrowym uchu świszczy, w chorym zresztą też. Upuszczam walthera, widzę przerażoną twarz Toma-technika i w momencie, w którym przez pustą ramę okna wyskakuję na ulicę, dostrzegam też obok drzwi skrzyneczkę pełną kolorowych długopisów, wszystkie są żółto-czerwono-niebieskie, upominki reklamowe dla klientów. Nieomal wywracam się na okruchach szkła. Posąg stoi nietknięty na cokole, ten uśmiech zapada mi w pamięć, aby na zawsze w niej pozostać. Wciskam paczkę z obrazami głębiej pod pachę i zaczynam biec, biec. 30. Baumgartner Hóhe Rzucam przelotne spojrzenie na studnię. Chociaż wydawało mi się, że pracowałem wiele godzin, dziura w ziemi nie jest o wiele większa niż zwykły grób. Trudno by tu mówić o kraterze. Clara leży w szopie dokładnie tak, jak ją zostawiłem. Jacques Chirac merda ogonem, nie rozumiem, dlaczego wciąż jeszcze cieszy się na mój widok, chyba że to merdanie jest po prostu złym nawykiem. Gładzę psa po łbie. - Zobacz, co przyniosłem. Rozpakowuję obrazy i opieram jeden obok drugiego o pudła z książkami. Trzykrotnie zmieniam ustawienie, aż wreszcie kobiety-mrówki mogą wzajemnie na siebie patrzeć. Są nie- zwykle piękne, jaskrawo kolorowe i zarazem tak skromne, Jessie miała dobry gust. Razem stanowią tryptyk doskonale nadający się na ołtarz ku jej czci. Gdybym tylko wiedział, gdzie właściwie powinienem go wznieść, to miejsce wydaje się niestosowne. - Szkoda - mówię do Clary - że nie otwierasz oczu, by to zobaczyć. Nie jestem zmęczony. Przygotowuję magnetofon. Starej taśmy już w nim nie ma, nie mogę sobie przypomnieć, gdzie ją zapodziałem. Nie leży na szafkach, ani na pudłach z książkami, ani też wśród naszych ciuchów. Za to wpada mi w ręce brzytwa, znajduję też nowiutką kasetę. Kładę wszystko obok Clary, po czym napełniam wodą miskę na podwó- rzu i ustawiam ją obok tamtych rzeczy, razem z koką i papierosami. I tak sobie siedzimy, sto- imy i leżymy w kręgu, Clara, ja, pies i trzy kobiety-mrówki. Nawilżam ostrze, nabieram tro- chę pieniącego się kremu i smaruję nim nasadę włosów Clary. Przez całe popołudnie zajmowałem się przeglądaniem biurka w poszukiwaniu na tyle ważnych dokumentów lub przedmiotów, że chciałem je ze sobą zabrać. Ale właściwie nicze- go nie znalazłem. Nie było telefonów, nikt o mnie nie pytał. Widać sekretarki otrzymały pole- cenie izolowania mnie. Gdy około szóstej wychodziłem z biura, sekretariat był pusty. Schowałem klucze z nieznanym mi lipskim adresem, nie pożegnałem się z nikim, bo nie było z kim, i po prostu wyszedłem, jakbym był tu jedynie przypadkowym gościem albo jakbym i tak miał się naza- jutrz pojawić. Kiedy ciężkie drzwi kancelarii zamknęły się za mną, ostatecznie przestałem być częścią Olimpu Rufusa. Włosy Clary są po prostu za długie, bez przerwy skręcają się pod ostrzem. Nie wiem, czy Jessie musiała wtedy golić bośniackie kobiety na mokro, czy też może miała maszynkę do strzyżenia. Zapomniałem o to zapytać, po prostu zapomniałem. Przez nieuwagę raz po raz nacinam brzytwą skórę na głowie Clary, gdyż jest zbyt miękka; natychmiast pojawia się gru- ba kropla krwi, którą biorę na palec i zlizuję. Smakuje całkiem normalnie, krwią i trochę kre- mem do golenia. Dawniej, w dzieciństwie, kiedy zdarzało mi się upaść, skaleczyć się albo zranić, matka zlizywała w ten sposób moją krew, a gdy kiedyś za- pytałem, dlaczego to robi, powiedziała, że to dla niej żaden problem, bo przecież jestem cia- łem z jej ciała i krwią z jej krwi. Nie może tak być. Nie chcę przysparzać Clarze bólu. Na podłodze, w zasięgu mojej ręki, leży nóż kuchenny z ząbkowanym ostrzem, wci- skam więc głowę Clary między swoje kolana, chwytam za włosy i ciągnę, aż napinają się niczym struny instrumentu. Ostrze raczej wyrywa niż obcina pierwszą garść włosów, zdaję sobie więc sprawę, że muszę piłować szybciej. Od czasu do czasu rozlega się jakiś brzęk. Chociaż jednak głowa Clary tkwi między moimi kolanami, zakleszczona jak w imadle, pod wpływem ruchów noża obija się o deski, jakby dziewczyna leżała na podłodze jadącego wa- gonu towarowego. Czuło się jesień, na dworze wiał gwałtowny wiatr. Owinąłem się płaszczem i pozwoliłem gnać się po trawniku w Volksgarten wraz ze zwiędłymi liśćmi i małymi odła- manymi gałązkami. Postanowiłem pójść pieszo do domu na Wahringerstrasse, nie zależało mi zanadto na czasie. Oczywiście, że się bałem. W moim żołądku obracała się duża, zakończona ostrymi ząbkami piła tarczowa, tnąc wnętrzności na drobne strzępki i wprawiając je w ruch wirowy. Zatrzymałem się na chwilę przed wystawą galerii przy Opernring, żeby popatrzeć na portrety kobiet przypominających mrówki. Zwróciwszy ku sobie spiczaste twarze o smutnych uśmiechach, omawiały mój przypadek. Zanim wsunąłem klucz do zamka, dobrą chwilę nasłuchiwałem z uchem przytkniętym do drzwi mojego mieszkania. Nie było nic słychać, więc przemknęła mi przez głowę myśl, że Jessie już tam w ogóle nie ma, uciekła, jak to mają w zwyczaju czworonożni bohaterowie filmów przyrodniczych, gdy przeczuwają, że grozi im coś złego, jakaś krzywda. Po prostu zniknęła, może pojechała na Grenlandię. Otworzyłem drzwi. Niemal równocześnie z kuchni wyszła mi naprzeciw Jessie. - Id-id-id-id - wołała. Przystanęła tuż przede mną, jedną rękę miała w rękawie koszuli, połowę tułowia jakoś dziwnie spowitą w materiał, drugie ramię zaś bezradnie wyrzucone w powietrze. Natychmiast spostrzegłem, że rękaw, który trzymała, był wywinięty na lewą stronę i dlatego nie pasował do reszty koszuli. Jessie z uśmiechem oparła się na mnie, usiłując objąć mnie na poły skrępo- wanymi rękami. Pomogłem jej włożyć koszulę jak należy i pocałowałem. Ciało miała sztyw- ne, pogładziłem ją po głowie, aż miękko opadła w moje ramiona. - Cooper - powiedziała - późno wracasz. - Nie jest późno - odparłem - dopiero wpół do siódmej. - Mimo to - orzekła Jessie. Nadal trzymała mnie tak mocno, że gdy chciałem pójść do kuchni, musiałem posuwać się bokiem. Odstawiłem teczkę obok skrzynek z butelkami oranżady, chociaż nie tam było jej miejsce. Zastanawiałem się, czy przeszukać mieszkanie, tak jak to zrobiłem z biurkiem w kancelarii, ale porzuciłem ten pomysł. I tak nie o to chodziło. Jessie podeszła do lodówki. - Co porabiałaś przez cały dzień? - spytałem. - Pracowałam - odpowiedziała. Ruchem ręki ogarnęła całe mieszkanie. - Czyściłam, porządkowałam, odkurzałam, czy w ogóle tego nie widzisz? Teraz zobaczyłem. To było szaleństwo, ale wzruszyło mnie, przede wszystkim jednak ucieszyłem się, że nie wychodziła z domu. - Świetnie - pochwaliłem ją - dziękuję. Napełniła winem dwie szklanki i jedną postawiła przede mną. - Zdrowie - powiedziała. Odchyliwszy głowę, wypiła wszystko do dna, nie odejmując szkła od ust. Łzy stanęły jej w oczach. Ja również sporo łyknąłem. Milczeliśmy. -Jessie - zapytałem w końcu - co byś powiedziała na spacer? - O tak, o tak - wykrzyknęła uradowana. Natychmiast się poderwała i wybiegłszy do przedpokoju, zaczęła wkładać wojskowe buty z cholewami. Nie udawało się jej, bezradnie skakała w kółko na jednej nodze. Przytrzymałem ją i łagodnie przycisnąłem do podłogi. Dotykając ramion Jessie, poczułem, że cała wibruje, także nogi lekko drżały. Zawiązałem jej sznurowa- dła. - Marzniesz? - spytałem. - Tak - odparła - przez cały dzień. Przyniosłem swój stary sweter w kolorowe pasy, sądząc, że się jej spodoba. Był to ten sam sweter, w którym pragnąłem zimową porą zanurzyć ją w śniegu, na oczach uśmiechają- cych się białych wilków. Sięgał Jessie do kolan, rękawy zrolowałem w grube kiełbaski. Po- wiedziałem, że pięknie w nim wygląda. Nie mogłem być pewien, czy Jessie w ciągu dnia nie miała kontaktu ze swoją rodziną, prawdopodobnie dzwoniono do niej, a może nawet ona sama zatelefonowała. Nie miałem też pojęcia, ile wie, ani nawet tego, czy pamięta, jak i dlaczego uciekliśmy poprzedniej nocy z Praterstrasse 61. Jessie nadal umiała regulować swoją zdolność postrzegania, podobnie jak inni ludzie regulu- ją natężenie światła w mieszkaniach. Jeśli nie chciała, nie musiała niczego wiedzieć. Dopóki ktoś nie wmieszał się w jej świat. W tramwaju jadącym do Szesnastej Dzielnicy nie usiedliśmy, lecz staliśmy w ostatnim wagonie, oparci o tylną szybę, tak że na każdym zakręcie Jessie, niczym zmęczo- ne dziecko, wpadała na mnie całym ciężarem swojego ciała. Rozczesuję włosy palcami i układam je porządnie obok siebie na podłodze. Clara wy- gląda tak, jakby wcześniej krowa wypasała się na jej głowie, nie mogę powstrzymać się od uśmiechu, twarz ma czerwoną i mokrusieńką, nie wiem, od czego. Nakładam pianę na całą głowę Clary i zanurzam brzytwę w wodzie. Teraz idzie dobrze, zawsze z włosem, poczynając od prawej skroni do ucha. Wysiedliśmy na Wilhelminenstrasse i zaczęliśmy wspinać się Savoyenstrasse do zam- ku. Szliśmy obok siebie, nie dotykając się, wiatr przyciskał włosy Jessie do jednej strony głowy, wyglądała na zupełnie zmienioną. Milczeliśmy aż do lasu. Ożywiła się tam i pobiegłszy przodem, ukryła się w ciemnościach. Mój kolorowy sweter prześwitywał między drzewami, kiedy więc dopytywała się, czy jeszcze ją widzę, musiałem kłamać. Zatoczyliśmy w lesie łuk, po czym niepostrzeżenie skierowałem Jessie z powrotem na ulicę i skręciliśmy w lewo. Już na pół kilometra przed terenem oczyszczalni ścieków uderzył nas w twarze fetor kanału i kloaki. Wiał silny wiatr z północnego zachodu. Nagle Jessie przy- stanęła i z jedną nogą w powietrzu, przyłożyła palec do warg. - Ach - powiedziała - właśnie sobie przypomniałam, co mi się śniło ostatniej nocy. - Co, moja maleńka? - spytałem. Tęskniłem do tego, by wziąć ją w ramiona, zanurzyć twarz w jej włosach, nie wąchać dłużej smrodu oczyszczalni ścieków, lecz delikatny zapach przedziałka na głowie Jessie. - Ktoś wykonał mój posąg - opowiadała - mojej wielkości i cały z gówna. Ustawił go na ulicy, a tam żarły go psy, wysmarowując sobie nim mordy. Straszliwie śmierdziało. Tak samo jak teraz. Rozejrzała się niepewnie dookoła, jakby ów posąg, ona sama cała z gówna, stał za najbliższym rogiem. - To tylko oczyszczalnia ścieków - zauważyłem - zwiewajmy stąd. Jessie chwyciła moją rękę, odnalazła dwa palce, środkowy i serdeczny, po czym ści- snęła je w garści. Pragnąłem teraz iść prędko do przodu, najchętniej pobiec, chciałem skręcić za ostatnim zakrętem, złapać Jessie mocniej za rękę, gdyby nagle zrozumiała, dokąd idziemy. Mieć nadzieję, że nie zacznie krzyczeć, i w razie konieczności wykręcić jej ręce do tyłu i zawiązać zbyt długie rękawy mojego swetra, w którym tkwiła. Jessie szarpnęła mnie w tył. - Zobacz, wieża widokowa - powiedziała - chcę na nią wejść. Ciągnąłem ją dalej. - Ach, nie - odparłem - ten wiatr i smród. - Tak, tak - błagała - proszę. Ustąpiłem. To już w ogóle nie było ważne. Jessie znowu pobiegła przodem, skręciła w bok i ruszyła wąskim leśnym duktem, który prowadził na małe, strome wzgórze, gdzie znajdowała się wieża widokowa. Ścieżka niczym spiralny mankiet okrążała kilkakrotnie stok. Jessie wybrała prostą drogę na skróty i na czworakach wspinała się po błocku ku szczytowi. Grunt był grząski, czułem, jak nogawki nasiąkają brudną wodą i stają się coraz cięższe. Gdy ja zacząłem wchodzić po metalowych stopniach, wiodących zygzakiem między stalowymi rurami, Jessie już dawno była na górze. Konstrukcja miała dobre trzydzie- ści metrów wysokości. Skończywszy podgalanie, zabieram się do splatania grubego warkocza z obciętych włosów Clary. Tę fryzurę lubiłem u niej najbardziej, ale taki warkocz też jest piękną pamiąt- ką, wszystko jedno dla kogo, dla ocalałych. Może sam powinienem przykleić go sobie do potylicy. Maks, powiedziała kiedyś Clara, jeśli chcesz się dowiedzieć, co ktoś myśli, musisz się do niego upodobnić. Tyle że ja właściwie nigdy nie chciałem się dowiedzieć, o czym ona myśli. Na szczycie wieży wiatr zmienił się w wichurę, przerzucał strzępy chmur po niebie i igrał z pojedynczymi liśćmi zerwanymi z drzew. Dwie misy oczyszczalni ścieków wygląda- ły jak niklowane okulary, wciśnięte lasowi na nos. Krążyły nad nimi mewy, płatki w śnieżnej kuli, opadające raz po raz i uderzające o misy, ale ja tak naprawdę nie chciałem w ogóle zastanawiać się nad tym, po co tak nurkują. Wiatr wieloma głosami śpiewał w rurach, cały pomost drżał niczym olbrzymi kamerton. Jessie oburącz trzymała się poręczy, wystawiając twarz na podmuchy wiatru. Wyciskał jej z oczu łzy, które spływały po bokach w kierunku uszu. Ja też mocno się trzymałem. Przez chwilę wyglądało to tak, jakbyśmy, wychyleni do przodu, wspólnie prze- ciwstawiali się ruchowi obrotowemu Ziemi. - Jestem statkiem i pienię wody - wołała Jessie - płyniemy na Grenlandię. Roześmiana, całym ciężarem ciała rzucała się raz po raz na poręcz, aż platforma za- częła się chybotać, rury śpiewały, zacinając się, wieża skrzypiała w zawiasach. - Przestań - poprosiłem. Stanąłem na szeroko rozstawionych nogach niczym marynarz podczas sztormu. - Jessie! - zawołałem. - Statkiem, statkiem! Pracowała z całych sił. Widziałem, że kostki jej palców bieleją i wychodzą na wierzch, widziałem pot na czole. Wymknęła mi się, gdy chciałem ją złapać, zgubiła rytm i mocno uderzyła się o poręcz. Schwyciwszy Jessie, przycisnąłem ją do metalowego ruszto- wania. Jej łokieć z instynktowną pewnością siebie dwukrotnie trafił mnie w splot słoneczny, nie mogłem złapać oddechu, ale nie puściłem jej, trzymałem mocno, póki nie przestała wy- machiwać rękami i nogami. Ustawały także ruchy wieży, która wreszcie znieruchomiała, wy- dając jedynie wibrujące dźwięki. Jessie miała całą twarz mokrą. Nie byłem pewien, czy mnie poznaje. Zdawało się, że szuka czegoś w moich oczach, na moim nosie, w kącikach ust. -Jessie - powiedziałem - musimy już iść. Jeszcze przez sekundę jej spojrzenie tańczyło po mojej twarzy, po chwili jednak wywinęła mi się i prześlizgnąwszy się pod moją ręką, po- biegła na drugą stronę platformy. Tam rzuciła się brzuchem na poręcz, przełożyła przez nią nogę, tak że przesunął się punkt ciężkości jej ciała, więc postanowiłem wreszcie zareagować. Skoczyłem, wcale nie wiedząc, że potrafię tak skakać, jedną ręką schwyciłem ją za włosy, drugą za sweter i ściągnąłem z poręczy. Potknęliśmy się, a Jessie upadła na stalową platfor- mę. Rozległ się dźwięk przypominający głośny gong, prawdopodobnie uderzyła głową o metal. Oczekiwałem krzyku, ale ona nie wydała z siebie dźwięku, mocno zacisnąwszy usta. Gdy chciałem się nad nią pochylić, przez nieuwagę nastąpiłem na pasmo jej włosów, tak że całe zostało pod moim butem. Jessie złożyła dłonie jak katoliczka i podniosła je ku mnie. - Ty chcesz iść - śpiewała - iść, iść, iść. Na trzech wznoszących się dźwiękach nuciła dalej, iść, iść, iść, na melodię dor- mez- vous z Frere Jacques. Głos Jessie był donośny, metaliczny, wieża rezonowała. - Chcę-być-twoją-żoną - śpiewała - tak-się-bar-dzo-sta- ram. Wszyst-kie-dzwo-ny-bi-ją, wszyst-kie-dzwo-ny-bi-ją. Zachłysnęła się kilka razy, a po chwili głowa opadła jej na bok. Gdy podniosłem Jessie, już się nie broniła. W kąciku ust utworzył się pęcherzyk śliny, który rozbiłem koniuszkiem palca. Niosąc Jessie na rękach, zbiegłem po schodach, moje kroki wprawiały metal w drgania o najrozmaitszych tonacjach, które następnie przeszły w huk, biegłem do wtóru gongu, wszystkie dzwony biją, bim-bam-bom, ding-dang-dongggg. - Cichutko - szeptałem tuż przy jej głowie - cichutko, przecież nigdzie nie odchodzę. Biegłem z nią przez ten cholerny smród, gdy tymczasem ona wydawała z siebie jakieś bełkotliwe dźwięki i sylaby, uśmiechając się od czasu do czasu. Nie było powodu, by tak biec, zrobiłem to tylko dlatego, że między drzewami przebłyskiwały latarnie uliczne, jedna po drugiej, i nie mogłem się doczekać, kiedy dotrzemy do pomarańczowych kręgów światła. Jednak w chwili, gdy do nich dobiegłem, wcale nie zwolniłem. Jak na przyśpieszonym filmie wynurzały się przede mną długie, kilkupiętrowe budynki szpitala na Baumgartner Hóhe, stały białe w ciemnym lesie, transatlantyki na wodach oceanu. Na Grenlandię. Parking był pusty, budka portiera rozświetlona. Zanim znowu wyszedłem, minęło zaledwie kilka minut. W rękach trzymałem chus- teczki higieniczne i wycierałem sobie skronie, włosy, czoło, ręce. Znalazłszy się w pomieszczeniu za szklanymi drzwiami, Jessie upadła na kolana i tak głośno wywrzaskiwała imię, którym mnie nazywała, że odbijało się echem od murów całego kompleksu szpitalnego: Cooper - Cooper, słyszałem jeszcze, zbiegając samotnie schodami, na których się pogubiłem; potrąciwszy jakiegoś pielęgniarza, biegłem slalomem, mijając sztywne, chwiejne postaci z przekrzywionymi głowami, postaci, poruszające się tak wolno, że w porównaniu ze mną sprawiały wrażenie posągów. Zatrzymałem się na parkingu, usta miałem pełne nieświeżej, letniej śliny, której za- pomniałem połknąć i którą wyplułem dopiero teraz. Patrzyłem na niebo, ciemno zabarwioną tarczę z plamą jasności, skoncentrowanej u góry z prawej strony, jakby ktoś od tyłu rozświe- tlał je reflektorem, patrzyłem na swoje ręce, starając się odnaleźć w nich coś znajomego. W głowie miałem kompletną pustkę. Kiedy znowu podniosłem wzrok, dostrzegłem na skraju parkingu samochód, który wcześniej tam nie stał. Tak długo mrużyłem oczy, aż wreszcie rozpoznałem osobę opartą o otwarte drzwiczki od strony kierowcy. Był to Ross. Spanikowany, zastanawiałem się, czy nie pobiec z powrotem do budynku i nie ukryć się za niskimi schodami wejściowymi. Ale to nie miało sensu. Jeśli Ross chce strzelić na tym dużym, pustym terenie, może to zrobić w każdej chwili. Po prostu czekałem. Podniósł rękę i skinął ku mnie. Wyglądało to tak, jakby wywiesił białą flagę. Jego dłoń skrywał gruby opatrunek. - Maks - zawołał - szybko! Nagle ucieszyłem się, że go widzę, że w ogóle słyszę jakiś głos, który dobywa się z kogoś, kto nie nosi lekarskiego kitla. Pobiegłem w kierunku Rossa, on zaś wyciągnął zdro- wą rękę i położył mi ją na ramieniu. Ogólnie rzecz biorąc, wyglądał jeszcze bardziej kancia- sto, sucho i twardo, jakby przez ostatnie dziesięć lat leżał niczym wielka kłoda drewna na plaży, gdzie hartowały go słońce, wiatr i słona woda. Musiał mieć już pod czterdziestkę. Z jego nieruchomych oczu nie dawało się niczego wyczytać, ale zassał nerwowo dolną wargę i ciągle ją przygryzał. Pod jego spojrzeniem czułem, że mój oddech ulatuje, na czole pojawia- ją się nieusuwalne zmarszczki, a kąciki ust drżą. - Coś ty narobił? - spytał Ross. Nie wiedziałem, co ma na myśli, morderstwo czyjessie. Sięgnąwszy do samochodu, wyjął zapalniczkę, którą zapalił dwa papierosy naraz. Zaciągnąłem się mocno, zezując, aby zobaczyć, jak żar z trzaskiem wżera się w papier. Ross, paląc, zasłaniał sobie ręką całe usta i podbródek. Ciągle jeszcze czekałem. - Psiakrew - zaklął. Zacząłem podejrzewać, że sam niezbyt dokładnie wie, co tu robi. - Herbert cię przysyła? - spytałem. -Świrujesz - odparł - dopiero co dowiedziałem się o całym tym szajsie. Milczeliśmy przez kilka sekund; tymczasem w mojej głowie wbrew woli zaczęło kon- kretyzować się wyobrażenie, iż niebawem wejdę do mieszkania przy Wahringerstrasse, a po chwili znów z niego wyjdę i wsiądę do wynajętego samochodu, że na stacji benzynowej kupię plan Lipska, o ile w ogóle mają coś takiego na składzie, i tym samym moje życie w Wiedniu dobiegnie końca, z wieloma niespełnionymi obietnicami, to zaś, co zdarzy się później, już mnie nie interesowało, nie chciałem w tym uczestniczyć. Jakieś nowe mieszkanie, biuro w jakiejś zagranicznej filii kancelarii, wszystko to było mi całkowicie obojętne, niczym zbliżające się urodziny dalekiego znajome- go, obowiązkowa impreza, z której należy wyjść możliwie najszybciej. Przez chwilę czułem się tak, jakby na całym świecie zgasły światła i ucichły wszelkie odgłosy. Z trudem chwyta- łem oddech, palenie wymagało sporo wysiłku. - Nienawidzę tego wszystkiego - odezwałem się. Ross złapał mnie za kołnierz. - Zawsze uważałem cię za ofiarę losu - syknął - ale to przekracza już wszelkie wy- obrażenia. - Takie polecenie otrzymałem od Rufusa - powiedziałem. - No i co? - spytał Ross gwałtownie. Wziąłem go pod rękę, była twarda jak metal. - Nawet nie miałem pojęcia - dyszałem - że Rufus i Herbert się znają. - Ale z ciebie głupiec - syczał Ross - myślisz, że tę robotę dostałeś ze względu na swo- je piękne niebieskie oczy? Oparzyłem mu papierosem nadgarstek, zaklął przytłumionym głosem, ale nie puścił mnie. Poczułem lekką woń przypalonej ludzkiej skóry. Adrenalina mi podskoczyła, przeszy- wając żołądek i gardło niczym błyskawica, udało mi się puścić rękę Rossa, walnąłem go w klatkę piersiową. - Więc z jakiego względu? - Pojechałeś wtedy do Bari - rzekł. - Jesteś jednym z nas. W przyszłości byś się nam przydał. - Co za imbecylizm! - wykrzyknąłem. - Uważaj - ostrzegł Ross - żeby nikt nie zwrócił na nas uwagi. Odstąpiliśmy od siebie na krok. Ross zaczął pocierać nadgarstek o spodnie, wskazując budynek obandażowaną ręką. - Ona - powiedział - w ogóle nie jest temu winna. A tam się całkiem wykończy. My- ślałem, że ją kochasz, ty gnojku. - Oczywiście, że kocham - potwierdziłem. Parsknął przez nos. - Ale mniejsza z tym - ciągnął dalej. - Jeśli rzeczywiście nie jesteś zdolny zrobić tego dla niej, wynieś ją z tego szpitala jako zastaw za swoją własną karierę. Zabierz Jessie ze sobą do Lipska, wtedy będziesz miał szansę pożyć dalej w spokoju. - Ale - powiedziałem - Rufus mówił... - Blef - rzekł Ross - chodzi o coś poważniejszego. Herbert i Rufus się pokłócili. Shershah wybrał sobie nieodpowiedni moment na swoje drobne oszustwo i znalazło się całe mnóstwo ludzi, którzy od samego początku nie rozumieli, dlaczego Herbert w ogóle komuś takiemu pozwala pracować. A ona... Znowu wskazał na budynek. - ...ona... Shershah ją całkowicie otumanił, wszystko by dla niego zrobiła. Zawsze przed tym Herberta ostrzegałem. Ale on chciał, aby Jessie była szczęśliwa, przynajmniej przez jakąś część życia. Możliwie długą. Wszystko jedno, za jaką cenę. Pstryknięciem wystrzelił papierosa w powietrze. - Rufus chce zaprowadzić porządek - oznajmił. - Teraz Shershah nie żyje, ona jest tam w środku, a co się stanie z tobą, sam możesz sobie wykombinować, rozumiesz? Przemyśl to. Nic nie rozumiałem. Poza tym, że w jakiś sposób zrobili ze mnie idiotę. Herbert, Ru- fus, teraz zaś Ross; może nawet Jessie. - Mogę jeszcze jednego? - spytałem. Zapalił mi kolejnego papierosa. - Musisz się pośpieszyć - powiedział - wróć tam i przytaszcz ją z powrotem. Nie mów jej, że tu byłem. Musicie pozostać razem, tak będzie najlepiej dla was obojga. Jeśli ona zechce żyć z tobą, Herbert już się o to zatroszczy, żebyście nie mieli problemów. Grunt to stąd znik- nąć. - A jeżeli nie?... - spytałem. - Wtedy ona zostanie tutaj na wiele miesięcy - powiedział Ross - a ty będziesz musiał udowodnić Herbertowi i Rufusowi, że nie miałeś nic wspólnego z całym tym pieprzonym przekrętem. Bądź co bądź wszyscy troje byliście zawsze przyjaciółmi. - Chyba sam w to nie wierzysz? - Tu nie chodzi tak szczególnie o mnie - odparł. - Powstał problem i wszyscy wpadli- śmy w histerię. Po raz trzeci wskazał na kompleks zabudowań. - Mnie zależy przede wszystkim na jednym - rzekł - tym razem TO TAM ostatecznie ją wykończy. Poczułem, że moja głowa zaczyna bezwiednie potakiwać. - Okay. Na moment Ross położył zdrową rękę na moim ramieniu, był to przyjacielski gest jak między wspólnikami, wydało mi się też, że z jego na poły zastygłej twarzy wyczytuję coś w rodzaju sympatii do mnie albo przynajmniej próbę wzbudzenia jej w sobie. - Maks - powiedział - kochaj ją. Nie pozwól, by kiedykolwiek czuła co innego. Ona już nie wróci ani do mnie, ani do Herberta. Po czym obszedł swoje auto, wsiadł i zapalił silnik. - Dlaczego właściwie - spytał przez okienko - aż tak bardzo nienawidziłeś Shershaha? On w gruncie rzeczy był nawet jeszcze bardziej bezradny niż Jessie. - Nie wiem - odpowiedziałem. - Może dlatego, iż sądził, że nigdy nie będzie musiał za nic w życiu zapłacić. Samochód podjechał bliżej. - Jesteś psychopatą, Maks - zawołał Ross. - Zamówię wam taksówkę. I życzę wiele szczęścia. Ruszyłem, w innym kierunku. - Halo, ja jeszcze raz - zagadnąłem uprzejmie portiera - zostawiłem portfel. Drzwi zaszumiały, portier i ja unieśliśmy ręce w pozdrowieniu. Znalazłem drogę, jak- bym szedł po nitce do kłębka. Nie odchodź od niej, nie odchodź od niej, skandowało coś w mojej głowie. Nieruchome postaci na ławkach wzdłuż korytarzy migały mi przed oczami jak szlabany przy przejazdach kolejowych. Odnalazłem schody, na drugim końcu korytarza ujrzałem szklane drzwi, które można otworzyć jedynie od zewnątrz, poznałem za nimi swój kolorowy sweter. Jessie z podniesionymi rękami stała przyklejona od wewnątrz do szyby i pokurczonymi palcami szukała oparcia w szkle, rozpłaszczając o nie policzki i usta, z których odpłynęła krew. Włosy Jessie były wilgotne i odsłaniały skórę głowy, oczy miała otwarte, ale niczego nie widziała. Już przestała czekać. Nacisnąłem klamkę i w tym samym momencie Jessie runęła na mnie. Prawdopodob- nie coś jej wstrzyknęli. Pragnąłem, by szła o własnych siłach, to wyglądałoby mniej drama- tycznie. Założyłem sobie jej rękę na kark, wisiała obok mnie w powietrzu, nie dotykając sto- pami ziemi. Zmusiłem się, żeby iść powoli, i zacząłem z nią rozmawiać. - Przecież musimy jeszcze dokończyć nasz spacer - powiedziałem. Na klatce schodowej wziąłem ją na barana. Portier patrzył gdzieś w przestrzeń, więc zbliżając się do drzwi, zsunąłem Jessie na podłogę, tak że jak pies opierała się o moje golenie, poniżej szkla- nych szyb. - To ja - powiedziałem - wszystko w porządku. Portier odwrócił się, drzwi zaszumiały, śluza była otwarta. Podniosłem Jessie, moją małą śpiącą piękność, wziąłem ją na ręce i pobiegłem przez parking. Taksówka stała przy ulicy. Irytuje mnie, że tym tępym nożem nie udało mi się obciąć włosów Clary tuż przy skó- rze, wskutek czego spleciony warkocz jest o wiele krótszy, niż się tego spodziewałem, wpy- cham go do kieszeni spodni. Jeszcze raz myję czaszkę dziewczyny, a gdy okropne rany wyda- ją się już zakrzepłe, wycieram ją rogiem koszuli i podnoszę do półsiadu, by przyjrzeć się swo- jemu dziełu. Wygląda nawet lepiej niż przedtem. Całkiem jak manekin: wyschnięta niby szczapa, łysa, półnaga. Jak nie Clara. Myślę z wysiłkiem, mój mózg stał się bardzo powolny, tak piekielnie powolny, że nie przychodzi mi do głowy ani jedno imię żeńskie. Clara. Klaus. Karl. Kain. Od tej chwili postanawiam nazywać ją Lizą. - A teraz, Lizo - mówię - zapytasz mnie: i co potem? Cisza burczy jak pracująca lo- dówka. Z przesadną gderliwością naśladuję głos Clary. - I co potem? - popiskuję. Nasłuchuję odgłosów z ulicy. Niczego nie słychać, ani samochodu, ani nawet prze- chodniów. Żadnych kroków. - Potem - odpowiadam głębokim basem - wpakowałem Jessie na miejsce dla pasażera w wynajętym samochodzie, jej profil odbijał się w lusterku bocznym, kiedy zaś gdzieś za Pasawą odzyskała przytomność, oznajmiła, że chce teraz mieć krzyżówkę psa i kucyka, więc kilka dni później kupiliśmy Jacques’a Chiraca, ja zaś codziennie udawałem się do lipskiej kancelarii, gdzie pracowałem nad dokumentami dotyczącymi rozszerzenia Unii Europejskiej, nie wiedząc, że w pierwszej kolejności służyło to tworzeniu nowego szlaku narkotykowego. Tymczasem Jessie zostawała w mieszkaniu, zajmowała się psem, czekając z radością na moje wieczorne powroty. Poza tym od czasu do czasu chodziłem ze swoją sekretarką do łóżka. Wszystko w normie. Niczego, absolutnie niczego nie słychać. Przychodzi mi na myśl, że mógłbym spró- bować zabić Clarę i siebie, przedawkowując kokainę, umarlibyśmy jak Romeo i Julia, jakoś byśmy się z tym uporali. - Teraz - mówię - kolej na ciebie, teraz ty zadasz ROZSTRZYGAJĄCE pytanie. Już dobrą chwilę stoję na środku pomieszczenia niczym posąg, z nogą wysuniętą do przodu, brak mi tylko tabliczki z brązu, stoję i gapię się na Lizę, prawą ręką rozcierając sobie po całej twarzy wydzielinę z kącików ust. W miejscu, gdzie kończy się drewniana podłoga, leży mnóstwo dawno zapalonych i już po chwili zapomnianych papierosów z długimi, za- krzywionymi ogonami z popiołu. Jestem niespokojny. Pod ubraniem czuję drżenie w najróżniejszych miejscach, jak to się czasem dzieje na krótko przed zaśnięciem, kiedy człowiek nagle ulega śmiertelnemu przerażeniu, mając wrażenie, iż ktoś go atakuje, chociaż sam podniósł ręce ponad głowę, bo w półśnie zdawało mu się, że musi złapać piłkę. Albo dlatego, że się za chwilę potknie. Teraz wprawdzie nie biję się po twarzy, ale odpinam spodnie i podchodzę do Lizy. - Rozstrzygające pytanie - naśladuję jej głos - brzmi następująco: dlaczego wobec tego Jessie się zastrzeliła? Dlaczego? Nie chcę jej nadmiernie poruszać, dotykam tylko prawego kolana i lekko odsuwam je na bok. Ciało Lizy przekręca się o kilka centymetrów. Dziewczyna leży teraz prawie na brzuchu, a kiedy paroma pchnięciami nie udaje mi się przywrócić jej do dawnej pozy- cji, daję temu spokój. Powinienem był zaznaczyć kredą obrys na podłodze, by później znowu ułożyć ją w pozycji wyjściowej, wyglądała wtedy naprawdę doskonale, po prostu perfekcyj- nie. Spluwam do prawej dłoni, nie wystarcza, ssę wewnętrzną stronę policzków, myśląc przy tym o cytrynie, aż pojawia się wystarczająco dużo śliny, aby na czubkach palców utworzył się spory kleks. Nie jest łatwo w nią wejść. Nie wydaje z siebie żadnego dźwięku, nie porusza się, ja też wykonuję jak najmniej ruchów, może centymetr w tę i we w tę, zastanawiam się, czy nie byłoby lepiej, żebym jednak wstał, bo to wydaje mi się zbyt symboliczne, impotent usiłujący zgwałcić dziewczynę w letargu. Obserwują mnie kobiety-mrówki. Przygląda się też Jacques Chirac, ze zdziwieniem w oczach, jak sądzę. Lewa łopatka Lizy wbija mi się nieprzyjemnie w podbródek. A potem, w tym samym momencie, gdy nagle całkiem w nią wchodzę, bo jakiś fałd skóry ześliznął się na bok, otwierając wejście, w tym samym momencie, gdy nagle wszystko jest łatwe i powinienem móc odetchnąć, przychodzi mi na myśl, że kiedyś, gdy nie- spodziewanie wróciłem wcześniej z pracy do domu, nie mogłem znaleźć Jessie ani w kuchni, ani w pokoju, więc wszedłem do sypialni i odkryłem ją dopiero po chwili, kiedy jej zaczer- wieniona głowa wynurzyła się właśnie z łóżka. Jessie leżała na brzuchu, wcisnąwszy sobie jedną z poduszek między nogi. Przytrzymałem się mocno ramy drzwi, ona zaś przewróciła się na bok, a ja patrzyłem, jak przez chwilę robi cyrk i udaje, iż przyjmuje pozycję do snu, ale potem zrozumiała, że to całkiem bez sensu i absolutnie śmieszne, więc uniosła się i półleżąc, zaczęła pleść bzdury o śnie, w którym jeździła konno. Po raz pierwszy poczułem, że wzbiera we mnie prawdziwy gniew, poczułem, że w tym momencie byłbym zdolny zadać jej gwałt, wyszedłem więc z pokoju i zacząłem w kuchni przygotowywać kolację. Przyszła o wiele później i usiadła na jednym z krzeseł, z opuszczoną głową i sterczącymi włosami, ale chociaż bardzo się nad tym zastanawiałem, nie przychodziło mi na myśl nic, co mógłbym powiedzieć, abyśmy oboje się wyluzowali i mogli poczuć, że nic takiego się nie stało, no bo nic takiego się nie stało, tyle że dotąd nigdy nie wpadłem na pomysł, iż Jessie może się sama zaspokajać, chociaż to właściwie było lo- giczne, ja tylko po prostu o tym nie pomyślałem. Nie przychodziło mi na myśl nic, co można by powiedzieć, jedliśmy więc w milczeniu. Takie wspomnienia przemykają mi przez głowę, kiedy leżę na Lizie, z oczami skiero- wanymi na własne, lekko błyszczące dłonie, z palcami wczepionymi z obu stron w jej oboj- czyk, który odsłonił się wskutek wychudzenia, praktyczny chwyt. Leżę na niej całkiem obwi- sły, ona też obwisła, lepimy się do siebie jak dwa kotlety. Prawie się nie ruszam, żeby się z niej nie wyśliznąć, ona nie porusza się w ogóle, czuję idiotyzm sytuacji. Lśniąca, łysa poty- lica Lizy znajduje się tuż przed moimi oczami, dlaczego Liza sobie na to pozwala, myślę, przecież póki człowiek na dobre nie umrze, nie może do tego stopnia osłabnąć, musi się za tym kryć co innego, coś takiego jak wtedy ta lodowata wanna. Wypróbowywanie samego siebie. Prawdopodobnie Liza jest mi nieskończenie wdzięczna właśnie za to, że daję jej moż- liwość przeżycia tego osobliwego masochizmu. Ta myśl sprawia mi przyjemność. - Nie ma za co, droga Lizo - mówię do jej potylicy. A mimo to się nie udaje, rezygnuję, wstaję, moje kolana są zadrapane od surowych desek podłogi i bolą. Nie śpi, tak myślałem, spod pagodowego dachu rzęs zwróciła oczy w moją stronę, przyłapuję ją na ukradkowym spojrzeniu, gdy właśnie zamierzam wyjść z szopy. Ona i pies leżą tuż obok siebie, ja- kie to szczęście, że jeszcze się nie obłapiają. Staję na środku podwórza i rozpościeram ramio- na niczym kaznodzieja. - To już WSZYSTKO - wołam. - Wszystko opowiedziałem! Nic więcej nie mam. Nie wiem, na czym będziemy od tej chwili spędzać ten przeklęty czas! Wszystko. To było to zaklęcie. Sezamie, otwórz się. W szopie coś się przewraca, sze- lest, a po chwili Liza stoi, mocno uczepiona klamki, przygarbiona, ale stoi, światło poranka lśni na jej łysej głowie. - Wszystko? - pyta. - Wszystko - odpowiadam. Nic więcej. Najwyraźniej nie mamy sobie wiele do powiedzenia. Ona stoi tak po pro- stu, oślepiona, mrugająca, pewnie zbiera teraz myśli, i chociaż miło mi widzieć ją na nogach, nie czuję się najlepiej, gdy sobie wyobrażę, co powie o brakujących stronach w segregatorze albo gdy zauważy, że nie ma włosów. Opuszczam podwórze, by rozchodzić sobie nogi. Noc minęła, ale niebo mimo to nie robi się prawdziwie błękitne, jest mleczne. Nie widać słońca. 31. Europa Jakaś matka wpycha dwoje dzieci z powrotem do hallu domu, z którego właśnie chciała z nimi wyjść. Kolejnego idącego mi naprzeciw przechodnia oczekuję z rozpostartymi ramionami jako swojego zabójcy, ale on zmienia kierunek marszruty i przechodzi na drugą stronę ulicy. Na mojej koszuli widnieje krew Clary, wszędzie też kleją się do mnie jej prze- klęte włosy. Wyciągam z kieszeni warkocz, który wrzucam do najbliższego ścieku, muszę pomóc sobie obcasem, żeby wcisnąć go przez kratkę. Później wracam na podwórze. Clara umyła się i włożyła czysty podkoszulek, Bóg jeden raczy wiedzieć, gdzie go ukrywała; siedzi teraz na murku, łokcie oparła na kolanach, a głowę ukryła w rękach, jest jakoś dziwnie biała, niczym nagi Jezusek albo jeden z aniołów Jessie, pozbawiony języka. Czekam, żeby zaczęła mówić. Ale nie wyświadcza mi tej grzeczności. - Lizo - mówię wreszcie - uważam cię za moje własne urojenie. Nie jest to miłe uczu- cie. -Ja - odpowiada - doświadczyłam również całego mnóstwa niemiłych uczuć. Mój głos brzmi trzeźwo, wcale jednak nie wydobywa się z mojej głowy, wydaje go z siebie ktoś inny, kogo nie widzę, jakby stał tuż za mną. - Co ma znaczyć to nagłe zmartwychwstanie? - Sam mówisz, że opowiedziałeś już wszystko do końca. - Spróbujmy z innej strony - proponuję. - Co miał znaczyć ten sen Królewny Śnieżki? - Ach, po prostu z chorymi Łatwiej ci idzie. Masz zaufanie tylko do słabych i wątłych. To zrozumiałam najwcześniej. - Po prostu w to nie wierzę - mówię. - No to nie wierz. Czy naprawdę opowiedziałeś mi WSZYSTKO? - Wykończę cię. - Nie wiem, czy zauważyłeś również, że wszystkie twoje żałosne próby wykończenia kogoś pozostawały dotychczas bez efektu? Nawet w twoim własnym przypadku. Za nią, w trawie, leży łopata. Kiedy robię krok w jej kierunku, Clara odwraca głowę. - Wobec tego ten dół jest chyba przeznaczony dla mnie? - pyta. - A ja myślałam, że wykopałeś go dla siebie. Chwytam za stylisko, podnoszę je nad głowę, jasna czaszka Clary pode mną wygląda jak jajko na śniadanie, wiem, że i tak nie potrafiłbym tego zrobić, ona zresztą też to wie. Wte- dy dzwoni telefon. Zasadniczo nie ma w tym nic dziwnego, tyle że dzwonienie dobiega z naszej szopy. Rzucam łopatę, która z okropnym łoskotem upada na cement. - Co... to jest? - Telefon - odpowiada Clara. - Przecież słyszysz. I to według wszelkiego prawdopo- dobieństwa do ciebie. Wstaje i wziąwszy się pod boki, tak ostrożnie skrada się w kierunku szopy, jakby po- wietrze składało się z nieskończonej ilości cieniutkich, mocno do siebie przylegających szklanych płytek, których ona pragnie swoimi ruchami jak najmniej rozgnieść. Dzwonienie urywa się, Clara wraca z telefonem komórkowym, którego jeszcze nigdy dotąd nie widziałem, i podsuwa mi go. - Halo - mówię. To on. - Hi, Maks Maksymalny. - Daj spokój z tą gównianą odzywką, Ross. Na początek to wszystko, co mamy sobie do powiedzenia. Milczymy, słyszę, że Ross pali, ja też palę. Chrząkam. - Gdzie się, u diabła, podziewasz? - pytam. - Czekam na ciebie. -Ja też na ciebie czekam - odpowiada Ross. Może powinniśmy się ohajtnąć. Jego głos brzmi luzacko. Dwa razy rzadziej pociąga papierosa niż ja. - Słyszę - mówi - że opowiedziałeś swoją historię do końca? - Słyszysz - pytam - od kogo? Pozwala, żebym sam się tego domyślił. - Czy to ma znaczyć, że ta wywłoka przez cały czas pracowała dla ciebie? - Nie - odpowiada - ona pracuje wyłącznie dla siebie. Zawarliśmy jednak umowę. - To znaczy? - Że pozwolimy jej to robić - wyjaśnia - ale w zamian za kopie twoich sentymental- nych taśm. Ona była pewna, że jako jedyna wie, jak z ciebie wszystko wyciągnąć. Brzmiało to bardzo przekonywająco. Patrzę na Clarę, która znów siada na murku, z całkowitą obojętnością, ciągle jeszcze na poły nieobecna. - Tak - przyznaję - była istotnie bardzo przekonywająca. I niezwykle skuteczna. - Tymczasem jednak nie wszystko do końca rozumiem - mówi Ross - mam wrażenie, iż brakuje pewnego ważnego elementu. - Możesz wyrażać się konkretniej? - Powinniśmy się spotkać. - Świetny pomysł - przytakuję - przynieś ze sobą pistolet. - Dobrze, dobrze, Maksiu, w porządku. Podaje czas i miejsce, wieczorem w „Europie”, i połączenie zostaje przerwane. Odda- ję Clarze telefon. - Jesteś szalona - mówię. - Jak to? - Chyba ciągle jeszcze nie rozumiesz, co to za ludzie. Siedzi na murku ze ściśniętymi kolanami, ze zwieszoną głową i w ogóle na mnie nie patrząc, mówi do cementowej podłogi: - Powiedz chociaż, że martwisz się o mnie. Dotychczas nie zastanawiałem się nad tym, czy się o nią martwię, czy nie, może tak, chodzi raczej o to, że uzyskałem wyłączny przywilej krzywdzenia Clary. Dobiliśmy targu, moja historia za jej godność, wolność, zdrowie, krótko mówiąc, za jej osobę. I tak to dokładnie jest. - Martwię się o swoją własność - mówię. - Kupiłem cię. - Mylisz się - zaprzecza Clara - wynająłeś mnie. A okres wynajmu właśnie się skoń- czył. - Nie, jeszcze nie. - Owszem, już się skończył. W ten sposób nie ruszymy z miejsca. Próbuję inaczej. - Claro - pytam - kochasz mnie? Nie odpowiada, powtarzam pytanie, a ona jeszcze bardziej pochyla się do przodu, przyciska czoło do kolan i wplata palce rąk w palce nóg. Chcę ją trącić, może w ramię, po- wstrzymuje mnie jednak coś w jej postawie. - Okay - mówię - jeszcze inaczej. Kochasz siebie samą? - Tak - odpowiada. - Nade wszystko. - I sądzisz, że oni pozwolą ci teraz odjechać spokojnie do domu? - Oczywiście - twierdzi - bo nie zrobiłam niczego poza spisaniem wydzielin mózgo- wych psychotyka uzależnionego od narkotyków. - Wydzielin mózgowych? - Z ciebie - uzmysławia mi Clara - historie wypływają niczym ropa z wrzodu. Nigdy w życiu nie widziałam Herberta ani Rossa, ani Jessie. Nie mam nawet pewności, czy oni w ogóle istnieją. Rozmawiałam z jakimś nieznajomym przez telefon i dostarczyłam kilka taśm do jednej z najbardziej poważanych firm prawniczych Europy. Co w tym złego? Czego poza tym mogliby ode mnie chcieć? - Lizuniu - mówię - nie wolno być aż tak naiwnym. Clara oplata ciało ramionami. Wygląda teraz, jakby marzła, osobliwy, łysy, chudy, marznący przybysz pozaziemski w białym podkoszul- ku. - Facet, czego ty właściwie chcesz ode mnie, do jasnej cholery? To świetne pytanie. Czuję się przez nią oszukany, wykiwany, ale to właściwie nic no- wego. Gorsze jest uczucie, że siedzę na krawędzi, na skraju miasta, machając nogami w próżni nad bezdenną przepaścią, gdy tymczasem za mną wszystkie kolory zmieniają się na szary, ulice wysychają, domy zapadają się stopniowo w ziemię, a jednostajny, niepowstrzy- many wiatr zrywa ostatnie przewody elektryczne. I oczyma wyobraźni widzę siebie, jak peł- znę nieregularnymi torami niczym mrówka po pustych połaciach, rękami opukuję ziemię i szepczę: cement, wszystko to cement. Pragnę, żeby Clara nie zostawiała mnie samego. - Niczego - odpowiadam. - Nie wiem. Chciałbym zrozumieć, co zrobiłaś i dlaczego. Clara podnosi wreszcie wzrok i spogląda na mnie. A ja nagle nie pojmuję, czemu tak bardzo lubiłem jej łysinę, wygląda z nią strasznie, jest mi całkiem obca. Zupełnie bez życia. - Co byś powiedział - pyta -«gdybyś się dowiedział, że zostało mi już niewiele życia? Że jestem chora? Zarażona HIV-em? Cofam się o dwa kroki, obejmuję wzrokiem całą jej postać, zapadniętą w sobie, jak tak siedzi, bardziej pakunek niż człowiek. - Rozumiałbym lepiej. - Widzisz - mówi. - Ale nie jestem. Jestem zdrowa jak rydz. I dlatego nigdy niczego nie pojmiesz. Coś chwyta mnie za gardło, to beznadziejna rozpacz, jak sądzę. - Claro - pytam - kochasz mnie? Teraz już się nie zastanawia. - Wszystko, co do ciebie czuję - oznajmia - to pogarda, współczucie i może trochę nienawiści. -Współczucie - mówię - stanowi idealną przesłankę długiego i zażyłego związku. Clara parska śmiechem, a właściwie jest to raczej prych-nięcie. - Zalewasz - mówi. - Myślałem, że w końcu coś nas tu połączyło. - Źle myślałeś. Ale coś ci jeszcze powiem. Coś naprawdę ważnego, ważniejszego niż całe to gówno tutaj. Może to cię ucieszy. - Proszę - błagam - powiedz mi. Wróćmy razem do Lipska, myślę, wyjedźmy do Ameryki Południowej albo na Gren- landię, nie, nie na Grenlandię, okay, jeśli o mnie chodzi, to w imię Boże choćby na Grenlan- dię, wylejmy szklankę wina, a potem przyjrzyjmy się, do jakiego kontynentu upodobni się plama, i tam pojedźmy. Clara milczy jeszcze przez chwilę, później zaś podnosi na mnie jasny wzrok. - Moja praca dyplomowa - mówi - jest właściwie gotowa. Możesz sobie ją za jakiś czas ściągnąć z internetu. Zewsząd. - O kurwa mać - szepczę. Podnosi się i przeciąga, gdy tymczasem ja klękam, wygląda to tak, jakbyśmy siedzieli na huśtawce. A ja byłbym cięższy. Spoglądam na nią z dołu. To nie łysina Clary sprawia, że wygląda tak obco, to zadowolony wyraz twarzy, spokojny i pewny siebie, jasny jak po prze- życiu katharsis. -Ja też mam jeszcze coś interesującego dla ciebie - mówię. Zatrzymuje się w pół kroku, teraz pojawia się pogarda. - Nie, Maks - mówi - ty nie masz już nic interesującego, ty jesteś już tylko fantomo- wym bólem po swoim istnieniu. - Chcę tylko, żebyś wiedziała, iż coś nas jednak ze sobą łączy. Oboje zostaliśmy w tym samym stopniu wykiwani. Teraz pojawia się współczucie, brwi Clary się ściągają, kąciki ust opadają. - Ty przeze mnie - mówi - a ja tylko przez Boga. I taka jest między nami różnica. - Mam dla ciebie informację od twojego profesora - ciągnę. - Ale trzeba ją przedstawić po aktorsku. Wpatruje się we mnie nieporuszona. Wstaję i przykładając ręce do serca, naśladuję głos Schnitzlera. - Maks - wołam - przeżył pan naprawdę nadzwyczajne rzeczy. Niech pan opowie swo- ją historię profesjonaliście, a NIE jakiejś tam AMATORCE! Mózg Clary pracuje bez zarzutu. Poznaję po jej oczach, że natychmiast wszystko po- kapowała. Coś się w niej załamuje. - O tym - szepcze - powinieneś powiedzieć mi od razu tamtego dnia. I teraz przychodzi kolej na nienawiść, Clara zaraz dostanie histerii. Ma za sobą trudny okres, a na tym świecie ciągle jeszcze są dzbany, którym jak zawsze wystarcza jedna kropla, by się przelały. Clara wyrzuca w powietrze ręce z zakrzywionymi niczym szpony palcami, chcę ją pochwycić, ona jednak nie kieruje swego ataku przeciw mnie, tylko bije się po policz- kach. Omalże trafiłaby siebie w oko. Jej twarz się wydłuża, wygląda jak na obrazie Muncha, do tego dochodzi krzyk, głos jest przenikliwy, dźwięczy jak zgrzyt metalu o metal, teraz i ja mam tego dość, mało spałem ostatnimi czasy. Już dawno Clary nie policzkowałem, błąd, bo to sprawia frajdę, jest lepsze od seksu, o wiele lepsze. Gdy lewa strona jej twarzy jest pło- miennie czerwona, a dziewczyna nie wydaje z siebie żadnego dźwięku, wlokę ją do szopy i wpycham do środka. W tej samej chwili pies ucieka na dwór. Clara ląduje między skrzynia- mi książek. Zatrzaskuję drzwi od zewnątrz, przekręcam klucz i właśnie kończę zamykać okiennice, gdy ona zaczyna rozwalać czymś szyby od wewnątrz. - Maks - wrzeszczy - Maks, jeśli teraz zwiejesz, pożałujesz tego. MAKS!!! Jego dłoń wygląda jak jedno z tych urządzeń do chwytania, które są na jarmarkach i którymi po wrzuceniu monety i naciśnięciu guzika można sobie wyłowić ze szklanej skrzyni pluszowe zwierzaczki, zegarki i czapeczki. Ross trzyma papierosa między kciukiem a małym palcem, ja natomiast zastanawiam się, dlaczego do palenia musi używać akurat lewej ręki. Efekt jest perwersyjny. - Co ci się stało w rękę? - pytam. - Zmiażdżona strzałem - odpowiada - śmieszna sprawa. - Gdzie, jak? - pytam uprzejmie. - W Albanii - mówi - wypadek przy pracy. Przed dwoma laty podczas zamieszek zna- lazłem się w tłumie demonstrantów. Kilku chłopaków przytargało stare ruskie karabiny ma- szynowe z jakiegoś wykrytego bunkra i zaczęło strzelać z nich w powietrze. Kilka kul wróciło rykoszetem. - Nikt do ciebie nie celował? - Nieee - śmieje się. - Jakby mnie trafił meteoryt. Patrzę jeszcze raz na jego rękę i mam ochotę spytać, czy właśnie w chwili, gdy z nieba padł strzał, podnosił rękę do pozdrowienia Heil Hitler, ale rezygnuję z tego dowcipu. Ross jest cały w czerni, ciuchy wyglądają na nim jak pożyczo- ne. Gdy właśnie zamierzam go o to zagadnąć, rozjaśnia mi się w głowie. To z powodu Jessie. Być może nie wie, że jedynym stosownym kolorem byłby słonecznożółty. W tym przebraniu Ross wygląda groteskowo. Bardziej przypomina śmierć niż człowieka w żałobie. Podchodzi kelnerka, Ross zamawia piwa, pokazując ich liczbę jedynymi dwoma pal- cami lewej ręki. Dziewczyna wycofuje się i dopiero przy barze odwraca się bokiem. - No - mówi Ross - to poopowiadajmy sobie trochę o sobie. - Nie możemy od razu przejść do sedna? - Z przyjemnością. Powiedz tylko, jakie jest to sedno. - Nie wiem, dlaczego TY się tu zjawiłeś, JA w każdym razie przyszedłem, żebyś mnie zastrzelił. Małym palcem Ross pokazuje mi kuku na muniu. - Chyba nie chcesz rozśmieszyć mnie do łez - mówi. - Co by mi z tego przyszło, gdy- bym cię rozwalił? Walę pięścią w stół. - Więc CO jeszcze - wrzeszczę - mam zrobić? Rozbić kilka kolejnych OKIEN? Spro- wadzić GLINY? ZATAŃCZYĆ dla ciebie? Kelnerka źle zrozumiała mój wybuch, śpieszy więc podać butelki, które stawia między nami. - Kufle - pyta bez intonacji pytającej. - Obejdzie się - syczę - spierdalaj. Picie z butelki przypomina niekiedy pocałunek, długa, cienka szyja i wilgotne usta. Gdy Ross podnosi swoje piwo, pod czarną koszulą odznacza się zarys pasa z kaburą, ale on nie fatyguje się, by to ukrywać. Najprawdopodobniej ma nawet pozwolenie na broń. Zasta- nawiam się, czy założył ten pas na gołą skórę i czy w razie potrzeby zdąży odpiąć koszulę, by wyciągnąć pistolet, i właściwie po co w ogóle ma go przy sobie, skoro nawet nie zamierza do mnie strzelić. To śmieszny typ, jakby źle złożony z różnych części układanki, które ktoś nie- cierpliwie pozahaczał o siebie i powciskał jedne w drugie, aż wykorzystał wszystkie elemen- ty, nie bacząc na to, w jakich miejscach powinny się znaleźć. - Chodzi o to - mówi - że według wszelkiego prawdopodobieństwa masz coś, czego bardzo pilnie potrzebujemy. - Czego? - pytam. - Pieniędzy? Najpierw osłupiał, a potem się śmieje. - Ach, TO - mówi - nie, to bzdura. Są trzy możliwości: albo wiesz, o czym mówię, i cały czas się zgrywasz. Albo masz to, ale sam o tym nie wiesz. Pomyśleliśmy sobie, że w tym przypadku zależałoby nam na tym, abyś się nie dowiedział, o co chodzi. W przeciwnym razie tego nie dostaniemy lub będzie nas drogo kosztowało. - I stąd ta rewizja w mieszkaniu? - pytam. - Tak - odpowiada. - I dlatego przede wszystkim Clara? - Tak - mówi. - A ta trzecia możliwość? - Że naprawdę tego nie masz. - I co by to znaczyło? Zastanawiając się, dopija piwo. - Nie jestem pewien - mówi - ale wtedy Herbert powinien chyba spełnić twoje najgo- rętsze pragnienie. Bo istotnie jesteś trochę za hałaśliwy i niewygodny. - Dobrze - mówię od razu - nie mam tego. Ross usiłuje uśmiechnąć się dolną połową twarzy, wargi się napinają, zwężają i bieleją, ale bez udziału oczu wychodzi mu tylko grymas. Akurat w tym momencie nasuwa mi się myśl, że oczy Rossa wcale nie są takie niepodobne do oczu Jessie. - Nie wierzę - mówi - to bardzo, bardzo nieprawdopodobne. Ociera usta rękawem i kiwa ręką, żeby przyniesiono nam kolejne piwa. - I co teraz zrobimy? - pytam. - Od śmierci Jessie - mówi - zakładamy możliwość numer dwa. - A wcześniej? - pytam. - Póki żyła Jessie - mówi - znajdowaliśmy się w sytuacji patowej. Nie można było ni- czego ruszyć. Herbert zabronił wszystkim nawiązywania z nią jakichkolwiek kontaktów. Przez chwilę siedzimy nieruchomo, jakbyśmy sobą chcieli zilustrować tę patową sytu- ację. Wokół nas z ust wielu ludzi płynie niczym szemrzący strumień dialekt wiedeński, prze- rywany od czasu do czasu wybuchami śmiechu. Naraz dobiega mnie z tyłu muzyka, to ulu- biona piosenka Clary, watch me like a game-sbow, you ‘re sick and beautiful, odwracam się w stronę baru. - Nastaw inną płytę - wołam. Kelnerka jest posłuszna. Wygląda na to, że dorobiliśmy się tu pozycji specialguests. - Ponieważ plan A się nie powiódł - mówi Ross - przystępujemy teraz do rozpraco- wywania planu B. Opowiem ci, czego szukamy. - I wtedy być może wpadnę na to, o co może chodzić? - Nie cofniemy się przed niczym - oświadcza. - Bądź co bądź to ty przez ostatnie dwa lata żyłeś z Jessie. Więc na miłość boską, je śli wiesz, to podaj swoją cenę. - Tak czy siak - mówię - znasz już moją cenę. - Ty rzeczywiście zidiociałeś - stwierdza. - Albo jesteś wyśmienitym pokerzystą. No, ale wystarczająco długo pracowałeś u Rufusa. Więc pewnie zachodzą oba te przypadki. - Ty jeden mnie rozumiesz - mówię. - Wyłóż karty na stół. Ross odchyla się na krześle. - Chodzi o pewien numer, czternastocyfrowy. Na mojej twarzy nie widać chyba spodziewanej reakcji, może powinienem walnąć się w udo i wykrzyknąć: Ach, numer, to mów tak od razu. Ross czeka jeszcze chwilę, po czym się poddaje. - Okay - mówi - cała historia zaczyna się w roku dziewięćdziesiątym siódmym. Pa- miętasz krach bankowy w Albanii? Ludzie tracą pieniądze i dochodzi do wielkiego powsta- nia. Na dowód podnosi rękę ze szponem. - Pamiętam to wszystko. Kiedyś zawodowo zajmowałem się tym rejonem. - Jasne - przytakuje Ross. - Ale musisz wysłuchać tego w odpowiednim kontekście. Przypuszczalnie Jessie niewiele ci opowiadała. Potrząsam przecząco głową, nie, przypuszczalnie nie. - No tak, była prawdziwą profesjonalistką - mówi. Brzmi to jak największy komplement, trzymany na podorędziu dla ukochanej osoby. Rąbkiem koszuli ocieram pot z twarzy. - Potem już nic więcej nie szło przez Bałkany - ciągnie dalej Ross. - Szlak południo- wo-wschodni był zawsze jedną z najbardziej lukratywnych tras, jak trasa z zamkami nad Loarą. Teraz jednak parę rzeczy się zbiegło. Mafia wycofała forsę z Albanii i zaczęła się reorganizować. Porty i lotniska zostały zapchane przez międzynarodowe kontyngenty sił pokojowych. A za kilkoma z naszych partnerów rozesłano międzynarodowe listy gończe. -Arkan „Czyściciel” - myślę głośno - a więc istotnie go znacie. - Jessie nigdy nie wciskała kitu - mówi - powinieneś o tym wiedzieć. - Ale przecież wyście ciągnęli zyski z konfliktów na Bałkanach - drążę - a Rufus mógł najprawdopodobniej uniemożliwić powstanie aktu oskarżenia przeciw Arkanowi. Ross wzrusza ramionami. -Ja się zajmuję logistyką - mówi. - Rozstrzygnięcie, kiedy jakaś sprawa przestaje się opłacać i w jaki sposób będzie się toczyć dalej, zależy od Herberta. I od Rufusa. A w przy- szłości może zależałoby to od ciebie. Kilka migoczących punkcików przelatuje mi przed oczami, jakby ktoś wyrzucił w powietrze paczkę konfetti. - Należy tylko w porę wiedzieć - mówię - gdzie walnie następnym razem. - Rufus zdecydował się na Polskę - opowiada Ross. - I teraz, gdy przyglądam się woj- nie NATO w Kosowie, mogę tylko powiedzieć, że miał całkowitą rację. - A więc wiedzieli o tym już dwa lata wcześniej - szepczę. Chcąc złapać się za głowę, prawie przewracam butelkę, którą Ross przytrzymuje. - W każdym razie - mówi - od tej pory chadzamy innymi drogami. - A ja teraz idę się odlać. W drodze do toalety zamawiam przy barze podwójną wódkę. Odgłos moich własnych kroków dochodzi do mojego ucha mniej więcej po półsekundzie, jakbym był olbrzymem, którego wzrost sprawia, iż dźwięk musi przebyć dłuższą niż zwykle odległość od stóp do głowy. Silna dawka koksu wprost do nosa sprawia, że kurczę się znowu, osiągając normalną wysokość, a droga powrotna do stolika jest najczystszą przyjemnością. Na nogach noszę ob- łoki zamiast butów. Kiedy siadam, mój uśmiech zawisa jeszcze na chwilę w powietrzu, a dopiero potem ześlizguje się na swoje miejsce nad podbródkiem, który trzymam w ręce, używając przedramienia i łokcia w charakterze podpórki. - Okay - mówię rozchmurzony - a co to wszystko miało wspólnego z Jessie? - W ostatnich tygodniach trwania interesów na Bałkanach - odpowiada Ross - doszło do znanego ci incydentu. - Rozstrzelana kobieta. - Od tamtej pory - ciągnie Ross dalej - Jessie i Shershah podróżowali już tylko łodzią. I to prawie co tydzień. Póki granice albańskie były otwarte ze względu na zamieszki, dawali- śmy jeszcze wszystko. Zaciska wargi i trwa tak przez chwilę, aż krew z nich odpływa i stają się blade niczym zatopione dżdżownice. Drapie się szponem po głowie, dwa pozostałe palce żłobią grube bruzdy w jego włosach, odsłaniając gołą skórę. - Wszystko przebiegało właściwie tak samo - mówi Ross. - Shershah lub ktokolwiek inny wyruszał z włoskiej strony szlakiem promów osobowych. Maleńkie łodzie albańskie przypływały z Vlore i czekały na przekazanie towaru w trójmilowej strefie pod Durres. Ja uczestniczyłem w tym przeważnie po stronie albańskiej. Pewnej nocy siedzieliśmy w takiej łupince z beczką pełną kokainy na pokładzie, a nad naszymi głowami nadlatywały w kierunku Durres międzynarodowe kontyngenty sił pokojowych. Morze było wzburzone, właściwie trzeba być kamikadze, by przy takiej pogodzie przebywać w maleńkich drewnianych łódkach. A mimo to kazałem czekać, przez trzy godziny. Jessie i Shershah nie przypłynęli, połączenie radiowe było zerwane. Kelnerka przynosi wódkę, którą wypijam. Nigdy nie pij alkoholu po kokainie, śpiewa coś we mnie, nigdy nie pij alkoholu. - Resztę nocy - opowiada Ross - spędziłem w hotelu przy radiu, czekając na wiado- mość o zatonięciu łodzi. Modliłem się, żeby raczej wpadli w łapy nadmorskiej straży granicz- nej niż w fale Adriatyku. Płakałem, słuchając włoskich szlagierów. - Ale nie stało się ani jedno, ani drugie - mówię. - Po prostu zwiali z forsą - mówi Ross - i zeszli na ląd w jakimś innym miejscu. Praw- dopodobnie gdzieś pod Genuą. Ross wyciąga rękę w moim kierunku, nie wiem, czy chce mnie poklepać po ramieniu, czy też złapać za szyję. - Później - mówi - nigdy już nie zobaczyłem Jessie. - Uspokój się. - Wiesz może, czy w Lipsku czytała listy ode mnie? - pyta. - Czytała - mówię - czytała. Zakładając, że dostawa była rzędu trzystu kilogramów, a cena wynosiła osiemdziesiąt marek za jeden gram, usiłuję obliczyć w pamięci, ile pieniędzy musieli mieć przy sobie. Zera mi się mylą, więc daję spokój tym rachunkom. - Shershah przekonywał ją - mówię - że potrzebują forsy, aby razem wyjechać na Grenlandię. - To sukinsyn - klnie Ross. - Do białych wilków. - Tak - potwierdzam - do białych wilków. Milczymy przez chwilę, myślimy o Jessie i o wiecznych lodach. Ciśnienie powietrza przygniata nas, tak że siedzimy skurczeni przy stoliku jak dwa stare żółwie i patrzymy na puste flaszki. - Forsę - mówi - odzyskaliśmy. Leżała w starej studni na podwórzu. Jessie wzięła tyl- ko niewielką część, i niechby ją sobie zachowała. Resztę tak czy owak oddałeś w galerii. - Na czym więc - pytam - polegał ten ogromny problem? - Opowiem ci coś zwariowanego - mówi. - Ale to w jakiś sposób pasuje do Jessie. Bo taka właśnie była. - Działo się coś - przypominam sobie - z komputerami. Ross nadstawia uszu. - A więc może jednak wariant numer jeden? - Nieee. Przez moment siedzimy naprzeciw siebie niczym dwaj pokerzyści, a ja, ja nie mam absolutnie nic w kartach. Nawet pary. Nawet jednej przeklętej pary. -Wracamy więc do początku - mówi w końcu Ross. - Na długo przed rozróbami w Albanii Herbert zaczął wytyczać nowy szlak. Przez Polskę. Kryje się za tym niesłychany ogrom pracy. Mieliśmy wszystko na serwerze, bazy danych, listy adresów i konta bankowe. Ale to jeszcze drobnostka. Musisz najpierw wyznaczyć trasy, którymi będziesz przewozić kokę. Na granicy muszą wiedzieć, jakie towary przepuszczać. Potrzebne są dogodne magazy- ny przejściowe i partnerzy na ważnych stanowiskach. Wszystko odbywało się pod przykryw- ką rozszerzenia Unii Europejskiej na Wschód i nowych stref wolnego handlu. - I wszystko było w końcu opłacane - mówię - z pieniędzy pochodzących z PHARE i z Międzynarodowego Funduszu Walutowego? Ross udaje, że nie dosłyszał tego pytania. - A ja, niczego nieświadomy, także pracowałem w Lipsku nad tym projektem? - Zapytaj Rufusa - radzi. - Wszystko, co było dla nas ważne, znajdowało się w sieci, w odrębnej domenie, podzielone na subdomeny. Ale Jessie tam weszła i wszystko zamknęła. - Co to znaczy? - pytam. - Fachowcy mówią coś o tym, że zablokowała katalog główny i sama siebie zareje- strowała jako jedynego użytkownika. Dostęp zabezpieczyła czternastocyfrowym kodem. Mo- gą się w nim pojawiać zarówno liczby, jak i litery. Daje to sześć tryliardów możliwości i nawet gdyby przyjąć, że komputer mógłby wypróbować milion możliwości na sekundę, przetestowanie wszystkich kombinacji trwałoby i tak sto dziewięćdziesiąt milionów lat. W efekcie oznacza to, że Jessie była jedyną osobą mającą dostęp do danych. - Rzeczywiście - przyznaję - tyle to znaczy. - Może jeszcze poza Shershahem - mówi - który jednak już wkrótce nie mógł niczego opowiedzieć. I dlatego kiedy Herbert dowiedział się o jego śmierci, zupełnie stracił nad sobą panowanie. - Czyli że WY chcieliście dostać go żywego - upewniam się. - My MIELIŚMY go żywego - mówi Ross. - Odebraliśmy mu paszport, więc chodził po Wiedniu jak szczur. Wcześniej czy później i tak by do nas wrócił. Jessie by się uspokoiła, jedno z nich dwojga wyjawiłoby w końcu ten kod. Ale ty właśnie musiałeś zabić Shershaha. Teraz ja z kolei udaję, że nie usłyszałem tego zdania. Jessie nigdy by się nie uspo- koiła, po tym gdy Shershah zostawił ją na lodzie, jednak nie czas teraz wyjaśniać to Rossowi. - Ale ona sama nigdy by się z tym nie uporała - mówię - nie miała przecież zielonego pojęcia o komputerach. - Kto wie - zastanawia się Ross - często lekceważono możliwości Jessie. Albo, myślę, po prostu zawsze wiedziała, gdzie znaleźć kogoś, kto jej pomoże. Ledwo udaje mi się nad sobą zapanować, by się nie roześmiać, g*dy tymczasem moja ręka wymacuje w kieszeni spodni kolorowy długopis, gruby jak kiełbaska frankfurterka. Nic dziwnego, że biedny Tom zachowywał się nieco neurotycznie ze strachu; nic dziwnego, że przyjechał mnie błagać. Na swój sposób. Z pewnością Jessie mu zapłaciła. Może jednak zrobił to tylko po to, aby jej pomóc. Wobec tego nie mam powodu go wydawać. - Ona była dziwną dziewczyną - mówi Ross. - Każdy z nas znał tylko którąś z wielu stron jej osobowości, ja, Herbert, Shershah i ty. Ale nic do siebie nie pasowało. Ross kiwa się jak jamnik-zabawka na tylnej półce audi 100. Ma rację. Jessie była ma- łą, zapieczętowaną szkatułką obok mnie, nawet w momentach, w których sądziłem, że trzy- mam w rękach jej najbardziej miękkie i najczulsze wnętrze. Pomyłka. Nie można było znać tej dziewczyny tak, jak się zna innych ludzi albo drzewo czy psa. Co najwyżej tak, jak można poznać ławicę ryb. Wydmuchuję kółka nad stolikiem, a każde z nich uosabia dziesięć sekund milczenia. Czas przypomina niekiedy zbyt ciasne ubranie, kiepsko się w nim poruszam. Gdy papieros się dopala, podejmuję rozmowę. - Ale dlaczego - pytam - to zrobiła? - Ty chyba udajesz idiotę - mówi Ross - to jasne, że chciała mieć coś w ręku na mnie i Herberta. Bała się panicznie, iż Herbert się zemści za ukradzione pieniądze, póki więc miała kod komputerowy, czuła się bezpieczna. Ta naiwna logika jest charakterystyczna dla Jessie. Zasada wydaje się równie banalna jak w przypadku pomysłu, aby torbę z banknotami ukryć pod źle wyciętą pokrywą podłogi naszego mieszkania. Być może te triki dlatego tak dobrze się sprawdzały, że Jessie myślała prościej niż inni ludzie. Wierzyła, iż coś, co ona ukryje, po prostu nie zostanie znale- zione i basta. - Najgorsze - utyskuje Ross - że zrobiła to wszystko, chociaż Herbert i tak nigdy by jej nie skrzywdził. Nawet gdyby dopuściła się nie wiem czego. - A więc wcale jej nie groziliście? - pytam. - Daj spokój - mówi. - Herbert zrezygnował ze względu na jej dobro. Przecież kiedyś już ci to wyjaśniałem, dwa lata temu. Cooper, „Tygrysy” wróciły, myślę. - To, co Jessie zrobiła z bankiem danych - ciągnie dalej Ross - było całkowicie zby- teczne. On niczego nie rozumie, a może nie chce zrozumieć. W przeciwieństwie do niego ja wiem, że Jessie nie zrobiła tego, by chronić siebie, ani tym bardziej dla mnie, lecz dla Shers- haha. On jednak ją opuścił, więc kiedy nagle pojawił się na Praterstern, a ona zrozumiała, że nie może już dłużej uważać go za zmarłego, ja musiałem go dla niej zastrzelić. Na chwilę wbudowała nas w swój świat i to cudownie zadziałało. Drobna korekta, pozwalająca na po- wrót ustanowić kompatybilność wyobraźni z rzeczywistością. Nie mam tego Jessie za złe. Skoro chciała uważać Shershaha za zmarłego, jej prawo. On i tak żył dalej. Żył w jej małych i dużych kryzysach psychicznych, w całkowitej niemożności prowadzenia samodzielnego życia. Mam tylko nadzieję, że w ostatniej chwili przed śmiercią wiedział, iż to ona go ukarała. Prawdopodobnie Jessie była najodważniejszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek znałem. Nagle doznaję absurdalnego wrażenia, że powinienem ją przeprosić. Zapalam jeszcze jednego papierosa, tym razem jednak robię to tak starannie, jakby to był ostatni papieros w moim życiu, każdy chwyt ręki przypomina układ choreograficzny, od zapalenia zapałki aż do wciągnięcia i wydechu pierwszego macha. Kiedy kończę ten rytuał, papieros pali się mię- dzy moimi wargami niczym lont, a moja głowa to bomba, która za chwilę wybuchnie. „ - Dobrze, Maks - ponagla Ross - dość długo się zastanawiałeś. A teraz kawa na ławę. Masz pomysł, gdzie Jessie mogła zapisać ten kod? - Zupełnie jej nie znałem - szepczę. - Może jeszcze jestem jej coś winien. - Nie maż się teraz. Przecież nie chodzi tylko o nas. W bankach danych znajduje się wystarczająco dużo materiałów pozwalających wywołać skandal na najwyższych szczeblach. Jeśli to wszystko wyjdzie na jaw, nici z twojej ukochanej UE, a Bałkany rozrosną się nagle aż po Atlantyk. - Ale kilku ludobójców - mówię - pójdzie do więzienia. - Przestań, Maks - mityguje mnie Ross. - Ty może skończyłeś ze swoim życiem, jed- nak reszta kontynentu jeszcze nie. - No to zniszczcie ten serwer - proponuję. - Oczywiście - odpowiada - jeśli w końcu nie uda nam się dotrzeć do tych materiałów, to taki będzie nasz następny krok. - Ona była twoją siostrą - przypominam. - Cierpiała. A teraz nie żyje. - Nie będę z tobą o tym dyskutował - mówi. - Nie ma dyskusji - kończę. - Nie mam nic więcej do powiedzenia. Maczając kciuk okaleczonej ręki w rozlanym piwie, Ross kreśli na stoliku rozmaite wzory. Jeśli jest zdenerwowany, umie to ukryć. Sprawia wrażenie zupełnie zobojętniałego. - No więc, jak będzie? - pyta. - Masz ten kod czy nie? - Nie - odpowiadam. Myślę o obrazach z mrówkami, Fu i Fula, a później o tym, że natychmiast muszę po- rozmawiać z Clarą, zapytać ją, co należy w tej sytuacji zrobić, jak moglibyśmy odnaleźć ten numer, może trzeba zadzwonić do Schnitzlera albo do Hagi, i wtedy Clara dostanie dyplom, Jessie będzie miała mściciela, Herbert, Ross i wielu innych to, na co zasługują, na świecie zaś będzie o jeden wrzód mniej i o jeden międzynarodowy kryzys więcej, ale co znaczy między- narodowy kryzys wobec dyplomu Clary albo zemsty w imię Jessie, potrzebuję czasu, żeby się zastanowić - konkretnie, gdzie Jessie mogła ukryć ten numer, i ogólnie, co to wszystko w ostatecznym rozrachunku ma wspólnego ze mną, co mnie jeszcze obchodzą Bałkany, Eu- ropa, ludzkość. I Clara. Czego pragnęłaby Jessie. Muszę to rozważyć. - Czego chcesz - pyta Ross. - Pieniędzy? -Ja - odpowiadam - ja właściwie chciałbym tylko nie żyć. Przestajemy rozmawiać. I tak w tej kawiarni nie ma dość powietrza pozwalającego wytwarzać fale dźwiękowe, zrobiło się nieznośnie duszno, prawie tego nie zauważyłem. Sie- dzimy sobie po prostu, nie sądzę, żeby któryś z nas o czymś myślał. Wspieramy się na łok- ciach, od czasu do czasu kelnerka, nieproszona, przynosi nowe browary, które wypijamy. Trwamy tak bez słowa w sposób, w jaki stoją obok siebie dwa puste wiadra. Na pierwszy rzut oka wiadomo, że stanowią parę, chociaż właściwie nie ma po temu szczególnego powodu. Gdy uświadamiam sobie, jaki zgiełk panuje już od pewnego czasu na obrzeżach mojej świadomości, ogarnia mnie przerażenie. Na zewnątrz trzaski, jakby tuż nad kalenicami do- mów czyjeś ręce rozłamywały szczapy drewna wielkości samolotów. Detonacje sprawiają, i* moje powieki trzepoczą, a powłoka brzuszna wibruje. Chyba zwariowałem, że siedzę tu tak długo, coś musiało mnie wyłączyć. Alkohol. - O, kurwa! - wołam - Clara! Przecież już jej do niczego nie potrzebujecie! Nie czekając na odpowiedź, zrywam się z krzesła. 32. Deszcz Na dworze przytrzymuję się przez chwilę muru, aby nie upaść. Nikt za mną nie idzie. Pole widzenia mam ograniczone, skronie lodowate, głowa staje się coraz lżejsza, chce oddzie- lić się od ciała i wznieść niczym balonik, wypuszczony z dziecięcych dłoni. Fasady domów składają się wokół mnie i na powrót rozkładają, pokryte białym marmurem, lśniącym nienatu- ralnie, jakby pod wpływem czarnego światła. Zaraz stracę świadomość. Kolejny grzmot wali mnie w kiszki, powoduje nieznośne mdłości, kolana się uginają. Jeśli teraz zemdleję, mogę być pewien, że nigdy więcej nie zobaczę Clary. Coś wali mnie w głowę. To pierwsza kropla deszczu, wielka jak piłka tenisowa. Bie- gnę. Deszcz sprawia, że ludziom rosną garby i znikają szyje. Stopniowo staje się coraz ciemniej i ciemniej, jakby słońce zachodziło susami. Auta z włączonymi światłami płyną po- woli w strugach wody w dół Burggasse. Biegnę, poruszam ciałem, jakby należało do kogo innego, do jakiegoś długodystansowca. W takt kroków wymachuję rękami po bokach, równo- legle do kierunku biegu, uważając, by ze względu na opór powietrza nie zaciskać pięści. Każ- dy krok rozpryskuje wodę aż po kolana. Wsłuchuję się w stukot swoich butów o asfalt i po chwili słyszę jakieś nieregularności, synchroniczny krok defiladowy całej armii. Jest nas wielu. Biegniemy. Przybywamy za późno. Wiatr odświeża i rozprasza gęstą zasłonę deszczowych sznurów, spoza których wszę- dzie wyłaniają się ludzie, biegnący niczym cienie w kierunku domów, ciemni i lepiący się we wszystkich kątach jak brud. Chyba specjalnie wyszli na dwór, żeby teraz uciekać przed desz- czem. Przecinają mój tor z lewej i prawej strony, jako jedyny biegnę wzdłuż ulicy, a nie w poprzek. To już nie jest to samo miasto, to już nie jest ta sama sceneria, sucha i kamienna, w której przez ostatnie tygodnie rozgrywało się moje życie. Wszystko biegnie i płynie, ślizga się i usuwa pode mną i wokół mnie. Nie rozpoznaję już rogów ulic. Ogarnia mnie panika na myśl, że bryły domów mogłyby się zapaść i wynurzyć z powrotem gdzie indziej, zamienić się miejscami, a ulice poszukać sobie nowych duktów; ja zaś nie odnalazłbym już naszego po- dwórza, ukrytego gdzieś w tej wielkiej, zabałaganionej skrzyni z klockami miasta. Mijam Lerchenfeldergiirtel, muszę skręcić w prawo, właściwie byłem pewien, że je- stem już znacznie dalej. A to nawet nie połowa drogi. Nie mogę oprzeć się myśli, iż Clara w tym momencie, gdzieś niedaleko ode mnie, biegnie równie szybko jak ja, sunie równie pro- stym torem po wodzie, a może nawet gdzieś z tyłu przecina moją drogę, zmierzając w stronę dworca Westbahnhof. Przy skręcie w Thaliastrasse prawie się przewracam, uderzam bokiem o przystanek autobusowy, chociaż w ostatniej chwili zasłaniam się ramieniem. Odbiwszy się od ściany z pleksi, za którą reklama opowiada o „Liberte Toujours”, biegnę dalej i udaje mi się nawet zwiększyć tempo. Już od dawna nie widziałem tak jasno, od dawna nie miałem przed sobą tak prostego celu. Muszę ją znaleźć. Muszę jej powiedzieć, że wszystko już za nami, że się nam udało. Że jest mi przykro. Przystaję na granicy dzielnic i przez chwilę spoglądam w dół ulicy wiodącej do wy- jazdu na autostradę. W płucach boli mnie i rzęzi, jakby powoli napełniały się wodą lub krwią. Tonę od środka, nie powinienem był się zatrzymywać, bo teraz nie mogę dalej biec. Dużymi, niekontrolowanymi krokami, z rękami przyciśniętymi do boków, przedzieram się przez wzniesienie do Szesnastej Dzielnicy. Kiedy w polu mojego widzenia pojawia się wreszcie metalowa brama, zwalniam kro- ku. Kasztanowiec z podniesionymi z odrazy ramionami stoi w błocie, odpływ na środku podwórza jest zapchany, woda sięga aż do błotników ascony. Pochylony do przodu fotel kie- rowcy biorę przez chwilę za ciało człowieka, który z rozpaczy oparł się czołem o kierownicę. Wszędzie pływają kartki, wydarte z segregatora Clary, na każdej rozmazał się atrament, two- rząc inną akwarelę. Drzwi do szopy są otwarte na oścież, wyrwany rygiel wisi na ramie wraz z kłódką i wystającymi śrubami. Nie mogę się zorientować, czy ktoś otworzył drzwi od wewnątrz, czy też od zewnątrz. Zaglądam do środka. Wszystko wygląda jak zwykle, teraz jednak szopa robi na mnie inne wrażenie, wrażenie czegoś opuszczonego, minionego, jakby od lat nikogo tu nie było. Woda przelała się przez próg, wypełniając do połowy przestrzeń między cementową podłogą a deskami. Przypominają mi się myszy; zadaję sobie pytanie, dokąd wyniosły się ze swoich nor, cały ich świat tam pod podłogą zalała woda. Na deskach i w wodzie leżą porozrzucane dokumenty oraz nasze ciuchy, gdzieś odkryłem też strzęp peruki Clary. Książki na ziemi i w otwartych pudłach, puste torby z Billi, filiżanki i szklanki poczerniałe od» kawy, zardzewiałe sztućce. A wszędzie, jakby usiadła tu chmara czerwono-białych motyli, zgniecio- ne opakowania po marlboro. Jest bardzo cicho, szumi tylko deszcz, który między murami podwórza pada chyba rytmiczniej niż na ulicy. Szopa wygląda martwo, niczym jakaś kompo- zycja, eksponat ilustrujący stan całego miasta po katastrofie, miejsce, w którym umarł ostatni człowiek. Gdy wreszcie wchodzę do środka, z kąta wyczołguje się pies, bronię się przed nim. Jest sam. Clary nie ma. Clary nie ma. Kilkakrotnie powtarzam głośno te słowa, drżąc jak w gorączce. Oczy mnie palą, jakby ktoś wpuścił mi do nich kwas, moje płuca oddychają już tylko na wyraźny rozkaz. Ani Clara, ani ci, którzy tu prawdopodobnie po nią przyszli, nie zostawili dla mnie żadnej wiadomości. Wchodzę na deski, przy każdym kroku woda tryska mi z butów. Obiema rękami sprzątam warstwy papieru ze stołu, magnetofon roztrzaskuje się pod moimi stopami. Nic. Przez otwór w drzwiach wyglądam na deszcz. Tyle samo prawdopodobnie widzi też ryba przez szyby akwarium. Mógłbym sobie przez chwilę popływać, a płynąc w jedną stronę, za- pomnieć o drodze powrotnej w przekonaniu, że znajduję się na otwartym morzu. Zamiast tego podnoszę z podłogi lusterko, oglądam w nim swoją ociekającą wodą twarz i czeszę włosy widelcem. Śmieję się z obrzydzeniem. Wciskam pod pachę trzy kobiety-mrówki, znajduję nóż kuchenny, którym obcinałem Clarze włosy, i wracam na podwórze. Jest ponuro jak po zapadnięciu nocy, czyżby było już tak późno, całkiem straciłem poczucie czasu. Obracam obrazy w tę i we w tę, odnajduję stempel galerii, podpis artysty, ale nigdzie nie widzę numeru. Deszcz perli się na olejnej far- bie, zapocone kobiety płaczą. Klękam w wodzie. Najpierw zeskrobuję farbę paznokciami, potem nożem, ostrze zabarwia się na czerwono i niebiesko, po czym wyślizguje mi się i wrzyna w płótno. Jedna z kobiet-mrówek ma rozcięty podbródek. Z wściekłości walę ręką w wodę, aż tryska wysoko. Jessie by krzyczała, bębniłaby pięściami o moją pierś, o ramiona, i nie spałaby przez wiele kolejnych nocy. Rozdzieram płótno, teraz już na niczym mi nie zale- ży, wycinam wszystkie trzy obrazy z ram i tnę na wąskie paski, które przez chwilę pływają po powierzchni, nad wyraz piękne i kolorowe, a później nasiąkają wodą i wreszcie toną. Nic. Po prostu dalej siedzieć, w wodzie po kostki, pośród barwnych strzępków wielkiego rzadkiego kwiatu, pośród strzępków ostatniego grobu Jessie. Po prostu siedzieć. Deszcz bębni mi o czaszkę. Na łysej głowie Clary, gdziekolwiek ta dziewczyna się te- raz znajduje, musi aż tryskać. Wyobrażam sobie, że jest tam gdzieś na dworze, niedaleko ode mnie, gdzieś w mieście, prawdopodobnie w zakamarku jakiegoś mostu, skąd patrzy nieru- chomo w strugi deszczu, czekając, by przestało padać. Właściwie to do mnie należy rozstrzy- gnięcie, czy chcę ją uważać za żywą, czy za zmarłą. Nie jest to łatwa decyzja. Jeśli Clara jest martwa, z pewnością w ostatnim momencie swojego życia nie myślała o mnie, lecz o koniku z ręcznika na balkonie, o nocnej ciszy w szklanej kabinie i o kablach mikrofonów albo o profesorze. A to przemawia na jej korzyść. W tej samej chwili, gdy nieokreślony ból rozdziera mnie na pół, czuję, że na moich wargach pojawia się uśmiech, który powolutku znika. Gdy Jacques Chirac podchodzi do mnie, leżę spokojnie na plecach. Woda chłodzi mi potylicę, wlewa się głęboko do uszu, zmiękcza dłonie i czubki palców, zmieniając je w białe, gąbczaste wyściółki. Jest mi zimno, już prawie zapomniałem, jak piękne może być marznię- cie. Ostry odór wymiocin kłuje mnie w nos, dobywają się z moich własnych ust, mam je na koszuli. Pies pochyla się nade mną, a nadmiar skóry na pysku, ciągniętej w dół przez siłę ciężkości, nadaje mu ten markotny wyraz, na widok którego ogarnia mnie znowu śmiech, także dlatego, iż Jacques’owi Chiracowi tak komicznie oklapły uszy, miękkie, mokre uszy, wewnątrz aksamitne i pokryte różowoczarnymi plamkami. Wywijam jedno z nich, pies parska szczęśliwy, że go dotykam. Siadam. Po wewnętrznej stronie ucha znajduje się tatuaż, czterna- stocyfrowy numer. Kazała go tam zrobić Jessie, co wyleciało mi z pamięci. Cooper, powie- działa, tak będzie naprawdę bezpieczniej, o wiele bezpieczniej. Jest to właściwie bardzo pro- sta kombinacja liczb, trzy daty urodzenia, na początku moja, na końcu Jessie, rozpoznaję również tę pośrodku; to data urodzin Shershaha. Byłem najstarszy z nas trojga, ale widać to mnie przyszło żyć najdłużej. Pies kładzie się obok mnie, a wokół niego rozchodzą się kręgi na wodzie. Czekam, aż będzie leżał spokojnie; trwamy tak przez chwilę, ja na siedząco, on na leżąco, bliziutko siebie, otoczeni niby wyspy szorstką od deszczu taflą wody. Ostrożnie kładę rękę na prawym uchu Jacques’a Chiraca, on zaś zwraca ku mnie oczy i kładzie łeb na mojej podwiniętej nodze. Małym palcem pocieram czoło psa, a między wska- zującym i środkowym zaciskam ostrze noża, tak że czubkiem jest wycelowany w zamkniętą powiekę i znajduje się dokładnie nad jego okiem. Pies się nie rusza. Odchylam głowę na kark, patrzę na deszcz i opuszczam pięść na uchwyt noża. Jessie będzie taka szczęśliwa, gdy Jacqu- es Chirac do niej przyjdzie. Po wrzuceniu jego ciała do studni chcę wytrzeć ręce i wtedy znajduję pod ręcznikiem telefon komórkowy Clary. Numer Rossa widnieje w automatycznym skorowidzu. Odbiera telefon już po drugim sygnale. - Podam swoją cenę - oznajmiam. - Zawsze potrafisz robić niespodzianki - mówi Ross. - Znajdziecie mi kogoś - dyktuję warunki. - Jeśli jej jeszcze nie macie, spróbujcie na Westbahnhof. A gdy będzie tam ciemno lub tłok, rozpoznacie ją łatwo po wystającej z tłumu ostrzyżonej na łyso głowie. W tym macie przecież wprawę. - A potem? - pyta. - Przywieziecie ją tutaj i na zawsze zostawicie w spokoju. W zamian za to dostaniecie numer. - Na razie - mówi. Ponieważ mokry materiał powoduje swędzenie skóry, zdejmuję spodnie i koszulę i nagi siadam na murku w podwórzu. To dobry moment, by dać się obmyć. Kładę na kolanach ręce, przyglądam się im uważnie, są znajome i bliskie, palce układają się w formę czary, która jest i pozostaje pusta, niezdatna nawet do tego, żeby zatrzymać na dnie choćby odrobinę wo- dy. Napatrzywszy się wystarczająco długo i zrozumiawszy wszystko, rozkładam z powrotem dłonie, odwracam je wierzchem do dołu, potem do góry, nic w nie nie wpada ani nic z nich nie wypada. Z ulgą kładę się na plecach, deszcz siecze mocno i równomiernie. Kilka razy wyciągam ręce wzwyż, ponad siebie, w niedające oparcia mokre powietrze. Leżę tak, obserwując spadające kaskady wody, które, jeśli nieruchomo się w nie wpatrywać, stają się niedostrzegalne.