A.J. Quinell - Reporter Prolog 0 godzinie 16.40 w niedzielę 7 czerwca 1981 roku z bazy izraelskich sił powietrznych w Etzion na Pustyni Synaj skiej wystartowało czternaście maszyn. Były to myśliwce wielozadaniowe: osiem F-16 i sześć F-15. Ale do celów planowanej misji z F-16 wymontowano działka i odczepiono rakiety powietrze-powietrze, uzbrajając je zamiast tego w tysiąckilogramowe bomby i zaopatrując w dodatkowe zbiorniki paliwa. Myśliwce F-15 spełniały rolę osłony, zachowały więc standardowe uzbrojenie, ale je również wyposażono w dodatkowe zbiorniki. Maszyny przeleciały nisko nad zatoką Akaba. F-15 utrzymywały nieco wyższy pułap, osłaniając formację F-16. Sześć minut po starcie samoloty dotarły do brzegów Arabii Saudyjskiej 1 kontynuowały kurs równoległy do granicy jordańskiej. O godzinie 16.52 sierżant jordańskich sił powietrznych w bazie Ma'an ujrzał na ekranie radaru czternaście świetlistych punkcików. W trzydzieści sekund później wieża kontrolna w Ma'an zażądała od lecących maszyn ujawnienia tożsamości. Dowódca dywizjonu uczynił to w nieskazitelnym języku arabskim, wyjaśniając, że dywizjon lotnictwa saudyjskiego wykonuje właśnie lot ćwiczebny z bazy w Tabuku. Podał też właściwe hasła identyfikacyjne i wymienił kilka żartobliwych zdań z wieżą kontrolną. Formacja poleciała dalej na wschód. Trzy minuty później czternaście punkcików zniknęło z monitora radaru w Ma'an. Jordania i Arabia Saudyjska nie posiadają zintegrowanego systemu wojskowej kontroli przestrzeni powietrznej. Dlatego też wieża kontrolna w Ma'an nie przekazała informacji o locie ani do Tabuku, ani do jakiejkolwiek innej bazy saudyjskiej. O godzinie 17.00 formacja czternastu maszyn zmieniła kurs na północ-no-wschodni, w kierunku granicy irackiej. W tym czasie, na pułapie dziesięciu tysięcy metrów, amerykański samolot dozoru powietrznego AWACS znajdował się w odległości mniej więcej 800 kilometrów na południowy wschód od czternastu izraelskich maszyn. Była to maszyna wypożyczona wraz z personelem pokładowym i naziemnym rządowi saudyjskiemu, bardzo zaniepokojonemu potencjalnymi konsekwencjami konfliktu iracko-irańskiego. Jej niesłychanie czułe anteny skierowane były na wschód, na Zatokę Perską, toteż operatorzy radarów nie dostrzegli czternastu intruzów, którzy lecieli samym skrajem pola elektronicznego omiatania. O godzinie 17.10 czternastka przedostała się nie zauważona w iracką przestrzeń powietrzną i po szesnastu minutach znalazła się nad celem: zbudowanym przez Francuzów reaktorem nuklearnym Tammuz I w El-Tuwai-tha, piętnaście kilometrów na południowy zachód od Bagdadu. Podczas gdy F-16 w klasycznym manewrze zwiększyły pułap, ustawiając się od strony zachodzącego słońca, F-15 zajęły pozycje obronne, gotowe do zaatakowania irackich myśliwców, gdyby te zdążyły przybyć przed zakończeniem misji. O godzinie 17.32 pierwszy F-16, lecąc bardzo nisko, trafił swojątysiąc-kilogramową bombą dokładnie w środek betonowej kopuły reaktora. Za nim z tą samą precyzją zrzuciły bomby pozostałe maszyny. Kamery pokładowe zarejestrowały całkowite zniszczenie reaktora. Sukces misji był stuprocentowy. Powyższe fakty stały się znane i szeroko rozpowszechnione na całym świecie przez środki masowego przekazu. Do wiadomości publicznej nie dotarła jednak wiadomość, że z ośmiu F-16 tylko siedem zrzuciło bomby nad El-Tuwaitha. Ósma maszyna wyszła z formacji i oddaliła się o około dziesięć kilometrów od ośrodka El-Tuwaitha. W czasie powyższego nalotu, w izraelskiej bazie Etzion, w sali operacyjnej, grupa wyższych oficerów sił powietrznych w wielkim napięciu słuchała przekazywanych przez głośnik meldunków pilotów ośmiu F-16. Nieco na uboczu stał generał David Ivri w towarzystwie jakiegoś cywila, który wyraźnie nie pasował do wojskowej atmosfery i ludzi znajdujących się w tym pomieszczeniu. Był śmiesznie niski i wręcz karykaturalnie otyły, w białym lnianym garniturze z ciemnozielonym krawatem, z tłustymi upierścienionymi palcami. Kolejne meldunki pilotów o sukcesie ich misji stopniowo wpływały na rozładowanie napięcia, które w końcu ustąpiło miejsca euforii. Tylko czoło grubasa w białym ubraniu pozostawało zmarszczone, a wzrok niespokojny. Wreszcie, po pewnej przerwie, usłyszeli meldunek ósmego pilota. Grubas rozpoznał jego głos, gdyż zaledwie przed paroma godzinami przeprowadzał poufną rozmowę z pilotem. Teraz ten sam głos zawiadamiał z odległości ponad ośmiuset kilometrów, że spuścił swój ątysiąckilogramową bombę w sam środek celu. Grubas rozluźnił kurczowo zaciśnięte palce, a w kącikach jego ust pojawił się uśmieszek. Paru oficerów zerknęło na niego ciekawie, wiedzieli bowiem, że człowiek ten, mimo groteskowego wyglądu, obraca się w kręgu ludzi dzielących sekrety niedostępne nawet generałom. Zniszczenie reaktora Tammuz I w El-Tuwaitha należało do najbardziej kontrowersyjnych przedsięwzięć sił zbrojnych Izraela o globalnych konsekwencjach. Irakijczycy, których wspierali Francuzi, twierdzili, że reaktor służy wyłącznie pokojowym celom. Izraelczycy głosili coś wręcz przeciwnego. Uważali istnienie reaktora w El-Tuwaitha za bezpośrednie zagrożenie ich bytu państwowego. Historii budowy reaktora Tammuz I od początku towarzyszyły łapówki, szantaż ekonomiczny i morderstwa, a czasami... bohaterskie czyny. Oto jest część opowieści, w której znajdzie się odpowiedź na pytanie, dlaczego jeden F-16 nie zrzucił bomby na Tammuz I, lecz zupełnie gdzie indziej. Ale jednocześnie jest to twór wyobraźni autora. Księga pierwsza Klik... Podrasowany Nikon utrwalił obraz czarnoskórego sierżanta, który biegł przez ryżowisko z klekoczącym karabinem M-16 u biodra. Klik... Na kolejnej klatce sierżant wykonywał piruet jak pociągana za sznurki marionetka, tylko że to nie były sznurki, ale seria pocisków z zamaskowanego gniazda karabinu maszynowego. Klik... Sierżant leżał na grobli w przedśmiertnych drgawkach utrwalonych na filmie. Chmurka skryła słońce i Munger skorygował odpowiednio przesłonę. Usłyszał wykrzyczany rozkaz i po lewej zobaczył podrywającego się kapitana. Kapitan biegł przygięty, miał przerzucony przez plecy pistolet maszynowy, w każdej dłoni granat. Po prawej wychynęli dwaj Belgowie, ostrzeliwując skraj lasu. Klik... Nikon zarejestrował pecha Belgów. Wietnamski strzelec wybrał ich jako priorytetowy cel. Był doświadczonym żołnierzem. Dwusekundowa seria wystarczyła, by Belgowie padli jak rozdarte szmaciane lalki. Z przeciwległych skrajów ryżowiska lufa karabinu maszynowego i obiektyw aparatu fotograficznego powędrowały teraz ku kapitanowi. Munger był szybszy. Klik... Długim susem kapitan rzucił się na ziemię, ciskając jednocześnie granat. Klik... Kapitan przytulał się do ziemi, jakby chciał się w nią zapaść, by nie skosiły go przelatujące mu nad głową pociski. Huk wybuchającego granatu, potem krótka cisza i następnie klekot pistoletów maszynowych. Przez ryżowisko tyralierą biegła reszta patrolu. 11 Wkrótce było po wszystkim. Munger się wycofał. Zobaczył samotnie siedzącego jeńca, żołnierza Wietkongu. Miał ręce związane na plecach, na szyi pętlę sznura okręcającego parokrotnie drzewo. Na krótką chwilę ich wzrok się spotkał. Spojrzenie Azjaty było niezgłębione, Anglika martwe. Nikon powędrował ku oku. Klik... To była ostatnia klatka filmu. Zabitych nie chowali. Ani własnych, ani wroga. Ci ludzie od dawna stracili chęć do podobnych gestów. Odeszli szybko z tego nieprzyjaznego miejsca. Przodem, jak zwykle, poszło rozpoznanie. Kapitan zmieszał ich z błotem za to, że nie wytropili zasadzki. Dowódca patrolu miał w nosie zabitych Belgów, ale wielkie poważanie dla wojskowej dyscypliny i profesjonalizmu. Ich niedostatek wywoływał w nim zawsze jedno i to samo uczucie: gniew. I kiedy rozkładali na noc biwak, gniew ten nadal się w nim tlił. Siedział ponury i milczący, podczas gdy pozostali żartowali i robili plany na zapowiedziany urlop w Sajgonie. W południe następnego dnia powinni dotrzeć do Vinh Long, przekazać jeńca i wsiąść do helikoptera, który ich uniesie do wielkiego miasta. Od czasu do czasu zerkali ciekawie na fotografa siedzącego samotnie kilka metrów dalej. Byli mile połechtani jego obecnością podczas akcji i podziwiali jego odwagę w czasie wymiany ognia. Trudno im było uwierzyć, że można stawić czoło kulom, będąc uzbrojonym tylko w aparat fotograficzny, trzymać go pewnie i robić zdjęcia nawet temu, który chce fotografującego zabić. Przez długą chwilę o tym rozmawiali. Australijczyk wyraził opinię, że reporter był pewno tak zatopiony w robocie, że zapomniał o kulach. Francuz natomiast był innego zdania: - Nie ma serca i nie ma duszy, więc niczego nie czuje, nawet strachu. Francuz był w błędzie. Właśnie w tej chwili Munger bardzo się bał. Nie o życie, lecz o to, że postrada zmysły. Chociaż miał dopiero trzydzieści lat, dawno już opanował sztukę kontrolowania uczuć. Od dziecka nauczono go zwracać uwagę na dyscyplinę myślenia i dlatego przerażała go świadomość, że po głowie kołacze mu się coś, co wymknęło się spod kontroli. Chciał to umiej -scowić, określić i zanalizować. Co go tak niepokoiło? Koszmar, którego był nieustannie świadkiem podczas minionych dni? Zimna, bezwzględna brutalność ludzi, którym towarzyszył? Po dziesięciu latach tej pracy zobojętniał na wszelkie horrory i ludzką brutalność. Podobnie nieczuły był na miłość i przyjaźń. A może chodziło o coś z przeszłości? Zaczął szperać w pamięci, segregując i oceniając wydarzenia, ale kiedy dotarł do lat chłopięcych, zapadła zasłona. Zawsze wtedy zapadała. 12 Zrezygnował z dalszych dociekań na temat źródła lęków i, aby czymś się zająć, zaniósł butelkę wody jeńcowi. Przytknął szyjkę do ust Wietnamczyka, który pił łakomie, aż wypił wszystko. Właściwie Munger powinien był zostawić trochę wody dla siebie na rano, ale więzień przez cały czas wpatrywał się w niego i nie potrafił oderwać od niego oczu. Gdyby się wówczas głębiej nad tym zastanowił, wiedziałby, co kołacze mu się po głowie. Cztery dni później siedział na tarasie restauracji przy rue Catinat. Restauracja była pełna - klientelę stanowiła mieszanka wojskowych, korespondentów i biznesmenów. Na krześle przy wejściu do lokalu siedział właściciel, otyły Francuz. Był zły na Mungera, który zajmował cały stolik, mimo że omlet zjadł już dwie godziny temu. Od tego czasu popijał jedna po drugiej wódki z wodą mineralną. Gdyby chodziło o kogokolwiek innego, właściciel zareagowałby już dawno, czyniąc mało delikatną uwagę. Jednakże znał dobrze Mungera, wiele o nim wiedział, a przede wszystkim to, że nie jest człowiekiem, który pozwala się obrażać. Długo mu się przyglądał i doszedł wreszcie do wniosku, że Anglik jest chory. Miał ściągniętą twarz i zapadnięte oczy. I nie była to sprawa alkoholu. Munger potrafił pić dużo, ale jeszcze nikt nie widział go pijanego. Munger nie był chory - w każdym razie nie pod względem fizycznym, był jednak wyczerpany, od czterech dni prawie nie spał, a teraz, chociaż owładnęło nim zmęczenie, a umysł usypiał, nie potrafił wstać i iść do hotelowego pokoju. Nie szukał kontaktu z ludźmi, ale łapczywie wchłaniał gwar ulicy i ruch wokół siebie. Potrzebował tego, by zagłuszyć myśli. Między samochodami, motocyklami i rikszami przebiegł ulicę rudy kundel. Z przednią łapą uniesioną do góry psina wzbudzał litość. Łapa była zakrwawiona - ofiara ruchu ulicznego albo czyjegoś okrucieństwa. Pies zaczął węszyć między stolikami i któryś z kelnerów wymierzył mu kopniaka. Uciekł skowycząc, a właściciel restauracji z aprobatą pokiwał głową. Ze swojego strategicznego miejsca mógł obserwować całą restaurację i bar. Po minucie pokiwał po raz wtóry, gdy Munger skinął na kelnera i zamówił stek. Omlet nie zaspokoił głodu reportera, pomyślał Francuz. Pies siedział na skraju chodnika i najwidoczniej wyczuł kuszące zapachy, gdy kelner stawiał talerz przed Mungerem. Patrzył z otwartym pyskiem, jak Munger kraje mięso na drobne kawałki, a potem pochyla się i stawia talerz na ziemi. Nie wierzył własnym oczom. Człowiek skinął palcem. Pies nieufnie się zbliżał, patrząc to na różowe mięso, to na zdumionego kelnera. Gruby Francuz wstał z fotela przy drzwiach. W restauracji zapadła cisza. Wszystkie oczy były zwrócone na Mungera i parszywego kundla. 13 - Monsieur...! - zaczął właściciel oburzonym głosem, ale zamilkł, gdy Munger obrócił się i spojrzał przez szparki mrocznych oczu. - Zapłaciłem! - warknął. Scenę obserwowali teraz wszyscy, łącznie z kundlem. Właściciel otwierał i zamykał usta, jak ryba wyrzucona na piasek. Po chwili wzruszył pogardliwie ramionami i wrócił na swoje miejsce. Ktoś się roześmiał, pies podszedł do talerza i zaczął jeść. Już się nie bał - wyczuł, że jest pod ochroną. Przy pobliskim stoliku incydentowi przyglądali się dwaj amerykańscy korespondenci. Jeden z nich powiedział: - Munger dziecinnieje z wiekiem... Drugi się zaśmiał. -Nie sądzę. Zrobił to specjalnie, żeby podrażnić starego Montagne. Obaj patrzyli ciekawie na Mungera, a ten wpatrywał się w psa połykającego łakomie kawałki mięsa. - Wygląda na chorego - odezwał się pierwszy. Drugi pokiwał głową. - Może wreszcie i jego dopadło. Od lat niemal bez przerwy obsługuje tę wojnę. Przylgnął do niej jak pijawka. Wojna stała się dla niego narkotykiem, który zaczął go zżerać od wewnątrz. - Chyba nie to - sprzeciwił się drugi. - Jeszcze dwa dni temu był taki sam, jak zawsze. Ciekawe. Wkręcił się na patrol Sił Specjalnych. Ale po powrocie niczego nie pokazał. Żadnych zdjęć. - Może nie zdarzyło się nic interesującego. - Zawsze jest coś interesującego, kiedy w pobliżu kręci się Munger. O nie, coś się wydarzyło, ale pojęcia nie mam, co to mogło być, żeby takiego człowieka jak on wprowadzić w szok. Korespondenci zabrali się z powrotem do jedzenia, omawiając ostatnie inicjatywy pokojowe. Kundel zjadł i siedział teraz u nogi Mungera. Reporter podrapał psa w głowę. Pies trzepnął raz ogonem w ziemię i polizał człowiekowi dłoń. Munger nie nakarmił psa, by rozzłościć właściciela restauracji. Zawsze lubił psy i psy go lubiły. Była to cecha ludzi samotnych, którzy mieli tak ukształtowany charakter, że nie potrafili wyrazić swoich uczuć innym ludzkim istotom. O Mungerze mówiono, że jest tylko skorupą albo że składa się wyłącznie z palca na przycisku migawki. Kimkolwiek był, lubił psy. Dwa dni później z Bangkoku przyleciała Janinę Lasage. Jadąc taksówką do miasta, odczuwała ulgę i podniecenie. W Tajlandii spędziła trzy tygodnie. Nienawidziła Bangkoku. Miasto wyłącznie dla mężczyzn, z setkami salonów masażu, tancbud i burdeli. Wolała Sajgon. Sajgon także zaspokajał potrzeby 14 mężczyzn, ale podczas wojny częściej tu można było spotkać prawdziwych mężczyzn. W Sajgonie był również Munger, a ona bardzo chciała być z nim. Nie widziała go zbyt długo. Ponad miesiąc. Kiedy taksówka pędziła w hałaśliwym tłumie pojazdów, Janinę raz jeszcze zastanawiała się, co właściwie pociąga ją w Mungerze. I ponownie zdecydowała, że jest to czysto fizyczne zauroczenie. Janinę Lasage była piękną kobietą, zdolną uwieść prawie każdego mężczyznę, którego zapragnęła, ale była także kobietą wymagającą zaspokojenia jej seksualnego apetytu i spośród wielu tylko Munger mógł jej to zapewnić. W pewnym sensie było to bardzo niepokojące, gdyż dawało mu nad nią przewagę, co jej zupełnie nie odpowiadało. Przewagę i władzę. Usiłowała przeanalizować swoje uczucia. Czy go kocha? Zaśmiała się z siebie samej, z podobnego pytania. Oczywiście, że go nie kocha. Może więc go nienawidzi? Jego zamknięcie w sobie, twardy charakter, niezależność i dystans wobec otoczenia... On nikogo nie potrzebuje. Może to właśnie do niego przyciąga? Janinę była kobietą pragnącąi umiejącą dominować, ale w tym wypadku nie odnosiła z tego żadnych korzyści. Konkretnie w dziedzinie seksu. Ilekroć bowiem podporządkowała sobie mężczyznę, od razu przestawał ją interesować. Natomiast Mungera znała już od ponad roku i stale go pragnęła, ponieważ nie stał się narzędziem w jej rękach. Na lotnisku w Bangkoku spotkała Rama Fostera, który też leciał do Hongkongu. Powiedział jej, że Munger właśnie wrócił z okolic Vinh Long, z patrolu Sił Specjalnych. Mogła więc być pewna, że teraz zostanie przez pewien czas w Sajgonie. Janinę była tym nieco zaskoczona, gdyż Ram mimochodem wspomniał, że Munger nie zgłosił cenzurze wojskowej żadnych zdjęć, zachowuje się nieco dziwnie i pije, nawet jak na niego, dużo. Taksówka zajechała przed hotel Continental. Zapłaciła kierowcy i poprosiła portiera o zabranie walizek. Skinieniem witając znajome osoby na tarasie, poszła prosto do recepcji. Wpisała się do księgi gości i zerknęła na rzędy kluczy. Numeru 204 nie było, co znaczyło, że Munger jest u siebie. Poszła do windy, nie czekając na bagaż. Recepcjonista patrzył na nią łakomym wzrokiem: elegancka wysoka kobieta o blond włosach, warta grzechu. Zatrzymała się przed drzwiami numeru 204. Z włosów wyjęła długą srebrną szpilkę. Ale szpilka wymknęła się jej z palców i wpadła za suknię, zatrzymując się na pośladkach. Zapukała, usłyszała chrząknięcie i weszła. Leżał na łóżku, odziany tylko w szlafrok. Na twarzy miał parodniowy zarost. - Ca va, Dave? - zapytała odruchowo, nim dotarło do niej to jak on wygląda. - Jesteś chory? - Non. Ca va, Janinę. Podeszła do łóżka i zobaczyła stojący obok kosz na śmieci. Poczuła zapach spalonego papieru. 15 - Co się stało, Dave? Co tu się dzieje? - Pochyliła się, musnęła go wargami lekko w usta i usiadła obok. W milczeniu wzruszył ramionami. Zajrzała do kosza i zobaczyła spalone negatywy oraz odbitki. - Co to były za zdjęcia? -Moje... - Dlaczego je spaliłeś? Znów wzruszył ramionami. Sięgnęła do kosza i wyjęła nadpaloną zaledwie odbitkę. W górnym rogu zobaczyła twarz mężczyzny. Miał wykrzywione usta, wyszczerzone, jakby w grymasie bólu, zęby. Początkowo myślała, że ten człowiek jest w agonii, dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że na tej twarzy maluje się sadystyczna lubieżność. Podniosła wzrok. - To z ostatniej wyprawy? Co się tam działo? Kto to jest? Wziął z jej dłoni odbitkę, obejrzał, sięgnął po zapalniczkę, podpalił zdjęcie, a gdy ogień zaczął parzyć mu palce, wrzucił do kosza. - Czy wreszcie mi powiesz, co się stało? - To nieważne. Skończyło się. Pakuję manatki. - Jak mam to rozumieć? - Koniec, skończyłem z tym. - Z pracą tutaj? Z zawodem? Dlaczego? - Mam dosyć. -1 co zamierzasz robić? - Jutro polecę do Hongkongu, zostawię aparat u Czanga do sprzedania na licytacji. Potem wyjadę z Azji i popróbuję czegoś innego. Gdzie indziej... Zupełnie oniemiała, kręciła tylko głową. Przyglądała się uważnie jego twarzy. Zobaczyła w oczach bojaźń, lęk przed czymś nieznanym. Miała wrażenie, że przygląda się zagubionemu dziecku. Munger z początku zaskoczył ją swoim stanem, a teraz zaczął wręcz intrygować. - Może jednak o wszystkim opowiesz? Podziel się ze mną... - prosiła. - Nie ma o czym opowiadać. Nie nalegała więcej. Wstała i zaczęła przechadzać się po pokoju, zbierając myśli. Na stole stał Nikon. Munger i ten aparat fotograficzny stali się legendą. Dlaczego teraz chciał go sprzedać? Taki aparat sprzedaje się tylko wtedy, gdy jego właściciel umiera. - Okay, Dave, porozmawiamy o tym później. Wydajesz się zmęczony. -Spojrzała na zegarek. - Jadłam w samolocie. Nie jesteś głodny? -Nie. - No to chodźmy spać. Stanęła przed łóżkiem i wolno zaczęła rozpinać górę sukni. Jak striptizerka. Munger przyglądał się jej opalonemu ciału. Przewiesiła suknię przez 16 krzesło. Miała na sobie jeszcze tylko skrawek białego jedwabiu na biodrach. Podeszła bliżej do łóżka i, patrząc na Mungera, odsłoniła ten skrawek ukazując jasny trójkąt włosów. Położyła się koło niego, rozwiązała pasek szlafroka i zaczęła pieścić jego ciało. - Zbyt długo na to czekałam - wyszeptała. - Zbyt długo. I cokolwiek cię dręczy, przestanie, bo ja to wypalę. Obiecuję ci... Po raz pierwszy jego oczy rozbłysły i pojawiła się w nich nadzieja. Przyciągnął ją do siebie, przytulił, chowając głowę w jej ramieniu. Po dziesięciu minutach zaśmiała się. Był to wulgarny śmiech. - Nie możesz! Co się z tobą stało? - W dłoni trzymała miękkiego penisa. W oczach Mungera pojawił się ten sam wyraz zaszczutego psa czy zagubionego dziecka. - Chcę wreszcie znać prawdę, Dave! - W jej głosie pojawiła się nuta triumfu. Odsunął się. Janinę roześmiała się raz jeszcze i wyszła z łóżka. - Dave Munger impotentem! - drażniła się z nim, sięgając po suknię. Nagle spoważniała. - A może tylko ze mną? - Na jej twarzy pojawił się niepokój, ale zmyło go zadowolenie, gdy Munger odwrócił głowę do ściany. - Widzę, że nie. Musiałeś próbować z innymi - syknęła i raz jeszcze wybuchnęła tym samym triumfującym śmiechem. Zapięła suknię, poprawiła włosy i umocowała je srebrną szpilką. - Byłeś dobry tylko w tym jednym. I tylko do tego cię potrzebowałam. Trwało, póki trwało. Może kupię na licytacji twój aparat. Będzie mi przypominał takiego mężczyznę, jakim byłeś. - Po raz ostatni zaśmiała się i wyszła z pokoju. Munger pozostał w łóżku. Wpatrywał się tępo w sufit, a potem zasłonił oczy dłońmi. Duff Paget dobrze zachował tę datę w pamięci: 26 października 1968 roku. Licytacja odbywała się na trzy dni przed pierwszą rocznicą jego małżeństwa z Ruth. I to było powodem jego obecności, jak również przyczyniło się do innych wydarzeń. Dowiedział się o tym po ósmej wieczorem. Zadzwonił Czang, barman w klubie korespondentów zagranicznych. O dziesiątej trzydzieści wieczorem miała się odbyć aukcja sprzętu fotograficznego. - Czyjego? - spytał Duff. - Mungera - odparł Czang. Duff poczuł pustkę w dołku. - Munger nie żyje? - Żyje, panie Paget. Był tu przed godziną. Kazał mi wszystkich zawiadomić. 2 - Reporter 17 - Będę - odparł krótko Duff. Odwiesił słuchawkę i przez kilka minut stał przy wielkim oknie, wpatrzony w panoramę Hongkongu: ruchome światełka w porcie i nieruchoma świetlna mozaika Kowloonu zamykająca horyzont. Pierwszy szok zastąpiła teraz paląca ciekawość. Aukcja sprzętu fotograficznego nie była w tym czasie nadzwyczajnym wydarzeniem. Przed miesiącem był na licytacji aparatów Hasagawy, który towarzyszył natarciu piechoty morskiej pod Con Thien. Zabłąkany pocisk moździerza (o ile mówienie o zabłąkanym pocisku podczas wojny ma jakiś sens) rozerwał go na kawałki. Japończyk zostawił młodą żonę, w malutkim mieszkanku w Happy Valley, a ponieważ nie miał stałej pracy, działając jako wolny strzelec, i wszystkie zarobione pieniądze pakował w nowy sprzęt, do niego sprowadzał się cały jego doczesny majątek. Podczas aukcji młoda wdowa siedziała w rogu, cichutka i jakby skamieniała, oczy jej ani na chwilę nie opuszczały stołu, na którym leżały rzędy aparatów, obiektywów, trójnogów i filtrów. W hałaśliwym pomieszczeniu światło złowrogo odbijało od czarno-srebrzystych przedmiotów. Ruth odwiedziła wdowę na kilka godzin przed aukcją i zastała ją przy pucowaniu sprzętu. Nie uroniła jednej łzy. W rogu w kołysce spało sześciomiesięczne dziecko. Było to pierwsze zetknięcie Ruth ze stoicyzmem wschodniego umysłu. -Nie pokazywała po sobie niczego - opowiadała potem Duffowi. - Żadnych łez. Poczęstowała mnie filiżanką herbaty, mówiła o dziecku i cenach biletów lotniczych do Japonii. Pokazała mi też aparat, którego używał w chwili, gdy rozerwał go pocisk. Był powyginany i zgnieciony. Ze śmiechem zauważyła, że nie nadaje się na aukcję. Roześmiała się, Duff! Czy ty uwierzysz? Myślę, że w ten sposób chciała ukryć prawdziwe uczucia. Ten śmiech to był wentyl bezpieczeństwa. Duff przyglądał się potem młodej kobiecie spod oka, gdy Bennet, szorstki Anglik, agent ubezpieczeniowy, który kiedyś pracował w wielkiej firmie aukcyjnej Sotheby, wywoływał kolejne pozycje i zachęcał do podbijania ceny. W miarę jak kolejne elementy sprzętu fotograficznego znajdowały nabywców, filigranowa główka Japonki opadała coraz niżej i niżej. Te precyzyjne mechanizmy z metalu, plastiku i szkła były jej ostatnimi więzami ze zmarłym mężem. Tym razem aukcja przebiegnie inaczej, gdyż Munger żył. Ale dlaczego fotoreporter wojenny, zwłaszcza tej klasy co Munger, miałby sprzedawać narzędzia pracy? Niezrozumiałe. To zupełnie tak, jakby zdrowy człowiek zapisał swe oczy klinice okulistycznej z możliwością natychmiastowego odbioru. Kiedy tak snuł rozważania, do portu wpłynął majestatycznie wielki statek wycieczkowy, rozświetlony od rufy po dziób. Z mola przy dworcu morskim 18 dobiegły dźwięki powitalnej orkiestry. Równocześnie Ruth wzywała go na kolację. Przyglądał się w milczeniu, jak żona kolejno ustawia miseczki na obrotowej tacy pośrodku okrągłego stołu. Kurczak w sosie orzechowym, wieprzowina na słodko-kwaśno, wielkie ostrygi abalone w plasterkach, trudna do zidentyfikowania jarzyna w równie tajemniczym brunatnym sosie, smażone krokiety z kraba, gotowane krewetki, a pośrodku miska parującego ryżu. Na skraju tacy stały ponadto małe pojemniczki z sosem sojowym, musztardą, octem i ostrym sosem chili. Na samym końcu Ruth postawiła miseczkę zimnej słabej herbaty, w której Chińczycy po jedzeniu myją palce. Następnie usiadła po drugiej stronie stołu i dumnie czekała na reakcję męża, który pochylił się nad tacą i wszystko obwąchał z wielkim uznaniem. - Pachnie i wygląda wspaniale, kochanie - powiedział. Ruth właśnie ukończyła sześciomiesięczny kurs kuchni kantońskiej, zorganizowany przez Klub Amerykański i ta kolacja była w pewnym sensie pracą dyplomową. Jednak Duff w głębi duszy marzył o wielkim, grubym, soczystym steku, przypieczonym z zewnątrz na węglach, a w środku różowiutkim, oczywiście obłożonym złocistymi pierścieniami smażonej w cieście cebulki, i wielkim ziemniaku w skórce, przekrojonym na pół i ustrojonym łyżką gęstej śmietany ze szczypiorkiem. Potrzebował akurat sześciu miesięcy, żeby dojść do wniosku, że jednak nie lubi chińskiej kuchni. Nie łatwo mu było się do tego przyznać. Zagraniczni korespondenci, jego koledzy, traktowali gastronomię orientalną z re-werencją bliską religijnemu oddaniu. Tak jak marynarz ma podobno dziewczynę w każdym porcie, tak korespondent albo reporter na azjatyckim szlaku musi mieć ulubioną chińską restauracyjkę w Cholon, w Wientianie, w Pe-nangu lub w Phnom Penh. W zgodnej opinii tego środowiska, im mniejszy i brudniej szy lokal, tym lepsze jedzenie. - Tutaj jadająkulisi - słyszał wielokrotnie Duff, gdy sadzano go w trzeszczącym krześle w jakiejś dziurze przy bocznej uliczce w jednym z azjatyckich miast. Dostrzegał w tym zapewnieniu jakąś absurdalną sprzeczność i często chciał spytać swego kulinarnego przewodnika, dlaczego nie pójdą coś zjeść do lokalu, gdzie jadają bogaci Chińczycy. Ale był młody i jeszcze zielony. Bardzo się starał przyswoić sobie entuzjazm ludzi, których często szanował i zakładał, że mają wyrobione podniebienie. A teraz Ruth z takim zapałem studiowała tajniki kantońskiej kuchni, że nie miał serca powiedzieć jej, iż wolałby raczej zwykły stek. Przez chwilę raz jeszcze zaczął mieć wątpliwości, czy dobrze zrobił, żeniąc się tuż przed wysłaniem go na placówkę. Był wobec siebie uczciwy: jego wątpliwości dotyczyły samej istoty małżeństwa. W ciągu minionego 19 roku wiele dowiedział się o sobie. Na przykład tego, że niespokojny duch, jaki mu towarzyszył od dzieciństwa, nie wygasł z wiekiem. Wprost przeciwnie. W wieku dwudziestu siedmiu lat stwierdził, że podniecenie i doświadczenia minionych miesięcy wyzwoliły tego ducha, który z poczwarki przemienił się w motyla rwącego się do lotu. Jednakże małżeństwo było w tym wypadku szczytowym punktem wspinaczki ku... nieuchronności. Zakochał się w Ruth na trzecim roku na Uniwersytecie Corell. Studiował nauki polityczne, a ona psychologię. Byli tradycyjnymi narzeczonymi, nieświadomymi, a może tylko nie ulegającymi presji, rewolucji seksualnej szalonych lat sześćdziesiątych. Oboje pochodzili z konserwatywnych miast Środkowego Zachodu. Jego ojciec był sędzią okręgowym, jej - wieloletnim republikańskim burmistrzem. Jedyne, co poważniej różniło obie rodziny, to wyznanie. Rodzina Duffa wywodziła się z protestanckich imigrantów, jej rodzice byli drugim pokoleniem polskich Żydów. Mimo podobnego konserwatywnego wychowania, mieli bardzo odmienne osobowości, co dopiero ostatnio zaczęło się ujawniać. W skrócie: on był romantykiem, ona nie. Tak, nie lubił egzotycznych kuchni. Nie lubił ich smaku, ale nie przeszkadzały mu zapachy. Czasami z zadowoleniem bliskim rozkoszy wdychał zapachy podniecającego i tajemniczego Wschodu, i napawał oczy jego widokiem. Ruth koncentrowała się na prowadzeniu domu. Podjęła się też dorywczej pracy w szpitalu dziecięcym w Sandy Bay. Szpital specjalizował się w skomplikowanych operacjach kręgosłupa, a Ruth była psycho-terapeutą. Trzymając zręcznie pałeczki, wybierał kąski z miseczek i z pełnymi ustami wydawał odpowiednie pomruki zachwytu. Z wielką jasnością zdał sobie sprawę, że los ich małżeństwa zależeć będzie od zrozumienia i akceptowania dzielących ich różnic, a przede wszystkim od szczerego przyznania się do nich. Szczerego? Duff dobrze wiedział, że ma wybitny talent do kłamania. Potrafił łgać przekonująco. Nie czuł w związku z tym najmniejszych wyrzutów sumienia, z góry bowiem założył, że większość jego kłamstw, pół-kłamstw i półprawd, a także przemilczeń, służy dobrej sprawie i jest dowodem starań, by uniknąć komplikacji i nikogo nie urazić. Była to koncepcja romantyka, a wiara w jej celowość pozwalała mu z uśmiechem na ustach rzuć gumia-sty plasterek skropionej sokiem cytrynowym ostrygi abalone i jednocześnie mruczeć: „wspaniałe, kochanie", tonem wykluczającym wszelki fałsz. Ruth natomiast nigdy nie skalała się kłamstwem czy choćby półprawdą. Duff pamiętał jej pierwszą wizytę w domu jego rodziców. Ojciec od lat sam robił piwo. To była jego mania. Z entuzjazmem zapalonego amatora wmu-szał ten napój rodzinie i ofiarowywał przyjaciołom, którzy z uprzejmości zapewniali go, że żaden z renomowanych browarów nie produkuje nic równie wspaniałego. Ruth uważała się za koneserkę piw. Miała po temu pewne prawo, gdyż jej dziadek, przed wyemigrowaniem do Stanów Zjednoczonych, 20 był piwowarem w południowej Polsce. W jej rodzinnym domu pito piwo, dyskutowano o piwie, oceniano poszczególne marki. Dowiedziawszy się 0 tym ojciec Duffa pobiegł do piwnicy, nalał jej kufel żółtego płynu najnowszej produkcji i czekał w napięciu na werdykt, który jego zdaniem mógł być tylko jeden. Ruth wypiła łyk, skrzywiła się i wypowiedziała pamiętne słowa: - Ojej! Pan chyba nie mówi poważnie, nazywając to piwem. W pewnym sensie rodzina była jej wdzięczna. Od tego dnia ustała produkcja domowego piwa. Ponieważ ojciec był sędzią, pochwalił swą przyszłą synową za bezkompromisową szczerość i uczciwość w wyrażaniu opinii, niemniej Duff podejrzewał, że w głębi serca nigdy nie zaaprobował tego małżeństwa. Kiedy teraz usiłował przegryźć kawałek długiej włóknistej jarzyny, miał ochotę wszystko wypluć, wykrzyknąć jej ulubione „Ojej!" i dodać: „Chyba poważnie nie traktujesz tego jako pokarmu dla człowieka?". Po męsku zmagał się jednak z twardą łodygą, zachodząc w głowę, dlaczego Ruth nie ogranicza się do kuchni, którą zna najlepiej. Od matki i babki nauczyła się przygotowywania żydowskich potraw ze wschodniej Europy. Duff uwielbiał żydowską kuchnię, ale Ruth orzekła, że skoro mają mieszkać w obcych krajach, to ona zamierza delektować się miejscowymi przysmakami. Na szczęście Duff miał za parę dni jechać do Wietnamu z zamiarem pozostania tam co najmniej przez miesiąc. W Sajgonie było wiele wspaniałych restauracji francuskich, a w każdej bazie amerykańskiej - miał ich kilka odwiedzić -zawsze mógł liczyć na krwisty stek. Przez chwilę poczuł wyrzuty sumienia z powodu swojej dwulicowości, ale czym prędzej się ich pozbył, wysuwając logiczny argument, że nie w porządku byłoby zostawiać małżonkę w złym nastroju, przygnębioną niepowodzeniem kulinarnym. Wierzył święcie, że jego miłość do Ruth usprawiedliwia całkowicie podobne myślenie i postępowanie. Doszedł do tego wniosku już w okresie narzeczeńskim. Zamierzał wówczas, po otrzymaniu dyplomu, ubiegać się o przyjęcie do korpusu służby zagranicznej. Miał już za sobą pierwszą rozmowę z komisją rekrutacyjną 1 wyznaczono mu drugi termin za parę miesięcy. I po drugiej rozmowie zrezygnował. Wiadomość ta podziałała na Ruth jak bomba. Powiedział jej, że postanowił nie iść do służby państwowej, lecz zostać zawodowym fotoreporterem. Ruth była z tego bardzo niezadowolona. Wiedziała oczywiście o jego zainteresowaniu fotografią. Przez ostatnie dwa lata był sekretarzem uniwersyteckiego kółka fotograficznego i zdobył wiele nagród w uczelnianych konkursach. Jedno z nagrodzonych zdjęć przedstawiało zamglony owal twarzy zamyślonej Ruth. Zdjęcie to było ich słodką tajemnicą. Przewodniczący jury zauważył uczenie, że wyraz twarzy kobiety symbolizuje „transcendentalną niewinność". W rzeczywistości Duff nacisnął migawkę dosłownie 21 w parę sekund po zapewnieniu Ruth jednego ze wspanialszych orgazmów jej młodego życia. Ruth jednak przez cały czas zakładała, że zainteresowanie Duffa sztuką fotograficzną jest tylko młodzieńczym hobby, a nie zapowiedzią życiowego wyboru. Niemniej Duffbył zdecydowany i wysłał dziesiątki kopert z własnymi fotografiami do poważnych dzienników i periodyków. Ruth była zarazem zdziwiona i dumna, kiedy po paru tygodniach niewielki, ale wpływowy tygodnik na Wschodnim Wybrzeżu zaproponował mu etat fotografa z zupełnie przyzwoitą płacą. Duff nie był specjalnie podniecony tym sukcesem. Powiedział Ruth, że jego marzeniem jest zostać fotoreporterem wojennym, niemniej ta propozycja może być pierwszym etapem. Zanim mógł podjąć pracę, musiał się przekwalifikować z amatora na zawodowca. Po otrzymaniu dyplomu po raz pierwszy zostawił Ruth samą i wyjechał do Los Angeles na sześciomiesięczne studium fotografiki. I to był początek pierwszego „niedomówienia" czy też „przemilczenia", jeśli kto woli, w stosunku do Ruth. Powiedział prawdę, że zamierza zostać reporterem wojennym, ale nie powiedział, że równocześnie będzie pracował dla rządu Stanów Zjednoczonych, w służbie zagranicznej, chociaż nie w sposób, jaki ona sobie wymarzyła. Czas uzyskania przez Duffa magisterium zbiegł się z poważną akcją rekrutacyjną w łonie amerykańskiej wspólnoty wywiadowczej. Ktoś zdał sobie wreszcie sprawę, że tak zwana tajna organizacja szpiegowska nie powinna mieć zbyt publicznego wizerunku. Nastąpiło to po tym, kiedy wyższej rangi analityk w siedzibie CIA w Lang-ley rutynowo zajął się wewnętrznym biuletynem służb specjalnych, dotyczącym personelu amerykańskich ambasad w Europie. Wiele stron zapełnionych było paszportowymi podobiznami pracowników placówek, od ambasadorów do najniższej rangi sekretarzy. Jednakże w licznych miejscach znajdowała się uwaga na pustym polu: „fotografia niedostępna". Owe puste pola dotyczyły przeważnie stanowisk zastępców attache wojskowego lub attache kulturalnego. I analityk nie musiał zasiadać do komputera, aby dojść do wniosku, że chodziło o lokalnych agentów CIA. Było to typowo biurokratyczne partactwo, które dało początek nowemu trendowi. Dalsze czteromiesięczne studium wykazało kierownictwu Firmy to, co wszyscy dokoła dawno już wiedzieli: CIA miała zbyt publiczny wizerunek, każdy wiedział, kto jest agentem, a kto nie jest. Wiedziano o tym nie tylko w Langley, ale we wszystkich zakątkach świata. Raport w tej sprawie zawierał następującą rekomendację: należy jak najszybciej zmienić sytuację, w której CIA przypomina odwrócony lodowiec z dziewięcioma dziesiątymi masy wystającymi nad powierzchnię wody. 22 Jednocześnie analityk, który wszczął alarm, zaproponował, aby utrzymać dotychczasową ekspozycję personelu. Niech owi lokalni dyplomaci pozostaną nadal „widzialni". Będą odciągali uwagę. Natomiast należy przystąpić do formowania kadry niewidzialnej, w mroku, w głębinach oceanu, gdzie spoczywa masa lodowca. I niech sobie wszyscy podziwiają piękno wystającego z wody szczytu, niech go nawet krytykują, niech się wokół niego toczą spory kompetencyjne różnych agencji. Jednocześnie będzie funkcjonował ultratajny departament, którego pracownicy w życiu nie stąpali po marmurowej posadzce wielkiego holu kwatery głównej w Langley ani nie byli szkoleni na żadnej z tak zwanych farm CIA. I w ten oto sposób powstał wydział Eąuinus. Jego pierwszym dyrektorem został ów bystry analityk, który zauważył to biurokratyczne partactwo. On też wymyślił powyższą nazwę. Był rozmiłowany w klasycznej literaturze i rozwiązywaniu krzyżówek. Eąuinus to po łacinie koń, a koń kojarzy się z Troją. Dyrektor był bardzo z siebie zadowolony. Jego agenci musieli mieć przykrywkę do swojej działalności, wiarygodną i nie kojarzącą się z instytucjami państwowymi. Zestawiono krótką listę pożądanych profesji. Obejmowała ona agentów handlu międzynarodowego, importerów i eksporterów, inżynierów budowlanych, geofizyków, pracowników biur podróży, doradców finansowych i handlowych, wykładowców wyższych uczelni, tłumaczy, funkcjonariuszy instytucji charytatywnych, misjonarzy i tym podobnych. Innymi słowy, dobry był każdy zawód, który pozwalał na niewinne podróżowanie i pracę gdzieś w świecie. I jeszcze jedno: na czele listy znajdowali się fotoreporterzy prasowi i korespondenci. Pomysł sam w sobie nie był oryginalny. Większość wywiadów europejskich jeszcze przed narodzinami Marconiego umieszczała agentów w środowiskach dziennikarskich. Dobierając agentów do nowego wydziału sięgnięto do tego samego źródła, z którego CIA czerpała od dawna: absolwenci wyższych uczelni, biali, o politycznej orientacji na prawo od środka, wyznania najchętniej protestanckiego. Był jednak dodatkowy warunek: kandydaci musieli posiadać jakieś naturalne uzdolnienie, jakiś specjalny talent lub powołanie. To miało stanowić ich pancerz ochronny. Wydział Eąuinus sprawił sobie odizolowany od jakiejkolwiek sieci komputer i umieścił się w firmie na obrzeżu miasta Gary w Indianie. Dlaczego Gary? Założono bowiem, że żaden szanujący się szpieg nigdy by nie postawił nogi w tym mieście. Firma była przykrywką i rzekomo produkowała rozpylacze ze środkami owadobójczymi dla domorosłych ogrodników. Analityk w nowej roli dyrektora, a nazywał się Ray Sherman, nazwał firmę Pte-rygota Inc., sięgając do łacińskiego słowa, które określało rodzinę uskrzydlonych insektów. Z bliżej nieznanych powodów, nazwa chwyciła i już po pierwszym roku przedsiębiorstwo wykazało zysk. 23 Sherman zaczął od wprowadzenia do komputera nazwisk najlepszych studentów ostatniego roku renomowanych wyższych uczelni. Uwagę zwrócił na tych, którzy zamierzali poświęcić się któremuś z zawodów wymienionych na jego krótkiej liście, a jednocześnie nie kryli się z uczuciami patriotycznymi i chcieliby służyć krajowi. Wprowadził także do komputera nazwiska najświeższych kandydatów do służby dyplomatycznej. Zadaniem komputera było między innymi odnalezienie współzależności między dwoma zestawami nazwisk i wybranie tych, które są na obu. W pierwszej partii znalazło się nazwisko Duff Paget. I właśnie on podczas drugiej rozmowy w Departamencie Stanu został dyskretnie wywołany i przedstawiony zupełnie innej komisji, której przewodniczący nieśmiało zapytał, czy Duff nie zechciałby zostać szpiegiem. Dalej wszystko poszło łatwo, gdyż zatriumfował romantyzm i niespokojna natura. Wyznał, że właśnie zamierza się żenić. Członkowie komisji radośnie pokiwali głowami. Sprawdzili już rodzinęjego narzeczonej i nie mieli żadnych zastrzeżeń. Dobra i dyskretna żona legitymizowała „legendę". Wyznał, że jest zapalonym fotografem, choć ma czysto amatorski status. Otrzymał zapewnienie, że to nie stanowi najmniejszego problemu. Co więcej, otrzyma odpowiednie wyszkolenie i pracę, a następnie wyznaczony teren działania. Przez trzy dni przechodził bardzo szczegółowe badania i odpowiadał na liczne testy. Otrzymał wysokie noty. Najbardziej ucieszył go sukces, jaki odniósł przy obowiązkowym odpowiadaniu na pytania przy użyciu wykrywacza kłamstw. Pojechał więc do Los Angeles na przyśpieszony intensywny kurs fotografiki zawodowej, ale tydzień szkolenia w tej dziedzinie przeplatał się z tygodniem w tajnym kompleksie w pobliżu Long Pine u podnóża Sierra Neva-da. Tam był uczony właściwego, równoległego zawodu. Przed wyjazdem do Kalifornii odbył długą i poważną rozmowę z Ruth. Postanowili, że wezmą ślub dopiero wówczas, gdy Duff ustabilizuje się zawodowo. I że co najmniej trzy lata poczekają z założeniem rodziny. W głębi duszy Ruth żywiła nadzieję, że do tego czasu Duff się zmieni, a niespokojna natura ustąpi dojrzałemu rozsądkowi. Ruth była kobietą praktyczną i cierpliwą. Może poczekać. Jednakże zaledwie półtora roku po rozpoczęciu pracy w tygodniku Duff otrzymał propozycję wyjazdu na placówkę do Hongkongu, skąd miał obsługiwać Azję Południowo-Wschodnią. W owym czasie Azja Południowo-Wschod-nia oznaczała hidochiny. Tak więc niespodziewanie Duff otrzymał szansę zaspokojenia swych pragnień: miał okazję zostać reporterem wojennym. Nagle pojawił się problem: co zrobić z Ruth? Na placówce miał przebywać co najmniej przez dwa lata i zdaniem Ruth dwuletnia separacja była wykluczona. Więc się pobrali. Z praktycznego punktu widzenia małżeństwo było sukcesem. Ruth doskonale absorbowała szok kulturowy towarzyszący 24 przenosinom z Ameryki do Orientu. Wiedząc, że męża często nie będzie, pogrążyła się w działalności społecznej i charytatywnej miejscowej międzynarodowej kolonii. Oprócz kursu gotowania uczęszczała we wtorki na lekcje układania bukietów kwiatowych ikebana, a w czwartki zagłębiała się w tajniki jogi. W odróżnieniu od nowych amerykańskich czy europejskich przyjaciół, nie zatrudniła służącej. Mieszkanie mieli małe i jego sprzątanie nie było trudne, a poza tym pomagało wypełnić czas. W dalszym ciągu traktowała pobyt na placówce jako chwilową drobną zmarszczkę na gładkiej powierzchni, po której będą żeglować przez całe małżeńskie życie. Przyglądała mu się, gdy kładł do ust ostatnią grudkę ryżu, a widząc jej wzrok beknął, jak należało według chińskiego obyczaju, by wyrazić uznanie, i uśmiechnął się. Po raz kolejny stwierdziła, że jej mąż jest najprzystojniejszym mężczyzną na świecie. Miał szczupłą twarz i można by nawet powiedzieć, że piękną: duże oczy, prosty nos, szerokie ruchliwe usta z bardzo męską dolną wargą nad podbródkiem z dołeczkiem. Twarz okalały czarne, proste, połyskliwe włosy. Ruth wiedziała, że Duff jest w pełni świadomy swojej urody i czasami bardzo zły z tego powodu, bo tak jak to bywa z pięknymi kobietami - ludzie patrzą i podziwiają owo piękno, ale nie zawsze traktują poważnie osobowość. - Dlatego zająłem się fotografią- powiedział jej kiedyś. - Ludzie będą oceniali mnie wyłącznie na podstawie zdjęć, a nie wyglądu. Ruth rozumiała Duffa, ponieważ była tak piękna, że mężczyźni przystawali na ulicy. Wśród korespondentów nazywano ich Hollywoodzkim Duetem. Kiedy zaczęła zbierać nakrycia, zauważyła, że Duff jest zamyślony i jakby strapiony. - Smakowało? - spytała i musiała powtórzyć pytanie, gdyż ogarnął ją roztargnionym spojrzeniem. - Kolacja była absolutnie wspaniała. Przepraszam, ale o czymś myślałem. Za godzinę będę musiał wyjść. Do klubu prasy. Aukcja sprzętu fotograficznego - wyjaśnił. Spoważniała. Odłożyła z powrotem naczynia na stół i usiadła. - Czyjego? Dostrzegł jej wyraz twarzy i uśmiechnął się. - Możesz się nie martwić. Nikt nie zginął. Dave Munger sprzedaje swoje kamery. Nie wiadomo, dlaczego. Munger. To nazwisko wywoływało w niej sprzeczne uczucia. Spotkała go tylko raz na pożegnalnym przyjęciu korespondenta tygodnika „Newsweek", który wyjeżdżał na bliskowschodnią placówkę. Przyjęcie było bardzo alkoholowe. Munger pił więcej niż większość obecnych, ale był mniej hałaśliwy. Siedział samotnie przy barze, wychylając jedna po drugiej wódkę z wodą mineralną. Duff wyjaśnił Ruth, że Munger przez siedem miesięcy przebywał w strefie wojennej i teraz musi odzyskać równowagę ducha. Nazwano to 25 „powrotem do normalności". Zdziwiła ją jego niepozorna aparycja: szczupły, niczym się nie odznaczający, chyba tylko zmierzwioną czupryną i zaszczutym wyrazem twarzy. Oczy natomiast miał wyraziste, wielkie, myślące, jasnoniebieskie, ale o zmiennej intensywności w zależności od nastroju chwili. Od innych kobiet nasłuchała się plotek o jego reputacji kochanka. Podobno kobiety były drugim i ostatnim obiektem jego zainteresowania po fotografii. I podobno wszystkie kobiety padały do jego stóp z monotonną wręcz regularnością. Z początku nie mogła zrozumieć, co jest w nim takiego, że pociąga kobiety. Nieco później, gdy tańczyła, w pewnej chwili zobaczyła wpatrzone w siebie jego oczy, wchłaniające jej obraz. Doznała szoku, czując nagle seksualne podniecenie. Innym aspektem jej stosunku do Mungera było uwielbienie, jakie okazywał mu Duff. Może nie tyle okazywał, nie miał bowiem po temu okazji, ale nosił je w sobie. Ruth nie podobało się, że jej mężczyzna znajduje się pod tak przemożnym wpływem innej osobowości. Nawet niezbyt dobrze mu znanej i raczej rzadko spotykanej. Po raz wtóry zgarnęła półmiski i ruszyła w stronę kuchni, rzucając przez ramię: - Może wreszcie doszedł do wniosku, że fotografowanie przeszkadza mu w piciu i uwodzeniu kobiet. Duff tylko wymownie spojrzał i wzruszył ramionami. Nie potrafił wyjaśnić Ruth źródła i rodzaju emocji, jakie Dave Munger budzi u pozostałych fotoreporterów. Poza tym Ruth nie umiałaby zrozumieć jego uwielbienia dla Mungera, ponieważ nie wiedziała o tym, co się kiedyś wydarzyło. Coś, o czym nigdy jej nie powie. Było to jedno z jego „pominięć". Zdarzyło się po dwóch miesiącach od przybycia Duffa na placówkę. Dwóch miesiącach wielkiej frustracji. Po przyjeździe do Sajgonu Duff zgłosił się przede wszystkim do miejscowego rezydenta wydziału Eąuinus, który działał w Wietnamie pod przykrywką przedstawiciela amerykańskiej firmy komputerowej. Rezydent powiedział mu, że przez pierwszy rok trzeba budować i utrwalać reputację zawodową. Reputację reportera wojennego. Tajemnicą robienia dobrych zdjęć w strefie wojennej jest, po pierwsze, zachowanie zimnej krwi, po drugie, znalezienie się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Duff ruszył w teren, przemierzał tam i z powrotem cały Wietnam z aparatami w stałej gotowości, ale trafiał w złe miejsca o złym czasie. Godny pożałowania brak szczęścia. Albo opuszczał strefę działań wojennych tuż przed rozpoczęciem walk, albo przybywał tuż po ich zakończeniu. Pozostawało mu fotografowanie rannych i czarnych plastikowych worków z zabitymi. Raz uchwycił grupkę jeńców Wietkongu, którzy przypominali zagłodzone dzieci na wagarach. 26 Początkowo lekceważył brak sukcesów. Przecież dopiero zaczynał, poznawał kraj, nawiązywał kontakty w kołach wojskowych, zarówno amerykańskich, jak i południowo wietnamskich. Jednakże w miarę mijania tygodni jego frustracja rosła. Po każdym wyjeździe w teren wracał do Sajgonu, szedł do hotelowego pokoju i zasiadał w prowizorycznej ciemni, którą urządził w głębokiej ściennej szafie ubraniowej. Po wywołaniu filmów i zrobieniu odbitek stwierdzał z przygnębiającą regularnością, że nie są wystarczająco interesujące, by uzyskały aprobatę jego amerykańskiej redakcji. A potem zaczęli pokpiwać koledzy. „Masz może jakieś ciekawe pocztó-weczki do obejrzenia?" - pytali złośliwie w barze lub na hotelowym tarasie wychodzącym na ulicę Tu Do. Na pozór przyjmował to z humorem. Uśmiechał się i ripostował, ale wewnętrznie cierpiał. Od swego redaktora naczelnego otrzymał nawet pismo z lekką wymówką: redakcja w dalszym ciągu musi korzystać z serwisów agencji fotograficznych, a przecież utrzymanie w terenie własnego fotoreportera sporo kosztuje. Po dwóch miesiącach nastąpił kryzys. W barze restauracji Pod Aniołem odbywał się przypadkowy jubel. Jedni korespondenci właśnie odlatywali na zasłużony odpoczynek w Hongkongu i Bangkoku, inni dopiero co wrócili. W tym światku, mimo przyjacielskich stosunków, obowiązywała ostra konkurencja. Duff znowu stał się przedmiotem docinków. W gromadce znajdował się Dave Munger, który jako jedyny siedział w milczeniu przy barze, słuchał i wszystkich bacznie obserwował, pijąc wódkę z wodą mineralną. Duff doszedł do wniosku, że los jest cholernie niesprawiedliwy. Oto widzi człowieka, który jest już legendą, nie musi szukać i węszyć za wojną. Idzie sobie na spacerek i wojna sama przychodzi do niego. Nic dziwnego, że nosi przezwisko „Mahomet". Góry przychodzą do Mahometa! W głębi duszy Duff wiedział, że to nie takie proste. Munger był profesjonalistą. Przez całe lata nawiązywał kontakty w kołach wojskowych nie tyle z ge-neralicją i sztabowcami, co ze starszymi podoficerami, od których właściwie wszystko zależało. Zwłaszcza od podoficerów odpowiedzialnych za transport. Mówiono, że Mungerowi łatwiej jest na skinięcie palca otrzymać do dyspozycji helikopter niż trzygwiazdkowemu generałowi. Miał również znajomości we wszystkich cywilnych portach lotniczych Azji Południowo--Wschodniej. Od sajgońskiego Ton San Nut, przez Hai Tak w Hongkongu, do Hanedy w Tokio. Dave Munger znał prawie wszystkich przedstawicieli linii lotniczych. Inni mogli prawić komplementy i dawać prezenty w dyrekcjach linii, a Munger po prostu wiedział, od kogo naprawdę zależy zdobycie miejsca. Inni mogli o północy wydzwaniać do lokalnego dyrektora linii, błagając o miejsce w przepełnionym samolocie, a w tym samym czasie przedstawiciel linii na lotnisku z honorami wprowadzał Mungera na pokład odlatującej maszyny, bardzo często sadzając go bez dopłaty w pierwszej klasie. 27 Innym aspektem profesjonalizmu Mungera były jego „magiczne sztuczki". Opanował prestidigitatorstwo, by w razie potrzeby ukryć rolkę filmu. Koszmarem fotoreporterów była groźba konfiskaty lub prześwietlenia zdjęć zapierających dech w piersiach i zdobytych z wielkim mozołem. Wielu żandarmów i policjantów nieraz przyłapało Mungera na robieniu zdjęć w „zakazanych strefach". Z satysfakcją rejestrowali jego zmartwioną i skonsternowaną twarz, gdy mu odbierali kasetę i wyciągali pasek filmu na światło dzienne. Nie dostrzegali wówczas wewnętrznego uśmiechu ani tym bardziej właściwego filmu ukrytego gdzieś w kieszeni, podczas gdy oni niszczyli bezwartościową przynętę. I wreszcie kroki podjęte przez Mungera w celu zapewnienia sobie względnego bezpieczeństwa osobistego. Niektórzy fotoreporterzy i korespondenci zabierali ze sobą broń, udając się na mniej bezpieczne wyprawy: czasami mały rewolwer, nóż sprężynowy lub pojemnik z gazem. Bywało, że wynajmowali ochroniarzy - nie w wypadku wypraw w strefy wojenne, ale podczas wizyt w podejrzanych dzielnicach miast Dalekiego Wschodu. Jeden ze sławnych nowojorskich komentatorów telewizyjnych otrzymał przydomek „Sinatra", ponieważ podczas wszystkich spacerów towarzyszyła mu cała gromada goryli. Munger wybrał inną drogę. Na samym początku kariery przestudiował historię orientalnych sztuk walki: judo, karate, Tok Wae Do, kung-fu i wielu innych mniej znanych. Z każdej wybrał i wyuczył się paru technik, które uważał za najbardziej skuteczne. I dzięki temu umiał pokazywać pazury, jeśli zachodziła potrzeba. Kiedy Duff tak stał przy przeciwległym końcu lady barowej, zapatrzony w swą trzecią podwójną whisky, pomyślał, że warto by podobnie się przygotować. Pracuje tu dopiero dwa miesiące, uczy się... Munger, chociaż dopiero trzydziestolatek, siedzi w tym zawodzie od ponad dziesięciu lat. Obsługiwał Cypr i Biafrę, Angolę, północne Borneo i teraz Wietnam. Mam jeszcze czas... Oblał się zimnym potem, gdyż poraziła go myśl, że nie tylko o czas i doświadczenie tu chodzi. Munger robił tylko czarno-białe zdjęcia i jego negatywy nie zawierały żadnych specjalnych efektów. Ich doskonałość wynikała z „wyczucia". Albo się ma owo „wyczucie" chwili, miejsca i tematu, albo nie. Duff poczuł ukłucie zazdrości. Właściwie nie miał jeszcze okazji sprawdzić, czy sam je posiada. Zbyt krótko tu był. Ale już zbierał cięgi. Od redaktora, od kolegów. Z goryczą pomyślał, że powinien był urodzić się Angolem, tak jak Munger. Interesujące, że Brytyjczycy przodowali w tym zawodzie. Nie oznacza to, że nie było dobrych fotografów amerykańskich i z innych krajów europejskich - Francuzów i Niemców - oraz jeden wręcz genialny Hiszpan. Nawet Japończycy byli nieźle reprezentowani przez Ha-sagawę i paru innych, ale Brytyjczycy stanowili elitę: ukazujący całą grozę 28 wojny Leny Burrows, beznamiętny Don McCullin i młody, bezkompromisowy Tim Page. A wiele długości przed nimi Dave Munger, który jak nikt potrafił sfotografować zesztywniałe ze strachu rysy młodego, śmiertelnie znużonego żołnierza i odcisnąć piętno wojny w milionach umysłów czytelników. Im więcej Duff pił, w tym większą wpadał rozpacz. Odgłos rozmów i śmiechy dochodziły do niego jakby przez długi tunel. Dopił ostatnią szklankę whisky i podniósł wzrok, aby zażądać od barmana następnej. Zamiast barmana napotkał w lustrze za barem twarz Mungera. Przez długą chwilę patrzyli na siebie. Duff czuł, jak niebieskie oczy Mungera zaglądają mu do duszy i penetrują umysł. Dostrzegając wszystko, dostrzegając pustkę. Na ciemnej pociągłej twarzy błąkał się półuśmiech. Kpiący? I nagle Duff zacisnął palce na pustej szklance i rzucił szklanką w lustro. Głosy i śmiechy zamarły. Duff stał bez ruchu, waliło mu tętno, niczym po zastrzyku adrenaliny. Powoli się obrócił i dostrzegł skierowane na siebie dziesiątki par oczu i twarzy - ni to rozbawionych, ni to zdumionych, znieruchomiałych w błysku wyimaginowanego flesza. Sięgnął powoli do tylnej kieszeni, wyjął zwitek banknotów, z którego na ślepo wyciągnął kilka i rzucił na barową ladę. Jak we śnie przeszedł przez salę i wymknął się w parną noc. Usłyszał jeszcze ożywione głosy i czyjś śmiech. Kilka razy potrząsnął głową, jakby chciał odzyskać utraconą przytomność umysłu, a gdy to nie pomogło, zaczął uderzać otwartą dłonią w czoło. Zatrzymała się koło niego taksówka. Kierowca o szczerbatym szerokim uśmiechu sięgnął za siebie i otworzył tylne drzwi. Duff wgramolił się i legł na siedzeniu. Taksówka ruszyła, włączając się w ruch uliczny. - Gdzie pan jechać? - spytał łamaną angielszczyzną kierowca. Duff z trudem dźwignął się do pozycji siedzącej i wybełkotał: - Hotel Continental. Kierowca zerknął w lusterko i szybko ocenił stan swego pasażera. - Chcieć dziewczynę, Joe? Bardzo młoda, dużo seksu. Duff z trudem zebrał myśli. - Nie. Continental. Kierowca wzruszył ramionami i zajął się lawirowaniem wśród pojazdów. Po pięciu minutach Duff zmienił zamiar. Jeszcze nigdy nie zdradził Ruth, ale w obecnym stanie umysłu wykoncypował sobie, że skoro we wszystkim innym okazał się nieudacznikiem, to najprawdopodobniej w małżeństwie również. A poza tym pozwoli mu to zapomnieć o wszystkim innym. No i nigdy nie kochał się z Azjatką. Kierowca zawiózł go więc do Cholon, chińskiej dzielnicy miasta, i pozostawił przed drzwiami sławnego przybytku Tai Cheong. Nie tak go sobie Duff wyobrażał. Jakaś stara wiedźma poprowadziła go trzeszczącymi drewnianymi 29 schodami na piętro, do stodolastej sali. Pod przeciwległymi ścianami stały łoża z baldachimami i moskitierami, pozostawiając jedynie wąskie przejście środkiem. Białe moskitiery lekko drgały, bądź to z powodu aktywności na łożach, bądź poruszane wiaterkiem z dwóch sufitowych wentylatorów. Duff wyczuwał ciężki, słodki zapach. Zaczął mieć poważne wątpliwości, czy dobrze zrobił, przychodząc tu. Chciał się wycofać, ale wiedźma ujęła go za rękę i poprowadziła do jednego z łóżek, rozsunęła muślin i zachęciła do położenia się. Stwierdził, że białe poszewki i prześcieradła są czyste - poza tym położenie się było o wiele łatwiejsze od schodzenia tymi okropnymi schodami. Rzucił się bezwładnie na posłanie, kobieta zdjęła mu obuwie, zasunęła moskitierę i odczłapała. Przez wiele minut leżał na plecach. Pobliski szmer kazał mu podnieść głowę i spojrzeć w lewo. Przez dwie moskitiery dostrzegał tylko amorficzny kształt kołyszący się w powolnym rytmie. Lekko podniósł się, otworzył szerzej oczy i kiedy adaptowały się do mroku, rozpoznał na sąsiednim łożu dwie połączone sylwetki. Szczegółów w dalszym ciągu nie dostrzegał, tylko dwa splecione cienie, rozkołysane w mlecznej mgle. Ten widok, w połączeniu ze słodkim zapachem, wdzierającym się w nozdrza, wywoływał erotyczne doznania, jakich dotąd jeszcze nie przeżywał. I wcale nie odnosił wrażenia, że jest podglądającym intruzem. Miał świadomość uczestnika dopełniającego swoją obecnością nastrój tego miejsca i tej sceny. Mógłby tak patrzeć przez całą wieczność, ale usłyszał za sobą szelest, obrócił się i zobaczył dwa migdałowe jeziora. Skoncentrował wzrok i jeziora przybrały kształt pary skośnych oczu w owalu kobiecej twarzy. Dziewczyna wdrapała się na wysokie łoże i moskitiera opadła z szelestem. Duff podparł się na łokciu. Teraz lepiej wszystko widział. Klęczała na prześcieradle. Miała na sobie białe ao dai pod samą szyję, obcisłe na piersiach i w stanie, a dołem rozszerzające się w wachlarz i wysoko rozcięte, by odsłonić jedwabne czarne spodnie. Powoli, jakby w rozmarzeniu, rozebrała go. Roześmiała się krótko, niemal wstydliwie, gdy usiłowała zdjąć mu majtki przez naprężonego członka. Rzuciła jego ubranie gdzieś w kąt i z naturalną gracją usiadła w nogach łóżka, by się rozebrać. Była szczupła i delikatna, a skórę miała niemal tak białą jak moskitiera. Duff dostrzegł czarne oczy i włosy, ciemne, dumnie sterczące sutki. Pragnął jej, ale zmusił się do bezruchu. Zaczęła mu masować stopy. Smukłe palce sprawiały rozkosz graniczącą z bólem. Od stóp przeszła do łydek i potem do ud. Pomijając twardego członka skoncentrowała się na brzuchu i klatce piersiowej. Teraz siedziała na nim okrakiem, z twarzą nisko nad jego twarzą, a jej długie włosy opadały na poduszkę. Wreszcie zajęła się jego barkami, ugniatając palcami mięśnie i przynosząc ulgę. Nareszcie skończyła, zbliżyła twarz, na wargach błąkał się lekki uśmiech. 30 Czuł pulsowanie i zarazem istnienie tylko jednej części swego ciała - tej, którą pominęła. Jakby ją odseparowała od reszty i nastawiła układ nerwowy na odbiór sygnałów z całej długości wzniesionego członka. Poczuł dotyk jej sutek na piersi, poczuł jej usta na ustach. Pocałunek był perwersyjnie siostrzany. Ujęła członka i potarła nim o swe jedwabiste wrota. Wstrząsnął nim rozkoszny ból, wyprężył się i wdarł w nią. W tym samym momencie rozwarła usta i wprowadziła język między jego wargi. I potem wydawało mu się, że tkwi zawieszony w przestrzeni bez ruchu i że ona także zastygła, a jednocześnie odnosił wrażenie, iż pozwolił zamknąć swój symbol męskości w słój pełen żywych wijących się nieziemskich stworów. Być może to wrażenie było zbyt natrętne i wyraziste. Dziesiątki razy czuł zbliżający się orgazm i za każdym razem o parę sekund przed nim fala odpływała. Z początku, chcąc przedłużyć rozkosz, dziewczyna zwalniała tuż przed osiągnięciem szczytu, kiedy jednak czas mijał, zaczęła przyśpieszać, by go przezeń przeprowadzić. Zaczął sobie zdawać sprawę, że to się nie stanie. Ta świadomość wywołała niepokój, a wraz z nim negatywną reakcję fizyczną. Dziewczyna to pojęła, pokręciła głową i obdarzyła słodkim uśmiechem. - Nie martw się - szepnęła. - Jesteś silny. Odpręż się, a ochota powróci. Zeszła z niego, obsunęła się, muskając piersiami jego brzuch i uda. Podniósł głowę i zobaczył, jak bierze do ust miękkiego członka. Członek się wyprężył, wypełniając jej usta. Znowu zbliżył się do orgazmu i znowu nie dotarł do szczytu. Nie mógł na to poradzić on, nie mogła ona. A starali się oboje. Palcami muskała jego sutki. Czuł straszne pragnienie doznania ostatecznej ulgi, przebrnięcia przez niewidzialną barierę. Ale nie mógł i ona też zdała sobie z tego sprawę. Podciągnęła się i ułożyła obok niego, chowając głowę w ramię mężczyzny i wsłuchując się w bicie jego serca. - Nie martw się - powiedziała. - Może później, może innym razem. Jej słowa nie przyniosły pociechy. Udowodnił sobie ostatecznie, że jest nieudacznikiem, czuł straszliwy ból w przyrodzeniu. Uniosła się, podparła łokciem i z niepokojem wpatrywała w jego znękaną twarz. Potem poklepała go po plecach, odsunęła moskitierę i odeszła. Sądził, że więcej już jej nie zobaczy, ale powróciła po dziesięciu minutach, niosąc tackę z laki, którą postawiła na łóżku. Na tacy stała mała oliwna lampka, fajka z cienkim, długim cybuchem, szczypczyki, pudełko zapałek i kawałek srebrnej folii. Na folii leżała brunatna grudka, chyba wilgotna, gdyż lśniła w mroku. Duff uświadomił sobie, że patrzy na kulkę opium i przyrządy do jego palenia. Było to wbrew jego zasadom, ale czuł całkowite otępienie. W milczeniu przyglądał się, jak dziewczyna zapala oliwną lampkę, ujmuje w szczypczyki brunatną kulkę i obraca nad płomieniem. Po paru minutach nachyliła się i przeciągnęła kulkę pod nosem. Z aprobatą skinęła głową, uśmiechnęła się do Duffa i wrzuciła grudkę opium do fajki. Na złożonych 31 razem otwartych dłoniach podała mu fajkę niczym dar. Poczuł strach, ale tylko przez chwilę. Pomyślał, że co będzie, to będzie, i przyjął dar. Z początku postępował nieporadnie, usiłując pociągać tak, jakby palił w fajce tytoń. Ale ona pokazała mu, jak należy ostrożnie to czynić, powoli, i przetrzymywać dym w płucach. Było to jego pierwsze doświadczenie z narkotykami. Nigdy w życiu nie spróbował nawet marihuany. Z podnieceniem i lękiem oczekiwał teraz skutków. Po paru minutach ogarnęła go fala ulgi. Żadnego otępienia myśli czy zmysłów, tylko lekka, kwaśna suchość w gardle. Był nieco zawiedziony. Jeśli już wszedł na niegodną drogę zakazanych rozkoszy, to niech się przynaj -mniej dowie, jak ten owoc smakuje. Dziewczyna siedziała na łóżku ze skrzyżowanymi nogami i wpatrywała się w niego, na nagim ciele perlił się pot. Duff uświadomił sobie nagle, że dziewczyna jest nieprawdopodobnie piękna. Nie fizycznie, nie zewnętrznie, ale od wewnątrz promieniuje nieziemską urodą. Była jak olejny obraz -portret, który na pierwszy rzut oka wydaje się tylko barwny i dobrze skomponowany, ale przy bliższym obejrzeniu ujawnia całą głębię kolorów, cieni i tonów, składających się na doskonałe dzieło. Dopiero teraz odkrywał jej ciało o subtelnym odcieniu kości słoniowej, świetliste, jakby pod skórą ktoś przesuwał lampę. Dopiero teraz zauważył, że jej czarne włosy nie są czarne zwykłą czernią, ale przechodzą w odcień hebanu. Siedziała w nogach łoża, daleko, a mimo to czuł dotyk jej jedwabistej skóry, twardość sutek, rozkoszną miękkość między udami i delikatność łuku szyi. Dość niewyraźnie zdawał sobie sprawę, że opium mimo wszystko opanowało jego zmysły, wyostrzyło je i złagodziło zarazem. Roześmiał się, ale nie usłyszał własnego śmiechu. Uśmiechnęła się i ułożyła go na poduszce. Wszystkie lęki i niepokoje odpłynęły wraz z dymem, który spiralą unosił się gdzieś wysoko i tam osiadał, tworząc nieruchomą mgiełkę. Poranek przyniósł powrót do rzeczywistości. I jeszcze coś: zwrotny punkt w życiu. Obudził się późno. Czyjeś palce delikatnie ściskały mu płatek lewego ucha. Mruknął coś, świadomość powoli wracała, a kiedy wróciła, poczuł głuchy ból, promieniujący gdzieś z podstawy czaszki. Wraz z bólem powróciła pamięć. Obrócił głowę i zobaczył pochyloną nad sobą dziewczynę. Była ubrana w tę samą ao dai, włosy miała splecione wysoko na głowie. Na jego łożu i na wszystkich innych moskitiera była podwinięta i zarzucona na baldachim. Z ogromnego pomieszczenia umknęła tajemniczość. Wyglądało jak opustoszałe koszary. Usiadł. W sali pozostał tylko on i dziewczyna. Wzięła czarkę ze stolika przy łóżku i podała mu ją z malutką fiolką. W czarce była 32 herbata, w fiolce coś, co wyglądało jak garstka drobniutkich brunatnych nasion. - Połknij - powiedziała. - Dobre na głowę. Zębami wyciągnęła z fiolki korek, odchyliła mu głowę i wsypała zawartość do ust. Popił łykiem herbaty. Ziarenka miały gorzki smak pleśni. - Dobre chińskie lekarstwo - powiedziała tonem, jakim się mówi do małego chłopca. - Jesteś Chinką? - spytał. - Pół Chinką, pół Wietnamką. Podała mu ubranie. Było uprane i odprasowane. Wypił herbatę i zaczął się ubierać. Dziewczyna uklękła i założyła mu skarpetki. Teraz naprawdę poczuł się jak chłopczyk. Dziwne uczucie bezradności, wzmocnione wrażeniami po minionej nocy: winy, podniecenia, wewnętrznego rozdygotania i depresji. Incydent w barze najprawdopodobniej zakończył obie jego embrionalne kariery. Rezydent wydziału Eąuinus zna już bez wątpienia wszystkie szczegóły. Agent, który traci panowanie, jest nic nie wartym agentem, a jego sukcesy reporterskie też są równe zeru. Ponadto zdradził żonę i palił opium! Dziewczyna pomagała mu teraz włożyć buty. Patrząc na jej połyskliwe czarne włosy, pomyślał: No to co? Nic nadzwyczajnego, stracił tylko dwie prace i jedną żonę, ale noc była wspaniała i co za doświadczenie dla amerykańskiego chłopaka z prowincji! Co za frajda móc samemu się pocieszyć i usunąć gnębiące myśli! - Jak się nazywasz? Jak ci na imię? - spytał, gdy dziewczyna wstała. - Wei Fong. A ty? - Duff. - Duff? - powtórzyła niepewnie. Zmusił się do uśmiechu. - Tak. Bezużyteczny Duff. - Zerknął na zegarek i zaklął. Do dziewczyny powiedział: - Muszę wracać na Armageddon. Spojrzała szeroko otwartymi oczami. - Beżu... Tak się nazywasz? Arma... Ujął jej twarz w obie dłonie i pocałował w usta. - Dziękuję ci, Wei Fong. Być może jesteś ostatnią przyjazną mi istotą. Uśmiechnęła się kusząco. - Zobaczyć ciebie jeszcze? Wzruszył ramionami. - Może. I wtedy przyniosę aparat. Nie mogę utrwalić na filmie wojny, to może uda mi się utrwalić jej przeciwieństwo. Sprowadziła go na dół, gdzie zapłacił starej wiedźmie i wyszedł, nie oglądając się za siebie. Przed wejściem czekał na niego szczerbaty taksówkarz. 3 — Reporter 3 3 Taksówkarze sajgońscy należeli do gatunku, który przysysał się do dobrego klienta niczym pijawka, ale bynajmniej nie krwiożercza, tylko bardzo dobrotliwa i przyjazna. W drodze do hotelu Duff wpadł w ostateczną depresję. Martwymi oczami patrzył na przewalające się tłumy przetykane amerykańskimi żołnierzami, operetkowo wystrojonymi wietnamskimi policjantami, na kobiety, jedne w zachodnich strojach, inne w powiewnych ao dai. Czasami przemknął mu przed oczami buddyjski mnich w szafranowej sukni, wzbogacającej bukiet barw ulicy. Chińskie lekarstwo okazało się skuteczne na ból głowy, który wyraźnie ustępował, ale nie zmniejszyło depresji. Wszystkie marzenia okazały się mrzonkami, ambicje kpiną ze zdrowego rozsądku. Był nieudacznikiem. Nie-u-da-czni-kiem! Kiedy taksówka podjechała przed hotel od ulicy Tu Do, wiedział już, co zrobi. Nie będzie czekał. Zaraz porozumie się z rezydentem i złoży rezygnację. Przeteleksuje do Hongkongu i wszystko wyzna Ruth. Zapłacił kierowcy i po schodach wbiegł do holu. Tak był zatopiony we własnych myślach, że nie zauważył schodzącego mężczyzny i lekko go potrącił. - Gdzieś ty się, do diabła, podziewał, Duff? Pytanie zadał Greg Harris, bardzo miły Australijczyk, który zapoznawał z wojną wietnamską czytelników „Melbourne Star". Był tylko nieco starszy od Duffa i od bardzo niedawna pracował w Wietnamie, obaj więc widzieli w sobie bratnie dusze. Duff raczej obojętnie spojrzał na kolegę i zobaczył na jego twarzy z trudem opanowywane podniecenie. Australijczyk chwycił go za ramię. - Wszędzie ciebie szukam. Nie słyszałeś? - Co miałem słyszeć? - Pierwsza Dywizja. Raz jeszcze macają Ah Shau. Od świtu. Przez wiele godzin obowiązywało embargo. Dopiero przed godziną puścili farbę. Już prawie wszyscy polecieli. Byłem w Delcie i dopiero teraz wróciłem. Zaraz zaczną latać po rannych. Zabierzemy się w tamtą stronę śmigłowcami sanitarnymi. Chodź, stary, nie marudź! Łap sprzęt i lecimy! Duff w dalszym ciągu nie pojmował, o co właściwie chodzi, i półprzytomnie spoglądał na Grega, który nim potrząsnął i ryknął: - Obudźże się, człowieku, rusz się! To największa operacja od lat! Z brzękiem upadła wyimaginowana moneta: orzeł czy reszka? Pojawiła się szansa! Ostatnia szansa! Greg krzyknął do szczerbatego taksówkarza, by czekał, po czym zwrócił się znów do Duffa: - No i co, jedziesz? A w ogóle: co ci jest? Duff się uśmiechnął. - Nic, absolutnie nic. Jadę! Poczekaj pół minuty. Wpadł do recepcji i, ignorując zdumionego recepcjonistę, sam porwał klucz do pokoju. Hotelowe windy były powolne, więc wbiegł na drugie piętro po 34 schodach. Drzwi do pokoju zastał otwarte, gdyż pokojówka właśnie zmywała wilgotną szmatą marmurową posadzkę. Patrzyła z rozbawieniem, jak miota się nieprzytomnie od łóżka do szafy, komody, łazienki. W przeszłości już to wszystko widziała. Zdjął lekkie obuwie i włożył grube buty do chodzenia po dżungli, kamizelkę przeciwodłamkową, w biegu porwał hełm i torbę ze sprzętem. Gdy był już w drzwiach, usłyszał piskliwe wołanie. Obrócił się. Pokojówka stała przy łóżku, trzymając w podniesionej dłoni zafoliowany identyfikator. Bez niego nie byłby dopuszczony nawet w pobliże śmigłowca. Wrócił, ucałował dziewczynę w oba policzki, niemal wyrwał jej z ręki legitymację prasową i wybiegł żegnany jej perlistym śmiechem. Polecieli śmigłowcem sanitarnym Huey w towarzystwie trzech korespondentów, którzy nie zdążyli z pierwszą falą. Mało kto miał ochotę na rozmowę. Po starcie jeden z pilotów powiedział: - Tam sąjatki. Ja muszę lecieć, ale nie mam pojęcia, po co wy się pchacie. Lecieli szybko i bardzo nisko. Nos śmigłowca był lekko pochylony do przodu, jakby stalowe ptaszysko chciało zajrzeć w głąb nieprzeniknionej dżungli. W pewnej chwili usłyszeli metaliczne szczękanie, jakby ktoś sprawnie wbijał gwoździe w gigantyczną blaszaną puszkę. Albo jakby jakiś diabelski dzięcioł bił dziobem w blachę. - Sukinsyny! - zaklął pilot. - Kałasznikowy. Cholernie blisko strefy lądowania. - Pilot zapatrzył się w przyrządy, a jego przygodni pasażerowie spojrzeli po sobie, bezskutecznie usiłując nie wyglądać na tak przestraszonych, jak byli w istocie. Jeden z korespondentów zdjął hełm, uniósł się i usiadł na nim. Duff był bliski pójścia w jego ślady, kiedy pilot krzyknął: - Gotować się do lądowania, gotować się do lądowania! - śmigłowiec zataczał kręgi nad polaną. Świece dymne wyznaczały obręb lądowiska, na którym spoczywały cztery śmigłowce: dwa Hueye z obracającymi się wirnikami, jeden, przewrócony na bok, jeszcze dymił, i wypalona Cobra. Ludzie objuczeni noszami biegli w kierunku dwóch sprawnych helikopterów. Duff przygotował Nikona i przesunął dłonią przed obiektywem, by sprawdzić, czy zdjęta jest osłona. Był pewien, że gdyby nie wycie silnika, to pozostali słyszeliby bicie jego serca. Śmigłowiec usiadł, wyskoczyli i zaczęli biec w kierunku drzew. Przez następne kilka minut Duff miał wrażenie, że ogląda film puszczony na przyśpieszonych obrotach. Zaczął fotografować spomiędzy drzew. Najpierw spaloną Cobrę, potem rój sanitariuszy ładujących nosze z rannymi. Wszystko działo się tak szybko, że nastawił aparat na ciągłą pracę i miarowy 35 trzask migawki obwieszczał wycinanie i utrwalanie na taśmie skrawków akcji ratunkowej. Jego koledzy ruszyli w głąb dżungli w kierunku odgłosów strzelaniny. Postanowił doczekać startu śmigłowców i ruszyć za nimi. Silniczek Nikona zatrzymał się po ostatniej klatce. Duff szybko przewinął film, otworzył kamerę, wyjął rolkę i sięgnął do torby po nową. Wszystkie czynności wykonywał szybko i sprawnie. Ileż to godzin spędził na ich przećwiczaniu. Nagle palce zastygły, serce zamarło. W torbie nie miał ani jednej zapasowej rolki. Usiadł ciężko na ziemi, otwarty aparat luźno zwisał mu z szyi. Ramionami objął podciągnięte kolana i ukrył głowę między nogami. Z gardła wydobył mu się histeryczny, bolesny śmiech. Jeszcze jedno upokorzenie. Z jego własnej winy. Straszliwe upokorzenie. Poprzedniego dnia postanowił zmienić film z 400 ASA na 800. Ktoś mu powiedział, że Munger zawsze używa 800 ASA. Kupił dziesięć pudełek. Miał je rozpakować wieczorem po przyjęciu w barze, sprawdzić, czy kasety są dobre, czy z każdej wygląda odpowiedniej długości języczek filmu, i włożyć do odpowiedniej przegródki w torbie. A torbę już przygotował, opróżniając z niepotrzebnych czterechsetek. Ale na przyjęciu wydarzyło się to lustro, a potem wydarzyła się dziewczyna i opium... Wieczór zastał go w łóżku. Od trzech godzin już leżał zapatrzony w sufit i w wolno obracające się skrzydła wentylatora. Tam, przy lądowisku, rozpatrywał trzy opcje: pożyczyć parę rolek od jakiegoś reportera, wracać do Saj-gonu pierwszym śmigłowcem, odebrać sobie życie. Wrócił pierwszym śmigłowcem. Od nikogo nie będzie pożyczał filmu. Oczywiście, otrzymałby go wraz z ironicznym uśmiechem i radą, by sprawdził, czy nie ma osłony na obiektywie. A jeśli chodzi o trzecie rozwiązanie, to zaczął wątpić, czy starczy mu odwagi. Na ewakuację z lądowiska musiał czekać ponad godzinę. Wracał z tą samą załogą. Siedział w głębi kabiny między czarnymi plastikowymi workami z ciałami zabitych, żałując prawie, że nie jest jednym z nich. Pilot nie odezwał się słowem. Tylko spojrzał na niego wymownie. Bardzo rzadko spotykał korespondentów i fotografów którzy nie potrafili stawić czoła okro-pieństwom wojny. Ale kiedy już takiego spotykał, to wiedział, że lepiej jest milczeć. A więc to już koniec drogi. W szufladzie obok spoczywała ostatnia zmarnowana szansa w postaci dziesięciu pudełek dziewiczego filmu. I nie potru-dził się nawet, by wywołać tę jedną rolkę, którą wykorzystał. Po co? Jaką wartość mogły mieć zdjęcia spalonego śmigłowca robione w czasie, kiedy kilometr dalej trwała największa od miesięcy bitwa? 36 Ciche pukanie do drzwi poirytowało go. - Kto tam? - burknął niegrzecznie. - List do pana - usłyszał przytłumioną odpowiedź. - Proszę wsunąć pod drzwi. Przeleżał jeszcze godzinę, zatopiony w kontemplacji wentylatora. Potem wstał i w drodze do łazienki zobaczył na podłodze żółtą kopertę. Podniósł i rozerwał ją. Na dywan wypadły paski negatywów i odbitek stykowych wraz z pojedynczą kartką. Usiadł na podłodze i zaczął czytać ręczne pismo: Nie mam pojęcia, jak panu dziś poszło, ale ja narobiłem więcej zdjęć, niż potrzebuję. Może się panu przydadzą. Niech to będzie nasz mały sekret. Jeśli chodzi o powód, to jest bardzo prosty: jestem wdzięczny, że celował pan w moje odbicie w lustrze, a nie we mnie. D.M. Duff przez długie minuty wpatrywał się w list, po czym rzucił go na dywan i zaczął oglądać stykówki. Dziesięć na dwóch paskach. Pierwszy pasek przedstawiał różne etapy nacierania dwóch czarno odzianych i uzbrojonych w kałasznikowy żołnierzy Wietkongu na robiącego zdjęcie. Na trzecim zdjęciu jeden z nich w żałosnym piruecie odskakiwał na bok, a kałasznikow wypadał mu z ręki. Twarz wykrzywiała nienawiść i ogromny wysiłek. Na piątym zdjęciu żołnierz klęczał z twarzą zalaną krwią. Drugi pasek był historią ostatnich sekund życia amerykańskiego żołnierza. Skulony strzelał z M-16: zbliżenie pokazywało twarz przytuloną do kolby, przymrużone oczy pod nisko nasuniętym hełmem, zarost na podbródku. Na hełmie kredą wypisane słowa: Jeździec Piekieł. Na ostatnim zdjęciu żołnierz leżał na plecach, przyciskając do siebie karabin, miał szeroko otwarte, nic już nie widzące, oczy. Hełm leżał obok, odwrócony dnem do dołu. Duff wziął głęboki oddech. Te zdjęcia to skarb! Wyraźne, ostre i przemawiające z siłą ciosu zadanego między oczy. Powoli odłożył je obok listu Mungera, wstał, wyprostował się, sztywnym krokiem poszedł do łazienki, oddał mocz, opuścił deskę, usiadł na niej i długo tam siedział. Zawsze najlepiej mu się myślało w tej pozycji i w tym miejscu. Minęła wieczność. Podjął decyzję. Wstał i spuścił wodę. Nie było sposobu wytłumaczenia tej decyzji Ruth. Ani też wytłumaczenia owych dwudziestu czterech godzin, które okazały się punktem zwrotnym jego życia. 37 Siedział za stołem i przez otwarte drzwi do kuchni słyszał szczęk zmywanych przez Ruth naczyń. Nie, ona nigdy by nie zrozumiała. Ani tego lustra, ani Wei Fong, ani opium, a przede wszystkim tego, że wysłał tego wieczoru do redakcji czyjeś zdjęcia jako swoje. Nie miał jednak z tego powodu wyrzutów sumienia. Nie próbował nawet usprawiedliwiać swego postępku tym, że pomaga mu on uwiarygodnić konieczną przykrywkę do działalności szpiegowskiej. Od tamtego wieczoru spotkał Mungera tylko raz, w zatłoczonym barze na lotnisku Ton San Nut. Przedzielał ich tłumek i dopiero po wielu minutach udało się Duffowi pochwycić jego spojrzenie w lustrze. Skinął głową, Munger skinął jemu. Wiadomość została wysłana i odebrana. Tak, to był punkt zwrotny. Redaktor naczelny przysłał mu entuzjastyczny telegram z gratulacjami. Dwa dni później Duff zabrał się z patrolem piechoty morskiej w rejon Delty i jego fotografie zostały później określone jako najbardziej wstrząsające z całej wojny. Został też lekko ranny w nogę przez odłamek, co dla korespondenta było równoznaczne z odznaczeniem bojowym. Skończyły się żarty i docinki. Nigdy nie usiłował zgłębić właściwej przyczyny szczodrobliwości Mungera. Jednakże od tamtego wydarzenia coś ich połączyło. Teraz chciał za wszelką cenę wiedzieć, dlaczego Munger sprzedaje swój sprzęt i czy nie jest mu potrzebna pomoc. Odsunął krzesło, wstał, przeciągnął się i poszedł do kuchni. Ruth, w długich różowych gumowych rękawicach, stała przy zlewie i zmywała talerze. Stanął tuż za nią, pocałował w szyję i poklepał w siedzenie. - Wychodzę. Odwróciła się, pocałowała go w usta i spytała: - Wrócisz późno? - Najwyżej za dwie godziny. Kiedy skończysz, zadzwoń do Mandaryna i zamów stolik na czwartek. Uśmiechnęła się, wiedząc, że chodzi o ich rocznicę. - Zadzwonię i powiem, żeby już mrozili szampana. Parę butelek. -1 po co ludzie opowiadają takie bzdury, że we dwójkę żyje się równie tanio jak w pojedynkę - odparł z udawaną rozpaczą. Pocałowała go raz jeszcze, tym razem w czubek nosa, i powróciła do zmywania. Kiedy zamykał drzwi, przypomniała sobie o bransoletce. Czy już ją kupił? To miała być oczywiście niespodzianka, ale oboje o niej wiedzieli. Dwukrotnie w ubiegłym tygodniu pokierowała nim w stronę jubilerskiego sklepu, gdzie niby to mimochodem zwróciła uwagę na leżącą w witrynie bransoletkę z jaspisu oprawionego w złoto. Jej cena wynosiła siedem tysięcy hongkońskich dolarów. Ekstrawagancki prezent, ale skoro Duff otrzymał swą pierwszą premię za zdjęcia... 38 Walter Blum przyglądał się wchodzącym do klubu. Już od godziny siedział przy tym samym co zawsze stoliku w rogu i, jak zawsze, stał przed nim srebrny kubełek z lodem. W lodzie chłodziła się na poły już opróżniona butelka Montrachet. Blum lubił przyglądać się ludziom. Był to jego zawód i pasja zarazem. To prawda, że nie nadawał się do niczego innego, gdyż ważył blisko sto pięćdziesiąt kilo i był niski. Wyglądał jak uosobienie bardzo bogatego, bardzo otyłego człowieka o pospolitych upodobaniach. Miał na sobie błyszczący jasnopopielaty flanelowy garnitur i rdzawy krawat, z wpiętą złotą szpilką wysadzaną brylantami, na tle jasnoniebieskiej jedwabnej koszuli. W pulchnych palcach, z nadzianymi na nie zbyt wielkimi sygnetami, trzymał grube cygaro, które regularnie podnosił do ust. Karykatury dopełniał monokl zwisający z szyi na jedwabnym, plecionym czarnym sznureczku. Nikt nigdy nie widział, by kiedykolwiek korzystał z monokla. W klubie dziennikarzy, który wszyscy nazywali inicjałami FCC - Foreign Correspondent's Club - pojawiał się niemal codziennie o siódmej trzydzieści wieczorem, przywożony pod Sutherland House białym rolls-royce'em będącym jego własnością. Męczył go nawet kilkunastometrowy spacer do wind, toteż wysiadając na czternastym piętrze w klimatyzowanym holu dyszał i lekko się pocił. Szedł do swego stolika powoli, rozdając łaskawe ukłony znajomym i personelowi. Na stoliku czekało już schłodzone wino i cztery kieliszki. Trzy kieliszki na wszelki wypadek, gdyby mu przyszła ochota zaprosić kogoś do stolika. Zaproszenie było zawsze mile widziane, gdyż nawet przy niskich cenach klubowych butelka montrachet kosztowała fortunę. Blum podnosił się od stolika o dziewiątej czterdzieści pięć. W drodze do holu zatrzymywał się przy barze i zamieniał kilka słów z barmanem Czangiem. O dziesiątej siedział już za swoim stolikiem w rogu sali grillowej hotelu Mandaryn. Wolał jadać sam - spożywanie posiłku to poważna sprawa. Przychodził tak do klubu od wielu lat. Nikt nie wiedział, dlaczego wybrał właśnie FCC. Nie był to klub milionerów, brakowało mu bogactwa i przepychu pasujących do jego wyglądu krezusa. Powód był jednak prosty. Lubił obserwować ludzi z różnych środowisk, a pod tym względem FCC bił na głowę wszystkie inne kluby Hongkongu. Szacowny Hongkong Club skupiał wyłącznie brytyjskich biznesmenów i urzędników z administracji gubernatora, z dodatkiem nielicznych „ludzi z miasta", wyłącznie po to, by zamknąć usta krytykom, zarzucającym władzom klubowym politykę kolonialną. Klub Amerykański był... był po prostu zbyt amerykański, dostojny zaś Country Club w Deep Walter Bay stanowił 39 siedlisko nuworyszów. Mimo swego wyglądu Walter Blum zatrząsłby się ze złości, gdyby go tam zakwalifikowano. Ujmując krótko, FCC był klubem kosmopolitycznym. Tylko mały procent jego członków należał do korpusu prasowego. Byli w nim oczywiście przedstawiciele miejscowych środków przekazu: redaktorzy i reporterzy brytyjskiej oraz chińskiej prasy, kamerzyści i komentatorzy miejscowych stacji telewizyjnych, nawet krzykliwi prezenterzy muzyki z radia, gadający o wszystkim i o niczym między poszczególnymi utworami. Ponieważ byli „miejscowymi" i „profesjonalistami" jak to lubili o sobie mówić, przybierali dumne pozy, okazując wyższość pomniejszym rybkom: specom od reklamy czy świeżo upieczonym reporterom działu miejskiego, milknąc natomiast w obecności „arystokracji" zawodu. Ową arystokrację stanowili ci, dla których w pierwszym rzędzie klub powstał: szefowie placówek światowych agencj i prasowych, renomowanych pism, korespondenci i fotoreporterzy, którzy wydarzenia w tym regionie Azji rozprzestrzeniali na całą kulę ziemską. Walter Blum nie miał trudności z rozpoznaniem, kto jest kim. „Arystokratów" było w klubie niewielu. Spędzali zbyt wiele czasu na uganianiu się za tematami. Nie ubierali się też zgodnie z obowiązującą modą i prowadzili rozmowy raczej cicho. Warstwa „średnia" - przedstawiciele prasy miejscowej - odwiedzała klub raczej w „mundurach". Mundurem nazywano stój typu safari. Jego kurtka miała epolety wojskowe, nadmiar kieszeni oraz specjalne wsuwki na długopisy. Wielu hinduskich krawców przy Nathan Road doszło do niespodziewanej fortuny wyłącznie dzięki produkcji odzienia tego typu. Trzecia z kolei warstwa - brokerzy ubezpieczeniowi i żeglugowi, agenci biur podróży i linii lotniczych oraz importerzy - zaglądała tu często. Jej przedstawiciele zachowywali się zawsze tak, jakby oczekiwali lada chwila wybuchu jakiegoś skandalu lub przynajmniej podniecającego wydarzenia. Często ich oczekiwania się spełniały, gdyż mieszanka goszczących w klubie ludzi czasami okazywała się bardzo wybuchowa. Tego wieczoru w lokalu panował klimat oczekiwania na widowisko. Nie było to chorobliwe podniecenie towarzyszące zwykłej aukcji, ale wielkie zaciekawienie. Tłok był wielki, gdyż wieść szybko obiegła wszystkich zainteresowanych. Ze swego punktu obserwacyjnego, zza strategicznie umieszczonego w rogu stolika, Walter Blum widział salę restauracyjną, prawie cały owalny bar i hol, aż do wind. Raz po raz był łaskaw skinąć głową komuś, kto był tego wart. Zainteresowała go czwórka przy barze: Howard Talbot, pierwszy sekretarz amerykańskiego konsulatu, piękna Janinę Lasage, dalekowschodnia korespondentka „L'Universe", Sami Asaf z Bliskowschodniej Agencji Telegraficznej w Bejrucie, i Johann Kinkel, dyrektor miejscowego Instytutu Goethego. Tak, bardzo interesująca czwórka, pomyślał Blum, który wiedział, że wszyscy 40 w grupce przy barze oprócz oficjalnego zawodu mieli jeszcze drugi: byli agentami wywiadu - chociaż Blum wolał nazywać ich szpiegami. Talbot był numerem drugim miejscowej rezydentury CIA. Janinę Lasage - Service de Documentation Exterieure et de Contre-Espionage, czyli w często używanym skrócie SDECE - dumą francuskich służb specjalnych. Asaf był jedynym przedstawicielem, a więc i szefem miejscowej placówki na rejon dalekowschodni, irackiego Mukhabaratu. Kinkel wreszcie był wschodzącą gwiazdą niemieckiej BND - Bundesnachrichtendienst. Zgodnie z informacjami uzyskanymi przez Waltera Bluma przyjechał on tu na sześciomiesięczny staż, aby przed oczekującym go poważnym awansem zdobyć wiedzę na temat sytuacji na Dalekim Wschodzie. Blum był ciekaw, czy każdy z czwórki wie, że pozostali też są szpiegami i że barman Czang, który w tej chwili pucował kieliszki i przysłuchiwał się ich rozmowie, pracuje równocześnie dla gubernatora, tajnych służb ChRL i Kuomintangu na Tajwanie. Myśl ta bardzo rozbawiła Waltera. Upił łyczek montrachet i strzepnął popiół cygara z klapy flanelowej marynarki. Jego uwagę zwróciły otwierające się drzwi windy, z której wyszedł w jasnoniebieskich sportowych spodniach i w kremowej koszuli Duff Paget. Przed wejściem do głównej sali zatrzymał się, tak jak to zawsze robili wszyscy, przy tablicy oddzielającej hol od baru. Wywieszano tam zdjęcia zrobione przez co znamienitszych członków FCC. Mogły to być tak zwane zdjęcia głów państw w nietypowych sytuacjach, mogły przedstawiać wydarzenia z różnych dziedzin, aż po zdjęcia z terenu wojny - te zdjęcia, które znalazły uznanie światowej prasy i jej czytelników. Nikt nie potrafił spędzić przed tą tablicą nawet parunastu sekund, aby nie doznać głębokiego szoku. Oto zdjęcie zrobione przez Eddie'ego Adama: szef sajgońskiej policji strzela w głowę związanego bezbronnego żołnierza Wiet-kongu: oto buddyjski zakonnik pali się żywcem przed prezydenckim pałacem. I tuż obok wzruszające zdjęcie Larry'ego Burrowa: czarnoskóry sierżant tuli i uspokaja przerażonego białego żołnierza. Zdjęcie Dona McCullina przedstawiające żołnierza piechoty morskiej w głębokim szoku po bliskim wybuchu artyleryjskiego pocisku: wyraz twarzy mówi więcej o wojnie niż milion słów. I nieopodal uśmiechnięta głupawo twarz Richarda Nixona. Walter wiedział jednak, że Duff skieruje uwagę przede wszystkim na dwa zdjęcia dodane ostatnio do kolekcji. Jedno z nich przedstawiało wojskowego kapelana. Wyglądał niemal śmiesznie w mundurze i koloratce; oglądał się za szeregowym w kuloodpornej kamizelce, na plecach której kredą wypisano modną od niedawna sentencję anonimowego autora: Idę w cieniu Doliny Śmierci, Diabła się nie boję, Bom sukinsyn większy od niego. 41 Wyraz twarzy kapelana był bardzo wieloznaczny. Druga fotografia pokazywała w zbliżeniu dziewczynę o migdałowych oczach, wspaniałym owalu twarzy i hebanowych włosach upiętych wysoko na głowie. Jej twarz kontrastowała z białym tiulem tła. Była to twarz transcendentalnej niewinności. Walter wiedział, że Paget skupi uwagę na tych dwóch zdjęciach, ponieważ sam je zrobił. Decyzja Komisji Klubowej umieszczenia ich na tablicy przy wejściu była paszportem do klubowej arystokracji. Duff stał przed tablicą przez długą chwilę, a następnie przeszedł do baru i dołączył do grupki szpiegów przy barowej ladzie. Walter zamyślił się. Czyżby Paget był jednym z nich? Pytanie nie było retoryczne, stupięćdziesięciokilo-wy żarłok bowiem był także jednym z nich, a co więcej, cieszył się zasłużoną reputacją w łonie swojej organizacji. Szpiegiem został dość późno i trafił do zawodu dziwną drogą. Był rosyjskim Żydem, którego rodzina uciekła po rewolucji do Chin i osiedliła się w Szanghaju. Jego ojciec zajął się importem, a następnie produkcją tekstyliów na przeogromny chiński rynek. Firmę nazwał Waleń Trading. Słowo Waleń powstało z połączenia imion dwojga jego dzieci: Waltera i Ellen. Wkrótce po osiedleniu się w Szanghaju Ellen umarła na zapalenie płuc. Jedynym spadkobiercą rodzinnej fortuny został Walter. Firma Waleń Trading rozwijała się dobrze. Na przestrzeni lat ojciec Waltera otworzył liczne filie i sieć hurtowni w całych Chinach. Wszystkie były zarządzane przez rosyjskich Żydów. Podczas wojny i okupacji japońskiej fortuna rodziny pokaźnie wzrosła z powodu zniknięcia z rynku głównych rywali: Brytyjczyków i Francuzów, którzy zostali internowani. To wzbogacenie nie było w żadnym wypadku rezultatem jakichkolwiek niecnych poczynań ojca Waltera, którego zawsze uważano za uczciwego, honorowego i odważnego przemysłowca. Swoje pieniądze i swobodę działania w warunkach wojennych wykorzystywał jak mógł, by pomagać internowanym, posuwając się nawet do przekupywania japońskich funkcjonariuszy i podejmowania osobiście ryzykownych przedsięwzięć, by do obozów internowanych dostarczać lekarstwa i żywność. Kiedy więc wojna się skończyła, miał nie tylko olbrzymi majątek, ale i zaskarbioną sobie wdzięczność zarówno dawnych konkurentów, jak i brytyjskiego rządu. Otrzymał nawet Order Imperium Brytyjskiego. Zamierzał udać się do Londynu, aby odebrać go z rąk samego monarchy, króla Jerzego V, ale niestety, zmarł na zawał serca tuż przed odpłynięciem statku. I w ten oto sposób Walter stał się w wieku lat dwudziestu spadkobiercą kwitnącego imperium, obejmującego liczne fabryki i przedsiębiorstwa handlu zagranicznego. A został sam, gdyż matka zmarła dawno, przyjaciół miał niewielu, a do tego był mało atrakcyjnym grubasem. Odkrył jednak, że ma nie tylko talent do handlu i wytwarzania dóbr, ale do stawiania politycznych prognoz, które się sprawdzają, i bezbłędnego 42 wywąchiwania politycznych intryg. Kiedy komuniści i nacjonaliści bili się o władzę w Chinach, Walter na długo przed wszystkimi doszedł do wniosku, że zwyciężą komuniści. Zaczął sprzedawać poszczególne fabryki Waleń Tra-ding i inwestował poza Chinami. Ale inwestował w bardzo specyficzny sposób. Od ojca nauczył się, że oprócz kapitału, w handlu najwartościowszymi aktywami są ludzie. Ojciec był wspaniałym sędzią charakterów, szybko i trafnie oceniał ludzi. Walter odziedziczył ojcowski instynkt i jeszcze bardziej go rozwinął. Właściwie bez ryzyka popełnienia błędu potrafił zawsze wybrać właściwego człowieka do właściwej pracy. Zwołał więc do Szanghaju czołówkę swoich podkomendnych ze wszystkich filii, oddziałów, fabryk i biur handlowych Waleń Trading, by przedstawić im zasady nowej polityki i plan działania. Każdy z nich miał osiąść z rodziną w którymś z wybranych krajów. Każdy otrzyma kapitał w wysokości pół miliona dolarów i kredyt bankowy na milion. W 1948 roku było to sporo. Każdy z nowych menedżerów miałby 25 procent akcji zarządzanego przedsiębiorstwa. On sam miał zamiar przenieść się do Hongkongu, gdzie planował umieścić zarząd konsorcjum Waleń Trading. Ziarno zostało rzucone na żyzną glebę. Walter rozsadził swych menedżerów po całym świecie. W owych latach ścisłej kontroli przepływu kapitałów i wywożenia pieniędzy z Chin, powstały pewne trudności przy transferze owych milionów Waltera, ale poradził sobie z tym zupełnie genialnie. W przedwojennych Chinach bardzo aktywni byli benedyktyni, prowadzący liczne misje. W przeciwieństwie do Waltera, stawiali na zwycięstwo Ku-omintangu i czynnie się do tego przygotowywali. Swoje aktywa zainwestowali w Stanach Zjednoczonych. Walter zaproponował im korzystny interes: otworzy zakonowi linię kredytową w Chinach, a oni jemu w Nowym Jorku minus 10 procent za usługę. Zawarto porozumienie i świadczono sobie przewidziane umową usługi aż do czasu całkowitego zwycięstwa komunistów, a nawet jeszcze dłużej, bo chociaż prognozy benedyktynów okazały się fałszywe, komuniści zachęcali początkowo prywatnych przedsiębiorców do pozostania i wiele firm pochopnie to uczyniło. Walter miał już ostatecznie opuścić Chiny, kiedy nastąpiły poważne komplikacje. Niespodziewany cios. Otóż łączyła go z opatem benedyktynów nie tylko finansowa umowa, ale i kochanka, rosyjska emigrantka o wybuchowym temperamencie. Ona to właśnie odegrała kluczową rolę w spotkaniu opata i Waltera. Likwidując swoje sprawy, Walter hojnie ją obdarował, ale ona, niestety, posługiwała się innymi kryteriami hojności i wściekła popędziła do władz, opowiadając wszystko o pogwałceniu przez Waleń Trading przepisów o kontroli obrotu dewizowego. Opat i Walter trafili do więzienia. Walter nadmiernie się nie zmartwił. Wiedział, że to tylko chwilowe zakłócenie harmonogramu wyjazdu. Komuniści byli pragmatykami. Chcieli 43 pieniędzy. Problem dotyczył wyłącznie wielkości sumy. Głównym zmartwieniem Waltera była obawa, że jego rozsiani już po świecie menedżerowie ofiarują za dużo. Z więzienia nie mógł się z nimi porozumieć, więc udał zapalenie wyrostka robaczkowego i zażądał wezwania własnego lekarza, który był także imigrantem z Rosji i zaufanym przyjacielem rodziny. Natychmiast więc zjawił się, wezwany przez władze więzienne, i w czasie badania Walter zdołał przekazać mu instrukcje. Komuniści byli jednak bardzo podejrzliwi i oświadczyli, że skoro Walter ma w istocie zapalenie wyrostka robaczkowego, jak to potwierdza lekarz, to trzeba radykalnie problem rozwiązać. W ten oto sposób Walter stracił niewinny w całej sprawie, zdrowiutki wyrostek robaczkowy, który został złożony na ołtarzu kupieckiej uczciwości. We właściwym czasie nowojorskie biuro konsorcjum wpłaciło dwa miliony dolarów, które Walter zaproponował, i po dalszych sześciu miesiącach małostkowych targów został zwolniony, otrzymując zezwolenie na wyjazd do Hongkongu. Szybko odzyskał wagę straconą w więzieniu, ale zachował dwie trwałe pamiątki z tego okresu: pooperacyjną bliznę na śnieżnobiałym brzuchu i calutki tekst szekspirowskiego Hamleta. Była to jedyna angielska książka, jaką udało mu się wypożyczyć w więziennej bibliotece, i nauczył się dramatu na pamięć, od pierwszej do ostatniej strony. Przy okazji dokonał oszałamiających, jego zdaniem, odkryć, gdyż w języku Szekspira znalazł absolutnie wszystko, co kiedykolwiek chciał powiedzieć, ale nie mógł - po prostu z braku słów i umiejętności ich komponowania w przejrzyste zdania. Od tego czasu wszystkie jego rozmowy były obficie zaprawiane cytatami z Hamleta. Często wprawiało to w zakłopotanie przyjaciół i znajomych, natomiast rozsiani po świecie menedżerowie firmy baczyli, by zawsze mieć pod ręką egzemplarz dramatu, gdyż do rutyny należało otrzymywanie teleksów z cierpką uwagą na przykład następującej treści: Akt 1, scena 2, wiersz... Po odszukaniu wzmiankowanego wiersza menedżer dowiadywał się, że ma „na czas pewien poskromić swoje zachwyty" i rozumiał wówczas, że Walter nie był całkowicie przekonany co do korzyści, jakie przynieść może proponowane wspólne przedsięwzięcie. Po przybyciu do Hongkongu stwierdził, że zasiane przez niego ziarna zaczęły kiełkować. Obecnie miał filie we wszystkich częściach świata, od Rio de Janeiro po Sydney, Londyn i Johannesburg, nie wspominając już o nowojorskiej centrali. Na Dalekim Wschodzie posiadał biura w Japonii i w kilku 44 stolicach Azji Południowo-Wschodniej. Filie i biura rozwijały się w zależności od warunków lokalnych, ale olbrzymie znaczenie miały temperament i prężność menedżera. W Rio handlowano stalą i stopami metali, na które istniało duże zapotrzebowanie. W Japonii zajmowano się błyskawicznie powstającymi przemysłami materiałów fotograficznych i elektronicznych. I nie tylko. Tokijski menedżer zakontraktował flotyllę kutrów do połowu tuńczyka i sprzedawał ryby do Europy za pośrednictwem biura paryskiego. Dwukrotnie w ciągu roku Walter odbywał wielki objazd swoich placówek - objazd w sprawach handlowych, ale i gastronomiczny. Odwiedzał menedżerów i najlepsze restauracje w miastach, w których rezydowali. Podczas objazdu w 1953 roku po kolacji w restauracji hotelu Savoy poszedł do teatru Old Vic, gdzie obejrzał Hamleta z Richardem Burtonem w roli tytułowej. Siedział w pierwszym rzędzie i, poruszając bezgłośnie wargami, powtarzał kwestie wszystkich aktorów. Pod koniec drugiego aktu bezwiednie zaczął szeptać. W czasie antraktu otrzymał w barze kartkę: Wielkie dzięki, miły panie, ale tekst jest mi dobrze znany. R.B. Zachował tę kartkę i cenił na równi z obrazami wielkich mistrzów, które wkrótce potem zaczął skupywać. W połowie lat pięćdziesiątych był już jednym z najbogatszych ludzi w Azji. Wojna koreańska i jej następstwa przyniosły nieprawdopodobny rozwój japońskiego handlu i Waleń Trading stało się gigantem. Walter miał teraz biura i fabryki w ponad czterdziestu krajach i każdy z wielkich objazdów zajmował mu do trzech miesięcy. Powinien być zadowolony. I był zadowolony, jeśli idzie o sukces handlowy. Czegoś mu jednak brakowało. Ponieważ tak dobrze dobrał sobie menedżerów, a ponadto pozostawił im wolną rękę, sam nie miał wiele do roboty. Jego imperium nie wymagało codziennego dozoru i podejmowania wielu decyzji. Poszczególne człony prowadziły własną politykę i, w odróżnieniu od wielkich międzynarodowych koncernów, gdzie nieustanna kontrola przez centralę jest konieczna, nadopiekuń-czość Waltera mogłaby jedynie zaszkodzić, zabijając ducha inicjatywy. Walter zaczął się więc nudzić. Znudzony szukał życiowej podniety. Wydarzeniem, które stało się katalizatorem, była bliskowschodnia wojna 1956 roku. Po zajęciu Półwyspu Synajskiego rząd Izraela zrobił to, co zawsze robił, będąc w potrzebie powojennej: wysłał w świat znanych generałów i mężów stanu, by prosili diasporę o napełnienie skarbca. Mosze Da-jan, bohater właśnie zakończonej wojny, udał się do Australii. Po otrzymaniu obietnicy czterdziestu milionów dolarów od tamtejszych Żydów zatrzymał się w drodze powrotnej w Hongkongu. 45 W Hongkongu rezydowało niespełna trzystu Żydów, ale za to wielu z nich było bardzo bogatych. Dajan spędził kilka dni na udzielaniu wywiadów i wygłaszaniu odczytów o wojnie, o stanie izraelskich finansów i o gromadzących się na horyzoncie niebezpieczeństwach. Walterowi poświęcił cały wieczór, jedząc z nim kolację w jego ekskluzywnej willi górującej nad miastem. Dajan znał ogrom fortuny Waltera i liczył na co najmniej milion dolarów. Ku swojemu zdziwieniu stwierdził, że jego gospodarz przejawia w tym wypadku cechy skąpca. Walter tłumaczył, że ma wstręt do dawania pieniędzy rządom. Zarówno w formie podatków, jak i datków. Niemniej popiera całym sercem Izrael i nie jest człowiekiem skąpym. Ofiarował już spore sumy na zalesianie oraz liczne dotacje dla uniwersytetu w Tel Awiwie. Także jego filia w Tel Awiwie, która rozwinęła w Izraelu przemysł obróbki diamentów, szczodrze rozdzieliła wiele subwencji. Dajan był bardzo przekonujący i mocno nalegał, ale Walter oświadczył, że gotów jest ofiarować pomoc w innej formie. - W jakiejż to innej formie? - zapytał Dajan. Walter lekko wzruszył ramionami, jakby się dziwił, że wielki generał nie potrafi się domyślić i wyjaśnił, że posiada na świecie ogromną sieć przedstawicielstw, biur, filii i przedsiębiorstw, a wszystkie są zarządzane przez niesłychanie przedsiębiorczych fachowców żydowskiej narodowości. Może więc mógłby pomóc Izraelowi w promocji izraelskich towarów? Dajan myślał nad tym dłuższą chwilę, a potem w jego jedynym oku pojawił się błysk olśnienia. Spędził resztę wieczoru i pół nocy zagłębiając się w charakter Waltera, biorąc go w krzyżowy ogień pytań i szperając w jego życiorysie. Doszedł do wniosku, że mimo swej aparycji i oczywistego braku dobrego gustu, ten człowiek ma żywy umysł, subtelną inteligencję i wielką znajomość ludzkiej natury. Kiedy już się żegnał, rzucił mimochodem, że być może widzi sposób, w jaki Walter mógłby oddać wielką przysługę Izraelowi, ale przedtem musi na ten temat odbyć rozmowy i przedyskutować sprawę w Izraelu, i że w odpowiednim czasie ktoś w jego imieniu zgłosi się do Waltera. Blum odprowadził Dajana do samochodu, podziękował za wizytę, sięgnął do kieszeni i wyjął z niej czek, który podał generałowi. Czek opiewał na milion dolarów. Uśmiechnął się, widząc zdziwienie na twarzy Dajana. Z kolei Dajan zaskoczył i zarazem zachwycił Waltera. W czasie kolacji generał zauważył, że wszystkie wypowiedzi gospodarza aż się roją od cytatów z Hamleta. Wsiadając do wozu opuścił szybę i na pożegnanie powiedział: - Akt drugi, scena druga, wiersz dwieście osiemdziesiąty szósty. Z rozpromienioną twarzą Walter długo patrzył za odjeżdżającym. Natychmiast skojarzył wymieniony wiersz ze słowami: „Biedakiem będąc, ubogim też słowa podzięki". 46 Sześć tygodni później, podczas kolejnego copółrocznego objazdu swych placówek, Walter odwiedził filię izraelską. Wtedy Dajan zaprosił Waltera na kolację, w której uczestniczył jeszcze jeden gość, drobny ruchliwy mężczyzna o nazwisku Isser Harel. Po kolacji Dajan zostawił obu gości samych przy kawie i butelce koniaku. Isser Harel był w owym czasie legendarnym szefem izraelskiego wywiadu, Mosadu. W miarę jak obniżał się poziom koniaku w butelce, Harel z coraz większym ożywieniem i przekonaniem mówił, w jaki sposób Walter może pomóc Izraelowi. Walter nie mógł dłużej wytrzymać i przerwał: - Mam być szpiegiem?! - wykrzyknął z radością. Harel zaprzeczył, proponując mniej dramatyczne określenie, ale Walter trwał przy szpiegu. Bardzo mu się podobało i chętnie zrezygnował z semantycznych niuansów. Dostrzegł od razu piękno proponowanej mu funkcji. Miał sieć filii i biur, świetnie funkcjonujący system zbierania informacji, dysponował siecią łączności, a przede wszystkim armią lojalnych żydowskich menedżerów i nie ograniczonymi funduszami. Już widział siebie w magicznej roli pająka, czyhającego na ofiary pośrodku uplecionej przez siebie sieci. Z kolei Harel słuchał uważnie, gdy Walter puszczał wodze fantazji. Wymienił także nazwiska tych menedżerów, którzy mogliby być obarczeni specjalnymi zadaniami. Tymczasem, od zaraz, oferował wciągnięcie na listę płac Waleń Trading już operujących w terenie agentów Mosadu. Można by też otworzyć dalsze biura w newralgicznych punktach... Rozwijał przed oczami Harela nową wizję. Harel po raz wtóry zaczął protestować. Trzeba działać powoli, ludzi należy przeszkolić, samego Waltera także. Siatka, jaką Walter proponuje, wymaga lat przygotowywania. Wcale nie zniechęcił tym jednak Waltera. - Będę szpiegiem! - mruczał do siebie zachwycony. Grube wargi skrzywił w diabolicznym uśmiechu. - Będę arcyszpiegiem! Tak, arcyszpiegiem! Harel z wysiłkiem powstrzymał uśmiech, a potem, zdając raport na posiedzeniu rządu, wyraził opinię, że chociaż Walter Blum i jego Waleń Trading mogą się przydać, zwłaszcza jako kanały przekazywania pieniędzy i łączności, to jednak nie należy liczyć na wartościowe informacje wywiadowcze z wyjątkiem, być może, paru sekretów przemysłowych. Szef Mosadu po prostu nie doceniał energii Waltera, jego geniuszu organizacyjnego i talentu do szpiegowskiej przenikliwości. W ciągu sześciu miesięcy Walter wybrał dwunastu ludzi i zaczął zamęczać Harela, by ich wziął na szkolenie. Gdy Harel wreszcie się zgodził i wezwał ich na indywidualne rozmowy, nie mógł wyjść z podziwu na temat umiejętności Waltera w doborze ludzi. Z dwunastki odpadł tylko jeden i to wyłącznie dlatego, iż okazało się, że ma bliską rodzinę w ZSRR i jest w związku z tym podatny na ewentualny szantaż KGB. Walter odbył wiele podróży do Tel Awiwu, 47 oficjalnie w związku z rosnącą aktywnością izraelskiej filii Waleń Trading, a w rzeczywistości w celu pobrania „lekcji" szpiegowania. Po roku szerokim strumieniem zaczęły napływać do Mosadu informacje od Waltera i jego ludzi, a analitycy izraelscy przyznawali, że otrzymują materiały najwyższej jakości. Znacznie wcześniej niż przewidywał, Isser Harel zaczął wprowadzać swoich agentów do Waleń Trading, która przeszła od pasywnej roli zbierania informacji do aktywnej roli węszenia za nimi i organizowania akcji specjalnych. Harel był jednak na tyle roztropny, że nie odbierał Walterowi wymarzonej przez niego funkcji arcyszpiega. Blum pozostał szefem swojej własnej siatki i dzięki temu dywidendy płynęły szerokim strumieniem. Kiedy na początku lat sześćdziesiątych Izrael zapragnął własnej bomby atomowej, dokumentacji technicznej dostarczyła siatka Waltera, uzupełniając ją pewnymi teoretycznie nieosiągalnymi komponentami. Nieco później nowojorska filia Waleń Trading okazała wielką pomoc w uzyskaniu potrzebnych ilości plutonu nadającego się do produkcji bomb. Pluton pochodził z amerykańskich zapasów i „rozpłynął się" w tajemniczych okolicznościach. Waleń Trading zajęła się także przewiezieniem łupu do Izraela. W okresie poprzedzającym wojnę 1967 roku Walter otworzył liczne filie na Bliskim Wschodzie. Wszystkie należały do firm zarejestrowanych w takich krajach, jak Liechtenstein, Panama i Monako. Walter w dalszym ciągu utrzymywał doskonałe kontakty w świecie arabskim i w rezultacie chytrych podstępów i twardych negocjacji handlowych sprawił, że wiele firm handlujących z Izraelem uniknęło wpisania na arabską czarną listę. Po wojnie 1967 roku zrobił też wiele, aby zminimalizować skutki embarga na dostawę broni do Izraela. Embargo to zainicjowała Francja i przyłączyło się do niego wiele innych krajów. To właśnie siatka Waltera wyprowadziła spod nosa Francuzów dwie korwety zamówione przez Izrael, a w ramach embarga zatrzymane na osobiste polecenie generała de Gaulle'a. Dlatego też w 1969 roku Walter Blum mógł z czystym sumieniem uznawać się za arcyszpiega. Siatka Waltera otrzymała kryptonim DAKTYL, a sam Walter Daktyl Jeden. Poszczególni członkowie organizacji zostali obdarzeni dalszymi cyframi. Mimo bliskiej współpracy Mosadu z CIA, ani CIA, ani żaden inny wywiad nie dowiedział się o siatce w łonie Waleń Trading. Walter Blum zachował główną bazę operacji w Hongkongu, ponieważ Orient od zawsze go fascynował. Ostatnio jednak Mosad coraz bardziej nalegał, by przeniósł kwaterę główną na Bliski Wschód. W 1962 roku Isser Harel przeszedł na emeryturę i zastąpił go Mair Amit, który dotrwał do roku 1968. Od tego czasu Walter pracował pod kierunkiem Zwi Zamira. Podczas pierwszej rozmowy z Walterem Zamir parokrotnie napomykał, że następne dziesięciolecie będzie dla Izraela bardzo trudne. Krajowi grożą liczne niebezpieczeństwa i usługi Waltera będą na wagę złota. Czy nie ze- 48 chciałby znaleźć się bliżej miejsca wszystkich wydarzeń? Walter obiecał zastanowić się nad tym. Uczynił też wstępny krok, rozbudowując cypryjską filię Waleń Trading. Cypr byłby idealnym miejscem pobytu, gdyby postanowił przenieść się z Dalekiego Wschodu nieco na zachód. Walter zauważył ruch w barze. Duff Paget opuścił grupę szpiegów i ruszył w głąb sali. Po raz wtóry tego wieczoru Blum zaczął zadawać sobie pytania na temat Pageta. Wiedział, że reprezentuje on czasopismo, które ma bliskie związki z waszyngtońskim establishmentem. Może nie samo czasopismo, co jego właściciel. Nie po raz pierwszy Walter interesował się Page-tem. Przed dwoma miesiącami szukał danych w Mosadzie na temat młodego fotoreportera. Nie otrzymał potwierdzenia, że jest agentem wywiadu, a ponieważ Mosad od dawna już przeniknął w wyższe kręgi CIA, wynikałoby z tego, że Paget jest „czysty". Walter odczuwał jednak pewien niepokój i nie opuściły go podejrzenia. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że ma jeszcze pół godziny do rozpoczęcia aukcji. Skinął więc palcem na kelnera i wysłał przez niego zaproszenie do Pageta, aby ten zaszczycił go swą obecnością. Siedząc przy jednym stoliku w rogu sali stanowili olbrzymi kontrast. Jeden niski, brzydki i ponad miarę otyły, drugi wysoki, szczupły i nieprzeciętnie przystojny. Kiedy Duff podniósł kieliszek, Walter zainicjował rozmowę: - Pragnę pogratulować panu ostatnich zdjęć. Pierwsza klasa. Zaczynają pana nazywać Nowym Mungerem. Duff zaprzeczył energicznie, choć był mile połechtany pochwałą z ust człowieka, o którym wiedział, że interesuje się żywo serwisem prasowym z Wietnamu. - Nie dorastam mu nawet do pięt - odparł. - Jestem jeszcze nowicjuszem. Munger to najwyższa klasa... - Był - dopowiedział Walter, pilnie obserwując twarz młodego człowieka. - Co ma znaczyć ta aukcja? - Nikt nie wie. - Duff wzruszył ramionami. - Munger dopiero co wrócił z operacji przeprowadzanej przez Siły Specjalne w pobliżu Vinh Long. Wrócił do Sajgonu, nie wysłał żadnych zdjęć i rozpoczął pijacką sesję. Trwała tydzień. Przyleciał dziś rano do Hongkongu i obwieścił, że sprzedaje cały sprzęt. Zostawił go u Czanga i podobno odleciał pierwszym samolotem do Europy. Walter dolał wina do obu kieliszków i mruknął: - Ciekawe. Bardzo ciekawe. A pieniądze z aukcji? Duff sarkastycznie się uśmiechnął. 4 - Reporter 49 - Dla miejscowego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Na schronisko dla bezdomnych psów. Potężne brzuszysko Waltera zatrzęsło się od śmiechu. - No tak, Munger nigdy nie przepadał za ludźmi. Ale niech pan mi powie, przyjacielu, czy nasza piękna panna Lasage nic na ten temat nie wie? Była przecież jego... przyjaciółką przez ostatnich kilka miesięcy. Z przerwami, ale była. - Walter zauważył, że twarz Duffa pociemniała, gdy spojrzał na siedzącą przy barze smukłą Francuzkę. -Nie - odparł krótko Duff ściśniętym głosem. - Jej informacje są raczej obsceniczne. - Gdy spoglądał na Janinę Lasage, w jego oczach malowała się głęboka uraza. - Ciekaw jestem bardzo... - mruknął Walter delikatnie. Duff nozdrzami wciągnął głęboko powietrze. - Powiedziała, że od powrotu z Vinh Long nie może już... Stał się impotentem. Podobno próbował, ale nic mu nie wyszło. Walter uniósł brwi i wypuścił kłąb dymu z cygara. - Nie jest ładnie takie rzeczy mówić o mężczyźnie. Zwłaszcza o Munge-rze. Zwłaszcza w tym klubie. Duff pomrukiem wyraził solidarność z tą opinią. Walter przyglądał się Francuzce. Była wysoka, szczupła, niemal chuda. Walter słyszał kiedyś opinię, że jest zbudowana jak wąż. Z tego, co powiedział Duff, wynikało, że jest również jadowita. Długie włosy barwy dojrzałego zboża upięła na głowie. Walter słyszał, że wystarczy, by wyjęła jedną szpilkę, potrząsnęła głową, a spłyną poniżej pasa. Bardzo chciałby to zobaczyć. Miał słabość do długowłosych blondynek. W zatłoczonym pomieszczeniu rozległ się szmerek, gdy dwaj kelnerzy wnieśli długi stół. Od baru oderwał się Bennet, ubrany jak zwykle w tenisowy garnitur z kamizelką. Kelnerzy ustawili stół w końcu salki. Siedzący przy barze wstali, by lepiej widzieć. Walter był zdziwiony skromnością mungerowskiego zestawu. Podczas poprzednich aukcji stół się uginał pod sprzętem fotograficznym i akcesoriami. Tym razem stała na nim tylko otwarta poobijana stalowa walizka zawierająca opakowane akcesoria do robienia odbitek: trzy plastikowe butelki, dwie kuwety, zegar ciemniowy, termometr, filtr wodny i kilka szpul - a obok niej druga mniejsza, też stalowa, walizka, w której widać było pięć obiektywów, filtry ułożone w przegródkach i filmy w pudełkach. Oprócz tego na brezentowej torbie leżał jeden jedyny aparat fotograficzny. Torba miała z boku ciemną plamę. Wszystkie oczy były zwrócone na ten aparat, który miał przyczepione z boku coś, co zniekształcało proporcje obudowy. Walter nigdy niczego podobnego nie widział. Spojrzał pytającym wzrokiem na Duffa, ale ten miał też oczy wlepione w aparat. 50 - Dlaczego ten aparat tak dziwnie wygląda? - spytał Walter. - Czy byłby pan łaskaw mi wyjaśnić? Nie odrywając wzroku od stołu, Duff zaczął tłumaczyć pełnym nabożeństwa tonem: - To jest Nikon FTN, obudowa z niklu, aparat niesłychanie lekki. Trwały i odporny na zewnętrzne warunki. Ukazał się na rynku w 1965, ale Munger miał go już o rok wcześniej. Otrzymał z fabryki do wypróbowania w terenie. Po sześciu miesiącach zabrał aparat do Tokio i kazał dorobić ten uchwyt. Jest z aluminium i tak go zaprojektowano, żeby można było przełożyć dłoń i trzymać oraz ustawiać aparat przegubem, co pozwala palcom regulować przesłonę i czas ekspozycji oraz wyzwalać migawkę. Uchwyt jest na zawiasie, można więc przechylić aparat na bok i zmieniać film, wszystko jedną ręką. - Bardzo przemyślne - stwierdził Walter. - Ale czy konieczne? - Niech pan spojrzy na ten brezent! - Duff głową wskazał torbę. - Ta plama to krew. Munger dostał postrzał w lewe ramię. Było to na samym początku ofensywy Tet. Miał niesprawną rękę, ale przez następne dwa dni zrobił serię najlepszych zdjęć. Walter był wyraźnie pod wrażeniem. - No to dlaczego Nikon nie montuje tych uchwytów seryjnie? - W fabryce uważają, że to wygląda paskudnie i nie pasuje do standardowego futerału. Stąd brezentowa torba zawiązywana na tasiemki. Inni reporterzy wojenni mogliby sobie coś podobnego sprawić, ale tego nie robią. - Dlaczego nie? Duff uśmiechnął się. - Chyba dlatego, że są indywidualistami i nie chcą, żeby myślano, iż kogoś naśladują. - Powrócił do obserwacji stołu, za którym stanął właśnie Bennet i klasnął w dłonie. -Aukcja aparatu i akcesoriów fotograficznych, zgodnie z instrukcją pana Davida Mungera... z przeznaczeniem uzyskanej kwoty dla Królewskiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami... - rozpoczął Anglik. W sali rozległy się śmiechy, ale umilkły, gdy Bennet bez dalszych wstępów poprowadził licytację. Wiedział dobrze, że największe zainteresowanie wzbudzi sam aparat, więc zostawił go na koniec, wyzbywając się szybko stalowych walizeczek za cenę niewiele wyższą niż ich rynkowa wartość. Następnie zrobił dramatyczną pauzę i polecił Czangowi, aby nalał mu szklankę whisky z wodą. Jednym haustem wypił połowę, szklankę odstawił na stół i przesunął torbę z kamerą na środek. -Panie i panowie, zestaw trzeci. Jeden Nikon FTN, nieco zmodyfikowany - ogłosił. Nowy aparat FTN kosztował osiemset miejscowych dolarów i od tej kwoty Bennet rozpoczął licytację. W ciągu minuty przebicia wywindowały 51 cenę do trzech tysięcy dolarów. Oczy obecnych wędrowały tam i z powrotem po trzech potencjalnych nabywcach. Pierwszym był „Kozioł" Foster, szef placówki tygodnika „Newsweek", korzystającego często z fotografii Mungera. Drugim George Hardy, reporter dziennika „The New York Times". I wreszcie Janinę Lasage. Podczas kiedy dwaj pierwsi sygnalizowali przebijanie ceny podniesieniem palca, Janinę wypowiadała swe propozycje bezbarwnym, zdecydowanym głosem. - Ona bardzo chce to kupić - zauważył Walter, ale Duff nie słuchał. Jego zwężone oczy patrzyły to na uczestników aukcji, to na aparat Mungera. George Hardy odpadł przy trzech tysiącach dolarów. Tempo podbijania ceny zmalało. Walter sądził, że Foster kupuje być może w imieniu swej firmy, ale i on odpadł przy czterech tysiącach. - Cztery tysiące po raz drugi! - obwieścił Bennet i podniósł dłoń, aby uderzyć w stół. - Cztery i pół! Wszystkie oczy zwróciły się w kierunku stolika w rogu i na Duffa Page-ta, który wydawał się być zdziwiony własną inicjatywą. Walter Blum uśmiechnął się szeroko i dolał wina do obu kieliszków. - Pięć tysięcy! - Głos Janinę Lasage zabrzmiał jak trzaśniecie bicza. Na sali rozległ się szum, Bennet pociągnął spory łyk wina, wyciągnął z kieszeni chustkę i otarł czoło. - Pięć i pół! - Duff nachylił się nad stołem, twarz miał ściągniętą napięciem. Nastąpiła długa przerwa w licytacji. Wszyscy patrzyli na Francuzkę, w której oczach malował się gniew i zawód. - Pięć i pół po raz pierwszy - zaintonował Bennet, patrząc na Janinę. Siedziała wyprostowana na stołku barowym, palce prawej ręki zaciskała na kieliszku. - Pięć i pół po raz drugi...! - wywołał Bennet. - Sześć! - wykrzyknęła francuska korespondentka, a tuż po tym padło jedno słowo Duffa: - Siedem! Bennet wiedział, że to już koniec. Janinę Lasage jakby nagle zwiędła. - Siedem po raz pierwszy, po raz drugi... - rozejrzał się po sali i szybko trzepnął dłonią w stół. - Po raz trzeci! Za siedem tysięcy Nikona nabył Duff Paget. Dzięki w imieniu psów, miły panie! - Bennet zarechotał głośno, zachwycony własnym dowcipem, ale pozostał odosobniony z tą reakcją. Wszyscy patrzyli na Janinę Lasage, która zsunęła się ze stołka, mierząc Duffa nienawistnym spojrzeniem. Na sali zrobiło się cicho jak makiem zasiał. I wtedy Francuzka warknęła: - Va tefaire enculer! 52 Z hałasem odstawiła kieliszek na ladę i wyszła. Kilka osób nerwowo zachichotało, a potem przy barze zapanował ścisk i gwar rozmów. - Czy zna pan francuski? - zapytał Walter Duffa, który siedział jakby w transie. Podniósł jednak głowę i pokręcił głową. Walter uśmiechnął się. - Pozwoli więc pan, że przetłumaczę... Ta piękna dama zarzuciła panu sodomię... sugerowała też, że jest pan pederastą... Niezbyt to eleganckie i oryginalne w ustach osoby, której zawód wymaga przyswojenia sobie bogatego słownictwa. Niemniej otrzymał pan wiadomość, która w skrócie oznacza, że zyskał pan jednocześnie aparat i śmiertelnego wroga. Wzrok Duffa spoczywał nadal na Nikonie Mungera. - Nie ma do niego prawa - powiedział. - Będzie pan używał tego aparatu? - Nie. Nigdy. Nikt nigdy nie będzie go używał. Będzie czekał na Mungera, gdyby go kiedyś zapragnął. - Westchnął i dodał: - Janinę Lasage nie jest jedyną osobą, która długo będzie na mnie wściekła. -Tak? - Wydałem pieniądze przeznaczone na bransoletkę dla mojej żony. W czwartek mamy rocznicę ślubu. Walter wydał pełen współczucia pomruk. -1 ona zakupu aparatu nie zrozumie? Duff smutno pokiwał głową. - Niestety, nie. Walter wyciągnął rękę i po ojcowsku poklepał Duffa po ramieniu. - No cóż, młody człowieku, przynajmniej nie musi pan chwilowo martwić się panną Lasage. Z tego, co słyszałem, przeniesiono ją na placówkę bliskowschodnią. Nasza dama wyjeżdża już za kilka dni. - Spojrzał na zegarek i dźwignął się z fotela. - Dziękuję panu za towarzystwo i ciekawą rozmowę. I niech pan zapamięta słowa Hamleta: „By wielkim być, bez racji działać nie należy". Walter Blum dumnie przeparadował przez salę, odprowadzany zaintrygowanym spojrzeniem Duffa. 29 października nastąpiły dwa wydarzenia, pozornie nie mające ze sobą wyraźnego związku: Duff Paget ofiarował swej żonie jedynie bukiet pięknych róż, co doprowadziło do poważnej awantury, tysiące zaś kilometrów na zachód rząd Iraku podpisał układ o nierozprzestrzenianiu broni nuklearnej. Księga druga Strona nr 1 z 5 IRACKI PROGRAM NUKLEARNY Raport nr 1 1A, 14 lipca 1975 roku Do: dyrektora generalnego, generała Izaaka Hoftiego. Od: dyrektora Biura Studiów i Analiz, Szymona Saguy. Źródła: rezydent, Paryż Daktyl Cztery Daktyl Siedem Liczba kopii: zero Mam już tego dosyć! Pęta się tu zbyt wielu ludzi, wysyłają sprzeczne informacje i zabierają zbyt wiele czasu pracownikom mojego biura. W ciągu minionych czterdziestu pięciu dni opracowywaliśmy raporty i sporządzaliśmy analizy dla: wywiadu wojskowego (dwukrotnie), Ministerstwa Spraw Zagranicznych Sekretariatu Rady Ministrów Rady Naukowej przy premierze Sekretariatu premiera Szefa Sztabu Ambasadora USA (dlaczego?!) i dla pana (pięciokrotnie). Nie wstąpiłem do Mosadu, żeby zostać urzędnikiem pocztowym. Powtarzaliśmy się w różnych raportach i sprawozdaniach (w ciągu tych 45 dni) co najmniej dwanaście razy. Zrekapituluję najważniejsze informacje, jakimi dysponujemy, i następnie przedstawię wniosek. Strona nr 2 z 5 1. Państwa zaliczone do grupy „wrogowie Izraela" (lub „potencjalni wrogowie"), które obecnie usiłują wyposażyć się w broń nuklearną. Największe zagrożenie stanowią: Egipt, Libia, Pakistan i Irak. 2. Nie ulega wątpliwości, że największym zagrożeniem jest Irak, ponieważ, w odróżnieniu od Libii i Egiptu, które są pod ścisłą kontrolą swoich „opiekunów", 57 tzn. ZSRR i USA, Irak dostatecznie zdystansował się od ZSRR, aby móc wejść na drogę niezależnej (a więc i nie kontrolowanej) polityki. Pakistan znajduje się w ogonie pretendentów do broni nuklearnej, ponieważ brak mu środków finansowych i dostępu do osiągnięć naukowych. Poza tym program nuklearny Pakistanu ma na celu zneutralizowanie zagrożenia ze strony Indii. Zagrożenie dla Izraela jest jedynie pochodną i ubocznym produktem przynależności do wspólnoty islamskiej. 3. Sponsorem Iraku jest Francja, chyba najbardziej sprzedajne z państw rozwiniętych. UWAGI: A. Zapotrzebowanie Francji na ropę jest w ponad 50% pokrywane przez Irak. B. Francusko-iracki „pakiet nuklearny" zawiera warunek, że Irak zakupi we Francji produkty przemysłowe, w tym broń, za sumę ponad sześciu miliardów dolarów. Według naszej oceny, w latach 1977-1981 zapewni to pracę ponad milionowi francuskich robotników. C. W łonie francuskiego rządu można obecnie zaobserwować wyraźny an-tyizraelski trend. Wszystkie te czynniki, w połączeniu z zasobami irackich pól naftowych oraz ambicjami Saddama Husajna, by przewodzić światu arabskiemu, stwarzają, w mojej opinii, największe zagrożenie, jakiemu Izrael kiedykolwiek musiał stawić czoło. Strona nr 3 z 5 4. BIEŻĄCA SYTUACJA: Przed trzema miesiącami została podpisana umowa, w której Francja zobowiązała się zbudować w Iraku reaktor nuklearny o mocy 70 MW dla celów naukowych i szkoleniowych oraz drugi reaktor (minireaktor pomocniczy o mocy 800 kW. Dowiedzieliśmy się (dzięki wysiłkom DAKTYLA Cztery), że powyższy kontrakt zawiera liczne utajnione klauzule, z których dwie wydają się mieć istotne znaczenie: a) żadna ze stron nie ujawni przez dwadzieścia pięć lat możliwości technicznych wznoszonego kompleksu; b) przy budowie kompleksu Francuzi nie zatrudnią żadnego pracownika pochodzenia żydowskiego. Jest rzeczą znamienną, że budowany w myśl umowy reaktor jest dwukrotnie większy niż reaktory do celów naukowych budowane w krajach uprzemysłowionych. Budowa kompleksu i instalacja reaktorów spoczywać mają w rękach konsorcjum pięciu francuskich firm, któremu przewodzi rządowa agencja Techni-catom. 58 Zdolność Iraku do wyprodukowania broni nuklearnej: Ponieważ Irak podpisał traktat o nierozprzestrzenianiu broni atomowej, podlega kontroli Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej. Poza tym, na długie lata przewidziana jest obecność w Iraku francuskich naukowców i techników nuklearnych. Tak więc w normalnych okolicznościach i warunkach Irakijczycy nie mogą wyprodukować wzbogaconego uranu ani Pu 239. Kiedy jednak będą już mieli własne wyszkolone ekipy, mogą postanowić wyrzucić Francuzów i inspektorów Agencji. Mogą też ukraść Pu 239 - tak jak my. Strona nr 4 z 5 Obecnie Irak negocjuje z Włochami kupno czterech laboratoriów do prac z materiałami rozszczepialnymi. W laboratoriach tych można odzyskiwać Pu 239 z wykorzystanego paliwa reaktorów. Nasze informacje wskazują, że kontrakt może być podpisany wkrótce. Irak już posiada niewielki reaktor do badań naukowych, dostarczony przez Związek Radziecki. Reaktor ten jest czynny od 1968 roku, jednakże Związek Radziecki ściślej kontroluje swoich klientów niż niektóre z państw zachodnich i w tym przypadku nie musimy się niczego obawiać. Istotą problemu jest to, że z chwilą ukończenia wyżej wymienionych inwestycji, Irakijczycy będą mogli jednorazowo szkolić około tysiąca osób personelu. Jeśli potrzebne są jeszcze jakieś dowody, że Irak zamierza produkować broń nuklearną, to dostarczyła je właśnie siatka DAKTYL stwierdzając, że od sześciu miesięcy Irak usiłuje zakupić (z różnych źródeł) wielkie ilości tlenku uranu zwanego potocznie „żółtym ciastem". Prowadzone są w tej sprawie negocjacje z Brazylią, Nigerią, Chinami, Libią i Portugalią. Powtarzam, że chodzi 0 duże ilości. Warto zwrócić uwagę, że reaktor, który Francuzi mają zamiar zbudować, nie może pracować na rafinowanym „żółtym cieście". Nie chodzi więc o paliwo, ale o to, że okładając „żółtym ciastem" reaktor, można uzyskać rocznie do dwunastu kilogramów Pu 239, co w zupełności wystarcza do wyprodukowania dwóch bomb wielkości tej, którą zrzucono na Nagasaki. Strona nr 5 z 5 WNIOSEK: Irakijczycy są zdecydowani wyprodukować broń nuklearną, a reaktor dostarczany przez Francję to im umożliwi. Przewidywany czas realizacji: Jeśli kontrakt z Francuzami realizowany będzie według założonego harmonogramu i jeśli, co zakładam, Irakijczycy wyrzucą w pewnej fazie Francuzów 1 inspektorów Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, to mogą mieć własne bomby nuklearne na przełomie 1979/1980 roku. Już w tej chwili dysponują samolotami zdolnymi do przenoszenia broni nuklearnej. 59 ZALECENIA: 1. Wszyscy zainteresowani powinni powtórnie przeczytać Memorandum Trzecie. 2. W łonie Mosadu należy utworzyć sekcję, której głównym zadaniem będzie przeciwdziałanie powyższemu zagrożeniu. Sekcja ta powinna mieć w swych poczynaniach absolutny priorytet. KONIEC Walter Blum rzucił raport na biurko i spowił go dymem cygara. Siedzący po drugiej stronie biurka generał Hofti zakaszlał i dłonią zaczął odganiać dym. Obaj panowie siedzieli w gabinecie, w którym na ścianie widniał w ramce napis: NIE PALIĆ! Walter Blum był jedyną osobą, która nie podporządkowywała się zakazowi. Wyjaśnił podczas swej pierwszej wizyty, że dym mniej będzie przeszkadzał „kochanemu generałowi", niż brak zapalonego cygara jemu samemu - Walterowi, który wówczas straci zdolność racjonalnego myślenia. Generał Izaak Hofti objął funkcję szefa Mosadu w 1973 roku, kiedy to Zui Zamir padł biurokratyczną ofiarą wojny Jom Kippur. Hofti był człowiekiem upartym i w zasadzie zimnym, ale ze śladami ukrywanego głęboko poczucia humoru. Walter bardzo go lubił i lubił też przekomarzać się z nim. - Co to jest Trzecie Memorandum? - spytał. Hofti wstał, podszedł do okna i otworzył je mimo włączonej klimatyzacji. Fala gorącego powietrza wdarła się do gabinetu. Hofti z rozkoszą je wdychał, dając do zrozumienia Walterowi, co sądzi o jego cygarze. Hofti zastanawiał się, czego bardziej nienawidzi: tego cygara czy wody koloń-skiej, w której Walter codziennie chyba się kąpał. A w ogóle Walter szalenie denerwował generała, który był człowiekiem surowych obyczajów i abstynentem, podczas kiedy Walter popełniał śmiertelny grzech nadużywania życia. Z drugiej strony, generał Hofti żywił wielki szacunek dla intelektu Blu-ma. A przede wszystkim cenił go za to, że dostarczał lepszych i pewniejszych informacje niż inne źródła. Z rezygnacją więc westchnął, raz jeszcze zachłysnął się gorącym, ale czystym powietrzem, zamknął okno i wrócił za biurko. - Trzecie z trzech zaleceń, które Golda Meir pozostawiła w spadku. Uważała je za swój dar dla Izraela. Dar dla narodu od ustępującego premiera. Pierwsze Memorandum dotyczy imigracji. Drugie problemów wewnętrznych, wreszcie Trzecie bezpieczeństwa narodowego. Memoranda są ściśle tajne, krąg wtajemniczonych ograniczony. Ale otrzyma pan egzemplarz. Na razie podam kilka szczegółów mających odniesienie do raportu, z którym przed chwilą pan się zapoznał. Generał wskazał na teczkę na biurku i przez kilkanaście sekund zbierał myśli, nim zaczął wyjaśniać: 60 - W 1967 roku wyprodukowaliśmy pierwszą głowicę nuklearną. Przy pańskiej nieocenionej pomocy. Generał nawiązywał do wyczynu z 1965 roku, kiedy to siatka DAKTYL współuczestniczyła w kradzieży stu kilogramów wzbogaconego uranu z zakładów Nuclear Materials Eąuipment w Pensylwanii. - Od tego czasu - ciągnął Hofti - rozbudowaliśmy nasz arsenał. Mamy dwadzieścia trzy głowice. - Lekko się uśmiechnął. - Nie wie pan, że na mocy decyzji podjętej w 1973 roku podczas wojny Jom Kippur, trzynaście z tych głowic było w każdej chwili gotowych do użycia. Widząc zdumienie na twarzy Waltera, generał uśmiechnął się szerzej. - Byliście gotowi ich użyć? Generał wzruszył ramionami. - To już byłaby decyzja Goldy Meir. Osobiście wątpię. Trzynaście głowic przygotowano, żeby przestraszyć Amerykanów. Przypomina pan sobie, że przez pierwsze kilka dni tej wojny ociągali się z powietrzną dostawą broni. Kissinger pewno zakładał, że jeśli Egipcjanom uda się odebrać i utrzymać znaczną, część Synaju, to przy pertraktacjach pokojowych będziemy bardziej skłonni do ustępstw. Mniejsza o to. Dość, że Golda postawiła im siedemdziesięciodwugodzinne ultimatum: albo dostawy zaczną przybywać, albo na Egipcjanach sprawdzimy jakość naszego arsenału nuklearnego. -1 Amerykanie jej uwierzyli? - Walter wyraźnie w to wątpił. - Z początku nie. Ale po dwudziestu czterech godzinach zaczęliśmy przygotowywać bomby. Były w Dimona, a CIA ma tam agenta. - Hofti znów się uśmiechnął, widząc po raz wtóry zdumienie Waltera. - Od lat wiemy o nim - dodał Hofti. - Wpakowali go nam, kiedy w latach pięćdziesiątych pomagali w budowie Dimony. Zostawiliśmy go w spokoju, wychodząc z założenia, że któregoś dnia może się przydać. I ten dzień nadszedł. Daliśmy mu szansę przyjrzeć się bombom w trakcie ich uzbrajania testowego. Nie minęło kilka godzin, a Amerykanie zaczęli poważnie traktować groźbę Goldy. Otrzymaliśmy to, co było nam potrzebne i armia egipska znalazła się w potrzasku. Wniosek płynie z tego jasny, prawda? - Prawda - odparł Walter. - Oczywiście, gdyby Egipcjanie mieli wówczas własne głowice nuklearne, to groźba Goldy stanowiłaby puste słowa. „To w państwie naszym przedziwne zapowiada rzeczy" - zakończył cytatem z Hamleta. - Słuszny wniosek - zgodził się Hofti. - W Trzecim Memorandum Golda wykłada z mniejszą być może erudycją, niż uczyniłby to Szekspir, ale jasno i niedwuznacznie: nie możemy dopuścić do tego, aby którykolwiek z potencjalnych wrogów Izraela posiadł broń nuklearną do czasu, aż nie będzie podpisane globalne porozumienie, gwarantujące państwu izraelskiemu bezpieczne granice, ratyfikowane przez wszystkich sąsiadów i gwarantowane 61 przez wielkie mocarstwa. To, że w tej chwili w regionie tylko Izrael ma broń nuklearną, gwarantuje status quo do czasu podpisania traktatu pokojowego. - Obecna sytuacja może jeszcze długo potrwać - zauważył Walter. - Nie tak długo, jak sądzą niektórzy. Już w tej chwili otrzymujemy niepokojące sygnały z Egiptu. Ja osobiście stawiam na dziesięć lat. Ważne jest jednak, by nikt inny na Bliskim Wschodzie nie zmajstrował sobie bomby nuklearnej. Wówczas ten czas się wydłuży... Ale być może w ostatecznym rozrachunku musielibyśmy zgodzić się na mniej, niż uważamy, że nam się należy. Bo Egipcjanie już dowiedli, że potrafią prowadzić konwencjonalną wojnę. Wreszcie kiedyś musielibyśmy przegrać. Nasze szansę szacuję na jeden do stu. Ratowało nas lepsze uzbrojenie i bardziej nowoczesna doktryna wojenna, a ich gubiła dezorganizacja. Przy takich perspektywach musimy pracować na rzecz pokoju. Jedyną naszą atutową kartę stanowi monopol nuklearny. Nie wolno nam go stracić. - Dlatego też postanowiłem przyjąć sugestię Szymona - kontynuował generał. - Wydzielona sekcja Mosadu będzie pilnowała, by Irak ani żaden inny z naszych wrogów nie uzyskał dostępu do broni nuklearnej. Walter pilnie słuchał, zapatrzony w swoje cygaro. - Powinienem raczej powiedzieć, że nie sekcja w łonie Mosadu tu, na miejscu, ale specjalne ciało czy organ, wszystko jedno jak to nazwać, w ramach struktur Mosadu. I widzę tu pana, osobiście, Walterze. Oczywiście, będzie pan wykorzystywał swoją siatkę, ale i wszystkie inne agencje i ludzi, jeśli zajdzie potrzeba. Od tej chwili pańską podstawową misją jest niedopuszczenie, by Irak sprawił sobie bombę. Walter dźwignął się z wielkim wysiłkiem i zaczął spacerować po gabinecie. Miał na sobie ciemny lśniący garnitur i półbuty ze skóry aligatora, które przy każdym kroku żywej góry mięsa przenikliwie skrzypiały. Po kilku kursach od ściany do ściany, zatrzymał się nagle przed biurkiem i wyraźnie poirytowany powiedział: - To jest kłamstwo! - Co jest kłamstwem? - Opowiadanie, że tylko nie zapłacone buty skrzypią. Hofti prychnął na pół rozbawiony, na pół poirytowany. - Ja mówię o zagrożeniu egzystencji Izraela, a pan sobie żartuje. - Wcale nie żartuję. W Nowym Jorku zapłaciłem czterysta dolarów za tę parę. - Cygaro wycelował oskarżycielsko w generała. -1 kupiłem je u Żyda. - Uśmiechnął się chytrze. - Pewno nie zapłacił aligatorowi. Odczytał prawidłowo zimne spojrzenie generała i powrócił do fotela, na który opuścił się z wielką ostrożnością. Hofti po raz kolejny uświadamiał sobie pewne niedogodności, jakie wynikają z zatrudnienia agenta na tyle 62 bogatego, że może kupić pół Izraela. Milczał jednak i czekał, aż Walter powróci do tematu. - Mógłbym oczywiście zacząć od narzekania, j aką to ogromną odpowiedzialność zrzuca pan na moje barki - zaczął Walter. - Jednakże chronicznie unikam jakichkolwiek aluzji do wagi. Czuję jej nadmiar. Czy ma pan, generale, jakieś sugestie co do sposobu realizowania powierzonej mi misji? - Mam wiele sugestii - odparł Hofti. - Pierwsza, aby wreszcie przeniósł się pan na Cypr. Musi być pan bliżej areny, na której trwają zapasy. Walter zaakceptował sugestię skinieniem głowy. - No i bliżej Francji, bo tam zacznę... - dodał. -Dlaczego i jak? Walter podniósł trzy palce. - Przewiduję trzy etapy. Pierwszy: powstrzymać Francuzów drogami dyplomatycznymi. Drugi: sabotować umowę francusko-iracką wszelkimi możliwymi sposobami. Trzeci: zakładając, że reaktor zostanie jednak dostarczony, uczynić go niezdolnym do eksploatacji. - Milczał przez długą chwilę i dodał: - Zastanowię się nad wszystkimi aspektami i w ciągu siedmiu dni przedstawię raport. Tymczasem potrzebne mi są wszystkie informacje, nawet okruchy informacji dotyczących tego problemu. Pański przyjaciel Szymon znowu będzie wściekły. Zamierzam zabrać mu dużo czasu. -Uśmiechnął się czarująco do generała i dodał: - Mam nadzieję, że lubi dobre cygara. Kundel należał do Androulli Papadopoulos, która w owym czasie miała osiem lat i była grzeczną dziewczynką. Mieszkała z rodzicami w niewielkim gospodarstwie trzy kilometry od wsi Phini, wysoko w górach Trodos na Cyprze. Matka wysyłała ją często do Phini po zakupy. W połowie drogi do wsi stał jeszcze jeden dom, był nieco cofnięty i otoczony niskim kamiennym murem. Androulla miała zapowiedziane, aby nigdy nie zbliżała się do tego domu, gdyż mieszka tam „dziwny cudzoziemiec". Ów cudzoziemiec prawie nigdy nie wychodził, a w rzadkich wypadkach, gdy to czynił, nie odzywał się do nikogo, z wyjątkiem starej kobiety w małym sklepiku, a czynił to wtedy tylko, kiedy zamawiał produkty. Krążyło o nim wiele plotek. Ludzie byli bardzo nieufni wobec obcych, nawet wobec Cypryjczyków z innych stron wyspy. Jednakże plotki wkrótce 63 wygasły, nikt bowiem o cudzoziemcu nic nie wiedział i nie mógł się dowiedzieć, oprócz tego, że kupił na pół zniszczony budynek dawnego gospodarstwa i kilka akrów ziemi, a czas spędzał remontując dom, hodując trochę jarzyn i parę kur. Stara kobieta w sklepiku twierdziła, że obcy mówi poprawnie po grecku i że regularnie kupuje wódkę. Samotnik jest zawsze przedmiotem spekulacji i licznych podejrzeń. Mieszkańcom Phini nie podobała się jego milcząca obecność w okolicy i doszli do wniosku, że jest złym człowiekiem. Obwieszczono to wszystkim dzieciom i nakazano trzymać się od niego z daleka. Przez rok Androulla była posłuszna i, chodząc do wsi, nawet nie spoglądała na dom, w którym mieszkał cudzoziemiec. Nigdy go też nie widziała, gdy przechodziła drogą. Zawsze przyśpieszała kroku, gdyż bardzo się bała. I zawsze towarzyszył jej pies. Jednak któregoś dnia wiewiórka przebiegła psu drogę i ten puścił się za nią w pogoń. Wiewiórka poszukała schronienia za niskim kamiennym ogrodzeniem domu, a pies podążył za nią. Przerażona Androulla została na drodze i wtedy usłyszała przeciągły skowyt psa. Potem nastąpiła cisza. Dziewczynka już była gotowa biec do domu po ojca, kiedy za murkiem pokazała się głowa cudzoziemca. - Czy to twój pies, dziecko? - spytał. Strach pozbawił jamowy, ale energicznie skinęła głową. - No to chodź tu lepiej, twój piesek się skaleczył. Głowa obcego zniknęła. Przez długą chwilę Androulla stała niezdecydowana, ponieważ jednak bardzo kochała swego psa, zdobyła się na odwagę, podeszła do otwartej furtki i ostrożnie przez nią zajrzała. Pies leżał nieruchomo pod murem, cudzoziemiec pochylał się nad nim. Przerażona podbiegła. - Nie żyje? Cudzoziemiec zaprzeczył ruchem głowy. Wtedy dopiero zobaczyła, że pies ma otwarte oczy i na jej widok merda ogonem. - Przeciął sobie łapę na nożu kosiarki. - Mężczyzna wskazał leżącą blisko muru kosiarkę. Owijał teraz psią łapę kawałkiem płótna. Androulla była niezmiernie zdziwiona, że pies tak spokojnie poddaje się zabiegom, gdyż było to zwierzę bardzo nieufne wobec obcych. - Bardzo się skaleczył? - spytała. - Nie, ale przez kilka dni będzie chodził na trzech nogach. Mężczyzna skończył, wyprostował się, pies także wstał, trzymając skaleczoną łapę w powietrzu, pokuśtykał do mężczyzny i polizał mu dłoń, a potem spojrzał pytającym wzrokiem na Androullę. Po długiej chwili skrępowanego milczenia mężczyzna powiedział: - Powinnaś już chyba iść, dziecko. I pilnuj, żeby nie zerwał opatrunku. Nieco ośmielona przyglądała się mężczyźnie: miał długie włosy i gęstą brodę, więc twarzy właściwie nie widziała. Ale dostrzegła bardzo niebieskie 64 oczy i ciemną skórę, jakby spaloną słońcem. Doszła do wniosku, że nie wygląda na złego człowieka. I chyba nie jest zły, bo jej pies nigdy nie polizałby ręki kogoś takiego. Strach ją całkowicie opuścił, pozostała tylko ciekawość. Ponieważ miała zaledwie osiem lat, pytanie, które zadała, trafiało w sedno problemu: - Ludzie mówią, że z pana to zły człowiek. Dlaczego? Może i uśmiechnął się nawet, ale nie była pewna. Wszystko przesłaniała broda. Odpowiedział jej bardzo poważnie: - Najprawdopodobniej mają rację. A teraz zmykaj, mała, i nie pozwól psu uganiać się za wiewiórkami. Odwrócił się i poszedł do domu, a ona wzięła psa za obrożę i pomaszerowała do furtki. Mężczyzna już znikał w drzwiach, kiedy wykrzyknęła: - Dziękuję panu! Zatrzymał się, skinął głową i patrzył za nią, gdy szła ścieżką do drogi. Stał tak długo, nawet kiedy zniknęła z oczu. Gdy wróciła do domu, opowiedziała o wszystkim matce. Dostała burę, bo nie powinna była wchodzić za furtkę, tylko od razu wracać. Cudzoziemiec jest złym człowiekiem. Androulla nie była przekonana. - Dlaczego jest zły? Co takiego zrobił? Matka powiedziała, żeby nie zadawała głupich pytań. Androulla jest za młoda, by wiedzieć takie rzeczy. I ma tam więcej nie chodzić, nie rozmawiać z obcym i o nic go nie pytać. Kiedy dziewczynka dalej upierała się, że to nie jest zły człowiek, włączył się ojciec, kazał córce iść do jej pokoju i zagroził laniem, jeśli będzie sprzeciwiała się matce. Poszła więc do pokoju, położyła się do łóżka, a pies wskoczył za nią. Najpierw zaczął lizać twarz swojej młodej pani, chcąc ją z pewnością pocieszyć, potem zaś szarpał zębami opatrunek, więc mu dała klapsa, co sprawiło jej pewną ulgę jako przeniesienie agresji. Pies najwidoczniej to zrozumiał, gdyż nawet nie warknął, co zwykł czynić w wypadkach karcenia. Minęły tygodnie i miesiące, Androulla była posłuszna matce i nie spoglądała nawet na dom cudzoziemca. Pies jednak nie otrzymał żadnych zakazów, więc ilekroć znalazł się w pobliżu starej farmy, znikał za furtką i powracał do Androulli po kilku minutach, gdy była już daleko. Za każdym razem wydawał się niesłychanie zadowolony z wizyty, o czym obwieszczał merdając ogonem. I mogłoby tak trwać przez lata, gdyby nie turecka inwazja na Cypr w lutym 1973 roku i w konsekwencji okupacja północno-wschodniej części wyspy. 5 — Reporter 65 Tureckie plany inwazyjne przewidywały bombardowanie lasów w górach Trodos, w celu odwrócenia uwagi cypryjskiej armii. Tak więc którejś nocy nadleciały z północy samoloty i wkrótce lasy w górach zaczęły płonąć. Okolice wioski Phini ocalały, ponieważ większość bomb spadła na północne stoki. Jednakże jeden bombowiec, być może z powodu złej nawigacji, zabłąkał się zbyt daleko na południe i zrzucił swój zapalający ładunek niespełna sto metrów od gospodarstwa Papadopoulosów. Androulla i jej rodzice sami musieli gasić pożar, ponieważ mieszkańcy wioski pilnowali swoich domów w obawie przed najazdem spodziewanych tureckich hord. Rodzina miała szczęście, gdyż wiatr wiał z północy, spędzając ogień niżej na zbocze w przeciwnym kierunku od domu. Jedyne niebezpieczeństwo mogło grozić ze strony rzędu czterech potężnych sosen. Gdyby zaczęły płonąć, dom mógłby się od nich zająć. Kiedy więc Androulla pomagała matce nosić wiadra z wodą i zalewać nią poszycie w okolicy domu, ojciec wziął siekierę i zaczął ścinać sosny. Był w połowie ścinania ostatniej, gdy doszło do nieszczęścia. Prawdopodobnie ze zmęczenia nie trafił w wyrąbany klin, siekiera obsunęła się na pniu i trafiła go w udo, raniąc aż do kości. Matka Andro-uilli była opanowaną kobietą, ale prawie stanęło jej serce, gdy zobaczyła, co się stało. - Biegnij do wioski! - krzyknęła do córki. - Biegnij do wioski po pomoc! Matce udało się zaciągnąć ojca do domu. Była na tyle opanowana, że powyżej rany założyła opaskę uciskową. Liczyła na to, że pomoc nadejdzie najprędzej za godzinę, dlatego też bardzo się zdziwiła, gdy po dwudziestu minutach otworzyły się drzwi i stanął w nich mężczyzna z brezentową torbą koloru khaki. Cudzoziemiec! I przybiegł jeszcze przed Androulla! Z początku kobieta była niezdecydowana. Instynkt nakazywał jej chronić męża przed nieznanym. Cudzoziemiec wydawał się rozumieć sytuację. Odezwał się bardzo łagodnie: - Proszę mi pozwolić tylko spojrzeć. Nie zrobię mu krzywdy. Postawił torbę na kamiennej podłodze i odpiął paski. Kobieta ujrzała butelki i metalowe pudełka. Na torbie dostrzegła wytarte litery USMC. Nie wiedziała, co oznaczają. Cudzoziemiec zbliżył się, ciągnąc za sobą torbę. Najpierw sprawdził opaskę uciskowąi aprobująco skinął głową. Kiedy oglądał ranę, do izby wpadła zdyszana Androulla. Matka Androulli często wspominała tę noc i tego człowieka, który umiał narzucić jej swoją wolę. Najpierw ją przekonał, że rana nie jest taka groźna, na jaką wygląda. Chociaż ranny utracił dużo krwi, żadna z tętnic nie była przecięta. Niemniej 66 trzeba było zszyć ranę. Sporo było tego szycia. Cudzoziemiec pozostawił kobiecie wybór: albo tylko opatrzy ranę i będzie próbował zawieźć męża do najbliższego lekarza, który jest w Platres, piętnaście kilometrów górską drogą, albo zszyje sam. Nie jest lekarzem, ale ma w tych sprawach doświadczenie. Był jeszcze inny problem, który należało brać pod uwagę: drogi mogą być zablokowane. W pobliżu mogą się kręcić tureckie oddziały. A gdyby udało się dostać do Platres, to tamtejsi lekarze mogą być przez wiele dni zajęci poważniejszymi wypadkami - ofiarami inwazji. Powiedział jej też, że z doniesień radiowych wynika, iż na północy Cypru toczy się regularna wojna. Kobieta spojrzała na ściągniętą cierpieniem twarz męża, na jego zaciśnięte z bólu zęby, a potem przeniosła wzrok na cudzoziemca, na niebieskie spokojne oczy. - Niech pan szyje - zdecydowała. Androulla zagotowała wodę. Cudzoziemiec rozpoczął zabieg, matka zaś mu pomagała. Najpierw wstrzyknął wokół rany nowokainę, następnie obmył ranę środkiem dezynfekującym. Każdą czynność wyjaśniał: pierwsze szwy na splotach mięśni - nici chirurgiczne rozpuszczą się po kilku dniach -i antybiotyk w zasypce. Zamknięcie rany i zewnętrzne szwy. Zasypka, gaza i bandaż. Nim skończył, kobieta była już spokojna o męża. Każde słowo i każdy ruch tego człowieka świadczyły o doświadczeniu i fachowości. Pomógł jej jeszcze zanieść męża do łóżka i zostawił proszki przeciwbólowe. Po czym zlekceważył podziękowania i wyszedł, odmawiając nawet filiżanki kawy. Pewność siebie i opanowanie jakby go opuściły z chwilą, gdy zakończył zabieg. Nim jeszcze zamknął za sobą drzwi, kobieta poprosiła: - Niech mi pan przynajmniej powie, jak pan się nazywa. Mruknął coś pod nosem i zniknął. - Co on powiedział? - spytała córki. - Że to nie ma znaczenia. Pani Papadopoulos zawiadomiła jednak wójta w wiosce i po dwóch dniach przyjechał wojskowy lekarz. Obejrzał ranę i ocenił szycie jako profesjonalne. Zrobił gospodarzowi zastrzyk przeciwtężcowy i obiecał wrócić po tygodniu, żeby zdjąć szwy. Krótka i krwawa wojna skończyła się, gdy armia turecka zajęła część wyspy do linii podziału. Mieszkający w tej części Cypryjczycy greckiego pochodzenia zostali wyrzuceni do greckiej części. Mogli ze sobą zabrać tylko to, co potrafili unieść. Poza szkodami w lasach Trodos, które były wynikiem jedynego nalotu, wioski w tym rejonie nie ucierpiały zbytnio i życie powróciło wkrótce do normy. Natomiast w gospodarstwie Vassosa i Heleny 67 Papadopoulosów i ich córki Androulli pojawił się nierozwiązalny, a w każdym razie trudny do rozwiązania problem. Cudzoziemiec oddał im przysługę. W świetle kodeksu honorowego Cy-pryjczyków mieli wobec obcego dług wdzięczności. I dług ten musieli spłacić. Kiedy tylko Vassos mógł chodzić, odwiedził cudzoziemca, by osobiście mu podziękować i zaprosić na obiad. Podziękowania zostały skwitowane wzruszeniem ramion, a zaproszenie odrzucone. Obcy chciał być sam. W kilka dni później Vassos popijał z przyjaciółmi przy wystawionym na zewnątrz miejscowej tawerny stoliku, kiedy zobaczył cudzoziemca idącego po zakupy do sklepiku. Zaprosił go do stolika, spotkała go jednak kolejna odmowa. Vassos miał już zamiar zrezygnować z wysiłków nawiązania przyjaznych stosunków z cudzoziemcem, ale Helena była kobietą upartą, a ponadto, jak każda żona gospodarza w tych górach, rozsądną i przebiegłą, więc wreszcie znalazła sposób na zamkniętego w sobie cudzoziemca. No i któregoś dnia upiekła kleftiko, cypryjski specjał -jagnię w jarzynach i w bukiecie tajemniczych ziół. Helena była sławna z umiejętności przyrządzania kleftiko, a w tym przypadku przeszła samą siebie. Potrawa przez cały dzień dusiła się w piekarniku i dopiero przed samym zachodem słońca pani Papadopoulos przełożyła ją do kamionki. Androulla, obładowana sporym ciężarem, ruszyła do cudzoziemca. Ojciec zdążył jeszcze rzucić za córką: - Jeśli on tego od ciebie nie przyjmie, to nie jest mężczyzną. Androulla z pewnymi obawami podeszła pod dom obcego. Postawiła kamionkowe naczynie na progu i dopiero wtedy zapukała nieśmiało do drzwi. Pies, który jak zwykle jej towarzyszył, przyglądał się ciekawie, wyraźnie zaintrygowany, co z tego wszystkiego wyniknie. Uchyliły się drzwi, wyjrzała twarz cudzoziemca. Androulla dostrzegła w jego oczach zniecierpliwienie. - O co chodzi? - spytał. - Mama przysyła to! - Wskazała palcem kamionkę. - A co to jest? - Kleftiko. - Zabierz to z powrotem, dziecko. Podziękuj mamie, ja tego nie chcę. Proszę, żeby mnie zostawiono w spokoju. - Jeśli z tym wrócę, to mama mnie zbije. - Z pewnością tego nie zrobi - odparł bardzo rozdrażnionym tonem. Androulla nie miała pojęcia, co mogłaby jeszcze zrobić lub powiedzieć, ale czuła, że jest to ostatnia szansa. Nagle wpadł jej do głowy pomysł. Nachyliła się i zdjęła pokrywkę naczynia. Buchnęły aromaty niesione wraz z parą. Pies zbliżył się, węsząc podniecony. A gdy Androulla podniosła głowę... Później zaklinała się matce, że zobaczyła także węszący nos cudzoziemca. 68 W każdym razie na jego twarzy odmalowała się wewnętrzna walka. Wreszcie jedna strona zwyciężyła i obcy burknął: - No dobrze, zostaw to. Nie chcę, żebyś dostała lanie. Androulla szybko umknęła w obawie, że cudzoziemiec może zmienić zdanie. Od płotu krzyknęła, że rano wróci po naczynie. I tama pękła. Po paru dniach Vassos znów siedział przed tawerną i znowu przechodził cudzoziemiec. Tym razem przyjął zaproszenie na szklaneczkę wina i nawet chwilę porozmawiał. Trochę o uprawianiu ziemi, trochę o tureckiej inwazji. Wspomniał też, że pani Papadopoulos jest wspaniałą kucharką. A potem to już weszło w zwyczaj. Cudzoziemiec co tydzień przychodził do wioski po zakupy, po czym przyłączał się do Vassosa i jego przyjaciół. Nigdy nie był nadto rozmowny, ale miejscowi ludzie szybko zorientowali się, że wie dużo o świecie. W krótkim czasie stał się wyrocznią i kimś w rodzaju arbitra w sporach. Każdy nowy krok zachęcał do następnego. Przyjął zaproszenie na kolację z okazji urodzin Androulli i przyniósł jej w prezencie niebieski blezer. Nieco później, w dniu wioskowego święta, włączył się do ogólnej zabawy i nawet tańczył sirtaki wraz z innymi, budząc podziw swoimi umiejętnościami. Wyjaśnił, że był już na Cyprze dużo wcześniej, w czasie wojny. Nie wspomniał jednak, co robił wówczas ani dlaczego teraz mieszka tu niemal jak pustelnik. Mieszkańcy wioski nie nalegali. Szanowali teraz jego małomówność i z zadowoleniem obserwowali, jak powoli wynurza się ze swej samotni i staje się członkiem wspólnoty. Był to jednak proces powolny, może nawet bolesny, zupełnie jakby paralityk odzyskiwał władzę w nogach. Minęły trzy lata, nim sięgnął wzrokiem poza wioskę Phini i postanowił spędzić weekend w Platres, by zakosztować innej kuchni, a może i zamienić kilka słów w ojczystym języku. Kelner przecisnął się między zatłoczonymi stolikami i postawił przed gościem wielką tacę. Dla lepszego efektu odczekał parę sekund, a następnie zdjął powoli pokrywę. Walter patrzył z pełnym zadowolenia oczekiwaniem. Goście przy sąsiednich stolikach wychylali się, by lepiej widzieć to, co stało się już porannym rytuałem. Walter sprawdził, czy wszystko jest tak, jak powinno być: cztery sadzone jajka z lekko zamglonymi żółtkami, trzy przecięte na pół pomidory posypane serem i oczywiście upieczone na grillu, cztery jagnięce kotlety z grzybami, sześć plasterków wątróbki i dodatkowo talerz podsmażanych kartofli. Pojawił się drugi z kolei kelner i postawił nosidełko z tostami, kostkę podmrożonego nie solonego masła, słoik pomarańczowej marmolady Cooper i dzbanek schłodzonego, świeżo wyciśniętego soku 69 pomarańczowego. Walter zakończył przegląd potraw i uśmiechnął się czarująco do obu kelnerów, oczekujących pochwały lub nagany. - Wszystko w porządku - stwierdził. - Kawę proszę podać dokładnie za dwadzieścia minut. Kelnerzy odeszli, kręcąc z podziwu głowami, a Walter zabrał się do swego śniadania, które nazywał „międzynarodowym" w odróżnieniu od hotelowej nomenklatury, według której śniadanie kontynentalne zaczyna się od bułeczki, z odrobiną masła i dżemu, a kończy na kawie. Walter Blum siedział na tarasie hotelu Forest Peak w Platres i dochodził właśnie do wniosku, że na świecie jest zaledwie kilka równie doskonałych miejsc do spożywania śniadań. Wielkolistne drzewa ocieniały taras, chroniąc oczy gości przed ostrymi promieniami porannego słońca. Z tarasu roztaczał się wspaniały widok: porośnięte sosnowym lasem wzgórza opadały ku płaskim polom, na horyzoncie zaś ledwo dostrzegalnie rysowała się linia brzegu. Słychać też było radosne głosy dzieci pluskających się w niewidocznym z tarasu hotelowym basenie. Rozpoczęło się lato i tu, w górach Trodos, panował cudowny chłód w porównaniu ze spiekotą i kurzem w Limassol. Dzięki tym górom klimat Cypru był znośny w lecie, myślał Walter. Co prawda, jego willa w Limassol była klimatyzowana, podobnie jak biura i mercedes 600, ale znacznie przyjemniej jest oddychać świeżym powietrzem z aromatem żywicy i sosnowych szyszek. Już od dwóch lat mieszkał na Cyprze i bywał częstym gościem w Platres. Nosił się nawet z myślą kupienia w górach domu, ale spodobał mu się ten pełen uroku hotel w dziewiętnastowiecznym stylu. Z początku miał zastrzeżenia do kuchni, ale w czasie swoich pobytów zorganizował regularną dostawę ulubionych delikatesów. Sprowadził też na miesiąc sławnego kucharza z Paryża, który coś niecoś nauczył miejscowych adeptów sztuki kulinarnej. Sytuacja uległa znacznej poprawie. Dodatkowym powodem regularnych wizyt w górach było bliskie sąsiedztwo Ruth i Duffa Pagetów, którzy mieszkali przy drodze do Spilii. Od czasu tamtej aukcji przed siedmiu laty w Hongkongu zawiązała się między nimi przyjaźń. Duffa przeniesiono na Bliski Wschód w 1972 roku. Należał teraz do najbardziej szanowanych i cenionych fotografów prasowych. Walter, zagłębiając zęby w soczystym kotlecie jagnięcym, chrząknął rozbawiony na myśl o Duffie. Zawsze go o to podejrzewał, a przed trzema laty podejrzenie zamieniło się w pewność. Jeden z agentów Waltera wynajął w zachodnim Bejrucie mieszkanie w pobliżu budynku mieszczącego kwaterę główną Organizacji Wyzwolenia Palestyny. Zadaniem agenta była inwigilacja osób wchodzących i wychodzących z budynku. Mieszkanie pod apartamentem agenta Waltera wynajął Kanadyjczyk, zawiadujący miejscowym biurem morskiej 70 firmy przewozowej. Lokalizacja mieszkania Kanadyjczyka była całkowicie przypadkowa. Agent Waltera zawsze jednak sprawdzał wszystkich sąsiadów. Sprawdził i w tym przypadku. Centrala Mosadu poinformowała, że Kanadyjczyk jest podejrzany o związki z CIA. Po otrzymaniu tej informacji agent objął akcją fotografowania nie tylko siedzibę Palestyńczyków, ale wszystkich gości Kanadyjczyka. Po pewnym czasie, ku swojemu zaskoczeniu, Walter stwierdził, że mieszkanie to często odwiedza Duff Paget, a nawet czasami zostaje na noc, mimo że wynajmuje na stałe apartament w hotelu Commo-dore. Walter zaplanował więc akcję i, wykorzystując wzniecony przez własnych ludzi niegroźny pożar w szybie windy budynku, umieścił u Kanadyjczyka mikrofony. Nie zrobił tego, rzecz jasna, osobiście. I w ten oto sposób Mosad dowiedział się wreszcie o istnieniu wydziału Eąuinus w CIA i przynależności do niej Duffa. Od tego czasu, ilekroć przebywał na Cyprze, Walter regularnie odwiedzał Pagetów, a jego willa w Limassol zawsze stała dla nich otworem. Walterowi chodziło nie tylko o podpatrywanie i niuchanie, co też Duff kombinuje. Lubił po prostu młodą parę, a w dodatku cenił kulinarne umiejętności Ruth w zakresie kuchni żydowskiej. Ich wzajemne stosunki zawsze go dziwiły. Dostrzegał głębokie różnice charakterów i osobowości, a przez swoich agentów dowiadywał się, że Duff podczas wyjazdów w teren miewa miłosne przygody. Walter nie mógł tego zrozumieć, gdyż dla niego Ruth była uosobieniem urody i kobiecego wdzięku. Podziwiał też jej poświęcenie. Po tureckiej inwazji otwarto w Platres schronisko dla greckich sierot, dzieci ofiar krótkiej, lecz okrutnej wojny. Ruth zaproponowała swą pomoc jako psycholog. Propozycję przyjęto z wdzięcznością. Rzuciła się w wir pracy, poświęcając ponadto parę godzin dziennie na doskonalenie już dość dobrze opanowanego języka greckiego. Walter doszedł do wniosku, że Duff nie zaspokajał jej seksualnie. Umocnił się w tym przekonaniu, gdy po roku odwiedziła Izrael. Duff w tym czasie przebywał w Iraku i Iranie z zadaniem dostarczenia zdjęć z obozu kurdyjskiej partyzantki. Ruth postanowiła zwiedzić Ziemię Obiecaną. Walter zapewnił pomoc i usługi swego biura w Tel Awiwie. Oddał jej także do dyspozycji apartament. Nie będąc pewny, czy Ruth nie uczestniczy w sekretnych poczynaniach Duffa, kazał ją poddać dyskretnej obserwacji. Z raportu, który po paru dniach wylądował na jego biurku, wynikało, że od dnia przylotu Ruth widuje się z niejakim Gideonem Galili. Galili okazał się kapitanem izraelskich sił powietrznych. Natychmiast rozdzwoniły się dzwonki alarmowe, ale dalsze dochodzenie wykazało, że jej stosunki z kapitanem nie mają nic wspólnego ze zbieraniem informacji wywiadowczych, lecz jedynie z potrzebą zaspokojenia potrzeb cielesnych. Z raportów wynikało, że poznała kapitana Galili przed paroma miesiącami na Cyprze, gdzie młody człowiek spędzał urlop. Spotkali się na dancingu właśnie w hotelu 71 Forest Peak. Jeszcze jeden zbieg okoliczności. Duffa wówczas nie było i Ruth wybrała się na kolację i dancing w gronie przyjaciół. Ruth i Gideon Galili natychmiast przypadli sobie do gustu i agent, który w Izraelu przesłuchiwał kapitana, doszedł do wniosku, że oboje są zakochani. Ruth nawet wspominała w rozmowie z kochankiem o porzuceniu Duffa, ale jeszcze nie dojrzała do takiej decyzji. Po pierwsze, w pewnym sensie nadal kochała męża, a po drugie, Gideon Galili był od niej o cztery lata młodszy i miała wątpliwości, czy jego uczucie długo potrwa. Po tej pierwszej podróży ponownie odwiedziła Izrael, a po miesiącu Galili przyleciał na Cypr. Walter domyślał się, że sytuacja dojrzewa i wkrótce Ruth będzie musiała podjąć decyzję. Wpakował do ust ostatni plasterek wątróbki i natychmiast pojawił się kelner ze sporym dzbankiem kawy. Po tak poważnym zajęciu, jakim jest spożywanie posiłku, Walter miał zwyczaj siedzieć jeszcze pół godziny przy kawie, obserwować scenerię i zapełniających ją ludzi. Tego ranka jednak nie zauważył na tarasie nikogo interesującego, nawet żadnej kobiety wartej podziwu. Myśli Waltera poszybowały więc z powrotem ku Ruth i Duffowi. Przed sześcioma miesiącami Ruth zaskoczyła go, przychodząc z prośbą o radę. Zrobiła to podczas wyprawy na zakupy w Limassol. Walter zabrał ją na lunch w Amathusie. Odczuwał przedziwną przyjemność, wchodząc do tego lokalu w towarzystwie pięknej kobiety, której wygląd i zachowanie bez wątpienia świadczyły, że nie jest prostytutką. Podczas posiłku wydawała się zgaszona. Zupełnie niespodziewanie spytała, czy może prosić o radę. Był przecież Żydem, jak i ona, więc na pewno zrozumie. Otworzyła się przed nim i wyjawiła wszystkie swoje problemy. Walter uważał, by wyrazem twarzy czy słowem nie zdradzić się, że już wie o Gideonie Galili i ich związku. Przede wszystkim jednak starał się upewnić, czy Ruth wie o pracy Duffa w amerykańskim wywiadzie. Wysunął delikatną sugestię, że być może duże wymagania w pracy i ciężar odpowiedzialności czyniły z Duffa trudnego partnera. Stało się szybko jasne, że w przekonaniu Ruth jedyną pracą Duffa było robienie zdjęć na obszarach objętych działaniami wojennymi lub zamieszkami. Walter poczuł dużą ulgę, że udzielając Ruth rady nie będzie musiał brać pod uwagę aspektów narodowego bezpieczeństwa Izraela. Innymi słowy, jego rady będą zupełnie szczere. Ruth podjęła decyzję: opuści Duffa. Owszem, w pewien sposób kochała go jeszcze, ale raczej tak, jak kocha się dziecko, a nie męża. Duff był romantykiem, i to naiwnym. Błyskotliwy w pracy, lecz zbytnio nią pochłonięty. Nie odczuwała winy z powodu romansu z Gideonem. Od dawna wiedziała, że Duff ją zdradza. I nawet nie obarczała go za to winą- leżało to w jego naturze, podobnie jak kłamanie. Wreszcie doszła do sedna problemu: jego słabość. Być może Walter tego nie dostrzegał, ale Duff był słabym człowiekiem. Stąd jego liczne 72 kłamstwa i romansowanie. Kochał ją, ale był zbyt słaby, by nadać tej miłości pozytywną treść, utrwalić ją, chronić. Zawsze przychodziło mu z trudem powiedzieć: nie. Walter nie chciał być wciągnięty w całą sprawę, nie chciał stanąć po niczyjej stronie. Lubił ich oboje. Niemniej uznał to za istotne, że Duff nigdy jej się nie przyznał, iż jest szpiegiem. Jakże w tych warunkach mogła rozkwitnąć ich miłość? Jakże mógł nie dzielić z nią tak istotnego elementu życia, dzieląc tylko pozostałe? Jednakże Walter pytał wyłącznie o Gideona. Czy jest pewna jego uczuć? Była pewna. Wiedziała, że ją kocha. I nawet bała się intensywności tego uczucia. Był to człowiek o nieprawdopodobnej żywotności i energii, zdecydowanie dążący do celu. Dotychczas celem jego życia była wojskowa kariera. Całą swoją energię jej właśnie poświęcał. Wyznał Ruth, że jeszcze nigdy się nie zakochał. Nawet nie przewidywał takiej ewentualności. Wyjaśnił jej to bardzo prosto: żył dotychczas jak człowiek głuchy, który nagle usłyszał szopenowską sonatę. Ruth porównywała go raczej do ateisty odkrywającego nową egzotyczną religię. Gideon miał siłę uczucia neofity i to właśnie było niepokojące. Chciał, by rozwiodła się z Duffem i wyszła za niego. Niepokoiły jąteż jej własne uczucia. Gideon reprezentował to wszystko, czego Duf-fowi było brak: otwartość, szczerość, opiekuńczość i praktyczne podejście do życia. Ale Ruth zdążyła też pojąć wpływ fizycznej urody kobiety na kształtowanie decyzji i świadomości mężczyzny. Gideon był jeszcze młody i, mimo owego praktycznego podejścia do życia, poddawał się łatwo wpływom z zewnątrz. Nie chciała doznać tego samego zawodu po raz wtóry. - No a dzieci? - spytał Walter. Wzruszyła ramionami. Na początku często rozmawiała o tym z Duffem. Chcieli mieć dzieci. Po zamieszkaniu na Cyprze przestała brać pigułki antykoncepcyjne. Gdy po roku nie było żadnego rezultatu, poszła do lekarza i przeprowadziła badania. Lekarz powiedział, że nie ma nic, co by uniemożliwiało zajście w ciążę. Prosiła Duffa, aby dał się zbadać, ale odmówił. Nie nalegała. Była psychologiem i rozumiała, że widział w tym próbę podważenia jego męskości. Taki jest Duff, tłumaczyła Walterowi. Będąc słabym psychicznie, nie chciał stawić czoła groźbie. Wspomniała o tym Gideonowi i on natychmiast poszedł do lekarza i potem jej powiedział, że nic nie stoi na przeszkodzie, by mieli dzieci. Jeszcze jeden element równania, które należy rozwiązać. Walter był w kłopocie. Bardzo chciał pomóc Ruth w jej problemie. Chciałby ją pocieszyć, niechby zaczerpnęła cząstkę jego siły. Dwa fakty przemawiały przeciwko temu. Po pierwsze, nie powinien wkraczać między dwoje przyjaciół i opowiadać się po czyjejkolwiek stronie. Po drugie: jego uczucia wobec Ruth nie były wyłącznie platoniczne. Rzecz jasna, że ani przez 73 chwilę nie myślał, że może od niej oczekiwać czegokolwiek poza sympatią. Od młodych lat wiedział, że jego aparycja nie ścina z nóg młodych i pięknych kobiet. Fizycznych przyjemności zawsze dostarczały mu świetnie opłacane prostytutki. Niemniej mógł marzyć i fantazjować, a jedna z fantazji dotyczyła Ruth: któregoś dnia stanie się cud, Ruth przejrzy i pokocha cnoty jego umysłu oraz charakteru, a jednocześnie stanie się ślepa na jego chorobliwą otyłość. Choć było to tylko marzenie, niemniej uniemożliwiało mu udzielenie rady, by czym prędzej opuściła męża i połączyła się z młodym, czarującym i przystojnym pilotem izraelskich sił powietrznych. Poradził jej więc tylko, by raz jeszcze wszystko przemyślała, odczekała i nie działała pochopnie. Najprawdopodobniej postanowiła odczekać i to długo, nigdy więcej bowiem do tej sprawy nie wróciła. Tego wieczoru będzie miał okazję przyjrzenia się z bliska stosunkom między małżonkami, gdyż Duff właśnie wrócił na kilka dni do domu i Walter został zaproszony na kolację. Ruth obiecała przyrządzić kaczkę w czerwonej kapuście i, mimo zjedzonego przed chwilą śniadania, Walter poczuł napływającą do ust ślinkę. Postanowił, że w związku z tą kolacją zje tylko lekki lunch, najwyżej niedużego kurczaka i pół cytrynowego placka, w którym tak celował tutejszy szef kuchni. Powrócił myślami do własnych problemów. Minęły dwa lata od pamiętnego spotkania z generałem Hoftim. Pierwsza faza operacji Waltera zakończyła się porażką. Przez cały 1976 rok i w pierwszych miesiącach 1977 prowadzono zorganizowaną kampanię w celu skłonienia rządu francuskiego do rezygnacji z kontraktu na budowę reaktora nuklearnego w Iraku. Kampania odbywała się na dwóch płaszczyznach. Z jednej strony niesłychanie silne naciski dyplomatyczne, z drugiej poważne próby wpłynięcia na opinię publiczną, by przeciwstawiła się umowie. Prezydent Francji otrzymał grubą tekę dokumentów wskazujących na to, że Irakijczycy będą usiłowali wykorzystać reaktor do wyprodukowania broni atomowej. Wśród dokumentów były cytaty publicznych wypowiedzi Saddama Husajna i innych irackich przywódców, świadczące o takich intencjach. W pewnym momencie prezydent Giscard d'Estaing wydawał się wahać, oświadczając publicznie, że nic nie wiedział o intencjach Iraku i nie znał szczegółów kontraktu. Irakijczycy zareagowali błyskawicznie, grożąc anulowaniem ujętych w umowie zamówień wartych miliardy dolarów, a nawet napomykając o możliwości embarga na dostawy ropy do Francji, i to nie tylko z Iraku, ale i innych państw arabskich. Tak więc górę wzięły względy ekonomiczne i kontrakt miał być w pełni realizowany. Kampania mająca na celu pobudzenie francuskiej opinii publicznej do protestu także skończyła się fiaskiem. Francja nigdy nie miała silnego ruchu antynuklearnego i wysiłki Waltera nie potrafiły go stworzyć. Blum wiedział dobrze, że budowa reaktora postępuje 74 zgodnie z harmonogramem. Dotychczas jedynym sukcesem siatki DAKTYL było umieszczenie agenta w zakładach w Le Seyne-sur-Mer koło Tulonu. Przed trzema dniami agent ten zawiadomił, że jeśli nie pojawią się żadne komplikacje produkcyjne, to reaktor będzie gotów do wysłania drogą morską za szesnaście do dwudziestu miesięcy. Walter postanowił, że komplikacje się pojawią. Blum hołdował maksymie, że cel uświęca środki, zwłaszcza jeśli celem jest dobro żydowskiego narodu, co sprowadzone do właściwych proporcji obecnych czasów oznaczało dobro izraelskiego państwa. Przyznawał, że w ciągu dwóch najbliższych lat może zaistnieć poważne zagrożenie narodowego bytu Izraela. Zdawał też sobie sprawę, że jeśli dojdzie do zainstalowania reaktora w Iraku, to trzeba będzie sięgnąć po metody radykalne. W związku z tym odczuwał pewien niepokój, nie z powodu wyrzutów sumienia, ale niedostatków logistycznych, gdyż na obszarze przyszłych operacji, czyli w Iraku i w sąsiadujących z nim krajach, nie posiadał odpowiedniej liczby agentów. W latach sześćdziesiątych Mosad odniósł wielki sukces, dokonując penetracji instytucji rządowych państw arabskich. Dzięki temu był przygotowany na wojnę sześciodniową. Mało brakowało, by Eli Cohen, operujący w Syrii został ministrem obrony, gdyby przez przypadek go nie zdemaskowano. W Egipcie Wolfgang Lotz został doradcą sztabu generalnego, a jego prawdziwą tożsamość odkryto zupełnie przypadkowo podczas rutynowego przeglądu danych zamieszkałych w Egipcie Niemców, dokonanego z okazji wizyty Waltera Ulbrichta w 1965 roku. Dla izraelskiego wywiadu nastały trudne czasy - wrogie państwa arabskie usprawniły przy pomocy KGB swoje służby kontrwywiadowcze. Mosad miał obecnie poważne trudności z werbowaniem dobrych agentów, a zorganizowanie w państwach arabskich sprawnie działającej siatki szpiegowskiej stało się właściwie niemożliwe. W Iraku Walter dysponował tylko jednym pełnowartościowym agentem, zatrudnionym co prawda w policji politycznej, w Mukhabaracie, ale na zbyt niskim szczeblu, by uzyskać dostęp do tajemnic rządzącej partii Baas. Donosił on o poważnych tarciach w łonie tej partii, a nie o jej strategicznych zamierzeniach. Na pocieszenie agent ów pracował w osławionym Kasr al Nihaja, czyli Pałacu na Skraju -niegdyś rezydencji rodu królewskiego, a obecnie miejscu przetrzymywania i przesłuchiwania wrogów państwa przez oficerów Mukhabaratu, lubujących się w torturach. Agent informował o wszystkim, co widzi i słyszy, bał się jednak nadmiernego ryzyka i odmawiał zorganizowania własnej siatki. Niegdyś dał się zwerbować, ponieważ był w opozycji do reżimu i jego polityki eksterminacji Kurdów. Był szyitą, a szyici są zdecydowanie niechętni dominującym we władzach sunnitom. Ponieważ uważał się też za humanistę 75 i intelektualistę, więc kiedy patrzył na torturowanie kurdyjskich rebelian-tów, wszystko się w nim burzyło. Zareagował w jedyny, jaki mógł, sposób: przystał do wroga, który mógł zadać najboleśniejszy cios diabłom, jak ich określał, rządzącym teraz jego krajem. Mosad wielokrotnie usiłował go nakłonić do poważniejszej współpracy i zbudowania siatki, ale on uparcie odmawiał. Powiedział, że będzie nadal pracował w Mukhabaracie, choć to jest dla niego okropne, i będzie informował świat o okrucieństwach Husajna, ale nic więcej. To, co robił, najwidoczniej mu wystarczało, by uspokoić sumienie. Walter był bardzo zawiedziony. Koniecznie musi mieć w Iraku silną ekipę agentów. Już niedługo, bardzo niedługo. Jako świetny organizator, Walter Blum popadał w depresję, gdy nie mógł zrealizować swych planów. Sytuacje takie, jak teraz, doprowadzały go do pasji. Żałował wówczas, że nie jest szczupły i sprawny fizycznie, i sam nie może pojechać w teren. Jakżeby uwielbiał pracę terenową, mógłby dojrzeć wszystko, pomóc, na miejscu zdecydować. Co za idiotyczne myśli! - skarcił się. Agent musi być niewidoczny, działać w mroku, musi być mistrzem maskowania się, musi być niedostrzegalny w tłumie. Walter był aż nadto widoczny. Niepomiernie go to irytowało. Czuł sięjak istota z innej planety: bez kończyn, tylko tułów i duży mózg. Po raz kolejny zaczął rozważać możliwości stworzenia siatki w Iraku. Jakie ma opcje? Siatka okaże się konieczna, gdy powstanie potrzeba naziemnego dotarcia do reaktora w celu jego zniszczenia. Oczywiście, jeśli Francuzom uda się reaktor dostarczyć i zainstalować. Opcje były mało zachęcające. Miał do dyspozycji co najmniej dziesiątkę dobrze wyszkolonych agentów, ale problemem było przerzucenie ich do Iraku i umieszczenie na eksponowanych stanowiskach bądź w miejscach, gdzie mogliby być przydatni. Na drodze piętrzyły się problemy nie do pokonania. Od 1966 roku, kiedy Mosad skłonił oficera irackiego lotnictwa do ucieczki wraz z samolotem MIG-21, Mukhabarat zrobił się nieprawdopodobnie czujny, by nie dopuścić do powtórzenia podobnej hańby. Walter nie widział możliwości przepchnięcia żadnego ze swych agentów przez linię obrony irackiego kontrwywiadu. Głęboko westchnął i dopił resztkę kawy. Był w zdecydowanie złym humorze. Ze stęknięciem odsunął fotel od stolika i wstał. Za rzędem sosenek jadł śniadanie jakiś człowiek. Przechodząc obok niego Walter zerknął ciekawie: broda, długie włosy, intensywnie niebieskie oczy. Idąc przez hol w kierunku recepcji Walter nadal miał przed oczami tę zarośniętą twarz. I jeszcze coś: jakby zaskoczenie w niebieskich oczach. Zaskoczenie na widok Waltera. Zatrzymał się pośrodku holu. Myśli galopowały mu w głowie, gorączkowo katalogował wspomnienia. Obrócił się na pięcie i ruszył z powrotem na taras. Mężczyzna właśnie odchodził, zostawiając na talerzu nie dojedzone jajka na boczku. Zobaczył Waltera i na jego twarzy pojawił się wyraz rezygnacji. 76 -1 oto w całej okazałości... nieco bardziej zarośnięty, ale ten sam, autentyczny Dave Munger! - kiwając głową, powiedział Walter. Postanowił poczekać do końca kolacji. Nie chciał, aby cokolwiek odwracało uwagę od jedzenia. A kolacja była, zgodnie z jego przewidywaniami, doskonała. Kaczkę poprzedziły gęsie wątróbki w puree. Przed tygodniem Walter przysłał skrzynkę wina. Duff, chociaż twierdził, że uwielbia wino i na winach się zna, na pewno wybrałby do kaczki coś bardziej oczywistego i mniej odpowiedniego. Kiedy poprzednio Walter był zaproszony na kolację, musiał pić włoskie Barolo do solonej wołowiny i placków kartoflanych. Tym razem wolał nie ryzykować i słysząc o kaczce przysłał Chateau Letour 1959. Są na tyle zaprzyjaźnieni, że Duff nie obrazi się za ten gest, ale zarazem będzie to lekki prztyczek, pomyślał. Podczas kolacji Duff wiele mówił o sytuacji w Libanie i zastanawiał się, czy prezydentowi Sarkisowi uda się powstrzymać lewicę. Walter słuchał jednym uchem, pomrukami kwitując wnioski Duffa, w pełni pochłonięty jedzeniem, piciem i Ruth. Stwierdził, że bardzo schudła, choć bez uszczerbku dla swej urody. Czarne włosy miała splecione w kok. To uczesanie jeszcze bardziej podkreślało wysokie kości policzkowe i śniadą cerę. Miała twarz smutną, a melancholii dodawał jej idealny owal, nieco zwężone policzki i pełne wargi. Jedli kolację w jadalni umeblowanej bardzo stereotypowo i formalnie, a przylegającej do salonu położonego o dwa stopnie poniżej. W salonie okna zajmowały ścianę od podłogi do sufitu i wychodziły na patio obramowane drzewami i krzewami dyskretnie podświetlonymi paroma reflektorami. Dwie pozostałe ściany salonu zabudowane były półkami pełnymi książek. Pośrodku, wokół niskiego stołu, znajdowały się wygodne, pokryte skórą fotele. Na wąskiej półce w jadalni rozmieszczono oprawione fotografie i pamiątki z różnych wypraw Duffa. W jednym rogu, pod regałem z książkami stał wysoki postument. Leżał na nim, przykryty szklanym kloszem, jeden przedmiot: aparat fotograficzny Mungera Nikon FTN. W przedziwny sposób dominował nad całym pokojem. Walter wiedział, że nikomu nie wolno dotykać aparatu. Nawet pokojówce, by go odkurzyć. Co miesiąc Duff zdejmował aparat ze stolika, rozbierał go i czyścił. Czasami, ale bardzo rzadko, pokazywał przyjaciołom, jak aparat pracuje i w jaki sposób powinno się go trzymać. Ale im również nie wolno było dotknąć Nikona. Walter z góry cieszył się na efekt bomby, jaką miał zamiar wkrótce zdetonować. Tymczasem nużył go wykład Duffa o założeniach polityki amerykańskiej wobec Libanu, przerwał więc jego wywody i zapytał Ruth o pracę w sierocińcu. Rozbłysły jej oczy, gdy zaczęła opowiadać o dzieciach i ich rozwoju. Walter zupełnie nie mógł 77 pojąć, że Duff nie czyni żadnych wysiłków, by zapewnić tej kobiecie szczęście. Ruth wyjaśniała, że nawet najmłodsze dzieci powinny być czym prędzej umieszczone w rodzinach zastępczych. Miała też kilka trudnych przypadków i na nich się teraz skupiła. Minęły już trzy lata od wojny, ale na niektórych dzieciach wciąż pozostały jej wyraźne ślady. Był na przykład sześcioletni chłopiec, na którego oczach zabito rodziców. Ruth postanowiła wyprowadzić chłopca z urazu, aby mógł wieść normalne życie. Walter słuchał uważnie, natomiast twarz Duffa wyrażała rosnące zniecierpliwienie. Słyszał już to wszystko wcześniej, a w trakcie wykonywania zawodu reportera wojennego widział niejedną podobną tragedię i był na nie uodporniony. Walter wyczuł owo zniecierpliwienie i kiedy służąca sprzątnęła nakrycia, uznał, że nadszedł czas. - Aha, przy okazji: dziś rano spotkałem Dave'a Mungera - obwieścił. Duff otworzył usta, dłonie zaś zacisnął w pięści. Zapanowała cisza. Ruth ciekawie zerknęła na męża. Pytanie, kiedy wreszcie padło, składało się z jednego słowa, wypowiedzianego zduszonym głosem: - Gdzie? Walter tylko się uśmiechnął. Dźwignął się ciężko i spytał Ruth: - Kawa w salonie? Skinęła głową i wstała. - Gdzie, do diabła?! - Duff wyglądał jakby miał za chwilę eksplodować. Walter spojrzał na niego z wyrozumiałością okazywaną dziecku. - Tu, w Platres, w hotelu Forest Peak. Opowiem przy kawie. Przeszli do salonu. Walter rozsiadł się wygodnie w skórzanym fotelu, służąca podała mu gorącą kawę i postawiła obok na stoliku talerzyk z miętowymi czekoladkami. Duff stanął pośrodku salonu, rozstawił nogi i patrzył to na Waltera, to na aparat fotograficzny na postumencie. Nie potrafił ukryć podniecenia i niecierpliwości. Walter, po łyku kawy i trzech czekoladkach, obdarzył Duffa niewinnym uśmiechem i wreszcie wszystko opowiedział. Munger mieszka w okolicy od kilku lat. Szczegóły są nieznane, ale podobno kupił małe gospodarstwo w pobliżu Phini. Walter odniósł wrażenie, że Munger nie był zachwycony spotkaniem. Wyciąganie od niego informacji przypominało wyciskanie wody z suchej gąbki. Walter zaprosił go na kolację. Nawet zaproponował, aby przyszli tu razem dziś wieczorem. Zapewnił, że Dave będzie mile widziany. Na zachętę napomknął, że Duff ma jego Nikona. Opowiedział o aukcji w Hongkongu. Munger jednak odmówił. Tłumaczył się mętnie pilnymi zajęciami i powiedział, że może kiedy indziej. Na zakończenie rozmowy Walter dał mu swój bilet wizytowy i prosił o telefon. Munger był niesłychanie speszony spotkaniem i rozmową. 78 Ciekawość Duffa nie została jednak zaspokojona. Kiedy Munger przyjechał na Cypr? Skąd? Co teraz robi? Jak wygląda? Walter potrafił odpowiedzieć tylko na ostatnie pytanie: - Trochę się postarzał przez te osiem lat. Pewno już zbliża się do czterdziestki. Jest bardzo opalony, nosi brodę, dłonie ma spracowane - może rzeczywiście uprawia ziemię? Wyraża się dziwnie i powoli, jakby odzwyczaił się od mówienia, w każdym razie po angielsku. Opis Waltera nosił znamiona pełnego i dokładnego, gdyż Walter był dobrym obserwatorem. Duff chciał natychmiast iść i szukać Mungera, lecz Blum go powstrzymał, zaznaczając, że Munger nie chce być nachodzony -przez nikogo. Dostał wizytówkę Waltera i jeśli będzie miał ochotę, to zadzwoni. Duff nadal nie był przekonany. Nie dawała mu spokoju myśl, że przez tyle lat Munger znajdował się tak blisko. Podniecony nalegał, by jednak go odszukać, a w każdym razie dać mu znać, że byłby bardzo mile widziany. Walter odradzał. Jest bowiem w tym wszystkim coś dziwnego. Munger już nie przyszedł do hotelu na lunch, a kiedy Walter zapytał o niego w recepcji, otrzymał odpowiedź, że Munger wyprowadził się natychmiast po śniadaniu, co zaskoczyło recepcjonistę, gdyż przybył dopiero poprzedniego wieczoru i zarezerwował pokój na trzy dni. Hotelowy rejestr gości zawierał jego adres: Phini, Cypr. Walter sprawdził księgę hotelową za ostatnie pięć lat i nie znalazł tam Mungera. Do rozmowy włączyła się Ruth. Z tego, co Walter mówi, wynika, że Munger pojawił się po długim okresie odosobnienia. Spotkanie z Walterem musiało stanowić dla niego wstrząs. Uśmiechnęła się do Bluma, chcąc osłabić sugestię, że spotkanie z kimkolwiek innym mogło nie wywołać szoku. Wreszcie Duff zgodził się, że w tych okolicznościach poszukiwanie Mungera nie przyniosłoby spodziewanego rezultatu, a mogłoby tylko zaszkodzić. Poza tym, wyjeżdża za dwa dni i będzie nieobecny co najmniej przez miesiąc. Jedno jest pewne: kiedy wróci, odszuka Mungera i spyta, czy nie jest mu potrzebna pomoc. Spojrzał raz jeszcze na samotnie stojący pod kloszem aparat. W każdym razie mógłby mu zaproponować jego zwrot. Przez resztę wieczoru Duff snuł opowieści o Mungerze. W swoim czasie krążyło ich wiele. Wychwalał też pod niebiosa jego geniusz reportera wojennego. Nikt mu nigdy nie dorównał i nikt nigdy nie dorówna. Ruth i Walter słuchali w milczeniu. Ruth, jak zwykle, gdy chodziło o Mungera, była zdziwiona i lekko zazdrosna. Żaden człowiek nigdy tak nie zapłodnił wyobraźni jej męża i nie zawładnął jego myślami. W tym musiało być coś więcej niż tylko uznanie dla talentu kolegi-reportera. Przecież Duff był teraz uważany za jednego z najlepszych w swoim zawodzie. Ileż to już miał wystaw! A ostatni album jego fotografii okazał się bestsellerem! Tak, 79 w tym było coś więcej niż uznanie dla talentu. Westchnęła. Munger to jeszcze jeden powód powstałej między nimi przepaści. Walter słuchał z wielkim zainteresowaniem. W czasie pobytu w Hongkongu poznał Mungera dość dobrze. I nigdy nie mógł go w pełni rozszyfrować. Niewielu było ludzi, których Walter nie potrafił zrozumieć i zaszufladkować. Munger do nich właśnie należał. Zupełnie jakby żył w próżni, całkowicie niezależnie od otaczającego go świata i zamieszkujących go istot. Walter manipulował ludźmi, ich lękami, nadziejami i uczuciami. Człowiek, który był uodporniony na manipulację, musiał go fascynować. Słuchał, jak Duff raz jeszcze opisywał niesamowitą zdolność Mungera docierania na właściwe miejsce we właściwym czasie. Tuż przed tym, gdy miało się tam coś wydarzyć! I zręczność, z jaką robił zdjęcia, takie, jakie chciał, a potem wymykał się z przedziwną łatwością z kręgu czyhających na niego niebezpieczeństw. Poruszał się jak zjawa, jak cień, przemykał przez kordony, mury, zaryglowane drzwi i biurokratyczne zapory. Nigdy nie było takiego jak on! I te jego ostatnie dni w terenie! Co takiego wydarzyło się podczas owego patrolu, że porzucił zawód? Porzucił jedyne życie, które było mu bliskie i które tak dobrze znał. Waltera dopadła wreszcie senność. Tego wieczoru wypił dużo wina, potem jeszcze trzy koniaki. Nawet obecność Ruth i interesujące opowieści Duffa nie pomagały. Wygramolił się więc z fotela, ucałował Ruth w policzek i powiedział, że bez względu na to, co nabroi, umiejętność przyrządzania kaczki w czerwonej kapuście już zapewniła jej miejsce w niebie. Roześmiała się i obiecała przyjechać w następnym tygodniu do Limassol na lunch. Przy samochodzie Walter obudził szofera, wcisnął się na tylne siedzenie limuzyny, opuścił szybę i powiedział do Duffa: - W Bejrucie uważaj. Z tego, co ostatnio słyszałem, kolejny wstrząs jest już bliski. Duff machnął ręką. - Nie martw się. Czyż to nie Hamlet powiedział, że ostrożność jest lepszą połową zwycięstwa? Walter pokręcił głową. - Nie ta sztuka. To słowa Falstaffa, który nadmiernie się obżerał i pił zbyt dużo. - Mrugnął szelmowsko. - Nigdy nie słuchaj rad takiego człowieka. Poza tym Falstaff miał na myśli dyskrecję, a nie ostrożność. Po odjeździe Waltera Duff z butelką koniaku wyszedł na patio. Mając głowę pełną rewelacji, nie był jeszcze gotów do snu. Ruth rozumiała ten nastrój i chęć pozostania w samotności. Pocałowała go na dobranoc i poszła do sypialni. Miała za sobą męczący dzień. Jednakże i ona nie mogła zasnąć. Leżała w podwójnym łożu, wsłuchana w ciche tykanie zegara na stoliku 80 nocnym i odgłos przejeżdżających od czasu do czasu samochodów na szosie za willą. Wieczorna rozmowa o Mungerze bardzo ją rozstroiła. Nie chodziło tu o samego Mungera, ale o wspomnienia, z którymi się kojarzył. Poślubne miesiące w Hongkongu, uświadamianie sobie, że jej życie z Duffem nie układa się tak, jak miało i jak to zaplanowali. Jak ona zaplanowała. Dojrzewanie kobiety-żony w obcym środowisku, w obcej kulturze. Odkrywanie przez nią własnego charakteru. Dobrze pamiętała ów wieczór, kiedy Duff wrócił po aukcji z aparatem fotograficznym Mungera, i własne oburzenie, gdy się dowiedziała, że nie ma już pieniędzy na kupno bransoletki z okazji rocznicy. Uśmiechnęła się teraz do siebie na wspomnienie swojej infantylnej reakcji. Był to czas, kiedy jej środowiskowe wychowanie kazało przywiązywać wielką wagę do dóbr materialnych. Kazało mierzyć miłość i uczucie wartością podarunku. Wtedy piękny apartament i szafa pełna butikowych strojów były spełnieniem małżeńskich marzeń. Czegóż innego można się było po niej spodziewać? Rodzice zawsze wynagradzali jej sukcesy w nauce: a to wakacje w Kalifornii po maturze, a to sportowy MG na dwudzieste pierwsze urodziny i dyplom. Oceniała swoją pozycję w życiu i status w środowisku tak, jak ocenia się wiszący na ścianie obraz: ten oznacza bezpieczeństwo, tamten dobre małżeństwo, a ten trzeci towarzyską akceptację. Minęło wiele czasu, nim zorientowała się, że obrazy są niewyraźne i nieuchwytne, a kształt nadają im tylko ramy. Z początku myślała, że winę za taki stan rzeczy ponosi ich nieustabilizowane życie i okresowe zakotwiczanie się w różnych krajach. Po dwóch latach w Hongkongu przenieśli się na rok do Singapuru, a potem do Bangkoku. Poczuła dopiero jaką taką stabilizację, kiedy zamieszkali na Cyprze, kupili willę i Ruth mogła ją urządzić po swojemu i umeblować zbieranymi latami meblami. Po raz pierwszy zyskała poczucie jakiejś ciągłości i względnego bezpieczeństwa. Ale jednocześnie odczuła pustkę w swym życiu. Wszystkie obrazy znalazły się na właściwym miejscu, a czegoś jednak brakowało. Już wtedy wiedziała o niewierności Duffa i jego miłostkach. W środowisku dziennikarskim zawsze znalazło się wielu chętnych do podzielenia się plotkami. Pamięta, że zdziwiło ją własne beznamiętne podejście do faktu zdrady. Być może lata spędzone na Wschodzie nauczyły ją postrzegać małżeństwo w innym świetle. Nie tak, jak czyniły to jej europejskie czy amerykańskie rówieśnice. Ona była mu przez te wszystkie lata wierna. Wierność to jeszcze jeden obraz w ramie. Ale teraz w ramie tkwiło tylko wyblakłe płótno. Obróciła się na łóżku i poprawiła poduszkę. Ileż nocy przespała sama, podczas kiedy Duff przebywał gdzieś daleko? Chyba ponad połowę małżeńskiego życia. Ale nie to było miarą pustki. Sprawa sięgała znacznie głębiej. Dotykała samej istoty miłości. Ruth pragnęła być potrzebna. Teraz dopiero zdawała sobie sprawę, że zapewnić jej to mogą własne dzieci albo miłość 6 — Reporter 81 mężczyzny. Dzieci nie mogła mieć - w każdym razie nie z Duffem - stało się więc nieuchronne, że kiedy pojawiła się alternatywa w postaci Gideona, zdecydowała się na romans. Z początku obawiała się, że ze strony Gideona jest to chwilowa namiętność. Świadoma była swojej urody, przez lata musiała gasić zapały wielu zalotników. Dopiero po swej podróży do Izraela i drugiej wizycie Gideona na Cyprze porzuciła obawy i nurzała się w szczęśliwej pewności, że on ją naprawdę kocha. Był poza tym silny, pewny siebie - i potrzebował jej. Znów się uśmiechnęła do poduszki, ale nie był to radosny uśmiech. Chciała miłości, mają, ale sama jej intensywność wywołała niepokój. Co się stanie, jeśli nie potrafi już kochać tak mocno? Walter zasnął w kilka sekund po przyłożeniu głowy do poduszki, ale nie był to dobry sen. Do trzeciej nad ranem rzucał się i obracał niespokojnie w wielkim łożu. Wreszcie, mrucząc poirytowany, zapalił nocną lampkę. Wszystko to było bardzo dziwne, ponieważ z zasady sypiał dobrze, rzadko miewając jakiekolwiek sny. Przez kilka minut leżał wpatrzony w sufitowy wentylator, potem włożył nocne pantofle, przeszedł do kredensu w salonie i nalał sobie szklankę wody Perrier. Wyszedł z nią na balkon. Noc była ciemna, bezksiężycowa i tylko jasna łuna wskazywała na sąsiedztwo Limassol, gdzieś daleko w dole. Był świadomy, że nie pozwalał mu spać jakiś chaos myślowy w zakamarkach mózgu. Coś go dręczyło, coś domagało się rozwiązania. I póki nie znajdzie źródła niepokoju i odpowiedzi, jak sprawę rozwiązać, poty nie zaśnie. Przywykł do metodycznego myślenia, więc natychmiast doszedł do wniosku, że skoro spał dobrze ubiegłej nocy, to jego podświadomość jest zaniepokojona czymś, co wydarzyło się minionego dnia. Przebiegł więc myślami wszystkie wydarzenia ostatnich kilkunastu godzin, a jak to zwykle bywa wczesnym rankiem, umysł miał jasny i nie zaśmiecony żadnymi pomysłami, które rodzą kolejne godziny dnia, zaciemniając obraz i komplikując życie. Munger! Będzie mu potrzebny Munger. To poranne spotkanie było zrządzeniem opatrzności. Przeszedł do salonu i usiadł za biurkiem. Przez pół godziny układał i szyfrował depeszę, którą z samego rana wyśle do Szymona Saguy w centrali Mosadu. Pod nagłówkiem BARDZO PILNE żądał pełnych informacji na temat niejakiego Davida Mungera, niegdyś wojennego reportera. Informacje miały zawierać absolutnie wszystko. Walter Blum chciał znać każdy szczegół z życia Mungera od chwili poczęcia. Dzieciństwo, rodzice, krewni, przyjaciele, wrogowie, wykształcenie, co lubi, czego nie lubi, przebyte choroby i inne kontakty z lekarzami, poglądy polityczne, ulubiony kolor, ulubiona potrawa i napój. Zażądał także odbitek wszystkich fotografii, które Munger 82 kiedykolwiek opublikował. Wreszcie zażądał przeprowadzenia w równie pilnym trybie dochodzenia sięgającego daleko w przeszłość i pozwalającego odpowiedzieć na pytanie, co mogło wydarzyć się podczas ostatnich dni Mungera w Wietnamie. Myśląc intensywnie Walter przypomniał sobie -i wspomniał o tym w depeszy - że Munger przyłączył się do patrolu Sił Specjalnych, który operował w pobliżu Vinh Long w październiku 1969 roku. Niech agenci Mosadu w Stanach Zjednoczonych odnajdą i przesłuchają żyjących jeszcze członków tego patrolu, niech się dowiedzą, co tam zaszło. I niech agenci w Armii USA pogrzebią w archiwach i odnajdą raporty dotyczące tego czasu i sprawy. Skończył pisanie, schował tekst do teczki i spojrzał na zegarek. Następnie podniósł słuchawkę i nocnemu portierowi polecił obudzić się o szóstej trzydzieści rano. Gdy się położył, zasnął od razu. Pozostały mu tylko dwie godziny snu, ale po obudzeniu natychmiast sobie przypomniał słowa Duffa, że Munger poruszał się jak zjawa, cień... Janinę Lasage sięgnęła w dół i poklepała czarne włosy Sarniego Asafa. Orgazm był powyżej przeciętnej. Sami podniósł głowę i spojrzał na nią ponad jej falującym brzuchem. Lekko dyszał, wilgotne wąsy błyszczały. - Jesteś bardzo dobry, Sami - pochwaliła. Odsłonił w uśmiechu zęby i zaczął się po niej wczołgiwać. Czuła jego sztywny członek ocierający się o jej lewe udo i w duchu westchnęła. Już od dawna nie osiągała orgazmu w sposób konwencjonalny. Powodem mogło być nadmierne dogadzanie sobie w przeszłości lub wybujała wyobraźnia -potrzebowała teraz subtelniejszej podniety, innego bodźca niż pompujący męski członek. Ale w jakiś sposób musiała zaspokoić potrzeby Sarniego. Napracował się długo i ciężko, należało go wynagrodzić. Usadowił się na niej, zajął właściwą pozycję i pchnął głęboko. Prawie nic nie odczuła, ale wydawała z siebie odpowiednie odgłosy. Wiedziała, że natarcie będzie trwało długo, Sami Asaf należał bowiem do mężczyzn, którzy stawiają znak równania między seksualną jurnością a czasem trwania stosunku. Kiedy tak pod nim leżała, głaszcząc go po plecach i poruszając rytmicznie pośladkami, myślała o innych sprawach. Świadomie uwiodła Sarniego przed miesiącem, wkrótce po otrzymaniu funkcji łącznika między francuskim kontrwywiadem a Mukhabaratem. I jej 83 nowe zadanie miało ścisły związek z umową dotyczącą sprzedaży przez Francję reaktora nuklearnego Irakowi. Wezwano ją do Paryża na odprawę, którą prowadził osobiście dyrektor SDECE, Alexandre de Marenches. Mosad nie da za wygraną, powiedział. Będzie usiłował nie dopuścić do realizacji umowy. W ciągu ostatnich dwóch lat ludzie Mosadu byli niesłychanie aktywni w całej Francji, a kiedy reaktor zostanie przewieziony do Iraku, przeniosą się w ślad za nim. Bazą operacji będzie najprawdopodobniej Bejrut. Ponieważ Janinę już od sześciu lat działała na Bliskim Wschodzie, jest idealną kandydatką na koordynatorkę kontrofensywy SDECE i łączniczkę z irackim Mukhabaratem. Świetnie się składa, że zna Sarniego Asafa z dawnych lat, kiedy obsługiwała Daleki Wschód. Sami jest obecnie wicedyrektorem Mukhabaratu i odpowiada za bezpieczeństwo reaktora oraz ochronę francuskiego personelu. Leżąc pod Sarnim Janinę uśmiechnęła się do siebie. Ciekawe, czy ich obecne stosunki dyrektor de Marenches także określiłby mianem znajomości? De Marenches zapoznał ją z analizą sił przeciwnika. Chociaż w Iraku Mosad nie dysponował poważniejszą siatką, był doskonale zakonspirowany w Bejrucie. Niedawne raporty wspominały, że w łonie Mosadu powstała sekcja, której wyłącznym zadaniem jest sprawa irackiego reaktora. Jest rzeczą niezmiernie ważną dla Francji, podkreślił dyrektor, by reaktor bez przeszkód dotarł na miejsce, został zainstalowany i żeby nastąpił jego rozruch, ponieważ dopiero wtedy nabiorą mocy ważne układy handlowe ogólnej natury oraz te na dostawę broni. - Czy Izraelczycy mają jakieś podejrzenia co do właściwego przeznaczenia reaktora? - spytała Janinę. De Marenches spojrzał enigmatycznie i typowo po francusku wzruszył ramionami; Francuzi wzruszają ramionami nieco inaczej niż reszta świata. - Izraelczycy są zawsze podejrzliwi. Ale przecież to Irakijczycy podpisali traktat o nierozprzestrzenianiu broni atomowej, czego Izrael nigdy nie zrobił. Uśmiechnęła się cynicznie. -1 to czyni sprawę jasną. De Marenches poinstruował ją z kolei o stosunkach z Amerykanami i roli CIA w obecnej sprawie. Trzeba założyć, że z powodu wręcz paranoicznego lęku prezydenta Cartera przed rozprzestrzenianiem broni atomowej, CIA jest bardzo zainteresowana irackim reaktorem. Departament Stanu wywiera wielką presję na rząd francuski, by Francja wycofała się z umowy. Oczywiście był to rezultat nacisków żydowskiego lobby w Kongresie. Tak więc, nie spuszczając oka z Mosadu, należy również zwracać uwagę na CIA. W jej przypadku korzystna była sytuacja, że CIA i Mosad przestały kooperować. Od wczesnych lat siedemdziesiątych wszystko się zmieniło. In- 84 teresy obu organizacji są teraz przeciwstawne. I druga rzecz, która mogła ułatwić pracę Janinę Lasage: agenci SDECE w Waszyngtonie zinfiltrowali ostatnio nieznany dotąd wydział CIA, zwany Eąuinus. De Marenches podał kartkę z nazwiskami podejrzanych o reprezentowanie wspomnianego wydziału. Siedem nazwisk. Na pierwszym miejscu Duff Paget. De Marenches dostrzegł jej uśmiech i skomentował go w myślach: zadowolona, że się na kimś zemści. - Zna pani któregoś z tych agentów? - spytał. - Tak. Znam trzech, a jednego bardzo dobrze. Na zakończenie dyrektor ostrzegł jąraz jeszcze, by była ostrożna w kontaktach z Amerykanami. Skinęła machinalnie głową, głęboko zamyślona. Sami zwiększał tempo i Janinę poczuła, że długo tak nie wytrzyma. Najwyżej jeszcze dwie minuty, a potem go spycham, będzie gotów czy nie. Sami Asaf był jej oczywiście potrzebny. Dlatego właśnie przed miesiącem go uwiodła. Zawsze chciała mieć pełną kontrolę nad operacją w toku. Od lat wiedziała, że są dwa podstawowe sposoby uzyskania i zachowania pełnej kontroli nad mężczyzną: pieniądze i seks. Z własnego doświadczenia wiedziała, że z tych dwóch seks jest pewniejszy. W tym wypadku miała nad nim pełną kontrolę. Przesunęła dłonią po jego plecach i czubku podskakującej głowy, podniosła rękę i spojrzała na zegarek od Cartiera. Robiło się późno, a miała jeszcze parę ważnych spraw do omówienia z Sarnim. Wiedziała, co zrobi. Po miesiącu pożycia z Irakijczykiem znała cienką granicę między sadyzmem a masochizmem. Najpierw uniosła stopy i oparła je na jego kostkach, potem lewą dłonią chwyciła go mocno za włosy, a paznokcie prawej dłoni wbiła mu w lewy pośladek. Jęknął z bólu. Szarpnęła włosy i uniosła jego głowę, po czym wbiła zęby w podbródek. Wstrząsnął nim dreszcz, zaczął ruszać biodrami jak oszalały. Już jest prawie gotów, pomyślała, i mocniej wbiła zęby i paznokcie. Sami osiągnął orgazm, wydając okrzyk bólu i ekstazy. Któregoś dnia zabiję człowieka w takiej sytuacji, pomyślała, i przyniosło jej to ulgę. Zamiast w podbródek ugryzę w samą krtań, przegryzę ją. Gdzieś przeczytała, że kiedy człowiek umiera podczas aktu płciowego, to członek mu nie flaczeje, ale jeszcze bardziej nabrzmiewa. To by było warto zobaczyć. I poczuć. Sami leżał na niej, ciężko dysząc. Po dość długiej chwili i po wyszeptaniu mu do ucha stosownej porcji pieszczotliwych słówek, zepchnęła go z siebie i wyszła z łóżka. Patrzył na nią, gdy biegła do łazienki - szczupła, o pełnych piersiach, zwinna, z długimi blond włosami. Kto to przed laty nazwał jąprzebiegłym wężem? - usiłował przypomnieć sobie Sami. Niebezpiecznym wężem... 85 Słyszał chlupot wody w bidecie i odgłos ten skojarzył mu się z prostytucją. Jego pierwszą kobietą była prostytutka w Paryżu i też po stosunku usiadła natychmiast na bidecie. Był wówczas lekko zakłopotany i zły myśląc, że pewno wzięła go za brudasa. Przyszło mu do głowy, że w pewnym sensie Janinę też się prostytuuje. Nie miał żadnych złudzeń, że poszła z nim do łóżka z miłości. Wiedział dobrze, że po zakończeniu misji rzuci go jak szmatę, zachowując oczywiście pozory i grzeczną formę rozstania. No, ale to będzie dopiero za dwa lata, a do tego czasu ma dostęp otwarty do jej... ciała. Ciała, którego nigdy nie miał dość. Przedziwne, jak ona potrafiła w ciągu zaledwie miesiąca rozszyfrować jego seksualne preferencje. Jednocześnie uświadomił sobie, że zbyt wiele czasu spędza w Bejrucie na tak zwanych konferencjach łącznikowych. Usprawiedliwiał to przed sobą i dyrektorem, wskazując na niezbity fakt, że groźba działań ze strony Mosadu ma swoje korzenie w Libanie, a jeśli jeszcze nie ma, to będzie miała, i jest rzeczą konieczną rozbudować w Libanie siatkę... Dobrze jednak wiedział, że nie żadne siatki, ale prężne ciało Janinę Lasage każe mu nieustannie podróżować do Bejrutu. Francuzka wyszła z łazienki i podeszła do okna. Miała na sobie tylko ręcznik owiązany w pasie. Znajdowali się w jej mieszkaniu na najwyższym piętrze bloku w Ras Beirut. Z okna rozciągał się wspaniały widok na miasto. Nawet w tej chwili słychać było dalekie odgłosy wymiany ognia z broni maszynowej gdzieś w dzielnicy Nabaa. Trwała wojna domowa. Sami spojrzał na zegarek, wstał i zaczął zbierać ubranie, które przed godziną zostało niedbale porozrzucane w przypływie pasji. Za pół godziny miała rozpocząć się konferencja prasowa w siedzibie Organizacji Wyzwolenia Palestyny i ponieważ Sami był nadal korespondentem Bliskowschodniej Agencji Prasowej, powinien w niej uczestniczyć. Janinę odwróciła się od okna i patrzyła, jak Sami wciąga skarpetki. - Duff Paget - powiedziała nieco ochrypłym kontraltem. - Że co, Duff Paget? - spytał. - Chcę, żebyś go zabił. Spojrzał na nią zdumiony. - On jest z CIA. -1 zanim mógł cokolwiek powiedzieć, dodała: - Zaczyna pchać nos w nasze sprawy. - Duff w CIA? - Sami przybrał zaskoczony wyraz twarzy. - Tak, Sami. I nie bądź taki zdziwiony. Jest agentem od co najmniej ośmiu lat. Od Wietnamu. - Jesteś pewna? Sami był zakłopotany. Wielu jego kolegów dziennikarzy i znajomych pracowało w wywiadzie, ale zawsze szybko się o tym dowiadywał. Ale Paget! Jeszcze wczoraj siedział z nim w grupie korespondentów w barze hotelu Commodore. Z pół godziny przegadali o dawnych czasach. 86 - Oczywiście, że jestem pewna - odparła. - Należy do wydziału specjalnego CIA. Przed paroma miesiącami udało się nam go spenetrować. Dowiedzieliśmy się również, że jednym z głównych zadań wydziału jest zapobieganie rozprzestrzenianiu broni atomowej. - Powiedziała to lekko, łącząc w jednym zdaniu prawdę z półprawdą. Na twarzy Sarniego malowały się wątpliwości. Spojrzał na nią ostro. - Nie wymyśliłaś tego? Od lat go nienawidzisz. Od czasu tej aukcji w Hongkongu. - Nie bądź głupi, Sami. Owszem, nienawidzę go, ale nie to jest moją motywacją. - Ruszyła wolno w stronę łóżka. - Oczywiście, to nie ma znaczenia, czy Paget jest w CIA czy nie, jeśli wasz reaktor ma spełniać rolę, jaką mu oficjalnie przypisujecie. Jeśli jednak jest inaczej i Paget coś wyniu-cha, to wtedy mój rząd znajdzie się pod olbrzymią presją. Z Izraelczykami damy sobie radę, ale Stany Zjednoczone to inna sprawa. Giscard d'Estaing może być zmuszony do anulowania umowy. Ropa czy nie ropa. Stanęła przy łóżku. Sami zadarł głowę, by ją widzieć. - Chociaż nie mamy nic do ukrycia, nie podoba mi się wtykanie nosa przez CIA - mruknął. - Oczywiście, że nie może ci się podobać - odparła słodkim głosem. -Tak czy inaczej Paget stanowi zagrożenie. Twoim obowiązkiem jest go wyeliminować. Sami westchnął. Bardzo lubił Duffa Pageta. - To bardzo poważna decyzja - powiedział. - Zamordowanie agenta CIA może wywołać reakcję łańcuchową. - Bądź realistą, Sami. Ilu dziennikarzy i fotoreporterów zginęło w Bejrucie na przestrzeni ostatnich dwóch lat? Z tuzin. A może i więcej. Poza tym to nie wasi ludzie powinni wykonać zadanie, ale ktoś z Organizacji Wyzwolenia Palestyny. Masz tam przyjaciół, porozmawiaj z nimi. Zwłaszcza że Paget otrzymał zadanie szpiegowania Palestyńczyków. Mam wszystkie szczegóły na ten temat. Po dłuższej ciszy Sami mruknął: - Zastanowię się nad tym. Wygrała. Wiedziała, że wygra! Przyciągnęła jego głowę do piersi. - Kiedy to będzie miało nastąpić, chcę tam być i widzieć. Walter Blum i profesor Chaim Nardi szli wolno alejką terenów uniwersyteckich w Tel Awiwie. Walter był w beżowym garniturze, do którego dobrał różowy krawat. Profesor, drobny mężczyzna o ptasiej twarzy, miał na sobie sportowe spodnie i koszulę z krótkimi rękawami. W sam raz na upał. A Walter się pocił. 87 Ten grubas intrygował Nardiego. Przed tygodniem zadzwonił do Nar-diego generał Hofti. Profesor wiedział, że Hofti jest szefem Mosadu. Generał powiedział, że przez specjalnego posłańca wysyła profesorowi zestaw dokumentów najwyższej wagi. Zawierają najdrobniejsze nawet szczegóły życia pewnego człowieka. I prosi, by Nardi przestudiował dokumenty, a następnie podzielił się swoimi wnioskami z niejakim Walterem Blumem. Nardi gdzieś już słyszał to nazwisko, ale nie zdołał go z kimkolwiek skojarzyć Hofti dodał, że chodzi o tego samego Waltera Bluma, który tak hojnie obdarował uniwersytet w Tel Awiwie i wiele innych instytucji w Izraelu. Nardi przestudiował więc przysłane mu dokumenty w nabożnym skupieniu, i z rosnącym zainteresowaniem, a po otrzymaniu zezwolenia generała Hoftiego przedyskutował je z dwoma kolegami z katedry psychiatrii. W przewidzianym czasie pojawił się Walter i, po obfitym lunchu, na który zaprosił go dziekan, zabrał Nardiego na spacer. - Fascynujący przypadek - powiedział Nardi. - Z pewnością zna pan już moją diagnozę. Cóż jeszcze mógłbym dodać? Walter spojrzał na drepczącą obok malutką postać i pomyślał, że profesor przypomina raczej wróbla niż geniusza w dziedzinie psychologii i psychiatrii. - Chcę wiedzieć, jak można nim manipulować - odparł. Profesor się skrzywił. W tym momencie zdał sobie sprawę, że Walter nie jest tylko biznesmenem. - W tym kontekście słowo „manipulować" ma niemiłe brzmienie - zauważył dość sztywno. - Bo i sytuacja jest niemiła - odparował Walter. - Ten człowiek jest niezbędny. Ja go potrzebuję. Izrael go potrzebuje! Profesor długo się zastanawiał, wreszcie zaczął mówić: - No cóż, nie ma najmniejszej wątpliwości, że ten człowiek jest w permanentnym szoku. Nie będę wdawał się w naukowe określenia, to panu nic nie da. Aby mógł być komukolwiek do czegokolwiek przydatny, musi wyjść ze stanu pourazowego. Musi być z niego za uszy wyciągnięty. Musi zacząć mówić, mówić, mówić. Właśnie o tym przeżyciu czy przeżyciach, które wpakowały go w ten stan. Ale wnioskuję, że nie jest do tego skłonny. Szkoda, że nie udało się panom dowiedzieć, co wydarzyło się podczas tego ostatniego patrolu. - W dalszym ciągu węszymy, nie rezygnujemy. Może trafimy na ślad. Chociaż zbytnio na to nie liczę. Był to mieszany patrol amerykańskich oddziałów specjalnych i najemników różnej narodowości. Dotychczas nie znaleźliśmy nikogo żywego, kto w tym uczestniczył. Najgorsze, że cała dokumentacja dotycząca tej wyprawy została zniszczona. - Poruszamy się więc po omacku. - Profesor rozłożył bezradnie ręce. Walter zatrzymał się. - Mówi pan, że człowiek pozostanie bezużyteczny, póki nie wyjdzie ze stanu pourazowego? - spytał. - To niezupełnie tak. Wszystko zależy, do czego jest wam potrzebny. On nie jest chory umysłowo. Chodzi o to, że wydarzenie, od którego wszystko się zaczęło, spowodowało, iż zamknął się w sobie. Przestał istnieć dla świata, a świat dla niego. Budzi nadzieję to, że powolutku zaczyna wyglądać ze swojej skorupy, coraz bardziej ją rozchylać. Wiele czasu mu to zajęło, jednakże warto pamiętać, że umysł, podobnie jak ciało, posiada olbrzymią zdolność regeneracji. Musi pan być jednak bardzo ostrożny. Cokolwiek pan zamierza przedsięwziąć, radzę robić to po głębokim zastanowieniu, aby nie pojawił się skutek odwrotny do zamierzonego. Walter wznowił spacer, profesor dreptał obok. - Co pan by zalecał w danej sytuacji? - spytał Walter. Profesor przyjął lekko mentorski ton: -Zacznijmy od jego przeszłości. Urodził się w kwietniu 1941 roku. Jego ojciec był średniej rangi funkcjonariuszem Ministerstwa Obrony, nie wzięto go do wojska z powodu wady serca. Przeciętny pod każdym względem syn średniozamożnej rodziny z północnej Anglii. Z raportu wynika, że był nieco nudny. Tyle ojciec. Matka natomiast z pewnością nie była nudna. Jeszcze długo przed wyzwoleniem kobiet zdobyła, dzięki własnym wysiłkom, uniwersyteckie stypendium i zaczęła studiować medycynę. Być może do wyjścia za mąż skłoniła ją częściowo potrzeba dofinansowania dalszych studiów. Była bardzo żywotną, przystojną kobietą, o silnej woli i samozaparciu. Była Żydówką, chociaż nie obnosiła się ze swą wiarą i nie praktykowała. Nie interesował jej też ruch syjonistyczny. - Profesor zerknął z ukosa na Waltera, chcąc być może sprawdzić, jak zareagował on na informację o osobie pochodzenia żydowskiego, która nie jest zainteresowana syjonizmem, bądź chciał po prostu wiedzieć, czy Walter go słucha. Słuchał pilnie. Nardi, usatysfakcjonowany, ciągnął dalej: - Dziecko ją uwielbiało. Można powiedzieć, że była ośrodkiem jego życia. Poza matką nie miał właściwie przyjaciół. Ponieważ rodzice pracowali w Londynie, spędzał wiele czasu u dziadków w Bradford. Dziadkowie byli nieczuli, nie okazywali chłopcu uczucia. Cotygodniowe wizyty matki były w tych warunkach wspaniałymi przeżyciami. Kiedy wojna się skończyła, chłopiec był już zamknięty w pierwszej skorupie. Mógłbym go nazwać introwertykiem. .. - Nardi wzruszył ramionami. - Oczywiście moja diagnoza jest oparta wyłącznie na opisach i informacjach z drugiej ręki... jakkolwiek akta, które dostałem, są rzeczywiście opracowane niesłychanie szczegółowo... - Parunastu agentów zbierało je przez kilka tygodni - przyznał Walter. -Słucham dalej, profesorze. 89 - No cóż, w normalnych warunkach koniec wojny powinien być dla Mungera końcem psychicznej i umysłowej izolacji. Zamieszkał ponownie z rodzicami i rozwijał się pod matczynym okiem. Nastąpiły jednak dwa wydarzenia, które wpłynęły na kształt jego przyszłego życia. Matka specjalizowała się w leczeniu skutków niedożywienia. W Wielkiej Brytanii był to bardzo poważny problem, zwłaszcza w latach 1942 i 1943. Dwa miesiące po zakończeniu wojny i dwa miesiące po zabraniu synka od dziadków zaproponowano jej wyjazd do Niemiec. Chodziło o pomoc tym, którzy przeżyli obozy koncentracyjne. - Wszystko to wiem - przerwał zniecierpliwiony Walter. - Czytałem ten cholerny raport. Profesor nie lubił, gdy przerywano mu wykład. Obrzucił Waltera surowym spojrzeniem i kontynuował: - W Niemczech matka miała zostać przez miesiąc, ale to, co tam zastała, poruszyło ją do głębi. Można sobie wyobrazić olbrzymią różnicę między ocalałymi więźniami Auschwitz a angielskimi dziećmi cierpiącymi przez dwa lata na lekki niedobór pewnych witamin. Przebywała więc w Niemczech przez rok, widując syna najwyżej raz na miesiąc. W tym czasie ojciec chłopca przeniósł się do Bradford, do rodzinnego domu, i zaczął pracować w rodzinnym interesie. Przez ten rok mały zaczął chodzić do szkoły podstawowej, której całym sercem nienawidził. Był samotnikiem, z tej racji nielubianym przez innych chłopców. Po powrocie matki z Niemiec upłynęły dwa względnie spokojne lata. Pod wpływem matki i okazywanego przez nią uczucia, młody Munger zaczął wychodzić ze skorupy. I wówczas nastąpiło drugie wydarzenie, które ukształtowało jego charakter na resztę życia. - Wojna 1948 roku i w jej wyniku powstanie państwa Izrael... - Walter przerwał jeszcze raz. - Otóż to! - Profesor mówił zadumany. - Takie bywa przeznaczenie. Przyszły charakter siedmioletniego chłopca, w każdym razie jego istotne elementy może zostać ukształtowany w jednej chwili przez wydarzenie, o którym chłopiec nie ma pojęcia i które nastąpiło gdzieś o tysiące kilometrów od niego. - Profesor zauważył wyraz twarzy Waltera i zaczął mówić szybciej: - Już dobrze, pan to wszystko wie. Matka porzuciła własne życie, męża i syna. Pojechała do Izraela. Walczyć. Była Żydówką, była z tego dumna. Izrael stał się jej miłością, nic nie było ważniejsze, nawet syn, którego też przecież kochała. Ale i z niego zrezygnowała. - Mogła jednak wrócić po zakończeniu wojny. Nardi zaprzeczył ruchem głowy. - Nie mogła i nie chciała. Typowy przypadek świadomego odrzucenia własnej przeszłości. Załóżmy jednak, że syn czuł podświadomie, iż matka nie wróci. Ojciec być może podsycał nawet podobne myśli. Proszę pamiętać, 90 że zaledwie miesiąc po opuszczeniu przez matkę rodziny wystąpił o rozwód. - Ponownie pokręcił głową. - Nie, nie. Mam pełne prawo zakładać, że chłopiec czuł, iż matka nie wróci. I doznał wstrząsu. Jest to właściwie dokładnie udokumentowane w tych raportach, które czytałem. Jego zachowanie w szkole, brak przyjaciół, a przede wszystkim absolutny brak emocjonalnej reakcji na wiadomość o śmierci matki. To wszystko wskazuje, że ciężko przeżył ów cios, porzucenie go przez jedyną kochaną osobę. - Była bohaterką. Zginęła podczas bitwy o Jerozolimę. Zginęła straszną śmiercią... - dopowiedział Walter. Nardi rozłożył ręce. - Dla jednych mogła być bohaterką. Dla młodego Mungera była już nikim. Tak jak wszystko inne, usunął ją ze swojego świata. Porzuciła go! Od chwili uświadomienia sobie tego faktu, obudował swoje uczucia murem ochronnym. Nie okazywał nikomu sympatii, nie przyjmował od nikogo jej objawów. O tak, kiedy dorósł, stał się kobieciarzem. I pociągał kobiety, fascynował je. Wcale nierzadko kobiety lgną do takich mężczyzn. Kiedy i ojciec umarł na serce, chłopiec nie okazał najmniejszego wzruszenia czy smutku. Miał wówczas dziesięć lat i na pogrzebie nie uronił nawet jednej łzy. - Ale przecież jego zdjęcia...? - spytał Walter. - Może mi pan powie, profesorze, jak człowiek pozbawiony uczuć może robić podobne zdjęcia? Z kolei profesor przerwał spacer i, stając naprzeciwko Waltera, zaczął wyjaśniać z wielkim przejęciem: - Próbowałem to analizować, panie Blum. Studiowałem każde ze zdjęć osobno i powiem panu coś zaskakującego. Zrobiłem fascynujące odkrycie: otóż z tysięcy odbitek, które mi przysłano, tylko niecałe sto nie dotyczyło wojny. I w tym tkwi klucz. Była tam seria zdjęć zrobionych w czasie wakacji na wyspie Bali. Spędzał je z kobietą i być może ona go znudziła, dość że robił zdjęcia widokowe i ludzi. Zna pan Bali? Walter skinął głową. - Wyspa nieprawdopodobnie piękna, też tam byłem. Kiedy jednak oglądałem zdjęcia Mungera, nie poznawałem tego miejsca. Wszystko było zupełnie inne, niż to, co zapamiętałem. Na przykład maski na twarzach tancerzy. Udało mu się je jakby izolować od postaci, uczynić bardziej groteskowymi, niż były w rzeczywistości. Sfotografował na przykład drzewo. Wysokie, tropikalne drzewo, ale za nim czaiła się burza i gałęzie wydawały się nabrzmiewać grozą na tle czarnych chmur. Sfotografował też przybrzeżne fale. Piękne i symetryczne, gdy przetaczają się przez rafę koralową. Ale uchwycił je w momencie, gdy groźna biała piana uderzała w jakby znieruchomiałą taflę wody. Widział pan to, panie Blum? Widział pan to, co ja dostrzegłem, albo raczej, co on wydobył? 91 Walter spojrzał dziwnie na profesora, ujął go pod ramię i poprowadził już nie alejką między budynkami, ale w stronę pozostawionego daleko samochodu. - Chce mi pan powiedzieć, że Munger potrafi fotografować tylko wojnę? - Coś więcej: wojna w nim tkwi, pożera go, trawi. Jego oczy są soczewkami obiektywu. Czytuje pan poezję? - Rzadko - odparł Walter nieco zaskoczony. - Czytywałem sporo Szekspira. - Poeta Wordsworth mówił o czymś, co nazywał „wizją doskonałą". Pozwalała mu dostrzegać to, czego istnienia zwykli śmiertelnicy nie byli świadomi. Światło padające na liść. Barwę kwiatu. Odcień zieleni odległego wzgórza. Niektórzy poeci mają ten dar dostrzegania i wrażenia potrafią wyrazić słowami. Munger jest ich przeciwieństwem. Jego piórem jest obiektyw aparatu fotograficznego i za jego pomocą przenosi na papier światłoczuły to, co widzi, a widzi tylko w czerni i szarości z dodatkiem bieli. Znaleźli się przy samochodzie. Kierowca trzymał otwarte tylne drzwiczki. -1 dlatego z takim zapamiętaniem pracował - kontynuował profesor. -Nieustannie się doskonalił. Podobnie jak poeta, który musi się doskonalić i nieustannie uczyć wyrażać słowami to, co pozwala mu dostrzec „wizja doskonała". Wszystko, co Munger miał, to ponurą wizję wojny. Walter zadumał się. -1 dlatego robił takie wspaniałe wojenne zdjęcia? - Tak - zgodził się profesor. -1 dlatego nie jest pełnym człowiekiem. Walter westchnął i wyciągnął na pożegnanie dłoń. - Dziękuję panu, profesorze. Jasne jest teraz dla mnie, że kluczem do osobowości Mungera jest jego zmarła matka. Może potrzebna mu terapia szokowa. Muszę nad tym pomyśleć. Nardi przyjął podaną mu rękę, potrząsnął nią i powiedział surowym głosem: - Wiem, że to, co pan robi, musi być bardzo ważne, ale niech pan nie zapomina, że człowiek, nawet niepełny, jest nadal istotą ludzką. Psychologia w rękach amatora może być narzędziem niebezpiecznym i destruktywnym. Czyja bądź moi koledzy możemy panu jeszcze w czymś pomóc? - Nie. W istniejących okolicznościach muszę pracować sam. - Jego głos brzmiał sucho. - Poza tym w naszym biznesie wielu ludzi ulega destrukcji. Pozostaje fakt, że matka Mungera była Żydówką. Munger może to uznać lub nie, ale fakt pozostaje faktem. Zginęła walcząc za Izrael. Może mu się to bardzo nie podobać, ale chcemy mu dać tę samą szansę. Kiedy Walter siedział już w samochodzie, Nardi powiedział: - Patrol? - Co patrol? - Po powrocie okazał się impotentem. Tak w każdym razie twierdzi jeden z raportów. 92 - Co z tego wynika? - W jego urazie psychicznym musi być jakiś element seksualny. Trzeba o tym pamiętać. - Będę pamiętał - odparł Walter i dał znak kierowcy, by ruszał. Mieli ich w wizjerze. Całą czwórkę. Teleobiektyw pozwalał dostrzec nawet rysy twarzy. - Ten sam zestaw co zwykle - stwierdził Duff Paget. Wyprostował się i pomasował sobie kark. Spojrzał na zegarek. - Chłopcy idą na lunch. My możemy zrobić to samo. Przez najbliższe dwie godziny nic się nie będzie działo. Jerry Kimber potwierdził skinieniem głowy. Patrzył przez okno na budynek po drugiej stronie ulicy. Widział czterech mężczyzn wsiadających do czarnego forda. Po obu stronach drzwi do budynku stali inni, trzymając w gotowości pistolety maszynowe Skorpion. Lustrowali ulicę i nieliczne pojazdy. Jerry obrócił się do Duffa, który zdjął z aparatu teleobiektyw i zastąpił go standardowym. Następnie odkręcił aparat od statywu, włożył go do skórzanej torby i, nie zamkniętą, przewiesił sobie przez ramię, by być gotowym do robienia zdjęć. W tym mieście zawsze działo się aż nazbyt wiele. - Na co miałbyś ochotę? - spytał Jerry. - Wszystko mi jedno, byle nie baranina. Jedźmy do The Smugglers na dobry stek. Jerry uśmiechnął się. - Jesteś bardzo ostrożny jak na obieżyświata. A może masz nadzieję natknąć się na Ginę Mansutti? - Nigdy nie wiadomo. - Duff też się uśmiechnął. - Jest przekonana, że załatwię jej wywiad z Arafatem. Co za naiwność. Można oczekiwać, że lada chwila ściągnie te eleganckie butikowe dżinsy i zacznie mnie poważnie przekonywać, żebym ugadał Arafata. Jazda, idziemy! Na klatce schodowej Duff nacisnął guzik windy. Jerry zamknął drzwi na potrójny zamek. Piętro wyżej Misza Wigoda, alias Melim Jaheen, także doszedł do wniosku, że można na parę godzin zawiesić obserwację siedziby OWP i, podobnie jak Amerykanin i Kanadyjczyk, postanowił coś zjeść w restauracji na 93 rogu, gdzie miał swój stolik i gdzie mógł liczyć na ulubione danie: potrawkę z jagnięcia. Tak się złożyło, że ściągnął windę na kilka sekund przed Duf-fem. Wsiadł i nacisnął guzik parteru. Winda zatrzymała się jednak piętro niżej. Gdy otwierały się jej drzwi, usłyszał słowa Kanadyjczyka: - Jeszcze tylko jeden pieprzony miesiąc i przeniosą mnie do... - Urwał, gdy zobaczył, że w kabinie ktoś jest. Duff i Jeny skinęli przyjaźnie Miszy. Winda ruszyła. Misza zauważył w półotwartej torbie jak zwykle gotowy do użytku aparat fotograficzny. Widział w międzynarodowej prasie wiele zdjęć autorstwa tego Amerykanina. Podziwiał go bardzo. A nawet trochę mu zazdrościł. Sam doskonale radził sobie z aparatem i był wysoce kwalifikowanym specjalistą fotografii na użytek wywiadu, ale w pracy Duffa dostrzegał element, który odróżnia artystę od rzemieślnika. Pomyślał sobie, że może któregoś dnia będzie mógł paradować sobie z aparatem i chwytać życie na gorąco, miast siedzieć gdzieś w kącie i bez końca fotografować twarze, z których jedna na tysiąc gdzieś komuś się przyda i coś objawi. Misza nie tylko tego zazdrościł Amerykaninowi. Sam był niski, łysiejący, miał „charakterystyczną" twarz, jak to określała matka, innymi słowy był brzydki. Natomiast Duff Paget był wysoki i bardzo przystojny. Winda stanęła na parterze, Misza grzecznie przepuścił towarzyszy krótkiej podróży. Duff i Jeny ruszyli przez hol i pierwsi wyszli przez otwarte drzwi w spiekotę wczesnego popołudnia. Misza został na stopniach i patrzył, jak obaj mężczyźni idą w kierunku zielonego, starego i poobijanego mercedesa zaparkowanego na rogu. Kanadyjczyk gestykulował i coś z ożywieniem mówił. Dzięki mikrofonom, które Mosad zainstalował w mieszkaniu poniżej, Misza wiedział, że lubi dużo mówić. Niezbyt to dobra cecha u agenta wywiadu. Duff potakiwał, ale dłoń trzymał pod otwartą klapą torby na uchwycie aparatu. Profesjonalista! Misza już odwracał głowę, schodząc na chodnik, kiedy zza rogu wyskoczyła z piskiem opon popielata simca. Z otwartych okien wyzierały czarne lufy. Zadziałał instynkt: Misza rzucił się na ziemię, sięgając jednocześnie po swój MAB w kaburze pod pachą. Zatrzymał dłoń w połowie drogi, widząc, że nie on jest celem. Obie lufy pluły już ogniem w kierunku Duffa Pageta i Kanadyjczyka. W ogłuszającym terkocie broni maszynowej obaj padli jak ścięci. Misza rozpoznał charakterystyczny dźwięk i zaklął pod nosem. - Uzi! Te bydlaki używają naszych Uzi! - mruknął. Popielaty samochód zwolnił. Strzelanina trwała trzy sekundy. Misza wiedział, że w tym czasie oba pistolety maszynowe wystrzeliły ponad siedemdziesiąt pocisków. Simca znowu przyśpieszyła. Z tylnego siedzenia dwie twarze spoglądały ciekawie za siebie. Dobry Boże! Jedna z nich należała do kobiety! Biała twarz w oprawie czarnych kręconych włosów. Misza przeniósł wzrok na leżących. 94 Wsparty o mur Kanadyjczyk nie dawał znaków życia, ale Paget się poruszał. Wykonywał jakieś groteskowe ruchy. Nogi miał przedziwnie wykręcone, lewe ramię strzaskane. Brakowało mu dolnej części twarzy, wystawał tylko biały kawałek kości żuchwowej. Ale się poruszał, niby czerwona szmata pociągana na nitkach. A w prawej ręce Misza zobaczył aparat wycelowany w oddalający się samochód. Ten myszygene robi zdjęcia! Misza wstrzymał oddech. Przecież on nie żyje! Nie miał prawa przeżyć, ale robi zdjęcia! Misza zerwał się na równe nogi, zaczął biec, w głowie czuł zamęt. Duff już się nie ruszał. Dłoń z aparatem przytrzymywała wylewające się wnętrzności. Misza pochylił się nad nim, wzdrygając się odruchowo na widok zmasakrowanej twarzy. Tylko oczy były całe i tliły się w nich ostatnie iskierki życia. Co najmniej jeden pocisk trafił w jamę ustną. Widać było białą kość, resztki zębów, bulgocącą krew. I słychać było nie jęki konającego, ale... Tak! Duff usiłował coś powiedzieć, wykrztusić słowo. Misza jeszcze niżej pochylił głowę. Po ulicy rozchodziły się krzyki i tupot biegnących ludzi oraz odległe wycie syreny. Ucho Miszy niemal dotykało krwawej jamy. I usłyszał kilkakrotnie powtórzone słowo, niemal bezdźwięczne. Jakby „ilm... ilm... ilm..." Nagle Misza zrozumiał. To był dźwięk z głębi gardła przez usta, których nie było. Umierający nie mógł wypowiedzieć litery „f. Chodziło mu o film. Wzrok Miszy utknął w zaciskanym w prawej ręce aparacie fotograficznym. Misza opanował się i zaczął znów postępować jak profesjonalista. Zerknął na drugą stronę ulicy. Wartownicy przed budynkiem OWP patrzyli pozornie ze spokojem, ale trzymali broń w gotowości. Grupka gapiów stała w bezpiecznej odległości. Pod pretekstem udzielania pomocy rannemu, uniósł ciało, tak aby samemu obrócić się plecami do ludzi. Wiedział, że ma zaledwie kilka sekund. Duff rzeczywiście teraz jęczał - były to przeraźliwie chrapliwe dźwięki wydobywające się przez zalewającą krtań krew. Misza szybkim ruchem wyrwał kamerę z martwiejących palców i omal nie zwymiotował, kiedy na ziemię spłynęły pozbawione wsparcia jelita. Dyszał ciężko, usiłując jak najszybciej wykonać konieczną robotę. Palce ślizgały się po umazanym we krwi aparacie. Przewinął film, otworzył tylną ściankę, wyjął kasetę i schował ją do kieszeni. Zatrzasnął aparat i położył go tam, gdzie był - na otwartej jamie brzusznej. Jęki ustały. Amerykanin skonał. Misza wstał i ponownie zerknął na budynek OWP. Strażnicy pilnie mu się przyglądali. Na ich użytek zrobił kilka wymownych gestów - najpierw, że człowiek nie żyje, potem wzruszył ramionami i rozłożył ręce, sygnalizując, że nic go to nie obchodzi, że jest przypadkowym świadkiem tragedii. Powoli zaczął się wycofywać. Był już blisko rogu, kiedy jeden z palestyńskich strażników podniósł swego Skorpiona. Misza zamarł, ale tamten tylko poprawił uchwyt. Misza ruszył dalej. Syreny wyły już blisko. Gdy pierwszy 95 wóz policyjny pojawił się u wylotu ulicy, Misza był już za rogiem - pędził, trzymając dłoń pod kurtką, gotów utorować sobie drogę serią z MAB-a, gdyby zaszła taka potrzeba. Walter Blum siedział za wielkim mahoniowym biurkiem, wpatrując się w politurowany, prawie pusty blat. Blat był zbyt wielki. Zupełnie niepotrzebnie. Ale dzięki temu on ze swoją masą wydawał się mniejszy. Przed godziną był pogrążony w smutku, teraz już tylko zadumany. Przez cały czas rozmyślał o Duffie Pagecie i jego śmierci. Utrata przyjaciela wywołała smutek. Zadumę i troskę o przyszłość. Przed dwoma dniami, gdy doszła do niego straszna wiadomość, wysłał list kondolencyjny do Ruth. Odwiedziłby jąoso-biście, ale otrzymał telegram, że Misza Wigoda ma dodatkowe informacje dotyczące śmierci Duffa i rolkę filmu. Walter wezwał Misze na Cypr. Agent Mosadu przed godziną przybył i opisał dokładnie okoliczności śmierci Duffa. Film był już wywołany, teraz robiono odbitki i powiększenia. Walter wybierał się do Ruth tego wieczoru. Tymczasem jego ludzie dyskretnie obserwowali dom Pagetów, dzięki czemu dowiedział się, że przed południem Ruth odwiedził rezydent CIA z Nikozji. Gdy zastanawiał się nad ewentualnym znaczeniem tej wizyty, usłyszał brzęczyk. Nacisnął guzik interkomu i usłyszał podniecony głos, który zawiadamiał, że powiększenia są gotowe. Odsunął fotel na naoliwionych kółkach i wstał. Ściana tuż za nim zabudowana była półkami pełnymi książek. Zrobił parę kroków i tłustym palcem pchnął grzbiet Davida Copperfielda tuż poniżej litery D w nazwisku Charle-sa Dickensa. Coś szczęknęło, potem zamruczało i fragment obudowy odsunął się do wewnątrz, odsłaniając wąski korytarzyk wyłożony boazerią. Idąc nim w kierunku obitych filcem drzwi Walter wyrzucał sobie owo banalne rozwiązanie architektoniczne. Przecież mógł równie dobrze umieścić biura swej siatki DAKTYL w zwykłym budynku pod przykrywką jakiejś firmy handlowej. Skoro jednak postanowił być szpiegiem, czy arcyszpiegiem, jak wolał siebie nazywać, to niech towarzyszą temu i arcyefekty z Hollywoodu. Sprawiało mu to pewną przyjemność. Otworzył drzwi na końcu korytarzyka i wszedł do funkcjonalnie urządzonej salki bez okien, jednego z pomieszczeń nadbudowy sąsiedniego budynku. Pracowało tu sześciu agentów przy obsłudze centrum łączności i działu dokumentacji. Tuż obok znajdowała się sala konferencyjna i do niej właśnie Walter skierował kroki, witając skinieniem głowy agentów na służbie. W sali konferencyjnej za owalnym stołem siedzieli dwaj mężczyźni. Jednym był Izaak Szapiro, nominalnie zastępca dyrektora handlowego Waleń Trading Cypr, a w rzeczywistości szef DAKTYLA Siedem. Dawniej był to jego własny kryptonim, ale obecnie ponumerowani agenci pierwotnej siatki DAKTYL mieli rozbudowane zespoły. Drugą oso- 96 bą był Misza Wigoda. Na stole leżały cztery czarno-białe powiększenia rozmiarów 20 x 30. Na dwóch było widać samochód z boku. Jechał zbyt szybko, by zdjęcia mogły być wyraźne, ale na wysokości okien widniało parę białych plamek. Wigoda wskazał na nie. - Płomienie wylotowe. Paget wciąż robił zdjęcia, gdy do niego strzelali. Walter wziął do ręki trzecią fotografię. Widać było tył samochodu. Zdjęcie zrobiono z ziemi. Przez tylną szybę patrzą dwie osoby. Twarz młodego mężczyzny, włosy pod zawojem ulubionym przez feda-inów OWP. I twarz kobiety o kręconych czarnych włosach. Misza podsunął Walterowi czwarte zdjęcie. Był to jeszcze bardziej powiększony wycinek trzeciego. Twarz kobiety prawie naturalnej wielkości, ale niewyraźna ze względu na użycie filmu o zbyt małej czułości. Walter wpatrywał się długo w tę twarz. Szapiro powiedział: - Sprawdzaliśmy z fotografiami wszystkich znanych terrorystek OWP. Wynik negatywny. Walter pokręcił głową, odwrócił grzbietem do góry pierwsze trzy fotografie i obłożył nimi głowę kobiety na czwartej tak, by zasłonić czarne włosy. - To nie jest Arabka - powiedział. - Włożyła perukę. Bez niej nosi długie blond włosy. - Głos mu stężał. - Lubi je też upinać na czubku głowy. Zawsze jedną szpilką. Kiedy szpilkę wyjmuje, kaskada włosów spływa jej na plecy. To jej znak rozpoznawczy. Szapiro był zdumiony, widząc, jak Walter z trudem hamuje gniew. Zawsze widział swego szefa w sardonicznym humorze i lekceważącego najgorsze nawet wieści. - Kto to taki? - spytał. - Janinę Lasage. Pracuje dla „l'Universe"... i SDECE. - Po co kombinuje z OWP i dlaczego uczestniczyła w zamachu? - wyrwał się Misza. Walter westchnął. - Co do pierwszej części pytania, to musimy się dopiero dowiedzieć, co robiła w samochodzie. Piekło nie zna gorszej furii niż przelicytowana kobieta. - Zabrał czwartą fotografię. Szapiro i Wigoda spojrzeli na siebie pytającym wzrokiem. - Kobieta przelicytowana? Czy to Szekspir? - zapytał w końcu Wigoda. Szapiro skinął głową. - Szekspir poprawiony przez Bluma. Walter siedział rozparty na poduszkach klimatyzowanego mercedesa 600. Wóz wspinał się krętą drogą do Platres. Każdego innego dnia Walter rozmawiałby 7 - Reporter 97 ze swoim szoferem, Spiro, na tematy polityczne, o meczach futbolowych, pogodzie lub jego rodzinie. Spiro miał pięciu synów i cztery córki. Była to bardzo różnorodna i fascynująca gromadka. Spiro od dwóch lat pracował u Waltera i przez pierwsze kilka miesięcy nieustannie raczył go opowieściami o wyczynach swoich latorośli. Dwaj synowie poświęcili się polityce, trzeci miał sporą tłocznię win pod Limassol, czwarty oddał się dziennikarstwu - pracował jako reporter w lokalnej gazecie - a piąty, najmłodszy, błyszczał jako gwiazda futbolu. Z córek dwie były szczęśliwymi żonami i prowadziły gospodarstwo, trzecia, o nieposkromionym temperamencie, poświęciła się karierze piosenkarki buzuki, a jej życie miłosne było przedmiotem skandali-zujących plotek, czwarta zaś wybrała Cypryjską Partię Komunistyczną jako pole swego działania. Nieustannie kłóciła się też z dwoma najstarszymi braćmi, którzy znajdowali się na przeciwległym krańcu politycznego spektrum. I właśnie najmłodsza była oczkiem w głowie ojca. Początkowo Walter sądził, że Spiro po prostu fantazjuje, a w najlepszym wypadku grubo przesadza. Jednakże po kilku miesiącach dostał zaproszenie na ślub najmłodszej córki i z ciekawości poszedł. Cała rodzina okazała się dokładnie taka, jak Spiro ją opisywał: utalentowana, różnorodna, krzykliwa i bardzo miła. Walter był zdumiony, zwłaszcza że większość dzieci należała do grona ludzi bardzo zamożnych. Po co Spiro pracuje za pięćdziesiąt cypryjskich funtów tygodniowo? Tyle mu bowiem płacił. Następnego dnia po ślubie zadał swemu kierowcy to pytanie. Spiro uśmiechnął się i odparł, że po prostu lubi prowadzić samochód, zwłaszcza taki, jaki ma Walter. A poza tym: nigdy nie pozwoli, by dzieci go utrzymywały. Ceni swą niezależność i zdolność występowania nadal w charakterze surowego i bezstronnego ojca. Z tych to właśnie powodów Walter bardzo lubił starego Spiro, rozmowa z nim sprawiała mu przyjemność, a czasami korzystał nawet z jego opinii, gdy chodziło o zawiłe problemy cypryjskie. Dziś jednak musiał pomyśleć, więc nacisnął guzik, który uruchamiał mechanizm podnoszący szybę między nim a kierowcą. Nie spoglądał nawet na piękny krajobraz, tylko oddał się rozmyślaniu. W najbliższym czasie czekały go dwa spotkania o kapitalnym, jego zdaniem, znaczeniu. Pierwsze z Ruth, drugie z Mungerem. Nie miał pojęcia, jak Ruth odebrała śmierć męża. Była silną kobietą, ale wizyta rezydenta CIA z Nikozji mogła poważnie zachwiać jej równowagą psychiczną. Postanowił być z nią szczery. Dalsze kłamstwa czy półprawdy byłyby w tym wypadku czymś najgorszym. Pojawiło się tylko jedno pytanie: czy mówić jej o Janinę Lasage? Byłby to argument pomocny w jego strategii. A może zostawić go w rezerwie, na później? Nie miał najmniejszych wyrzutów sumienia manipulując przyjaciółmi. Lubił postrzegać siebie w roli inicjatora w „wielkiej grze". Według jego definicji, 98 przyjaciele istnieli po to, by uczestniczyć w owej „grze" w celach uznanych przez niego za wzniosłe. - A jeśli nie chcieli, to znaczy, że nie byli przyjaciółmi. I wówczas miał tym większe prawo skłonić ich do kooperacji, odpowiednio nimi manipulując. Była to bardzo wygodna filozofia i zapewniała spokojny sen. Niemniej teraz był bardzo niespokojny, tak jak każdy agent, kiedy przychodzi chwila, gdy musi się zdekonspirować. Nazywa się to „spuszczaniem spodni" i jest konieczne podczas werbunku potencjalnego agenta, który nie jest motywowany pieniędzmi. Instynkt podpowiadał Walterowi, że w przypadku Ruth tylko absolutna szczerość stworzy szansę skłonienia jej do współpracy. Była przecież Żydówką i bardzo się przejmowała przyszłością Izraela. Munger to zupełnie inna sprawa. Spojrzał na leżącą na siedzeniu obok teczkę, która zawierała całą dokumentację Mungera oraz opinię profesora Chaima Nardiego. Ciekawe, czy Ruth się zgodzi z jego interpretacją i zaaprobuje taktykę, jaką miał zamiar zastosować. Przez chwilę poczuł lekki strach, myśląc o czekającej go rozmowie z Mungerem. Tyle niewiadomych... Ten człowiek jest absolutnie nieprzewidywalny. Walter instynktownie bał się nieprzewidywalnych sytuacji i ludzi. W większości wypadków chronił go majątek, intelekt i stanowisko. Ale nie tym razem. Tym razem będzie nie osłonięty. No cóż, nie miał wyboru. Koniecznie chciał mieć Mungera, nawet za cenę pewnego ryzyka. Dom Mungera był pod stałą obserwacją od ich pierwszego spotkania na hotelowym tarasie. Blum wiedział, że Munger prowadzi życie pustelnika. Raz na tydzień chodzi do Phini po zakupy i spędza trochę czasu w tawernie, rozmawiając z miejscowymi ludźmi przy kawie lub szklance wina. Znacznie rzadziej chodzi na kolację do swych najbliższych sąsiadów. Dyskretne rozpytywanie w wiosce pozwoliło ustalić, że Munger jest szanowany, a nawet lubiany. Nie było łatwo czegokolwiek się o nim dowiedzieć. Mieszkańcy wioski zachowywali przedziwną dyskrecję na jego temat. Walter przypomniał sobie ostrzeżenie profesora na temat niebezpieczeństwa związanego ze stosowaniem psychologii przez amatorów. Ruth nie jest amatorem. Zapozna się z dokumentacją i udzieli Walterowi rad. Może nie będą miały takiego ciężaru gatunkowego jak profesorskie, ale dzięki temu może będą bardziej praktyczne. Mercedes mijał Mandrię. Walter na chwilę chciał się odprężyć i otworzył lodówkę. Stał w niej półmisek z plastrami wędzonego łososia i pieczonej kury oraz pasztetu z wątróbek. Obok chłodziła się butelka montrachet. Na uchwycie nad kolanami umocował tackę i zajął się poważnym problemem jedzenia. Będzie już późno, gdy skończy z Ruth, a poza tym lepiej mieć pełny żołądek przed czekającą go przeprawą. 99 Ruth właśnie przycinała róże w ogrodzie, gdy mercedes Waltera zajechał przed dom. Poprzedniego wieczoru padał deszcz, toteż włożyła jaskra-wożółte długie kalosze. Włosy uczesała w koński ogon i kiedy tak stała pochylona nad krzewami, Walter pomyślał, że emocjonalne przeżycia minionych miesięcy i ostatnich dni nie uszczknęły nic z jej urody. - Nalej sobie drinka! - zawołała. - Zaraz przyjdę. - Dopiero co piłem montrachet - odparł. - Byłoby żal psuć taki bukiet czymkolwiek innym. Uśmiechnęła się i Walter odetchnął z ulgą, gdyż potwierdzało to pierwsze wrażenie co do jej pogody ducha. - W lodówce jest jeszcze jedna butelka montrachet z przesłanej przez ciebie skrzynki. Wyjmij ją, ale nie wypij całej, nim ja dołączę. Poszedł do kuchni, znalazł wino, odkorkował butelkę, wyszukał dwa kieliszki i wszystko zaniósł do saloniku... Ruth właśnie ściągała żółte kalosze. - Zostańmy na patio - zaproponowała - i popatrzmy na zachód słońca. Zabrał wino i kieliszki, postawił na stoliku i opadł na trzeszczący wiklinowy fotel. Ruth usiadła naprzeciwko, stopy w lekkich sandałach położyła na wolnym fotelu. Nie jest wcale spięta, pomyślał Walter. Nalał do kieliszków wina. Zaczęli popijać, spoglądając na siebie w milczeniu. - Jest mi niezmiernie przykro, Ruth - odezwał się wreszcie Walter w obawie, że cisza zacznie ich krępować. - Wiem, że się lubiliście - odparła. Kolejna chwila ciszy. - Wszystko w porządku? Potrzebna ci jakaś pomoc? - spytał. Zaśmiała się. Ironicznie, gorzko. -Nie, Walterze. Wszystkie moje ziemskie potrzeby są zaspokojone. Mam ubezpieczenie Duffa. Tantiemy z jego książki i emerytura... od rządu Stanów Zjednoczonych. Podniósł brwi. Ruth zaśmiała się raz jeszcze. Okropny śmiech. Przeszył go dreszcz. Upiła trochę wina i powiedziała: - Duff był szpiegiem. Od dawna. Jeszcze przed naszym małżeństwem. -Spojrzała na Waltera, oczekując jakiejś reakcji. Nie widząc żadnej, kontynuowała: - Złożył mi wizytę miły pan z ambasady. Był nieco zdziwiony, że Duff mi nigdy nie powiedział. Z początku mu nie wierzyłam. To było nieprawdopodobne. Jakże można być czyjąś żoną przez blisko dziesięć lat i o tym nie wiedzieć? To ohydne ze strony Duffa... nic mi nie powiedzieć. - Znów oczekiwała reakcji, ale Walter najspokojniej popijał wino, wpatrując się w nią poważnym wzrokiem. - To ohydne! - wysyczała. - Myślałam, że takie są przepisy, że żonom nie wolno wiedzieć, ale ten człowiek wyjaśnił mi, że to sprawa decyzji agenta. No i Duff zdecydował: nie powiedział mi. - Odwróciła wzrok na dolinę. 100 - Opłakiwałam go, Walterze! Zapomniałam o wszystkich jego słabościach i wadach, o jego kłamstwach i zdradach. Pamiętałam tylko szczęśliwe chwile. Byłam gotowa nawet uwierzyć, że mnie naprawdę kochał. I tylko mnie. W mojej wyobraźni widziałam ten okropny obraz: leży martwy w pyle ulicy. Zabity, ponieważ robił to, za co mu płacono. Że robił to, w czym był dobry. A potem przyszedł ten człowiek i w swoim biurokratycznym żargonie obwieścił, że Duff był szpiegiem. I to poważnym agentem z parunastoma pochwałami wpisanymi do tajnych akt personalnych. Dał mi jakieś papiery do podpisania i powiedział, że otrzymam list z kondolencjami od dyrektora CIA, i że Duff został zabity podczas wykonywania obowiązków, oraz że był bohaterem i wielkim patriotą. Wróciła spojrzeniem do Waltera. - Zwłoki odwieziono do Stanów, pogrzeb ma być bardzo uroczysty. Koledzy i przyjaciele. Obecny będzie sam dyrektor CIA. Ja nie pojadę, Walterze. Za życia należał już do nich, mogą go sobie zatrzymać i po śmierci. Walter napełnił jej kieliszek: - Co zamierzasz teraz zrobić? Spojrzała na niego zdziwiona. - Nie wydajesz się tym zaskoczony? -Nie, Ruth. Od wielu lat wiedziałem, że Duff jest szpiegiem. Wyprostowała się i otworzyła usta ze zdumienia. - Duff ci powiedział? Powiedział tobie, a nie pisnął słowa mnie? - Nigdy mi niczego nie powiedział. - No to skąd wiedziałeś? - Bo i ja jestem szpiegiem. Od ponad dwudziestu lat. Jej twarz przybrała niemal komiczny wyraz osłupienia. - Ty, Walterze? Też pracujesz dla CIA? - Nie. Dla Izraela. Dla Mosadu. - Uśmiechnął się. Gwałtownie odstawiła kieliszek. Trochę wina prysnęło na stół. Wstała odsuwając fotel i poszła na skraj tarasu. Przez kilka minut stała tak, potem obróciła się ku Walterowi z uśmiechem na twarzy. Był to miły uśmiech, bez żalu czy ironii. - Powiedziałeś mi o tym. A on nigdy mi nie powiedział. Musi w tym tkwić jakiś morał. - Morał jest taki, że w pewnym sensie więcej mi na tobie zależy niż Duffowi. Przechyliła głowę i obrzuciła go pytającym spojrzeniem. - Chcesz mi powiedzieć, że mnie kochasz? Krótko się zaśmiał i odparł: - Oczywiście, że cię kocham, ale to jest tak śmieszne, że więcej nie będziemy o tym mówić. Obiecuję, że nie będę cię tym wprawiał w zakłopotanie, 101 a ty obiecaj, że nie będziesz się ze mnie śmiała. I nie dlatego ci powiedziałem, że jestem szpiegiem. A teraz odpowiedz na moje pytanie: jakie masz plany? Powróciła do stołu, usiadła i wybuchnęła śmiechem. Była wyraźnie rozbawiona. - Och, Walter! Ty szpiegiem? Wiem dobrze, że mnie kochasz. Kobieta zawsze to wie. Ale mówienie, że jesteś szpiegiem! To jest śmieszne i nieprawdopodobne. Do Duffa pasowało szpiegowanie, miał to w naturze... Nawet jego aparycja. Ale ty, Walterze?! Chcę powiedzieć, że jesteś ostatnią osobą, którą mogłabym o coś podobnego podejrzewać. Na ustach Waltera pojawił się pełen wyrozumienia uśmiech. - Bardzo mi schlebia to, co powiedziałaś. Żaden szpieg nie chce wyglądać na szpiega. A poza tym: nie jest moją rolą skradać się nocą w obuwiu na gumowych podeszwach. Nie śledzę ludzi na ulicy, nigdzie się nie włamuję, by wykraść dokumenty, i nie podkładam bomb. Kieruję poważną siatką szpiegowską. W zestawieniu z Walterem owo nocne skradanie się i podkładanie bomb wywołało kolejny uśmiech na jej twarzy. Spoważniała jednak szybko i spytała: - Dlaczego mi więc o tym nie opowiesz, Walterze? Skoro powiedziałeś tyle, powiedz resztę. Mam już dość karmienia strzępami informacji. I powiedział jej. Nie wszystko, ale wiele - zgodnie z jego strategią, zaczął od najwcześniejszych dni. Od spotkania z generałem Dajanem, o Isse-rze Harelu i generale Hoftim. Opowiedział o siatce i o tym, co zdołała zdziałać. Mówił przez ponad godzinę, a Ruth była tak zasłuchana, że nawet nie spostrzegła, iż słońce zaszło, a czerwonawy błękit nieba zamienił się w czerń. Wstała, by zapalić światła i przynieść nową butelkę wina. - To wszystko jest zupełnie fascynujące - przyznała. - Podkreśla twój charakter, nadaje mu nowy kształt... zawsze widziałam w tobie tylko bogatego i ekstrawaganckiego bon vivant... Nie chcę przez to nic złego powiedzieć... Byłeś dobrym przyjacielem, szczodrym... ale w zasadzie człowiekiem zainteresowanym wyłącznie robieniem pieniędzy i używaniem życia... Teraz postrzegam cię zupełnie inaczej. To wspaniałe, co robisz. Twoje życie ma głęboki sens... - Uderzyła ją nagle myśl. - Czy powiedziałbyś o tym żonie, gdybyś był żonaty? - Oczywiście. Pracowałaby ze mną. Dzieliła triumfy i rozterki. Wierzyłaby w to, co i ja. Skinęła głową. - Przecież i ja mogłam dzielić to z Duffem. Wszystko ułożyłoby się inaczej. To by nas związało. - Może się obawiał, że nie zaaprobujesz... - podsunął, chcąc złagodzić jej żal. - Nie. No, może z samego początku. Mogę zrozumieć jego początkowe opory. Spodziewałam się życia osiadłego, rodzinnego, bezpiecznego. Ale 102 później akceptowałam je takim, jakim było. Przecież już jego oficjalny zawód był wystarczająco niebezpieczny. I przystałam na takie życie. Nie, Walterze! Jemu chodziło o coś innego. On się lubował w tajemnicach i sekretach. Taką miał naturę. Po pewnym czasie zadała pytanie: - Więc czego żądasz ode mnie? - Najpierw ty odpowiedz na moje pytanie. Jakie masz plany? Co z Gide-onem? - Dzwonił. Chciał natychmiast przylecieć. Zamierzał prosić o okolicznościowy urlop w sprawach rodzinnych. - Spojrzała z ukosa na Waltera. -Rodzinny urlop z powodu śmierci Duffa! Powiedziałam mu, żeby się wstrzymał. Wówczas jeszcze zamierzałam lecieć do Stanów na pogrzeb. Powiedziałam mu, że muszę wszystko przemyśleć. - Wyjdziesz za niego? - Jeśli tego będzie chciał... i może ja też. Ale chcę odczekać przynajmniej rok. Pod tym względem jestem tradycyjna. Walter odczuł wielką ulgę, chociaż niczego po sobie nie pokazał. - A przez ten rok? - zapytał. - Zostanę na Cyprze. Mam tu przyjaciół. Polubiłam pracę w sierocińcu i poza tym... - uśmiechnęła się blado -jestem niezależna finansowo. - Doskonale. - Walter dźwignął się, poszedł do salonu i po chwili wrócił z teczką. Położył ją na stole, otworzył, wyjął z niej dwa grube pliki w żółtych okładkach i podał Ruth. - Potrzebuję twojej opinii. Czy byłabyś łaskawa przeczytać te dwa zbiory dokumentów? Ten grubszy najpierw. Wracam teraz do Forest Peak. Jutro przyślę po ciebie samochód o ósmej trzydzieści. Zjemy razem kolację i porozmawiamy. Otworzyła pierwszą okładkę. Na stronie były tylko dwa słowa: DAVID MUNGER. - Czy on też jest szpiegiem? - spytała cicho. - Nie. Ale przy odrobinie pomocy może nim zostać. Podzielili się potężnych rozmiarów chateaubriandem. Walter zjadł cztery piąte, Ruth resztę. Siedzieli w samym kącie pustej restauracji i w czasie posiłku niewiele rozmawiali. Walter miał na sobie zieloną sportową marynarkę i tego samego koloru krawat do bladożółtej koszuli, za którą wepchnął róg zielonej serwetki. Ruth włożyła na ten wieczór prostą czarną suknię bez dekoltu. Włosy upięła wysoko, a na złotym łańcuszku na szyi błyszczała Gwiazda Dawida. Przy oddalonym stoliku siedziały dwie jej znajome - sporej tuszy emerytowane Angielki - i przyglądały się z dezaprobatą. Najpierw 103 dobiegły do nich plotki, że Ruth nie ma zamiaru polecieć do Stanów na pogrzeb męża, a teraz oto widząją w restauracji, zabawiającą się, nim jeszcze ostygł zmarły. Ponadto w towarzystwie człowieka, o którym wiadomo, że utrzymuje stosunki z kobietami lekkich obyczajów i którego skandaliczne prowadzenie się było ogólnie znane. Obie damy szeptały do siebie w świę-toszkowatej ekstazie. - Deser? - spytał Walter, przełknąwszy ostatni kawałek polędwicy. - Nie, dziękuję. Ty jedz, a ja podzielę się z tobą opinią na temat zadanej mi lektury. Skinieniem palca Walter przywołał kelnera, który pośpieszył z wózkiem pełnym słodkości i, o nic nie pytając, postawił przed Walterem talerz z połówką cytrynowego placka. Kiedy kelner odszedł, Ruth zaczęła mówić. W zasadzie zgadza się z analizą profesora Nardiego. Powiedziała to nieśmiało, gdzie jej bowiem do takiej sławy jak Nardi i ona nie ma prawa do zgadzania się czy niezgadzania. Z drugiej strony ma tę przewagę nad Nardim, że znała i wielokrotnie obserwowała Mungera. Teraz dopiero wiele zauważonych przez nią szczegółów jego zachowania nabrało znaczenia i daje się wytłumaczyć. Podzielała opinię, że porzucenie Mungera przez matkę miało ogromny wpływ na ukształtowanie charakteru Davida. Jeśli idzie o powody jego nagłego załamania i wycofania się z zawodu, to zrozumieć je będzie można dopiero po uzyskaniu informacji na temat wydarzeń mających miej sce podczas ostatniego patrolu Sił Specjalnych. Na zakończenie zadała Walterowi pytanie, jakie ma plany wobec Mungera. Gdy skończył cytrynowy placek, raz jeszcze rzucił łakomym wzrokiem na wózek z deserami, głęboko westchnął, dając jednakże znak kelnerowi, że nie weźmie więcej, i przystąpił do wyjaśniania Ruth obecnej misji oraz trudności związanych z umieszczeniem w Iraku agentów. Słuchała uważnie, robiąc nawet kilka istotnych uwag na temat niebezpieczeństwa proliferacji nuklearnej w ogóle, a dla Izraela w szczególności. Ruth była inteligentna, znała świat i potrafiła obserwować. Walter zaczął się jej zwierzać ze swoich wątpliwości i obaw. Kilkakrotnie powracała do myśli, że gdyby Duff postępował podobnie jak teraz Walter, to ich życie wyglądałoby zupełnie inaczej. Wreszcie Walter zaczął mówić o Mungerze i o tym, że jest przekonany, iż właśnie ten jeden człowiek jest niezbędny do rozwiązania głównego problemu. CIA nie przypadkiem trafiła na Duffa. Wojenny reporter to idealna przykrywka. Munger, chociaż od lat już nie pracował, cieszył się nie splamioną reputacją. Wiedziano, że jest całkowicie apolityczny. Z pewnością pozostały mu też liczne kontakty. - Jak będziesz próbował go skłonić? - spytała. - Wykorzystam matkę. Była Żydówką. To znaczy, że Munger też jest Żydem. Czy chce czy nie. 104 Opowiedział, j ak ma zamiar podej ść Mungera podczas rozmowy następnego dnia po południu. Formułował nawet zdania i określenia, jakich zamierza użyć. Ruth wszystkiego wysłuchała, a potem stwierdziła: - To zbyt ryzykowne. Chcesz zastosować terapię szokową. Możesz go wepchnąć jeszcze głębiej w tę jamę, jaką sobie sam wygrzebał. Walter rozłożył bezradnie ręce. - No to co mam robić? Munger ma skórę grubszą niż nosorożec. Jak ją przebić? Matka była jedyną osobą, której pozwolił się zbliżyć, która wywoływała w nim jakieś głębsze uczucia. Poza tym zawsze trzymał się od wszystkich z daleka. Nie zbliżał się do nikogo, nie przyjaźnił z nikim, chyba że była mu potrzebna pomoc w pracy. Ruth powstrzymała go ręką, po czym sięgnęła po torebkę. - To chyba niezupełnie tak. Nie rozumiem jeszcze wszystkiego, ale wydaje mi się, że na coś trafiłam. Na coś bardzo ciekawego. - Wyjęła z torebki karteczkę. Bardzo starą, aż pociemniałą w miejscach złożenia. - Przeglądałam rzeczy Duffa - ciągnęła. - Znalazłam wśród nich teczkę z osobistymi dokumentami. Istniała między nami umowa, że nigdy do niej nie zajrzę, podobnie jak on nie zajrzy do pewnych moich rzeczy. No cóż, po jego śmierci uznałam, że umowa już nie obowiązuje. Myślałam, że będę musiała przeciąć skórę, gdyż zamek był cyfrowy. Ale spróbowałam jako kodu daty jego urodzenia. - Uśmiechnęła się słabiutko. - Niezbyt to profesjonalne jak na szpiega, prawda? Otworzyłam zamek. W środku znalazłam wiele listów od byłych i obecnych kochanek, testament sprzed wielu lat i trochę papierów, które oddałam temu człowiekowi z ambasady. No i tę kartkę. Podała ją Walterowi, ten ujął papier delikatnie i, powstrzymując uśmiech, umieścił monokl w lewym oku. Po raz pierwszy widziała Waltera z mono-klem, rzeczywiście można było pęknąć ze śmiechu. Walter czytał głośno: Nie mam pojęcia, jak panu dziś poszło, ale ja narobiłem więcej zdjęć, niż jest mi potrzeba. Może się panu przydadzą. Nasz mały prywatny sekret. Jeśli chodzi o powód, to jest bardzo prosty: jestem wdzięczny, że celował pan w moje odbicie w lustrze, a nie we mnie. D. M. Walter odłożył kartkę na stół. Grymas wykrzywił mu twarz. Monokl wypadł i zawisł na jedwabnym sznureczku. - O co tutaj chodzi? - spytał. Ruth ponownie przeczytała słowa: - Jestem wdzięczny, że celował pan w odbicie. Chyba wiem, czego to dotyczy. Duff był bardzo przygnębiony. Pracował w Wietnamie zaledwie dwa miesiące, ale uważał, że to aż dwa miesiące, a on nie ma żadnych spektakularnych zdjęć. Bardzo z tego powodu cierpiał. No i podobno w barze w Sajgonie, podczas jakiegoś bankietu, wściekł się i cisnął szklankąw lustro za ladą barową. Opowiedziała mi to tak zwana życzliwa osoba. Pytałam potem 105 Duffa, ale mnie zbył, mówiąc, że to pijacki wybryk i nie ma o czym mówić. - Podniosła twarz ku Walterowi. - Ale ja obliczyłam... To się wydarzyło dokładnie dwa dni przed wysłaniem przez Duffa jednych z jego najlepszych wietnamskich zdjęć... -1 twoim zdaniem to były zdjęcia Mungera? Zamiast odpowiedzi wskazała na kartkę. - Naprawdę sądzisz, że Duff mógłby coś takiego zrobić? - Walter był szczerze zdumiony. Długo myślała, nim zdobyła się na odpowiedź: - Wówczas nigdy bym w to nie uwierzyła. Ale po tylu latach jestem pewna, że był do tego zdolny i pięknie się wobec samego siebie rozgrzeszył. Jestem pewna, że tylko raz to zrobił. Znam prawie wszystkie jego późniejsze wojenne zdjęcia i wiem, że sam je robił. Potrzebny mu był pierwszy impuls, żeby ruszyć z miejsca. I otrzymał go od Mungera. Czy był to odruch Mungera, czy przemyślana decyzja, nieważne. Istotne jest to, że tak nie postąpiłby egoista, którego nie obchodzą inni. Walter pochylił się nad listem Mungera i pulchnymi palcami wygładzał zagięcia, jakby tym sposobem chciał wymacać dodatkowe informacje. - To by tłumaczyło obsesję Duffa na temat aparatu Mungera i uczestniczenie w licytacji. - Tak - odparła Ruth. - Nienawidziłam tego aparatu. Kosztował mnie bransoletkę. Nawet chciałam go wyrzucić. Nie mogłam jednak zdobyć się na to. Wczoraj, po znalezieniu tej kartki, wyjęłam aparat spod klosza i oczyściłam. Sama nie wiem, dlaczego... - Uśmiechnęła się blado. Walter przestał wygładzać list i złożył go wzdłuż zagięć. - Pożyczysz mi to? Obiecuję zwrócić. - Oczywiście. Możesz sobie nawet zatrzymać. Pokażesz to Mungerowi? - To zależy od tego, jak pójdzie rozmowa. A teraz kawa i likier! Powiem ci, w czym będziesz mi mogła pomóc. Jeśli jutro mi się powiedzie. Przeszli więc do hotelowego salonu, żegnani pełnymi dezaprobaty spojrzeniami obu starszych Angielek. Przez następną godzinę Walter wyjaśniał, czego oczekuje od Ruth. Słuchała najpierw nieco rozbawiona, potem oburzona, a wreszcie rozsierdzona. Walter bezczelnie nią manipulował. Jakże mógł twierdzić, że ją kocha, a po paru godzinach próbować tak ją wykorzystać? Nie czuł się wcale winny, nie okazał też najmniejszej skruchy. Tego wymaga jego praca. Zagrożona jest przyszłość Izraela. I ten fakt był ważniejszy niż jakiekolwiek względy osobiste. Ruth jest Żydówką, a zbieg przykrych okoliczności spowodował, że jest obecnie wolna, ma czas i może mu pomóc, zostając jedną z jego agentek. Chwilami Ruth myślała, że to wszystko zły sen. Wydarzenia minionych paru dni zupełnie ją oszołomiły odbierając zdolność jasnego myślenia. I teraz 106 ta krzykliwie wystrojona góra tłuszczu bezczelnie wciąga ją do swojej siatki szpiegowskiej i w szczegółach wyznacza dziwaczne zadanie. I robi to tak bezceremonialnie, jakby chodziło o rzecz naturalną i prostą. A może taką jest? Oburzenie powoli ustępowało, ale nadal nie mogła zdobyć się na jasną odpowiedź. Mąciło się jej w głowie od zbyt wielu przeróżnych myśli. I niezależnie od nich nie dawała spokoju sprawa osobista: Gideon Galili. A jeśli go rzeczywiście kocha i będzie chciała u jego boku rozpocząć nowe życie? Walter był optymistą. Przecież sama zdecydowała, że poczeka rok, nim podejmie decyzję co do życia z Gideonem. Przez ten rok mogłaby oddać wielkie usługi Izraelowi. Nic by na tym nie straciła. Gideon poczeka. W to nie wątpiła. To, co Walter proponował, było nieuczciwe, złe. Ale możliwe do spełnienia. Będzie musiała dobrze wszystko przemyśleć. Ma czas. Walter powinien najpierw porozmawiać z Mungerem. 7 Gdy Walter padł na ziemię, udawał, że stracił przytomność. Najboleśniej uderzył prawym pośladkiem. Po dwóch kolejnych ciosach miał odrętwiałą szczękę. Leżał nieruchomo, z zamkniętymi oczami, po głowie hasały mu przedziwne doznania. Słyszał głośny, urywany oddech Mungera, nie z wysiłku, ale z wściekłości. Po raz pierwszy w życiu ktoś śmiał uderzyć Waltera. Bardzo mu się to nie podobało. Dominującym uczuciem był strach. Przed pierwszym ciosem ujrzał w oczach Mungera żądzę krwi. Oczy mu dosłownie poczerwieniały. Zaczął myśleć racjonalnie. Wiedział, że ociera się o śmierć. W wyobraźni widział ptasią twarz profesora, który go ostrzegał przed amatorskim stosowaniem zasad psychologii. Leżał bez ruchu przez długi czas. Starał się nie drgnąć. Oddech Mungera uspokajał się powoli. Walter usłyszał ciche stąpanie. Otworzył w panice oczy i zobaczył nad sobą Mungera z dzbankiem. Po chwili poczuł strumień zimnej wody. - Wstawaj! - rozkazał Munger. Blum nie miał zamiaru wstawać. Skulił się i odczołgał w kąt. - Wstawaj, człowieku, bo cię zabiję - powiedział beznamiętnym głosem Munger. Właśnie ta beznamiętność śmiertelnie przeraziła Waltera. Podparł się plecami o ścianę i usiłował wstać. Już prawie stał, kiedy prawa noga na chwilę odmówiła mu posłuszeństwa. Z olbrzymim wysiłkiem utrzymał się 107 na lewej. Po chwili jednak rękami wsparł się na stole i podniósł się. Munger zmrużył oczy. Blum ocenił dystans dzielący go od drzwi i z jękiem pokonał go, ginąc w półmroku. Przy samochodzie na drodze stał Spiro. Podbiegł, widząc, że Walter się zatacza. Mimo swych lat wciąż był silny. Objął go ramieniem, podprowadził kuśtykającego do wozu i nadludzkim wysiłkiem ułożył na tylnym siedzeniu. Chciał natychmiast wracać do Limassol i poprosić paru „przyjaciół" o dokonanie aktu zemsty, ale Walter sucho nakazał jechać do domu pani Paget. Dwie godziny później leżał w jej domu na kanapie w salonie i popijał koniak. Dopiero co wyszedł lekarz, który stwierdził, że nic nie jest złamane, żaden organ nie jest uszkodzony, są tylko ogólne podrapania i siniaki. I dodał, że obfite kształty pacjenta zamortyzowały ciosy i upadek. Walter wpatrywał się w lekarza zbolałym wzrokiem, jakby rozczarowany tak uspokajającą diagnozą. Po wyjściu doktora Ruth, początkowo bardzo przejęta, z trudem ukrywała rozbawienie. Przysunęła do kanapy fotel, usiadła i wpatrywała się w nieoczekiwanego gościa. Krzywiąc się z bólu czy też z powodu całego wydarzenia, odstawił kieliszek, głęboko westchnął i stwierdził: - Jesteś zbyt inteligentna i szlachetna, by wypowiedzieć narzucające ci się słowa: A nie mówiłam? - Co się stało? - spytała z uśmiechem. Opowiedział jej. Z początku wszystko szło dobrze. Munger był tylko zdziwiony. I choć niezbyt zadowolony z wizyty, wpuścił Waltera do środka. Blum wyjaśnił, że był w Platres, dowiedział się o śmierci Duffa i postanowił powiadomić o tym Mungera. Anglik pokiwał głową i wymamrotał coś na temat, że jest mu bardzo przykro. Duffbył bardzo dobrym fotografem. Następnie dał do zrozumienia, że wizyta jest skończona. Walter nie ruszył się z miejsca, tylko spytał, czy Munger zamierza wrócić kiedykolwiek do dawnej pracy. Munger wzruszył ramionami i odparł, że to jego sprawa. Nie wiadomo dlaczego, Walter uznał to za zachętę do dalszej rozmowy i nie zwlekając wyznał, że jest izraelskim agentem. Zaraz potem spytał, czy Munger nie zechciałby dla niego pracować, wznawiając wykonywanie zawodu reportera wojennego i wykorzystując go jako przykrywkę. Propozycja najwyraźniej oszołomiła Mungera i przez dziesięć minut milczał. Czas ten Walter wykorzystał na zachwalanie swojej oferty. Wyjaśnił Mungerowi sytuację polityczną wynikającą z irackiego programu broni nuklearnej. Napomknął, jak trudno umieścić agenta w Iraku. Mówił o Duf-fie, opisał, jak zginął i dlaczego. Wyciągnął z kieszeni starą kartkę - list Mungera do Duffa - i położył na stole. Przyglądał się Mungerowi, gdy ten 108 czytał niegdyś skreślone przez siebie słowa. Na chwilę coś się pojawiło w oczach Mungera. Potem Walter zaczął mówić o Ruth. Wspomniał, że ma aparat Mungera i chętnie mu go odda. Munger podniósł wreszcie głowę i, patrząc Walterowi głęboko w oczy, spytał, co on ma z tym wszystkim wspólnego. Zaskoczył Waltera tym pytaniem. Munger powinien był już zrozumieć. Walter zastanowił się chwilę i powiedział: - Może pan wiele pomóc. Ważą się losy Izraela. I los wszystkich Żydów. - Pieprzę Żydów - odparł Munger. Walter pochylił się ku niemu i spytał: - Swoją matkę też? -1 wtedy mnie uderzył - powiedział Walter do Ruth. - Wcale mu się nie dziwię - odparła. Prychnął ze złości. - Nie dał mi szansy rozwinięcia tematu. Zagroził, że mnie zabije, jeśli sobie nie pójdę. I mówił poważnie. - Usiadł, podniósł kieliszek i opróżnił go do dna. - A tak przy okazji. Minionej nocy prawie nie spałam. Rozmyślałam o tym, co mi powiedziałeś i czego ode mnie żądałeś. Na szczęście reakcja Mungera czyni mój udział zbędnym. Ale i tak zdecydowałam, że się tego nie podejmę. Nie umiem kłamać. To nie leży w moim charakterze. Czasami nawet tego żałuję, życie byłoby łatwiejsze... Westchnął. - Bardzo nieudana wyprawa. Liczyłem na zwerbowanie dwóch agentów, a upolowałem dwie odmowy i dorobiłem się siniaków. - Co teraz zrobisz? Raz jeszcze westchnął. Zwykle okrąglutka twarz wydawała się teraz obwisła. Ściągnął usta i przez minutę milczał. Nagle na twarzy pojawiła się determinacja. - Wrócę teraz do hotelu i dobrze się wyśpię. Rano pojadę z drugą wizytą do Mungera. -Co? - Tak postanowiłem. Albo mnie zabije, albo wysłucha. - Wykrzywiony ze złości spojrzał na Ruth. - Pieprzy Żydów, powiedział. Doskonale. Ja też jestem pieprzonym Żydem. I on również. - Wstał, obszedł stolik i skierował się ku drzwiom. - A przy okazji i ty! - rzucił przez ramię. Jeszcze długo po jego wyjściu Ruth siedziała sztywno wyprostowana w fotelu. Wreszcie wybuchnęła śmiechem. Przynajmniej raz Walter nie musiał sięgać do Szekspira, żeby wyrazić swoje najgłębsze uczucia. Przez całą noc gniew nie ustępował, podsycany wspomnieniami minionego dnia, a nad ranem skłonił Waltera do czegoś całkowicie sprzecznego 109 z jego obyczajami: nie zjadł śniadania, lecz wezwał Spiro i kazał się zawieźć prosto do Phini. Przez dwadzieścia minut jazdy siedział na tylnym siedzeniu jak Budda i próbował opanować rozsadzającągo wściekłość. Kazał kierowcy zatrzymać się kilkaset metrów od domu Mungera. Gdy ruszył pieszo w jego stronę, Spiro zaczął błagać, aby pozwolił sobie towarzyszyć. Walter warknął ostro, by czekał. Mimo olbrzymiej nadwagi szedł podobnie jak słoń: z tą samą wytrwałością i cicho. Niepostrzeżenie zbliżył się ścieżką do samych drzwi. W ręku trzymał teczkę. Mimo czynionych wysiłków wściekłość nadal go rozsadzała i kiedy otworzył drzwi i zobaczył siedzącego przy stole Mungera, zaczął wykrzykiwać: - Hej, ty! Jesteś pieprzonym Żydem i twoja matka była pieprzoną Żydówką. A teraz mnie zabij, jeśli chcesz! Wtedy rozpętało się piekło. Pies, którego za obrożę przytrzymywała jakaś dziewczynka - przerażona otyłą zjawą zajmującą całą szerokość drzwi -szczekał i wyrywał się cały zjeżony. Walter, wpatrzony w Mungera, nie widział ani dziewczynki, ani psa. Munger zerwał się, przewracając dzbanek z kawą. Chciał go pochwycić, ale dzbanek spadł na ziemię, oblewając nogi dziewczynki gorącą kawą. Krzyknęła z bólu i puściła psa, który skoczył i zatopił kły w łydce Waltera. Walter wrzasnął jak zarzynane prosię, upuścił teczkę, chwycił psa za kark i wyrzucił go za drzwi. Pies skowycząc odbił się od ziemi i ponownie ruszył do ataku. Wtedy rozległ się strzał, wzbijając chmurę pyłu spod stóp zwierzęcia, które stuliło ogon i umknęło. Na ścieżce stał Spiro i spokojnie ładował nabój do staroświeckiej strzelby o długiej lufie. Obawy dziewczynki o psa przywróciły jako tako porządek. Głośno płacząc, usiłowała wybiec na dwór, ale Walter chwycił ją i wsadził sobie pod pachę, wzywając Spiro do odłożenia broni. Spiro zawahał się. Wtedy nad ramieniem Waltera pojawiła się twarz Mungera. - Kto to taki? - spytał. - Mój kierowca. Myśli, że pan chce mnie zabić. - Świetny pomysł. Ale to może poczekać. Niech mu pan każe odłożyć tę pukawkę. Walter oddał Mungerowi wyrywającą się dziewczynkę. - Pies jest nietknięty. Spiro nie trafił - poinformował. Powtórnie kazał kierowcy opuścić broń i wracać do samochodu. - Wszystko jest w najlepszym porządku. - Ponieważ mówił pewnym siebie, autorytatywnym tonem, Spiro opuścił lufę ku ziemi. Zapowiedział jednak, że będzie czekał przy furtce. Walter ma go zawołać, jeśli zajdzie potrzeba. Androulla uspokoiła się i Munger odesłał ją do domu. Walter pokuśtykał do krzesła i ciężko na nie opadł. Obejrzał łydkę. Miał rozerwane i zakrwawione spodnie. Podniósł wzrok na stojącego w drzwiach Mungera. 110 - W ciągu minionych dwudziestu czterech godzin byłem częściej fizycznie napastowany niż przez wszystkie poprzednie lata. Czy pies ma wściekliznę? - Niestety, nie. Munger pochylił się, by podnieść z podłogi dzbanek. Przez chwilę wpatrywał się w Waltera, po czym podszedł do zlewu, napełnił dzbanek wodą i postawił na ogniu. - Niech pan zdejmie spodnie - polecił. Po dwudziestu minutach Walter, bez spodni i z obandażowaną nogą, z kubkiem kawy w ręku, siedział naprzeciwko Mungera. - Daję panu dziesięć minut - powiedział Munger. - A potem ma pan zniknąć z mojego życia na zawsze. Walter milczał przez dobrą minutę. Potem otworzył teczkę i wyjął z niej dwa pliki dokumentów oraz fotografię, którą położył na stole białą stroną do góry. Jeden plik podał Mungerowi. - Już panu mówiłem o irackim programie nuklearnym. Tutaj są dowody, że Irakijczycy zamierzają zdobyć broń nuklearną, aby jej użyć przeciwko Izraelowi. Moim zadaniem jest im to uniemożliwić. Następnie podał Mungerowi fotografię. - To zdjęcie zrobił Duff Paget na parę sekund przed śmiercią. To jest powiększenie twarzy osoby wyglądającej przez tylną szybę samochodu zamachowców. Munger przyglądał się twarzy i także, jak przedtem Walter, palcami zasłonił czarne włosy. - Zgadza się - odezwał się Walter. - To Janinę Lasage. Pańska eksko-chanka. Pracuje dla SDECE. Teraz współpracuje najprawdopodobniej z irackim Mukhabaratem przeciwko nam. Nienawidziła Duffa, bo przelicytował ją podczas aukcji pańskiego aparatu. W chwili, gdy został zamordowany, wykonywał misję inwigilacji OWP. Lasage zorganizowała jego likwidację. Walter oczekiwał jakiejś reakcji Mungera. Nie było żadnej. Munger siedział wpatrzony tępo w zdjęcie. Walter wziął do ręki drugi plik dokumentów, położył przed Mungerem i otworzył. Tuż pod papierową okładką wpięte było zdjęcie trzydziestoparo-letniej kobiety. Twarz ładna, ale surowa, co jeszcze bardziej uwypuklały półcienie odbitki w sepii. Walter zaczął mówić lekko spiętym głosem: - Rita Helena Munger, z domu Rothstein, urodzona 20 lipca 1914 roku. Córka Beniamina i Racheli Rothsteinów, żona Williama Mungera. Zmarła 14 czerwca 1948 roku w Jerozolimie. W pokoju zapanowała cisza. Walter czuł suchość w gardle. Bardzo chciał unieść kubek i wypić parę łyków kawy, ale się powstrzymał. Munger wpatrywał się w starą fotografię. Trudno było odczytać wyraz jego twarzy. 111 Walter wziął głęboki oddech i mówił dalej: - W tej teczce znajdzie pan wszystkie informacje dotyczące tego, co pańska matka uczyniła dla Izraela. Ile ludzkich istnień ocaliła, ile sama wycierpiała. Pan pewno nawet nie wie, w jakich okolicznościach umarła. Najwyższy czas, aby pan się dowiedział. Złapali ją ludzie z jordańskiego Legionu Arabskiego. Poderżnęli jej gardło. Ale przedtem po kolei gwałcili. Było ich ponad dwudziestu. Dopiero teraz Munger podniósł głowę. Zaczerpnął oddechu i otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale potem je zamknął. Walter widział, że z trudem nad sobą panuje. Obawiając się przegranej, ciągnął dalej: - Oczywiście, porzuciła pana. Ale uczyniła to motywowana wielką wiarą, że to, co zamierza uczynić, jest konieczne, aby ocalić naród żydowski. Dać mu własne państwo. Ocalić tych, którzy wyszli cało z hitlerowskiej rzeźni. Pan może tego nie pojmuje, ale pojmują miliony Żydów, pojmuję ja. Zapadła kolejna cisza. Munger nie spuszczał wzroku z Bluma. - Są sprawy, których nie znajdzie pan wśród dokumentów. Nikt nie wie, ile wycierpiała, porzucając jedyne dziecko - ciągnął Walter. - Moim zdaniem to, co zrobiła, wynikało ze złożenia ślubowania, podjęcia wyzwania. Po prostu zrozumiała nagle, kim jest. Najprawdopodobniej z podświadomości wydobyła to jej praca wśród ocalałych więźniów obozów koncentracyjnych w Niemczech. Musiała odbyć wewnętrzną walkę. Musiała dokonywać niezliczonych rachunków sumienia. Musiała podjąć straszliwą decyzję: jej własne dziecko albo przyszłość żydowskiego narodu. Podjęła decyzję. Skończył, teraz było mu już wszystko jedno. Podniósł kubek, upił łyk kawy. Był w rozpaczy. Nie potrafił dotrzeć do Mungera. Sięgnął do teczki i wyjął bilet wizytowy. Rzucił go Mungerowi przez stół. - Może pan zgubił ten, który panu dałem. Albo wyrzucił. Jeśli pan podejmie decyzję, żeby mi pomóc, proszę zadzwonić i prosić o Daktyl Jeden. Gdziekolwiek bym był, znajdą mnie. Zamknął teczkę, wziął spodnie wiszące na oparciu sąsiedniego krzesła i wstał. Wiedział, że wygląda śmiesznie, ale nic go to nie obchodziło. Po raz pierwszy w życiu pomyślał, że o godności świadczy powaga wypowiadanych słów, a nie wygląd. Pokuśtykał do drzwi. Odwracając głowę powiedział: - Od czerwca 1948 roku w każdy szabat dzieci składają kwiaty na grobie pańskiej matki i modlą się o jej duszę. I będzie tak zawsze... póki istnieje państwo Izrael. Wyszedł, nie zamykając za sobą drzwi. 112 8 Lato przeszło w jesień, w górach Trodos zaczęły spadać szyszki. Pełno ich było w ogrodzie wokół domu Ruth. Któregoś dnia przyszły dzieci z sierocińca, żeby pomóc je zgrabić na stos. Było pełno śmiechu i radości. Ruth przygotowała dzbanki z sokami owocowymi i talerze z kanapkami. Prawdę powiedziawszy, miała sporo kłopotu, by szyszki znalazły się na jednym stosie. Zdesperowana podzieliła dzieci na dwa zespoły i zorganizowała coś w rodzaju wyścigu. Który zespół szybciej ułoży większy stos. Niech już będą dwa zamiast jednego. Na czele jednego zespołu postawiła dziesięcioletnią Miriam, dość rozsądną dziewczynkę. Na przywódcę drugiego zespołu wybrała Stawosa, jej kłopotliwego wychowanka. Była to dla niego próba skoncentrowania się na jednym zadaniu, a zarazem wyróżnienie. Zawody właśnie się zaczęły, kiedy z patio wywołała ją służąca. Ktoś przyszedł. Paroma okrzykami zachęciła Miriam i Stawosa do kontynuowania zabawy i szybkim krokiem poszła do domu. Nieproszeni goście pojawiali się rzadko. Była ciekawa, kto to taki. Weszła ze słonecznego ogrodu i początkowo miała trudności z dopasowaniem wzroku do mroku salonu. Po chwili zobaczyła mężczyznę przy postumencie z aparatem fotograficznym Mungera. Szklany klosz był zdjęty, a mężczyzna trzymał w rękach Nikona. Poczerwieniała ze złości, tracąc momentalnie dobry humor. - Niech pan to odłoży! Tego nie wolno dotykać! Obrócił się i zrobił parę kroków w jej kierunku. - Kim pan jest? - zapytała ostro. I natychmiast poznała! Ubrany był w sztruksowe cieliste spodnie i niebieską kurtkę. Miał brodę, długie włosy i bardzo niebieskie oczy. Trzymał aparat w naturalny sposób, zupełnie jakby pasował do jego dłoni: prawy nadgarstek w dorobionym uchwycie, palce na pierścieniach obiektywu. Wstrzymała oddech. W milczeniu patrzyli na siebie. Przez otwarte okno wpadał do salonu śmiech dzieci. Zapytała cicho: - Nie zapomniał pan, jak go używać? Spojrzał na półkę tuż za postumentem. Od śmierci Duffa leżało tam kilka pudełek filmu. Ruth je tam zostawiła. Munger wziął jedno, zważył w dłoni, odczytał czułość i następnie jednym płynnym ruchem wyjął kasetę z pudełka, otworzył aparat, włożył ją, przeciągnął film, zaczepił o tryby perforację, zamknął aparat i przesunął parę klatek. Puste pudełko po filmie spadło na ziemię. Cała operacja nie trwała nawet dziesięciu sekund. Munger przyłożył wizjer do oka i zaczął robić zdjęcia. Ruth stała bez ruchu, wsłuchana w cichy trzask migawki i szmer przesuwanego filmu. Przez okno wpadł promień 8 - Reporter 113 jesiennego słońca, rozświetlając jej twarz i łzy, które nie wiadomo dlaczego zaczęły spływać po policzkach. Naradzie przewodniczył Walter, chociaż na to spotkanie przybył potajemnie na Cypr generał Hofti. Siedzieli naprzeciwko siebie. Po lewej ręce Waltera zajęli miejsca Izaak Szapiro i Misza Wigoda. Ten ostatni został w ostatnich miesiącach awansowany na szefa sekcji bejruckiej siatki DAKTYL i nosił obecnie kryptonim Daktyl Czternaście. Po prawej ręce siedział Efim Zimmerman, Daktyl Cztery z Paryża. Wentylator na długiej metalowej nodze ustawiono tak, że nawiewał powietrze prosto w twarz Hoftiego, dzięki czemu generał nie musiał wdychać dymu z cygara Waltera. Podziękował też za ową uprzejmość w sposób, który według niego mógł sprawić największą przyjemność gospodarzowi. Chcąc nawiązać lepsze stosunki ze swoją gwiazdą wśród agentów Mosadu, Hofti przeczytał dokładnie Hamleta. - „Za to ulgi sprawienie, dzięki wielkie" - powiedział. Walter uśmiechnął się i zrewanżował: - Chciałem pana tylko uwolnić od „cuchnącego i zgubnego waporów nagromadzenia". Tak więc spotkanie zaczęło się beztroską pogawędką, która jednak szybko ustąpiła poważnej debacie. Celem konferencji miał być przegląd środków podjętych przeciwko budowie reaktora Tammuz I i planowanie przyszłej strategii. Pierwszy zabrał głos Efim Zimmerman. Był to potężnie zbudowany mężczyzna o śnieżnobiałych włosach. Pochodził z Rosji i jeszcze przed wojną pracował w Szanghaju dla ojca Waltera. Odmawiał przejścia na zasłużony odpoczynek, mimo że już dawno stuknęła mu sześćdziesiątka. Powiedział kiedyś Walterowi, że gdyby chodziło tylko o zarobienie więcej pieniędzy dla siebie i Waleń Trading, dawno wycofałby się z interesów. Od kiedy powstała siatka DAKTYL, stał się jednym z jej najskuteczniejszych agentów. Uwielbiał tę pracę i doskonale ją wykonywał. Jego sekcja infiltrowała francuską administrację, policję, służby wywiadowcze i przemysł. Wszyscy pilnie słuchali każdego jego raportu. Zimmerman podsumował go trzema propozycjami na przyszłość. Pierwsza dotyczyła samego reaktora. Jego budowa miała być definitywnie zakończona w czerwcu 1979 roku, czyli za osiem miesięcy. Zimmermanowi udało się wprowadzić dwóch agentów do zakładów w La Seyne-sur-Mer. Jednym 114 był Żyd z siatki DAKTYL. Zimmerman proponował umieszczenie w zakładach bomby na krótko przed wysyłką reaktora. Bomba nie zniszczyłaby go, ale poważnie uszkodziła, powodując wielomiesięczne opóźnienie w dostawie. Kto wie, czy nawet nie o parę lat. Następnie Zimmerman zaproponował kampanię zastraszania francuskich naukowców, pracujących przy realizacji irackiego programu nuklearnego. Jego trzeci projekt dotyczył konkretnej osoby. Otóż udało się stwierdzić, że człowiekiem odpowiedzialnym za realizację irackiego programu nuklearnego jest naukowiec egipski, Yahia el Mashad. Odwiedzał on często Paryż w celu przeprowadzania konsultacji z zainteresowanymi przedstawicielami zakładów i władz francuskich. Zimmerman proponował „wyeliminowanie" Egipcjanina podczas którejś z jego wizyt. Przez następną godzinę debatowano nad tymi trzema propozycjami. Szybko się zgodzono na akcję sabotażową w zakładach. Zimmerman może szykować bombę. Generał Hofti sprzeciwił się jednak kampanii terroru wobec francuskich naukowców. Jego zdaniem zwiększyłoby to izolację Izraela na arenie międzynarodowej. Był jeszcze inny powód: dowiedziano się ostatnio, że egipski prezydent Sadat poważnie rozważa możliwość zawarcia separatystycznego pokoju z Izraelem. Lada dzień można oczekiwać wstępnych posunięć. W związku z tą ciekawą inicjatywą nie wolno narażać reputacji Izraela na arenie międzynarodowej. I wreszcie trzecia propozycja Zimmermana. Hofti był za jej przyjęciem. W końcu Yahia el Mashad działał wbrew życzeniom własnego rządu. Broń nuklearna w rękach Saddama Husajna była Egiptowi równie potrzebna, jak wszystkie egipskie plagi naraz. Przede wszystkim wzmocniłaby ona irackie aspiracje do przewodzenia arabskiemu światu. W tym momencie do dyskusji włączył się Misza Wigoda i poinformował, że przed miesiącem dowiedział się od libańskiego naukowca, że Mu-khabarat aresztował dwóch czołowych atomistów irackich, pracujących przy realizacji zakładów Tammuz. Aresztowanymi są Jabar Mohammed i Sad-dam Azzawi. Najprawdopodobniej w łonie pławiącej się w bizantyjskich intrygach irackiej partii Baas ktoś zarzucił im nielojalność. Izaak Szapiro też dorzucił swoje informacje: agent Mosadu w Mukhaba-racie, Hammad Szihab, zawiadomił przed paroma dniami, że obaj naukowcy byli przesłuchiwani w Bagdadzie w pałacu zwanym „ostatnim przystankiem". Szihab nie uczestniczył w przesłuchaniu, ale o nim słyszał. Naukowcy zostali następnie zabrani w nieznane miejsce. Nasz agent podejrzewał, że zostali zlikwidowani. - To bardzo ciekawe - zauważył Walter. - I zastanawiające. Na kilka miesięcy przed otrzymaniem francuskiego reaktora Irakijczycy pozbywają się dwóch najlepszych atomistów? Zdawałoby się, że uczeni tej rangi nie 115 podlegają czystkom. Dla Iraku są na wagę złota, a jeśli nie złota to wzbogaconego uranu... Hofti uśmiechnął się, ale pokręcił głową. - Wiesz, jacy są paranoiczni, jeśli idzie o sprawy bezpieczeństwa. Im ważniejszy jest człowiek i im wyższe zajmuje stanowisko, tym głośniej musi się wydzierać na temat swojej lojalności. Musi ją stale obnosić i obwieszczać. W Iraku nikt nie jest chroniony przed czystkami. -1 obaj ci naukowcy są, bądź byli, szyitami - uzupełnił Misza, nawiązując do faktu, że zarówno Saddam Husajn, jak i cała oligarchia należą do mniejszościowej sekty sunnickiej. Walter nie był całkowicie przekonany padającymi argumentami, ale zachowywał milczenie. Hofti natychmiast zauważył, że aresztowanie tych dwóch naukowców sprawia, że znaczenie atomisty egipskiego automatycznie wzrasta. Z kolei raport przedstawił Misza Wigoda. Poinformował, że po zamordowaniu Duffa Pageta ustanowił ścisły dozór nad poczynaniami Janinę La-sage. Dzięki temu dowiedział się, że utrzymuje ona bliskie stosunki z Sami Asafem i jest jego kochanką. Stąd płynie logiczny wniosek, że SDECE i Mu-khabarat ściśle współpracują, chroniąc Tammuz I przed Mosadem. Co należy w tej sprawie przedsięwziąć? Wigoda był przekonany, że chaos i anarchia panujące obecnie w Bejrucie znacznie ułatwią pozbycie się pary kochanków. Raz na zawsze. Walter i Hofti byli przeciwni takiemu rozwiązaniu. Francuzi i Irakijczycy szybko by ich zastąpili innymi. Lepiej znane zło... Natomiast Misza musi postarać się założyć podsłuch w mieszkaniu i w samochodzie Lasage... - O nic się nie martw - pocieszył Misze Walter. - W odpowiedniej chwili zajmę się tą panią. Wreszcie zebrani omówili sytuację w Iraku. Walter opierał się sugestiom zorganizowania nowej siatki w Bagdadzie. Nie chciał powiedzieć, dlaczego opóźniał jakiekolwiek poczynania w tym kierunku. Jego własny niepokój związany z sytuacją wynikał ze świadomości, iż popełnił poważny błąd. Omylił się w ocenie człowieka i zastosował złą metodę. Mimo fachowych rad poszedł za głosem instynktu, a instynkt go zawiódł. Było mu tym bardziej głupio, że zebrani przy tym stole udawali, że nic nie widzą, chociaż nie rozumieli powodów nieprzystępowania do poważnej akcji rekrutacji agentów. Dopiero przy omawianiu problemu Efim Zimmerman pozwolił sobie na krytyczną nutę. Operację należało rozpocząć już przed wieloma miesiącami, powiedział. Wszelkie akcje na terenie Francji wpłyną najwyżej na opóźnienie wysyłki reaktora. Nadejdzie jednak czas, że konieczne będzie zdecydowane działanie na terenie Iraku. Walter pokornie przyjął słowa zawoalowanej krytyki pod swoim adresem. Kiedy był jeszcze chłopcem, 116 Efim powalił go raz na kolana, a później był świadkiem na jego barmicwie. Należał do wąskiej grupy ludzi, którzy mieli prawo mówić do Waltera, jak im się podobało. Walter siedział więc cicho ze spuszczonymi oczami i słuchał dyskusji na temat proponowanej strategii i agentów Mosadu, którzy mogliby, wbrew wszelkim przeszkodom, jednak być wysłani do Bagdadu. Tak naprawdę, to Walter nie miał wielkich wyrzutów sumienia. W przeszłości wielokrotnie szedł za instynktem i odnosił sukcesy. W robocie wywiadowczej nie ma ścisłych norm postępowania. Istotnym elementem są ludzie i do nich trzeba dopasowywać metody działania. Walter stanowczo wolałby mieć w Iraku jednego człowieka, któremu mógłby w pełni zaufać niż cały zastęp wykwalifikowanych agentów bez iskry bożej. Gdy słuchał dyskusji, wiedział, że żaden z proponowanych pomysłów nie daje realnej szansy powodzenia. I dyskutujący też to wiedzieli. Rozpatrywali je z obowiązku. Ta świadomość nie poprawiła mu humoru ani nie usprawiedliwiała jego pomyłki. Czuł natomiast, że pozostawienie sprawy w zawieszeniu może być katastrofalne. Wyczuwając rozterkę Waltera generał Hofti zaproponował półgodzinną przerwę. W tym momencie zadzwonił żółty telefon. Odebrał go Izaak Szapi-ro, ponieważ aparat stał tuż przed nim. Pięć par oczu zwróciło się w jego kierunku. - Szapiro. Słuchał przez chwilę, zerknął w stronę Waltera i powiedział do słuchawki: - Powtórzę mu. Skończył rozmowę i, wyraźnie zaskoczony, zwrócił się do Waltera: - Przyszedł ktoś do Waleń Trading i pyta o ciebie. Podał twój kryptonim, Daktyl Jeden. Powiedział, że nazywa się Munger. Wszyscy spojrzeli na Waltera i zobaczyli na jego twarzy błogi uśmiech. Księga trzecia 10 REUTER, BEJRUT 10 STYCZNIA, 1978 - 19.33 .. .David Munger, znany brytyjski fotoreporter wojenny, który zniknął z Hongkongu w 1969 roku, po sprzedaniu na licytacji swego sprzętu, pojawi się dziś w Bejrucie. Munger, który zapewniał serwis fotograficzny z wojen w Biafrze, Angoli, na Cyprze, Borneo i w Wietnamie, powiedział, że ma zamiar obsługiwać Bliski Wschód jako niezależny fotoreporter. Odmówił odpowiedzi na pytania dotyczące miejsca jego pobytu i działalności podczas minionych dziewięciu lat. Gordon Frazer, szef placówki Reutera w Bejrucie, patrzył przez ramię maszynistce, która wystukiwała depeszę na klawiaturze dalekopisu. Westchnął, gdy skończyła. Wiele by dał, by można było coś dodać i uzupełnić. Dziewczyna obróciła się do Frazera z uśmiechem zdziwienia. Była Arabkąmaronitką, ukończyła studia na amerykańskim uniwersytecie. Zachwycała urodą. Pracowała u Reutera od trzech miesięcy i od tychże trzech miesięcy Gordon Frazer dzielił swój czas na zbieranie informacji i rozbieranie w myślach dziewczyny. Dotychczas pożądanie było nie zaspokojone i chyba przez drugą stronę nieakceptowane, ale Gordon należał do gatunku optymistów. - Dlaczego? - spytała. - Dlaczego pojawienie się jakiegoś fotografa zasługuje na uwagę i osobną depeszę wielkiej agencji prasowej? Gordon uśmiechnął się pobłażliwie, podziwiając linię jej piersi. Podziwiał ją zresztą nieustannie. Przez palce przebiegały mu mrówki. - Bo to jest bardzo specjalny fotoreporter - wymamrotał, całkowicie przejęty fascynującym widokiem łabędziej szyi, i z wysiłkiem odwrócił wzrok, słysząc terkot odległego dalekopisu, który zaczął przyjmować wiadomość. - Prawdopodobnie właśnie UPI nadaje tę samą informację - powiedział. - Ed Makin musiał szaleć jak poparzony kot. - Uśmiechnął się do siebie, 121 zachwycony, że pobił największego rywala chociaż o kilka sekund. Wskazał na pozostałe dalekopisy. - Za chwilę zaczną to podawać inni, a wszyscy redaktorzy w Europie i Stanach będą chwytali za słuchawki, żeby złapać Mungera na kontrakt. - Jest aż taki dobry? - spytała dziewczyna. - Najlepszy! W każdym razie był. Ponownie oderwał wzrok od jej piersi i ruszył wzdłuż rzędu dalekopisów. UPI podawała mniej więcej to samo, dodając, że Munger ma obecnie trzydzieści dziewięć lat, i że wydaje się być w doskonałym stanie zdrowia. Odezwał się dalekopis AFP. Frazer nie znał francuskiego i, ujrzawszy nazwisko Munger skinął na dziewczynę, by podeszła. Kiedy tłumaczyła tekst depeszy, zaglądał przez ramię w jej piersi i lekko napierał biodrami na jej pośladki. Nawet nie drgnęła. Poczuł dreszczyk emocji. Przed tygodniem natychmiast przesunęłaby się do przodu. Jeszcze parę dni, pomyślał, a biurowe stosunki z towarzyskich zamienią się w seksualne. Wiadomość AFP była inną formą tej, którą on przekazał. Żałował, że nie jest dłuższa, gdyż dziewczyna odeszła na swoje miejsce. Nadal ją intrygowało zainteresowanie agencji fotoreporterem. W czasie trzymiesięcznej pracy w agencji nie zdarzyło się, by jakikolwiek inny dziennikarz wzbudził podobne zainteresowanie. - Jak on wygląda? - spytała. -1 gdzie był przez te wszystkie lata? Frazer wzruszył ramionami. - Nie chce powiedzieć. Spojrzał na zegarek. Za kilka minut kończy się jej dyżur. Zastąpi jąktoś inny Już miał na końcu języka zaproponowanie drinka w hotelu Commodore, gdzie zastaliby jeszcze Mungera na zorganizowanym z pewnością naprędce przyjęciu, ale w ostatniej chwili powstrzymał się, gdyż przypomniał sobie wpływ Mungera na kobiety i doszedł do wniosku, że tę jedną zatrzyma dla siebie. Przyglądała mu się ciekawie, więc opowiedział jej to i owo z dawnych lat Mungera, a następnie zaproponował, że któregoś dnia pójdą na kolację i opowie jej więcej. Zgodziła się ochoczo i dreszcz raz jeszcze przebiegł mu po plecach, chociaż szybko sobie uświadomił, że jej entuzjazm wynika bardziej z zaciekawienia Mungerem niż z zauroczenia jego osobą. W czasie krótkiego spaceru do hotelu Commodore rozmyślał o Munge-rze i o szoku, jakiego doznał, kiedy go zobaczył w barze. Siedział w pustym lokalu z Edem Makinem. Popijali martini. Makin jak zwykle wyrzekał swoim nowojorskim akcentem z dzielnicy Bronx. Wrócił dopiero z Nowego Jorku, gdzie odwiedzał żonę i swoją centralę. - Mówią, że kłopoty chodzą parami. Moje wyłącznie trójkami - mówił. - Mój szef ma pretensję o zbyt wysokie koszty utrzymania placówki, mój dentysta obwieścił, że za nowy mostek mam zapłacić trzy tysiące dolarów... 122 a moja żona zaczęła jęczeć, że z powodu zbyt długich okresów separacji ma za mało seksu. - Westchnął, pociągnął łyk martini i ponuro spojrzał na rudowłosego Szkota. - Co byś zrobił na moim miejscu, Gordon? Frazer wzruszył ramionami. Lubił tego malutkiego, łysego i pucołowatego Amerykanina, cenił jego profesjonalizm, ale drażnił go nieco ten wieczny pesymizm. - Rozwiązanie twoich problemów wydaje się bardzo proste. Aby zmniejszyć koszty opuść elegancki apartament i zamieszkaj, jak my wszyscy, w hotelowym pokoju. Wyrwij wszystkie zepsute zęby i wpraw raz na zawsze porządną sztuczną szczękę. Nie będziesz musiał stale zmieniać mostków. Żonie kup nowe baterie do wibratora. Teraz przestań narzekać i zamów drinki. Twoja kolejka. Makin coś mruknął i spojrzał na barmana. To, co zobaczył w lustrze za jego plecami, odmieniło mu nagle twarz z ponurej na absolutnie zdumioną. Obrócił się wolno na barowym stołku. To samo zrobił Frazer, zaskoczony zachowaniem kompana. W wejściu do baru zobaczyli uśmiechniętą twarz Mungera. Obaj otworzyli ze zdumienia usta. Munger podszedł do baru. - Widzę, że wszystko po staremu. Na zewnątrz trwa wojna, a Makin i Frazer podpierają barową ladę. Przywitał się z nimi podaniem ręki, ale oni nie odzyskali jeszcze głosu. Spojrzał na ich puste kieliszki. - Pozwolicie, że będę zgadywał, co nadacie dziś wieczorem jako ekstra wiadomość: „Przeciętna temperatura wytrawnego martini w barze hotelu Commodore wzrosła o trzy stopnie, co powoduje poważny niepokój wśród dziennikarzy zgromadzonych przed Ministerstwem Informacji. W każdej chwili spodziewany jest komunikat o zmianach na niektórych fotelach ministerialnych". - Odsłonił zęby w swobodnym uśmiechu i podnosząc trzy palce wskazał barmanowi puste kieliszki. Makin pierwszy odzyskał mowę. - Gdzieś ty, do cholery, był? Wszyscy myśleli, że nie żyjesz. - Byłem tu i tam - odparł Munger, siadając na barowym stołku. - Gdzie? Co się właściwie stało? - domagał się wyjaśnień Frazer. -1 co tutaj robisz? Munger podniósł dłoń, powstrzymując grad pytań. Przyglądał się barmanowi przygotowującemu drinki. Podniósł podsunięty mu kieliszek, posmakował i z aprobatą skinął głową. - Temperatura akurat. Moc właściwa. Nie będzie rządowego przesilenia, nie będzie depeszy. - Zaczął przyglądać się krytycznie obu szefom placówek agencyjnych. - Ed, zmalałeś, nieprawdopodobnie utyłeś i do reszty wyłysiałeś. Natomiast ty, Gordon, jesteś podobny do Frazera z Sajgonu, tyle że przybyło ci 123 piegów. To bardzo źle, że pozostałeś taki sam, wspominam cię bowiem jako cynika i degenerata seksualnego. A lata powinny przecież łagodzić wszystkie kanty... Obaj dziennikarze zignorowali te złośliwości. Oni także pilnie przyglądali się Mungerowi. Był dokładnie ogolony, ale bladość policzków i podbródka kontrastowała z głęboką opalenizną czoła i ramion, co wyraźnie wskazywało, że do niedawna nosił brodę. Frazer zauważył także, że Munger ma spracowane dłonie. A więc pracował fizycznie, a niejako fotograf. Nie postarzał się, a nawet wtedy, przed dziewięcioma laty, wydawał się starszy. Wyraźnie pogłębiły się też linie na czole, wokół niebieskich oczu i w kącikach ust. Miał twarz człowieka, który wiecznie przebywa na granicy młodości i wieku średniego. Oczy, oprócz zadowolenia, wyrażały coś jeszcze. Jakiś przedziwny stan duszy, w której coś zamarło. Munger nie należał do ludzi wylewnych, ale Makin i Frazer znali go dobrze i pamiętali, że jeśli chciało się przeniknąć przez zasłonę, za jaką chowa myśli, to należało patrzeć mu w oczy. Kiedy był odprężony, wydawały się większe i ich barwa jaśniała o jeden ton. Gdy był spięty, oczy mu ciemniały i zwężały się. W pewnym sensie przypominały przesłony obiektywu, które ustawiał w zależności od nasilenia nastroju. Teraz były nieprzejrzyste, jakby ktoś założył na nie filtr, by zmatowić obraz. - No więc, opowiadaj! - odezwał się wreszcie Makin. - Coś robił? Munger potrząsnął głową. - Przeszłość jest zamknięta, Ed. Przeszłość to przeszłość i nie chcę o niej mówić - odparł spokojnym, zdecydowanym głosem, nie dopuszczającym dyskusji. Makin przyjął tę kwestię wzruszeniem ramion. - Będziesz tu pracował? - spytał Frazer, a kiedy Munger potwierdził, Makin natychmiast wskoczył z kolejnym pytaniem: - Dla kogo? - Chwilowo dla siebie. Kto kupi, ten dostanie. A potem zobaczymy. Tu będę miał bazę. W Bejrucie. Po tych słowach Frazer przeciągając się, wstał i ruszył ku drzwiom, mówiąc przez ramię, że zaraz wraca. Munger wypytywał Makina o lokalne stosunki i Makin zaczął już mu opowiadać o problemach dziennikarzy akredytowanych w stolicy Libanu, kiedy nagle umilkł w pół słowa i zerwał się jak oparzony. - Sukinsyn! Oczywiście! Twoje pojawienie się to sensacja. Poleciał nadać wiadomość! - Pobiegł do drzwi, kiwając się śmiesznie na krótkich nóżkach. - Nie odchodź, Dave, poczekaj! Chociaż biuro Makina było na miejscu, w hotelu, Frazer wyprzedził go o kilka sekund. 124 Nie było go zaledwie dwadzieścia minut, ale wiadomość już się rozeszła. W barze Mungera otaczała grupka korespondentów. Należało się tego spodziewać. Cała falanga fotoreporterów i korespondentów, którzy w latach sześćdziesiątych obsługiwali wojnę wietnamską, przeniosła się teraz na Bliski Wschód. Teren ten stał się permanentnym punktem zapalnym świata, zapewniając dostatnie życie setkom najlepszych przedstawicieli masowych środków przekazu ziemskiego globu. Frazer przepchnął się przez otaczających Mungera dziennikarzy i odebrał swój barowy stołek od George'a Blake'a, fotoreportera „Toronto Star". Makin też zdążył wrócić i, oczywiście, trzymał już w ręku kieliszek. Rzucił w kierunku Frazera pełne wyrzutu spojrzenie i mruknął pod nosem: -Bydlę! Munger stał obrócony plecami do baru. Zastąpił martini swą tradycyjną wódką z wodą mineralną. Zamawiając drinka, Frazer słyszał jednym uchem pytania zadawane Mungerowi, który odpierał natarcie i też o coś pytał. Był wyraźnie odprężony i uśmiechnięty, ale jego oczy nadal wydawały się zmatowiałymi lustrami. Nie pokazywały niczego. Bar coraz bardziej się zapełniał, hałas wzrastał. Wielu znało Mungera z dawnych lat, inni tylko o nim słyszeli. Młodzi przyszli z ciekawości obejrzeć żywą legendę. Spontaniczne zgromadzenia zwabiają korespondentów wojennych w ten sam sposób, w jaki obsypane kwieciem krzewy zwabiają pszczoły. I im niebezpieczniejsze jest miejsce czy sytuacja, tym bardziej gorąca panuje atmosfera. Gdy rozmowy na chwilę zamarły, Frazer powiedział do Mungera: - Dziś w nocy będziesz miał mnóstwo telefonów z propozycjami podpisania kontraktu. - Już zaczęli dzwonić. Powiedziałem w recepcji, żeby wszystko zapisywali. - Upił łyk wódki z wodą i spytał Frazera: - A jak wygląda konkurencja? Frazer chwilę myślał, a potem podniósł dłoń z czterema wystawionymi palcami. - Czwórka w pierwszej lidze. - Wskazał głową na Kanadyjczyka. - Tam stoi George i Ray Morris, których znasz. Od czasu do czasu pojawia się tu McCullin. No i ten młody Francuz Latiere. Pracuje na własny rachunek. Jest dobry. Śmierć Duffa Pageta stworzyła pustkę... Słyszałeś o jego śmierci? -Munger skinął głową. - Wiesz, że na aukcji w Hongkongu kupił twój aparat? Munger ponownie skinął i po raz pierwszy Frazer dostrzegł coś w jego oczach. - Tak, wiem. Przed paroma miesiącami oddała mi go na Cyprze wdowa po nim... Odpowiedź wzbudziła zainteresowanie Frazera. 125 - Jak przyjęła śmierć męża? - Kiedy ją widziałem, nie wyglądała najgorzej - odparł Munger i nagle zmienił temat: - Janinę Lasage jest w mieście? Tym razem Frazer już zastrzygł uszami. Kątem oka widział Eda Makina niby to słuchającego, co mu opowiada George Blake, ale wyraźnie przysłuchującego się ich rozmowie. - Owszem, gdzieś się tu kręci. Na pewno zaraz przyleci, kiedy się dowie. Ma teraz romans z Sami Asafem. Pamiętasz go? - Oczywiście! - odparł Munger. Oczy mu się zwęziły i pociemniały. - Janinę jest nadal diablo piękną kobietą- powiedział Frazer, pilnie obserwując Mungera, w którego kącikach ust pojawił się enigmatyczny uśmieszek. - Powinieneś powiedzieć tylko to diablo, Gordonie. Reszta zbędna. Frazer roześmiał się niepewnie i zerknął na Eda Makina, który przestał udawać, że słucha paplaniny Blake'a. Frazer chciał jeszcze coś powiedzieć, ale przerwali mu nowi przybysze. Każdy z nich pragnął uścisnąć dłoń Mun-gerowi i oczywiście spytać: „A gdzieś ty, do cholery, był przez te wszystkie lata?". Munger szybko i zręcznie zmieniał temat, rzucając dowcipami. Właściciel lokalu był niezmiernie zadowolony. Zbiegowisko zapowiadało poważne zwiększenie obrotów, które ostatnio bardzo zmalały w bejruckich restauracjach i barach. Najlepszymi klientami byli obecnie najrozmaitszej nacji dziennikarze. I dlatego właśnie właściciel postawił za barem dwóch rezerwowych kelnerów, a sam czuwał nad rozwojem sytuacji. Stał teraz w głębi baru- drobny, dobrze ubrany Libańczyk, około pięćdziesiątki. W czasie wojny wietnamskiej pracował w wielu hotelach na Dalekim Wschodzie i znał dobrze Mungera. Bardzo się zdumiał, gdy przed dwiema godzinami w hotelu zjawił się Munger z czterema potężnymi walizami i zażądał największego apartamentu na dłuższy czas. I chyba między innymi to właśnie skłoniło teraz właściciela do skinięcia palcem na barmana i wydania mu dyskretnego polecenia. Po paru minutach hałas uciszyła kanonada otwieranych butelek szampana. Ktoś krzyknął „Alleluja, radujmy się bracia!" i temperatura zgromadzenia podskoczyła o parę stopni. Bar był naprawdę zatłoczony i z początku nikt nie zauważył wchodzącej kobiety. Potem rozmowy zaczęły cichnąć, wszystkie oczy zwróciły się na nią. Była to Janinę Lasage w swoim złoto-czarnym spodnium od Gucciego. W jednym ręku miała wyszywaną złotymi cekinami wieczorową torebkę, w palcach drugiej trzymała papierosa w długiej cygarniczce z kości słoniowej. Ponad głowami obecnych dostrzegła stojącego przy barze Mungera i posłała w jego kierunku czuły uśmiech. Zaszurały stopy na dywanie, zaczęto się odsuwać, robiąc jej wąskie przejście. Widziała teraz Mungera w całej okazałości, a on ją. Wielu obecnych 126 słyszało o ich romansie. Wielu słyszało też jej komentarze po jego zniknięciu. Aukcja w Hongkongu zwabiła sporo ludzi. Bardzo powoli, tanecznym krokiem, zbliżała się do baru. Munger patrzył na nią z kamiennym spokojem. Na parę metrów przed celem wędrówki stanęła, prawa dłoń powędrowała teatralnym gestem do góry, włożyła cygarniczkę między zęby i, wznosząc się dalej, dotarła do tyłu głowy. Chwilę po tym kaskada blond włosów opadła jej na plecy. Ta melodramatyczna scena powinna wzbudzić ogólny śmiech, ale w wykonaniu tej kobiety spowodowała tylko wstrzymanie oddechów. W absolutnej ciszy przeszła ostatnie parę metrów i stanęła przed Mungerem. Przez długi czas patrzyli sobie w oczy, wreszcie spytała zduszonym głosem: - Ca va, Dave? - Pochyliła się i pocałowała go w usta, a potem z przekrzywioną głową czekała wraz z innymi na reakcję. Jeszcze przez kilka sekund przyglądał się jej bacznie pociemniałymi i zwężonymi oczami. - Ca va, Janinę. Powinnaś obciąć włosy. Pasowały ci, kiedy byłaś młoda. Wzdrygnęła się, jakby została spoliczkowana. W barze rozległ się pełen aprobaty szmer. Nigdy jeszcze nikt z obecnych tego wieczoru w barze nie widział Janinę Lasage, którą opuściłaby drażniąca pewność siebie. Wielu było ofiarami jej złośliwego języka i cynicznego humoru. I zawsze uroda oraz gotowość użycia żądła chroniła ją przed ripostą. Dlatego teraz, upokorzona, nie znalazła nawet jednego sojusznika. W pełni zdawała sobie z tego sprawę. Jakby smagnięta biczem zaczęła wycofywać się, z twarzą wykrzywioną nienawiścią i wzrokiem kobry utkwionym w Mungera. Była to jednak kobra umykająca przed mangustą. W połowie drogi obróciła się na pięcie i usiłowała opuścić lokal z godnością. Nie powiodło się jej to. Po raz pierwszy kaskada blond włosów nie ochroniła jej, ale stała się raczej symbolem porażki. Na szczęście instynkt zakazał jej potrząsać włosami, co lubiła zawsze robić dla większego efektu. Dopiero gdy wyszła, obecni przerwali milczenie. Ten sam głos co poprzednio wykrzyknął raz jeszcze „Alleluja!" i zabrano się na dobre do picia. Dopiero po północy Mungerowi udało się umknąć w ciszę i spokój hotelowego apartamentu. Był to w istocie największy apartament, jakim hotel dysponował, a przede wszystkim posiadał dwie łazienki. Dlatego też Munger go wybrał. W odróżnieniu od Eda Makina nie miał problemów z gotówką. Według zapewnień Waltera możliwości finansowe były praktycznie nieograniczone. Aby obietnica ta nie była gołosłowna, dał Mungerowi pas z irchy do noszenia na gołe ciało. Było w nim pięćdziesiąt tysięcy dolarów w banknotach tysiącdolarowych i piętnaście jednokaratowych błękitnych brylantów. Tak 127 więc pas miał wartość blisko pół miliona amerykańskich dolarów - nie licząc irchy. Nawet bez finansowego wsparcia Waltera Munger nie miałby problemów z płaceniem za ten apartament. Idąc do siebie, odebrał w recepcji dwanaście telefonicznych wiadomości od naczelnych redaktorów agencji prasowych oraz amerykańskich, europejskich i japońskich gazet oraz tygodników. Wszyscy błagali o pilny kontakt. Rano zamierzał usiąść przy telefonie i do południa zawrzeć potrzebne kontrakty. Potem będzie spokojnie czekał na zaliczki. Wróciwszy do apartamentu, udał się natychmiast do większej z dwóch łazienek. Miała mu służyć za ciemnię. Służba hotelowa już wstawiła dwa wąskie stoły, jakich zażądał, oraz przeciągnęła dodatkowe kable elektryczne z gniazdkami. Po zaplanowaniu wszystkiego, wrócił do sypialni, rozebrał się, a pas z pieniędzmi zawiesił na haczyku po wewnętrznej stronie drzwi. Nawet przez chwilę nie myślał o jego ukryciu, wiedział bowiem z doświadczenia, że najlepszym sposobem ochrony cennych przedmiotów jest pozostawianie ich w miejscu, w jakim złodziejowi nie przyjdzie nawet do głowy szukać. Przed wyj ściem z sypialni włączył radio, wybrał jakąś lekką muzykę i ustawił siłę głosu tak, aby mógł słuchać przez otwarte drzwi mniejszej łazienki. Mniejsza była jednak rozmiarów niejednego hotelowego pokoju i mieściła zarówno prysznic, jak i wannę. Od czasów pobytu w Japonii miał awersję do mycia się w europejskim stylu, to znaczy w wannie. „Moczysz się we własnym brudzie", usłyszał kiedyś od przyjaciela Japończyka. Wszedł więc teraz pod prysznic, namydlił się i pozwolił strumieniowi gorącej wody zmywać przez piętnaście minut brud i zapach po podróży, i po długim pobycie w zatłoczonym barze. Przez te piętnaście minut dokończył w myślach rozplanowanie ciemni. Przywiózł dużo sprzętu, z którego część była mu zupełnie nie znana. Przez dziewięć lat nastąpił wielki postęp w dziedzinie wywoływania filmów i kopiowania. Prawdę powiedziawszy, nigdy się tym wiele nie przejmował, obróbkę pozostawiając innym. Jego zdjęcia przemawiały bardziej treścią niż techniką dokonywania powiększeń. Obecnie może być jednak inaczej. Wyłączył prysznic, wytarł się i włożył biały kąpielowy szlafrok. Spojrzał na zaparowane lustro nad umywalką, ręcznikiem przetarł środek i przez minutę wpatrywał się we własną twarz. Gdyby go teraz widział Frazer, od razu zauważyłby zmianę w stosunku do wizerunku w barze. Tam na twarzy Mungera widać było ożywienie, gdy mówił, słuchał bądź obserwował. Tutaj było widać twarz, która nie wyrażała żadnych uczuć. Odwrócił się od swego odbicia i przeszedł do saloniku. Obok drzwi stały dwie metalowe walizki. Ukucnął i po ustawieniu cyfrowych kodów obie otworzył. W jednej miał swój stary aparat i nowiutkiego Hasselblada oraz zestaw obiektywów, parę statywów, pudełka z filmami i drobny sprzęt potrzebny 128 w ciemni. W drugiej znajdowało się podstawowe wyposażenie ciemni: powiększalnik, suszarka, gilotyna do papieru, naczynie do chemikaliów, lampa na ruchomej podstawie oraz plastikowe butelki z wywoływaczami i utrwalaczami. Po dywanie przeciągnął obie walizki bliżej drzwi łazienki i zaczął wypakowywać sprzęt. Ustawił go w ciągu zaledwie pół godziny. Po zakończeniu wszystko sprawdził i wrócił do saloniku. Nikona, statywy i pudełka z filmami ułożył na stole. Potem dodał jeszcze zestaw obiektywów. Hasselblada zostawił w walizce. Skończywszy przeszedł do drugiego stołu, na którym przygotowano mu bar. Napełnił szklankę kostkami lodu i zalał rosyjską wódką. Sięgnął ręką do syfonu z wodą sodową, zrezygnował jednak i pociągnął łyk czystej wódki. Miała ostry smak, ale wkrótce jej moc osłabił rozpuszczający się lód. Stał tak nad stołem przez kilka minut, kolistym ruchem mieszając lód i płyn w szklance, i od czasu do czasu upijając łyczek. Z sypialni dobiegały dźwięki muzyki. Pomyślał o Janinę Lasage i incydencie w barze na dole. Jego reakcję spowodowało wyłącznie wspomnienie Duffa Pageta i jego ostatniego zdjęcia, nie wiedział bowiem nic o jej uwłaczających jego męskości uwagach sprzed wielu lat w Hongkongu. Dopiero po wyjściu Janinę powiedział mu o tym Frazer. Mimo iż uwagę o włosach wypowiedział w gniewie, miał rację. Jej blond płaszcz już do niej nie pasował. A włosy, nawet upięte wysoko na głowie, tylko uwypuklały wydatność kości policzkowych, coraz bardziej wyrazistą wraz z upływem lat, co nadawało jej twarzy drapieżny wyraz. Być może inni tego nie dostrzegali. Może niczego nie dostrzegali oprócz wyrafinowanej urody? Z zamyślenia wyrwało go bzyczenie. Spojrzał na swój nowy Seiko z budzikiem. Zegarek wskazywał pięćdziesiąt pięć minut po północy. Zastopował brzęczenie, dopił wódkę, wrócił do otwartej walizki i wyjął Hasselblada, a z bocznej kieszeni zwój cieniutkiego drutu, zakończonego z jednej strony wtyczką do lampy błyskowej, z drugiej gumową przyssawką. Wtyczkę wcisnął do gniazdka flesza, flesz umocował na aparacie i zaniósł wszystko do sypialni, gdzie położył na łóżku, gasząc przy okazji radio. Rozwijając drut podszedł do okna i otworzył je. Miał widok na południe miasta. Językiem zwilżył brzeg gumowej przyssawki i docisnął ją do zewnętrznej strony aluminiowej framugi. Wrócił do łóżka, usiadł i nastawił intensywność flesza na 17. Towarzyszył temu lekki stuk, którego nie byłoby w zwykłym aparacie. Wziął aparat w lewą rękę, obrócił przegub i spojrzał na zegarek. Czekał w tej pozycji przez czterdzieści sekund, póki na wyświetlaczu nie pokazała się godzina 1.00. Prawą ręką wykonał trzykrotnie czynność przesuwania klatki. Po dwóch minutach powtórzył to samo. 9 - Reporter 129 Sto pięćdziesiąt kilometrów na południe, w bunkrze na Wzgórzach Go-lan, łącznościowiec Mosadu zdjął z uszu słuchawki i zatelefonował do centrali. Dziesięć minut później, mimo nocnej godziny, Daktyl Jeden został obudzony w swej willi w Limassol natrętnym brzęczykiem zielonego telefonu stojącego przy łóżku. Walter po omacku sięgnął do nocnej lampki, zapalił ją i z trudem usiadł. Zawsze spał nago i gdyby w sypialni znajdował się w tej chwili jakiś ukryty obserwator, zapewne wybuchnąłby śmiechem na widok różowiutkiej masy mięsa fałdami spływającej na pościel. Walter rzucił okiem na przepiękny zegar na ścianie i mruknął coś niechętnie. Uśmiechnął się jednak, gdy dyżurny agent centrali DAKTYL zawiadomił go, że Daktyl Niebieski po raz pierwszy nawiązał łączność radiową. Walter odłożył słuchawkę, zgasił światło, wsunął się pod pościel i usiłował powrócić do snu, w którym siedział przy wspaniale zastawionym stole w otoczeniu legionu ponętnych kobiet. W tym samym czasie w Bejrucie Munger miał koszmarny sen - ten sam, który go dręczył od dziewięciu lat. Zwinięcie anteny i schowanie radiostacji ukrytej w Hasselbladzie zajęło mu minutę. Podróż, spotkania w barze i zagospodarowanie ciemni tak go wyczerpały, że zasnął prawie natychmiast. Zamykając okno nie ściągnął zasłony i księżyc łagodnie oświetlał sypialnię. Podobnie jak Walter, sypiał nago, przykryty tylko prześcieradłem do pasa. Ukryty obserwator miałby jednak zupełnie inny widok niż w sypialni Waltera. Munger miał tors wysportowany i opalony cypryjskim słońcem. Na tym tle wyraźnie widać było bliznę na lewym ramieniu. Był to ślad po źle zszytej ranie - prezencie od żołnierza Wietkongu, który nie okazał należytego szacunku sławnemu fotoreporterowi. Najpierw leżał na plecach z głową spoczywającą wysoko na dwóch poduszkach. Nie ruszał się. Po kilku minutach pojawiły się drgawki w nogach i mechaniczne zaciskanie palców. Zaczął oddychać ciężej, na czoło wystąpiły krople potu. Trwało to z dziesięć sekund - potem otworzył oczy, z gardła wydobył mu się głuchy jęk. Usiadł, otarł pot z czoła i dłońmi zasłonił oczy. Zaczął dygotać, oddychając spazmatycznie. Powoli się uspokajał, oddech stawał się normalniejszy. Opuścił dłonie i spojrzał w jasny kwadrat okna. Jego twarz wyrażała krańcową rozpacz. Ostatni raz ten koszmar nawiedził go przed czterema miesiącami. Przez minione paręnaście tygodni modlił się do wszystkich możliwych bogów, aby stało się to po raz ostatni. W miarę upływu czasu zaczął coraz bardziej wierzyć, 130 że diabła z jego ciała ostatecznie wygnały egzorcyzmy. Teraz musiał pożegnać się z tą nadzieją. Stoczył się z łóżka, zataczając dobrnął do okna i otworzył je szeroko. Do sypialni natychmiast wdarła się fala gorącego powietrza, niosąc odgłosy miasta. Wyjrzał na ulicę. Jechał nią tylko jeden pojazd: dżip libańskiej armii, która wprowadziła ostatnio godzinę policyjną. Przez pięć strasznych sekund Munger myślał o samobójstwie, które by go wyzwoliło. Widział oczami wyobraźni siebie spadającego na chodnik przed hotelem. Poderwał się nagle, poszedł do łazienki i puścił zimny prysznic na głowę. Koszmar zawsze był ten sam. Zaczynał się od orientalnej twarzy, o wydatnych kościach policzkowych. Była to twarz dziewczyny. Gdyby nie oczy, byłaby piękna. Ale oczy były antytezą piękna, chociaż dzięki lekko skośnemu kształtowi powinny za takie uchodzić. Były w nich: ból, krańcowa rozpacz i najwyższa pogarda, wszystko razem. Ból i rozpacz rozprzestrzeniały się do wewnątrz, pogarda była wymierzona w niego - w Mungera. Obejmowała go, niczym światło reflektora. Gdziekolwiek spojrzał, widział te oczy. Nie mógł się ich pozbyć, nie pomagało zaciskanie powiek. W sennym koszmarze biegł, próbował uciec, ale oczy były wszechobecne, wypełniały jego własne oczy, zespalały się z nimi, zaglądały mu w duszę. Wyłączył prysznic i przeszedł do saloniku. Wiedział, że nie ma mowy o śnie. Gdzieś w nim tkwiły te oczy, czyhały tylko na okazję, by wypełznąć. Napełnił szklankę lodem i zalał wódką Stolicznaja. Usiadł i zaczął rozmyślać o rzeczywistości. Dla Mungera rzeczywistością były wydarzenia. To, co się już stało, a nie to, co mogło było stać się w przeszłości lub na co ludzie czekają, że się stanie. Rzeczywistością był Walter Blum. Myśli Mungera powędrowały do owego dnia przed czterema miesiącami, kiedy wszedł do siedziby Waleń Trading. Skłonił go do tego nocny koszmar. Koszmar w połączeniu z mglistymi wspomnieniami kobiety o radosnym spojrzeniu - kobiety, która przemknęła przez jego młode życie. Wnosiła światło swojąobec-nością, zostawiła mrok po odejściu. To było brutalne ze strony Waltera Bluma - wykorzystywać wspomnienie matki. Była to brutalność łomu, który wyważył wieko i wyzwolił długo skrywane uczucia. Dzień po dniu Munger usiłował potem zatrzasnąć wieko i być może powiodłoby mu się, gdyby nie wrócił koszmar we śnie i pozbawił go psychicznej odporności. Pozostała mu jednak pewna szansa: zająć się czymś, co może wyzwoli go w inny sposób lub pozwoli przynajmniej zapomnieć. Wiarę w to wzmocniły następne tygodnie. Nie miał czasu na ponure myśli. Już po kilku dniach został wysłany do centrum szkoleniowego Mosadu pod Tel Awiwem i przez następne dziesięć tygodni wchłaniał techniki działalności 131 operacyjnej. Był zdumiony zmianami, jakie zaszły przez lata jego izolacji od świata. Jeden z instruktorów powiedział, że w ciągu dekady technologia tworzona na użytek astronautów powróciła z kosmosu na ziemię. Nauczyli go obsługiwać nadajniki radiowe ukryte wewnątrz aparatu fotograficznego, zobaczył bomby mieszczące się w rolce filmu i zakładał urządzenia podsłuchowe wielkości guzika od koszuli. Misza Wigoda zapoznał go z najnowszymi technikami fotografowania i duplikowania zdjęć. Pokazał też najnowsze teleobiektywy, które pozwalają odczytać numer rejestracyjny samochodu z odległości półtora kilometra. Wiele z tych urządzeń wciąż nie było dostępnych na rynku, ale specjaliści Mosadu „opakowywali" je w firmowe obudowy; obiektywy Mungera mogły przejść każdą inspekcję z wyjątkiem fabrycznej u Nikona. Przez te dziesięć tygodni pobierał nauki od mistrzów szpiegowskiego zawodu. Z kolei i on potrafił zadziwić niektórych instruktorów: ekspert od walki wręcz szybko uznał, że już niewiele może go nauczyć. Techniki judo, karate i inne nie zmieniły się przez dziewięć lat. Munger pokazał też, że ma wrodzony talent śledzenia ludzi, nie będąc „wyczuwalnym", potrafi natomiast sam „wyczuć", gdy ktoś idzie jego tropem. „David Munger jest psychicznie i fizycznie predystynowany do pracy agenta terenowego", napisał w swoim raporcie na zakończenie kursu szef grupy instruktorów. Walter Blum, który pochylony nad generałem Hoftim odczytał te słowa, uśmiechnął się do siebie. Pierwsza powierzona Mungerowi misja była prosta: ma powrócić do fo-toreporterskiej pracy i zdobyć pozycję najlepszego reportera wojennego na Bliskim Wschodzie. Kazano mu nawiązać poprzednio zerwane kontakty, by uzyskując rozgłos, ułatwił sobie poruszanie się w państwach całego regionu. Co najmniej przez rok nikt nie będzie niczego więcej od niego żądał. Przez ten rok siatka Mosadu we Francji nie zaprzestanie akcji przeciwko reaktorowi i ludziom z nim związanym. Munger tylko wtedy będzie włączony do akcji, jeśli reaktor zostanie wysłany do Iraku. Ale, na wszelki wypadek, musi mieć pozycję, która umożliwi mu dowolne odwiedzanie i opuszczanie Iraku. Okres szkolenia rozbudził w Mungerze świadomość przynależności do narodu żydowskiego. Dotychczas jej nie miał. Nie uważał się za Żyda, nie myślał tymi kategoriami, choć wiedział, że judaizm uznaje matkę za probierz dziedzictwa wiary. Jednakże do chwili swego intelektualnego nawrócenia matka nie praktykowała ani nie przekazywała mu żydowskich tradycji. Nie znał żydowskich obrządków i obyczajów, nigdy w nich nie uczestniczył. W życiu nie był w synagodze. Podczas miesięcy spędzonych w Izraelu traktowano go jak Żyda. Instruktorów nie obchodziła jego ignorancja religijna. Był Żydem i to im całkiem 132 wystarczyło. Z początku myślał, że otrzymali specjalne instrukcje co do jego osoby, i że ich zachowanie jest łagodną odmianą prania mózgu. Wkrótce porzucił podejrzenia. Instruktorzy zachowywali się naturalnie. Zakładali, że pracę, jaką będzie miał wykonywać i związane z nią ryzyko, może podjąć tylko Żyd - wyłącznie człowiek motywowany miłością do Izraela i narodu żydowskiego. Zaczął akceptować ich stosunek do siebie i motywację. I sam zaczął myśleć o sobie jako o Żydzie. Nie potrafił natomiast i nie chciał akceptować religijnej otoczki. Ale w centrum szkolenia odrzucało ją także wielu innych. Munger dostrzegał wyłącznie rasę, gatunek ludzi, z którymi mógł się utożsamiać. Ostatniego dnia pobytu w Izraelu odwiedził grób matki. Wczesnym porankiem cmentarz był pusty. Na grobie, jednym z tysięcy, leżały kwiaty. Chociaż i na wielu innych je zauważył, wrażenie pozostało wielkie. Może jeszcze większe, niż gdyby to były jedyne kwiaty. Pamiętają! Ją i innych jej podobnych. W lekkim deszczyku stał nad grobem przez godzinę. W głowie miał burzę myśli, ale kiedy odchodził, wiedział jedno: podobnie jak matka, podjął decyzję. Gdy teraz siedział w luksusowym apartamencie, z zimną szklanką w dłoni, pomyślał, że jak na ironię jego decyzja może być unicestwiona przez parę skośnych oczu. Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Znał cieniutką linię oddzielającą normalność od szaleństwa. Przez te pięć sekund patrzenia z okna na ulicę, linia zaczęła się rozmywać. Wstał i zaczął przeglądać sprzęt fotograficzny na najbliższym stole. Bez specjalnego celu. Chciał po prostu czymś się zająć. Sprawdził aparat i poukładał pudełka z filmami według ich czułości. I wtedy właśnie spostrzegł kasetę z naświetlonym filmem. Zdziwił się, gdyż nie przypominał sobie, by ostatnio cokolwiek fotografował. Zaczął szukać w pamięci. Oczywiście! Przed czterema miesiącami robił zdjęcia w domu Ruth Paget! Ten poranek! I to podniecenie, gdy po raz pierwszy po tylu latach trzymał w ręku aparat. Został pół godziny i fotografował Ruth oraz bawiące się w ogrodzie dzieci. Prosiła, by przysłał jej odbitki, ale od chwili przekroczenia progu biura Waltera Bluma był zawsze zajęty, nie miał dosłownie chwili czasu. Trzymał teraz w palcach opakowanie po filmie i przypomniał sobie łzy w jej oczach, gdy po raz pierwszy od dziesięciu lat wziął do rąk aparat fotograficzny. Jaka była piękna i jaka wydawała się nieodporna na życie. Zauważył jeszcze coś w jej spojrzeniu, ale nie potrafił tego zdefiniować. Powodowany impulsem poszedł z filmem do ciemni. Postanowił go od razu wywołać. Pozwoli mu to przetrwać nocne godziny. Pracował mechanicznie, palce szybko przypominały sobie tysiące jakże często wykonywanych w przeszłości ruchów. Po przeładowaniu taśmy do 133 bębna, napełnił go przygotowanym wywoływaczem. Nie potrzebował stopera - w myślach odliczał sekundy. Wylał wywoływacz, zastępując go destylowaną wodą. Dobrze wykąpał taśmę, lekko potrząsając bębnem, wylał wodę i wlał utrwalacz. Przypomniały mu się setki pokoi hotelowych, w których wykonywał te same czynności. Zawsze go to fascynowało: oczekiwanie z niecierpliwością rezultatu i sprawdzenie, czy oko i obiektyw dostrzegły ten sam obraz. Tym razem jednak zupełnie nie pamiętał obrazów rejestrowanych wówczas przez oko. Opłukał dokładnie utrwalony film i umieścił go na składanej suszarce. Na piętnaście minut przeszedł do saloniku. Gdy wrócił, film był już suchy. Dwanaście klatek, krótka rolka. Trzy zdjęcia samej Ruth, trzy Ruth z którymś z dzieci i sześć samych dzieci. Wszystkie zdjęcia były dobrze naświetlone i dobrze wywołane. Włożył negatyw do kopioramy i naświetlił papier, korzystając z lampy powiększalnika jako źródła światła. Po dziesięciu minutach miał już gotowe stykówki. Było w nich coś, czego nie potrafił zgłębić i zaczął przebiegać myślami poszczególne fazy, od momentu rozpoczęcia zdjęć. Wszystko wydawało się w porządku, również technicznie fotografie były bardzo dobre, miały doskonałe kontrasty i pełną wyrazistość. A jednak były jakieś inne. Początkowo myślał, że to zmęczenie i stan umysłu osłabia postrzeganie. Wziął szkło powiększające i przez wiele minut badał skrupulatnie każdą odbitkę. Potem wyprostował się i spojrzał w łazienkowe lustro, jakby od własnego odbicia domagał się odpowiedzi na dręczącą zagadkę. Wrócił do saloniku i wypił jeszcze jedną wódkę z lodem, patrząc przez okno na częściowo oświetlone miasto. Po dziesięciu minutach podjął decyzję, wrócił do ciemni i zaczął robić powiększenia. O piątej rano wpatrywał się w rządek powiększeń 12x25 podczepionych do sznurka przeciągniętego nad wanną. Pierwsze sześć przedstawiało bawiące się dzieci. Nie upozowane, naturalne. Pamiętał, że stał na tarasie i patrzył, jak dzieciaki hałasują przy zgrabianiu szyszek. Po paru minutach przestały interesować się zarówno nim, jak i aparatem. Nie jakaś nadzwyczajność zdjęć przykuwała uwagę Mungera, ale to, że klisza tak dobrze utrwaliła beztroską radość maluchów, że ich pełne szczęścia podniecenie aż emanowało z odbitek. Były to fotografie, jakich jeszcze nigdy w życiu nie zrobił. Następne trzy pokazywały Ruth pochyloną w rozmowie z chłopczykiem. Mun-ger przypominał sobie nawet jego imię: Stawos. Trzymała obie jego dłonie w swoich dłoniach. Na pierwszym zdjęciu chłopiec miał wzrok opuszczony do ziemi, twarz pełną smutku. Na drugim na jego wargach zaczął wykwitać uśmiech. Na trzecim uśmiech objął już całą twarz. Chłopiec przebył drogę 134 od smutku do radości. Po raz pierwszy w swojej karierze fotoreportera Mun-ger utrwalił sekwencję, która nie kończyła się śmiercią. Wreszcie przeniósł wzrok na ostatnie trzy zdjęcia. Robiąc odbitki założył maski, tak że na powiększeniach miał tylko twarz. Były to portrety pięknej kobiety. I zawierały coś jeszcze. Kiedy robił te zdjęcia, zajrzało słońce przez okno i wydobyło cienie na jej twarzy, uwypukliło policzki, musnęło czoło i podbródek, odbiło się od czarnych włosów. Kompozycja światłocieni była doskonała. Ale piękna dodawał jeszcze wyzierający z jej oczu wyraz współczucia. Na dwóch portretach słońce otarło się o błyszczące w oczach łzy, ale nie wydobyło smutku, lecz podkreśliło głębię współczucia. Munger długo wpatrywał się w trzy powiększenia, zwłaszcza w ostatnie. Wreszcie to jedno odczepił i powrócił do powiększalnika. Gdy wyszedł z ciemni, salonik zalewało wschodzące słońce. Przysunął do okna krzesło, usiadł i wystawił odbitkę na promienie słońca. Tylko oczy! Oczy Ruth Paget. Poniżej jedna łza. Było to maksymalne powiększenie, bardzo ziarniste, ale może to właśnie pozwoliło wydobyć całe piękno. Munger trzymał zdjęcie na odległość wyciągniętej ręki i wpatrywał się intensywnie w te oczy. I nadal dostrzegał w nich głębokie współczucie. Mocno zacisnął powieki. Mocą wyobraźni przywołał tamte oczy. Nigdy nie miał z tym trudności, przez cały czas tkwił mu w głowie obraz tamtych orientalnych oczu. Zobaczył... poczuł ból i rozpacz, a przede wszystkim pogardę. Trzymał powieki zaciśnięte, pozwalając wezbrać fali bólu i lęku, a kiedy serce zaczęło mu bić mocno, otworzył oczy, i dostrzegł współczucie w spojrzeniu Ruth Paget. Kilka razy powtarzał to samo i za każdym razem zwyciężało współczucie. Zaniósł powiększenie oczu do sypialni i postawił na stoliku koło łóżka. Zadzwonił do recepcji i zapowiedział, by nikogo nie łączono. Wrócił do okna, zaciągnął zasłony i położył się do łóżka. Sięgając do lampki nocnej, spojrzał na powiększenie. Patrzył długo, wreszcie zgasił światło i opadł na poduszki. Spał przez dwadzieścia cztery godziny i nie męczyły go już żadne zmory. 11 Był początek lata, kiedy Walter ponownie udał się do Platres. Miał humor znacznie lepszy niż poprzednim razem. Siedział obok Spiro i rozmawiali na temat rodziny starego Greka, sytuacji politycznej na Cyprze oraz bezradności ONZ w rozwiązywaniu cypryjskiego problemu. 135 Gdy wóz znalazł się u podnóża gór Trodos, Spiro zamilkł, poświęcając całą uwagę prowadzeniu krętą i wąską drogą. Natomiast myśli Waltera poszybowały do Paryża, skąd właśnie wrócił i gdzie z Efimem Zimmermanem planował ostatnią serię akcji mogących zapobiec wysłaniu do Iraku reaktora Tammuz I. Zdecydowano, że egipski atomista Yahia el Mashad zostanie zamordowany podczas swej następnej wizyty we Francji. Ekipa Mosadu już czekała w Paryżu. Inna ekipa szykowała się do umieszczenia bomb w zakładach w La Seyne-sur-Mer. Obaj agenci Mosadu zatrudnieni w tych zakładach donieśli, że budowa reaktora wyprzedziła nieco harmonogram. Optymalnym czasem na akcję bombową musiałaby więc być wczesna jesień. Walter nie miał wątpliwości, że pod sprawnym kierownictwem Zimmer-rnana obie akcje się powiodą. Nie miał również wątpliwości, że ich sukces będzie sukcesem połowicznym, który opóźni dokończenie i wysłanie reaktora o kilka miesięcy, w najlepszym wypadku o rok. Przypomniał sobie ostatnią kolację z Zimmermanem. Zimmerman mówił, a Walter jadł i bardzo uważnie słuchał, gdyż żywił szacunek dla wiedzy Zimmermana na temat nie tylko Francji, ale i świata. Zimmerman uważał, że w celu całkowitego wyeliminowania z gry francuskiego reaktora, Izrael będzie musiał podjąć „defensywne" kroki wojskowe. Oznaczało to akcję komandosów lub przeprowadzenie nalotu bombowego. Oczywiście, żadnej z tych akcji nie można przeprowadzić na terytorium Francji, a więc dopiero po zainstalowaniu reaktora w Iraku. Walter wiedział, że podobnie myślą generał Hofti i izraelscy szefowie sztabów. Zimmerman kładł wielki nacisk na potrzebę wiarygodnych informacji z Iraku i na posiadanie tam najwyższej klasy agentów, zdolnych wysoko dotrzeć. Czy miałby to być rajd komandosów, czy nalot, planiści będą potrzebowali dokładnych informacji z miejsca zainstalowania reaktora. Chodzi tu przede wszystkim o wyznaczoną datę rozruchu, po którym reaktor stanie się radioaktywny. Zniszczenie instalacji musiałoby nastąpić przed tą datą. El-Tuwaitha znajdowała się zaledwie osiemnaście kilometrów od śródmieścia Bagdadu i gdyby to trzyipółmilionowe miasto zostało skażone radioaktywnym opadem, Izrael zostałby powszechnie potępiony. W miesiącach, jakie pozostały do przeprowadzenia akcji, siatka DAKTYL będzie odgrywała decydującą rolę. Po wizycie Sadata w Izraelu pod koniec 1977 roku rozpoczęła się nowa era. Pokój z Egiptem musi być i będzie zawarty. Trzeba jednak uświadomić sobie, że ten pokój zwiększy niechęć innych państw arabskich. Saddam Husajn w Iraku dostrzeże to jako szansę na zdobycie pozycji przywódcy świata arabskiego. Wykorzysta okazję do podjęcia zdecydowanych kroków wobec Izraela. Jego autorytet może niesłychanie wzmocnić posiadanie broni nuklearnej. Wraz z tą bronią wzrosłyby jego ambicje, co jest nie do zaakceptowania przez Izrael. 136 Walter słuchał z uwagą, a kiedy Zimmerman przestał mówić, on zaś skończył jedzenie, wspomniał o Mungerze. Munger był w terenie dopiero trzy miesiące, a już całkowicie odzyskał dawną pozycję. Jak szalony rzucił się w wir pracy, odżyły w nim dawne pasje i talenty. Właśnie w bieżącym tygodniu „Pa-ris Match" opublikował jego wstrząsający reportaż z walk w południowym Libanie. Przed trzema tygodniami „Time" i „Newsweek" wykorzystały jego zdjęcia do zilustrowania artykułu dotyczącego sytuacji w południowym Jemenie. Munger był jedynym zachodnim fotoreporterem, któremu od ponad roku udało się dostać do tego kraju. Walter nie miał pojęcia, jak Munger to załatwił i wiedział, że Misza Wigoda, który „prowadził" Mungera z bazy w Bejrucie, też nie był świadomy jego metod. W ostatnim raporcie do Waltera Wigoda pisał z zachwytem, że dla Mungera przekroczenie zamkniętej granicy jest równie łatwe, jak dla innych przejście na drugą stronę ulicy. W najbliższych dniach Munger wybierał się do Iranu, skąd miał przedostać się do kontrolowanego przez Kurdów terytorium Iraku. To może bardzo przydać się w przyszłości, pisał Wigoda. Walter mówił z takim entuzjazmem o swoim nowym agencie, że i Zimmerman dał się nim zarazić. Pamiętał liczne przypadki, kiedy instynkt Waltera w doborze ludzi okazywał się niezawodny. Niemniej poczuł się w obowiązku zadania paru pytań, na przykład: jaką siatkę buduje Munger? Walter musiał przyznać, że nie buduje żadnej, że postawił warunek, iż będzie pracował sam, nie polegając na nikim. Leżało to w jego naturze i tak już musi zostać. Nie podobał mu się nawet dozór ze strony Wigody. Osobiście bardzo lubił Misze, ale podczas krótkich wizyt na Cyprze wolałby składać raporty bezpośrednio Walterowi. Jednakże w tej sprawie Walter był nieustępliwy. Wigoda jest doświadczonym agentem i mogą powstać sytuacje, kiedy jego pomoc okaże się bezcenna. Zimmerman wyraził obawę, że cały wysiłek DAKTYLA w Iraku ograniczy się w istocie do jednego człowieka. To zbyt mało, bez względu na to, jak dobry jest ten człowiek. Walter z rezygnacją rozłożył ręce. To wszystko, co w tej chwili można zrobić. Centrala Mosadu będzie usiłowała przerzucić do Iraku ekipę wspierającą i ulokować ją w Bagdadzie. W najlepszym jednak wypadku będzie to „chwilówka" złożona z agentów pozujących na biznesmenów. Tym samym czas ich pobytu będzie bardzo ograniczony. Mosad postara się, aby po jednych pojawili się następni, tak aby przez cały czas mieć tam paru swoich ludzi. Gdy wznosili się coraz wyżej między górskie szczyty, Walter obserwował soczystą zieleń, myśląc, że sytuacja wcale nie jest taka świetna. W istocie będzie musiał polegać na jednym człowieku i choć ten człowiek miał wiele cech nadzwyczajnych, miał też i poważną skazę. Walter cierpiał nad tym, że nie potrafi zgłębić powodów dziewięcioletniej dobrowolnej ucieczki 137 Mungera od świata. Była to szara strefa i dopóki jej nie rozjaśni, wątpliwości pozostaną. Pomyślał o Ruth. Ona mogła pomóc w wyjaśnieniu tajemnicy. Walter nie rozumiał ludzi tak prostolinijnych, że odmawiali pokrętnego działania nawet w zbożnym celu, a przecież cel uświęca środki. Ruth postawiła sprawę jasno: nie będzie uczestniczyć w machinacjach Waltera. Blum ostatecznie doszedł do wniosku, że nawet gdyby spróbowała, to by się jej nie udało. Na tylnym siedzeniu mercedesa leżało pudło z wyszywaną cekinami wieczorową suknią, którą kupił dla niej w Paryżu. Miał nadzieję, że Ruth włoży ją na dzisiejszą kolację. Odczuwał też pewien niepokój, gdyż wiedział, że przed tygodniem odwiedził ją Gideon Galili. Walter nie miał złudzeń, że nigdy nie zdobędzie więcej niż sympatię Ruth, ale odczuwał żal, że ktoś inny może posiąść więcej. Zły nastrój rozwiał się, gdy wszedł do willi z pudłem pod pachą. Ruth usłyszała samochód i szybko wbiegła do domu od strony ogrodu. Zobaczył ją we framudze. Miała na sobie cienką bawełnianą sukienkę i padające z tyłu słońce obramowało jej sylwetkę złotym kadrem. Na widok Waltera jej twarz rozjaśniła się wyrazem tak autentycznego zadowolenia, że Walter poczuł wzruszenie. Przeszła szybkim krokiem przez salon, pochyliła się nad pudłem i wydatnym brzuchem gościa, i ucałowała Bluma w oba policzki. - Czy to prezent dla mnie? - spytała. Skinął głową i podał jej pudło, nagle zawstydzony jak mały chłopak. Zaniosła je do stołu, rozwiązała wstążki i uniosła wieko. Zamarła wpatrzona w lśniącą materię- gładki jedwab wyszywany przepięknie cekinami. Ostrożnie wyjęła suknię z pudła i, trzymając wysoko na odległość rąk, wpatrywała się w nią z otwartymi ustami. Potem przyłożyła do ciała i obróciła się do Waltera. - Jest przepiękna - wyszeptała. - Nie powinieneś był, Walterze... Nim zdołał cokolwiek odpowiedzieć, uśmiechnęła się figlarnie i dodała: - Ja tylko tak z grzeczności powiedziałam. Oczywiście, że powinieneś był. Wspaniała! Od lat nie miałam na sobie niczego podobnego. Kolacja w Forest Peak? Skinął głową. Czuł się jak uczniak. Ruth poszła w kierunku sypialni. - Tylko ją powieszę i zaraz zrobię ci drinka. Rozgość się. Walter, niezmiernie z siebie zadowolony, poszedł w głąb salonu. Zamierzał właśnie usiąść, kiedy zobaczył oprawione czarno-białe fotografie. Nie spuszczając z nich oczu, podszedł bliżej. Dwie, bardzo ziarniste, przedstawiały twarz Ruth, trzecia Ruth z chłopcem. Oczy chłopca były zwrócone na Ruth, a jego twarz wyrażała radość i zaufanie. Walter stał zafascynowany, nie mogąc oderwać wzroku. - Zdjęcia Mungera - odezwała się zza jego pleców Ruth. - Mungera? - Obrócił się zaskoczony. 138 Ruth trzymała kubełek z lodem, z którego sterczała szyjka otwartej butelki wina. Potwierdziła skinieniem głowy, zaniosła kubełek na stół i wyjęła z kredensu dwa kieliszki. Walter powrócił do kontemplacji zdjęć. -Niewiarygodne... Munger... Płakałaś. - Tak. I sama nie wiem, dlaczego. Przyniosła mu kieliszek wina i stanęła obok, spoglądając na ostatnią fotografię, na której obiektyw utrwalił spływającą łzę. - On nigdy niczego podobnego nie fotografował - mruknął Walter. -Gdybym cię nie znał, to powiedziałbym, że kłamiesz... to antyteza tego, co robi Munger. Ruth z pudełka na półce wyjęła pozostałe zdjęcia Mungera. Walter rozłożył je na stole. - Wspaniałe. Widać w nich duszę... - To samo powiedział Gideon - odparła. - Gideon? - Tak. Był tu w zeszłym tygodniu... - Umilkła na chwilę i potem dodała: - Pobieramy się... -Kiedy? - Na początku przyszłego roku. - Nie zauważyła żadnej zmiany w wyrazie twarzy Waltera, ale wyczuła, że jest zawiedziony. - Doszłaś więc do wniosku, że go kochasz? - Doszłam do wniosku, że nie wiem, co to miłość. - Wzruszyła ramionami. - Ale wiem, że jego miłość... Że mnie kocha... Nigdy mnie nie zrani. Nigdy mnie nie okłamie. - Czy to wystarczy? Podeszła do okna i wyjrzała na góry. Walter chciał jeszcze coś powiedzieć, coś wyjaśnić, ale zabrakło mu słów i tym razem nawet Szekspir nie pośpieszył z pomocą. Spojrzał więc raz jeszcze na fotografie i spytał: - Czy mogę parę z nich pożyczyć? Tylko na kilka dni. - Oczywiście. Munger przysłał mi po kilka odbitek. Możesz wziąć komplet. Wybrał cztery fotografie. - Kiedy on wraca? - spytała. Spojrzał pytającym wzrokiem. - Munger. Do zdjęć dołączył list. Przepraszał, że przesyła zdjęcia tak późno. I powiedział, że chciałby się ze mną zobaczyć, kiedy przyleci. - Teraz jest w północnym Iraku u Kurdów. Potem ma trochę wolnego czasu. Powinien się zjawić pod koniec miesiąca. - A jak mu ogólnie idzie? Walter mógł się wreszcie uśmiechnąć. - Doskonale. Jest znowu najlepszy. Najlepszy fotoreporter na świecie! Ucieszyło ją, że Walter odzyskał humor. 139 Kolacja minęła w dobrym nastroju. Walter opanował rozczarowanie, a poza tym doszedł do wniosku, że w ciągu ośmiu miesięcy wiele może się zdarzyć. Ruth promieniała w nowej sukni, a on kąpał się w jej blasku. Tego wieczoru przed pójściem spać, włożył cztery fotografie wraz z notką do koperty i zaadresował ją do profesora Chaima Nardiego. Po dziesięciu dniach otrzymał zdjęcia z powrotem z krótkim liścikiem, który sprawił mu wielką przyjemność. Nadzwyczajne! Wysłałem rekomendację do dziekana, aby podczas następnej pańskiej wizyty nadał panu doktorat z psychologii. I to wcale nie honorowy. Misza Wigoda postawił sobie kolację w Smugglers Inn w dzielnicy Ras. Dokładnie tak - postawił sobie - ponieważ nie należał do tych, którzy oszukują w rozliczeniach i prywatne kolacje zaliczają jako służbowe. Jak to było w jego zwyczaju, wybrał stolik w rogu. Siedział sam, prezentując dość smutny wizerunek niskiego i otyłego człowieka o łysinie podobnej do mniszej tonsury. Szpiedzy często jadają samotnie, a poza tym wynikające z tego zawodu ograniczenia w utrzymywaniu stosunków towarzyskich jeszcze bardziej pogłębiała wrodzona nieśmiałość Miszy. Chociaż był sprawnym i kompetentnym agentem, owa nieśmiałość była hamulcem, uniemożliwiając mu pełne rozwinięcie skrzydeł, dobry szpieg bowiem musi umieć zabłysnąć w towarzystwie. Dlatego też właśnie Miszy wyznaczano często zadania polegające na samotnym śledzeniu i spełnianiu roli łącznika. Tego wieczoru postawił sobie kosztowną kolację, ponieważ czuł się wysoce usatysfakcjonowany i bardzo ważny. Obarczenie go funkcją oficera prowadzącego agenta Daktyl Niebieski uważał za awans, a poza tym wszystko szło dobrze. Tego popołudnia odebrał szczegółowy raport od Mungera po jego powrocie z Kurdystanu. Przesłuchanie odbyło się w mieszkaniu w dzielnicy Nabaa. Przykrywką Miszy było kierowanie biurem importowo-ekspor-towym. Mieszkanie znajdowało się w sąsiednim budynku i, podobnie jak w centrali DAKTYLA w Limassol, ukryte drzwi łączyły oba budynki - a zarazem biuro Miszy i mieszkanie. Misza spędził z Mungerem ponad trzy godziny. Niczego nie nagrywał, niczego nie notował. Obdarzony był pamięcią absolutną. Siedział bez ruchu z półprzymkniętymi oczami, wsłuchując się i katalogując płynące słowa. Munger odbył owocną podróż, rozmawiał z licznymi przywódcami kurdyjskimi, zarówno w Iranie, jak i w Iraku, i ustalił, którzy mogą okazać się pożyteczni w przyszłości. Przedstawił też plan, pozwalający dostarczyć do Kurdystanu broń i amunicję, by je zmagazynować na czas następnego kurdyjskiego powstania. W zamian za to Kurdowie iraccy udzieliliby Mungerowi wsparcia i potrzebnych informacji. Dysponowali 140 kryjówkami w Bagdadzie i w innych irackich miastach. Munger dokładnie opisał broń, jakiej Kurdowie potrzebują, i jak jąmożna przemycić, korzystając z kurdyjskich agentur w Turcji. Wskazał też proponowane miejsce składowania. Plan był dobry, Wigoda pogratulował Mungerowi, życząc miłego odpoczynku, bo następnego ranka Munger odlatywał na Cypr. Misza zobaczył, że do jego stolika podchodzi George, właściciel restauracji, jak zwykle uśmiechnięty, niosąc menu. Misza jadał tu raz w miesiącu. Sprawiało mu przyjemność, że jest traktowany przez George'a jako stały i poważny klient. - Zdrowie ci sprzyja, Melim? - spytał George, używając przybranego nazwiska Miszy. -1 nie czytaj menu, proszę. Mam pyszną polędwicę z grilla i będzie dla mnie obrazą, jeśli nie skosztujesz. Misza skinął głową, ale George pozostał jeszcze parę minut, rozmawiając o polityce i o ulicznym festiwalu, który co roku organizowali lokalni kupcy. Festiwal nosił miano Makhoul od nazwy ulicy i był to jeden z kupieckich sposobów wypięcia się na wojnę domową i pokazania, że życie toczy się normalnie. Gdy George wreszcie odszedł, Misza rozsiadł się wygodnie, zadowolony z ciepłej atmosfery miejsca. Na stolikach stały kwiaty i artefakty - większość klientów stanowili artyści i rzemieślnicy, a George lubił otaczać się ich pracami. U George'a, jak powszechnie nazywano tę restaurację, zjawiało się wieczorami wielu miejscowych dziennikarzy i korespondentów zagranicznych, gdyż było to jedno z niewielu w mieście miejsc z dobrą kuchnią, poza renomowanymi hotelami, oczywiście. Misza nie znał nikogo z nich, ale wiele o wszystkich wiedział, gdyż Mosad rutynowo zbierał informacje o ludziach związanych z mediami. Tego wieczoru zainteresowały Misze dwa stoliki. Przy jednym siedział Gordon Fra-zer z piękną Arabką. Trzymał dłoń na jej dłoni i, pochylony, o czymś ją gorąco przekonywał. Misza poczuł ukłucie zazdrości. Frazer miał przecież co najmniej pięćdziesiąt lat i wcale nie był przystojny, a jednak cieszył się powodzeniem u kobiet. Misza natomiast w ogóle nie przyciągał ich uwagi. Usiłował sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni zaprosił piękną dziewczynę na kolację... Bardzo dawno temu, kiedy spędzał urlop w Jerozolimie. A poza tym dziewczyna wcale nie była taka piękna, a jeszcze mniej chętna. Drugi stolik, który zwrócił uwagę Miszy, znajdował się w odległym rogu i siedzieli przy nim Sami Asaf i Janinę Lasage. Dwoje ludzi, których poczynania niezmiernie interesowały Misze. Oprócz prowadzenia Mungera Misza miał obowiązek nadzorowania bejruckiej siatki DAKTYL, czyli 141 trzech miejscowych agentów. Od dawna już bez powodzenia usiłował założyć podsłuch w apartamencie Janinę Lasage i w jej biurze. Francuzka fascynowała go z dwóch względów. Fascynowała go jej aparycja i osobowość oraz symultanicznie wykonywane zawody. Była piękna, miała styl i pewność siebie - to wszystko, czego jemu brakowało. Był jej antytezą. Być może to z powodu niedostatku życia seksualnego Misza często fantazjował na temat Janinę Lasage. W snutych przez niego erotycznych wizjach Janinę występowała coraz częściej. Nawet poprzedniej nocy, usiłując zasnąć, uprawiał masturbację ją właśnie mając w myślach: jej długie włosy muskały mu twarz i piersi, jej długie nogi owijały się wokół jego nóg, jej język wdzierał się w jego usta. Z trudem skoncentrował się najedzeniu. Dopiero po piętnastu minutach podniósł wzrok znad talerza. Powędrował nim oczywiście do stolika w rogu, do pięknej Francuzki, ale zmieszał się nieco, napotkawszy jej uważne spojrzenie. Szybko odwróciła oczy, Misza miał jednak nieodparte wrażenie, że długo go przedtem obserwowała. Byłby jeszcze bardziej zaniepokojony, gdyby usłyszał jej słowa skierowane do Sarniego Asafa. - Jesteś pewien, Sami? Wygląda na przekarmioną mysz. - Nie jestem pewien - odparł Sami. - Ale OWP przyszła do nas z prośbą o zbadanie jego przeszłości. Twierdzi, że ma iracką matkę. - A ojciec? - Libańczyk z Batrum. Wszystko się zgadza, tylko że od dawna nie żyje, a w tym kraju trudno dogrzebać się do faktów. Janinę Lasage raz jeszcze zlustrowała salę. Mężczyzna przyglądał się jej, ale w tym nie było nic nadzwyczajnego. Wielu mężczyzn lubiło na nią patrzeć. - Zbyt często był widziany w pobliżu siedziby dowództwa i baz OWP -ciągnął Sami. -1 chociaż prowadzi dochodowe przedsiębiorstwo, nie stanowi to alibi. Wielu agentów Mosadu robi to samo. Mosad dba o to, by ich przedstawicielstwa były dochodowe. - Co zrobisz, jeśli okaże się żydowskim agentem? Sami Asaf wzruszył ramionami. - Przekonam OWP, żeby go chwilowo zostawili w spokoju. Weźmiemy go pod stałą obserwację i zobaczymy, dokąd nas zaprowadzi. Jedna rzecz jest pewna: wszystkie działania będą kierowane z Bejrutu. Chwilowo nie wiemy, kiedy i jakie. Twoja przekarmiona mysz może okazać się promykiem słońca. Janinę Lasage uśmiechnęła się i palcami przemknęła pieszczotliwie po ramieniu mężczyzny, a potem wbiła paznokcie w jego ciało. - Powiesz mi, kiedy się czegoś dowiesz? Spojrzał na cztery ślady na swej ciemnej skórze. - Oczywiście, Janinę - odparł zduszonym głosem. 142 W przeciwległym końcu sali Misza, z wyrazem błogiego zaspokojenia na twarzy, połknął ostatni kawałeczek polędwicy z grilla w sosie bearnoise. 12 Miniony dzień przyniósł Ruth Paget wielkie zadowolenie. Rano zadzwonił z Tel Awiwu Gideon. Nie miał do zakomunikowania żadnych sensacji. Ot, po prostu otrzymał przepustkę na weekend, spędzał go z rodzicami i tęsknił za Ruth. Dzwonił tylko po to, żeby jej powiedzieć, że ją kocha i zaczyna liczyć dni do ślubu. Matka już zaczyna myśleć o przygotowaniach, chociaż to jeszcze kilka miesięcy. Ruth odebrała telefon w łóżku. Leżała, ściskając słuchawkę między uchem a poduszką. Wsłuchiwała się w tubalny głos Gideona i powoli opadały z niej resztki snu. Wydawało się jej czymś nadzwyczajnym móc spokojnie myśleć 0 szczegółach własnego przyjęcia weselnego. Jeszcze nie do końca rozbudzona, powędrowała myślami na moment w przeszłość: jej pierwszy ślub 1 przyjęcie ślubne. Ona i Duff. Co za miłość, ileż nadziei! Piękna para, której droga życiowa wydawała się jednym długim pasmem szczęścia. Gideon rozmawiał z nią przez dwadzieścia minut. W pewnej chwili usłyszała głos jego matki, karcący syna jak małe dziecko, że rachunek telefoniczny będzie ogromny. Ale zaraz potem sama podeszła do telefonu „na parę słów" i rozmawiała przez piętnaście minut. Matka Ruth umarła już przed wielu laty i kiedy słuchała teraz matki Gideona, polecającej jej dobrze jeść i ciepło się ubierać w chłodnym górskim klimacie, uśmiechnęła się i poczuła prawie zapomniane ciepło matczynej troski. Jak to miło móc znowu robić plany, móc myśleć o przyszłości, która rysuje się zupełnie realnie, marzyć o założeniu prawdziwej rodziny. Tego jej właśnie brakowało przez minione dziesięć lat. Ze śladem wyrzutów sumienia zdała sobie sprawę, że na jej decyzję wyjścia za Gideona wpłynęło najbardziej pragnienie posiadania dziecka. Oczywiście, kochała go. Był uczciwy, szczery i przystojny. Był także inteligentny. Wiedziała, że Gideon jest nadzwyczaj utalentowanym pilotem w najlepiej wyszkolonych siłach powietrznych świata. Przeznaczeniem Gideona jest zostać któregoś dnia generałem. Doprowadzą go do tego talent i ambicja. Oczywiście, że go kocha! Gideon będzie też wspaniałym ojcem. Jego rodzice są kochającą się parą. Jego pewność siebie, zdecydowanie, celowość wszystkich poczynań, wychowanie, jakie otrzymał... Oczywiście, że go kocha... 143 Resztę dnia spędziła w sierocińcu. Stawos wyszedł wreszcie ze swojej skorupy, jakby dojrzał. Miał być zabrany przez nowych rodziców zastępczych, bezdzietną parę w średnim wieku z Nikozji. Ruth wybrała ich z listy małżeństw pragnących adoptować sierotę wojennego. Była bardzo ostrożna w doborze przyszłych opiekunów, gdyż chłopiec wymagał zarówno dyscypliny, jak i miłości, jeśli miał rozwijać się normalnie. Dlatego też postanowiła, że wybrana para będzie w ciągu kilku miesięcy odwiedzać Stawosa w sierocińcu, aby nawiązała się nić wzajemnego zaufania. No i udało się. Zastępczy rodzice przyjechali, Stawos z malutką walizeczkąpodszedł do ich samochodu, pomachał Ruth i wsiadł do wozu. Rozpierała ją duma. Jej praca ocaliła chłopca i pozwoli mu teraz wieść normalne życie. W pewnym sensie Stawos był już jej ostatnim zmartwieniem. Kiedy tego wieczoru wróciła do domu, przyrządziła sobie koktajl i, usiadłszy na patio, poczuła błogi spokój. Na kolację zaprosili ją przyjaciele, ale zadzwoniła i przepraszając, wymówiła się. Wolała zostać sama. Chciała sama cieszyć się swoim zadowoleniem i krystalizującymi się planami na przyszłość. Gdy usłyszała samochód zajeżdżający przed dom, a potem ciche pukanie do drzwi, poczuła złość. Prawdopodobnie któryś z okolicznych przyjaciół wpadł na pogawędkę. Każdego innego dnia z miejsca zaproponowałaby drinka i przejście do saloniku, ale dziś zamierzała grzecznie, lecz stanowczo wyprawić gościa w drogę powrotną. Otwierając drzwi, przybrała odpowiednią minę... i zobaczyła przed sobą Mungera. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. - Przepraszam, że nie zadzwoniłem, ale na mojej farmie nie mam telefonu - odezwał się Munger. - Jesteś zajęta? - Nie, ależ nie - wybąkała i zobaczyła, że Munger trzyma wiązankę kwiatów owiniętych w papier. Skrępowany podniósł je i pokazał czubki czerwonych róż. Uśmiechnęła się. - Już dawno od nikogo nie dostałam róż - powiedziała. Odpłacił uśmiechem. - Kupiłem róże po raz pierwszy w życiu. Chciałbym ci podziękować. Wzięła róże i skryła w nich twarz. - Podziękować? Za co? - To właśnie przyszedłem powiedzieć. Uświadomiła sobie, że stoją w drzwiach. Odsunęła się na bok i zaprosiła go do wejścia. - Idź na taras. Tylko włożę je do wody i przygotuję ci drinka. Najpierw podała Mungerowi drinka, a potem ustawiła róże w wazonie w saloniku. Raz po raz zerkała przez okno na gościa, który siedział sztywno 144 w fotelu, zapatrzony w roztaczający się z tarasu widok. Widziała jego twarz z profilu i przypomniała sobie dzień, kiedy po raz pierwszy zobaczyła go na przyjęciu w Hongkongu. Wówczas ani twarz, ani zachowanie nie zrobiły na niej najmniejszego wrażenia. Z początku. Ale nieco później uchwyciła jego spojrzenie i dostrzegła błysk w niebieskich oczach. Wiele się nie zmienił, pomyślała. Jeżeli już, to jego twarz wydaje się jeszcze bardziej pociągła. Ale jest opalony i wygląda zdrowo. Wchodząc na patio, powiedziała: - Najpierw ja podziękuję. Za zdjęcia. Piękne. Dzieciom bardzo się podobały. Zbył podziękowanie lekkim wzruszeniem ramion. Wydawał się bardzo spięty. Upiła łyczek ze swojego drinka i, aby pokonać milczenie, opowiedziała mu o Stawosie i jego przybranych rodzicach, i o tym, że jest szczęśliwa, iż wszystko tak dobrze się skończyło. Munger zadał kilka pytań o chłopca i Ruth opisała jego historię i jej wysiłki, by mógł pozbyć się ciężaru przeszłości. Właśnie zaszło słońce i purpurowe pasma na horyzoncie ciemniały, roztapiając się w mroku. Munger co kilka sekund obracał głowę w stronę Ruth i patrzył jej prosto w oczy. Przez sekundę, ale z żarliwą intensywnością. Gdy skończyła opowieść o Stawosie, zapadła kolejna cisza. Było już zupełnie ciemno. Widziała tylko zarys jego twarzy. Czuła, że coś w nim wzbiera, że rozsadza go jakieś nieznane uczucie. Zaskoczyło ją to. Wszystko, czego się o nim dowiedziała, wykluczało nie tylko okazywanie uczuć, ale ich posiadanie. - Za co chcesz mi podziękować? - spytała. - Za ocalenie mi życia - powiedział cicho. Nie wiedziała, co ma na to odpowiedzieć. Była całkowicie zagubiona. - Udało ci się tak, jak ze Stawosem. Nie wiem jak i dlaczego, ale ocaliłaś mnie od szaleństwa, a w moim wypadku to równoznaczne z ocaleniem życia. - Czy to nie trochę melodramatyczne? - spytała, zbierając myśli. - Nie - odparł krótko i to „nie" uniemożliwiło jej kontynuowanie i prezentację racjonalnych przesłanek, jakie miała zamiar mu podsunąć. - Dlaczego nie? I o czym ty właściwie mówisz? - Tymi pytaniami usiłowała zyskać na czasie. Wstał i poszedł na skraj tarasu. Słyszała jego ciężki oddech. Rzucił przez ramię: - Myślałem o samobójstwie. Wreszcie słowo, które mogła zrozumieć i z którym mogła sobie poradzić. Wstała, przeszła do saloniku i zapaliła światła. Spojrzała na zegarek i powiedziała: 10-Reporter 145 - Zostań na kolację. Mam parę steków w lodówce. - Wskazała grill. -Węgiel jest już nasypany. Rozpal, a ja przygotuję sałatę. Wstał z lekkim ociąganiem, wyglądał jakby chciał przeprosić i odejść, ale nim zdążył otworzyć usta, odwróciła się i poszła do kuchni. On upiekł steki. Dla siebie przypieczony, dla niej półsurowy. Wyjaśnił, że po latach jedzenia źle przyrządzonego mięsa, weszło mu w zwyczaj przypalanie go na czarno. Przy tym zajęciu nieco się odprężył. Kiedy już usiedli, zaproponowała: - Na serio porozmawiamy po jedzeniu, a teraz o niczym albo wcale. I prawie wcale nie rozmawiali, ale pojawiło się między nimi milczące porozumienie. Ruth przez cały czas była świadoma jego obecności: sylwetki, szczupłej twarzy i jasnych prostych włosów. Znajdowała się w jego psychicznym polu magnetycznym i żadna inna myśl tego nie zakłócała. Nie zakłócały też dochodzące ich odgłosy: pohukiwanie sowy między świerkami, ściszone odległością wybuchy ogni sztucznych z okazji wioskowej fiesty czy przejeżdżające z rzadka samochody na szosie. Oczekiwał czegoś. Czegoś niespodziewanego. Instynktownie przeczuwała, że to, co jej powie po kolacji, będzie wstrząsem. Na pewno dla niego, gdy zacznie opowiadać. Być może i dla niej. Oczekiwaniu więc zaczął towarzyszyć lęk przed nieznanym. Jej pełen nadziei nastrój sprzed godziny rozwiał się bezpowrotnie. I jeszcze coś poczuła: proste fizyczne przyciąganie. Bardzo jąto zatrwożyło, bo łączyło się z tym, czego od niej chciał Walter Blum i czego mu odmówiła. Niepokój zmusił ją do podjęcia decyzji. Kiedy skończył jeść, odezwała się. - Chcę, żebyś o czymś wiedział, nim sam zaczniesz mówić. I w szczegółach opowiedziała, że w wieczór poprzedzający pierwszą próbę zwerbowania Mungera, Walter usiłował ją skłonić do współpracy. Przyznała, że pokazał jej raport profesora Nardiego i podczas kolacji w hotelu Forest Peak mówił, że wielką niewiadomą jest aspekt seksualny urazu psychicznego Mungera. Chciał też, aby rozwiązała dla niego ten problem, choćby drogą uwiedzenia Mungera, gdyż Walter nie mógłby zasnąć spokojnie, póki nie dowiedziałby się, czy Munger nadaje się na agenta. Munger nie wydawał się zdziwiony tymi rewelacjami. Wiedział, że dla Waltera cel uświęca środki i że nie ma granic, których by nie przekroczył, by ten cel osiągnąć. - Co za ironia losu... - zaczął Munger. - A ty jesteś bardzo... szczera. Uśmiechnęła się blado. - To jeden z moich problemów. Miałabym łatwiejsze życie, gdybym nauczyła się trochę kłamać. Przyglądał się jej jakby z niedowierzaniem. Poczuła falę pożądania. Aby ją zdusić, spytała: - No więc, jak to było z tym samobójstwem? 146 Wyjął z kieszeni cygaretkę. - Czy pozwolisz, że zapalę? Skinęła głową. Zapalił, pociągnął parę razy i rozsiadł się w fotelu. - Jesteś psychologiem, może zrozumiesz. W każdym razie więcej ode mnie. Opowiem ci o dręczącej mnie zmorze... Palił cygaretkę, opowiadał, a ona słuchała. Trwało to długo, ponieważ nie opuszczał najdrobniejszych szczegółów, zaczynając od pierwszej nocy przed dziesięciu laty, kiedy koszmar się pojawił. Opowiedział, jak wyjrzał przez okno na ulicę w Bejrucie i niemalże widział swe martwe ciało, i jak był blisko urzeczywistnienia tego wytworu wyobraźni. Mówił o wywołaniu filmu i dostrzeżeniu czegoś, co kazało mu pracować do świtu nad powiększeniami i że wreszcie osiągnął jedno: wypchnął tamte koszmarne oczy ze świadomości. Wysłuchała wszystkiego w skupieniu, a kiedy wreszcie skończył, odniosła wrażenie, że pozbył się jednej warstwy zmurszałej skóry, ujawniając inną twarz pod spodem- twarz zdolnej do odczuwania istoty ludzkiej, a nie wizerunku robota. Dawno już opróżniła kieliszek, ale wciąż trzymała go w palcach. Teraz odstawiła go powoli, ostrożnie, jakby bała się zakłócić tę chwilę. Usiłowała wyobrazić sobie Mungera w hotelowym pokoju: siedzi pod oknem i usiłuje pozbyć się natrętnej wizji pary oczu, zastępując ją oczami z fotografii. Próbowała ułożyć jakieś zdanie, które zabrzmiałoby w miarę rozsądnie i adekwatnie do sytuacji. Nie mogła. Munger chyba to wyczuł. Sięgnął do kieszeni, wyjął coś i położył na stole. Fotografię. Ruth spojrzała na nią i doznała szoku. W powiększonych ponad naturalną wielkość swoich własnych oczach dostrzegła współczucie i coś więcej, czego się bała. Munger utkwił wzrok w jej twarzy. Dobyła wreszcie głosu i lekko zduszonym szeptem spytała: - A więc koszmary skończyły się? Męka się skończyła? - Niezupełnie... - Wzmocnił zaprzeczenie ruchem głowy. - Ty... zupełnie nie wiem jak... pomogłaś mi pokonać koszmar. Ale on nadal we mnie tkwi. Uczepił się jak rakowaty guz. Czuję to. Chwilowo nie daje znaku życia. Ale jak długo czaić się będzie w ukryciu? Dlatego tu przyjechałem... Jej obawy nabrały realnego kształtu. - Musisz się cofnąć w czasie, Davidzie. Musisz wyjawić przyczynę. Potrzebujesz pomocy. Może nawet innej, niż ja mogę ci udzielić. Chyba o tym wiesz.... Pochylił się, patrząc niemal błagalnym wzrokiem. Błaganie zabrzmiało też w jego głosie: - Wiem, że potrzebuję pomocy. Ale wiem również, że tylko ty możesz mi jej udzielić. Wiem, że proszę o więcej, niż mam prawo... 147 -I powiesz mi...? - Tak, powiem ci, od czego zaczął się koszmar. - Oddychał ciężko. -I wtedy mi pomożesz? Historia jest nieopisanie ohydna. I być może nic nie poradzisz... - Mów. Postaram się pomóc. Wyjął nową cygaretkę i zapalił. Ruth zdawała sobie sprawę, że wkracza na pole minowe. Jakiś głos mówił jej, żeby uciekała, ale inny radził zaspokoić zawodową ciekawość. - Mów - powtórzyła. Zajęło mu to godzinę. Mówił głosem bezbarwnym, monotonnym, jak w transie czy w hipnozie. Czasami nabierał werwy. Wówczas opowiadał żywo. W innych chwilach gubił słowa. Przez tę godzinę Ruth była pod presją rozmaitych emocji. Raz nawet trysnęły jej z oczu łzy. Gdyby nie ulga, jaką to przyniosło, nie dotrwałaby do końca. Opowiedział jej o ostatnim patrolu w Wietnamie. Była to wyprawa, na jakie nie zabiera się fotoreporterów i dziennikarzy. Nigdy. Amerykanie od dawna używali w Wietnamie Sił Specjalnych. Oczywiście do specjalnych misji. W skład jednostek specjalnych wchodzili często zwykli najemnicy. Misje specjalne polegały na wypadach do Północnego Wietnamu, Laosu czy Kambodży. Czasami wysyłano jednostki specjalne na wypady karne przeciwko wioskom pomagającym Wietkongowi. Po ofensywie Tet w 1967 roku i w czasie pogłębiającej się dezintegracji armii połu-dniowowietnamskiej zwiększono liczbę misji powierzanych jednostkom specjalnym. Dla amerykańskiego wywiadu w Sajgonie patrole były nadzwyczaj cennym źródłem informacji w coraz bardziej chaotycznej sytuacji. Ludzie wchodzący w skład tych jednostek należeli, z takich czy innych przyczyn, do marginesu społecznego. Były oczywiście i dobre zespoły, i dobrzy ludzie, ale ci stanowili margines. Dobrzy w praktycznym, a także i moralnym znaczeniu tego słowa, toczyli trudną i okrutną wojnę, często w trudnych i okrutnych warunkach, a mimo to nie przekraczali pewnych granic. Ale w miarę upływu czasu tych dobrych było coraz mniej. Wtedy, kiedy Munger udawał się w teren z patrolem, przetrzebione pierwotne jednostki zostały uzupełnione najemnikami z licznych krajów. Byli tam Francuzi, Belgowie, Południowoafrykańczycy, Koreańczycy i Australijczycy. Czasami ludzie z plemienia Meo, którzy nienawidzili wszystkich Wietnamczyków, zarówno z Południa, jak i z Północy. Patrolem Mungera dowodził kapitan Sił Specjalnych. Był to jego siódmy rok w Wietnamie i, jak to kiedyś wyjaśnił Mungerowi, zabijanie stało się dla niego narkotykiem. Sprawę komplikował 148 fakt, że był także autentycznym narkomanem - nie mógł żyć bez heroiny. Munger znał go od samego początku, od 1962 roku, kiedy młody oficer przybył ze Stanów - gorliwy, pełen ideałów patriota. Należał do pierwszej amerykańskiej misji wojskowej pomocy dla Południowego Wietnamu. Przez pierwsze sześć miesięcy szkolił żołnierzy armii południowo wietnamskiej, ARVN. Potem uczestniczył w operacjach jako doradca wojskowy na szczeblu kompanii. Po regulaminowej turze wrócił do Stanów. Wysłano go do bazy szkoleniowej w Fort Bragg. Nie mógł sobie znaleźć miejsca w pokojowej codzienności. Zgłosił się na ochotnika na drugą turę w Wietnamie, a potem na trzecią i czwartą. Munger znał wielu takich jak on. Wojna atakowała im mózg, opanowywała całkowicie, usuwała wszystkie inne aspiracje życiowe. Stawali się robotami do zabijania. Nawet ich przełożeni źle się czuli w ich obecności i rzadko oglądali ich na własne oczy, z wyjątkiem czasu potrzebnego na przekazanie rozkazu lub przypięcie kolejnego medalu. Kapitan miał dwadzieścia osiem lat, a twarz starca. W patrolu było jeszcze trzech żołnierzy jednostek specjalnych. Pierwszy to chudy, milczący homoseksualista ze slumsów nowojorskiego Bronksu. Jeśli już się odzywał, to korzystał wyłącznie z przekleństw. Pozostali dwaj pochodzili z Południa, jeden biały, drugi czarny - potężnie zbudowani i, niby syjamscy bracia, połączeni nierozerwalnymi więzami nienawiści. Ponadto w skład patrolu wchodzili dwaj Belgowie, którzy zawsze nosili czarne okulary i opowiadali o swoich wyczynach w parunastu poprzednich wojnach; Australijczyk o pokiereszowanej bliznami twarzy - nosił na biodrach dwa Colty Ml911 i usiłował mówić teksaskim akcentem; Francuz, którego rodzice mieli plantację kauczuku w pobliżu Hue i zostali okrutnie zamordowani przez Wietkong; i wreszcie ludzie z plemienia Meo - mieli być przewodnikami i przesłuchiwać jeńców. O zamierzonym patrolu Munger po raz pierwszy usłyszał w podrzędnym barze przy ulicy Tu Do. Grupka żołnierzy piechoty morskiej opowiadała 0 swej niedawnej akcji w Delcie, o tym jak było ciężko i jakie straty poniosła ich jednostka. Przy sąsiednim stoliku siedział kapitan Sił Specjalnych 1 dwaj Belgowie. Jeden z Belgów był pijany i zaczął drażnić tych z piechoty morskiej, mówiąc, że nie mają pojęcia o prawdziwej wojnie. Doszłoby do bijatyki, gdyby nie to, że marines znali kapitana i wiedzieli, do czego jest zdolny. Dopili więc drinki i wyszli. Munger siedział na końcu barowej lady, kapitan mrugnął do niego i zaprosił do stolika. Wtedy właśnie Munger dowiedział się, że za dwa dni kapitan ma poprowadzić rekonesans na północny zachód od Vinh Long. Od wielu już miesięcy Wietkong wykazywał w tym rejonie dużą aktywność i naczelne dowództwo chciało się dowiedzieć, czy to nie są przygotowania do jakiejś większej akcji. Takie informacje były na wagę złota. 149 Dużo wypito przy stoliku i po jakimś czasie obaj Belgowie odpadli z gry. Było już rano, barman spał na ladzie, kiedy Mungerowi udało się wreszcie przekonać kapitana, by zabrał go ze sobą, co oczywiście napotka na trudności, ale nie jest niemożliwe do zrealizowania. Zarówno kapitan, jak i Mun-ger byli mistrzami w obchodzeniu zarządzeń wojskowych. Umówiono się, że Munger dotrze do Vinh Long na własną rękę, a na miejscu kapitan włączy go do patrolu jako uczestnika. Oczywiście, Munger będzie musiał odpowiednio się ubrać i ukryć aparat fotograficzny. Był jeden stanowczy warunek: kapitan zachowuje prawo pełnej kontroli nad zrobionymi zdjęciami. Mimo że był zupełnie pijany, kiedy to mówił, spojrzenie miał lodowate i Munger wiedział, że lepiej z tym człowiekiem nie żartować. Zgodził się ochoczo na postawiony warunek, myśląc, że jak przyjdzie co do czego, jakieś wyjście się znajdzie. Udał się więc z patrolem i od pierwszego dnia była to zwariowana podróż kolejką górską w same głębiny piekła. Zaczęło się od poważnego zajścia między członkami wyprawy. Po siedmiu godzinach marszu w pokrytych gęstym lasem wzgórzach rozbito pierwszy biwak. Obaj Meo stanęli pierwsi na czatach, pozostali zaś podgrzewali swoje racje polowe. Jeden z Belgów zdjął but, obejrzał duży pęcherz na pięcie i zaczął kląć. Murzyn z Południa zrobił zjadliwą uwagę na temat roz-delikaconych paniczyków. Belg powiedział coś po francusku, włączając w to dwa słowa cochon noir. Były to jedyne dwa francuskie słowa, które Murzyn właśnie rozumiał, toteż bez zwłoki zaczął dusić Belga. Drugi Belg chwycił pistolet maszynowy, ale kiedy szykował go do strzału, zobaczył nagle przed oczami wylot lufy pistoletu kapitana. Opuścił więc broń, kapitan natomiast z wielką precyzją trzepnął Murzyna za uchem rękojeścią swego pistoletu. Porządek został przywrócony. Murzyn odzyskał przytomność po dziesięciu minutach, natomiast jego ofiara do końca rekonesansu obnosiła na szyi czerwone pręgi. Tego wieczoru Munger obserwował kapitana i Francuza szprycujących się heroiną. Biały z Południa wąchał kokainę, a pozostali palili lżejsze narkotyki. Munger zaczął się zastanawiać, czy ujdzie z życiem. Następnego dnia wdarli się głębiej na teren znajdujący się pod kontrolą Wietkongu. Obaj Meo szli pierwsi, jako przewodnicy, reszta w rozwiniętym szyku, jeden od drugiego co pięćdziesiąt metrów. Wszyscy byli doświadczonymi żołnierzami i, mimo nocnej ucieczki w narkotyki, potrafili posuwać się cicho, zręcznie i pewnie. Munger nieco odetchnął. Wieczorem drugiego dnia podczas posiłku Munger siedział obok białego z Południa, który interesował się fotografią i znał reputację towarzyszącego im fotoreportera. Mówił powoli - nawet jak na Południowca - ważył każde słowo i wymawiał je ze śpiewnym akcentem. 150 Powiedział, że też robi zdjęcia i spytał, czy Munger chciałby je zobaczyć. Munger zauważył błysk w oczach rozmówcy i wiedział, co nastąpi. Zdarzyło mu się to już wiele razy w Wietnamie i w innych miejscach. Poruszył ramionami w sposób znamionujący odmowę, ale żołnierz już sięgnął do kieszeni polowego munduru. Było ich sześć. Fotografie okrucieństw wojny. Zbezczeszczone zwłoki. Uśmiechający się do obiektywu mężczyzna z parą uciętych nóg przerzuconych przez ramię - sam korpus bez kończyn leżał u jego stóp. Rządek czarno odzianych żołnierzy Wietkongu z łokciami związanymi od tyłu - spoglądają w obiektyw, spoglądają na śmierć. Na następnym zdjęciu ich powykręcane ciała już leżą na ziemi. Góral Meo wysypuje z torby na ziemię ludzkie uszy, a sierżant Sił Specjalnych liczy je, żeby wiedzieć, jaka należy się premia. Na ostatnim zdjęciu widział Wietnamczyka przywiązanego do drzewa, a z gardła wystawała mu rękojeść bagnetu. Południowiec patrzył zachłannie na Mungera, chcąc zobaczyć jego reakcję, licząc na objawy obrzydzenia czy choćby mdłości. - Podobają się? - zapytał zjadliwie. Munger tylko wzruszył ramionami. - Kiedy będziesz następnym razem fotografował w cieniu, ustaw przysłonę na f4. Otrzymasz lepszą głębię ostrości - odparł beznamiętnym tonem. Kapitan spod oka przyglądał się i przysłuchiwał wszystkiemu. Po słowach Mungera wybuchnął śmiechem. Po paru sekundach zawtórował mu południowiec. Od tej pory nikt już nie zanudzał Mungera swoimi fotografiami. Do czwartego dnia przeszli ponad sto pięćdziesiąt kilometrów. W zasadzkę wpadło im sześciu Wietnamczyków niosących żywność -ryż i jarzyny. Munger po raz kolejny był zaskoczony wojskową sprawnością patrolu. Przednia straż Meo ostrzegła odpowiednio wcześnie. Żołnierze Wietkongu posuwali się szlakiem omijającym niewielki pagórek. Sądzili, że są bezpieczni na własnym terenie i nie zachowywali specjalnej ostrożności. Kapitan wysłał obu południowców na szlak powyżej miejsca, którym Wietnamczycy musieli przejść, i wydał im szczegółowe instrukcje, co mają robić. Reszta patrolu, wraz z Mungerem, miała rozwinąć się wachlarzem poniżej szlaku. Żołnierze Wietkongu szli gęsiego. Gdy mijali południowców, krótka seria z pistoletu maszynowego ścięła czterech pierwszych. Dwaj ostatni porzucili ładunek i rzucili się do ucieczki prosto w ramiona reszty patrolu. Nie mieli nawet czasu podnieść kałasznikowów, kiedy zostali powaleni na ziemię i związani. Kapitan szukał informacji, a więc potrzebni mu byli jeńcy. Munger zdążył zrobić zaledwie sześć zdjęć, gdyż kapitan popędził patrol dalej w obawie, że odgłos strzałów ściągnie jakiś większy oddział Wietkongu. 151 Przez następne pięć godzin patrol posuwał się szybko na wschód, by jak najszybciej oddalić się od miejsca wydarzenia. Jeńcy maszerowali w ogonie z pętlami na szyi. Wiedzieli dobrze, że jeśli któryś z nich upadnie, to będzie ciągnięty dopóty, dopóki się nie udusi. Żaden nawet się nie potknął. Wieczorem przesłuchiwali ich górale. Reszta patrolu obserwowała. Czasami ktoś się roześmiał, czasami padała zbędna rada. Munger siedział na uboczu, rękami objął podciągnięte kolana i usiłował niczego nie słyszeć. Nie chodziło mu o zduszone dźwięki wydawane przez torturowanych jeńców, którym zdejmowano kneble dość rzadko - po to, aby mogli odpowiedzieć na pytania -tylko o te śmiechy. Usiłował się wyłączyć, perswadując sobie, że przesłuchujący Meo nie są przecież ludźmi, nie są istotami ludzkimi w ogólnie przyjętym znaczeniu tego określenia. Są aberracyjnym tworem ludzkości. Tej nocy Munger nie zmrużył oka. Nawet kiedy było już po wszystkim. Rano zrobił zdjęcia zmasakrowanych ciał. Biały południowiec przyglądał się ciekawie i prosił o odbitki dla siebie. Po południu piątego dnia dotarli do wioski. Podczas nocnych tortur jeńcy wyznali, że w wiosce znajduje się niejaki Dien Phang, major wywiadu Wietkongu. Ponieważ jego jednostka operowała w pobliżu, major mógł od czasu do czasu odwiedzać w wiosce rodzinę. Miał żonę, córkę i małego synka. Wioska była niewielka, wtulona w wąską dolinę. Przez jej środek płynęła rzeczka. Kapitan i jeden z Belgów zrobili rozpoznanie i stwierdzili, że w wiosce mieszka najwyżej trzydzieści osób. Nie było śladu obecności wojskowej, żadnych uzbrojonych mężczyzn, jedynie kobiety, dzieci i starcy. Tylko jeden młody człowiek. Mył się właśnie w strumieniu. Kapitan postanowił nie zwlekać. O obecności patrolu w terenie nieprzyjaciel już wiedział i być może trwa przeczesywanie okolicy. Zostało niewiele czasu. Meo zajęli pozycje na stoku po obu krańcach dolinki, by ostrzegać przed przybyciem wroga. Belgowie mieli zajść z jednej strony, południowcy z drugiej. I jedni, i drudzy przeważnie działali parami. Francuz i homoseksualista otrzymali zadanie podejścia od dołu rzeczki, a kapitan i Australijczyk od góry. Wszyscy przedtem zgromadzili się wysoko na stoku nad wioską i kapitan wskazał każdemu jego drogę, a ponadto młodego człowieka przy strumieniu mówiąc, że jego właśnie trzeba schwytać. Jeśli to jest właśnie ów Dien Phang, to trzeba będzie zabrać go do Sajgonu. Dowódcę patrolu czekał za to kolejny medal, a najemników pieniężna premia. Podczas prowadzonej przez kapitana odprawy Munger robił przez teleobiektyw zdjęcia wioski, która wydawała się wyjątkowo spokojna, niemal idylliczna. Kilka kobiet i kilkoro dzieci pracowało wśród warzyw na polu. Inne prały przy strumieniu odzież, uderzając łopatkami rozłożone na kamieniach sztuki. Paru starców siedziało w cieniu grubolistnego drzewa, paląc 152 fajeczki na długich cybuchach i gwarząc. Munger czuł wzrastające napięcie. Wiedział, jaki grom spadnie za chwilę na wioskę. Zsynchronizowano zegarki i wszyscy się rozbiegli. Natarcie miało nastąpić za piętnaście minut. Kapitan przykucnął z Australijczykiem tuż obok Mungera i przez lornetkę obserwował wioskę. - Ty zostaniesz - odezwał się kątem ust do Mungera. Munger oderwał oko od wizjera. - Dlaczego? Na twarzy kapitana wykwitł krzywy uśmiech. - Dlatego, że nie chcę pamiątkowych zdjęć. - Opuścił lornetkę i spojrzał na Mungera już nie z uśmiechem, lecz z groźbą w oczach. - Zrozumiałeś? - Zrozumiałem. Munger wrócił do swego wizjera. Nawet z teleobiektywem nie wychwyci wiele z tego, co miało się wydarzyć. Powiedział wprawdzie kapitanowi, że rozumie rozkaz, ale jest tu po to, żeby robić zdjęcia i będzie je robił. Po dziesięciu minutach kapitan i Australijczyk zeszli stokiem w dół, aby zająć pozycję wyjściową. I znowu atak odbył się z wojskową precyzją. Po sześćdziesięciu sekundach ostrzału patrol zajął wioskę. Munger podkradł się na tyły chaty z bambusa i fotografował skutki natarcia. W polu widzenia miał osiem ciał. Trzej starcy zostali posiekani jedną serią. Leżeli pod swoim drzewem, kończyny mieli nienaturalnie powykręcane, spływała z nich krew i wsiąkała w ziemię. Dwie kobiety leżały na kamieniach nad rzeczką, a opływająca je woda nabierała różowego zabarwienia. Dwaj chłopcy może ośmioletni, może młodsi, leżeli na progu jednej z chat, niczym lalki poszarpane przez niegrzeczne dziecko. Stara kobieta z przygarniętym do piersi niemowlęciem leżała na plecach z odstrzeloną potylicą. Dziecko płakało w jej śmiertelnym uścisku. Pozostałych mieszkańców wioski, zbitych w gromadkę, pilnowali Belgowie. Na twarzach niektórych Wietnamczyków malowało się przerażenie, inni byli w szoku lub jeszcze nie zrozumieli, co się dzieje. Munger skierował aparat na człowieka wyciąganego z chaty przez Francuza i Australijczyka. Mężczyzna opierał się i szarpał, póki Australijczyk nie uderzył go kolbą pistoletu maszynowego w twarz. Wietnamczyk nie stracił przytomności, ale krew zaczęła spływać z rozciętego policzka. Z tej samej chaty wyszedł za nim kapitan. Trzymał w ręku kałasznikowa i plik papierów. Szeroko się uśmiechał. Wykrzyknął do Belgów, że pochwycili właściwego człowieka. Nie przerywając fotografowania, Munger odczuł ulgę. Wraz z odniesionym sukcesem powinna objawić się wielkoduszność i reszta mieszkańców wsi być może ocaleje. Tak się jednak nie stało. Gdy dwaj południowcy pojawili się we wsi prowadząc młodego mężczyznę, z grupy strzeżonych kobiet wyrwały się dwie 153 i podbiegły do związanego jeńca: jego żona i córka. Kiedy zawodziły i błagały o litość i uwaga wszystkich była na nie skierowana, pozostałe trzy kobiety i dziecko usiłowały uciec. Nie przebiegły nawet dziesięciu metrów, kiedy skosiły je kule. Chłopczyk odbiegł nieco dalej. Munger widział jak czarny południowiec przykląkł, złożył się i puścił krótką serię z pistoletu maszynowego. Pociski odrzuciły chłopca na kilka metrów w krzaki. Munger oniemiał. Przypomniał sobie odpowiedź, jakiej udzielił któremuś korespondentowi w sajgońskim barze najemnik zapytany, jak może zabijać dzieci: „Celuję nieco niżej". Niemal odruchowo Munger zrobił zdjęcie nóżek chłopca wystających z krzaków. Kiedy zakładał nową rolkę, usłyszał znowu strzały i przeraźliwe krzyki. Pozostali mieszkańcy wsi w ciągu parunastu sekund zostali wybici. Ocalała starsza kobieta i jej córka pochylone nad leżącym na ziemi jeńcem. Zapadła cisza i tylko dymek unosił się nad ciałami. Munger przestał myśleć, sparaliżowany grozą, palce naciskały mechanicznie spust migawki, rejestrując przebieg wydarzeń. Oko patrzyło przez wizjer, ale mózg przestał rejestrować to, co oko dostrzegało - był wyłączony. Już tego doświadczył w przeszłości. W Angoli, w Biafrze, na Borneo. I teraz tu. Jest fotoreporterem, wykonuje swój zawód, utrwala na taśmie filmowej życie. I śmierć. Potem robił jeszcze zdjęcia sceny gwałtu na kobiecie i jej córce. Wszyscy w tym uczestniczyli, kłócąc się o miejsce w kolejce. Związany Wietnamczyk leżał na boku, pokrwawiony policzek miał unurzany w błocie, obserwował wszystko szeroko otwartymi oczami. Córka miała około piętnastu lat, była piękna i wszyscy chcieli ją mieć. Australijczyk odciągnął na bok matkę, która wkrótce zaczęła krzyczeć, ale córka znosiła wszystko w milczeniu, leżąc na pokrwawionej ziemi. Pierwszy był kapitan, z racji swojej funkcji. Dziewicze krople krwi splamiły uda dziewczyny - Munger widział to przez teleobiektyw. I przez cały czas miała zaciśnięte usta. Potem przyszła kolej na Belgów, a po nich na czarnego południowca, następnie białego i wreszcie Francuza. Homoseksualista stał z boku i przyglądał się zawiedzionym wzrokiem, jak nogi dziewczyny są wykręcane, rozkładane lub podnoszone w zależności od preferencji chwilowego użytkownika. Kiedy Francuz zdyszany skończył, jeden z Belgów roześmiał się i powiedział homoseksualiście, że trzeba było zachować mu chłopca. Homoseksualista nic nie odpowiedział, wpatrzony w nagą dziewczynę leżącą u stóp Francuza, który podciągał właśnie spodnie. Dziewczyna leżała na plecach, miała rozłożone nogi, twarz ukryła w ramionach. Jej czarne włosy niczym rozwinięty wachlarz spoczywały na ziemi. Z głuchym pomrukiem homoseksualista odtrącił Francuza i ukląkł naprzeciwko dziewczyny, sięgając po swojego członka. Brutalnym ruchem obrócił dziewczynę na brzuch 154 i wpakował się w jej odbyt. Po raz pierwszy rozpaczliwie wrzasnęła, ale jej krzyk zginął w hałaśliwym rechocie widowni. I wówczas Munger zrobił ostatnie zdjęcie. Gwałciciel chwycił dziewczynę za włosy i pociągnął, chcąc wepchnąć członka głębiej. Twarz Wietnamki wyrażała nie tylko ból, ale i sto innych uczuć. Patrzyła prosto w obiektyw, na Mungera. W jej wzroku pojawił się wyraz, który miał stać się treścią jego sennych koszmarów... Dziewczyna patrzyła tak długo, aż kapitan spojrzeniem powędrował za jej wzrokiem. Obok bambusowej chatki zobaczył Mungera z aparatem w ręku. Dotychczas kapitan trzymał luźno pistolet maszynowy. Teraz natychmiast go uniósł i puścił serię nad głową Mungera, ścinając bambusowe liście, które opadły na ziemię z szelestem. - Kurwa mać! - wrzasnął kapitan. - Powiedziałem ci, że żadnych zdjęć! Ruszył w stronę Mungera, który przekręcił się na bok i tkwił bez ruchu. Tylko jego palce gorączkowo pracowały. - Oddaj mi to cholerstwo! - rozkazał kapitan, stając nad Mungerem, który widział wycelowaną w siebie lufę i wściekły wzrok. Wiedząc, że znajduje się o włos od śmierci, podniósł rękę z aparatem. Kapitan z groźnym pomrukiem wziął Nikona. Nie odkładając broni, usiłował bez powodzenia otworzyć tylne wieko aparatu. W końcu oddał go Mungerowi, który już wstał. Broń była wycelowana w jego pierś. - Otwórz! Otworzył. - Wyjmij film! Munger wyciągnął kasetkę. - Prześwietl! Munger wykonał polecenie. Pasek filmu zwisł obciążony rolką. Kapitan przeklinając chwycił film i cisnął nim o ziemię. Ale broni nie opuścił. - Jeszcze raz się to powtórzy, a skończysz jak oni... - Lufa zatoczyła krąg, wskazując na rozrzucone trupy. Munger obrócił się i odszedł, ściskając pod spoconą pachą kasetę, którą przed chwilą wyjął z aparatu i zdążył w ostatniej chwili zastąpić inną. Za plecami usłyszał dwa ostatnie strzały, oznaczające wyzwolenie dla kobiety i jej córki. 13 Ruth zaparzyła kawę. Zaraz po zakończeniu opowieści wstała bez słowa i poszła do kuchni, zmełła ziarna i napełniła maszynkę wodą. Powoli i z trudem, 155 ręce jej się trzęsły. Rozmyślała, czekając na zagotowanie się wody. Co przeraziło ją bardziej: sama opowieść czy beznamiętny sposób, w jaki Munger relacjonował przebieg wydarzeń? Ten absolutny brak zaangażowania i nieokazy-wanie uczuć czyniły z niego bardziej uczestnika niż obserwatora. Podczas monologu Mungera sto razy chciała przerwać, by zadać palące ją pytanie. Ale kiedy wyniosła tacę na patio i postawiła ją na stole, nadal nie znalazła sposobu nadania pytaniu takiego kształtu, aby maskowało jej oburzenie i odrazę. Rozlała kawę do filiżanek, podsunęła jedną Mungerowi. - Jakże można, mając choćby źdźbło uczciwości, stać za węgłem i robić zdjęcia, nie usiłując niczemu zapobiec? - zapytała w końcu. Wziął z cukiernicy łyżeczkę cukru, zamieszał w kawie i odparł spokojnie: - Nie przyszło mi to wtedy do głowy. Ruth wybuchnęła. Przez pięć minut zwaliła na niego górę epitetów. Kwestionowała jego odwagę i męskość, a nawet inteligencję. - Tylko człowiek niedorozwinięty umysłowo może być podobnie nieczuły - oświadczyła zjadliwie. Siedział nieruchomo w fotelu, przyjmując jej tyradę ze stoickim spokojem. Gdy umilkła, uśmiechnął się kpiąco. Przez ułamek sekundy miała ochotę przeskoczyć przez stół i rzucić się na niego. Z trudem opanowała się, wstała i oschle zaproponowała, by sobie poszedł. Po raz pierwszy wyczuła pełną siłę osobowości Mungera. On też wstał. Jakby zastygł, wpatrując się w nią przez stół. Pociemniały mu oczy. - Ty idiotko! Przyszedłem tu i wszystko ci opowiedziałem, ponieważ sądziłem, że ty jedna zrozumiesz. Że potrafisz bez emocji ocenić problem. Przyjrzeć mu się, przeanalizować. Że pomożesz. Zamiast tego traktujesz mnie jak nieposłusznego psa. Myślałem, że masz zdyscyplinowany umysł, a już przy pierwszym zetknięciu z ludzkim okrucieństwem załamujesz się. Powiedziałem ci wszystko tak, jak się wydarzyło. I opisałem moje reakcje. Gdybym usiłował upiększyć całą historię sentymentalizmem, to jakże mogłabyś zrozumieć to, co stało się ze mną potem? Stali tak naprzeciwko siebie. Munger swoimi słowami trafił w sedno. Ruth zdała sobie sprawę, że jej pierwsza reakcja była nieprofesjonalna. Ot, reakcja jednej kobiety na dramat innej. Wzięła głęboki oddech, wskazała mu fotel. Oboje ponownie usiedli. Puste już filiżanki Munger napełnił kawą i wrócił do pierwotnego tematu. - Czytałaś opinię tego profesora na mój temat. Ja także ją czytałem. W zasadzie wszystko się zgadza. Skryłem się w kokonie twardym jak najtwardszy pancerz. W każdym razie tak mi się wydawało. Jest jeszcze kilka rzeczy, które powinnaś wiedzieć. Kiedy ktoś przez dziesięć lat wykonuje taki zawód jak 156 mój, wyrabia w sobie mechanizmy obronne. Racja, podczas tego rekonesansu widziałem ludzi torturowanych, gwałconych i zabijanych. Tak, byłem do głębi poruszony, przerażony, wszystko we mnie zamierało. Każdy musiałby tak zareagować z wyjątkiem sadystów, ale ja dzięki mojej naturze i zawodowemu doświadczeniu potrafiłem wytworzyć w sobie blokadę. Włączyć moje myślenie na jałowy bieg. Wcale nie próbuję się usprawiedliwiać. Oczywiście, że zabiliby mnie, gdybym usiłował interweniować. Oczywiście, że mogłem się zabawić w niepokalanego rycerza - moje zdjęcia by ich wykończyły, zatriumfowałaby sprawiedliwość. Ha, ha, sprawiedliwość! Nie jestem rycerzem bez skazy. Nigdy nie chciałem nim być. A tamtego dnia robiłem po prostu to, co zawsze: zdjęcia jednych ludzi wyrządzających krzywdę drugim. Dopiero teraz głos mu zadrżał, ale Ruth nie wiedziała, czy z gniewu, czy ze współczucia. - Podczas tego rekonesansu zginęło kilkadziesiąt istot ludzkich. Ale dla mnie to tylko kropla w pełnym krwi morzu. Widziałem śmierć legionów ludzi. Niepotrzebną, okrutną śmierć. Widziałem tysiące dzieci, z nóżkami jak patyczki i brzuchami jak balony, umierających z głodu. Widziałem jak płonęły oblane napalmem. Całe osady i wsie tak ginęły. Widziałem ludzi wyrzucanych żywcem z helikopterów. Widziałem ludzi ścinanych jak kwiaty seriami z broni maszynowej. Widziałem tysiące szczątków ludzkich rozrzuconych na obrzeżu leja po półtonowej bombie. - Dygotał cały i Ruth widziała, jak jego oczy wypełniają się łzami. - Przeszedłem przez Dolinę Śmierci. Całąją przeszedłem, biwakowałem w niej, jadłem pokarm z jej pól, piłem wodę z jej strumieni, spałem pod porastającymi ją drzewami. To był mój dom, rozumiesz? Łzy spływały mu po policzkach, ledwo mógł mówić. - I wreszcie coś pękło. Coś przebiło skorupę. Nie mogłem dać sobie z tym rady. Czy ty rozumiesz, co ci chcę powiedzieć? - Zaczął krzyczeć: - To mnie zmieniło! Stałem się istotą ludzką i teraz nie potrafię sobie z tym poradzić... Słowa jakby wygasły, opadł w fotelu wstrząsany szlochem. Ruth obeszła stół, uklękła przy nim. Objęła go ramionami i przyciągnęła jego głowę do swojej piersi. Po chwili także z jej oczu zaczęły skapywać łzy i łączyć się z jego łzami. Pomyślała o Stawosie. Przed kilkoma godzinami wyprawiła chłopca w nowe życie. Człowiek, którego tuliła, był na swój sposób młodszy od Sta-vrosa. Munger był dzieckiem, które wreszcie przyszło na świat i nie potrafiło stawić mu czoła, a nie mogło też zapomnieć o czarnej otchłani, w której było poczęte. 157 Po kilku minutach nieco się uspokoił. Ruth wróciła na swój fotel. Munger wstydził się teraz chwilowego załamania i nie miał odwagi spojrzeć jej w oczy. A tymczasem właśnie w jej oczach stał się teraz zupełnie innym człowiekiem. Zawodowe doświadczenie uświadomiło jej, jak wielki wysiłek uczynił, by się otworzyć i podzielić z nią nękającym go koszmarem. A te łzy świadczyły zarówno o uldze, jak i żalu. Jedno było pewne: przestał być sam, łączyła ich nierozerwalna nić. A to oznaczało, że od tej chwili Ruth ponosiła za niego część odpowiedzialności. Była katalizatorem. Była chirurgiem, który przeprowadzał operację na mózgu pacjenta. Operacji nie można przerwać w połowie. - Opowiedz mi, co dalej... - poprosiła cicho. Po zaczerpnięciu oddechu dokończył opowieść. Powrócił do Sajgonu po południu. Natychmiast wywołał film i zrobił powiększenia 12x25. Przypiął je do ściany i skierował na nie reflektorek, raz jeszcze wchłaniając tamten koszmar. Z początku zastanawiał się, która gazeta lub periodyk najlepiej wykorzysta ten materiał. Należało postępować ostrożnie, gdyż z chwilą publikacji groziło mu podwójne niebezpieczeństwo. Po pierwsze ze strony kapitana, a następnie naczelnego dowództwa, które chciałoby poznać wszystkie szczegóły i dowiedzieć się, w jaki sposób Munger wkręcił się na zakazaną dla prasy wyprawę. Istniało niebezpieczeństwo cofnięcia mu akredytacji, co oznaczało permanentny zakaz pracy w Wietnamie. Zdjęcia należało więc opublikować tak, by tylko twarze ofiar były widoczne. Przyglądał się uważnie odbitkom, szukając najlepszego sposobu wykadrowania. Przy ostatnim ujęciu nie miał problemu: zbliżenie twarzy dziewczyny gwałconej przez homoseksualistę. U szczytu zdjęcia widać było dłoń przyciągającą głowę za włosy. Munger uznał, że to jest najbardziej dramatyczny obraz, jaki w całej karierze fotoreportera udało mu się utrwalić na kliszy. Wpatrzył się w oczy dziewczyny i doznał wstrząsu: po raz pierwszy jego świadomość zarejestrowała przekaz myśli ofiary. Usiłował racjonalizować doznanie: to tylko kawałek chemicznie nasyconego kartonu. Monochromiczna fotografia. Ból, ostateczna rozpacz i pogarda są wyłącznie rezultatem gry cieni i światła. Cofnął się o parę kroków, znowu podszedł. Oczy wypalały mu w głowie swój wyrok. Zszedł do hotelowego baru. Na drinka, by się uspokoić. Jeszcze nie dramatyzował. Gdy po północy wrócił nieco pijany, reflektor nadal się palił, gdyż zapomniał go wyłączyć. Po otwarciu drzwi ujrzał tylko te oczy. Mimo że stał z boku, oczy wciąż na niego patrzyły. Przeszedł na drugą stronę, ich spojrzenie powędrowało za nim. Poszedł do łazienki i, mimo zamkniętych drzwi, czuł je na plecach, czuł je w sobie. Wrócił do sypialni i zgasił reflektorek. Potem się położył. Szybko zasnął. I we śnie przeżył po raz pierwszy ów koszmar. Doznanie to wstrząsnęło nim, gdyż do tej pory prawie nigdy nic mu się nie śniło. Mimo wszystkich 158 przeżyć, spał zawsze dobrze, co było dowodem grubości skorupy, w jakiej się zatrzasnął. Tej nocy koszmar powrócił trzykrotnie. Za każdym razem Munger budził się spocony. Gdy po raz trzeci pojawiła się zmora, wstał i poszedł do nocnego baru, tam pił do świtu. Może w ciągu dnia oczy przestaną go dręczyć? Wrócił do hotelu i zjadł obfite śniadanie. Poszedł do pokoju, zdjął powiększenia ze ściany, zapakował do pudła, a pudło wsadził do szuflady. W czasie tych czynności odwracał głowę, by nie napotkać spojrzenia dziewczyny. Chciało mu się spać, ale nie mógł zasnąć. Postanowił stawić czoło problemowi. Wyjął z pudła tę jedną fotografię i ponownie powiesił na ścianie. Skierował na nią zapalony reflektorek i przysunął sobie krzesło. Siedział na nim przez godzinę, wpatrując się w oczy. Ten sam przekaz: straszliwe oskarżenie. Oczy reprezentowały gwałconą ludzkość. A on, adresat spojrzenia, był uosobieniem obojętności świata. Czuł się bardziej winny niż homosek-sualista-gwałciciel. Sztylet przebił skorupę. Spalił fotografię oczu, spalił pozostałe zdjęcia i wszystkie negatywy. Daremna, bezowocna próba usunięcia wypalonego w mózgu spojrzenia dziewczyny. Po drugiej daremnej próbie - w łóżku z Janinę Lasage - odleciał do Hongkongu. Tam oddał na aukcję aparat i resztę sprzętu. Potem opuścił Azję. Zmiana scenerii nie pomogła. Wyjechał do Afryki Południowej, gdzie pracował w paru fabrykach oraz jako kierowca ciężarówki. Pieniędzy nie potrzebował. Przedtem udało mu się dużo zaoszczędzić i dobrze zainwestować. Pracował, bo nie chciał siedzieć bezczynnie. Próbował wieść normalne życie. Chwilami miał wrażenie, że ma szansę, ale wtedy koszmar nagle powracał, a wraz z nim poczucie winy. Wina rosła, warstwami nakładała się na siebie, oblepiała go skorupą, zaczęła obejmować wszystkie okropieństwa, jakie kiedykolwiek widział. - Dlaczego od razu nie poszukałeś pomocy medycznej? - spytała Ruth. -Chyba zdawałeś sobie sprawę, że tylko psychiatra może cię z tego wydobyć. Pokręcił głową. - Pomyślałem, że jeśli ktokolwiek zacznie szperać mi w mózgu, to oszaleję do reszty. Wiedziałem, że tkwią jeszcze we mnie resztki normalności. Na nich chciałem bazować i budować nowe życie. Wierzyłem, że uda mi się odpokutować winę. Zacząłem myśleć o uczestnikach tego patrolu... - O, właśnie! Co z nimi? Na pewno umknęli sprawiedliwości. Zaprzeczył ruchem głowy. - Nie umknęli. Zabiłem ich. -Co?! 159 Otarł pot z czoła. Wieczór był chłodny, ale wysiłek opowiedzenia wszystkiego był tak ogromny, że miał zroszoną potem twarz. - Tak, Ruth. Zabiłem ich. Im więcej o tym myślałem, tym bardziej umacniałem się w przekonaniu, że jest to najpewniejszy sposób pozbycia się zmory tych oczu. Ruth była ogłuszona tym wyznaniem. Cichym głosem spytała: - Zabiłeś ich wszystkich? - Nie. Trzej już nie żyli. Minęły dwa lata od tamtego rekonesansu. Dwóch zginęło podczas akcji, trzeci w barowej bójce. - Jak i gdzie ich zabiłeś? Machnął ręką. - To nieważne. Wytropienie ich zajęło mi dwa lata. Opuścili Wietnam, kiedy stało się jasne, że Wietkong zwycięża. Musiałem szukać w Europie, w Stanach i w Panamie. Ale wszystkich odnalazłem i umierali, wiedząc dlaczego. Bardzo dziwne: przez te dwa lata miałem w życiu cel, a życie zyskało sens. I obnosiłem w sercu nadzieję, że kiedy wykonam wyrok, odnajdę siebie. Oczywiście, tak się nie stało. Osiedliłem się na Cyprze i w pewnym sensie osiągnąłem namiastkę wewnętrznego spokoju. Zacząłem nawet wieść jakie takie życie. Ale wdarł się w nie Walter Blum i doszczętnie rozwalił mój obronny mur. - Roześmiał się gorzko. - Na swój niezwykły sposób ofiarował mi szansę. Ty też. Teraz wszystko jest jako tako pod kontrolą. I mam wytknięty cel. To już coś. Ruth poszła do kuchni zaparzyć kawy. Była prawie północ, ale nie czuła senności. Wysłuchiwała zwierzeń mężczyzny, który po raz pierwszy w życiu przed kimś się otworzył. Zapamięta to doświadczenie do końca życia. Przerażające, ale i ekscytujące. Wróciła z kawą na patio, rozlała ją do filiżanek i spytała: -1 co teraz? Powiedziałeś, że tylko ja mogę ci pomóc. Upił kilka łyków i uśmiechnął się. Był to jego pierwszy naturalny uśmiech. Zmył całe napięcie z jego twarzy i od razu zmienił atmosferę. - Możesz mi pomóc, Ruth, robiąc to, o co cię prosił Walter. W pierwszej chwili nie zrozumiała i tylko niemo patrzyła. Gdy pojęła, wybuchnęła śmiechem. - Mam cię uwieść? Uśmiechnął się znowu. - Uwieść, to nieodpowiednie słowo. Muszę odzyskać moją męskość. Coś mi mówi, że tylko ty możesz mi ją zwrócić. Zupełnie zaskoczona, kręciła tylko głową. Chciała coś odpowiedzieć, ale ją powstrzymał gestem dłoni. - Poczekaj. Posłuchaj. W minionych miesiącach próbowałem kilka razy... Ilekroć jestem z kobietą, ilekroć się do niej zbliżam, widzę tamte oczy, czuję się winny. I koniec. Ty pomogłaś mi uwolnić się od nocnej zmory. Może, po 160 prostu... może, pomożesz mi pokonać niemoc... Wiem, że nie mam prawa cię o to prosić, ale pomyślałem, że jeśli uda mi się raz, to już wystarczy... jest to dla mnie bardzo ważne. Wiem, że to tylko blokada psychiczna. Jeśli ją zniszczę, wszystko będzie w porządku... Czuła, że zaraz dostanie ataku histerii. Wstała i odeszła kilka kroków. Patrzyła na ciemny ogród i usiłowała uporządkować myśli. Usłyszała odsuwanie fotela, jego kroki, jego obecność za plecami, jego oddech na karku, a potem poczuła jego wargi. Prąd przebiegł jej przez ciało. Na chwilę wstrzymała oddech. -Przestań, Dave! Obróciła się ku niemu i powiedziała o Gideonie. O postanowieniu wyjścia za niego. O tym, że Duff i Gideon byli jedynymi mężczyznami w jej życiu. Powiedziała, że jest jej bardzo przykro, ale nie może mu pomóc. Cofnął się, skinął głową, że rozumie. Przeprosił, mówiąc, że nic nie wiedział, nie zdawał sobie sprawy. Wrócili do stolika, usiedli i zapadli w krępujące milczenie. Idiotyczna sytuacja. Wdarł się w jej życie, zburzył uporządkowane i posegregowane uczucia, zniszczył równowagę psychiczną, a ona czuje się odpowiedzialna! Zaczęła walczyć ze sobą. Czy on żąda zbyt wiele? Oczywiście, że tak! Z drugiej strony chodziło o tak małą rzecz, która może odmienić jego życie. Może podejść do sprawy klinicznie? Potraktować to jako metodę terapii psychicznej? Przecież ma do czynienia z chorym psychicznie człowiekiem. Zerknęła na ściągniętą smutkiem twarz i poczuła przypływ litości. Sięgał właśnie po filiżankę. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego dłoni. Rozumiała to jako gest współczucia. Obrócił szybko dłoń i pochwycił jej palce, splótł ze swoimi. Jego były ciemne, opalone, zaciśnięte na skalnym zrębie, pod którym była przepaść. Usłyszała wypowiadane przez siebie słowa, jakby płynęły z innych ust: Spróbuję, ale tylko ten jeden raz. I pod warunkiem, że będzie postępował z nią ostrożnie, bo w sprawach seksu brak jej pewności siebie. Nie puszczając jej dłoni wstał, obszedł stół, uniósł ją z fotela i zaczął całować. I znowu poczuła porażający ją prąd. W milczeniu wprowadził ją do domu, do sypialni, powoli i z delikatnością rozebrał i ułożył na łóżku, potem rozebrał się sam i zaczął ją pieścić dłońmi i wargami. Z początku była pasywna. Po paru minutach już zupełnie inna kobieta zaczęła reagować, jej ciało wygięło się w łuk, usta zaczęły wydawać pojękiwania rozkoszy. Zapomniała o Duffie i Gideonie Galili. Zapomniała, kim jest. Kiedy w nią wniknął, przyjęła go już inna kobieta, dla której stanowiło to prawdziwą premierę miłości. Straciła poczucie czasu. Pierwszy orgazm nastąpił po kilku sekundach... a może minutach, godzinie? Drugi i trzeci przyszły z bezczasowej przestrzeni. A może było ich więcej, ale jej ciało i psychika wtopiły się w siebie 11-Reporter 161 nawzajem i przenosiły ją od świadomości przez fantazję do snu i od snu do świadomości... Gdy się obudziła, była sama. Leżała jeszcze długo, wsłuchana w poranny świergot ptaków w ogrodzie, usiłując oddzielić fantazję od rzeczywistości. Wreszcie wstała, włożyła szlafrok i wyszła do saloniku. Przez okno zobaczyła go w tym samym fotelu przy stole i przez krótką chwilę myślała, że stamtąd nie odchodził, że wszystko było tworem wyobraźni. Czuła jednak słodkie zmęczenie. To nie był sen. Wyszła na zalane słońcem patio. Munger podniósł głowę, zobaczył ją i lekko się uśmiechnął. Usiadła naprzeciwko niego. Ptaki śpiewały niemal nad głową, ukryte w gałęziach świerków. Wolałaby, żeby zamilkły. - Nie udało się? - spytała. Pokręcił głową. - Bardzo mi przykro... Ja nie... Przerwał: - Nic nie mów! Proszę cię, Ruth! Koszmar nie odszedł, ale było cudownie. W życiu nie widziałem nic równie pięknego, jak twoja twarz ubiegłej nocy. Nigdy jej nie zapomnę. Szukała słów. - Ja już sama nie wiem... Może gdybym miała większe doświadczenie... Uśmiechał się. - Było wspaniale. Niepotrzebne ci większe doświadczenie. - Wzruszył ramionami. - No cóż, będę musiał się z tym pogodzić. Dziękuję, że zrobiłaś wszystko, co można... Nerwowo zwijała palcami długie włosy. - Nic mi nie zawdzięczasz... Nie masz wobec mnie żadnego długu. Szkoda... - Była zdesperowana i zagubiona: jakże to możliwe, że nie dzielił z nią jej ekstazy? To niesprawiedliwe. Błyskawicznie podjęła decyzję. - Kiedy wracasz? - spytała. - To znaczy do Bejrutu. - Za parę tygodni. - Podejmiemy jeszcze jedną próbę... Poprzez stolik uścisnął jej dłoń. - Dziękuję, ale chyba już nie. I tak zrobiłaś dla mnie więcej, niż na to zasługuję. Wychodzisz za mąż. O tym musisz myśleć. - Już myślałam. Nie dochowałam wierności Gideonowi. Co się stało, to się nie odstanie. Możemy raz jeszcze spróbować coś z tego wszystkiego uratować. - Nowa myśl przebiegła jej przez głowę i szybko na nią zareagowała: -Tylko nie sądź, na miłość boską, że motywuje mnie pożądanie, chociaż muszę przyznać, że nigdy w życiu nie miałam podobnie... intensywnego przeżycia. 162 Z uśmiechem pokręcił głową. - Jesteś zbyt uczciwą kobietą, aby to kontynuować... - Może właśnie wymaga tego zawodowa uczciwość. Posłuchaj, przyszła mi do głowy myśl: moi przyjaciele mają letni domek przy plaży w Polis, na zachodnim wybrzeżu, zupełnie odizolowany, z dala od zgiełku. Pojedźmy tam na kilka dni... Nie śpieszmy się. Odprężysz się i może się uda. - Czuję się jak pacjent u lekarza. - Bo nim jesteś. Pomyśl o tym tak: złamałeś nogę i źle ci ją złożono. Przez wiele lat kulałeś. Teraz trzeba nogę ponownie złamać i powtórnie złożyć. To może być bolesne. Obserwując go pilnie, zauważyła, że zadrgały mu kąciki ust. - Będziesz miała na sobie lekarski kitel? - Nic będę miała na sobie niczego. I pojechali do Polis. Wąskimi i krętymi drogami, przez wioski i pola, dotarli do nabrzeżnej szosy skręcającej na zachód. Napotykali coraz mniej samochodów i ludzi, gdyż okolica nie była jeszcze rozwinięta turystycznie. Tylko winnice, lasy i poszarpany skalisty brzeg. Na lunch zatrzymali się w tawernie w Stroumbi, usiedli przy stoliku na zewnątrz, wypili zbyt wiele wina, rozmawiali o niczym i trochę się pośmiali. Czekała ich jeszcze godzina drogi do Polis. W wiejskim sklepiku kupili trochę zapasów żywności i ruszyli na północ przez lasy, aż dotarli na cypel i nad zatokę, o której legenda głosiła, że była miejscem narodzin Afrodyty. Domek przyjaciół znajdował się w następnej malutkiej zatoczce. Munger prowadził bardzo ostrożnie, jechali mało przejeźdżonym traktem. Letniskowy domek stał prawie nad samym morzem, osłonięty od niego półkolem znieruchomiałych w słońcu topoli. Ledwo Munger zatrzymał samochód, Ruth wyskoczyła, wszystko z siebie zdjęła i nago wbiegła do wody. Munger zaniósł rzeczy na werandę i dołączył do Ruth. Po półgodzinie leżeli na malutkiej plaży, susząc się w popołudniowym słońcu. Munger myślał, że jest to najbardziej ciche i spokojne miejsce ze wszystkich, które zna. Ruth pomyślała, że musi postępować z rozwagą. Na pewno będzie spięty, skrępowany, w nieustannym lęku przed porażką... Munger wsparł się na łokciu i zaczął przyglądać się Ruth. Palcem dotknął kropli wody, która umknęła słońcu. Tuż poniżej lewej piersi. Widział, że tężeje jej sutka. - Wczoraj było zbyt ciemno - szepnął. - Chcę na ciebie patrzeć. Muszę widzieć twoją twarz. Chciała coś odpowiedzieć, ale położył palec na jej ustach. Zaczął całować jej sutki, dłonią pieścił brzuch. Oblał ją żar i poczuła wilgoć między 163 udami. Wróciła pamięć doznań miłosnych poprzedniej nocy i pragnienie ich ponownego przeżycia. Była w rozterce: oddać się rozkoszy bez myślenia o czymkolwiek czy dyktować własny scenariusz tej miłosnej terapii. Leżał teraz na niej, przygniatał ją swym ciężarem, wdarł się w nią jednym potężnym pchnięciem, a wtedy objęła dłońmi pośladki mężczyzny wciskając je z całych sił jeszcze głębiej, wydając jęk... Szczęścia? Triumfu? Jak przez mgłę słyszała jego głos powtarzający bez końca, że ją kocha. Zostali w Polis przez dziesięć dni. Pływali, leżeli na piasku i kochali się. Gotowali sobie posiłki, spacerowali po wzgórzach i kochali się. Wieczorami tańczyli na werandzie przy muzyce ze starego bateryjnego adaptera, śmiali się i kochali. Dopiero czwartej nocy, kiedy w ciemnościach leżała w jego ramionach, powtórzyła słowa, które wyszeptywał do niej na plaży. - Kocham cię. - Wiem. I mamy problem. - My nie mamy. Niestety, ma go Gideon. Odsunął się, zapalił światło i usiadł na łóżku. Leżała, spoglądając na niego. - Lekarze nie powinni zakochiwać się w pacjentach - oświadczył z udawaną surowością. - Wiem. Ale ja nigdy nie składałam przysięgi Hipokratesa. - No więc co z Gideonem? Już go nie kochasz? Zmarszczyła brwi, zastanawiając się nad odpowiedzią. - Kocham. I powiem mu to. Powiem, że kocham go tak, jak kochał mnie Duff, a to za mało. - Nie wyjdziesz za niego? - Wyjdę za ciebie. I chcę mieć dzieci. - Patrzyła mu w oczy, oczekując reakcji. Nie dostrzegła żadnej. - Nie odpowiada ci to? Uśmiechnął się. - Po prostu nie wierzyłem własnym uszom. Powtórzyłem to sobie w myślach i dopiero wtedy uwierzyłem. Kiedy? - Kiedy za ciebie wyjdę, czy kiedy będą dzieci? - Jedno i drugie. Usiadła. - Zaparzmy sobie kawy i zacznijmy planować. - Zobaczyła, że zerka na zegarek. - Wiem, że jest późno, ale nie zasnę ani nie będę się z tobą kochać, póki wszystkiego nie ustalimy. 164 Wstali, a potem siedzieli na werandzie, snując plany na przyszłość. Pierwszą myślą Mungera było pojechać prosto do Limassol i powiedzieć Walterowi, że Daktyl Niebieski przechodzi na emeryturę, ale potem oboje doszli do wniosku, że to mogłoby obrócić się przeciwko nim. Odrodzenie Mungera, jego powrót do świata miały swój cel. Ów cel był instrumentem odrodzenia. Ruth była akuszerką, która dając noworodkowi klapsa w pośladki sprowokowała pierwszy krzyk. Ów cel musiał pozostać podstawą ich wspólnego życia. Munger ostrzegł ją, że to może potrwać parę lat. Jeśli operacje sabotażowe Waltera we Francji zawiodą, Munger będzie potrzebny w Iraku. Ruth nie przeszkadzało czekanie. Ani grożące niebezpieczeństwo. Miała przedziwną pewność ich wspólnego przeznaczenia. Ileż przeszli, aby móc rozpocząć wspólną wędrówkę. Pobiorą się po zakończeniu misji. Po raz pierwszy w życiu była czegoś absolutnie pewna. Odkryta miłość pozwoliła dostrzec resztę życia we właściwej perspektywie. Również we właściwej perspektywie widziała teraz swój stosunek do Duffa i Gideona. Nie wiedziała przedtem, że miłość można przeżywać na wielu płaszczyznach. Prawdopodobnie większość ludzi nie wiedziała, że kochać można tak intensywnie, jak ona tego doświadczała teraz. Wątpiła, czy podobne przeżycie jest możliwe w młodszym wieku. Przecież to właśnie przeszłość i osobiste przeżycia stworzyły warunki do powstania takiego uczucia. Czuła wdzięczność wobec losu. Nie miała teraz najmniejszych wątpliwości, nie odczuwała niepewności. Odkryła znaczenie miłości - uczucia wynikającego z połączenia wielkiej namiętności ze współczuciem, własnej potrzeby z wdzięcznością. Przez chwilę kąpała się w aurze tego objawienia, ale horyzont szybko się zachmurzył, gdyż napłynęły nowe myśli. No tak, gdy Munger wróci do Bejrutu, ona będzie musiała polecieć do Izraela i wytłumaczyć wszystko Gideonowi. Zobaczył niepokój na jej twarzy. - On to źle przyjmie - powiedział. - Wiem to dobrze. Wiem, jak ja bym zareagował. Zrobiłbym wszystko, aby cię zatrzymać. - Masz rację, ale cóż mogę na to poradzić. Gideon jest silny, da sobie radę. - Usiłowała się uśmiechnąć. - Dziś nie chcę być smutna. Poczekajmy do świtu i pójdziemy do morza. Po pływaniu będziemy się kochać w tym samym miejscu, co za pierwszym razem. Przecież z tym dzieckiem nie musimy wcale czekać. Nie przeszkadza mi status samotnej matki, skoro ma być tymczasowy. Księga czwarta 14 Była to jedna z niewielu sytuacji w życiu Waltera Bluma, kiedy okazywał odrobinę pokory. Siedział w poczekalni gabinetu premiera w Jerozolimie i nie tylko brakowało mu zwykłej pewności siebie, ale odczuwał nawet lekki lęk. Za parę minut po raz pierwszy miał spotkać premiera państwa, człowieka, którego podziwiał i który go wprost fascynował. Przed paroma minutami do gabinetu wszedł już generał Hofti i Walter w każdej chwili spodziewał się wezwania. Aby opanować nerwowość, postanowił się czymś zająć i otworzył akta z raportem przygotowanym ubiegłego wieczoru wspólnie z generałem Hoftim. Oryginał raportu zabrał Hofti i premier najprawdopodobniej w tej chwili się z nim zapoznawał. Strona nr 1 z 3 IRACKI PROGRAM NUKLEARNY Raport nr 43A (Urząd Premiera) 3 maja 1981 Dla: premier Od: generał Izaak Hofti Źródło: Mosad Liczba kopii: zero AKTUALNA SYTUACJA: Mimo wszelkich wysiłków, zarówno dyplomatycznych (via Min. Spr. Zagr.), jak i tajnych (Mosad), oba reaktory, zakontraktowane przez Irak we Francji, zostały dostarczone i są obecnie instalowane w nuklearnych zakładach doświadczalnych w El-Tuwaitha pod Bagdadem. Raporty 28A (Urz. Pr.) z dnia 18 lipca 1980 oraz 31A (Urz. Pr.) z dnia 12 września 1980 wymieniały szczegółowo wysiłki i akcje Mosadu, zwłaszcza siatki DAKTYL, mające na celu sabotowanie irackiego programu nuklearnego. 169 Rezultatem tych działań było opóźnienie realizacji programu o 12 do 14 miesięcy. Wraz z reaktorami na miejscu ich montażu przebywa 265 francuskich ato-mistów i techników nuklearnych. Strona nr 2 z 3 Oceniamy, że główny reaktor o mocy 70 MW ruszy między czerwcem a wrześniem bieżącego roku. W raporcie 41A z 11 lutego 1981 roku przedstawiliśmy liczne opcje. W tym samym czasie Urząd Premiera wydał polecenie dokonania uzupełniającej analizy irackiej zdolności wyprodukowania broni nuklearnej na bazie odzysku materiałów rozszczepialnych i dostarczanych przez Francję reaktorów. Raport 42A z 2 marca 1981 roku stwierdza, że Irak jest nie tylko zdolny wyprodukować broń nuklearną na bazie dostarczanych reaktorów, ale że podstawowym celem reżimu Husajna jest taką broń posiąść, zwłaszcza w obliczu konfliktu z Iranem. Obecnie pozostają otwarte dwie opcje (w wypadku, gdyby została podjęta decyzja zniszczenia obu reaktorów). a) uderzenie z powietrza (nalot bombowy). b) uderzenie z ziemi (akcja komandosów). Po konsultacjach z wywiadem wojskowym zalecamy opcję a) jako łatwiejszą do zrealizowania. Strona nr 3 z 3 Akcja powinna być przeprowadzona oczywiście przed uruchomieniem reaktora. El-Tuwaitha znajduje się osiemnaście kilometrów od centrum Bagdadu i dominujące w tym rejonie wiatry bez wątpienia spowodowałyby zniesienie radioaktywnej chmury nad miasto. WNIOSEK KOŃCOWY: Decyzja ewentualnego zniszczenia reaktorów jest decyzją polityczną. Niemniej nasz wydział badań i analiz przygotował opinię, która może mieć na nią wpływ. W skrócie: w wypadku przeprowadzenia akcji i zniszczenia reaktorów Izrael stanie przed falą krytyki i potępienia całego świata. Wiele napaści będzie czystą hipokryzją, na przykład potępienie przez Egipt czy Iran. Jednakże w większości będą to autentyczne i ostre wyrazy oburzenia. Staniemy również w obliczu groźby sankcji ONZ. Będziemy potępiani na podstawie dwóch przesłanek: a) Irak podpisał i po dziś dzień skrupulatnie przestrzega układu o nieroz-przestrzenianiu broni nuklearnej. 170 b) nalot będzie precedensem o nieobliczalnych skutkach. KONIEC Walter zamknął aktówkę i zaczął się zastanawiać, jak premier zinterpretuje ich końcowy wniosek. Na odpowiedź nie musiał długo czekać. Sekretarz uchylił drzwi i gestem zaprosił spoconego Waltera do środka. Premier siedział z generałem Hoftim przy stole, w rogu sporego gabinetu. To zwykły jadalny stół, pomyślał Blum, idąc w jego kierunku. Premier wstał i, zbywając przedstawianie gościa przez Hoftiego, wyciągnął rękę, po czym z uśmiechem powiedział: - Nie spotkaliśmy się nigdy osobiście, ale mam wrażenie, że od dawna pana znam. I dziękuję panu w imieniu Izraela i Żydów na całym świecie za wszystko, co pan zrobił i wciąż robi. Walter uścisnął dłoń premiera, czując jeszcze większe onieśmielenie. Ze zdziwieniem stwierdził, że premier jest drobniejszy, niż to sobie wyobrażał. Wydawał się nawet wątły. Walter wpatrzył się w oczy za grubymi szkłami, dostrzegł w nich pewność siebie i determinację. Kiedy siadali, premier powiedział: - Proszę palić, jeśli ma pan ochotę. Walter uśmiechnął się i Hofti zamarł. Stanowczo prosił Waltera, by nie wyciągał swoich grubych cygar, gdyż w tym gabinecie palenie było surowo zabronione. Walter sięgnął do wewnętrznej kieszeni swej kasztanowej marynarki z surowego jedwabiu i wyjął cygaro. Odwinął je z celofanu, uciął koniec i powiedział: - Tylko sobie pozuję. Hofti odetchnął z ulgą. - Jak pan sobie życzy - odparł premier. Spojrzał na leżącą przed nim teczkę, wziął do ręki czerwonego markera i zaczął podkreślać niektóre fragmenty. Walter przyglądał się premierowi z zainteresowaniem. Menachem Begin wyznawał zasadę oko za oko, ząb za ząb, ale jeśli ząb był żydowski, to żądał w zamian całej szczęki. Uważał się za wcielenie państwa. Niezachwianie wierzył w historyczne i biblijne prawa Żydów. W oczach innych ludzi czyniło go to czasami kłębowiskiem sprzeczności. Ostro potępiał terroryzm, ale w młodości sam przewodził terrorystycznej komórce Irgunu. Pouczał świat o przestępczym charakterze hitlerowskiej zasady zbiorowej odpowiedzialności, a następnego dnia wydawał polecenie zmiecenia z powierzchni ziemi palestyńskiej wioski, z której czynione były wypady OWP. Przekonująco mówił o prawie Żydów do osiedlania się na Półwyspie Synajskim, a po miesiącu jechał do Camp David i przehandlowywał te prawa. Waltera jednak fascynował i nie widział w jego działaniu żadnych sprzeczności. Każdy ruch Begina, każda jego decyzja dotyczyła jednostkowego, 171 doraźnego celu, służącego celowi nadrzędnemu: zapewnić przetrwanie państwa Izrael, zapewnić mu bezpieczeństwo. Begin uniósł głowę znad raportu i stwierdził: - Pańskie poczynania we Francji zasługują na najwyższą pochwałę. W zależności od punktu widzenia, dwa morderstwa i jeden akt sabotażu mogą być zakwalifikowane jako godne pochwały czyny. O to bowiem w konkretnym wypadku chodziło. Profesor Yahia el Mashad, Egipcjanin, szef irackiego programu nuklearnego, został zamordowany w pokoju paryskiego hotelu. Akcję nieco skomplikowała obecność w pokoju francuskiej prostytutki, która zdołała uciec. Na swoje nieszczęście widziała twarz agenta Mosadu i po tygodniu zginęła w ulicznym wypadku. Profesor Yahia przyjechał do Paryża, by negocjować w imieniu Iraku zakup udziałów w konsorcjum o nazwie Euro-dif produkującym wzbogacony uran. Negocjacje zostały przerwane. Parę miesięcy przedtem, w kwietniu 1979 roku, agenci Mosadu umieścili ładunki wybuchowe w zakładach produkujących elementy dla reaktora, co opóźniło jego wykonanie o ponad rok. - Udało nam się, niestety, tylko opóźnić sprawę - powiedział Walter. - Ale to było nam bardzo potrzebne - powiedział Begin. - Nieodzowne! W ciągu tego roku zawarliśmy pokój z Egiptem, dwaj nasi inni wrogowie, Irak i Iran, walczą przeciwko sobie. I to w efekcie oznacza, że jeśli będziemy musieli podjąć akcję zaleconą w tym raporcie, z politycznego punktu widzenia czas będzie odpowiedniejszy. - Begin obrócił się do Hoftiego: - Generale, bardzo wyraźnie i bez osłonek mówi pan o międzynarodowych reperkusjach, jakich musimy się spodziewać. Ale nie dostrzega pan najistotniejszego elementu. - A mianowicie? - Prezydenta Stanów Zjednoczonych! Premier uśmiechnął się, gdy zobaczył pełne zaskoczenia spojrzenia wymieniane przez swych rozmówców. Wstał i zaczął spacerować po gabinecie. - Może to na pierwszy rzut oka wydać się dziwne, ale największym zagrożeniem dla Izraela nie są arabskie armie, nie jest Rosja czy broń nuklearna. Największym zagrożeniem jest nacechowane dystansem podejście obecnej administracji do poczynań Izraela. Mając Stany Zjednoczone jako w pełni zdeklarowanego sojusznika, możemy stawić czoło wszystkim i wszystkiemu. Moim zdaniem Stany Zjednoczone są jedynym wartym posiadania sojusznikiem. Państwa europejskie, z chwalebnym wyjątkiem Holandii, przyparte do muru zawsze zrobią to, co leży w ich własnym interesie. Ameryka nas uzbraja, Ameryka daje nam tak istotną pomoc finansową. - Premier zaczął spacerować szybciej i mówić o parę decybeli głośniej. - Oczywiście, że duża część tej pomocy jest bezinteresowna. Ale dużą rolę odgrywa polityka. Zdobycie urzędu prezydenta jest prawie niemożliwe bez żydowskich gło- 172 sów. To samo dotyczy wielu kongresmanów. Kiedy Mosze Dajan ostatnio odwiedzał Stany, prezydent Carter błagał, by nie krytykował go na forum żydowskich organizacji. Prawie padł przed nim na kolana. Mosze mówił mi, że był to przykry widok. - Ale Carter przegrał - wtrącił Walter. - Tak, panie Blum. Bo organizacje żydowskie zachowały neutralność. Nie widziały większej różnicy między kandydatami, jeśli chodzi o ich stosunek do Izraela. Carter był przyjacielem, ale słabym. Reagan jest ciut mniejszym przyjacielem, ale uczyni Amerykę silną, co jest dla nas bardzo istotne. Begin przerwał na chwilę, wrócił do stołu, westchnął i zaczął mówić dalej: - Problem polega na tym, że teraz prezydent Reagan nieco boczy się na Izrael, a bardzo na mnie. - Gorzko się uśmiechnął. - Jestem przyzwyczajony do braku popularności. I mało mnie to obchodzi. Reagan jest wściekły na naszą ingerencję w Libanie. Chciałby, żebyśmy zaakceptowali obecność syryjską w tym kraju. Innymi słowy, Amerykanie zaakceptowali fakt, że tysiące palestyńskich terrorystów korzysta z Libanu jako bazy wypadowej do mordowania naszych kobiet i dzieci. Reagan wysłał mi tu swego ambasadora, żeby wyrazić niezadowolenie. - Premiera zaczęła ogarniać wściekłość. Ciężko oddychał i dłońmi bił powietrze. - Reagan traktuje nas jak małe dzieci, którym trzeba dawać od czasu do czasu klapsy. - Twarz mu się mieniła, ale po chwili zapanował nad emocjami i uśmiechnął się figlarnie. - Przypomniałem ambasadorowi amerykańską blokadę Kuby. Zwróciłem też uwagę, że Ameryka Środkowa staje się amerykańskim Libanem. Spytałem ambasadora, co zrobiłyby Stany Zjednoczone, gdyby Kubańczycy podprowadzili parę dywizji pancernych pod granicę meksykańsko-teksaską albo wysłali terrorystów do Dallas w celu zabijania dzieci. -1 jak on to przyjął? - spytał Walter, zachwycony dopuszczeniem go do tajemnic zakulisowych gier dyplomatycznych na najwyższym szczeblu. - Jeszcze nie otrzymałem odpowiedzi, ale jestem pewien, że moje słowa zostały przekazane prezydentowi. - Premier uśmiechnął się, natychmiast jednak spoważniał. - Problem polega na tym, że Reagan jest twardy i ze względu na wiek może nie zechcieć po raz wtóry kandydować. To by pozbawiło nas parasola w tej konkretnej sprawie. Reagan mógłby uczynić wiele szkody. Już i tak toczymy z nim poważny spór na temat amerykańskich planów dostarczenia Arabii Saudyjskiej samolotów dozoru powietrznego AWACS. Kto wie, jak to się skończy. Możemy w tej sprawie przegrać... Begin powrócił na fotel. Postukał palcem w raport. - Jeśli zbombardujemy reaktor, a Reagan nie będzie całkowicie przekonany, że to było konieczne, może poważnie się rozzłościć i nie postawi weta wobec ONZ-owskiej rezolucji o sankcjach. Byłoby to dla nas poważnym 173 ciosem. Reagan mógłby nawet wstrzymać wojskową i finansową pomoc. A to byłoby już katastrofalne. Widzicie więc dylemat, panowie. Decyzja o zbombardowaniu reaktorów będzie podjęta przez całą Radę Ministrów w komplecie. Będzie to bardzo trudna decyzja, chyba że... Tak, chyba że będziemy mogli z całkowitą pewnością, zaraz po nalocie, przedstawić Reaganowi niezbite dowody, iż Irakijczycy zamierzali wykorzystać uzyskane urządzenia do produkcji broni nuklearnej. - To wszyscy wiedzą... - zaczął Walter, ale premier mu przerwał: - To wiemy my i prawdopodobnie wszyscy inni, łącznie z Francuzami. Niemniej zarówno oni, jak i Irakijczycy, wszyscy Arabowie oraz Rosja podniosą wrzask, że popełniliśmy morderczy akt. Niech sobie wrzeszczą, wcale to mi nie przeszkadza. Niech sobie wrzeszczą wszyscy z wyjątkiem prezydenta Reagana. On jeden musi wiedzieć, dlaczego musieliśmy to zrobić. I nie wystarczą mu nasze słowa, wyjaśnienia i zapewnienia. Musimy mieć żelazny dowód. Begin dotychczas stał pochylony nad fotelem i biurkiem. Teraz dopiero usiadł. Spojrzał pytająco na generała Hoftiego. - Jak wygląda Mosad w Iraku? Jaką mamy szansę umieszczenia agenta w ich nuklearnym ośrodku? Hofti pokręcił głową i zerknął na Waltera, który bez owijania w bawełnę odparł: - Prawie żadnej. Środki bezpieczeństwa podjęte zarówno przez Irakijczyków, jak i Francuzów są bezprecedensowe. Jeśli chodzi o ogólną penetrację Iraku, to odpowiadam: słaba. Mamy na miejscu tylko jednego dobrego agenta. - Tylko jednego? - Mamy jeszcze z tuzin tak zwanych łapaczy much. Druga klasa. Dobrzy do dozoru i gdy okazyjnie potrzebne jest użycie siły, ale nie są to ludzie tego kalibru, jaki pozwalałby im spenetrować tajne instalacje. Mamy też dobrze uplasowanego agenta w łonie irackiego Mukhabaratu, ale jego dostęp do informacji jest ograniczony. Niestety, mamy tylko jednego naprawdę dobrego. Najwyższej klasy. Jego kryptonim to Daktyl Niebieski. - Proszę mi coś o nim powiedzieć. Żyd? Begin uchwycił spojrzenie rzucone przez Waltera w stronę Hoftiego i szybko dodał: - Nie potrzebuję szczegółów, panie Blum. Niech mi pan tylko opisze ogólnie człowieka, który stał się tak ważny dla bezpieczeństwa państwa. Walter przez chwilę myślał, a potem zaczął mówić: - Nie jest Izraelczykiem. Ale jego matka była Żydówką. Zginęła za Izrael. On teraz uważa się za Żyda i całkowicie identyfikuje z Żydami. To błyskotliwy agent, chociaż przystał do nas dość późno. Jest bardzo niezależny, typowy samotnik. Wypracował swoją własną strategię odwiedzania Iraku. 174 Cieszy się przychylnością władz. Kiedy Irakijczycy napadli na Iran, udał się natychmiast do Teheranu, gdzie wynegocjował umowę z Bani Sadrem. Na mocy tej umowy w tajemnicy dostarczalibyśmy Irańczykom amunicję i części zapasowe do myśliwców F-16, w zamian za co oni podjęli próbę zbombardowania irackich urządzeń nuklearnych w El-Tuwaitha. Plan był błyskotliwy, ale niestety irańskie lotnictwo zawiodło. Żadna z bomb nie spadła bliżej niż trzy kilometry od reaktora. - Szkoda - odparł Begin. - Początkowo CIA sugerowała, że to były przemalowane samoloty lotnictwa izraelskiego. Musieliśmy im tłumaczyć, że gdyby tak było naprawdę, to bomby trafiłyby w cel. Gdzie jest teraz ten człowiek? - Na Cyprze. Czeka na mnie. Za parę dni ma wrócić do Iraku. - Jeden człowiek - powiedział Begin w zamyśleniu. - No cóż, nieraz zdarzyło się w naszej historii, że jeden człowiek wiele zdziałał. Na przykład Cohen w Syrii. Niech pan mi powie, generale, skąd będziemy znali datę rozruchu reaktora? - To nie przedstawia najmniejszego problemu - odparł z przekonaniem Hofti. - Oczywiście, Irakijczycy będą chcieli zachować datę w tajemnicy, ale my już dawno spenetrowaliśmy Międzynarodową Agencję Energii Atomowej . Ona będzie musiała być uprzedzona przez Irak. - Wskazał na raport. - W tej chwili udało nam się określić przybliżony termin rozruchu. Między czerwcem a wrześniem bieżącego roku. Begin zatroskał się. - Zostało nam mało czasu. - Wstał i wznowił spacer - drobny rozsadzany energią mężczyzna, nie potrafił nigdy długo usiedzieć w fotelu. Zatrzymał się nagle i z triumfalną nutą w głosie powiedział: - To się stanie w lipcu! - Obrócił się do obu zaskoczonych gości i powtórzył: - To się musi stać w lipcu. Agenci wywiadu powinni byli to dostrzec. Tammuz to imię sumeryjskiego boga pasterzy... ale również lipiec po arabsku. - To tylko spekulacja - powiedział Hofti, ale premier zdecydowanie zaprzeczył. - Nie, Hofti. Oczywiście, z powodu opóźnienia z wysyłką reaktora dokładny termin rozruchu może być przypadkowy, ale trzeba pamiętać, że Sad-dam Husajn kocha się w symbolach. Wielu Arabów to robi. Jest bardzo prawdopodobne, że z tego właśnie powodu rozruch Tammuzu nastąpi w miesiącu tammuz. Jeśli mamy zniszczyć reaktor, to musimy zrobić to do końca czerwca... Pozostaje nam bardzo mało czasu. - Zwrócił się do Waltera: - Pański agent, Daktyl Niebieski, musi przystąpić do akcji. Chcę mieć dowód! Tymczasem zlecę naszym siłom powietrznym rozpoczęcie ćwiczeń. Walter odepchnął fotel i wstał. 175 - Muszę więc natychmiast wracać do Limassol. Dziękuję za przyjęcie mnie, panie premierze. Begin podszedł, z pewnym trudem objął Waltera i uściskał. - Proszę przekazać naszemu człowiekowi, że Izrael liczy na niego. I proszę mu ode mnie osobiście przekazać wyrazy szacunku i życzenia wszelkiej pomyślności. Walter uroczyście skłonił głowę i ruszył w stronę drzwi. 15 -Nie ma najmniejszej szansy! Munger powiedział to kategorycznym tonem i twarz Waltera posmutniała, a policzki jakby mu opadły. - Całkowicie się z tym zgadzam - poparł Mungera Wigoda. - Nie ma wątpliwości, że spodziewają się jakichś kroków z naszej strony. Francuzi także, a mając na miejscu parę setek swoich naukowców i techników, postarali się o odpowiednie środki ochrony. El-Tuwaitha jest fortecą. Nie mamy szans. - Ja także jestem tego samego zdania - odezwał się Izaak Szapiro. -A próbowanie może nam tylko zaszkodzić. Walter mruknął coś poirytowany i spojrzał na czwartego mężczyznę, siedzącego po drugiej stronie biurka. Był nim Efim Zimmerman, który specjalnie przyjechał z Paryża, by wziąć udział w konferencji. - Może podchodzisz do tego w niewłaściwy sposób, Walterze - podsunął. Walter ponownie zamruczał, tym razem groźnie. Był w takim nastroju, że nawet czcigodny Efim Zimmerman ryzykował zbesztanie. Przez minioną godzinę debatowano nad sposobami zdobycia owego niepodważalnego dowodu, jakiego żądał Menachem Begin. Dowodu, który by przekonał najbardziej zatwardziałego sceptyka. Rozpatrywali wiele propozycji, zaczynając od przekupienia wysokiego funkcjonariusza irackiego, aż po bezpośrednią penetrację instalacji nuklearnych. Żaden z pomysłów nie dawał nawet promyka nadziei. - A jak mam podchodzić? Od ogona? - warknął Walter, co w najmniejszym stopniu nie stropiło Zimmermana. - Tlenek uranu - wypowiedział pewnym siebie głosem. - Od trzech lat Irakijczycy usiłują go zakupić. Przez podstawione firmy pertraktowali z Por-tugalczykami, Brazylijczykami, a nawet z Australijczykami. Poszukują stu ton. Dzięki naszym wysiłkom dotychczas im się nie udało, a bardzo się starali. Aż tu nagle przestali. Przed trzema miesiącami przestali szukać. 176 - No więc co z tego? Przestali - odezwał się Walter. - A co bardziej prawdopodobne, uzyskali w jakiś sposób gotowy produkt. U 235 albo Pu 239. Może im sprzedali Rosjanie. Zimmerman pokręcił głową. - Mało prawdopodobne. Wiesz, jacy oni są. Na pewno nie! - Nachylił się i mentorskim tonem powiedział: - Pomyśl, Walterze. Porusz łepetyną. Z jakiegoż to innego powodu Irakijczycy mogliby przestać rozpytywać na rynku o tlenek uranu? - Bo już go mają? - Otóż to! Widzisz, że nie było trudno do tego dojść? - Zimmerman rozparł się w fotelu, bardzo z siebie zadowolony. - I wcale nie jest trudno zgadnąć od kogo go dostali. Wiemy, że Libia miała w zapasie ponad pięćset ton. Założę się, że nasz kochany pułkownik Kadafi dogadał się ze swoim kumplem, Saddamem Husajnem. - Bardzo logiczny wywód, mój drogi Efimie, ale się mylisz. - Walter był uradowany, że może się odciąć Zimmermanowi. - Ponieważ siatka DAKTYL ma hermetyczne sekcje i obowiązuje zasada, że informacje są ograniczane do tych, którzy muszą wiedzieć, ty akurat nie wiedziałeś o tym, że pilnujemy nuklearnego składziku Kadafiego od chwili, kiedy zaczął go zapełniać. Mogę ci podać wszystkie daty otrzymanych przez niego przesyłek z każdego kierunku. Do składu i ze składu. Dotychczas nie reeksportował ani grama tlenku uranu. To jedna z naszych dobrze obsługiwanych operacji. - Gestem ręki wskazał Szapiro. - Izaak nad nią czuwa. Izaak wyglądał, jakby miał się zaraz rozpłakać. - Panie Blum, czy nie czytał pan naszych ostatnich depesz sygnowanych PILNE? - Jeszcze nie. Wróciłem wczoraj w nocy i zdążyłem zapoznać się tylko z teczką NATYCHMIASTOWEGO DZIAŁANIA. Co tam jest w twojej pilnej, człowieku? Szapiro kilka razy przełknął ślinę. Śmiesznie poruszała mu się przy tym grdyka. - Przed czterema dniami Libijczycy wydali sto ton tlenku uranu z magazynów w Sarir do Tobruku. Teraz jest załadowywany na niewielki frachtowiec, s/s „Elmsland". Ma on sześćset ton wyporności, poprzednio należał do armatora brytyjskiego, ale w ubiegłym miesiącu został sprzedany kompanii Hirah Trading & Shipping w Bejrucie. Zapadła przykra cisza, którą przerwał Wigoda, obwieszczając cicho: - Hirah jest firmą Irakijczyków. W przeszłości handlowała wyposażeniem wojskowym kupowanym od Amerykanów. Głównie sprzętem elektronicznym. W rezultacie Walter musiał przeprosić Zimmermana i konferencja potoczyła się dalej. Omawiano opcję po opcji. 12-Reporter 177 Izaak Szapiro z miejsca zaproponował zatopienie s/s „Elmsland", który z całą pewnością rozładuje ładunek w malutkim porcie zatoki Fau. Od chwili zamknięcia z powodu wojny drogi wodnej Szatt al-Arab, główny port, Basra, był odcięty. Fau zwykle służył flotyllom rybackim i mógł przyjmować tylko małe jednostki. Statek będzie przechodził przez Kanał Sueski i Szapiro był zdania, że można zatopić „Elmsland", gdy będzie czekał w Port Saidzie na uformowanie konwoju. Może nawet pomogą Egipcjanie. Prezydent Sadat spać chyba nie może, dręczony myślą, że Saddam Husajn może mieć broń nuklearną. Zastanawiano się, czy „Elmsland" nie popłynie innym szlakiem. Sporo irackiego zaopatrzenia szło przez jordański port Akaba, a następnie ciężarówkami przez pustynię. Irakijczycy wykorzystywali też potajemnie saudyjski port Dżedda, za cichym przyzwoleniem władz. W końcu wszyscy się jednak zgodzili, że z powodu wyjątkowego ładunku, przewożonego w beczkach, Irakijczycy skierują statek prosto do Fau. Munger, który dotychczas nie zabierał głosu, spytał: - Jak dokładnie te beczki wyglądają i ile ich może być? Szapiro odpowiedział tonem wykładowcy: - Tlenek uranu ma barwę żółtka i konsystencję gruboziarnistego piasku. Stąd też obiegowa nazwa „żółte ciasto". Irakijczycy nie mogą wykorzystać tlenku uranu w reaktorze Tammuz. Kupili go tylko z jednego powodu: chcą nim obłożyć rdzeń i w ten sposób odzyskać Pu 239. Sto ton tlenku da im dostatecznie dużo Pu 239, by móc sobie sprawić około dwudziestu głowic o mocy bomby użytej nad Hiroszimą. Ponieważ tlenek uranu jest radioaktywny i groźny przy połknięciu pyłu lub wdychaniu go, przewozi się go w specjalnych żółtych pojemnikach o pojemności dwustu litrów. Beczki sąuszczel-nionejaskrawoczerwonągumą. Każda beczka waży mniej więcej jedną trzecią tony i jest oznaczona czarnymi literami i cyframi oznaczającymi źródło pochodzenia rudy i numer seryjny partii. Celem jest zapewnienie jakiej takiej kontroli przez Międzynarodową Agencję. Ale to bardzo iluzoryczna kontrola. W wysyłanej przez Libię partii jest dokładnie trzysta pojemników. Munger podszedł do mapy zajmującej prawie całą ścianę. Bliski Wschód w najdrobniejszych szczegółach. Zaczął jej się przyglądać. Z kolei wszyscy obecni patrzyli w jego plecy, spodziewając się jakiejś propozycji. Gdy Munger obrócił się do nich, jego twarz rozjaśniał uśmiech. - Byłoby głupotą topić statek i ładunek. Czyż jest lepszy dowód, niż fotografia pokazująca odbiór ładunku przez Irakijczyków? Dostarczymy ją prezydentowi Reaganowi. Powrócił do stołu i usiadł ogłuszony chórem głosów. Wszyscy zachwycali się pomysłem. Irakijczycy będą złapani na gorącym uczynku! Pozostawało pytanie, czy Mungerowi uda się takie zdjęcie zrobić. 178 Munger był spokojny. Przecież robienie zdjęć w zakazanych miejscach było jego specjalnością, czyż nie? W Fau będą podjęte specjalne środki bezpieczeństwa, ale Fau leży w pobliżu strefy wojennej i dostanie się tam nie powinno nastręczać specjalnych trudności. Jest jeszcze jeden bardzo interesujący i wielce obiecujący element: przecież Irakijczycy nie mogą przewieźć beczek z tlenkiem uranu do El-Tuwaitha, gdzie kręcą się setki francuskich naukowców i inspektorów Agencji Atomowej, depczący wszystkim po piętach. Na pewno tego nie zrobią. Zawiozą beczki do jakichś utajnionych zakładów, gdzie będą przechowywali tlenek do czasu, aż reaktor Tammuz ruszy i wszyscy cudzoziemcy zostaną wyproszeni z El-Tuwaitha. Otóż w związku z tym należałoby iść śladem ładunku i zrobić zdjęcia owych utajnionych zakładów. Podniecenie wzrosło, a wraz z nim hałas, gdyż każdy miał jakąś uzupełniającą propozycję lub plan wsparcia. Ale Munger zdecydowanie odmówił przyjęcia jakiejkolwiek pomocy. Chce działać sam i będzie improwizował. Dzięki kurdyjskim kontaktom znał wiele adresów w Bagdadzie i innych miastach, gdzie w razie potrzeby może się ukryć. Miał też wypracowaną bezpieczną drogę odwrotu przez Kurdystan do tureckiego portu Mersin, a to na wypadek, gdyby coś poszło nie tak. Munger zakończył uwagą, że obecnie najważniejszą rzeczą jest obserwacja s/s „Elmsland" i szacunkowe wyliczenie dnia oraz godziny przybycia ładunku do Fau. I na tym konferencja się skończyła. Izaak Szapiro i Misza Wigoda poszli zaplanować metodę dyskretnej obserwacji statku. Walter kazał Mungerowi czekać w Platres na sygnał. Munger, żegnając się z Zimmermanem, uścisnął mu dłoń i życzył szczęśliwego powrotu do Paryża. Powodowany impulsem Zimmerman objął Mungera i uściskał. - Jedź z Bogiem - powiedział. Munger był już przy drzwiach, kiedy zawołał do niego Walter: - Powiedz Ruth, że bardzo się na nią gniewam. Już od ponad miesiąca nie była u mnie na lunchu. - Była bardzo zajęta. Odnawiamy moją starą farmę. Ruth narzeka, że zbyt często wysyłasz mnie w teren i wszystko musi robić sama. - To żadna wymówka - mruknął Walter. - Powiedz jej, że „serce rozszczepiła mi na dwoje". Munger skrzywił się. - To niemożliwe, Walterze, ty nie masz serca. - Szybko zamknął drzwi, a obruszony Walter zwrócił się do Zimmermana: - Przecież to nieprawda! - Oczywiście, że nieprawda. - Zimmerman poklepał go po ramieniu. -Ale ukryte jest tak głęboko pod zwałami tłuszczu, że można go nie dostrzec. Mam ochotę na drinka! Kiedy Walter przygotowywał dwie duże szkockie, Zimmerman powiedział: 179 - Jeden głos mi podpowiada, że to bardzo źle, iż tak wiele zależy od jednego człowieka. Drugi zapewnia, że nie może być lepiej, skoro tym człowiekiem jest Munger. Walter podał mu szklankę i obaj poszli w róg, gdzie stało kilka foteli. - Do tej pory Munger jest najlepszy, to prawda - zgodził się Walter. -Tylko ta jego cholerna niezależność. On nie znosi nad sobą kontroli, nie znosi, kiedy mu ktoś zagląda przez ramię. A ja chciałbym panować nad sytuacją. Prowadzić i kierować. Niestety, w tym wypadku jestem tylko obserwatorem. Zresztą wszyscy jesteśmy. Zimmerman rozsiadł się wygodnie i popijał whisky. Wyczuwał, że Walter chce porozmawiać. Może nawet szuka rady dobrego wujaszka. Była to niecodzienna sytuacja, która wyraźnie bawiła Zimmermana. Aby Waltera zachęcić, zaproponował: - Powiedz mi o nim coś więcej. Walter zaczął mówić i trwało to pół godziny. Wspomniał o jego problemach natury psychicznej i że ich przyczyna nadal pozostaje tajemnicą. Powiedział też o Ruth i próbie namówienia jej, by uwiodła Mungera. Odmówiła, a mimo to po paru miesiącach zostali kochankami. Walter nie pominął też głębokiej przemiany Mungera, rozkwitu jego osobowości i pozytywnych zmian charakteru. Początkowo Walter był sceptykiem, jeśli idzie o związek Ruth i Mungera, ale podczas kolacji u obojga w Platres dostrzegł intensywność łączącego ich uczucia. Było to wszech-obejmujące uczucie, jak to określił, ale bez demonstrowania. Z początku Walter obawiał się, że ta nagła miłość może wpłynąć negatywnie na pracę Mungera. Okazało się, że jest wręcz przeciwnie: osiągał jeszcze lepsze rezultaty, mimo iż więcej czasu spędzał na Cyprze. Po nieudanym irańskim nalocie na El-Tuwaitha Munger zaaranżował wydalenie go z Iranu za sprzyjanie stronie irackiej. Oskarżono go mianowicie o robienie frontowych zdjęć korzystnych dla strony irackiej. Natychmiast poleciał do Bejrutu i spotkał się z Sami Asafem. Powiedział, że chciałby pracować po irackiej stronie frontu. Prosił o zezwolenie na swobodne poruszanie się oraz o wielokrotną wizę. Wiedział dobrze, że Asaf jest funkcjonariuszem Mukhabaratu, ale oficjalnie dla niego był tylko kolegą, wieloletnim korespondentem Bliskowschodniej Agencji Prasowej, mającym doskonałe układy w irackim Ministerstwie Informacji. Sami Asaf pomógł Mungerowi, który, dzięki swojej reputacji i zatargowi z władzami irańskimi, został przyjęty z otwartymi ramionami. Protestowała tylko Janinę Lasage. Nienawidziła obsesyjnie Mungera. W „L'Universe" opublikowała nawet artykuł krytykujący jego prasowe zdjęcia i sugerujący, że fotografuje tylko na czarno-białym negatywie, ponieważ obce są mu tajniki fotografii barwnej. Artykuł ten w kołach prasowych wywołał huragany śmiechu. 180 Zimmerman zadał wtedy pytanie, co Walter zamierza zrobić z Janinę Lasage, która jest bardzo sprawnym agentem i pracuje na szkodę Izraela. Walter wzruszył ramionami. Zabierze się do niej we właściwym czasie. Wszystko o niej wie i lepiej niech Lasage chwilowo zostanie, niż mają zastąpić ktoś nowy, kogo trzeba będzie rozpracowywać. Walter zaczął wreszcie mówić o własnym dylemacie. Siedzący naprzeciwko niego starszy pan był jedyną osobą, której mógł się zwierzyć z takich myśli. Stał w obliczu problemu artysty lalkarza, mającego emocjonalny stosunek do lalek, którymi porusza spod sceny. Bardzo polubił Ruth, a teraz polubił Mungera. Obserwował ich wielkie szczęście, cieszył się ich projektami wspólnego życia, ale oto w najbliższych tygodniach musi wystawić Mungera na wielkie niebezpieczeństwo. Jak pogodzić obowiązek z głosem sumienia? Co będzie, jeśli nastąpi konflikt między obowiązkiem a sumieniem? Co ma wtedy zrobić? Omawiał ten problem ze wszystkich stron, a kiedy wyczerpały się słowa, spojrzał zmartwiony na starszego mężczyznę, szukając u niego pocieszenia lub uspokojenia sumienia. Zimmerman siedział długo, w milczeniu obracając prawie pustą szklankę, w której pozostała rozpuszczona w trzech czwartych kostka lodu. - Drogi Walterze - zaczął wreszcie. - Wybrałeś sobie profesję szpiega, ponieważ interesy śmiertelnie cię znudziły. Fascynowała cię intryga, szukałeś podniety. Chciałeś jednocześnie robić coś pożytecznego, zaspokoić swoją próżność i uspokoić sumienie... Uśmiechnął się, by osłabić ostrość słów. - Ale czyniąc to, zawarłeś jednocześnie coś w rodzaju paktu z diabłem. I bywa, że diabeł żąda tantiem. Już traciłeś agentów. I możesz stracić jeszcze jednego, właśnie tego, o którym mowa. Musisz być na to przygotowany i akceptować taką możliwość. Walter skrzywił się. Zimmerman nie dodał mu ducha. Zresztą tak naprawdę Walter nie spodziewał się tego. - Skończyłeś? - spytał Zimmermana. -Nie. Mam ci jeszcze jedno do powiedzenia. Już zbyt długo rozpulchniasz ciało nieprawdopodobnym obżarstwem. Osiągasz wiek, w którym twoja tusza może zabić ci serce, którego, jak twierdzi Munger, nie posiadasz. Ogranicz się trochę. Z trunkami i cygarami także. Wszystkiego używasz w nadmiarze. Walter zabijał go wzrokiem, ale Zimmerman odpowiedział uśmiechem i wyciągając szklankę dodał: - Z drugiej strony ja jestem przykładem zdrowia... więc zrób mi jeszcze jednego drinka, młody człowieku! Ruth i Munger razem bielili dziesięciometrowej długości ścianę pokoju dobudowanego do starej chaty, a przeznaczonego na studio i ciemnię. Po 181 wykonaniu misji miała nastąpić radykalna zmiana w jego karierze fotografa. Zamierzał porzucić fotoreporterkę wojenną. Chciał poświęcić się fotografice portretowej, ewentualnie realizować specjalne prasowe zlecenia tematyczne i zamówienia periodyków turystycznych. Wtedy Ruth mogłaby mu wszędzie towarzyszyć. Miał także zamiar zająć się fotografią barwną i z pewnością spędzałby więcej czasu w ciemni. Zaczęli malować z przeciwległych końców i powoli zbliżali się do siebie. Munger przez cały czas opowiadał o przebiegu konferencji poprzedniego dnia. Niczego nie ukrywał, ponieważ postanowili nie mieć przed sobą tajemnic. Ruth zyskiwała pewność siebie, wiedząc o wszystkim, bez względu na to, jak owo wszystko mogło ją przerażać. Munger zaś odkrył, że dzieląc się problemami i zwierzając z niepokojów czynił je znośniejszymi. Roześmiała się, gdy przekazał jej posłanie Waltera. Powiedziała, że za jakiś tydzień wybierze się do Limassol, gdyż tak czy inaczej musi zrobić sprawunki. Miała jeszcze jedną sprawę do załatwienia, ale o tym nie wspomniała. Od osiemnastu miesięcy, od owych pierwszych dni na plaży w Polis, marzyła skrycie, aby zajść w ciążę. Była zdesperowana, gdy mijały miesiące, a pragnienie się nie spełniało. Skończyła trzydzieści pięć lat i czasu pozostawało mało. Ginekolog w Limassol był optymistą: wszystko jest w najlepszym porządku. Opierając się na jej kalendarzyku wypracował kartę dni płodnych. Posługiwanie się nią było trudne, gdyż podczas wielu wskazanych dni Munger był nieobecny. Jej niepokój coraz bardziej wzrastał, w miarę jak płynęły miesiące, ale w ostatnich dniach odzyskała trochę nadziei. Okres opóźnił się już o pięć dni. A zawsze przychodził bardzo regularnie. Nie podniecała się zbytnio, obawiając się rozczarowania, i nic nie powiedziała Mungerowi. Przede wszystkim nie chciała go niepokoić w przededniu wyjazdu do Iraku. Pojedzie w przyszłym tygodniu do Limassol, zrobi testy i może dopiero wtedy, jeśli okażą się pozytywne, zrobi przyszłemu ojcu niespodziankę. Przez chwilę koncentrowała się na malowaniu ściany. Właściwie to bardzo podobała jej się ta praca - cieszyło patrzenie, jak powstaje miejsce przyszłego wspólnego życia. Z początku była nieco niechętna propozycji Mun-gera, by tu zamieszkali po ślubie. Wydawało się rozsądniejsze, by on przeniósł się do jej dużej willi. Rozumiała jednak implikacje psychologiczne. W willi snuć się będzie zawsze aura Duffa i chociaż Munger nigdy nie wspominał, że to by mu przeszkadzało, wolała uniknąć ewentualnych komplikacji. Pierwsza wizyta w wiejskim domu i w wiosce Phini przekonała ją. Jedli lunch w tawernie i kiedy zobaczyła, jakim szacunkiem otaczają Mungera mieszkańcy wioski, poczuła nagle, że to miejsce jest i jej bliskie. Wieczorem poszli na kolację do Papadopoulosów. Helena przygotowała kleftiko i opowiedziała historię pożaru oraz jak tym właśnie daniem zwabiła Mungera, zapoczątkowując obecną przyjaźń. 182 Ruth głaskała psa Androulli, od której dowiedziała się o jego skaleczonej łapie i ojej własnym początkowym strachu przed „złym cudzoziemcem". W efekcie poczuła się w wiosce jak u siebie w domu i poświęciła całą energię na renowację chaty. Przyjeżdżała niemal każdego ranka. Z wioski przychodzili rzemieślnicy: murarze, stolarze i hydraulicy. Razem z nią pracowali za bardzo skromne wynagrodzenie. Vassos pomógł w założeniu ogródka warzywnego za kuchnią i zmajstrował system nawadniania, czerpiący wodę ze studni. Wszystko miało być gotowe za miesiąc, a z tego, co słyszała, za miesiąc Daktyl Niebieski przejdzie na emeryturę. Jej marzenia przerwało pobliskie plaśnięcie pędzla malarskiego. Obróciła się zaskoczona i zobaczyła szeroki uśmiech Mungera. Spotkali się prawie w połowie ściany. - Powędrowałaś gdzieś myślami, bo tu cię nie było - powiedział. - Tak. I myśli były wcale przyjemne. Pocałuj, żeby dobrze zakończyć wycieczkę. - Najpierw skończymy ścianę - odparł. Umoczyła więc pędzel w wiaderku i zaczęła energicznie malować pozostały kawałek. Jednakże pocałunek został odłożony, gdyż pod ogrodzenie podjechał czarny samochód - ten sam samochód przywoził zawsze polecenia od Waltera. Tym razem była to bardzo krótka wiadomość: „Elmsland". Fau 1 czerwca. Munger podał jej kartkę. - Muszę jutro lecieć. Skinęła głową i ze zdwojoną energią zaczęła kończyć bielenie ściany. Cztery dni później Joseph Levy i David Burg spacerowali po Lasku Bu-lońskim. Levy był paryskim rezydentem Mosadu, a Burg jego londyńskim odpowiednikiem. Od dawna się przyjaźnili. Walczyli razem w Haganie* o narodzenie państwa izraelskiego. Podczas weekendów często się odwiedzali, aby porozmawiać o dawnych czasach i przyjaciołach. Spędzili właśnie parę godzin w pobliskiej restauracji, a ponieważ popołudnie było ciepłe i słoneczne, wybrali się po posiłku na spacer do lasku. Byli doświadczonymi oficerami wywiadu, zbyt mądrymi, by w jakimkolwiek lokalu poruszać sprawy zawodowe. * Żydowska organizacja wojskowa założona przez syjonistów po I wojnie światowej w Palestynie, stała się trzonem armii Izraela w okresie tworzenia się państwa [przyp. red.]. 183 Tu, na otwartej przestrzeni, z dala od kęp drzew i mówiąc przyciszonymi głosami, czuli się na tyle bezpieczni, by móc bez obaw trochę poplotkować o swojej pracy. Kiedy jednak zawrócili w kierunku miasta, rozmowa stała się poważniejsza. Levy uczestniczył w przedsięwzięciach mających na celu opóźnienie budowy reaktora Tammuz I. Burg chciał wiedzieć, co będzie teraz, kiedy reaktor jest już w Iraku i wkrótce zostanie uruchomiony. Zgodnie z regułami pracy szpiegowskiej Levy powinien milczeć, ale ponieważ Burg był wysokiej rangi oficerem Mosadu i ponadto przyjacielem, przekazał mu informacje na ten temat. Nie było tego wiele, jednakże... W odległości stu pięćdziesięciu metrów, w tyle ciemnozielonej furgonetki, zaparkowanej naprzeciwko restauracji Pavillon Dauphine, brodaty mężczyzna obserwował Izraelczyków przez lornetkę. Szli powoli w jego kierunku, zwróceni nieco ku sobie podczas rozmowy. Tuż obok brodatego mężczyzny ustawiona była długa czarna tuba nadzwyczaj czułego mikrofonu kierunkowego. Brodacz obrócił się do blondyna w roboczym kombinezonie, który siedział przy metalowym stoliku w głębi furgonetki. Na blacie leżało kilka magnetofonów i wzmacniaczy. - Spróbuj teraz! - polecił blondynowi. Ten poprawił słuchawki na uszach i spytał: - Odległość? - Sto pięćdziesiąt metrów i powoli maleje. - Prawie niemożliwe - odparł blondyn, ale nacisnął guzik i taśma jednego z magnetofonów zaczęła się wolno obracać. Docisnął słuchawki do uszu, wsłuchał się i pokręcił głową. Brodacz podniósł do oczu lornetkę i w miarę zbliżania się Izraelczyków korygował położenie mikrofonu. Z kierunku ich spaceru wynikało, że nie znajdą się bliżej niż osiemdziesiąt metrów. Byli już prawie w tej odległości, kiedy blondyn powiedział: Coś słyszę. Słabiutko... bardzo słabiutko... zanika... zanikło. Brodacz zaklął. - Cholera, jeszcze dziesięć metrów, jeszcze tylko dziesięć metrów! A co masz? Blondyn zdjął słuchawki i odpowiedział: - Ja niczego nie zrozumiałem, ale może laboratorium coś wydobędzie. Jedźmyl Po dwóch godzinach w centrali SDECE de Marenches odczytywał tekst wydobyty przez techników w laboratorium: BURG: Powiadasz... (niesłyszalne)... w Iraku? Na cały kraj? 184 LEW: Nieprawdopodobne, ale prawdziwe. Jeden na cały kraj... BURG: Znasz tego agenta? LEW. Nie. On jest z... (niesłyszalne) ... kryptonim Daktyl Niebieski. Akcja lada chwila. BURG: Ale jeden człowiek, to... (niesłyszalne). Brodacz siedział na brzeżku krzesła przed biurkiem dyrektora. - Przepraszam bardzo, że tylko tyle. Odległość wynosiła ponad sto metrów - tłumaczył się. Dyrektor uśmiechnął się, zbywając tłumaczenie gestem dłoni. - Dobra robota. Bardzo dobra. Rzadko udaje nam się złapać Mosad z ręką w nocniku. - Nacisnął guzik interkomu. - Wysyłamy sygnał do Bejrutu. Do Janinę Lasage. Proszę notować... 16 Ahmed Nassir był chciwy. I w dodatku był tchórzem. Munger zadawał sobie pytanie, czy chciwość pokona strach. Irakijczyk pracował na etacie tłumacza w Ministerstwie Informacji i przydzielono go Mungerowi. Towarzyszył wszędzie Mungerowi, mimo iż ten dość dobrze nauczył się arabskiego. Munger nie miał najmniejszych wątpliwości, że Nassir jest również niskiego szczebla funkcjonariuszem Mukhabaratu. Był to tęgi, niski mężczyzna powyżej trzydziestki, po angielsku mówił z amerykańskim akcentem, gdyż przez dwa lata studiował na amerykańskim uniwersytecie w Bejrucie. Do Mungera przydzielono go teraz po raz trzeci i nie przypadkiem, gdyż po bliższym poznaniu Nassira, Munger rozmawiał o nim podczas lunchu z Sami Asafem w hotelu Sindbad. Munger od razu zorientował się, jaki pożytek może mieć z Nassira. Chciwość wprost ziała mu z oczu. Wskazywał na nią nawet sposób, w jaki nieustannie obmacywał złoty sygnet na palcu. To pierwsze wrażenie potwierdziły przedstawione przez Nassira ordynarnie zawyżone rachunki poniesionych kosztów. A kiedy Munger płacił w restauracji za nich obu, Nassir, z konspiracyjnym uśmieszkiem, prosił o rachunek. Jego tchórzostwo też nie ulegało wątpliwości. Otrzymał polecenie towarzyszenia Mungerowi zawsze i wszędzie, łącznie z wypadami w strefę wojenną. Ilekroć jednak Munger miał zagłębić się w teren uznany za niebezpieczny, Nassir zawsze znajdował wymówkę i pozostawał w hotelu. Albo był chory, albo czekał na ważny telefon czy wizytę jakiegoś oficjela. Mungerowi 185 niesłychanie to odpowiadało. Bardzo też szybko nawiązał dobre stosunki z dowódcami w terenie. Przywoził im papierosy i alkohol, a przede wszystkim robił im zdjęcia i przysyłał odbitki, a czasami i gazety, w których ukazały się ich zdjęcia. Oficerowie iraccy podziwiali też odwagę Mungera w czasie ostrzału i cenili fakt, że wydalono go z Iranu z powodu sympatii dla Iraku. Tak więc Munger mógł poruszać się w strefie wojennej z dość dużą swobodą, ku wielkiej zazdrości innych fotoreporterów, którzy musieli się ograniczać do udziału w wycieczkach na wojenne spektakle, organizowane dla prasy przez Ministerstwo Informacji. Obecnie jednak Munger miał poważny kłopot. Siedział ze swym tłumaczem w restauracji hotelu El Dżamharia w Basrze. Patrzył, jak Nassir pożera ostatni kawałek chudego kurczaka, i zastanawiał się, ile mu trzeba zapłacić, żeby przełamać jego strach. A decyzję należało podjąć szybko. Czas naglił. Kłopot polegał na tym, że Munger nie będzie mógł zrobić zdjęć rozładunku s/s „Elmsland". Tego popołudnia, po krótkiej wizycie u brygadiera dowodzącego częścią garnizonu w Choramszar, Munger pojechał do Fau szosą prowadzącą wzdłuż drogi wodnej Szatt al-Arab. Nassir został w hotelu, tłumacząc się niedyspozycją żołądkową, która jednak musiała już minąć, sądząc z wielkiego apetytu okazywanego podczas kolacji. Munger bez trudu przejechał przez trzy drogowe punkty kontrolne, gdzie wystarczyły dokumenty i znajomości, na które się powoływał. Przy czwartej kontroli drogowej sytuacja okazała się beznadziejna. Był zaledwie półtora kilometra od portu Fau. Zapora drogowa z kolczastego drutu stanowiła część ogrodzenia przecinającego wąski półwysep od brzegu do brzegu. Wzdłuż zasieków stały tablice z trupimi czaszkami, oznaczającymi pole minowe. Nazwiska jednego brygadiera i dwóch pułkowników nie zrobiły najmniej -szego wrażenia na dowódcy punktu kontrolnego, młodym kapitanie, który uśmiechnął się tylko i powiedział, że nawet ich by nie przepuścił. Munger był bardzo zawiedziony. Widział z daleka statki przycumowane do jedynego molo i kilka czekających na redzie na swoją kolej. „Elmsland" miał przybyć za dwa dni i najprawdopodobniej od razu czeka go rozładunek. Instynkt podpowiadał Mungerowi, że z kapitanem nie ma co dyskutować i nic nie zmieni jego stanowiska. Może nawet wzbudzić podejrzenia. Porozmawiał więc z nim miło przez kilka minut, przy okazji obserwując dwie ciężarówki, które nadjechały od strony lądu i zostały przepuszczone po dokładnym sprawdzeniu dokumentów dokerów. Na zakończenie rozmowy ofiarował kapitanowi paczkę marlboro i wrócił do Basry. Musiał dowiedzieć się, gdzie znajduje się miejsce ostatecznego przeznaczenia beczek z tlenkiem uranu. 186 Nassir ogryzł ostatnią kostkę i papierową serwetką otarł tłuszcz z twarzy i palców. Sięgał właśnie po wykałaczkę, kiedy Munger go spytał: - Mam pewien problem, Ahmed. Może ty mi pomożesz? - Chętnie, panie Munger. O co chodzi? Munger wyjął z kieszeni złożony papierek i podał Nassirowi. - Chciałbym otrzymać ich wycenę. Szybko. Nassir zorientował się, że w papierku coś jest. Rozłożył go ostrożnie na stole. Kiedy zobaczył cztery brylanty, natychmiast zasłonił je pulchną dłonią przed ciekawymi oczami. - Brylanty! - stwierdził zduszonym głosem. - Tak, brylanty - potwierdził Munger obojętnie. - Mówiąc szczerze, nie znam się na brylantach. Trafiły w moje ręce zupełnie przypadkowo. - Chce pan, żebym je panu sprzedał? - Na twarz Nassira wystąpił pot, w oczach rozbłysła chciwość. - Kto wie, ale najpierw chcę mieć wycenę. Nassir złożył papierek, ale zostawił go na stole przed sobą. - Może będę mógł panu pomóc, panie Munger. Znam tu jednego człowieka... zajmuje się szlachetnymi kamieniami i jest przyjacielem mojego wuja. Bardzo uczciwy człowiek. Jeśli będzie pan chciał sprzedać, to da panu najwyższą cenę. Gwarantuję. - Doskonale. Kiedy możesz mi dać znać? Nassir spojrzał na zegarek. - Jest teraz na pewno w domu. Mógłbym iść i spytać go. - Jakby uderzyła go nagła myśl: - Ale pan niech lepiej ze mną nie idzie. Byłby nieufny wobec cudzoziemca. A pan wie przecież, że w Iraku handel kamieniami szlachetnymi jest zakazany. - Oczywiście, że wiem. Zresztą muszę tu czekać na telefon. - Mrugnął znacząco, a Nassir uśmiechnął się niepewnie. Wziął brylanty i spytał Mungera: - Czy mam panu dać pokwitowanie? Munger zaprzeczył energicznym ruchem głowy i przyłożył palec do ust, nakazując dyskrecję. Tym razem uśmiech Nassira był pewniejszy. Wstał. - Po powrocie przyjdę do pana do pokoju - powiedział i odszedł szybkim krokiem. Wrócił po dwóch godzinach. Munger leżał na łóżku półdrzemiąc, kiedy usłyszał pukanie. Nassir wszedł do pokoju z zadowoloną miną, przyjął ofiarowane mu whisky i usiadł. - Mam dobre wiadomości, panie Munger - zaczął. - Te brylanty są bardzo wysokiej jakości. No, nie idealne, są drobne skazy, ale mają dobrą wartość. 187 Każdy z nich ma nieco poniżej jednego karata i mój przyjaciel, to znaczy przyjaciel mego wuja, może panu dać dziesięć tysięcy za sztukę. Za jedną sztukę dziesięć tysięcy, panie Munger! Czterdzieści tysięcy za cztery! To bardzo dobra cena. Nigdzie nie dostanie pan lepszej. Nawet w Bejrucie też nie... Munger założył, że Nassir będzie musiał podzielić się z kupującym po połowie, z czego wynikało, że za około dwadzieścia tysięcy dolarów gotów jest ryzykować stanowiskiem, a kto wie czy nie życiem, dokonując nielegalnej transakcji. Ukrył jednak zadowolenie, odzywając się oschłym tonem: - Każdy z tych brylantów waży dokładnie jeden karat, wszystkie są idealne, bez skaz, klasy D. Ich wartość w hurcie wynosi szesnaście tysięcy dolarów sztuka. Co najmniej. Chciałeś mnie oszukać. Nassir nie okazał najmniejszego zmieszania. Tylko jego oczy się zwęziły. - Jeśli pan znał tak dokładnie ich wartość, to po co pan mnie prosił o wycenę? Co pan kombinuje? - Kombinuję, jak wielkie ryzyko jesteś gotów podjąć za sporą sumę pieniędzy. - Jak duże ryzyko i co dla pana znaczy „spora suma"? - spytał Nassir, pochylając się konfidencjonalnie. Munger postanowił nie zagłębiać się za bardzo w kwestię ryzyka. Dobry sprzedawca podkreśla wyłącznie zalety towaru. Zresztą Nassir sam szybko zorientuje się w skali zagrożenia. - Te brylanty, warte razem sześćdziesiąt cztery tysiące, mogą być twoje, Ahmed. Za jedną informację. Nassir uśmiechnął się, ale spojrzenie miał zimne. - Pan jest szpiegiem! - Ty też, mój drogi Ahmedzie. Tak, ale w drobnych sprawach. Nie mogę uwierzyć, że to, co wiem, jest warte tyle pieniędzy. - Tyle będzie dla mnie warte to, czego się dowiesz. - Ale to właśnie będzie ryzykowne. - Ryzyko nie jest wcale takie duże. - Dla kogo pan pracuje? Dla CIA? Munger uśmiechnął się, rozkładając ręce. Nassir też się uśmiechnął i pokiwał głową. - Tak właśnie myślałem. Brytyjczycy nigdy by tyle nie zapłacili. Co pan chce wiedzieć? - Płynie tu statek „Elmsland". Przybędzie do Fau za dwa lub trzy dni. Będzie od razu rozładowywany. Ładunek zostanie wywieziony ciężarówkami w nieznanym kierunku. Chcę znać ten kierunek i miejsce przeznaczenia. - Co to za ładunek? - Nie wiem. 188 Nassir domyślał się, że Munger kłamie. Domyślał się także, że chodzi o broń i amunicję. - To będzie trudne - odparł. - Fau jest strefą zamkniętą. Nawet dla mnie. - Wiem. Ale przeładunek nastąpi w porcie. Na co najmniej cztery ciężarówki. W konwoju będzie więc czterech kierowców. A nawet może po dwóch na jeden wóz. Możesz otrzymać informację od któregokolwiek z nich. A może nawet od dokerów w porcie. Wielu z nich przyjeżdża do pracy z Basry. Nie powinieneś mieć trudności z wyłuskaniem jednego czy dwóch. - Możliwe - zgodził się Nassir. - Ale to będzie kosztowne. - Za sześćdziesiąt cztery tysiące dolarów można bardzo dużo kupić. -Munger rzucił ostatnią przynętę: - Dwa brylanty dostaniesz od razu, a dwa przed opuszczeniem przeze mnie Bagdadu, czyli za niespełna tydzień. Jeśli twoja informacja okaże się prawdziwa i dokładna, otrzymasz dodatkowo dwa takie same brylanty jako premię. Nassir w mgnieniu oka obliczył swoją fortunę na dziewięćdziesiąt sześć tysięcy dolarów minus trochę dinarów za kupienie informacji. - Umowa stoi? - spytał Munger. - Umowa stoi - odparł Nassir. Munger wstał, sięgając po szklankę Nassira. - Przypieczętujmy to drinkiem - powiedział. O ponad tysiąc kilometrów na północny wschód, w Bejrucie, Janinę La-sage też zawierała umowę na znacznie lepszych warunkach niż Munger, bo tylko za pięć tysięcy funtów libańskich. „Pułkownik" Dżamil Mahmoud nie był prawdziwym pułkownikiem, ale dowodził jedną z bejruckich prywatnych armii. Poza tym był bardzo dyskretny. Jego „armia", składająca się ze stu pięćdziesięciu starannie dobranych opryszków, miała za zadanie ochronę bogatego libańskiego przemysłowca, ale Mahmoud miał zwyczaj wynajmować doraźnie ekipy tym, którzy gotowi byli odpowiednio zapłacić. Janinę Lasage potrzebowała co najmniej dziesięciu ludzi pod wodzą fachowca, który zorganizowałby porwanie niejakiego Melima Jaheena, przetrzymał go parę dni - póki Janinę nie wydobędzie od niego informacji -a potem pozbyłby się go dyskretnie. Poprzedniego wieczoru otrzymała z Paryża kodowaną wiadomość, że na terenie Iraku operuje agent Mosadu o kryptonimie Daktyl Niebieski. Załączona instrukcja nakazywała zlikwidowanie go w porozumieniu z Mukha-baratem. W depeszy znajdowało się słowo „zneutralizowanie", ale to był po prostu służbowy eufemizm na zabicie. Metoda, jaką powinna przyjąć, by wykonać polecenie, sama się narzucała: Melim Jaheen był prawie na pewno 189 agentem Mosadu. Jeśli tak, to musi znać tożsamość Daktyla Niebieskiego. Oczywiście powinna też skontaktować się natychmiast z Sarnim Asafem w Bagdadzie i skłonić go do wstępnych działań. Nie uczyniła jednak tego z kilku powodów. Po pierwsze, Asaf wykorzystałby swych przyjaciół z OWP, żeby pochwycić Jaheena i zacząć go obrabiać, a Janinę Lasage z własnego doświadczenia wiedziała, że OWP obchodzą tylko jej własne interesy. Po drugie, bardzo chciała odnieść sukces osobiście, zadziwić swą sprawnością centralę SDECE, dając jednocześnie prztyczka w nos Asafowi. Ostatnio ich wzajemne stosunki uległy oziębieniu. Częściowo z powodu przebywania Asafa głównie w Bagdadzie, a częściowo w rezultacie kiełkującego między nimi antagonizmu. Zaczęło się właściwie od zamordowania Duffa Pageta. Po kilku miesiącach nastąpił nieuchronny przeciek z kół dysydenckich w łonie OWP i Amerykanie odkryli, że za tym zamachem stał Mukhabarat. Z niespodziewanym zapałem CIA zabrała się do pomszczenia swego pracownika i „zneutralizowała" czterech agentów Mukhabaratu w Pakistanie. Sami Asaf był z tego powodu bardzo niezadowolony. Jeszcze bardziej dotknęła go wiadomość o zamordowaniu w Paryżu profesora Yahii el Mashada oraz opóźnieniu w dostawie reaktora z powodu akcji sabotażowej. Wylewał swoje żale, oskarżając SDECE o niekompetencję i brak czujności, a także kwestionował skuteczność jakiejkolwiek pomocy ze strony agentów SDECE w Iraku, skoro organizacja ta nie potrafi upilnować spraw na własnym podwórku. Pokłócili się ostatecznie, kiedy Sami wykorzystał swoje kontakty, by załatwić Mungerowi akredytację fotoreportera wojennego w Iraku. Jej nienawiść do Mungera gorzała niby rozpalone do białości żelazo. Błagała Sarniego, by nie pomagał, a zrobił wszystko, żeby Mungerowi odmówiono akredytacji. Wszystko bez skutku. Sami lubił i szanował Mungera, a później z satysfakcją opowiadał, jak efektywnie i z korzyścią dla Iraku fotografie Mungera prezentują światu toczącą się przeciwko Iranowi wojnę. Od trzech miesięcy Sami Asaf nie odwiedził Bejrutu. W tym czasie Janinę Lasage widziała go dwukrotnie w Bagdadzie, ale były to mało przyjemne spotkania, które nie zakończyły się w łóżku. U siebie Asaf był pewny, zarozumiały, a nawet arogancki. Swoiście pojmowane zasady moralne nie pozwalały mu zdradzać żony tak blisko małżeńskiej sypialni. Ostatnio życie erotyczne Janinę Lasage pozostawiało wiele do życzenia. Miała krótki romans z Gordonem Frazerem, ale mało ją zadowalający. Domyślała się, że Frazerowi chodziło tylko o jeszcze jedno imię na liście podbojów. Poza tym spędziła kilka nocy z przypadkowymi kochankami, co tylko unaoczniło jej dramat sytuacji i niedosyt doznań erotycznych. Tak więc z „pułkownikiem" Dżamilem Mahmoudem negocjowała już zgorzkniała, zżerana nienawiścią kobieta. Ustaliła szczegóły: pół należności z góry, reszta po wykonaniu zadania. Nie powiedziała mu, że Jaheen jest 190 podejrzany o przynależność do Mosadu, nie chciała bowiem ryzykować, że on lub któryś z jego ludzi wypaple to Organizacji Wyzwolenia Palestyny. Z tego samego powodu wyperswadowała mu przechwycenie Jaheena na jego własnym podwórku. Ceniła wysoko kompetencję agentów Mosadu i wiedziała, że są uzbrojeni i pracują pod ochroną. Byłoby szaleństwem próbować go porwać z biura lub z domu. Znała restauracje i bary, w których bywał. Trzeba obserwować te miejsca i starać się dopaść go w chwili, gdy będzie bez ochrony. Miała też przygotowane bezpieczne mieszkanie, gdzie umieści się porwanego - w muzułmańskim porcie Damour. Tam go będzie przesłuchiwała. I na tych warunkach zawarto porozumienie, Janinę wręczyła „pułkownikowi" dwa i pół tysiąca libańskich funtów i zaproponowała, że przypieczętują umowę drinkiem. Szkocką whisky. Mahmoud schował pieniądze, ale odmówił whisky. Był religijnym muzułmaninem, zasugerował natomiast, że pieczętowanie układu mogłoby odbyć się w znacznie przyjemniejszy sposób, którego ponadto nie zakazuje Koran. Janinę grzecznie odmówiła. Chociaż „pułkownik" tryskał zdrowiem i był bardzo żywy, miał już ponad sześćdziesiąt lat i można było założyć, że ów przyjemniejszy sposób byłby czymś w rodzaju jednokierunkowej ulicy. Następnego wieczoru Ahmed Nassir ponownie zapukał do pokoju Mun-gera i wśliznął się do środka. Usiłował udawać opanowanie i beztroskę, ale zdradzała go podniecona i jarząca się chciwością twarz. - Mieliśmy wielkie szczęście - powiedział, gdy Munger posadził go i dał drinka. - Udało mi się odnaleźć kierowcę, który dopiero co przyjechał z Bagdadu. Należy do konwoju, przewożącego ładunek „Elmslandu" na miejsce przeznaczenia. - Wypił solidny łyk whisky. Munger przyglądał mu się bacznie. - To było niesłychanie kosztowne. Musiałem mu dać bardzo dużo pieniędzy, nim zechciał coś powiedzieć. Bardzo dużo mu dałem. - Mów dalej! Co ci powiedział? - spytał Munger. Dla większego efektu Nassir odczekał chwilę: - Statek przypłynie pojutrze rano. W Basrze czeka już pięć ciężarówek Vo-lvo F12, które mają zabrać ładunek. Podjęto nadzwyczajne środki ostrożności. Na każdej ciężarówce będą żołnierze i konwojowi ma towarzyszyć oddział żandarmerii. Drogi będą zamykane na czas przejazdu konwoju. Kierowca nic nie wie na temat ładunku. - Spojrzał bystro na Mungera. - Pan też nie wie? - Nie mam pojęcia. Wiesz dobrze, jak to jest w tej branży. Mówią człowiekowi tylko tyle, ile musi wiedzieć. Nassir ochoczo to potwierdził. - Konwój jedzie najpierw do Kifri. Miasto sto pięćdziesiąt kilometrów na północ od Bagdadu. Mają tylko przejechać przez Kifri do bazy wojskowej 191 oddalonej od miasta około dziesięciu kilometrów. Kierowca mówi, że już tam był z innymi ładunkami. Mogę panu pokazać na mapie, gdzie to dokładnie jest. Munger usiłował nie okazywać zadowolenia. - Jak długo będą jechali? Kiedy tam dotrą? - Z Fau jakieś sześćset kilometrów... Na noc ciężarówki zatrzymują się przeważnie w Al Hillah, prawie w połowie drogi. - Doskonale, mamy więc cztery dni. -My? Munger skwitował pytanie kwaśnym uśmiechem. - Z samego rana wrócimy do Bagdadu. Potrzebny mi będzie jeden dzień, żeby uzyskać zezwolenie na wyjazd w strefę północnego frontu. Kifri leży sześćdziesiąt kilometrów za linią frontu. Jest rzeczą normalną, że chcę tam się wybrać. Nassir kręcił się niespokojnie. - Ja już swoje zrobiłem. Wywiązałem się z umowy. Dość już ryzykowałem. Zaryzykował więc Munger. Było to ryzyko starannie skalkulowane: - Rozumiem, w pełni cię rozumiem, Ahmedzie. Szkoda, że rezygnujesz z premii. Warunkiem premii była przydatność informacji uzyskanej od ciebie. Jeśli nie pojadę do Kifri, nie dowiem się, czy informacja jest przydatna. Na twarzy Nassira chciwość walczyła z ostrożnością. Wreszcie zadał pytanie: - Jak pan ma zamiar otrzymać zezwolenie? Nikomu tam nie wolno jeździć. - Mam przyjaciół w Bagdadzie. Nassir przyglądał mu się chwilę, a potem podjął decyzję: - No dobrze, pojadę do Kifri, ale ani kroku dalej. Na miejscu sam pan sobie radzi. Munger zaakceptował warunek. -1 zaraz po tym wyjedzie pan z Iraku? - spytał jeszcze Nassir. -Tak. -1 nigdy już nie wróci? - Nigdy. - To świetnie. Trzeba to oblać. - Nassir wstał i nalał sobie potężną porcję szkockiej. 17 Mitem jest pogląd, że agent wywiadu potrafi wyczuć grożące mu niebezpieczeństwo, jest prawdą natomiast, że bywa świadomy „ogona", czyli osoby 192 go śledzącej. To nie instynkt, lecz rezultat szkolenia i doświadczenie - podświadome obserwowanie bezpośredniego otoczenia. I jeśli coś wykracza poza normę, mózg to rejestruje, włącza sygnał alarmowy: twarz napotykana zbyt często, osoba idąca tym samym krokiem w tej samej odległości, człowiek wpatrzony w gazetę, ale nie przewracający stron, samochód lub furgonetka wyróżniające się w strumieniu pojazdów. Misza Wigoda był profesjonalistą, ale sygnału alarmowego nie odebrał z jednej prostej przyczyny: nie był śledzony. Zjadł wczesny lunch w restauracyjce przy ślepej uliczce dzielnicy Fay-adi Ya w Bejrucie. Przychodził tu czasami, ponieważ tu podawano najlepszy kebab w całym Libanie. To miejsce było również pod stałą obserwacją ludzi Janinę Lasage. Minutę po wejściu Miszy Wigody do restauracji człowiek w kaftanie po drugiej stronie uliczki informował ją przez telefon, że Melim Jaheen jest sam i bez ochrony. Misza jadł szybko, ponieważ wczesnym popołudniem miał jechać do portu Jounieh na rozmowę z jednym z przywódców Falangi w sprawie dostawy broni. Jego pomocnik, Tamar Feder vel Fuad Tawfir, miał go za godzinę zabrać samochodem z rogu ulicy Hassl. Jedząc z wielkim smakiem, rozmyślał o przyszłości. Zaraz po zakończeniu misji Mungera obiecano mu trzy miesiące urlopu. W tym czasie lokalną siatką DAKTYL miał kierować Tamar. Misza w pełni zasłużył na ten urlop, pierwszy od dłuższego czasu. Zaczął już odczuwać ciężar nieustannego napięcia. Nie było to tylko napięcie związane z kryzysem irackim, raczej rezultat życia przez ponad trzy lata we wrogim otoczeniu, pod przybranym nazwiskiem. Nigdy nie mógł się odprężyć, upić lub swobodnie rozmawiać z przyjaciółmi czy obcymi. Towarzyszyła mu nieustanna potrzeba zachowania czujności i to właśnie najbardziej niszczyło nerwy. Zbyt długo czekał na ten urlop, miał nieco otępiałe zmysły i zwolnioną reakcję. Podczas urlopu zamierzał polecieć do Europy i Ameryki Północnej. Będzie dużo jadł i dużo pił, a jeśli nie opuści go szczęście, to spotka jakąś miłą kobietę. W myślach przewijał mu się także Munger. Przed paroma godzinami kurier z Bagdadu przywiózł wiadomość, dokąd przewożone są beczki z tlenkiem uranu, i że Munger będzie chciał w ciągu najbliższych trzech dni zrobić zdjęcia. System kurierski funkcjonował doskonale. Siatka DAKTYL miała sześciu kurierów podróżujących do i z Bagdadu według stałego harmonogramu. Byli to ludzie prowadzący autentyczne interesy w skali usprawiedliwiającej tak częste wizyty. Ich zadaniem było zbieranie i rozwożenie poczty z i do stale zmieniających się skrzynek kontaktowych. Munger nigdy osobiście nie zostawiał wiadomości w takiej skrzynce. Czynili to jego kurdyjscy przyjaciele. Dzięki temu nikt nie mógł go o nic podejrzewać. 13-Reporter 193 Misza skończył posiłek, szybko wypił kawę i, skinąwszy głową grubasowi, do którego należał lokal, wyszedł w gorący i zatłoczony zaułek. Dwieście metrów dalej podjechał na róg Tamar Feder, otarł pot z czoła i postanowił raz jeszcze poruszyć w rozmowie z Miszą sprawę zamiany samochodu na wyposażony w klimatyzację, gdyż po godzinie jeżdżenia bejruckimi ulicami w rozgrzanym wozie człowiek nie był już zdolny do niczego. Machinalnie rozglądał się po ruchliwej ulicy. Czterdzieści metrów przed nim dwaj ludzie rozładowywali skrzynie z furgonetki. Po drugiej stronie ulicy stała zielona ciężarówka Ford. Kierowca wychylił się z szoferki i kłócił z wściekłym właścicielem sklepu, któremu zasłonił wystawę. W godzinie południowego posiłku ruch uliczny był nieco mniejszy, ale chodniki pozostawały zapchane zarówno przez przechodniów, jak i sprzedawców zachwalających swoje towary. Tamar zauważył błyszczącą w słońcu łysinę Miszy przepychającego się przez tłum. Dotknął już kluczyka zapłonu, kiedy to się stało... Misza znajdował się prawie na wysokości furgonetki. Dwaj ludzie, wynoszący z wozu skrzynię, upuścili ją i z obu stron chwycili Misze. Wepchnęli go szybko do furgonetki i wskoczyli za nim. Zatrzasnęły się drzwi, furgonetka ruszyła, włączając się w ruch uliczny. Tamar widział, że Misza nie mógł się niczego spodziewać i nie miał żadnych szans. Gdy chciał już ruszyć, usłyszał za sobą przyśpieszający samochód. Po chwili przemknął obok niego zielony mercedes z dwoma pasażerami. Jednym była kobieta. Obróciła się. Tamar przez ułamek sekundy widział jej twarz. Rozpoznał ją. Oglądał tę twarz w kartotece Mosadu: Janinę Lasage. Był blisko za mercedesem, ale nie zdążył. Na skraju pola widzenia dostrzegł ciężarówkę przecinającą na ukos ulicę. Mercedes zdołał przed nią przemknąć, ale Tamar nie zmieścił się. Z całych sił nacisnął więc pedał hamulca i zasłonił dłońmi twarz. Zderzenie nie było poważne i Tamarowi nic się nie stało, nie licząc drobnego skaleczenia na brodzie. Od tej chwili każdą czynność dyktował surowy profesjonalizm i wewnętrzna dyscyplina. Tamarowi nawet nie przyszło do głowy ścigać mercedesa i próbować wydobyć Misze z opresji. Przy uderzeniu odskoczyły drzwi samochodu. Tamar dał nura w zaskoczony tłum, przebił się na drugą stronę i zaczął oddalać się szybkim krokiem od miejsca wypadku. Dwie przecznice dalej złapał taksówkę i po piętnastu minutach był w bezpiecznym mieszkaniu w dzielnicy Ain Rummaneh, na najwyższym piętrze wielkiej kamienicy. Telewizyjne maszty na dachu maskowały radiową antenę nadawczą Mosadu. Pół godziny po porwaniu Miszy Wigody Tamar przekazywał już wszystkie szczegóły kwaterze głównej siatki DAKTYL w Limassol na Cyprze. Zakazano mu opuszczać mieszkanie. Miał przede wszystkim zapewnić płynne przekazywanie wiadomości do i od Daktyla Niebieskiego. 194 Tamar czuł, że ogarnia go rozpacz. Był zastępcąMiszy przez cały miniony rok i darzył go przyjaźnią. Jego pragnieniem było przeczesywanie Bejrutu bez względu na ryzyko, ale mu tego zakazano. Rozkazy były jasne: Daktyl Niebieski ma priorytet. Wigody będą poszukiwali inni. Inni też zajmą się likwidacją obecnej siatki DAKTYL w Bejrucie. Zapytał, czy ma ostrzec Daktyla Niebieskiego, że uprowadzono Wigodę. I znów otrzymał odpowiedź: „zajmą się tym inni". Ruth spóźniła się pół godziny, ale przyszła rozpromieniona. Gdy stanęła w drzwiach restauracji Amathus, natychmiast dostrzegła Waltera, siedzącego jak zwykle przy stoliku w rogu sali. Kelner właśnie stawiał przed nim półmisek z zakąskami. Zobaczył ją i gdy podeszła, dźwignął się ciężko. - Już myślałem, że jestem ofiarą niegodnego porzucenia przez ukochaną kobietę - powiedział surowym tonem, któremu jednak towarzyszył uśmiech. Pocałowała go w policzek, przeprosiła, a potem skarciła, że zaczyna bez niej. Spojrzał nieco zdziwiony, gdy odsunęła na bok menu. - Czy mogę sobie dziś pozwolić na ekstrawagancję? - spytała. - Ależ oczywiście! - A więc w takim razie kawior, homar i szampan Dom Perignon. Zdumiony Walter otworzył szeroko oczy i skinął na maitre d'hotel. - A jakaż to okazja? - Nic specjalnego - odparła lekceważąco. - Po prostu czuję się szczęśliwa. Może dlatego, że jem z tobą lunch. Bardzo mi ciebie brakowało. - Świetnie to ukrywałaś - mruknął sceptycznie. - Od wieków cię nie widziałem. - Jestem okropnie zajęta. Ale jedz, nie czekaj na mnie. Nie chcę, żebyś zasłabł z głodu. Powiedz tylko jeszcze, czy są wieści od Davida? Walter wrzucił sobie do ust oliwkę i skinął głową. W dalszym ciągu był zaskoczony zachowaniem Ruth. - Wszystko idzie dobrze. Za cztery czy pięć dni powinien wrócić na Cypr. Obdarzyła go uśmiechem. -1 natychmiast mnie zawiadomisz? - Oczywiście. - Przyglądał się jej przez chwilę i nagle oświadczył: - Jesteś w ciąży! Jej zdziwienie było przekomiczne. -Skądty.... Jak...? Walter uśmiechał się, bardzo z siebie zadowolony. - To oczywiste i logiczne. Jesteś promienna i szczęśliwa, chociaż powinnaś być smutna i niespokojna. Tylko jedno mogło wpłynąć na zmianę nastroju. Jestem też szczęśliwy, że ty i David... - Wstał z wielką powagą, 195 obszedł stolik i ucałował ją w oba policzki. Poczuła się nagle okropnie zawstydzona i skrępowana. Powróciwszy na fotel, Walter spytał: - Kiedy się o tym dowiedziałaś? - Przed chwilą. Dlatego się spóźniłam. Lekarz miał nagły poród i przez godzinę na niego czekałam. - A więc wybaczam ci spóźnienie. Byłaś zaskoczona? - W pewnym sensie. Od miesięcy mieliśmy nadzieję... - Pogroziła mu palcem. - To twoja wina, zabierałeś go i wysyłałeś, nie wiadomo gdzie, w niewłaściwym czasie. Kelner przyniósł kawior i szampana. Walter zaproponował toast za pomyślność przyszłego dziecka i uszczknął sporą część kawioru. - Kiedy ślub? - spytał. - Szybko. Ale potrzeba dwóch tygodni na zgromadzenie potrzebnych dokumentów i zrobienie badań lekarskich. -Nagły smutek przemknął przez jej twarz. Walter zauważył i spytał: - O co chodzi? - O Gideona. - Nadal pisze? - Tak. Co miesiąc. Każdego pierwszego. I zawsze takie same listy... Nie po raz pierwszy dyskutowała na ten temat z Walterem. Gideon Galili nie chciał przyjąć zerwania do wiadomości. A w każdym razie nie tak, jak Ruth tego oczekiwała. Z początku był oszołomiony, ale i zdeterminowany bronić ich związku. Nie załamał się, nie okazywał rozpaczy, lecz spokojnie, można by powiedzieć nawet, że lodowato, usiłował ją odzyskać. Napisała mu, że jeszcze przez wiele miesięcy nie ma zamiaru poślubić Mungera. Nie chciała powiedzieć, dlaczego. Zrozumiał to jako swoją szansę. Na początku, podczas jej króciutkiej wizyty w Izraelu, dokąd poleciała, by mu o wszystkim powiedzieć, usiłował logicznie ją przekonywać, podkreślając, że już jej nie wyszło jedno małżeństwo z fotoreporterem wojennym. Dlaczego drugie miałoby być inne? Mówiła mu o miłości, a on odpowiadał, że jego miłość do niej jest tak wielka, tak wszechogarniająca, że w miarę upływu czasu zacznie wytwarzać w niej podobne uczucie. Był tego pewny i nic nie potrafiło zachwiać jego wiarą, że tak musi się stać. Usiłowała okazać gniew, mówiąc, że ich związek jest nieodwołalnie skończony. On jest młody, przystojny, odnosi zawodowe sukcesy. Został majorem w wieku dwudziestu dziewięciu lat. Są inne kobiety, z pewnością znajdzie kogoś... młodszego. I zakocha się ponownie. Zdesperowana, że nie chce jej zrozumieć, zaczęła krzyczeć, usiłując zburzyć jego stoicki spokój. Jej gniew spłynął po nim jak morska fala po nabrzeżnej skale. Był zdecydowany ją odzyskać. Nigdy nie zaakceptuje rozpadu ich związku. 196 Po miesiącu przyjechał na Cypr, gdy Munger wyjechał na Bliski Wschód. Zatrzymał się na trzy dni w hotelu Forest Peak. Były to najgorsze dni w życiu Ruth. Galili był jednocześnie zdeterminowany i patetyczny. Wojskowa dyscyplina w połączeniu z błyskotliwą karierą uczyniły z niego człowieka nie akceptującego porażki. A utrata Ruth byłaby dla niego największą życiową porażką. Z drugiej strony, wielka miłość do Ruth robiła z niego chwilami rzewnego chłopca. W ciągu pierwszych dwóch dni przegadali ponad dziesięć godzin. Ruth głęboko cierpiała, widząc jego ból i nie mogąc mu pomóc. Podjął niezłomne postanowienie: nigdy jej nie zapomni, nigdy nie straci nadziei, nigdy nie zaakceptuje zerwania. Zamierzał zostać w Platres dwa tygodnie, ale po drugim dniu Ruth miała już wszystkiego dość. Wyłączyła telefon i zamknęła bramę wjazdową do posiadłości. Stał przed nią przez cały dzień. Nie wołał, nie wzywał jej, tylko stał. Widziała go z okna sypialni. Wysoka, zgrabna sylwetka, ściągnięta cierpieniem twarz. Nie wiedząc, co począć, zadzwoniła tego wieczoru do Waltera, prosząc o radę. Wysłuchał wszystkiego i powiedział, żeby poszła spać i o nic się nie martwiła. On się wszystkim zajmie. Prosiła, aby nie był zbyt surowy dla Gideona i Walter solennie obiecał, że nie będzie, że doskonale rozumie, przez co przechodzi młody pilot. Po tej rozmowie Ruth poczuła się nieco lepiej, ale mimo to prawie wcale tej nocy nie spała. O ósmej rano zadzwoniła do hotelu, gdzie jej powiedziano, że Gideon przed dwiema godzinami pojechał na lotnisko. Zadzwoniła do Waltera, który wyjaśnił, że Gideon otrzymał w nocy telefon od dowódcy swego dywizjonu, aby natychmiast wracał, gdyż czeka go ważna misja. Gideon niczego nie podejrzewa, a przy obecnej sytuacji w Libanie, misja na pewno da się sklecić, i to z pożytkiem dla wszystkich. Nawet dowódca dywizjonu nic nie wie o prawdziwych powodach ściągnięcia Gideona z urlopu. Ruth gorąco podziękowała Walterowi i po odłożeniu słuchawki miała również dobre słowo dla Pana Boga, że dał Walterowi tak olbrzymie wpływy. Pół godziny później taksówkarz przywiózł jej bukiet czerwonych róż i list, w którym Gideon tłumaczył swój nagły odlot i wspominał, że wielokrotnie bez powodzenia dzwonił. I że będzie do niej co miesiąc pisał aż... do dnia ślubu. Wszystkie listy były takie same: dostarczane w pierwszym tygodniu miesiąca mówiły o tym, że jest sam, z nikim się nie wiąże i czeka na Ruth. - Być może liczy na to, że coś przytrafi się Mungerowi - podsunął Walter. - Wielu fotoreporterów ginie. Wzruszyła ramionami. - Kto wie, może tak myśli. Chociaż ja uważam inaczej. Raczej sądzi, że któregoś dnia oprzytomnieję. - Gideon ma na twoim punkcie obsesję, to jasne - stwierdził Walter. -Jako psycholog powinnaś znać to zjawisko. Wcale nie tak rzadkie. 197 Kelner przyniósł homara i pięciocentymetrowej grubości stek dla Waltera. Zdążył go zaledwie skosztować, kiedy zjawił się maitre d 'hotel i zawiadomił, że ktoś z biura dzwoni w ważnej sprawie. Walter mruknął zawiedziony, polecił położyć stek na podgrzewaczu i obiecał Ruth, że za parę minut wróci. Wrócił jednak dopiero po dwudziestu minutach i w tym czasie Ruth uporała się z homarem. Gdy usiadł, spojrzała na jego twarz i zrobiło się jej zimno. - Kłopoty? -Tak. - David? - Nie bezpośrednio. - Powiedz mi, Walterze, proszę! Walter westchnął i odprawił kelnera, który chciał postawić przed nim stek. Już to samo wiele mówiło o powadze sytuacji. - W Bejrucie porwano Misze Wigodę. - Nie krępował się wymienić nazwisko. Wiedział, że Munger o wszystkim jej mówi. Martwiło go to, ale nic nie mógł poradzić. - Kiedy? - Przed niespełna godziną. -OWP? Walter powtórnie westchnął. -Nie jesteśmy pewni, ale wiemy, że zamieszane jest SDECE. Na miejscu porwania widziano Janinę Lasage. - O Boże! - Ruth była wstrząśnięta. Wiedziała wszystko o Janinę Lasage i o jej udziale w zamordowaniu Duffa. Przed wieloma laty poznała ją na przyjęciu w Hongkongu. Munger powiedział, że wkrótce przyjdzie dzień wyrównania rachunków. - Nie powinienem był czekać - mruknął Walter. - Powinienem był dawno się nią zająć. To zła kobieta. - Ostrzegłeś Davida? Spojrzał na nią bystro. - Właśnie to robimy. David jest w drodze między Basrą a Bagdadem. Zobaczył przerażenie na jej twarzy. - Ona zmusi Wigodę do mówienia, Walterze! Wiesz o tym. Musisz znaleźć Davida i czym prędzej wycofać go z Iraku! Poklepał ją uspokajająco po ramieniu. - Znajdziemy go. Mamy dużo czasu. Wigoda jest profesjonalistą. Owszem, w końcu będzie mówił, ale to potrwa. Dni albo nawet tygodnie. Ruth zaczęła płakać. Chusteczką wyjętą z torebki wycierała łzy. - Nie możesz być wcale tego pewien. To mogą być tylko godziny. Nie wiadomo, jak go zaczną torturować. To są zwierzęta. David może wpaść w ich ręce. Musisz go ostrzec! 198 - Nie martw się - powtórzył. - Jesteśmy w łączności z naszymi ludźmi w Bagdadzie. Zawiadomią Davida, gdy tylko zjawi się w hotelu. - Kiedy David dotrze do hotelu? - Tego nie jesteśmy pewni. Wiemy, że opuścił hotel El Dżamharia w Basrze. W drodze do Bagdadu może udać się na front. Usiłujemy się tego dowiedzieć. Zdołała się nieco opanować. - Wracam do domu. Zawiadomisz mnie, gdy tylko czegoś się dowiesz? Czegokolwiek, Walterze! Chcę znać zarówno dobre, jak i złe wieści. Będę czekała w domu na twój telefon. - Oczywiście, zaraz zadzwonię. Zaproponował, że Spiro odwiezie ją mercedesem do domu. Jej własny samochód odstawi inny szofer. Odmówiła. Czuje się dobrze, może sama prowadzić. Walter stał przy mercedesie, gdy wycofywała samochód z parkingu. Przed odjazdem wykrzyknęła przez okno: - Dziękuję za lunch. I natychmiast dzwoń, gdyby była jakaś wiadomość. - Obiecuję - odparł. Zadumany odprowadził ją smutnym wzrokiem. Zerkała w lusterko i uchwyciła to spojrzenie. Dotarła do Platres po godzinie. Gdy weszła do domu, udała się prosto do kuchni i zaparzyła sobie kawę. Nie mogła zapomnieć spojrzenia, jakim ją żegnał Walter: smutek i zaduma. Ale przedziwna zaduma, jakby w poczuciu winy. Uświadomiła to sobie z przeraźliwą jasnością: tak, to było poczucie winy! Filiżanka wypadła z palców i roztrzaskała się o posadzkę. Gorąca kawa sparzyła jej nogi, ale nawet nie krzyknęła. Uświadomiła sobie, że Walter nie ma zamiaru ostrzegać Davida. Miał nadzieję, że Wigoda wytrzyma tortury do chwili wypełnienia przez Mungera wyznaczonego mu zadania. Walter Blum przemyślał zależności występujące między obowiązkiem a utrzymaniem przy życiu swego przyjaciela i doszedł do wniosku, że pierwszeństwo ma obowiązek. Pobiegła do telefonu. Wykręciła pierwsze cyfry numeru Waleń Trading, ale zdała sobie sprawę, że nic nie zdziała. Walter będzie nadal kłamał. Podjął decyzję i nie zmieni jej. Będzie ją uspokajał i składał obietnice, ale nie ruszy palcem. Odłożyła słuchawkę i zmusiła się do racjonalnego przemyślenia sytuacji. Wróciła do kuchni, zmiotła szczątki filiżanki, zaparzyła nową kawę, rozmyślając przez cały czas nad różnymi możliwościami. Mogłaby spróbować zadzwonić do Bagdadu. Wiedziała, że David zatrzymuje się zawsze w hotelu Sindbad. Mogłaby zadzwonić do amerykańskiej ambasady w Nikozji. Rezydent CIA, który zawiadamiał ją o śmierci Duffa, jeszcze tam był. Prawdopodobnie on może coś pomóc. Po zastanowieniu się doszła do wnios- 199 ku, że to byłoby ryzykowne. Bagdad aż kipi podejrzliwością i intrygą. Nieprzemyślanym ruchem mogłaby narazić Mungera na niebezpieczeństwo. Dostrzegła tylko jedno wyjście: ponieważ Davida trzeba ostrzec, ona sama poleci do Bagdadu... Problemem był rozkład lotów. Wiedziała, że bezpośredniego połączenia nie ma. David latał zawsze przez Amman. Wiza natomiast nie stanowiła problemu: przed miesiącami, korzystając z kontaktów w ambasadzie amerykańskiej, uzyskała wszystkie możliwe wizy do krajów arabskich. Zawsze bała się, że Davidowi może się coś przydarzyć podczas fotoreporter-skich wypraw. Zostanie na przykład ranny. Gdyby do tego doszło, chciała móc natychmiast do niego jechać. Oczywiście, uzyskanie wiz do takich krajów jak Iran czy Południowy Jemen było niemożliwe, ale miała ważne wizy do Libanu, Syrii, Jordanii i Iraku. Pobiegła z powrotem do telefonu i zadzwoniła na lotnisko w Larnace. Po denerwującym oczekiwaniu ze słuchawką przy uchu dowiedziała się, że o siódmej wieczorem ma samolot do Bejrutu, gdzie może złapać lot jordańskich linii do Ammanu przez Bagdad. Do Larnaki miała dwie godziny jazdy samochodem, więc swobodnie zdąży... Poszła do sypialni, wrzuciła potrzebne rzeczy do niewielkiej podróżnej torby, której nie będzie musiała oddawać na bagaż, a potem z szufladki nocnego stolika wyjęła berettę 8 mm, którą przed laty dał jej Duff, gdy tak często pozostawiał ją samą. Wiedziała, jak się obchodzić z bronią. Wiedziała także o bramkach kontrolnych na lotniskach, ale żyjąc tak długo w środowisku fotoreporterów znała metody, jakich używali, by przemycić filmy. W kuchni znalazła niewielkie kwadratowe blaszane pudełko o wymiarach dziewięć na dziewięć centymetrów i wysokie na niespełna trzy. Poszła z nim do gabinetu, gdzie znalazła kilka kartek metalizowanej kalki maszynowej. Owinęła nimi berettę, maskując tym kształt. Włożyła broń do pudełka i obłożyła szminkami. Dorzuciła zapalniczkę i kilka monet. Pudełko schowała na dnie malutkiego neseseru. Była pewna, że prześwietlenie na lotnisku nie ujawni kształtu broni. O czwartej trzydzieści siedziała w swoim renaulcie, pędząc górską drogą w kierunku Larnaki. Janinę Lasage przyjechała do domu na przedmieściu piętnaście minut po furgonetce. Zajęło jej nieco więcej czasu pokonanie zapór drogowych i punktów kontrolnych OWP. Dżamil Mahmoud czekał na nią na brudnym podwórku. Jego ludzie otaczali dom. Wyszła z mercedesa - złowroga czarna postać. Była w czarnych spodniach, czarnej bluzce bez rękawów, a w ręku niosła czarną torebkę. Uśmiechnęła się do Mahmouda. - Jak w zegarku. Dobra robota. 200 Odpowiedział jej grymasem twarzy, który też miał być uśmiechem. - Zrobiłem wszystko według pani życzenia. Czy mam od razu zacząć tortury? Jestem ekspertem. - Rozbłysły mu oczy. - Może później, jeśli zajdzie potrzeba. Zakładając, że jest tym, za kogo go uważamy, potrafi oprzeć się fizycznemu bólowi bardzo długo. Nawet wiele dni. A ja nie mam tyle czasu. -A więc jak? Poklepała czarną torebkę. - Serum prawdy! Przy odrobinie szczęścia szybko rozwiąże mu język. Mahmoud pokiwał mądrze głową. - Aha, aha... Słyszałem. Penta... i coś tam. - Pentatol sodu to przeszłość. Obecnie używa się valium w czystej postaci. - Valium? - Był zdumiony - Moja żona bierze to na uspokojenie. - Zaśmiał się. - Ona stale musi się uspokajać. - Wyobrażam sobie... Ale on dostanie dużo więcej. Dwadzieścia miligramów dożylnie. - Zwróciła się do swego ochroniarza, który stał przy mercedesie: - Czekaj tu, dobrze się rozglądaj. -1 do Dżamila: - Idziemy! Misza Wigoda leżał nago na drewnianym stole. Nogi i ręce miał wykręcone, i tak mocno związane, że w nadgarstkach i kostkach już spuchły. Oprócz tego stołu i zwisającej z sufitu żarówki, w pokoju nic nie było. Usłyszał otwieranie drzwi i zobaczył Janinę Lasage, a za nią Dżamila Mahmouda. Starał się zachować beznamiętny wyraz twarzy. Janinę Lasage podeszła do stołu i położyła na nim czarną torebkę. Dżamil Mahmoud stanął w nogach związanego i zaczął mu się z zainteresowaniem przyglądać. Janinę Lasage sprawdziła więzy i z zadowoleniem skinęła głową. Sięgnęła między nogi i uniosła penisa. Karminowy paznokieć wbiła głęboko w odsłoniętą żołądź. Misza z bólu wyprężył się w łuk, ale nie wydał żadnego dźwięku. Uśmiechnęła się i powiedziała po arabsku: - Melimie Jaheen, nie jesteś Arabem. Jesteś Żydem i pracujesz dla Mo-sadu. Chcę odpowiedzi na kilka pytań i ty mi ich udzielisz. Chyba zdajesz sobie z tego sprawę. Tak czy inaczej udzielisz mi tych odpowiedzi. Mów od razu, a oszczędzisz sobie wiele bólu. - Patrzyła mu w oczy. I on też patrzył na nią. Nawet nie mrugnął. Skinęła głową, jakby potwierdzała własną diagnozę. Otworzyła torebkę, z której wyjęła strzykawkę i zaopatrzoną w gumowy kapturek fiolkę z bezbarwnym płynem. Dżamil patrzył jak zafascynowany, gdy przebijała kapturek 201 igłą i wciągała płyn do strzykawki. Misza zmarszczył brwi i podniósł głowę, wlepiając oczy w sufit. Koncentrował się. Janinę wiedziała, że przypomina sobie lekcje z okresu szkolenia, że usiłuje stworzyć hermetyczne przegrody w mózgu, izoluje i ukrywa fakty, których nie wolno wyjawić. Nachyliła się i pochwyciła jego rękę poniżej łokcia, naciskając mocno palcem, by wystąpiła żyła. Ponieważ Misza był otyły i miał grube ramiona, dwukrotnie nie trafiła. Zaklęła głośno. Nie wolno się śpieszyć! Wciągnęła głęboko powietrze. Wkłuła się dopiero za trzecim razem. Patrzyła uważnie na podziałkę. Przestała naciskać tłoczek, gdy wstrzyknęła dokładnie dwadzieścia miligramów. Z torebki wyjęła plaster i, pozostawiając igłę w żyle, przylepiła strzykawkę do ramienia. Przez następne kilka minut obserwowała jego oczy. Czekała, aż nastąpi stan, nazywany przez lekarzy ptosis, kiedy to powieki opadają bezwiednie do połowy i słabną psychiczne hamulce. Nie będzie spał, zachowa świadomość, ale jednocześnie zostanie obnażona podświadomość i zaćmi się logiczne myślenie. Trwało to pięć minut. Wzrok miał nadal utkwiony w suficie, ale nagle powieki zatrzepotały i opadły. Jedną uniosła palcami. Oko było szkliste, źrenica rozszerzona. Był gotów. Każde pytanie zadawała najpierw po arabsku, następnie po angielsku. Milczał. Wiedziała, że jakiś skrawek jego świadomości jeszcze walczył, by wydobyć się z otulających ją mgieł. Pierwsze słowa wypowiedział po angielsku - wymamrotał ich parę i musiała bardzo się nachylić, by usłyszeć. Była to odpowiedź na pytanie, jaki jest dzień tygodnia. Odparł: - Nigdy w niedzielę. Roześmiała się. Podświadomość zawiera śmieszne myśli. Teraz był wtorek. Całą następną godzinę wędrowała przez labirynt jego mózgu. Dwukrotnie musiała wstrzyknąć więcej valium, aby pozostał w ptosis. Była zniecierpliwiona i z trudem zmuszała się do precyzyjnego działania. Chciała otrzymać odpowiedź tylko na jedno pytanie. W miarę upływu czasu jej zniecierpliwienie rosło. Misza opowiadał o swym dzieciństwie, szkolnych przyjaciołach, o matce i dawno zapomnianym wypadku samochodowym. Ilekroć zbliżała się do jego pracy, stawał się niezrozumiały, twarz mu tężała, wykrzywiała się w grymas odzwierciedlający to, co działo się w jego mózgu. Był szkolony i ćwiczony na taką właśnie chwilę. Zdała sobie sprawę, że nie wyciśnie z niego żadnych szczegółów na temat pracy. Zresztą nie interesowały jej te szczegóły. Pragnęła tylko jednego nazwiska. Pochyliła się nad nim nisko i wyszeptała: - Daktyl Niebieski. Daktyl Niebieski. Twarz mu się wykrzywiła, jakby w spazmie straszliwego bólu. Janinę Lasage żywo zabiło serce. Jego reakcja wskazywała, że coś wie. Znowu pod- 202 świadomość walczyła z nawykami wyniesionymi ze szkolenia. Przez pięć minut powtarzała: - Daktyl Niebieski. Kto to jest? Kto to jest? W pewnym momencie przerwała, by podać więcej valium. Palce mu dygotały. Należy być bardzo ostrożnym. Przedawkuje, a on zapadnie w sen. Na długie godziny, a nawet... - Daktyl Niebieski, kto to jest? Daktyl Niebieski, kto to jest? Zaczęła wątpić, czy jej się powiedzie, i wpadła w panikę. Pochylona, opierając się jedną dłonią na jego klatce piersiowej, a drugą na brzuchu, z ustami tuż przy uchu, usłyszała podniecony głos Dżamila: - Niech pani spojrzy! Podniosła głowę i obejrzała się za siebie. Penis Miszy Wigody sterczał pionowo. Zaniosła się histerycznym śmiechem. Szybko uprzytomniła sobie sytuację i spoważniała. - Tak. To się zdarza. Valium w tej ilości likwiduje wszystkie hamulce. W pewnym sensie stanowi środek zwiększający popęd płciowy. - Coś takiego! - wykrzyknął Mahmoud. - Takie drzewo z tak małego korzonka! Janinę Lasage uśmiechnęła się i nagle coś jej przyszło do głowy: a jeśli to spowodował jej dotyk? Czy nie mogłaby tego wykorzystać? Sięgnęła po penisa i zaczęła go masować w górę i w dół. Związany mężczyzna jęknął i zaczął się wić. W pokoju słychać było chrapliwy oddech Dżamila Mahmo-uda. Janinę pochyliła się i polizała twarz Wigody, który teraz jęczał bez przerwy. Wysunął język w poszukiwaniu kobiety, wygiął się cały w łuk, wpychając sztywnego penisa głębiej w jej dłoń. Nagle go puściła i odstąpiła o krok. - Daktyl Niebieski, kto to jest? - powtórzyła parę razy. Misza dyszał spazmatycznie. Poszła za ciosem. Kilkakrotnie brała penisa do ręki i potem puszczała. Oszołomiony valium mężczyzna był bliski szału. - Powiedz mi, kim jest Daktyl Niebieski, a dostaniesz. W kalejdoskopie myśli i doznań Miszy Wigody coś pękło. Z gardła wydobył mu się charkot: - Munger. Nie zrozumiała, gdy powiedział to po raz pierwszy, ale błagalnym głosem powtórzył: - Munger... Daktyl Niebieski... Munger. Odskoczyła od stołu jak oparzona. Twarz, wyrażająca najpierw zdumienie, powoli się rozpromieniała. Przeżywała chwilę życiowego triumfu. Dża-mil ciekawie się jej przyglądał. Nie rozumiał jej zachowania, nie zrozumiał tego, co powiedział Wigoda, ale w życiu nie widział kobiety podobnie podnieconej po usłyszeniu jednego słowa. 203 - Dowiedziała się pani tego, czego pani chciała? - spytał. - O tak! I dużo więcej. - Oddychała jakby w ekstazie. Pławiła się w myślach o swoim sukcesie. O tym, co powie Sami Asaf, kiedy się dowie, że człowiek, któremu umożliwił działalność w Iraku jest szpiegiem Mosadu. Już wyobrażała sobie aresztowanie i przesłuchiwanie Mungera. Nienawidziła Mungera całą duszą, od małego palca stopy po blond włosy - te włosy, które tak obraźliwie potraktował. Nie zawiadomi jeszcze Bagdadu. O, nie! Chce tam być, chce zobaczyć ich twarze. Poleci do Bagdadu pierwszym samolotem. Kilka godzin nie uczyni wielkiej różnicy. Te kilka godzin będą dla niej okresem radosnego oczekiwania na wspaniały finał. W jej marzenia wdarł się głos Dżamila Mahmouda: - Mam go teraz zabić? Skończyła pani z nim? Rzuciła okiem na Wigodę. Nie przestał się wić i jęczeć. -Nie. Nie skończyłam. Proszę wyjść. Zawołam pana, kiedy skończę. Wzruszył ramionami i skierował się w stronę drzwi, zerkając ciekawie na rozpaloną twarz kobiety. Wychodząc, trzasnął głośno drzwiami, ale natychmiast cichutko je otworzył, pozostawiając szparkę. Przytknął do niej oko. Janinę Lasage wyciągnęła szpilkę przytrzymującą włosy. Blond kaskada opadła jej na plecy. Zrzuciła pantofle, rozpięła bluzkę i spodnie. Widząc jej nagie ciało Mahmoud wciągnął głęboko powietrze przez zaciśnięte zęby. Weszła na stół, stanęła na czworakach okrakiem nad Wigodą, zęby miała odsłonięte, oczy jak szparki... Wigoda szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w twarz kobiety. Wyczuwał rytm jej pośladków, czuł zbliżającą się chwilę... Czego? Rozkoszy? Gdy osiągnęła orgazm, chwyciła go za uszy, przyciągnęła głowę i wbiła zęby w pulsującą tętnicę odsłoniętej szyi. Dżamil Mahmoud odwrócił się, odszedł parę kroków i zwymiotował na kamienną posadzkę korytarza. 18 Do standardowych praktyk agencji wywiadowczych należy przeglądanie list pasażerów w portach lotniczych położonych w regionach zapalnych. Listy te trafiają do komputerów tak oprogramowanych, że pewne nazwiska są natychmiast sygnalizowane. Było rzeczą naturalną, że siatka DAKTYL miała wgląd w listy pasażerów na lotnisku w Larnace. Uzyskanie ich było niesłychanie proste. Waleń 204 Trading była głównym udziałowcem firmy spedycyjnej, mającej biura w portowym terminalu. Za niewielką miesięczną gratyfikację niższej rangi urzędnik administracji portu przekazywał piętnaście minut przed odlotem i piętnaście minut po odlocie pełne listy pasażerów. Przy odlotach nie musiał nawet przynosić listy, tylko wykorzystaną już papierową taśmę teleksową, którą przekazywano do portu przeznaczenia. Nawet i tej taśmy często nie przynosił, a po prostu równolegle nadawał tekst na teleks centrali DAKTYLA w Li-massol. Tak więc dwadzieścia minut po odlocie do Bejrutu samolotu cypryjskich linii, rejs 502, dyżurny w centrali DAKTYLA, przeglądając rutynowo listę, trafił na nazwisko pani R. Paget. Dyżurny wiedział, że Walter znajduje się jeszcze w sąsiednim biurze, nacisnął więc guzik interkomu i przekazał informację. Walterowi wystarczyły dwie minuty, aby się dowiedzieć, że o dziewiątej wieczorem odlatuje z Bejrutu do Bagdadu samolot linii jordańskich. Lot z Larnaki do Bejrutu trwa tylko dwadzieścia pięć minut, ale kiedy Ruth, bardzo zdenerwowana, przechodziła kontrolę paszportową w Bejrucie, Tamar Feder już odbierał pilną wiadomość radiową w swym apartamencie na najwyższym piętrze bloku mieszkalnego. Miał wszystko rzucić, pośpieszyć na lotnisko i wszelkimi sposobami uniemożliwić pani Ruth Paget odlot do Bagdadu. Podany był dokładny rysopis osoby. Po dwóch minutach Feder siedział w samochodzie, przeklinając wzmożony ruch o tej godzinie. Ruth odetchnęła z ulgą, kiedy celnik tylko zerknął okiem na jej przybory toaletowe w górnej części neseserka. Piękne kobiety miały często problem z celnikami. Lubili długo je przetrzymywać i przeglądać damską bieliznę w walizce. Ruth przeszła do głównej sali i skierowała kroki w stronę kontuarów linii lotniczych. Miała odebrać bilet ze stoiska Jordan Airways. Z powodu wojny domowej niegdyś ruchliwy terminal przypominał teraz raczej mauzoleum. Po lewej stronie zaledwie kilku pasażerów dokonywało odprawy. Spojrzała na tablicę odlotów: jej lot był jedynym w przeciągu najbliższych dwóch godzin. Odebrała bilet, zapłaciła, dowiadując się przy okazji, że odlot nastąpi o czasie. Szła już w kierunku stanowiska odpraw, kiedy ją zobaczyła: stała na końcu krótkiej kolejki. Często ostatnio o niej myślała, toteż rozpoznała ją natychmiast - Janinę Lasage. Ruth odwróciła się, poszła w kierunku rzędu foteli i usiadła. Postanowiła myśleć racjonalnie: jeśli Janinę Lasage leci do Bagdadu, to znaczy, że skończyła z Miszą Wigodą. Musiał jej wszystko powiedzieć. Ale dlaczego leci do Bagdadu? Przecież mogła przekazać informację telefonicznie. Jednakże 205 Ruth nie miała pojęcia, jak funkcjonuje łączność siatek wywiadowczych. Może informację szczególnej wagi trzeba zawieźć osobiście? A może tak właśnie tamta chce? To by pasowało do jej charakteru, jej przesadnej dumy i puszenia się. Chce tam być na miejscu, kiedy pochwycą Mungera. Ona go nienawidzi! Ruth z absolutną pewnością wiedziała, że musi zatrzymać Janinę Lasage. Nie wolno dopuścić, by dostała się do samolotu. Zaczęła obmyślać plan, ale przychodziło to jej ciężko. Była w Bejrucie, nikogo nie znała. Nie mogła przecież iść na policję. Jedno było więc pewne: musi ją zatrzymać sama. Ale jak? Zastrzelić? Gdzie? Tu, w terminalu, lub w samolocie. Nie, to zbyt ryzykowne. Lasage może ją rozpoznać. Widziały się bardzo dawno temu, ale mogła zapamiętać żonę Duffa Pageta. Widziała, jak Janinę Lasage podchodzi do kontuaru, oddaje na bagaż jedną walizkę i uśmiecha się uwodzicielsko do urzędnika linii lotniczej. Trzeba podjąć decyzję! Czas umyka. Lasage odwróciła się, trzymając w dłoni kartę pokładową, przeszła ukosem przez hol i weszła do drzwi, na których widać było nalepkę z kobiecą sylwetką. Ruth zdawała sobie sprawę, że ma teraz niepowtarzalną szansę. Zabrała rzeczy i szybkim krokiem poszła w tym samym kierunku. Za drzwiami była podłużna salka z sześcioma kabinami po jednej stronie i pięcioma umywalkami oraz dużym lustrem po drugiej. Janinę Lasage stała przy środkowej umywalce i poprawiała makijaż. Zerknęła na Ruth, nie przerywając malowania ust. Ruth postawiła neseserek na umywalce i zaczęła otwierać cyfrowy zameczek. Na ułamek sekundy zapomniała, jaka jest kombinacja, i zamarło jej serce. Parę razy odetchnęła głęboko, by się uspokoić. Pomogło. Drżącymi palcami nastawiła cyfry. Zameczek odskoczył. Wyjęła górną wkładkę, spod niej blaszane pudełko. Otworzyła pudełko, wyjęła berettę, odwinęła z czarnej kalki, odbezpieczyła i po cichu przeładowała broń. Znajdowała się półtora metra od celu, a z tej odległości nie można chybić. Spojrzała z ukosa w lustro. Janinę Lasage poprawiała brwi, pochylona nisko nad lustrem. Ruth wybrała miejsce, tuż poniżej lewej piersi. Już podnosiła broń, kiedy w którejś z kabin spuszczono wodę. Ruth przestraszyła się i schowała broń do pudełka. Znowu trzęsły się jej ręce. Z kabiny wyszła stara Arabka. Poczłapała do umywalki między obiema kobietami, sięgnęła po mydło i zaczęła myć kościste dłonie. Ruth powoli odzyskiwała opanowanie i odwagę. Trwał wyścig między ablucjami Arabki a makijażem Janinę Lasage. Początkowo Ruth myślała, że będzie musiała zabić Janinę w obecności starej kobiety. Jej ofiara skończyła z brwiami i pudrowała twarz. Starzejesz się, suko, pomyślała z satysfakcją. Widać zmarszczki. Nagle spostrzegła, że jest obserwowana w lustrze. Odwróciła twarz i zaczęła grzebać w neseserku. 206 Wreszcie Arabka umyła ręce. Zaczęła rozglądać się za ręcznikiem i, nie widząc go, coś zamruczała pod nosem. W końcu, otrzepując ręce z wody ruszyła ku drzwiom. Gdy je za sobą zamknęła, Ruth w mgnieniu oka wydobyła pistolet. Teraz jednak Janinę Lasage patrzyła na nią wprost, rozpoznając znajomą osobę. - Pani jest...? - zaczęła. Ruth obróciła się z wycelowanym pistoletem. - Tak. Ty suko. Jestem Ruth Paget. Może opóźniło jej refleks wypowiadanie tych słów, a może brak doświadczenia. Błyskawicznym ruchem Janinę uderzyła dłonią w nadgarstek Ruth i wytrąciła broń, która z łoskotem upadła na posadzkę i ześliznęła się pod drzwi jednej z kabin. Impet uderzenia przewrócił Ruth, zdążyła jednak złapać ramię Janinę i pociągnąć ją za sobą. Obie kobiety zaczęły się tarzać po podłodze. W zasadzie walka nie powinna być równa - Janinę Lasage była szkolona w walce wręcz - ale Ruth odczuwała silniejszą nienawiść i miała większą motywację: wprost nieludzką siłę matki chroniącej poczęte w jej łonie dziecko. Gdy tak zmagały się na śliskiej posadzce, przez głowę Ruth przemknął wizerunek twarzy Duffa, którego ta kobieta zabiła, wizerunek Mungera, którego chciała zabić. Ale przede wszystkim myślała o formującym się w niej dziecku. Janinę Lasage walczyła fachowo, Ruth zaciekle, z zaciekłością samicy żbika broniącej potomstwa. Zasyczała z satysfakcją, chwytając przeciwniczkę za szyję i zaciskając na niej palce. Janinę bez trudu się wyrwała i kopnęła obcasem w kolano Ruth, usiłując jednocześnie wbić rozstawione palce w jej oczy. Ruth zdołała odchylić głowę w bok, ale obcas trafił w cel. Jęknęła z bólu. Janinę wykorzystała moment, by odepchnąć się i, mając więcej przestrzeni, spróbować wstać. Prawie jej się udało, ale Ruth też zdołała się wykręcić i chwyciła w kostce nogę Janinę, która padając, usiłowała podeprzeć się lewą ręką. Upadek był zbyt mocny, trzask kości obwieścił złamanie nadgarstka. Janinę wrzasnęła z bólu. Ruth rzuciła się na nią. Walczyła bez planu, wiedziona instynktem podpowiadającym, gdzie może zadać największy ból. Biła pięściami na oślep, nieświadoma bolesnego pulsowania w kolanie i otartej skóry palców, gdy trafiały w wyszczerzone zęby Janinę. Janinę broniła się, kopiąc nogami. Trafiła Ruth w podbrzusze, na moment oszałamiając przeciwniczkę. Skorzystała z tych paru sekund, odczołgała się w kąt i, podpierając się zdrową ręką, usiłowała wstać. Ruth klęczała, ciężko dysząc. Obie kobiety wpijały w siebie wzrok. Lewa ręka Janinę zwisała bezwładnie. Twarz miała posiniaczoną, z przeciętych warg spływały krople krwi, podobnie jak ze złamanego nosa. Z rozerwanej bluzki wyglądały poczerwieniałe, podrapane piersi. Ze spojrzenia wyzierały strach i wściekłość. W oczach Ruth można było dostrzec tylko nienawiść. Powoli wstała 207 i ruszyła przed siebie. Przy pierwszym wsparciu się na lewej nodze, ból wykrzywił jej twarz i omal nie upadła. W zwężonych źrenicach Janinę pojawił się błysk triumfu: przeciwniczka jest u kresu sił. Spojrzała na posadzkę za Ruth, gdzie pod drzwi kabiny poleciał pistolet, a następnie sięgnęła prawą ręką do włosów i wyciągnęła z nich długą szpilkę. Gdy opadała jej na ramiona sławetna kaskada, wyciągnęła rękę i końcem szpilki wycelowała w Ruth. Przez pokrwawione usta powiedziała: - Zginiesz. Tak jak zginął twój mąż i jak zginie ten bydlak Munger. Opary nienawiści w toalecie były nieomal widoczne. Ruth, usiłując wspierać ciężar ciała na prawej nodze, posuwała się powoli przed siebie. Janinę wtuliła się plecami w kąt, trzymając szpilkę niczym sztylet. W wybranym momencie rzuciła się, mierząc w twarz Ruth, w lewe oko. Szpilka była bliska celu, ale Ruth zdążyła się nieco uchylić i ostry koniec wbił się głęboko w policzek tuż pod kością. Jednocześnie krzyknęła i szarpnęła się, wyrywając główkę szpilki. Szpilka pofrunęła i spadła hałaśliwie do jednej z umywalek. Incydent trwał krótko, ale Janinę potrafiła go wykorzystać: rzuciła się do drzwi kabiny, w której znajdował się pistolet. Tylko jedno ocaliło życie Ruth: Janinę skacząc do drzwi zapomniała, że nie otwierają się one na zewnątrz, lecz do wewnątrz. Straciła więc parę drogocennych sekund, szarpiąc się z zamkiem. To dało Ruth potrzebny czas. Kiedy Janinę uklękła i zdrową ręką zaczęła macać za sedesem w poszukiwaniu broni, Ruth całym ciężarem swego ciała rzuciła się na nią od tyłu. Głowa Janinę poleciała do przodu i uderzyła w porcelanową płuczkę. Na chwilę straciła przytomność. Ruth chwyciła wtedy prawie metrowej długości pasmo blond włosów i owinęła je dwakroć wokół szyi Janinę. Lewą ręką wpakowała głowę Francuzki do muszli, prawą zaciskała improwizowaną garotę na szyi. Muszla klozetowa złowrogo potęgowała odgłosy charczenia duszonej. Tamar Feder zaparkował samochód przed wejściem do terminalu, wyskoczył z wozu i wbiegł po schodkach do sali odlotów. Przy kontuarze jor-dańskich linii dowiedział się, że pani Ruth Paget jeszcze się nie pojawiła. Powinna się pośpieszyć, gdyż za parę minut zamyka się bramkę. Tamar obrzucił wzrokiem prawie pustą salę. Nie było nikogo, kto odpowiadałby rysopisowi wysokiej, pięknej brunetki. Zaczął spacerować tam i z powrotem, zastanawiając się, czy ci tam w centrali nie tracą przypadkiem zdrowego rozsądku. W dalszym ciągu nie wiedział, w jaki sposób powstrzymać tę kobietę przed wejściem na pokład samolotu, oczywiście jeśli w ogóle się pojawi. Możliwości miał dość ograniczone: albo łagodna perswazja, albo uderzenie czymś ciężkim w głowę. Zatrzymał się i raz jeszcze rozejrzał dokoła. Jakieś dwadzieścia metrów od niego otworzyły się drzwi damskiej toalety i, słaniając 208 się, wyszła z niej kobieta z zakrwawioną chusteczką przyłożoną do policzka, w podartym kostiumie i rozczochrana. Nie wahał się ani sekundy. Podbiegł i osłonił kobietę przed ludźmi. Mimo podrapanej i zakrwawionej twarzy rozpoznał osobę, której miał uniemożliwić odlot. - Daktyl - wyszeptał. Wyczekał chwilę, spodziewając się jakiejś reakcji. Nie było żadnej. Ruth patrzyła na mężczyznę błędnym wzrokiem. Ująłją delikatnie za ramiona i powtórzył: - Pani Paget, jestem Tamar Feder. DAKTYL. Jakby przejrzała i wymamrotała: - Janinę Lasage... - Gdzie? - Potrząsnął nią, rażony informacją. - Gdzie? Niechże pani mówi, pani Paget! Kciukiem wskazała damską toaletę. - Niech pani tam usiądzie! - Zaprowadził ją w półmrok, gdzie stało parę rzędów pustych foteli. - Proszę na mnie zaczekać. - Gdy podszedł do drzwi, wsunął rękę pod marynarkę i ujął rękojeść pistoletu. Potem pchnął drzwi i wszedł. Pojawił się z powrotem po pół minucie. Zastał Ruth stojącą przy fotelach, błędnie patrzącą przed siebie. Jakaś para zerkała ciekawie na okrwa-wioną twarz i poszarpany kostium. Tamar objął Ruth ramieniem i, nie wyjmując dłoni spod marynarki, spacerowym krokiem ruszył ku wyjściu. Byli już przy drzwiach, kiedy z głośnika padło nazwisko Ruth Paget i wezwanie do samolotu. Ruth zaczęła coś mamrotać, że musi lecieć do Bagdadu, ale Tamar ani nie puścił jej, ani nie zwolnił kroku. Prowadząc ją po schodkach do samochodu powiedział: - Wraca pani na Cypr, pani Paget. Wykonała pani zadanie. 19 - Po co, co diabła, chcesz tam jechać? - Nos mi mówi, że coś się zacznie dziać - odparł Munger. Sami Asaf uśmiechnął się i pokiwał głową. Nos Mungera miał reputację wywąchiwania konfliktów, które dopiero miały nastąpić. Siedzieli obaj w barze hotelu Sindbad. Sami popijał sok pomarańczowy, a Munger swoją wódkę z lodem. Lokal był pełen zachodnich biznesmenów odpoczywających po ciężkim dniu negocjacj i z urzędnikami irackich ministerstw. Munger jednego rozpoznał, ale ani on, ani tamten nie pokazali tego po sobie. Był 14-Reporter 209 to belgijski handlarz bronią nazwiskiem Pierre Renard. Przed rokiem pośredniczył między Iranem i Izraelem w transakcji, którąMunger zainicjował. Wykonał dobrą robotę, okazał się dyskretny, Munger go polubił i w konsekwencji polecił Walterowi Blumowi. Jego obecność w Bagdadzie i handlowanie z Irakijczykami dowodziły zdecydowanie amoralnego charakteru handlu bronią. Nie ma lepszej recepty na dobre zyski, niż zaopatrywanie obu stron uwikłanych w przedłużający się konflikt zbrojny. Pierre Renard spełniał dodatkową funkcję kuriera siatki DAKTYL, co też było intratne. Munger nie spodziewał się go w Bagdadzie. Najwidoczniej Walter zabezpieczał się ze wszystkich stron. - Pomówię z dowództwem armii - obiecał Sami z uśmiechem. - Na froncie północnym od miesięcy panuje spokój, nawet nie ma lokalnych potyczek, ale skoro wybierasz się tam z tym twoim piekielnym aparatem, to kto wie, czy sytuacja się nie zmieni. Na jak długo chcesz tam jechać? - Na parę dni, najwyżej tydzień. Chciałbym wyruszyć jutro rano. - Nie ma problemu - powiedział Sami. - Zadzwonię jeszcze dziś wieczorem. Z samego rana możesz odebrać zezwolenie w ministerstwie. Nassir jedzie z tobą? - Oczywiście. Przecież wiesz, że musi. Mnie nie przeszkadza. Porządny człowiek. Sami pochylił się ku Mungerowi i powiedział surowym głosem: - To nieprawda. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Wiem dokładnie, po co ci Nasser. Mungerowi zrobiło się zimno, ale Sami uśmiechnął się. - Nassir jest leniwy i nic niewart. Odpowiada ci, ponieważ nie pęta się stale przy tobie. Munger skwitował to uśmieszkiem i szybko zmienił temat: - Kiedy znowu lecisz do Bejrutu? Sami spoważniał. - Nieprędko. Słyszałeś o Janinę Lasage? -Niczego nie słyszałem. Przed godziną wróciłem z Basry. A co się stało? - Nie żyje. -Ooo? Sami łyknął soku pomarańczowego. Twarz miał ponurą. - Tak. Została zabita wczoraj w damskiej toalecie na lotnisku w Bejrucie. - Miała wielu wrogów i oprócz ciebie niewielu przyjaciół - stwierdził sentencjonalnie Munger. - To prawda. Udusili ją jej własnymi włosami. Po długiej ciszy Munger odezwał się: - A mówiłem jej, żeby je obcięła. 210 Walter Blum koczował w swoim biurze. Sekretarce kazał opuścić czasowo zajmowany obok gabinetu pokój i polecił przekształcić go w sypialnię, która okazała się wcale wygodna. Następne dni miały stać się apogeum wielu lat pracy i Walter był zdecydowany nie dopuścić, by cokolwiek stanęło w ostatniej chwili na przeszkodzie sukcesowi. Nieustannie otrzymywał ra-diodepesze od generała Hoftiego. Za trzy dni miało się odbyć posiedzenie rządu. Podczas tego posiedzenia musi zostać podjęta ostateczna decyzja. Kampania wyborcza przebiegała źle. Jeszcze nigdy partie polityczne tak zaciekle ze sobą nie walczyły. Szymon Peres, przywódca opozycji, otrzymał od rządu poufną informację o możliwości nalotu na reaktor Tammuz I i był temu zdecydowanie przeciwny. Podejrzewał, że motywacja Begina zorganizowania takiego nalotu jest czysto polityczna. Z tego też powodu uzyskanie dowodu wrogich intencji Iraku stało się podwójnie ważne. Tego wieczoru jednak, gdy Walter siedział w zaciszu swego gabinetu, nie te myśli zaprzątały mu uwagę, ale Ruth Paget. Nieco wcześniej otrzymał wiadomość, że Tamar Feder będzie próbował przemycić ją z Libanu przez port Jounieh, znajdujący się w rękach chrześcijan, i że nastąpi to być może jeszcze tej nocy. W ciągu dwudziestu czterech godzin powinna znaleźć się w Limassol. Walter bał się oczekującego ich spotkania. W najlepszym wypadku Ruth będzie pogardliwie obojętna, w najgorszym obrzuci go stekiem wyzwisk, a może i rzuci się na niego. Kręcił z podziwem głową, myśląc o tym, co zrobiła na lotnisku w Bejrucie. Co za kobieta! Oto, do czego zdolna jest zakochana kobieta. Z pewnością ocaliła Mungerowi życie. Gdyby Janinę Lasage wysłała przed śmiercią radiogram, Munger już byłby aresztowany, tymczasem przed godziną Walter otrzymał wiadomość, że Munger zameldował się w hotelu Sindbad i zdążył zobaczyć się z Sarnim Asafem. Natychmiast po porwaniu Miszy Wigody Walter wysłał do Bagdadu kilku ludzi. Byli to jednak agenci małego kalibru i, aby nie wzbudzić podejrzeń, nie powinni przebywać w stolicy Iraku dłużej niż kilka dni. Ale właśnie przez te kilka dni hotel Sindbad i parę skrzynek kontaktowych będą pod obserwacją. Ponadto uruchomiono łącze radiowe między jednym z bagdadzkich bezpiecznych mieszkań a centralą, by Walter mógł na bieżąco otrzymywać meldunki. Oceniając ogólną sytuację, Walter był zadowolony, mimo odczuwanego napięcia. Jego najważniejszy agent był tam, gdzie powinien być, bliski zdobycia koniecznego dowodu machinacji Irakijczyków. Mukhabarat go nie podejrzewa, a nawet pomaga za pośrednictwem Sarniego Asafa. Najlepszy dywizjon izraelskich sił powietrznych czeka w pogotowiu na szansę zniszczenia reaktora. Wszystko wyglądało różowo - z wyjątkiem perspektywy spotkania z Ruth. 211 Teren przypominał Mungerowi stare lotnisko, co Nassir potwierdził. - Brytyjczycy zbudowali je w latach dwudziestych. Ich lotnictwo miało patrolować zbuntowane obszary, czyli zrzucać bomby na chłopów. Na obszarach pustynnych, płaskich, to się udawało, ale nie tu. Zbyt górzysty teren. Munger obserwował okolicę przez silną lornetę. Było późne popołudnie, doskonałe światło. Siedział w samochodzie zaparkowanym na poboczu drogi do Kalar. Kalar, otoczone zasiekami z drutu kolczastego, znajdowało się w odległości trzech kilometrów, usadowione na wzgórzu. Na wschodzie, w stronę irańskiej granicy wznosiły się strome szczyty. Maska samochodu była podniesiona i obok stał Nassir z brudną szmatą w dłoniach. Kierowcy, którzy przejeżdżali, mogli myśleć, że wóz się przegrzał - w lecie to zwykły obrazek na górskich drogach. Przez lornetę Munger widział zaledwie zarys od dawna już zarośniętego pasa startowego. Dostrzegał cokolwiek tylko dlatego, że patrzył z góry. Było jasne, dlaczego lotnisko przestało być używane: położone u stóp górskiego pasma, oferowało zbyt trudne podejście dla nowoczesnych samolotów. Pasy były też zbyt krótkie dla odrzutowców. Mogły z niego korzystać maszyny śmigłowe i to lżejsze. Po jednej stronie dawnego pasa stały rzędem blaszane baraki - kształtem przypominały przecięte wzdłuż beczki. Jedne były opuszczone, inne podreperowane i odnowione. Munger zobaczył trzech ludzi w mundurach, którzy wyszli z jednej z blaszanek. Poszli w kierunku większego budynku z cegły, stojącego w głębi. Można było domyślić się, że mieści się w nim kasyno oficerskie. Typowe brytyjskie budownictwo wojskowe sprzed drugiej wojny światowej. Tak, niegdyś to było kasyno oficerskie, być może służy dalej w tym charakterze. Po drugiej stronie pasa startowego stały nowsze budynki - dwa połączone ze sobą, tworzyły literę T. Pionowa pałka T to najwidoczniej magazyny; parterowe, bez okien, z odsuwanymi drzwiami od dachu do ziemi. Poprzeczny budynek był piętrowy i miał wiele okien. Munger założył z kolei, że tam mieści się administracja. Oba te budynki oddzielono od wszystkich pozostałych wysoką siatką, nad którą widać było wiele mówiące białe punkciki: izolatory, przez które przebiegał drut. Munger już widział przedtem podobne ogrodzenia pod prądem. I tylko jedna brama, a za nią nieco z boku wartownia. Stali przed nią żołnierze uzbrojeni w kałasznikowy. Siatka była wewnętrzną ochroną, ponieważ dokoła całego terenu leżały rozciągnięte zwoje kolczastego drutu. Nawet z tak dużej odległości można było stwierdzić, że jest to nowiutki drut kolczasty, jeszcze nie tknięty przez rdzę, bo odbijał miejscami promienie słońca. W obrębie tej zewnętrznej zapory, w odległości jakichś czterdziestu metrów od siatki, biegł drut na około trzydziestocentymetrowych palikach, pomiędzy którymi w regularnych odległościach stały przybite do słupów 212 tablice z trupimi czaszkami obwieszczające pole minowe, przez które prowadziła tylko jedna droga do zewnętrznej bramy i drugiej wartowni. - Jak długo to potrwa? - spytał Nassir. - Kilka minut. Bądź cicho i udawaj, że naprawiasz silnik. Munger obserwował przez lornetę i kalkulował odległości. Spoza zwojów drutu kolczastego nie mógł liczyć na wyraźne zdjęcia, nawet gdyby założył najsilniejszy ze swoich teleobiektywów. Także blaszane baraki przesłaniałyby mu widok na rozsuwane drzwi magazynu, do którego będą rozładowywane żółte beczki. Nie uśmiechało mu się także przekradanie przez pole minowe w dzień, nie mówiąc już o nocy. Zobaczył sporą gromadkę ludzi opuszczających domniemany budynek administracyjny. Koniec dnia pracy. Wodził za nimi wzrokiem, gdy powędrowali do bramy, minęli ją, a następnie ruszyli na ukos przez pas startowy w kierunku blaszanych baraków. Kilku zostało na pasie i zaczęło kopać piłkę. Widać było kupki kamieni oznaczające bramki. Munger przyglądał się grającym, rozmyślając, czy tu może znajdzie rozwiązanie palącego problemu. Nassir znowu zaczął jęczeć, że trzeba stąd czym prędzej odjechać. Jeszcze jedno spojrzenie na pole minowe... Tak, problem istnieje, wielki problem. Brama jest strzeżona dzień i noc. Przed chwilą przejeżdżał samochód. Był dokładnie skontrolowany. Nawet podwozie sprawdzono za pomocą lustra. Munger był bliski załamania, gdy nagle drobny incydent zwrócił jego uwagę i podniósł na duchu: któryś z graczy strzelił w stronę bramki, ale piłka poszła bokiem i po odbiciu się od ziemi upadła o kilka metrów dalej, i potoczyła się na sam środek minowego pola. Gracz spokojnie przeskoczył przez drut okalający pole i pobiegł po piłkę. Munger wybuchnął śmiechem. Pole minowe i tablice ostrzegawcze to mistyfikacja. Dowództwo bazy oszczędzało pieniądze, ustawiając tylko dekorację, przekonane, że i tak każdy będzie się bał ryzykować. Skierował lornetę na drogę dojazdową poza drutami kolczastymi. Po obu jej stronach biegły głębokie, porośnięte rowy odwadniające, wykopane na wypadek wielkich ulew. Można się w nich doskonale ukryć. Powrócił do obserwacji blaszanych baraków. Tuż za nimi stał wąski zrujnowany budynek, właściwie tylko ściany sterczące na półtora metra. Chyba latryny jeszcze z brytyjskich czasów; za nimi też można się ukryć. Odłożył lornetę, wziął notes i ołówek, zrobił w miarę dokładny szkic terenu i zabudowań, notując wszystkie odległości. Wreszcie, ku widocznej uldze Nassira, kazał mu zamknąć maskę. Ale ulga była krótkotrwała. Gdy wracali do Kifri, Munger wyjaśnił, czego oczekuje od Nassira. Po pierwsze, ma znaleźć i kupić parę nożyc do drutu, a za kilka godzin zawieźć Mungera do pewnego miejsca na drodze. Musi jechać wolno, bo na zakręcie Munger wyskoczy. 213 Według informacji Waltera, ciężarówki z beczkami tlenku uranu powinny przybyć wczesnym popołudniem dnia następnego. Godzinę po zachodzie słońca Nassir ma przyjechać po Mungera w to samo miejsce. Nassir był bardzo nieszczęśliwy. Nie chciał zrobić tego, czego żądał Munger, ale Munger uświadomił mu smutną prawdę: Nassir i tak jest już poważnie zaangażowany w operację, czeka go jednak olbrzymi majątek, a poza tym, i to chyba jest najważniejsze, jeśli Mungera schwytają, to torturowany wyzna wszystko, łącznie z udziałem Nassira. Tak więc Nassir nie ma wyboru. Przez resztę drogi Nassir coś pomrukiwał, ale doszedł wreszcie do wniosku, że wyboru nie ma. Wszystko poszło sprawnie. O dziesiątej wieczorem ruch na drodze był minimalny. Munger siedział obok kierowcy ubrany na czarno, łącznie z czarnym nakryciem głowy i szalikiem zasłaniającym twarz. Między nogami trzymał brezentową torbę, a w niej aparat, obiektywy, nożyce do drutu, spodnie i kurtkę khaki, jeden termos z gorącą kawą, drugi z zimną wodą, torebkę kanapek z kurczakiem, flakon tabletek deksedryny i butelkę płynu przeciw-komarowego. Broni żadnej nie miał, bo i po co. Jeśli go nakryją, potrzebna by była brygada pancerna. Nassir dygotał ze strachu, ale prowadził dość pewnie, co nie było zbyt trudne przy prędkości piętnastu kilometrów na godzinę. Zbliżali się właśnie do zakrętu. - Twoją jedyną szansą i gwarancją bezpieczeństwa jest zabranie mnie stąd jutro wieczorem. Będziesz mógł odetchnąć, kiedy odlecę z Bagdadu. - Gdybym wiedział, nigdy bym na to nie poszedł - mruknął Nassir. - Pomyśl o pieniądzach, które cię czekają - poradził mu Munger, otworzył drzwi i wyskoczył. Nawet się nie potknął. Tylko przez kilka kroków musiał biec niesiony rozpędem. Potem skręcił w bok i skrył się w rowie. Odprowadził wzrokiem czerwone światełka samochodu znikającego za zakrętem. Mimo całej pogardy dla Nassira, poczuł się nagle okropnie samotny. Światło księżyca w nowiu pozwalało rozróżnić kształty otoczenia. W budynku domniemanego kasyna oficerskiego paliło się światło i słychać było muzykę. Miał już iść w kierunku zwojów kolczastego drutu, kiedy usłyszał pomruk silników samochodowych. Skrył się ponownie. Po paru minutach nadjechał konwój wojskowy i minął go w odległości zaledwie kilku metrów. Przeżył chwilę autentycznego rozbawienia: czyżby Sami Asaf poważnie potraktował jego słowa i teraz naczelne dowództwo sił zbrojnych Iraku wzmacnia północny front? Znowu zapadła cisza, Munger wyszedł z rowu, dokładnie owinął czarnym szalikiem dolną część twarzy i ruszył w kierunku zasieków z kolczastego drutu. 214 Przejście na drugą stronę zajęło godzinę, gdyż musiał łączyć za sobą druty, by w ciągu dnia nie odkryto przypadkowo miejsca, którym przechodził. Gdy szedł przez rzekome pole minowe, odczuwał drobny niepokój. Mogli tu przecież parę min położyć. Wreszcie dotarł do pojedynczego drutu i ostrożnie przeszedł na drugą stronę. Skulony nisko przy ziemi, wykorzystując światła kasyna jako punkt odniesienia, przebiegł otwartą przestrzeń do zrujnowanych latryn. Znalazł ciemny kąt, gdzie mur zewnętrzny sięgał prawie dwóch metrów, a odległy o dwa metry wewnętrzny osłaniał go z drugiej strony. Przede wszystkim zdjął czarne ubranie i nagie ciało natarł płynem przeciw-komarowym. Następnie włożył spodnie i kurtkę khaki, nalał sobie gorącej kawy do plastikowej nakrętki termosu i popił nią tabletkę deksedryny. Czarnym ubraniem wymościł kącik. Czekała go długa noc, ale w rozmyślaniach towarzyszyła mu Ruth. Myśl o niej rozgrzewała podczas chłodnych godzin nocy. Oczami wyobraźni widział ją w Platres. Czeka na niego. O tej porze już pewno śpi. Mówiła mu, że kiedy go nie ma, zawsze kładzie się wcześnie. Wyobrażał sobie jej czarne włosy na bieli poduszki. Pewnie jak zwykle podciągnęła kolana pod brodę i tuli poduszkę do piersi. Zawsze tak spała, kiedy wyjeżdżał. Poduszkę nazywała mungerówką lub namiastką jej Mungera. I mówiła, że ona przynajmniej nie chrapie. Dodawała smutno, że, niestety, nic innego też nie robi. Usiadł na czarnym posłaniu, popijał kawę i przeczekiwał noc. Ruth ani na chwilę go nie opuszczała. Czarne włosy Ruth nie leżały na poduszce, nie przyciskała też drugiej poduszki do piersi. Siedziała przed biurkiem Waltera Bluma, wysłuchując jego wynurzeń na temat obowiązku i dylematu, przed jakim stanął. Była bardzo opanowana, co zaskoczyło Bluma. Z wyjątkiem plastra na policzku i śladów podrapań na szyi wyglądała jak ktoś, kto powrócił z miłego weekendu. Tylko oczy zdradzały, przez co przeszła. Walter mówił o Izraelu i o jego przyszłości oraz przeszłości. O tym, ile poświęcono i ile trzeba będzie jeszcze poświęcić dla tego kraju. Szczerze przyznał, że dla tej przyszłości był gotów poświęcić Mungera. Mogła mu wierzyć lub nie, ale dodał, że sam byłby gotów ponieść ofiarę. Powiedziała mu więc, że wierzy, i rzeczywiście tak było. Wszystko to jednak było już nieważne. Dla swojego mężczyzny zabiła człowieka i obchodziło jąteraz tylko jedno: szczęśliwy powrót Mungera. Nosiła jego dziecko i potrzebowała dla niego żywego ojca. Walter poinformował ją o ostatnich wydarzeniach. Munger pojechał na północ Iraku po swoje zdjęcia. Jeszcze dzień, dwa, a opuści Irak. Walter jest 215 w stałej łączności z Bagdadem i dowie się natychmiast o wykonaniu misji. I zaraz zadzwoni do niej do Platres. Pokręciła głową. Nie. Zostanie w Limassol. A kiedy się dowie, że Mun-ger leci, pojedzie po niego na lotnisko w Larnace. Walter okazywał pełne troski zrozumienie. Zaraz zamówi dla niej apartament w hotelu Amathus... - Nie. Będę spała tutaj... - wskazała wąską sofę pod ścianą... a ty możesz sobie iść do hotelu. Walter otworzył usta i łapał powietrze jak ryba. Wreszcie powiedział: - Powinnaś się dobrze wyspać, Ruth. Jestem pewien, że wszystko będzie w porządku. - Wcale nie jesteś tego pewien i nie możesz być. Masz tylko nadzieję. Ja też ją mam. Proszę cię tylko o jedno. Nie próbuj mnie karmić żadnym cytatem z Hamleta, bo ciebie też uduszę. Noc była zimna, ale na dwie godziny przed wschodem słońca Mungerowi było już właściwie gorąco. Usiadł na piętach i starał się rozluźnić zesztywnia-łe mięśnie. Otworzył termos z zimną wodą i trochę wypił. Robił to dokładnie co godzinę. Kilka drobnych łyczków, żeby zwilżyć usta i gardło. Ani razu nie wyjrzał przez mur, bo i po co. Znał dobrze basowy pomruk silników ciężarówek Volvo F12 i nie należało ryzykować wychylania głowy, póki to nie jest absolutnie konieczne. Słyszał w nocy wiele innych pojazdów przejeżdżających drogą. Bardzo się nawet dziwił tym ożywionym ruchem. Najwidoczniej dostawa tlenku uranu była wielkim wydarzeniem dla tutejszej bazy. Wielokrotnie sprawdzał Nikona i teleobiektyw, aż wreszcie skarcił się: postępuje jak nowicjusz i jeśli nie przestanie, to zapomni zdjąć z obiektywu osłonę. Po drugiej po południu usłyszał głuchy ryk pięciu trzystukonnych silników. Ujął aparat i chrząknął rozbawiony, zdejmując osłonę z obiektywu. Nie zapomniał! Powolutku uniósł głowę i wyjrzał, obrzucając szybkim spojrzeniem cały horyzont. Zmartwiał. Pięć ciężarówek właśnie podjeżdżało do wewnętrznej bramy, poprzedzanych i chronionych z tyłu przez wojskowe dżipy, natomiast w odległości czterdziestu metrów od jego kryjówki, plecami obróceni do blaszanego baraku, grali w karty i palili papierosy żołnierze. Był to właśnie ten barak, za którym chciał się skryć podczas robienia zdjęć. Usiadł ciężko i zaczął przeklinać wszystkich żołnierzy, którzy wymykali się spod kontroli swoich przełożonych. Istotne pytanie: jak długo zamierzają grać? Nie mógł opuścić kryjówki. Natychmiast by go dostrzegli. Cholera jasna, przybywa taki ładunek, a oni tu bumelują, zamiast iść pomagać w zdejmowaniu beczek! Dochodziły do niego odgłosy wydawanych komend i syk hamulców, a następnie głuchy metaliczny grzechot rozsuwania magazynowych drzwi. 216 Zaryzykował wychylenie głowy. Dzięki Bogu! Żołnierze wstali, otrzepywali ziemię ze spodni i podnosili kałasznikowy Ale co to?! Jeden idzie w jego kierunku. Munger czym prędzej się skrył. Czy tamten go zobaczy? Czekał, miał nerwy napięte do ostateczności. Słyszał szuranie, potknięcie, coraz bliższe kroki. Wstrzymał oddech, zmuszając się do całkowitego bezruchu. Żołnierz był już bardzo blisko. Nogą odtrącił kamień, chrząknął, kaszlnął. I cisza, z wyjątkiem głośnego oddechu. Przez te kilka sekund Munger po raz pierwszy w życiu zdał sobie sprawę, ile dźwięków wydaje bezwiednie ludzkie ciało: bicie serca, walenie pulsu, przełykanie śliny. Po chwili dołączyły nowe odgłosy: jakby rozpryskiwanie płynu. Ten sukinsyn sika! Miał dziką ochotę wybuchnąć śmiechem. Przypomniał sobie szkolne zabawy, kiedy chłopcy konkurowali, który pośle strumień moczu najdalej, największym łukiem. Raz udało mu się zrobić łuk przez okno ubikacji, dwa metry od ziemi. Jeśliby takiej sztuczki popróbował teraz iracki żołnierz, Munger zostałby oblany. Usłyszał głośny oddech ulgi. Po chwili kroki się oddaliły. Munger przeczekał jeszcze minutę i wyjrzał ponad murem. Droga wolna. Ściany blaszanych baraków nie pozwalały dostrzec ciężarówek, ale słychać było liczne odgłosy nawoływań i uderzeń metalu o metal. Wziął aparat, obejrzał się i, pomagając sobie ręką, przeskoczył mur. Zgięty w pół podbiegł do baraku, podkradł się na jego skraj i ostrożnie wyjrzał. Ciężarówki Volvo stały tyłem do rozsuniętych drzwi magazynu. Dostrzegł dwa podnośniki podjeżdżające po ładunek. Sporo żołnierzy. Jedni na ciężarówkach przysuwali beczki, inni po prostu stali dokoła. Z boku przyglądała się grupka oficerów, a między nimi dwóch cywilów w białych kitlach. I ci dwaj właśnie podeszli, gdy łapy podnośników uniosły dwie pierwsze beczki. Munger podniósł aparat. Przez wizjer dokładnie widział czarne litery na żółtym tle i czerwone zapieczętowane korki. Mężczyźni w kitlach pochylili się, żeby sprawdzić, czy są nieuszkodzone. Najwyraźniej byli w doskonałych humorach, Munger dostrzegał ich szerokie uśmiechy. Kiedy robił zdjęcie, jeden z nich pieszczotliwie poklepywał żółtą beczkę. Było to jedyne zdjęcie, jakie zdążył zrobić. Usłyszał szelest po lewej stronie i w panice obrócił głowę. W odległości niecałych stu metrów z kasyna wyszło dwóch mężczyzn. Widzieli go jak na dłoni. Ocalił go strój w barwach ochronnych. Miał na tyle rozsądku, by nawet nie drgnąć. Był jak kameleon pasujący kolorem do otoczenia. Nim minęli barak, upłynęło dziesięć sekund. Przez cały czas był na widoku. I przez te dziesięć sekund pojął istotę teorii względności: miał wrażenie, że upłynęła godzina. Czuł ogarniającą go wściekłość na siebie samego. Pomylił się. Z wyliczeń poprzedniego dnia wynikało, że nie będzie widoczny z kasyna. A teraz miał po 217 prostu wielkie szczęście. Musiał szybko podjąć decyzję. W każdej chwili z budynku mogą wyjść inni, a on ma tylko jedno zdjęcie. Czy to wystarczy? Musi. Jest profesjonalistą, utrwalił na filmie to, co chciał. Na pewno. Zgięty popędził do ruin dawnej latryny i przeskoczył przez mur, przytulając do siebie aparat. Przeżył jeszcze jedną nieprzyjemną chwilę - zwątpienia w Nassira. Gdy siedział w rowie, zaczął się nagle zastanawiać, czy Nassir po niego przyjedzie. A jeśli strach okazał się ostatecznie większy od chciwości? Szybko odrzucił tę myśl. Po co się dręczyć? Dziesiątki razy spoglądał na zegarek, wreszcie usłyszał samochód, który po chwili wyjechał wolniutko zza zakrętu. Miał otwarte drzwi. Munger wyskoczył z rowu, biegł parę metrów wzdłuż wozu i wskoczył, uderzając mocno w ramię Nassira. Ten na chwilę stracił panowanie nad kierownicą i niebezpiecznie zjechał na drugą stronę szosy. Munger zaśmiał się, słysząc przerażony pisk Nassira i zatrzasnął drzwi. - Zrobione? - spytał Nassir. -Tak. - Wszystko skończone? -Tak. Nassir odetchnął z ulgą. -1 teraz dostanę pozostałe brylanty? - Tak - odparł Munger, usiłując zdjąć kurtkę. - Ale najpierw odwieziesz mnie do Bagdadu, do hotelu Sindbad. Tam mam na godzinę roboty i potem dam ci brylanty. -1 wyjedzie pan z Bagdadu? Na zawsze? - Z całą pewnością na zawsze. - Munger spojrzał na zegarek. - Nie dotrzemy do Bagdadu przed dziewiątą, więc nie zdążę na ostatni samolot. Polecę rano liniami jordańskimi. Zostawisz mnie przed hotelem i wrócisz po godzinie po swoje brylanty. I posłuchaj: nie bądź głupi i nie zacznij szastać pieniędzmi. Tak wpadają wszyscy przestępcy. - Nie jestem przestępcą, panie Munger - odparł poważnie Nassir. - Nic nikomu nie ukradłem. Oddałem tylko przysługę. Jeśli pan chce wiedzieć, to ja tego reżimu wcale nie popieram. Robię to, co robię, bo muszę. Może pan oczywiście powiedzieć, że dopuściłem się zdrady, ale pan przecież też jest zdrajcą. Anglik pracujący dla CIA, dla Amerykanów. Żadna różnica. - Masz rację - przyznał Munger. - A teraz uważaj na drogę, chciałbym dotrzeć do Bagdadu zdrów i cały. Nassir skoncentrował się i dotarli do hotelu tuż przed dziewiątą. Munger wysiadając, powiedział: 218 - Przyjdź do mojego pokoju o dziesiątej. - Dlaczego nie teraz? - Muszę coś przedtem zrobić. - Nie mógł przecież tłumaczyć, że chce wywołać negatyw i sprawdzić, czy zdjęcie jest dobre. Bo jeśli nie jest, musi wrócić i próbować jeszcze raz, pomyślał z lękiem. A Nassir będzie mu wtedy znowu potrzebny. Na twarzy Araba widział narastającą podejrzliwość. - Odpręż się, drogi Ahmedzie. Ani na chwilę nie opuszczę pokoju. Przyjdź o dziesiątej. A teraz idź do żony. Pokaż, że jesteś dobrym mężem, bogatym mężem. Nassir uśmiechnął się. Wiedział, że do rana nie ma żadnych samolotów. - Dobrze, jestem o dziesiątej - zgodził się. Munger klepnął go po ramieniu. Jeszcze przez chwilę stał na chodniku, patrząc za odjeżdżającym. Następnie wszedł do hotelu, z recepcji wziął klucz do pokoju i sprawdził, czy nie ma dla niego wiadomości. Nie było. Skierował kroki do wind i zobaczył, że do jednej właśnie wchodzi Pierre Renard. Przyśpieszył kroku, a Renard uprzejmie przytrzymał automatyczne drzwi. Gdy winda ruszyła, Munger obojętnie spytał: - Numer pokoju? - Trzysta dwa. To były jedyne wymienione przez nich słowa. Na trzecim piętrze Renard wysiadł, nie rzuciwszy nawet okiem na Mungera, który pojechał na piąte piętro. Po dziesięciu minutach wywoływał w łazience negatyw, a po półgodzinie odbitki suszyły się na sznurku. Oglądał jedną z nich przez szkło powiększające. Czarne cyfry i litery na żółtej beczce były doskonale widoczne. Cywil w białym kitlu poklepywał beczkę jak psa, drugi mężczyzna uśmiechał do niego promiennie. Munger był ciekaw, kim oni są. Obaj w średnim wieku, w okularach. Wyglądali na naukowców. Natychmiast po wysuszeniu odbitek zapakował jedną wraz z negatywem w celofan i wsunął na dno torebki z przyborami do golenia. Następnego dnia wczesnym popołudniem przesyłka powinna być na biurku Waltera Bluma. Teraz miał jeszcze jedną czynność do wykonania. Drugą odbitkę początkowo zamierzał zostawić w skrzynce kontaktowej, ale doszedł do wniosku, że lepszy będzie Pierre Renard. Włożył odbitkę do koperty, na której napisał drukowanymi literami: DAKTYL JEDEN NATYCHMIAST NATYCHMIAST. Nie wsiadł do windy, lecz zszedł schodami na trzecie piętro i, znalazłszy pokój 302, wsunął kopertę przez szparę pod drzwiami. Gdy wrócił do swego pokoju, rozpiął koszulę i zdjął pas z pieniędzmi, z którego wyjął złożony papierek z brylantową premią dla Nassira. Pas schował do szuflady nocnego stolika i nalał sobie porcję wódki z wodą mineralną. Spojrzał na zegarek: 21.40. 219 Był przeraźliwie zmęczony. Po tabletkach deksedryny bolały go oczy i głowa. Minionej nocy nie zmrużył oka. Zadzwonił do jordańskich linii i zarezerwował miejsce w samolocie o ósmej rano, a potem połączył się z recepcją, prosząc o obudzenie o szóstej. Pozostało mu tylko rozliczyć się z Nassi-rem. Raz jeszcze spojrzał na zegarek: 21.50. Pięć minut później usłyszał pukanie do drzwi. Najwidoczniej Nassir nie mógł już wytrzymać. Munger uśmiechnął się pod nosem. Wziął papierek z brylantami i podszedł do drzwi. Chciał szybko załatwić sprawę. Żadnych drinków, żadnego świętowania i pożegnań. Otworzył drzwi i stanął oko w oko z Sarnim Asafem. Towarzyszyło mu dwóch mężczyzn z pistoletami maszynowymi. W głębi stało jeszcze czterech. Uśmiech zgasł na twarzy Mungera. Asaf posłał mu mroczne spojrzenie. - Ahmed Nassir bardzo przeprasza, ale pewne okoliczności uniemożliwiają mu przyjście - powiedział cierpko. Powędrował spojrzeniem ku dłoni Mungera i wyjął z niej złożony papierek, potem pchnął Anglika w głąb pokoju. Wszedł do środka, a za nim eskorta. Zrobiło się tłoczno. Asaf kazał Mungerowi usiąść na łóżku, a agentom polecił przestrzelić nogi Mungerowi, gdyby ten chciał wstać. Do pokoju wszedł jeszcze jeden mężczyzna i zameldował, że po dziewiątej Munger nie opuszczał hotelu. Tak twierdzi portier. - A więc muszą być tutaj - powiedział Asaf i wydał instrukcje nowo przybyłemu oraz czterem mężczyznom. Munger zorientował się, że szukają negatywów lub odbitek. Asaf poszedł do łazienki i pociągnął nosem. Munger czuł zapach odczynników nawet z łóżka. Rewidujący okazali się ekspertami. Przeszukiwali metodycznie, rozbierali i rozpruwali wszystko, co budziło ich podejrzenie. Wkrótce sypialnia i łazienka były praktycznie zdemolowane. W czasie ich pracy Asaf siedział w fotelu naprzeciwko Mungera i przeglądał zawartość pasa z pieniędzmi. Gotówkę i brylanty położył na łóżku. Dwaj uzbrojeni mężczyźni nie mogli oderwać wzroku od tego bogactwa. - Miałeś pecha - powiedział Asaf. - Dziś po południu aresztowaliśmy na lotnisku odlatującego Libańczyka. Od miesięcy był pod naszą obserwacją. Podejrzewaliśmy go o nielegalny wywóz dewiz. Działał w imieniu równie nielegalnych handlarzy walutą. Odwiedzał często Bagdad. No i okazało się, że trafiliśmy w dziesiątkę. Miał przy sobie sporo gotówki, a także dwa brylanty. - Wskazał dłonią błyszczące okruchy na łóżku. - Dokładnie takie same. Jednokaratowe. Po wyczerpującym nas i jego przesłuchaniu Libań-czyk przyznał, że ma je od pewnego kupca w Al Azamija. Z kolei równie wyczerpująco przesłuchany kupiec wyznał, że przed dwoma dniami nabył je 220 od niejakiego Ahmeda Nassira. I wtedy wezwano mnie. Dokładnie przed godziną. Poszliśmy prosto do domu Nassira. Wiesz dobrze, że to okropny tchórz. Już po półgodzinie zaczął mówić. Sławny David Munger szpiegiem CIA! Roześmiał się bardzo nieprzyjemnie. - To już wygląda na tradycję wśród fotoreporterów - ciągnął. - Pamiętasz Duffa Pageta. Aha, przy okazji: widziałem dziś po południu raport bej-ruckiej policji na temat śmierci Janinę Lasage. Podobno główną podejrzaną jest wdowa po Pagecie. Asaf nareszcie zobaczył drgnięcie martwej dotychczas twarzy Mungera i ponownie się zaśmiał. - Właśnie, piękna pani Ruth Paget. Była w tym czasie na lotnisku. Miała lecieć do Bagdadu. Nie poleciała ani ona, ani Janinę Lasage. Widziano Ruth Paget, pokrwawioną, jak jąwyprowadzał z terminalu jakiś mężczyzna. O tak, krwawiła! Munger intensywnie wpatrywał się w Asafa. Chciał się odezwać, kiedy przeszkodził mu okrzyk triumfu jednego z przeszukujących łazienkę. Szedł z torebką z przyborami do golenia w jednej ręce i celofanową kopertką w drugiej- Sami wyjął negatyw i odbitkę, podniósł pod światło i długo się przyglądał. Z zadowoleniem pokiwał głową. - Tylko jedno zdjęcie? Nie zrobiłeś więcej? Munger tylko wzruszył ramionami. - Zaczniesz mówić, Munger, możesz mi wierzyć. Osobiście będę cię przesłuchiwał. Sprawi mi to wielką satysfakcję, bo nie lubię ludzi, którzy mnie zdradzają. Ja ci pomogłem, a ty zrobiłeś ze mnie durnia. - Stał teraz nad Mungerem, patrzył przez szparki oczu. Munger podniósł głowę i spokojnie odpowiedział: - Nie było wcale trudno. Asaf z całej siły uderzył go pięścią w twarz. Munger upadł na łóżko, ale natychmiast się poderwał i rzucił ku gardłu Samiego, ale Irakijczyk z rechotem odskoczył, a dwie lufy pistoletów uniosły się na wysokość piersi Mungera. - To tylko początek, Munger. Zabierzemy cię do Kasr al Nihaja... Skoro jesteś szpiegiem, musiałeś słyszeć o „Pałacu na Skraju". 20 Posiedzenie rządu odbyło się rano piątego czerwca i, zgodnie z przewidywaniami, było burzliwe. W salonie przylegającym do sali posiedzeń czekał 221 dowódca izraelskiego lotnictwa, generał David Irvi. W wypadku podjęcia decyzji, nalot miał odbyć się w niedzielę siódmego, kiedy -jak sądzono -większość francuskich naukowców i techników będzie nieobecna. Głosy ministrów były podzielone, jastrzębie i gołębie wzajemnie na siebie krzyczały. Z natury rzeczy jastrzębie były głośniejsze. Menachem Begin pozwolił im wykrzyczeć się do woli. Miał zamiar za kilka minut przywołać wszystkich do porządku i zmusić do podjęcia decyzji oraz pogodzenia się z jej konsekwencjami. Begin nie miał najmniejszych wątpliwości: reaktor musi być zniszczony. Słysząc jednak wokół siebie podniesione głosy i widząc cały harmider, wiedział, że Izrael będzie podzielony podobnie jak Rada Ministrów. W każdym razie nalot zwiększy szansę koalicji podczas zbliżających się wyborów. Begin do końca życia będzie oskarżany przez opozycję o działanie w interesie politycznym. Głęboko westchnął i uderzył pięścią w stół. Nieco się uciszyło, kiedy wszedł sekretarz i położył przed premierem kartkę. Ten przeczytał i oczy mu się zaświeciły. - Przyszedł generał Hofti. Podobno ma do pokazania coś bardzo interesującego - powiedział zebranym i polecił sekretarzowi wprowadzić generała. Sekretarz pochylił się do ucha premiera i coś wyszeptał. - Jego również - dodał Begin. Po chwili do sali posiedzeń weszli generał Hofti i Walter Blum. Hofti niósł w ręku dużą żółtą kopertę. Begin natychmiast zauważył, żeBlumjakby się postarzał od ich poprzedniego spotkania. Twarz miał bladą i obwisłe policzki. Przez chwilę Begin myślał, że wieści są niepomyślne, ale w oczach Hoftiego dostrzegł olbrzymie podniecenie i to go podniosło na duchu. Sekretarz znalazł dla obu krzesła i kiedy wyszedł, Begin rozpoczął prezentację. - Wszyscy znamy generała, a to jest pan Walter Blum. Tylko niektórzy z was wiedzą, że uczynił wiele dla naszego kraju. Niech się dowiedzą teraz pozostali. Walter skinął dostojnie głową. - Co pan nam przynosi, generale? - spytał Begin. Hofti otworzył kopertę i wyjął z niej plik dużych powiększeń. Podał Beginowi, który rozesłał je w lewo i w prawo. Niektórzy ministrowie musieli dzielić się jedną odbitką. Zapadła głęboka cisza - wszyscy byli pochyleni nad powiększeniami. Wreszcie Begin poprosił: - Niech pan zinterpretuje, generale! Hofti odchrząknął. - Zdjęcie przed dwoma dniami zrobił jeden z naszych agentów w Iraku, na terenie tajnej bazy w północno-zachodniej części kraju. Beczki zawierają tlenek uranu. Są częścią partii stu ton dostarczonej przez pułkownika Kada- 222 fiego. Oznaczenia cyfrowe i literowe na beczkach zostały zweryfikowane i Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej w Wiedniu ma je w swoim rejestrze. Jak wszyscy wiedzą, tlenek uranu nie ma zastosowania w nowym reaktorze, nie może być dla niego paliwem. Jedyne, do czego może Irakijczykom służyć, to cele zbrojeniowe. Ze stu ton tlenku uranu można odzyskać tyle Pu 239, by skonstruować dwadzieścia bomb nuklearnych, z których każda będzie miała moc bomby użytej w Hiroszimie. Oczy wszystkich skierowane były na generała. Ten ponownie odchrząknął, po czym kontynuował: - Postacie na zdjęciu. Jedna to profesor Dżabar Mohammed, druga profesor Saddam Azzawi. Dwaj czołowi iraccy atomiści. Przed dwoma laty obwieszczono oficjalnie, że wykonano na nich wyrok śmierci za zdradę. Była to oczywiście chęć wprowadzenia wszystkich w błąd i ukrycia irackich intencji zbrojeniowych, co pomogło w zbudowaniu tajnych instalacji z dala od wszechobecnych oczu Francuzów oraz nieco mniej obecnych inspektorów Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej. Generał Hofti skończył, Ariel Szaron roześmiał się nerwowo i spytał: - Czy jeszcze ktoś jest przeciw? Nastąpiło gremialne zaprzeczanie, po czym premier Begin zabrał głos: - A więc rozumiem, że możemy wydać dyspozycje Davidowi lwiemu. -Następnie zwrócił się do Hoftiego: - Wspaniała robota. Wspaniała robota, panie Blum. Proszę przekazać nasze dzięki i gratulacje człowiekowi, który tyle zaryzykował, aby nam dostarczyć ten dowód. Szmer głosów oznaczał przyłączenie się reszty gabinetu do gratulacji premiera. - Nie mogę tego zrobić - odparł Walter martwym głosem. - Schwytali go- - O Boże! - wykrzyknął Begin. - Kiedy? - Dosłownie kilka godzin po zrobieniu tego zdjęcia. Zdążył wysłać kopię przez kuriera. Ariel Szaron, nieodmiennie człowiek akcji, zapytał: - Czy wiemy, gdzie go trzymają? Czy jest szansa wydobycia go? - Trzymają go w „Pałacu na Skraju". - Cholera! - Twarz Szarona wydłużyła się. Wiedział wiele o „Pałacu". - Mamy jedną szansę - odezwał się Hofti. - Bardzo nikłą. I dlatego poprosiłem pana Bluma, by zechciał mi towarzyszyć. W celu skorzystania z niej potrzeba mi aprobaty gabinetu. - Proszę wyjaśnić - polecił Begin. I Hofti przedstawił mu plan, który opierał się na tym, że w „Pałacu" Mosad miał agenta nazwiskiem Hammad Szihab. Dotychczas agent ten był raczej pasywny, należałoby go uaktywnić 223 i, jak to się mówi, „pociągnąć za uszy", nawet grożąc ujawnieniem go Irakijczykom. - Szihab zdążył już donieść, że nasz agent jest przesłuchiwany. Dotychczas niczego jeszcze nie powiedział i na razie Mukhabarat jest przekonany, że pracuje dla CIA. Zdaniem Szihaba nasz agent może wytrzymać najwyżej tydzień. Hofti wyjaśnił następnie, że Mosad od dawna jest w posiadaniu dokładnych planów „Pałacu", a dzięki informacji Szihaba zlokalizuje bez problemów celę przetrzymywanego agenta. Znajduje się na samym końcu długiego korytarza. Po jego drugiej stronie, za żelaznymi drzwiami, jest dziedziniec otoczony piętnastometrowym murem grubości dwóch i pół metra. Szihab może zdobyć klucz do drzwi na spacerniak. - Komandosi? - spytał Szaron. - Wykluczone - odparł Hofti. - Budynek znajduje się w środku miasta. Musimy rozbić mur, i to w ściśle określonej chwili. Może to być bomba z nisko lecącego samolotu. Chcielibyśmy użyć jednej maszyny z dywizjonu biorącego udział w nalocie na reaktor. Cel znajdowałby się w prostokącie osiem metrów na dziesięć. - Bomba przebije mur i co dalej? - spytał Begin. Odpowiedział Walter: - Sto pięćdziesiąt metrów po drugiej stronie placu jest bazar. Suk. Sądzimy, że w powstałym chaosie nasz agent oraz Szihab zdołają tam dotrzeć. Będą tam nasi ludzie. W labiryncie suku łatwo się ukryć i zniknąć. Agenci udadzą się do kurdyjskiego bezpiecznego mieszkania, gdzie będą już czekały żona Szihaba i jego dzieci. Następnym etapem zajmą się Kurdowie. Przeprowadzą ich przez Kurdystan do Turcji. Droga ucieczki jest przygotowana. - Rozmawiał pan z Irvim, generale? - spytał Hoftiego Begin. - Krótko mu o tym wspominałem przed przyjściem tutaj. Pokazałem też plany „Pałacu" i jego położenie. Miał dwie uwagi: pierwszą, że szansę trafienia w tak mały cel i przy tak trudnym podejściu są nikłe, drugą, że z powodu odległości oraz potrzeby utajnienia nalotu i zmylenia radarów w nalocie weźmie udział tylko osiem maszyn F-16 i sześć maszyn osłony F-15. Irvi zwrócił uwagę, że do zniszczenia reaktora potrzeba pięciu lub nawet sześciu bomb. Ponieważ mamy ich do dyspozycji osiem, margines bezpieczeństwa wydaje się skromny. I właśnie dlatego potrzebna jest decyzja gabinetu. - Czy nie możemy wysłać dodatkowej maszyny? - spytał ktoś. Odpowiedział Mordechai Zipori: - Wysyłamy łącznie czternaście maszyn. To jest absolutne maksimum i tak już wymagające niesłychanej koordynacji. Piloci ćwiczą od dwóch tygodni. Nalot ma odbyć się za dwa dni. Nie możemy ot tak dorzucić jednej maszyny. - Rozejrzał się po obecnych i uzupełnił: 224 - Wybór jest okrutny, ale prosty. Dla nikłej szansy uratowania naszego agenta trzeba zmniejszyć szansę powodzenia nalotu na reaktor. Zapadła głęboka cisza, którą przerwał Hofti: - Nim panowie podejmą decyzję, chciałbym zwrócić uwagę na jedno. Mosad zawsze robi wszystko, by ocalić agenta. -1 ja chciałbym coś dodać - wtrącił Walter. - Ten agent nie jest Izraelczy-kiem. Jest Żydem po matce, która zginęła w Jerozolimie w 1948 roku, walcząc 0 Izrael. Jest to człowiek niebywale odważny, który już raz przeszedł w życiu piekło i miał siłę, by się z niego wydobyć. Teraz ponownie znalazł się w piekle. Po tej misji miał się ożenić. Jego przyszła żona oczekuje dziecka. - Wskazał na fotografię leżącą przed Beginem. - Ona też zaryzykowała własnym życiem, by jej przyszły mąż mógł to zdjęcie zrobić. Zasłabła w moim biurze, gdy się wczoraj dowiedziała, że go schwytano. Jest obecnie w szpitalu. - Skończył 1 kolejno spojrzał w oczy każdemu z szesnastu ministrów. -No cóż... - zaczął Begin. - Wszyscy, którzy są za wydzieleniem jednej maszyny... Do góry powędrowało szesnaście rąk. Dwie godziny później Walter uczestniczył w innej naradzie. Z generałem Davidem Irvim poleciał do bazy lotniczej w EtZion na Pustyni Synaj-skiej. Teraz stał przy gigantycznym stole sali odpraw i przyglądał się pułkownikowi Danielowi Renerowi, który w tym momencie przypominał małego chłopca bawiącego się modelem samolotu. Siły powietrzne Izraela posiadają plastyczne modele każdego większego miasta bliskowschodniego. W tej chwili dwadzieścia metrów kwadratowych stołu zajmowała makieta Bagdadu. Na parocentymetrowej wysokości „Pałacu na Skraju" zatknięta była czerwona plastikowa flaga. Pułkownik Rener, dowódca misji, pochylał się nad stołem z modelem F-16, dopasowanych wielkością do budynków na makiecie, i wyjaśniał Walterowi trudności związane ze zrzuceniem bomb z małej wysokości w gęsto zabudowanym terenie. - Pilot będzie widział cel przez pięć sekund. Ponadto w tym czasie będzie wychodził z ostrego skrętu, a więc mamy problemy przeciążeniowe. Jeśli poleci dziesięć metrów za bardzo w lewo, bomba nie trafi w mur. Zniesie go dziesięć metrów w prawo, a bomba trafi w celę waszego agenta. - To byłoby lepsze niż zniesienie na lewo - odparł ponuro Walter. Rener zrozumiał i tylko pokiwał głową. - Pilot będzie miał zaledwie jedną szansę podejścia. - Wskazał palcem czarne kółka na makiecie. - Wyrzutnie rakiet przeciwlotniczych. Dlatego też po zrzuceniu ładunku musi wyjść ostro w górę, tędy... Jeśli pomyli się choćby o dwa stopnie, to koniec. 15-Reporter 225 Walter westchnął. - Nigdy nie utrzymywałem, że to będzie łatwe. - I jeszcze jedno: w zwykłych warunkach pilot musiałby przygotowywać się przez wiele dni do podobnej misji. Komputery pokładowe zostałyby specjalnie zaprogramowane. - Pomachał modelem w dłoni. - Załadowaliśmy do symulatora program pokazujący Bagdad, więc pilot bez przerwy ćwiczy. Robimy teraz makietę samego budynku i muru. Zeskanujemy ją i też wpakujemy do symulatora, ale nalot jest już w niedzielę. Mamy za mało czasu na dobre przygotowanie. -Ale szansa jest? Rener wzruszył ramionami. - Szansa jest zawsze z wyjątkiem, kiedy jej nie ma. Mówię panu to wszystko, żeby pan na zbyt wiele nie liczył. Chce pan znać szansę? Trzydzieści procent. - To sporo - mruknął Walter. - Wyśle pan najlepszego pilota, co? Oczywiście najlepszego po panu... - Drogi panie Blum, wszyscy moi piloci są najlepsi. Najlepsi z najlepszego lotnictwa na świecie. Walterowi nie wystarczała ta odpowiedź. - Panie pułkowniku, sformułuję inaczej to pytanie. Gdyby pan siedział tam w celi i oczekiwał na tortury, kogo wybrałby pan na swego wybawiciela? Rener zerknął na generała Irvi, który się uśmiechnął i powiedział: - Odpowiedz panu Blumowi. - Majora Gideona Galili. Walter słabo się uśmiechnął. - A wie pan, pułkowniku... może to panu wydawać się dziwne, ale właśnie tego nazwiska oczekiwałem. 21 Munger słyszał głos przez zasłonę bólu. Natrętny głos, który doprowadzał go do szału. Od siedemdziesięciu dwóch godzin nie dali mu zmrużyć oka. Licząc noc przed aresztowaniem, nie spał od czterech nocy i dni. A kiedy, mimo bólu, osunął się w senną nicość, ten głos zaczął przywoływać go do rzeczywistości i bólu. Powoli otworzył oczy, spodziewając się zobaczyć okrutną i mściwą twarz Sami Asafa. Trwało długo, nim zdał sobie sprawę, że pochylający się nad nim człowiek nie jest ani rozjuszony, ani nie spogląda z nienawiścią. Wydaje się być może zniecierpliwiony, lecz i pełen dobrych intencji. - Munger, słyszysz mnie? 226 Zdobył się na potwierdzające skinięcie głową. - Jestem Hammad Szihab. Przyjaciel. Mam niewiele czasu. To niebezpieczne. Słuchaj dobrze. Jutro po południu dokładnie o piątej trzydzieści Izraelczycy podejmą próbę uwolnienia cię. Będziemy musieli przebiec podwórzec. Bardzo szybko. Głowa Mungera bezwładnie opadła na drewniane pręty pryczy. - Nie dam... nie dam rady... - Dasz radę. Będę z tobą. Za niecałe dwadzieścia cztery godziny. - Będę... w jeszcze gorszym... stanie niż teraz... - Nie. Do jutra nie będziesz torturowany. Sami Asaf pojechał do Kifri dowiedzieć się, dlaczego warty wokół bazy niczego nie zauważyły. Wróci dopiero jutro wieczorem. Zostawił rozkazy, że tylko jemu wolno cię przesłuchiwać. I dlatego pozwolili ci spać. Śpij, zachowaj siły. Jeszcze tylko jeden dzień. - Ale jak to ma się odbyć? - Munger nieco się ożywił. - Jak się wydostaniemy? - W świadomości zaświtał promyk nadziei. - Rozbiją mur ogradzający spacerniak. Nie wiem jak. Promyk nadziei rozgorzał. Munger domyślał się, jak to zrobią. - Daktyl Jeden przysyła wiadomość - powiedział Szihab. - „Przy wierze wytrwać trzeba". Uśmiech przemknął przez usta Mungera. - Tego mogłem się po nim spodziewać. Właśnie tego. Ale skąd ty w tym wszystkim? - Daktyl Jeden nie pozostawił mi wyboru. Muszę już iść, bo trzęsę się ze strachu. - Nie jesteś w tym odosobniony - powiedział Munger. - Idę. A ty śpij. - Delikatnie dotknął ramienia więźnia i szybko wycofał rękę, gdyż Munger wzdrygnął się z bólu. Po odejściu Szihaba Munger przez dłuższy czas zastanawiał się, czy miał halucynacje. Jednakże nawet lekkie dotknięcie skatowanego ciała sprawiało mu ból, co było sygnałem, że powrócił do rzeczywistości. Zamknął oczy. Czas dopowie resztę. Przy wierze wytrwać trzeba... zaczął zapadać w sen i z mgły wyłoniła się tym razem twarz Ruth. Prawdziwa, jak najprawdziwsza. Cały czas mu towarzyszyła przez minione dni i godziny, czyniąc je znośniej szymi. Nawet wówczas, gdy bili go gumowymi pałkami, gdy doczepiali do ciała elektrody, gdy śmieli się patrząc, jak zwija się w agonii, Ruth zawsze przy nim była, ratując przed utratą zmysłów. W niedzielę o dziesiątej rano czasu bagdadzkiego irackie Ministerstwo Informacji zwołało dziennikarzy na konferencję prasową i obwieściło, że siły bezpieczeństwa pochwyciły szpiega CIA. Jest nim sławny fotograf David 227 Munger, którego zatrzymano, gdy po bezskutecznej próbie przekupienia funkcjonariuszy irackich usiłował wywieźć za granicę tajne informacje natury wojskowej. W niedzielę o jedenastej rano Walter Blum siedział w gabinecie pułkownika Renera. - Absolutnie wykluczone - mówił Rener. - Galili spędził już osiem godzin w symulatorze. Nie ma po prostu czasu na przećwiczenie innego pilota. Niech pan tylko pomyśli, człowieku: startujemy za pięć godzin. Dlaczego, do cholery, nie powiedział mi pan o tym wcześniej? -Nie sądziłem, że to może mieć znaczenie. Nie spodziewałem się komunikatu irackiego. Był dla mnie absolutnym zaskoczeniem. Przypuszczam, że tylko z sobie wiadomych powodów Irakijczycy chcą w to uwikłać Amerykanów. Niemniej to dowodzi, że Munger się trzyma. - Jest pan pewien, że Galili skojarzy? - Jakże mógłby nie! Niech tylko usłyszy wiadomość... Czy nie byłoby szansy odizolowania go do czasu startu... - Najmniejszej! - Rener spojrzał na zegarek. - W tej chwili siedzi w symulatorze. Wyjdzie z niego za pół godziny. Potem załogi jedzą razem lunch i następnie przez dwie godziny odpoczywają przed ostateczną odprawą. Niektórzy już słuchali radia. Dużo będą o tym mówili. Walter westchnął, a Rener powiedział pełnym zdziwienia głosem: - Słyszałem o różnych trójkątach miłosnych, ale nigdy o czymś takim. Wiem, że przez ostatni rok Gideon był dziwnie zamknięty w sobie i przyga-szony, ale pojęcia nie miałem, z jakiego powodu. - Wpadł w miłosną obsesję - stwierdził Walter. Rener pokręcił głową. - Panie Blum, niepotrzebnie się pan martwi. Znam Gideona Galili od dwunastu lat, od kiedy zaczął latać. To wspaniały człowiek, wielki patriota. Był zachwycony, kiedy mu powierzałem tę misję. Jest wniebowzięty, mając szansę uratowania tak cennego agenta. - Póki się nie dowie, kto to taki. - Nie zrobi mu to żadnej różnicy - stwierdził stanowczo Rener. - To profesjonalista i, jak powiedziałem, patriota. Uczyni wszystko, co będzie możliwe. Pan może najwyżej modlić się, by to wystarczyło. Wie pan, jakie są szansę. Jeśli Galili nie trafi, to nie dlatego, że się nie starał. Walter ponownie westchnął, a Rener spytał: - Mam z nim porozmawiać? - Wolę to zrobić ja. - Walter wstał. - Złapię go, kiedy będzie wychodził z symulatora. 228 Kiedy pół godziny później Rener wyjrzał przez okno swego gabinetu, zobaczył ich razem spacerujących przed salą odpraw. Stanowili dziwny kontrast: wysoki, szczupły pilot i przeraźliwie gruby, krzykliwie ubrany cywil. Galili musiał się schylać, by słyszeć, co Walter do niego mówi. W pewnej chwili stanęli i patrzyli, jak formacja F-15 odrywa się od odległego pasa startowego i rwie z rykiem w niebo. Gdy wznowili spacer, mówił z kolei Galili, położywszy dłoń na ramieniu Waltera. O trzeciej po południu Spiro zaparkował mercedesa przed głównym wejściem do szpitala świętego Barnaby w Limassol. Ze schodów kuśtykając schodziła już Ruth. Spiro pośpieszył odebrać z jej rąk walizeczkę. Gdy jechali w kierunku Platres, spoglądał w lusterko na Ruth. Była piękna i smutna. Przed godziną miała telefon od Waltera. Dotrzymywał obietnicy i na bieżąco informował ją o rozwoju sytuacji. Słychać go było słabo i nie powiedział nic konkretnego oprócz tego, że akcja rozpocznie się przed szóstą. I że szansa jest nikła. Da jej znać, gdy tylko otrzyma konkretną wiadomość. Złą czy dobrą. Pytał też, jak się czuje. Odparła, że lepiej, i że wraca do domu w Platres. Tam będzie czekała na telefon. Powiedział, że zaraz zadzwoni do biura i poleci, by Spiro ją odwiózł. Właśnie przejeżdżali przez wioskę Kalini, gdzie ujrzała malutką cerkiew na ryneczku. Kierowana impulsem poprosiła Spiro, żeby stanął. W niedzielę mieszkańcy paradowali w świątecznych odzieniach. Wielu siedziało na progach swoich domów na wyniesionych krzesłach lub na ławach. Rozmawiano, plotkowano, wachlowano się w upale gazetami. Wszyscy ciekawie jej się przyglądali, gdy szła kulejąc przez placyk i potem schodkami do cerkwi. Stojący na progu brodaty, odziany na czarno i w czarnym wysokim nakryciu głowy pop powitał ją skinieniem głowy i poinformował, że już jest po mszach. Zdumionym spojrzeniem obrzucił Gwiazdę Dawida na szyi kobiety. Spojrzała ponad jego ramieniem na ciemne chłodne wnętrze i ikonostas z ikonami, pod którymi migotały płomyki zapalonych świec. - Czy mogłabym tu posiedzieć przez parę godzin? - spytała. Pop bacznie się jej przyjrzał i dostrzegł smutek na twarzy. - Jesteś mile widziana, siostro w Bogu - odparł. Wróciła do Spiro i spytała, czy może na nią czekać. Stary kierowca uśmiechnął się i głową wskazał tawernę. Tam będzie siedział, a ona może wrócić, kiedy zechce. W cerkwi usiadła w ławce blisko drzwi. Nie była religijną osobą. Nawet sobie nie mogła przypomnieć, kiedy po raz ostatni świadomie się 229 modliła. Znajdowała się w świątyni obcego jej wyznania, ale to nie czyniło najmniejszej różnicy. Po prostu tutaj, w domu bożym, zbierze myśli, uspokoi się. Gdy po godzinie pop wracał z popołudniowej sjesty, zajrzał przez drzwi i zobaczył klęczącą kobietę... 22 O 15.45 rozwieziono załogi do samolotów. Piloci odziani w antyprzeciążeniowe kombinezony, z niesionymi pod pachą hełmami i maskami tlenowymi przypominali astronautów udających się w przestrzeń kosmiczną. Wiele do siebie nie mówili, żadnych żarcików czy przechwałek, by zatuszować zdenerwowanie. Pięciu ludzi naziemnej obsługi maszyny Gideona Galili nabożnie patrzyło, jak major wysiada z autobusiku, a potem, gdy ten odjechał, stoi przez minutę, wpatrując się w samolot. Zawsze tak robił. W słońcu F-16 migotliwie jaśniał. Zgrabne podbrzusze myśliwca szpeciło groźne cygaro bomby. Czuło się jakby zniecierpliwienie maszyny trzymanej na ziemi. Galili zawsze odnosił wrażenie, że patrzy na żywą istotę. Personel naziemny widział to inaczej. Po prostu maszyna wymagała wielkiej troski, wielu godzin sprawdzania kilometrów przewodów, tysięcy ruchomych części, delikatnych podzespołów najnowocześniejszej elektroniki. Aby mogła latać, trzeba poświęcić jej tysiące roboczogodzin. Ale kiedy latała, była najwspanialszą bronią świata. Gideon skinął głową mechanikom i ruszył na zwyczajowy obchód, szepcząc sam do siebie: - Osłony dysz zdjęte... Kliny wyjęte... Bomba zabezpieczona... -1 tak dalej, i tak dalej. Załoga naziemna przyglądała się niemal obojętnie. Rutynowy przegląd. Zarówno oni, jak i on wiedzieli, że wszystko jest w najlepszym porządku. Oni też, podobnie jak pilot, byli najlepsi z najlepszych. Galili podszedł do metalowych schodków, oddał hełm i maskę mechanikowi, wdrapał się na górę i zajrzał do kabiny. - Hamulce zaciągnięte... Systemy uzbrojenia zabezpieczone... System wyrzutni fotela katapultowego zabezpieczony... Spadochron we właściwym położeniu... Osprzęt złożony właściwie... W trzynastu z rozrzuconych wokół lotniska betonowych hangarach trzynastu innych pilotów dokonywało tych samych czynności kontrolnych. Ani jeden z pilotów nie znalazł najmniejszego uchybienia. 230 Gideon Galili wgramolił się do kabiny i zajął miejsce w fotelu. Mechanik pomagał mu w podłączaniu wężyków tlenowych i ciśnieniowych oraz przewodu łącznościowego. Żelazna racja i pakiet medyczny do kieszeni na piersiach... zacisnąć pasy... Pasy spadochronu doczepić do pasów piersiowych... Hełm z wężem tlenowym i przewodami łącznościowymi... zawór tlenowy działa... zawleczki wyrzucanego fotela wyjęte... Mechanik zszedł na ziemię, zdjął schodki i przeszedł do przodu w oczekiwaniu na włączenie silnika. Tymczasem Gideon dokonywał reszty przed-startowych czynności kontrolnych. Gdy skończył, podniósł kciuk. Mechanik założył wówczas tłumiące hałas nauszniki i na szyję laryngofon. O 16.15 po drugiej stronie lotniska zagrał pierwszy silnik. Gideon już miał nacisnąć guzik startera, kiedy nagle w jego mózgu wybuchła, niby eksplodująca gwiazda, ostateczna decyzja. Był nią zupełnie ogłuszony. Ogłuszony jej bezwzględnością. Nie trafi. Skieruje bombę w prawo. Zamarł z palcem na przycisku startera. Był w stanie najwyższego uniesienia. Stanowił jedność z bombą o metr pod stopami. Przy swoim talencie, umiejętnościach i woli poprowadzi bombę dziesięć metrów w prawo od celu. Bomba uzyska nowy cel. Co mu powiedziano? Że lepiej w prawo niż w lewo... Lepiej niech Munger umrze, niż ma zostać w łapach Mukhabaratu. Gideon Galili przyniesie mu wyzwolenie... Nagle w słuchawkach zabrzmiał niespokojny głos mechanika: - Wszystko w porządku, panie majorze? Wszyscy już zapuścili... - W porządku, w porządku. - Włączył starter. Usłyszał gwizd rozpędzającej się turbiny, a potem ryk silnika. O 16.30 myśliwce zaczęły kołować na pas. Walter był w wieży kontrolnej wraz z generałem Irvim. Obserwował, jak samoloty wynurzają się ze schronów, zmierzając na sam koniec pasa, gdzie ustawiają się w przewidzianym z góry miejscu, niczym baletnice na scenie tuż przed podniesieniem kurtyny. Obowiązywała cisza radiowa. Nie wolno ryzykować. Wróg mógłby przez zwykły przypadek przechwycić fragment korespondencji. Maszyny posuwały się teraz parami ku linii startowej, pierwsze F-16, za nimi F-15. - Galili jest po lewej w trzeciej parze - mruknął Irvi, a potem dodał: - Rener powiedział mi o wszystkim. O tym, co łączy Gideona z tym agentem. Zdumiewający zbieg okoliczności... Ale może pan być spokojny. Galili wykona robotę. I wykonają dobrze. 231 - Wiem - odparł Walter. - Rozmawiałem z nim przez pół godziny. Po tej rozmowie zrobiło mi się wstyd, że miałem wątpliwości. Rozległ się połączony ryk silników i siedem par zaczęło nabierać prędkości na czarnym pasie startowym. Pierwsza para oderwała się od ziemi na wysokości wieży kontrolnej i poszła stromo w górę. Druga para, po oderwaniu się w tym samym miejscu, pozostała niżej, żeby nie wpaść w strumień zaśmigło-wy pierwszej pary. Trzecia para mogła od razu także poderwać się stromo. Walter obserwował lewą maszynę trzeciej pary. Dostrzegł w kabinie hełm i maskę tlenową pilota. Obudziła się w nim nadzieja, że wszystko pójdzie dobrze. Perfekcja startu formacji dodała mu otuchy. - Teraz zacznie się czekanie - mruknął Irvi. - Na szczęście tylko godzina. Ostatnią tego typu wyprawą był rajd na Entebbe. Nie dowodziłem jeszcze siłami powietrznymi, ale uczestniczyłem w planowaniu. I w czekaniu... to było najgorsze. W ciągu jednego dnia postarzałem się o dziesięć lat. -Ujął Waltera pod rękę. - Chodźmy do centrum dowodzenia. Gideon pilotował jakby w transie. Prawą dłoń trzymał lekko na drążku, stopy równie spokojnie na pedałach orczyka, oczy nieustannie na przyrządach i na zmieniającym się obrazie monitora. Radary były w gotowości, ale wyłączone, ich ekrany martwe, aby uniknąć wykrycia. F-16 leciały w luźnej formacji taktycznej i chociaż mózg Gideona w pewnej mierze przestał funkcjonować, pilot zachowywał swe miejsce w szyku instynktownie. Przelecieli nad zatoką Akaba i zmienili nieznacznie kurs na linię brzegu Półwyspu Arabskiego. Ta cząstka mózgu Gideona, która funkcjonowała, zajęta była Mungerem, Ruth i Walterem Blumem. Nie były to żadne racjonalne myśli, ale przypadkowa zbitka rozmaitych skojarzeń. Słyszał Waltera Bluma: „Ona go kocha. Musi pan to zrozumieć. Zasłabła, kiedy się dowiedziała, że Irakijczycy go schwytali. Bez względu na to, co się stanie, nigdy już nie pokocha nikogo innego". Jego własne słowa: „Niech pan będzie spokojny, panie Blum. Uczynię wszystko, co można. Ruth ani nikt inny nie ma z tym nic wspólnego. Wiem, dlaczego on tam się znalazł. Wiem, co zdziałał. Wiem, że go torturują. Mam trudne zadanie, ale sobie poradzę. Może pan być tego pewny". Potem myśli przeskoczyły do pierwszej rozmowy z pułkownikiem Re-nerem, kiedy się dowiedział, że wybrano go do wykonania specjalnej misji: lecąc tuż nad dachami ma wpakować bombę w mur więzienia, aby umożliwić uratowanie człowieka, który tak wiele zaryzykował dla Izraela. Pamiętał, jaką wówczas poczuł dumę. Pamiętał godziny spędzone w symulatorze, kiedy po raz pierwszy zapoznawał się z parametrami niemalże niewykonalnej misji, jaką mu zlecono. Zaciął się. Wykorzystując całą posiadaną wiedzę 232 i zaprzęgając do pracy swój talent, raz po raz dokonywał podejść z symulowaną prędkością siedmiuset kilometrów na godzinę i raz po raz nie trafiał mimo wszystko w cel, bez względu na to, jak bardzo się starał, aby zdążyć w ciągu tych paru ulotnych sekund dostrzec cel, naprowadzić nań elektroniczny celownik, zlecić komputerowi zwolnienie bomby we właściwym ułamku sekundy. Raz po raz nie trafiał. Albo bomba rozpoczynała lot zbyt późno, albo trafiała w bok sąsiedniego budynku. Dopiero podczas trzeciej sesji w symulatorze, pod okiem podziwiającej go obsługi technicznej, zaczęło mu iść lepiej. Podchodził spokojniej i pewniej, wychwytywał wcześniej cel, precyzyjniej go ustanawiał na komputerze. Podczas ostatniej parogodzinnej próby miał już sześćdziesiąt procent trafień. Gdy wychodził z symulatora technicy go okrążyli, ściskali ręce i z podziwu kręcili głowami. Ale wówczas jego siłą napędową była motywacja pozwalająca na pełną koncentrację wszystkich zmysłów, pamięci, wiedzy i doświadczenia. Za budynkiem symulatora czekał na niego Walter Blum ze swoją bombą. Trafiła w sam środek celu. Bohaterem, którego należało uratować, był Mun-ger. To nazwisko było rakowatą naroślą na świadomości Gideona - człowiek, który zabrał mu Ruth, zniszczył przyszłość. Diabeł, szatan! I coś się w Gideonie załamało. Nastąpiło schizoidalne rozszczepienie mózgu. Trzy czwarte było sparaliżowane, może nawet znacznie więcej niż trzy czwarte, a funkcjonująca część podjęła decyzję i pilotowała maszynę. F-16 znalazł się w rękach psychicznie chorego człowieka. Do uszu wdzierały się dźwięki. To pułkownik Rener rozmawiał przez radio z kontrolerem bazy Ma'am. Ale Gideon nie słuchał starannie przećwiczonych kwestii Renera, wygłoszonych w nienagannym arabskim, i wtrętów innych pilotów, też po arabsku, aby wzmocnić wiarygodność tego, co mówił Rener. Po paru minutach zabrał się do przestrajania komputera nawigacyjnego, a wzrok skoncentrował na symbolach wskaźnika refleksyjnego HUD, które zamigotały w chwili, gdy cała formacja obrała nowy kurs: wschód północny wschód - na Bagdad. W centrum dowodzenia w Etzion generał Irvi wskazał Walterowi punkt na mapie. - Galili wyjdzie z formacji w tym miejscu. Na południe od Al Ramadi. Trzy minuty później będzie już nad Bagdadem. - Zerknął na zegar na ścianie. - Za piętnaście minut od tej chwili. Walter spojrzał na centrum: rzędy komputerów obsługiwane przez milczących operatorów, dziewczyna w niebieskim mundurze roznosi im właśnie kawę. 233 Dowódca centrum i zgromadzona wokół niego grupka oficerów rozmawiają półgłosem, od czasu do czasu któryś z nich zerka na czarny głośnik wiszący w rogu sali. Ten głośnik przykuł też uwagę Waltera: w pewnej chwili przestanie milczeć i usłyszą głosy pilotów, którym wreszcie będzie wolno przerwać radiową ciszę, by zawiadomić o sukcesie bądź porażce. Napięcie w centrum wzrastało, było prawie namacalne. Serce Waltera zaczęło głośno walić. Granicę iracką przelecieli na pułapie siedemdziesięciu metrów. Od czasu do czasu samoloty unosiły się lekko i zaraz opadały, jak mewy niesione wiatrem. To pokładowe komputery dokonywały korekty wysokości - pustynia była falista. O 17.20 rozbłysł kolejny symbol na refleksyjnym wskaźniku HUD Gi-deona. Funkcjonująca część jego mózgu zareagowała. Łagodnym łukiem wyszedł z formacji i poleciał na wschód. Sięgnął lewą ręką i włączył detektor opromieniowania radarowego. Przeleciał nad znieruchomiałą taflą jeziora Habbaniyan i po minucie był już nad przedmieściami Bagdadu. W mózgu miał teraz trzy obrazy nakładające się na siebie: to, co oczy rejestrowały na bieżąco w zestawieniu ze wspomnieniem symulowanego lotu, symbole wskaźnika refleksyjnego i wreszcie, jakby wypalony w pamięci, kamienny mur „Pałacu na Skraju", stanowiący zarazem kres i cel wędrówki. Leciał teraz wśród wyższych budynków. Skręcił w lewo, skręcił w prawo, przemykał się w bezpiecznej odległości od stanowisk rakiet przeciwlotniczych. Rozpoczął ostatnie podejście i w wyobraźni widział teraz tylko obraz muru. Mur nabrał znaczenia symbolu. Patrzył w punkt dziesięć metrów na prawo od... Od czego? Wiedział tylko, że to musi być dziesięć metrów na prawo, a nie na lewo. Dziesięć metrów na prawo - punkt powyżej szerokiej przypory muru. Tam za kilka sekund umieści odpowiedni symbol we wskaźniku refleksyjnym. Dokładnie za tym punktem czekał Munger. Teraz skoncentrował się na rzeczywistości w dole: rząd budynków ustawionych w łuku - ciemniejszych niż na symulatorze, ale z pewnością tych samych. Bardzo ostry skręt. Czuł, jak jest wpychany w fotel przeciążeniem czterech g. Wiedział, że za tymi budynkami ujrzy szeroką aleję, potem plac, po którego przeciwległej stronie stoi „Pałac na Skraju" ze swoim wysokim murem. W wyobraźni zobaczył punkt nad przyporą, pokrywający się z symbolem wskaźnika refleksyjnego. Każda sekunda dzieliła się teraz i rozciągała na milisekundy. Budynki przemykały parę metrów od końcówek skrzydeł. Wyszedł ze skrętu prosto na szeroką aleję. Plac! Mur, przypora! We wskaźniku refleksyjnym pojawia się symbol, palce zmierzają do guzika zwalniającego bombę... 234 I głos w słuchawkach. Spokojny, beznamiętny. Głos pułkownika Renera. - Prowadzący Czerwony do bazy. Bomba w celu. Był to głos profesjonalnego pilota, doskonałego pilota. Izraelskiego pilota, który bezbłędnie wykonał powierzoną mu misję - uświadomienie sobie tego dotarło do chorego umysłu Gideona w ułamku sekundy. Trafiło weń niczym piorun z nieba i uleczyło... W mikrosekundzie prawa ręka zmieniła położenie drążka, lewa stopa musnęła pedał orczyka. Symbol wskaźnika refleksyjnego przesunął się w lewo na wyrastającym przed Gideonem murze, palec nacisnął guzik. Trzy sekundy później F-16 podskoczył, uwolniony od tysiąckilogramo-wej bomby, a następnie z rykiem wzbił się ku niebu. Bomba miała zapalnik 0 półsekundowym opóźnieniu. Wbiła się w mur, odczekała pół sekundy i rozerwała go w pył. Gideon Galili, już wysoko na niebie, łkał w maskę tlenową 1 dygotał w głębokim szoku. Jakże mógł zabrnąć tak daleko w chore majaczenia? Był blisko zdradzenia wszystkich zasad, wszystkiego, w co wierzył, czego się nauczył. Wzbijał się wyżej, skręcając na zachód, by wejść na wolny od rakiet przeciwlotniczych korytarz. Obejrzał się i zobaczył eksplozję: lecącą w górę i na plac chmurę pyłu i większych odłamków. Słyszał głosy kolejnych pilotów zgłaszających swoje udane trafienia w reaktor. Włączył mikrofon i drżącym głosem zameldował: - Czerwony Trzy. Zadanie wykonane. Bomba w celu. Postanowił zawrócić. Chciał zobaczyć, co zdziałał. Wiedział dobrze, że ma ściśle wyliczone paliwo, wiedział o groźbie rakiet przeciwlotniczych, ale nic go to nie obchodziło. Pchnął drążek, zredukował ciąg i zawrócił ku przesłoniętemu chmurą pyłu placowi. Wydawało mu się, że ich widzi: dwie sylwetki po przeciwnej stronie placu. Dwaj mężczyźni. Jeden kuleje, drugi go podtrzymuje - obejmuje ramieniem, niemal ciągnie. Jakże wolno się posuwają! Na szczęście poza nimi na placu nie ma żywej duszy. Chyba dotrą do labiryntu wielkiego bazaru. Na pewno dotrą. I nagle ich dostrzegł: z pyłu wokół „Pałacu" wyłoniła się grupka ludzi w mundurach khaki. Biegli w stronę uciekinierów. Gideon zaklął. Dlaczego wymontowano działko! Zwiększył ciąg, F-16 skoczył, jak koń dźgnięty ostrogą, nos wyprowadzony ze ślizgu przeszył powietrze tuż ponad głowami biegnących. Przelot F-16 z wyjącym dopala-czem, siedem metrów nad głową, jest dla zwykłego śmiertelnika wiecznością w piekle, skondensowaną do dwóch uderzeń serca. Gdy Gideon poderwał maszynę, obejrzał się i zobaczył ludzi rozpierzchających się, z dłońmi na uszach. Trzej leżeli skuleni na ziemi. Głośno się roześmiał. Był pewien, że narobili w spodnie. Nie widział natomiast Mungera i podpierającego go człowieka. Udało im się! Śmiech zamarł mu na ustach. Oczami wyobraźni 235 zobaczył Ruth oczekującą na kochanka - jej przyszłego męża. Skoro tak musi być... przeżyje to jakoś. Zerknął na wskaźnik refleksyjny HUD i zaczął już wyliczać trasę powrotu, kiedy usłyszał wysoki przeraźliwy pisk. Jego wzrok pomknął do sygnalizatora zagrożeń. Zmartwiał widząc, że namierzają go radary wyrzutni rakiet przeciwlotniczych. Przez ten ostatni skręt i następnie poderwanie, maszyna znalazła się zbyt blisko budynku mieszczącego urzędy państwowe i strzegących go wyrzutni. Najprawdopodobniej wypuścili dwie. Wszedł w ciasny lewy skręt i na chwilę przeciążenie pozbawiło go wzroku. Doskonale zdawał sobie sprawę z odległości. Jeśli rakieta zbliży się do dwustu metrów, będzie za późno. Naprowadzany radarowo pocisk nie da się już zmylić. W odległości trzydziestu metrów detonuje zapalnik zbliżeniowy i na tor jego lotu z prędkością ponaddźwiękową pomkną mordercze stalowe odłamki. Sygnalizator zagrożeń wskazywał, że jedną rakietę udało mu się zgubić. Druga podchodziła z lewej strony. Nie mógł od niej uciec lecąc po prostej, więc zdecydował się na nurkowanie tuż przed jej nosem. Miał nadzieję, że ściągająca go ku ziemi siła ciążenia pozwoli wykonać ciaśniejszy skręt i rakieta przemknie nad nim. Prawie się udało. Zabrakło najwyżej metra lub dwóch. Ale ostrzegawczy pisk nie milkł i Gideon wiedział, że za sekundę umrze. Kątem oka dostrzegł nawet srebrne cygaro. Zobaczył jeszcze oślepiający błysk, a zaraz potem major Gideon Galili i jego maszyna przestali istnieć, pochłonięci przez ognistą kulę. 23 Wiadomość o izraelskim nalocie i zniszczeniu reaktora w El-Tuwaitha obiegła cały świat. Potężnym echem powróciły okrzyki oburzenia i potępienia. Chociaż oficerowie sił powietrznych wielu państw po cichu podziwiali bezbłędne planowanie i precyzję nalotu, politycy i mężowie stanu tychże samych państw głośno obwieszczali swoją dezaprobatę. Podjudzani przez Francję i Irak, wykrzykiwali na temat aktu nie usprawiedliwionej agresji izraelskiej, akceptując bez zastrzeżeń oświadczenie sekretarza generalnego Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, że wszystkie dowody, które są w ich dyspozycji wskazują, iż iracki program nuklearny mu wyłącznie charakter pokojowy. Prezydent Reagan także wydał oświadczenie, które później określono jako najostrzejsze w całej historii stosunków amerykańsko-izraelskich. 236 W kuluarach Organizacji Narodów Zjednoczonych delegaci rozpoczęli przygotowywanie rezolucji domagającej się nałożenia bezwzględnych sankcji na państwo izraelskie. Amerykańska delegacja była zakłopotana i zachowywała milczenie. Krążyły plotki, że Departament Stanu radził prezydentowi, by dał Izraelowi nauczkę, drastycznie ograniczając amerykańską pomoc wojskową i finansową. Według jednego z przecieków z Białego Domu, prezydent Reagan określił Menachema Begina jako niebezpiecznego maniaka. Trzy dni później, wczesnym rankiem dziesiątego czerwca, na pokładzie samolotu transportowego lotnictwa izraelskiego przyleciał do Waszyngtonu generał Izaak Hofti. Udał się prosto do Langley i spędził dwie godziny z dyrektorem CIA, Williamem J. Caseyem. Tego samego dnia w Gabinecie Owalnym Białego Domu odbyło się spotkanie prezydenta Reagana z dyrektorem CIA. Uczestniczyli w nim także generałowie Izaak Hofti oraz sekretarz stanu Aleksander Haig. Hofti wyjął z teczki parę kartek oraz dużą fotografię. Prezydent i sekretarz stanu przeczytali raport, i długo oglądali fotografię, po czym spojrzeli pytająco na Williama Caseya, który skinął głową i powiedział: - Nasi analitycy twierdzą, że zdjęcie jest autentyczne. Nastąpiła długa cisza, po której prezydent powiedział do Hoftiego: - Sekretarz stanu wyda oświadczenie, że chociaż nasz rząd uważa, iż Izrael działał pochopnie, to istnieją jednak dowody wskazujące, że nie bez podstaw. - Skończywszy bizantyjską formułę spojrzał na Haiga i dodał: -Nie będzie oczywiście żadnych cięć w pomocy woj skowej i finansowej. A wobec ewentualnej rezolucji w Radzie Bezpieczeństwa postawimy weto. - Dziękuję, panie prezydencie - odparł z uśmiechem generał Hofti. Reagan spojrzał na fotografię na biurku. - Niech pan mi powie, generale, jak uzyskaliście to zdjęcie? - spytał. - Zrobił to zawodowiec, który zrezygnował z honorarium, panie prezydencie - odparł Hofti. Epilog Minęło dziesięć lat. Dziesięć lat powolnego i znojnego zawierania przez Izrael pokoju z sąsiadami. Czasami był to pokój mało spokojny, pełen podejrzliwości, ale pokój bez wojny i mieszkańcy Izraela powoli do niego przy-wykali i zaczęli wyładowywać nadmiar energii na kłótnie wewnętrzne, co od wieków leżało w ich naturze. Któregoś popołudnia w końcu lata Walter Blum pojechał na lotnisko Ben Guriona, by powitać gościa. Od chwili wycofania się z interesów mieszkał w Jerozolimie i bardzo rzadko wyjeżdżał za granicę. Był już starym człowiekiem i nie cieszył się najlepszym zdrowiem. Dwa lekkie ataki serca poprzedniego lata wywołały duży niepokój lekarzy. Zdecydowanie kazali mu ograniczyć bywanie w restauracjach, jednakże Walter wyznawał filozofię, że życie bez dogadzania sobie to żadne życie. Był zresztą w każdej chwili gotów na spotkanie ze Stwórcą, by osobiście bronić swego punktu widzenia. Miał ostatnio wielu gości z całego świata, ale na żadnego tak nie czekał, jak na tego, który miał przybyć za pół godziny. Gość ten był dziesięcioletnim chłopcem i przylatywał na dwa tygodnie. Jego rodzice wyjechali na Karaiby, by przygotować fotoreportaż i jednocześnie uczcić dziesiątą rocznicę ślubu. Walter miał przez dwa tygodnie obwozić chłopca po Izraelu i przy okazji powiedzieć mu parę słów o przodkach, rodzice bowiem uważali, że dorósł do wieku, w którym należy wiele rzeczy zrozumieć, a w tym wypadku Walter był idealną osobą, która może pomóc zrozumieć. Chłopiec wyszedł z sali odpraw, natychmiast spostrzegł Waltera, podbiegł i zarzucił mu ręce na ramiona. Walter, rozpromieniony, odsunął chłopca na odległość ręki i pilnie mu się przyjrzał. Chłopiec urósł od minionego roku. Był bardzo wysoki, jak na swój wiek, i szczupły, miał ciemne włosy, bardzo niebieskie oczy i szczerą twarz. 238 Rozpoczęli podróż po kraju. Odwiedzali dawne pola walk na pustyni i w górach, archeologiczne wykopaliska, historyczne pomniki i budynki, ki-buce i miasta. Przez cały czas Walter mówił, a chłopiec słuchał. Czasami był trochę tym wszystkim znudzony, jak to dziesięciolatek, ale nigdy nic nie okazywał, gdyż kochał i szanował starego człowieka. Ostatniego dnia poszli na Górę Herzla w Jerozolimie, miejsce wiecznego spoczynku kobiet i mężczyzn - żołnierzy, mężów stanu, robotników i myślicieli - którzy pomagali w powstaniu państwa izraelskiego. Mimo bliskości miasta, między niekończącymi się rzędami płaskich białych kamieni nagrobnych, było cicho i spokojnie. Walter podprowadził chłopca do jednego z nich, odczytał napis po hebrajsku i rozpoczął opowieść o jego babce. Chłopiec zadał potem kilka pytań i wysłuchał w skupieniu odpowiedzi. Później poszli do Grobu Nieznanego Żołnierza, otoczonego grobami kobiet i mężczyzn zabitych podczas wszystkich wojen, a nigdy nie zidentyfikowanych. Są tam również groby tych, których nazwiska są znane, ale ciał nigdy nie odnaleziono. Wszystkie płyty sąjednakowe. Na wielu grobach leżały kamyki. Walter wyjaśnił, że jest to obyczaj sprzed tysięcy lat, kiedy Żydzi mieszkali na pustyni. Na grobach kładziono kamienie, by nie rozgrzebały ich zwierzęta żywiące się padliną. Obyczaj przetrwał jako symbol opieki nad zmarłymi. Podeszli do jednego z grobów. Walter odczytał napis i wyjaśnił, kim był człowiek, który zginął siódmego czerwca 1981 roku. Gdy skończył, chłopiec nie chciał od razu odejść, lecz stał długo zamyślony nad kamienną płytą. Potem podniósł z ziemi dwa kamyki i położył na białym marmurze. Chłopiec nazywał się Gideon Munger. Nazwisko wyryte na płycie brzmiało Gideon Galili.