Jerzy Stefan Stawiński Kanał i inne opowiadania 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Godzina „W” Dochodziła jedenasta. Czarny podszedł do okna. Z wdziękiem poruszał się na lekko zgiętych nogach. Wyglądał zgrabnie w bryczesach i lśniących butach z cholewami. Spojrzał na ulicę. Dzień był ciepły i pochmurny. Z baru na rogu wytoczyło się dwóch mężczyzn; przystanęli przed budką z papierosami i długo gmerali w kieszeniach. Z przecznicy wychynęła hałaśliwa grupa niemieckich tomików. Do drzwi sklepiku cisnęły się kobiety po kartkowe przydziały. Śmignął potężny „Horch”, błysnęły amarantowe generalskie klapy u płaszcza. Przy chodniku sunęła powoli ryksza wyładowana paczkami. – Nie – powiedział Czarny odwracając się. – Dzisiaj chyba nic z tego. Szkoda. Teresa siedziała skurczona na tapczanie. Patrzyła na niego uważnie szeroko otwartymi i nieco przymglonymi oczyma. Czarny uśmiechnął się do niej, spojrzał na zegarek i podszedł do tapczana. Na małym stoliku zieleniała celuloidowym abażurkiem szablonowa lampka nocna na kwadratowej podstawce. Obok niej tkwił na drewnianym postumenciku brzydki, pozłacany posążek Buddy. Czarny wyjął z szufladki kawałek plecionki, przewrócił lampkę na bok i wyszukał w drewnianym denku dwie niewidoczne na pierwszy rzut oka dziurki. W podobne otworki pod skrzyżowanymi nogami Buddy wetknął drugi koniec plecionki i nacisnął biały guzik. Zabłysła żarówka. Czarny odczekał chwilę, po czym pokręcił jedną z gumowych nóżek lampki. W brzuchu Buddy coś zabulgotało i rozległ się cichy głos: – „Jednostki drugiego frontu białoruskiego dotarły do przedmieść Warszawy...” – Przesada! – parsknął Czarny. – W nocy nie było słychać artylerii. Są podobno w Radości. – Co z nimi? – zapytała Teresa. – Nic. Mamy się meldować najbliższemu dowódcy z propozycją współdziałania. Na prawach sprzymierzeńców. Co z tego wyjdzie, nie wiadomo. Ty drżysz? Teresa zwilżyła językiem suche wargi. – Nie – odparła. – Zdaje ci się. To przez tę bezczynność. W domu pełno roboty. Za długo trwa to pogotowie. Budda zawarczał nagle. – Zagłuszają – westchnął Czarny. Pochylił się nad lampką; pasmo włosów Teresy musnęło mu skroń. Pokręcił nóżką lampki i Budda zgrzytnął jazzem. Czarny objął Teresę nagłym ruchem i pocałował w usta. Nie broniła się, ale oczy jej nie przejaśniały. – Czego ode mnie chcesz? –zapytała cicho. – Niczego – odpowiedział nie cofając ramienia. – Po prostu ciągnie mnie do ciebie. Opuściła oczy. Była ładna z rumieńcami na policzkach. Pocałował ją w kącik ust i przyciągnął. Wyczuł lekki opór. – Umiesz zawracać w głowie – szepnęła. – Nie czas teraz. – Dlaczego? Nie ma złego czasu na... – urwał. Spojrzała na niego uważnie. – Dokończ – powiedziała. Zadźwięczał ostro dzwonek. Teresa zerwała się. Czarny szybkim, opanowanym ruchem wyciągnął drut z lampki. Po chwili Teresa wróciła do pokoju. 5 – Mówiłam, że na miłość nie ma teraz czasu – powiedziała podając mu niewielką kartkę. – Powstanie o piątej. Czarny spojrzał na papier. Zalśniły mu oczy. – Doczekaliśmy się, Teresa – powiedział. – Idziesz do Jastrzębia, do Jacka i do Marka. Wszystkie sekcje mają być na miejscu do szesnastej. – Rozkaz – powiedziała zarzucając palto. – Myślisz, że uda się zdobyć Fortecę? – Myślę – odparł twardo. – Nacieramy razem z Zabawą. Pięćdziesięciu ludzi na setkę rozmamłanych Niemców?... Wyszli na schody. Teresa przekręciła klucz w zamku. – Dobrze, że już – powiedziała. – Najgorsze jest to czekanie. Czarny zbiegł szybko po schodach. W bramie przycisnął ją do siebie. – Jak ty masz na imię? – zapytał. – Irena. A ty? – Wstyd się przyznać – westchnął. – Ziemowit. Musisz znaleźć zdrobnienie. Rozeszli się w przeciwne strony. Czarny zadzwonił do suto rzeźbionych drzwi. Otworzyła mu dziewczynka chyba czternastoletnia, w koronie z jasnego warkocza. – Dzień dobry panu – powiedziała przypatrując mu się z szacunkiem. – Zaraz pana zaprowadzę. Siedzą tam wszyscy. Ruszyli długim, mrocznym korytarzem. Zza nie domkniętych drzwi dobiegały głosy. – Nie negujemy konieczności reform społecznych – mówił ktoś ostro – ale powinny wyjść od nas samych. Jedno chyba jest pewne: Polska musi być niepodległa i katolicka. Oczywiście z Wilnem i Lwowem. – Czy taka cofnięta o pięćdziesiąt lat w stosunku do Zachodu? – zapytał ktoś inny z ironią. – O reformy niech się troszczy rząd – wtrącił trzeci. – My jesteśmy żołnierze. – Zwolnieni od myślenia rozkazem naczelnego wodza – dodał inny. – A co będzie, jeśli historia zdmuchnie nam przed nosa wszystkie ołtarze? Czarny wkroczył do pokoju. Odwrócili się wszyscy. – Historia? – zaśmiał się. – Przemądrzały jesteś, Ariosto. Historia jest sprawiedliwa. Panowie, godzina odwetu wybiła. Uwaga, powstań! Zerwali się z miejsc. – Sekcja podchorążych! Stuknęły równo obcasy. Trwali nieruchomo. Czarny wydobył z kieszeni kartkę. – „Mp.i dnia 1.8.1944 –czytał – Godzina „W” – godzina siedemnasta dnia 1.8.1944.” Podpisano: „Dowódca «Zorzy» – Witold.” Spocznij! Stuknęły podeszwy o parkiet. – Teraz macie coś do powiedzenia, Ariosto? – zapytał Czarny surowo. Tamten poderwał się. – Melduję, że nic, panie podchorąży! – wyrecytował jednym tchem. Czarny przyjrzał mu się uważnie. – Cieszmy się, że dożyliśmy tego dnia – powiedział. – Meldujcie się o pół do czwartej u podchorążego Zabawy. Spotykamy się w Fortecy. Czołem. Podawał im kolejno rękę. Stuknęły obcasy. Czarny wchodził po marmurowych, wydeptanych schodach; na półpiętrze obnażona do pasa gipsowa bogini o bujnej piersi wznosiła rękę z latarnią. Czarny wydobył klucze z kieszeni, otworzył drzwi, rzucił płaszcz na krzesło w obszernym przedpokoju i wszedł do jadalni. Nad 6 pękatym kredensem wisiały jelenie rogi. Przy stole, nad drugim śniadaniem, siedziały dwie osoby: łysy, tłusty mężczyzna i postawna blondynka o nieco zniszczonej twarzy. – Dobrze, że jesteście – powiedział Czarny. – Przed trzecią wychodzę. O piątej powstanie. Łysy mężczyzna odstawił szybko szklankę. – Dzisiaj? – zawołał. – Jednakże ogłosili! No, co... idziesz? Muszę biec do firmy... znosić... Niech to diabli!... – Nie na rękę ojcu? – zapytał Czarny z uśmiechem. – Może odłożyć? – Nie rozumiesz? – zawołał ojciec. – W tobie ulokowaliśmy wszystkie nasze nadzieje!... A przecież jutro też dzień i pojutrze... Przeżyłeś okupację, narażałeś się co dzień jak wariat... A teraz koniec i największe niebezpieczeństwo... – Ojciec się boi? – Ee tam! – machnął ręką łysy pan. – Czekaj... co tu robić? Będą ci potrzebne pieniądze... Bierz... I drżącą ręką wyciągnął z kieszeni pękaty portfel. – Po co mi pieniądze? – zaśmiał się Czarny pogardliwie. Ojciec schował portfel szybkim ruchem. – Pewno – zawołał. – Po co? Dam ci złoto... dolary... Nie ma rady! Wiem, że pójdziesz, chociaż moim zdaniem... Niech to diabli! Iza, dlaczego nic nie mówisz?! Blondynka siedziała bez ruchu, tylko oczy jej się trochę rozszerzyły. – Porozumieliśmy się dawno, kiedy wstępował do konspiracji – powiedziała – teraz nie ma o czym mówić. Wstała i podeszła do małego sekretarzyka pod oknem. – A to ode mnie – powiedziała. – Przyda ci się bardziej niż dolary. Podała Czarnemu mały ryngraf. Na tle srebrnego orła złociła się korona Matki Boskiej Ostrobramskiej. – Dziękuję, mamo! – powiedział. – Ja... – Gosposiu! – zawołała. Przez uchylone drzwi wsunęła się siwa kobiecina. – Dzisiaj proszę obiad na drugą. Pan Ziemowit nie będzie na kolacji: przygotujemy mu kanapki, żeby mógł przetrwać do jutrzejszego obiadu. Teresa wbiegła na obszerne podwórze, obudowane niskimi szopami. Mieściły się tam warsztaty, garaże i składy. Pośrodku warczała wielka, jaskrawozielona ciężarówka; z gazo generatora buchał spory płomień. Dwóch ludzi umazanych smarami gmerało w silniku. Teresa zapukała mocno do drzwi w kącie podwórza, opatrzonych napisem „Tapicer”. W zakurzonej szybie mignęła czyjaś twarz, po czym drzwi otworzyły się z piskiem. – Właź! – powiedział ktoś w mroku i zatrzasnął drzwi. Teresa minęła dużą izbę zawaloną sprężynami, włosiem i szkieletami samochodowych siedzeń i przez ciemny korytarzyk weszła do pokoju oświetlonego silną żarówką. Siedziało tam dokoła stołu kilku młodych mężczyzn. Grali w karty. Za nimi, pod ścianą, lśniło czarnym lakierem pianino. W kącie ciemniał dziwny aparat, jakby kocioł, połączony rurkami z wielką butlą. Szumiało w nim i bulgotało. Obok ustawiono długim rzędem półlitrowe butelki. Niski, rozczochrany chłopak brał jedną po drugiej i wprawnym ruchem nalepiał białe etykiety. Na widok Teresy siedzący twarzą do drzwi młody człowiek w skórzanej wiatrówce znieruchomiał z kartką w ręku. – No? – zapytał. – Powstanie dziś o piątej – powiedziała. – Macie być przed czwartą z bronią. Cześć! Wybiegła. Popatrzyli na siebie. Jastrząb rzucił karty. Był szczupły, o śniadej, muskularnej twarzy. 7 – Dosyć tego gnicia, chłopaki! – zawołał wstając. Chwycił thompsona, który wisiał na poręczy jego krzesła, oparł go o blat stołu rozrzucając karty. Patrzyli nań uważnie. Było ich dziewięciu. Chłopak przy aparacie odstawił butelkę. – Od dziś nowe życie! – zawołał Jastrząb. – Koniec z siupami, z lewymi dowodami, koniec z gestapo, słyszycie? Wypędzamy Niemców z Warszawy! Rozumiecie, co to znaczy? – Rozumie się – odparł któryś. – Prosta rzecz. – Słowik! – krzyknął Jastrząb do chłopaka, który tkwił ciągle przy aparacie. – Zostaw szkło! Fajrant! Rozbić ten cały ansztalt na drobny proszek! – Jak to? – zdziwił się któryś. Przecież wrócimy... – Do tej nory? – żachnął się Jastrząb. – Chować się przed szkopami? Zwariowaliście?! Pójdziemy, bracie... do Berlina! – Do Berlina? – westchnął ktoś. – O rany, do Berlina... – Ale bimbrowni szkoda – powiedział ochryple Słowik stawiając następną butelkę w równym rzędzie. – Na drugą obiecałem wstawić Kamińskiemu pięćdziesiąt litrów. Dał zaliczkę. Jastrząb stuknął kolbą thompsona o stół, aż zatańczyły popielniczki z blachy. – Młynarkami możesz się podetrzeć! – krzyknął. – Wolną Warszawę byś chciał poić okupacyjnym bimbrem, szczeniaku?! Słowik spojrzał żałośnie na rozbulgotany aparat. – Nasz bimber najlepszy na rynku – powiedział. – Kto pozna, że to nie biała kartka? – Eee tam – wtrącił ktoś. – Jak koniec, to koniec ze wszystkim! – Wódka ludzka rzecz – zaprotestował inny – tym bardziej w wolnej Warszawie. Oczy Jastrzębia zwęziły się. – Baaaczność!!! – ryknął. Wszyscy zamarli w bezruchu. – Starszy strzelec Słowik! – Jestem – zacharczał tamten. – Strzelec Orzeł! – Jestem! – zapiał blady, przeraźliwie chudy chłopak. – Rozmontować mi to żelastwo! Szkło rozbić! Blachę pognieść! Słowik, powtórzyć rozkaz! Słowik łypnął nań żałośnie. – Mam rozwalić bimbrownię – zachrypiał. – Wykonać! – powiedział Jastrząb i oparł się o pianino. – Spocznij! Słowik podszedł do aparatu, odkręcił kran; do gąsiora polał się bimber. Słowik pociągnął za rurkę gwałtownie, aż pękła, kopnął kocioł. – Co się gapisz, królu?! – krzyknął na Orła. – Jazda niszczyć zarazę! Jastrząb wyciągnął z kieszeni metalowego orzełka, przyłożył go do czoła. – Tratatata... – zanucił fałszywie pierwsze takty marsza. – Macie półtorej godziny na ucałowanie dziewczyn. To się pewno przeciągnie do rana. Może z koszar dam parę przepustek... tym, co zobaczą świt. Teraz jest jedenasta czterdzieści pięć. O pierwszej meldując się z powrotem. Ładujemy pianino. Teresa stała na pomoście, wciśnięta w kąt przy silniku niej rozmawiała półgłosem młoda para, stykając się prawie nosami. – No to będzie zabawa! – mówił chłopak. – Potańczymy, Zosia. – Ten tramwaj tak się wlecze – westchnęła dziewczyna – a ja muszę jeszcze skoczyć w trzy miejsca i do Rembertowa. – Dużą masz rodzinę – zaśmiał się. – Trudno wszystkich sprosić. Daleko od siebie mieszkają ledwo zdążę. – A na miejscu wszystko gotowe? – Muszą jeszcze tylko przynieść jajka. 8 – Ci z Rembertowa? – Tak, tam są tańsze. – Przepraszam powiedziała Teresa i dodała: – Smacznego! Spojrzeli na nią ze zdumieniem. Wskoczyła na chodnik. Po kilku minutach wbiegła na drugie piętro nowoczesnego bloku mieszkalnego. Błyszczały niklem poręcze schodów; ściana z zielonych, grubych szybek dawała mdłe światło. Dzwonek zadźwięczał miękko. – Do pana Andrzeja – powiedziała. – Łysy szczupły mężczyzna obrzucił ją badawczym spojrzeniem. – Proszę. – Otworzył drzwi. – Andrzej. Do przedpokoju wbiegł chudy chłopak w okularach. Łysy pan wycofał się dyskretnie. – Godzina „W” dziś o piątej – szepnęła Teresa. – Trzeba być przed czwartą. Andrzej poprawił okulary szybkim, nerwowym gestem. – Dziś o piątej? – powtórzył cicho. – Że też telefony nie działają! – A co się stało? – zapytała Teresa. – Nie, nic, dobrze – bąknął nie patrząc jej w oczy. – Niech pani zamelduje Czarnemu... Urwał i potarł czoło. – Panie, ja się spieszę! – zniecierpliwiła się. – Tak, dobrze... będę. Dziękuję pani. Do widzenia... Teresa wyszła wydymając pogardliwie wargi. Andrzej podbiegł do wieszaka, chwycił przeciwdeszczowy płaszcz, płatał się z nim przez chwilę. Do przedpokoju wszedł łysy pan. – Wychodzisz, Andrzej? – Tak... tatusiu. Dzisiaj o piątej powstanie. Ojciec opuścił na mgnienie oczy. – No cóż, synu, musisz spełnić obowiązek – powiedział kładąc mu rękę na ramieniu. – Ja też... w twoim wieku... w obronie Lwowa... Już idziesz? – Nie... jeszcze wrócę – wybąkał Andrzej. Niech ojciec nie mówi mamie... Im później się dowie, tym lepiej. – Dobrze to będzie nasza tajemnica. Pamiętaj synu... chcę być z ciebie dumny! Andrzej uśmiechnął się blado. Ojciec przyciągnął go i pocałował uroczyście w czoło. Andrzej uwolnił się łagodnie i wybiegł na schody. Po chwili pędził ulicą nie zważając na przechodniów. Kropił rzadki deszczyk. Niczym skrzydła powiewały poły płaszcza. Po paru minutach pukał zdyszany do drzwi na pierwszym piętrze. Otworzył mu przystojny ulizany brunecik. – Właź, Andrzej – powiedział niechętnie i otworzył drzwi do pokoju. W klubowym fotelu przy fortepianie, siedział postawny blondyn o płaskiej, grubo, ciosanej twarzy. Przerzucał płyty. – Cześć Andrzej – powiedział leniwie. Czwartego tylko brakuje do brydża. O, Peter Kreuder! Tej wiązanki nie znam. I podał brunecikowi płytę, którą ten ujął wdzięcznym ruchem. – Dajcie spokój! – krzyknął Andrzej. – Dzisiaj powstanie! – Oo?! – zdziwił się blondyn. – O której? Zapytał brunecik. – Musimy być na miejscu przed czwartą – powiedział Andrzej patrząc na nich badawczo. – Gdzie Janek i Wacek? – Tak – westchnął blondyn odkładając płyty. – Widzisz, Andrzej... my z tobą nie pójdziemy. Ani my, ani Janek, ani Wacek. – Jak to?... – wybąkał Andrzej. – Musicie iść! To dezercja! 9 – Wcale nie dezercja – wtrącił brunecik. – Po co latać na drugi koniec Warszawy? Będziemy się bić tutaj. – Aha! – zawołał Andrzej z desperacją. – Spodziewałem się tego! Wracacie do NSZ–u! – A chociażby? – uśmiechnął się blondyn. Andrzej poprawił okulary. Sczerwieniały mu policzki. – Panowie, nie możecie mi tego zrobić! – zawołał. – Jak ja się pokażę Czarnemu na oczy?! On liczy na każdego człowieka! – Czarny? – parsknął blondyn. – Co on tam znaczy! Rozmawialiśmy przecież z Witoldem. Przeszliśmy do was tylko dlatego, że obiecał zorganizować dla nas klasę szkoły podchorążych. Nie dotrzymał słowa. Czujemy się zwolnieni z umowy. – Nie czas teraz na rozrachunki! – krzyknął rozpaczliwie Andrzej. – Zrozumcie... Ja, jako dowódca sekcji, odpowiadam za was przed Czarnym! Sam pójdę? – Masz jeszcze Sławka – odparł blondyn. – A dowódcą zostałeś tylko dlatego, że skontaktowałeś nas z Witoldem. Czy ty naprawdę myślisz, że mógłbyś nami dowodzić? Ty –nami? – Miły jesteś chłopak, ale trochę łajza – dodał brunecik. Andrzej poprawił raz jeszcze okulary. Brunecik założył płytę Kreudera, patefon zagrzechotał modnym fokstrotem. Blondyn spoglądał w okno. – Oddajcie broń – powiedział Andrzej martwo. Blondyn popatrzył nań ze zdziwieniem. – Jaką broń ? – zapytał. – Colta i granaty. – Wystaraliśmy się o nie – powiedział blondyn – pójdą z nami. – Ale za nasze pieniądze! – krzyknął Andrzej. – To łobuzerstwo! Po powstaniu Czarny się z wami porachuje! – Nie wiadomo, kto będzie ważniejszy – zaśmiał się blondyn. – Roman, daj mu ze dwa granaty i niech idzie. Nam się też spieszy. Zatrzymał płytę. Brunecik schylił się do nocnej szafki, pogrzebał w bieliźnie. Wyciągnął dwa obronne, karbowane granaty. Andrzej wziął je bez słowa i wsunął po jednym do kieszeni płaszcza. – No, to cześć, Andrzej – powiedział blondyn. – Bez urazy... Chcieliśmy ci to wcześniej powiedzieć, ale jakoś się nie składało. Zdobędziemy Warszawę, to wszystko spokojnie wyjaśnimy. Andrzej potknął się o próg. Schodził powoli, z rękami w kieszeniach, zaciskając palce na granatach. Ulicą szedł nie patrząc. Obok chodnika, wśród trawy, pędziły z łoskotem tramwaje kołysząc się na boki. Kapuśniaczek zacinał po twarzy. Jezdnią przemykały szare samochody Wehrmachtu. Na murach długiego bloku mieszkalnego czerniały pod wapnem kotwice Polski Walczącej. Andrzej skręcił w bramę, dotarł do klatki schodowej. Przystanął na parterze, palcami otarł okulary z deszczowej rosy, zapukał. Drzwi uchyliły się natychmiast. – Dzień dobry pani – powiedział. – Czy jest Sławek? – Nie ma – odparła sucho tęgawa kobieta, cała w loczkach. – Wyjechał. – Jak to wyjechał? – zawołał Andrzej. – Przecież umówiłem się z nim, że będzie w domu... – Wyjechał na wieś – odparła niecierpliwie. – Warszawskie powietrze niezdrowe. Przepraszam pana... Zatrzasnęła drzwi. Andrzej spoglądał przez chwilę na mosiężną tabliczkę z nazwiskiem. Odwrócił się powoli i zaczął zstępować po schodkach krok za krokiem. 10 Teresa przebiegła jezdnię i zwolniła kroku, bo zza rogu wyszedł silny patrol żandarmerii. Twarz jej przybrała zwykły w takich chwilach martwy wyraz. Żandarmi szli szybko, nie rozglądając się na boki. Błyszczały wilgocią lufy bergmanów. Minęli ją nie patrząc, zaaferowani i jacyś wystraszeni. Teresa uśmiechnęła się lekko i znowu przyspieszyła kroku. Gdy po chwili skręciła w boczną ulicę, mury zadudniły seriami strzałów. Wbiegła do bramy, przemierzyła na ukos podwórze i po drewnianych, skrzypiących schodach wdrapała się na trzecie piętro oficyny. Stał tu gęsty .zapach gotowanej kapusty. Drzwi otworzyła zupełnie siwa kobieta o młodej jeszcze twarzy. – Oo, panna Teresa – powiedział cicho. – Co... nowego? – Dzień dobry pani Orłowskiej – uśmiechnęła się Teresa. – Strzelają. Orłowska popatrzyła na nią z niepokojem. Teresa weszła do pokoiku, gdzie pod otwartym oknem, przy łóżku wysoko zasianym pościelą, siedział dwudziestoletni może chłopak o pociągłej, otwartej twarzy. – Dziś o piątej – powiedziała. – Musicie być na miejscu przed czwartą. Gdzie twoi, Jacek? Chłopak odłożył powoli książkę. – Nareszcie – westchnął. – Człowiekowi dziwnie tak siedzieć cały dzień bez roboty. W drzwiach, za Teresą, stanęła Orłowska. – Nie widzi mama, że jestem zajęty? – burknął Jacek. –Niech mama idzie do kuchni... a najlepiej do sąsiadki. Teresa uśmiechnęła się współczująco. Orłowska wycofała się bez słowa. Jacek stanął w oknie i gwizdnął trzykrotnie. W oficynie naprzeciwko, o piętro wyżej, ukazała się na mgnienie zwichrzona głowa; w oknie na parterze, obok uchylonych drzwi ubikacji, podniesiono na chwilę firankę. Chłopak od dozorcy, który podmiatał papiery przy śmietniku, zadarł głowę, gwizdnął cicho i odstawiwszy miotłę ruszył szybko do schodów. – Podwórkowa konspiracja – zaśmiała się Teresa. – Wszyscy was widzą. – Puszczaliśmy razem łódki w rynsztoku – powiedział Jacek – i tak zostało. Wsypy nie ma się już czego bać. Gdzie Sowieci? – Pod Warszawą – odparła Teresa. – Dziś rano czołgi wpadły na ciuchcię w Radości. – Czas – westchnął Jacek. – Zostaniesz chwilę? – Gdzie tam! – zawołała. – Spieszę się! Cześć! W miniaturowym przedpokoiku czyhała na nią Orłowska. – Już dzisiaj, panno Tereso? – szepnęła. – Dopiero dzisiaj – odparła Teresa. – Niech się pani nie martwi. Musiało przyjść. – Trudno sobie wytłumaczyć, jak się ma jego jednego – westchnęła martwo Orłowska. Szczęknęły drzwi. Na schodach minęli Teresę chłopcy. Wtargnęli hałaśliwie do pokoju Jacka. – Ten sobie książkę czyta! – zaśmiał się wysoki, o zwichrzonej, ogromnej szopie włosów. – „Potop” – powiedział Jacek. – Dziś o piątej powstanie. Gdzie Sowa? – Wyskoczył na dworzec – odparł chłopak od dozorcy. – Dali cynk, że można coś kupić. – Jego prawo siedzieć dzisiaj w pudle – burknął Jacek. – O trzeciej idziemy pod Fortecę. – Patrz, Józiek kapuje z wieży – szepnął Kędzierzawy. Z okna piątego piętra, a raczej poddasza, przyglądał się im blady, chudy chłopak. Choć wszyscy nań spojrzeli, nie cofnął głowy. – No to co? – zapytał Jacek. – Jak to co? – oburzył się Kędzierzawy. – On nie z naszej partii. – Ile razy ci mówiłem, że nie należymy do żadnej partii! – zeźlił się Jacek. – Jesteśmy w wojsku! – Jakie tam wojsko! – zaśmiał się Kędzierzawy. – W wojsku dają zupę, mięso na patyku i mundur. A to – partia. Stary też przed pierwszą wojną... 11 – Głupiś! – przerwał mu Jacek. – Twój stary był w PPS–ie. To co innego. My jesteśmy bezpartyjne, polskie wojsko! Spojrzeli znowu w okno Józka. Przypatrywał im się nadal blady i nieruchomy. – Może by go zabrać? – zaryzykował nieśmiało chłopak od dozorcy. – Przecie ma efenkę... – Nie wolno – zdecydował Jacek. – Należy do komunistów. – Przecie z naszego podwórka – bronił tamten. – I tak o nas wie. Chłopak przyzwoity... – Albo to go nie znamy? – żachnął się Jacek. Na podwórzu zaszurgotały nogi. Spojrzeli wszyscy w dół. – Cholera, to Sowa! – krzyknął Jacek. – Ale się zaprawił, swołocz jeden! Biegnij po niego. Kędzierzawy! Sowa wlókł się pod ścianą, ledwo stawiając nogi. Co chwila opierał się ręką o mur, drugą zaś podtrzymywał kurczowo jakąś wypukłość pod letnim płaszczykiem. – Jeszcze targa litra pod kapotą! –zaśmiał się Krępy. Był niski, z rękami jak łopaty. – Czekaj, wyplujesz ty ten bimber! – krzyknął Jacek, wściekły. W kilku oknach ukazały się twarze. Sowa podniósł z wysiłkiem głowę i uśmiechnął się rozlewnie, po pijacku. Zaraz dopadł go Kędzierzawy, objął wpół i pociągnął. Zniknę li z pola widzenia. Z piątego piętra przyglądał się im uważnie Józek. Jacek pokazał mu ukradkiem język. – A jak to będzie po powstaniu? – zapytał Krępy. – Nie mówili na odprawie – powiedział niechętnie Jacek. – Grunt zdobyć Fortecę. – A mundury dadzą? – zapytał chłopiec od dozorcy. – Skąd? – wzruszył ramionami Jacek. – Będziesz nosić po Niemcach? Może od Sowietów... Czarny mówił kiedyś, że na Szucha urządzimy defiladę. Rozumiecie, przed gestapo, gdzie tylu chłopaków... – O rany, defilada – westchnął Krępy. – Chciałbyś, żeby de Zośka zobaczyła, co? – zaśmiał się chłopak od dozorcy. –Ale będzie życie, panowie! – Do miotły i tak wrócisz – parsknął Krępy. – Jeszcze czego! – żachnął się tamten. – Do miotły pójdą ci, co siedzieli pod łóżkiem. Drzwi rozwarły się z impetem. Kędzierzawy prowadził Sowę trzymając go pod ramiona. – Właśnie dzisiaj musiałeś się uchlać, ty?... – wrzasnął Jacek i zaraz urwał. Spod płaszcza Sowy wyśliznął się bergman i rąbnął o podłogę. Poły płaszczyka rozchyliły się; na koszuli czerwieniała wielka krwawa plama. W drzwiach stanęła Orłowska. – Chryste! – jęknęła. – Połóżcie go, szybko... Twarz Sowy skurczyła się z bólu. Zanieśli go ostrożnie na łóżko. Orłowska rzuciła się do kuchni. – Zasłońcie trochę okno, chłopaki – powiedział Jacek, – Sowa, gdzie cię tak oporządzili? Twarz Sowy bielała na tle łowickiej kapy. Uśmiechnął się z lekceważeniem. – Niemiec pod dworcem spuścił tę fujarkę za trzy tysiące... Darmo... Podpatrzyła patrolka... Przejechałem jednego, ale trafili... Wiałem przez gruzy... Dwa magazynki pestek, panowie... Darmo. Orłowska przybiegła z parującą miednicą. Obnażyli ranę. – Cholera, bracie – westchnął Kędzierzawy – ale ci udziubali kawał boku! – Ee tam – szepnął Sowa. – Tylko trochę mięsa... Pójdę z wami, chłopaki... – Niańka cię upuściła? – zawołał Jacek. – Zostaniesz tutaj. Jutro zobaczymy. Matka go przypilnuje. Orłowska skinęła głową w milczeniu. Owijali mu pierś bandażem. 12 – Nie, chłopaki – zaprotestował Sowa – tutaj nie... Weźcie mnie... Przecież mam fujarkę... trzy tysiące... darmo! Mówiliście, że dla mnie nie starczy broni... Miałem iść z gołymi rękami na tę Fortecę, do cholery? Spojrzeli po sobie stropieni. – A może by go zabrać? – bąknął Kędzierzawy. – Niech chociaż popatrzy z okna. – Jacek podniósł z podłogi bergmana. Na dziurkowanej chłodnicy matowiały rdzawe plamy krwi. – Czekało się tyle czasu... a teraz... chłopaki! – błagał Sowa przebiegając niespokojnym wzrokiem ich twarze. Wszyscy spojrzeli na Jacka. Ten zdecydował się nagle. – Krępy, leć do Kozłowskiego! – powiedział. – Podstawisz na trzecią rykszę. – Poszaleliście? – zawołała Orłowska. – Zabić chcecie chłopaka? – Mama będzie cicho – odparł niecierpliwie Jacek. – Mama się na tym nie zna. Deszcz ustał. Dorożka toczyła się szybko ulicą. Czarny rozsiadł się wygodnie, oparł głowę na ramieniu Teresy. Odsunęła się nieznacznie. – Nie wstydź się – powiedział. – Dla celów konspiracji powinniśmy wyglądać jak para zakochanych... – Jak para zakochanych paskarzy, dodaj – poprawiła. – Kto jeździ dorożką bez pakunków? Chodnikami płynęły potoki przechodniów. Migały szarozielone i stalowe mundury. Szły wolno patrole Feldgendarmerie z półkolistymi blachami na piersiach. Przemykały grupki młodych ludzi. Niesiono paczki różnych rozmiarów. – Wszędzie pachnie powstaniem – powiedział Czarny. – Teraz nie wolno się martwić, Irka. Ten dzień będzie narodowym świętem. – Chciałabym, żeby już było jutro – westchnęła. – Z tarczą lub na tarczy – zaśmiał się. – Pewno. Albo przez godzinę wszystko zdobędziemy, albo do wieczora koniec. – I co wtedy? – Nie wiem. Ci, co przeżyją, może pójdą do lasu. – Boję się o ciebie – szepnęła. – Jesteś w niezłej sytuacji – powiedział. – Dotąd kobiety żegnały żołnierzy na progu domu albo na stacji. My jedziemy się razem bić – dorożką. Czasy, co? Uśmiechnęła się smutnie. – Masz rację – rzekła. – To powinien być dla mnie dzień podwójnej radości, a nie skurczu serca. Pamiętasz, wtedy... kiedyśmy się poznali? – Dobrze pamiętam – uśmiechnął się. – Nie byłem zbyt rozkoszny. Nie wita się uśmiechem kogoś, kto przynosi wiadomość o wsypie. Pomyśl, nie będzie więcej wsyp ani samochodów zajeżdżających w nocy! – Ale będzie walka – odparła. – Boję się, żeby ta dzisiejsza godzina nie musiała mi starczyć na lata. Po coś zaczynał, Czarny? – Mówisz głupstwa – żachnął się. – Dopiero od dzisiaj będzie życie. A że jest ryzyko? Inaczej nie warto żyć. Pochylił się i pocałował ją w usta. Z chodnika ktoś spojrzał na nich z irytacją. Dorożka skręciła w boczną ulicę i przystanęła przed narożnym domem. Był to budynek nowoczesny, o wielkich pasmach okien. Czarny wyciągnął z kieszeni płaszcza garść pomiętych banknotów. – Idź pan szybko coś sobie za to kupić – powiedział wciskając pieniądze dorożkarzowi. Ten rozdziawił usta nad „góralami”. Teresa spojrzała na dwupiętrowy szary budynek stojący w głębi, po przeciwnej stronie uliczki. W bramie, przy betonowym bunkrze, tkwili wartownicy w hełmach, z bronią gotową do strzału. Z otwartych okien dobiegała muzyka. Migały postacie w szarozielonych mundu 13 rach. Czarny rozejrzał się dokoła. Skądsiś wyprysnął niski chłopak o małpiej twarzy, otarł się o Teresę, przystanął obok Czarnego, gapiąc się w rynsztok. – Bez zmian – powiedział. – Wlazło siedemnastu wylazło dwudziestu pięciu i dwie dziwki. Żandarmi wywieźli motocyklem jednego pokrwawionego. Pan porucznik ma papierosa? – Cicho – żachnął się Czarny. – Nie jestem żadnym porucznikiem. – To będzie pan jutro – odparł z przekonaniem chłopak sięgając po „machorkowego”. Po chwili znikł. Wchodzili z wolna na drugie piętro. Teresa milczała; prowadził ją pod rękę. – Dacie radę w dwa plutony? – zapytała. – Mówiłem ci – odparł. – Zabawa naciera od tyłu... Wiesz... granaty w okna, skok. Zanim się spostrzegą... – Ale rozpylacze wycelowali w ulicę – szepnęła Teresa. – Wy atakujecie od frontu. Nim dobiegniecie... – Każdy ma nadzieję, że go nie trafią – zaśmiał się. Przystanęli pod drzwiami. Czarny zadzwonił. Otworzyła im szczupła kobieta o nerwowych ruchach. – Czy jest pan Jackowski? – zapytał Czarny. – Nie ma! – odparła szybko. – Umówiliśmy się z nim – powiedział Czarny. – Jestem Czarniecki. – Nic nie wiem! Proszę przyjść przed szóstą. – Przed szóstą! – zaśmiał się Czarny. – Nie możemy. Będziemy bardzo zajęci. Zaczekamy na niego. Chodź, Teresa. I wcisnął się w drzwi. Kobieta ustąpiła niechętnie. Poprzez matowe szyby przenikało do hallu światło z pokojów. – O co państwu chodzi? Ja nie rozumiem... – Pani jest żoną pana Jackowskiego? – zapytał Czarny. – I nic pani nie mówił? – A co miał mówić? – zaniepokoiła się. – Wypożyczył nam mieszkanie na parę godzin – odparł Czarny. – Jak to? – przeraziła się. – Po co? – Teresa, zostań tutaj i wpuszczaj – powiedział spokojnie Czarny. – Niech mnie pani prowadzi do największego pokoju. Twarz Jackowskiej zadrgała nerwowo. Czarny trzymał obie ręce w kieszeniach płaszcza. – A co tam, ciociu? – dobiegł skądsiś męski głos. Jackowska otworzyła drzwi. Był to duży pokój, jasny dzięki oknu rozciągniętemu wzdłuż całej ściany. Stały tam dwa tapczany, szablonowy komplet stołowy i pianino. Przy stole, nad talerzem zupy, siedział tęgawy, rumiany młodzieniec. – Przepraszam, że przeszkadzam w obiedzie – powiedział Czarny. – Postoję sobie przy oknie. Młodzieniec spojrzał na niego ze zdumieniem. Wstał. Czarny minął go i podszedł do okna. Po drugiej strome ulicy, o kilkadziesiąt metrów w prawo, czerniała Forteca. – Ciociu, a ten pan co?... – wybąkał tęgawy młodzieniec. – Proszę pana, co wy chcecie robić?! – zawołała Jackowska. – Kogo wpuszczać? Czarny wzniósł uspokajająco rękę, nie odrywając wzroku od ulicy. Na dole coś zaterkotało hałaśliwie i przed domem przystanęła zielona ciężarówka. – Panie! – krzyknął tęgawy młodzieniec. Z pudła samochodu wyskoczyli Jastrząb, Orzeł, Słowik i kilku innych. Wyciągnęli deski ustawiając pochyły pomost. – Zaraz tu wniosą pianino, proszę pani – powiedział Czarny. – Co takiego?! Pianino? – osłupiała Jackowska. Panie, to pomyłka! Przecież my mamy pianino! – W „FF” na Niecałej były dwa fortepiany – uśmiechnął się Czarny. 14 Zadzwoniono do drzwi. Przy akompaniamencie okrzyków czarne pudło pianina zsuwało się powoli po deskach. Wartownicy gapili się z zaciekawieniem. Do pokoju wszedł Jastrząb. – Cześć – powiedział. – W porządeczku. Jeszcze nikogo nie ma? – Co to znaczy: nikogo nie ma? – krzyknęła rozpaczliwie Jackowska. – Kto ma jeszcze być, na miłość boską? Władziu, jesteś mężczyzną! Porozmawiaj z nimi! – Właśnie! – zawołał tęgawy młodzieniec – Co to za nachodzenie prywatnego domu? Jeżeli zaraz stąd nie wyjdziecie, pójdę na policję! – O rany! – zachichotał Jastrząb. – On chce iść na policję! Z klatki schodowej dobiegały pokrzykiwania i stuki. – Władziu! – jęknęła Jackowska. – Ja zwariuję... Gdzie ten Leon?! – Panowie, jeżeli w tej chwili... – zaczął tęgawy młodzieniec i nagle zamilkł. Jastrząb wyciągnął rękę z kieszeni. Błysnęła stal waltera. Młodzieniec usiadł miękko na krześle. – Co to, napad?! – krzyknęła Jackowska. – Czego od nas chcecie? – Niech się pani uspokoi – powiedział ostro Czarny. – Przecież wnosimy meble. Teresa otworzyła drzwi. Sześciu czerwonych z wysiłku ludzi wtaszczało do pokoju pianino. Ustawiono je pod ścianą. Jastrząb odsunął zawleczki; uchylili powoli dolną, przednią ściankę. Zadźwięczała stal. Wyjmowali ostrożnie karabiny i maszynowe pistolety. – Boże! – krzyknęła piskliwie Jackowska. – No, widzi pani – powiedział Czarny. – Teraz wykryło się: o piątej wybuchnie w Warszawie powstanie. Tęgawy młodzieniec zerwał się z krzesła. – Powstanie?! – wrzasnął. – Zwariowaliście?! – Boże... – Jackowska chwyciła się obiema rękami za głowę. – Jakie powstanie? Szaleńcy, co chcecie robić?! – Właśnie! – jęknął tęgawy młodzieniec. – Przecież to samobójstwo! – Zamknij się, ciapciaku – warknął Jastrząb. – I wynoś się, bo cię zamkniemy w instrumencie. Tęgawy młodzieniec ucichł. Z pianina wyjmowano w milczeniu broń. Czarny zarepetował stena. – Panie! – podbiegła doń Jackowska. – Pan tu najstarszy... Pan nie rozumie? Przecież obok Niemcy... W pięć minut wystrzelają nas wszystkich! W tym domu są dzieci!... Jak można coś takiego?! Boże, gdzie ten Leon?! – Niech pani idzie do drugiego pokoju – odparł Czarny. – I zabierze tego tłuściocha. Jastrząb wydobył z pianina biało-czerwony sztandar, zwinięty na drzewcu. Chłopak od dozorcy otworzył bramę i ryksza wjechała w podwórze. Lśniła nową czerwienią. Na siodełku tkwił Krępy. Kędzierzawy i Jacek wyprowadzili Sowę; Był blady i ledwo mógł chodzić. Siadał powoli, zaciskając szczęki. – Fujarka jest? – zapytał. – Jest – odparł Kędzierzawy i usiadł obok. Pod paletkiem sterczał bergman. W oknach bielały uważne twarze. Z piątego piętra patrzył blady Józek. Nawet dzieci pod śmietnikiem przerwały zabawy. – Naciskaj pedały, Krępy – powiedział Jacek. – My też zaraz prujemy. Ryksza podskoczyła na progu bramy, zjechała na jezdnię. W podwórzu pachniało zgnilizną i wychodkiem. Było cicho. Z okna na trzecim piętrze wychyliła się Orłowska; ręce jej automatycznie wycierały talerze. Nagle zatupotały kroki; z drzwi klatki schodowej w kącie wybiegł Józek. Ludzie wychylili się z okien. – Co kombinujecie? – zapytał podchodząc. – Nic – odburknął Jacek. Chłopak od dozorcy zachichotał. 15 – Nie bujaj – powiedział Józek. – Widziałem łączniczkę i cały ten bałagan. Sowa ranny? Jacek przyjrzał mu się z namysłem. – Nic nie wiesz? – zapytał. – Co mam wiedzieć? – żachnął się Józek. – O piątej powstanie – odparł Jacek. – Wy nie idziecie? Przecież wasi podchodzą pod Warszawę! Józek spojrzał na niego ze zdumieniem. – Powstanie?! – zawołał. – O cholera! Rano... nic nie mówili! Mam kontakt dopiero jutro... – Jutro będzie po wszystkim – uśmiechnął się z wyższością Jacek. – Warszawa nasza. No, nic, posiedzisz sobie w mieszkaniu. Bezpieczniej. – Ty... – szepnął Józek przybliżając się – nie bujasz?! – Pod chajrem! – uderzył się w piersi chłopak od dozorcy. Jacek potwierdził poważnym ruchem głowy. – Prujemy, Felek – powiedział. Podniósł oczy i napotkał czujny wzrok matki. Skinął jej głową. – No, to chodźmy – powtórzył. Józek tkwił nieruchomo. Spojrzeli sobie w oczy. Jacek uczynił dwa kroki i zatrzymał się nagle. – Józek – powiedział. Tamten podszedł milcząc. –Masz efenkę? – zapytał Jacek. Józek dotknął lewej piersi; pod marynarką rysowała się niewielka wypukłość. – Cholera wie, co robić... Przecież nie zostanę sam na podwórku! Jacek porozumiał się wzrokiem z chłopakiem od dozorcy. – No, to chodź – powiedział do Józka. Ruszyli w milczeniu. Ze stróżówki wyjrzała tęga dozorczyni. – Felek, gdzie cię znowu niesie? – zawołała. – Biegnij do Kozłowskiej po rąbankę! Chłopak od dozorcy uśmiechnął się pobłażliwie. Matka wyszła do kuchni i Andrzej przemknął się do drzwi, chwytając w biegu płaszcz z wieszaka. Włożył go na schodach; ciążyły kieszenie. Z ulicy spojrzał w okno; ojciec podniósł rękę w geście pożegnania. Było pusto. Pod chmurnym niebem szarzały masywy mieszkalnych bloków. Nie odwracając się więcej, ruszył do rogu. Z przecznicy wyszła zgrabna dziewczyna. – Hanka! – zawołał. – Byłem u ciebie dwa razy... Znowu nic z naszego spotkania. – Myślę! – zaśmiała się. – Nie idź tam. Otoczyli dom ZUS–u. Cały batalion żandarmów. Gdzieś niedaleko zaterkotał pistolet maszynowy. Andrzej spojrzał nerwowo na zegarek. – Muszę biec do miasta – powiedział. – Kiedy się zobaczymy, Haniu? – Po powstaniu – zaśmiała się. – Ale musicie zdobyć tę waszą Fortecę. Inaczej możesz się nie zgłaszać. Gdzie twoje wojsko? – Pojechali, już..., pojechali – powiedział cicho. Skinęła głową z roztargnieniem. – Nie mogę się dostać na punkt – westchnęła. – Nie wiem, czy Zawisza już przyszedł... Spróbuję przez ogródki. – Chodź ze mną! – zawołał ze sztucznym uśmiechem. – Zwariowałeś? Przecież mam swoich. Cześć, Andrzej! Bijcie ich zdrowo! Ruszyła szybkim krokiem. Stukały drewniaki; sukienka odsłaniała zgrabne nogi aż po kolana. – Uważaj, Hanka! – zawołał jeszcze. Skinęła głową z lekceważącym uśmiechem. Za domami strzelano. Andrzej odczekał chwilę, po czym powlókł się w swoją stronę. Poprawił okulary i wsunął ręce do kieszeni płaszcza; wyczuł ciężkie, chropawe, owalne kształty. 16 Tramwaj wlókł się powoli. Andrzej tkwił ściśnięty między ławkami. Ręce trzymał w kieszeniach, chroniąc zawleczki granatów. Okna były pozamykane; przez szyby, zamazane niebieską farbą, przenikało niewiele światła. Pachniało kwaśno „junakami”. Tramwaj co chwila przystawał na długie minuty. Wreszcie utknął na dobre; ludzie wychodzili klnąc – któryś z wagonów wyskoczył z szyn. Na chodnikach tłoczyła się ruchliwa masa przechodniów. Andrzej ruszył brzegiem jezdni; w miarę pokonywania odległości krok jego stawał się wolniejszy, a ręce bardziej spocone. Spojrzał na zegarek: było po wpół do czwartej. Z warkotem i chrzęstem doganiały go czołgi; było ich trzy. Na wieżyczkach tkwiły sztywne, czarne sylwetki. Andrzej obrzucił je zdziwionym spojrzeniem, zawahał się i przypominając drogę, skręcił w przecznicę. Była to cicha, gęsto zadrzewiona uliczka, obudowana niewysokimi domami. Jeszcze zwolnił kroku; serce biło mu przyspieszonym rytmem. Szedł z opuszczoną głową i liczył automatycznie płyty chodnika. Z rzadka mijali go przechodnie; nie podnosił oczu. Skądsiś dobiegała skoczna muzyka. Nagle rozległ się suchy terkot strzałów. Andrzej odwrócił się i zatrzymał. W ulicę wskoczyła czerwona ryksza. Krępy jej kierowca pedałował co sił, pochylony nad głowami pasażerów. Jeden z nich, o zwichrzonej szopie włosów, dobył spod płaszcza bergmana; drugi, oparty o niego bezwładnie, zdawał się drzemać. Na jego płaszczu pod pachą czerwieniała widoczna z daleka plama krwi. Ryksza przebyła może ze sto metrów, zataczając luki od chodnika do chodnika, gdy zza rogu wyskoczyło na jezdnię czterech Niemców. Pasażer rykszy odwrócił się i podniósł bergmana: strzelał jedną ręką, drugą podtrzymywał towarzysza. Odpowiedziała mu długa seria i pojedyncze strzały. W tej chwili ryksza skręciła gwałtownie, brzęknęła o krawędź, zawisła jednym kołem w powietrzu i wpadła na chodnik. Rykszarz natychmiast wyrównał i pędził teraz wprost na Andrzeja. Nagle w uliczkę skręcił szary, otwarty „Mercedes”; Niemcy skoczyli na stopnie i wóz zerwał się do posagu. Andrzej uskoczył pod drzewo. Dojrzał czerwoną, nieprzytomną z wysiłku twarz rykszarza, z trudem chwytającego powietrze. Przed samochodem osłaniał ich rząd drzew, ale do najbliższej przecznicy było ze sto pięćdziesiąt metrów. Pogoń zbliżała się szybko. Andrzejowi zaszumiało w głowie; wykonał palcami obu rąk nieznaczny ruch. Stuknęły cicho zawleczki. – Uciekajcie! – krzyknął. – Ja ich zatrzymam! Krępy nacisnął pedały w rozpaczliwym wysiłku. Ryksza pomknęła chodnikiem. Z samochodu poszła seria; dokoła fruwały liście. Andrzej, na wpół ukryty za cienkim pniem, trwał przez moment nieruchomo, po czym wyszarpnął oba granaty z kieszeni i rzucił je lekko na jezdnię, o kilkanaście metrów przed samochodem. Wóz zahamował z przeraźliwym piskiem opon. Padając dojrzał Andrzej przez mgnienie ziejący ogniem wylot lufy maszynowego pistoletu. W tej samej chwili wstrząsnął powietrzem podwójny wybuch. Ktoś zawył nieludzko, z rozbitej maski „Mercedesa” buchnęły płomienie. Tego już Andrzej nie widział; kula strzaskała mu okulary i dotarła do mózgu. Otworzono drzwi i Czarny odwrócił się od okna. – Panie podchorąży, melduję swoje przybycie – stuknął obcasami Jacek. Za nim znieruchomieli chłopak od dozorcy i Józek. – A reszta? – Powinni już być – odparł Jacek. – Sowa ranny przy zakupie broni. Przyniósł fujarkę. Wiozą go rykszą. – A ten kolega skąd? – zapytał Czarny wskazując głową Józka. Jacek zawahał się przez mgnienie. – Z naszego podwórka – odparł. – Znam go od szczeniaka. – Dotąd nie należał? – zdziwił się Czarny. – Nie składało mu się – odparł Jacek. – Ale ma efenkę i chce iść na Fortecę. 17 Wargi Józka zadrżały lekko. Zaczerwienił się. – Dobrze – skwitował sprawę Czarny. – Lepiej późno niż wcale. Zadźwięczał dzwonek. Teresa rzuciła się do drzwi: Kędzierzawy i Krępy wnosili Sowę. Byli zadyszani i brudni. Płaszcz Sowy czerwieniał krwią. – W takim stanie przynosicie chłopaka? – oburzył się Czarny. – Po co on tu? – Panie komendancie... ja chciałem spojrzeć... – wybąkał Sowa. – Coście z nim zrobili? – zawołał Jacek. – Nic – odparł Kędzierzawy łapiąc oddech. – Opatrunek mu się, widać, zsunął, bo krew przeszła na płaszcz. Nie widzieliśmy tej plamy i tak wieźliśmy go po ulicy. A z chodnika zobaczyli Niemcy. Zęby nie jakiś facet, co im rzucił pod samochód granaty, leżelibyśmy grzecznie w rynsztoku. – Co za facet? – zapytał Czarny. – A bo ja wiem? – wzruszył ramionami Krępy. – Stał pod drzewkiem, jak gdyby na nas umyślnie czekał. Został tam. Zamilkli. Sowę złożono ostrożnie na tapczanie. Z pomocą Jacka Teresa zaczęła poprawiać mu opatrunek. – Wcześnie obejmujesz obowiązki sanitariuszki – powiedział Czarny. – Wprawka. Teresa lekko pobladła. Ręka jej była czerwona od krwi. – Przynieście gorącej wody – powiedziała. – Idź ty, Słowik – rozkazał Jastrząb. – Umiesz gadać babami. Słowik odłożył karabin i ruszył leniwie. Inni przeglądali czyścili broń. Siedzieli na tapczanach i pod ścianami. – Czwarta piętnaście – powiedział Czarny.. – Brak sekcji Andrzeja. – I łącznika od Zabawy – dodał Jastrząb. Czarny podszedł do okna. Zza chmur wyjrzało słońce i szyby Fortecy zabłysły. Nagle dom zadrżał lekko. Czarny wytrzeszczył oczy. – O psiakrew! – krzyknął. Jastrząb zerwał się. – Nie podchodzić do okna! – rozkazał Czarny. – Zobaczą nas. Przed Fortecą przystanęły trzy czołgi. Patrzył chciwie. Z wieżyczek wyskakiwały czarne postaci i rozłaziły się po ulicy. Któryś wyciągnął z kieszeni termos i wychylał jego zawartość. Dwóch niby to się boksowało; skakali jak koguty, sprężyście i lekko, śmieli się i pokrzykiwali. Byli młodzi, ogorzali, przystojni. Wartownicy wyleźli zza bunkra, opuścili lufy i wdali się w rozmowę z pancernymi. – Czwarta dwadzieścia – powiedział Czarny. – Żeby można teraz... Mielibyśmy ich wszystkich i czołgi. Trzy czołgi, chłopcy. Odwrócił się nagle. – Kto umie poprowadzić czołg? – zapytał. Zapanowała zdumiona cisza. Sowa podniósł się na łokciu. – Ale numer! – zaśmiał się. – My w czołgach... Cholera! – Czołgu nigdy nie prowadziłem, bo i skąd – powiedział z kąta Józek – ale trzy lata robiłem przy samochodach u Daimlera, Może da radę. – Ja też od Daimlera – dodał Jacek. – Jeździłem na tym naszym zielonym pudle – przyłączył się Orzeł. – Czołg dla mnie niestraszny. Do pokoju wkroczył uroczyście Słowik, a za nim Jackowska z miednicą wody. – O Boże! – zawołała ujrzawszy Sowę. – Ranny! Panowie, jeszcze raz... – Takie czasy, paniusiu – zachrypiał Słowik. – Czerwona się leje jak bimber. – A co będzie za godzinkę, ho ho! – dodał Orzeł. Jackowska postawiła miednicę i wycofała się bez słowa. 18 Teresa namoczyła gazę. – Jeżeli uda nam się zdobyć te czołgi – powiedział Czarny – to nastawiamy lufy, i z Fortecy kupa gruzów. – Cholera! – westchnął Jastrząb. – Żeby tylko nie pojechali przed piątą, swołocze. – Nie lepiej spuścić na nich z okna buteleczki z benzyną? – wtrącił Kędzierzawy. – Głupiś! – skarcił go Jacek. Zadźwięczał dzwonek. Teresa zerwała się. Za nią podszedł do drzwi Czarny, ale zaraz się cofnął. – Uwaga, powstań! – zawołał cicho. – Baczność! Zerwali się wszyscy. Szczęknęła broń. Sowa podniósł się na tapczanie. Do pokoju wszedł Witold. Był wysoki. Spod płaszcza wystawały mu pumpy. – Obywatelu komendancie, melduję pluton gotowy do natarcia – recytował Czarny, wyprężony i lekko podany do przodu. – Stan obecny: szesnastu ludzi. Jeden ranny przy zdobywaniu broni. – Dziękuję, spocznij – powiedział Witold podając mu rękę. – Dlaczego was tak mało? – Zgodnie z rozkazem sekcję podchorążych oddałem Zabawie – meldował Czarny. – Dotąd brak sekcji Andrzeja. – Szesnasta trzydzieści – powiedział Witold spoglądając na zegarek. – Może jeszcze przyjdą. – Co nowego? Czarny poprowadził go do okna. Stanęli za firanką. Przy czołgach kręciło się paru żołnierzy. – Jeżeli przez te pół godziny nie odjadą, będą nasze – powiedział. Witold skinął głową w zamyśleniu. – A nie można by wcześniej? – zapytał cicho Czarny. – Choćby za pięć minut? – Nie można – odparł Witold; – Nacieramy wszyscy razem. – Ale sytuacja tego wymaga – upierał się Czarny. – Mogą lada chwila zwiać. Pchnąłbym gońca do Zabawy... Wykończymy ich bez bólu. – Na pluton Zabawy nie ma co Uczyć – powiedział Witold. W pokoju zrobiło się cicho. – Jak to? – wybąkał Czarny. – Przeszli na Bastion – odparł Witold. – W południe podwoiła się tam esesmańska załoga. Rozumiesz, Bastion najważniejszy. Nie wolno nam ryzykować. Musicie sami związać Fortecę... ale dopiero o piątej. Chociaż na parę minut, żeby nie poszli na pomoc tamtym. Oczywiście, jeżeli uda się wam zdobyć te czołgi... Czarny spojrzał w okno. Dokoła czołgów uwijali się żołnierze. Z okien Fortecy gapili się w ulicę esesmani. Wartownicy przy bramie tkwili znowu bez ruchu, z bronią w pogotowiu. – Rozumiem – powiedział. – Rozkaz, obywatelu komendancie. Teresa patrzyła nań rozszerzonymi oczyma. Wszyscy stali nieruchomo, bez słowa. Witold spojrzał znowu na zegarek. – Za dwadzieścia piąta – powiedział. – Idę. Złam rękę i nogę. My też nie będziemy mieli lekkiej roboty z Bastionem. – Odwrócił się. – Powodzenia, chłopcy! Zobaczymy się... niedługo. Czołem! – Czołem, panie komendancie! – odpowiedzieli chórem. Stuknęły drzwi. Sowa skrzywił się z bólu. Przez chwilę panowało milczenie. Wreszcie Słowik pochylił się nad chlebakiem. – Te, Orzeł – powiedział ochryple – a gdzie butelka? – Nie kazałem wam rozbić wszystkich? – zapytał z tyłu Jastrząb. Słowik spojrzał nań ponuro. 19 – Jeszcześmy nie w koszarach, żeby grzebać człowiekowi w dobytku – warknął. Czarny odszedł od okna. Uśmiechnął się przelotnie do Teresy. – Sekcja Jastrzębia pokryje ogniem okna i bramę – powiedział. – My musimy dopaść czołgów. Do pierwszego pójdzie ze mną Kędzierzawy i ten nowy... – urwał nagle; w ulicy zawarczał głucho silnik. Czarny doskoczył do okna. Załogi wskakiwały do czołgów. Z Fortecy wybiegi oficer w czerni, krzyknął coś i wdrapał się zręcznie na wieżyczkę. Pierwszy czołg ruszył. Czarny odwrócił się powoli. Patrzyli na niego z napięciem. – Wróć! – powiedział. – Nie dalibyśmy sobie rady z czołgami. Nikt z nas nie umie obsługiwać działa. Nacieramy na Fortecę według planu... Chrzęściły gąsienice. Dom drżał. Czarny wyciągnął papierośnicę, powoli wyjął papierosa, zapalał długo i spokojnie. – ...z tym, że jak słyszeliście, nie wzmocni nas pluton Zabawy. Ja nacieram na bramę, Jastrząb na lewe skrzydło, Jacek na prawe. Odwodu nie będzie. Znowu zapadło milczenie, Nie ruszali się. Patrzyli na Czarnego uważnie; opuścił oczy, ale je zaraz podniósł. – Prawda! – powiedział nagle Jacek. – Mam legitymacje. Wydać je teraz? – Jeżeli zdążysz – odparł Czarny. – Za dziesięć minut wychodzimy. Każdy wypisze pseudonim. Rubrykę nazwiska zostawić pustą. – Kiedy zakładamy opaski? – spytał Jastrząb. – Później – powiedział Czarny. – Przyszykować się chłopcy. Wstawali. Sucho trzaskały zamki. Teresa próbowała pochwycić wzrok Czarnego. Sowa usiadł z wysiłkiem. – Kto bierze moją fujarkę, panowie? – zapytał. – Ja – odparł Krępy. – Oddasz mi ją do łapy, rozumiesz? I z procentem: pięćdziesiąt pestek. – Na tym szmuglu strasznieś wycwaniał, bracie – parsknął Krępy. – Pestek będziecie mieli zaraz jak grochu – rzekł Sowa. Czarny wprowadził pocisk do lufy stena. Podszedł do Teresy. – Rzeczywiście zły dzień wybraliśmy sobie, Irka – powiedział. – Za dużo wrażeń. Może jutro... Kąciki jej ust lekko drgnęły. – Przecież jutro będzie defilada – odparła z uśmiechem. Czarny dotknął ukradkiem jej ręki. Ścisnęła mu palce z całych sił. Do pokoju wsunął się chłopak o małpiej twarzy. – Czołgi odjechały, wlazło pięciu, nie wyłazi nikt – meldował. – Znajdzie się dla mnie jakie żądło, panie poruczniku? – Widzisz, że nie wszyscy mają broń – powiedział Czarny. – Bierz sztandar. Poczekasz w bramie, a później, kiedy zdobędziemy Fortecę, zatkniesz go szybko na dachu... Chłopak skrzywił się, ale posłusznie chwycił drzewce, rozwinął. W pokoju zajaśniało. Patrzyli w i milczeniu na biało-czerwony pas płótna. – A ten Andrzej nawalił – warknął nagle Jastrząb. – Ze dwa razy go widziałem, ale mi wyglądał na maminsynka. Świnia w okularach. – Dezerter – powiedział twardo Czarny. – A może im się coś stało? – wtrąciła Teresa. – Wszystkim? – zaśmiał się Czarny. – Znajdziemy go i porozmawiamy... jutro. – Z takimi krótkie gadanie – wtrącił Jacek. – Nie chciałbym siedzieć w jego skórze, Czarny spojrzał na zegarek. – Za trzy minuty piąta – zawołał. – Wychodzić! 20 Ruszył pierwszy do przedpokoju, otworzył z łoskotem drzwi na klatkę schodową. Wybiegali kolejno. W drzwiach kuchni ukazała się Jackowska. – Panowie, dokąd? – zawołała. – Przecież to szaleństwo! Boże, co teraz będzie? – Niech lecą na złamanie karku! – warknął za jej plecami tęgawy młodzieniec. Ostatnia wybiegła Teresa z torbą sanitarną na ramieniu. Przed nią śmignął chłopak ze sztandarem. Tupotały kroki po kamiennych schodach. Jackowska podeszła do drzwi i zamknęła je powoli. – Módl się za nami. Święta Boża Rodzicielko... – szepnęła. – Tacy młodzi... i my... Weszła do pokoju i zmartwiała. Na krzesło przystawione do okna wdrapywał się sapiąc głośno Sowa, w granatowej koszuli i kąpielówkach, opasany białym bandażem. Za oknem zaterkotała seria. Po chwili cała ulica i całe miasto rozszczekało się jazgotliwym, dychawicznym ogniem. 21 Węgrzy Choć minęła ledwo ósma, słońce mocno dopiekało; dzień zapowiadał się upalny. Pośrodku wąskiej uliczki mokotowskiego osiedla, obudowanej piętrowymi willami w ogródkach, trwał w bezruchu dwuszereg różnie odzianych ludzi. – Czwórki w prawo zwrot! Nierówno zachrzęściły buty. Kilku wahało się jeszcze. Ten, co wykrzykiwał komendy, fioletowy na twarzy, z małym wąsikiem pod mięsistym nosem, wysunął do przodu kanciastą czaszkę. – Słoma, siano! – wrzasnął. – Oflegi! Dwuszereg w lewo front! Górkiewicz wykonał przepisowy zwrot. Był niewysoki, o pełnej, przystojniackiej twarzy. Nie miał więcej niż dwadzieścia pięć lat. Piaskowy garnitur letni silnie kontrastował z łachmanami współtowarzyszy. Jego sąsiad z prawej, mały i zabiedzony Rybitwa, zaskoczył z wysiłkiem. Stali znowu obok siebie w nierównym dwuszeregu. Nagle obaj zadarli głowy. W bladym błękicie sierpniowego nieba stukotał cicho kanciasty „Storch”. Wydawało się, że wisi nieruchomo w powietrzu. – Samolot! – krzyknął Górkiewicz pierwszy. – Pytam was o co?! – wrzasnął fioletowy. – Czwórki prawo zwrot! Zadudniły buty, jakby ktoś rzucił garść kamieni. „Storch” zbliżał się nieznacznie. Fioletowy parsknął ze złości i tupnął nogą w chodnik. – Wojsko cioci Kowalskiej! – oburzył się, i Zerknął w niebo. „Storch” zamachał skrzydłami. Fioletowy cofnął się o krok, w cień młodej lipy. – Lotnik, kryj się! – wrzasnął. Rzucili się do ogródków. Górkiewicz wlazł za Rybitwą w maliny tuż przy ścianie piętrowego domku. Poprzez piwniczne okienko dobiegał miarowy szum o zmiennym natężeniu. – Co to? – zdziwił się Rybitwą. Zza kratek wyjrzała nalana, zarośnięta twarz. Błyszczały złe oczy pod lotniczą furażerką. – Elektrownia – odparł Górkiewicz. – Jeńcy kręcą prądnicę. Nachylił się do okienka. – Pracować! – warknął. – Arbeiten! Twarz znikła. Górkiewicz spojrzał w niebo „Storch” sunął powoli nad szeregiem czerwonych dachów. – Nudno – powiedział. – Mam tego dosyć. Taki to bój niepodległościowy? – Wszystko zaczyna się od musztry – westchnął Rybitwą. – Co robić bez broni? Nagle gwizdnęło raz, drugi i trzeci. Od Okęcia dobiegły huki. Nad ogródkami pękały sucho szrapnele Górkiewicz dał nura w krzaki. Kolce drapały go po twarzy i rękach, czepiały się garnituru. – To ten cholerny „Storch”! – krzyknął. – Urywam się, Rybitwą! – Dokąd? – jęknął tamten. – Za miasto. Na letnisko. Tu nie ma warunków dla człowieka z inicjatywą. Kłaść głowę za musztrę? 22 – Kiedy wrócisz? – Nie wiem. Odpocznę sobie. Czy to moja wina, że mnie wysadzili z tramwaju? Może wrócę, może nie. Zupak się nie doliczy. Ucichło. Ludzie wysuwali głowy z krzaków. – Pluton ochotników w dwuszeregu biegiem zbiórka! – wrzasnął fioletowy. – Pocałuj mnie – szepnął Górkiewicz. Uśmiechnął się do Rybitwy, poczołgał w głąb ogródka, aż do otworu w siatce. – Kolejno... odlicz! – krzyczał w uliczce fioletowy. Górkiewicz zdjął powstańczą opaskę, wyskoczył na chodnik ulicy Malczewskiego, otrzepał ubranie, minął niebieskiego „Chevroleta” przed dowództwem i ruszył zdecydowanym krokiem w stronę Puławskiej. – W godzinę później, minąwszy tory kolejki wilanowskiej, osłonięty ziemnym nasypem przed strzałami ze Służewca, dotarł do Powsińskiej. Na ulicy błyszczał lakierem tramwaj; w ławkach rozparła się grupa wyrostków; któryś kręcił zapamiętale korbą i bez przerwy dzwonił. Przed fortem na Sadybie krążyły uzbrojone postaci w szarych kombinezonach. Naprzeciw Górkiewicza dwie kobiety taszczyły na plecach papierowe worki z chlebem. – Niemcy puszczają z Warszawy? – zapytał. – Są dopiero w Wilanowie – odparła jedna – ale po drogach jeżdżą samochody. Boczkiem się pan przemkniesz... Górkiewicz podziękował i rzuciwszy ostatnie spojrzenie na Sadybę, przyspieszył kroku. Było już ciemno, gdy okrążywszy z dala Piaseczno dotarł do Zalesia. Wille bielały wśród ciemnych sosen. Było pusto i cicho. Na stacji czerniały martwo wagoniki wąskotorowej kolejki. Górkiewicz wszedł do ogródka niewielkiej, przysadzistej willi. Drzwi kuchni ustąpiły z piskiem. Gruba, siwa kobieta zmywała w miednicy talerze. – O Jezu, pan! – krzyknęła z przestrachem. – Zaraz... Górkiewicz nie słuchał. Pchnął drzwi do pokoju i stanął w progu, zdumiony. Przy stole, zastawionym puszkami i półmiseczkami wokół pękatej butli „Starki”, siedziały dwie osoby: ładna blondynka i wysoki, szczupły brunet w mundurze khaki. Na rozpiętym kołnierzu błyszczały dwie złote gwiazdki. Blondynka zerwała się z krzesła. – Boże! Dzidziuś! – zawołała. – Ty... tutaj! Żywy? – Żywy – odparł Górkiewicz ze złością. – Widzę, że sobie dajesz radę, Zośka. Ten facet... z organizacji Todta? I spojrzał chmurnie na wojskowego, który obserwował go z uśmiechem uprzejmym, ale nieco niespokojnym. – No, wiesz... – uśmiechnęła się dumnie. – Nie zadaję się z Niemcami. To porucznik węgierskich huzarów, adiutant generała hrabiego... jak mu tam... – Rozumie po polsku? – Nie. – Przedstaw mnie. I uśmiechnął się krzywo do Węgra. – Porucznik Istvan Kołya – mój mąż... mon mari . – Enchante’1 – porucznik uśmiechnął się przepraszająco. Uścisnęli sobie dłonie. Zosia dostawiła szybko kieliszek i nakrycie. Zapanowała skrępowana cisza. – No, to pijemy, panie Węgier – zdecydował Górkiewicz. – Prosit! Węgier z gotowością chwycił kieliszek. Wypili. – Skąd ty wytrzasnęłaś porucznika węgierskich huzarów? – zdziwił się Górkiewicz. – To nie sztuka. Dzidziusiu – odparła ulegle. – W Zalesiu sami Węgrzy. Cała armia. Górkiewicz zerknął na Stół, wziął wielki płat szynki. 1 Bardzo mi przyjemnie. 23 – Dobrze go przyjmujesz – powiedział. – Pamiętaj, że forsa się kończy. Mam tylko dwie pięciorublówki. Reszta na Kruczej. A tam piekło. Ja w powstaniu żarłem kartofle. Śpisz z nim? – No, wiesz! – oburzyła się. – Znam cię – westchnął Górkiewicz. – Takiemu brunetowi nie mogłabyś się oprzeć. Prosit, panie lejtnant! Stuknęli się. Oczy Węgra promieniały życzliwością. – Vous venez de Varsovie, monsieur?2 – zapytał Górkiewicza i nie widząc błysku zrozumienia na jego twarzy, dodał szybko: – Warszawa? – Nicht Warszawa! – krzyknął Górkiewicz. – Radom! Mutter – Radom. Nie mów mu, że przychodzę z powstania. Za powstanie kula w łeb. Prosit, panie Węgier! Wypili znowu. – On chyba nie kocha Hitlera? – zapytał Górkiewicz. – Nie... – odparła. – Nie mówiliśmy o polityce. – Pewno – skrzywił się Górkiewicz, ale zaraz rozpogodził. – Budapest schöne Stadt!3 – Und Warschau auch4 – odpowiedział z galanterią Węgier. Rozpinał złote guziki munduru. – Warschau... Banditen! – krzyknął z rozpaczą Górkiewicz. – Pu, pu, pu... Verstehen?5 Węgier spoważniał nagle. – Keine Banditen – odparł – Patrioten Polnische Patrioten. Górkiewicz spojrzał na niego spod oka. Tamten wydął wargi. – Ja, ja, Patrioten – zgodził się Górkiewicz. – Warschau – Patrioten, Budapest – Patrioten, Berlin... – ...Banditen – dokończył z przekonaniem Węgier. Zamilkł nagle. Górkiewicz podrapał się w głowę. – Prosit! – zawołał podnosząc kieliszek. – Węgier, Polak dwa bratanki... – dodał przymrużając oko. Zosia kopnęła go pod stołem. Porucznik uśmiechnął się, otarł chustką czoło. – Gorąco, warm – westchnął Górkiewicz wskazując papierowe zasłony przylegające do futryn. – Verdunkelung... Pocili się obficie. Ledwo było czym oddychać. – Spazieren – powiedział Węgier wstając nagle i gestem zapraszając Górkiewicza do drzwi. Ten spojrzał na Zosię. – Spaceru mu się zachciało – westchnął. – A ja mam w krzyżach dwadzieścia kilometrów... Polizeistunde! – próbował protestować. Węgier zachwiał się lekko, ujął Górkiewicza pod ramię przyjacielskim gestem. – Keine Polizeistunde fur mich! – zawołał. – Spazieren alle beide... 6Lubić Polki... – Widzę – odparł Górkiewicz. – Chyba nam się upił, Zośka. Uprzedź go, że dzisiaj ja tu śpię... – Dzidziusiu! –– oburzyła się Zosia. – Spazieren! – nalegał Węgier. – Schöne Nacht...7 Górkiewicz, zrezygnowany, dal się prowadzić. Wytoczyli się przez kuchnię w ciemność sierpniowej nocy. Porucznik trzymał Górkiewicza wpół, a za furtką począł nagle cicho nucić. – „Stern von Rio...” – zapiał Górkiewicz, ale zaraz umilkł. 2 Czy przyjeżdża pan z Warszawy? 3 Budapeszt piękne miasto! 4 Warszawa także. 5 Warszawa... Bandyci! Zrozumiano? 6 Dla mnie nie ma godziny policyjnej! Spacerować we dwoje... 7 Spacerować! piękna noc... 24 Ktoś strzelił w oddali. Szli ulicą w stronę lasu, lekko się zataczając. – Polizeistunde.., – przeraził się Górkiewicz. – Deutsche... – Kenie Deutsche... Magyar! – odparł dumnie Węgier. Z lewej znikła nagle białość płotu; porucznik pociągnął Górkiewicza między sosny. Ten próbował się wyzwolić łagodnie z uścisku, ale Węgier trzymał mocno. – O rany... – jęknął Górkiewicz ocierając się o drzewo.– Dokąd? Was... Wohin? – Moment – szepnął Węgier nie folgując uścisku. Był wyższy o głowę i o wiele silniejszy. Górkiewicz odczuwał niemiły ucisk kabury u jego pasa. Uderzyły nań poty. Obijali się o pnie, potykali o korzenie, zapadali w wykroty. Ramię Węgra ściskało Górkiewicza niczym żelazna obręcz. Serce załopotało pospiesznie. – Wpadłem... – wymamrotał. – Gotów zakropić, kanalia. Przez tę dziwkę zakropi! Po com się dał wyprowadzić?! Kto w ogóle się dowie, kto wspomni?... – Bitte? – zapytał porucznik. Górkiewicz chwycił się nagle wolnym ramieniem za pień młodej sosny... – Dosyć! – krzyknął. – Dalej nie idę! Morduj tutaj! Hier! Węgier zachwiał się, przystanął i przybliżył twarz do jego twarzy. Uśmiechał się sprytnie. – Bitte – powiedział uprzejmie i puścił ramię Górkiewicza. Ten przełknął ślinę i naprężył mięśnie w oczekiwaniu. – Zosia hat mir erzäht... sie kommen Warschau. Aufstand – szepnął Węgier. – Offizier, nicht wahr?8 – A to dziwka! – krzyknął z desperacją Górkiewicz. Tak! Ich polnische Patriot. Kommandant! Węgier potaknął z uśmiechem. – Hitler kaput – powiedział. – Wir wollen polnische Patrioten helfen!9 Górkiewicz wytrzeszczył oczy. – Helfen? – zapytał z niewiarą. – Warschau ? Pistole, gwery, armaty... Kanonen? Węgier potaknął żywo. – Moment – powiedział i pociągnął Górkiewicza. O parę kroków kończyły się drzewa. Przeleźli przez jakieś druty. Górkiewicz gmerał się niezgrabnie. Kolec zahaczył o połę marynarki. Górkiewicz szarpnął się niecierpliwie, zatoczył i wyrżnął czołem o twardy, zimny metal. – O cholera! – jęknął. – A co to? – Kanonen – odparł porucznik. Górkiewicz obejrzał się. W mroku rysowała się groźnie gruba armatnia lufa. Wzdłuż służewieckich Wyścigów dwa wypasione kasztany o lśniących zadach ciągnęły żwawo żółtą bryczkę, a w niej trzech węgierskich żołnierzy. Obok woźnicy siedział Górkiewicz w nieco za obszernym mundurze z kościaną gwiazdką frajtra na kołnierzu; na tylnej ławeczce tkwił dumnie i sztywno porucznik Istvan Kolya. Stukały głucho kopyta po granitowej kostce szosy; spod muru przyglądali się bryczce ze zdumieniem niemieccy żołnierze. Było gorąco i bezwietrznie; dalej, nad Warszawą, unosiły się ciemne dymy. Dobiegały przytłumione huki i zgrzyty, jak gdyby ktoś przesuwał szafę. Pod bramą Wyścigów krążyli uzbrojeni żandarmi; patrol z karabinem maszynowym ustawiono na skraju szosy. Górkiewicz zesztywniał. Dowódca patrolu, podoficer, podniósł rękę. – Halt! – krzyknął. Woźnica ściągnął konie. Górkiewicz sięgnął do kieszeni i powoli, starannie zaczął wycierać nos. Żandarm zagadał szybko po niemiecku, wskazując Warszawę. Porucznik zatoczył 8 Zosia opowiadała mi... pan przyszedł z Warszawy. Powstanie... Oficer, prawda? 9 Hitler kaput. My chcemy pomóc polskim patriotom! 25 niedbale ręką łuk, tłumacząc trasę jazdy. Żandarm zaszczekał znowu, ale porucznik skinął lekceważąco głową. Żandarm wzruszył ramionami, jak gdyby zrzucał z siebie odpowiedzialność za wszystko, co nastąpi. Bryczka ruszyła, stoczyła się szybko po pochyłości, wspięła znowu. Górkiewicz odwrócił się i uśmiechnął do porucznika. Ten siedział surowy i milczący. Wokół dworca kolejki domy były opustoszałe, ale nie uszkodzone. Zaterkotały koła po kocich łbach Puławskiej. Martwe okna domów błyszczały taflami szyb. Wszystko trwało nieruchome i zastygłe w blasku słońca. Nagle z tyłu zawarczał silnik. Z bocznej drogi wyskoczył szary „Opel”, skręcił w prawo, dopadł ich i zahamował z piskiem opon. Górkiewicz skulił się za plecami woźnicy. Z samochodu wyjrzał młodziutki oficer SS. Na tylnym siedzeniu auta tkwił obojętnie szpakowaty pułkownik. Młody oficer spojrzał ze zdumieniem na bryczkę i jej pasażerów, po czym zasalutował niedbale. – Kto wy jesteście? – zapytał po niemiecku. – Porucznik Kołya z królewskiej armii węgierskiej – odparł sucho Węgier. – Też coś! – parsknął Niemiec. – Jak za cesarsko-królewskich czasów. Gdzie tu komendantura? Kolya spojrzał na niego ze zdumieniem. Górkiewicz, który ocierał właśnie czoło chustką, wyprostował się nagle. – Kommendantur? – zawołał z gotowością. – Jawohl! Hier... Diese Schule links!10 I wskazał rysujący się w dali budynek szkoły przy Woronicza, popstrzony w ochronne pasy. Esesman skinął niedbale głową i dal znak szoferowi; „Opel” ruszył. Kołya podniósł lewą brew; Górkiewicz uśmiechnął się przepraszająco. „Opel” zwolnił przed skrzyżowaniem, skręcił w Woronicza, wjechał na chodnik i znikł na dziedzińcu szkoły. Po chwili stuknęły dwa pojedyncze strzały i zaterkotał maszynowy pistolet. Znowu zapadła cisza. Przed budynek wyszła postać w kombinezonie, z maszynowym pistoletem gotowym do strzału. Górkiewicz spojrzał na porucznika i otarł ręce chustką. – Idę – powiedział. – Do zobaczenia jutro... Morgen. Zeskoczył na chodnik, zdjął szybko wojskową bluzę i furażerkę, rzucił je woźnicy pozostając w płóciennym wdzianku. Kolya zasalutował z uśmiechem – Pozdrowienia dla Zosi – uśmiechnął się Górkiewicz. Węgier zaprzeczył ruchem ręki. Bryczka zawróciła. Górkiewicz ruszył szybkim krokiem w stronę szkoły. W marszu wyciągnął z kieszeni białą chustkę pokaźnych rozmiarów i począł nią wymachiwać energicznie. – A pan skąd? – zapytał go wysoki podporucznik. Górkiewicz zerknął na podwórze. Na dziedzińcu stał szary „Opel”; młody oficer SS oparł o drzwiczki skrwawioną, martwą głowę. Z rękami splecionymi na karku dygotali pod ścianą kierowca i szpakowaty pułkownik. Z samochodu wynoszono paczki. – Podarowałem wam tych esesmanów – odparł z dumą Górkiewicz. – Prowadźcie mnie do dowódcy Mokotowa. Doszli do żółtej, sześcianowatej willi dowództwa. W furtce Górkiewicz zatrzymał się, zdziwiony. Pod płotem, w grupie chłopców, stała ładna blondynka o pociągłej, śniadej twarzy, zgrabna w szarym kombinezonie. – Lola! A co ty tu robisz? Dziewczyna odwróciła się gwałtownie. – Dzidziuś! – uśmiechnęła się. – Jestem w powstaniu! Ale ty co tu robisz? – Właśnie idę do pułkownika – odparł z dumą Górkiewicz. – Przyjechałem w ważnej misji. 10 Komendantura? Tak jest! Tutaj... Ta szkoła na lewo. 26 – Ty? – zdumiała się. – Myślałam, że siedzisz przy Zosi, w Zalesiu. No, no, dziwy! Zawsze mnie ostrzegano, żeby nie mówić z tobą o konspiracji... Że nie nadajesz się do tej roboty... Górkiewicz uśmiechnął się z politowaniem. – Pewno, na twoim szczeblu... – powiedział. –Przepraszam cię, bardzo się spieszę. W razie czego... gdzie cię można złapać? – O dwa domy dalej, w ośrodku łączności. Siedzę tam na centrali telefonicznej. Mój pseudonim Jagódka. Pamiętaj: Jagódka. Cześć, Dzidziuś! Prędzej bym się spodziewała tutaj mojej babci nieboszczki... Górkiewicz skinął jej sztywno głową i wszedł do willi. W przedpokoju kręcili się gońcy. Górkiewicz przystanął dumnie z boku. Po kilku minutach wezwano go do dowódcy. W dużym, jasnym pokoju siedział przy okrągłym stole siwy pułkownik nad planem Warszawy. – A wy kto? – zapytał ostro. Mięśnie grały mu na policzkach. – Górkiewicz jestem. Przychodzę z Zalesia. Tam są Węgrzy... – No to co? – burknął pułkownik. Górkiewicz, który wszedł z uśmiechem, spoważniał. – Nic – odparł urażony. – Tylko chcą przejść na naszą stronę... Dziesięć tysięcy ludzi. Z armatami. W oczach pułkownika zapaliły się błyski. – Co takiego? – Załatwiłbym tę sprawę – powiedział niedbale Górkiewicz – ale oni żądają pisemnego pełnomocnictwa do rozmów od dowódcy powstania. Pułkownik wyprostował się. – Mówcie wszystko od początku! – rozkazał. Górkiewicz opowiedział. Pułkownik wstał gwałtownie i podszedł do drzwi. – Jest łączność ze Śródmieściem? – zawołał. – Radiowa ciągle przez Londyn – odpowiedziano z drugiego pokoju. – Nie udało się na fali przyziemnej... – Co? – zdziwił się Górkiewicz. – Do –Śródmieścia przez Londyn? – Przez Londyn! – zgrzytnął zębami pułkownik. – Zaczekajcie. I wyszedł. Górkiewicz usiadł przy stole, spojrzał na plan Warszawy. Łatwo było domyślić się, że czerwonym ołówkiem zaznaczono własne pozycje, niebieskim zaś niemieckie. Naprzeciw Sadyby ryglowała drogę do Wilanowa szeroka niebieska krecha. – Oo – westchnął Górkiewicz. W sąsiednim pokoju dzwoniły telefony i kilka osób mówiło naraz. Pułkownik wrócił po dwudziestu minutach. – Zaczekajcie na majora Grzmota – powiedział świdrując Górkiewicza groźnym spojrzeniem spod krzaczastych siwych brwi. Powinien tu być nad ranem. Przyjdzie kanałem ze Śródmieścia. Zaprowadzicie go do węgierskiego sztabu. – Którędy? – jęknął Górkiewicz zerkając na. plan. – Widzę, że i Sadybę otoczyli... – Przez Sadybę wychodzi ludność cywilna – odparł groźnie pułkownik. – Przejdziecie. Pamiętajcie, nikomu ani słowa, choćby was przypiekali. Ściśle tajne. – Nawet naszym? – zapytał Górkiewicz. – Nikomu! – warknął pułkownik. – Wszędzie mogą być niemieccy szpicle. Jeżeli sprawa się uda, odznaczę. – Moją żonę też? – mruknął Górkiewicz. Major Grzmot był mężczyzną przeszło czterdziestoletnim, niskim, łysym i otyłym, o twarzy zadowolonego mieszczucha. Zza szkieł okularów błyszczały małe oczki. Odziany w pumpy i przyciasną czarną marynarkę dreptał obok Górkiewicza z niewielkim woreczkiem na plecach. Wymijali grupy ludzi objuczonych tobołami, pchających wózki, niosących na rękach dzieci. Słońce piekło sierp 27 niowym żarem. Obok nich kobieta w piżmowcach, w czarnym pilśniowym kapeluszu, błyszcząca od potu, dźwigała pokaźny worek; jej mąż, ubrany w czarne palto z oposowym kołnierzem, uginał się pod ciężarem dwóch walizek. Spojrzał ze złością na Górkiewicza, lekkiego w płóciennym wdzianku i wymachującego pustymi rękami. – Panie! – jęknął. – Moja żona... – Szybciej, majorze – powiedział Górkiewicz. – Kawał drogi przed nami. – Cicho... – szepnął major przyspieszając kroku. – Żadnych tytułów. Poznaliśmy się przypadkowo, w drodze. Gdyby nas rozdzielili, spotykamy się w Zalesiu. – Piłsudskiego sześć – dodał Górkiewicz. – Biedny marszałek! – westchnął major. – A może i lepiej, że umarł? Gdyby się coś stało... papiery mam w lewej podeszwie. – U mnie w rękawach znajdzie pan lepszy towar: dwie złote pięciorublówki. Gdybym... tego, odda pan żonie. Chociaż nie! – Nie? – zdziwił się major. – Nie – odparł ze złością Górkiewicz. – Niech pan odda sierotom. Zadarli głowy. Na Warszawę szły wysoko „Stukasy” zataczając łuk od Okęcia. Wśród ludzi wszczął się szmer. – Lecą na Śródmieście – westchnął Górkiewicz. – Gdyby się udało z Węgrami, mielibyśmy artylerię przeciwlotniczą i doczekalibyśmy spokojnie tych bolszewików. Gdzie oni, u Boga Ojca? – W Otwocku – odparł major sucho. – Aleście popartolili z tym powstaniem! – żachnął się Górkiewicz. – Nie można tego było lepiej zgrać? – Z kim? – zdziwił się major. – Przecież z Czerwonymi, a nie z Królową Korony Polskiej! – oburzył się Górkiewicz. – Dwa tygodnie mija, a oni jeszcze nie doszli do Warszawy! – Niemcy ich trochę odepchnęli – odrzekł major. – A porozumiewać się nie było po co. Oni nas nie uznają. – Co to znaczy nie uznają?! – krzyknął Górkieiwicz. – Przecież bijecie się z Niemcami! Powstanie pomaga... – Im nie pomaga – odparł cicho major. – Przeszkadza. Nie udawajcie naiwnego. – Naiwnego?! – krzyknął Górkiewicz. –– Nie leją warszawscy łydzie Niemców? – Zrobiliśmy powstanie, żeby być pierwsi – powiedział major zmęczonym głosem. – Żeby zatknąć sztandary. Wiecie, co to bolszewizm? – O rany! – zawołał Górkiewicz. – A co z Warszawą ? Kto stąd wypędzi Niemców? Wy? – Oni – odparł major. – No to co? – żachnął się Górkiewicz. – Nic – westchnął major i otarł pot z czoła. – Rząd w Londynie zdecydował walczyć do końca... – A co to ich obchodzi? – zapytał Górkiewicz wskazując głową objuczoną parę. Major otarł znowu pot z czoła. – To właśnie polska tragedia – rzekł po chwili.– Nie uczyliście się historii? Górkiewicz zasępił się. – Mieszkam na Kruczej – powiedział. – Przy Żurawiej. Tam gdzie „Narcyz”. Stoi? – Jeszcze stoi – odparł major. Dochodzili do fortu. Strumień ludzki gęstniał, zasilany dopływem z bocznych uliczek. Słońce prażyło bezlitośnie. Pochód sunął z wolna, potykając się pod ciężarem tobołów. Z chodnika przypatrywała mu się grupka powstańców uzbrojonych w maszynowe pistolety. Na przedzie stał wysoki młodzieniec z naszywkami sierżanta podchorążego. Przez policzek szła 28 mu w poprzek czerwona pręga. Trzymał rękę na kolbie szmajsera. Ludzie patrzyli nań ponuro; przesuwał po nich nie widzącym wzrokiem. – Niemcy puszczają... wszystkich? – zapytał go Górkiewicz. – Puszczają – odparł niechętnie podchorąży lustrując go wzrokiem. – Kolega z tatusiem? I wskazał ruchem głowy pękatego majora. Ten odszedł godnym krokiem. Górkiewicz zachichotał. – A kolega nie za młody na szczura? – dodał podchorąży. Górkiewicz wyprężył się dumnie. – Idę stąd, bo mi się nie podoba.– odparł. – Co? – zdziwił się podchorąży – takiś hardy, bracie? coś ty za jeden? Nie chcesz bić Niemców? – Wziąć go do fortu! – zaproponował ktoś. – Niech nosi skrzynki z amunicją. – Albo niech kopie latryny! – dodał drugi. Górkiewicz odskoczył. – Pocałujcie mnie! – krzyknął. Podchorąży zrobił ruch, jakby chciał zdjąć szmajsera. Górkiewicz rzucił się między ludzi. Podchorąży uśmiechnął się pogardliwie. Z przodu lśniła pękata łysina majora. Obok Górkiewicza dwie kobiety pchały dziecinny wózek załadowany pod niebo gratami. Na szczycie, utrzymywany cudem równowagi, siedział na tarze dc prania czarny ratlerek. Błyszczały głupim sprytem wyłupiaste oczka. Mijali ostatnie powstańcze linie. Z okienka piwnicy wystawała lufa cekaemu. W poprzek jezdni legł na boku szary „Wanderer”. Wewnątrz, rzucony na drzwiczki, znieruchomiał w ostatnim skurczu gruby feldfebel. Po nalanej, białej twarzy spacerowały muchy. – Panie, co pan tak idziesz? – krzyknęła do Górkiewicza jedna z kobiet. – Pomóż pan pchać! Za łukiem drogi zieleniały mundury. Major skinął Górkiewiczowi, uśmiechnął się i ruszył dalej, nienaturalnie przygarbiony pod leciutkim woreczkiem. Górkiewicz, wściekły podszedł do wózka, pchnął z całej siły. Ratlerek stoczył się z jazgotem, brzęknęła o kamienie tara. – Panie, coś pan, ruszony ? – wrzasnęła kobieta. Po obu stronach ulicy zieleniał kordon żandarmów z bronie gotową do strzału. Major skurczył, się jak w ataku ślepej kiszki. Ludzi ustawiano w długie kolumny. Mimo upału Górkiewicz poczuł dreszcze; wlazł jak najgłębiej, pomiędzy kobiety z wózkiem a stadko zakonnic, mamroczących modlitwy. Żandarmi pokrzykiwali ostro, zaganiając ludzi kolbami karabinów. Kolumna ruszyła z postękiwaniem. Górkiewicz wczepił się obiema rękami w poręcz wózka; co chwila zerkał ukradkiem na żandarmów. Nagle drgnął. Oczy jego napotkały czujne spojrzenie spod ciężkiego hełmu. Nie mógł oderwać wzroku od oczu Niemca. – Komm, komm – powiedział żandarm kiwając nań palcem. Górkiewicz zesztywniał i puściwszy wózek ruszył niczym zahipnotyzowany, nie patrząc pod nogi i na boki. Widział tylko czerwoną z gorąca, groźną twarz Niemca i wycelowaną w tłum lufę maszynowego pistoletu. Przystanął przed żandarmem na wpół zgięty. Ten skierował lufę ukosem w dół i Górkiewicz teraz dopiero dojrzał sześćdziesięcioletnią chyba, drobną kobiecinę opartą o worek pokaźnych rozmiarów. – Tragen! – warknął żandarm. – Helfen!11 I pchnął Górkiewicza lufą w pierś. Kobiecina podniosła się. Lśniło wytarte, pluszowe paletko. Górkiewicz podszedł do worka; dźwignął go z wysiłkiem. Żandarm pomógł mu zarzucić worek na plecy. Górkiewicz jęknął cicho: ciężar przygniatał go do ziemi. Zataczając się dołączył do kolumny. Kobiecina podreptała za nim żwawo, uśmiechając się bezzębnymi ustami. – Dziękuję panu, dziękuję... Pan Bóg wynagrodzi... Górkiewicz spojrzał na nią z furią. Żandarm ruszył wraz z nimi; szedł teraz między torami kolejki. Łysina majora mignęła z bo- 11 Nieść! Pomagać! 29 ku; zerknął na Górkiewicza z doskonałą obojętnością. Ciężar dławił i łamał kręgosłup. Przez tkaninę worka uciskały twarde kanty. – Co pani tam masz takiego? – stęknął Górkiewicz. – Ołów czy co? – Upchałam, co się dało – zapiszczała kobiecina. – Biedny wszystko by wziął na plecy... – Na cudze! – warknął Górkiewicz. Serce rozsadzało mu pierś. Podniósł oczy: żandarm spoglądał nań uważnie. Górkiewicz zatoczył się. – Pani! – jęknął. – Wyrzuć pani coś z tego worka. Człowieka chcesz zniszczyć? Posunął się jeszcze parę kroków, potknął o kamień. Worek pociągnął go do tyłu, zagrzechotał żelastwem. Żandarm przystanął również. Górkiewicz rozchylił szybko brzegi worka. Sterczały kuchenne ruszty, żelazko, zapasowe dusze, pęczniały garnki. – Boże! – jęknął Górkiewicz. – Wyrzuć pani tę starzyznę! – Dobrze panu mówić – pisnęła płaczliwie kobiecina. – Kto mi co da? Wszystko zgruzowane, spalone... Żandarm zbliżył się, groźny i czerwony. Górkiewicz chwycił brzegi worka. – Pani... zapłacę... Zbuduję cały piec... Dam żelazko elektryczne... wyrzuć to pani! – A gdzie ja pana będę szukać? – westchnęła kobiecina. – Zrozum pan, co mam, to moje... Pan młody, silny... – Du Laus!... – wrzasnął żandarm. – Los!12 – Lufa zakołysała się niepokojąco. Górkiewicz zarzucił worek na .plecy nadludzkim wysiłkiem, aż mu oczy wyszły z orbit. Nogi poniosły go chwiejnie. Żandarm cofnął się. O kilkanaście kroków dreptał major wymachując tobołkiem. Górkiewiczowi nabrzmiały na czole i rękach sznurki żył; był siny. Ze zdrętwiałych dłoni poczęły się z wolna wysuwać .brzegi worka; przytrzymywał je ostatecznym wysiłkiem. – Ty stara kurwo! – zacharczał. – Zdechnę tu przez twoje żelastwo!... I powstanie upadnie... Żeby cię na tych rusztach smażył w piekle sam święty Ignacy Loyola! – Nie wstyd tak wyzywać? – westchnęła kobiecina. – Niemiec, i to zrozumiał ludzką niedolę... Swoi zawsze najgorsi. Kto robi powstanie, panie, co? – Może ja? – jęknął Górkiewicz w rozpaczy. Uczyni jeszcze kilka chwiejnych kroków. Worek przygniatał go ni czym tłok potężnej maszyny. Zatoczył się potrącając dookoła ludzi. Worek pociągnął go znowu; upadł nań bezwładnie. – Dam... pani... pięć rubli – wykrztusił. – Pięć złotych rubli za to żelastwo... Żandarm pchnął lufą automatu mężczyznę, który wybiegł na skraj drogi za potrzebą. Górkiewicz sięgnął w pośpiechu za rękaw, rozdygotanymi palcami rozdarł podszewkę i wydobył monetę zawiniętą w papierek. Błysnęło ciemne złoto. Podsunął je babie pod nos. – Prawdziwa? – zapytała nieufnie. – Prawdziwa, ty stara cholero! – wrzasnął Górkiewicz. – Kupisz za nią wszystkie ruszty Piaseczna! Żandarm podjął swój marsz. Twarz błyszczała mu od potu niczym posmarowana oliwą. Kobiecina wsunęła pięciorublówkę do kieszeni płaszczyka. – Dobrze – powiedziała. – Ulżyj pan sobie. Górkiewicz rzucił się gorączkowo do worka. Poleciały do przydrożnego rowu ruszty, żelazko, zapasowe dusze i ołowiane figurki. Na dnie zostały jakieś łachy. Worek zmalał o połowę. – Panie, dosyć! – zaoponowała kobiecina. Podbiegła do rowu, chwyciła żelazko. – Sama poniosę – westchnęła spoglądając z żalem na resztę. Żandarm szukał ich wzrokiem. Górkiewicz otarł twarz rękawem i zarzucił worek na ramię. Dopiero w pół godziny później, przed Służewiem, gdy kolumnę zaskoczył ulewny, nagły deszcz i żandarmi schronili się pod namiotowe płachty, rzucił worek i nie bacząc na wrzaski jego właścicielki, uciekł w pole, między kopy siana. Za nim pobiegł strachliwie zadyszany 12 Jesteś wesz! Naprzód! 30 major. Skuleni przy tobołach ludzie przyglądali się tej ucieczce z tępą obojętnością. Obaj wbili się w stóg i nie wyleźli zeń, dopóki nie ucichły ostatnie odgłosy odchodzącej kolumny. – No, przeszliśmy – odetchnął major. Górkiewicz otrzepywał spodnie z siana. Od Warszawy dudniły huki. – Szczęście, że wylazłem cało z tej waszej sztandarowej imprezy – powiedział ze złością. – Chodźmy... I prostując z sykiem bólu przygięte plecy ruszył na przełaj przez pole. Do Zalesia dotarli po południu. Major Grzmot podbiegał co chwila, kulejąc lekko. Na łysinie i czole kroplił mu się pot, twarz przybrała barwę purpury. Dyszał głośno. W uliczce ocienionej świerkami kilku węgierskich żołnierzy wyciągało z piachu taborowy wóz. Młoda kobieta w plażowej sukience, z barwną torbą w ręku, prowadziła małą dziewczynkę w czerwonych majteczkach. Na niebie nie było ani chmurki. W trawie bzykały polne koniki. – Co? – westchnął Górkiewicz. – Ale życie!... Major otarł czoło mokrą już chustką. – Jutro trzeba będzie wracać – wysapał smętnie. Górkiewicz spojrzał nań z ironią. – Ja się nie wybieram – powiedział. – Medal proszę mi przysłać za pobraniem. Major uśmiechnął się blado. Przypominał pieczonego Prosiaka. – Chodź pan odpocząć do mnie – zlitował się Górkiewicz. – Ledwo się pan na nogach trzymasz. Pewnoś nie z piechoty. Moglibyśmy też wykąpać się w Jeziorce... Major zwilżył językiem spierzchnięte wargi. Spojrzał na Górkiewicza żałośnie. – Najpierw do Węgrów – powiedział. Górkiewicz skłonił posłusznie głowę. Po kilku minutach wchodzili w ogródek. Przed okazałą willą pociło się dwóch wartowników z mannlicherami na pasie. Pod garażem ordynans czyścił żółte buty o sznurowanych cholewach. W oknie ukazała się głowa porucznika Kolyi. – Bitte! – zawołał. Weszli do niewielkiego hallu. Dzwonił gdzieś polowy telefon. Kręcili się oficerowie w zakurzonych mundurach. Ordynans niósł na srebrnej tacy butelkę koniaku i pudełko cygar. – Co? – westchnął Górkiewicz – „Winkelhausen”... – My w sprawie dostawy mięsa – powiedział po niemiecku major Grzmot. Porucznik Kolya skinął głową z uśmiechem i zniknął w drzwiach. – Właściwie mógłbym już iść – rzekł Górkiewicz. – Żona czeka pewno z chłodnikiem... Ale chwilę zostanę. Ciekawi mnie to. Kolya ukazał się znowu. – Bitte – powiedział. Górkiewicz podskoczył za majorem. Ten odwrócił się. – Zaczekajcie na mnie, kolego Górkiewicz – uśmiechnął się przepraszająco. Górkiewicz cofnął się pod okno, nadąsany. Po półgodzinie major wyszedł z gabinetu. Rzucił na Górkiewicza spłoszone spojrzenie. Porucznik przymrużył lewe oko. Górkiewicz udał, że tego nie widzi. – No i co? – zapytał majora, gdy znaleźli się na ulicy. O sto metrów szarzały wśród drzew lufy dział, okryte gałęziami olszyny. Przez ulicę przemknęła wiewiórka, wskoczyła lekko na sosnę, zaczęła się wspinać po nagim pniu. Major Grzmot zdjął okulary. – Musicie zaraz wracać na Mokotów, kolego – szepnął zerkając w niebo. – Co takiego?! – zaśmiał się Górkiewicz. – Węgrzy stawiają warunki – powiedział major. – Trzeba im do jutra do obiadu przynieść odpowiedź. – Do obiadu! – parsknął Górkiewicz. – Jutro do obiadu mam zamiar się opalać. Biegaj pan sobie sam. Nie godziłem się do was na gońca. Major przełknął ślinę. – Ja... nie dojdę – powiedział żałośnie. – Nawet przez trzy dni nie dojdę. Odparzyłem nogi. 31 – Właśnie! – zeźlił się Górkiewicz. – Nie dali limuzyny! Dotarli do dział. Smukłe lufy zenitówek zerkały w bezchmurne niebo. – Armaty dają? – zapytał szorstko Górkiewicz. – Dają – westchnął major. – Trzy na zadatek. Ale sami musimy zabrać z Zalesia. – Drobiazg! – parsknął Górkiewicz. – Mam je przy okazji zaciągnąć na Mokotów, prawda? Major nie odpowiedział. Przebierał ostrożnie krótkimi nóżkami. – Gorąco!. Marzę o deszczu. Roślinność jest tak spragniona... – Jakie stawiają warunki?– zapytał obojętnym tonem Górkiewicz. – Nie wytrzymuję temperatury powyżej dwudziestu stopni – ciągnął major. – Mam lekkie otłuszczenie serca, powiększoną wątrobę... – Pytam się, jakie Węgrzy stawiają warunki! – zawołał Górkiewicz ze złością. Major przystanął. – Cicho... słyszycie? Z daleka dobiegał głuchy artyleryjski łomot. Górkiewicz spojrzał tęsknie na sosnowy lasek. – Da pan jakiś papier? – zapytał nagle. – Nie dam – westchnął major. – Wszystko na gębę. Węgrom przysłano rozkaz wymarszu. Wynoszą się jutro po południu w rejon Śląska Opolskiego. Gotowi są skręcić do nas i przyłączyć się do powstania, ale żądają gwarancji, że bolszewicy gdy przyjdą, uznają ich za sprzymierzeńców i nie wpakują do obozu. Górkiewicz otworzył szeroko usta. – To oni nic nie wiedzą? – zapytał. – Może i wiedzą – odparł major – ale co ich obchodzą nasze sprawy? – Pewno, co ich obchodzą... – westchnął Górkiewicz i dodał ze złością: – Coś pan odpowiedział? – Nic – szepnął major. – Dowództwo zdecyduje. – Warto w ogóle chodzić? Sam pan mówiłeś, że z bolszewikami nie ma porozumienia. – Węgrów są dwie dywizje – westchnął major. – A ile mają broni! Czy możemy sami odpowiedzieć „nie”? – Aleście nas wpakowali! – warknął wściekle Górkiewicz – Myślisz pan, że się coś może zmienić? Major wykonał głową nieokreślony ruch. Stanęli przed willą Górkiewicza. W ogródku, na leżaku, opalała się Zosia. Lśniło olejkiem brązowe, zgrabne ciało. – Dzidziuś! – zawołała. – Nareszcie jesteś! – A jestem – odparł ze złością Górkiewicz. – Dobrze ci się powodzi. Zaraz przyjdzie Istvanek, co? Zosia przeciągnęła się z uśmiechem. – Nie jesteśmy sami. Dzidziusiu. Przedstaw mi pana. – Chętnie – uśmiechnął się złośliwie Górkiewicz. – Pan profesor Teofil Kozłowski, moja żona. Pan profesor zamieszka u nas, złotko. Major Grzmot uśmiechnął się przepraszająco. Górkiewiczowa zmierzyła go niechętnym spojrzeniem. – A ty, Dzidziusiu? – zapytała. – Ja... muszę na chwilę wyskoczyć – odparł Górkiewicz. –Pan profesor potrzebuje zupełnej ciszy. Uratował się sam jeden z płonącego domu i nadszarpnął sobie nerwy. Rozumiesz... z byle czego dostaje się ataków. Ale może ci dużo ciekawego opowiedzieć. Przegadaliśmy z nim wczoraj cały wieczór. Nie pożałujesz. To wybitny archeolog. – Archeolog? – jęknęła Zosia. Major otarł pot z czoła. – A teraz daj nam szybko jeść – dodał Górkiewicz. – Za pół godziny wychodzę. 32 Zosia wstała z rezygnacją. Była wysoka i zgrabna. Dwuczęściowy, skąpy kostium uwydatniał zwycięską nagość. Górkiewicz westchnął cicho. Major począł przyglądać się kwiatom. Zosia minęła go w bezpiecznej odległości. Zachodziło słońce, gdy Górkiewicz dotarł do stanowisk niemieckich naprzeciw fortu na Sadybie. Szedł powoli, ledwo powłócząc nogami. Spod rozdartej nogawki bielała łydka. Przed nim, między niewielkimi domkami, kręcili się niemieccy żołnierze. Dalej zieleniały poszarpane wały fortu. Górkiewicz zwolnił jeszcze kroku, zgarbił się, począł kuleć mocniej. Za niewielkim wałem ziemnym ustawiono baterię moździerzy. Gruby podoficer siedział samotnie na wyściełanym fotelu, pod osłoną muru. Inni ustawili się w kolejce przed dymiącą polową kuchnią. Górkiewicz dowlókł się do Niemca. Ten spojrzał nań i podniósł się. – Zuruck! – krzyknął wznosząc szmajsera. Górkiewicz skurczył się jeszcze i podniósł ręce do góry. – Ja muszę tam... Warschau – wybąkał płaczliwie. – Mutter... chora... krank... umiera... Zabiorę ją i wracam... zuruck! – Los! – wrzasnął Niemiec – Weg! – Mutter... jedyna matka – skamlał Górkiewicz. – Tylko na godzinkę... nur eine Stundede... Mutter sehen wid sterben !13 W oczach zalśniły mu łzy. Niemiec opuścił lufę. – Warschau... verboten! – warknął. – Banditen! – Ja, ja, Baniditen! – potwierdził skwapliwie Górkiewicz. – Juden! Plutokraten! Bolschewisten! Ale Mutter! liebe Mutter! Krank! Bitte! I wyciągnął rękę w stronę miasta, palcami naśladując kroki. Podoficer , potrząsnął przecząco głową i podniósł groźnie lufę. – Pu, pu, pu... Górkiewicz otarł łzy rękawem. Niemiec patrzył w niebo. Stali tak chwilę milcząc. Dokoła kuchni rozsiadali się żołnierze z menażkami pełnymi gęstej zupy. Od Warszawy dudniły głucho huki. Górkiewicz westchnął i decydując się nagle, sięgnął do lewego rękawa. Rozpruł podszewkę, gmerał w niej chwilę, po czym, rozejrzawszy się szybko, wcisnął Niemcowi w łapę pięciorublówkę. Ten otworzył dłoń, spojrzał i natychmiast zacisnął palce. Twarz jego nie zmieniła wyrazu. Górkiewicz uśmiechnął się z goryczą. – Ostatnia – powiedział. – Letzte. Nicht essen. Mit Mutter sterben.14 Niemiec patrzył nadal w niebo. Górkiewicz ruszył powoli, na sztywnych nogach, z zimnym dreszczem w plecach. Nie odwrócił się, choć go swędził kark. Po kilku minutach, krążąc wśród lejów od bomb i pocisków, dotarł do półkolistego szeregu domków przed fortem. Okna i dziury od pocisków zapchano workami, szafami, poduszkami. Gdzieś z boku zaterkotał karabin maszynowy. Górkiewicz wyciągnął pospiesznie białą chustkę, otarł spocone czoło i począł energicznie powiewać. Okna milczały. Ostrożnie, na palcach, wszedł między domki. – Stój! – zawołano mu nad uchem. Górkiewicz podskoczył i znieruchomiał. W drzwiach ukazał się podchorąży z pręgą na policzku. Wyciągnął pistolet. Za nim szło kilku powstańców w kombinezonach. – Dzień dobry – uśmiechnął się podchorąży. – Znamy się. Wrócił pan łaskawie? – Wróciłem – odparł Górkiewicz. – I Niemcy grzecznie puścili? – pytał podchorąży dobrotliwie. – Na piękne oczy? – Wcale nie na piękne oczy – westchnął boleśnie Górkiewicz. – Opuść pan tę lufę, bo mi już mdło. Każdy lufą straszy. – Pewno, kolega nie lubi głupiej strzelaniny – rzekł grzecznie podchorąży nie opuszczając pistoletu. – A czym możemy służyć? – Idę do dowódcy Mokotowa. Niosę ważny meldunek. Podchorąży parsknął śmiechem. 13Matkę zobaczyć i umrzeć! 14 Nie jeść. Umrzeć z matką. 33 – Odprowadzimy, odprowadzimy – powiedział uprzejmie i nagle, odwracając się do swych towarzyszy zawołał ostro: – Chłopaki, prowadzić go na żandarmerię! Podbiegło dwóch do Górkiewicza. – Warto? – odezwał się któryś. – Widać, że szpicel. Rozwaliłbym na miejscu. – Zwariowaliście?!. – wrzasnął Górkiewicz. – Pułkownik na mnie czeka! Gardłowa sprawa! Podchorąży przyjrzał mu się ironicznie. – Poszedłeś powstanie poddawać Niemcom, co? – zaśmiał się. – Czekaj, pogadają z tobą żandarmi! Była chyba dziesiąta wieczorem, gdy otwarto drzwiczki piwnicy. Górkiewicz wstał z pieńka, z trudem prostując obolałe nogi. – Odechce się wam głupich kawałów! – warknął. – Będziecie jeszcze po rękach całować bohatera! – Wartownik spojrzał nań sennie. – Zamknij się, szpiclu – odparł beznamiętnie i popchnął go lekko lufą pistoletu. Górkiewicz splunął zamaszyście. Szli na piętro. Okna zasłonięte czarnym papierem. Gdzieś daleko wystrzeliło działo potężnego kalibru. Wartownik otworzył drzwi i wepchnął Górkiewicza do obszernego pokoju, rozświetlonego silną lampą na biurku. Przed biurkiem, na podłodze, zamiast dywanu rozpostarto hitlerowską flagę; na swastyce ustawiono krzesło. Światło lampy padało na białą, oszkloną gablotkę, wypełnioną przedmiotami, których przeznaczenie Górkiewicz zrozumiał dopiero po chwili.. Były tam batogi i pejcze różnych wymiarów, pałki gumowe i metalowe, obcęgi, szczypce i osadzone na drążku kule nabite szpikulcami. Górkiewiczowi zadygotały szczęki. Za biurkiem, ukryty w cieniu, siedział człowiek w niebieskiej koszulce rozchełstanej na piersiach, z, pistoletem zatkniętym za pas. Studiował kennkartę Górkiewicza. – Siadajcie – powiedział i oświetlił lampą twarz Górkiewicza. Ten skrzywił się, przymrużył oczy i siadł na krześle stawiając nogi na ramionach swastyki. – Jeszcze tylko lampy brakowało! – warknął. – Skończcie raz tę głupią zabawę! Mam ważną sprawę do pułkownika. Od tego zależy los powstania, rozumie pan? – Odpowiadajcie na pytania – odparł tamten. – Co robiliście na Mokotowie przed dzisiejszą ucieczką? – Nic. Siedziałem w piwnicy. – Gdzie? – zapytał tamten. Górkiewicz zawahał się chwilę. – No... w szpitalu elżbietanek. – Z kim? – Z jedną kurwą! – wrzasnął Górkiewicz. – A jak się nazywa? – Nie wiem! Albo to one się przedstawiają? Mówię wam, że... – Dokąd udaliście się dziś rano po opuszczeniu Sadyby? Górkiewicz chwycił się za głowę. – Boże... Poszedłem do żony, do Zalesia! Piłsudskiego sześć. – Mówiliście podchorążemu, że uciekacie z powstania. Dlaczego tego samego dnia wróciliście? – Żeby widzieć się z pułkownikiem! – wrzasnął Górkiewicz. – I Niemcy was przepuścili? – Za pięć złotych rubli! – krzyknął Górkiewicz. – Dałem w łapę... – Daliście pięć rubli? Własnych? Żeby widzieć się z pułkownikiem? A w jakiej sprawie? – W bardzo ważnej! Jemu powiem, a nie panu! Zresztą... on sam wie. 34 – Wszystko to nie trzyma się kupy – zdecydował tamten. – Łżecie od początku do końca. My was skłonimy do mówienia prawdy. Górkiewicz spojrzał mimo woli na gablotkę. Człowiek za biurkiem uśmiechnął się lekko. – Pożyczyliśmy z gestapo – powiedział... – Wielu ludzi żąda widzenia z dowódcą Mokotowa. Co robiliście w czasie okupacji? – Handlowałem. – Czym? – Czym się dało. Złotem, deskami i wskazówkami do zegarków. A pan z czego żyłeś? Z pracy rąk? Człowiek za biurkiem wycofał ręce z kręgu światła. Milczał chwilę. – Kto może za was poręczyć na Mokotowie? – zapytał. – Wasz pułkownik, do cholery! Dosyć tej zabawy! Powiedz mu pan, że przyszedł Górkiewicz od Węgrów! – Od Węgrów? – zdziwił się tamten. – A co wy macie wspólnego z Węgrami? – Żonę! – wrzasnął Górkiewicz. – Wiekową przyjaźń wspólną granicę kosztem Czechów! Odczep się pan, u Boga Ojca, bo jak chwycę tę gestapowską kulkę... Człowiek za biurkiem nacisnął dzwonek. Wszedł ospały wartownik. – Wyprowadzić do celi! Górkiewicz wrócił do piwnicy. Usiadł na pieńku, ukrył Twarz w dłoniach, zacisnął pięści, zerwał się, usiadł znowu. Po chwili wybuchnął głośnym śmiechem. Nagle otworzyły się drzwi. – Wyłazić – powiedział senny wartownik. – Mam was odprowadzić do dowództwa. Górkiewicz zachichotał mu w nos. Tamten odskoczył. Na twarzy pułkownika grały mięśnie. Gdy Górkiewicz kończył, zamienił krótkie spojrzenie z szefem sztabu. – Zaczekajcie w przedpokoju – powiedział. – Ale pan pułkownik rozumie? – zaczął Górkiewicz. – Koniecznie trzeba tym Węgrom dać gwarancję... – Zaczekajcie w przedpokoju – warknął pułkownik ostro. Górkiewicz wzruszył ramionami i wyszedł. Gdzieś z daleka dobiegł huk wystrzału, a po chwili wybuch pocisku, | aż zadrżał domek. Na krzesłach drzemali gońcy. Górkiewicz przysiadł godnie obok małego blondynka. Ten otworzył oczy. – Nudno tu, co? – W nocy zawsze nudno – odparł blondynek. – Niemcy śpią. Głupia służba. Mają mnie przenieść do kompanii, na Belgijską. Tam zabawa! Niemcy o kilkanaście metrów. Cała ulica tańczy. – Łeb może urwać z tej zabawy – wzdrygnął się Górkiewicz. – Ee tam! – zaśmiał się chłopak. – Co człowiek użyje, to jego. Ile to czasu czekało się na taką okazję!... Kombinuję stena, wiesz pan? – dodał z dumą. Górkiewicz spojrzał nań z ukosa. Znowu dobiegł, huk i wybuch, aż zadrżały ściany. – Gdzie to strzelają? – zaniepokoił się. – Kolejowe działo z Okęcia – odparł ze znudzeniem chłopak. – Kuje co noc. Dzisiaj obrabia Dolny Mokotów. Wyczerpał się temat. Wkrótce chłopak zasnuł. Górkiewicza zawołano po godzinie. Pułkownik siedział przy stole w tej samej pozie co przedtem. – Macie odpowiedź – mruknął podając Górkiewiczowi niewielką kartkę pokrytą szeregiem cyfr. – Zgodzili się? – zapytał Górkiewicz. Pułkownik spojrzał nań groźnie. – Schowajcie dobrze tę kartkę – powiedział. – A najlepiej nauczcie się tych cyfr na pamięć. 35 – Nigdy nie miałem pamięci do cyfr – odparł Górkiewicz. – Jeszcze w szkole... – Musicie ją oddać Grzmotowi jutro przed czwartą – dodał pułkownik. – Powodzenia. – Muszę oddać? – żachnął się Górkiewicz, rozeźlony. – A jak ja przejdę, u Boga Ojca?! Każdy wystawia lufę, grozi... Któryś wreszcie zakatrupi... – Mówiłem, że odznaczę – powiedział pułkownik. – Dużo mi medal pomoże – zaśmiał się Górkiewicz. – Chyba że złoty. Będzie coś z tymi Węgrami, panie pułkowniku? Grzech by był puścić taką okazję, jak Boga kocham... – Wyjdziecie o świcie – warknął pułkownik pochylając się nad planem Warszawy. – Zawiadomi się Sadybę, żeby was przepuścili. Czołem. – Ale pan niechętny człowiek – westchnął Górkiewicz. Pułkownik spojrzał nań ze zdziwieniem. Górkiewicz schował kartkę w podszewkę rękawa, ukłonił się sztywno i wyszedł. W hallu zawahał się chwilę. Była północ. W pięć minut później wchodził w ogródek okazałej willi. Noc była księżycowa. W dali zadudniło kolejowe działo. Przy furtce stal nieruchomo wysoki wartownik w czarnej jesionce i w niemieckim hełmie. – Hasło! – burknął podnosząc karabin. – A bo ja wiem? – westchnął Górkiewicz. – Chciałem się widzieć z Wisienką... nie, z Jagódką. Opuść pan ten gwer. – I tak nie mam naboi – odparł z goryczą wartownik. – A Jagódka siedzi w piwnicy. Schodkami w dół i na prawo. I znikł jak den w mroku ogródka. Górkiewicz zszedł do piwnicy, Z prawej przez nie domknięte drzwi padał snop światła. Uchylił je; w kącie, przy łącznicy, siedziała Lola. – Borsuka łączę! – zawołała, wsunęła wtyczkę w gniazdko i pokręciła korbką induktora. – O, Dzidziuś!... – Dobry wieczór – rzeki Górkiewicz. – Sama jesteś? – Tutaj sama. Mam dyżur do szóstej. Wszyscy śpią na górze. Górkiewicz podszedł do niej, pochylił się i ucałował w policzek. – No, no – uchyliła się. – Tylko bez tych czułości. Jestem na służbie i mam narzeczonego. – Zawsze byłaś dla mnie za trudna – westchnął Górkiewicz. – Nie mam cierpliwości do zasadniczych kobiet. Masz coś do jedzenia? Człowiekowi obiecują ordery, ale o kolacji nie pomyślą. – Z brzękiem spadla klapka. Lola nacisnęła klucz. – Mówi się? Rozłączam – wyciągnęła wtyczki z gniazdek. – Jemy tu tylko kartofle. Trzeba by odgrzać... Służące już śpią. – Służące? – zdziwił się Górkiewicz. –Służące właściciela tej willi. Bogaty przemysłowiec. Siedzi w piwnicy szpitala, Czekaj... Patrz na łącznicę. Jak klapka spadnie, wołaj mnie. Wyszła. Klapki błyszczały niklem w świetle żarówki. Zadudniło kolejowe działo i spadło naraz pięć klapek. – O rany! – zawołał Górkiewicz. – Lola! – To ze wstrząsu – powiedziała wchodząc, – W kuchni jeszcze jest ogień. Weź trochę węgla z tej kupy i podłóż pod blachę. Przygotowałam kartofle na patelni. Z brzękiem spadła klapka. – Znowu Lis – westchnęła Lola. – Tu centrala Niedźwiedź. Borsuka łączę! W kącie piętrzyła się górka węgla. Górkiewicz pochylił się z trudem, chwycił parę kawałków z brzegu. Z góry potoczyły się bryły. – Ten Borsuk to na pewno wasz pułkownik – powiedział. – Jakbym go widział. – Skąd wiesz? – zdziwiła się Lola. Górkiewicz nie odpowiedział. Spod brył ukazał się jasny brzeg drewnianej skrzyni. 36 – A to co? – zdziwił się. – Skarby? Począł odrzucać węgiel. Wkrótce uwolnił wieko. Szarpnął mocno. Skrzypnęły zawiasy. – Daj spokój – szepnęła Lola. – Obudzisz... Górkiewicz zamarł z otwartymi ustami. W skrzyni stały w równych rzędach butelki różnych rozmiarów i kształtów. – O rany...–jęknął. Wyjął pierwszą z brzegu, wysoką, omszałą i smukłą. Żółciła się wyblakła etykieta. – Boże, Lola... – szepnął. – Tokaj... tysiąc osiemset siedemdziesiąty pierwszy rok. Z piwnic księcia Hohenlohe... Rozumiesz? Jezu... A to? Szampan... Nalewki z tysiąc dziewięćset dwudziestego drugiego roku... Rok mojego urodzenia... Nie, obudźcie mnie! I wyście na tym siedzieli, ciapciaki?! Lola rozwarła szeroko oczy. – To tego właściciela... – szepnęła. Zadudniło znowu działo. – Właściciela! – zaśmiał się Górkiewicz. – Dawaj szklanki! Smaż kartofle! Pijemy tokaj z piwnic księcia Hohenlohe! Węgier, Polak dwa brataniu! Żebyś ty wiedziała, Lola, żebyś ty wiedziała! – Co? – zdziwiła się. – Tajemnica wojskowa – westchnął Górkiewicz. – Ratuję powstanie, rozumiesz? – Ty? – zdziwiła się. – A co można na tym zarobić? – Kulę w łeb! – oburzył się gmerając scyzorykiem w szyjce butelki. – Albo order! – I ty się w to mieszasz? Dla orderu? Dzidziusiu... – Jeszcze mnie nie znasz! – krzyknął Górkiewicz. – Że handlowałem? Kręciło się dla niepoznaki! Teraz przyszedł mój dzień! Zabrzęczała klapka. – Znowu Sadyba – westchnęła Lola. – Szklanki są na półce. Borsuka łączę... – Sadyba? – porwał się Górkiewicz. – Czego chcą? Lola słuchała chwilę. .– Meldują podejrzane ruchy Niemców. Słychać warkot silników. Górkiewicz nalewał do szklanki ciemny, mahoniowy płyn. – O cholera! – zaklął i zasępił się. –Raz kozie śmierć! – dodał po chwili i pociągnął mocny łyk tokaju. Butelka była prawie opróżniona. Górkiewicz siedział okrakiem na skrzyni. Lola oparła głowę o. pudło łącznicy. – Pij, Lola – powiedział niewyraźnie, podsuwając jej szklankę. – Kochane winko... Siedemdziesiąt trzy lata czekało na pana Górkiewicza... Lola podniosła głowę z wyraźnym wysiłkiem. – Nie mogę – szepnęła. – Zaszkodziło mi coś. Tak mi się kreci w głowie... Przecież ledwo łyknęłam... Lis będzie dzwonił... – Do diabla z Lisem! – wybełkotał Górkiewicz. – Fajna jesteś kobita. Żałuję, że cię nie zdobyłem. Dlaczego ja się z tobą nie ożeniłem, Lola? – Właśnie –wyszeptała półprzytomnie. – Dlaczego mi się kręci?... – Człowiek zawsze przegapi... To wszystko wina Zośki! Zaplątała mnie jak mumię... Ani ręką, ani nogą... Ja z tobą...razem. Po co mi ta Zośka? – Właśnie – westchnęła cicho Lola. – Zaraz zadzwoni Lis... Górkiewicz wychylił resztkę tokaju, odrzucił w kąt butelkę. Zachwiał się. – A co teraz? – wybełkotał. – Szampana? Koniaku? Nalewki? Na schodach zastukały kroczki. Do piwnicy wbiegła wysoka dziewczyna w szarym kombinezonie. Upinała włosy. 37 – Jagódka, już szósta! – zawołała. – Idź spać... Lola podniosła się z wysiłkiem. Górkiewicz podźwignął się ale zaraz opadł na skrzynię. – Cholera! – wybełkotał. – Szósta? Ja... muszę iść. Zaraz! Nie mogę wstać... Co jest, panowie? Sparaliżowało mnie czy co? Wysoka dziewczyna zamarła ze zdziwienia. Lola ruszyła do drzwi macając ręką ścianę. Górkiewicz zerwał się, zachwiał, potoczył do ściany, odbił się od stolika. – Wody! – wybełkotał. – Lejcie mi na łeb wodę! Cholerny tokaj Hohenlohe! Węgrzy! Muszę... iść! I z ogromnym wysiłkiem potoczył się do drzwi. Wytoczył się z pola na Powsińską. W powietrzu panowała napięta cisza. Ulica była zupełnie pusta. Nocny ostrzał powyginał tramwajowe słupy, zmiótł parę domków, powydzierał bruk. Od Okęcia odrywały się kolejno „Stukasy”, łączyły w trójki i szły łukiem nad Sadybę. – Lecą, lecą – jęknął Górkiewicz. – Biedne Śródmieście... Szedł środkiem ulicy, zataczając nieregularne łuki. – Nogi, cholerne nogi... Idą, gdzie chcą... Głupim winem tak się zaprawić!... Od Śródmieścia dobiegała seria zgrzytów – Niemcy uruchamiali miotacz min. Wstawał powstańczy dzień. „Stukasy” były już w powietrzu: sześć trójek. Gdzieś daleko wybuchły miny. – Z mieszkania drobny pyl... – jęknął Górkiewicz. – Dokąd pójdziesz, sieroto?... Pierwsza trójka ,,Stukasów” przypływała nad Sadybę. Prowadzący rzucił się nagle w dół i zaczął spadać jak pocisk, z paraliżującym gwizdem. Tuż za nim pikował drugi i trzeci. Zaterkotały z fortu karabiny maszynowe. – O rany! – jęknął Górkiewicz. Od zielonego brzucha samolotu spłynęła pięćsetkilowa bomba, niczym wieloryb. Maszyna rwała do góry. Zadygotało powietrze przytłaczającym hukiem. Wzbił się wielki szary obłok. Go chwila z mgły wyskakiwał nowy „Stukas” i wspinał się z wyciem w niebo. Górkiewicz potoczył się do płotu, przywarł doń, kalecząc boleśnie ręce. Świat walił się. Gdy osiemnasty samolot zrzucił swe bomby, Górkiewicz ruszył chwiejnie w stronę wielkiej chmury. Teraz strzelały działa, moździerze i granatniki. Górkiewicz kluczył znowu środkiem ulicy. – Głupota, wariactwo – jęczał. – Nie szkoda zdolnego mężczyzny?... Brzegiem drogi, również w stronę Sadyby, biegł za nim powstańczy oddział, złożony z pięćdziesięciu ludzi. Mieli karabiny i maszynowe pistolety; za pasy zatknęli granaty i filipinki. Na czele sadził susami mały podporucznik z jasnym wąsikiem pod wydatnym nosem. Wkrótce zrównali się z Górkiewiczem. Od Sadyby terkotała teraz broń maszynowa i warczały silniki. Kurz powoli opadał. – Panowie... – zacharczał Górkiewicz. – Czekajcie, panowie... Ja muszę przejść... do Węgrów. Pomóżcie!... Ktoś zaśmiał się krótko. Podporucznik z pogardą machnął pistoletem. Biegli równo i zgrabnie, jak na ćwiczeniach. Najstarszy nie miał dwudziestu lat. Zniknęli między domkami, w kurzu bitwy, rozsypując się w tyralierę. Górkiewicz zataczał dalej swe kręgi. Świat dwoił mu się w oczach. Ulica była nadal pusta; nagle przebiegło ją parę postaci ostrzeliwując się niewidocznemu przeciwnikowi. Karabiny maszynowe terkotały zajadle; co chwila wybuchały granaty. Na horyzoncie bił w niebo żółty słup dymu. Spomiędzy domków wychynęły czarne sylwetki i rzuciły się na przełaj, w stronę Mokotowa. Gwizdnęło gdzieś blisko i wyrżnął w pole artyleryjski pocisk. Czarne postaci przypadły do ziemi, by przeczekać ostrzał; pociski padały jeden za drugim. Górkiewicz zatoczył się od podmuchu, ale podjął chwiejną wędrówkę. 38 – Jakby, psiakrew, wiedzieli, że muszę iść do Węgrów – jęknął. – Czekajcie, sukinsyny... Jeszcze mnie nie znacie! Świat dokoła huczał i terkotał. Nagle zza łuku ulicy wytoczył się czołg; lufę działa wychylił jak najmocniej w lewo i grzmotnął pociskiem w pole. Coraz więcej powstańców uciekało w stronę mokotowskiej skarpy; wlekli rannych i ostrzeliwali się gęsto. Górkiewicz zatoczył się i siadł bezradnie pośrodku ulicy. – Wzięło mnie – wyszeptał. – Teraz dopiero... Cholerny tokaj! Walczył z napierającymi nudnościami; świat począł wirować; huki i terkot zlały się w jeden potężny szum. Górkiewiecz zasłonił twarz obiema rękami. Czołg ruszył ku niemu z piekielnym zgrzytem gąsienic. Zbliżał się szybko. Górkiewicz przełykał ślinę. Czołg zatrzymał się o parę metrów i skierował na Górkiewicza długą lufę działa. Górkiewicz odjął ręce od twarzy. Szum w uszach łagodniał, zaostrzył się obraz świata, nieco mętny i chybotliwy. Nagle zobaczył. – Czołg... – szepnął z przerażeniem. – O rany boskie... Niemcy! Poderwał się rozpaczliwie, stanął na chwiejnych nogach i nagle, nie panując już nad sobą zatrząsł się w ataku wymiotów. Czołg trwał groźnie, warczał cicho silnik. Górkiewicz postąpił o krok. Czerniał paraliżująco otwór lufy działa; błyszczały małe żądła karabinów maszynowych. – Frau, Kinder... – wybełkotał, jak mógł najgłośniej, wskazując na południe. – Warschau Banditen! Ich... gehen... Czołg warczał dalej; dygotało stalowe cielsko. Górkiewicz zatoczył się, wpadł na chodnik, nadział się ramieniem na kolczasty drut, szarpnął mocno, przewalił się na jezdnię. Poprzez warkot silnika przebił się przytłumiony śmiech. – Krank... chory! – krzyknął Górkiewicz. – Nie śmiać się! Nicht lachen! Rechot powtórzył się, tym razem silniejszy. Czołg potężnie warknął, zadygotał i ruszył ze zgrzytem, owiewając Górkiewicza silną chmurą spalin. Przed willą w Zalesiu przystanęła furmanka wypełniona po brzegi sianem. Zeskoczył z niej mizerny chłop i począł szarpać za ramię bezwładną postać o pokrwawionej twarzy. – Panie, Zalesie!... Wstawaj pan! Skaranie boskie... Człowiek nie dawał znaku życia. W ogródku mignęła barwna sukienka. – Pani! – zawołał chłop. – Może to panin krewny? Tutaj kazał się zawieźć. Piłsudskiego sześć! Zosia podeszła do parkanu. Nagle krzyknęła cicho i podskoczyła do wozu. – Boże, Dzidziuś... Dzidziuś mój kochany! Co ci? Panie, on ranny? Zabity? Boże, Dzidziuś, porusz się! Chwyciła zwichrzoną głowę Górkiewicza. – Boże, krew! – krzyknęła. – Panie, co jemu? Gdzie go pan znalazł?! – Przełaził przez płot i gębę poharatał o drut kolczasty – odparł pogardliwie chłop i pociągnął Górkiewicza z całych sił za nogę. Ten otworzył oczy, spojrzał półprzytomnie na żonę. – Dzidziuś, ty żyjesz! – zapiszczała Zosia tuląc go. – Co ci, kochanie? Jesteś ranny? Górkiewicz wysunął suchy, kołowaty język; bezskutecznie próbował zwilżyć nim wargi. – Przestań wrzeszczeć – wybąkał. – Która to godzina? – Druga – odparła Zosia. – Powiedz, co d jest, kochanie! Możesz sam wstać? Górkiewicz rozejrzał się dokoła. Obok węgierscy żołnierze ładowali skrzynie na samochód ciężarowy. – Co oni robią? – zawołał Górkiewicz. – Wyjeżdżają – odparła Zosia z westchnieniem. – Istvan przed chwilą się pożegnał. Górkiewicz zeskoczył z wozu jednym susem. 39 – Gdzie major?! – krzyknął. – Jaki major, Dzidziusiu? – zdziwiła się. – No, profesor! – wrzasnął. – Archeolog! – A ten nudziarz – skrzywiła się. – Poszedł do generała. Dziwne, że się tak szybko wkręcił. Czekaj, Dzidziusiu! Masz krew na twarzy! – Panie, a moja pięciorublówka?! – zawołał chłop. – Żona zapłaci! – krzyknął Górkiewicz pędząc ulicą. Wyjął swą niegdyś białą chustkę i ocierał nią twarz. Krew zeszła; pozostały zadrapania na czole i nosie. Dobiegł do willi węgierskiego dowództwa. Wynoszono pośpiesznie skrzynie i walizki. Za płotem, z konewką w ręku, kręcił się niespokojnie major Grzmot. Spod rozpiętej koszuli różowiała tłusta, bezwłosa pierś. – Pan sobie kwiatki podlewa? – syknął Górkiewicz. – Pomidory – westchnął major. – Musiałem się zalegalizować. Przyszedł pan w ostatniej chwili. Kto pana tak podrapał? Kot? – Kot! – parsknął Górkiewicz. – Żeby pana całe życie takie koty drapały! Wlazłem w sam środek piekła, rozumiesz pan? „Stukasy”, czołgi, „krowy”, cholera wie, ile armat i Niemców... – No, to i tak zadali panu niewielkie straty – uśmiechnął się major. – Chodźmy... Zaprowadził Górkiewicza do szopy pełnej gratów i żelastwa. Górkiewicz wyciągnął kartkę spod podszewki. Major wyjął okulary drżącą ręką, rozwinął powoli papierek i zaczął studiować rzędy cyfr. – Ale pan flegmatyk! – niecierpliwił się Górkiewicz. Major opędził się ruchem głowy. Na ulicy warczały motory. Rozgrzany dach szopy promieniował duchotą. Nad grządkami fruwały motyle. Major zdjął okulary i począł drzeć kartkę na drobne kawałki. – Nic z tego? – zapytał cicho Górkiewicz. Major przygarbił się nieco. Opuścił oczy. Górkiewicz kopnął wściekle jakąś resztkę zardzewiałego rusztu. – Jednym słowem, wszystko psu na budę... –zaklął, – Po com się w to mieszał? Było, psiakrew, pilnować żony w Zalesiu. Major otarł pot z czoła zmęczonym ruchem. – Chodźmy, za gorąco tu – powiedział unikając nadal wzroku Górkiewicza. Weszli w ogródek. W drzwiach stał generał w polowym mundurze, bez złoceń; obok niego prężył się porucznik Kolya. Dostrzegli majora: porucznik uśmiechnął się pytająco. Major wykonał przeczący ruch głową. Generał rozłożył ręce i zaczął coś mówić do porucznika. Ten wbiegł do wnętrza. Przed domem przystanął szary samochód; wyskoczył zeń suchy niemiecki pułkownik. Ulicą dudniły działa. – Nasze armaty – westchnął Górkiewicz. – Cholera, panie Grzmot! Przesrać taką okazję... Major przełknął ślinę. Co chwila podnosił konewkę i stawiał ją z powrotem. – Mimo wszystko miałem nadzieję... – szepnął. Generał zamienił kitka słów z suchym pułkownikiem i ruszył do samochodu. W pole widzenia wpadła szara ciężarówka. Siedzieli w niej niemieccy żandarmi z bergmanami na kolanach. – Już jest i buda – szepnął Górkiewicz. – Przepraszam, nie bawię się. Wysiadam. Trzeba przeczekać w dziurze, dopóki Czerwoni nie przyjdą. – Nie wraca pan na Mokotów? – zapytał cicho major. – Co takiego?! – wrzasnął Górkiewicz. Major uśmiechnął się przepraszająco i znowu otarł chustką rumianą okrągłą twarz. Samochód generała ruszył wzniecając tuman kurzu. – Pan wiesz, że Sadyba wzięta?– zawołał Górkiewicz. – Że tam teraz piekło na ziemi?! Kamień na kamieniu nie zostanie z Warszawy! Macie, jakeście chcieli! 40 Major odstawił konewkę zdecydowanym już ruchem. – Chodźmy stąd – powiedział. – Nie moja wina... Tam chłopcy biją Niemców. Zresztą... nie namawiam. Sprawa dosyć beznadziejna. Ruszyli w milczeniu. Ulicą sunęły węgierskie oddziały na samochodach, taborowych wozach i pieszo. Porucznik Kołya wsiadał do bryczki. – Eijen Lerigyelorszag ! 15– zawołał, gdy przechodzili obok. Górkiewicz uśmiechnął się blado. – Serwus, panie lejmant – powiedział. – Szkoda. Pan jeden na tym wszystkim trochę skorzystałeś. Porucznik zasalutował i bryczka ruszyła. Powiało żołnierskim potem. Ludzie szli apatycznie, w milczeniu. Terkotały monotonnie wozy. – Też im niewesoło – westchnął Górkiewicz. – Gdzie to ich zagonił ten Hitler... Machnął ręką. Za parkanem, wpatrzona w przechodzące wojsko, stała Zosia w lekkiej czerwonej sukience. – A mnie to wszystko najwięcej kosztowało – rzekł Górkiewicz. –Zosia, pan profesor chce się pożegnać. Zosia oderwała od kolumny rozmarzone oczy. Wyciągnęła rękę. – Do widzenia, panie profesorze – powiedziała z roztargnieniem. – Szkoda, że musi pan już iść. Major uśmiechnął się dobrodusznie. Nagle Górkiewicz podskoczył. – A skąd ty to masz? – zawołał wskazując niewielki brylant na jej palcu. – Pamiątka od Istvana – zaczerwieniła się po szyję. – Po babce. – Po babce, ale nie jego – warknął Górkiewicz. – Pewno kupił od jakiegoś esesmana. No nic, częściowy zwrot kosztów. Cześć, profesorze. Naprawdę chcesz pan tam iść? – Muszę – odparł major. – Dziękuję za gościnę... i powodzenia. Górkiewicz uścisnął mu rękę. Major ruszył drobnym, niezgrabnym kroczkiem. – Chodźmy, Dzidziusiu – powiedziała Zosia. – Nareszcie zostaliśmy we dwoje... Należy ci się odpoczynek po tej głupiej bieganinie. Zosieńka będzie się tobą opiekować. Może ocaleje nam mieszkanie, jak myślisz? Łysina majora lśniła w słońcu. Górkiewicz poderwał się nagle. – Zaraz wracam! – krzyknął. – Dzidziusiu dokąd? – zawołała Zosia. – Nie zostawiaj mnie samej! Dzidziusiu! Ale Górkiewicz pędził już za majorem. 15 Niech żyje Polska! 41 Kanał Tadeuszowi Konwickiemu I Zapadała noc, gdy na czele plutonu wkroczył Korab do willi zajętej przez kompanię Zadry. Przemierzył obszerny hali, gdzie pod pękatą palmą grano w karty, i stanął na progu salonu. Pokój był wielki, obłożony ciemną boazerią, bogato umeblowany i zawieszony dywanami. Ciężkie story przykrywały szczelnie szerokie okna. Wielki żyrandol z kutego żelaza dawał jasne światło. Na fotelach i krzesłach, na kanapie i na dywanach rozsiedli się ludzie Zadry. Wszyscy byli w jednakowych, szarych kombinezonach z drelichu. W klubowym fotelu czarnowłosa dziewczyna przyszywała do rękawa biało-czerwoną opaskę opartemu o poręcz chłopcu, który wygrywał skoczną melodię na ustnej harmonijce. Obok, w pobliżu oszklonych drzwi, teraz uchylonych, wiodących do mniejszego pokoju, ustawiono na lśniącym fortepianie ręczny karabin maszynowy. Otaczała go zwarta grupa chłopców. Przy karabinie wymachiwał zamkiem sierżant szef kompanii. – Napinając sprężynę zwalniamy iglicę – mówił głośno. Zamek stuknął i zaskoczył. Sierżant syknął, wyszarpnął szybko palec. W salonie było tłoczno; Korab pozostawił swych ludzi w hallu. – Ale się mieszkało w tej Warszawie! – gwizdnął kapral Smukły przystanąwszy w progu. Był to młodzieniec chyba dwudziestoletni, ze świeżym, czerwonym plackiem oparzelizny na policzku. Przez plecy przewiesił stena powstańczej produkcji. – Mieszczański secesyjny salon– powiedział Ogromny. – Ohyda! – A mnie się podoba – wtrąciła dziewczyna, która przecisnęła się do nich z hallu. W blasku silnych żarówek lśniły jasne włosy i pełne, czerwone wargi. Była w kwiecistej, lekkiej sukience i męskiej marynarce, zarzuconej na ramiona. Na nogach miała modne czerwone pantofelki. – Bogato tu – dodała. – Bo masz gusty z Pelcowizny, Stokrotko – zaśmiał się Ogromny. Korab przeszedł przez salon. – Gdzie dowódca? – zapytał sierżanta szefa. – Pan porucznik Zadra w gabinecie – odparł tamten z godnością i pochylił się nad karabinem. Korab ruszył do drzwi. W małym pokoju, przy biedermeierowskim biurku, pochylali się nad planem Warszawy dwaj oficerowie. Na ramionach błyszczały gwiazdki wycięte z lśniącej blachy. Na odgłos kroków Koraba Zadra podniósł głowę. Odziany był w amerykańską kurtkę wojskową ze złotymi guzikami, nieco przetartą, bo użyta poprzednio do opakowania zrzutów. Korab wyprężył się. Był w szarym ubraniu. – Panie poruczniku, sierżant Korab melduje swoje przybycie. Zadra uśmiechnął się i wyciągnął rękę. – Ile masz broni? – zapytał. – Trzy pistolety maszynowe, dwa karabiny i dziewięć pistoletów – odparł Korab. 42 – A ilu ludzi? – Dwudziestu siedmiu i dwoje, co się przyłączyło, jak wieliśmy z fortu. Zadra uśmiechnął się ironicznie. – A jak tam właściwie było? – zapytał Mądry, blondyn dwumetrowej chyba wysokości, odziany w kombinezon o przykrótkich nogawkach. –Wszystko trwało parę minut – odparł Korab. – O wpół do piątej weszły do fortu dwie kompanie SS. Mimo to Gustaw zaczął punktualnie. Ocalał tylko mój pluton, bo Byliśmy w odwodzie. Wszyscy inni nie dobiegli nawet do wałów. Leżą w fosie. Zadra spojrzał porozumiewawczo na Mądrego. Ten poruszył się niespokojnie. – Tak... – powiedział Zadra. – Wiesz, że zostajecie nami? – Wiem – odparł Korab. – I że za godzinę idziemy na Dworkową? – Wiem. Wszystko wiem o Dworkowej – westchnął Korab. – Co robić... powstanie. Wrócę jeszcze do ludzi. Zasalutował i wyszedł. Przez uchylone drzwi dobiegały skoczne tony ustnej harmonijki. Ktoś przytupywał do taktu. Zadra oparł głowę na łokciach. – Pistolety przeciwko ciężkiej brom i bunkrom – powiedział cicho. – Gorzej niż we wrześniu. Kiedy my się nauczymy rozumu? – Zaskoczenie im się nie udało – odparł niepewnie Mądry. – A tutaj, na Dworkowej, uda się? – zaśmiał się Zadra. – Tak jak za pierwszym razem, co? – Trzeba wykonać rozkaz – odparł Mądry. – I nie filozofować. – A przed śmiercią krzyknąć „ku chwale ojczyzny, panie pułkowniku!”, prawda? – powiedział z ironią Zadra. – Żandarmi na Dworkowej czekają na nas. Może filipinkami ich wykurzymy? A może nakryjemy czapkami? – Dowódcy nie wolno tak mówić – powiedział Mądry. – Rozkaz. – A wolno mi tracić ludzi, których Sam zwerbowałem? – żachnął się Zadra. – Spytaj ich o to! – zaśmiał się Mądry. Zadra wstał gwałtownie i przeszedł do salonu. Mądry pobiegł za nim. Sierżant szef wyprężył się przy karabinie. – Powstań! – krzyknął. – Nie trzeba – opędził się Zadra ruchem ręki. Wszyscy zamilkli. Zadra zawahał się chwilę. Mądry przyglądał mu się uważnie. – Za godzinę zdobywamy Dworkową, chłopcy – zaczął Zadra. – Podejdziemy ich tym razem od skarpy. Od Belgijskiej naciera kompania Sroki. Wszystko zależy od zaskoczenia. Tym razem... powinno się udać. Musi się udać! – dodał szybko. Urwał. Podchwycił ironiczny uśmiech Mądrego. Odwrócił oczy. Spod drzwi przypatrywała mu się Stokrotka. – A pani z jakiego oddziału? – zapytał ostro. – Z żadnego – odparła śmiało. – Wychodziłam od krawcowej, jak zaczynaliście powstanie. Teraz przyszłam z Korabem. – Podebrałem ja; na polu – potwierdził Korab. – Nie chciała wiać do lasu z innymi. Wziąłem też tego ochotnika. Wskazał palcem Ogromnego. Ten był bardzo niski i niknął w zbyt obszernym kombinezonie. Furażerkę nacisnął aż po łuki brwi; biało-czerwona opaska zsunęła mu się do łokcia. – To artysta – tłumaczył Korab. – Nic nie wiedział o powstaniu. Wyszedł z domu na pół godziny. Mądry uśmiechnął się złośliwie. – Widać, że artysta – powiedział. – Malarz? – Muzyk – odparł Korab. – Kompozytor. – Kompozytor jesteście? – ucieszył się Mądry. – No, to zagrajcie coś ładnego... I wskazał fortepian. Ogromny podszedł, uchylił wieko. 43 – O Boże, „Bechstein” – .szepnął. Przesunął palcami po klawiaturze. Spojrzał z odrazą na karabin maszynowy. – Najlepiej „Plegarię” – zadysponował Mądry. – I to szybko. Niewiele mamy czasu. Ogromny uśmiechnął się żałośnie. Wziął ze stolika gruby album Botticellego, przerzucił go szybko, położył na stołku, usiadł na nim i z apatyczną miną tapera uderzył w klawisze. Instrument zadźwięczał banalnym tangiem. Chłopiec z harmonijką przysłuchiwał się z zazdrością. Karabin maszynowy brzęczał w takt uderzeń. Stokrotka akompaniowała cichym nuceniem – Potrzebuję łączniczki – powiedział Zadra. – Może się pani nada. Zaczeka tu pani na nas. Jeżeli wrócimy... Uśmiechnęła się zalotnie. Zalśniły ładne zęby. – Nie zaczekam – odparła patrząc mu w oczy bez zmrużenia powiek. – Idę z Korabem na Dworkową. Zadra opuścił wzrok. Uśmiechnęła się raz .jeszcze i zatrzepotała rzęsami. Czarna dziewczyna odsunęła chłopca z harmonijką, wstała z fotela i podeszła do Mądrego. W obcisłym kombinezonie przypominała zgrabnego chłopaka. Stokrotka przyglądała się jej uważnie. – Czego sobie życzysz, Halinka? – zapytał Mądry. Dziewczyna zaczerwieniła się po szyję. – Pan porucznik obiecał mi pistolet – szepnęła nieśmiało. – Ja nie chcę iść z gołymi rękami... Oni wszyscy coś mają. Mądry uśmiechnął się i skinął głową. Odsunął kaburę, sięgnął do kieszeni kombinezonu i wydobył malutki pistolet. Dziecinna twarz Halinki przybrała wyraz rozczarowania. – Taki mały? Ja myślałam że to będzie... parabellum. Parabellum! – zaśmiał się Mądry ważąc pistolet na dłoni. – Przewróciłabyś się, ładna, grzeczna panienko. To szóstka, w sam raz dla ciebie. Na dwa metry można zabić człowieka. Bierz... Halinką wyciągnęła rękę. Podniosła oczy na Mądrego i natychmiast je opuściła. Wsunęła pistolecik na piersi, pod kombinezon. – Przygotować się do wymarszu! – zawołał Zadra. Ogromny wstał i powoli, troskliwie opuścił wieko „Bechsteina”. W salonie i w hallu wszczął się ruch. Zbierano się z legowisk. Szczękała broń. Składano pospiesznie erkaem. .Sierżant szef podbiegi do Zadry. – Panie poruczniku, melduję posłusznie... nie mam jeszcze ewidencji plutonu sierżanta Koraba! – wyrżnął z przejęciem. – Co pan mi teraz z ewidencją, Szefie! – żachnął się Zadra. – Idziemy do akcji. Twarz sierżanta przybrała wyraz niepokoju. – Ale bez ewidencji nie można, panie poruczniku! – tłumaczył. – Będą polegli... – Będą polegli! – warknął Zadra. – Na pewno będą! I niech mi pan nie zawraca głowy! Ruszył do drzwi. Szef powrócił do kąta. Chłopiec z harmonijką zagrał kilka tonów skocznego marsza. – Halinka! – zawołał. – Na Dworkowej zdobędę akordeon. Zagram ci lepsze tango. Halinka wydęła pogardliwie wargi. Stokrotka podeszła do niej przewieszając przez ramię torbę pokaźnych rozmiarów. Uśmiechnęła się. – Jaka pani ładna... – powiedziała Halinka. Stokrotka pogładziła ją po głowie. – Ty też jesteś ładna. Pilnuj się mnie, a nie zginiesz. Będziemy bandażować tych wariatów. Rzuciła okiem po salonie. – Tak naprawdę, to chciałabym się z godzinkę przespać w tych wspaniałościach – dodała z żalem. Pałacyk czerniał na wzniesieniu. Noc była ciepła i bezksiężycowa. Nad Śródmieściem rozpalały się łuny i błyski. Pod skarpą przyczaili się ludzie Zadry w krzakach i między drzewami ogródków. Ogromny usiadł obok Stokrotki. Drżał na całym ciele i ciągle dotykał w kiesze 44 niach gładkich puszek sidolówek. Oparłszy karabin o drzewo, chłopak z harmonijką próbował ucałować biały policzek Halinki, ale ta umykała mu zręcznie. Z ręką na kolbie bergmana wpatrywał się Korab w ciemny masyw skarpy. O kilkanaście kroków pochylał się nad niewielkim pudełkiem radiostacji Zadra. Co chwila spoglądał na zegarek. Z ciemności wychynął Mądry. – W porządku – szepnął. – Już czas? – Za minutę – odparł Zadra. Mądry znikł w krzakach. Zadra odczekał chwilę, spojrzał raz jeszcze na zegarek i dal. znak cichym gwizdnięciem. Szczęknął przełącznik radiostacji. Z lewej wyszedł rząd skradających się postaci. Czerniała wysoka sylwetka Mądrego. Szli ukosem pod górę. Korab podniósł bergmana. Chłopak z harmonijką chwycił karabin. Ruszyli cicho. Ogromny wyciągnął z kieszeni sidolówki. – Żeby mi tylko nie wybuchły w rękach – szepnął do Stokrotki. – Opatrzę cię w razie czego, grajku – zaśmiała się cicho. – Właź na tę górę: I nie szczękaj tak głośno zębami, bo żandarmi usłyszą. – Coś taka odważna? – zeźlił się Ogromny. – Tu nie knajpa! Stokrotka kopnęła go. Ogromny zaklął cicho, dotknął pośladka i ociągając się ruszył za plutonem. Wdrapywali się na skarpę, porosłą rachityczną trawą. Lśniły nieliczne lufy. W górze Korab wspinał się zręcznie jak taternik. Ogromny przebrnął kilka metrów, pośliznął się i opadł na łokcie. W zaciśniętych dłoniach trzymał sidolówki. Co chwila zerkał na nie z przerażeniem. Nie próbował wstać – zaczął wczołgiwać się z wolna na brzuchu. Pozostał sam: z góry toczyły się grudki ziemi. Nagle zaterkotał ciężko karabin maszynowy, poszła po zboczu świetlna smuga. Po minutach napiętej ciszy strzały zadudniły niczym pioruny. Ogromny przywarł do nędznej trawki, ręce z sidolówkami rozkrzyżował szeroko. Z lewej, v górze, zapadła w ziemię wysoka postać Mądrego. Korab dobiegał do muru na szczycie. – Naprzód, chłopaki! – krzyknął chrapliwie. – Śmierć bandytom! Poderwało się kilkunastu. Kaemy rozszczekały się na dobre. Błysnęły wybuchy granatów. Pałacyk pluł nadal koralikami świetlnych pocisków. Ogromny przymknął oczy, przykleił się do ziemi jak rozdeptana żaba. Z drżących rąk wypuścił sidolówki. Stoczyły się cicho w ciemność. Zadudniło w pobliżu. Po skarpie zsuwało się powoli bezwładne ciało. Kombinezon zaczepił o mizerny krzaczek. W blasku wybuchu coś zalśniło w trawie. Ogromny wyciągnął ostrożnie rękę: była to ustna harmonijka. Włożył ją do kieszeni i począł się z wolna zsuwać po stoku. Dyszał cicho i drżał. Po chwili dotarł do pierwszych krzaków. Przymknąwszy oczy, pobladła Halinka podtrzymywała rannego; Stokrotka opatrywała mu pierś zręcznymi ruchami. Ogromny przycupnął obok bez słowa. Skarpa żyła terkotliwym i charczącym życiem. Krzyżowały się świetlne smugi niczym ruchome reklamy. Migały cienie. Ktoś jęczał zawodząco. – Michał, to ty? – zapytała nagle Stokrotka. – Ranny jesteś? Ogromny wysunął głowę spod krzaka. – Kontuzjowany... – jęknął. – Ja... nie mogę. Mnie szkoda, rozumiesz? Stokrotka parsknęła pogardliwym śmieszkiem. Od skarpy dudniły pospieszne kroki. Coraz to staczały się nowe postaci. Wybuchały granaty. Wleczono rannych. Z ciemności wychynęła tykowata sylwetka Mądrego. Kulał lekko. W dłoni trzymał parabellum. – No i co. Mądry? – zapytał Zadra. – Udało się zaskoczenie? W budynku centrali automatycznych telefonów przy Szustra zachowały się jeszcze szyby. Ludzie z plutonu Koraba wałęsali się wśród precyzyjnej aparatury. Na stoliku, służącym zwykle dyżurnemu technikowi, wielki „Telefunken” ryczał modnego niemieckiego fokstrota. W kącie siedziała Stokrotka nad szarym kombinezonem. Obszywała naramienniki białą ta 45 siemką. Obok przykucnęła na krześle czarnowłosa Halinka. Z powagą czyściła swój miniaturowy pistolet. Zatrzymali się przy nich Zadra i Mądry. – Wystrzeliłaś z niego choć raz, Halinka? – zapytał Mądry. – A może zabiłaś kogo? Halinka zaprzeczyła poważnym ruchem głowy. – To dla obrony – powiedziała. – Nie wiadomo, co może jeszcze być. – Co za czasy! – westchnął Mądry z uśmiechem. – Takie ładne dziecko i gotowe zabijać ludzi. Spojrzał jej wymownie w oczy. Zaczerwieniła się. – Nogi mi same drygają – powiedział. – Zatańczyłabyś, co? Halinka uśmiechnęła się z nieśmiałą aprobatą. – Pewno – wtrąciła Stokrotka patrząc na Zadrę. – A pan chyba nie tańczy? – Dlaczego ? – zapytał Zadra. – Bo pan wiecznie zły... Taki śledziennik. – Nie zmieniam nastrojów jak histeryk – odparł Zadra zerkając przelotnie na Mądrego. – A do radości nie ma powodu. – Śmierć zwykła rzecz dla żołnierza – rzekł Mądry. Po co filozofować? – Przecież żyjemy! – zaśmiała się Stokrotka. – Długo jeszcze? – zapytał Zadra. – Ładny dowódca! – żachnęła się Stokrotka. Myśli o mogile. – Spójrzcie na Warszawę – odparł Zadra. – Ginie. Przeżyjemy ją? Odwrócili głowy. Za oknem domy trwały milczące w słonecznym blasku. Nieco na prawo, przy Różanej, czerniała martwo szkoła zajęta przez SS. Dalej, w stronie Rakowieckiej, unosiły się nad dachami dymy. Przy oknie stał Korab wsparty o parapet, świeżo wygolony, w czystej koszuli. Patrzył surowo na Stokrotkę. Wzruszyła lekko ramionami. Do okna podszedł Ogromny. Był w tym samym zbyt . obszernym kombinezonie i furażerce naciśniętej aż po brwi. Wzniósł się na palce i wpatrzył w horyzont. – Co tam się dzieje? – zapytał cicho. – Chyba palą – odparł Korab z roztargnieniem. Ogromny spojrzał na niego udręczonym wzrokiem. – A ja mam stać tu i patrzeć?! – zawołał. Teraz Korab przyjrzał mu się uważnie, jakby go widział po raz pierwszy. Na siną, nie ogoloną twarz Ogromnego kładły Się słoneczne blaski. – Korab! – zawołała Stokrotka. – Gotowe! Przegryzła nitkę, igłę wpięła w klapę marynarki i podeszła do Koraba z kombinezonem w ręku. Korab zaczął go wciągać na spodnie. Ogromny wpatrywał się nadal w dalekie dymy. Kombinezon dobrze pasował do smukłej figury Koraba. Bielały na ramionach naszywki sierżanta. – Mógłbyś podziękować – warknęła Stokrotka. – Na szwaczkę się do ciebie godziłam? – Dziękuję! – powiedział sucho Korab dopinając ostatnie guziki i dodał cicho: – Nie bądź taka wesoła. Wszystkim musisz zawrócić w głowie? Stokrotka wydęła wargi i odeszła od okna. „Telefunken” zawodził tangiem. Korab odwrócił się do niej tyłem i ujrzał znowu Ogromnego. – Czekaj... – powiedział. – Masz w domu telefon? Ogromny poderwał się niczym pchnięty sprężyną. Przy automatach gmerało kilku ludzi. Wysoki brodacz pochylił się nad baterią akumulatorów. – Gotowe – oznajmił. – Dajcie numery do włączenia, poruczniku. Zadra wyciągnął rękę z kartką. Ogromny wśliznął się między nich. – Czy tam też można? – zapytał brodacza wskazując horyzont za oknem. – Gdzie... tam?. – Na Rakowiecką – szepnął Ogromny. – Do domu. 46 – Można. Nasz rejon, czwórka. Jeżeli porucznik pozwoli... Ogromny spojrzał błagalnie na Zadrę. – Niech mu pan pozwoli – wstawiła się Stokrotka, i– To przecież dzielny wojak.... Ogromny rzucił na nią, złe spojrzenie. Mądry zachichotał. – To nasz grajek – powiedział. – Kompozytor – poprawił Korab. – Nie znam się na tym – odparł Mądry z lekceważeniem. – W kombinezonie każdy szary. – Niech pan włączy ten numer, inżynierze – powiedział Zadra. – Dowiemy się co tam słychać. Brodacz włączył nowy zespół. Halinka zamknęła radio Ogromny ujął słuchawkę powoli, jakby z niedowierzaniem Zaczął nakręcać własny numer. Klekotały przekaźniki w rytm ruchu tarczy. Otoczyli go zwartym kołem. Stokrotka spoważniała. Halinka wytrzeszczyła przerażone oczy. Ogromny usłyszał sygnał. Jeden dźwięk, drugi, trzeci... Nagle stuk i stłumiony głos: – Proszę. – To ja, Wandziu. Co się dzieje? Chwila milczenia. W słuchawce silny, a przez okno cichy wybuch. – Skąd ty dzwonisz, Michał? – Z powstania. – To jeszcze jest powstanie? – Nie wiem, jakim cudem, ale jest. Co z wami? Chwila milczenia. Cichy szept: – Są już w naszym domu. – Wywożą?! – Chyba nie wywożą, Michał. Spędzają do piwnicy i palą. Dobrze, że wyszedłeś. W słuchawce grzechot. – Wanda, na rany Chrystusa!!! – Daję ci małą. Szepty, trzaski, po czym głośne wołanie: – Tatusiu!! – Jestem, Zosieńko. – Tatusiu, wracaj szybko! Dlaczego oni ciągle strzelają? W słuchawce chrobot. I znowu szept: – Idą do nas, Michał... Ogromny trwał bez ruchu. Stokrotka rozchyliła lekko usta. Halinka ukryła twarz w dłoniach. Ktoś westchnął. – Odłożyła słuchawkę – szepnął wreszcie Ogromny i rzucił się nakręcać numer. Siedem razy zabrzęczał sygnał. – Przerwa na linii – powiedział brodacz, pochylony nad przyrządami. – Chodź, Ogromny – szepnął Korab. Był bardzo blady. Słuchawkę odłożyła Stokrotka. Ogromny dał się prowadzić jak ślepiec. Oparł się o parapet okna i znowu spojrzał w niebo, osnute dymem. Na centrali rozklekotały się przekaźniki. – Porucznik Zadra do telefonu! – zawołał brodacz. 0gromny odwrócił się. – Czy jest dzisiaj coś w nocy? – zapytał cicho. – Natarcie na Dworkową – odparł Korab. – Ale tym razem bez nas. – Przydzielcie mnie tam – powiedział Ogromny. – Michał, ty chcesz się bić? – zawołała Stokrotka ze zdumieniem. – Tutaj nie wysiedzę dłużej – odparł Ogromny. Od telefonu szedł ku nim Zadra. – On prosi o przeniesienie – relacjonował Korab. – Chce się bić. Popieram. Zadra skinął niecierpliwie głową. – Wszyscy będziemy się bić – powiedział ze złością. – Skończyło się balowanie. Przejmujemy odcinek przy Alei Niepodległości. Spodziewane natarcie Niemców z Okęcia. 47 Mądry dotknął ramienia Ogromnego. – Przepraszam was, kompozytorze – powiedział. – Gdybyście chcieli kiedy pograć, to meldujcie się u mnie. Znajdę wam fortepian. Ogromny spojrzał nań nie widzącymi oczyma. Mądry odwrócił się. – Idziemy, Halinka – zawołał. – Poszukamy dobrych kwater. Dziewczyna ruszyła za nim posłusznie. Stokrotka namacała igłę w klapie marynarki. – Wyglądasz jak łajza, Michał – powiedziała do Ogromnego. – Zdejmuj zaraz kombinezon. Spróbujemy zrobić z niego mundur. Koraba obudziło zimno. Podniósł się i namacał zapałki. Świeca rozjaśniła czerwone ściany piwnicy. Obok przewracał się na swym materacu Ogromny. Korab wyplątał się z kołdry i koca. Był ubrany i obuty. Wyskoczył na betonową podłogę i ruszył do drzwi. Otworzył je, wspiął się w górę po kilku schodkach i wyszedł przed dom. Szarzało. Korab ziewnął szeroko, drżąc od przenikliwego chłodu. Nad balią ustawioną na dnie wielkiego leja po bombie pochylało się kilku chłopców nagich do pasa. Korab zadarł głowę. Czerwony, nie tynkowany dom, stojący frontem do Alei Niepodległości i pól, pięciopiętrowy i ostatni w rzędzie, zionął potężną półkolistą wyrwą, sięgającą drugiego piętra. – Smukły! – zawołał. – Co tam widać? W jedynym ocalałym oknie piątego piętra ukazała się głowa Smukłego. – Jeszcze nic – odburknął. – Mgła i cisza. Dopiero co zleźli z przedpola kartoflarze z kwatermistrzostwa. Korab skinął mu głową. Smukły zniknął. – Cholera wie, czy im się te kartofle jeszcze przydadzą – mruknął Korab. W ogródkach od Czeczota sterczały bezlistne kikuty drzew. Na wpół zburzone wille zionęły otworami po artyleryjskich pociskach. Ziemię zasłał gęsto gruz. Cisza dzwoniła w uszach i wydawała się przeciwną naturze. Mgła rzedła powoli. Na polu, tam gdzie Aleja Niepodległości nie była już zabudowana, stał samotnie Zadra, wpatrzony w senną przestrzeń. Na odgłos kroków Koraba odwrócił się. Na mundur zarzucił szary, gumowy płaszcz. – A, Korab! – powiedział. – Gotowy jesteś? Przed ósmą na pewno zaczną. – Tylko się ogolę – odparł Korab. – Do piąta mam pięć pocisków. Wynurzały się z mroku domki Wyględowa. Zadra wpatrzył się znowu w szarość pól, – Ile ty masz właściwie lat. Korab? – zapytał. – Dwadzieścia trzy. – W tym wieku życie nie wydaje się tak cenne – westchnął Zadra. – Kim chcesz być? – Teraz mam o tym myśleć? – uśmiechnął się Korab. – Pewno – potaknął bez przekonania Zadra. – Jesteś z pokolenia wojny. Wiesz, że to ostatnie dni? – Wiem. Może im jeszcze upuścimy trochę krwi. Zadra potaknął znowu i zamyślił się. – Stokrotka wróciła? – zapytał nagle. – Nie jeszcze – odparł Korab sucho. Spojrzeli sobie w oczy. – Pocisków do piąta nie dam ci więcej – powiedział Zadra oficjalnie. – Chyba że poprosisz Mądrego. Jego sierżant Kula to chomik. Korab skinął głową w milczeniu, zasalutował i odszedł. Zadra trwał dalej, nieruchomy. Korab wszedł w ogródek najbliższej willi. Z okna na piętrze wystawała lufa kaemu. Na chodniku, oparty o ścianę, siedział nieruchomo wartownik z pepeszą na kolanach. Nie uczynił znaku, że dostrzega Koraba. Wszędzie panowała cisza. Korab wszedł do hallu. Żadne drzwi nie domykały się po ostatnich seriach miotaczy min. W niewielkim pokoiku, zrujnowanym jak wszystkie, z deskami w oknie, leżał na szerokim tapczanie Mądry. Palił papierosa. Nagie, 48 przybrudzone pięty wystawały spod przykrótkiej kołdry. Na poduszce czerniały gęstą falą włosy Halinki. – Przepraszam – powiedział mechanicznie Korab cofając się. – Właź! – zawołał Mądry chowając pięty. – O co chodzi? Nagłym ruchem Halinka wsunęła głowę pod kołdrę. Na poduszce pozostało tylko kręte pasmo czarnych włosów. – Nie bój się, mała – powiedział Mądry. – On nie takie rzeczy widuje. – Mógłbyś wstać! – warknął Korab. – Niemcy zaraz zaczną... Urwał: czarne pasmo zniknęło z poduszki. Zadygotała kołdra. – Jak mówisz do oficera? – zawołał półżartobliwie Mądry. – Właśnie teraz czas. I to ostatni. My się kochamy. A jak się ma Stokrotka? Korab wybiegł bez słowa. Mgła ustąpiła zupełnie. Było nadal cicho. Ruszył szybkim krokiem w stronę czerwonego domu. Ulicą Goszczyńskiego terkotał wózek załadowany kotłami zupy. Korab zbiegł po schodkach i pchnął drzwi piwnicy. Świeczka paliła się nadal. Ogromny leżał na materacu. Grał cicho na ustnej harmonijce. Dojrzawszy Koraba urwał nagle. – Nie wstydź się – powiedział Korab. – Graj sobie. Ogromny schował harmonijkę do kieszeni kombinezonu. Podniósł się powoli. Spod łóżka dobywał granaty i zaczepiał niedbale o pas. Było ich pięć. – Idę – powiedział. – Oni już kończą śniadanie. – Tylko nie wariuj – rzekł Korab rozkładając przybory do golenia. – Byłoby szkoda artysty... – Myślisz? – zapytał Ogromny. – Co ty tam wiesz! Wyszedł. Trzasnęły drzwi. Korab namydlił starannie policzki. Cicho zabrzęczał polowy telefon. – Tak. Jeszcze spokój – odparł po chwili Korab. – Żeby tylko nie przysłali „Stukasów”, bo się ta ruina do reszty zawali. Nie, Mądry nie ma pocisków. Cześć, Zadra, Koniec. Powrócił do golenia. Ręka trzymająca maszynkę drżała lekko. Przerwał, spróbował znowu. Skrzypnęły drzwi. Do piwnicy weszła Stokrotka, odziana w kombinezon, watowaną kurtkę i czerwone pantofelki. – Jestem – powiedziała uśmiechając się. – Buty zostawiłam na podwórzu. Chyba nie śmierdzę? Korab spojrzał na nią. ze złością. Raz jeszcze namydlił brodę. – Śmierdzisz – powiedział z naciskiem. – Przestałabyś się wreszcie wałęsać po tych kanałach. Miałaś wrócić wczoraj. – Niepokoiłeś się o mnie? – uśmiechnęła się. Korab gwałtownym ruchem strzepnął mydło z pędzla. – Już dawno przestałem się o kogokolwiek niepokoić – powiedział. – Zadra się martwi. – Jesteś zazdrosny? – spytała mrużąc oczy. – Daleko mi do tego – rzekł ostro. – Ty nikomu nie możesz przepuścić? – Nic takiego nie robię – powiedziała. – Do Zadry uśmiecham się jak do każdego innego. – Właśnie – odparł Korab. – A każdemu się zdaje, że na niego lecisz. – Taka jestem – spoważniała Stokrotka. – Nic nie poradzę. – To źle – powiedział Korab. – Trzeba było zostać w Śródmieściu. Masz tam przecież pełno znajomych. A tutaj śmierdzi. Kończą nas. – Wiem – potaknęła i pochyliła się nad chlebakiem. – Patrz, co przyniosłam! – zawołała z triumfem. Wydobyła dwie niewielkie paczuszki. – Herbata – powiedziała uroczyście. –Prawdziwa angielska. I czekolada. Amerykańska czekolada ze zrzutów. Chcesz? Wyciągnęła rękę z paczuszkami. Korab odłożył maszynkę. – Skąd to? – zapytał. – Od cioci – odparła Stokrotka opuszczając na mgnienie oczy. – A może od wujka, co? – warknął. Stokrotka zatrzepotała rzęsami. 49 – Łaski mi nie robisz – powiedziała kładąc paczki na stole. – Kto inny po rękach by mnie całował. A wróciłam tylko dla ciebie. – Dla mnie? – zdziwił się demonstracyjnie. – Dlaczego? Spojrzała nań poważnie szeroko otwartymi oczyma. Rozplątała węzeł chustki: jasne włosy sypnęły się szeroką falą. – Jestem twoją łączniczką – powiedziała cicho. – Czy wiesz, że tędy może pójść główne natarcie? Korab nie odpowiedział. Szukał dłonią nie wygolonych miejsc na brodzie. – Przestań z tym goleniem! – wybuchnęła nagle. – Maminsynek, elegancik! Nie wszystko jedno, czy... Urwała. Ręka Koraba drgnęła. – Zaciąłem się – powiedział spokojnie. – Umyj się, bo śmierdzisz. Stokrotka opuściła oczy. Zdecydowała się nagle. Rozpięła kombinezon, ściągnęła go do pasa, paroma szybkimi ruchami zrzuciła cienką koszulę. Drżały z zimna ładne, śniade ramiona i małe, pełne piersi. Korab rozkręcał maszynkę. – Opalałaś się nago, prawda? – powiedział niby to obojętnie. – Cały lipiec siedziałam w Świdrze – odparła. Chlupnęła mętna woda w miednicy. – Do Warszawy diabli mnie przynieśli właśnie pierwszego sierpnia. – Mieszkałaś pewno u cioci, co? – zaśmiał się Korab. Zaczerwieniła się aż po szyję. Pochyliła się, by rozpiąć pantofle. – Stokrotko... – powiedział nagle Korab– i zamilkł. Wyprostowała się. Szare oczy patrzyły wyczekująco. Korab nie ruszał się. Zadudniły jeden po drugim trzy dalekie huki, niczym pukanie do drzwi. – Zaraz! – krzyknęła Stokrotka niecierpliwie. Sięgnęła po koszulę. Trzykrotnie gwizdnęło, huknęło blisko raz po razie. Z okienka piwnicy posypały się grudki ziemi. – Zaczynają! – zawołał Korab. Wciągnął kombinezon. Zapinał pas drżącymi rękami. Stokrotka wsuwała włosy pod barwną chustkę. Znowu huknęło raz po razie. Hukom i gwizdom nie było teraz końca. Dom zdawał się tańczyć. Korab znieruchomiał, przerażony. W drzwiach stanął Ogromny. – Nawała artyleryjska czy jak wy to nazywacie! – zawołał. – Smukły widzi piechotę i czołgi. Czytałem gdzieś, że tak wygląda prawdziwa wojna. Korab chwycił pepeszę. – Stokrotka, dzwoń do Zadry! – zawołał. – A później wiej na Bałuckiego! Tam zwarta zabudowa. Wybiegł. Stokrotka patrzyła na drzwi zapinając guziki kombinezonu. Podniosła słuchawkę i pokręciła korbką. Na górze świat wył i huczał. Telefon milczał. Stokrotka odłożyła słuchawkę, zarzuciła na ramię chlebak, wsunęła doń herbatę i czekoladę, spod materaca Koraba wyjęła paczkę bandaży z prześcieradeł. Zdmuchnąwszy ogarek wyszła na schody. Po chwili wbiegła na pierwsze piętro. Korab leżał pod oknem, przy karabinie maszynowym. Wokół rury piąta przykucnęło kilka skulonych postaci. Ogromny stal w oknie obserwując. O dwieście metrów, pomiędzy bryłami czołgów, skakały po kartoflisku szarozielone sylwetki. Czołgi wznosiły lufy. Z górnych pięter sypały się cegły. Pociski szarpały dom raz po razie. Cekaem Koraba szczekał krótkimi seriami. Było szaro od ceglanego kurzu. Gwizdało, wyło i huczało. – Ogromny, schowaj się! – krzyknął Korab. Ogromny odszedł powoli od okna. Korab dostrzegł Stokrotkę. – Wynoś się stąd! –wrzasnął. – Głupiś! – powiedziała kładąc się tuż za nim. 50 II Przeczekawszy gwizd i wybuch pocisku Zadra wyskoczył na ulicę Bałuckiego. Był w niemieckim gumowym płaszczu. Przez dziury, wyszarpane ostatniego poranka, prześwitywała zgniła zieleń amerykańskiego munduru. Serie broni maszynowej dobiegały z obu stron: i od Puławskiej, i od Kazimierzowskiej. Zadra przebiegł kilkadziesiąt kroków pod ścianami domów i z obrzydliwym dreszczem w zgiętych plecach wpadł na klatkę schodową. Z piwnicy buchał smród ropnych ran zmieszany z zapachem jodyny. Zadra kopnął uchylone drzwi. mieszkania na parterze i wbiegł do pierwszego pokoju. Przy pianinie, pobielonym odpryskami tynku, siedział Ogromny przesuwając palcami po klawiaturze. Obok pochylała się mała Halinka. Wyciągnąwszy długie nogi leżał w klubowym fotelu dwumetrowy podporucznik Mądry. Zerwał się na widok Zadry. – Miejsce dla dowódcy kompanii! – zawołał. – Pij, Zadra! I uniósł litrówkę. Ogromny dał parę mocnych, żałobnych akordów. – Poszaleliście?–– zapytał Zadra hamując pasję. – Ty też, Halinka? – Ja nie piję – odparła. – Słucham muzyki. – Muzyki? – oburzył się Zadra. – Teraz zachciało się wam muzyki? I to wy gracie. Ogromny? Ręce Ogromnego znieruchomiały. – Miałem nie grać – powiedział. – Słyszy pan?... Już kują za ścianą. Ostatni raz. Chwycił z pianina butelkę, nachylił, aż mu wódka chlusnęła na piersi. – Pij, Zadra, przecież teraz koniec – zachęcał Mądry. – Oni nie biorą jeńców. Zadra odtrącił wyciągniętą rękę. – Taka ta twoja dyscyplina? – zapytał drwiąco. – Na posterunku, do ostatka, ale po pijanemu? Mądry machnął ręką. – Słuchajcie, co wam powiem – odezwał się znowu Zadra. – Jeszcze nie koniec. Musimy doczekać zmroku. Przechodzimy kanałami do Śródmieścia! – Wszyscy? – zapytał Mądry. – Wszyscy. – A po co? – dodał Ogromny. – Żeby walczyć dalej! – odparł Zadra z naciskiem. – Walczyć dalej! – zaśmiał się Ogromny. – Wytłuką do ostatniego jak pluskwy! Z tego miasta nic nie zostanie! – Pytam się was o co?! – wrzasnął Zadra histerycznie. Mądry spojrzał nań ze zdziwieniem. – Przejdziemy? – zapytał. – Jedyna szansa – odparł Zadra zmęczonym głosem. – Tutaj wykończą nas do rana. Ogromny uderzył w klawisze. Zabrzmiały akordy „Chorału”. O ściany ulicy obił się suchy huk wybuchu. – „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej!...” – zawył Ogromny. – Zwariował! – powiedział Zadra. – Nie potraficie zdechnąć jak człowiek? Zabrzmiała fałszywie ostatnia nuta. Ogromny wstał powoli i podniósł głowę, by spojrzeć Zadrze w oczy. 51 – Nie gadaj pan – powiedział groźnie. – Teraz zdechnąć potrafię. – Michał... – szepnęła płaczliwie Halinka. – Dlaczego wy jesteście tacy? Ogromny pogłaskał ją po głowie. – Zajmij się nią. Mądry – powiedział. – Biedne, małe dziecko. Mądry wzruszył ramionami. – Było siedzieć przy mamie – warknął. Halinka przymknęła oczy. Zadra przyjrzał się im uważnie. – Zbiórka kompanii – powiedział i ruszył do drzwi. Mądry stuknął obcasami. – Rozkaz! – bąknął i poszedł za Zadrą. Trzasnął drzwiami, aż zabrzęczały odłamki szyb. Halinka trwała pod ścianą. – Nie kocha cię? – zapytał Ogromny siadając do pianina. – Oszukał, piękny ułan? Był pierwszy? Halinka nie odpowiedziała. W oczach jej zalśniły łzy. – To wszystko już nieważne, dziecko – powiedział Ogromny. – Coś mi się widzi, że nie przeżyjemy nocy. – No to co? – zapytała cicho. – Lepiej umierać, kiedy ktoś kocha... Ogromny chwycił butelkę, pociągnął. – Bzdura, melodramat! – zawołał. – Nie egzaltuj się! Uderzył w klawisze z wielką gwałtownością. Popłynęły mocne, skłębione dźwięki. Nagle urwał w pół taktu. – Nic – zawołał chrapliwie. – Pustka! Nawet teraz klecę puste dźwięki! Jestem impotent, rozumiesz? Nędzny wyrobnik! To jest prawdziwa tragedia! Cieszę się, że już koniec tej męki! I chowając twarz w dłonie, wyrżnął łokciami o klawiaturę. Jęknęły struny. Zza okna dobiegł wybuch i szum spadających dachówek. Halinka przypatrywała mu się z przerażeniem. Zadra przemierzył hall. Za nim szedł Mądry stawiając ostrożnie nogi. W dwu pokojach połączonych szerokimi drzwiami, teraz otwartymi i bez szyb, leżały na podłodze, na kanapie i tapczanach, wśród odłamków szkła, kawałków drzewa i odprysków tynku, bezwładne postaci, odziane w poszarpane kombinezony. – Chłopcy, wstawać! – zawołał Zadra ze sztuczną wesołością. – Dobre wiadomości! Podnosili się szybko. Było ich dwudziestu paru. Poprawiali opatrunki. Z siedemnastoletnich twarzy patrzyły dojrzałe oczy. Dwóch tylko było starszych: sierżant Kula i szef kompanii. – Panie poruczniku, melduję posłusznie kompanię na odpoczynku – wyrwał się drżącym głosem blady sierżant szef. –Daj pan spokój! – parsknął Zadra i szef czmychnął do swego kąta obok kredensu. Ludzie, ustawieni w półkolisty dwuszereg, patrzyli na Zadrę uważnie i ponuro. – A co to będzie, panie poruczniku? – zapytał kapral Smukły. – Pomoc jaka? Desant? Zadra przeczekał gwizd pocisku. Smukły patrzył nań przymrużonymi oczyma. – Aby do nocy – powiedział Zadra patrząc w ziemię. – Naciska na nas cała dywizja. Zostało parę uliczek. Nie wytrzymamy. Odchodzimy z Mokotowa kanałami. Opuścili oczy. Sierżant szef spod kredensu wydał ciche westchnienie ulgi. – Dziś osiem tygodni mija, jakem wyleciał z bramy z tym stenem – rzekł nagle Smukły dotykając automatu. – I znowu mam dwadzieścia pestek w magazynku, jak pierwszego dnia. Innym się gorzej powiodło. Ale teraz jestem trochę mądrzejszy. Może by jeszcze pomóc przez te parę ostatnich godzin, panie poruczniku? Lepiej zginąć na barykadzie niż w tym pokoiku. – Przecież mówię, że odchodzimy kanałami – bronił się Zadra. – Rano zacisną pierścień i nie znajdą nikogo. 52 – Skończą z Mokotowem, zabiorą się do Śródmieścia – odparł Smukły. – Nie lepiej próbować do lasu? – Wasza rzecz słuchać rozkazów i nie filozofować! – krzyknął Mądry. Smukły potaknął ruchem głowy. – Słuchałem rozkazów – powiedział. – I co? Chłopaki w parku sztywnych, ja przed samą furtką, a Warszawa cała spalona. Coś tu nie sztymuje, panie poruczniku. – Nie filozofować! – wrzasnął Mądry. – Ja wam zaraz... Zadra powstrzymał go ruchem ręki. Przez chwilę wahał się. Smukły przyglądał mu się badawczo. Zadra odwrócił się powoli i ruszył do drzwi. – Baczność! – wrzasnął Mądry. Stuknęły cicho obcasy. Za ścianą jęknęło pianino Ogromnego. Migotliwy ogarek przy materacu Koraba rozświetlał ceglaną ścianę piwnicy i zarysy stłoczonych ciał. W przeciwległym kącie, przy naftowej lampie, błyskał lancet chirurga, ubranego w przykusy płaszcz nieprzemakalny, sprany do białości. Dobiegały zduszone wrzaski ludzi operowanych bez znieczulenia. Rozchodził się duszący zapach krwi, ropy i środków dezynfekcyjnych. Ściany tłumiły odgłos wybuchów czyniąc je groźniejszymi. Okienka zasypano ziemią. Przycupnąwszy na brzegu materaca, Stokrotka wpychała w Koraba kolację. Jasny lok opadł jej na czoło; świeciły dziury na łokciach. – Nie mogę! – Korab odsuwał jej rękę. – Dwa miesiące dzień w dzień sztuczny miód! – Jedz! – powiedziała pokonując opór jego słabej dłoni. – Musisz mieć siłę. Na deser dostaniesz czekoladę! – Nie chcę czekolady! Zostanę tutaj! Nie ujdę... – I dasz się spalić szaulisom! – zawołała. – Z piwnic na Grażyny sam wyciągałeś ludzi zwęglonych do pasa! Korab przymknął oczy. Ledwo poruszał szczękami. – To wszystko nie ma sensu – szepnął po chwili. – Dokąd uciekniemy? – Wiesz dobrze, co to kanał. Nieraz przychodziłaś ledwie żywa... – Bzdury! Trzy razy chodziłam tą drogą. Najlepsza. Kolektor szeroki jak Marszałkowska. Uśmiechnęła się do niego, mrużąc szare oczy. Lśniły czerwienią pełne wargi. – Że tobie się jeszcze chce mazać te usta! – zeźlił się Korab. – Nie! Nie pójdę! I w ogóle odczep się! Zrozumiano? Ja, twój dowódca, rozkazuję ci! Naszedł go ze złości atak kaszlu. Skrzywił się z bólu i chwycił za lewą pierś. – Zostaw! – zawołała. – Nie dotykaj rany! Korab opadł na poduszkę. Oddychał ciężko. – Cześć, Korab – powiedział ktoś drwiąco. – Tragedii akt ostatni. Stał nad nim Ogromny w byle jak naciśniętej furażerce, w poszarpanym i rozpiętym kombinezonie. – Ciebie trafili, Korab – powiedział – a ja się nawet nie skaleczyłem. Czy gotowi jesteście do uroczystego obchodu podwójnej uroczystości: ostatniego zwycięstwa Hitlera w tej wojnie i upadku ostatniego polskiego powstania? Schodzimy do Hadesu. Stokrotka uśmiechnęła się. – Dlaczego tak dużo gadasz. Ogromny? – zapytała. – Wolę cię, kiedy grasz. Ogromny zaśmiał się złośliwie. Korab dźwignął się z wysiłkiem na łokciu. Był biały, bez kropli krwi w twarzy. Na policzkach i brodzie czernił się zarost. – Wy się dawno znacie ? – zapytał podejrzliwie. – Dawno – odparła sucho Stokrotka. – Właśnie – szepnął Korab. – Kim ty właściwie jesteś? – Ładną dziewczyną – powiedział Ogromny. – Natchnieniem. O mnie jesteś zazdrosny? – Wódka od ciebie jedzie – skrzywił się Korab. –– Chcesz umrzeć na wesoło? 53 – Stokrotkę znam jeszcze z „Momusa” – wyjaśni! Ogromny. – Grałem tam dla zarobku, a ona bawiła... – Gówno mnie to obchodzi – powiedział Korab i nie bacząc na ból odwrócił się do nich tyłem. Stokrotka spojrzała na Ogromnego i potrząsnęła przecząco głową. Ogromny skrzywił się. – Zadra dał znać przed chwilą, że wypisują dla kompanii przepustkę do kanału – szepnął tak, żeby inni nie słyszeli. – Przepustkę, słyszycie? Będziesz naszym Wergiliuszem, Stokrotko ? – A ty idziesz? – zapytał przez ramię Korab. – Ja z mym narodem... do końca – odparł Ogromny ze sztuczną emfazą i ruszył ku wyjściu przez gmatwaninę stłoczonych ciał. – Zbieraj się, Jacek – powiedziała po chwili Stokrotka. – I przestań się wściekać. Czy to moja wina, że zostawiłeś pod gruzami przybory do golenia? Dochodziła ósma, gdy z przepustką w ręku wpadł Zadra na podwórze. Stali wszyscy w krótkim dwuszeregu. Łuny pozwalały widzieć biały pas twarzy i szary – kombinezonów. Podwórko oddzielał od Puławskiej rząd wysokich domów. Gdzieś niedaleko rzęził czołg. Mądry wyskoczył przed front. –Baa...czność! Na praoo patrz! Zadra zatrzepotał rękami, ale zapału Mądrego nie sposób było zahamować. – Panie poruczniku, melduję kompanię gotową do odmarszu! Stan: dwóch oficerów, dziesięciu podoficerów, piętnastu strzelców. – Upiłeś się? Co to za musztra... teraz? – szepnął ze złością Zadra i dodał głośno: – Dziękuję. Spocznij. Przeszedł szybko wzdłuż frontu. Na prawym skrzydle prężył się sierżant szef z kompanijną teczuszką pod pachą; bielała wystraszona, anemiczna twarz. Przy nim – tęgi sierżant Kula, najstarszy ochotnik kompanii. Obok – Smukły. Patrzył na Zadrę surowo. Dalej, w środku, Korab, z ręką na temblaku, i Stokrotka, podtrzymująca go ramieniem. – Ciężej ranni zostają, Korab – powiedział Zadra. – Pójdę – odparł Korab. – Spróbuję. Nieduże ryzyko. – Głupiś – powiedziała Stokrotka. Zadra spojrzał na nią. Uśmiechnęła się. – Już ja go poprowadzę. Może pan być spokojny. – Jemu trzeba dwóch silnych ludzi – uśmiechnął się Zadra. – A pani pójdzie ze mną na przedzie. Pokaże nam pani drogę. Korab zerknął na Stokrotkę. Ścisnęła mu ramię. – Pójdę z Korabem – powiedziała stanowczo. – Dam sobie z nim radę. A droga jest prosta. Każdy trafi. Zadra popatrzył na nią. Nie opuściła oczu. – Dobrze – powiedział sucho i ruszył dalej. Na lewym skrzydle jako ostatni stał Ogromny. Prężył się z przesadną gorliwością. Za nim, w drugim szeregu, kuliła się czarnowłosa Halinka. – Wytrzeźwieliście już, Ogromny? – zapytał Zadra ostro. – Prawie, panie poruczniku. Strzelec Ogromny melduje się gotowy do kloaki! Nikt się nie roześmiał. Zadra cofnął się, objął wzrokiem szereg. – Wchodzimy do kanału na rogu Bałuckiego i Szustra – zaczął głośno. – Idziemy do Puławskiej, skręcamy pod Dworkową do czerniakowskiego kolektora, kolektorem na północ do wysokości Książęcej, później pod górę, do placu Trzech Krzyży. Wyłazimy na rogu Wilczej i Alei Ujazdowskich. Nie zatrzymywać się, pilnować jeden drugiego. Nie gadać i nie hałasować, bo Niemcy siedzą przy włazach. W kolektorze zbudowali dwie barykady: trzeba je prze 54 skoczyć bez szmeru. Ja wchodzę pierwszy, porucznik Mądry ostatni. Za dwie, trzy godziny powinniśmy być na miejscu. Są jakieś pytania? Trwali bez ruchu i bez słowa. Zadra odczekał chwilę i powiedział do Mądrego, który stał o pół kroku z tyłu: – Niewielu nas zostało. Mądry. Ciekawym, ilu przeżyje to wszystko. – Melduję, że straty na dzień dzisiejszy wynoszą sześćdziesięciu dziewięciu zabitych i zaginionych – wyrecytował Mądry. Ruszyli rzędem przez klatkę schodową na ulicę. Po bramach migotały ogniki. Przeskakiwali pojedynczo Odolańską. Nie strzelano. Przed rogiem Szustra czerniała pod ścianą cicha kolejka czekających. – A, Zadra! – powiedział ktoś. – Przepustkę masz? – Mam – odparł Zadra. Stał przed nim Janicki z dowództwa. – Zdążymy? – Pod ziemię zawsze zdążycie – zaśmiał się tamten. – Dołączcie do kolejki. Zadra dał znak Mądremu. – A ty? – zapytał Janickiego. – Mam czas – odparł tamten. – Teraz już naprawdę wszystko jedno. – Udajesz spokój – westchnął Zadra. – A ja już nie mam siły. Boję się kanału. Mogą tam wszystkich wytłuc. – Każdy się czegoś boi – odparł Janicki. –– Ale na to jest ambicja, poczucie człowieczeństwa i sto innych bodźców, żeby stłamsić strach. – Psycholog! – zaśmiał się Zadra. – Nie, matematyk – odparł Janicki. – Tym bardziej absurdalne wydaje mi się to wszystko. – Co mówić ludziom? – żachnął się Zadra. – Trudno patrzeć im w oczy. – Boś cywil zatracony jak i ja – zaśmiał się Janicki. – Rób tak jak twój Mądry. Zaciskaj szczęki i wykrzykuj komendy. – A poczucie odpowiedzialności?... Oni mi wierzyli. – Ty też komuś chyba wierzyłeś? – zapytał poważnie Janicki. Zadra potaknął ruchem głowy. Janicki odszedł do innej grupy. Dogasały łuny wzniecone o zmierzchu. Zadra namacał w kieszeni papierośnicę: dzięki zapobiegliwości Halinki była pełna. Podszedł do rogu. Od zachodu zamykała ulicę Szustra wysoka barykada. Zadra wetknął do ust krótkiego papierosa w żółtej gilzie. – Spokój, co? – powiedział. – Zobaczcie sami – odparł niski chłopczyna, może trzynastoletni, który odłożył karabin, przysiadł u stóp barykady na pękatym worku, zdjął but i wysypywał żwir ze skarpetki. Zadra wspiął się po chodnikowych płytach: obok ustawiono przeciwpancerną rusznicę. Dalej, w perspektywie ulicy, ciemniały pękate plamy. – „Tygrysy” – powiedział chłopak wciągając skarpetkę starannie i powoli. – Właź do kanału, koleżko. Innej barykady już nie ma. Zadra przyjrzał mu się uważnie. Tamten rozplątywał cierpliwie sznurowadła. – Panie poruczniku, melduję posłusznie, że nasza kolej. Pan porucznik Mądry... – podbiegł zdyszany sierżant szef. W jego glosie –strach walczył z dyscypliną. Wysunął rękę, jakby chciał Zadrę pociągnąć. Chłopak na barykadzie parsknął cichym śmieszkiem. – Meldujcie się posłusznie do dziury, meldujcie! – zawołał. Zadra sczerwieniał. – Idę! – warknął. – I przestań pan tańczyć, szefie, do cholery! Z demonstracyjną powolnością szedł do wiązu. W okrągły otwór w jezdni wskakiwali ostatni saperzy. Zadra rzucił niedopałek, przydeptał go nogą i odczekawszy parę sekund zlazł po żelaznej drabince w chwili, gdy nad barykadą rozerwał się pierwszy pocisk. 55 Jako ostatni żołnierz kompanii Zadry wszedł do kanału Mądry. Przed nim śmignął strachliwie sierżant szef przyciskając ramieniem kompanijną teczuszkę. Stokrotka wprowadziła chwiejnego Koraba, wsunęła się z wahaniem Halinka i zlazł apatycznie Ogromny. Na barykadzie strzelano z przeciwpancernej rusznicy i pociski nie mogły jeszcze dosięgnąć czołgów. Ogromny zawisł na rękach, wymacał dno czubkiem buta, zeskoczył i zapalił latarkę. Ściany jajowatego kanału lśniły pomarańczowym klinkierem; na dnie migotał wątły strumyczek mętnej cieczy. Kanał nie miał więcej niż pól metra w najszerszym miejscu, a wysokości z metr. Ogromny pochylił się i ruszył za Halinką. Za nim Mądry uderzył głową o sklepienie, otarł się o klinkier ramieniem, opadł na ręce. – Cholera, za wysoki jestem! – zaklął. – Tobie dobrze, Ogromny! – Chociaż raz mi dobrze! – zaśmiał się Ogromny. – „Tu kraj cieni, snów ciężkich i nocy...” – Szybciej, artysto – warknął Mądry. – Nie filozofować! Popchnął Ogromnego. Ten uczynił kilka kroczków, wtłoczony w oślizłe, duszące ściany. Mądry opadł na ręce i szedł na czworakach niczym wielki czarny pies. Ogromnemu krew napłynęła do twarzy. Halinka biegła skulona, coraz się oglądając. Szli tak czas pewien, goniąc uciekające światło, gdy nagle sklepienie nad głową znikło i powiało z góry powietrzną przestrzenią. Ogromny przystanął i w tej samej chwili ktoś kopnął go mocno w czoło, aż się załzawił. – Cholera! – warknął zły głos. Ogromny zapalił latarkę. Po drabince złaził człowiek odziany w niemiecką panterkę, ze szmajserem przewieszonym przez plecy. Odepchnął Ogromnego. – Nie puszczaj go przed siebie! – krzyknął Mądry. – Każdy ma prawo do piekła – westchnął Ogromny ocierając czoło z błota. Ruszył za człowiekiem w panterce. Mądry biegł za nimi na czworakach. Po kilku minutach człowiek w panterce przystanął. – Co się stało? – zapytał Ogromny. Każde słowo dudniło echem w okrągłych ścianach. – Gówno –– burknął tamten. – Boże, co za wspaniała akustyka! – zawołał Ogromny. – Chciałoby się śpiewać. – Naprzód!! – warknął Mądry. – Czego stoicie? Minęła minuta. Plecy człowieka w panterce wypełniały cały kanał; Ogromny nie widział już Halinki. Ruszyli znowu i zaraz skręcili w lewo. Kanał był tu nieco wyższy i prawie suchy. Błyskały latarki. Pachniało mokrą zgnilizną. Człowiek w panterce zatrzymał się znowu. – Co tam, do cholery? – zawołał. Przez chwilę trwała cisza. Jakieś słowa szły do nich, podawane z ust do ust cichym szeptem. – Uwaga, Dworkowa – szepnęła z przodu Halinka. – Dworkowa – powtórzył człowiek w panterce. – Znowu Dworkowa, Mądry – szepnął Ogromny. – Nie lepiej tam było zostać od razu? Rozpoczęli trwożny marsz. Skręcili w prawo; kanał skurczył się znowu i lekko pochylił. Mądry stawiał uważnie ręce i kolana. Latarkę wsunął pod kombinezon, do bocznej kieszeni wizytowej marynarki, by nie szczęknęła o pas. Czuli piekielną twardość klinkieru. Rząd skulonych postaci sunął krok za krokiem; wstrzymywali oddech. Nic nie rozjaśniało ciemności. Ogromny wyczuwał ciepło pleców poprzednika. Posuwali się coraz wolniej. – Uwaga, właz – szepnął za innymi człowiek w panterce. – Uwaga, właz– powtórzył Ogromny. Sklepienie urwało się znowu. Pod studzienką zebrało się nieco wody i należało przejść po rzuconej desce. Ogromny przebiegł ją kilku drobnymi kroczkami. Mądry wymacał drzewo rękami, sunął powoli. Odetchnął, gdy ręce dotknęły twardej i śliskiej powierzchni klinkieru. Kanał opadał coraz niżej; przypominał teraz dziecinną zjeżdżalnię. Ogromny pośliznął się, uderzył skronią o półokrągłą ścianę. – Zjeżdżaj na dupie! – szepnął Mądry. 56 – Cicho, Dworkowa! – warknął człowiek w panterce. Zsuwali się krok za krokiem. Z dołu dudniło coś po ścianach cichym echem. Ogromny sapnął głośno, wciągnął powietrze pełną piersią. Pachniało zgniłe, źle. Człowiek w panterce zatrzymał się; Ogromny uderzył nosem o jego plecy. Mądry wyciągnął się na brzuchu, dając odpoczynek kolanom. – Co znowu? –– szepnął. Nikt nie odpowiedział. Mijały sekundy. Nie ruszali się. – Człowiek tu bezbronny – powiedział Ogromny. – Nacierają ściany. Ciasno mi. – Co jest? – powtórzył Mądry. Z dołu szły ku nim gorączkowe szepty. – Gaz! – zawołał nagle człowiek w panterce. – Niemcy puścili gaz! – Porzućcie wszelką nadzieję – jęknął Ogromny. Człowiek w panterce cofnął się, kopnął go w skroń podkutym butem. – Wracać!– wrzasnął ktoś z dołu. – Gaz! Ogromny wciągnął mocno kanałowe powietrze. – Może i gaz – powiedział. – Będę się namyślał, co? – warknął człowiek w panterce. Przycisnął Ogromnego do ściany, kolbą szmajsera kropnął go w pierś. Wiało od niego potem i strachem. Był gorący. Prześliznął się obok Ogromnego jak pstrąg, sapiąc w ciemności. Ogromny zapalił latarkę osłoniwszy szkiełko rozcapierzoną dłonią. W półmroku dojrzał pobladłą twarz Halinki. – Szkoda mi cię, mała – powiedział. – Wracaj, Michał – zawołała. – Gdzie Mądry? Tam na dole gaz. – A jeżeli na Szustra już Niemcy? – zapytał Mądry. – Wracać!!– wrzasnął ktoś z dołu. – Teraz rozkazuj, poruczniku – powiedział Ogromny. Mądry odwrócił się. Przed nim kanał wznosił się stromo, okrągły i pusty. Człowiek w panterce zniknął. Mądry ukląkł i zaczął się drapać pod górę. Za nim ruszył Ogromny. Przez cienki kombinezon i garnitur przenikał chłód oślizłych, pomarańczowych ścian, otaczających go ścisłą kamienną obręczą. – Mądry, szybciej! – zawołała Halinka. Minęli studzienkę, parli dalej. Mądrego piekły kolana. Przy rozwidleniu kanałów zawahał się. Skręcił w prawo. O parę metrów tkwił nieruchomo człowiek w panterce. – Co jest? – zapytał Mądry. – Na Szustra... tędy? – Chyba tędy – zawahał się Mądry. – Chociaż... diabli wiedzą. Wszystkie kanały podobne. Człowiek w panterce ruszył. Pogasili latarki i sunęli bez szmeru. Ogromnemu krew pulsowała w skroniach. Mądry skradał się teraz ostrożnie, krok za krokiem. Człowiek w panterce oddychał głośno. Nagle przystanął. Nad jego plecami, w górze, dojrzał Mądry nikłą, kolistą szarzyznę włazu. Ktoś na górze zanosił się charkotliwym kaszlem. Zadudniły po jezdni buty powolnym krokiem. Trwali w kanale skurczeni. – Wyłaźcie! – szepnął Ogromny. – Mam tego dosyć! Buty dudniły miarowo. Człowiek w panterce posunął się o krok. – Idę – powiedział ochryple. – Jestem ze Starówki. Mam dosyć kanałów i tej całej zasranej ciuciubabki. Wyprostował się i zdjął z pleców szmajsera. Powoli i głośno dźwięczały buty po żelaznych szczeblach. Czekali wstrzymując oddech. Zaterkotała krótka seria. Minęła sekunda ciszy, sczerniało znowu oko włazu i o parę kroków od Mądrego łupnęło coś głucho o klinkier. – Stąd nie ma wyjścia – szepnął Ogromny. Stokrotka wciągała Koraba z pochyłego kanału do czerniakowskiego kolektora. Był to wielki zbiorczy kanał o ciemnych, betonowych ścianach, również jajowaty w przekroju, ale wysoki chyba na trzy metry i dość szeroki, by mogły się swobodnie minąć trzy osoby. Sto 57 krotka skoczyła doń odważnie: stojąca, gęsta maź sięgała jej prawie po pas. Wymacała nogą nierówność półokrągłego dna. Korab zsuwał się powoli, dysząc głośno. – Ohyda, Stokrotko – jęknął. – Płynne, stojące gówno! – Nikt od tego nie umarł – powiedziała twardo. – Niemcy zbudowali barykady i zatamowali odpływ. Przedtem było płytko. Przed nimi jaśniały pod ciemnym sklepieniem ruchome plamy świateł i gmerał się z chlupotem rząd tułowi. Zabulgotała gęsta ciecz: Korab wsunął niepewne nogi. Breja otoczyła mu biodra zimnym i lepkim pierścieniem. Zachwiał się naglę, bo z kanału wyskoczyła szczupła postać, plusnęła do kolektora, potrąciła Stokrotkę i nie bacząc na nic pobiegła za innymi. – Uważaj pan, szefie! – krzyknęła Stokrotka. Sierżant nawet się nie obejrzał. Ruszyli powoli za innymi: Korab na przedzie. Stokrotka za nim, baczna na każdy jego ruch. Coraz to ktoś ich wyprzedzał. – Zostawią nas tu, Stokrotko – westchnął Korab. – Nigdy nie nadążymy. Może by zawołać Smukłego? – Nie trzeba pomocy – odburknęła Stokrotka. – Przestań się mazać. Znam ten kanał. Nietrudna droga. Powoli, spokojnie, sami dojdziemy. Korab pochylił głowę. Ciężko stawiał nogi. Odbity przez ściany, potężniał i wibrował chlupot dziesiątek nóg. Ktoś z przodu monotonnie pokrzykiwał. Mijały minuty. Nagle ludzki wąż zafalował, zatrzymał się. Korab postąpił jeszcze parę kroków. Przystanęła przed nim wysoka, postawna kobieta. – Gaz! – wołano z przodu. – Niemcy puścili gaz! Wysoka kobieta wrzasnęła histerycznie. Obok Koraba, tuż przy ścianie, przebiegł z powrotem pochylony sierżant szef. – Szefie, dokąd? – zawołała Stokrotka. Sierżant spojrzał na nią błędnie, dobiegł do wylotu mokotowskiego kanału, wsunął się doń zręcznie jak kot. Wysoka kobieta ciągnęła za rękę młodego chłopca. – Witoldzie, wracamy! – krzyczała. – Tam gaz! – Cicho pani bądź! – wmieszała się Stokrotka. – Gówno, nie gaz! Tamta nie słuchała. W panicznym szale ciągnęła w tył chłopaka. Za nimi cofali się inni. Głośno chlupotała wzburzona breja. – Ludzie! – zawołała Stokrotka. – Dokąd idziecie? Nawet się nie odwrócili. Brnęli pospiesznie z powrotem, prosto w horyzont ciemnych ścian. Niosły się przerażone głosy. Z mokotowskiego kanału nikt już nie wychodził. Korab zdrową ręką objął Stokrotkę za szyję. – W głowie mi się kotłuje – powiedział. – Może tu jest gaz? – To z gorączki, idioto! – zawołała. – Chcesz wracać na Mokotów? – Tam... pod górę? – jęknął Korab. –: Nie wlezę. Ale... chcę żyć! – To dobrze – powiedziała. – Nie bój się, Jacek, będziesz żył. Cichły chlupocące echa. Przed nimi, daleko, zabłysło nikle światełko. Zostali sami. – Idziemy! – zawołała i popchnęła Koraba. Ruszył pierwszy, przebierając powoli nogami. Szła za nim, uważna, co chwila oświetlając drogę. Coś szumiało cicho w oddali. Maź bulgotała, wzburzona ruchem nóg. Dokoła pękały bąble. Korab zachwiał się. – Odpocznę, Stokrotko – powiedział. – Boli. Tu coraz głębiej... – Naprzód, maminsynku! – zawołała. – Odpoczniesz w domu. – W domu? – zaśmiał się. – Kto z nas ma jeszcze dom? Znowu zachwiał się niebezpiecznie. Przerzuciła chlebak na plecy i pochwyciła go z tyłu za oba łokcie. Brnęli dalej niczym wielki czworonóg. Co pewien czas ciemniały wyloty dobiegowych kanałów i wnęki studzienek. Nikłe, nieruchome światełko trwało, dalekie i nierealne. – Co to, u licha? – zaniepokoiła się Stokrotka. – Latarnia na rogu czy co? – Może Niemcy? – zapytał Korab. 58 – Baliby się tu wejść – odparła pewnie Stokrotka. Wlekli się dalej. – Ale ty jesteś silna, Stokrotko – szepnął Korab. – Jakbyś worki nosiła... – Nigdy nie nosiłam worków. – Nic o tobie nie wiem. – Byliśmy razem w powstaniu. To mało? – Nie wszystko. Wielu rzeczy można się domyślać. – Teraz mam ci opowiedzieć historię mojego życia? – zaśmiała się sucho. – Długa to historia? – Dłuższa niż ten kanał. Stąpaj prosto. Światełko rosło. Widzieli już chropowatość ścian kolektora. Wynurzały się z lekkiej mgiełki deski i bale. – To świeca! – zaśmiała się Stokrotka z ulgą. – No, Jacek, pierwsza barykada. Jedna trzecia drogi. Tu możesz chwilę odpocząć. W blasku świeczki, ustawionej na krawędzi deski, siedziało na różnych wysokościach kilka skulonych postaci. Nie ruszali się; patrzyli obojętnie, jak Stokrotka gmera się z Korabem w cuchnącej mazi. – Pomóż tam który podsadzić rannego! – zawołała ze złością. – Czego się gapicie? Deski zagradzały drogę do wysokości pasa. Stokrotka podsadziła Koraba desperackim wysiłkiem. Ten, co siedział najbliżej, podniósł się leniwie, chwycił Koraba za rękę, pociągnął i zaraz usiadł z powrotem. Nie powiedział słowa. Korab zawisł na brzuchu, daremnie usiłując przeważyć ciało. Stokrotka wlazła na deski, objęła go w pasie i pociągnęła mocno. Korab jęknął, usiadł. – Co wy tu robicie? – zapytała Stokrotka człowieka, który im pomógł. – Dlaczego nie idziecie dalej? Tamten, starszy już mężczyzna, szpakowaty, podniósł powoli głowę. – Ciszej – powiedział. sennie. – Nad nami Niemcy. Niech tylko otworzą klapę... – Ale dlaczego siedzicie tak spokojnie? – Tu chociaż deski. Siły brak. Zresztą... proszę posłuchać. Stokrotka oświetliła drogę. Kolektor ginął w lekkiej mgle, czarny, wilgotny, sklepiony. Ciche echo niosło dalekie szmery. Nagle pisnęło i skrzypnęło nad ich głowami, jakby ktoś otwierał zastałe drzwi. Stokrotka pochyliła się błyskawicznie, pociągnęła z całych sił Koraba. Po ścianach kanału przetoczył się ogromny huk. Zachlupotały odłamki niczym grad. Huk powtórzył się raz jeszcze. Ktoś zawył przeciągle. Zabulgotała breja. Świeczka zgasła od razu; było zupełnie ciemno. Huknęło po raz trzeci. Zadra minął drugą barykadę. Tutaj maż sięgała kolan. Mimo to ludzie przed nim nic szli szybciej. Rytm był powolny i miarowy: brodzili ciężko, pochyleni niczym tragarze obarczeni niemałym ciężarem. Zadra zerkał tylko na plecy poprzednika. Ten dźwigał na ramionach skrzynkę radiostacji pokaźnych rozmiarów. Ocierała mu plecy i często ją poprawiał wściekłym ruchem. Oddychał głośno. Z tyłu, tuż za Zadrą, szedł Smukły. Nie mówili do siebie. Bulgotała breja. Nagle zadudniło raz i drugi. Zdawało się, że od huku wali się kanał. Ludzie zamarli w bezruchu; pogasły latarki. Minęła ciężka chwila. Znowu huknęło. Od przodu przemykało się z powrotem kilka skulonych postaci. Byli w zwykłych ubraniach. Szkliły się przerażone oczy. – Nie ma drogi! – zawołał któryś. –– Rzucają gazowe granaty! Ten, co szedł przed Zadrą, pochylił głowę, obiema rękami podciągnął parciany pas radiostacji i cisnął skrzynię, aż rozprysnęła się breja. – Wyprowadzili nas, takie syny! – zaklął. – Sprzęt topisz? – zawołał Zadra. – Bierz go, jak chcesz!! – wrzasnął tamten. – Ledwo nogami powłóczę! 59 I zatoczywszy się ruszył na Zadrę, odepchnął go z całej siły, potrącił Smukłego. Zadra oparł się ciężko o ścianę. – Tutaj, panie poruczniku, trudno będzie wymusić posłuch – odezwał się cicho Smukły. – Ale rozkazywać trzeba. Co robimy? Zadra oświetlił twarz Smukłego. Oparzelizna nadawała mu wygląd zabijaki. – Wołajcie porucznika Mądrego – powiedział. – Porucznik Mądry do porucznika Zadry! – zawołał Smukły. – Porucznik Mądry do porucznika Zadry – powtórzył sierżant Kula drżącym głosem. Echo niosło się po ścianach. Zadra wpatrzył się w nikłą, rozjaśnioną promieniem latarki przestrzeń. Nie było tu nikogo. Brązowa maź stała w bezruchu. Ciemne ściany nikły w szarej mgiełce. Nagle ciszę przerwało wycie. Było niskie, donośne, napięte, przerywane w regularnych odstępach. Zmieniało natężenie niczym alarmowa syrena. Echo zwielokrotniało je i wzmacniało, czyniło nieludzkim. Zadrze zadygotała szczęka. – Co to? – szepnął. – Ktoś chyba wyje – odparł Smukły. – Pewno ranny od granatu, co go rzucili. Zadra potaknął niepewnie. Podszedł do nich sierżant Kula. Kombinezon ciasno opinał mu potężny brzuch. Otyłą, pobrużdżoną twarz skrzywił w przerażeniu, jakby miał płakać. Stali chwilę we trzech, wsłuchani w monotonny jęk. – To możliwe, żeby człowiek tak wył?... – zapytał Zadra. Smukły wzruszył ramionami. Zadra wydobył machinalnie papierośnicę. Smukły odmówił poczęstunku ruchem głowy, Kula wyciągnął papierosa drżącą ręką i upuścił w breję. Wziął następnego. Zadra wyjął zapałki z kieszeni na piersiach. Potarł jedną, drugą, trzecią. Nie zabłysnął nawet ognik. Tarł coraz szybciej, ze złością. – Zapałki, cholera! – zaklął. Oczy Kuli rozszerzyły się nagle. Przybliżył usta do ucha Zadry i zaczął szeptać przejmująco: – To nie zapałki, panie poruczniku! Za wiele nóg poruszyło stojące gówno. Ono nas zabija, a nie granaty. Ja się na tym znam: robiłem kiedyś przy chemii. Pan porucznik nie czuje słabości? Przecie tlenu w powietrzu nie ma... Ratujmy się, panie poruczniku!... Wycie rozbrzmiewało z nie słabnącą siłą, monotonne i regularne. Szara mgiełka rosła nad powierzchnią zastałej mazi. – No i co, panie poruczniku? – zapytał Smukły. – Na taką śmierć skazywać ludzi? – Czy to moja wina?! – zawołał Zadra ochryple. – Dlaczego Mądry nie przychodzi? Wołajcie go! Była chyba trzecia, gdy dotarli do czerniakowskiego kolektora. Z rury mokotowskiego kanału wysunął się najpierw Mądry. Prostował zbolałe nogi. Breja objęła zdrętwiałe kolana. We mgle migały białe pasma światła. Ktoś wołał zawodząco. Mądrego chwyciły dreszcze. Nie mógł się pohamować: dygotał i szczękał zębami. – Daj manierkę! – powiedział do Halinki. – Po co, Mądry? – odparła płaczliwie. – Osłabniesz! – Dawaj! Wyrwał z jej rąk jajowatą manierkę, odkręcił korek drżącymi palcami, przytknął do ust. Pociągnął spory łyk, skrzywił się, pociągnął raz jeszcze, parsknął. – Ogromny, chcesz? Ogromny wlókł się za nimi z opuszczoną głową. – Daj – wyciągnął rękę. – Zimno mi. Oklapłem. Pił krótkimi łykami, łapczywie. Zakrztusił się i zakaszlał. – Dosyć, Michał – prosiła Halinka. 60 Ogromny potrząsnął przecząco głową, pił jeszcze. – To woda z Lety, rzeki zapomnienia – powiedział ocierając usta. Mądry wyprostował się, poprawił kombinezon, podciągnął pas, kaburę z pistoletem przesunął do przodu, na brzuch. – Jazda, artysto! – zawołał. – Raźniej po wódce, co? Ruszyli. Mądry sunął teraz długimi, mocnymi krokami. Breja, która Ogromnemu i Halince sięgała pasa, objęła mu ledwie uda. – Mądry, wolniej! – pisnęła Halinka. Na próżno ,usiłowała go dogonić. Mądry przystanął. – Ruszaj, się figurko z saskiej porcelany! – zawołał ostro. W oczach Halinki lśniły łzy. Za nią gmerał się niezdarnie Ogromny. Głosy dochodziły do niego jak przez metalową tubę, rozedrgane, zwielokrotnione echem. Patrzył we mgłę, ożywioną dźwiękiem, światłem i ruchem. Wciągnął powietrze. Mocno pulsowała krew. – Szybciej! – krzyknął Mądry. – Zdążymy – odparł Ogromny. – Słyszycie te te dźwięki? Przystanął, ujął się pod boki i począł deklamować głośno: Tam, gdy staniemy w samej głębi dołu Widzę lud, w strasznym pławiony kanale, Jakby wszech kloak brud mieścił pospołu... – Michał, co ty mówisz? – przeraziła się Halinka. – To nie ja, to Dante, dziecinko. Nagle zadudnił długi, miażdżący huk, jakby tysiąc tonowy młot uderzył o tarczę rozpiętą między niebem a ziemią. Po ścianach potoczyło się przeciągłe wycie. Halinka doskoczyła do Mądrego, chwyciła go za pas. – Co to?... O Jezu! Szła ku nim wysoka, ciężka fala poruszonej podmuchem brei. Gasły latarki, przewracali się i nikli ludzie. Mądry zaparł się, rozkraczył nogi, jedną ręką podniósł latarkę nad głową, drugą pochwycił w pasie Halinkę. Breja wzdęła się nagle, dosięgła mu ust. Betonowe dno uciekało spod stóp. Cofnął się na palcach, z trudem utrzymując równowagę. Głowa Halinki znikła. Fala zwaliła się teraz na Ogromnego, przykryła go wysokim dachem. – Boże, Mądry... – krztusiła się Halinka. Włosy, jak pociągnięte klejem, oblepiały jej czoło i policzki, na twarzy rozlały się czarne i brunatne zacieki. – Żyjesz, Halinka? – zapytał Mądry. O parę metrów gramolił się Ogromny; ocierał oczy. – Wysokim teraz lepiej, Mądry – prychał – z obrzydzeniem. – Zgubiłem furażerkę... Od przodu szedł ku nim hałas i chlupot. Ludzie gmerali się i podnosili; zabłysło kilka latarek Ktoś wymiotował. Zaszurgotało głośno, jakby rzucono żwir o betonową ścianę. Świszczące oddechy były tuż. – Witoldzie, gdzie jesteś, Witoldzie?! – wrzeszczał piskliwie kobiecy głos. – Co wyście z nami zrobili?! Kobieta była wysoka, tęga, rozdygotana. Parł za nią rząd brudnych, przemokłych postaci o półprzytomnych twarzach. – Na barykadzie Niemcy! – wrzasnął ktoś. – Rzucają granaty, zasypują przejście!! Wracać!!! – Witoldzie!! – ryknęła znowu kobieta. – Witoldzie! Gdzie moje dziecko, mordercy?! Sprzedaliście nas! Mądry podskoczył, zaświecił jej w oczy, chlasnął po twarzy z całych sił. – Cicho, cholerna babo! – zawołał. Kobieta znieruchomiała, po czym wolno oparła się o ścianę. Do włazu! – krzyknął ktoś. – Na powietrze! 61 O parę kroków była wnęka. W beton wmurowano klamry wiodące do studzienki. Rzuciło się tam kilku z latarkami. Wdrapał się zwinnie sierżant szef, ściskając nadal kompanijną teczuszkę. Za nim, pchając się i dysząc, włazili inni. Chwytali się klamer, wspinali w górę. We wnęce kotłował. się tłum oślizłych postaci. – Zabite na głucho! – krzyknął ktoś z góry. – Złazić! Próbowali inni. Ktoś zadudnił pięściami o nieruchomą, grubą pokrywę. – Złazić! – ryknął Mądry. – Ściągniecie nam tu na łeb Niemców! Zamarli na chwilę, po czym zaczęli zeskakiwać w panicznym strachu. Ślizgali się po okrągłym dnie kolektora. – Stójcie! – krzyknął Mądry. – Powariowaliście? Popchnięto go, aż się zatoczył. Parli dalej. Gmerali się śmiesznie w głębokiej brei, obijali jeden o drugiego. Wysoka kobieta podniosła się z wysiłkiem. – Witoldzie! Witoldzie! Ogromny wsłuchiwał się w dudniące echa. Otworzył szeroko oczy. Halinka pociągnęła Mądrego za pas. – Mądry, ratujmy się – prosiła płaczliwie. – Ja... się boję... – Przestań się mazać! – warknął Mądry. – Myślisz, że nie chcę stąd wyleźć, co? Oświetlił ściany kolektora. We wnęce, trzymając się klamer, pozostała samotna, nieruchoma postać. Szkliste oczy odbijały światło latarki. Mądry wzdrygnął się. Dzwoniły mu zęby. – Czego stoisz? – zapytał. Tamten ani nie odpowiedział, ani się nie poruszył. Przypominał kukłę z gabinetu figur woskowych. – Wyjdziemy, gdzie się da – wykrztusił Mądry. – Aby na górę. Ruszyli z powrotem. Halinka biegła za Mądrym dysząc ciężko. Z tyłu Ogromny nucił coś cicho. O kilkadziesiąt kroków czerniał wylot dobiegowego kanału. Spływał stamtąd żwawy strumyczek wody. Mądry wlazł pierwszy i opadł na ręce. Kanał był niski i wznosił się pod górę. Woda sięgała im do kostek. Niezdarnymi ruchami Halinka obmywała twarz z brudów kolektora. – Umyjcie się – powiedziała. – Ta woda jest czysta. – Jest w ogóle czysta woda? – westchnął Ogromny. Przywarł twarzą do dna, ocierał ze szlamu włosy. Przebyli kilkadziesiąt metrów drapiąc się z wysiłkiem pod górę. Milczeli. Słychać było wzburzone, szybkie oddechy. Strumyk szumiał coraz głośniej. Halinka pośliznęła się, opadła na ręce. – Mądry! – krzyknęła. – Ta woda... coraz wyższa! Mądry zatrzymał się. Woda sięgała im teraz prawie do połowy łydek. Po chwili już obmywał im nogi rwący potok, jakby ktoś w górze otworzył hydrant. Woda spychała ich w dół, hamowała ruchy. Mądry nagle zrezygnował z walki, usiadł. – Co to znowu? – jęknął. – Deszcz – powiedział Ogromny. – Gdzie teraz obrócimy kroki? Halinka ześliznęła się, wpadła na Ogromnego. Ten ledwo ją podtrzymał. – Wracamy – zdecydował Mądry. – Nie ma sposobu podejść. Zsunęli się bez słowa. Ubrania i kombinezony nasiąkły jak gąbki. Szum wody zagłuszał płacz Halinki. – Cicho, dziecko – powiedział Ogromny. – Nie słyszysz, jak tu wszystko śpiewa? – Śpiewa mu! – warknął Mądry. – Może i aniołki widzisz? Po chwili dotarli do kolektora. Breja wydała?, się im ciepła. Było pusto; po ścianach niosły się dalekie echa. Ogromny podniósł rękę. – Idziemy dalej! – krzyknął Mądry. – Cicho... – szepnął Ogromny. – Nie słyszycie? 62 Mądry znieruchomiał nasłuchując. – Ee tam! – zniecierpliwił się. – Woda szumi. Jazda! Ogromny uśmiechnął się w zachwycie. – Słyszę... – szepnął. – Nareszcie słyszę... Wiecie? Słyszę!! Drżącą ręką wyciągnął z kieszeni ustną harmonijkę. O ściany kanału obiła się chropowata uboga melodia. – Ogromny, nie wygłupiaj się! – krzyknął Mądry. – Chodź tu w tej chwili! Halinka przyłożyła rękę do ust. Ogromny przerwał granie. – Cicho bądź, śmieszny, wrzaskliwy człowieku – powiedział. – Co ty w ogóle rozumiesz? I podniósłszy do ust harmonijkę ruszył wolno naprzeciw dźwiękom. Zachlupotała cicho breja. Halinka przypatrywała mu się jak zjawie. Wędrowały po ścianach wyolbrzymione absurdalne, zgrzytliwe dźwięki. Mądry wyszarpnął z kabury parabellum. – Rozkazuję ci zawrócić, Ogromny – zawołał. – Będę strzelał! Ogromny nawet się nie obejrzał, opędził się tylko niecierpliwym ruchem ręki. Mądry opuścił rękę z pistoletem, zatoczył się, oparł o ścianę. – Osłabłem – jęknął. – Dlaczego tak osłabłem? Ogromny zniknął we mgle. Jazgotała harmonijka. Mądry wyprostował się. – Pójdziemy z powrotem... ale prosto – powiedział ochrypłym głosem. – Ten cholerny kolektor gdzieś się chyba kończy. Może wyjdziemy w polu, przed Sadybą? Halinka powlokła się za nim bez słowa. Wycie trwało z nie zmniejszoną siłą. Zadra przymknął powieki: bolały go oczy od wpatrywania się w ciemną, mglistą głębię. – Odpowiadam za ludzi – rzekł. – Mam ich tam prowadzić ? – Stać tu to śmierć – szepnął panicznie sierżant Kula. – Wychodźmy, gdzie się da! Wszystko lepsze niż to... Ja mam rodzinę, panie poruczniku! Zadra wahał się. Wycie obezwładniało. – Pójdę zobaczyć – powiedział nagle Smukły. – Czekajcie na mnie. Poprawił automat i spojrzał Zadrze w oczy. Ten poruszył się niespokojnie. Zabulgotało bagno. Światło latarki Smukłego matowiało, bladło, rozpływało się we mgle. Echo niosło jeszcze długo chlupot wśród oślizłych ścian. Powoli wszystko milkło: pozostał tylko jęk. Zadra wyjął znowu papierośnicę; natychmiast ją schował panicznym ruchem. Obok Kula dyszał chrapliwie. Ktoś z tyłu osunął się powoli. – Nie siadać! – zawołał Zadra. – Niżej gorsze powietrze! Nie wstaniecie. Ten, co usiadł, poderwał się gwałtownie. Opuścili głowy. Spod poszarpanych kombinezonów wyłaziły brudne łachy i prześwitywały kawałki ciała. Bandaże przypominały żałobne opaski. Drżeli z zimna. – A jeżeli Smukły nie wróci? – szepnął Kula. Zadra uczynił niecierpliwy ruch ręką. – Ja też chcę stąd wyleźć, panie Kula – powiedział. – I wyprowadzić kompanię. Wycie stawało się cichsze. Z tylu, z daleka, dobiegł stłumiony szurgot. – A co to znowu?– jęknął Zadra. – Nie wiadomo – jęknął Kula. – Rozeznasz się w tych wszystkich hałasach? U mnie ruszał tak motor... Dobry, angielski, kupiłem niedawno... – Jaki motor? – żachnął się Zadra. Przyjrzał się Kuli podejrzliwie: ten drżał silnie. – Ja mam warsztat... Warsztat w Zielonce. Syn teraz prowadzi... Uciekajmy, panie poruczniku! Ja bym tam do pierwszego lepszego włazu... Oddychać coraz trudniej! Do Niemców? – zawołał Zadra. – Pod lufę? –Aby na powietrze, panie poruczniku! – ślinił się Kula. Zadra nie odpowiedział. Trwał nasłuchując. Wycie nabrzmiewało znowu. Zadra oświetlił zegarek. 63 – Siódma?! – krzyknął prawie. Przytknął zegarek do cha. – Wierzyć się nie chce. Pętamy się tu jedenaście godzin! Na górze już dzień. Kula chwycił się za głowę. – Kołuje się we łbie – szepnął. – Po co żem właził! Zadra podniósł niecierpliwie rękę. Nasłuchiwał chwilę. – Idzie! – zawołał z triumfem. Chlupot narastał. Zdawało się, że człowiek jest tuż - tuż, ale latarka oświetlała ciągle pustą mgłę. Minęła jeszcze minuta. Ukazało się światło. O parę kroków wychynęła postać Smukłego. Szedł powoli, ciężko poruszając nogami. – Iść można – powiedział. – A dokąd dojdziemy, to już sam diabeł wie. – Naprzód! – krzyknął Zadra. Ruszyli jeden za drugim. Z tyłu zadudnił stłumiony huk. Przyspieszyli kroku. Wycie dobiegało coraz silniejsze. Zadrze powróciły dreszcze. Nagle Smukły zatrzymał się. – Macie tego, co wyje – powiedział. W kręgu światła, oparta o półkolistą ścianę, tkwiła ludzka głowa. Potężna, siwawa broda niknęła pod powierzchnią brei. Usta coraz się otwierały w miarowym jęku. Oczy były zamknięte. – Człowiek... – wybąkał Kula przez zaciśnięte szczęki. – Ratujmy się, panie poruczniku! – Ja go znam – powiedział .Zadra. – Był w kwatermistrzostwie. Pułkownik. Nie możemy go tak zostawić. Kto go weźmie, chłopcy? Zawahali się. Z tyłu podeszło trzech, podnieśli z wysiłkiem bezwładne ciało. Był w staromodnym mundurze z początków dwudziestolecia. Zagrzechotały medale i krzyże. Ruszyli zataczając się i wlokąc go pod ramiona. – A gdzie trzeba skręcić? – zapytał Smukły. – W lewo, pod górę – odparł Zadra. – Powinien być napis kredą czy węglem: „Wilcza”. – Trzeba było wziąć tę Stokrotkę – powiedział płaczliwie Kula. – Zna drogę. – Trzeba było – powtórzył drętwo Zadra. – Ona prowadzi Koraba – wtrącił surowo Smukły. – Umiemy czytać. Zamilkli. Światło przenikało mgłę na parę kroków zaledwie. Zadra coraz szybciej mrugał powiekami. Ktoś jęczał w oddali. – Ich jest więcej... zagazowanych! – wybełkotał Kula. Mgła otaczała ich coraz gęstszą siatką, przenikała do ust, nosa, mózgu. Breja sięgała teraz lędźwi. Smukły zatrzymał się znowu. Oświetlił człowieka zanurzonego po piersi. Był młody; jasne, zlepione włosy osłaniały czoło. Spoglądał w światło przymrużonymi, półprzytomnymi oczyma. – Zabierzcie! – zacharczał. – Ratujcie! Spojrzeli po sobie. Zadra zatoczył się nagle: jasnowłosy złapał go za nogę, bełkotał coś bez ładu. Zadra szarpnął się, ale tamten pochwycił połę gumowego płaszcza, ciągnął z całej mocy. Zadra stracił równowagę, wyrżnął czołem o beton, poczuł na policzku oślizły dotyk. Krzyknął krótko, zwinął się i wyprężył z całych sił. Tamten, przyduszony do ściany, rozwarł ręce i znieruchomiał. Zadra odskoczył. Dyszeli ciężko. – Nie da rady, panie poruczniku – pisnął Kula. – Każdy pijany tym gównem... Szybciej... bo zostaniemy... Matko Najświętsza... syn... Smukły ruszył dalej. Przez chlupot przebił się wrzaskliwy bełkot jasnowłosego, potem głośny plusk. Zadra ani się nie zatrzymał, ani nie odwrócił. – Włazu tu gdzie nie ma?! – krzyknął Kula. – Chcę na powietrze! – Zamknij się pan!! – wrzasnął Zadra. Przyspieszył kroku. Wydawało się, że breja gęstnieje. Bolały uda od nieustannego wypierania gęstej cieczy. Smukły pochylił się nad wylotem bocznego kanału. – Może już, Smukły? –zawołał Zadra ochryple. Smukły oświetlał ścianę. 64 – Nie ten – powiedział. – Nie ma napisu. Powlekli się dalej. Zadra przymykał teraz oczy, zataczał się od ściany do ściany, przebierając nogami po półkolistym dnie. Usiłował nadążyć za Smukłym. Poczuł nagle, że ktoś chwyta go z tylu za pas. Za nim Kula oddychał głośno, chrapliwie. – Puszczaj pan! – zawołał Zadra i szarpnął się z całych sil. Tamten trzymał mocno. – Puszczaj pan! – powtórzył Zadra. – Nie mogę – jęknął Kula. – Nie chcę... Nowy motor... Moje... Ja mam dzieci, panie poruczniku... Wydaję za mąż córkę... – A ja mam kochankę! – wrzasnął Zadra. – Czeka na mnie w Śródmieściu! I jestem inżynierem! Umiem budować całe elektrownie! Wielkie elektrownie wodne, rozumiesz pan? Dnieprostroje! Puszczaj!! Szarpnął się znowu. Wlekli się tak chwilę, siłując. – Czepiaj się pan mnie, panie Zadra – odezwał się nagle Smukły i zatrzymał się. Zadra pociągnął Kulę ostatkiem sił. Dopadł Smukłego, chwycił go za pas automatu. – Wstyd – powiedział cicho. Ruszyli. Smukły przystanął znowu. – Może już? – szepnął Zadra. – Nie ma napisu – powiedział Smukły. Zadra badał chropowatą ścianę. – Taki mały napis „Wilcza” – szeptał gorączkowo. – Napis i strzałka... – Nie ma – powtórzył apatycznie Smukły. Pociągnął obydwóch. Znowu zabulgotała breja. Pływały chlebaki, manierki, flaszki. Potykali się o broń rzuconą na dno. Gorący oddech Kuli owiewał kark Zadry. – Niech mnie pan stąd wyciągnie... – szeptał. – Pan młodszy, silniejszy... Odwdzięczę się... Zadra zacisnął zęby. Mgła nacierała. Wlekli się dysząc, bez słowa, półprzytomni i na pół oślepli. Smukły wiódł ręką po ścianie. Stawiał nogi z wysiłkiem, zapierał się, zataczał, ciągnął obydwóch. Pokonywali długie metry. – Wylot – powiedział Smukły i przybliżył latarkę do ściany. – Szukajcie napisu. Pochylili się, wodzili niemal nosami po betonie. Zadra wytężał załzawione oczy. – Nie widzę – mamrotał Kula. – Nie widzę... – Jest! – ryknął nagle Zadra. – Chłopcy, jest napis! I nad głową Kuli wskazał palcem białą literę „a". Smukły cofnął się o krok. Napis był nieco zatarty. Sylabizował powoli, z wysiłkiem: – K...o...c...h...a...m... J...a...c...k...a... – Boże... – szepnął Zadra. – Mój Boże... O ściany uderzył ryk. Kula rzucił się we mgłę. Parł naprzód burząc breję. – Kula! – zawołał Zadra. – Sierżancie Kula! Tamten nie zważał. Wył piskliwie, zawodząco, machał rękami. Zasłoniła go mgła. Długo niosło echo zwielokrotniony chichot. W kolektorze było cicho. Mgła zawisła nieruchomo wokół drugiej barykady. Niemcy zrzucili tu deski, płyty chodnikowe, kosze do śmieci, meble z okolicznych mieszkań. W fotelu o trzech nogach, ustawionym krzywo na stosie żelastwa, siedział Korab pochyliwszy na piersi bezwładną głowę. Stokrotka przykucnęła tuż obok, na desce. Rozwiązała chustkę, przeczesała włosy, ułożyła je i związała znowu. Próbowała zapiąć na piersiach kombinezon: brakowało guzików. Otuliła mocniej szyję jaskrawym szalikiem. – Źle wyglądasz, Jacek – powiedziała przesuwając po nim promień latarki. – Ogolę cię, jak tylko wyjdziemy. I upiorę ci koszulę. – Wszystko mi jedno – szepnął. – Oooo... – zdziwiła się. – Musisz być bardzo chory. Oświetliła zegarek na przegubie jego dłoni. – Dosyć tego – powiedziała. – Nie ma co czekać na Anioła Stróża. Idziemy. 65 I podniósłszy go za ramiona, zsunęła się do kolektora. Breja sięgała jej do kolan. Korab zwiesił ciężko nogi; ujęła go wpół i postawiła obok siebie. Zaraz się zachwiał; podtrzymała go. Trwali tak chwilę. Nagłym ruchem ściągnęła z szyi szalik i przywiązała mu do pasa. Głęboki dekolt osłaniały koronki jedwabnej koszuli. – Ty masz tylko stawiać nogi – powiedziała. I zarzuciwszy drugi koniec szalika na ramię, pociągnęła Koraba. – Nie jesteś zmęczona, Stokrotko? – zapytał. – Dlaczego mam być zmęczona, do cholery? – zawołała ochrypłym nieco głosem. – Przecież nie jestem ranna, jak ty! Posuwali się w milczeniu. Stokrotka przystawała co pewien czas, nasłuchując. Nie dochodził żaden dźwięk. – Cicho i mglisto – szepnął Korab. – Wydaje mi się, że spacerujemy po ciemnym pachnącym lesie... – Gmeramy się w śmierdzącym gównie – odparła z irytacją. – Jesteś zawsze rzeczowa, Stokrotko – uśmiechnął się. – Nie potrafiłabyś się chyba zakochać? Dotknęła mu dłonią czoła. – Masz dużą gorączkę – powiedziała. – Ale stawiaj te nogi prosto, bo za trzy dni nie zajdziemy. Zdechniemy tu z głodu. Korab wzdrygnął się. – Nienawidzę myśli o jedzeniu – szepnął z odrazą. – A co to? W świetlistym kręgu, oparty o ścianę i zanurzony po piersi, z przymkniętymi oczyma, leżał brodaty pułkownik w staromodnym mundurze. Zabłysły krzyże i medale. Stokrotka minęła go uważnie. Stokrotko, ty nic? – szepnął Korab. – Oczy masz suche? Pociągnęła go, aż się zatoczył. – Stary był – powiedziała. – Umarł pewno na serce. Ze strachu, jak zrobili tę panikę z gazem. Głupi ludzie. Nie byli nigdy w kanale. – A ten, Stokrotko? – zapytał Korab. Jasnowłosy leżał na brzuchu, o parę metrów od pułkownika, z twarzą zanurzoną w brei. Białe kosmyki pływały promieniście. Stokrotka zakaszlała i przyłożyła rękę do ust. – Może się zabił? – powiedziała. – Ludzie mają ostatnio słabe nerwy. Szli dalej milcząc. Jeden chwiejny i długi krok Stokrotki, dwa lub trzy słabe kroczki Koraba. Wreszcie Stokrotka zwolniła; stawiała teraz nogi z wysiłkiem. – W głowie huczy – szepnął Korab. – Tu chyba jest gaz. Popatrz, jaka mgła. – Głupi jesteś, Jacek – żachnęła się. – W oczach ci się mieni z gorączki. Też widziałam mgłę, – jak chorowałam na tyfus. Przystanęli. Stokrotka oparła się o ścianę, zgasiła latarkę, przyciągnęła Koraba. Trwali tak chwilę, oddychając głośno. – Zaraz skręcamy w lewo, pod górę – powiedziała. Korab otworzył oczy. – Pod górę? – powtórzył cicho. – Wąskim kanałem? Nie podejdziemy, Stokrotko. Razem nie podejdziemy. I tu taj ledwo się wlokę. Idź sama. – Matoł! – warknęła. – Idź, Stokrotko – nalegał Korab. – Nie wciągniesz mnie pod górę. Zostaw mnie tutaj. Sprowadzisz pomoc.. Siądę, odpocznę, poczekam... Stokrotka odepchnęła się od wilgotnej ściany i wyprostowała. Zapaliła latarkę. Przekrwione oczy Koraba powędrowały za światłem. – Tu jest napis kredą! – zawołał. – Wielkie litery K... o... Promień przebiegł szybko po ścianie. Stokrotka zgasiła latarkę. – Trzeba oszczędzać baterii – powiedziała. – A co tu jest napisane? – upierał się Korab. 66 – „Kocham Janka” – odparła po chwili wahania. – Kto tu miał głowę do takich głupstw, Stokrotko? – To nie głupstwa, Jacek – powiedziała. – Ja też tędy chodziłam. Człowiekowi było strasznie samemu. Ciemny, pusty kanał i Niemcy nad włazami. Pisało się różne rzeczy i zaraz było lepiej. Pamiętam, jak zasmarowałam cały kolektor pod Alejami. – A co pisałaś? – zainteresował się Korab. – „Pocałujcie mnie w dupę” – odparła Stokrotka. – I różne jeszcze rzeczy. Korab zamilkł na chwilę. – A kto to ten Janek? – zapytał wreszcie. – Chłopak. Kochała go jedna. Znam ją. – Bardzo go kochała? – Bardzo, Jacek. Czekaj, tu jest nasz kanał. O, widzisz: „Wilcza”. Oświetliła ścianę. Korab wytężył wzrok. Przytrzymywała go w pasie. Był to nieduży napis żółtą kredą czy farbą. – Sam bym nigdy nie zauważył – westchnął Korab. – Ledwo co widzę. – Z gorączki. Wszystko z gorączki. Oparła się znowu o ścianę. Oświetliła wlot stromego, ciasnego kanału. Spływał zeń do kolektora niewielki strumyk mętnawej cieczy. Powiało zgnilizną. Korab spojrzał w ciemny otwór. – Nie podejdziemy, Stokrotko. Posiedzę tu i poczekam... Przecież to kilkanaście minut, prawda? Stokrotka wyprostowała się. – Cicho – szepnęła. Z daleka, od przodu, dobiegał chlupot i dźwięki. Stokrotka zapaliła latarkę. – Już mi się wszystko miesza – jęknął Korab. – Stokrotko... ja słyszę muzykę! To z gorączki, prawda?... Napływały coraz wyraźniejsze dźwięki. Była to ta sama bezładna, uboga melodia. Stokrotka trwała zdumiona. Wydawało się, że we mgle przypływają powoli organy. Czekali. Po dłuższej chwili w kręgu światła ukazała się niewysoka postać o zwichrzonych, rzadkich włosach. Ogromny szedł wpatrzony przed siebie jak lunatyk. Grał na ustnej harmonijce. Przymrużył oczy, zatoczył się, ale szedł dalej. Stokrotka opuściła szybko latarkę i cofnęła się pod ścianę. Ogromny otarł się o nią nie patrząc. Po chwili zniknął we mgle. Granie niosło się po ścianach. – Stokrotko, kto to był? – szepnął Korab. – On zwariował czy ja? – On – odparła. – I to dawno. Nie pamiętasz go z Mokotowa? Chodził tak pod bombami i też grał. – Dziwne – westchnął Korab. – Nie pamiętam go wcale. Harmonijkę miał Ogromny, ale przecież on... Nikły w oddali smętne tony. Stokrotka wyprostowała się znowu. Promień latarki oświetlił raz jeszcze żółty napis „Wilcza”, przebiegi szybko po ciemnych sklepieniach. – Ogromny fest już dawno na Wilczej – powiedziała. – A my pójdziemy prosto. Gdzieś niedaleko kolektor dochodzi do Wisły. Zachlupotało bagno: powlokła go we mgłę. Mądry sunął teraz krótkimi, niepewnymi krokami. Zwiesił głowę. Halinka gmerała się z desperacją w brei, sięgającej tu kolan. Słabe, żółte światło reflektorówki ślizgało się po brunatnych ścianach. Nagle Mądry przystanął. – Co się stało? – zapytała. – Zobacz – odparł zduszonym głosem. Zrównała się z nim. Nikły krąg światła padał na ciemną, poprzeczną ścianę. Kolektor kończył się ślepo. – Koniec, Mądry – szepnęła Halinka. – Już nie mam siły. Nie wyjdziemy stąd. 67 Oparła się bezwładnie o ścianę. Światło biegało teraz chaotycznie. Wszędzie czerniał masywny, chropowaty beton. – Koniec! – wrzasnął Mądry. – Taki koniec?! Ja nie chcę! Ja mam dla kogo żyć! – Dla kogo chcesz żyć? – zapytała cicho. – Jak to dla kogo? – krzyknął Mądry. – Przecież mam rodzinę! Żonę i dzieci! Halinka osunęła się z wolna. Zaszkliły się oczy. Breja sięgała jej piersi. – Masz żonę i dzieci? – zapytała cicho. – Śmieszne... Nic nie mówiłeś. Nawet nie nosiłeś obrączki... Gorączkowym ruchem sięgnął do kieszeni na piersiach. Błysnęło złoto. – O, tu jest obrączka! I fotografia! Patrz! Wsunął obrączkę na palec, po czym oświetlił niewielką fotografię młodej przystojnej kobiety z dzieckiem na kolanach. – Widzisz! – zawołał. – Ja muszę żyć! Wstawaj! Oni na mnie czekają! Wracamy! Pójdziemy pierwszym kanałem w lewo, pod górę! Chodź szybko, dopóki się jeszcze trzymam na nogach! Oświetlił jej twarz. Przymknęła oczy. – Zaraz idę, Mądry – szepnęła. – Zgaś tymczasem latarkę, bo i tak ledwo się pali. Stuknął wyłącznik. Zapanowała ciemność. – Szybko, Halinka! Nie traćmy czasu! Wstawaj... Zabłysło i trzasnęło z hałasem. Mądry zapalił latarkę. Na policzku Halinki czerwieniał strumyk krwi. Powoli opadała dłoń zaciśnięta na miniaturowym pistolecie. Mgła zrzedła nieco. Stokrotka wdychała powietrze krótkimi łykami. Lewą ręką ujęła Koraba wpół, prawą raz przyświecała, raz odpychała się od betonowej ściany. Posuwali się drobnymi, sztywnymi kroczkami, coraz to przystając. Korab objął ją za szyję. Opierał się na niej całym ciężarem. Plątały mu się nogi. – Stokrotko, przysiądę na chwilę – szepnął. – Nie – odpowiedziała. – Zaraz dojdziemy do Wisły. – Bardzo mnie oczy bolą. Trudno otwierać. – Nie otwieraj – powiedziała. – To z gorączki. Długo będziesz leżał w szpitalu. – Gdzie ten szpital? – westchnął. – Nigdy, myślisz, nie będzie życia? – zapytała cicho. Nie odpowiedział. Zgasiła latarkę. Ogarnęła ich oślizła ciemność. Stokrotka ciągnęła go metr za metrem. Otworzyła usta i głośno oddychała. Nagle przystanęła, rozwarła jak najszerzej zbolałe, załzawione oczy. Patrzyła długo. Widać było nikłą szarość mgły. – Jacku – powiedziała uroczyście – widzę światło. jeszcze parę minut. Korab podniósł z wysiłkiem głowę, otworzył oczy i natychmiast je zamknął. – Będziemy żyć, Stokrotko? – Obiecałam ci – odparła przesuwając drżącą ręką po mokrym czole. Ruszyli. Cicho bulgotała breja. Widać już było zarysy ścian. – Byłem głupi i zły – szepnął Korab po chwili. – A ty... – Później się porachujemy – przerwała mu. Mgła jaśniała stopniowo, rozpraszała się. Stokrotka przycisnęła mocniej Koraba, uczyniła jeszcze kilka ciężkich i chwiejnych kroków. – Nie otwieraj oczu, Jacek – powiedziała. – Silny blask. Powiodła ręką po czole i oczach. Zwilżyła językiem spierzchnięte wargi i poprawiła chustkę. Kolektor skręcał łagodnym lukiem. Nagle zajaśniał przed nimi świetlisty krąg. – Widzę wyjście, Jacek. 68 Korab potaknął słabym ruchem głowy. Uśmiechnął się Ciągnęła omdlałe, bezwładne ciało ostatecznym wysiłkiem. Minęła długa minuta. Breja sięgała im tylko do kolan. Nogi Koraba ślizgały się po dnie. Od Wisły dobiegł daleki wybuch. – Widzę wodę, Jacek. I zieloną trawę. Ogarniało ich światło. Mgła znikła zupełnie. Nagle Stoktorka znieruchomiała: u wylotu kolektora w szare fale rzecznej odnogi nakładała się na dzienną białość czarna pajęczyna. Stokrotka ujęła Koraba wpół obiema rękami; obijając się o ściany przebyli parę ostatnich metrów. Owiał ich podmuch łagodnego wiatru. Stanęli u wylotu. Stokrotka wysunęła drżącą rękę, chwyciła się zardzewiałego pręta, szarpnęła mocno, rozpaczliwie. Później spojrzała na Koraba. Oczy miał zamknięte, oddychał cicho i nierówno. W dziennym świetle widać było siną, przedśmiertną bladość jego policzków i warg. Chwiejąc się z wysiłku, złożyła go powoli i troskliwie przy półkolistej ścianie. – Gdzie jesteśmy? – szepnął bezgłośnie. – Ja już niedługo... Stokrotka spojrzała raz jeszcze na wmurowaną w beton masywną kratę. Zza chmur wychynęło słońce i szara woda Wisły zamigotała. Stokrotka obejrzała się: oślizłe ściany ginęły w ciężkiej czerni. – Odpocznij sobie – powiedziała. – Zaraz wyjdziemy na trawę. Nie otwieraj oczu, bo pokazało się słońce. I ciężko opadłszy obok Koraba, przyciągnęła jego głowę do piersi. Na twarzy jej, mokrej od łez, położył się kraciasty cień. Centymetr za centymetrem czołgał się Mądry wąskim kanałem pod górę. Ślizgały się ręce po gładkim, pomarańczowym klinkierze. Zatrzymał się, aby odpocząć. Dyszał chrapliwie, przycisnąwszy czoło do oślizłego dna. Zmoczone kosmyki opadały mu na oczy; nie odgarniał ich. Po kilku minutach poczołgał się znowu, odpychając co sil kolanami. Jakiś dźwięk, jakby warczenie, kazał mu znieruchomieć; niepewną ręką namacał latarkę, zaczepioną u pasa: nie dawała już świata. Poczołgał się znowu, warczenie stawało się głośniejsze. Zatrzymał się znowu, wpatrywał w ciemność: tylko przed oczyma migotały iskierki. Czerń była nieprzenikniona. Przeczekał atak dreszczy i ruszył wysuwając jak najdalej rękę. Wyczuwało się żywą obecność: warczeniu towarzyszyło teraz ciche mlaskanie. Powiódł ręką po gładkich ścianach, posunął się jeszcze o krok. Dygotał cały. Wyciągnął rękę i dotknął mokrego buta. Chwycił go mocno; but ożył, wyrwał się palcom, uderzył o ścianę kanału. – Kto tam? – zapytał Mądry przez zaciśniętą krtań. Niewidoczny zawył. Głowy Mądrego dosięgły mocne ciosy. Przywarł policzkiem do dna, osłonił głowę lewą ręką, a prawą wysunął, by pochwycić rozbiegane nogi tamtego. Podciągnął się raz jeszcze, przycisnął jedną z nóg do ściany. Druga kopnęła go w pierś. Mądry jęknął. Zwinął się, skurczył, wyprężył i podciągnął znowu. Miał go teraz obok siebie. Na próżno wytrzeszczał załzawione oczy. Ześlizgiwali się w dół i głośno charczeli. Niewidoczne, zimne ręce szukały szyi Mądrego. – Puszczaj... czego chcesz? – wykrztusił Mądry. Niewidoczny zawył znowu. Na policzku poczuł Mądry gorącą ślinę. Podkurczył nogi, rękami wsparł się na ramionach tamtego, nacisnął z całych sił: podciągnął się raz jeszcze. Cios w żołądek oszołomił go na chwilę. W lewej łydce poczuł piekący ból: wrzasnął głośno i z całej siły kopnął kolanem. Tamten zaskowyczał; Mądry odepchnął go ciosem buta i zaczął drapać się pod górę krótkimi desperackimi ruchami. Tamten bełkotał coś niezrozumiale. Mądry zatrzymał się. Otarł twarz dłonią: poczuł ciepło krwi. Podczołgał się znowu. Położył głowę na rękach, przymknął oczy. Huczało. mu w głowie. Minął pewien czas. Coś stuknęło w oddali. Mądry wyciągnął ramię, podkurczył nogę: posunął się o kilkanaście centymetrów. Nagle dojrzał promień jaskrawego światła, jakby ktoś skierował nań silny reflektor. Zamknął 69 oczy. Czekał. Nic się nie zdarzyło. Podniósł napuchnięte powieki: światło nie zmieniło położenia. Posunął się cicho i ostrożnie, z przymrużonymi oczyma. Było coraz jaśniej. Mądry poczuł, że kanał załamuje się. Podźwignął się z wysiłkiem. Po chwili stał już na czworakach. Uczynił parę chwiejnych kroczków. Z góry zadudnił okrzyk: – Wyłazić! Mądry ożył. Klinkierowe ściany rozstąpiły się nagle i wpadł po kolana w wodę, uderzając boleśnie o leżącą obok deskę. Gmerał się chwilę bezsilnie. Okrągły otwór jaśniał nad nim niczym słońce. Na wpół ślepy od blasku, chwycił się poręczy żelaznej drabinki i powoli, krok za krokiem, chybocąc się i chwiejąc wylazł z kanału. Pierwszą rzeczą, którą dojrzał przez przymrużone powieki, była góra cementowej zaprawy. Obok, tuż przy włazie, stal Niemiec w szarozielonym mundurze i kierował nań lufę maszynowego pistoletu. – Ręce do góry! – krzyknął po polsku. Mądry zachwiał się, zaparł w ziemię i z wysiłkiem splótł ręce na karku. Żołnierz podszedł do niego, odpiął mu pas, a kaburę z pistoletem odrzucił daleko w tył, na stos broni. Mądry chwiał się przy każdym ruchu tamtego. Oczy jego, przywykłe już do dziennego blasku, ogarnęły resztę widoku. O parę kroków od włazu leżało twarzą do trawnika kilka postaci w kombinezonach mokrych od kanału. Jedna z nich, chłopak osiemnastoletni chyba, ukrył twarz w dłoniach. – Mamo... – jęczał. – Mamo... Jego sąsiad patrzył nań ze złością i pogardą. Inni leżeli bezwładnie jak trupy. Z prawej, przed pałacykiem, w ulicy Dworkowej, ustawiono powstańczy oddział, otoczony przez żołnierzy z pistoletami gotowymi do strzału. Byli tam chłopcy z kompanii Zadry, skuleni z zimna, w poszarpanych i przegniłych kombinezonach. Wszyscy, jeńcy i żołnierze, tkwili nieruchomo jak postaci z żywego obrazu. Jeszcze bardziej w prawo, pod płotem ogrodu, o dziesięć może kroków od Mądrego, leżały bezwładnie, jedno na drugim, nieruchome już ciała. Było ich kilkadziesiąt. Na wierzchu, obok postawnej kobiety w narciarskim swetrze, wybałuszał szkliste oczy sierżant szef kompanii. Szybkie i twarde ręce żołnierza przeszukiwały kieszenie Mądrego. Dokumenty i papiery poleciały na pokaźny stos. Na wierzch sfrunęła fotografia kobiety z dzieckiem na kolanach. Mądry dojrzał ją. – Zdejmij obrączkę – warknął żołnierz. Mądry pociągnął. Nabrzmiały i okaleczony palec nie puszczał. Mocował się chwilę. – Daj – powiedział żołnierz, chwycił rękę Mądrego, zręcznie przycisnął ją łokciem, szarpnął z całych sil. Mądry jęknął. Obrączka zeszła z kawałkiem naskórka. – Kładź się tam! I wskazując lufą automatu ludzi leżących na trawie, popchnął lekko Mądrego. Ten uczynił kilka chwiejnych kroków, potknął się, upadł na kolana. – Nie strzelajcie z tyłu, dobrze? – powiedział. Żołnierz pochylił się nad studzienką kanału i krzyknął: – Wyłazić! Wyleźli z pochyłego kanału. Przewodnik ze Śródmieścia sadził teraz wielkimi krokami. Kanał był tu dostatecznie wysoki, by mogli iść lekko pochyleni. Trzymali się jeden drugiego. Zadra, uczepiony pasa Smukłego i zgięty w kabłąk, jakby miał lada chwila upaść na twarz, dawał się ciągnąć, poruszając bezwładnie nogami. Za nim sapał Robak z plutonu Mądrego. – Szczęście, że nas znalazł – powiedział Zadra. Smukły milczał. Mijali studzienki, z .których przez żeberka przenikało dzienne światło. Zadra przymykał oczy. Zapadali się w wodę po kolana, dudnili po rzuconych nad otworami deskach. – Wolniej! – krzyknął Zadra, potykając się, pociągnięty przez Smukłego. – Na koniec pogubimy ludzi! 70 Przewodnik, chłop milczący i ponury, parł dalej, nie zmniejszając szybkości. Chlupotały rozmiękłe buty w cienkim błotku. Zadrze tańczyły przed oczyma jaskrawe plamy; niósł go rozpęd. Znowu zajaśniał blask. Przewodnik zatrzymał się. – To tu – burknął i wspiął się pierwszy na drabinkę. Za nim wylazł Smukły. Zadra wyprostował się, obciągnął gumowy płaszcz, poprawił pas, furażerkę nasunął na ucho i powoli, z wysiłkiem wspiął się. po żelaznych szczeblach. Chwyciły go pod ramiona pomocne ręce. Znalazł się nagle w pełnym słońcu, pośrodku Alei Ujazdowskich, u stóp barykady przeciągniętej zaraz za wylotem Wilczej. – Ostrzał od placu Trzech Krzyży, Zadra – usłyszał znajomy głos. –Właź do bramy. Co wyście robili tyle czasu w kanale? Siedemnaście godzin? Wiesz, że ewakuację Mokotowa pułkownik przeprowadził samowolnie? Kazali mu wracać i bronić się do ostatka, a teraz siedzi w domowym areszcie, bo powrót niemożliwy. Myśmy przeleźli wczoraj w półtorej godziny, wiesz? Zadra nie odpowiedział. Z rąk uśmiechniętej dziewczyny wziął butelkę z białą naklejką i pociągnął mocny łyk. Skrzywił się: wódka smakowała jak benzyna. Zadrżał. Spodnie oklejały mu nogi i brzuch zimną wilgocią. Nagle poczuł własny smród. Kilkakrotnie przełknął ślinę. – Wyszliśmy, Smukły – powiedział. – Zaraz – odparł tamten sucho. Zadra odwrócił oczy. Z kanału wygramolił się szybko Robak, za nim dwaj chłopcy z plutonu Koraba. Później, po chwili, dwóch ludzi w czarnych ubraniach. Zadra nie znał ich. Wszyscy wbiegli od razu do bramy domu obłożonego pseudogotycką, brązową cegłą. Zadra wpatrzył się w' okrągły otwór. Coraz zamykał oczy, ale łzawienie i ból nie ustępowały. – Chodź, Zadra! – wołano go z bramy. Uczynił niecierpliwy ruch ręką. Smukły podszedł o krok, stanął obok niego. Otwór zionął chłodem i zgnilizną, czarny i pusty. Mijały sekundy. Zadra podniósł przerażone oczy. – Gdzie kompania, Smukły? – zapytał cicho. Smukły spojrzał nań zaczepnie, wrogo. Oparzelizna na jego policzku czerwieniała w blasku słońca. – Jak to gdzie? – powiedział. – Tam. I wskazał głową otwór. Zadra spoglądał w studzienkę tępym wzrokiem. Nikt nie wychodził. – A kto temu winien?! – krzyknął nagle. – Może ja?! – Winnych daleko szukać – powiedział Smukły. – Pan ich tam wprowadził. Pod barykadą przemykał się od Wilczej rząd uzbrojonych postaci. Gdzieś z północy dobiegła miażdżąca seria huków. Zadra wyciągnął papierośnicę: srebro stało się brązowe. Otworzył, podsunął Smukłemu; ten odmówił ruchem głowy. Zadra wyciągnął papierosa w żółtej, krótkiej gilzie, z kieszeni na piersi wyjął zapałki. Pierwsza dała ogień. Zadra zaciągnął się mocno, skrzywił, zakaszlał, ale palił dalej, przyglądając się co chwila papierosowi. Oko włazu czerniało nadal pustą głębią. Smukły tkwił o krok bez ruchu. Przyglądał się uważnie Zadrze. Z bramy brązowego domu wybiegł młodzieniec z żandarmską opaską na ramieniu. – Tu nie wolno stać, poruczniku! – zawołał. – Dla was, z kanału, jest pomieszczenie w tym domu. Na ulicy możecie przebywać tylko za przepustką. Zadra pociągnął papierosa, aż ogień nadpalił karton gilzy. Zdeptał niedopałek. – Dobrze – powiedział. – Idę. Podszedł do ciemnego otworu i namacał nogą pierwszy szczebel żelaznej drabinki. Po chwili znikł w czerni włazu. 71 Ucieczka Październikowa mgła opasała obóz białym pierścieniem. Solidne, nowoczesne koszary w stylu bawarskim otaczały wielki dziedziniec. Od północy stały luźno piętrowe bloki mieszkalne; od południa, równolegle do siebie, długie, parterowe garaże. Dziedziniec zamykała od wschodu oszklona hala i połączony z nią budynek ozdobiony bawarską wieżyczką – „cebulką”. Wzdłuż szosy wreszcie, od zachodu, zbudowano długi, szary gmach; wycięto w nim łuk na bramę. Koszary starannie otoczono podwójnym pasem drutów. Choć dobiegała dziewiąta rano, dziedziniec był całkiem pusty i cichy, jak gdyby z obozu ewakuowano ludzi; tylko na drewnianych strażnicach tkwili znudzeni żołnierze nad karabinami maszynowymi. Nagle otwarto bramę. Z szosy weszła w asfaltową uliczkę obozu pstrokata kolumna jeńców. Wlekli się niby czwórkami, ale w zupełnym bałaganie, przeważnie w cywilnych ubraniach, w czapkach, beretach lub furażerkach; nieśli worki, chlebaki, walizki. Byli nie ogoleni, wychudli i pomęczeni. – Oflag – powiedział z ulgą Kurzawa. Na głowie miał furażerkę ozdobioną dwiema gwiazdkami. Na plecach dźwigał zwykły worek. – Sanatorium – dodał Szpakowski. Był krępy, o brzydkiej, płaskiej twarzy. – Udało się. A cały czas myślałem, że nas szurną do koncentraka. Dlaczego tu tak pusto? Przeszli bramę i podwójną warstwę drutów. Lśniły martwo okna budynków. Przed nimi wlókł się opieszale starszawy major. Nagle od czoła kolumny podano jakieś hasło. Szeregi wyprostowały się; równano w czwórkach. Po chwili wybijali już po asfalcie równy krok, aż poszło echo wzdłuż milczących murów. Osowiali żołnierze eskorty przypatrywali się tej nagiej przemianie ze zdumieniem. Kolumna maszerowała twardo jak na defiladzie. Major utrzymywał krok najwyższym wysiłkiem. – O rany, patrz! – zawołał Szpakowski. Przed oszkloną halą zawieszono wielki transparent: „Festiwal muzyki symfonicznej”. – Konwencja genewska – powiedział Kurzawa. – Inne życie. – Dziwny naród ci Niemcy – westchnął Szpakowski. – Tam palą w piecach ludzi, a tu festiwal. Gdzie ci jeńcy, u Boga Ojca?! Czoło kolumny wsuwało się do hali. Była wielka i pusta. Opierali się o ściany, siadali na tobołach. Znowu zamienili się w stado zmęczonych ludzi. Na podwyższeniu stanął niski feldfebel o sprytnych oczkach. – Będzie łaźnia i umundurowanie – powiedział po polsku twardym, śląskim akcentem. – I rewizja. Wiemy, że w Warszawie wypłacono panom dolary. Lepiej oddać dobrowolnie. Nikt się nie ruszył. Szpakowski odrapał się pod pachami. – Od razu każdy łapie się za dolary – burknął. Pierwsza grupa jeńców podeszła do rewizji. Szpakowski wyjął z kieszeni sporą kromkę chleba i począł wiercić w niej dziurę. Wsunął tam zwinięty zielonkawy banknot. – Te, Kurzawa, patrz! – zawołał nagle. Kurzawa odwrócił się. Przez szklaną ścianę hali widać było obszerny dziedziniec. Z bloków ciągnęły nań gęste strumienie ludzi w zielonych płaszczach. Grzechotały drewniane saboty. Szeregi wlewały się w asfaltową uliczkę, okalają 72 cą żwirowany plac wielką elipsą. Po chwili pierścień zamknął się i dookoła dziedzińca począł krążyć szybko, niczym w rytualnym tańcu, wielotysięczny, zielony tłum. Zdawało się, że ludzie ci spieszą dokądś z desperackim uporem; a przecież kręcili się w kółko. Szarzało, gdy odziani w amerykańskie mundury i belgijskie płaszczyki, z drewniakami w rękach przemierzyli opustoszały już dziedziniec i weszli w drzwi bloku. Był to jeden z owych długich garaży. Ściemniało się; zamknięto za nimi na klucz wielkie wrota. Znaleźli się w dużej hali z rzędem potężnych drzwi żelaznych, teraz zamkniętych na głucho. Ciasno stłoczono rzędy drewnianych, trzypoziomowych prycz, przed nimi ustawiono koszarowe szafy i stoły. Panowała tu jasność i gwar, od stołów zrywali się oficerowie z rozjaśnionymi twarzami. Kurzawę oszołomiło światło, ciepło i hałas; mechanicznie ściskał ręce nie znanych mu ludzi. Za nim dreptał na krótkich nóżkach Szpakowski, uśmiechając się rozlewnie. Przeprowadzono ich przez halę, minęli mroczną umywalnię z kuchnią w kącie i weszli do niewielkiej izby. Tutaj prycze ustawiono w czworobok. Od stołu poderwało się kilku ludzi. – W imieniu drużyny witam panów serdecznie – powiedział wysoki, przystojny brunet wyciągając uroczyście rękę. – Porucznik Korwin-Makowski. – Podporucznik Dąbecki – stuknął obcasami młodzieniec o dziecinnej, rumianej buzi. – Pędziszewski. – Marianek. – Krygier. – Żak. Wszyscy podchodzili z uśmiechem. Ostatni, Żak, obrzucił ich zmęczonym spojrzeniem. Kurzawa cisnął na podłogę swój worek. – Panowie są pewnie głodni i zmęczeni – powiedział Marianek, pucołowaty mężczyzna, ostrzyżony do skóry. – Pewno – zaśmiał się Szpakowski. – Niełatwo było spalić Warszawę. Na mgnienie oka zapanowała cisza. Kurzawa trącił Szpakowskiego łokciem. Gdzieś w górze zatrzeszczał siennik. Podnieśli głowy. Na brzegu pryczy zatknięta była tablica z tektury: „Uwaga! Cisza! Tu śpi Turek!” Spoglądał na nich mężczyzna w czerwonym spiczastym czepku. Był chudy, o śniadej twarzy pooranej bruzdami. – Złaź, Turek – zawołał .Krygier. – Mamy nowych kolegów. – Dobry wieczór – odpowiedział tamten. – Żal mi panów. – Nie ma czego – odparł Szpakowski. – Zmęczyła nas wojna. Chcemy sobie trochę poleżeć. Tu spokój. Korwin-Makowski podniósł z naganą prawą brew. – Tu jest pańskie łóżko – powiedział do Kurzawy wskazując wolny kojec na pierwszym piętrze. – Po poruczniku Zawistowskim. I prosimy na mały poczęstunek. Szpakowski właził już na najwyższe piętro. Na stole pojawił się talerz z barwnymi kanapkami i kubki. Turek schodził powoli z pryczy zapinając mundur. Na głowie zawiązał teraz po hiszpańsku czerwoną chustkę. Zasiedli na ławkach dokoła stołu. Cienkie plasterki żołnierskiego chleba ozdobiono beefem, mieloną szynką, serem i łososiem. Obok stał talerz herbatników z pomarańczowym dżemem i pastą orzechową. Zażywny podporucznik Krygier, najstarszy chyba w drużynie, w rogowych okularach, położył na stole kilka paczek amerykańskich papierosów. – O rany... – szepnął Szpakowski i sięgnął drżącą ręką po kanapkę. Kurzawie zaschło w gardle. – Jedzcie, panowie, jedzcie – zachęcał ich słodkim uśmiechem Marianek. – Zaraz będzie kawa. I siadając do stołu przeżegnał się nieznacznie. Żak oparł głowę na dłoniach i przymknął oczy. Korwin-Makowski usiadł obok Dąbeckiego, prosty i sztywny. Na klapy munduru naszył ułańskie proporczyki. Kurzawa przyglądał mu się badawczo. 73 – My się znamy, panie poruczniku – powiedział po chwili. – Pamięta pan? Podchorąży Kurzawa. Dawał mi pan szkołę. Korwin-Makowski przymrużył oczy. – Chyba tak... przypominam sobie – powiedział bez entuzjazmu. – Świat jest mały. – Rozstaliśmy się ostatniego dnia września – ciągnął dalej Kurzawa. – Pędzili nas Niemcy do koszar w Skierniewicach. Pamięta pan te śledzie? Dobrze, że padał deszcz. – Zwolnili pana z obozu ? – zapytał Korwin-Makowski. – Skręciłem w lewo, wlazłem do sklepiku i w nocy wróciłem do Warszawy – opowiadał Kurzawa. – A pan... od tego czasu? Pięć lat? Korwin-Makowski potaknął niechętnie. Żak zachichotał. – To nietakt, panie poruczniku – powiedział do Kurzawy. – Nie tylko wykpił się pan od obozu, ale zarobił pan przez ten czas dwie gwiazdki. Tego panu nie wybaczy oficer służby stałej. Korwin-Makowski spojrzał na Żaka wyzywającymi, przymrużonymi oczyma, ale nic nie powiedział. Szpakowski mlaskając pożerał kanapki. Marianek przybiegł z garnkiem wrzątku i nalał do kubków. – Udało mi się – powiedział Kurzawa w chęci usprawiedliwienia. – Ale chyba i tutaj zdarzały się ucieczki? – Po co? – parsknął Szpakowski chwytając kanapkę z łososiem. – Taka Kanada... Korwin-Makowski rzucił na niego wściekle spojrzenie. Żak znowu zachichotał złośliwie. Krygier błysnął okularami i otworzył niewielką puszkę kawy Nestle'a. – Nieraz próbowano ucieczki – wtrącił Dąbecki z uśmiechem. – Choćby podkop w bloku G... – Co to? – zdziwił się Szpakowski. – Kawa w proszku? – W proszku – potwierdził Turek, który siedział dotąd zaspany i osowiały. – Kawa w proszku, mleko w proszku, jajka w proszku... – I ludzie w proszku – dodał Żak. – Nie udała się ta ucieczka? – dopytywał się Kurzawa. – Nie – westchnął Marianek. – Wyszli za drutami wprost na Niemców. Ktoś sypnął. – Porucznik Jakowiecki zrobił sobie niemiecki mundur i wyjechał na rowerze za bramę – wtrącił Dąbecki. – Dotarł do Jeziora Bodeńskiego i widział Szwajcarię. Złapali go na brzegu. Krygier częstował camelami. Szpakowski rozparł się na stołku i zaciągnął mocno. – Klawo tu u was – westchnął. – Że też jest jeszcze takie miejsce na tym zaś... globie. Korwin-Makowski zamienił spojrzenie z Dąbeckim. Obaj zesztywnieli. – Naprawdę nikt stąd nie uciekł przez te pięć lat? – pytał dalej Kurzawa. – Słyszałem, że w innych obozach... – Uciekł porucznik Zawistowski z naszej drużyny – powiedział uroczyście Korwin- Makowski. – Odziedziczył pan po nim pryczę, panie poruczniku Kurzawa. – A jak uciekł? – zapytał Kurzawa. – Nie wiadomo – stwierdził sucho Korwin-Makowski. – Zniknął. Niemcy przetrząsnęli cały obóz. Kamień w wodę. To był świetny oficer. Stal, nie człowiek. Jest już na Zachodzie. – Cwaniak – westchnął Szpakowski obżerając się biszkoptami. – Uratował honor obozu – uśmiechnął się Kurzawa. – Musiał uciekać – wtrącił niechętnie Żak. – Zamęczyliby go w koncentraku. W trzydziestym dziewiątym roku był dowódcą plutonu w Bydgoszczy. Niby mordował Niemców. Ktoś go sypnął. Znowu zapanowała cisza, tylko Szpakowski mlaskał hałaśliwie. Tłustawy porucznik Pędziszewski wpatrywał się chciwie w ocalałe kanapki. Wyciągnął nieśmiało rękę, ale natychmiast ją cofnął pod żelaznym spojrzeniem Korwin-Makowskiego. – Panowie nie jedzą? – zapytał Kurzawa. 74 – Nie – odparł Korwin-Makowski. – My po kolacji. To dla was. Pędziszewski uśmiechnął się żałośnie. Turek poprawił chustkę i sypnął do kubka kopiastą łyżkę kawy. – Porucznik Zawistowski nikogo nie mordował – powiedział Dąbecki. – Był wzorowym oficerem i świetnym kolegą. Mocny charakter. – I prawy człowiek – dodał Marianek. – Inne było z nim życie – dodał Pędziszewski. – Szkoda go. – Szkoda? – zapytał pogardliwie Korwin-Makowski. – Obowiązkiem oficera w niewoli jest ucieczka. On jeden pokazał... – Ja bym stąd uciekł nie z obowiązku oficera – wtrąci! Żak. – Po prostu wytrzymać nie można. – Prosiłem pana, żeby pan do mnie nie mówił, panie poruczniku Żak – odparł ostro Korwin- Makowski i odwrócił się do Żaka tyłem. Ten wstał gwałtownie od stołu. Drżąca ręką chwycił metalowe pudełko playersów. Między pryczami, pod ścianą, stała budka z tektury, zadrukowanej angielskimi napisami i godłami Czerwonego Krzyża. Żak odsunął ostrożnie ściankę. W środku stal miniaturowy stoliczek z dykty; przy filiżance leżała otwarta książka; z tekturowego sufitu zwisała na kablu żarówka. Żak nalał wrzątku do filiżanki, dokręcił żarówkę, która zabłysła jasnym światłem, i ostrożnie usiadł na stoiku. Wypełniał całą wolną przestrzeń, jak lalka w pudełku. Po chwili zamknął ostrożnie ściankę. Przez szpary przenikało światło. Szpakowski spojrzał na Kurzawę i przymrużył lewe oko. Pędziszewski, który kręcił się niespokojnie dokoła stołu, podszedł nagle do szafki. Osłoniwszy się drzwiami wydobył okrajany ze wszystkich stron kwadrat chleba i uciął zdecydowanym ruchem sporą kromkę. Kurzawa obudził się w środku nocy. Chciało mu się pić. Czuł cale ciało, jak gdyby leżał na kamieniu. Obok Pędziszewski chrapał świstliwie. Nocna żarówka, osłonięta kawałkiem tektury, oświetlała zarysy prycz. Z budki Żaka przenikało światło; przez szpary widać było kontur pochylonych pleców. Kurzawa ześliznął się ostrożnie na posadzkę. Bolały go kości. Wsunął nogi w drewniaki. Wydały głośne klaśnięcie, gdyż podłoga była z betonu. Ktoś syknął wściekle. Kurzawa ruszył w stronę drzwi, stąpając na palcach; mimo to czynił znaczny hałas. – Nauczyć się chodzenia w drewniakach! – warknął ktoś. Kurzawa dotarł do drzwi, uchylił je ostrożnie i wszedł do umywalni. W świetle mizernej żarówki lekko lśniły kamienne koryta. W kącie stała prowizoryczna kuchnia, teraz wygasła; obok siedziała na stołku chuda postać w czerwonej chustce na głowie. Na blacie kuchni jaśniał niebieskim płomykiem „spitfire” – kuchenka zbudowana przemyślnie z dwóch puszek po sproszkowanym mleku. Obok leżały przygotowane drewienka. Na kuchence szumiała menażka, pełna kawy. Kurzawa spojrzał na zegarek; dobiegała czwarta. – Witam – powiedział Turek. – Pan się pewno dziwi? Kurzawa podszedł do koryta, uzbrojonego w liczne krany; nagle cofnął się. Na kocu, rozłożonym na kamiennej podłodze, leżała krzyżem nieruchoma postać. Był to Marianek. Kurzawa odkręcił kran. – Nie dziwię się niczemu – odparł łyknąwszy wody. – Bezsenność? – Śpię w dzień – powiedział Turek. – Kawy? I wskazał ręką dymiący garnek. Na powierzchni zgromadził się brązowy kożuch. Dobrze pachniało. Marianek podniósł głowę i natychmiast ją opuścił. – Pan to sam wypije? – zapytał Kurzawa. – Sam – powiedział Turek z uśmiechem. – Właśnie sam. Tego derwisza nie liczę; on zresztą drzemie. Pan wie, co to jest pięć lat? Nawet w klozecie siedzi się w towarzystwie! Widział pan, co się zrobiło z Żaka? 75 – Nie będę przeszkadzał. – Kurzawa uczynił ruch, jakby chciał odejść. – Nie. Pan ze świata. Niech pan zostanie. I podniósł do ust kubek. – Nie przyjaźni się pan z nikim? – zapytał Kurzawa. – Żadna przyjaźń nie wytrzyma tych żaren – odparł Turek z przekonaniem. – Tu nie potrzeba kobiet, żeby skłócić przyjaciół. Zawsze razem, rozumie pan? – Pozostaje ucieczka – uśmiechnął się Kurzawa. – Ee tam – machnął ręką Turek. – Czy w ogóle jest gdzieś lepiej? Bestia ludzka nigdzie nie daje żyć. Zresztą ucieczki się nie udają. – A ten... Zawistowski? – Wyjątek z reguły – stwierdził Turek. – On jeden na cztery tysiące ludzi przez pięć lat. Popiję sobie kawy przez tych parę miesięcy do końca wojny, a później w świat. Brr... – Pewno – powiedział Kurzawa. – Teraz rzeź. Europa sika krwią. Do ludzi strzelają na ulicach jak do psów. Polska spalona. Smażą się w ogniu stosy ludzkich ciał. Nie myślałem, że może istnieć miejsce tak spokojne jak ten obóz. – Tak to wygląda – uciął Turek i popił kawy. – Dobranoc – powiedział Kurzawa. – Przepraszam, jeżeli pana dotknąłem. Ja tu odpoczywam. – Kiedyś zachwycałem się tymi Alpami – uśmiechnął się Turek. – Rysowałem je. Później druty. A później za papierosy malowałem „pawianów” jak żywych. – Pawianów? – zdziwił się Kurzawa. – Wyższych oficerów. Piekło. Teraz nic nie robię. Wsunął do spitfira parę cienkich drewienek. Marianek podniósł się na łokciach. – Msza jest o szóstej – powiedział z nadzieją w glosie. – Obudzić pana, panie poruczniku? Może pan zna ministranturę ? Kurzawa zaczerwienił się. – Ja... nie... źle się czuję– bąknął. – Odczep się od normalnego człowieka, derwiszu – powiedział Turek. – Tyś sfiksował po trzech latach, a on tu jest drugi dzień. Marianek opadł na koc. Kurzawa zamknął cicho drzwi. Po chwili wsunął się na swe legowisko. Pędziszewski chrapał i świstał. Prycza trzęsła się lekko. Dobiegało pół do dziewiątej. Mokra mgła zasnuła góry i zawisła nad obozem. Na dziedzińcu rozciągnęły się ruchliwe szeregi jeńców. Stali w pięcioszeregach, odziani w wojskowe płaszcze różnych armii. Na głowy nasadzili furażerki, połówki, wełniane amerykańskie czapeczki z daszkiem. Na nogach mieli drewniaki, saperki lub polskie buty z cholewami. Dreptali w miejscu, przestępowali z nogi na nogę, kręcili się w kółko z rękami w kieszeniach płaszczy. Kurzawa stał obok Szpakowskiego. Przed nimi Dąbecki rysował butem na żwirze faliste linie. – Tu las, a tu kota dwieście pięć – wyjaśniał. – Wiem – odparł z lekceważeniem Korwin-Makowski. – Enpeel ruszył ze wsi Rynia... Wystawiliście się jak na patelni. – A co mieliśmy robić? – zawołał z przejęciem Dąbecki. – Przecież straż przednia... – Trzeba było obsadzić lizjerę lasu – stwierdził autorytatywnie Korwin-Makowski. – Szarża szwadronu rozniosłaby te czołgi... – Przecież ryglowali z koty dwieście pięć! – krzyknął z rozpaczą Dąbecki. – Wysiekliby nas jak słomę! – O czym oni mówią? – zdziwił się Szpakowski. – O wrześniu tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku – odparł z ironią Żak. 76 – O rany! – zdziwił się Szpakowski. – A kto to jeszcze pamięta? Kurzawa kopnął go w kostkę. Dąbecki zaczerwienił się jak uczennica. Korwin-Makowski spojrzał na Szpakowskiego z lodowatą wyższością. – Pan nie brał udziału w kampanii wrześniowej? – zapytał. – Miałem piętnaście lat – odparł Szpakowski. – I jest pan oficerem? – podniósł brwi Korwin-Makowski – Czasu wojny – wytłumaczył Kurzawa. – Zweryfikuje się te awanse – burknął Korwin-Makowski i odwrócił się do Szpakowskiego tyłem. – Jutro rozpoczynamy bejzik – powiedział szeptem do Kurzawy. – Wytypowaliśmy pana, panie poruczniku. – Co to: bejzik? – zdziwił się Kurzawa. – W tym wypadku wyszkolenie wojskowe – odparł Korwin-Makowski. – Taktyka. Zaprowadzę pana po apelu. Bierze się dla zmylenia podręcznik Basic English. Nikomu ani słowa. – Dziękuję za pamięć – uśmiechnął się Kurzawa. – Wolę poczytać Karola Maya z obozowej biblioteki. Zmęczyła mnie wojna. – Odmawia pan? – oburzył się Korwin-Makowski. – Czy pan wie, że obowiązkiem oficera w niewoli... – Wiem – odparł Kurzawa. – Nie interesuje mnie kariera wojskowa. Pewno nie będzie już wojen. Korwin-Makowski wzruszył ramionami i odwrócił się do Dąbeckiego. Żak stał w pierwszym szeregu, wpatrzony tępo w żwir dziedzińca. – Panowie oficerowie! – krzyknął miękko jakiś głos. Stuknęły drewniaki i buty. Starszy bloku meldował się – wysokiemu oficerowi niemieckiemu o twarzy artysty. Ten podniósł rękę w hitlerowskim pozdrowieniu. Nagle Żak wystąpił z szeregu. Stanął nieruchomo o trzy kroki przed frontem. – Co pan, panie poruczniku Żak? – zaniepokoił się starszy bloku. – Niech pan będzie rozsądny... – Postoję – odparł twardo Żak. Niemiec zatrzymał się. – Wollen Się uber etwas Beschwerde fiithren?16– zapytał. – Nein, danke17 – odparł Żak. – Also, eintretten, bitte!18 – zniecierpliwił się Niemiec. Żak nie ruszał się z miejsca. Niemiec zamienił zakłopotane spojrzenie ze starszym bloku. Od czoła kolumny szli podoficerowie licząc piątki. – Ihre Gefangenennummer? – zapytał wreszcie Niemiec. – Zweihwtdert zweitauscnd vierhwvlert eimmdsiebzig – wyrecytował jednym tchem Żak wyciągając blaszkę z numerem. Niemiec zapisał cyfrę w notesie i ruszył dalej. Żak stal nadal samotnie przed szeregiem. Feldfebel minął go zręcznie. – Po co mu to? – zapytał Kurzawa. – On chce się dostać do aresztu – odparł Krygier. – Jedyne miejsce w obozie, gdzie siedzi się samemu. Ale duża kolejka: trzeba czekać parę tygodni. 16 Czy pan ma jakieś zażalenie? 17 Nie, dziękuję. 18 A więc proszę się cofnąć! 77 Zmierzchało się. Zamykano bramy bloków. Czepek Turka czerwieniał pod tekturową tablicą. Dąbecki ugniatał na stolnicy kartoflanomączną masę. Korwin-Makowski dosypywał mu z woreczka białej mąki. Kurzawa wyjął z szafki kubek i postawił obok stolnicy. – Tu jest nasza część stołu, panie poruczniku – powiedział surowo Korwin-Makowski. Kurzawa wzruszył nieznacznie ramionami i odszedł na drugi koniec. W otwartych drzwiach szafki Pędziszewski okrawał resztki bochenka. W budce Żaka paliło się światło. – Czwartek dzisiaj? – zastanawiał się Pędziszewski. – Zjadam już niedzielną porcję. Zły, kochany chlebuś... – A jutro będziesz pan gwizdał? – zapytał Szpakowski. – Repetę biorę od strzelców z kuchni – szepnął, konfidencjonalnie Pędziszewski. – Gardzą mną za to w drużynie. Niegodne oficera. – Ale godne brzucha – stwierdził Szpakowski. – Żeby doczekać paczki! Obok Marianek szykował pedantycznie cieniutką kanapkę z margaryną i przejrzystym płatkiem amerykańskiej konserwy wieprzowej. Krygier otworzył pewnym ruchem szafkę i wyjął nie napoczęty kawałek chleba; ukrajał na deseczce trzy spore pajdy, posmarował masłem z małej puszki i obłożył suto łososiem. Do kubka wsypał dwie czubate łyżki mlecznego proszku i sporą garść tartej czekolady. Szpakowski nie spuszczał zeń łapczywego wzroku. – Kupisz pan dolary? – zapytał cicho. Krygier błysnął okularami. – Po czterdzieści papierosów. – A chleb ile? – Dwieście papierosów. – Chleb pięć dolarów? – zezłościł się Szpakowski. – Prawo podaży i popytu – powiedział spokojnie Krygier, krając kanapki na małe kawałeczki. – Radzę kupić fasolę. Pęcznieje przy gotowaniu. – Chlebuś! – wtrącił Pędziszewski. – Chlebuś i czekoladę! Szpakowski skinął na Krygiera. Zniknęli w cieniu szafek. Drzwi otworzyły się z hałasem. – Lipa, panowie, lipa! – krzyknięto od progu i pośrodku stołu zadymił kibel przejrzystego, żółtawego płynu. Krygier skrzywił się pogardliwie i odsunął kubek z czekoladą. Dyżurny położył na stole dwie białe kostki. – Marianek, margaryna! – krzyknął Pędziszewski. Marianek wstał, wytarł nóż serwetką, podszedł do szafki i ostrożnie wydobył wagę, skleconą z dykty, sznurka i blaszanych pokrywek. Wagę tę ustawił pośrodku stołu, pod lampą, rozwinął pergamin i począł uroczyście krajać margarynę. Celebrował niczym ksiądz przy ołtarzu. Oczy jego były uważne i skupione. Każdą kostkę podzielił na cztery części. Kładł je kolejno na wagę i paru zręcznymi ruchami wyrównywał gramowe różnice. Jednakowe prostokąciki leżały obok siebie na pergaminie. Korwin-Makowski stanął tyłem do stołu, dotykając prawie nosem drzwi szafki. Zamknął oczy. – Czyja? – zapytał Marianek wskazując nożem kostkę margaryny. – Pędziszewskiego – odparł Korwin-Makowski. Pędziszewski dziobnął nożem wskazaną kostkę. – Czyja? – wołał Marianek wskazując inną. – Dąbeckiego. – Czyja? – Turka. Turek wysunął głowę spod napisu. Twarz miał wychudłą i zmiętą. – Ciszej – powiedział. – Moglibyście uszanować sen jedynego człowieka na tej sali. Wiecie, że siedzę w kieszeni Krygiera i że on bierze moją margarynę. 78 Schował głowę pod koc. Krygier wstał ciężko, wydobył z szafki talerzyk i rzucił niedbale kostkę obok paru innych. Szpakowski westchnął cicho. – Zamiast fasoli dasz pan czekoladę – zdecydował nagle. – I to zaraz. Krygier skinął obojętnie głową. – Czyja? – pytał Marianek. – Pana porucznika Żaka! – odparł z naciskiem Korwin-Makowski. – Żak, margaryna! – zawołał usłużnie Pędziszewski. Ścianka budki podskoczyła. Żak wylazł tyłem, ze zgiętymi plecami, potrącając Korwin- Makowskiego, który stał nadal z zamkniętymi oczyma. Obaj odskoczyli jak oparzeni. Żak w milczeniu podszedł do stołu i wziął pierwszą kostkę z brzegu. – Nie ta! – jęknął płaczliwie Marianek. – Dlaczego pan zawsze na złość? – Bo nic mogę patrzeć na was i na te wasze błazeństwa! – zawołał z rozdrażnieniem Żak. – Boże, gdyby istniało w tym obozie jakieś miejsce, gdzie by człowiek był sam! Piwnica, strych, choćby klozet... – Pan nas obraża, panie poruczniku – przerwał mu Korwin-Makowski. – Daj spokój, Romciu – wtrącił z uśmiechem Dąbecki. – Przecież on jest nieodpowiedzialny. – Właśnie, nieodpowiedzialny! – krzyknął Żak z ogniem w oczach i zaraz zamilkł. – Czego pan nie wiejesz, jak ten Zawistowski? – zapytał Szpakowski wyłażąc zza szafki z czekoladą w ręku. – Zawistowski pewno teraz zajada befsztyki w Szwajcarii – westchnął Pędziszewski. – Krwiste befsztyki z cebulką. Pamiętacie, jak smakują befsztyki? – Ee tam! – machnął ręką Krygier. – Siedzi sam w pokoju, przy radio, i zastanawia się, dokąd by pójść wieczorem. A niedawno spał na tej pryczy. – Bzdury! – powiedział z pogardą Korwin-Makowski. – To świetny oficer. Na pewno walczy u Mączka albo u Andersa. Przecież Turek sam mówił... Turek wysunął głowę spod koca. – Mój kolega dał znać do domu, że Zawistowskiego widziano w Anglii – powiedział. – Nic więcej nie wiem. Nie wymawiajcie mojego nazwiska, bo to mnie budzi. – Myślicie, że bym stąd nie zwiał?! – krzyknął Żak. – Przez druty przejść nie sztuka, ale dalej... Każdy Niemiec jak pies policyjny! – Niech pan przejdzie przez druty, jeżeli nie sztuka – powiedział spokojnie Krygier. – Nie lubię próżnego gadania. – Przejdę choćby jutro – powiedział Żak. – Zakład? – wyciągnął rękę Krygier. – Tysiąc, papierosów. – Zakład – potwierdził Żak. – Może mnie wsadzą do aresztu. – Dajcie spokój, panowie – jęknął Marianek. – Lepiej nie kusić diabla! Wartownik... – Niech strzela – odparł Żak. – Wtedy na pewno stąd wyjdę! – Żaka trzeba wsadzić do wariatów – odezwał się z pryczy Turek. – Zrobi jakieś głupstwo. – Od pięciu lat jestem u wariatów – warknął Żak. – Tylko tam są separatki! Która margaryna moja, Marianku? – wyszczerzył zęby. Marianek zamrugał oczyma i cofnął się o krok. – Wypraszam sobie!... – zaczął Korwin-Makowski, ale Dąbecki podniósł już stolnicę pełną klusek. Ruszyli do kuchni. – Jutro po apelu proszę panów pod druty! – powiedział Żak. – A Zawistowski spaceruje teraz nad brzegiem Tamizy i patrzy, jak w wodzie odbijają się światła – powiedział Turek. – Z dala szumi miasto. Jest sam wśród tłumu przechodniów i marzy o kimś bliskim... – Na pewno o was! – zaśmiał się sarkastycznie Żak i wlazł do budki. Trzasnęły tekturowe drzwiczki. 79 Kurzawę obudziło zimno. Zmarzł pod dwoma kocami. Leżał chwilę w mroku, po czym usiadł na łóżku i sięgnął po płaszcz. Obok Pędziszewski jak zwykle chrapał i świstał. Z umywalni dobiegały ciche szmery. Spojrzał na zegarek : dochodziła trzecia. Przewrócił się na drugi bok i okrył kocem po same uszy, lecz sen nie nadchodził. W umywalni coś zachrobotało. Kurzawa zlazł cicho z pryczy, narzucił płaszcz na pidżamę i rezygnując z hałaśliwych drewniaków ruszył do drzwi w skarpetkach. Otwierał je ostrożnie; stawiały lekki opór. Kurzawa nacisnął mocniej. Na podłodze siedział Marianek, oparty plecami o framugę. – Zaraz, zaraz! – krzyknął piskliwie. Ale Kurzawa już zobaczył. Pod ścianą, wysoko, stał na rurze wodociągowej Turek i wyciągał kij od szczotki z czarnego otworu w suficie. Na kiju chybotała niewielka blaszanka. Turek obejrzał się, zachwiał, uchwycił równowagę i opuścił kij, stawiając blaszankę na kuchni. Zeskoczył z koryta na kamienną podłogę. Czarny, prostokątny otwór w suficie nagle znikł. Nie można było poznać, gdzie się znajdował. Turek otrzepał mundur z kurzu, wyprostował się i spojrzał na Kurzawę. Marianek dygotał ze strachu. – Gimnastyka? – uśmiechnął się Kurzawa. Turek nie odpowiedział. Oddychał szybko. – Zasnąłeś, derwiszu? – szepnął do Marianka. – Modlisz się dniem i nocą, a w najważniejszej chwili zasypiasz? – Nie było słychać kroków – jęknął Marianek. – Szedłem w skarpetkach, żeby nikogo nie budzić – tłumaczył się Kurzawa. – Bardzo mi przykro... – Idź spać – powiedział Turek do Marianka. Ten czmychnął do drzwi kocim krokiem. – Napije się pan kawy, panie poruczniku Kurzawa? Kurzawa skinął potakująco. Zasiedli przy spitfirze. – Robi pan wrażenie porządnego człowieka – powiedział Turek zmęczonym głosem. – Zresztą... wszystko mi jedno. Przypadek. Muszę panu zaufać. Może i lepiej, bo trudno we dwóch... Jeść nie ma co. – Czego pan się boi? – zapytał Kurzawa. – Gadulstwa. Różne rzeczy dochodzą do Niemców. Tu chodzi o życie. – Jestem małomówny – powiedział Kurzawa. – Pięć lat w konspiracji. Niech pan mówi, jeżeli to potrzebne. – Obaj z Mariankiem dzielimy się z nim jedzeniem – rzekł Turek. – Nikt więcej o tym nie wie. A ja sprzedaję pół paczki za kawę i papierosy. Inaczej bym zdechł. On jest głodny i chyba chory. Powinien pan nam pomóc. – Kto? – zapytał Kurzawa i spojrzał w sufit. – Polak? Turek sięgnął znowu po garnek z kawą. Twarz rozjaśniły mu migotliwe płomyki spitfira. – Pan jest oficerem zawodowym? – zapytał. – Nie – odparł zdziwiony Kurzawa. – Byłem studentem – kiedy wybuchła wojna. – To dobrze. Nie muszę pana prosić o słowo honoru. – Mów pan wreszcie! – zniecierpliwi się Kurzawa. – Nie domyślił się pan? – twarz Turka skrzywił ironiczny uśmiech. – To ten jedyny w ciągu pięciu lat, który i uciekł. Ten, co zajada w Szwajcarii befsztyki i walczy bohatersko na Zachodzie. Porucznik Zawistowski. Stali wszyscy w szeregach. Dziedziniec bielił się lekka powloką szronu. Dzień był słoneczny i w czystym powietrzu góry rysowały się ostro na tle bladego błękitu. Z miasteczka rozlał się szeroką falą pełny dźwięk dzwonu. – Pogoda – powiedział Pędziszewski. – Na pewno będzie alarm. Amerykanie nie przepuszczą takiego dnia. – Cholera!– westchnął Szpakowski. – Góry. 80 – Słońce – dodał Krygier. – Tu są dobre tereny narciarskie. Czytam właśnie „Trzech panów na śniegu”. – Szmira – stwierdził Turek i mrugnął na Kurzawę. Ten skinął lekko głową. Korwin- Makowski tkwił sztywno w lśniących butach z cholewami. – Pułkownik Klon-Białecki wzywa nas na czternastą – powiedział głośno, żeby wszyscy słyszeli. – Zamelduje nas u generała. Dąbecki stuknął żartobliwie obcasami. – Myślisz?...–zapytał. – Myślę – odparł Korwin-Makowski. – Dużo myślę. Tam przenosi się ośrodek władzy. Klęska Niemiec już bliska, mój kochany. – Za pół godziny proszę panów pod druty – powiedział Żak. – Obok bloku J. – Ostatni raz błagam pana... – zapiszczał Marianek. – To szaleństwo... Żak opędził się ruchem ręki. Niemieccy podoficerowie zdawali raport. Po chwili prysły szeregi; tłum jeńców wlewał się w asfaltową jezdnię. Opętańczo zawirowało zielone koło. – Zrobi pan kilka kółek? – zaproponował Krygier Kurzawie. – Ja po apelu robię piętnaście. Kurzawa wymówił się i ruszył w stronę izby chorych. Mieściła się w piętrowym frontowym budynku. Korytarz lśnił czystością. Biało lakierowane drzwi prowadziły do małych pokoików o dwu łóżkach. W ambulatorium był już Szpakowski. Tęgi major wkładał fartuch. Za Kurzawą wsunęło się do pokoju dwóch kapitanów. – Wstyd powiedzieć, panie doktorze – szeptał Szpakowski. – Zaciekłe są, cholery. – Pan pewno z Warszawy? – zapytał major. – Siedzi pan tu już dwa tygodnie i dopiero dzisiaj... – Właśnie – westchnął Szpakowski. – Uwzięły się, jak to mendy. Obaj kapitanowie zesztywnieli i cofnęli się o krok. Spojrzeli na siebie z oburzeniem. Major wyjął z szafki niewielką tubę. – Następny. – Chciałbym coś na kaszel – powiedział Kurzawa, gdy za Szpakowskim zamknęły się drzwi. – Dusi mnie w nocy i budzę kolegów. – Zakaszleć – rozkazał major. Kurzawa zakaszlał z całych sił, aż się załzawił. Był to kaszel wymuszony z głębi trzewi. – Rozebrać się, proszę – rozkazał major. – Kiedy ja... – Proszę się rozebrać – powtórzył major groźnie. Kurzawa zdjął mundur i koszulę. Ukazał się potężny tors. – Szrapnel? – zapytał major dotykając świeżych blizn. – Tak – odparł Kurzawa. Major przytknął słuchawkę do jego piersi. – Serce jak maszyna – powiedział. – Płuca jak miechy. Ciepłota? – Nie, nie – zawołał Kurzawa. – Kaszel... – Pewno – wzruszył ramionami major. – Ciężka choroba: nieróbstwo. Bezczynność was gubi, moi panowie. Przepracuje pan co najmniej pięć godzin dziennie. – Jak? – zdziwił się Kurzawa wkładając mundur. – Wszystko jedno jak – parsknął major. – Niech pan pisze pamiętniki i robi sto pięćdziesiąt kółek dziennie. Może się pan też zgłosić na kurs starostów albo na lekcje chińskiego. To ostatnie bardziej się przyda. Następny, proszę. – A coś na kaszel, panie majorze? – zawołał Kurzawa. – Bzdury – mruknął major i sięgnął do szafki po tubkę pastylek. – Nie palić tyle papierosów. Następny, proszę. 81 Kurzawa wyszedł na dziedziniec. Porwało go rozpędzone koło. Przy ścianie ostatniego bloku od szosy, pod dubeltowym pasmem kolczastych drutów, o kilkanaście metrów od narożnej budki strażniczej rozmawiali grupami jeńcy. Niemiec gapił się bezmyślnie znad karabinu maszynowego. Za drutami lśniła gładkim asfaltem szosa, dalej pęczniało zielone od ozimin wzgórze, niknące później we mgle. Żak stał samotnie pod ścianą. Kurzawa wydobył się z rozpędzanego koła i poszedł dalej, do Krygiera i Szpakowskiego. Z drugiej strony budki, w licznej grupie, Turek mówił coś do nie znanego Kurzawie podporucznika o smagłej, przystojnej twarzy. Tamten poderwał się nagle i sprężył jak do skoku. – Pan mnie nie będzie uczyć honoru, panie poruczniku!! – wrzasnął. – Wszyscy wiedzą, co o panu sądzić! Turek zaśmiał się pogardliwie. – Ja też wiem, co o panu sądzić! – zawołał. – I niech mnie pan nie ciąga przed żadne sądy honorowe, bo uważam to za błazeństwo! Rozumie pan?! Za błazeństwo! – Dobrze! – krzyknął podporucznik. – Załatwię się z panem na miejscu! I chlasnął Turka rozpłaszczoną dłonią po uchu. Ten pochylił się nagle i uderzył podporucznika pięścią w brzuch. Po chwili zwarli się w bójce. Otoczono ich ścisłym pierścieniem. Dwaj generałowie zamarli z oburzenia. Niemiec wychylił się z budki i wybałuszył oczy. – Panowie oficerowie! – wrzasnął jakiś suchy pułkownik. – Wstyd! Hańba! Na oczach wroga, i to zwykłego gefreitra! – Rozdzielić ich zaraz! – Plamią mundur polskiego oficera! – Mundur jest amerykański, i to z pierwszej wojny! – krzyknął Turek rzucając się na przeciwnika. Kotłowali się w uścisku, aż im spąsowiały twarze. Niemiec na wieżyczce wybuchnął śmiechem. Nagle Kurzawa, jak gdyby tknięty jakąś myślą, odwrócił się szybko. – Patrzcie – szepnął. Odwrócili się. Żak przełazi już przez pierwszą linię drutów i począł przeciskać się przez drugą nie bacząc na kolce. Jak zwykle, był blady. Turek rzucał się jak kogut na podporucznika, który parował chaotyczne ciosy ze spokojem i wprawą. Gefreiter na wieżyczce rechotał, aż mu oczy zaszły łzami. – Panowie oficerowie! – krzyczał pułkownik. – Przestańcie! Rozkaz pana generała! – Może mnie pocałować! – zacharczał Turek i dosięgnął pięścią nosa przeciwnika. Niemiec przy karabinie maszynowym ocierał łzy rękawem. Żak przelazł przez druty, odczepił z kolca połę płaszcza, przeciął spokojnie asfaltową szosę i wszedł na pole. Krygier przypatrywał mu się z otwartymi ustami. Z rozpędzonego koła odrywali się spacerowicze. Żak szedł teraz miedzą wśród oziminy. Nagle zatrzymał się i pochylił. Powolnym ruchem wyrwał parę trawek i podniósł do ust. Walczących rozdzielono, Turek dyszał mocno i ocierał twarz chustką. Podporucznik podniósł furażerkę, otrzepał ją i włożył; odwrócił się od suchego pułkownika, który grzmiał groźnym basem. Niemiec na wieżyczce spojrzał z żalem na odchodzących przeciwników i rozejrzał się z roztargnieniem po dziedzińcu. Żak ruszył dalej, pochylony nad mokrą i pulchną ziemią, jak gdyby wdychał jej zapach. Nagle z mgły wypadły z wrzaskiem dwie kobiety, wskazując na samotną postać w zrudziałym wojskowym płaszczu. Żak przystanął. Na szosie zahamował z piskiem opon wojskowy samochód. Niemiec na wieżyczce wychylił głowę, sczerwieniał i począł ryczeć z całej siły płuc. Przy bramie wszczął się ruch. Zawyła syrena. Żaka opadła gromada żołnierzy; dał się prowadzić, lekko uśmiechnięty. Turek z podporucznikiem zniknęli w tłumie, zanim wściekły gefreiter zdołał odszukać ich wzrokiem. – Wygrał, cwaniak – westchnął z podziwem Szpakowski. – Jako trzynasty oficer wyszedł za druty – stwierdził Krygier, – Zły znak. Chemie wypłacę mu papierosy. Stąd nie można uciec. Do granicy jest wiele kilometrów. – Przecież ten wasz Zawistowski... – zaoponował Szpakowski. 82 – Na to trzeba być Zawistowskim – uśmiechnął się Krygier. Kurzawa przymrużył oczy. Żaka wprowadzono przez bramę do komendy obozu. Prycza Żaka była pusta. Kurzawa otworzył cicho szafkę. Wyjął z niej niewielki kawałek chleba. Patrzył nań chwilę, przyłożył nóż, naciął jedną kromkę, potem drugą grubszą, lecz wreszcie przesunął nóż i szybkim ruchem przekrajał kawałek na pół. Zgarnął palcem okruchy i podniósł do ust. Z chlebem, kawałkiem margaryny i plasterkiem mięsa ruszył do umywalni. Siedział tam Turek nad kawą; na kuchni stała patelenka z paroma plasterkami kartofli. – To cała kolacja? – zapytał Kurzawa. – Zagłodzi się pan. – Od roku nie mam apetytu – powiedział Turek. – Zmęczyła mnie ta dzisiejsza bójka. – Dobrze rozegrane – powiedział Kurzawa. – Żaka chyba zamknęli w areszcie. Należy mu życzyć długiego pobytu. Zapisano go złotymi zgłoskami w historii obozu. – Właśnie – uśmiechnął się Turek. – Porównują to nawet z ucieczką Zawistowskiego. Może pan chyba iść. Dla niego to będzie święto. Nie najlepsza noc, bo Pędziszewski przeziębił pęcherz i lata co pół godziny. Był przed pięcioma minutami. Zastukam po pana. Podał Kurzawie puszkę po sproszkowanym mleku. Było tam trochę żywności. – Trzeba by wtajemniczyć Krygiera – powiedział Kurzawa. – Zawistowski miałby jedzenia po gardło. – Nie wierzę handlowcom – odparł Turek. – Zbyt dbają o własną skórę. – To samo słyszałem o artystach – uśmiechnął się Kurzawa. – Artyści oprócz skóry mają trochę sumienia. Właź pan, bo czas leci. Podszedł do drzwi. Kurzawa schwycił puszkę, wspiął się na umywalnię, wystukał na suficie literę H znakami Morsego. Natychmiast zaczerniał prostokątny otwór, jak gdyby zdmuchnięto kawał ściany. Kurzawa podał puszkę, chwycił się rękami brzegów otworu, odepchnął od rury i wlazł do zimnego, niskiego pomieszczenia. Zaraz znikł jaśniejący otwór i zrobiło się zupełnie ciemno. –Pan porucznik Kurzawa? – usłyszał chrapliwy szept. – Jestem Zawistowski. Kurzawa namacał gorącą, chudą rękę. Usiadł na podłodze. – Przyniosłem panu pastylki na kaszel – szepnął. – Zimno tu. – Chyba gorzej było w lecie – odparł tamten. – O mało się nie upiekłem jak prosiak w piekarniku. Teraz mam koce. Najgorsza jest ciemność. Pól roku na widziałem ludzkiej twarzy. – Zapali pan? – Kurzawa wyciągnął papierosy. – Nie można – westchnął Zawistowski. – Tu jest otwór wentylacyjny. Odzwyczaiłem się od palenia. Niewiele potrzeba człowiekowi do życia. Marzę o pryczy i o ludziach. Samotność jest straszna. – Na dole wszyscy czczą pana jako bohatera. – Słyszałem – zaśmiał się Zawistowski. – Czy pan wie, że ja tu chodzę tylko .na czworakach? Trzy kroki wszerz i cztery wzdłuż. Może i lepiej. Mam mało sił. Gdybym mógł czytać! Wie pan, że mówię głośno do siebie? Zaraz zakaszlał i przytknął rękę do ust. – Proszę zażyć lekarstwo – powiedział Kurzawa. – Mogą usłyszeć kaszel. – Nie byłoby lepiej? – westchnął Zawistowski; – Dla was jestem ciężarem. Komu w ogóle jestem potrzebny? – Choćby tym na dole – szepnął Kurzawa. – Do końca wojny niedaleko. – Coś nowego na froncie? – zainteresował się Zawistowski. – No... tymczasem nic. Lokalne walki. Zawistowski westchnął. Z dołu cicho zastukano. Kurzawa poderwał się i uderzył boleśnie głową o beton. – Ciasno tu – szepnął Zawistowski. – Szkoda, że pan idzie. Turek podaje mi tylko jedzenie na kiju. Wiem, że tak bezpieczniej. 83 Uchylił klapy. Kurzawa zawisł w próżni, namacał stopą rurę, zeskoczył zwinnie z umywalni. Turek odszedł od drzwi i nalał kawy. – Napij się pan – powiedział. – Dobrze, że on jest tam na górze. Daje mi to życie. – Ale pan jesteś świnia – odparł Kurzawa. Nad dymiącym kiblem „lipy” zapłonęła lampa. Krygier czytał „Volkischera”. Szpakowski pił żałośnie „lipę”, zagryzając cienkim chlebkiem. Korwin-Makowski i Dąbecki zdejmowali płaszcze. Byli w odświętnych polskich mundurach. –Daj, Panie Boże, doczekać paczki – powiedział Szpakowski do Kurzawy. – Wszystko zjem na raz. Kurzawa wzruszył ramionami. Gryzł powoli swą kromkę chleba, co chwila ją odkładając. Korwin-Makowski włożył amerykańską bluzę i podszedł do stołu. Z obrzydzeniem wziął nie domytą miskę Szpakowskiego i odsunął ją na środek, pod lampę. – Żak nie wrócił? – zapytał Dąbecki. – Nie – odparł Krygier. – Przychodzili oficerowie, żeby mu pogratulować wyczynu. Nawet generał Bączewski przysłał oficera ordynansowego. – Właśnie – potaknął Korwin-Makowski. – Postanowiliśmy zrewidować nasz stosunek do porucznika Żaka. Wczoraj zrehabilitował się jako oficer i gotowi jesteśmy zapomnieć o przeszłości. – Dał się złapać dwóm wiejskim babom – warknął z góry Turek. – Tu nie ma wiejskich bab – skrzywił się Korwin-Makowski. – I nie można wymagać od oficera, żeby się szamotał z kobietami. W aktualnych warunkach porucznik Żak zrobił bardzo dużo: zakpił sobie z wroga. Oczywiście nie można porównywać jego żartu z bohaterską ucieczką porucznika Zawistowskiego, ale i on zapisał się chlubnie w historii naszego obozu. Postanowiliśmy z porucznikiem Dąbeckim wycofać nasze skargi z oficerskiego sądu honorowego. Powiódł triumfującym wzrokiem dokoła. Szpakowski szukał na stole okruchów chleba. Dąbecki zawinął rękawy koszuli i wyjął z szafki stolnicę. Ustawił ją obok Kurzawy. – Powinien pan chodzić na bejzik, panie poruczniku – powiedział cicho. – Porucznik Korwin- Makowski jest może zbyt wymagający wobec siebie i innych, ale tym razem... – Niepotrzebnie się zajmuje cudzymi sprawami – odparł Kurzawa tak samo cicho. – Zmęczyła mnie wojna i odpoczywam. Po co mi taktyka? – Przyda się – odparł pewnie Dąbecki. – Pan myśli o nowej wojnie? – uśmiechnął się Kurzawa. – Nie był pan dawno w kraju. Takich doświadczeń się nie zapomina. – Jeżeli zdobędziemy niepodległość, panie poruczniku – odparł Dąbecki. – Życie nie płynie po różach między Niemcami a Rosją. – Przecież ta wojna jeszcze trwa! – żachnął się Kurzawa. – Co dzień mordują dziesiątki tysięcy ludzi! Nie chcę o tym słyszeć, rozumie pan? Za bramą tego obozu rzucę w diabły mundur i żadna siła nie zmusi mnie nigdy do ubrania się na zielono! Dąbecki przypatrywał mu się z wdzięcznym uśmiechem. – Zmieni pan zdanie, panie poruczniku – powiedział. – Jest pan Polakiem. Skrzypnęły drzwi. Do izby wszedł Żak. Wszyscy porwali się z miejsc. – Witaj, bohaterze! – krzyknął radośnie Pędziszewski. Korwin-Makowski chrząknął uroczyście. – Panie poruczniku Żak – powiedział. – W imieniu wszystkich kolegów z drużyny chciałem wyrazić... – O areszcie nie ma co marzyć – burknął Żak ze złością. – Może pod koniec miesiąca. Znowu mnie wpuścili do panów i zamknęli klatkę na klucz. Wiedzą, jak mnie ukarać. Korwin-Makowski spąsowiał i spojrzał rozpaczliwie na Dąbeckiego. Tamten stuknął się dyskretnie w czoło. 84 – A Zawistowski uciekł – powiedział Krygier wyjmując z szafki pokaźne pudło angielskich papierosów. – Pańska wygrana, Żak. – Dziękuję – odparł tamten z ironicznym uśmiechem. – Niech pan przekaże na fundusz imienia porucznika Zawistowskiego. Dla oficerów, którzy będą próbowali ucieczki. – Co to znowu znaczy? – jęknął Korwin-Makowski. – Nic – powiedział Żak. – Nie chcę papierosów. – Co takiego?! – zdumiał się Krygier. – Tysiąc papierosów? Zwariował pan? Żak spojrzał na niego z pogardą. Krygier łyskał niepewnie okularami. Ułożył papierosy w równy stos. Pędziszewski przerwał siorbanie zupy z obiadu. Szpakowski kręcił się niespokojnie. Turek schował tekturę z napisem i usiadł na pryczy. Zamienił szybkie spojrzenie z Kurzawą. – Zwariowałem – powtórzył Żak. – Nie chcę papierosów. – Głupiś! – warknął Turek ze złością. Kurzawa spojrzał mechanicznie w sufit. – Panie Żak, przecież to tysiąc papierosów – zawołał Krygier błagalnie. – Dwanaście puszek kawy! Pięć bochenków chleba! Bierz pan, u diabła! Należy się panu! Szpakowski przełknął ślinę. Żak przesunął wzrokiem po twarzach. Wpatrywano się w niego z napięciem. Uśmiechnął się. – Wiem, że nikt z was nie będzie próbował ucieczki – powiedział. – Zawistowski był jeden. Zostawię te papierosy na stole. Kto zechce, zabierze je sobie. Tylko bez losowania, panowie. Wziął jednego papierosa i zapalił. – Zostało dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć – powiedział. – Niech pan je teraz podzieli, panie poruczniku Marianek. – Co on robi? – westchnął Krygier. Korwin-Makowski wstał godnie od stołu. – Panie poruczniku Żak – powiedział. – Pański wybryk obraża honor drużyny. Nie wiem, jak inni koledzy, ale my z porucznikiem Dąbeckim postanowiliśmy zareagować... – Daj spokój, Romciu – bąknął znad stolnicy Dąbecki. – Przecież pan Żak już trzykrotnie zlekceważył wezwanie sądu honorowego. Żak wyjął z szafki kubek, puszkę z kawą i chleb. – Zostawiam panów z papierosami – powiedział i ruszył do swej budki. Przez szpary zabłysło światło. Stali bezradnie nad stołem. – Pięć chlebusiów – westchnął Pędziszewski. – Dziesięć czekolad! Stos bielał w jasnym świetle lampy. – Wyglądacie z góry jak stado małp – powiedział Turek. Korwin-Makowski odwrócił się do niego tyłem. Krygier otworzył nową paczkę cameli. – A może by tak... te papierosy na kaplicę? – zaproponował cicho Marianek. – Nie wolno ich ruszać! – warknął Korwin-Makowski. – Tylko pan porucznik Krygier.... – Wygrał je – odparł Krygier. – Zostawił, jego sprawa. Pędziszewski wrócił żałośnie do zupy. Rozchodzili się w milczeniu do swoich prycz. Kurzawa wyjął zeszyt z angielskimi słówkami. Z góry dobiegł cichy, stłumiony kaszel. – No widzi pan, panie Kurzawa – powiedział Turek i wyciągnął mandolinę. Kurzawa obudził się z krótkiej drzemki. W świetle nocnej żarówki bielał stos angielskich papierosów. Z góry złaził ostrożnie Szpakowski w białych gaciach. Zatrzymał się przy stole i przyglądał się papierosom. Po chwili rozejrzał się szybko i położył rękę na blacie. Kurzawa zakaszlał głośno. Szpakowski cofnął błyskawicznie rękę i ruszył do drzwi. Po paru minutach wrócił i napotykając wzrok Kurzawy szybko wlazł na pryczę. Kurzawa nie spuszczał oczu ze stołu. Obok świstał jak zwykle Pędziszewski. Minęło chyba z pół godziny. Z góry dobiegł ledwo słyszalny, stłumiony kaszel. Kurzawa cicho zsunął się z pryczy i chwyciwszy ręcznik 85 podszedł do stołu. Nagle cicho skrzypnęły drzwi. Kurzawa odwrócił się: z umywalni wracał Marianek z kocem na ramieniu. Na widok Kurzawy cofnął się natychmiast. Kurzawa ruszył w stronę stołu. Nagle w ciszy trzasnęła zapałka: Korwin-Makowski zapalał papierosa. Kurzawa skręcił raptownie do swej pryczy. Położył się. Ognik papierosa zataczał miarowe ruchy. Minęło kilka minut. Korwin-Makowski zlazł z pryczy, na pidżamę zarzucił płaszcz i spojrzawszy przelotnie na stół ruszył do umywalni. W drzwiach zderzył się z Mariankiem. – Dobry wieczór – powiedział tamten. Korwin-Makowski burknął coś pod nosem. Kurzawa obrócił się na drugi bok. – No i co? – usłyszał cichy szept. – Idź pan stąd – szepnął. Marianka jak gdyby zdmuchnęło. Po chwili wrócił Korwin-Makowski. Znowu trzasnęła zapałka i począł biegać ognik papierosa. Przez otwór w murze przenikało na strych brudne światło, Zawistowski zaniósł się cichym, stłumionym kaszlem i przykucnął nad lusterkiem. Był w płaszczu, z kocem narzuconym na ramiona. Widział szarą, wychudłą twarz o czarnych oczach, lśniących niezdrowym blaskiem. – Wyglądasz coraz gorzej – szepnął. – Dobrze, że cię nikt nie widzi. Nie poznaliby porucznika Zawistowskiego. Przerzucił ciężar ciała na drugie kolano. – Myślisz, że w Polsce na ciebie czekają? Dla nich jesteś dalekim wspomnieniem. Minęło pięć lat krwawej walki. Siedzisz na tym stryszku jak wieprzak w chlewiku i marzysz o radości zstąpienia między ludzi. A wystarczy zejść na dół, obozowy bohaterze... Otarł twarz wilgotnym ręcznikiem. Zadrżał i okrył się mocniej kocem. Z dołu dobiegały jakieś szmery. Przyłożył ucho do podłogi. – Nic – szepnął po chwili, spoglądając znowu w lusterko. – Nic nie usłyszysz. Szumi ci tylko w uszach. Zdechniesz tu z gorączki i z głodu. Ale ty masz wredną mordę! Drżącą ręką otworzył puszkę i wyjął z niej kawałek chleba. Posmarował go margaryną, nałożył mięsa i ugryzł. Żuł długo pokaźny kąsek. Po chwili odłożył chleb i popił kawą z termosu. – Widzisz, nie możesz jeść. Powinieneś iść do szpitala, bo tu się wykończysz. Nikt się nie spodziewał jeszcze jednej wojennej zimy. Tutaj nikt cię nie wyleczy. Musisz się zdecydować. Nasunął na uszy wełnianą czapkę i położył się ostrożnie w półmroku, okrywając się pod brodę kocami. Kurzawa obudził się około ósmej. Marianek wrócił właśnie z kaplicy. Wnoszono dymiącą „lipę”. Pośrodku, posępny i uroczysty, siedział Korwin-Makowski, obok mego Dąbecki patrzył drętwo w przestrzeń. Naprzeciwko Szpakowski popijał żałośnie „lipę”, niczym nie zagryzając. Krygier łyskał ironicznie okularami znad porannej kawy, zabielonej skondensowanym mlekiem. Pędziszewski pożerał kawałek chleba mlaskając głośno. Wszyscy milczeli: papierosów na stole nie było. Kurzawa zeskoczył z pryczy i spojrzał w górę: Turek spal pod swym napisem. Szczęknęły drzwi i z umywalni wyszedł Żak w białym podkoszulku, z ręcznikiem na ramionach. Nikt na niego nie spojrzał. Żak podszedł do swej szafki, otworzył ją i włożył przybory do golenia. – Cieszę się, że panowie skorzystali z mego zaproszenia – powiedział z ironią. Ręka Korwin-Makowskiego zacisnęła się na kubku z „lipą”. Dąbecki zaczerwienił się po szyję. Pędziszewski przypominał zbitego psa. Kurzawa gwizdnął cicho. Żak włożył mundur i płaszcz, nacisnął na głowę polówkę. – Dziękuję panom – powiedział. – I smacznego. 86 Szczęknęły drzwi. Korwin-Makowski rąbnął kubkiem o blat, aż chlusnęła „lipa”. – Panowie oficerowie milczą?! – zawołał. – Dają się policzkować temu... temu... – Głupia sytuacja – przyznał Pędziszewski. – Kto zabrał te papierosy? – Złodziejstwa u nas przez pięć lat nie było! – krzyknął Korwin-Makowski i spojrzał na Szpakowskiego. Ten uśmiechnął się głupio. Turek podniósł głowę w czerwonym czepku. – Nie można spać przez te kłótnie – powiedział sennie. – Papierosy były właściwie niczyje. Majątek opuszczony. Właściciel prosił, żeby je zabrano, i ktoś z tego zaproszenia skorzystał. – Swoiste pojęcie o honorze! – warknął Korwin-Makowski. – Niech nam pan tu nie wymyśla od złodziei! – odkrzyknął Turek. – Mogę panu dać satysfakcję, panie poruczniku! – porwał się Korwin-Makowski. – A pan ciągle z honorem w tym piekielnym kryminale – wzruszył ramionami Turek. – Panowie! – jęknął Marianek zerkając z rozpaczą na Kurzawę. Ten wstał i podszedł do szafki. – Za trzy dni paczka – usiłował łagodzić Szpakowski. – Drzazgi polecą. Wszystko wrąbie za jednym posiedzeniem. – Zakład? – zapytał Krygier. – Pan mnie nie znasz – zaśmiał się Szpakowski. – O co? – Jeżeli pan zje swoją paczkę za jednym posiedzeniem, no, w ciągu dwóch godzin, dostanie pan ode mnie drugą, jeżeli nie, odda mi pan następną. – Zgoda – wyciągnął rękę Szpakowski. – Wieprza bym zjadł, a nie głupią paczkę. – Panie poruczniku Szpakowski – krzyknął prawie Korwin-Makowski – czy pan nie wie, co się stało z papierosami ? – Może pan Turek wypalił w nocy? – podrapał się w głowę Szpakowski. – A pan, panie poruczniku Kurzawa? – pytał dalej Korwin-Makowski. – Pan wstawał w nocy, o ile się nie mylę. – Pan też – odparł Kurzawa. – Chodził pan do ubikacji. Korwin-Makowski zerwał się od stołu. – Od czasu ucieczki porucznika Zawistowskiego atmosfera w tej drużynie stała się nie do wytrzymania – powiedział hamując pasję. – Gdyby on był między nami, nigdy by do czegoś podobnego nie doszło. – Pewno – wtrącił z przekonaniem Pędziszewski. – To był człowiek! – Lepiej, że uciekł – wtrącił Dąbecki. – Zamelduję o wszystkim, gdzie należy – powiedział Korwin-Makowski przymrużając oczy. – Jeżeli papierosy pana porucznika Żaka nie znajdą się do jutra, przenosimy się z porucznikiem Dąbeckim do bloku B. Strych południe-południe. Kurzawa zamienił z Turkiem szybkie spojrzenie. – Apel! – krzyknięto od drzwi. Kurzawa wsunął się szybko przez otwór w suficie i Zawistowski założył klapę. Oddychał chrapliwie w ciemności. – Cieszę się, że pan przyszedł – powiedział. – Ale niepotrzebnie się pan naraża. Wystarczyło podać na kiju. – Pana przede wszystkim narażam – odparł Kurzawa. – Ale dzisiaj mam większą porcję. Obozowy bohater nie może być głodny. – Dlaczego pan kpi, panie poruczniku? – szepnął Zawistowski. – Nie potrzeba mi więcej jedzenia. Kurzawa podsunął mu chlebak. – Dwa bochenki chleba, margaryna, mięso, czekolada, fistaszki – wyliczał triumfalnie. – Boże – westchnął Zawistowski – Przecież to majątek... Skąd wy... – Dostaliśmy angielską paczkę z papierosami. Dwa tysiące sztuk. – Ale mnie nie trzeba – bronił się Zawistowski. – Wy musicie więcej jeść... 87 Kurzawa próbował przeniknąć oczyma ciemność. W nikłej poświacie z okienka jaśniała niewyraźna plama twarzy. – Jak się pan czuje? Słyszałem w nocy kaszel. Brał pan pigułki? – Głupstwo. Trochę się przeziębiłem. Niestety, nie mogę iść na izbę chorych, prawda? – dodał żartobliwie. – Raczej nie – zaśmiał się Kurzawa. – Niemcy zdążyliby pana wyleczyć z przeziębienia i zamęczyć w koncentraku. Poza tym... nie może pan zrobić tego kolegom. Tutaj nie wolno ludziom odbierać mitów. Zawistowski nie odpowiedział od razu. Oddychał głośno. – Samotność jest straszna – powiedział. – Niech pan zabierze to wszystko. – Nie ma mowy. Podamy panu jutro coś na grypę. – Źle sypiam – szepnął cicho. – Z braku ruchu. Czy pan wie, ile przyjemności może sprawić sama myśl o zwykłym chodzeniu na dwóch nogach? Gdybym mógł chociaż stanąć prosto jak człowiek... Czy nie moglibyście mi się postarać o proszki na sen? Luminal czy coś podobnego? – Dobrze – odparł Kurzawa. – Śpiącemu czas szybko leci. Gdyby pan mógł przespać tę zimę jak niedźwiedź! Aby do wiosny! – Czekaliśmy. tak niejednej wiosny – powiedział martwo Zawistowski. Z dołu cicho zastukano. – Niech się pan na koniec nie rozkleja – szepnął Kurzawa. – Dobranoc. Zawistowski podniósł z wysiłkiem klapę. Kurzawa zsunął się błyskawicznie. Turek i Marianek odeszli od drzwi. – Zadowolony z żarcia? – zapytał Turek. – Nie podoba mi się ten Zawistowski – powiedział Kurzawa. – Rdza przeżarła stal. Trzeba by lekarza. – Lekarza! – zmartwił się Turek. – Jak my mu sprowadzimy lekarza? Drzwi otworzyły się znienacka i do umywalni wkroczył Korwin-Makowski w płaszczu narzuconym na ramiona. Przyjrzał się im podejrzliwie. Turek postawił na spitfirze patelenkę z obiadowymi kartoflami. – Zje pan coś z nami, panie poruczniku? – zapytał. Korwin-Makowski otworzył gwałtownym ruchem drzwi do ustępu. – Zostały dwa papierosy – powiedział Turek. – Zapalimy? Powietrze było czyste i zimne. Góry mieszały się z niebem w lekkiej słonecznej mgiełce. Sznur jeńców ciągnął z wolna z kuchni do bloków. Nieśli miski z zupą i po trzy kartofle na deklach menażek. Obok Kurzawy szedł Dąbecki. – Piękny świat – powiedział. – A tu druty i zupa z suszonej brukwi. – Oficer w niewoli nie zajmuje się głupimi porównaniami – zaśmiał się Kurzawa. – Gdyby nie nasze sztywne zasady postępowania, zamienilibyśmy się w stado zwierząt odparł poważnie Dąbecki. – Dlatego stwarzamy sobie inny, fikcyjny świat. Doganiał ich Pędziszewski z wielką michą zupy. Na deklu leżało sześć dorodnych kartofli. – A ta druga porcja dla kogo, panie poruczniku? – zawołał Kurzawa. – Dla porucznika Zawistowskiego! – wrzasnął Pędziszewski. – Nie wie pan, że od roku biorę dla niego obiad? – Bydlę – powiedział Dąbecki, gdy ich Pędziszewski minął. – Wszyscy nie mogliby brać repet. On nie ma żadnych hamulców. I jeszcze miesza w to porucznika Zawistowskiego. Przykro mi, ale dzisiaj się wyprowadzimy. Do kolegów pułkowych. 88 Kurzawa skinął w milczeniu głową i przystanął. Środkiem dziedzińca sunął z budynku administracyjnego Szpakowski. O parę kroków za nim dreptał Marianek. Każdy niósł w rękach duże tekturowe pudło. – Paczka! – krzyczał już z daleka Szpakowski. Widać było, jak mu drgają szczęki. Dąbecki oddalił się z godnością. Kurzawa zajrzał do pudła: na miskę wypatroszono konserwy, obok leżały pudełka i pudełeczka, wszystkie otwarte. Dogonił ich Marianek. – Papierosy? – zapytał. – Old goldy – odparł Szpakowski. – Ja mam camele – powiedział z dumą Marianek. – Dżem? – Truskawki. – Ja mam pastę z fistaszków – triumfował Marianek. – Śliwki czy rodzynki? – Śliwki. – Co komu ze śliwek. Ja mam rodzynki. Kawa Nestle'a? – A odchrzań się pan! – wrzasnął Szpakowski. Ruszyli. Zaryczała przeraźliwie syrena. – Alarm! – jęknął Szpakowski. – Nie zdążę na obiad, cholera! – Znowu parę godzin w bloku – westchnął Kurzawa. Przyśpieszyli kroku. Syrena wyła ze zmiennym natężeniem. Dziedziniec szybko pustoszał; ludzie z zupą i kartoflami biegli co sił. Kurzawa i Szpakowski przeszli ogólną salę, umywalnię i weszli do izby. Krygier, Korwin- Makowski i Turek stali nad swymi paczkami. Marianek wyjął z szafki wagę i począł dzielić z namaszczeniem konserwy. – Będziemy czekać na wagę, Kurzawa? – zaśmiał się Szpakowski. – Bierz swoją połowę, bo zaraz się zabieram do jedzenia. – Zakład stoi, panie poruczniku? – zapytał Krygier. – Stoi, stoi – zawołał Szpakowski. – Co mi szkodzi najeść się na pana koszt? – Czekoladę i mleko oddaję za kawę! – zawołał Turek. – Pan się zabija – westchnął Pędziszewski. – Dawaj pan. Kurzawa zaczął dzielić produkty. Szpakowski oblizywał palce, tłuste od mięsa. – Niech żyje Czerwony Krzyż! – zawołał. – Niech żyje oflag!. Niech żyje firma... jak jej tam... American Food Corporation! Kto by stąd zwiewał! – Proszę mi tu nie wykrzykiwać błazeństw pod nosem! – krzyknął Korwin-Makowski. – I proszę zabrać swoje miski z mojej części stołu. Żak zlazł z pryczy i wsunął się do swej budki z książką w ręku. Był blady i chmurny. Kurzawa wstawił naczynia do szafki. Zza otwartych drzwiczek dobiegało głośne mlaskanie Pędziszewskiego. Dąbecki dzielił paczkę z wprawą chirurga. Pośrodku stołu Szpakowski ustawił dwie miski. – Grunt to naukowa metoda – powiedział. – Tłuste do tłustego, słodkie do słodkiego... Do pierwszej miski wrzucił margarynę, mięso, pasztet, ser i począł ubijać na masę. Żak znowu wyszedł z budki i wspiął się na swą pryczę, przytykającą do okna. – Niech się pan nie pokazuje w oknie! – krzyknął Marianek. – Przecież alarm lotniczy! Wachman strzeli, i po wszystkim. Żak wzruszył ramionami, pogrzebał w walizce, wyjął z niej małą książeczkę i powrócił bez słowa do budki. Z dala dobiegał cichy warkot samolotów. Szpakowski zabrał się z lubieżnym uśmiechem do drugiej miski: wysypał mleko i kawę, plasnął dżemem, starł na miazgę biszkopty i czekoladę, wrzucił suszone śliwki, cukier i dodał szklankę wody. Mieszał długo sino brunatną masę. – Wszystko – powiedział. – Mydła i papierosów nie zjem. 89 Krygier skinął głową na znak zgody. Turek skrzywił się, wlazł na pryczę, wystawił napis, nakrył głowę kocem. Kurzawa usiadł obok Szpakowskiego i rozłożył zeszyt z angielskimi słówkami. Pędziszewski patrzył z troską na obie miski. – Chyba nie da pan rady – pokręcił głową. – Człowiekowi się zdaje nie wiadomo co... – Gotów? – zapytał Krygier. – Wszyscy panowie jesteście świadkami... – Nas proszę w to nie mieszać – odparł dumnie Korwin-Makowski wstając. – Nie należymy już do tej drużyny. – Godzina czternasta – Krygier spojrzał na złotego schafhausena. – Do szesnastej musi się pan z tym załatwić. Warkot samolotów stopniowo narastał. Powietrze, wzruszone setkami śmigieł, wibrowało przejmująco. Na tle błękitu widać było przez okno siatkę srebrnych krzyżyków. Szło kilkaset latających fortec. Szpakowski zanurzył łyżkę w tłustej, żółtawo-różowawej mazi. Przełknął pierwszą łyżkę. Uśmiechnął się z lubością, wziął następną. Przypatrywali mu się uważnie. Nadeszło kilku jeńców z sali ogólnej. Było zupełnie cicho. Nagle Kurzawa zdrętwiał: z góry dobiegł stłumiony kaszel. Zaraz Turek podniósł się z pryczy i zakaszlał charkotliwie, głośno. Marianek przeżegnał się ukradkiem. Szpakowski pożerał chyba dziesiątą łyżkę; zwolnił tempo i spoważniał. Ubyła jedna trzecia tłustej mazi. Obok piętrzyła się groźnie sinawa mieszanina słodkości. Tekturowa budka Żaka zatrzęsła się kilkakrotnie. Szpakowski coraz wolniej poruszał szczękami. Uczynił nagle żałosny grymas; widzowie wybuchnęli głośnym śmiechem. Szpakowski zamknął oczy i pobladł. Znowu zaśmiano się hałaśliwie. Budka Żaka zatrzęsła się wściekle, boczna ścianka prysła pod naporem ramion, dach opadł żałośnie na stolik. Żak odgarnął tekturę i wyskoczył. Szpakowski nagle znieruchomiał, wybałuszył oczy i z jękiem wypluł gruby kąsek na łyżkę. Nawet Marianek śmiał się piskliwie. – Panowie nie mogą, być cicho?! – krzyknął Żak. – Co to za błazeństwa?! Nie chcę was słyszeć, rozumiecie?! – Może pan wyjść! – odparł ostro Dąbecki. Żak odwrócił się: szczątki budki sterczały żałośnie. Przesunął drżącą ręką po czole i skoczył w stronę drzwi. – Nie mogę! – jęknął z rozpaczą Szpakowski. Krygier uśmiechnął się z wyższością. Nad sufitem ktoś znowu zakaszlał. Szpakowski zerwał się nagle i pobiegł do umywalni. Widzowie śmiali się do łez. – Czekajcie! – porwał się nagle Dąbecki. – Dokąd poszedł Żak? I rzucił się do drzwi, za nim Pędziszewski. Przebiegli umywalnię i wpadli na salę ogólną. Miała kilkadziesiąt metrów długości. Żak dochodził do drzwi po przeciwnej stronie. – Żak! – krzyknął Dąbecki. – Stój pan! Krzyk jego zginął w gwarze. Było tu ze dwieście osób. Żak odwrócił się na mgnienie i dostrzegłszy pogoń dopadł drzwi. Po chwili znalazł się w sieni, pod wrotami zamkniętymi na wielki rygiel. Odsunął go rozpaczliwym wysiłkiem. – Żak! – zawołano. – Stój!! Alarm!! Kilku oficerów wpadło do sieni. Ale Żak szarpnął wrota i wypadł na dziedziniec. Było słonecznie i pusto; na żwirze kładły się długie cienie budynków. Żak przystanął na chwilę, zaczerpnął w płuca powietrza i ruszył ku środkowi placu. Skrzypiały głośni o żwir podkute buty. Szedł powoli, zapatrzony w potężny i biały masyw gór. Pośrodku dziedzińca zatrzymał się i rozejrzał dokoła. Nigdzie nie było śladu człowieka. Uśmiechną; się. W tej samej chwili padł karabinowy strzał. Żak osuną: się na kolana, po czym pochylił się, jakby chciał ucałować ziemię, i legł ciężko na boku. Szpakowski leżał na pryczy cicho jęcząc. Dąbecki układał bieliznę w walizce. Korwin- Makowski opróżniał metodycznie szafkę, ustawiając dokoła mrowie puszek i woreczków. Kurzawa wypisywał z książki nową porcję słówek Pędziszewski podszedł cicho do budki 90 Żaka i począł ją ustawiać. Tektura wymykała się co chwila, opadał dach. Nikt nie patrzył w tę stronę. Pędziszewski ułożył wreszcie dach, dokręcił żarówkę. – Niech pan zgasi – wzdrygnął się Dąbecki. – Nie rozumie pan? Pędziszewski wykręcił w milczeniu żarówkę, zamknął ostrożnie budkę i podszedł do stołu. Chwycił automatycznie rękojeść łyżki wbitej w miskę ze słodką masą. Łyżka ani drgnęła – podniósł całą miskę. Brunatna masa zastygła jak lawa. – Też coś! – bąknął i rzucił miskę na stół. Szpakowski jęknął cicho. Z góry dobiegł kaszel. Kurzawa wstał z hałasem. – Panowie mimo wszystko się przenoszą? – zapytał. – Mimo wszystko – odparł sucho Korwin-Makowski. Kurzawa zakaszlał głośno. Między prycze wszedł chudy podporucznik w drucianych okularach. – Cześć panom – powiedział. – Mogę się już wprowadzać? – Za chwilę – odparł Dąbecki. – Ma pan do wyboru dwa łóżka. – Trzy – poprawił ponuro Pędziszewski. – Zawsze wolę wyższe – uśmiechnął się tamten. – Lepsze powietrze i więcej światła. Ja dużo czytam i piszę. Przepraszam panów, nie przedstawiłem się. Doktor Kaliszewski. – Pan jest lekarzem? – zapytał szybko Kurzawa. – Doktorem filozofii – odparł tamten z dumą. – Czy W drużynie panów mieszkał porucznik Zawistowski? – Mieszkał – odparł drętwo Pędziszewski. – Znałem go – pochwalił się Kaliszewski. – To był człowiek zdolny do rozrywania wszelkich oków. On jeden pokazał tym Niemcom... Rozejrzał się dokoła. – Nie są to idealne warunki do pracy... Trudno, obóz. A to miejsce może też będzie wolne? I wskazał na budkę Żaka. Przez uchylone drzwiczki widać było zwisającą żarówkę. Na stole leżała otwarta książka. – Jest wolne – powiedział Korwin-Makowski. – To świetnie! – ucieszył się Kaliszewski. – Będę mógł pracować wieczorami nie przeszkadzając panom. Oczywiście żarówkę i stolik panowie zabiorą. – Nie zabierzemy – powiedział sucho Dąbecki. Korwin-Makowski podniósł siennik i począł wyjmować podtrzymujące go deski. – Sam się o nie postarałem – wytłumaczył. – Zostawię panu kilka, żeby się pan nie zawalił. – Głupstwo – odparł Kaliszewski. – Mam swoje. Pobiegnę po rzeczy. Mam nadzieję, że będzie się nam zgodnie mieszkało. Kurzawa powrócił do angielskiego. Korwin-Makowski pochował już puszki i woreczki, wsunął do walizki lśniące ostrogi i zamknął wieko. Obok leżał tobół z kocami i pościelą. Drzwi otworzyły się cicho i wszedł Turek. Śniada, zmięta twarz była zaróżowiona z zimna. Aż pod brodę opatulił się wełnianym szalikiem. – Mam zastrzyki – szepnął Kurzawie do ucha. – Kaszle? Kurzawa potaknął głową. Turek rozebrał się i wlazł na pryczę. Znowu zapanowało milczenie. Dąbecki skończył pakowanie. Znad sufitu dotarto znowu pokasływanie, tym razem wyraźniejsze. Turek chwycił mandolinę i uderzył w struny. Zaśpiewał cicho, nastrojowo. Korwin-Makowski zarzucił tobół na plecy. – Dzisiaj mógłby się pan wstrzymać od śpiewu, panie poruczniku Turek – syknął. Posądzałem pana o więcej taktu. Cieszę się, że stąd odchodzimy. Od czasu kiedy uciekł Zawistowski... – Z nim się pan też kłócił – wtrącił Pędziszewski. – Niech pan rozmawia z tymi, którzy panu dają repety, panie poruczniku Pędziszewski! – zawołał Korwin-Makowski i zwrócił się do Dąbeckiego: – Pewno już awansował na kapitana. 91 Turek uderzył mocniej w struny mandoliny. Korwin-Makowski ruszył do drzwi. Dąbecki uśmiechnął się do Kurzawy przepraszająco. Zmierzchało się. W otworze tkwił Jasiek, ale przez szparę wpadał nikły odblask obozowych świateł. Zawistowski leżał nieruchomo, przykryty pod brodę kocami. Co chwila wstrząsały nim dreszcze. Oddychał przyśpieszonym rytmem, wypuszczając obłoki pary. Co pewien czas tłumił kaszel. Spod podłogi dobiegały zniekształcone glosy. – Siedzą tam wszyscy – szepnął. – Patrzą na siebie, chodzą i głośno mówią. Decyduj się, bohaterze. Jeżeli nie zejdziesz, zdechniesz tu jak bezdomny pies. Zakaszlał znowu. Głośno chrzęściły płuca. Z dołu dobiegał dźwięk mandoliny. – Turek gra – szepnął. – Pewno słychać twój kaszel. Uczyli cię przecież, że szybka decyzja jest podstawą zwycięstwa. Podźwignął się na łokciach i usiadł z wysiłkiem. Odrzucił koce i próbował stanąć na czworakach. Udało mu się to na chwilę, ale zaraz zachwiał się i opadł na legowisko dysząc ciężko. – Możesz wołać o pomoc – szepnął. – Pewno cię przeniosą na izbę chorych. Przez parę dni będziesz wśród swoich... i niech się dzieje, co chce. Okrył się znowu kocami. Leżał z otwartymi oczyma. – Skapitulujesz? Oddasz się Niemcom jak zdychające cielę? Zniszczysz legendę o poruczniku Zawistowskim? Namacał ręką puszkę po sproszkowanym mleku. – Jeżeli już nie możesz jeść, to śpij – szepnął i wydobył niewielką tubkę. Wysypał na dłoń kilka białych tabletek. – Jedną, dwie, dziesięć? Gdzie przebiega granica między snem a śmiercią? Wysypał na dłoń resztę pastylek. Siedzieli we trzech przy kuchni. Turek odstawił z ognia garnek. Przywiądł jakoś i zgarbił się. – Boże – powiedział drętwo Marianek. – Czy jest pan pewien, panie poruczniku? – Jestem pewien – odparł cicho Kurzawa. – Trupów widziałem przez te lata dostatecznie dużo, żeby się nie mylić. Obok leży pusta tubka po luminalu. – Może tamci potrafiliby go utrzymać przy życiu – szepnął Turek. – Jacy tamci? – spytał Kurzawa. – Korwin-Makowski i Dąbecki. Biologiczne typy. Ale sam nie chciał. Nie rozmawiali ze sobą od dwóch lat. Jakieś pułkowe kłótnie. Zamilkli i wpatrywali się tępo w ogień spitfira. Kurzawa zapalił papierosa. Lekko drżała mu ręka. – Cholera... – westchnął. – Było go wyciągnąć z tej dziury. – I co? – wzruszył ramionami Turek. – Rodzina porucznika Kozłowskiego, który też był w Bydgoszczy, dostała pocztą urnę z prochami. – Czy ta wojna niczego nie nauczy świata? – zapytał Kurzawa, – Będziemy kiedyś żyć jak ludzie? – Wątpię – odparł Turek. – Ja nie będę nigdy spokojny. Zawsze będzie obóz. – Bo odrzucasz wiarę – wtrącił z przekonaniem Marianek. – Czym jest życie bez wiary? Absurdem. – Zawsze jest piekłem, derwiszu – powiedział z przekonaniem Turek. – Módl się za duszę tego, który leży dwa metry nad naszymi głowami. Marianek skinął poważnie głową i ukrył twarz w dłoniach. – Przecież nie damy mu tam zgnić! – powiedział Kurzawa. 92 Turek wstrząsnął się. – Nie. Zbyt cenię to miejsce. Pójdę jutro do komendanta obozu, którego wymalowałem ze wszystkimi orderami. Lubi mnie. – Nie boi się pan? – zapytał Kurzawa. – Chroni mnie konwencja genewska – uśmiechnął się Turek. – Zresztą... wszystko mi jedno. I tak przeniosę się na izbę chorych. Teraz już mogę sobie pozwolić. – Wszyscy się dowiedzą – szepnął po chwili Kurzawa. – Zginie legenda o poruczniku Zawistowskim. Turek wpatrywał się chwilę w migotliwy płomyk. – Postaram się, żeby nie zginęła – powiedział cicho. – Trzeba to zrobić dla niego... i dla nich. Nalał kawy. Kurzawa przyjrzał mu się uważnie. – Nie jest pan taki bardzo cyniczny – powiedział. Chwycił tęgi mróz. Słońce świeciło pełnym blaskiem, a pokrywa śniegu migotała milionami iskierek, od których bolały oczy. Łańcuch gór piętrzył się niczym granica świata. Wszyscy jeńcy stali w długich kolumnach do porannego apelu. Niemieccy podoficerowie przebiegali szeregi licząc piątki. Otworzono bramę i na dziedziniec wjechał wojskowy furgon, zaprzężony w karego perszerona. Siedziało w nim kilku żołnierzy. Z komendy obozu wyszła grupa cywilów w bawarskich kapelusikach. Był z nimi nieznany niemiecki major. – Panowie z gestapo – powiedział Krygier. – Już wiemy, dlaczego nie pozwolili zostać dyżurnym. Będą węszyć po blokach. – Mogli wybrać cieplejszy dzień – wtrącił Szpakowski. – Czego oni szukają? – Radia – powiedział Turek. – Wiedzą, że w obozie są odbiorniki. – Postoimy – westchnął Pędziszewski. – Poprzednim razem trzymali ze dwie godziny. Chyba że alarm... Spojrzał z nadzieją w bezchmurne niebo. Furgon zatoczył łuk. Cywile dreptali jego śladem. – Ee, panowie – zaniepokoił się Szpakowski – zaczynają od naszego bloku! Furgon zatrzymał się przed wrotami. Cywile zniknęli we wnętrzu. – Boże, żeby mi tylko nie zabrali rękopisu! – przerazi! się Kaliszewski. – Owoc dwuletniej pracy. – A o czym to? – zainteresował się Kurzawa. – O bankructwie niejednej ideologii – wyjaśnił Kaliszewski. – W pierwszych rozdziałach rozprawiam się z hitleryzmem. Żołnierze zdejmowali z furgonu szafę. Wniesiono ją do wnętrza. – Nic nie rozumiem – powiedział Krygier. – Nigdy nie wiadomo, co się dzieje za ścianą! – Turek zerknął na Kurzawę. – Coś mi to wygląda na donos. Może radio było w naszym bloku? – A może ktoś sypnął tę bimbrownię na pierwszej sali? – zmartwił się Szpakowski. Kurzawa patrzył na góry oczyma przymrużonymi od blasku. Słońce oświetlało szczyty z ukosa, na śnieżnych powierzchniach kładły się sine cienie. – Panie Krygier – powiedział Szpakowski – kupisz pan obrączkę? Dukatowe złoto. Krygier uśmiechnął się z zażenowaniem. – Obrączki sprzedaje się w ostateczności – powiedział. – Niech się pan zastanowi. – Wstaw się pan za mną u mojego brzucha – zniecierpliwił się Szpakowski. – Ile pan dajesz? Pięć gramów. Przytupywali z zimna i patrzyli w drzwi bloku. Czyste powietrze przyniosło z miasteczka wibrujący dźwięk dzwonu. Kurzawa spojrzał na Turka. Ten przymknął oczy. Przez otwarte wrota bloku wynoszono szafę. 93 – Co to wszystko znaczy? – zdziwił się Pędziszewski. Szafę ułożono na wozie. Żołnierze wskoczyli na kozioł. Czekali. Parę tysięcy oczu wpatrywało się w furgon. Po kilku minutach wyszli cywile z majorem. Wóz ruszył, za nim podreptali gestapowcy. Dzwon z miasteczka bił spiesznym rytmem. Wargi Marianka poruszały się nieznacznie w bezgłośnym szepcie. – Zupełnie jak pogrzeb – zaśmiał się Szpakowski. – Nie chciałbym, żeby mnie szpicle odprowadzali na cmentarz. Co oni tam wiozą? – W takiej szafie można by wyjechać grzecznie za bramę – powiedział Pędziszewski. – Przekupić woźnicę i konwojentów... – Niech pan nie fantazjuje – zniecierpliwił się Krygier. – Z tego obozu nie można uciec. Chyba jak Żak: na cmentarz. – A Zawistowski? – żachnął się Pędziszewski. – No tak, Zawistowski – przyznał Krygier. Zamilkli. Cały obóz odprowadzał wzrokiem dziwny furgon. Marianek pochylił głowę. Dzwon w miasteczku jęknął raz jeszcze i zamilkł. Kurzawa spojrzał znowu na Turka. Wśród bruzd policzka torowała sobie drogę lśniąca łza. Otwarto bramę. 94 Casalarga I Za oknem było ciemno. Dokoła okrągłego stolika siedziało ich trzech w białych podkoszulkach i wojskowych spodniach piaskowego koloru. Pokój był prawie pusty: polowe łóżko, składany fotel, stolik i brezentowa miednica na bambusowym stojaku stanowiły umeblowanie. Obok reprodukcji „Ostatniej Wieczerzy” wisiała na białej ścianie mapa świata z angielskimi napisami. Zaznaczono na niej czerwonym ołówkiem drogę z Polski przez Rosję, Iran, Irak, Palestynę, Egipt do Włoch. Na fibrowej walizce pod ścianą stal niewielki odbiornik; antenę zastępował rzucony w kąt zwój telefonicznego kabla. Jezierski ujął pękatą karafkę i począł dolewać do szklanek. Był postawny i muskularny; śniadość skóry kontrastowała z jasnością gęstej czupryny. – Dosyć! – zaprotestował drugi, tłusty, o twarzy lśniącej od potu. – Ile można co dzień wypić wina? I zakrył szklankę dłonią. Trzeci, ospowaty, siedział na łóżku i wyciskał z tuby pastę do zębów, rozprowadzając ją po parcianym pasie. Na poręczy łóżka suszyły się spinacze i szelki, już olśniewająco białe. Wychylił wino jednym długim haustem. – Jutro defilada, panowie – ziewnął. – Trzeba spać. – W taką duchotę nie zmrużę oka – powiedział Jezierski. Z ulicy dobiegały śmiechy i śpiewy. Zajęczała mandolina. Solo me ne vado per la citta!19 zaryczał mocny tenor. – Pomyśleć, że przegrali wojnę – westchnął Jezierski podsuwając kolegom paczkę playersów. Ospowaty otarł białe od pasty palce o szmatkę i wziął papierosa. – Pojutrze przyjeżdża z Rzymu opera – powiedział. – Beniamino Gigli. Tysiąc lirów bilet. – Eee – bąknął tłusty. – Widziałem go w termach Karakali. Lepiej zobaczyłbyś, co tam... I wskazał odbiornik. Ospowaty przekręcił gałkę. Zafurkotało w głośniku. Pochylił się ku skali i wycelował w punkt oznaczony czerwoną kreską. Poprzez trzaski przebił się niski głos pieśniarki: List, pierwszy miłosny list, cały mokry od łez... Jegierski otarł chustką czoło i kark. Milczeli. Na stoliku leżały różnobarwne paczki papierosów i tabliczki czekolady Nestle'a. – Słabe Naafi w tym tygodniu – zachrypiał ospowaty prztykając palcem w piramidkę z zielonych paczuszek krótkich papierosów. – Sześćdziesiąt woodbinów! – Cicho! – burknął Jezierski. Głos pieśniarki był ciepły i miękki. – Kurwa! – westchnął tłusty. – Daj wina... – Biorę urlop i jadę do Wenecji – warknął ospowaty odkładając wybielony pas na poręcz łóżka. 19 Idę sam przez miasto! 95 – Cicho – szepnął raz jeszcze Jezierski. Ospowaty wzruszył pogardliwie ramionami. Tłusty przesunął dłońmi po twarzy, rozmazując pot w fantastyczne wstęgi. Niski śpiew przybliżył się i wzmocnił. Jezierski chwycił karafkę, nalał i szybko wypił. Ospowaty wyprostował się nagle. – Dosyć tego! – krzyknął. Zatoczył się i podszedł do aparatu. Szczęknął przełącznik. Za oknem brzęknęła mandolina. Ospowaty powrócił do stołu, chwycił szklankę. – Siedemnaście miesięcy siedziałem u nich za drutami – zachrypiał. – Ścinałem drzewa od świtu do nocy i ledwo wyrabiałem normę. Na widok cukru padałem na kolana. A ręce miałem urobione od dziecka: byłem szewcem i synem szewca. Znali mnie w Mołodecznie. Pociągnął wina i wstał. Wkładał tropikalną koszulę: na ramieniu pod napisem „Poland” lśniło ramię pancerne, haftowane srebrnymi nićmi. Patrzyli nań oczyma bez wyrazu. – Jedenasta – powiedział. – Idę. Za pięć godzin pobudka! – Do cholery z defiladą! – krzyknął nagle Jezierski. – Będzie angielski generał – powiedział ospowaty i pogrzebał w kieszeni. Nagłym ruchem rzucił na stolik niewielki klucz. – Rezygnuję z kolejki – powiedział. – Dobryś! – zaśmiał się tłusty. – Na te parę godzin? Wypompować się przed defiladą i zdechnąć na tym upale? Jezierski wypił jeszcze jedną szklankę wina. Twarz mu spąsowiała. Na czole wzdęły się żyły. – Ja pójdę! – powiedział i przykrył klucz dłonią. Jezierski stąpał niepewnie po ciosanych głazach jezdni. Z wystaw padało jasne światło. W uliczce, obudowanej ciasno dwupiętrowymi domkami, było tłoczno. W oknie wystawowym narożnego sklepu świecił napis: „Pro Station”. Wychodzili stamtąd żołnierze chowając prezerwatywy w złotej cynfolii. W świetle latami strzępił się na wpół zdarty afisz: „W il esercito Polacco!20 Obok wymalowano przez szablon hasło: „Hejże, wiara, na komara!” Przechadzały się parami śniade dziewczyny o czerwonych ustach. Powiało smrodem smażonego oleju. Jezierski zaciągnął się playersem. Dwóch chłopców w łachmanach szło za nim krok w krok. Walcząc z opornymi nogami wytoczył się na niewielki placyk. Do chłopców dołączył się trzeci, bosy, w podartych majtkach; wszyscy trzej szli Jezierskim, wpatrzeni hipnotycznie w ognik papierosa. Miasteczko stłoczyło się na wzgórzu; dokoła, niżej, błyszczały rzędy świateł nowych dzielnic. Na ekranie ogrodowego kina cwałowała grupa kowbojów ostrzeliwując się gęsto. Z lustrzanego baru na rogu dobiegał mocny zapach kawy; radio grało „Besa me mucio”. Na szklanym daszku secesyjnego budynku lśniły złote litery: „Albergo Italia”. Przed hotelem stały w równym rzędzie jeepy. Pierwszy miał napis „Military Police”. Drzemali w nim żandarmi w białych hełmach i pasach. Szoferzy siedzieli na kamiennych schodach, cicho rozmawiając. Obok wózka z białym płóciennym daszkiem przycupnął zmęczony lodziarz. Z okien na parterze, osłoniętych storami, dobiegał gwar. Jezierski odrzucił playersa. Zatupotały natychmiast bose nogi: najwyższy z trzech chłopców odepchnął innych, dopadł niedopałka i szybko go schował. Zza okien dobiegł brzęk tłuczonego szkła i chóralny śmiech. Żandarmi poruszyli się w jeepie i zaraz znieruchomieli. Któryś z szoferów splunął na chodnik, pod nogi lodziarza. Jezierski wtoczył się w hotelowe drzwi, przemierzył czerwony kokosowy chodnik i dotarł do schodów! – Plutonowy Jezierski! – zawołano z tyłu. Jezierski odwrócił się i lekko zachwiał. O dwa kroki, pod drzwiami toalety, stał wysoki oficer o tatarskich rysach. Na tropikalnym frenczu mieniły się baretki odznaczeń. Czarne oczy były maślane. 20 Niech żyje polskie wojsko! 96 – Dowódcy szwadronu plutonowy nie poznaje? – ujął się pod boki i podszedł do Jezierskiego. – Co jest z plutonowym? Plutonowy mi się ostatnio nie podoba! Jezierski stuknął obcasami. Przymrużył oczy i zachwiał się lekko. – Tak jest, panie rotmistrzu! – wyrecytował. Zachwiali się obaj, stykając się prawie nosami. Rotmistrz odskoczył. – Pogadamy kiedy indziej! – pogroził Jezierskiemu. – Niech plutonowy idzie spać! Jutro defilada. Lance do boju, szable w dłoń, bolszewika goń, goń, goń! – ryczało w sali restauracyjnej kilkanaście gardzieli. Jezierski wskoczył na schody, dotarł do drugiego piętra. Śmignęła szybko drobna pokojówka, uśmiechnąwszy się porozumiewawczo. Jezierski zatrzymał się przed ostatnimi w rzędzie drzwiami, wygrzebał klucz, gmerał nim chwilę w zamku. Twarz jego lśniła od potu. Drzwi ustąpiły. W szablonowym pokoju siedziała w fotelu dziewczyna o nieco zniszczonej, ostrej twarzy. Podciągnęła czerwoną sukienkę, tak że widać było chude kolana i część ud. – Pietro! – zawołała ze zdziwieniem. – E un sbaglio! Now e giorno tuo!21 Jezierski spojrzał na nią zimno i począł rozpinać koszulę. – Rozbieraj się! – warknął. Uśmiechnęła się przepraszająco, po czym posłusznie, bez słowa, ściągnęła przez głowę sukienkę. Jezierskiego obudził warkot. Leżeli na zmierzwionym łóżku, wśród zmiętych prześcieradeł. Słońce przenikało przez żaluzje. Dziewczyna spała z głową na jego ramieniu. Byli obydwoje nadzy i spoceni pod muślinową moskitierą. Jezierski poruszył skołowaciałym językiem i przypatrzył się dziewczynie. Twarz jej była lekko obrzmiała; oddychała miarowo. Bez szminki wydawała się o wiele młodsza. Czarne włosy leżały na poduszce szerokim promieniem. Wysunął ostrożnie rękę spod jej głowy; obudziła się. – Buon giorno22 – powiedział łagodnie. Uśmiechnęła się. Jezierski wstał i podszedł do lustra: dojrzał opuchniętą, zaspaną twarz. Nagle dosłyszał natrętny warkot: podbiegł do okna i otworzył żaluzję. Po kamiennych płytach placu przetaczały się zwartą kolumną dziesięciokołowe studebakery pełne żołnierzy. Lśniły rzędy lekkich hełmów, bielały szelki i pasy, błyszczały w słońcu okucia, klamry i lufy. Jezierski zatrzasnął szybko żaluzję; podszedł do umywalni,, chwycił dzbanek i nachylił nad miednicą głowę. Później zmywał pot z ramion. Gdy się odwrócił, dziewczyna stała już w sukience przed lustrem. Wzrok Jezierskiego złagodniał. Pogładził ją po włosach. Uśmiechnęła się znowu. – Pietro – szepnęła – mille lirę...23 Twarz Jezierskiego spochmurniała. Cofnął rękę. Podszedł do łóżka i z kieszeni spodni dobył wąski banknot. Podał go jej bez słowa. – Andare spiaggia... mare? – zaproponowała nieśmiało. – NO! – burknął i odwrócił się do niej tyłem. Cicho szczęknęły drzwi. Za oknem warkot stał się ciężki, wibrujący. Dom trząsł się lekko. Szły shermany. 21 Piotrze! To pomyłka! To nie twój dzień! 22 Dzień Dobry. 23 Piotrze, tysiąc lirów... 97 II Wzniecając obłoki kurzu „szafa” z aliancką gwiazdą na masce mknęła zręcznie po serpentynach szosy. O sto może metrów za nią sunął trzytonowy chevrolet. Góry dokoła wąwozu trwały czerwonawe i nagie pod wyblakłym od żaru niebem. Na dnie wąwozu bielało wyschłe i spękane koryto strumienia. Samochód wpadł na kamienny wiadukt, wspiął się na stok wzgórza. We wnętrzu wozu, na ławce służącej w nocy za łóżko, siedziało ich trzech w szortach i rozchełstanych koszulach. Czwarty, najmłodszy, dwudziestoletni chyba, pocił się w wełnianej angoli, bryczesach polskiego kroju i butach z cholewami. Jezierski zwilżył językiem spieczone wargi. – Góra z górą się nie zejdzie... – westchnął otyły sierżant z niebieską syreną na rękawie. – Za co cię do nas szurnęli, Jezierski? Przecież to wygnanie. Śmietnik, nie oddział. – Zaspałem defiladę – odparł Jezierski. – Tylko za to? – zdziwił się drugi, chudy plutonowy o mysiej twarzy. Zaciągał śpiewnie. – No... nie tylko – przyznał Jezierski. – Casalarga... Nie podoba mi się ta nazwa. Dziura, prawda, Kmita? Otyły sierżant uśmiechnął się pobłażliwie. – Dokoła kaktusy – powiedział. – Trzy uliczki na krzyż. Kino polowe. Jedna stara kurwa i jeden water-closet na cały batalion. Pięć mil od miasta. – Też się żyje – wtrącił chudy plutonowy. – Pewno, kto ma Lizę... – zaśmiał się Kmita. Chudy plutonowy potwierdził poważnym ruchem głowy. Samochód pędził wzdłuż stoku w dół. – Zobaczyć zawsze można – odezwał się ten w bryczesach i długich butach. – Będzie źle, wracam do Niemiec. – Pan coś późno do Korpusu – zdziwił się Kmita. – Przeszło rok po wojnie? – Lubię jeździć. Zna się już Niemcy, Austrię i Francję. A tu gorąco. – Pan z obozu? – wtrącił Jezierski. – W pierdlu pod Monachium siedziałem pół roku. Jestem z powstania. Bieniewicz. – Traczyk – chudy plutonowy wysunął dłoń szeroką jak łopata. – Z tego powstania jest tam paru. „Szafa” skręciła na wirażu, zadudniła po mostku, wspięła się znowu. – A nic takiego do sprzedania pan nie ma? – zainteresował się Kmita. – Coś z waluty może? – W Anconie przepuściłem dziesięć miękkich – odparł Bieniewicz. Kmita skrzywił się. Mijali kolumnę trzytonowych transportówek. Przy kierownicach siedziały kobiety w mundurach Korpusu. – Na południe – westchnął Jezierski. – Znowu na południe. – Chciałbyś na wschód? – zapytał Kmita. – Pewno. – Od nas pięciu pojechało w tym miesiącu – powiedział Kmita. – Przedwczoraj jeden podchorąży dostał list od ojca, że w Bałtyku pływają trupy tych, co wrócili. 98 – Niemożliwe! – żachnął się Jezierski. Bieniewicz wydął pogardliwie wargi i wpatrzył się w swe buty. – Wszystko możliwe – stwierdził Traczyk. – Żeby chociaż list można było napisać! – powiedział Jezierski. Samochód zahamował gwałtownie. – Woda! – krzyknął kierowca z szoferki. Wyskoczyli na szosę. W kotlince rozsiadły się nędzne, szare domki z kamienia. Dokoła pięły się po stoku niewielkie poletka i rachityczne winnice. Pośrodku małego placyku sterczała z kamiennej obudowy rura tryskająca żwawym strumieniem. Słońce paliło bezlitośnie. Wioska, zdawałoby się, wymarła, gdyby nie nędznie odziany staruszek, prowadzący na sznurku wyleniała kozę. Dojrzawszy samochód pociągnął szybko zwierzę i skrył się pospiesznie za domem. Nadjechał chevrolet. Z pudla wyskakiwali żołnierze o pobielonych kurzem twarzach i pędzili do studni ściągając w drodze przepocone koszule. Byli w szortach lub spodniach z drelichu. Na kamiennej ścianie domu czerwieniał napis farbą: „W Stalin! W l’Armata Rossa!”24 Dwaj żołnierze rzucili się do napisu i poczęli go ścierać szybkimi ruchami, nie bacząc na chropowatość muru. Po chwili podbiegło jeszcze dwóch. – Ale u was bojowo! – zdziwił się Bieniewicz. – Podobno mają nas stąd szurnąć do Anglii jeszcze przed jesienią – powiedział Kmita. – Na prośbę Włochów. W Anglii mogiła. – Pożałujesz Włoch, pożałujesz – pokiwał głową Traczyk. Żołnierze wracali do ciężarówki zakręcając manierki. Z napisu pozostała czerwona plama. Na szosie pojawił się mały osiołek. Ledwo wystawał mu łeb spod korpusów dwóch rosłych mężczyzn, odzianych na czarno. Rozpięli nad głowami czarny parasol i prawie zamiatali nogami po jezdni. Jezierski otarł usta rękawem i powrócił do „szafy”. Silniki zaterkotały i samochody ruszyły owiewając osadę chmurą kurzu. Zmierzchało się. „Szafa” pędziła z szybkością sześćdziesięciu mil na godzinę po szerokiej via Appia. Migały z obu stron asfaltu biało-czarne granitowe słupki. Kraj był lekko pofałdowany, zielony od winnic. Mijali białe domki z kamienia. Traczyk wziął ze stolika niewielką blaszankę, odkręcił korek i przechylił do ust. – Ciepłe – westchnął. – U nas, w Grodnie, było piwo... – Ee, tam! – parsknął pogardliwie Bieniewicz. – Haberbuscha pan nie znałeś. – Ja tam piwa nie piłem – wtrącił Jezierski. – Kwas chlebowy matka robiła na lato. Piwniczka była w ogrodzie... – Gdzie? – zapytał sennie Bieniewicz. – Wszystko jedno – odparł Jezierski. – W Kieleckiem. Zamilkli. Wóz wpadł między białe domy wsi. Ludzie siedzieli na progach i wałęsali się po jezdni. Uskakiwali w ostatniej chwili. Mury osmarowane były na niebiesko hasłami Chrześcijańskiej Demokracji. – Jedna wieś czerwona, druga niebieska – zaśmiał się Kmita, – Ale bałagan u nich polityczny... – A ta Casalarga? – zapytał Jezierski. – Bardziej niebieska niż czerwona – odparł Kmita. Traczyk kiwał się sennie i coraz to zamykał oczy. Ręce splótł na kolanach jak wiejska kobieta. Bieniewicz wpatrzył się tępo w szosę. – I znowu razem, Jezierski – westchnął sentencjonalnie Kmita. – Niewielki ten polski świat. Wtedy było lepiej. Pamiętasz majora Borkowskiego? – Tego, co w Santa Croce przemawiał w nocy z pomnika Garibaldiego, a potem obsiusiał oficerów? – Tego, tego! – ucieszył się Kmita. – To był ułan! Wiecie panowie, jak zginął? 24 „Niech żyje Stalin! Niech żyje Armia Czerwona!” 99 – No jak? – zainteresował się słabo Bieniewicz. – Pod Monte Cassino kazali włożyć hełmy. Angielski regulamin. Major się wypiął. Na czarnym berecie miał błyszczące, blaszane dystynkcje. Tylko się wychylił zza kamienia, dostał w samo czoło, między gwiazdkę a paski. – Ee tam! – parsknął Bieniewicz. – Żebym ja wam opowiedział numery z powstania! Zamilkli. Kmita spojrzał na zegarek. W mroku błysnęło złoto. – Dorobiłeś się, bracie– powiedział kąśliwie Jezierski. – Taki zegarek! Pewnoś kasztaniarz. – Gdzie tam! – westchnął Kmita. – Kasztaniarz? – zdziwił się Bieniewicz. – Taki, co handluje kasztanami – wyjaśnił Kmita. – Jakimi? – dziwił się dalej Bieniewicz. – Jadalnymi? – Jadalnymi! – parsknął Jezierski. – To pan nie wiesz? – ucieszył się Kmita. – Złote funty. Różnica kursu. Liry składasz pan na książeczkę, wpisują sumę w angielskich funtach, z książeczką jedziesz do Egiptu, tam wypłacają ci funty, kupujesz kasztany, wracasz do Włoch, sprzedajesz... Zysk kilkaset procent. Trochę kapitału i po paru jazdach możesz pan w Rzymie kupić kamienicę. – Pojechałbym – stwierdził Bieniewicz. – Każdy by chciał – zaśmiał się Kmita – ale przy żłobie tłok. Jadą tylko ci z sitwy. Mało miejsc na statkach. – Wesoło tu u was – gwizdnął Bieniewicz. – Trzeba się rozejrzeć. – Przywykniesz pan – stwierdził Kmita. – Ale gol się pan codziennie. Inaczej pana zgnoją. Bieniewicz przesunął ręką po dwudniowym zaroście. Wjechali w szeroką ulicę. Zajaśniały wysokie lampy. Traczyk ocknął się, poderwał, otarł z ust ślinę i zastukał do kierowcy. – Do Lizy, Traczyk? – zapytał Kmita. Tamten wykonał głową nieokreślony gest. Przewiesił chlebak przez ramię. Beret nasunął prosto na czoło, aż po łuki brwi. – Zakochany wieśniak – zaśmiał się Kmita. Wóz przystanął na dużym placu, przed pomnikiem. Skądsiś dochodził cichy rytm jazzu. W głębi, nad schodkami wiodącymi do podziemi, świecił napis: „Pro Station”. Traczyk gramolił się powoli. – Kupiłeś jej coś w Rzymie?– zapytał jeszcze Kmita. – Może chociaż majtki? – Mój interes – burknął Traczyk zatrzaskując drzwi. Wóz ruszył. – Kto to ta Liza? – zapytał sennie Jezierski. – Cholera wie – wzruszył ramionami Kmita. – Wyleciała mu kiedyś w łaźni fotografia z dedykacją: „Kochanemu Giuseppe – Liza.” Nawet ładna dziewczynka. Aż dziw, co jej do tego starego kutwy. Próbowaliśmy podejrzewać, ale się zawsze wymykał. Słowa z niego nie wyciągniesz. Zakurzone krzaki mimozy rozstępowały się przed reflektorami. Sennie brzęczał silnik. Zawodziły opony po asfalcie. Mignęły białe, samotne domki. – Casalarga – powiedział Kmita. Wyjrzeli ciekawie przez okienko. Zza skruszałego muru zwisały ciężko rozłożyste liście palm. „Szafa” zatrzęsła się na wybojach: asfalt przeszedł w miejski bruk. Żółciła się uliczna latarnia, przyczepiona do muru. Wzdłuż ulicy bielał nieprzerwany rząd parterowych, murowanych domów o płaskich dachach. Jezierski westchnął. Wpadli na placyk. Duży budynek, jakby skład czy spichrz, zionął otworem potężnych drzwi. Mignęły rzędy łóżek i grupki żołnierzy. Skręcili w boczną uliczkę. Reflektor oświetlił napis, wycięty w dykcie: „Pro Station.” Jezierski wysiadł ciężko, odrzucił niedopałek. Skądsiś wyprysnął bosonogi chłopiec i porwał resztkę playersa. – Zaczekajcie – powiedział Kmita. – Dowiem się, gdzie dla was kwatery. 100 Wszedł do niewielkiego budyneczku. Przez uchylone drzwi widać było stojak z karabinami. Wartownik rozmawiał z chudym mężczyzną w cywilu, który wymachiwał mu palcami przed samym nosem. – Mogiła – stwierdził Bieniewicz. – Co tu robić, panowie? Kmita wyszedł. – Najpierw Jezierskiego – powiedział do szofera. – U Carpinettich. Tam gdzie mieszkał podchorąży Kozicki. Wsiedli. „Szafa” ruszyła. – A ten Kozicki gdzie? – Pojechał do Rzymu na studia – odparł Kmita. – Nienadzwyczajna to kwatera, ale wszędzie tłok. Inni mieszkają po dwóch w pokoju. Samochód przystanął w ciemnej uliczce. Domy były tu też parterowe o płaskich dachach, ale o różowych i żółtych fasadach. Weszli do bramy. Kmita zapukał do oszklonych drzwi, przysłoniętych firanką. Na próg wyszła szczupła dziewczyna. – Buona sera, signorina – powiedział Kmita. – Maresciallo volere camera.25 Oczy dziewczyny zabłysły. – No! – zawołała. – Basta! Lasciare nostra casa in pace!26 Kmita uśmiechnął się. – Ładna – powiedział. – Dasz sobie radę. I poszedł do „szafy”. Samochód ruszył. Jezierski pozostał w progu z kitbagiem, walizką, składanym łóżkiem i radiem. Dziewczyna patrzyła nań wrogo. Nie widział dobrze jej twarzy; światło z pokoju opromieniało czarne włosy. Była szczupła i zgrabna. Z czarnej sukienki wyrzynał się trójkąt dekoltu. – Scusate, signorina – powiedział. – La camera.27 – La camera! – krzyknęła. – Si, si, la camera! I wskazała głową za siebie. Był to niewielki pokoik, malowany na różowo, popstrzony w barwne kwiatki, z łóżkiem tylko, komodą i stolikiem. Na honorowym miejscu wisiała kolorowa panorama Neapolu z dymiącym Wezuwiuszem. – E mia, la camera! – zawołała nie ruszając się z progu. – Dove io dormire?!28 Jezierski wzruszył ramionami. – Si, capire – powiedział. – io stanco. Camera per soldati polacchi. Volere andare letto29. I postąpił o krok. Dziewczyna cofnęła się na środek pokoju. Teraz dojrzał jej twarz. Była bardzo ładna. Lekko skośne oczy patrzyły wściekle ze śniadej, półarabskiej twarzy. Smukłe nogi, obnażone do kolan, tkwiły w rozdeptanych pantoflach. Sukienka była zrudziała i pocerowana. Czarne włosy opadały na ramiona w gęstych falach; zdawały się żyć własnym, lśniącym życiem. – Va bene!30 – krzyknęła. I rzuciła się do drzwi łączących pokój z resztą mieszkania, otworzyła je z hałasem, po czym chwyciła poręcz łóżka i pociągnęła je z furią do drzwi. Jezierski podskoczył do niej, pochwycił łóżko z drugiej strony. Szarpnęła mocno; nie ustępował. – Aiutare!31 – zaśmiał się. – Parsknęła ze złością. Przeszła próg obijając boleśnie palce o futrynę. Łóżko było lekkie, metalowe, z siatką łataną sznurkiem. Weszli do ciemnego i zagraconego pokoju; małe okno wychodziło na ogródek. Szurnęła łóżko pod ścianę. 25 Dobry wieczór pani. Plutonowy chcieć pokój. 26 Nie! Dosyć! Zostawić nasz dom w spokoju! 27 Przepraszam panią. Pokój. 28 Pokój jest mój! Gdzie ja spać? 29 Tak, rozumieć! Ja zmęczony. Pokój dla polskich żołnierzy. Chcieć iść do łóżka. 30 Dobrze! 31 Pomóc! 101 – Dormire qui?32– zapytał Jezierski wskazując najpierw łóżko, a potem ją. Nie odpowiedziała. Wróciła do pokoju Jezierskiego. Na stoliku była jakaś książka, kalendarz i duża ramka z kilkoma fotografiami. Zmiotła to wszystko do szuflady i pociągnęła stolik. Zapiszczało drzewo na kamiennej posadzce. Jezierski chwycił za blat. – Lasciare tavolo – powiedział. – Io pagare...33 Potrząsnęła głową i znowu pociągnęła stolik. Wzburzyła się fala czarnych włosów i okryła jej policzki. Trzymał mocno. – Signorina molto rabbiosa!34 – powiedział. Nie spuszczał z niej oka. – Andare via! – zawołała. – Lasciare mia camera!35 Jezierski spoważniał nagle. W drugim pokoju zaczłapały pantofle. – Lucia! – zawołał niski głos. W progu stanęła gruba kobieta. Włosy jej były zwichrzone niechlujnie, czarna suknia pokryta tłustymi plamami. Szedł od niej zapach smażonego oleju. Lucia zagadała do niej szybko. Lśniąca twarz kobiety rozjaśniła się w szerokim uśmiechu. – Buona sera, maresciallo! – powiedziała głośno i powoli. – Bella camera! Noi amare Polacchi! 36 Lucia spojrzała na nią z pogardą. Wysunęła szybko szufladę stolika, chwyciła książki, fotografie i kalendarz i ruszyła do wyjścia pociągając matkę. Trzasnęły drzwi; przekręcono szybko klucz. Jezierski stał chwilę bez ruchu, po czym zaczął ustawiać z wolna swe brezentowe meble. 32 Spać tutaj? 33 Zostawić stół. Ja zapłacić... 34 Pani bardzo gniewna! 35 Wynosić się! Zostawić mój pokój! 36 Dobry wieczór, panie plutonowy! Piękny pokój! My lubić Polaków! 102 III Bieniewicz, utopiony w szortach za kolana i w koszuli o wiele numerów za dużej, wyglądał przy Jezierskim jak ostatnia oferma. Kapitan Bogucki podniósł oczy znad papierów. Był wysoki, o szczupłej, wygolonej twarzy. Pachniał lawendą. – Plutonowy pójdzie do krawca i dopasuje sorty – powiedział sucho do Bieniewicza. – Tak chodzić po mieście nie wolno. Funkcje przydzieli wam obu porucznik Nitecki. Pamiętajcie, że batalion jest rezerwuarem kadr dla przyszłej armii. Przede wszystkim poziom wyszkolenia. Plutonowy Jezierski zaopiekuje się nowym kolegą. Jezierski stuknął obcasami. Kapitan ziewnął ukradkiem. Oczy miał podsiniałe. – Szkolenie i jeszcze raz szkolenie – dodał. – Trzeba wykorzystać każdą chwilę pokoju... Dziękuję. Znowu stuknęli obcasami i wyszli na korytarz. – Co on pieprzy? – zapytał Bieniewicz. – Będzie z tego Korpusu armia? – Anglicy nie pozwolili – odparł Jezierski. – Sami demobilizują. Chyba że... – Wojna? Jezierski machnął ręką. Wyszli na placyk .zalany słońcem. Przed koszarami snuło się ospale kilku żołnierzy. Z okna pierwszego piętra dobiegał monotonny glos wykładowcy. – Nudno – powiedział Bieniewicz. – Gdzie tu krawiec? – Widziałem szyld obok „Pro Station”. Po włosku sarto. – Za dużo języków jak na jedną polską głowę – wzruszył ramionami Bieniewicz. – Znajdę signorinę, to się może nauczę tych paru słów. Cześć. Jezierski ruszył leniwie uliczką. Zegar na kościele wybił drugą. Bielały żarem mury i kamienne płyty jezdni. Półbuciki stukały głucho, przerywając ciszę wokół martwych domów. Jezierski był w szortach, a rękawy koszuli zawinął wysoko; pod pachami ciemniały już plamy potu. Po chwili przystanął przed domem oddzielonym od ulicy pasmem ziemi, w której pęczniały wielkie agawy. Oszklone drzwi, przysłonięte firankami, prowadziły wprost do pokoju. Nacisnął klamkę i wszedł. Pokój był duży i mroczny. Bielała niczym wielki stożek moskitiera nad łóżkiem. Coś się tam zakotłowało, odchylono muślin i ku drzwiom w głębi smyrgnęła szczupła sylwetka. Zza moskitiery wyjrzał Kmita. Był nagi i lśniący od potu. – O tej porze puka się przed wejściem – powiedział. – Sjesta. Ludzie śpią. – Zamyka się drzwi na klucz – skrzywił się Jezierski. – Że ty możesz w taki upał... – Kiedy indziej trudno. Teraz starzy chrapią, aż się dom trzęsie. – Śmiertelne południe – westchnął Jezierski. – Człowiek powoli zapomina, skąd się tu wziął. – Jak to: skąd? – żachnął się Kmita. – Pamiętasz, jakeśmy ciągnęli linię na wzgórze trzysta siedem? Anglicy patrzyli jak na wariatów. Cholerny stok... – Żeby nie ty, pewno bym nie chodził po włoskiej ziemi – rzekł Jezierski. – Ale inne było życie. Człowiek lazł śmierci pod nos i jeszcze się cieszył. Teraz bym chyba nie mógł... – Czas nas przeżarł i ten upal – stwierdził Kmita. – Mam to wszystko w dupie! Na północy są chociaż water-closety! Wciągnął szorty i podszedł do drzwi. 103 – Rosa! – zawołał. Po chwili zatupotały kroczki. W progu stanęła piętnastoletnia może dziewczyna o kręconych włosach. Była piękna urodą pół-Arabki, pół-Murzynki, z dziecinnymi dołkami w policzkach. – Teraz nie wejdzie do pokoju, bo się starzy obudzili – uśmiechnął się Kmita. – Acqua!37 – podał jej pusty dzbanek. Dziewczyna skinęła posłusznie głową i znikła. – Świnia, to ty jesteś – powiedział Jezierski. – Takie dziecko! – Pomyśleć, że w Polsce mam już córkę w jej wieku – westchnął Kmita. – Ta twoja nie gorsza. Co robisz wieczorem? – Co można robić? – Upić się, iść do kina, jechać do miasta, upić się. Pójdziesz ze mną do Włochów. Dziewczyna wyciągnęła zza progu rękę z dzbankiem. Uśmiechała się. Kmita nalał wody do miednicy i począł zmywać pot z piersi i pleców. Jezierski wpatrzył się w świeżą buzię Rosy. Podchwyciła jego wzrok i natychmiast opuściła duże czarne oczy. – Rosa! – krzyknął z głębi mieszkania ostry kobiecy głos. Przy stołach, ustawionych w podkowę, zasiadało kilkudziesięciu podoficerów. Była to duża sala o świeżo pobielonych ścianach. Kilkunastoletnia dziewczyna biegała zręcznie z talerzami. Bieniewicz zerknął przełomie na jej smukłe nogi. – Umyć taką... och! – westchnął Kmita i nagłym ruchem odsunął talerz. – Nie mogę. Rzygam beefem, sardynkami i łososiem! Bieniewicz, który wylizał swój talerz do czysta, spojrzał łapczywie na czerwony płat wołowej konserwy. – Zjem – powiedział. – W pierdlu dawali czasami paczki z Czerwonego Krzyża. Beef śnił mi się co noc. Traczyk ruszał szczękami powoli i miarowo. Dużą kromkę chleba białego jak ciasto posmarował grubo pomarańczowym dżemem. – Mgli – westchnął. – Dałby ja z funta za bliny z wereszczahą... – Niedźwiedź – parsknął Kmita. – Najlepszy schaboszczak. Jedziesz do Lizy? Traczyk skinął potwierdzająco głową. Pił herbatę siorbając. – Wzruszająca miłość – powiedział Kmita z irytacją. – Czym żeś ty ją zdobył, kłapouchu? Urodą, dowcipem? Traczyk wykonał głową nieokreślony gest i przymknął oczy. Twarz jego sposępniała. – Jest wóz do miasta? – zapytał Bieniewicz. – Nie chcę oglądać zachodu słońca w Casalarga. Kmita pociągnął Jezierskiego. Wyszli na ulicę. Szarzało. Mury oddawały żar nagromadzony w ciągu dnia. Pod drzwiami siedziały na stołeczkach kobiety. Mężczyźni wystawali w grupkach przy Municipio. Wałęsali się po kilku polscy żołnierze. Przed „Pro Station” siedział tłusty sanitariusz. W oknie krawiec migał igłą nad wojskowymi spodniami. Z lokalu Chrześcijańskiej Demokracji dochodziły śmiechy. Zasalutowali porucznikowi odzianemu w elegancki mundur tropikalny. Obok niego szła niska, pulchna blondynka. Włosy udziubała w loczki. Jezierski wlepił w nią ciekawe oczy. – Kto to? – Janisz – parsknął Kmita. – Sprowadził z kraju żonę. Sto dolarów. Jezierski odwrócił się. Blondynka kroczyła dumnie. Wszyscy przyglądali się jej badawczo i natrętnie. – Cholera... – westchnął – A ty? – Wielki mi interes! – wzruszył ramionami Kmita. – Za własną żonę sto dolarów... Zresztą nie mam. – Naprawdę? – bąknął Jezierski odwracając się raz jeszcze. 37 Wody! 104 – Naprawdę – powiedział żywo Kmita. – Nie dopuszczają do sitwy. Czasem trzytonówkę pchnę Włochom z oliwą, ale i to się kończy. – I tyś się wciągnął do kantów? – żachnął się Jezierski. – Brat Polak jak nie ginie za ojczyznę, to kombinuje – stwierdził Kmita. – Nie wszyscy się zmieścili na cmentarzu pod Monte Cassino. Angielska benzyna, włoska oliwa, a Polak zgarnia forsę. Przystanęli przed uchylonymi drzwiami. I one prowadziły wprost z ulicy do pokoju. Przy długim stole siedziało ze dwunastu mężczyzn, hałaśliwie rozmawiając. Wszyscy byli młodzi; przeważnie bruneci o ciemnych zarostach. Wśród talerzy czerwieniały pękate karafki. Kmita wszedł pierwszy. Przywitał ich chóralny okrzyk. Uśmiechały się spocone twarze. – Ciao, sergente! Ciao, maresciallo!38 Podawali kolejno rękę Jezierskiemu. Posadzono ich na przeciwległych krańcach stołu. Znowu wszyscy wrzasnęli: tłusta matrona wniosła półmisek z mięsem. Były to kotlety wieprzowe, rzucone bezładnie na kupę. Obficie błyszczał olej. – Che festa, che festa! – zapiał sąsiad Jezierskiego. – Bisteca di maiale!39 Był to szczupły chłopiec, przystrzyżony na jeża. Podsunął Jezierskiemu szklankę. – Brindisi, maresciallo!40 – stuknął szkłem o szkło. Jezierski wypił do dna. Włoch uśmiechnął się z aprobatą. Dokoła, furkotały szybkie zdania casalargańskiego dialektu i biegały nieustannie ręce. Włoch nalał znowu. – Voi... stare... Carpinetii?41 – zapytał Jezierskiego, wymawiając każdy wyraz powoli i wyraźnie. – Pyta się, czy mieszkasz u Carpinettich – krzyknął przez stół Kmita. – Sam rozumiem! – oburzył się Jezierski i odrzekł: – Si, Carpinetti. Tamten zagadał szybko przez stół. Rozpoczęła się' żywa sprzeczka. Ręce dyskutantów były w ciągłym ruchu. Ściemniało się i ktoś zapalił światło. – Non buono... Carpinetti – powiedział Włoch powoli. – Niente amare Polacchi.42 – Perche?43– zaciekawił się Jezierski. Jego sąsiad z drugiej strony, tęgawy młodzieniec o lśniących od oliwy włosach, postukał się palcem w czoło. – Votare Togliatti – powiedział i podniósł szklankę. – Cin-cin, maresciallo!44 – Cin-cin - zgodził się Jezierski i wychylił wino. Rozpiął już koszulę i co chwila przesuwał chustką po szyi i ramionach. – E voi... fascisti?45 – zapytał. – Demochristiani! – odparł z dumą tłusty. – Casalarga demochristiana!46 – Io fascista!47 – parsknął żartobliwie szczupły bijąc się w pierś. Nagle umilkli. Na zewnątrz narastał miarowy stukot. Ktoś otworzył drzwi. W szarzy żnie zmierzchu ukazał się w uliczce niski porucznik w bojowym rynsztunku, w hełmie, spinaczach i szelkach, z pistoletem w parcianej kaburze, dyndającej mu przy udzie; za nim maszerowały twardo trójki zakurzonych Polaków. Wybijali mocno krok po kamiennych płytach uliczki. Lśniły spocone twarze. Buchnął śpiew. – Brawo! Bravo! – rozkrzyczeli się Włosi w pokoju. Kilku przy drzwiach poczęło klaskać w rytm marszu. – Druga kompanią po dwudziestokilometrowym marszu – wyjaśnił Kmita. – Pognasz w przyszłym tygodniu, Jezierski. 38 Serwus, sierżancie! Serwus, plutonowy! 39 Jakie święto, jakie święto! Befsztyki wieprzowe! 40 Wypijmy, panie plutonowy! 41 Pan... mieszka... u Carpinettich? 42 Niedobry... Carpinetti. Nie lubić Polaków. 43 Dlaczego? 44 Głosować Togliatti. Wypijmy, panie plutonowy! 45 A wy... faszyści? 46 Chrześcijańscy demokraci! Casalarga chrześcijansko-demokratyczna! 47 Ja faszysta! 105 Jezierski spojrzał na ulicę i przygasł. Śpiew przetaczał się po murach. – Cin-cin, maresciallo! – podbiegł ktoś z końca stołu, wyciągając szklankę. – Viva la Polonia! – Cin-cin – odparł apatycznie Jezierski i wychylił wino. Zaraz pojawił się inny, gruby i malutki. – Brindisi, maresciallo! Viva l'armata polacca! Morte, ai comunisti!48 Jezierski wypił pół szklanki. Kołatało mu w głowie. – Tutto, tutto! – zaprotestował tamten wskazując nie dopite wino.– Per la Polonia libera!49 – Si, si – westchnął Jezierski i wypił do dna. Grubasek ustąpił. Już dwóch czekało ze szklankami. Kmita rozmawiał z sąsiadem i wypisywał na kartce jakieś cyfry. – Kmita! – zawołał Jezierski. – Przecież nie mogę pić z każdym oddzielnie! – Takiś Polak? – zaśmiał się Kmita. – A kto pociągnął linię na kotę trzysta siedem? – Brindisi, maresciallo! – pchał się ze szklanką następny Włoch. – Brindisi – zgrzytnął Jezierski. – Niech was cholera! Był blady. Kmita porzucił cyfry. – Viva Italia! – wrzasnął. – Polacchi non comunisti! Włosi potakiwali zażarcie. Jezierski wlał w gardło ósmą szklankę wina. Był mokry. Dziewiąty Włoch chwycił go za ramię. – Polacchi demochristiani? – pytał ktoś Kmitę. – Polacchi catolici! – krzyknął Kmita. – Amare Papa Roma!50 – Brindisi, maresciallo! – pchał się następny Włoch do Jezierskiego. Ten bronił się przed naporem mdłości. – Cholera – uśmiechnął się szkliście. – Wasz Duce... wisi za jaja... przed kościołem... Widziałem na pocztówce. – Si, si, Duce – podchwycił inny i podniósł szklankę. – Cin-cin, maresciallo! Jezierski upił z wysiłkiem pół szklanki, odstawił ją, aż chlusnęło wino, i zatkawszy usta dłonią rzucił się do drzwi. Kmita rechotał w kącie. Po kilkunastu minutach dobrnął chwiejnie do domu. Było zupełnie ciemno. W bramie, przyklejona do muru, stała szczupła postać. Błyszczały włosy w świetle padającym z okna. Jezierski raz jeszcze otarł wargi chustką i wytrzeszczył oczy. – Signorina... Lucia – wybąkał. – Buona sera. – Buona sera – odparła sucho i odsunęła się o krok. Stanęła podana lekko do przodu, jak gdyby w oczekiwaniu na atak. – Signorina... bella – bełkotał Jezierski. – Io... volere amare bella signorina.51 Oczy Lucii odbiły blask lampy w oknie. – Dormire – szepnęła ze złością. – Dormire, ubriacone!52 Jezierski postąpił o krok i dotknął jej biodra niepewną ręką. Pod cienką tkaniną sukienki poczuł ciepłą twardość ciała. Lucia uczyniła błyskawiczny ruch: zaciśnięta pięść chlasnęła głośno o policzek Jezierskiego, aż się zatoczył. Gdzieś trzasnęły drzwi. – Ty kurwo! – zaklął. Brama była pusta. Jezierski pogmerał kluczem w drzwiach i wlazł do pokoju. Nie zapalając światła odsunął moskitierę i rzucił się na łóżko. 48 Pijmy, panie plutonowy. Niech żyje armia polska! Śmierć komunistom! 49 Wszystko, wszystko! Za wolną Polskę! 50 Polacy katolicy! Kochać papieża w Rzymie! 51 Pani... piękna. Ja... chcieć kochać piękną pannę 52 Spać. Spać, pijaku! 106 IV Za oknem rosło drzewo figowe. Jezierski podniósł głowę znad zeszytu i wpatrzył się w białe od kurzu liście. Monotonnie bzykały muchy. Upal opadł na ludzi jak gruba pierzyna. W dużej izbie szkolnej zajmowali kilka przednich ławek. Obok Jezierskiego Traczyk przewracał kartki podręcznika, śliniąc co chwila palec. Porucznik Zawodziński ocknął się przy stoliku. Był siwawy i przeraźliwie chudy. Zza drucianych okularów patrzyły wyblakłe oczy. – Dosyć – powiedział. – Siadajcie. Żołnierz przy tablicy szurnął obcasami, starł długie zdanie i powrócił do ławki. Porucznik Zawodziński zapisał coś w notesie i opuścił głowę nad książką. Ktoś sapał głośno. Z ulicy dobiegł krzyk dziecka. Porucznik Zawodziński zdjął okulary, złożył je powoli i nagle, bez uprzedzenia, począł czytać: Mój cziczerone! Oto na pomniku Jakieś niekształtne, nieznajome imię Wędrownik skreślił na znak, że był w Rzymie. Ja chcę coś wiedzieć o tym wędrowniku. Traczyk zamknął książkę i patrzył w tablicę bezmyślnym, szklistym wzrokiem. Jezierski spoglądał nadal w okno. Z owocami wyszedł porucznik Nitecki z torbą w ręku. Wydobył z niej wielką, czerwono-złotą brzoskwinię i pochylając się podniósł do ust; trysnął sok. Przemknął jeep dowódcy batalionu wzniecając obłok kurzu. Porucznik Nitecki zakaszlał i splunął. Brzęknęły koraliki w drzwiach fryzjera i w uliczkę wyszedł gruby, wygolony ksiądz. Mój cziczerone! dziecinne masz lice, Lecz mądrość stara nad twym świeci czołem; Przez rzymskie bramy, groby i świątnice Tyś przewodniczym był dla mnie aniołem; Ty umiesz przejrzeć nawet w serce głazu; Gdy błękitnymi raz rzucisz oczyma, Odgadniesz przeszłość z jednego wyrazu Ach, ty wiesz może i przyszłość pielgrzyma? Jezierski otarł ręką czoło. Porucznik Zawodziński siedział bez ruchu, wpatrzony w podłogę. Zatrzeszczała któraś ławka. Ktoś cicho ziewnął. Nagle Traczyk zerwał się. – Panie poruczniku, melduję posłusznie koniec godziny! – wyrecytował hałaśliwie. Jezierski wzdrygnął się. Porucznik skinął głową, zamknął powoli książkę i nie patrząc na nikogo wyszedł na korytarz. Zastukały obcasy. Na schodkach szkoły siedział Kmita z Bieniewiczem. W ostatnich promieniach słońca półnadzy żołnierze fasowali kolację. Na tablicy przy kuchni wypisano kredą: ,,Kiełbaski, chleb, herbata”. Z trzytonówki znoszono skrzynie z konserwami. Żółciły się pudełka portugalskich sardynek. – Cześć, gimnazjaliści – zaśmiał się Kmita. – W kącie się nie stało? 107 Jezierski wzruszył ramionami. – Zazdrość nieuka – powiedział. Bieniewicz podszedł do Traczyka. – Dwa tysiące lirów do wypłaty – szepnął. – Gardłowa sprawa. Traczyk potrząsnął powoli głową. – Nie mam. – Ty kutwo! – żachnął się Bieniewicz. – Na książeczce masz pewno ze sto funtów, a tu człowiek ginie, bohater Warszawy! – On zbiera na posag dla Lizy – zaśmiał się Kmita. – CO na książeczce, to święte – powiedział Traczyk z powagą. – Przetrącisz i nie oddasz. Przecie niedawno dostałeś pieniądze. – Przechlałem w mieście! – wrzasnął Bieniewicz. – Na dansingu! Taki jestem, ty glisto! Co ty w ogóle wiesz o ludzkiej chandrze?! Ostatni żołnierz pobrał kolację. Kmita podszedł do kuchennego baraku, złożył podpis w kontrolce. Przemierzyli placyk, przeszli obok „Pro Station” i krawca, zasalutowali znajomym Włochom z pijackiego przyjęcia i skręcili w uliczkę Jezierskiego. Bieniewicz rozpogodził się szybko. W pokoju było trochę chłodniej. Jezierski otworzył okno i zasłonił je prześcieradłem. – Co dzisiaj? – zapytał. – Sobota – powiedział Kmita. – Whisky. – Bimber się lepszy pędziło na Pradze – splunął pogardliwie Bieniewicz. – Czystej dać mi choć ćwiartkę! Zrzucali koszule. Zasiedli przy stoliku apatycznie. Traczyk wyciągnął woodbiny. – Playersy Włochom spuszczasz, co? – zeźlił się Bieniewicz chwytając małego papierosa z zielonego pudełka. – Każdy dostaje tyle samo – mruknął Traczyk. – Czego cudze palisz? – Nie obrosłem tu w piórka! – krzyknął Bieniewicz. – W okupację krwią handlowałem, a nie kasztanami! Nikt mi nie płacił funtów! – Słyszałem, że pędziłeś samogon – powiedział obojętnie Traczyk. Bieniewicz splunął przez okno. Jezierski pogmerał w kitbagu i wyciągnął butelkę. Zalśniło szkło ciemnym brązem. – Kanadyjska – powiedział i podszedł do komody. Wyciągnął szufladę. – O cholera! – zawołał. – Gdzie czekolada? Miałem trzy tabliczki, a została jedna! Bieniewicz otworzył kapsel i nalewał do szklanek. – Dobrze, że tę jedną zostawili – zaśmiał się Kmita. – Czego jeszcze brak? – Papierosów i sardynek – warknął Jezierski. Kmita spojrzał na drzwi wiodące do mieszkania Carpinettich. – Ja założyłem u siebie haczyk – powiedział. – Taka ładna dziewczynka, co, Jezierski? Jezierski pociągnął mocny łyk ze szklanki. – Czekaj no! – wstał pospiesznie. Przez chwilę gmerał w worku. Wyciągnął parę gwoździ i niewielki młotek. – W Iraku kupił ja sobie Arabkę – powiedział Traczyk. – Piętnaście lat. Po miesiącu uciekła i ojciec sprzedał ją Anglikowi. Chciał ja skarżyć do sądu, ale wsadzili do ciupy. – Kogo? – zapyta! Jezierski wbijając gwóźdź we framugę drzwi. – Jego – zaśmiał się Kmita. – Arabowie gwizdnęli mu w nocy brena.53 – Więksi złodzieje niż Włosi – zdecydował Traczyk. – Dostarczali do kuchni jarzyny. Na wierzchu worka kartofle, a pod spodem pomarańcze. – Świat, panowie, stoi na kancie – westchnął Bieniewicz. Jezierski wbił drugi gwóźdź, zagiął go i założył gruby drut. Haczyk był gotów. – Błogosławieństwo papieskie wysiał ja do kraju z Rzymu – powiedział Traczyk wyjmując kwitek z kieszeni. – Dziesięć lirów zapłacił za podpis kardynała. Może źle? 53 Angielski karabin maszynowy. 108 Kmita wzruszył ramionami. Powoli obierał brzoskwinię. Po palcach spływał mu sok. – Diabli wiedzą, za co tam wsadzają do ciupy – powiedział. – Daj, Jezierski, whisky. Jezierski nalał i raz jeszcze spojrzał na drzwi. Batalion maszerował przez wąskie uliczki Casalargi. Dobiegała dziewiąta i już trudno było oddychać. Na przedzie, tanecznym prawie krokiem, szedł niewielki porucznik Nitecki z białoczerwoną opaską oficera inspekcyjnego na ramieniu. Smith-wesson w parcianej kaburze obijał mu się o biodro. Żołnierze wybijali takt, aż dudniło po ścianach. Lśniły buty niedzielnym połyskiem. Jezierski szedł w pierwszej trójce, obok Traczyka. Z lokalu partii komunistycznej zwisał nieruchomo czerwony sztandar. Przed wejściem dyskutowała zażarcie grupka mężczyzn. Słowom towarzyszyły błyskawiczne ruchy rąk. Nawet nie spojrzeli na kolumnę Polaków. – Obraza boska – burknął Traczyk. – Zerwać by im tę czerwoną płachtę... – Podskocz – zaproponował Kmita. Na placyku przed kościołem bielał wózek lodziarza. Zewsząd ciągnęły grupki ludzi odzianych na czarno. Kobiety zarzuciły na głowy koronkowe chusty. – Dwójki w tył. Zdejmowali kolejno berety. Odsunięto czerwoną zasłonę u wejścia. Kościół był przestronny i chłodny, suto złocony. Żołnierze stłoczyli się wzdłuż prawej nawy, za krzesłami dla oficerów. Lewą stronę zapełniły kobiety. Pod kazalnicą, wsparta o filar, stała Lucia obok matki. W odświętnej sukience wydawała się starsza; bardziej tajemnicza była twarz osłonięta cienką koronką. Jezierski natychmiast podchwycił jej wzrok i uśmiechnął się demonstracyjnie, pogardliwie. Skinęła mu poważnie głową i uczyniła ręką jakiś znak. W krzesłach zasiedli oficerowie; w fotelu na przedzie rozparł się pułkownik. W ostatnim rzędzie, tuż przed Jezierskim, siedział porucznik Zawodziński. Wpatrywał się tępo w. złoconego anioła i nie ukląkł, gdy na stopnie ołtarza wszedł kapelan w asyście ministrantów – żołnierzy. Obok Jezierskiego Traczyk szeptał półgłosem modlitwy i bił się w piersi, aż dudniło. Pani Carpinetti szepnęła coś do Lucii i obie uklękły, by nie podnieść się do końca mszy. – Te twoje zmywają grzech – szepnął Kmita. – Teraz już wiesz, którędy droga. Czekoladą, bracie, i sardynkami. Basy zadudniły motywem: „Boże, coś Polskę”. Kobiety z twarzami osłoniętymi czarną koronką klęczały pochylając głowy. Jezierski leżał w szortach na łóżku i czytał „Gazetę Żołnierza”. Na tytułowej stronie wielkimi literami czerniło się pytanie: ,,Stalin nie żyje?” Na kocu leżała barwna paczka angielskich dropsów; brał jeden po drugim i mechanicznie wysysał. W głośniku ktoś śpiewał z Bari „Amor, amor, amor...”. Była piąta i żar za oknem już nieco wygasał. Jezierski raz jeszcze rzucił okiem na fotografię Stalina i odłożył gazetę. Wyciągnął rękę i nastawił skalę aparatu na czerwoną kreskę. Poprzez szmery przebił się szum silnych oklasków. Po chwili poczęto śpiewać „Międzynarodówkę”. Trzasnął sucho wyłącznik i radio zgasło. Ktoś zapukał cicho do drzwi. Jezierski podskoczył. – Proszę! – zawołał. Szczęknęła klamka. – Momento! – przypomniał sobie i rzucił się do drzwi. Podniósł haczyk. W progu, na tle ciemnego pokoju, stała Lucia w swej odświętnej czarnej sukience. Bez słowa wyciągnęła rękę. Trzymała w niej dwie tabliczki czekolady Nestle'a, dwie czerwone paczki pali mali i pudełko sardynek. Jedna z tabliczek była nadłamana. Jezierski spojrzał na nią przelotnie i twarz Lucii ściemniała od rumieńca. Zerknęła na haczyk i ręce jej zadrżały. Jezierski cofnął się szybko. 109 – No! – zawołał. – Tutto per voi! Mangiare!54 Zaprzeczyła, gwałtownym ruchem głowy. Zamigotała fala czarnych włosów. Oczy jej były wilgotne. Podeszła szybko do stołu, położyła paczki i wybiegła z pokoju. Jezierski stał chwilę bez ruchu, po czym podbiegł do komody, wyjął ostatnią tabliczkę czekolady i puszkę ananasów, chwycił ze stołu paczki i podszedł do drzwi. W mrocznym pokoju nie było nikogo. Otworzył następne drzwi; wychodziły na mały korytarzyk. Z ogródka dobiegał kłótliwy glos pani Carpinetti. Jezierski wyszedł na próg. Ogródek zamknięty był murem z kamienia. W fotelu ustawionym pod pomarańczą siedział sztywno suchy, siwawy mężczyzna w czarnym kapeluszu. Obok, na ławeczce, przysiadła Lucia. Pani Carpinetti stała nad nimi na swych walcowatych nogach gestykulując zażarcie. Na dźwięk kroków Jezierskiego zamilkła w pół zdania. Na twarzy jej pojawił się wyraz zdumienia i przestrachu. Oczy Lucii rozszerzyły się. Jezierski wyciągnął obładowane ręce. – Buona sera – wybąkał. – Io volere mangiare con voi...55 Pani Carpinetti zamrugała powiekami, rzuciła na Lucie szybkie, wściekłe spojrzenie, po czym uśmiechnęła się szeroko. – Grazie, maresciallo, grozie! – zawołała. – Pręgo, accomodate vi!56 Stary wyciągnął rękę bez uśmiechu. – Son padre 57– powiedział sucho. Lucia patrzyła na Jezierskiego uważnie. Rumieniec nie zszedł jeszcze z jej policzków. Jezierski usiadł na ławeczce. Z głębi ogródka wyszła dziesięcioletnia może dziewczynka, o takich samych skośnych oczach. – Sorella 58– powiedziała Lucia. – Paola. Jezierski wyciągnął kluczyk i począł otwierać ananasy. Carpinetti szepnął coś do ucha Lucii. Ta znikła pospiesznie w sieni. Jezierski podsunął czekoladę Paoli, później jej matce. Pani Carpinetti ułamała pół tabliczki łapczywym ruchem. Lucia wróciła z karafką i szklankami. W rubinowym płynie załamywał się świetliście zabłąkany między liśćmi promień słońca. Lucia stąpała cicho, jak gdyby się skradała. Lekko grały mięśnie smukłych łydek; przykrótka sukienka odsłaniała zgięcie pod kolanem. Jezierski podniósł oczy i spotkał zimne spojrzenie pana Carpinetti. Chwycił szybko następną tabliczkę czekolady i podsunął matce Lucii. Ta znowu ułamała połowę. Lucia zaczerwieniła się po szyję i opuściła oczy. Jezierski wyciągnął do niej czekoladę. – Grazie – powiedziała cicho i potrząsnęła przecząco głową. Ręka Jezierskiego zawisła w powietrzu. – Vi piace Italia, maresciallo?59 – zapytał Carpinetti. – Si, si – ucieszył się Jezierski. – Italia molto bella! I znowu zerknął na Lucie. Siedziała teraz sztywno, z opuszczonymi oczyma. – E la Polonia... bella? – pytał surowo Carpinetti. – Polonia mia patria! – Perche non ritornare Polonia?60 – zapytał Carpinetti nie spuszczając zeń zimnych oczu. – Comunisti – odparł Jezierski i wypił wino. – Bolszewicy. – Polacchi buoni chrisriani – powiedziała pani Carpinetti patrząc łapczywie na ananasy. Andare chiesa. Americani, Inglesi non andare chiesa.61 Jezierski podsunął jej ananas. Carpinetti skrzywił się, W drzwiach stanął młodzieniec w granatowej koszuli. 54 Nie! Wszystko dla pani! Jeść! 55 Ja chcieć jeść z wami 56 Dziękuję, panie plutonowy, dziękuję! Proszę, niech pan siada. 57 Jestem ojciec. 58 Siostra. 59 Podobają się panu Włochy? 60 Dlaczego nie wrócić do Polski? 61 Chodzić do kościoła. Amerykanie, Anglicy nie chodzić do kościoła. 110 – Fratello 62 – wyjaśniła skwapliwie Lucia. – Bruno. Chłopak wyciągnął rękę z wyrazem znudzenia. Za nim wszedł do ogrodu dwudziestoparoletni mężczyzna w jaskrawej, kraciastej koszuli. – Amico63 – przedstawiła Lucia spuszczając oczy. – Salvatore. Tamten podał Jezierskiemu rękę nie patrząc. Dłoń jego była twarda i nieprzyjazna. Był śniady, o wielkich, czarnych oczach i włosach lśniących od oliwy. Obaj usiedli na ławce. Zapadło milczenie. Jezierski poruszył się niespokojnie i chwycił ostatnią tabliczkę czekolady. Paola udziubała kawałek, pani Carpinetti wyciągnęła pospiesznie rękę, ale spotkawszy wzrok męża ułamała niewielką cząstkę. Salvatore skinął przecząco głową. Jezierski usiłował podchwycić spojrzenie Lucii. Ciągle patrzyła w ziemię. Salvatore zagwizdał cicho. Carpinetti wypił łyk wina. – Voi... in Polonia... soldato?64 – zapytał. Jezierski zaprzeczył żywo ruchem rąk. – No, no! Non amare guerra! – zawołał i marszczył czoło w poszukiwaniu słów. – Io... lavorare terra!65 I dotknął stwardniałej dłoni Carpinettiego. Tamten spojrzał nań ze zdumieniem. – Contadino?66 – zapytał. Jezierski potwierdził ruchem głowy. Salvatore patrzył nań z bezczelną nonszalancją. Lucia wstała nagle i zniknęła w sieni. Oczy Jegierskiego pobiegły za nią. – E Odesso... ostra tera... senza padrone?67– zapytał Carpinetti. – No, w – zaprzeczył żywo Jezierski. – Madre, fratello...68 Patrzyli nań uważnie i chmurnie. W bramie znowu zadźwięczały kroki. Do ogródka weszło trzech młodych ludzi. Witali się poważnie, podając ręce niedbałym gestem. Usiedli na ziemi. Mówili szybko, nie patrząc na Jegierskiego. Salvatore odpowiedział krótkim ostrym zdaniem i wszyscy umilkli. Carpinetti patrzył w szklankę. Na stole walały się papierki po czekoladzie. Jezierski zerwał się nagle. – Momento – zawołał i pobiegł do drzwi. Kątem oka podchwycił ironiczne spojrzenie Salvatore. Ogarnął go chłód kamiennych murów. Lucia wychodziła z pokoju. – Signorina – szepnął. – Domani... cinema... alle sei 69– podniósł obie ręce rozcapierzając sześć palców. Pokręciła przecząco głową. – Si! – krzyknął. – Lucia! – dobiegi z ogrodu okrzyk pani Carpinetti. Przymrużyła oczy. – Va bene! – powiedziała i wybiegła do ogrodu. Jezierski wrócił do pokoju. Jednym mocnym szarpnięciem wyrwał z futryny haczyk. 62 Brat 63 Kolega 64 Pan... w Polsce... żołnierz? 65 Nie, Nie lubić wojny!... Ja... pracować na roli. 66 Gospodarz? 67A teraz... pańska ziemia bez gospodarza? 68 Matka, brat. 69 Jutro... kino... o szóstej. 111 V Znad szarego pudla morrisa sterczała witka anteny. Wóz stał na wąskiej drodze, obudowanej murkami na wysokość łydki. W równych rzędach pięły się dokoła tyczek winorośle. Dwumetrowe kaktusy rozcapierzały pryszczate odroślą wielkości półmisków. Z rzadka bielały płaskodache domki. We wnętrzu wozu, niczym w kabinie statku, Jezierski siedział nad skrzynią radiostacji, obok telegrafisty. Wielkie koła słuchawek przysłaniały im uszy. Obok huśtał się na sprężynowym krześle porucznik Nitecki. Na piersiach, widoczny poprzez rozchełstaną koszulę, błyszczał mu złoty krzyżyk jerozolimski. Jezierski spojrzał na zegarek i zdjął słuchawki. – Szesnasta trzydzieści, panie poruczniku – powiedział. – Możemy już wracać? – Nie było rozkazu – odparł z westchnieniem Nitecki. – Zresztą niech pan zapyta. Jezierski włożył słuchawki i chwycił mikrofon. Zapłonęła czerwona lampka i zaszumiała prądnica. – Celina Zofia tu Ewa Roman, wracamy do bazy, słucham. Szczęknął przełącznik. W słuchawkach zachrypiał znudzony głos. – Ewa Roman tu Celina Zofia, wracać przez Appino. „A” jak Adam, „p” jak Piotr. Jezierski spojrzał na mapę. – Każą przez Appino, panie poruczniku – jęknął. – Kawał drogi. Może byśmy pojechali przez San Pietro?... O połowę bliżej. Porucznik Nitecki podrapał się w bezwłosą pierś. – Major kręci się gdzieś jeepem – westchnął. – Może nas złapać. – Nie złapie. Muszę być przed szóstą... – Mnie się też spieszy – skrzywił się porucznik. – Ile godzin mam się piec w tym pudle? Jedziemy przez Appino. – Ale mnie bardzo zależy... – Major jeździ jeepem – przymknął oczy Nitecki. Jezierski spojrzał nań wściekle i wychylił się przez okienko. – Krawiec, jedziemy! Chudy żołnierz wylazł powoli z winnicy. W ręku trzymał okazałe grono. – Niedojrzałe – powiedział. – Rozchorować się można, a kusi. – Butelkę whisky, jeżeli wrócimy na szóstą – szepnął Jezierski. – Którędy? – Przez Appino. – Ciężko – westchnął tamten. – Ale wypić lubię. Zatrzasnął drzwiczki. Morris zaterkotał hałaśliwie, ruszył, uderzył budą o kaktusy. Wyjechali na szosę. – Kobita? – zapytał porucznik Nitecki. – Tak – powiedział powściągliwie Jezierski i zaraz dodał: – Podobno pan porucznik też... – Mówią? – zaniepokoił się Nitecki. – Taka rzecz się nie ukryje – uśmiechnął się Jezierski. – Cholera – szepnął Nitecki spoglądając z obawą na radiotelegrafistę. – Mam ją dwa dni... To ten nowy ordynans, sukinsyn! 112 – Podobno z samego Rzymu? – zainteresował się życzliwie Jezierski. – Z Neapolu. Droga. Stać mnie tylko na tydzień. Czego on tak pędzi? Wóz chybotał niebezpiecznie na wirażach. – Po co te ćwiczenia? – burknął Jezierski; – O śmierci Stalina plotka. – Pewno, że plotka. Był pan tam? – Nie. – Ja tam byłem. Za kręgiem polarnym. – Za co? – Za inteligencję: pracowałem w urzędzie skarbowym. Ee tam... Ćwiczenia się skończą, panie plutonowy. Jedziemy do Anglii. Szkoda. – Czego? – Włoch. Naszej krwi. Wina. Kobiet. Wszystkiego. Tylko kraj może nas uratować. – Kiedy? – zapytał cicho Jezierski. – Przecież nie teraz. Słyszałeś pan, że rząd warszawski odebrał nam obywatelstwo? – Słyszałem – pochylił głowę Jezierski. Wóz pędził po wąskiej i gładkiej szosie rycząc na zakrętach. Za okienkiem migały rzadkie drzewa. – Cholera, czego on tak pędzi? – zaniepokoił się Nitecki i przyłożył twarz do szybki dzielącej pudło od szoferki. – Krawiec, wolniej! Wóz przyhamował lekko. Wpadli na szeroką, asfaltową szosę. Zagwizdały opony. – Siedemdziesiąt mil na liczniku! – wrzasnął Nitecki. – Rozwali to stare pudło! I zastukał w szybkę. Moris wył i gwizdał. Jezierski włożył słuchawki. Nitecki miotał się rozpaczliwie. Kino mieściło się w baraku, na dziedzińcu szkoły. U wejścia dyżurny kapral sprzedawał bilety. Jezierski spojrzał na zegarek: dochodziła szósta. Morris ruszył dalej uwożąc zielonego Niteckiego. Jezierski zajrzał ostrożnie do baraku: na ławkach, wkopanych w ziemię, siedziało kilkudziesięciu żołnierzy i kilkunastu Włochów. Pod ścianą ustawiono rząd krzeseł dla oficerów. Z kąta kiwał na Jegierskiego Kmita. Byli tam Traczyk i Bieniewicz. Jezierski wycofał się pospiesznie. Z ulicy wytoczyła się grupka żołnierzy, za nią szło paru młodych ludzi. Jezierski dostrzegł śniadą twarz Salvatore. Ten przesunął po nim drwiącym spojrzeniem. – Buona sera, maresciallo – powiedział głośno. Jezierski zaczerwienił się i zasalutował niedbale. Patrzył z napięciem w kąt podwórza. Salvatore grzebał się przy kasie i coraz to zerkał na Jegierskiego. Znowu na podwórze wkroczyła grupa żołnierzy. Była szósta. Nagle zapulsowały Jezierskiemu skronie: dojrzał czarne włosy Lucii. Była w jasnej sukience i odświętnych pantoflach na wysokim obcasie. Obok niej szła matka w koronkowej chustce i ojciec, odziany na czarno. Pochód zamykali brat Bruno i siostra Paola z białą kokardą we włosach. Twarz Jegierskiego stężała. – Buona sera, maresciallo – uśmiechnęła się tłusta pani Carpinetti. – Buona sera, maresciallo – burknął ojciec. – Buona sera! – zawołali jednocześnie Bruno i Paola. Lucia podała mu rękę bez słowa. Przymrużyła lekko oczy. Jezierski był czerwony. – Sześć biletów! – warknął do kaprala. Weszli do baraku. Kmita aż wstał, Bieniewicz cicho gwizdnął. Zsunęli się we trzech, zwalniając demonstracyjnie pół rzędu. – Buona sera, buona sera! – zawołali hałaśliwie. Jezierski dojrzał rozbawiony wzrok Salvatore. Jego koledzy śmieli się głośno. Między Jegierskiego i Lucie władowała się szerokim zadem pani Carpinetti. Pachniała jak zwykle potem i oliwą. Zgasła żarówka u sufitu i rozpoczął się film. – A gdzie babcia? – szepnął z tyłu Bieniewicz. – Trzymaj się, Jezierski! – zachichotał Kmita – Kto ciągnął linię na kotę trzysta siedem? 113 Jezierski wychylił się nieco i spojrzał na Lucie. W blasku z ekranu srebrzył się jej profil. Rozchyliła lekko usta i patrzyła łapczywie. Pani Carpinetti zwróciła ku Jezierskiemu głowę. Uśmiechnęła się rozlewnie. Wychodzili z kina gęsiego. Jezierski szedł na końcu milcząc zawzięcie. Przed szkołę zajechała trzytonówka. Otworzono klapę; wskoczyli tam Kmita, Traczyk i Bieniewicz. – Idzie pochód Jegierskiego! – zawołał Kmita. – Pietrek, pluj na rodzinkę! – krzyknął Bieniewicz. – Jedziemy do miasta! Zagrał silnik, reflektory rozjaśniły placyk. Pani Carpinetti eskortowała Lucię. Obok nich wyrósł nagle Salvatore. Szepnął coś Lucii do ucha. – Buona notte, signorina Lucia! – zawołał Jezierski. – Grazie!70 Potrącił panią Carpinetti i dopadł samochodu. Wciągnęli go za ręce. Lucia stanęła zdziwiona. Wóz zabrzęczał na wybojach. Po kilkunastu minutach wjechali do miasta. Na środku placu stal biały obelisk zjednoczenia Włoch. Trzytonówka przystanęła przed nowoczesnym, kilkupiętrowym domem. Było gorąco. Z małego baru szedł zapach dobrej kawy. Gdzieś pod ziemią orkiestra piłowała „In the mood”. Lśniły lakierem nowe fiaty. – Powrót o jedenastej! – krzyknął kierowca. Wyleźli. Podjechał z impetem jeep. Wyskakiwali zeń oficerowie. Porucznik Janisz podał rękę żonie-blondynce. Jezierski zagapił się. – Pietrek, pięćset lirów do jutra – szepnął Bieniewicz, by inni nie słyszeli. – Sprawa honorowa. Jezierski sięgnął mechanicznie do kieszeni i podał mu banknot. Bieniewicz spojrzał na pieniądze z niedowierzaniem. – Życie mi ratujesz! – zachłysnął się. – Cześć, panowie! I ruszył do drzwi ozdobionych czerwonym neonem. – Tak jakby podarł pieniądze – westchnął Traczyk. – Przetrąci na tym dansingu. Jezierski machnął lekceważąco ręką. – No to cześć, chłopaki – powiedział Kmita. – Dokąd? – zdziwił się Traczyk. – Pytam się ciebie, gdzie twoja Liza? Każdy ma swoje sprawy. I odszedł w głąb placu. Jezierski patrzył za nim z rozczarowaniem. – A ty? – zagadnął Traczyka. – Do Lizy? Traczyk wykonał ręką nieokreślony gest. – Chodź na jednego – zaproponował Jezierski. – Drogo – westchnął Traczyk. Jezierski pociągnął go. W jasnym lokalu szumiał ekspres i pracowała bezszelestnie maszyna do lodów. Stały rzędami kolorowe butelki. Mężczyźni pili kawę przy małych stoliczkach. – Cinzano! – rozkazał Jezierski. Wychylili jednym haustem szklaneczki. – Ancora! – krzyknął. Barman nalał znowu. – Majątek przetrącisz – westchnął Traczyk, ale zaraz wypił. – Pluję na forsę! – warknął Jezierski. – Człowiek jak bezdomny pies!... Ancora. Wypili. W podziemiu orkiestra grała „Tristesse”. – Może zejdziemy? – zaproponował Jezierski. Traczyk skrzywił się. – Dla bogatych takie zabawy – powiedział. – Już lepiej chodź ze mną. – Dokąd? – W takie jedno miejsce... Zobaczysz. Wyszli na plac. Jezierski wlókł się z opuszczoną głową. Nagle splunął siarczyście. – I co zostało z bojowego szlaku? – zawołał. – Warto było, Traczyk? 70 Dobranoc, panno Lucio! Dziękuję! 114 – Mus – odparł tamten. – Nie nasza wina. – Forsę było robić na wojnie! – krzyknął Jezierski. – Zadekować się w Egipcie! Co teraz? – Jak to? –bąknął Traczyk zatoczywszy się lekko. – Mam dziesięć funtów, składane łóżko, miednicę, krzesło i płachtę namiotową! Trzydziestka na karku, Traczyk! Co teraz? – Wrócisz do kraju, wywiozą. – Wywiozą? – Albo zamęczą – powiedział z przekonaniem Traczyk. – Znam ja ich. Zasalutowali dwóm oficerom. Na rogu świecił się napis: „Pro Station”. – Nie trzeba – powiedział Traczyk. – Tam dbają. Jezierski spojrzał nań ze zdziwieniem. Z drzwi wyskoczyli dwaj żołnierze, zgrabni w beżowych mundurach. Zalśniły złotem literki US Warknął jeep. Obok jaśniał wielkimi szybami magazyn konfekcji. Traczyk spojrzał w wystawę i nagle przystanął. – Kto? – Co on tam robi? – zapytał. Przy ladzie stał Kmita. Ekspedientka rozłożyła szerokim wachlarzem damskie paski do pończoch, różnych wymiarów i kształtów. Błyszczał różowy atlas. Kmita oglądał je, macał, po czym wskazał jeden znacznej szerokości; potem rozcapierzył pięć palców. Sprzedawczyni zdjęła z półki pięć pasków jednego rodzaju. – Pięć? – zdumiał się Jezierski. – Gdzie on ma te baby? – Ludzie skryci – odparł Traczyk. Ruszyli. Na rogu ulicy sprzedawano orzechy przy stoliku. Traczyk zawahał się chwilę. – Ona bardzo lubi fistaszki – szepnął. – Jak dzieciak. Traczyk zamrugał oczyma. – Do głowy uderzył ten wermut – powiedział. Odliczył starannie kwotę, wygładzając pieniądze na dłoni. Wziął ostrożnie cytrynową torebkę i wsunął do kieszeni spodni. Jezierski przyjrzał mu się uważnie. Minęli dostojną parę karabinierów w stosowanych kapeluszach. Przeszli milcząc cichą, wąską uliczkę, wkroczyli na mały placyk. W kącie stal samotnie piętrowy dom. Traczyk pchnął drzwi. Weszli na strome schody. Z góry dobiegał cichy gwar. W długim korytarzu siedziały na krzesłach kobiety w skąpych kostiumach plażowych. Paliły papierosy i leniwie rozmawiały. – O rany – szepnął Jezierski. – Wybierz sobie – powiedział Traczyk. – Dobrze zrobi. Jak pijawka na chorobę. I poszedł w głąb korytarza nie patrząc nawet na kobiety. Jezierski rozejrzał się dokoła. Obok siedziała szczupła brunetka. W twarzy miała coś z Lucii, choć była znacznie starsza. Skinął na nią. Dojrzała znak nie patrząc. Wstała bez słowa, nie rozjaśniając twarzy. Była chuda i długonoga. Szła powoli zawodowym kolebiącym krokiem. Jezierski obejrzał się. Traczyk podszedł do ławki w głębi korytarza. Siedział tam tłusty mężczyzna w złotych okularach i czarnym ubraniu; na kolanach jego leżała cytrynowa torebka z fistaszkami. Traczyk usiadł obok sztywno. Kobieta otworzyła drzwi. Jezierski dojrzał pokój jak w przeciętnym hotelu. Pęczniało małżeńskie łoże. Kobieta pochyliła się nad pudłem, przymocowanym obok drzwi, i nacisnęła metalową rączkę. Zadźwięczał dzwonek i wyskoczyła niewielka szufladka. – Due cento lire71 – powiedziała wyblakłym głosem. Dotąd nie spojrzała na niego ani razu. Jegierskiego przeszedł. dreszcz. – No... grazie... scusate72 – wybąkał cofając się na korytarz. Tym razem kobieta spojrzała na niego. To jej oczy były podobne do oczu Lucii. Nie było w nich tylko ognia. 71Dwieście lirów. 72 Nie... dziękuję... przepraszam. 115 – Ma... la cassa! – zawołała nieco ochrypłym głosem wskazując skrzynkę. – Duecento lire, le page io?73 Jezierski dobył drżącą ręką banknoty i wcisnął jej w rękę. Wzruszyła lekko ramionami, wrzuciła pieniądze do szufladki i zamknąwszy drzwi powróciła apatycznie na swoje miejsce. Wychodząc Jezierski spojrzał raz jeszcze w głąb korytarza. Traczyk siedział już sam na ławce. Czesał metalowym grzebykiem niesforne włosy przeglądając się w lusterku. Obok żółciła się torebka z fistaszkami. Jezierski przewrócił się po raz setny na drugi bok i spojrzał na zegarek. Była druga. Prześcieradło leżało zmięte na podłodze. Nocny upał cisnął nań jak hydrauliczna prasa. Odsunął moskitierę, ale ciche, znane brzęczenie kazało mu założyć ją znowu. Nagie ciało było wilgotne od poru. Okno jaśniało szarym prostokątem. Odwrócił się do ściany, by po chwili zerwać się znowu. Niecierpliwą ręką sięgnął po papierosa i zapalił, W pokoju obok coś zachrobotało. Po chwili leciutko szczęknęła klamka i zaskrzypiały drzwi. Jezierski odgarnął moskitierę. W progu bielała szczupła sylwetka. – Lucia! – szepnął zdumiony. Syknęła przykładając palec do ust. Chwycił prześcieradło i okrył się. Podeszła do niego. Była w jasnej sukience. – Chiedo scusa74 – powiedziała cicho. – Parlare... – szepnął. – Io... amare...75 – Va bene – kiwnęła głową. – Domani alle cinque ponte di Rocco. Capire?76 – Si, si – potaknął głową kilkakrotnie. – Memento... Zatrzymała się. – Salvatore... – szepnął. – Fidanzato?77 – Amico – odparła krótko. Stała o metr od łóżka. Nagłym ruchem chwycił jej rękę i pociągnął. Przysiadła na łóżku i natychmiast uderzyła go w policzek zaciśniętą pięścią. – Lasciare!78 – krzyknęła ze złością. Mignęła biała sukienka i skrzypnęły drzwi. Jezierski leżał chwilę nieruchomo, po czym chwycił z pasją nowego papierosa. 73 Ale... kasa! Ja mam zapłacić dwieście lirów? 74 Przepraszam. 75 Porozmawiać. Ja... kochać... 76 Dobrze. Jutro o piątej most Rocco. Rozumieć? 77 Narzeczony? 78 Zostawić! 116 VI Po półgodzinnym marszu dotarł na miejsce. Most był kamienny, jednołukowy, rzucony lekko nad łożyskiem rzeki wyschłej o tej porze roku. Zbocza niewielkich pagórków porośnięte były mizernymi krzaczkami. Na most wjeżdżał właśnie wysoki wózek na dwóch wielkich;, czerwonych kołach. Ciągnął go cierpliwie czarny osioł. Na sianie kiwał się sennie zażywny mężczyzna w rozpiętej kamizelce. Twarz ocieniał mu słomkowy kapelusz o szerokim rondzie. Pośrodku mostu osioł nagle przystanął. Mężczyzna kiwnął się potężnie i obudził. Zagadał coś do osła i ten ruszył posłusznie. Mijając Jegierskiego osioł zastrzygł uszami; mężczyzna uchylił kapelusza i uśmiechnął się szeroko. – Dzen dobry! – zawołał. – Cienkuje! Dupa! Jezierski zasalutował. Wózek minął most i staczał się po niewielkiej pochyłości. Drogę w stronę Casalargi widać było chyba na kilometr. Ginęła za murem cmentarza, ocienionego czworobokiem smukłych cyprysów. Jezierski spojrzał na zegarek: było pięć po piątej. Zapalił playersa, by zatrudnić ręce. Wózek dotarł do cmentarza. Jednocześnie wyprysnęła zza muru jasna plama. Jezierski odrzucił papierosa. Plama zbliżała się z dużą szybkością. Po chwili rozpoznał Lucię na rowerze. Był to stary, rozklekotany grat. Powiewała czarna fala włosów. Podtrzymywała ręką białą sukienkę. – Buon giorno! – krzyknął. Lucia odwróciła się lękliwie i zeskoczyła lekko na ziemię. Nie zatrzymując się poprowadziła rower boczną dróżką na pagórek. Jezierski poszedł za nią. Smukłe i silne nogi dziewczyny pokonywały lekko wzniesienie. Wdrapywał się za nią; widział twardy kształt ud. Po chwili dotarli na szczyt. Z drugiej strony stok opadał łagodnie. Gdzieś dalej, na czerwonym tle pagórka, bielił się niewielki czworokąt popstrzony białymi punktami. Szli chwilę w milczeniu. – Voi... molto bella!79 – powiedział i nagle objął ją wpół, Wysunęła się zwinnie i uskoczyła za rower. – Tranquillo 80 – zawołała mrużąc oczy. Włosy lśniły rudo w blasku zachodzącego słońca. – Polacchi andare via?81 – zapytała nagle. – No – odparł Jezierski patrząc na nią błagalnie. – Stare Italia. Con te.82 I dotknął palcem jej piersi. Trzepnęła go po ręku. – La guerra finita! – zawołała. – Tutti via! Inglesi, Americani, Polacchi! Tutti!83 Oczy jej zabłysły. Jezierski opuścił wzrok. – Polacchi stare Italia – powiedział stanowczo. – La Polonia non libera. Comunisti.84 Wzruszyła ramionami z pogardą. – Comunisti portare via la tua tera?85– zawołała. – No! – wrzasnął Jezierski. – Comunisti portare me Siberia! Io morire!86 79 Pani... bardzo piękna. 80 Spokojnie! 81 Polacy wyjeżdżać? 82 Nic. Zostać we Włoszech. Z tobą. 83 Wojna skończona! Wszyscy wyjeżdżać! Anglicy, Amerykanie, Polacy! Wszyscy! 84 Polacy zostać we Włoszech. Polska nie wolna. Komuniści. 85 Komuniści wywieźć twoją ziemię? 86 Nie! Komuniści zabrać mnie na Syberię. Ja umrzeć. 117 – Non e vero! – krzyknęła. – Perche?87 – Noi non amare comunisti!88 Zaśmiała się pogardliwie. Szli dalej. Zbliżali się do białego prostokąta. Był to niewysoki murek; w środku ustawiono w dwóch rzędach słupki. Było ich z dziesięć. – Lucia... – powiedział Jezierski cicho. – Ti voglio bene...89 – Senti! – zawołała nagle. – Noi poveri! Pagare Americani, Inglesi, Polacchi! Niente mangiare! Scuola occupata! Camera occupata! Tutti via 90 Jezierski aż przystanął. Zaczerwienił się. – Italia farre guerra! – wrzasnął. – Italia fascista!91 – Noi non fascisti! – zaperzyła się. – Noi poveri contadini! Volere la pace!92 – Anche noi volere la pace! – krzyknął Jezierski chwytając rower za siodełko i zatrzymując ją. – Volere tomare Polonia! Volere...93 Urwał nagle. Ukosem podeszli do muru. Nagle słupki zyskały ramiona. Były to krzyże wykute w piaskowcu, miejscami poobtłukiwane i popękane. Pośrodku leżała biała tablica. Świecił resztkami złota na wpół zatarty napis: „Za waszą wolność i naszą” – „Per la ostra liberia e la nostra”. Na krzyżach wypisano nazwiska: Kpt. Janusz Rękawek. Kpr. pchor. Jerzy Pelz. St. strz. Władysław Zawada. Strz. Antoni Wieczorkiewicz. Paru nazwisk nie można było odczytać. – Composanto polacco – powiedziała Lucia przysiadając na murku. – Guerra. Sparare... pu... ni... pu... Tedeschi qui94– wskazała grupę krzaków. Jezierski skinął w zamyśleniu głową. – Anche questi Polacchi via?95 – zapytał. Policzki Lucii zaróżowiły się lekko. – Ma si – potaknęła niepewnie. – Americani... esumazione... portare America. Morti riposare in loro patria!96 Patrzyła uważnie na Jegierskiego. Ten skinął znowu głową. Nagle roześmiał się. – Lucia... non capire niente. Italiana. Bella signorina...97 I usiadłszy obok niej pogładził miękkie, ciepłe od słońca włosy. Strzepnęła mu rękę jednym wściekłym ruchem. – Capisco tutto! – krzyknęła. – Sei pazzo! Siete pazzi tutti Polacchi98 Wzrok jej padł na zegarek Jegierskiego. Była szósta dziesięć. – Santa Madonna!– krzyknęła zrywając się. Chwyciła rower i pobiegła pod górę. Jezierski ruszył za nią. Pagórki stały czerwone w ostatnich blaskach słońca. Gdzieś daleko ryczał jękliwie osioł. Na szczycie pagórka mignęła czarna plamka. Lucia zatrzymała się i przyłożyła rękę do czoła wpatrując się z niepokojem w pagórek. Plamka znikła. – Ritornare sola – powiedziała. – Ho paura.99 – No? – krzyknął. – Parlare con te... amore100 – Niente amore!101 – zawołała. Skinęła mu ręką i wskoczyła na rower. Migały smukłe nogi. Jezierski patrzył za nią zbolałym wzrokiem, dopóki nie zniknęła za pagórkiem. 87 Nieprawda! Dlaczego? 88 My nie lubimy komunistów. 89 Kocham cię... 90 Słuchaj! My biedni! Płacić Amerykanom, Anglikom, Polakom! Nie jeść! Szkoła zajęta. Pokój zajęty! Wszyscy precz! 91 Włochy robić wojnę! Włochy faszystowskie! 92 My nie faszyści. My biedni chłopi. Chcieć pokoju. 93 My też chcieć pokoju! Chcieć wrócić do Polski! Chcieć... 94 Cmentarz polski. Wojna. Strzelać... Niemcy tu. 95 Ci Polacy też wyjechać? 96 Oczywiście. Amerykanie... ekshumacja... zabrać do Ameryki. Umarli odpoczywać w ojczyźnie! 97 Lucia... nic nie rozumieć. Włoszka. Piękna panienka. 98 Wszystko rozumiem! Jesteś wariat! Wszyscy Polacy są wariaci! 99 Wracać sama. Boję się... 100 Nie! Rozmawiać z tobą... miłość! 118 Biła dziesiąta, gdy żegnali się na placyku przed koszarami. W trattorii siedzieli nad winem mężczyźni w rozchełstanych koszulach. W uliczkach było tłoczno. Roje much obsiadły brzoskwinie, ułożone w piramidę przed sklepikiem. Z mroku dobiegały śmiechy i śpiewy. – Bulgoce tu jak w diabelskim garnku – powiedział Kmita. – Mogiła. A przecież żal wyjeżdżać. – Kiedy ? – zapytał Jezierski. – Lada dzień może przyjść rozkaz. Pójdziesz dziś do Włochów? – Nie – odparł sucho Jezierski. – Wstydzisz się tego rzygania? – zaśmiał się Kmita. – Nie, to nie. Wezmę jutro urlop i machnę się do Rzymu. Nie widziałem jeszcze papieża. Ostatni czas. Pojedziesz? – Nie. Kmita przyjrzał mu się w słabym blasku latarni. – Toś głupi powiedział. – W Rzymie sto tysięcy dziwek. I to jakie! – Nie chcę. – A z tą twoją nic nowego? – Nie. – Źle z tobą – zdecydował Kmita. Sentymenty i tęsknoty. Nie wolno. – Ty nie jesteś człowiek? – żachnął się Jezierski. – Idź spać – uśmiechnął się Kmita. – Jutro wcześnie wstajesz. – Dlaczego? – Bo masz instruktora dyżurnego. Cześć. I odszedł pogwizdując. Jezierski przeszedł obok „Pro Station”, minął szyld z niebieskim krzyżem Chrześcijańskiej Demokracji i skręcił w swoją uliczkę. Światło dochodziło tu tylko z okien. Brama była pusta. Gdzieś dygotała samba „Tico-tico”. Jezierski wszedł do pokoju, zapalił światło, zrzucił koszulę i usiadł ciężko na łóżku. Trwał tak bez ruchu, wpatrzony tępo w obraz z dymiącym Wezuwiuszem. Po kilku minutach wstał, zaciągnął zazdrostki w oknie, pogrzebał w walizce i wyjął płaskie, metalowe pudełko po papierosach. Usiadł przy stole tyłem do okna, otworzył pudełko i począł wyjmować powoli ułożone tam dokumenty. Na wierzchu leżała książeczka oszczędnościowa z mapą i napisem „Ku wolnej Polsce”. Pierwszy wkład wniósł przed dwoma laty. Teraz miał dziesięć funtów. Później wyjął papier przybrudzony i rozdarty w miejscach złożenia. Była to metryka urodzenia z parani Dobrzeń diecezji kieleckiej. Podpisał ją ksiądz Łabędź. Jezierski wpatrywał się długo w ten podpis. Na wierzchu leżało teraz lśniące zdjęcie. Na tle bazyliki Świętego Piotra zażywna, roześmiana Włoszka wisiała u ramienia Jegierskiego, który spoglądał chmurnie w obiektyw. Odrzucił szybko fotografię i spojrzał na drzwi łączące pokój z resztą mieszkania. Dokoła było cicho. Pochylił się znowu nad papierami. Rozłożył na stole zaświadczenie o dekoracji krzyżem walecznych po raz pierwszy. Nagle coś gwizdnęło mu koło ucha; o ścianę uderzył pokaźnej wielkości kamień i potoczył się z hałasem po posadzce. Jezierski zerwał się gwałtownie i podbiegł do okna; ulica była pusta i cicha. Kopnął kamień w kąt i zgasił światło. Stał chwilę w ciemności, po czym podszedł powoli do łóżka, odsunął moskitierę i usiadł ciężko. Po chwili wstał znowu, wziął z kąta nie dopitą butelkę ginu, pociągnął parę mocnych łyków i wrócił do łóżka. Obudził go cichy skrzyp drzwi i tupot bosych nóg. – Kto tam? – zapytał odchylając moskitierę. W ciemności szarzała szczupła sylwetka. – Lucia – dobiegł go szept. Było coś takiego w tonie jej głosu, że w mgnienie wyskoczył na podłogę. Odeszła go natychmiast wszelka senność. – Fiammiferi! – szepnęła. – Luce...102 101 Żadna miłość! 102Zapałki Światło... 119 Drżącą ręką namacał zapałki na krześle. Wyrwał jedną, złamał cienką tekturkę, potarł ostrożnie drugą. Zapłonął mały ogieniek. Luda stalą boso, w białej sukience narzuconej byle jak i nie dopiętej. Oczy jej były podpuchnięte. Nagle Jezierski podskoczył. – Capelli! – krzyknął. – Cosa successo?!103 Zniknęła czarna, lśniąca fala. Włosy Lucii odcięto nierówno przy karku; sterczały żałosne kosmyki. Była jak skrzywdzone dziecko. Zapałka zgasła parząc mu palce. – E colpa tua.104 – krzyknęła. – Comunisti? – zapytał cicho. – Non so! Pensare, io dormire con te! La... camposanto polacco! Adesso non posso uscire! Che vergogna!105 I dotknęła kosmyków drżącą ręką. – Andare via! – szepnęła nienawistnie. – Ighilterra, Polonia, inferno! Via!106 I rozpłakała się cicho, przytykając dłonie do twarzy. Drgały skręcone kosmyki. Jezierski stał przed nią lekko przygarbiony. Po chwili podszedł i pogłaskał ją lekko po włosach. Jeszcze bardziej zadygotały ramiona. Objął ją i posadził na łóżku. Nie próbowała się wyzwolić. Nagie jej ramię musnęło mu pierś. Zadrżał i pocałował ją lekko w mokry policzek. Nagle odwróciła się i prawie ugryzła go w usta. Sukienka leżała u stóp łóżka. Lucia pociągnęła prześcieradło i okryła się nim po szyję. Jej gorący policzek dotykał ramienia Jegierskiego. Ten leżał na wznak; oczy miał otwarte. – Lucia – szepnął. – Noi sposare. 107 Parsknęła cicho. – Si! – powiedział z przekonaniem. Poi andare via! Viaggie di nozze! Hai visto Roma?108 – No – szepnęła. – Napoli? – No... – Venezia? – No. Solo Casalarga.109 – Bene! – ucieszył się. – Andare Rama, Venezia, Napoli e Capri!110 W ciemności patrzyły nań lśniące oczy. – E poi?111 – zapytała cicho. – Poi... stare Casalarga – powiedział już mniej pewnie. – Io lavorare112. Zgiął rękę w łokciu i przyłożył jej dłoń do napiętych muskułów. – Guarda! – szepnął z triumfem. – Fare tutto. Molto lavorare113. Milczała chwilę, nieruchoma. – No – odparła cicho. – Non possibile. Noi poveri. Poco tera.114 – Io volere!115– szepnął z uporem. – No! – podniosła się na łokciu i nagle parsknęła krótkim śmieszkiem. – Un Polacco contadino in Casalarga! Un Negro re d'Italia! Sei pazzo!116 103 Włosy! Co się stało?! 104 To twoja wina! 105 Nie wiem! Myśleć, że ja spać z tobą! Tam... cmentarz polski! Teraz nie mogę wyjść! Jaki wstyd 106 Wynosić się! Anglia, Polska, piekło! Precz! 107 My pobrać się. 108 Tak! Później wyjechać! Podróż poślubna Widziałaś Rzym? 109 Nie. Tylko Casalarga. 110 Dobrze! Pojechać Rzym, Wenecja, Neapol i Capri. 111 A później? 112 Później... siedzieć w Casalarga. Ja pracować. 113 Patrz! Robić wszystko. Bardzo pracować. 114 Nie. Niemożliwe. My biedni. Mało ziemi. 115 Ja chcieć! 120 – No! – krzyknął prawie. – Ti voglio bene! Sposare!117 – Non e’ possibile! C’e il mio padre!118 Oczy jej lśniły w ciemności. Nagle Jezierski stracił wszelką zawziętość. Pochylił się i pocałował ją w usta. 116 Nie! Polak rolnikiem w Casalarga! Murzyn królem Włoch! Zwariowałeś! 117 Nie! Kocham cię! Wziąć ślub! 118 Niemożliwe jest mój ojciec! 121 VII Z rozsłonecznionego placyku Jezierski wszedł do mrocznej hali koszar. Był to zwykły spichrz czy magazyn. Otwarte wrota i małe okienka pod dachem były jedynymi źródłami światła. Po ćwiczeniach porannych ludzie leżeli bezładnie na łóżkach z brezentu, półnadzy i spoceni. Buty Jegierskiego stukały głośno o kamienne płyty podłogi. Gdzieś w głębi wszczął się hałas. – Ty ciulu pieroński, ja d obmaluje ta gęba! – wrzeszczał ktoś. – Zamknij mordę, ty hitlerowska szmato! My z takimi w Warszawie raz dwa! – Cicho, gówniarze, cicho! – łagodził ktoś śpiewnym akcentem. – Przespać by się chciał trochę. Tamci zwarli się w groźnym uścisku. Załopotały pięści. Jezierski przyskoczył. Nie mieli więcej niż po dwadzieścia lat. Byli tylko w szortach. Nagie, lśniące torsy dyszały nienawiścią. – Co jest z wami? – krzyknął Jezierski. Tamci opuścili ręce. – On mówi po niemiecku – powiedział pierwszy. – I obraził Armie Krajową. – Bo gada, że ja z Waffen SS! – krzyknął drugi podsuwając Jezierskiemu obnażoną rękę. – Jest Zeichen? – Był w Wehrmachcie! – krzyknął pierwszy. – Do Polaków strzelał, sukinsyn! – Nie do Polaków! – wrzasnął tamten. – My mieli Stellungen naprzeciw Anglików! Na Śląsku do Wehrmachtu brali siłą, nic pytali! – Ścierwo... – syknął pierwszy. – Po tośmy pięć lat... żeby teraz z takim w jednym szeregu? Jezierski podniósł groźnie rękę. Przerastał ich u głowę. Obaj spojrzeli na niego. – Co wy tu jeszcze... między sobą?! – ryknął. – Rozejść mi się zaraz! I rzucił się do wrót. Ogarnął go południowy żar. Przeszedł opustoszały placyk, minął wartownię i wszedł do budynku szkoły. W korytarzu było chłodno. Otworzył drzwi z napisem: „l kompania”. Mały sierżant o rybiej twarzy i wyłupiastych oczkach stukał na maszynie niepewnym palcem. Porucznik Zawodziński studiował rozkład zajęć. Twarz jego była jeszcze chudsza. Porucznik Nitecki pisał coś przy biurku starannym, kaligraficznym pismem. – Jezierski, do pana kapitana! – zaskrzeczał sierżant wskazując głową półuchylone drzwi. Jezierski zapukał i wszedł. Za biurkiem siedział kapitan Bogucki studiując długi wykaz. Podniósł na Jegierskiego zimne oczy. – Był u mnie dzisiaj Włoch Carpinetti – powiedział. – Skarżył się, że mu plutonowy uwiódł córkę. Mówi, że hańba na całe miasto. Podobno obcięli, jej włosy? Jezierskiemu zadrżały wargi. – Ale ja się chcę z nią żenić, panie kapitanie! – zawołał. – Proszę o zezwolenie na ślub! I chciałbym się zdemobilizować. – Plutonowy chce z nią zostać... tutaj? – Tak. – Umowa z rządem włoskim przewiduje, że żołnierze Korpusu zabiorą żony Włoszki do Anglii. Żadnych wyjątków. Tu nie chcą Polaków, plutonowy Jezierski. – A w Anglii chcą? 122 – Mają poczucie obowiązku – odparł surowo kapitan. – Wielu Polaków zginęło w obronie Wielkiej Brytanii. – Były wezwania do powrotu. – Propaganda. Nie pozwoliliby, żeby Korpus wrócił do kraju w całości, z bronią w ręku, jak na zwycięski oddział przystało. Udławiliby się. A tak, pojedynczo, połkną i strawią. Śladu po ludziach nie zostanie. – To co robić, panie kapitanie? – bąknął Jezierski. – Ile dziewczyna ma lat? – Dziewiętnaście. – Nie jest pełnoletnia. Ten Carpinetti człowiek bezczelny i zawzięty. Nie zgodzi się na ślub. A plutonowemu byłoby tak łatwo rozstawać się z Korpusem? Jezierski opuścił oczy. – Plutonowy ma ładną kartę bojową – powiedział kapitan. – Wzgórze trzysta siedem... – Była wojna, panie kapitanie. O sobie też trzeba pomyśleć. – Dla nas nic ma pokoju. Polska w niewoli. Zresztą... każdy kieruje się własnym sumieniem. Plutonowy wie, co ja zrobię. Opuścił oczy na wykaz. Jezierski zawahał się, stuknął obcasami i wyszedł z pokoju. Porucznik Nitecki bębnił palcami po stole z otępiałą miną. Szef ustawiał szeregowców do raportu. Korytarzem szedł porucznik Zawodziński. – Nie zdacie już matury w Casalarga, Jezierski – powiedział. – Pan porucznik jedzie do Anglii? – zapytał Jezierski. – Wszyscy jedziemy – odparł tamten. – Niełatwo będzie. – Pewno. Tu byliśmy sprzymierzeńcami na polu bitwy, tam staniemy się uciążliwymi gośćmi. – A gdyby tak do Polski? – zapytał Jezierski cicho. – Niektórzy wracają. – A pan porucznik co myśli? Zawodziński otarł czoło chustką. – Chory jestem – powiedział. – Ameby. Jutro jadę do szpitala. Może plutonowy chce jakąś książkę? – Tego... Mickiewicza – odparł Jezierski. Zapadał zmierzch. Na pukanie nikt nie odpowiadał. Jezierski nacisnął klamkę; drzwi były zamknięte. Wyszedł w bramę i skręcił do ogródka. W fotelu pod pomarańczą siedział Carpinetti, sztywny w kamizelce i czarnym kapeluszu. Buty Jegierskiego zaklekotały o kamienie: Carpinetti otworzył oczy. Nic w jego twarzy nie drgnęło. – Buona sera – powiedział Jezierski. – Buona sera, maresciallo. Jezierski wyciągnął rękę. Tamten podał swoją w miękkim uścisku. – Volere sposare Lucia119 – powiedział Jezierski powoli i wyraźnie. Carpinetti nawet się nie poruszył. – Lasciate la in pace.120 – Volere Iavorare!121 – zawołał Jezierski. – Lavorare! – uśmiechnął się ironicznie Carpinetti. – Avete soldi... moneta?122 Jezierski opuścił oczy. Carpinetti napełnił fajkę ciemnym tytoniem. 119 Chcieć ożenić się z Lucią. 120 Zostawcie ją w spokoju. 121 Chcieć pracować! 122 Pracować! Macie soldy... pieniądze? 123 – Polacchi andare Inghilterra?123 – Io sposare Lucia!124– zawołał Jezierski. – Caldo stasera 125– westchnął Carpinetti przymrużywszy oczy. – Volere parlare con Lucia126 – zawołał Jezierski. – Addio, maresciallo. Buon viaggio127. – Dove Lucia?!128 – krzyknął Jezierski. Carpinetti wstał powoli. Drzwi do mieszkania były otwarte. Do ogródka wszedł Salvatore. Spojrzał poprzez Jegierskiego i podszedł do starego. Zamienił kilka szybkich zdań. Jezierski zawahał się chwilę i ruszył do bramy. Wbiegł do pokoju i usiadł przy stole. Po chwili chwycił książkę leżącą obok. Przeczytał parę zwrotek, zaczął raz jeszcze, zrezygnował i wpatrzył się tępo w panoramę Neapolu. Załopotała klamka. Jezierski zerwał się w mgnienie. Do pokoju wtoczył się Kmita. – A, to ty... – Ja – odparł Kmita. – Zasuń firanki i daj coś do picia. Wiesz już? – Nie wiem. – Wyjeżdżamy do Anglii za trzy dni. Statkiem z Neapolu do Liverpoolu. Nasz batalion jeden z pierwszych. Pech. Ewakuacja Korpusu potrwa do końca roku. Jezierski spojrzał na Kmitę bezbarwnym wzrokiem. – Wolałbyś zostać? – zaśmiał się Kmita. – Zaręczyłem za ciebie. Są ludzie, co mają trochę kasztanów. W Anglii, a może już w Neapolu, będzie rewizja. Jeden nie może przenieść dużo. Dostaniesz taki... pasek. – Damski? – zapytał tępo Jezierski. – Skąd wiesz? – zdziwił się Kmita.. – Nie rewidują do koszuli. Dziesięć procent dla ciebie. – E tam – bąknął Jezierski. – Zaręczyłem za ciebie – powtórzył Kmita. – Zarobisz z pięćdziesiąt funtów. Ile czasu trzeba oszczędzać z żołdu, żeby zebrać pięćdziesiąt funtów? Kasztany oddasz w Anglii. Mnie do ręki, rozumiesz? – Czyje to? – zapytał Jezierski. – Moje, pana generała. Po co za dużo wiedzieć? W pokoju obok zaczłapały pantofle pani Carpinetti. Jezierski podniósł głowę. – Idę się pożegnać do Włochów – powiedział Kmita. – Będzie wino. Pójdziesz? – Nie – odparł twardo Jezierski. Kmita wzruszył ramionami, przeciągnął się i wyszedł. Pantofle wyczłapały w bramę. Jezierski dopadł drzwi. Pani Carpinetri wychodziła na ulicę. – Dove Lucia? – zawołał. Uskoczyła przerażona. – Lucia andata citta’ – powiedziała szybko. – Visitare zia. Ritornare domenica.129 – Domenica! – krzyknął Jezierski. – Noi partire sabato!130 Pani Carpinetti uśmiechnęła się nerwowo. – Dove stare citta’?131 – nacierał groźnie Jezierski. – Non sapere132 – pokręciła głową. Oczy jej biegały strachliwie. Jezierski ruszył na nią. Naprzeciw szła grupa młodych ludzi. W blasku z okna dostrzegł Salvatore. Pani Carpinetti podbiegła do nich gestykulując nerwowo. Zatrzymali się. Jezierski przystanął również. Tamci patrzyli na niego wyzywająco. Zawrócił powoli do bramy jak zbity pies. 123 Polacy jechać do Anglii? 124 Ja ożenić się z Lucią! 125 Ciepły wieczór. 126 Chcieć rozmawiać z Lucią! 127 Żegnajcie, plutonowy. Szczęśliwej podróży. 128 Gdzie Lucia?! 129 Lucia poszła do miasta. Odwiedzić ciotkę. Wrócić w niedzielę. 130 W niedzielę ? My wyjeżdżać w sobotę! 131 Gdzie mieszkać w mieście? 132 Nie wiedzieć. 124 VIII Samochody stały wyrównane w rzędzie na placyku przed koszarami. Bielały na maskach alianckie gwiazdy. Wymyto je benzyną z kurzu i błota. Naprzeciw, za rzędem palm, ustawił się w podkowie batalion. Pod ścianami tłoczyły się dzieci. Nieliczne balkony piętrowych domów pęczniały od widzów. – Trzeci szereg... Krok w tył, marsz! – krzyknął piskliwie porucznik Nitecki. Zadudniły buty. Po kompaniach ruszyli podoficerowie. Jezierski brał karabin automatycznym ruchem, wyciągał zamek, spoglądał w lufę, badał okucia i stopkę. W parę minut spotkał się z Traczykiem, który szedł od drugiego końca. Wyszli .na prawe skrzydło kompanii. – Gotowe? – zapytał kapitan Bogucki. Był w odświętnym, tropikalnym mundurze. Mieniły się baretki odznaczeń. – Gotowe! – odkrzyknięto. Szczękały zamki. Od szkoły szedł pułkownik z kilkoma oficerami. – Batalion, na moją komendę! – stuknął obcasami Bogucki. Był smukły i zgrabny. – Panowie oficerowie do szeregu... Uwaga! Batalion, baczność! Pułkownik zwolnił kroku. Lśniły gwiazdki na czarnym berecie. – Batalion, na ramię broń! Batalion, prezentuj broń! Batalion, na prawo patrz! Szczęknęły karabiny. Szeregi zamarły. Oficerowie przyłożyli do beretów dłonie w rękawiczkach. Bogucki ruszył do pułkownika szybkim, sprężystym krokiem. – Panie pułkowniku, melduję batalion gotowy do zdania broni i sprzętu. – Dziękuję, spocznij – odparł pułkownik. Był szpakowaty i suchy. – Broń czysta, kapitanie, co? – Melduję, że czysta, panie pułkowniku! Pucowaliśmy dwa dni! – No to dobrze! – pułkownik lekko zaciągał. – Żebyśmy się nie najedli wstydu przed Anglikami! – Melduję posłusznie, że się nie najemy, panie pułkowniku! – zameldował Bogucki. Pułkownik skinął głową, podszedł do pierwszego z brzegu żołnierza, wziął karabin, spojrzał. Dokoła było cicho. Nawet Włosi w oknach zamilkli. Pułkownik oddal karabin i powiódł okiem po szeregach. – A plutonowy prążki nie czyścił od Egiptu, co? – syknął nagle wskazując palcem Jegierskiego. Ten wyprężył się i czerwony na twarzy, zerknął na mosiężne uchwyty swego parcianego pasa. Zaszły ciemnymi plamami. Pułkownik spojrzał nań groźnie. – Że już zdawanie broni, to można jak pucybut, co? – powiedział i cofnął się pod palmę. Dalej trwała napięta cisza. – Składamy broń, chłopcy – zaczął pułkownik nagle. – Co może być gorszego dla żołnierza? Nic gorszego nie może być absolutnie! Ale to nie koniec. Będziemy trwać w karnych szeregach z bronią u nogi... choć bez broni. A jak przyjdzie godzina, pomaszerujemy! Przerwał i opuścił głowę. Twarz mu sposępniała. – Eh... Niedługo wami dowodzę, a tu już takie zmartwienie... Cofnął się o krok. 125 – Mieliście być kadrą nowych oddziałów armii... Cóż... Razem trwać, chłopcy, z bronią u nogi. Przyjdzie godzina! Szeregi trwały nieruchomo. Kmita podchwycił spojrzenie Jegierskiego i wysunął lekko język. Ludzie patrzyli w ziemię. Pułkownik dał znak Boguckiemu. – Batalion, baaczność! Kolumna pędziła szeroką, asfaltową szosą nad brzegiem Adriatyku. Migały czarno-białe słupki. Lśniło lazurem morze, odbijając błękit nieba bez chmurki. Szedł silny wiatr i bielały grzywacze wysokich fal. Na horyzoncie sunęły wolno rude, łatane żagle rybackich łodzi. Jezierski siedział w jeepie za porucznikiem Niteckim. Ten żuł gumę i co pewien czas nasadzał mocniej beret. Wyskoczyli na szczyt wzgórza. Kierowca przyhamował, dając znak ręką następnemu jeepowi. Szosę zajmowała do polowy długa kolumna shermanów. Na pancerzach czołgów wymalowano huzarskie trzepaczki. – Huzarzy – westchnął Nitecki. – Nigdy nie byli w akcji. Szkoda czołgów. Sami się nie dorobimy. Jeep rzucił się w lewo. Czołgi sunęły dostojnie i powoli. – Ostatnia defilada – westchnął Nitecki. – Dowojowaliśmy się, panie Jezierski. Jezierski potaknął ponuro. Między szosą a morzem wyrosło skaliste wzgórze. Skręcili w lewo, za nimi inne wozy batalionu. Boczna droga wznosiła się stromo. Po chwili wyjechali na obszerne płaskowzgórze, ogrodzone drutem i spadające stromo do morza. Długimi rzędami stały tam wojskowe samochody różnych rodzajów i piętrzyły się stosy skrzyń. Wartownik podniósł szlaban i wozy wjechały na szeroki plac. Stał tam otyły sierżant w szortach za kolana, niczym w obszernych kalesonach, i w berecie zsuniętym zwyczajem angielskim na bok. Porucznik Nitecki wyskoczył z jeepa. Anglik uśmiechnął się uprzejmie. – Where is the commandant?133 – wybąkał Nitecki strasznym akcentem. Sierżant, zdziwiony, wskazał niewielki barak z falistej blachy. Siedział tam w cieniu chudy kapitan bawiąc się niewielkim kijem. Do samochodów podeszli leniwie angielscy żołnierze i poczęli je oglądać. Nitecki podszedł do kapitana, zasalutował sprężyście, powiedział coś i wyciągnął rękę. Tamten wstał powoli, spojrzał z lodowatym zdziwieniem na wyciągniętą dłoń i podał swoją niechętnym ruchem. Wtedy Nitecki podsunął mu papier, kapitan rzucił nań okiem, oddał Niteckiemu i wskazał kijkiem grubego sierżanta. Nitecki wycofał się, zmieszany; kapitan zasiadł w fotelu. Gruby sierżant podszedł do Jegierskiego. – Unload the cars, please134 – powiedział ocierając twarz chustką. – Co on mówi? – zapytał Nitecki. – Żeby rozładować wozy – powiedział Jezierski. Anglicy stali przy samochodach. – Sami nie mogą? – obruszył się Nitecki, ale zaraz krzyknął: – Chłopcy, musimy opróżnić wozy! Gruby sierżant skinął na nich. Nitecki ruszył z wyniosłą miną. Podeszli parę kroków w stronę piramidy skrzyń. Dalej był wielki stos karabinów. Obok piętrzyły się pistolety maszynowe i breny. Były to wielometrowe góry, poprzecinane wąskimi wąwozami ścieżek. Wszystko rzucone byle jak, w kurzu i brudzie. – Boże... – jęknął Nitecki. – Naród, który nie szanuje broni, nie ma prawa. Urwał i machnął ręką. Żołnierze wynosili z ciężarówek naręcza lśniących czystością i lekko natłuszczonych karabinów. Rzucali je w kurz placu. Anglicy wleźli do szoferek. Gruby sierżant wyciągnął playersy i poczęstował Jegierskiego. – This stupid war is over! – zaśmiał się. – Going home!135 – You are going home?136 – zapytał Jezierski. 133 Gdzie jest komendant? 134 Proszę rozładować samochody. 135 Skończyła się ta głupia wojna! Wracamy do domu. 136 Pan wraca do domu? 126 –O yes, at last! – ryknął sierżant. – In a month time! I'm sick with this bloody sunny Itaty! 137 I mokrą od potu twarz oświetlił uśmiech radości. – Co on mówi? – zapytał Nitecki. – Ma dosyć Włoch – powiedział z wolna Jezierski. – Cieszy się, że za miesiąc wraca do domu. Nitecki zaśmiał się ironicznie. – Alianci! Wykiwali! Co ich obchodzą Polacy! Słońce prażyło bezlitośnie. Na dole fale rozrywały się z rykiem o skałę. Sierżant otarł twarz wielką chustką i podszedł do pierwszego jeepa. Żołnierz siedzący przy kierownicy krzyknął coś; sierżant wyjął kawałek kredy i wyrysował na masce wielki krzyż. Po chwili ruszył dalej, sapiąc: z kolumny otrzymały krzyż jeszcze dwa wozy. Powrócił do Jegierskiego łapiąc głośno powietrze. – Niech pan go spyta, co znaczą te krzyże – zaciekawił się Nitecki. Jezierski zapytał. – Mówi, że samochody oznaczone krzyżem sprzeda się Włochom – przetłumaczył odpowiedź. – Włochom? – żachnął się Nitecki. – Nasze samochody?! Po co? – Reszta pójdzie na szmelc – dodał Jezierski. – Boże... – szepnął Nitecki. Sierżant uśmiechał się uprzejmie i głośno sapał. – A broń obleją benzyną i podpalą – tłumaczył Jezierski z bolesną satysfakcją. Nitecki wybałuszył oczy. – Co... co? – wybąkał. – Spalą? – Spalą – upierał się Jezierski. – Wojna skończona. – Boże – jęczał Nitecki – tyle czyszczenia... Alianci! Jezierski ruszył pomagać żołnierzom. Wkrótce zniesiono broń i sprzęt. Anglicy zapuścili silniki. Wozy oznaczone krzyżem ustawiono w równym rzędzie. Inne pojechały w głąb placu, wzniecając tumany kurzu. Grupa polskich żołnierzy przysiadła dysząc na skrzyniach. W milczeniu palili papierosy. Koszule na plecach ciemniały wielkimi plamami potu. Podjechała trzytonówka. Łupnęła głucho klapa. – Jedziemy, chłopcy – powiedział Nitecki. Wstawali z wolna i wdrapywali się do wozu. Szlaban poszedł w górę. Jezierski zasalutował sierżantowi. Kapitan pod barakiem siedział nieruchomo, patrząc w morze. Na dole warczały ciężko czołgi. 137 O tak, nareszcie! Za miesiąc! Jestem chory od tych przeklętych, słonecznych Włoch! 127 IX Była dziesiąta wieczorem. Miasteczko szumiało podnieconym gwarem. Przed koszarami zaparkowała kolumna transportowych studebakerów, przybyła przed godziną. W uliczce wiodącej do Municipio wkopywano co parę kroków świąteczne bramy. Były z drzewa, malowane na biało i pokryte siecią żaróweczek. Na balkonach zawieszano dywany. Ze stukotem przejechał wóz pełen sztucznych kwiatów. Mały osioł ciągnął na wózku bęben potężnych rozmiarów; obok stary mężczyzna wymachiwał wielką pałką. Za nim szedł człowiek z trąbką, a bosonogi wyrostek dźwigał haftowany proporzec z wizerunkiem świętej. Karawana przystanęła pod palmami. Zadudnił bęben, zachrypiała trąbka w skocznej melodii. – O rany! – zawołał Bieniewicz. – Przecież to przedwojenny szlagier! „Ty masz dla mnie coś, przeszywasz mnie na wskroś” – zapiał w takt melodii. – Taka u nich cześć dla patronki? – Będą się bawić bez Polaków – powiedział Traczyk. Wydawał się jeszcze bardziej zmiętoszony niż zwykle. – A ty czego nie u Lizy? – zapytał Bieniewicz. – Ostania noc. – Przedwczoraj przenieśli na północ – mruknął Traczyk. – Jej firma... ma filie w całych Włoszech. Spojrzał ukosem na Jegierskiego. Ten nie mrugnął okiem. – Myślałem, że się wydasz i zostaniesz na garnuszku – zaśmiał się Bieniewicz. – Dla nas jedyna droga do kariery. Oj, Warszawo, ty moja Warszawo... Stali chwilę w milczeniu. Jezierski rozglądał się ukradkiem. – Zapakować się trzeba – mruknął Traczyk i nagle odszedł powolnym, chybocącym kroczkiem. Wydawał się o wiele starszy. Bieniewicz splunął i rozdeptał ślinę butem. Ruszyli z wolna uliczkami. Jezierski badał pilnie twarze przechodniów. Z progu krawiec Tampani spojrzał na nich żałośnie. Sanitariusz odbijał z okna dyktę z napisem „Pro Station”. – Krawiec nas żałuje i kurwa Elena – powiedział Bieniewicz. – Czego się wleczesz jak tabetyk? Wywieźli dziewczynę, i już. – Zawróćmy jeszcze – zaproponował Jezierski. – Spieszysz się? – Idę w nocy – szepnął Bieniewicz. – Dokąd?! – Przed siebie. Może do Niemiec. – Zwariowałeś?! – Mam bryczesy, buty z cholewami i zaświadczenie ze stalagu: „Wolny od insektów i zdolny do podróży”. – Do kraju? – szepnął Jezierski. – Nie wiem. Tramwaj już chodzi po Marszałkowskiej, cholera!... – Niewola. – Zobaczy – się. Opyliłem gospodyni wszystkie sorty, nawet te, co mam teraz na tyłku. Za grosze. Gdybyś miał parę lirów... Jezierski wyjął książeczkę żołdu. Zazieleniły się .wąskie tysiąclirówki. – Aleś bogaty! – cmoknął Bieniewicz. – Wyjąłem z książeczki oszczędności – powiedział Jezierski. – Cały mój majątek. Popatrzyli sobie w oczy. Bieniewicz schował banknot. 128 – No to cześć – powiedział. – Może się spotkamy? Zawiadomić kogo? – Nie trzeba – powiedział cicho Jezierski. – Co mówić? Podali sobie ręce. Tamten odszedł sprężystym, równym krokiem. Krawiec zniknął z progu. Zamykano sklepik z owocami. Białe łuki triumfalnych bram zapłonęły próbną iluminacją. Rozległ się szmer uznania. Przetoczyła się grupa pijanych Polaków. Jezierski czmychnął w swą uliczkę. Serce zabiło mu mocno: w pokoju paliło się światło. Drżącą ręką wyciągnął klucz. Przy stole siedział Kmita. Przerzucał Mickiewicza. – A, to ty – westchnął Jezierski. – A kto ma być? Pan generał? Wlazłem przez okno. Wierszy się uczysz na pamięć? Jezierski wziął książkę ze stołu i podszedł do walizki. Była upchana po brzegi. Kitbag pęczniał, ściśnięty szerokimi pasami. Jezierski wsadził książkę do chlebaka. – Spać mi się chce – powiedział siadając na łóżku. – Mnie też – wyznał Kmita. – Daj przepłukać gardło. – Nie mam. – Jak to? Przecież wyfasowałeś przedwczoraj dwie butelki ginu! – Nie mam. – Sam wypiłeś ?!–oburzył się Kmita. – Sam. – Miało być na podróż. Wysiadasz ze .spółki. . Swoją drogą... butelka na dzień! – Na noc. Kmita wzruszył ramionami. – Dlategoś taki zielony. Dawaj chociaż coś słodkiego. Jezierski wstał ociężale i podszedł do komody. Wyciągnął szufladę. Była pusta. Patrzył w nią przez chwilę. – Też nie mam. – Po coś wyrwał haczyk? – zaśmiał się Kmita. – Mogłeś otwierać tylko na noc. Jezierski zaczerwienił się. Za drzwiami człapała pantoflami pani Carpinatti. – Sam zjadłem! – warknął. Kmita wzruszył ramionami. – Głupiś. W Anglii też są dziewczyny, tylko czyściejsze. Pogmerał w chlebaku i wyjął zeń damski pasek do pończoch, gumowany z boków, W różowy atłas wszyto gęsto kółka niewielkich monet. – Obciąłem podwiązki – rzekł Kmita. – Przelicz. Jezierski patrzył na pas z odrazą. – Jak ja to włożę? – Zwyczajnie. Wlezie nawet na twoją gospodynię. Pamiętaj, zaręczyłem za ciebie. Idź spać. A może ci się te drzwi dzisiaj otworzą? Ostatnia noc... – Zamknij się! – krzyknął Jezierski. Na placyku przed koszarami zbudowano ołtarz z niebiesko-białej draperii. Bramy triumfalne mieniły się dziesiątkami kolorów. Z domów wychodzili świątecznie ubrani ludzie. Kolumna wielkich ciężarówek ruszyła z warkotem. Rozpierzchły się dzieci. Ktoś tam krzyknął słowo pożegnania, ktoś pomachał ręką. Z balkonów patrzono w milczeniu. – Ja chciał kupić materiał na ubranie – odezwał się Traczyk. – W Anglii przecie kupony... – Casalarga śmierdząca dziura – powiedział Kmita wyzywająco. – Witaj, szeroki świecie! Witajcie, water-closety! Jezierski wpatrzył się w uciekające mury, ogrody i drzewa. – Dziwka na Picadilly Circus żąda trzech funtów za noc – informował Kmita. – Butelka whisky cztery funty. Mogiła. Leje jak z cebra. Żyje ten, kto ma forsę w banku. Przyśnią się wam nieraz Włochy. Słońce piekło sierpniowym żarem. Kolumna wspinała się po serpentynach asfaltowej szosy. Pod plandekami było duszno. Pośrodku piętrzyły się bagaże. Jezierski zapali papierosa. 129 – Trzymaj się, Jezierski – zawołał Kmita. – Pamiętasz kotę trzysta siedem? Aby naprzód! – Dokąd? – Los. Jak w pokerze. Pijcie wino, póki czas, panowie. I podniósł do ust manierkę. Traczyk wyjął żyletkę, przeciął na dwie części playersa, osadził w metalowej cygarniczce. – Ty wiesz, że to bydlę wyjęto przed trzema dniami czterdzieści funtów z książeczki? – szepnął Kmita do ucha Jezierskiemu. – Trzydzieści sześć tysięcy lirów! Dał chyba tej Lizie czy co? A teraz połówki pali! Jezierski nie odpowiedział. Znowu zapalił papierosa. Samochody pędziły po stoku. Za nimi rozciągała się wielka równina, dobrze widoczna w czystym powietrzu. Na zielono rudawym tle bielały plamy wsi i miasteczek. Niebieski, blady pasek morza zamykał daleko horyzont. – Kmita – szepnął Jezierski. – Bieniewicza nie złapią? – W tym bałaganie? Każdy myśli o sobie. – Niespokojny duch! – On nie z Korpusu – parsknął pogardliwie Traczyk. – Przyszedł i poszedł. Nas generał wywiódł z domu niewoli. Przemaszerowali my razem z pół świata. Jak to tak... odejść? – Najlepiej dać się wozić! – warknął Jezierski. – Pewno – potwierdził Kmita. – Póki dają Naafi... Z Anglii można jechać dalej. Zamilkli. Dolina ukazała się na mgnienie przez wyrwę w skałach. Samochody minęły przełęcz i zjeżdżały w kotlinę. Jezierskiemu zaszkliły się oczy. Zaczerpnął szeroko powietrza. Na brzuchu poczuł ucisk gumowego pasa. – W ogóle żyje tylko ten, co ma forsę – powiedział nagle Kmita. – Podobno Kanada potrzebuje Polaków do wyrębu lasu. Coś dla ciebie, Traczyk. – Rąbał ja, rąbał – powiedział ponuro Traczyk. W kotlinie rozsiadło się niewielkie miasteczko. Srebrne linie szyn wybiegały z tunelu. Na bocznym torze zrujnowanej stacyjki czerwieniał rząd towarowych wagonów. Studebakery spływały po serpentynach. Na zboczu pasły się długowłose owce. Podjechali pod stację. Ludzie przypatrywali się im bez zaciekawienia. Na placyku zaroiło się od żołnierzy. Oficerowie wykrzykiwali rozkazy. Objuczone tobołami grupy skakały przez tory do wagonów. Anglik z RTO wrzeszczał coś do włoskiego zawiadowcy, który rozkładał ręce. Z tunelu wypadł krótki pociąg. Towarowe wagony oblepione były ludźmi. – Mamy czas – informował Kmita. – Parowozu nie ma. Wszyscy trzej dźwigali pękate kitbagi i walizki. Kapitan Bogucki szedł peronem z niewielkim neseserem ze świńskiej skóry. Przed pulmanem, doczepionym na końcu pociągu, rozmawiali oficerowie wokół pułkownika. Porucznik Nitecki biegł wzdłuż wagonów. Pot zalewał mu oczy. – Komendant piątego wagonu sierżant Kmita! – wyczytał z kartki. – Nie odchodzić od wagonów! – Na rozkaz! – stuknął obcasami Kmita i odwrócił się: – Wy tam, osiem koni, czterdziestu ludzi na moją komendę! I szepnął do Jegierskiego: – Zły, bo mu odpadnie dodatek śródziemnomorski. – Zamknij mordę!! – wrzasnął Jezierski. Kmita postukał się w czoło. – Ty jeden zostawiasz dziewczynę we Włoszech? – zapytał. – Tobie tylko szkoda słońca? Żołnierze w rozchełstanych koszulach rozłazili się po stacji. Traczyk przysiadł na kitbagu i scyzorykiem metodycznie wygrzebywał z puszki sardynki. Jezierski poderwał się nagle. – Chodźcie na wino – powiedział. – Trzeba wydać liry. – Nie mogę – jęknął Kmita. – Mianował mnie komendantem. – Chodź ty, Traczyk – napierał Jezierski. 130 – Nie mam lirów – mruknął Traczyk ocierając brodę z oliwy. – Zapłacę! – zniecierpliwił się Jezierski. Traczyk odrzucił puste pudełko i wstał posłusznie. – Przynieście chociaż w manierce! – zawołał tęsknie Kmita. Wyszli na placyk. Pod trattorią stał jeep. W ciemnawym wnętrzu dwaj Amerykanie pili oranżadę „San Pellegrino”. Pachniało smażonym olejem. Za ladą stała kobieta o skołtunionych włosach. – Giannina! – zawołała. Zza paciorkowej zasłony wyszła młoda dziewczyna. Miała czarne, skośne oczy. – O bella signorina – zaśpiewał gardłowo jeden z Amerykanów. Dziewczyna zręcznie umknęła wyciągniętej ręce. – Wino – powiedział Jezierski wlepiając w nią oczy. Nawet nie spojrzała. Jezierski wstał nagle. – Chodź na chwilę – warknął. Traczyk podniósł nań zdumione oczy, ale wstał również. Wyszli z trattorii. Z tyłu było małe podwórko. Jezierski pociągnął Traczyka w kąt. Rozpiął spodnie. Zabłysnął różowy atłas. – Oddasz to Kmicie – powiedział odpinając z wysiłkiem pas. – Ale dopiero w pociągu. To są kasztany... – Wiem. Sam taki noszę. Dobry zarobek. Dwadzieścia procent. – Trzech jeszcze nosi takie – powiedział Jezierski. – A nosi. Ich głowa. A ty co? – Zostaję. – Jak dziecko – westchnął Traczyk. – Odprawę tracisz i wszystko? Da ci kto jeść? – Mam ręce do roboty. – Ręce tu pomogą? Tak w głowie zawróciła? A jak złapią? – Będzie, co ma być – powiedział z determinacją Jezierski. – Może się kiedy zgłoszę. Cześć, Traczyk. Powiedz Kmicie, że poszedłem po papierosy. Traczyk popatrzył nań chwilę z namysłem, ulokował pas w chlebaku. Wyciągnął łopaciastą rękę. – Wariat – bąknął. – Zresztą... Jezierski wyskoczył w ulicę. W stronę stacji sunęły grupy żołnierzy. Z pyska kamiennego lwa tryskała woda; napełniano po drodze manierki. Uliczka wstępowała pod górę. Wysoko widać było biało-czarne słupki serpentyn. Z tyłu zawarczał silnik. Wypadł jeep z Amerykanami. Jezierski podniósł rękę wskazując kciukiem kierunek. Jeep zapiszczał na asfalcie. Jezierski wskoczył na tylne siedzenie. Kierowca żuł gumę, lewą nogę oparł o błotnik i prawie nie zwalniał na zakrętach. Migała przepaść; wkrótce wpadli na szczyt. Dokoła wagonów wili się ludzie jak mrówki. Z tunelu wypadł parowóz wzniecając chmurę czarnego dymu. Jeep przeskoczył przełęcz. Wychynęła na chwilę daleka dolina, upstrzona białymi plamami wiosek. Pędzili z góry obłąkańczym tempem. Słońce dotknęło horyzontu. Wysoki wózek o wielkich kołach toczył się powoli po opustoszałej drodze. Jezierski leżał nieruchomo na sianie. Potężny mężczyzna w czerwonej koszuli i czarnym kapeluszu, nie golony chyba od tygodnia, kiwał się leniwie w rytm podskoków wózka i co pewien czas popędzał osła, który pracowicie przebierał krótkimi nogami. Było cicho. Na horyzoncie czerwieniało pasmo pagórków. Dokoła ciągnęły się winnice. Można już było oddychać. Jezierski rozejrzał się dokoła. Nagle poderwał się: z prawej, na stoku, dojrzał prostokąt popstrzony białymi kropkami. – Camposanto polacco?138 – zapytał. 138 Cmentarz polski? 131 – Si, signore – potwierdził skwapliwie Włoch. – Tedeschi qui... – wskazał grupę krzaków – Polacchi la... sparare, sparare... Tutti Tedeschi morti...139 Jezierski potaknął skwapliwie. Bielały z daleka krzyże. Prostokącik leżał zagubiony w ogromnej przestrzeni. Po chwili skrył się za pagórkiem. Wózek zjeżdżał do kamiennego mostu. – Basta – powiedział Jezierski. – Grazie. Fare passegiata!140 – Ancora tre chilametri! – ostrzegł Włoch. – Stasera Casalarga grande festa! Santa Elena! 141 – Grazie – powtórzył Jezierski i wyciągnął książeczkę żołdu. Wcisnął tamtemu trzysta lirów i wyskoczył na drogę. W górę pięła się znajoma ścieżka. Osioł natychmiast zawrócił. Zamigotały szprychy i Jezierski został sam. Było zupełnie ciemno, gdy dochodził do Casalargi. Wielka łuna świateł stała nad domami. Szum głosów wznosił się ponad dźwięki muzyki. Jezierski zatoczył wielki łuk drogą, osłoniętą z obu stron kaktusami. Po półgodzinie dotarł do przeciwległego końca miasteczka. Usiadł ciężko na kamiennym murku. Casalarga dudniła gwarem, światłem i ruchem. W ciemne niebo wystrzeliła czerwona rakieta. Jezierski zapalił papierosa, ale zaraz go odrzucił. Dobiegały taneczne dźwięki: mocno uderzał bęben. Gdzieś blisko zastukały szybkie kroki. Jezierski zeskoczył z murka i wlazł między winorośle. Zwisały ciężko wielkie, ciemne grona. Kroki roztopiły się w gwarze. Jezierski wyciągnął rękę; połykał łapczywie owoce. Później ułożył się na ziemi podkładając chlebak pod głowę. Po chwili podniósł się, pomacał chlebak i wyjął zeń książkę. Położył się znowu. Obudził się nagle. Gwiazdy lśniły mocnym blaskiem. Rzędy winorośli stały nieruchomo niczym żołnierze w równych szeregach. Włożył beret i wstał przeciągając się. Potknął się o książkę; zniecierpliwiony, wsunął ją do chlebaka. Znad miasteczka znikła łuna. Było cicho. Nieliczne latarnie rozjaśniały martwą biel domów. Jezierski spojrzał na zegarek: była druga. Ruszył na palcach, bacznie nadsłuchując. Dotarł do wylotu swej uliczki. W głębi, na skrzyżowaniu, walały się gęsto papiery i sztuczne kwiaty. Biała triumfalna brama pochyliła się śmiesznie. Wszystko było ciche i martwe. Jezierski przystanął pod oknem. Było zamknięte. Bielały zazdrostki. Zachrobotał cicho. Odczekał chwilę. Zazdrostka uchyliła się. Przyłożył twarz do szyby. – Buona notte, Lucia – szepnął. Twarz znikła. Jezierski wszedł w bramę. Drzwi otworzyły się cicho. Lucia była w nocnej koszuli. Oczy miała szeroko otwarte. – Ritornare – powiedział Jezierski. – Ti voglio bene. Stare Casalarga con te.142 Milczała, nieruchoma w progu. – Ma... non e possibile – szepnęła. – Mio padre... andare polizia!143 – Ti voglio bene144 – powtórzył z uporem Jezierski. Patrzyła na niego uważnie. – Aspetta!145 – szepnęła. Cofnęła się. Po chwili wróciła w sukience. Zarzuciła na plecy bury, przetarty koc. – Andiamo! 146 – powiedziała. Zamknęła cicho drzwi. Ruszyli śpiącą uliczka w stronę pól. Kroczyła lekko i czujnie, coraz się oglądając. Po kilku minutach wyszli na drogę obudowaną niskimi murkami. Ścieżka 139 Tak, proszę pana. Niemcy tu. Polacy tam... strzelać, strzelać... Wszyscy Niemcy zabici... 140 Dosyć. Dziękuję. Przespaceruję się. 141 Jeszcze trzy kilometry. Dziś wieczór w Casalardze wielkie święto! Święta Helena! 142 Wrócić. Kocham cię. Zostać z tobą w Casalarga. 143 Ale to niemożliwe. Mój ojciec... iść na policję. 144 Kocham cię. 145 Czekaj. 146 Idziemy! 132 wznosiła się lekko; winnice podchodziły tu pod kamienny pagórek. Na tle jasnych głazów widać było niewielki szałas, sklecony z gałęzi i desek. – Fiammiferi! – szepnęła. Jezierski wyciągnął zapałki. W szałasie stały kosze i narzędzia. Lucia odsunęła niewielką beczkę. W głębi usłano z liści legowisko. Rzuciła tam koc. – Dormire qui – powiedziała. – Sei soldato.147 Jezierski pociągnął ją ku sobie. Usiadła przy nim i pocałowała go w policzek. – Domani andare via148 – szepnęła. Zaprzeczył ruchem ręki. – Stare con te – powiedział. – Parlare con padre. Sposare...149 Pogładziła go po zmierzwionych włosach. Strzepnął jej rękę ze złością. – Sposare! – krzyknął. – Tornare Polonia – uśmiechnęła się. – Famiglia, belle signorine...150 – No! – zawołał. – Si... Italia – solo, soldato. Soldati amorosi. Polonia – amici, ragazze. Dimenticare Lucia presto, presto.151 – No! – zawołał. – Lucia, NON capire!152 Pocałowała go mocno w usta. – Tornare Napoli... domani ?153–zapytała. – Non possibile – szepnął, – Carcere, polizia militare. Stare qui. Tre, quatre giorni.. Regimento andare Inghilterra.154 – Ma e absurdo!155– krzyknęła. Pocałował ją. Wpiła mu paznokcie w kark. Jezierski odłożył książkę. Usta miał jak gdyby oblepione błotem. W szałasie było duszno; przez nieszczelne ścianki przenikało słońce. W pobliżu ktoś chodził. Kroki były ciężkie i powolne. Jezierski pociągnął ostrożnie beczkę, by go zasłaniała od wejścia, i przytknął twarz do szczeliny. Między szałasem a rzędem winorośli było kilka metrów stwardniałej ziemi. W pole widzenia wszedł Carpinetti. Zatrzymał się i zagadał coś w dialekcie. Odpowiedział mu głos Bruna. Carpinetti podszedł do szałasu, pochylił się sztywno i począł przerzucać kosze. Za beczką Jezierski wstrzymał oddech. Obok szałasu znowu zatupotały kroki. Carpinetti mruknął coś gniewnie. Odpowiedział mu spokojny glos Lucii. Nagle beczka zadrżała od kopnięcia. Lucia weszła do szałasu, łagodnie odsunęła ojca i podeszła do beczki posuwając ją o tyle, by przecisnąć się do legowiska. Jezierski uśmiechnął się. Spojrzała nań z irytacją i pochyliła się, by podnieść duże nożyce. Wzrok jej padł na książkę; podniosła brwi. Jezierski pocałował ją w policzek. Stanęła mu na ręce bosą stopą, przerzucając na nią cały ciężar ciała. Carpinetti mamrotał gderliwie. Jezierski pocałował ją w kolano; chwyciła nożyce, wyprostowała się obok beczki i zasunęła ją wściekłym ruchem. Bruno układał winogrona w dużym koszu. Zegar kościelny wybił jedenastą. Jezierski siedział na kamieniu i wpatrywał się w gwiazdy. Usłyszał ciche i szybkie kroki Lucii. Podniósł się szybko, zaczaił za krzakiem i chwycił ją wpół. Krzyknęła cicho. Szczęknął metal. – Attenzione, cretino!156 – warknęła podsuwając mu menażkę. Była tam pasta asciutta. 147 Spać tu. Jesteś żołnierzem. 148 Jutro wynosić się. 149 Zostać z tobą Porozmawiać z ojcem. Ożenić się. 150 Wrócić do Polski. Rodzina, ładne dziewczęta... 151 Tak. – Włochy – sam żołnierz. Żołnierze kochliwi. Polska – przyjaciele, dziewczyny. Zapomnieć Lucię bardzo szybko. 152 Nie, I.ucia, nie rozumieć. 153 Wrócić do Neapolu jutro? 154 Niemożliwe. Areszt. policja wojskowa. Zostać tu. Trzy, cztery dni. Pułk pojechać do Anglii. 155 Ale to absurd! 156 Uwaga, kretynie! 133 – Grazie – uśmiechnął się. – Parlare con padre?157 – No. – Domani io parlare158 – zdecydował. – Pietro, ti prego! – krzyknęła. – Mio padre andare polizia !159 – Allora andare con me! 160 – krzyknął. – Senza matrimonio?161 – przeraziła się. Opuścił głowę. – Aspettare tre gioni162 – powiedział cicho i począł mechanicznie dziobać widelcem. Makaron wymykał się zręcznie wysiłkom niewprawnej ręki. Widelec docierał do ust pusty. Lucia zachichotała i wyciągnęła rękę. Zamigotał metal w jej szybkich palcach. Makaron zwijał się posłusznie. Jezierski otwierał co chwila usta. Pochylała się muskając mu policzek ostrymi kosmykami. Po chwili nakryła deklem pustą już menażkę. –Uva 163 – wskazała winogrona. Jezierski zerwał się. Umknęła mu zręcznie. – Lucia! – krzyknął. – Domani164 – zawołała w ciemności. Ginął w dali szybki tupot. Jezierski zerwał mechanicznie duże grono i wyssał łapczywie sok z owoców. Miasteczko spało. W powietrzu nie było najmniejszego powiewu. Jezierski rzucił z pasją nie dojedzone grono i podszedł do skraju uprawnego pola; dalej były tylko wielkie kamienie. Jezierski pochylił się, chwycił głaz i odrzucił go z całych sił dalej, między inne. Pozostało zimne wgłębienie. Natychmiast odeszła go wściekłość. Wziął garść suchej ziemi i przesypał przez palce. Pochylił się, chwycił inny kamień, większy i cięższy, i napinając mięśnie przeniósł go o kilkanaście kroków. Po chwili zrzucił koszulę; wrócił po następny. Drgały mięśnie pod śniadą skórą. Pracował bez przerwy, jak automat. Skrawek uwolnionej ziemi powiększał się powoli. Jezierski otworzył oczy i poderwał się nagle. Szałas trząsł się i trzeszczał. Słońce Stało już wysoko. Przyłożył oko do szpary. Jakaś wielka czarna masa tarła się o ściankę, że wyginały się gałęzie. Jezierski zaklął cicho: dojrzał ośle uszy. Zwierzę czochrało się z zapałem.. Leciały paprochy i zeschłe liście. Jezierski klęknął i z całych sil oparł się ramieniem o ruchliwą ścianę. – Paszoł won, ścierwo! – warknął. Osioł zastrzygł uszami, ale tarł dalej. Szałas chwiał się niebezpiecznie. Jezierski naprężył mięśnie; wydawało mu się, że grzbiet osła szoruje mu plecy. Nagle ktoś wrzasnął przeraźliwie. Osioł odskoczył od szałasu z tupotem. O kilka centymetrów od nosa Jezierskiego przystanęły walcowate nogi pani Carpinetti. Powiało ostro potem i olejem. Jezierski skulił się za beczką. Pani Carpinetti rozszczekała się błyskawicznym jazgotem. Osioł buszował w winnicy, aż szumiały liście. Po chwili znowu zastukały kopyta: Bruno z całych sił ciągnął za uzdę rozbrykane zwierzę. Znowu zatrząsł się szałas. Jezierski posłyszał tuż za beczką sapanie pani Carpinetti: przesuwała kosze. Rozpłaszczył się na legowisku. Bruno krzyknął: „Oep!” i osioł ruszył ścieżką w dół, objuczony koszami pełnymi winogron. Oddaliło się sapanie pani Carpinetti. Jezierski zwilżył językiem zeschłe wargi. O trzeciej zrobiło się tak duszno, że odsunął beczkę i wypełzł przed szałas. Otarł chustką czoło i piersi. Było cicho i sennie. Brzęczały owady. Gdzieś niedaleko warknął samochód. 157 Dziękuję. Rozmawiać z ojcem? 158 Jutro ja porozmawiać. 159 Piotrze, proszę cię! Mój ojciec pójść na policję! 160 To jechać ze mną! 161 Bez ślubu? 162 Poczekać trzy dni. 163 Winogrona. 164 Jutro! 134 Jezierski podbiegł skulony do krzaka i zerwał kilka winogron. Usadowił się w cieniu winnicy i spojrzał z satysfakcją na pokaźny płacheć ziemi wyrwanej kamieniom. Nagle usłyszał ciche kroki. Z owocami w ręku wpełzł do szałasu i zasunął beczkę. Kroki zbliżały się szybko. Wydawało się, że wspina się pod górę jakiś czworonóg. Nagle przed szałas wytoczył się potężny korpus pani Carpinetti. – E qui, signor maresciallo !165– zawołała piskliwie. Szałas zadygotał. Jezierski wychylił nos zza beczki i napotkał wzrok sierżanta żandarmerii w białej czapce. – Wyłaź pan – powiedział tamten. Jezierski odsunął beczkę i wylazł na czworakach, zamiatając ziemię chlebakiem. Drugi żandarm, kapral, skubał winogrona. Pani Carpinetti ujęła się pod boki. – Volere rapire mia figlia! – zawołała z wściekłością. – E un bandito!166 – Że też pan wytrzymałeś w tym szałasie! – zdziwił się sierżant. – Usmażyć się można żywcem. Coś pan chciał zrobić? Jezierski wkładał koszulę. Na czole rysowały mu się postronki żył. Sierżant zajrzał do szałasu. Znikł w nim na chwilę. – Książka – wylazł z Mickiewiczem w ręku. – Wiersze? I przyjrzał się Jezierskiemu uważnie. Ten Wziął książkę i mechanicznie wsunął do chlebaka. Znowu ktoś biegł pod gorę. Z winnicy wypadła Lucia. Ciągnęła za rękę zadyszanego ojca. Pani Carpinetti zaniosła się szybkim jazgotem. Oczy Lucii lśniły czarnym ogniem. – E mio fidanzato! – krzyknęła. – Stare Casalarga! Matrimonio!167 Sierżant skrzywił się, zdjął białą czapkę i podrapał się w ciemię. Kapral żuł winogrona z wyrazem zupełnej bezmyślności. Lucia chwyciła ramię Jezierskiego. Pani Carpinetti zajazgotała znowu. Nagle Carpinetti postąpił o krok. Przyglądał się uważnie poletku oczyszczonemu z kamieni. Później podniósł oczy na Jezierskiego. Po chwili spojrzał na żonę. Ta nagle zamilkła. – Babbo !168– krzyknęła Lucia rozpaczliwie. Carpinetti opuścił oczy. Grały mu mięśnie policzków. Dobiegało tylko mlaskanie kaprala. – E possibile lasciare qui maresciallo?169 – zapytał Carpinetti cicho. Sierżant zaprzeczył ruchem głowy. – Chodźmy, panie plutonowy – powiedział. – Dla nas tylko kłopot. Baba doniosła do włoskiej policji, a oni zadzwonili do nas. Musimy pana odstawić do Neapolu. Nie chcą tu Polaków. Po coś pan odgarniał te kamienie? Lucia wspięła się na palce, objęła Jezierskiego za szyję i pocałowała. Pani Carpinetti rozdarła się szczekliwie, ale natychmiast urwała: Carpinetti splunął jej z pasją pod nogi. Sierżant ruszył pierwszy. Na polnej drodze, przy murku, stal zielony jeep z napisem: ,,Military Police”. Obok kręciły się dzieci. – Io andare con lui!170 – zawołała Lucia. Sierżant zaprzeczył ruchem głowy. Kapral nacisnął starter. – Lucia! – krzyknął Jezierski. – Aspettare! 171 Pani Carpinetti zabulgotała gniewnie. Jeep ruszył. Wśród chmary dzieciaków biegła Lucia. Migały smukłe, śniade nogi. Wkrótce zakryła je gęsta chmura kurzu. 165 Jest tu, panie plutonowy. 166 Chcieć porwać moją córkę! To bandyta! 167 To mój narzeczony! Zostać w Casalarga! Małżeństwo! Tatusiu! 168Tatusiu! 169Czy możliwe zostawić tu plutonowego? 170Ja pojechać z nim! 171Zaczekać!