Kornel Makuszyński Duch zapomniany I Pan Walenty Zięba nazywał się wprawdzie jak ptaszek, ptaszka jednak nie przypominał, w każdym razie nie małego ptaszka. Był podobny raczej do marabuta, wiadomo zaś, że marabut nie jest ptaszkiem przystojnym. Tedy i pan Zięba był chudy, łysy i zawsze zamyślony. O czym myślał? Któż to wie? Nikt nie wie, co się dzieje w główce małej zięby, któż tedy może wiedzieć, co się odbywa w potężnej i do tego łysej głowie wielkiego Zięby. Należy zaś wiedzieć, że głowy łyse, utraciwszy niemałą troskę myślenia o włosach, myślą tym gwałtowniej o sprawach wielkiej wagi i wielkiego znaczem. Pomijam już to, że pan Zięba, człowiek ze wszech miar sympatyczny i otoczony dokoła szacunkiem, jak dom parkanem, wytężał niezwykle machinę mózgu, aby jak najlżejszym uczynić ciężar, który od lat wielu dźwigał na głowie; bo jak kangur, zwierzę miłe i daleko skaczące, nosi rodzinę swoją w worku brzucha, tak człowiek żonaty, chociaż łysy, dźwiga na na głowie. Pan Zięba dźwigał na niej żonę wspaniałą i córkę piękną, ozdobę dziewic. Żona pana Zięby była to kobieta pulchna, tak że gdyby ci, plugawy czytelniku, przyszła niepojęta dla umie ochota do tknięcia palcem na przykład jej zasobnego biustu, rozwiązły twój palec, nie znalazłszy oparcia, grzązłby w nadobnym jej ciele, jak w cieście. Przypominała ogromni, ciastko, zwane pączkiem. Łagodna na pozór, była to kobieta o złej gębie. Kiedy zaczynała mówić, uciekał z domu mąż, z kuchni służą ca, z kamienicy stróż, z gniazd jaskółki, z podwórza wróble, z dachu kot, z bramy pies, z rogu ulicy policjant. Jeśli to było w nocy, zrywał się wicher i wył w kominie. Gwiazdy gasły. Ludzie mieli złe sny. Małe dzieci dostawały konwulsji. Suchotnicy w promieniu kilku ulic umierali. Ludzie nerwowi wyskakiwali na bruk z czwartego piętra. Kobiety pobożne odmawiały modlitwę za konających. Owa tedy niewiasta urodziła pannę Helusię Ziębiankę. Jak lilia jest aniołem wśród kwiatów, tak ta słodka panienka była aniołem wśród dziewic. Skromna była tak, że aż się rumieniła na widok małych piesków, wesoło i niewinnie figlujących, i na widok koguta, kiedy się starał o omlet dla niej właśnie. Bladła i rumieniła się na przemian, kiedy ujrzała nagą rzeźbę; wstyd ją otaczał purpurowym ramieniem, kiedy wchodziła naga do wanny, tak czyste były i liliowe myśli tej słodkiej panienki. Uwielbiała ją pani Ziębina i uwielbiał ją pan Zięba, dziwiąc się tajemnie w duszy kosmatej i bezwłosej głowie, jak się to stać mogło, aby taka dzieża ciasta, jak jego połowica, mogła wydać na świat tę figurkę śliczną i tak niewinną, jak pierwszy promień słońca. Mógł o tym rozmyślać jednakże bardzo rzadko, był bowiem zajęty robieniem interesów, wielkich i solidnych, albowiem kobieta gadająca i nawet nad wszelki wyraz pyskata miewa czasem chwile wytchnienia, w których się odżywia jak lokomotywa, węgiel pożerająca, aby mogła jechać dalej. Także i panienka niewinna, chociaż anioł, musi żywić niewinność swoją, a tym bardziej ją odziewać, aby nie było nic widać. Interesy pana Zięby były czyste i uczciwe, jak zresztą wszystkie interesy na świecie, nie można bowiem zastanawiać się długo nad nieuleczalnym maniactwem pewnej kategorii ludzi, dlatego nazwanych prokuratorami, że dla nich najuczciwszy interes ma w sobie ziarnko złodziejstwa. Gdyby tym oszalałym ludziom pozostawić zupełną wolność działania, wtedy trzy czwarte ludzkości siedziałoby w kryminale jedynie za doskonałą pomysłowość albo za dobry żart. Bo czy jest to zbrodnią, czy też tylko dowcipnym pomysłem zrobić taki interes, w którym jeden człowiek wytłumaczy drugiemu, żeby od niego kupił takie akcje za milion, które nie będą warte dziurawego buta w ostatnim dniu miesiąca. Czy nie jest to żartem wybornym i godnym śmiechu sprzedawanie przyjacielowi swemu dwóch wagonów kawy, ktoira nigdy nie wyrosła i nie wyrośnie, z czego potem ten przyjaciel ma zabawne zmartwienie? Pan Zięba pod tym względem był człowiekiem bardzo dowcipnym i wiele takich niewinnych urządzał kawałów, są to zaś rzeczy, które należy popierać z narodowego punktu widzenia, aby najdowcipniejszym ludziom na świecie, Żydom, pokazać, że można się nazywać Zięba i mieć dowcipną głowę do dowcipnych interesów. Taka tedy miła rodzina mieszkała w w Warszawie przy ulicy Pięknej w domu własnym, który był gniazdkiem gromadki Ziębów. Nie wszystko jednak zostało o niej powiedziane. Szczegół o tej rodzinie najważniejszy zostanie dopiero po wyszczególnieniu jej generaliów wymieniony. Oto wiadome było powszechnie, że pan Walenty Zięba był spirytystą, znanym wśród wielu głośnym miłośnikiem szukania związków z zaświatem. Może dlatego tak wychudł, może dlatego miał filozoficznie ponurą minę marabuta, może dlatego w odpowiednim oświetleniu miał wygląd mumii egipskiego kapłana, który się suszy w grobie od czterech tysięcy lat. Pan Zięba chodził z seansu na seans i napełniony był duchami. W jego domu działy się cuda, o których mówiono nabożnym szeptem. Pani małżonka mówiła na ten temat głośno i szeroko: ponieważ nie mam do dyspozycji trzystu lat, podczas których zdołałbym jako tako nieudolnie streścić to, co zdołała na ten temat wypowiedzieć pulchna kobieta, mogę tylko w idealnym skrócie podać leitmotiv jej narzekań: ...Tylko taki bęcwał, jak ty, potrafi trupy sprowadzać do domu... Stuka to, puka, potem całą noc oka nie mogę zmrużyć... Krzesła trzeszczą i z szafą dzieją się jakieś historie... Żebyś przynajmniej się przytulił, żebym wtedy wiedziała, ze nie jestem sama... Akuratnie! Oj! Większa byłaby pociecha ze zmory, niż z ciebie... A niech sobie chodzą po domu... Ta przynajmniej z tego korzyść, ze cię czasem jakiś nieboszczyk po głowie czymś zdzieli... Czasem i mądry duch się zjawi Ale ty się kiedy doczekasz, ze i ja umrę ze strachu albo Helusia dostanie konwulsji, biedne dziecko!... Helusia, biedne dziecko, bardzo pobożna, duchów się nie bała i drżała tylko na mysi, ze gdyby się Jej nagle taki duch ukazał, umarłaby ze wstydu, bo duchy mają takie dziwne zwyczaje, ze przychodzą wtedy, kiedy człowiek leży w łóżku, same zaś pewnie są me ubrane, bo po co takiemu ubranie!? Pan Zięba podniósł tylko oczy ku niebu i pełnym tkliwości spojrzeniem błagał swoje duchy znajome i nieznajome, aby przyszły, a jeden - najmocniejszy - aby mu żonę udusił albo, uniósłszy ją na wysokość dziesięciu tysięcy metrów, upuścił ją potem przez nieuwagę Widocznie jednak mały to był dla duchów interes, bo pani Zięba żyła i mówiła. Mówiła tez wiele i nadobnie, kiedy w czarny dzień, bo w piątek, miał się odbyć wielki seans u pana Zięby. Przyszło dwóch głośnych aktorów, jeden wielki literat, jeden doktor od wariatów i jeden ginekolog, poza tym słynne medium, szewc z Solca. Pan Zięba był szczęśliwy i promienny, bo z szewcem tym nikt jeszcze seansów nie urządzał, a on go wynalazł i on z niego zrobił sławę Piekielny ten szewc, brat diabła i kuzyn czarownicy, odczuwał straszliwą trwogę, wiedząc, ze ma być czeluścią, z której się dobędzie nadprzyrodzone, był blady, miał czystą duszę i brudne łapy. Seans udał się znakomicie. Jeden duch rozbił flakon i stukał palcami w szybę, drugi, jakiś figlarz, pociągnął za brodę ginekologa, a panu Ziębie chciał koniecznie włożyć palec do ust, trzeci przyniósł bukiecik fiołków aż z Radomia, fotografię nieznajomej zmarłej i polano sosnowego drzewa z Taszkientu. Wszystko to jednak są drobiazgi mało ciekawe. Szewc jęczał, jakby go bito kopytem po głowie lub na nagi brzuch lano gorącą smołę. Wtedy ukazał się duch wielki i potężny Zaświecił się, zbliżał, chodził i krążył. Pana Ziębę pogładził po głowie, nosem oparł się o nos znakomitego pisarza. Niczego nie tłukł, niczego nie rozbijał. Był to duch duchów, duch wspaniały, uroczysty i dostojny. Patrzyli w mego wszyscy zachłannie, rozgorzałymi oczyma, z całą siłą wzroku, szczęśliwi, ze jest, że go zacny szewc wywołał z zaświatów, że go przywiódł tu, do nich, potęgą nieśmiertelną do ich śmiertelnych zmysłów. Cisza była taka, że było słychać, jak kwiaty więdną (!) w kryształowym dzbanku. Serca biły mocno, zęby szczękały metalicznie. Był to jednak duch przyjazny i dobry W struchlałe serca wstąpiła odwaga i miłość Wywoływacze duchów kochają swoje dzieci, swoje duchy. Ten duch szedł prosto od strony fortepianu do nich, zawrócił, po czym, przywołany wysiłkiem woli, poszedł znów ku nim. A szewc spał. Duch płynął. W tej chwili słowa, zahaczając o zęby, jak o zadzierzysty płot, wypadły w strzępach z ust aktora. - Duchu, kim jesteś!!! Jak szmer dalekiej fontanny, jak wiew zefiru, jak bzyk muchy, ułapionej przez pająka, jak głos dalekiej fletni, jak szelest traw, (a szewc spał, psia jego mać), popłynęło ku nim: - Jestem duchem Aleksandra Wielkiego... Serca się poderwały w nich jak Bucefał, "Jego" koń, i cwałowały przez długą chwilę, zanim pobite tym imieniem jak piorunem, uspokoiły się w swojej mizernej małosci, i zanim znów ktoś zdołał przemówić: - Powiedz, duchu, czy ci jest źle, czy czy dobrze, że tu do nas przychodzisz? - Jest mi bardzo złe - szepnął duch. - Czy możesz nam powiedzieć, czemu ci jest źle? - Tego nikt z was pojąć nie może. - Czy dlatego może, że nie otrzymałeś chrztu świętego? - Nie! Moje zmartwienie jest w Indiach... - W Indiach!... - szepnęły w nich serca - co to może znaczyć7 Spojrzeli po sobie gorejącymi oczyma, tylko psychiatra patrzył wciąż w stronę ducha, który, szeleszcząc szeptem, krążył dokoła Nagle psychiatra szepnął cicho. - Aleksander Wielki był kulawy! I o dziwo! Kiedy wszyscy spojrzeli w stronę ducha, on nagle zaczął chromać, nieznacznie, łagodnie ale chromał, oddalając się. - Duchu! Stan! - krzyknął za nim aktor i, nawykły do szerokich gestów, wzniósł rękę, jakby mówił do ducha Hamleta i przerwał łańcuch Duch przystanął, ale szewc wstrząsnął się nagle w drgawkach i zaczął udawać niepotrzebnie świętego Wita Dmuchnięto mu w gębę i zbudził się Najbardziej pijany szewc budzi się około poniedziałku, a ten nie był pijany. W tej chwili cos upadło w stronę fortepianu i cos serdecznie, rzewnie, głęboko jęknęło Zafalowała portiera u drzwi i wszystko umilkło. - Jezus Maria! Co to takiego? - rzekł cicho pan Zięba. Nikt nie odpowiadał Wszyscy zbledli i wszyscy spojrzeli na nieszczęsnego szewca zgoła jak na krawca. Jak mogło się zbudzić to kopyto tak nie w porę! - Szewska robota! - rzekł literat. - W najlepszej chwili! - płakał prawie ginekolog. - Uważaliście, jak przystanął na rozkaz On! Aleksander Wielki A skąd pan wiedział ze Aleksander Wielki był kulawy? To ciekawe... I on kulał. Cuda, cuda. Chcieli rozpoczynać seans na nowo, ale szewc nie chciał. Był zmęczony i przerażony, obiecał na przyszły tydzień. Pan Zięba został sam. II Kiedy człowiek zostaje sam, wtedy nigdy nie wiadomo, z kim pozostał Powinno się przypuścić ze łajdak pozostał z łajdakiem Można się pomylić dwa razy na sto. Dlatego człowiek samotny zawsze odczuwa trwogę, że jest w niewyraźnym lub zgoła niebezpiecznym towarzystwie. Panu Ziębie było tez cokolwiek nieswojo. Historia ze wspaniałym duchem rozklekotała mu nerwy, czuł się nieco zmęczony Zgasił światła, tak ze tylko mała lampka świeciła spod seledynowego abażuru Pan Zięba odpoczywał, pomyślawszy przez chwilę ze zgrozą, ze opodal czuwa jego jego żona, i pomyślawszy tkliwie bardzo, ze w białym swym łóżeczku śpi już jego córka Godzina był dość pozna, spokojna ulica nie robiła wrzasku. Pan Zięba zapalił cygaro i siedział bezmyślnie, puszczając dym na pokój Nagle nastawił uszu Coś zaszeleściło w stronie fortepianu, więc odłożywszy cygaro na popielniczkę, na poły uniósł się z fotela i spojrzał bystro najpierw w stronę okna, czy jest zamknięte i czy wiatr nie budzi szelestów, potem świdrującymi oczyma w tę stronę, w której coś mąciło ciszę. Szelest ustał, tylko wisząca na ścianie makata nieco się wzdęła, jak obwisły żagiel wzdyma się niewidocznie pod podmuchem lekkiego wietrzyku. Dusza załopotała w panu Ziębie i nagle padł na niego strach, jakby był zwyczajną ziębą, na którą spadł jastrząb. Wydęta fałda i makaty wyrównała się i spoza niej dobywać się począł mglisty kształt, dotąd za makatą ścieniony jak stary papier, teraz, kiedy się spoza nie) wyślizgnął, powolutku z każdą chwilą pełniejący jak obłok. - Matko Koska! - jęknął pan Zięba. Włosy jego jak żołnierze, swobodnie i leniwie odpoczywający w leżącej pozycji, nagle poderwani gromką komendą, podniosły się, i stanęły wyprostowane. Nie robiło to zbyt wielkiego zgiełku, pan Zięba bowiem był łysy, więc tylko kępki w dolnych częściach głowy dały dowód, ze czują i są przygotowane na najgorsze. - Kto tu?... - krzyknął pan Zięba głosem, który starał się być groźny, a sam się boi. Gdyby kuropatwa chciała przerazić strzelca, właśnie takiego narobiłaby wrzasku. - Kto tu? - powtórzył pan Zięba i poderwawszy się, jak gdyby ktoś w nagle dźgnął w plecy, podskoczył i stanął w pozycji obronnej za fotelem. Nikt nie odpowiedział. Panu Ziębie głos uciekł w głąb przełyku i dławił go tam jak ość karasia, ryby złośliwej, która lubi stawać ością w gardle Na czoło wytrysnęły wielkie krople potu, ręce mu drżały. Oczy stanęły słupem i patrzyły nadmiernie rozszerzone, jak obłok szary seledynem lampy dziwacznie zabarwiony, rozwijał się, pęczniał i zaczął przybierać kształty ludzkie. - Aleksander Wielki! - jęknęła dusza w Ziębie i bezgłośnie zawyła ze strachu. Ludzie, z duchami obcujący, są zazwyczaj odważni, każdy się boi z osobna, lecz razem zebrani są dzielni i patrzą śmiało w oczy piekielne. Wprawdzie duch, gdyby był niespokojnej natury, mógłby zebrać wszystkich uczestników seansu w wiązkę jak cebule i tłuc długo głową o głowę, zanim by ich nie porozbijał. Nie zdarzyło się jednak, by duch przekroczył granice przyzwoitości. Dać komuś w pysk albo dotkliwie uszczypnąć, to duchy lubią, nie można powiedzieć, ale to i wszystko. Pan Zięba wiedział to z seansów i przywykł do zagrobowych manier. Znaleźć się jednak w obliczu ducha samemu, samemu jak palec, to mu się, rzecz prosta, dotąd nie zdarzyło Nikt nigdy nie wie, co duchowi może przyjść do głowy Dodawszy do tego niesamowitość spotkania, roztrzęsione nerwy, późną noc, to wszystko starczyło, aby pana Ziębę napełnić trwogą, zgoła obłąkaną Jak kiedy kto wsadzi rękę do klatki pełne] ptactwa, a ono czyni w klatce wir i tłucze się rozpaczliwie na wszystkie strony, nieszczęsne i przerażone taki oto widok, przeraźliwie rzewny, przedstawiało wnętrze głowy nieszczęsnego pana Zięby Myśli skakały w nim jak pchły Jedna wołała, aby zapalić światło Była to myśl z rozpaczy ogłupiała, gdyż kontakt elektryczny znajdował się poza widmem, gdyby zaś był nawet na odległość ręki, pan Zięba nie mógłby go dotknąć, gdyż czuł się jak sparaliżowany Druga myśl, nieco mądrzejsza, wołała: "Ziębo, uciekaj, na Boga. uciekaj!" I ta myśl była tylko z pozoru mądrzejsza, gdyż nogi pana Zięby me były bynajmniej w lepszym stanienie ręce zresztą tylko bity przez całą młodość w samo ciemię idiota może myśleć, ze ucieknie przed duchem. Wołała myśl trzecia "Na kolana, na kolana i proś go o łaskę!" I uklęknąć nie można i nie ma czym prosić, gdyż głos opuścił się ku żołądkowi, co po dziwnym jego wzburzeniu, pan Zięba czuł wyraźnie Wreszcie zjawiła się myśl dwudziesta piąta, która szeptała: "Nie bój się, przecież to Aleksander Wielki Chciał zostać, tak mu się podobało Taki duch nie jest duchem złoczyńcy. Jest to duch wielkiego ducha(!)... Przemów do niego, przemów... Patrz, patrz! zbliża się łagodnie... Na Boga... jest uśmiechnięty..." Jak człowiek, co drogocenną rzecz ratując przed zatratą, nagle i bez namysłu wsadza rękę w ogień i wyrywa mu ją z czerwonej jego gardzieli, jak nurek skacze w ton i wynosi z niej złotą monetę, tak pan Zięba skoczył w przepaść własną i gdzieś z żołądka, za włosy chwyciwszy jak topielca, wydobył swój głos. Z trudem niezmiernym przepchał go przez spuchłe i nagle wyschłe gardło i przemówił. Nie był to jego głos, jakiś obcy i nieznany, trochę nieprzytomny, jakby pijany, ale zawsze glos. Wróciła mu też władza w rękach, więc wzniósł rękę prawą, jak szermierz szpadę przed twarzą i tak się nią zasłonił. Duch przystanął przed nim w odległości trzech kroków. Był to wyraźny zarys długiego, chudego nieco człowieka; rozpoznać można było na tym chmurzystym ciele coś jakby twarz, oczy, nos i usta. Widmo było wysokie, lecz ni stąd, ni zowąd potrafiło się skurczyć jak chmura. Ręce miało nieprawdopodobnie długie, falujące i zdawało się, że może je, jeśli zechce, wydłużyć w nieskończoność. Bystro tedy pojął, trwogą na nic pobity pan Zięba, że głupio będzie, jeśli będzie się cofał i zasłaniał fotelem, czy też biurkiem. Nie spuszczając więc z widma szeroko, zajęczą modą wytrzeszczonych oczu, pan Zięba rzekł: - Duchu, czy jesteś tym, który tu dziś był?... - Tak! - zaszeleścił duch. - W imię Ojca i Syna... - I Ducha Świętego!... - dokończył duch. Pan Zięba odetchnął. To był duch dobry. Nagle jednak myśl bystra ze świstem przeleciała mu przez głowę: - Jeśli jesteś duchem wielkiego, pogańskiego króla, jak możesz znać modlitwę chrześcijan? Aż się zdumiał własną odwagą. - A któż panu powiedział, że ja jestem poganin? - Przecież, duchu, mówiłeś sam... przecież Aleksander Wielki?! Usta ducha rozszerzyły się w uśmiechu tak, że przedzieliły cały kształt głowy, jakby cięciem noża na dwie połowy. Duch widocznie umiał się śmiać "od ucha do ucha", choć ich nie było widać. - Aleksander Wielki? Tak mówiłem? Ach, prawda... Ale ja nim nie jestem, panie Ziębo. "Panie Ziębo?" Jezus Maria! Nieśmiertelność wie o nim. Pan Zięba zdumiał się i strwożony, i zachwycony. - Duchu! skąd znasz moje nazwisko? - Z tabliczki na drzwiach! - odrzekł duch. - Czemu pan tak drży, drogi panie? Jeśli się pan boi duchów, to po co ich pan wzywa? Po co pan robi seanse? Niech pan usiądzie sobie spokojnie i pogada sobie ze mną, bo jestem tu z pańskiej winy i muszę tu pozostać... - Pozostać?... -jęknął Zięba. - Niedługo. Musi pan sprowadzić tego złodzieja szewca... - A cóż szewc... - Ten łajdak się zbudził, fuszer obrzydliwy, zanim miałem czas stąd wyjść. - A inaczej nie można? - Nie, panie Ziębo, kto mnie sprowadził, musi mnie odprowadzić. Muszę przejść przez tę małpę jeszcze raz. - Jeszcze dziś? - Dziś? Nie wiem, czy się to zrobi... Niech pan chwilę poczeka... Duch się nagle skurczył i na chwilę zaniemówił, po upływie kilku sekund rozprężył się znowu. - Niemożliwe. Pańskie cudowne medium jest pijane jak świnia i pije dalej. Nie można go będzie wprowadzić w trans. - I duch tu zostanie? - krzyknął pan Zięba z rozpaczą. - Mogę tu, mogę gdzie indziej, wolę jednak tutaj. Przenocuję sobie u pana gdzieś za tapetą albo na lampie, a jutro pan sprowadzi tego łajdaka. Niech pan siada. - Dziękuję! - rzekł śmiertelnym głosem pan Zięba i zapadł się w fotel jak w trumnę. Duch wił się po pokoju jak obłok, jakby szukał miejsca, wreszcie przylgnął do skórzanej kanapy i napełnił ją sobą. Nie można było określić ściśle, czy siedzi, czy leży, widać było tylko, że kanapa pełna jest ducha, pełna chmurzystej, wciąż drżącej materii. - Ja oka nic zmrużę! - szepnął rzewnie pan Zięba. - Ja nie śpię nigdy! rzekł duch. Pana Ziębę strach już odleciał. Duch nie wydawał się straszny. Ile razy o nim pomyślał, w mózgu mu mu się lodowe robiły igiełki, kiedy zapominał o tym, że przed nim leży (czy siedzi?) duch, rozmawiał z nim tak, jakby człowiek pijany rozmawiał ze swoim przywidzeniem. Co więcej! Perspektywa, ze mu ten duch będzie siedział na karku przez kilkanaście godzin, ze przebył za jego sprawą chwilę śmiertelnego strachu, nagle uczyniła mu go niesympatycznym Miał wrażenie, ze biedny, me zaproszony krewny najechał mu dom Równocześnie niesłychane zdarzenie napełniło go dumą Wprawdzie nikt nie uwierzy w nieprawdopodobną opowieść l słusznie może rzec: "Urżnięty byłeś, panie Ziębo!" -jednak pogadanka z duchem, który jest rozmowny i od którego wiele ciekawych można się dowiedzieć rzeczy, była zbyt nęcąca, aby przeklinać los i ducha Zresztą z duchem zawsze lepiej być dobrze. Toteż pan Zięba pytał pokornie. - To pan nie jest duchem Aleksandra Wielkiego? Duch zaskrzeczał jak żaba. - Co? co to znaczy!!! - przeraził się Zięba - Nic. Zaśmiałem się z tego, ze pan mówi do mnie przez pan. - Jeśli nie wolno... - Ależ wolno, wolno, tylko, ze już od tego odwykłem. - To pan już dawno, jakby to powiedzieć... - Jak dawno umarłem? trzy lata temu. A co do tego Aleksandra Wielkiego, to widzi pan, to jest taki kawał. - Jak to kawał? Czy wypada? - Zaraz panu wytłumaczę, niech pan jednak zrobi mi małą przyjemność. - Ależ proszę! - Obok pana leży zgasłe cygaro, niech je pan zapali i puszcza dym w moją stronę Bardzo kiedyś lubiłem cygara. Niechże pan zapali Pan Zięba drżącymi rękoma zapalił cygaro i dmuchał w stronę kanapy. - Czy tak dobrze? - Doskonale. Miło jest na ziemi. - A tam? - zapytał pan Zięba ze śmiertelną powagą. - Gdzie? - No tam, gdzie pan za grobem? - Tam? Panie, tam jest okropnie! - Nie może być! - Może być, bo ja tam byłem, a pan nie. Ale kiedy pan będzie, to się pan przekona. Pan Zięba krzyknął nagle. - Kiedy ja umrę?! - A diabli pana wiedzą! - To pan nie wie? - Niby skąd? Skąd ja mam wiedzieć, czy pan ma kamienie w nerkach, czy sklerozę? Pan myśli, że "tam" nie mają większego zmartwienia, niż to, kiedy umrze pan Zięba? Przede wszystkim to ich obchodzi, że sami umarli. Jest to świadomość dość przykra, żeby się nie interesować cudzym zmartwieniem. - A dlaczegóż tam jest tak źle? - Źle, nieźle, tylko ciasno i nudno. Duchy na seansach nie chcą o tym mówić, bo jakbyście się wszystkiego dowiedzieli nikt by z duchami nie gadał. Ponieważ zaś dla biednego ducha wycieczka na ziemię jest rozrywką, jak dla pana wycieczka na wieś, więc stroją miny i robią z tego tajemnicę. - A pan mi powie? - Puść pan jeszcze dymu, to powiem, zresztą przyjął mnie pan tak serdecznie... Nigdy mi nie było tak dobrze: leżę na kanapie i palę doskonałe cygaro. Nigdy w życiu nie paliłem tak wybornego cygara. - Nie mógł pan? - Byłem profesorem uniwersytetu, proszę pana. Pan Zięba mimo woli skłonił głowę. - Patrzcie! patrzcie! - szepnął. - Pan, panie Zięba, zachwycił mnie tym, że się pan nie przestraszył ducha. - Panie, ja się bardzo nastraszyłem. - Ale już to panu przeszło. To bardzo ładnie. Tylko głupi człowiek boi się ducha, który mu nic złego nie może zrobić. - I pan nic złego me może zrobić? - Mogę kogoś najwyżej bardzo nastraszyć, potłuc meble, stłuc lustro, mało co więcej, zawsze zresztą byłem spokojny. - Inni? Jak się zdarzy. Znam jednego ducha, który na ziemi był wydawcą. To nieprzyjemne indywiduum, ubrdał sobie, ze musi zawsze kogoś obdzierać ze skóry, więc próbuje to robić także jako duch, nie ma wprawdzie siły ani zębów, ani paznokci, więc ludzie mają tylko nieprzyjemne, bolesne sny. Są tez i furiaci. Łazi taki po domu, wywraca meble, gasi światło, odkręci kran wodociągu, podstawia nogę, tak że człowiek łamie nogę. ciska człowieka pod automobil, nastawia mylnie kolejowe zwrotnice. Takie psie figle jednym słowem. Na ogół jednak duchy są spokojne, Zmęczone to, wymizerowane, zziębnięte, więc nie ma ochoty do awantur. - Mój Boże, jak mi was żal! - Bóg zapłać za dobre słowo. Pan jest dobry człowiek, panie Ziębo. Czy mogę pana prosić o jeszcze jedną przysługę? - Ależ proszę bardzo! - Cygaro się dopala Ale czy to nie butelka koniaku stoi tam na biurku? - Tak, to koniak. - Niech pana moja prośba nie zdziwi. Tu przy mnie stoi stolik. Niech pan naleje trochę koniaku na talerzyk i postawi na stoliku, tuż przy mnie. Z największą chęcią, ale co panu z tego przyjdzie, biedny duchu! Coś w każdym razie. Nie mogę wypić, to przynajmniej powącham. Pan Zięba wszystko to spełnił uczciwie i z daleka, zbytnio się nie zbliżając. Duch westchnął głęboko. - Doskonały koniak! - rzekł z rozczuleniem. - Może by rozpylić! - zapytał Zięba rozrzewniony. - Niech pan nie psuje biednego ducha! - roześmiał się duch. - Ale pije mój szewc, niechże sobie i ja użyję. - Niech panu pójdzie na zdrowie - rzekł Zięba. - Niewiele by mi to pomogło! - westchnął duch. - Wracając jednak do rzeczy niech się pan moim prośbom nie dziwi. Ale kariera ducha nie jest do pozazdroszczenia; to bardzo smętne zajęcie. - Czemu! czemu! - pyta zachłannie pan Zięba. - Przeludnienie raczej przcduchowienie, to pierwszy kłopot. Opuszcza nieznośna dusza ciało i co! Nie ma się gdzie podziać, lata wciąż w ziemskiej atmosferze. A Ponieważ od początku świata straszliwa liczba tego tałatajstwa opuściła ziemię, mech pan sobie wyobrazi miły ścisk. Wprawdzie ja się mogę zrobić cienki, jak kartka papieru, ale zbyt wygodne to nie jest. Dawne duchy zajęły najlepsze miejsca, każdy następny spychany jest na stronę biegunów, z czego pan łatwo pozna, że sprawa ze "zgrzytaniem zębów" jest oczywiście nie przesadzona. Ścisk i fatalne warunki życia, oto przyjemność. Toteż z rozkoszą wracamy na ziemię byle kto chciał nas sprowadzić. Ot widzi pan szewc zawołał, a ja przyszedłem. - Lecz czemu jako Aleksander Wielki? - Mundus vult decipi. Prawdziwe duchy wielkich ludzi, dawno w wieczności zasiedziałe, mają miłe życie. Mieszka sobie taki nad Indiami albo nad Morzem Śródziemnym, to mu dobrze Myśli pan, ze taki się kiedy ruszy? Może go pan sto lat wołać, nawet się nie obejrzy. Więc tylko my, biedacy, musimy urządzać najrozmaitsze kawały i kiedy i kiedy kto wróci na ziemię to udaje zaraz jakiegoś znacznego nieboszczyka. Ja jestem specjalistą w roli Aleksandra Wielkiego. Jeden pisarz wojskowy, którego tramwaj na śmierć przejechał, gra zawsze Napoleona, jeden krawiec wyspecjalizował się nie wiem czemu, jako Dante, pomyśl pan co za obrzydliwy kawał, jako Dante. Cezara odgrywa jakiś guwerner nikt nie chce ryzykować Newtona i Humboldta, bo do tego potrzeba specjalnych wiadomości i nie można się kompromitować, bo tych wywołują wciąż tylko ludzie uczeni. Mamy natomiast bardzo zmyślnego poetę i jest to sprytny młodzieniec który dość fałszywie, lecz bezczelnie naśladuje Słowackiego. Ten chłystek dyktuje na seansach całe poematy, nie można tylko szelmy nauczyć, że cezura wypada w trzynastozgłoskowym wierszu po siódmej a w jedenastozgłoskowym po piątej - zawsze pomyli. - Niesłychane! - Co robić, drogi panie? Rozpacz i nędza. - I tak bez nadziei? - Cos się musi stać, bo tak długo me wytrzymamy. Jakoś to już natura obmyśli, ale na razie jest nieszczególnie... Niech no pan trochę doleje koniaku, bo ten już zwietrzał... Ok, co to?! Ktoś tu idzie. Zięba porwał się z fotela - To moja żona! Boże drogi! Trzecia godzina... Niech pan... Ducha już nie było, spłynął pod kanapę i nie zostało po nim śladu. Zanim weszła pani Ziębina, wszedł najpierw jej pysk. - Sam z sobą gadasz!? O trzeciej w nocy? Spać nie dasz nikomu o tej porze? Helusia płacze, bo myśli, żeś zwariował. A to co? Naturalnie koniaczek! Najpierw duchy, potem koniaczek, a ty tam śpij sama jak nieboszczyk w grobie, bo Walus sobie z buteleczką - żebyś skonał za moje zmartwienie. - Ciszej, na Boga, ciszej! - szepnął struchlały pan Zięba i spojrzał w stronę kanapy. - Ciszej? A dlaczego ciszej? Niech pan Bóg chociaż usłyszy, niech wie, kogo mi dał, obym była tego nie doczekała. Idź spać natychmiast! - Idę, tylko sprzątnę. - Jeśli cię za pięć minut me będzie... - Będę, będę, przysięgam, ze będę. - Miła kobiecinka - rzekł duch - wyłażąc spod kanapy. - Czy wróciłby pan na ziemię, gdyby pan był mną? - rzekł smutno pan Zięba. - Zastanowiłbym się - szepnął duch - Ale niech pan już idzie, biedny człowieku. Tak, tak! U nas nie jest najgorzej. - Panie! - rzekł z determinacją Zięba. - Jestem na usługi... - Czy "tam" małżeństwa żyją razem w dalszym ciągu? - Były pod tym względem próby, ale się skończyły źle. Do ucieczki ma pan obszar zbyt wielki i można tak zginąć w tłumie, ze jedno drugiego nie znajdzie przez milion lat! - Bóg jest wielki! - westchnął pan Zięba. - Więc niech pan idzie Ja tu sobie chwilę pobędę, zanim koniak nie straci aromatu, potem się trochę przejdę To jest moje rodzinne miasto. Pójdę nastraszyć trochę tego doktora, co mnie leczył przed śmiercią. Nie jestem złośliwy, ale on dziś ucieknie po nocy z domu. - A potem? - Potem powrócę Znajdzie mnie pan jutro w fortepianie, a pod wieczór niech pan przyprowadzi szewca. Dobranoc panu. - Dobranoc. III Żółty jak cytryna, roztrzęsiony, rozgorączkowany po bezsennej nocy, pan Zięba pojechał nazajutrz rano na Solec, gdzie mieszkał i gdzie łatał buty i życie dzielny i władzą piekielną obdarzony szewc Zastał go w domu, obejrzał i poczuł, ze ma z rozpaczy łzy w oczach Szewc spał na barłogu z głową obandażowaną Przywiozło go pogotowie z szynku, gdzie mu jego przyjaciel, stolarz, na wygodniejsze i najbardziej modne robiący trumny, rozbił głowę butelką doskonałej firmy O tym, by z dziurą w głowie iść na seans, nie było mowy Szewc mógł tak poleżeć z tydzień Pan Zięba zdrętwiał Bał się wracać do domu, ze jednak bał się me tylko ducha, ale i żony, wrócić musiał. Zapukał lekko w wieko fortepianu Miał wrażenie, ze puka w czarną trumnę, pytając Jej lokatora, czy można wejść? - Czy pan tu jest? - szepnął Struny brzęknęły cichutko, tak niesamowicie, ze się pan Zięba cofnął przerażony. - Jestem, jestem Dzień dobry panu Nie wyłażę, bo za dnia mnie pan nie zobaczy. Był pan u szewca? - Byłem, ale z szewcem jest nieszczęście rozbili mu głowę, nie będzie mógł przyjść. - Oj, od razu wiedziałem, ze to świnia. Przykra rzecz. - I co teraz będzie? - Cóż ma być? posiedzę u pana kilka dni. - Ależ to niemożliwe. - Panie Ziębo, czy ja się napraszałem do pańskiego domu? Niech pan szczerze odpowie... - Tak, ja to wiem, ja pana bardzo przepraszam, ale ja zwariuję. - Dlaczego!! Czy robię panu cokolwiek przykrego lub choćby niemiłego? - Nie to Pan jest nadzwyczajnie sympatyczny, ale ja mimo to zwariuję Pańska obecność mnie rozstraja To niezwykłe położenie Niech pan sobie wyobrazi tę ciągłą świadomość, że się ma u siebie takiego, ze tak powiem dziwnego gościa. - Rozumiem, ale cóż ja na to poradzę!! Zniknę panu z oczu, nie będzie mnie pan widział! Nie dam znaku życia. - To i cóż z tego, kiedy ja będę wiedział! - Trudno, niech się pan stara zapomnieć. - Nie zapomnę! Ja oszaleję! W fortepianie ucichło, duch widocznie myślał. - Proszę pana, panie Ziębo, słyszy pan? - Słyszę! - Zróbmy ugodę ja opuszczę pańskie mieszkanie i będę trochę krążył po mieście, kiedy zaś pan uśnie i cały dom uśnie. mech pan pozwoli, ze powrócę. Odżałuje pan kroplę koniaku i zawsze mi pan zostawi miseczkę, gdzieś wysoko, na piecu na przykład, aby nikt nie dojrzał A ja panu przysięgam, ze się panu odwdzięczę. Zgoda! - Niech będzie, niech będzie, pomyślę, zrobię! - szeptał szybko pan Zięba - Ale teraz niech pan prędko ucieka z fortepianu. Moja córka idzie grac ćwiczenia. - Boże jedyny! - jęknął duch i struny. Coś zaszeleściło i dźwięknęły cichutko kryształowe szkiełka elektrycznej lampy. Pan Zięba podniósł oczy, słusznie bowiem osądził, ze duch przeniósł się na lampę, tym prawdopodobniej, ze się z niej nagle zerwały wszystkie siedzące na mej muchy Nic jednak nie zobaczył. - Niech Jej pan nie przestraszy! - syknął groźnie w powietrze i wybiegł, jak człowiek, który zaczyna wariować metodycznie, wedle podręcznika. Unikał domu, wymyślał tysiączne interesy, wił się, byle nie wracać przed wieczorem. Nie wiedział, czy duch "jest w domu", czy go gdzieś poniosło. Wieczorem nie odchodził na krok od żony i córki, lecz wciąż nasłuchiwał, Nagle się zrywał i przykładał ucho do drzwi. Pani Ziębina kręciła głową podejrzliwie i, patrząc porozumiewawczo na córkę, znacząco dotykała palcem czoła. - Czego nasłuchujesz? - Myślałem, że złodzieje... - Szafa w drugim pokoju trzeszcza i cała parada. Ale pewnie, jak się kto z duchami zadaje... - Milcz! - krzyknął blady pan Zięba. I był straszna tak, ze ciężkie słowo zawisło na ustach pani Ziębiny zachwiało się i padło na dywan bez szelestu. Trzeciego dnia jednakże było gorzej Córeczka malowała akwarelą słoik od musztardy i jabłko jako martwą naturę. pani Ziębina przerabiała kapelusze. Zięba czytał gazetę. Było około dwunastej. Nagle w pokoju obok coś dzwięknęło, coś się rozsypało. - Jezus, Maria! co to? - zduszonym głosem rzekła pani. Pan Zięba był blady jak trup. - Idź. zobacz, czego stoisz, jak malowany?... Pan Zięba był bledszy od trupa i ani drgnął. - Nie pójdziesz? - Nie! - jęknął. Spojrzała na mego z pogardą i poszła sama. błysnęło światło i pani Ziębina wszczęła wrzask. Po chwili przeniosła szczątki deserowego talerzyka, pachnące koniakiem Pan Zięba zmartwiał. - Musiało zlecieć z pieca... Kto to postawił na piecu? Dlaczego to pachnie jakąś wódką? Mówiła tak długo, długo Pan Zięba milczał i tylko patrzał smutno i z wyrzutem w otwarte do straszliwego pokoju drzwi Nagle odskoczył jak przypieczony ogniem. - Przepraszam pana... to przez nieuwagę!... - szepnęło mu nad uchem. - Jutro pójdziesz do doktora! - rzekła pani Ziębina. A ponieważ Helusia zaczęła płakać, poszli spać. Pani zapalała w nocy trzy razy światło, bo mąż majaczył. Od dnia następnego zaczął się w tym domu sądny dzień. Pan Zięba widocznie był tknięty na rozumie. Kiedy nikogo nie było w pokoju, gadał do palmy, do pustego krzesła, raz do środka wazonu, raz do pieca, głowę w gorę zadarłszy. Pani Ziębina podglądała przez dziurkę od klucza, coraz bardziej zaniepokojona, zdarzało się jednak coś, co ją przejęło strachem. Oto jednego dnia maź raniutko poszedł do salonu skradając się na palcach, i zaczął szeptać do fortepianu. To już było, to jej nie dziwiło. Lecz pan Zięba nagle nerwowo zapalił cygaro i, paląc je jak furiat, wdmuchiwał dym do wnętrza fortepianu, uniósłszy nieco jego pokrywę. Pani Ziębina przeżegnała się z trwogą. Tego dnia stało się jednak cos nierównie okropniejszego niż dmuchanie do wnętrza fortepianu, coś co z krzykiem wybiegło na schody, zaniepokoiło dom cały i rozległo się dalekim echem, tak ze na piątej ulicy o niczym innym nie mówiono, tylko o zdarzeniu u państwa Ziębów. Oto kiedy służąca zacna, pilna i pracowita, tłumok szlachetny z dziobami na gębie imieniem Katarzyna, weszła w godzinę potem z miotłą i szczotką do salonu, zmieniona została w słup soli, naturalnie nie tej z biblijnej opowieści, tylko z gorszego gatunku słup soli bydlęcej. Oto nie opodal okna, naprzeciwko pustego fotelu, wisiała "sama" w powietrzu szeroko rozłożona płachta gazety, a jej stronice powoli się od wracał) również "same". Kiedy szczotka wypadła z przerażonych rąk pobożnej Katarzyny i sprawiła niejaki harmider, gazeta (W imię Ojca i Syna) - gazeta "sama" szybko się złożyła i "poszła" w drugi kąt salonu. Tam położyła się na kanapie. Tylko człowiek, który słyszał ryk przerażonego czymś osła, tylko człowiek, który słyszał wrzask dzikiego człowieka, kiedy go mają wrzucić do kotła, aby z niego zrobić potrawkę na wesele murzyńskiego króla, taki tylko człowiek może sobie z wielkim trudem wyobrazić jaki wrzask podniosła Katarzyna, dziobaty, lecz miły zresztą kocmołuch. Przez dwie godziny omawiano te diabelskie sztuki we wszystkich kuchniach i na wszystkich tylnych schodach, i ciągle ktoś się zegnał krzyżem świętym Kamienica zamieniła się w piekło Pod wieczór opowiadano, ze gazeta swoją drogą, ale i inne dzieją się tam historie Kucharka opowiadała, ze kiedy pan Zięba wychodzi, to paltot z wieszaka leci i sam się wpycha na ramiona, a kiedy zapomniał teki z papierami, to sama za nim poleciała przez okno, tak ze on nie zszedł jeszcze ze schodów, a ona już na dole, przy bramie na niego czekała. Tego więc wieczora mówił pan Zięba radosnym szeptem do kanapy. - Jutro przyjdzie szewc! - Ach, jaka szkoda - odpowiedziała kanapa. - Panie, to mnie ocali przed obłędem! - Nie chciałbym się narzucać, bardzo pana polubiłem... Panie Ziębo!... - Słucham, mów pan prędko. - Usługa za usługę Pan dziś zapowiedział, ze pan wychodzi na wieczór, tak? - Tak, pan widocznie dziś nie opuszczał mego domu, jeśli pan to podsłuchał. W istocie, ale u pana dzieją się tak ciekawe rzeczy, ze się temu z ciekawością przyglądam. - I co z tego? - Chciałbym - dla pańskiego dobra oczywiście - aby pan udał tylko, ze pan wyszedł - zaszemrała kanapa, "pełna ducha" - Niech się pan ukryje. - Po co? - Co by to było za przedstawienie, gdybym panu z góry opowiedział treść!! Czy nie racja?! Niech pan tu będzie "u mnie!" około dziesiątej Tylko odwagi, przyjacielu! Pańska żona leży!? - Dzięki Bogu, leży, jest chora. - Wszystko w porządku. Około dziesiątej pan Zięba poczuł, że go coś ciągnie za połę surduta. Coś koło niego zamajaczyło. - To pan! - szepnął - Konkurencji nie mam w tym domu. Nikt nie wie, ze pan jest w domu? - Nikt. - Niech pan idzie na palcach do pokoju panny, zdaje mi się, Heleny. Pan Zięba przystanął. - Mojej córki?... Co to znaczy?... Co pan wie?... - Więcej niż pan. Szli obaj jak duchy. Kiedy stanęli przy drzwiach panny Helusi, duch szepnął: - Ja tam wejdę przez szparę, a pan niech patrzy przez dziurkę od klucza. Pan Zięba spojrzał i byłby omdlał, ale chciał wiedzieć wszystko więc dlatego tego nie zrobił Lilia, anioł, kwiatuszek śliczny siedział na kolanach bardzo miłego porucznika artylerii ciężkiej Pan porucznik zaś widocznie przez pomyłkę uważał ją za armatę i badał uczciwie czy jest w zupełnym porządku. Pan Zięba chciał płakać ale nie mógł. Powlókł się do stałej siedziby ducha, do pokoju z fortepianem i tam legł na kanapie jak trup. - Zajął mi pan kanapę! - rzekł nagle duch. Pan Zięba poczuł do niego nienawiść tak gwałtowną, że skoczył z trampoliny swej rozpaczy w zbałwaniony ocean furii i gniewu. - Łotrze, łeb ci roztrzaskam! - krzyczał. - Niech pan spróbuje to me tak łatwo, bo wszystko ciężkie przeze mnie przeleci, jak przez powietrze. Czego pan krzyczy? Czy ja jestem oficerem? Czy ja to zrobiłem? Pan Zięba zapadł znowu w rozpacz jak w miękkie bagno. Miał łzy w oczach. - W swoim pokoju, w swoim domu! - szeptał smutno, z czego wynikało ze panienka powinna przynajmniej pójść do pokoju oficera, jeśli chciała zachować przyzwoite maniery. Ale ja panu to wynagrodzę! - rzeki duch. - Moja córka! moja córka! - jęczał Zięba. - Pańska żona za to zapłaci! Zięba ożył nagle. - Moja żona? jak? - Chodź pan za mną! Zięba podniósł się jak zahipnotyzowany, i szedł bezwolnie za szarym ogromnym cieniem. - Otwórz pan cicho te drzwi, abyś widział cud. Zięba otworzył je jak złodziej. Pani Ziębina z głową owiązaną ręcznikiem leżała na łożu. Nocna lampka sączyła z siebie światło wodniste i skąpe. Zięba stanął za portierą i patrzał. Duch szedł ku pani Ziębinie, po drodze wywrócił krzesło i wtedy pani ta spojrzała. Duch urósł straszliwie aż pod powałę, nadął się jak potworna kiszka i zacharczał tak straszliwie że panu Ziębie mrówki przebiegła po krzyżu. Pani Ziębina wytrzeszczyła oczy, usiadła na łożu i krzyknęła. Krzyknęła tak straszliwie, że kawałek tynku oderwał się od pułapu, ale nie dokończyła krzyku. Z pokoju panienki ktoś wybiegł szybko, ale w przeciwną pobiegł stronę. Krzyk urwał się w połowie, jak ucięta nożem, pani Ziębina czyniła z gardłem i ustami jakieś nieprawdopodobne sztuki, jak człowiek, który się dławi. I nic nie pomogło. Z paszczą na oścież otwartą trwała tak. skamieniała. - Gotowa! - rzekł duch. Pan Zięba wyszedł z ukrycia nieśmiało. Żona spojrzała na niego jak na drugiego ducha. I nie przemówiła. - Co się jej stało? - zapytał cicho pan Zięba. - Zaniemówiła. To potrwa czas dłuższy. - Nie może być! I to jej nie odejdzie?! - Chyba nie! Pan Zięba spojrzał na ducha tak serdecznie, z takim rozrzewnieniem w oczach, że się duch uśmiechnął. - Pójdźmy wypalić cygaro - rzekł figlarnie - A jutro idź pan po szewca. - Duchu najdroższy! - rzeki Zięba - ja pana nie wypuszczę! I chciał go uściskać ale chwycił w ramiona tylko wieszadło które stało właśnie w "ciele" miłego ducha.