Inglot Jacek - Błogosławieństwo dla Mr Browna /Nie wiem, czy taka śmierć jest dużo gorsza niż jakaś inna. /*Nevil Shute „Ostatni brzeg”* Po trzech tygodniach wiatr zmienił kierunek. Przywiał z południa słońce, zapach świeżej trawy a także trochę bakterii. Radioaktywność spadła na tyle, że mogły one rozpocząć chwalebny proces rozkładu spoczywające w kościele trupa. Mr Brown tedy radośnie gnił i wydawał się nie mieć nic przeciwko temu. Dochodziła właśnie piętnasta, silniejszy podmuch wiatru trzasnął okiennicą w kościelnej piwnicy - odłamki szkła spadły na agregat prądotwórczy, uruchamiając go. Nabożeństwo mogło się wreszcie rozpocząć... - Kogo tu dzisiaj mamy... John Brian Brown, biały, urodzony 15 czerwca 1974 w Filadelfii, zmarły 2 września 2019 w Kansas. Syn Williama i Diany, z domu Burdock. Absolwent Stony Brook, wydział prawa. We wczesnej modłości aktywny uczestnik Ruchu Zbawienia Ameryki. Aresztowany w 1998 za ekscesy uliczne, wypuszczony po trzech miesiącach. Od tego czasu zwolennik Panamerykańskiego Stylu Bycia. Dwukrotnie żonaty, troje dzieci. Członek zreprogramowanego Kościoła Ostatecznej Światłości. Pracował jako doradca finansowy w Korporacji Hansona [estetyczna i seksy bielizna na wszelkie okazje!]. Heteroseksualista, ostatnio w niezbyt dobrej formie. Nie stronił od alkoholu i przygodnych kobiet. Mr Brown słuchał ze znudzeniem. Dla niego nie były to żadne rewelacje. Bardziej był zainteresowany swoim wnętrzem - bakterie nie próżnowały. Chwalebny proces rozkładu trwał dalej. - Dzieciństwo Johna Browna było normalne, można by powiedzieć, że supernormalne. Lubił rówieśników, nie krzywdził zwierząt [nie wyrywał muchom skrzydełek ani pająkom nóg - nic z tych rzeczy], trzymał się z dala od dziewczynek - cnotliwy nie tyle z braku chęci, co nieświadomości. Kiedy jako jeszcze siedmiolatek kupił mamie na gwiazdkę szminkę z kolekcji Penthausa, przypadkowo, rzecz jasna, nie mógł zrozumieć wywołanej tym konsternacji. Ten szczęśliwy okres bezpowrotnie minął, gdy skończył lat trzynaście i został uwiedziony przez córkę sąsiada, oszalałą na punkcie seksu z nieletnimi. Olimpijski spokój ducha Johna Browna został nieodwołalnie zburzony: seksualne rozbudzenie spowodowało szereg implikacji, uwieńczonych krystalizacją antypanamerykańskiego światopoglądu. Jak wiadomo, seks i polityka jedną chodzą dróżką, jak bliźniacza para prosiaków. Trzy dni po maturze podpalił policyjny samochód, potem upił się i zerżnął pierwszą napotkaną kurwę. I to był koniec jego szczęśliwego, amerykańskiego dzieciństwa... Mr Brown chciał zaprotestować, choćby przez ruszeniem palcem w bucie, ale po chwili zrezygnował. To nie mieściło się w konwencji, ostatecznie był gnijącym trupem. Mimo to czuł się bardziej żwawo niż przez większą część życia. - Ciekawe, czy Mr Brown pamięta, że jako młody student i neohipiej ryczał wraz z innymi „Precz z Panameryką!” i obrzucał butelkami z benzyną policyjne samochody? Nic tak nie podtrzymuje politcznych przekonać jak koklajl Mołotowa. A ile razy naparzał się z glinami, raz nawet udało mu się jednemu policjantowi złamać dwa żebra - też miał wtedy ze sobą pałkę. A jak po każdej rozróbie ćpał z kumplami LSD-80, rzekomo w poszukowaniu drzwi do lepszego świata - jak pompując jedną laskę po drugiej przysięgał, że albo ONI jego, albo ON ich. I co z tego zostało, Mr Brown? Zaatakowany tak bezpośrednio, Mr Borwn początkowo chciał odpowiedzieć, ale w ostatecznie postanowił skomentować rzecz ostentacyjnym wydaleniem gazów. Wyraźnie miał gdzieś wyrzuty sumienia z powodu wyparcia się ideałów młodości. Niedwuznacznie sugerował, że nie on jeden... - Klęskę ruchu antypanamerykańskiego przyjął dość osobliwie. Postanowił ze sobą skończyć - czuł się nijako, nie zatłuczony na manifestacji anie nie zamknięty w więzieniu. Początkowo myślał o samospaleniu przed Kongresem, ale odstręczyły go tłumy chętnych. Pragnął, aby jego śmierć była jednak czymś choć trochę wyjątkowym. Widok zdychającego na AIDS homoseksualisty natchnął go osobliwym pomysłem. Przez pół roku prowadził życie aktywnego geja, w nadziei, że złapie wirusa. A że nie zawsze, nawet w Panameryce, mamy to co chcemy, więc nie złapał. Czymże jest homoseksualna przeszłość wobec takiej np. bomby atomowej? - zapragnął krzyknąć Mr Brown, ale w końcu ograniczył się do wydęcia policzków i wyszczerzenia zębów. Opuchnięty język, nie mieszczący się już w ustach, niedwuznacznie dawał do zrozumienia, że nadal trzymamy twarz. Z nory wypełznął anemiczny szczur i chwiejąc się jak pijany podreptał do katafalku. Chwilę patrzył, jakby w zadumie, na błyszczące w popołudniowym słońcu srebrne okucia trumny, po czym przewrócił się na grzbiet, wyrzucając pyskiem strugę krwi. - Kiedy mimo uporczywych wysiłków nie złapał AIDS, postanowił jednak ostentacyjnie podpalić się na Wall Street, ale gliniarze zamknęli go za naruszanie porządku. Przesiedział trzy miesiące w stanowym więzieniu, w dzień czyszcząc kible, w nocy zaspokajając potrzeby miejscowych pederastów. I oto stał się cud resocjalizacji - z więzienia Mr Brown wyszedł jako najgorętszy zwolennik Panamerykaśskiego Stylu Życia. On to wszystko po prostu zaczął kochać! I policjanta na rogu, i supermarket z niezdrową żywnocią, perspektywy życiowe, dolara i wyścig szczurów, władze stanowe a nawet Wuja Sama. Wszystko to wydało mu się naraz rajem na ziemi. W naszego Mr Browna wstąpił nowy, panamerykański duch - w ciągu trzech lat dokończył studia, ożenił się, spłodził dzieci i zaczepił w Korporacji Hansona [ładna i estetyczna bielizna!], zarobił kupę forsy na kilku udanych kontraktach, którą potem wydał z dużą przyjemnością, słowem: jadł, pił i wydalał [nie liczmy tych kilku nietrawności], kopulował [umiarkowanie i bez specjalnych perwersji] i był wreszcie SZCZĘŚLIWY na nasz jednynie możliwy, panamerykański sposób, czego sobie i wam, drodzy Bracia i Siostry, życzę. Czy można chcieć czegoś więcej? Głos chrapnął i umilkł, jakby nabierając powietrza przed następną frazą. Mr Brown słuchał z zainteresowaniem, mimo iż przeszkadzała mu w tym trochę wyciekając z uszu brązowa substancja podbna do gumowego kleju. MODLITWA Mr Browna - Obym zawsze jadł, pił i używał na ile mnie stać! - Obym zawsze dupczył do upadłego! - Oby moje konto rosło w postępie geometrycznym! - Oby moje dzieci miały więcej niż ja! - Oby szlag trafił mojego szefa! - Oby Bóg zachował Wuja Sama i Panamerykę! - Oby Niebo było Panameryką! - A teraz, Bracia i Siostry, polećmy Bogu duszę Johna Briana Browna, dobrego człowieka, uczciwego konsumenta, prawego Panamerykanina. Niech spoczywa w spokoju! OSTC [Computers’s System od True Confusions] obiekt: John Brian Brown zlecieniodawca: Korporacja Hansona [pamiętaj, seksy bielizna!] o p ł a c o n o p r z e l e w e m program: standart katharsis 3.1 zalecenie: udzielić odpustu Na ołtarzu, nad płaskim holograficznym emiterem ukazała się rozmigotana postać młodego kapłana, który z uroczystą miną udzielił opustu Mr Brownowi, błogosławiąc go dostojnie rękoma odzianymi w białe rękawiczki. Nad jego głową wyświetlił się złoty napis: ABSOLVED. Mr Brown wydawał się poruszony - wreszcie, trzydzieści jeden dni po śmierci, jego napięty brzuch pękł z hukiem. Mr Brown oddał ducha Panu. powrót Jacek Inglot Planeta syren Odeusowi jak zwykle śniły się kobiety. A dokładniej rozległa połać piachu, pełna krągłych, opalonych, zroszonych potem ciał, leżcych obok siebie i przewracających się leniwie jak polegujące na plaży foki. Piersi, pośladki i uda falowały w tysięczym, har- minijnym rytmie - Odeusowi wydawało się, że stoi nad brzegiem morza wypełnionionego pieniącą się, erotyczną cielesnością. Pod stopami czuł wibrującą trampolinę, wystarczyło tylko odbić się sprężyście i runąć głową w dół, wprost ku kłębiącym się w dole ciałom i szybować ku spełnieniu, słysząc jedynie przenikliwy, rozdzierają uszy gwizd... Kapitan Odeus zerwał się gwałtownie, wybity nieznośnym hała- sem z jednego z najprzyjemniejszych snów. Przenikliwy gwizd oka- zał się buczkiem pokładowego interkomu, sygnalizującym alarm III stopnia. Natychmiast połączył się ze sterownią. - Zgłasza się porucznik Kunert... - Co się dzieje, poruczniku? - Przed chwilą wyszliśmy z podprzestrzeni. Nawalił grawimet- ryczny stabilizator, komputer wykrył awarię z dużym opóźnieniem, dlatego statek dość znacznie zboczył z kursu. Nie wiadomo, gdzie jesteśmy. Widoczna na ekranie twarzyczka Kunerta sprawiała wrażenie rzeczywiście zatroskanej. Odeus wetchnął ciężko i spuścił nogi na podłogę. - Zaraz przychodzę. Na miejscu zastał już Nesthoora. Stary nawigator kłócił się z komputerem o aktualne współrzędne - wyraźnie im nie szło. Ku- nert oglądał na głównym ekranie ciemną stronę jakiejś planety. - Tu jest życie - stwierdził, wskazując na grupę rozproszo- nych świateł. - Wygląda to na niezbyt liczną kolonię. - Bzdury - wtrącił się Nesthoor, który wreszcie pogodził się z komputerem. - Tutaj nic nie ma, jesteśmy w gromadzie Perseu- sza, będą zasiedlać ten rejon za jakieś dwieście lat. No, Ku- nert, możecie być z siebie dumni: to na pewno ONI! Porucznik spojrzał na nawigatora obojętnie, niezdarnie uda- jąc, że nie wie, o co chodzi. - Jacy ONI? - Ot, bestia, Greka mi tu udaje, no przecież ci twoi Bracia w Rozumie - Nesthoor zarechotał pod nosem, ciągle pamiętając, jak kiedyś od pijanego w sztok Kunerta wydobył pewną tajemnicę - porucznik wierzył w Obcych. Według nawigatora, starego kos- micznego wyjadacza, było to równie naiwne co wiara w świętego Mikołaja. - Raczej Siostry - zauważył Odeus, siedzący przy pulpicie łączności. - Sami popatrzcie. Ekran ukazywał wycinek plaży, zatłoczony setkami nagich ko- biecych ciał. Leżały jedna obok drugiej, przeciągając się leni- wie jak kotki, blodnynki i brunetki, smukłe i puszyste. Kamera wykadrowała jedną z nich, blondynkę o złocistej skórze, wachlu- jącą się kwiatem o dziwaczyn, storczykopodobnym kształcie. Uś- miechała się przy tym tak zmysłowo, że oglądającym to mężczyznom drgnęło coś głęboko w trzewiach. - Witamy na Wenus - powiedziała. - Najmodniejszym i najbar- dziej ekskluzywnym kurorcie wszechściata, prawdziwym raju męż- czyzn. Spełnimy wszystkie twoje pragnienia, najbardziej wyrafi- nowane zachcianki... Naprawdę wszystkie. Potem następował kilkudziesięcio sekundowy montaż najdzi- kszych pornosów, jakie zdarzyło im się widzieć. Rzeczywiście, na Wenus spełniano dokładnie w s z y s t k i e zachcianki. - Czekamy - dodała zachęcająco blondynka. Przez jej twarz przepłynęły dane częstotliwości sygnału naprowadzającego i tran- smisja się skończyła. Kunert i Nesthoor gapili się bezmyślnie w pusty monitor. Odeus gryzł w zamyśleniu wargę. Pierwszy oprzytomniał nawigator. - Do licha! - wrzasnął. - Toż to musi być Wenus II! Odeus i Kunert popatrzyli na niego zdezorientowani. - Nie ma takiej planety - powiedział kapitan. - I tu się pan myli - Nestthoor rozsiadł się wygodnie, zado- wolony, że będzie mógł opowiedzieć jedną z tych historyjek, z których słynął między Alderaanem a Syriuszem. - Pamiętam, że siedziałem wtedy w kosmoporcie na Woth, czekając na zakończenie załadunku. Nic się specjalnego nie działo, z nudów oglądałem ja- kąś satelitaną transmisję, kiedy nagle powietrze rozpruł zgrzyt- liwy grzmot, bardzo charakterystyczny dla statku lądującego bez pomocy gravipassu. Pognałem wraz ze wszystkimi do ekranów wido- kowych. Nad płytą lądowiska stał w słupie ognia patrolowiec Flo- ty, wychylony od pionu tak, że byłby się niechybnie roztrzaskał, gdyby nie operator pola bezpieczeństwa, który w ostatniej chwili zdołał ustabilizować statek. Gdy rakieta na dobre wylądowała, z otwartego luku wypadł nagi mężczyzna, coś bełkocząc i wymachując rękami. Dopadła go Zigi, diabelnie łada lekarka, w krórej kochał się cały kosmod- rom. Facet na widok dziewczyny wrzasnął jak obdzierany ze skóry i rzucił się z powrotem do rakiety. Nie chciał stamtąd wyjść, dopóki nie obezwładnili do pielęgniarze. Statek wewnątrz przed- stawiał koszmarny widok, był kompletnie zdemolowany, pilot tuż po wylądowaniu zniszczył główny komputer i wszystkie bazy da- nych... - Czekaj - przerwał Odeus. - Coś mi się chyba przypomina. Czy nie chodzi tu o sprawę komandora Jasona z Patrolu? - Dokładnie - potwierdził nawigator. - Po dwóch pozostałych członkach załogi zaginął wszelki ślad... - Zaraz, to właśnie temu facetowi uroiło się, że wylądował na planecie Amazonek? - Daj mi skończyć - Nesthoor zgromił kapitana wzrokiem, bo- jąc się, że straci przez niego puentę. - Jason niczego dorzecz- nego nie był w stanie powiedzieć, wszystkie klepki miał dokład- nie przemieszane. Cały czas wrzeszczał o obrzydliwych babszty- lach, które chciały go na śmierć zamęczyć, na widok kobiet sza- lał ze strachu. Wiecie, jak wyglądają chłopcy z Patrolu: zwarte bryły stalowych mięśni, nerwy jak postronki. Komandor Jason był niczym więcej jak kupą roztrzęsionej galarety. Wreszcie jeden z psychologów wpadł na pomysł, aby wprowadzić go wstan hipnozy. Komandor opowiedział wtedy ciekawą historię: w trakcie skoku nadprzestrzennego nawalił stablizator i patrolowiec wypadł w normalną przestrzeń gdzieś na obrzeżu gromady Perseusza... - O, to zupełnie jak my - zauważył Kunert. - Patrzcie, jaki spostrzegawczy - zakpił nawigator. - Potem złapali emisję wideo... - Przestawiającą stado laleczek chętnych do wszystkiego - uzupełnił Odeus. - Mniej więcej. Oczywiście natychmiat ustalili źródło nada- wania i wylądowali na planecie... Jej mieszkanki nazywał ją „Wenus II”. Chłopakom wydawało się początkowo, że trafili do ra- ju. Okolica piękna, panienki chętne i bez przesądów... Widzę po waszych rozmarzonych minach, że też chcielibyście spróbować. Serdecznie odradzam. - Pies ogrodnika - mruknął pod nosem Odeus. - Sam nie chce, innemu nie da. Nesthoor nie dał po sobie poznać, że cokolwiek usłyszał i spokojnie perorował dalej. - Po paru godzinach, kiedy chłopaki opadli trochę z sił i nieco stracili zainteresowanie dla uroczych gospodyń, te zarea- gowały na to żądaniem dalszych, jakby to powiedzieć, „usług”. Jason z kolegami odmówili, no bo przecież, panowie, ileż można. Kobiety początkowo udawały, że się z tym pogodziły, a potem znienacka ich obezwładniły, skrępowały i napompowawszy afrodyz- jakami kontuowały zabawę. Panowie, nie przeczę, że przyjemnie jest mieć jedną kobietę, trzy, pięć nawet, ale co powiedzieć o trzydziestu, czterdziestu i więcej? Przyjemność stosowana w nad- miarze bywa wyrafinowaną torturą. Chłopcy zostali zredukowani do roli worków mięśniowych tryskających w regularnych odstępach czasu spermą. Jak się łatwo domyślić, panienkom nie chodziło by- najmniej o mężczyzn, a raczej o d a w c ó w... Dwaj towarzysze Jasona wytrzymali trzy dni, on sam żył jesz- cze, ale wiedział, że zostało mu tylko kilka godzin. Wykorzystał chwilę nieuwagi strażniczek w czasie jednej z nielicznych przerw, zwiał i jakimś cudem przebił się do statku. Ostatkiem przytomności zdołał wystartować i wejść w podprzestrzeń. Resztę znacie. Milczeli, trawiąc powoli opowieść nawigatora. - Ale skąd kobiety na Wenus II? I dlaczego takie groźne? - zapytał w końcu Kunert. - Tego się Jason nie dowiedział. Sprawa jest niejasna, sami wiecie, ile w początkowym okresie kolonizacji ginęło statków, prawdopodobnie któryś, z ładunkiem kobiet, przypętał się aż tu- taj. Swego czasu były głośne ruchy femistek-tygrysek, szukają- cych jakiegoś gwiezdnego bezmęskiego Edenu... Dwa dni później nawigator zastał w sterówce porucznika Ku- nerta hipnotycznie wpatrzonego w ekran. Chwilę oglądali razem. - Długo one już tak? - zapytał Nesthoor. Kunert nieprzytonie spojrzał na zegar. - Dwie godziny. - No cóż, poruczniku... miłość lesbijska to naprawdę piękna sprawa. - Ehem, doprawdy... - Kunert zdawał się przebywać z zupełnie innej rzeczywistości. Nawigator pokiwał ze zrozumieniem głową. - Czy wiesz, poruczniku, dlaczego w kosmos nie latają kobie- ty? - Nie wiem..., to znaczy wiem, chodzi o słabszą odporność ma stresy długiej podróży. - Bynajmniej, to czynnik drugorzędny, naszym szefom chodziło o coś innego? - O co? - spojrzenie Kunerta było czyste i niewinne, niczym zarażonego entuzjazmem pionierów eksploracji kadeta pierwszego roku. - Właśnie o to - Nesthoor wskazał na ekran. - Zamiast myśleć o interesach firmy jedna część załog kombinowałaby, jak tu by się przespać z drugą. A za to nasi szefowie nie chcą płacić. Do sterówki wpadł jak bomba Odeus - nie wyglądał dobrze, spocony jak mysz, o rozbieganych oczach. - Pieprzyć kobietony! - ryknął. - Bardziej durnym zajęciem od seksu z komputerem jest lizanie lodów przez opakowanie. Precz z machanomasturbacją, chcę kobietyyyy... - zawył przeciągle. - Prawdziwej, a nie wirtualnej! Po czym, trochę uspokojony, dodał: - Trzeba wylądować i dać babom do wiwatu. - Raczej to one nam - mruknął nawigator i dodał głośniej. - Chyba upadłeś na głowę! Już nie pamiętasz, co zrobiły z Jasonem? Odeus uśmiechnął się chytrze. - A jakże, pamiętam. Gdzie są zdjęcia strefy umiarkowanej półkuli południowej? Z podanego pliku wyciągnął jedno i pokazał Nesthoorowi. - Popatrz, te trzy światełka tutaj. To musi być mała osada, parę domków, ale sądzę, że można już tam znaleźć coś odpowied- niego. Wyląduję w nocy, potraktuję wszystko co się rusza pa- ralizatorem, w ciągu dwóch, trzech godzin załatwię co trzeba i wrócę. - Złapią cię - obwieścił ponuro Nesthoor. - Zrobią to samo co z Jasonem. - Pomyślałem o dodatkowym zabezpieczeniu - zachichotał dia- belsko kapitan. - Coś, co uniemożliwi przekształceniu mnie w zmechanizowanego dawcę. Wydaje mi się, że można tak przeprogra- mować mikroiniektor automedu, aby w momencie, gdy poziom testos- teronu będzie zbyt wysoki, wtrzyknął mi do krwi enzym blokujący wydzielanie hormonu. Wszyjecie mi to pod skórę. To taka impoten- cja na życzenie, zapobiegająca przegrzaniu instalacji. - Rzeczywiście sprytne - nawigator pokręcił z uznaniem gło- wą. - Z tym, że panienki mogą się wówczas nieco zdenerwować i na przykład poobcinać panu to i owo, zwłaszcza jeśli wyda im się bezużeczne. Odeus wzruszył ramionali. - Do diabła, kto nie ryzykuje, ten nie posuwa, jak powiadał Casanova. Gdybym się nie zjawił w ciągu doby, odlecicie stąd sa- mi. Kapitan Odeus wrócił znacznie wcześniej niż oczekiwano. Wy- siadając z lądownika nie miał miny pogromcy Amazonek. Natarczywe pytania Kunerta zbywał półgębkiem, zaś na Nesthoora patrzył z nieukrywanym obrzydzeniem. Tuż przez odlotem zabrał się do kaso- wania wszystkich śladów pobytu na Wenus II, łamiąc przy tym po- łowę punktów świętego i nietykalnego Regulaminu Służby. - Rozumiesz coś z tego? - zapytał Kunert nawigatora. - Taak - westchnął smutno Nesthoor. - Czy słyszałeś kiedyś opowieść o Odyseuszu i syrenach? Był to, jak głoszą mity, jedyny żeglarz, który słyszał ich cudowny, wabiący śpiew i pozostał przy życiu. Wiesz, jak mu się to udało? - Odyseusz zalepił załodze uszy woskiem, a siebie kazał przywiązać do słupa. - Doskonale! Istnieje jednak jeszcze jedna, bardzo mało zna- na wersja tej historii. Podobno, kiedy zbliżali się do wyspy sy- ren, jeden z majtków podszedł do uwiązanego już Odyseusza i ta- kże zalepił mu uszy woskiem. Tłumaczył się później, że źle zro- zumiał rozkazy. Na próżno Odyseusz ryczał jak opętany i rwał więzy - załoga, pamiętając o wydanych przez niego poleceniach, ani drgnęła. Wyspa oddalała się z każdą chwilą i żaden dźwięk cudownego syreniego śpiewu nie dotarł do uszu najsprytniejszego ze śmiertelnych... - Nie rozumiem, co ta historia ma wspólnego z Odeusem, poza przypadkową zbieżnością nazwisk. - Naprawdę nie wiesz? - zdziwił się nawigator. - To proste. Wyskalowanie mikroiniektora Odeus zlecił mnie i muszę przyznać, że chyba się nie spisałem. Urządzenie mogło zadziałać już w przypadku bardzo małego stężenia testosteronu. Wystarczyłoby zu- pełnie niewielkie podniecienie, przypuszczam, że jeśli na przyk- ład Odeus jeszcze w lądowniku pojechał dla rozgrzewki na ręcz- nym, to... Kunert patrzył na nawigatora w niemym zadziwieniu, a potem zarżał dzikim, nieopanowanym śmiechem, od którego cały zsiniał. Nesthoor klepnął porucznika w plecy, aby go odetkać. - Zresztą, sam wiesz, że byłem raczej sceptyczny jeśli cho- dzi o tę wyprawę. - Niezłe z ciebie bydlę - wykrztusił Kunert. - Coś mi się zdaje, że na Wenus II jesteśmy spaleni. - Osobiście uważam, że nie ma czego żałować - dodał Nesthoor i z upodobaniem popatrzył na kształtne pośladki porucznika Ku- nerta. powrót Jacek Inglot Sanktus Kobylarius, magister Wszyscy nazywali go Kobylarzem. O takim przezwisku zdecydowała fizjonomia - pociągła twarz, szerokie czoło, cofnięta i niedogolona szczęka, wypukłe oczy skryte za silnymi szkłami. Wizerunku dopełniała zapadnięta klatka piersiowa, patykowate ręce i zaczątki garbu. Słowem, typowy jajogłowiec - kobyła Raskolnikowa na moment przed końcem. Pierwszy raz zetknąłem się z nim w okresie pisania prac magisterskich. W holu Instytutu zwykliśmy zamieniać parę słów, najczęściej o postępach w pisaniu pracy. Już wtedy Kobylarz zdradzał symptomy filołogicznego nawiedzenia - za temat obrał sobie analizę opisów w opasłej powieści jednego z wieszczów modernizmu. Po pobieżnym przejrzeniu tej pozycji można zauważyć, że opisy stanowią blisko połowę zasadniczego tekstu. Za każdym razem Kobylarz oznajmiał mi triumfalnie, do której strony właśnie dotarł. Patrzyłem wtedy na jego bladą od niewyspania i złego odżywiania twarz i myślałem o wieszczu, który z pewnością nie przypuszczał, że w sześćdziesiąt lat po śmierci będzie jeszcze komuś spędzał sen z powiek. Dlaczego Kobylarz wybrał tak ambitny temat, zamiastwzorem kolegów - sięgnąć po pierwszy lepszy problem i odbębniać swoje między jedną a drugą balangą? Kobylarz był inny, wierzył w naukową doniosłość tego, co robił. Na nic zdały się moje argumenty, że na dobrą sprawę nasze ewentualne odkrycia mają zerowe znaczenie dla narodu (i nieważne, jak tu zdefiniujemy pojęcie „naród”), co najwyżej zyskają przelotną aprobatę tego czy owego profesora. Jako prawy czciciel czystej nauki z pogardą odrzucał moje sugestie. Później się dowiedziałem, że jego robota była rzeczywiście rewelacyjna, rzuciła na kolana komisję egzaminacyjną i zyskała opinię najlepszej pracy roku. W rezultacie Kobylarz wylądował w szkole podstawowej w niewielkiej wiosce, położonej parę kilometrów za miastem, gdzie wbijał półdebilnym dzieciom (z mizernym skutkiem, jak mi potem wyznał) zasady gramatyki i ortografii. Z czciciela nauki czystej został jej ofiarą, przed czym go zresztą przestrzegałem. W tym momencie historia mogłaby zostać zakończona, bo i cóż może być intrygującego w zmaganiach młodego, hm, „siłacza” (to wieszcz), systematycznie wykańczanego przez indolencję systemu oświatowego. Proza życia, brutalna nauczycielka absolwentów wyższych uczelni, od razu dzieli swoje stadko na głupców i słabeuszy usiłujących pracować w zawodzie oraz na spryciarzy i kombinatorów, którzy zawczasu oddali się w pacht „byznesowi”. Kobylarz uczestniczący w jakimkolwiek sensownym interesie był postacią nie do przyjęcia. Jego kobyla gęba a priori skreślała naszego delikwenta z listy osób mogących kiedykolwiek zrobić karierę. A jednak Kobylarz zawsze mnie trochę intrygował, tak jak intryguje i zaciekawia każdy przedstawiciel ginącego gatunku. Na swój sposób był kimś ostatnim i wyjątkowym. Wyraźnie odbijał od reszty. I to chyba spowodowało, że został obiektem mego zainteresowania, nie tylko z czysto osobistych względów. Przez dłuższy czas wieści o nim dochodziły urywane i niepełne. Jak wielu z tych pechowców, którzy z powodu braku oparcia w zamożnej i wpływowej rodzinie wylądowali w szkółkach na prowincji, w pokorze oczekiwał na swój koniec. Dopiero w jakiś czas później spotkałem go na ulicy, no, niezupełnie przypadkowo. O dziwo, poznał mnie od razu. Ja go zresztą też - wyglądał jeszcze marniej niż przedtem, był nawet w tym samym, jeszcze studenckim, wytartym dżinsowym wdzianku. Kobyla gęba wyglądała na bledszą i bardziej zrezygnowaną. Zapytałem o pracę. Machnął niedbale ręką. - Wiesz, sądziłem, że głupota ludzka ma jakieś granice, ale szybko mnie z tego wyleczono - powiedział. - Mam do czynienia z takimi ludźmi, że... - Wiem, struktura grona pedagogicznego nie jest mi obca. Idę teraz coś zjeść, chodź ze mną. W barze mlecznym szerokim gestem zaordynowałem dwie porcje naleśników. Za szkłami Kobylarza błysnęło coś łakomie. Musiał być głodny. - Co właściwie robisz poza wojowaniem z belframi i dyrekcją? - Piszę - przełknął i popił - artykuł krytyczny. Dla „Pamiętnika Literackiego”. Jeden już wysłałem, a mam w robocie drugi. - Zapłacili ci? - Jeszcze nie... Przechylił talerz i pił łyżeczką śmietanę. Rzeczywiście był głodny. Zrobiło mi się go żal, mogłem się szarpnąć na podwójne naleśniki. Jeśli naprawdę jedynym jego źródłem dochodu była nauczycielska pensja, to musiał często głodować. - A poza tym? - sondowałem dalej. - No, jeszcze takie... - pochylił się konspiracyjnie. - Piszę książkę. Powieść. Tu cię mam, pomyślałem. Prawdę mówiąc, oczekiwałem podobnego wyznania. Byłoby wręcz dziwne, gdyby Kobylarz tego nie robił. Co drugi z nas opuszczał mury tutejszej Alma Mater z przekonaniem, że jest drugim Hłaską, albo chociaż Bursą. Kobylarz nie stanowił wyjątku. Zapewne zadziałał też wpływ wieszcza. Wyszliśmy z baru, kierując się na przystanek. Kobylarz powoli włóczył nogami, patrząc gdzieś przed siebie. Wyglądał jak personifikacja siedmiu plag egipskich - przypominał teraz zgonionego wielbłąda. - Ale nie wiem, czy skończę - ciągnął. - Dlaczego? - Choruję - wyjaśnił. - Zaawansowana dyskopatia połączona z zanikiem mięśni grzbietowych. Trudno powiedzieć, czy potrwa to rok, czy cztery... - Nie starasz się leczyć? - Po co? Ja nie mam po co żyć... Nic nie odpowiedziałem, zatkało mnie. Żelazna logika Kobylarza była nie do odparcia. Rzeczywiście, istnienie bądź nieistnienie Kobylarza było światu najzupełniej obojętne. Jemu samemu zapewne też. Staliśmy milcząc na przystanku. Kobylarz pokiwał z melancholią głową - w tej chwili był najbardziej godnym pożałowania człowiekiem w całym mieście. Patrzyłem na niego spod oka zastanawiając się, czy już dojrzał, czy może jeszcze trochę poczekać. Kobylarz nie miał podobnych rozterek. Przyjechał tramwaj i pożegnałem go, obiecując sobie ponowne spotkanie. Wróciłem do klubu „Simplex”, gdzie trawiłem czas i społeczne pieniądze jako specjalista od przelewania pustego w próżne. Siedząc nad stosem biurowej makulatury zastanawiałem się nad umieszczeniem dotychczasowych wniosków w kwartalnym raporcie, ale w końcu odrzuciłem pomysł jako przedwczesny. Człowiek wymagał jeszcze dopracowania, choć reprezentował interesujące początki. Zwłaszcza jego egzystencjalny nihilizm, pozostający w sprzeczności z głoszonymi przedtem artystycznymi planami, wydawał mi się szczególnie obiecujący. Kobylarz dojrzewał - i w tym sensie nasze spotkanie było szczęśliwym „trafem”. Dla niego i dla mnie. Przed zanurzeniem się w kwity pewnej sponsorującej „Simplexowi” Młodzieżowej Organizacji pomyślałem, że jeśli cokolwiek wiem o tego typu osobowościach, to wkrótce powinien przydrałować tutaj z rękopisem powieści pod pachą. Nie myliłem się. Kilka dni później, kiedy znudzony przekładaniem papierków szedłem odświeżyć się w klubowej kawiarni, zobaczyłem go czekającego przed wejściem. Kręcił się nerwowo, trzymając w dłoniach opasły brulion. W duchu zatarłem ręce - rozszyfrowałem go bezbłędnie. Jak każda zagubiona w czasie i przestrzeni, niepewna siebie osobowość twórcza, potrzebował wsparcia czytelnika. W tym mogłem mu pomóc. - Cześć - powitałem go uprzejmie. - Pójdziemy się czegoś napić? Wyglądał na skrępowanego. Spojrzał ukosem na witrynę kawiarni, gdzie za szybą kłębił się tłum młodzieżowych działaczy, Arabów i panienek do wszystkiego. - Właściwie... - miał to być wstęp do szeregu obiekcji, ale nie dałem mu czasu. - Bez gadania! Ze mną cię nie zjedzą. Wejście Kobylarza wywołało niejakie zdziwienie wśród personelu kawiarni - rzeczywiście, nie wyglądał na stałego bywalca „Simplexu”. Sam też nie sprawiał wrażenia zachwyconego towarzystwem w środku. Pociągnąłem go w kąt do wolnego stolika. - Co u ciebie nowego? - spytałem. Nie odpowiadał, ciągle z lekka oszołomiony atmosferą kawiarni. Zastanawiałem się, kiedy ostatni raz był w lokalu; nawet na studiach nie chodził na żadne prywatki. Jego filozoficznie nastrojoną duszę musiała zastanawiać programowa beztroska czy wręcz bezmyślność charakteryzująca bywalców klubu. Mimo to pierwsza impresja Kobylarza była dla mnie zaskakująca. - Zombi - wyszeptał. - To jacyś zombi! - Masz trochę racji - przyznałem. - Ale chyba nie spodziewałeś się zastać tu mogołów intelektu? Zresztą, wskaż mi w tym mieście miejsce, gdzie takowi przebywają. - Tak, oczywiście... Wydawał się zakłopotany. Przyszła kelnerka i postawiła na stoliku wino i pepsi. Kobylarz wina nie tknął, co uznałem za bardzo pomyślną oznakę - sądząc po jego stanie psychicznym, należało się raczej spodziewać zaawansowanego alkoholizmu, a to bardzo by skomplikowało moje plany. Potrzebowałem Kobylarza takim, jakim był teraz - inteligentem o krystalicznych ideałach, w początkowym stadium rozstroju nerwowego. Parę stolików dalej usadowiła się z hałasem grupa aktywistów młodzieżowych. Uznałem to za świetną okazję, aby , Kobylarza pozytywnie umotywować. Ten, niczego nie podejrzewając, powoli sączył pepsi i udawał, że słucha płynącej z podziemi klubu łomotaniny kapeli „Nawiedzony Kombajn”. Pociągnąłem łyk wina i zacząłem ostrożnie wprowadzać go w temat. - Widzisz tych tam pod oknem? - dyskretnie wskazałem grupę aktywistów. - To jest kierownictwo tutejszego oddziału Młodzieżowej Organizacji, kwiat jej aktywu, wielokrotnie chwalony i odznaczany za pozytywną działalność, wynoszony pod niebiosa przez władze nadrzędne. Innymi słowy, awangarda naszej młodzieży. Kobylarz popatrzył w tamtym kierunku i na jego twarzy odbił się niesmak. - I co z tego? - spytał całkiem rozumnie. - Właściwie nic, gdyby nie to, że obecny tu prezes - to ten o wyglądzie wypuszczonego na przepustkę wzorowego skauta, zresztą gębę też ma pełną komunałów rodem ze skautingu - swym światłym kierownictwem doprowadził do zupełnego rozkładu ongiś rzeczywiście jakoś tam działającej organizacji, eliminując tych, którym chciało się cokolwiek robić. Część nawet demonstracyjnie rzuciła legitymacje na zebraniu, ale prezesa utwierdziło to tylko w słuszności raz obranej drogi. Typ jest odporny na wszelką argumentację, co było zapewne główną przyczyną, iż „góra” uznała go za jedynego człowieka zdolnego poprowadzić tutejszy oddział do kolejnych zwycięstw, które w istocie odnosi... na papierze. Co jakiś czas ogłasza nagłą sanację stosunków i gromkimi odezwami mobilizuje kadrę mającą go gdzieś. Po trzech dniach wszystko wraca do normy i cała działalność ponownie sprowadza się do rytualnej porcji demagogii. - Ehm, a wygląda tak przyzwoicie! - Tak? To popatrz sobie na jego sąsiada, tego wysokiego młodzieńca o urodzie świętego Franciszka z Asyżu, pełniącego obecnie funkcję zastępcy prezesa. Stanowi on przykład błyskawicznej kariery, co nie znaczy, że błyskotliwej. Do Młodzieżowej Organizacji wstąpił w grudniu, a już w lutym został jej wiceprezesem. Jedyną zasługą owego świątobliwego młodzieńca jest związek z pewnym wysoko postawionym wodzem z Oddziału Okręgowego. Sam dobrze nie wiem - nepotyzm czy pederastia? Przerwałem, ponieważ zaskoczył mnie wyraz twarzy Kobylarza. Patrzył jak urzeczony na pseudo - Franciszka, który z rozmarzonym uśmiechem liczył muchy na suficie. W pewnym momencie spojrzał prosto na niego, na co Kobylarz zareagował gwałtownym skurczem żołądka. Toaleta! syknął zduszonym głosem i pobiegł jak oparzony we wskazanym kierunku. Trochę się przestraszyłem; nie chciałem go aż tak poruszyć. Zamierzałem tylko utrwalić w nim stan ogólnego zwątpienia. Nie zamierzałem na razie doprowadzać do kryzysu. Dość długo nie wracał. W tym czasie do kawiarni weszła Ewa, nieformalna muza „Simplexu”, z którą naonczas się kochałem, tzn. utrzymywałem ożywione stosunki płciowe. Zdała właśnie jakiś zaległy egzamin, więc była w świetnym nastroju. Słuchałem jej rozkosznego szczebiotania i rozmyślałem ponuro o Kobylarzu, który przez moją durną brawurę zwymiotował już chyba duszę. Wreszcie przyszedł spojrzenie miał jakby przytomniejsze. Usiadł i jednym haustem wypił pepsi do końca. Ewa kończyła właśnie opowieść o docencie - fetyszyście, u którego studentki zdawały egzamin przy pomocy papierowej torebki z intymną bielizną. Docent był koneserem, piątki stawiał tylko za autentyczne francuskie koronki, najlepiej z paryskiego porno - shopu. Kobylarz słuchał tego w milczeniu, starając się zachować , kamienną twarz. Wreszcie spojrzał demonstracyjnie na zegarek i zaczął się żegnać. - Nie zostawiłeś rękopisu - przypomniałem. Cały czas trzymał brulion na kolanach, w kurczowo zaciśniętej dłoni. - Ach, to - popatrzył ze zdumieniem na zeszyt. - Prawie o tym zapomniałem. Gdybyś mógł... - Mogę - stwierdziłem krótko i prawie że wyrwałem mu rękopis. - Przyjdź za tydzień, coś już będę w stanie powiedzieć. Gdy wyszedł, Ewa spojrzała na mnie podejrzliwie. Zrobiłem najniewinniejszą minę na świecie, ale to nie pomogło. - Ten twój przyjaciel - powiedziała wolno i z namysłem - jest jakiś dziwny. Czy to aby nie pedał? Roześmiałem się, serdecznie ubawiony. W Kobylarzu było tyle seksu co w amebie. - Pochlebiasz mu, kochanie. To stary kumpel z roku, mamy wspólne interesy. A propos - czas chyba uczcić twój egzamin? Poszliśmy na górę do biura, opustoszałego już o tej wczesnej popołudniowej porze - nie każdy tak kochał swoją pracę jak ja. Usiadłem za biurkiem i zacząłem segregować papiery, znamionujące kolejny okres kwitotwórczej aktywności prezesa. Ewa spoczęła na biurku kolegi, starego niechluja, od roku zaścielonym nie załatwionymi pismami. Wzięła jedno z nich i udając, że czyta, rytmicznie stukała piętą w drewno, w takt niosącego się po rurach najnowszego przeboju supergrupy „Mózg na Ścianie”, która zastąpiła w piwnicy „Nawiedzony Kombajn”. - Mówią o tobie ostatnio dziwne rzeczy - wachlowała się kwestionariuszem, mrugając do mnie filuternie. - Wiceprezes twierdzi, że jesteś... zgadnij kim? - Cóż mógł o mnie wymyśleć ten smutny pierdziel - podszedłem do okna i zaciągnąłem powoli zasłony. - Pewnie, że jestem wcielonym diabłem. - Dokładnie! - zawołała ubawiona. - Skąd wiesz? - No bo przecież nim jestem. Majtki nie będą ci potrzebne. Odwróciłem się od okna - majteczki spoczywały już na maszynie do pisania. Ewa poruszyła się niespokojnie, jakby w uda zapiekły ją zaległe kwity mego niechlujnego kolegi. Uniosłem majteczki pod światło; były prawie przezroczyste, zrobione z najdelikatniejszej koronki. - Przygotowałaś je dla docenta? Zaprzeczyła ruchem głowy. Papiery przyjemnie zaszeleściły. - Wracając zaś do sprawy mego ewentualnego diabelstwa, to z tego, co wiem, penis szatana jest rozdwojony na końcu niczym język węża i tak jak i sperma zimny na kształt lodu. Co o tym sądzisz? Znaczna część papierów upadła już na podłogę, przez co zaległości kolegi zmniejszyły się o blisko połowę. Ewa milczała, nad czymś się zastanawiając. - To jest ciepłe - stwierdziła wreszcie. Rękopis Kobylarza nosił enigmatyczny tytuł: „Spisek”. Był to duży notatnik akademicki, wypełniony prawie do ostatniej strony drobnym, wyraźnym pismem. Na oko oceniłem objętość utworu na blisko osiem arkuszy autorskich, czyli że Kobylarz spłodził całkiem spore dzieło. Nie zwlekając przystąpiłem do lektury. Bohaterem uczynił młodego urzędnika jakiegoś pomniejszego pionu administracyjnego, Jonasza K. (K jak Kobylarz?), prowadzącego spokojne i stateczne życie, człowieka pozbawionego większych aspiracji a nawet marzeń, pilnie baczącego, aby nie wystawać ponad obowiązującą przeciętność - co mu przychodziło bez trudu, jako że był urodzonym przeciętniakiem. Akcja rozpoczyna się pewnego wiosennego wieczoru, kiedy do kładącego się spać Jonasza K. przychodzi dwóch tajemniczych panów, którzy oświadczają, że od tej chwili K. jest spiskowcem. Nie wdając się w dalsze wyjaśnienia odchodzą, każąc czekać na dalsze instrukcje. Bohater, zupełnie w pierwszej chwili rozkojarzony, bierze w końcu rzecz całą za głupi dowcip niezbyt rozgarniętych kolegów. Na tym się jednak nie skończyło - następnego odwiedza go smutny starszy pan w podniszczonej jesionce i wręcza mu niewielką paczuszkę, polecając odnieść ją pod wskazany adres. K. usiłuje wytłumaczyć, że zaszło jakieś nieporozumienie, ale starszy pan, nazywający siebie Łącznikiem, przypomina dobrotliwie o dyscyplinie organizacyjnej i odchodzi. K. , wiedziony niezdrową ciekawością a trochę strachem przed konsekwencjami w wypadku nieposłuszeństwa, udaje się pod wskazany adres, do obskurnej kamienicy na przedmieściu. Po wymianie hasła paczuszkę odbiera młoda dziewczyna, dając w zamian pakiet papierów i nowy adres. K., zdumiony i lekko zafascynowany rysującą się tajemnicą, idzie pod wskazany adres, tym razem luksusowej willi, aby od czarnego służącego dostać nowy pakiet i adres... Do wczesnych godzin świtu krążył po mieście niczym nocna mara, aż wreszcie któryś z podanych adresów okazał się jego własnym. Łapczywie rzucił się na przeznaczony dla siebie pakiecik - w środku znajduje polecenie, aby czekać na dalsze instrukcje. Od tej pory K. stał się częścią spisku. Łącznik wielokrotnie zrywał go nawet w środku nocy, aby zlecić tajną misję - zawsze było to takie samo zadanie, o kryptonimie „Nocny Listonosz”, polegające na dostarczaniu paczuszek pod te same adresy, dokładnie według schematu z pierwszej nocy. K. powoli przywyka do tego osobliwego życia, z niektórymi odbiorcami nawet się zaprzyjaźnia. Odczuwa pociąg do dziewczyny z obskurnego domu, jak zauważa, nie bez wzajemności. Szczególnie polubił staruszkę z małego domku ukrytego w zapuszczonym ogrodzie. Staruszka zawsze czeka na K. z filiżanką gorącej kawy. Z czasem dostrzegł w sobie i wokół siebie zmiany, które, jak sądził, są symptomatyczne dla każdego spiskowca. Przestał chodzić do pracy, za dnia czuł się źle, najchętniej siedział w zaciemnionym pokoju lub spał: Zaczął cierpieć na dziwne przywidzenia - wydawało mu się, że co i raz któryś ze znajomych czy przypadkowych przechodniów mruga do niego porozumiewawczo, kiedy wieczorem śpieszył w trasę ze swoimi paczuszkami. Przestał pokazywać się w dzień na ulicy, a i w nocy, zdążając pod swoje adresy, przemykał chyłkiem pod murami. W tym też okresie pojawiły się u K. pierwsze wątpliwości dotyczące celu i istoty spisku. Żadna z nagabywanych osób nie potrafi mu nic powiedzieć, twierdząc, że go po prostu nie zna. „Po cóż cały spisek i tajemnica, skoro jego cel byłby powszechnie wiadomy, nawet wśród samych uczestników?” - pyta retorycznie portier, służący w domu miejscowego prokuratora. „Cel zna tylko Wielki Szef ‘ - dodaje mieszkanka obskurnej kamienicy Lili, z którą K: nawiązał nocny romans, realizowany pośpiesznie w krótkich przerwach w czasie pełnienia kurierskich obowiązków. K. początkowo przystaje na to tłumaczenie, aż do momentu, kiedy przypadkiem zapytana o to, czy wie, co jest w przynoszonych przez niego pakietach, Lili odpowiada, że nie. „Zresztą - dodaje dziewczyna - zawsze zabierasz stąd ten sam pakiet, który poprzedniego wieczoru przynosisz. Nie zauważyłeś tego?” K. jest wstrząśnięty i przerażony zarazem - niecierpliwie rozrywa przyniesiony właśnie Lili pakiet. W środku znajduje jedynie przeznaczoną dla siebie instrukcję, polecającą czekać na dalsze instrukcje. Zbulwersowany wraca do siebie, postanawiając nie robić niczego bez uprzedniego widzenia się z Szefem. Po kilku dniach przychodzi Łącznik i na postawione zarzuty odpowiada, że dotychczasowa misja była tylko próbą - tak naprawdę to właściwe Zadanie K. dopiero otrzyma. Przedtem też zobaczy się z Szefem. K. wyśmiewa go i oświadcza, że jutro złoży doniesienie na policji o wszystkim, co wie w związku ze spiskiem. Łącznik mu to odradza, jednakże jakby bez przekonania. Następnego dnia K. udaje się na komisariat i żąda widzenia z naczelnikiem policji. Zostaje do niego wpuszczony i opowiada pokrótce o swoim uczestnictwie w spisku. Z niejakim zdziwieniem stwierdza, że Naczelnik nie wydaje się być poruszony. Patrzy na K. ze zrozumieniem i pewnym politowaniem. Na jego zeznanie odpowiada streszczeniem pewnej popularnej w bliżej nieokreślonych kołach teorii, tłumaczącej rzeczywistość jako niezwykle złożoną strukturę powiązanych ze sobą spisków, drążących świat od niepamiętnej pory. Nikt nie zna początku ani końca, a tym bardziej celu. Nikt też nie może o sobie powiedzieć, że jest poza spiskiem, tak jak nie może powiedzieć, że jest poza rzeczywistością. K. uderza jedna uwaga rzucona przy tej okazji przez Naczelnika - „Spisek to nie stara koszula i nie sposób wyrzucić go do kosza na śmieci. Jesteśmy do swego spisku przypisani.” Wzburzony K. wybiega na ulicę - zrozumiał, że i Naczelnik należy do spisku. Ma wrażenie, jakby był zaszczutym zwierzęciem. Zamyka się w pokoju i czeka na Łącznika. Odcięty zupełnie od świata, wpada w malignę i przeżywa niezwykłe widzenie. W pokoju zjawia się zgrzybiały starzec przypominający biblijnego patriarchę i wyjaśnia dobrotliwym głosem, że K. ma wyjątkowe szczęście - spisek, w którym uczestniczy, został zawiązany specjalnie dla niego. To on, K., jest celem i przyczyną. Dopiero po zniknięciu starca K. uświadamia sobie, że przemawiał do niego sam Wielki Szef. Nie oczekuje już niczego - wie, że teraz przyjdzie Łącznik z Zadaniem. Rzeczywiście, Łącznik zjawił się jak zwykle późnym wieczorem. Zaznajamia K. ze specjalnym Zadaniem - ma on zastrzelić renegata i zdrajcę, który usiłował zadenuncjować spisek. Wręcza mu pistolet i kartkę z nazwiskiem i adresem zdrajcy, po czym odchodzi, dając czas do rana. K. nawet nie czyta kartki - doskonale wie, czyje na niej widnieje nazwisko. Próbuje się desperacko ratować, ale spostrzega na ulicy dwóch mężczyzn, pilnie śledzących jego okna. Zrozumiał, że nie ma żadnych szans. Kiedy do pokoju wpadają pierwsze promienie słońca, bierze pistolet i przykładając lufę do skroni szepce: „Jak szczur”. I było to tak, jakby absurd miał go przeżyć. Z Kobylarzem umówiłem się wieczorem w biurze, chcąc mieć pewność, że nikt nam nie przeszkodzi. Do generalnego rozstrzygnięcia przygotowałem się starannie, spędzając wiele godzin nad „Spiskiem”. Główny bohater, K., wykazywał sporo interesujących cech - całkowitą bezradność wobec rzeczywistości i poczucie osaczenia przez bliżej nieokreślone, nieznane siły, które bawią się nim, jakby był pingpongową piłeczką. Bezwolnie podąża z prądem życia, podawany z rąk do rąk, wykorzystywany jako ofiara nonsensownego i okrutnego żartu. Chwilami nawet odnosiłem wrażenie, iż sprawia mu to jakąś masochistyczną przyjemność. Cechowała go zupełna niewiara we własną podmiotowość - ba, wątpi, czy coś takiego w ogóle jest możliwe. Jedyną potencjalną podmiotowością jawi się Wielki Szef, mityczna instancja skupiająca w swoim ręku węzłowe nici wszystkich spisków. Moim zdaniem chodziło tu o ukrytą personifikację Boga, widzianego jako swego rodzaju Nad - Spisek, o pozapojęciowych przyczynach, celach i skutkach, którego terenem działania jest cały wszechświat. Wobec tak rozumianego świata jednostka ukazuje się jako element składowy wielkiej struktury, której nigdy nie pozna i na którą nie ma żadnego wpływu. Zaciera się pojęcie między wolą własną a wolą Spisku - nigdy nie wiemy, czy podjęta przed chwilą decyzja nie została przez kogoś już kiedyś przewidziana i włączona do jakiegoś planu. Tak rozumiany system nie daje jednostce żadnych szans; już klasyczny Pan Bóg był bardziej przystępny i przecież podatny na modlitwy, przynajmniej w założeniu. Spisek nie gwarantuje nic. Kobylarz przyszedł o ustalonej porze. Wyglądał gorzej niż zwykle, nienaturalnie blady, o przekrwionych oczach. Zauważyłem, że drżą mu ręce. Kryzys narastał, nie mogłem dłużej czekać. Opadł ciężko na fotel. - No i co? - spytał chropawym, zmęczonym głosem. Czytałeś? - Tak. Cóż mogę powiedzieć... gdyby Kafka żył teraz i nazywał się Pynchon, to z pewnością napisałby „Spisek”. Moje oświadczenie bynajmniej go nie zaskoczyło. Uśmiechnął się z rezygnacją. - Nie sądziłem, że to widać. Chciał się podnieść, ale go powstrzymałem. - Nie użyłem słowa „plagiat”, zresztą, nie byłoby ono do końca odpowiednie. Rzecz idzie o coś innego - „Spisek” przekonał mnie, ie jesteś człowiekiem, którego od dawna szukam. Kobylarz popatrzył na mnie zdziwionym wzrokiem. - Nie rozumiem. - To dosyć złożona sprawa. Ja właściwie jestem, jeśli można tak powiedzieć, reprezentantem pewnej instytucji, która ma tu swoje określone i ważne interesy... - Mówisz o Młodzieżowej Organizacji? Skrzywiłem się kwaśno. - Nie, ta śmieszna firma to jedynie parawan dla moich rzeczywistych działań... mój prawdziwy, hm, „pracodawca” zajmuje się zupełnie czym innym. Po minie Kobylarza poznałem, że rozumie coraz mniej. Postanowiłem ostrożnie wyjawić mu istotę rzeczy. - Nie muszę ci tłumaczyć, że żyjemy w czasie powszechnej deprecjacji rzeczy, wartości i ludzi. Wszystko jest w coraz gorszym gatunku i coraz pośledniejsze. Także to, co interesuje moich pracodawców, ostatnio bywa coraz rzadsze... zwłaszcza że są zainteresowani tylko towarem najwyższej jakości. - O co chodzi, czego właściwie nie ma? - spytał niecierpliwie. - Ludzi. Pełnowartościowych, całą gębą ludzi. Kobylarz milczał, patrząc gdzieś w bok. - To zgrywa, tak? Wpuszczasz mnie w kanał? - Nie, mówię serio - starałem się być maksymalnie przekonujący. - Przeżywamy mały kryzys; świat zaroił się od cinkciarzy i sklepikarzy, kombinatorów najrozmaitszego autoramentu. Małe cele, małe ideały, spłaszczony intelekt i chciejstwo. Wyobrażasz sobie osobowość takiego typa? Ja tak - widzę to jako czarną, zgliwiałą czeluść, cuchnącą i mroczną. Bez wartości. - Jest aż tak źle? - zainteresował się uprzejmie. Ciągle uważał to za zgrywę. - Gorzej niż kiedykolwiek. Wiedział już coś o tym Szekspir: „Czymże jest człowiek, jeżeli najwyższym /Jego zadaniem i dobrem na ziemi/ Jest tylko spanie i jadło? Bydlęciem, / Szczerym bydlęciem.” Miał zupełną rację - taką perłę jak jego osobowość trafia się raz na sto lat. Wiem coś o tym. - Doprawdy? Patrzył teraz prosto na mnie i zdawał się świetnie bawić. - To wcale nie jest śmieszne. Co zaś się tyczy Szekspira, to on przyjął naszą propozycję. Ale ty mi ciągle nie wierzysz! Kobylarz wzruszył ramionami. - Jak mam w to wierzyć - zaprasza mnie kolega z roku i usiłuje wmówić, że jest... - Dokończ! Pokręcił z niedowierzaniem głową. - Przecież to śmieszne! - Tak sądzisz? - podniosłem zachowaną wśród papierów na biurku kasetę, którą przygotowano mi w zeszłym tygodniu. Podszedłem do ustawionego w rogu pokoju magnetowidu i wsunąłem ją do środka. - Ci, którym zdarzyło się coś takiego widzieć, mówią... zresztą, sam zobaczysz - włączyłem wideo i odstąpiłem krok w bok. Monitor zamigotał szybko zmontowanymi obrazami. - poranek biegnie skrajem lasu sama radość istnienia spróchniały pień wierzby w środku sekret - mały ołtarzyk z jarmarczną świętą - kładzie wiązankę polnych kwiatów modlitwa święta maria matko boża - bębnienie w pień krzyki wrzaski śmiech - na zewnątrz małpie twarze wyrostków. W miarę jak oglądał, kpiący uśmieszek powoli znikał mu z twarzy. Zaczynał kojarzyć poszczególne ujęcia, identyfikować osoby i miejsca, a wraz z tym procesem niedowierzanie zaczęło ustępować przerażeniu. Wpił palce w poręcz fotela i zagryzł wargi; cały skurczony, patrzył z coraz większym napięciem. Kiedy zaczął jęczeć, wyłączyłem magnetowid. Więcej mógłby nie wytrzymać. Dyszał ciężko, nadal wpatrzony w ciemny ekran. Wyglądał na bliskiego obłędu. - Zastanawiasz się teraz pewnie, skąd ta taśma i skąd na niej te sceny, przecież nikt w twojej rodzinie nie miał kamery ani nawet aparatu fotograficznego - ciągnąłem, chcąc go ostatecznie pogrążyć. - W końcu ktoś mógł je zrobić z ukrycia, ale po co? Kogo może obchodzić jakiś niewydarzony szczeniak z wielodzietnej rodziny, chłopak i zupełnie przeciętny uczeń, później śmieszny student i oryginał? Doskonale wiesz, że to zupełnie nieprawdopodobne, ba, wręcz niemożliwe, chyba, że dla tego kogoś czas i przestrzeń nie stanowią problemu... tak jak dla nas. - Kim jesteś? - wychrypiał. - Nikim specjalnym, urzędnikiem, a właściwie kimś w rodzaju agenta werbunkowego... Przerwałem i spojrzałem na Kobylarza - wciąż zdawał się nie rozumieć, do czego zmierzam. - Sprawa jest prosta - podjąłem. - Proponuję ci udział w naszym spisku. W jakimś sensie twoja książka ma rację - świat to wypadkowa toczonych od wieków gier i kontr - gier, inicjowanych to przez nas, to przez tamtych... A ja chcę, abyś grał po naszej stronie. Kobylarz, cały czas pochylony, podniósł nagle głowę. Zobaczyłem jego szyderczy wzrok i wykrzywione drwiąco usta. - Ja?! Takie zero? - Każdy przedmiot w grze jest zerem, chyba że awansuje do roli podmiotu. Dlaczego akurat ty? - ponieważ byle prostaczek wzięty z ulicy nie jest zdolny do bycia podmiotem, do tego trzeba ludzi z realną osobowością. Prostaczkowie wolą kontemplacyjne zbydlęcenie. - Przedmiot wobec podmiotu... a wobec czynników nadrzędnych? - spytał, jakby wreszcie zaczynał myśleć. Sapnąłem ciężko. - Oczywiście, że przedmiotem, działamy w hierarchii. Nie mogę ci przecież ofiarować stanowiska Wielkiego Szefa! Ale można awansować, jak wszędzie. Podszedł do okna i dłuższą chwilę wyglądał na zewnątrz, na ciemne zaśmiecone podwórko, otoczone murami starej kamienicy. Wśród śmieci grzebało się kilka gołębi. Przebiegł jakiś zbłąkany pies i chmara ptaków uniosła się do góry. - To by było tak - mówił powoli, wciąż odwrócony do mnie tyłem - jakbyś ofiarował więźniowi kacetu stanowisko kapo, z nieśmiałą sugestią, że z czasem może zostanie esesmanem. O niczym innym przez całe życie nie marzyłem! - dodał gorzko. Odwrócił się od okna i stanął wyprostowany, patrząc mi prosto w twarz. Oczy miał twarde i zdecydowane. - Nie! Nie próbowałem mu przeszkadzać, kiedy wychodził. Czas jakiś bezmyślnie bawiłem się piórem, potem coś bezwiednie wystukałem jednym palcem na maszynie. Nie czułem się przegrany - jedno rozdanie nigdy nie przesądza o końcowym wyniku gry. Jednak byłem nieco zawiedziony, przywykłem już do błyskotliwych zwycięstw, w pierwszym starciu. Opór Kobylarza trochę mnie zdziwił i zaskoczył, sądziłem, że pójdzie znacznie łatwiej. Ten jest naprawdę wart swojej ceny - podsumowałem rzecz filozoficznie. I prawdopodobnie ma tego świadomość. Chciałem już przejść nad sprawą do porządku dziennego i zająć się czymś innym, kiedy wzrok mój padł na wystukany na maszynie tekst: „Ja, Kobylarz, oświadczam, co następuje...” Brzmiało to jak początek staroświeckiego cyrografu. Ze złością wyszarpnąłem kartkę i zmiętą rzuciłem w kąt. Do Diabła! - zakląłem. - On tu m u s i przyjść. Jonaszu K., czy ma pan inne wyjście? powrót Jacek Inglot Smog nsd Tokyoramą Początkowo na horyzoncie, dokładnie na linii styku morza i nieba, pojawiła się niewielka, ciemna plamka. Rosła w oczach, rozciągając na boki i grubiejąc pośrodku, aby w końcu przekształcić się w masywną, ciemną chmurę. W szyby uderzył pierwszy, jeszcze słaby podmuch. Chmura na horyzoncie potężniała. Pojawiły się niewielkie wypustki, które wicher odrywał od głównej masy i ciskał skłębione gdzieś w dół. Wstawały jednak następne, grubsze i czarniejsze, uparcie pełznąc wzdłuż linii horyzontu. Chmura zajmowała już trzecią część nieboskłonu, coraz czarniejsza i gęściejsza w środku; widać było, jak wypluwa z siebie czarne kłęby, które wznosząc się do góry zajmowały coraz to nowe obszary czystego powietrza. Cały horyzont był już tylko nieogarniętym obszarem brunatnej ciemności, jedynie u samej góry majaczył jeszcze wąski pas błękitu. Dopiero teraz zawyły syreny ostrzegawcze, a latarnie zaczęły mrugać czerwonym światłem. Wiatr zawył wścieklej i przed szybą pojawił się wir szarego dymu. W tym momencie chmura pożarła resztkę światła i w zapadłej nagle ciemności chlusnęła na miasto smolistym deszczem. Szybę błyskawicznie pokryła sieć oleistych kropel. Osiadały warstwa za warstwą, coraz brudniejsze, lepkie i kleiste, pochłaniając ostatki czerwonego, alarmowego blasku z ulicy. Za szkłem rozpoczął się obłąkańczy taniec zgęstków ciemności, pędzących z niesamowitą prędkością przed siebie i rozgniatanych o lustrzane ściany wieżowców. Chmura objęła miasto w posiadanie. Nicholas Pryer odwrócił się od okna. Zresztą, nie było już po co dalej patrzeć, ponieważ automatycznie włączyło się oświetlenie i szyba zmieniła się w taflę błyszczącej smoły. Davidson obserwował to z rozbawieniem. - To pewnie pana pierwszy smog w Tokyoramie? - spytał. Pryer wzruszył ramionami. - Widywałem już coś podobnego w Londynie. - I sam pan przyzna, że nie ma tu porównania. To coś specjalnego, smrody z kantońskich fabryk i Szanghaju, które zbierają się nad Morzem Wschodniochińskim i co jakiś czas gnane są zachodnim pasatem aż tutaj. Wygląda to dość efektownie. - Owszem - przyznał Pryer. - Wróćmy jednak do sprawy. Co właściwie wiadomo o tym człowieku? - Niewiele - Davidson od niechcenia zajrzał do leżącego przed nim skoroszytu. - Facet jest bardzo dyskretny, jeśli chodzi o szczegóły dotyczące swojej osoby. Pochodzi prawdopodobnie gdzieś z zachodniego Sinkjangu, tak przynajmniej podawała prasa. W Tokyoramie pojawił się dwa lata temu, akurat na początku gorączki Shogun Game, z bhutańskim paszportem. Paszport autentyczny, niemniej nie dałbym złamanego centa za prawdziwość zawartych w nim danych. Około trzydziestu pięciu lat, rasa... hm, żółta, ale sam pan zobaczy, że w dość osobliwy sposób. Shogun Game wzbudziła jego zainteresowanie od początku, w jakiś miesiąc po przyjeździe pojawił się w teamie Master Onodery, zrazu jako zwykły pionek, później jeden z doradców Onodery. W końcu, dziewięć miesięcy temu, po śmierci Onodery stanął na czele teamu. W tej chwili jest to, oprócz zespołu Maruyamy, najlepsza drużyna w całej Japonii. - Nadal nie rozumiem, dlaczego ten człowiek stał się przedmiotem zainteresowania waszego resortu - Pryer wyjął Davidsonowi z ręki skoroszyt i przekartkował go szybko. - Tu nic takiego nie ma. - W raportach nie umieszcza się pogłosek. A te są ostatnio niezwykle ciekawe. Mówi się o spotkaniach następcy Onodery z niektórymi przedstawicielami wielkiego biznesu, znanymi ze swej niechętnej postawy wobec Stanów Zjednoczonych. Poza tym ta niesamowita gra sprzyja rozpalaniu nastrojów nacjonalistycznych, a te prędzej czy później obrócą się przeciwko nam. To już wystarczy, aby zająć się całą sprawą. - Mam występować pod własnym nazwiskiem? - Tak będzie najlepiej. To nie są głupcy, poza tym o wiele łatwiej ukryć pańskie powiązania z nami niż sfabrykować nową osobowość. Bardzo się przyda pańska fama japonisty-amatora. Zresztą, dostanie pan kogoś do pomocy. - Kogo? - Takiego jednego byłego yakuzę, który pracuje dla nas od pewnego czasu. Będzie dla pana kimś w rodzaju ochrony. Davidson posunął ku niemu fotografię. Pryer patrząc na pociągłą, delikatną twarz o ironicznie zmrużonych oczach pomyślał, że zupełnie nie pasuje ona do obiegowych wyobrażeń o gangsterach. Pasowała raczej do gwiazdora telewizyjnych melodramatów. - Do Kagoshimy i dalej na wyspę dotrzecie osobno. Kontakt nawiążecie na miejscu, według opracowanego planu. - Rozumiem - Pryer jeszcze raz wziął skoroszyt do ręki. - Tan-Ho. Jestem pewien, że to musi coś znaczyć. Yukio Kamei siedział w przyjemnym i chłodnym barze na jednym z przedmieść Tokyoramy i popijając piwo czekał na taksówkę, mającą go odwieźć na dworzec. Miał jeszcze sporo czasu, dlatego pił nieśpiesznie i przez panoramiczną szybę rozglądał się po okolicy. Dzielnica była cicha, przeważały niskie domki z ukrytymi pod plastykowymi kloszami starannie wypielęgnowanymi miniaturowymi ogródkami. Uwagę jego zwrócił niewielki domek po przeciwnej stronie ulicy. Przez zabrudzoną szybę klosza dostrzegł dwóch starszych mężczyzn, pochylonych w skupieniu nad planszą. W rękach trzymali sterowniki i manipulowali nimi gorączkowo. Co chwila coś iskrzyło i błyskało - Yukio domyślił się, że to wybuchały niszczone na planszy mikroroboty. Jeden z mężczyzn, starszy, o siwej koziej bródce, ocierał kolorową chustą pot z czoła. Widocznie rozgrywka zbliżała się do dramatycznego finału. Yukio pociągnął kolejny łyk piwa - w ogródku błysnęło coś szczególnie mocno a stary z irytacją cisnął sterownik w kąt. Jego przeciwnik uśmiechnął się powściągliwie, acz z wyraźną satysfakcją. Kamei westchnął ciężko i pomyślał, że jeśli tak dalej pójdzie, to domki na obrzeżach metropolii będą tańsze niż mieszkania w śródmieściu. Wśród emerytów indywidualna odmiana Shogun Game zrobiła furorę, wydatnie przerzedzając ich szeregi. Cały majątek przechodził na zwycięzcę, który zazwyczaj spieniężał nieruchomość od razu. Przed bar zajechała taksówka. Yukio dopił piwo i wyszedł na ulicę. Starzec, klęcząc na czerwonej macie, bił czołem w stronę pałacu cesarza. Jego przeciwnik spoglądał na to w milczeniu i z szacunkiem. Yukia wskoczył do taksówki, która ostro ruszyła do przodu, kątem oka dostrzegł jeszcze, jak starzec podpisywał jakiś papier. Wyjechali na prowadzącą do centrum obwodnicę, parę chwil potem minęli jadącą powoli karetkę pogotowia. Nigdy nie śpieszyli się do ofiar Shogun Game. Krew z rozprutego brzucha ściekała powoli, zwłaszcza u starszych ludzi. Często na zgon musieli dość długo czekać, nim władowawszy ofierze wnętrzności z powrotem do brzucha mogli zawieźć trupa do krematorium. Godzinę później siedział już w wygodnej kabinie zdążającego do Kagoshimy ekspresu i podziwiał widoki południowego Honsiu. Właściwie nie było co podziwiać - wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość pokrywały plastykowe kopuły bądź namioty. Folia przykrywała całe zbocza gór - tam, gdzie zerwał ją wiatr, straszyły ponure kwadraty wypalonej roślinności. Zaimportowana z Chin katastrofa ekologiczna trwała czwarty rok. Yukio zasłonił okno i zagłębił się ponownie w stosie ilustrowanych czasopism. Znaczna część artykułów była poświęcona spekulacjom na temat decydującego meczu między Tan-Ho a Maruyamą. Przewidywano, że będzie to najciekawszy pojedynek w dotychczasowych dziejach Shogun Game; notowano gwałtowny wzrost liczby zakładów, mimo że do samej gry pozostały prawie dwa miesiące. W tej chwili wedle ostrożnych szacunków u legalnych i nielegalnych bookmacherów zdeponował swój wkład co dziesiąty Japończyk. Tendencja ta zdawała się narastać. Yukio z niesmakiem złożył gazetę - nigdy nie gustował w tej formie zakładów, prawie zawsze kończącej się rozpruciem brzucha przez przegranego. Wolał mniej ryzykowne, a bardziej sensowne sposoby zdobywania pieniędzy. Na korytarzu przed przedziałem dostrzegł nagle znajomy profil. Za drzwiami stal jankes, ubrany w dobrze skrojony garnitur. Odwrócił się ku niemu i na moment ich spojrzenia zetknęły się. Jankes nieznacznie skinął głową i poszedł dalej. „Też mi konspirator”, pomyślał Yukio i wrócił do gazet. W Kagoshimie znalazł się o czasie. Niestety, prom, którym miał popłynąć dalej, na Wyspy Osumi, miał poważną awarię. Wyjście z portu przewidywano dopiero rano. Yukio zaklął z cicha - czekał go samotny wieczór w mieście, za którym specjalnie nie przepadał. Chwilę przechadzał się po nabrzeżu, oglądając zacumowane statki. Mimowolnie dostrzegł też jankesa, gdy ten kręcił się bezradnie z torbą podróżną w ręce, wreszcie złapał taksówkę i pojechał gdzieś w kierunku śródmieścia. Wzruszył ramionami; zadanie przewidywało kontakt przed wyspą tylko w wyjątkowych okolicznościach. Opuścił nabrzeże i skierował się do małego, cichego baru położonego nieopodal, który kiedyś zapamiętał ze względu na nieźle schłodzone piwo. W środku zastał jedynie trze ;h dziadków, którzy smutno pociągali pędzony z prosa miejscowy specyfik, pogadując do siebie nieśpiesznie. W kącie siedziała jakaś dziewczyna, prawie cackiem zasłonięta ogromnym, plażowym kapeluszem. Zamówił puszkę Carlsberga i z przyjemnością upił pierwszy tyk. Złowił pełne zazdrości spojrzenie jednego ze staruszków. Ich nędzne emerytury nie zezwalały na takie luksusy. „Zawsze mogą zagrać w Shogun Game”, skonstatował zgryźliwie. O wiele bardziej interesująca była dziewczyna; czasem widział miękki zarys jej twarzy, gdy sięgała po koktajl i rondo kapelusza podnosiło się na chwilę. Spostrzegł, że jest ładna, nawet bardzo ładna. W miarę wysoka, o smukłej i sprężystej sylwetce zawodowej tancerki. Poczuł nagły przypływ pożądania. Do rana miał jeszcze mnóstwo czasu. Myślał teraz intensywnie jak zacząć, kiedy dziewczyna, widocznie czując jego wzrok na plecach, odwróciła się gwałtownie. Napotkał jej spojrzenie - smutnych, szarych oczu. - Jesteś yakuzą? - spytała a właściwie stwierdziła, podziwiając wytatuowanego na jego plecach niebiesko-mszarnego smoka. Dotknęła prawej łopatki, tam gdzie zaczynał się jego rozdziawiony pysk, pogłaskała kark, gdzie grubiał korpus, powoli liczyła dłonią grzebienie grzbietu, musnęła osłaniające żebra skrzydła, aż dotarła do ogona, kończącego się na lewym pośladku. - To jest piękne - dodała. - Rzadko go oglądam - mruknął i obrócił się na plecy. Dla niego znacznie bardziej zajmująca była dziewczyna. Teraz z kolei on dotknął jej wilgotnych ust, zjechał do lewego kącika, stąd poprzez gładką brodę ku smukłej szyi, okrążył lewą pierś, wnętrzem dłoni gładząc sutkę, potem powoli przesunął dłoń poprzez sprężysty brzuch, aż do zbiegu ud, gdzie zanurzył palce w ciepłym i wilgotnym gnieździe. Naomi westchnęła lekko. - Masz jednak wszystkie palce - zauważyła. Wzięła jego drugą dłoń i dotknęła językiem tego najmniejszego. - Nie od każdego się tego wymaga - zabrał jej rękę i sięgnął po papierosy. Mimowolnie zerknął za okno; wychodziło wprost na zatokę i w wodzie odbijał się co chwila czerwony neon z nazwą hotelu: „Hollywood Love”. Skrzywił się z niesmakiem. Wszystko wokół od pewnego czasu kojarzyło mu się z kiepskimi ersatzami dawno unicestwionych pierwowzorów. Uwaga dziewczyny coś mu przypomniała - swego czasu Onodera żądał, wzorem yakuzów, obcinania małego palca w dowód wierności. Tan-Ho zniósł ten wymóg. Widocznie nie potrzebował tego rodzaju dowodu przywiązania. Czy żądał innych? Nikt na ten temat nic nie wiedział - drużyna Tan-Ho przypominała swą hermetycznością średniowieczny klan rycerski, wewnętrzne sprawy teamu otaczano tam najściślejszą tajemnicą. Dziewczyna poruszyła się niecierpliwie. - O czym myślisz? - spytała. - O tobie - odparł. - Czy Naomi to twoje prawdziwe imię? - Nie podoba ci się? - uśmiechnęła się kokieteryjnie. - Owszem, ładne - przyznał. - Czym się zajmujesz? - A jak myślisz? „Czy każda dziewczyna musi przypominać słodką idiotkę z amerykańskich komedii rodzinnych?!”, pomyślał z irytacją, ale nie powiedział tego głośno. Naomi wstała i podeszła do okna. Wschodził już świt i przez uchylone żaluzje wlała się do środka czerwona plama światła, kąpiąc ciało dziewczyny w czerwonym blasku, jak we krwi. Yukio wzdrygnął się, tak niesamowity był to widok. Naomi zdawała się tego nie dostrzegać, podniosła do góry rękę i przyciskając kciuk do czoła patrzyła prosto w słońce. „Musi uprawiać jakiś sport”, myślał, patrząc na rysujące się pod gładką skórą nieznaczne wypukłości mięśni. „Na szczęście treść nie przerosła formy, jak u niektórych kulturystek. To może być jakaś lekka dyscyplina, może tenis. Ma niewielkie zgrubienia na prawej dłoni, jakby od częstego trzymania rakiety. Ciekawe, co ona tu robi” Naomi tymczasem usiadła przy toaletce i czesała włosy, śmiesznym ruchem odrzucając je na bok. Yukio poczuł nagłe drgnienie w okolicy serca. Patrzył na jej nieco zbyt pełne usta oraz na mały, nieco zadarty nos i zapragnął nagle, aby nie odchodziła. Dziewczyna w tym czasie szybko włożyła sukienkę i dopasowując kapelusz spojrzała na niego ciepło. - Muszę już iść - powiedziała. - Słuchaj, może... - zaczął, ale przerwała mu gwałtownie, kładąc palec na wargach. Poczuł dotknięcie jej chłodnych ust. - Chyba lepiej nie - szepnęła. Patrzył martwo w sufit, kiedy wychodziła, zamykając za sobą drzwi, a potem sięgnął po piwo. Do odejścia promu zostały jeszcze dwie godziny. Stał na górnym pokładzie i oddychał głęboko, rozkoszując się nieskażonym, morskim powietrzem. Na horyzoncie majaczyły mgliste zarysy pierwszych mijanych po drodze wysp. Prom sunął ostro do przodu, jakby pragnąc nadrobić półdobowe opóźnienie. Oparł się wygodniej o reling i spojrzał leniwie na pokład. Znajomy młody Japończyk tkwił wychylony jakieś piętnaście metrów od niego, pilnie wypatrując czegoś na dolnym pokładzie. Była tam masa ludzi z drugiej klasy, morze czarnych głów, jedynie gdzieś przy dziobie ukazał się na chwilę duży plażowy kapelusz, ale i on zaraz gdzieś zniknął. Japończyk wyprostował się i pokręcił z rezygnacją głową. „Szukał kogoś?”, pomyślał Pryer. Tajny charakter ich misji wykluczał jakiekolwiek znajomości po drodze. Zerknął odruchowo na zegarek - zbliżała się godzina przejęcia ich przez motorówkę wystaną z wyspy Tan-Ho. Podniósł do oczu lornetkę i raz jeszcze spenetrował horyzont. Coś było widać od północnego zachodu, mały punkcik, który zbliżał się szybko, ciągnąc białe nitki piany. To mogła być właśnie ta łódź. Prom nagle zaczął zwalniać; Pryer opuścił lornetkę i rozejrzał się. Z młodym Japończykiem stojącym obok rozmawiał jakiś marynarz. Japończyk skinął potakująco i bez zwłoki ruszył ku prowadzącym na dolny pokład schodom. Marynarz podszedł teraz do niego. - Pańska łódź przybije za dziesięć minut - oznajmił. - Proszę przejść do trapu rufowego. Zaraz przyślę chłopca po bagaż. Nie czekali nawet tyle. Do opuszczonego z dolnego pokładu pomostu podpłynęła pełnomorska motorówka z dwoma ludźmi. Jeden stał za kotem sterowym, drugi, krzepki starzec w białym kimonie, skinął zachęcająco ręką wskazując na pokład motorówki. Młody Japończyk, nadal z kamienną miną, zaproponował Pryerowi pomoc w przerzuceniu walizek. Sam miał jedynie niewielką torbę podróżną. Pryer sklął się w duchu za brak przezorności, między burtą łodzi a pomostem ziała przeszło metrowa przerwa, zwiększająca się lub zwężająca w zależności od ruchu fal. Japończyk nie czekał więcej, tylko sprawnie przerzucił obie walizy, prosto w ręce starca, który łapał je z zadziwiającą zręcznością. Chwilę potem sam był na pokładzie. Pryer westchnął ciężko i zebrawszy się w sobie skoczył do przodu w chwili, gdy jak mniemał burta i trap były najbliżej. Obydwaj mężczyźni chwycili go pod ręce i pewnie postawili na pokładzie. Silnik motorówki ryknął i łódź poczęła oddalać się od promu ostrym łukiem. Starzec skłonił się przed nim ceremonialnie i rzekł: - Master Tan-Ho polecił mi powitać pana, Mister Pryer, i przeprosić za nie wygody dalszej podróży, ale nie ma innego sposobu aby dostać się na naszą wyspę. Jestem Takeo, trener. - Miło mi - odpowiedział i skłonił się równie ceremonialnie, czym wywołał błysk zdziwienia w oczach starego. Biali miewali zwykle sztywne karki. - Zna pan zapewne już przyszłego członka naszego teamu, pana Yukio Kamei? - trener ukłonił się teraz młodemu Japończykowi. - Jeszcze nie, ale można to nadrobić - powiedział swobodnie i wyciągnął ku Yukiemu rękę, którą tamten uścisnął z pewną rezerwą. Stary gościnnie wskazał im kabinę pod sterówką, gdzie dostrzegli stół zastawiony puszkami i butelkami. Dopiero taran Pryer uświadomił sobie, jak bardzo jest spragniony. Kamei wszedł pierwszy i ledwo usiadł na ławeczce, już syknęła puszka piwa. Pryer zdecydował się na wodę mineralną, trener nie pił nic, przysiadł jedynie na prowadzących do kajuty schodkach. - Do wyspy jest stąd niedaleko - tłumaczył. - Czy włączyć telewizję? - Nie trzeba - odparł Pryer. - Czy dawno już trenujecie na wyspie? - Drugi sezon, od śmierci Master Onodery, kiedy nowym Masterem naszego teamu został Tan-Ho. - A dlaczego właśnie na wyspie? Czemu to ma służyć? - To pomaga się odizolować, skupić wszystkie siły i myśli na czekających team zadaniach. Samotność sprzyja lepszej pracy, ułatwia medytację. Na wyspie mamy lepsze wyniki treningowe. Doceniają to inni, sam Master Maruyama w tym roku przeniósł trening na wyspę, i to całkiem nieodległą od naszej. - Ach, tak - mimo tych wyjaśnień Pryer odnosił wrażenie, iż Takeo nie powiedział mu wszystkiego. Napił się wody i zerknął na młodego Japończyka. Kamei powoli łykał piwo i patrzył nieruchomo w bulaj. W pewnej chwili poruszył się. „Wyspa” - powiedział krótko. Wyszli na pokład. Łódź płynąc teraz w kierunku wschodnim okrążała plamę zieleni, otoczoną obwódką czystej, prawie białej plaży. Wyspę porastał las palmowy, przechodzący zaraz przy brzegu w niemal tropikalny gąszcz. Płynęli dalej, aż znaleźli się po stronie zachodniej, w małej, płytkiej zatoce z przystanią dla łodzi, z kolonią bungalowów w głębi. Otaczały półkolem niewielki plac, przed najbardziej reprezentacyjnym powiewała na wysokim drzewcu złota flaga z czarnym kręgiem pośrodku - godło teamu Tan- Ho. Na przystani stał ktoś i osłaniając oczy od słońca przypatrywał im się pilnie. Cały team stał uformowany w karną kolumnę, w szyku piątkowym. Na czele pięciu trenerów, za nimi pięć kobiet w czerwonych kimonach, kandydatek na królowe, dalej pięćdziesięciu mężczyzn w bladoniebieskich kimonach, sam właściwy team, pionkowie. Yukio stał w ostatnim szeregu i wyciągał szyję, chcąc dostrzec co dzieje się na przedzie. Oczekiwano na Mastera Tan-Ho. Pod sflaczałą flagą sterczał z aparatem fotograficznym jankes, wyglądający dość śmiesznie w swoim białym, europejskim ubraniu. Kręcił głową na wszystkie strony, rozglądając się ciekawie. W pewnym momencie drzwi od reprezentacyjnego bungalowu otworzyły się bezszelestnie i na próg wyszedł wysoki mężczyzna w czarnym, oblamowanym złotem kimonie. W pierwszej chwili Yukio pomyślał, że to Chińczyk. Wskazywałyby na to wąskie, skośne oczy i mongoidalne rysy twarzy. Jednakże przeczyła temu wrażeniu karnacja skóry, zupełnie biała, bielsza niż u stojącego obok Pryera. Oczy też miał niesamowite, niebieskie, co było u żółtej rasy zupełnym ewenementem. Pryer też to zauważył - patrzył na Tan-Ho zafascynowany. Ten, zachowując niewzruszony wyraz twarzy, postąpił krok do przodu. - Witam was wszystkich - powiedział cichym, sugestywnym głosem, po angielsku, pewnie ze względu na obecność Pryera. - Rozpoczynamy dziś ostatni cykl szkoleniowy, który ma przygotować team do ostatecznej rozgrywki z drużyną Maruyamy. Liczę, że wszystko odbędzie się w przewidziany sposób. Ćwiczeniom naszym będzie się przyglądał pan Nicholas Pryer, wysłannik tygodnika „Time”. Ostatnio zarzucano mi, że jestem zbyt tajemniczy, jeśli chodzi o moje metody prowadzenia teamu. Aby pokazać, że nie mam nic do ukrycia, zgodziłem się na wizytę pana Pryera. Mam nadzieję, iż zdobędzie pan ciekawy materiał - to powiedział już bezpośrednio do Pryera, który tkwił nadal w bezruchu z nie najmądrzejszym wyrazem twarzy. Tan-Ho skinął lekko głową i obróciwszy się na pięcie wszedł do wnętrza domu. Kolumna poszła w rozsypkę - trenerzy, każdy ze swoją sekcją, ruszali ku wyznaczonym polom ćwiczeń. Jankes też się ocknął. Wymienił w aparacie kasetę i poszedł w prawo, gdzie tuż za kolonią, na olbrzymiej, wylanej betonem połaci wymalowano gigantyczną szachownicę. - Zupełnie nieźle, panie Kamei - trener Takeo pokiwał z uznaniem głową na widok ściętego przez Yukio snopka trzciny. - Może tylko zmniejszyłbym kąt cięcia o pięć stopni, wykorzysta pan wtedy lepiej profil ostrza. Yukio skłonił się z szacunkiem i schował miecz do pochwy. Takeo niewątpliwie znał się na rzeczy. Trening prowadził sprawnie i fachowo. Podszedł do następnego członka teamu, który ciął z rozmachem swój snopek, z nieco gorszym niż Yukio rezultatem. Takeo nic po sobie nie pokazał, jedynie tłumaczył coś dłuższą chwilę ćwiczącemu mężczyźnie, stojącemu w postawie pełnej pokory i skruchy. Trening powoli zbliżał się do końca - ścięto jeszcze parę snopków, po czym trener ogłosił przerwę na obiad. Yukio też chciał odejść, ale trener zatrzymał go. - Pan uczył się szermierki w szkole Kurimoto, nieprawdaż? - spytał, jakby nigdy przedtem nie czytał jego dossier. - To bardzo dobra szkoła, bardzo tradycyjna. - Owszem - przyznał Yukio. - Samurajska w duchu. - Zapewne więc praktykowano tam ceremonię herbacianą? - Tak - Yukio popatrzył na niego z zainteresowaniem. Czyżby Takeo był jednym z ostatnich jej zwolenników? Takich znajdował coraz mniej. - Wobec tego zapraszam pana na wieczór do siebie. Będzie jeszcze Mister Pryer i Master Tan-Ho. Yukio skłonił się w podzięce - tak zaaranżowane spotkanie z Pryerem było mu na rękę, wczoraj odebrał od łącznika przesyłkę dla niego i od dłuższego czasu zastanawiał się, jak ją doręczyć. Takeo niechcący rozwiązał ten problem. Wsadził rękę za pas i sprawdził, czy wciąż tkwi tam otrzymany wczoraj list. Na ceremonię Yukio przyszedł jako pierwszy. Takeo siedział na macie w specjalnie przystosowanym zakątku bungalowu, obok żeliwnego piecyka na węgiel drzewny. Z wnikliwą uwagą przeglądał pudełka z herbatą. Yukio zerknął na zastawę i drgnął z wrażenia - wyglądała na autentyk co najmniej z epoki szogunatu. Przybory do parzenia wydawały się równie zabytkowe. Takeo był prawdziwym koneserem. Chwilę później zjawił się Pryer, z nieodłącznym aparatem. Białe ubranie miał nieco już zabrudzone, ale nie wydawał się tym przejęty. Przysiadł zgrabnie w kącie i popatrzył na nich pytająco. W tym momencie do bungalowu wszedł Tan-Ho. Z bliska wyglądał jeszcze bardziej niesamowicie - powolny i majestatyczny w ruchach, o zimnym, niebieskim wejrzeniu. Musiał prawie nie wychodzić na słońce, ponieważ skórę miał białą i delikatną jak u kobiety. Yukio zaskoczyła pewna bezpłciowość bijąca z tej postaci. Nawet nieludzkość - przypominał mu białą, woskową lalkę. Tan-Ho skłonił się ledwie dostrzegalnie i cały czas milcząc usiadł naprzeciwko Takeo. Ten w skupieniu mieszał pędzelkiem herbatę. Pierwszą czarkę postawił przed Tan-Ho. Drugą otrzymał jankes. Pryer podniósł czarkę do oczu i patrzył na nią zaskoczony.. - Autentyczny styl shino! - wykrzyknął w zdumieniu. - Nie sądziłem, że tego rodzaju skarby są jeszcze w prywatnych rękach. - Widzę, że zna się pan na rzeczy, Mister Pryer - odparł z zadowoleniem Takeo. - Ceremonia herbaciana ginie, jak i wszystko. Niewielu już potrafi przeprowadzić ją bez błędu. Obracał w dłoniach czarkę w stylu oribe, zgodnie z zasadami ceremonii, potem postawił ją przed Yukio. Pili powoli, delektując się nie tyle herbatą, co uroczystym nastrojem chwili. Yukio odnosił wrażenie, iż bierze udział w czymś niepowtarzalnym - nie była to zwykła ceremonia, w jakich zdarzało mu się brać udział. Herbata stanowiła wstęp do czegoś innego. - Wy, Amerykanie - odezwał się nagle Tan-Ho - nie macie większego pojęcia o piciu herbaty. Przede wszystkim prawie wcale jej nie używacie. Pijecie olbrzymie ilości kawy, bez żadnej ceremonii, wprost z automatów, w związku z czym proceder ten niewiele różni się od zadawania karmy zwierzętom. Jedynie Anglicy odczuwają minimalny szacunek do herbaty, choć trudno tu mówić o jakimkolwiek ceremoniale. - To ciekawe, co pan mówi - podjął Pryer. - Dla mnie ceremonia herbaciana to idealny przykład kontemplacyjnej natury ludzi Wschodu, to uznanie prymatu wewnętrznego przeżycia nad działaniem. My wolimy działanie. - Oto jeszcze jedno ze złudzeń Zachodu. Kontemplację i jednoczesny szacunek dla tradycji - bo tym w istocie jest herbaciany ceremoniał - mylicie z biernością i niezdolnością do czynu. Wręcz przeciwnie, przez ceremonię jednoczymy się z obyczajami przodków, czerpiemy z niej naszą siłę i poczucie miejsca w hierarchii. Miejsca w ustanowionym ładzie. Czymże jest człowiek pozbawiony świadomości swego miejsca w strukturze wszechświata? Nikim, wyrzuconym za burtę rozbitkiem. Dam panu przykład: są prymitywne ludy Polinezji, które gdziekolwiek się ruszą, wloką za sobą ciężki pal. Ten pal wbity w ziemię oznacza dla nich centrum wszechświata, miejsce święte, wobec którego sytuują swoje osobowości. Dla Japończyka rolę takiego pala odgrywa shinto, rozbudowany system mitologiczny, precyzyjnie wskazujący każdemu jego miejsce w hierarchii bytów. Cywilizacja Zachodu jest tego wszystkiego pozbawiona. Woluntarystyczna koncepcja człowieka prowadzi do powstania chaosu, zarówno wewnętrznego jak i zewnętrznego, w imię złudnej idei wolności. Ponieważ tak naprawdę wolność jest to coś, czego nikt nie potrafi używać. - Myślę, że upraszcza pan sprawę - Pryer tyknął odrobinę herbaty i odstawił czarkę na miejsce. - Nie dążymy do zniszczenia świątyni. Wręcz przeciwnie, chodzi o to, aby każdy nosił ją w sobie. Celem jest wewnętrzny imperatyw moralny. Nie chaos, a świadomy wybór. Tan-Ho skrzywił się ironicznie, ale szybko to opanował. - I pan naprawdę sądzi, że to jest możliwe? - spytał. - Jak na razie efektem waszych działań jest obalenie świątyń i śmierć bogów. A teorie podobne do pańskich wysnuwał już Kant i do tej pory pozostały one w sferze idealistycznej utopii. Nie ma żadnego wewnętrznego bóstwa i nigdy nie będzie. Oczywiście wy, przyjąwszy ewolucjonizm za pewnik, stwierdzicie, że jest wręcz odwrotnie. Proces formowania człowieka trwa i do końcowych efektów jeszcze daleko. Rzeczywistość to ciągła od minus do plus nieskończoności... - Dla pana zaś zbiór zamkniętych cyklów - wpadł mu w słowo Pryer. - Świat to zwariowane koło i każdy koniec jest jednocześnie początkiem. Doskonałość można osiągnąć jedynie w kolejnym cyklu, a i to niekoniecznie. Po cóż zatem się wysilać, skoro i tak koniec cyklu zniweczy wszystko i świat trzeba będzie budować od nowa? - Tak twierdzę - ciągnął niezmącenie Tan-Ho. - Wszystko zawsze wraca, choć może niezupełnie w tym samym kształcie. Rzeczywistość to nieskończony zbiór p o w t ó r e k , bo tym w swej istocie jest każdy kolejny cykl. Każda droga kończy się u jej początków. To wyznacza sens naszego świata, naszego odczucia czasoprzestrzeni. Nie obalamy bogów, aby nie dać nic w zamian - my poddajemy się ich woli. To oni przewodzą nam w każdej kolejnej wędrówce. - A jak pan sądzi, gdzie teraz jesteśmy, na początku czy u końca cyklu? Tan-Ho popatrzył przeciągle na Pryera i nie odpowiedział. Zmienił temat i zaczął wypytywać Amerykanina o jego wrażenia z oglądanych treningów. Był ciekaw, jak Pryer ocenia szanse jego drużyny w nadchodzącej rozgrywce. Dziennikarz wypowiadał się z zadziwiającym znawstwem, fachowo analizując poszczególne fazy treningu. Zwrócił uwagę na niespotykany gdzie indziej nacisk na kolektywizm w podejściu do zadań, co wydawało mu się paradoksalne, skoro Shogun Game to w istocie szereg rozgrywanych na planszy indywidualnych pojedynków. Yukio też to zauważył - był jedynym nowym w teamie i chwilami odnosił wrażenie, że całą resztę w czasie ćwiczeń, i nie tylko, wiąże jakiś dziwny, niesamowity węzeł, jakby jakieś tajemne porozumienie, do którego nie miał dostępu. Mijał już drugi tydzień, pobytu na wyspie, a on czuł się wciąż obcy. Jedyną bliską osobą, o paradoksie, był ten wścibski Amerykanin, którego zlecono mu chronić. Reszta mieszkańców wyspy, mimo wzorowej uprzejmości, trzymała się od niego z daleka. Nawet wspólne ćwiczenia nie zdołały go z nikim zbliżyć, może jedynie ze starym Takeo, który odczuwał do niego szacunek jako do niewątpliwego zawodowca. Poza tym żył w zupełnej izolacji. Wyglądało na to, że nie weźmie udziału w decydującym meczu. Herbata powoli dobiegała końca. Pryer i Tan-Ho raczyli się pożegnalnymi komplementami, a potem ceremonialnie podziękowali Takeo za przyrządzenie tak znakomitego wywaru. Yukio cały czas głowił się, o co tu właściwie chodziło i dlaczego akurat on musiał przy tym asystować. Wszyscy wstali z miejsc i goście zabierali się do wyjścia. Najpierw wyszedł Tan-Ho, zaraz po nim Pryer, z którym Yukio umiejętnie zderzył się w drzwiach. Wsunął mu kopertę do kieszeni i znacząco uścisnął rękę. Pryer uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie i poszedł prosto do siebie. Yukio postanowił jeszcze trochę pospacerować - ruszył w kierunku plaży. Kiedy brnął przez piaski po wschodniej stronie przystani, ujrzał grupę mężczyzn z drużyny, jak biegli tuż nad brzegiem morza, w karnym i wyrównanym szeregu, jednakowo podnosząc nogi, zgrani i doskonale zmechanizowani. Stanął osłupiały, a oni, wciąż w jednym szeregu, jakby czymś razem spięci, zniknęli nagle w czarnym jak smog cieniu przysłaniającej księżyc chmury. Nadesłana przez Davidsona koperta zawierała cienki jak bibuła wydruk komputerowy. Kiedy Pryer zaczął go analizować, zrazu oniemiał ze zdumienia. Wydruk zawierał semiotyczną analizę słów „tan” i „ho” we wszystkich możliwych językach i narzeczach pomiędzy Jakucją a deltą Mekongu, włączając na dodatek położone w pobliżu Azji archipelagi, a idąc w głąb lądu autor analizy dotarł aż do nadwołżańskich Mordwinów. Z materiału wynikało, że te dwa skromne słowa mają około trzech tysięcy znaczeń, zależnie od wzajemnej konfiguracji i kontekstu. Mogły znaczyć dokładnie wszystko, od części oporządzenia myśliwskiego, ziół górskich, czy źródła pitnej wody po kobiecy narząd rodny. Pryer czytał to wszystko autentycznie wstrząśnięty ogromem pracy analityka zwłaszcza że wyglądała na zupełnie niepotrzebną. Nie mając żadnego klucza interpretującego program jego autor po prostu wrzucił do jednego wora wszystko, co mu się kojarzyło z zadaniem. Pryer uznał, że trudno mieć o to do niego pretensje. Sam nie wiedział, o co mu właściwie z tym wszystkim chodziło. Niejasnych przeczuć nie sposób zakodować w komputerze. Już chciał spalić wydruk, kiedy jego uwagę zwróciła jakby mimochodem zamieszczona przy końcu informacja. „Tanaho” była to nazwa głównego boga niewielkiego, spokrewnionego z Ujgurami plemienia Drattów, o tocharyjskiej jeszcze proweniencji. W zależności od modlitewnego kontekstu znaczyła: „Pan Cienia” lub „Ten, który wraca”. Drattowie zostali wycięci w pień przez Mongołów w XIII wieku. Pryer przypomniał sobie nagle dzisiejszą rozmowę przy herbacie u Takeo, lecz przypuszczenie, które mu się zaraz nasunęło, wyglądało tak absurdalnie, że nie myśląc więcej zmiął wydruk i wrzucił do popielniczki. Papier strzelił jasnym, czystym płomieniem, ale mimo to Pryer wciąż nie mógł odgonić natrętnego podejrzenia. W nocy długo nie mógł zasnąć. Tuż przed snem szepnął do siebie: „Przecież bogów nie ma” - i z tym stwierdzeniem, a właściwie postanowieniem, wreszcie zasnął. Płynął powoli i równo, prosto na zachód, coraz bardziej oddalając się od pogrążonej w mroku plaży. Morze było spokojne, bezwietrzne i bez trudności przecinał grzbiety niewielkich fal. Davidson miał czekać na niego półtorej mili od brzegu, w łodzi krążącej po wyznaczonym obszarze. Przestał płynąć i wyciągnąwszy się na wznak odpoczywał chwilę, kołysany miarowo ruchem fal. Popatrzył w górę, na księżyc, który co chwila rozmywał się i odkształcał w zalewanych wodą okularach. Wezwanie od Davidsona zaskoczyło go - do końca cyklu szkoleniowego brakowało jeszcze dziesięciu dni; wtedy dopiero jego misja zostałaby zakończona. Coś się musiało stać. Poruszył nogami i dla odmiany postanowił popłynąć trochę w ten sposób, orientując się według księżyca. Z jego dotychczasowych obserwacji nie wynikało dokładnie nic. Team sprawnie realizował trening i to było wszystko co mógł stwierdzić. Nie działo się nic co wykraczałoby poza problematykę Shogun Game. No może poza jednym codziennymi, grupowymi recytacjami zasad kodeksu bushido. Nie słyszał dotąd, aby robiono to także w innych drużynach. Z drugiej strony wyglądało to zupełnie naturalnie, trudno sobie wyobrazić coś takiego jak Shogun Game bez samurajskich źródeł. Tan-Ho nawiązywał do nich bardziej ostentacyjnie niż reszta to wszystko. Pryer przysunął do oczu zegarek i zerknął na podświetloną tarczę. Z obliczeń wynikało, że musiało to być gdzieś tutaj. Przestał płynąć na wznak i stanął w wodzie, ostro pracując nogami, usiłując jak najwyżej unieść głowę. Parę stopni na lewo dostrzegł czerwone światełko mrugające w regularnym, znajomym rytmie. Trzy krótkie, dwa długie, trzy długie, dwa długie i krótki. S-M-O-G. Davidson już czekał, tuż przy burcie, kiedy Pryer w końcu złapał drabinkę i wspiął się na pokład. Bez słowa podał mu ręcznik, a jakiś cztowiek w białej koszulce stai obok z termosem kawy. Nadal milcząc, zeszli do kabiny. Pryer długo delektował się gorącą kawą. Prawdę mówiąc, herbaty miał od pewnego czasu powyżej uszu. - Długo kazał pan na siebie czekać - warknął Davidson. Pryerowi od razu rzuciło się w oczy, że był w podłym nastroju. - Nie jestem Jamesem Bondem - odparł kwaśno. - Choć chyba nie najgorszym pływakiem. W końcu was odnalazłem. - Mniejsza z tym - mruknął Davidson i westchnął ciężko. - Mam złe wieści. - Tak? - Ten statystyk, no... ten sam, który wykonywał zleconą przez pana analizę lingwistyczną, wykrył coś nowego. Przeprowadził z kolei analizę poczynionych ostatnio zakładów Shogun Game i wyszło mu, że w przeciągu ostatnich trzech tygodni prawie cała kulturalna i intelektualna elita Japonii postawiła przeciwko Tan- Ho. Łącznie z niektórymi członkami rządu. Pan wie, co to oznacza? - Owszem, to nietrudne - Pryer zmiął papierowy kubek i wyrzucił przez bulaj. - Po prostu za kilka dni ten kraj zostanie bez inteligencji, bo cóż komu po inteligencie z wypatroszonym brzuchem. Założę się, że na tej liście znajdują się czołowi zwolennicy kultury Zachodu. - Skąd pan wie? -To też nietrudne. Dam także głowę, iż większość działaczy konsorcjów przemysłowych i techników stawia na Tan-Ho. - Dokładnie. Pan już zna tę analizę? To przecież niemożliwe! - Nie, ona tylko zgadza się z żywionymi przeze mnie od pewnego czasu, jakby tu powiedzieć, przeczuciami... Co jeszcze było w tym opracowaniu? - Liczba zakładów rośnie lawinowo, podwaja się co trzy dni. Jak tak dalej pójdzie, to po dwóch, trzech wielkich rozgrywkach ilość mieszkańców Japonii będzie niewiele większa od tej z czasów szogunatu . Pryer drgnął gwałtownie, tknięty nagłym skojarzeniem. - No tak, szogunat, Shogun Game... - szepnął. - Koniec cyklu? I zarazem nowy początek? Nawet się z tym specjalnie nie kryje. - Co pan mówi? - Davidson patrzył na niego zupełnie zdezorientowany. Pryer uśmiechnął się zdrętwiałymi wargami. - To nic... Co zamierzacie zrobić w tej sytuacji? - Nie daje ona zbyt wielkich możliwości wyboru - wzrok Davidsona nagle stwardniał. - Wygrana Tan-Ho oznacza koniec naszych interesów w Japonii, a w dalszej perspektywie na całym Dalekim Wschodzie. Lobby przemysłowe Tokyoramy od dawna chce pójść na bezwzględną rozprawę z nami, w pierwszym rzędzie gospodarczą, później... lepiej o tym nie myśleć. To będzie drugie Pearl Harbour, tyle że bez szans na Midway. Mamy do czynienia z planowym spiskiem przeciwko... - Chwileczkę - przerwał mu Pryer, przypomniawszy sobie o czymś. - Jak motywuje się taki właśnie rozkład statystyczny zakładów? Davidson umilkł, zaskoczony. Myślał długą chwilę. - Postawiono też i taki problem - powiedział wreszcie. - Komputer nie potrafił dać żadnego racjonalnego wyjaśnienia. Zakwalifikował motywacje do strefy irracjonalnej i na tym poprzestał. - Hm - mruknął niewyraźnie Pryer. Oczekiwał podobnego stwierdzenia. Cóż zatem zrobimy z Master Tan-Ho? - Trzeba go zabić - powiedział Davidson z kamiennym wyrazem twarzy. - Natychmiast. Nie może dojść do rozgrywki. Maruyama powinien wygrać walkowerem. To nasza jedyna szansa. - Dobrze - Pryer w głębi ducha wiedział o tym od dawna. - Ale jak? Davidson głośno gwizdnął przez zęby. Do kajuty wszedł znany już Pryerowi marynarz w białym podkoszulku. W ręku trzymał jakiś przedmiot owinięty w folię. - Tym - Davidson odebrał przedmiot i pokazał go dokładnie Pryerowi. Był to UZI z długim magazynkiem. - Pan zna tę broń. - Tak, zostałem na tym przeszkolony. -To egzemplarz specjalny, wykonany z metaloplastyku. Ze zwykłym metalem nie zdołałby pan wrócić na wyspę. - Dlaczego? Agent chrząknął z zakłopotaniem, wreszcie wykrztusił: - No, ponieważ wokół wyspy krąży kilka miniaturowych łodzi podwodnych, naszpikowanych elektroniką. Kontrolują ruch każdego okrucha na i pod wodą. Pana przepuścili dlatego, że anonsował chęć kąpieli ludziom na wyspie. - A może by tak ją zbombardować? - rzucił rozpaczliwie Pryer. - Myśleliśmy o tym. Niestety, ten obszar jest ściśle kontrolowany przez Siły Samoobrony. Musielibyśmy przedtem zatopić pół ich floty. Oczywiście zrobimy to, o ile panu się nie uda. Pryer dopiero teraz uświadomił sobie, co właściwie wynika z enuncjacji Davidsona - że stracili japońską armię. - To dobra broń - tłumaczył dalej tamten. - Bardzo poręczna, sam pan zresztą wie najlepiej. W magazynku jest dwadzieścia pięć kul, zatrutych, wystarczy małe draśnięcie. Trzeba się tylko zbliżyć do niego na minimum trzydzieści metrów... Kwadrans później płynęli już pełną parą w stronę wyspy. Davidson stał z nim przy burcie i udzielał ostatnich wskazówek. Pryer nabrał głęboko powietrza, a marynarz sprawnie okleił mu piersi plastrem, mocując na ich środku worek z automatem. Machnął parę razy rękami, chcąc sprawdzić, czy wszystko dobrze trzyma. Zadowolony marynarz skinął głową i odszedł. Pryer wspiął się na burtę - stojący z tyłu Davidson mówił coś jeszcze: „Nick, jeśli ci się nie uda, to...” Nie słuchał dalej, odbił się mocno i skoczył. Na plaży wylądował bez przeszkód, pół godziny później. Wyszedł na twardy piasek i lekko się zataczając, otrzepał z wody niczym mokry pies. Nie mógł znaleźć zostawionego wcześniej ręcznika. Minęła właśnie północ. Ściana lasu stała przed nim ciemna i głucha, ale dość dobrze w świetle księżyca widział wylot wiodącej do środka przecinki. Była to szeroka, wydeptana ścieżka, przecinająca wyspę wprost ku zatoce. Nie sądził, aby miał problemy z powrotem, dość dobrze widział w ciemnościach. Pomacał worek na piersi i chciał w pierwszym odruchu wyjąć z niego pistolet, ale po chwili zrezygnował - zostało mu jeszcze dużo czasu, droga przez wyspę trwała około dwudziestu minut. Ze swoich rzeczy na plaży zdołał odnaleźć jedynie sandały. Włożył je i nie zwlekając ruszył w las. Już po paru krokach dżungla objęła go ciepłym, parnym powietrzem. Błyskawicznie oblał się potem. Szedł ostrożnie, macając przed sobą długim kijem. Im dalej zagłębiał się w las, tym ciemność stawała się gęściejsza a powietrze duszniejsze. Wypełniały je tajemnicze szelesty i odgłosy, cała kakofonia szeptów, skrzypnięć i szmerów - krok od niego dżungla żyła swym tajemnym, nocnym bytowaniem. Nagle gdzieś z tyłu, po prawej, rozległ się trzask głośniejszy niż inne. Przystanął i wstrzymał oddech - odgłosy dżungli wróciły do naturalnego poziomu, a potem zaczęły szybko cichnąć. Czuł instynktownie, że w lesie jest ktoś prócz niego, i to cackiem blisko. Paręnaście metrów z przodu coś ciemnego przeskoczyło z jednej strony ścieżki na drugą - było ich więcej. Nie czekając co dalej rozerwał folię i wydobył UZI. Sprawdził magazynek i tłumik, odbezpieczył broń i gorączkowo rozejrzał się wokół. Nie mógł nic dostrzec w plątaninie jaśniejszych i ciemniejszych plam. Ostrożnie posunął się parę kroków do przodu, cały czas spięty i czujny. Coś znowu zaszeleściło po lewej, bez namysłu strzelił w tamtym kierunku. Odgłos strzału przypominał pacnięcie dłonią o blat stołu. Znowu zapadła martwa cisza; doszedł do wniosku że nie trafił, chyba że trucizna działała błyskawicznie, ale i wtedy powinien był usłyszeć odgłos walącego się ciała. Zdezorientowany ukląkł na chwilę na ścieżce i to uratowało mu życie - strzała warknęła kilkadziesiąt centymetrów nad pochyloną głową. Usłyszał przed sobą cichy, przenikliwy kobiecy chichot, od którego zamierała krew w żyłach. Strzelił prawie nie celując, cały rozdygotany. Śmiech urwał się jak nożem uciął, aby po chwili zabrzmieć w innym miejscu. Znowu warknęła strzała, już znacznie bliżej, prawie ocierając się o jego czaszkę. Zrozumiał, że jeśli natychmiast czegoś nie zrobi, to za kilka sekund będzie po nim. Więcej czasu na rozmyślanie nie miał - las wokół niego ożył, wypełniając ciszę urywanymi dźwiękami, japońskimi okrzykami, trzaskiem łamanych gałęzi. Otoczyli go ciasną pętlą i teraz ostentacyjnie zaciągali węzeł. Nie myśląc dłużej wystrzelił w ciemność przed sobą prawie cały magazynek i pognał jak szalony, prosto do obozu. Po jego oszalałej ze strachu czaszce kłębiła się jedna myśl: że jego ostatnią szansą jest Ynkio. Dlatego musi dotrzeć do bungalowów. Po początkowej, nerwowej galopadzie biegł lekko, wyrównując oddech, starając się płynąć w powietrzu - stylem wyuczonym jeszcze na uniwersyteckim stadionie. Odgłosy nagonki zostały z tyłu - mniemał, że kogoś jednak zabił i to ich zatrzymało. Mijały kolejne minuty i las powoli jaśniał. Zbliżał się do brzegu. Jeszcze chwila i wypadł na szeroką przecinkę, zaraz za którą rozpościerała się nadmorska polana i pierwsze domki. Na jej skraju, plecami do morza, ktoś stał, jakby czekając na niego. Wysoka postać w ciemnym kimonie - Pryerowi zdało się, że to Yukio, zaniepokojony jego długim zniknięciem, wyszedł mu naprzeciw. Postać podniosła nagle ręce i w świetle księżyca błysnęło metalowe ostrze - to nie był Yukio. Pryer odruchowo poderwał pistolet i nacisnął spust - iglica szczęknęła sucho w pustą przestrzeń. Ułamek sekundy później usłyszał gwizd i w gardle coś mu trzasnęło. Przebita na wylot grdyka zalała się krwią. Poczuł nagłą słabość. Pistolet wypadł z drętwiejących palców; on sam usiadł powoli z głową pochyloną do przodu, jakby oddawał tamtemu pokłon. Zalane krwią oskrzela charczały ciężko. To już miało niedługo potrwać. Na ścieżce rozległy się szybkie kroki. - Wielka szkoda, panie Pryer - usłyszał spokojny, pełen uprzejmości głos Tan-Ho. - Był pan naprawdę niezły, lepszy niż sądzili pańscy mocodawcy. Podnieście mu głowę. Ktoś chwycił go za włosy i ostro poderwał do góry, dzięki czemu mógł złapać ostatni oddech. - Chciałbym coś dla pana zrobić - kontynuował Tan-Ho. - U was, zdaje się, nazywacie to „ostatnim życzeniem”? - Tak - wychrypiał Pryer, wypluwając przy tym kawały krzepnącej już krwi. - Jak... jak to... - nie mógł powiedzieć nic więcej. - Jak to robię? - poddał mu życzliwie Tan-Ho. - Naprawdę jeszcze nie wiesz? Zatem patrz! Trzymająca go ręka szarpnęła mocniej, aby mógł patrzeć na wprost. Z trudem skupił wzrok, usiłując przebić się przez zasnuwającą oczy mgłę. Stali zwarci za Tan-Ho, doskonale widoczni w pełnym blasku księżyca. Widział ich gładkie, kamienne twarze, puste oczy i łagodne, uduchowione uśmiechy. Poruszali się lekko, jakby gięci tym samym wiatrem, mrucząc coraz intensywniejszymi głosami: „Tan-Ho, Tan-Ho!” Master obrócił się ku nim twarzą i szeroko rozłożył ręce - padli na brzuchy z ekstatycznym jękiem. „A więc to tak”, pomyślał Pryer i wreszcie zrozumiał całą przerażającą prostotę tego co mu pokazano. I z tą nagle objawioną wiedzą skonał. Yukio siedział w oknie swego bungalowu i patrzył w stronę lasu, co chwila niecierpliwie zerkając na zegarek. Od momentu wyjścia Pryera minęło blisko półtorej godziny. Pomyślał, że tak długa nieobecność może wzbudzić niepotrzebne podejrzenia. W ośrodku panowała martwa cisza - regularnie przestrzegano tu pory snu i odpoczynku. Ale nawet uwzględniając to Yukio doszedł raptem do wniosku, że jest jednak za cicho. Wyszedł przed dom i spojrzał na plac zniknął gdzieś strażnik, stojący nocą pod masztem ze sztandarem teamu. Zrobiło mu się gorąco; coś wisiało w powietrzu. Z boku usłyszał cichy trzask, odwrócił się gwałtownie. Stopiony z rzucanym przez ścianę cieniem stał tam Takeo. Wyglądał dziwnie staro, zużyty i zmęczony. - Obawiam się, że dla Mister Pryera jest już za późno - powiedział cicho. Wszyscy wyszli na polowanie. Robią to czasem, dla udoskonalenia treningu. Mister Pryer nie jest pierwszym. Po grzbiecie Yukiego przebiega nieprzyjemny, zimny dreszcz; to dlatego było tak nienaturalnie cicho. - Oni wiedzą, kim pan jest - ciągnął trener. - Ale nie zabiją pana. Tan-Ho chce, aby pan zagrał. Od strony morza dobiegł odległy warkot. Nad horyzontem zabłysły dwie pary czerwonych świateł - jakieś niezidentyfikowane wodnopłatowce podchodziły do wodowania w zatoce. Nic o tym nie wiedział. Światła kołysały się teraz miarowo na falach, tuż przy pomoście. Po chwili zgasły. - Co to... - zwrócił się do Takeo, ale jego już nie było. W miejscu gdzie stał leżała niewielka, biała kartka. Podniósł ją i przeczytał. Było to potwierdzenie zakładu Shogun Game. Takeo postawił wszystko na Maruyamę. - Dlaczego, Takeo-san? - wykrzyknął w ciemność. - Może dlatego, że jest stary i zmęczony - usłyszał za sobą zimny głos. - Nie chce oglądać tego co nastąpi. Pozwólmy mu jeszcze wybrać. Zasłużył sobie na to. Za nim, oparty o łuk, uśmiechał się ironicznie Tan-Ho. Plac nagle zaroił się tłumem ludzi, taszczących na pomost jakieś pakunki. Kilku trzymało nosze; spod koca błysnęła na moment biała ręka. Takeo miał rację - na wszystko było już za późno. - Opuszczamy wyspę - dodał Tan-Ho. - Jeszcze dziś w nocy, przyśpieszono termin rozgrywki. Leci pan z nami? Maska z posrebrzanego aluminium dokuczliwie uwierała pod brodą, nie była dobrze dopasowana. Także otwór na usta, przez który oddychał, powinien być nieco większy. Lakowa, samurajska zbroja chrzęściła przy każdym poruszeniu, poza tym pocił się pod nią straszliwie. Słońce wisiało w zenicie i był piękny, upalny dzień; na czystym niebie nie dostrzegał ani śladu chmur czy smogu. Od rana lały się stamtąd potoki żaru. Stał nieruchomo i patrzył na huczące trybuny. Gigantyczne koło stadionu miało mieścić ponad milion widzów; ostatnie, zewnętrzne kręgi wznosiły się na wysokość kilkunastu pięter. Siedzący tam widzowie musieli być wyposażeni w silne lornety. U przeciwległych krańców planszy wznosiły się, uwieszone pajęczych ramion dźwigów, sztabowe gondole Masterów. Każdy wraz ze współpracownikami nadzorował stamtąd walkę swojej drużyny. Przesuwały się majestatycznie po niebie, niczym wielkie, białe wagony powietrznej kolejki. Co jakiś czas zamierały nad jakimś polem, gdzie toczono szczególnie ważny pojedynek. Czasem także tam, gdzie były już tylko trupy. Od dwóch godzin trwało bezlitosne wyrzynanie drużyny Maruyamy. Stracił od początku meczu blisko połowę samurajów i dwie z trzech królowych, Złotą i Brązową. Nad planszą co chwila rozbrzmiewały jęki rannych i konających, nikt ich jednak nie zabierał, ze względu na estetykę widowiska. Kałuże krwi szybko tężały w upalnym powietrzu, odcinając się ostro od śnieżnobiałej powierzchni planszy. Na sąsiadującym z kwadratem Yukia polu od paru minut toczył się zajadły pojedynek. Obydwaj samurajowie tańczyli wokół siebie w rozbłyskach lustrzanych kling. Człowiek ze znakami Maruyamy, przepołowionym księżycem, zdradzał wyraźne oznaki zmęczenia. Wystarczyło mało opóźnienie i miecz przeciwnika zda się musnął jedynie jego szyję. Wojownik Maruyamy stężał nagle, jakby zalany niewidzialnym betonem, potem powoli, nieśpiesznie zwalił się na planszę. Głowa w hełmie, oddzielona od tułowia, potoczyła się ze dwa metry w kierunku Yukiego. Zatrzymał ją stopą samuraj Tan-Ho i wziąwszy do ręki pokazał wiwatującym trybunom. Odpowiedzią był podwójny wybuch entuzjazmu. Samuraj rzucił głowę pod nogi i kopnął ją z pogardą. Yukio poczuł ohydny, mdły smak w ustach. - Uważaj, numer siedem, idzie do ciebie królowa! - zabrzmiało w słuchawkach. - Z lewej! - Yukio gwałtownie zwrócił się w tę stronę. Szła ukosem przez przeciwległe pole, wysoka, sprężysta, w srebrnej masce i takimż kimonie. Ostatnia królowa w drużynie Maruyamy, najlepsza jaką miał. Do tej pory zabiła sześciu samurajów Tan-Ho i jedną królową, Złotą. Swoim łukiem posługiwała się w sposób mistrzowski. Przechodziła właśnie obok swego ostatniego przeciwnika, który leżał rozkrzyżowany na środku pola, z wbitą po bełt strzałą w mostku. Zbliżała się szybko ku granicy jego kwadratu. Yukio rozejrzał się rozpaczliwie - samuraj nie miał większych szans w starciu z królową, chyba że potrafił być szybszym do strzały. Stanęła na granicy i patrzyła na niego, jakby szacując rozmiar i odległość celu. Yukio przypomniał sobie, że trening zalecał w takich przypadkach maksymalnie dużo ruchu; ćwiczono nawet z nimi specjalny rodzaj zygzakowatego biegu, utrudniający celowanie. Rozstawił szerzej nogi, gotów do natychmiastowego sprintu. Królowa posunęła się parę kroków do przodu i znowu przystanęła. Łuk trzymała nadal opuszczony, nie założyła też strzały. „Na co jeszcze czeka”, myślał gorączkowo, doprowadzony napięciem do ostateczności. Nagle, właściwie nie zdając sobie z tego sprawy, ruszył - królowa podniosła tuk do wysokości oczu. Biegł zygzakiem, niezdarnie, skrępowany zbroją. Kierował się do najbardziej oddalonego rogu kwadratu, gdy wtem zdał sobie sprawę, że to błąd. Tam wystawi się tylko na strzałę jak na tarczy. Zmienił ostro kierunek i pobiegł prosto na nią. Zaskoczona, opuściła łuk i patrzyła na niego, osłaniając oczy od słońca w geście, który... który już znał. Przystanął, kobieta powoli opuściła rękę. Jej figura i ruchy... Yukio patrzył rozgorączkowany i nie mógł uwierzyć własnym oczom. „A więc płynęła wtedy do Maruyamy”, myślał, nagle olśniony. „Skąd mi do głowy przyszedł tenis, to jasne, że chodziło o łuk”. Chciał zerwać z twarzy maskę i krzyknąć do niej, że to on, ale powstrzymał go ruch podnoszonego do góry tuku. Świsnęło, zdążył jednak wykonać półobrót i strzała wbiła się ukosem w gruby, lewy naramiennik. Ostrze zgrzytnęło o kość, głowę zalała mu fala piekącego bólu, którą po chwili zwalczył i opanował. Zachwiał się, sprawiając wrażenie, jakby było z nim gorzej niż w rzeczywistości. Nie była to śmiertelna rana, prawą ręką mógł władać zupełnie swobodnie - padł ciężko na kolana, zamknął oczy i zamarł w tej pozycji, mając nadzieję, że odejdzie. Modlił się o to. Na próżno - usłyszał ciche, delikatne kroki. Czasami królowe dobijały samurajów ciosem karate, aby uczynić widowisko bardziej efektownym. „Naomi, odejdź, proszę”, szeptał bezgłośnie. Kroki ucichły, przystanęła, zapewne mu się przyglądając. Ostrożnie otworzył jedno oko i zerknął przez szparę w masce. Jego palce odruchowo zacisnęły się na rękojeści miecza. Unosząca się nad nim maska nie miała żadnego wyrazu, płaska srebrna twarz z wąskimi kreskami oczu. „Odejdź”, szepnął raz jeszcze, czując jak jego dłoń milimetr po milimetrze wysuwa klingę z pochwy. Królowa zacisnęła dłoń w pięść i uniosła ją nieco do góry - najwyraźniej miała zamiar złamać mu kręgosłup uderzeniem w kark. Nagle jęknął głośno: „Naomi, nie!” - Pięść uderzyła jak piorun - ale ułamek sekundy wcześniej czubek jego miecza rozplatał królowej brzuch. Wstał i wyprostował się. Kobieta leżała na wznak, martwiejącymi rękami usiłując zamknąć potworną ranę na brzuchu. Krew wyciekała wartkim strumieniem, plamiąc jej ręce i srebrne kimono. To nie mogło potrwać długo, zadał zbyt głębokie cięcie. Stał zmartwiały, z zupełnie pustą głową. Zabił ją, nie ulegało wątpliwości. Zniszczył jedyną rzecz, na której cokolwiek mu zależało. Poczuł naraz falę nieprzezwyciężonego wstrętu do samego siebie - byłego yakuzy, byłego agenta, teraz w roli maszynki do szatkowania mięsa. Patrzył na pulsujące w jej brzuchu wnętrzności i nagle pojął, że to właśnie jest to czego potrzebuje. Natychmiast. Oparł miecz rękojeścią o beton, a ostrze wsunął w szparę pancerza na podbrzuszu. Uczuł lekkie ukłucie i uśmiechnął się z satysfakcją - cięcie wypadało dokładnie w tym samym miejscu. Kobieta głośniej jęknęła i zamarła, błądzące po brzuchu ręce opadły bezwładnie. Widział to, zupełnie już obojętny, gotów do pchnięcia, gdy niespodziewanie zapragnął po raz ostatni ujrzeć jej twarz. Upuścił miecz i ukląkł przy zabitej, chwilę mocował się z tasiemkami, wreszcie zerwał maskę i odrzucił ją daleko przed siebie. Twarz kobiety nikogo mu nie przypominała - pucołowata, o małych, wąskich ustach, zagryzionych do krwi, o dużych oczach, otwartych teraz szeroko i mętniejących pod wpływem śmierci. Patrzył na to zszokowany. Chciało mu się wyć. - Tak, to nie ona - odezwał się w słuchawkach znajomy, wystudiowany głos. Nie brała udziału w tym meczu. Podniósł do góry głowę. Pajęcze ramię przesunęło nad jego pole gondolę Tan-Ho. Zawisła nieruchomo, jakby ci w środku przyglądali mu się uważnie. Pewnie tak było w istocie. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że trybuny zachłystują się entuzjazmem a gigantofony triumfalną fanfarą oznajmiają koniec rozgrywek. Uświadomił sobie, że przecież utrata wszystkich trzech królowych oznacza w Shogun Game to samo, co w szachach mat. Dziś wieczorem Maruyama popełni ceremonialne seppuku, a Wielkim Masterem zostanie Tan-Ho. Zgrzytnął z wściekłości zębami - wiedział, że nawet gdyby dał się zabić, Tan-Ho i tak by zwyciężył. Głos w słuchawkach niezmącenie mówił dalej: - Ale i tak ją w końcu zabiłeś. Dla mnie. W naszym świecie, zrekonstruowanej społeczności suwerenów i wasali, nie będzie miejsca na żadne wahania czy skrupuły... - A czy będzie w nim miejsce na miłość? - spytał Yukio i podniósł miecz. - Ciągle ten Pryer, co? - żachnął się głos. - Miłość? To wymysł, zupełnie teraz zbędny. Będę ja i to powinno wystarczyć. Przybyłem, ponieważ mnie wezwaliście. Nigdy nie przychodzę do tych, którzy nie są gotowi na moje przyjęcie. Wam to się jednak opłaci - niczego nie będziecie potrzebować, będziecie szczęśliwi jak dzieci. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak szczęśliwi... Yukio stał znowu w rozkroku, z ostrzem przytkniętym do brzucha. Oślepiająco jasne do tej pory niebo ściemniało nagle. Zawyły syreny, światła alarmowe pulsowały jak oszalałe. Nad Tokyoramę nadciągał smog. powrót Jacek Inglot Widmo wolności „Grrówno!” Alfred Jarry „Ubu Król, czyli Polacy” Alojzy N. zwolnił nieco, usiłując wyminąć stojący mu na drodze autokar; kiedy obchodził go z lewej, zatrzymał się naraz przed wyciągniętym oskarżycielsko palcem. - Gdzie się pan podziewał, do cholery! Wszyscy są już obecni - młody człowiek o przylizanej fryzurze cofnął palec i wskazał nim drzwi autokaru. - Właźże pan wreszcie! Alojzy N. przyjrzał mu się uważnie - nie mógł mieć więcej jak trzydzieści lat, blondyn o białej karnacji skóry, pachnący lekko jakimiś zagranicznymi perfumami. Bardzo przypominał Alojzemu czwarty obiad... nie, raczej piąty podwieczorek. Zerknął w górę, do wnętrza autokaru; wypełniali go ludzie w różnym wieku i płci obojga, co uznał za objaw wielce obiecujący. Najwyraźniej się dokądś wybierali, co akurat było Alojzemu bardzo na rękę. - Przepraszam - wysapał. - Gdzie mogę usiąść? - Koło mnie jest wolne miejsce - młodzian wskoczył na stopień i owiódł go za sobą, dając po drodze znak kierowcy, że mogą już jechać. Kiedy autobus wykręcał na wiodącą do przelotowe alei obwodnicę, Alojzy zauważył, jak zza rogu wypadło tych dwóch w białych kitlach, rozglądając się gorączkowo. Przez moment nawet chciał im pomachać na pożegnanie, ale doszedł do wniosku, że nie należy przesadzać. Usiadł na wolnym fotelu obok blondyna - chwilę się w nim wiercił, po czym zdecydował się zdjąć marynarkę. Zabrał ją nocnemu sanitariuszowi, człowiekowi dosyć mikremu, stądi piła go pod pachami. Najważniejsze jednak, że znowu był wolny. Wolny i głodny. - Moniek jestem - przedstawił się operatywny blondyn. - A gdzie kolega ma koszyk? W co będzie zbierał grzyby? - No właśnie, ehm, chyba zapomniałem - odparł Alojzy. - Mów mi Alek. - Bardzo ładne imię - zachwycił się Moniek. - A co do koszyka, to się nie przejmuj, możemy zbierać razem do mojego. Jak Jaś i Małgosia - dodał z odcieniem pewnej figlarności. Alojzy nie miał nic przeciwko temu - Moniek wyglądał na zdrowego faceta o normalnej przemianie materii, choć z lekką tendencją do tycia; za parę lat mógł stracić wiele ze swoich walorów. Rozejrzał się uważnie po sąsiadach; wyglądali mu na urzędników, przeważali panowie w wieku mocno średnim i takowejż tuszy, odcień skóry zdradzał, że wątroby ich znajdowały się w stanie sporego zużycia; było też kilka młodszy osób, z punktu widzenia Alojzego bardziej interesujących. Siedzieli na końcu autobusu, skupieni wokół młodej, roześmianej blondynki, stanowiącej najwyraźniej duszę towarzystwa. Wyglądało to na pracowniczą wycieczkę na grzyby - z chwilą opuszczenia rogatek miasta stateczni hierarchowie wyciągnęli z kieszeni płaskie piersiówki i przepijali do się dyskretnie. Młodsi baraszkowali z blondynką, podmacując ją coraz śmielej, czemu się wcale nie sprzeciwiała. - Podoba ci się Anastazja, co? - zapytał z pewną nutką zawodu w głosie Moniek. - Wszyscy się w niej kochają, a przecież wieszcz powiada „Kobieto, puchu marny...” Nie ma to jak prawdziwa, męska przyjaźń. - Owszem - odparł Alojzy niezobowiązująco. Anastazja strasznie mu przypominała trzecie śniadanie. Do tej pory wspomnienie tej zaiste wspaniałej uczty prześladowało go po nocach, szczególnie utrwalone po mało ciekawych pierwszym i drugim obiedzie. No cóż, wszystko na tym świecie dzieje się na zasadzie prób i błędów, pomyślał z pewną melancholią. Nastrój w autobusie powoli stawał się coraz swobodniejszy, w miarę jak ubywało drogi i autokar zagłębiał się w sielski wiejski krajobraz. Piersiówki gdzieś zniknęły, pojwił się za to grubszy kaliber, polonez i stoliczna. W charakterze zakąsek krążyły tacki z rolmopsami - Alojzy uprzejmie odmówił poczęstunku, nie chcąc sobie psuć apetytu. Po tak długim poście spodziewał się zjeść w niedługim czasie coś ekstra. Należało tylko zajechać na miejsce. Alojzy lubił las, choć do tej pory zdarzyło mu się dwa razy spożywać jedynie w parku. Łono przyrody działało nań inspirująco, nie mówiąc o tym, że świeże powietrze zaostrzało apetyt. Co prawda zapomniał zabrać ze szpitala skalpel, jako że opuszczał go w niejakim pośpiechu, miał jednak nadzieję, że znajdzie od biedy chociaż kawałek szkła. Już kiedyś, przy piątym podwieczorku, właśnie w parku, użył z braku laku szkła i nawet nieźle mu poszło. To dziwne, ale najlepiej wychodziły mu historie ad hoc, całkowicie improwizowane. - Wszyscy lubimy niespodzianki - mruknął do siebie i wygodnie rozparł się w fotelu. - Coś mówiłeś? - obrócił się ku niemu Moniek. - E, takie tam. Fajna wycieczka... - O, tak, będzie jeszcze fajniej. Nigdy nie byłeś, co? No tak, przecież pracujesz dopiero trzy dni. Jak to się stało, że cię jeszcze nie poznałem? - Eee, byłem bardzo zajęty - rozmowa zaczynała brzmieć mało ciekawie; Alojzy nawet nie wiedział, za kogo właściwie brał go ten wypachniony młodzian. - Komputery to bardzo interesujące zajęcie - rozmarzył się Moniek. - Też bym chciał... - Dla chcącego nic trudnego - stwierdził Alojzy N. Skądinąd święcie w to wierzył. - Powinniśmy się zaprzyjaźnić - zaoferował się Moniek. - Nasze wydziały mają ze sobą w przyszłości ściśle współpracować - położył mu pieszczotliwie rękę na kolanie. - Może tak byśmy wypili brudzia? - Alkohol bardzo szkodzi na wątrobę - zauważył Alojzy N., bardzo w tych sprawach zasadniczy, i lekko się wychylił, aby skontrolować sytuację; wszystko rozwijało się tak jak zwykle - niektórzy notable, wyraźnie zmęczeni, posnęli w fotelach, inni pogadywali cicho między sobą, dzieląc się na wyraźne grupki - tylko jeden, siedzący o parę foteli przed Alojzym jegomość nie brał udziału w ogólnych rozrywkach - siedział ponury i nieporuszony, gapiąc się w okno. - A temu co? - zdziwił się Alojzy. - Ach, to pan Grzegorz, przypadek nieuleczalny. Od rana do wieczora zastanawia się, jak tu się najlepiej ustawić, co skutecznie zakłóca mu sen, pracę i wypoczynek. Co byś powiedział na lekkiego szampana? - Tfu, toż to świństwo! - Alojzy aż wzdrygnął się z obrzydzenia. Drugi obiad była amatorką win francuskich; przez cały tydzień nie mógł się potem pozbyć wstrętnego, metalicznego smaku. - Nie to nie - powiedział Moniek obrażonym tonem i sam sobie nalał. - Nie wiesz co dobre. - Nieprawda - Alojzy miał w życiu tych kilka momentów naprawdę boskiego kulinarnego uniesienia. Spodziewał się, że to i owo czeka go też w przyszłości. Może nawet jeszcze dzisiaj. Zerknął do tyłu - sytuacja na tylnym siedzeniu rozwijała się systematycznie; Anastazja, właściwie już rozebrana, pozwalała się obcałowywać gdzie kto chciał. Pozostało przy niej pięciu najgorliwszych absztyfikantów, którzy kłębili się wokół, przeszkadzając jeden drugiemu. - Ależ to ohydne - powiedział z niesmakiem Moniek. Wypił już prawie całą butelkę i, lekko zaróżowiony, wyraźnie nabierał bojowości. - Ach, cóż za świństwo jest kobieta! - No, niezupełnie, w pewnych okolicznościach może być użyteczna, zwłaszcza pewne organy. - No pewnie, pochwa i macica - odparował zgryźliwie Moniek. Co prawda Alojzy N. akurat nie te narządy miał na myśli. - A gdzie wartości duchowe? W tym momencie kierowca przełączył radio na wewnętrzne głośniki i usłyszeli fragment komunikatu: Zabójca jest powszechnie znany pod pseudonimem „Wątrobiarz”, jako że każdej ofierze wycina wątrobę i spożywa ją na miejscu. Do tej pory zabił w te sposób siedem osób - pytanie, kiedy będzie następna. Być może już dzisiaj.... - Wyłączyć to! - wrzasnął któryś z młodzieńców, nie mogący się widać przy radiu skupić na wdziękach Anastazji. Ustawili się właśnie w „pociąg” - dziewczyna, szeroko rozkraczona na siedzeniu, obsługiwała każdego po kolei. Alojzy widział białe tyłki, miotające się między jej nogami. Tak, moralność dzisiejszej młodzieży pozostawiała wiele do życzenia. - Słyszałeś? - Moniek najwyraźniej starał się go odciągnąć od rozwartej Anastazji. - Przymknęli go dziesięć lat temu, znałem jego trzecią ofiarą, to była dziewczyna z mojego akademika. Zaciągnął ją do parku, udusił i wyciął skalpelem wątrobę, którą potem na surowo wpieprzył. I żeby ją sobie chociaż usmażył z cebulką... - Surowe mięso jest bardzo zdrowe, a wątroba ma wiele witamin - zauważy beznamiętnie Alojzy N. Na śledztwie, kiedy go już złapali, powiedział policjantom to samo. W końcu to święta prawda. - Wątrobiarz myśli pewnie podobnie - westchnął Moniek. - A swoją drogą ciekawe, gdzie on teraz jest? Musiał zwiać dzisiaj wcześnie rano, akurat jak wyjeżdżaliśmy. - Wiesz, napiłbym się chyba tego szampana - powiedział szybko Alojzy. - Nic już nie ma - młodzian zajrzał do pustej butelki, wyraźnie ucieszony wzbudzonym zainteresowaniem. - Ale może ci zaśpiewam? - Co takiego? - Naszą pieśń, hymn urzędników piątego departamentu, ułożony na cześć pana Grzegorza - wskazał tu na zasępionego ponuraka. Wstał, zbliżył się do inkryminowanego i patrząc mu w oczy zaintonował doniośle: /Takim jest i takim bede, / / czym jest dziwkarz czy też pede, / / SOCJALISTA czy FASZYSTA, / - Jam w tym serze jako glista! - zaryczał zgodnym chórem cały autokar, nawet absztyfikant opuszczający właśnie szczodre łono Anastazji. Po czym powrócono do swoich zajęć. Dochodziło południe i głód Alojzego wzmógł się niezmiernie, ale też i wyglądało na to, że dojeżdżają na miejsce - wioski i miasteczka zniknęły, zastąpione przez gęsty bór, poprzetykany gdzieniegdzie jeziorami. - Przed wieczorem skoczymy może do Królewca - poinformował go Moniek. - Bardzo się ładnie rozwijają, mieszka tam teraz pół miliona Chińczyków z Hongkongu. Bardzo rozrywkowe, piękne i wolne miasto. - Może być. Nie mam nic przeciwko Chińczykom - Alojzy wiele słyszał o egzotycznych walorach smakowych wschodniej kuchni. Zawsze chciał wiedzieć, jaki to ma wpływ na wątrobę. - Co? - z fotela przez nimi wychylił się młody człowiek o ziemistej, wręcz zielonej cerze. - Nigdy - wrzasnął. - Z żółtą, brązową, czarną i semitką! Coś nim gwałtownie targnęło, schylił się w dół i dobiegły ich odgłosy pracowitego wymiotowania. - A temu co znowu? - zdziwił się Alojzy. Z wolnościowych czasów nie przypominał sobie takich cudaków. - Ciężka przypadłość, narodowość - wyjaśnił Moniek. - Ten jest uczulony na kolory. A przecież black boys are so sweet... - Nie mam zdania w tej kwestii - dotychczasowe kulinarne penetracje Alojzego ograniczały się raczej do razy białej, nie tyle jednak z rasowych uprzedzeń, co konieczności. - Chyba dojeżdżany - rzeczywiście, autobus skręcił z asfaltowej szosy na jakąś pustą, leśną drogę. Towarzystwo budziło się, zbierało puste butelki, nawet Anastazja wbiła się w majtki. Po chwili stanęli przy rozległej, kwiecistej polanie. - No i co, pójdziesz ze mną? - zaoferował się znowu Moniek. - Wiem, gdzie tu można znaleźć prawdziwki. - A kozik do wycinania grzybów masz? - Nie - obruszył się młodzian. - Żadnych barbarzyńskich metod, tylko delikatne wykręcanie. Ażeby cię pokręciło, cholerny esteto - zaklął w myślach Alojzy. Co prawda bardziej mu dziś pasowała Anastazja, ale właściwie mógł zacząć i od Mońka. - Weź chociaż coś do picia. - Mam pepsi w puszkach - Alojzy znowu brzydko zaklął; choć z drugiej strony jakaś pusta flaszka w tym zagrzybionym lesie zawsze się nawinie. Jedyne, czego tak naprawdę w życiu żałował, to braku umiejętności filipińskich znachorów, którzy otwierali ciała po prostu palcami. Jakżesz by wtedy wzrosły jego możliwości! Każdą wątrobę mógłby sobie przed wyjęciem dokładnie obejrzeć. A tak, chcąc nie chcąc, działał trochę na wyczucie. Towarzystwo wysypało się z autokaru i natychmiast rozbiegło na wszystkie strony, wsiąkając w gąszcz między drzewami. Zanotował w myślach kierunek, w którym zniknęła Anastazja, wraz z kółkiem adoratorów. Ciekawe. jak tym pójdzie grzybobrabie, pomyślał. Odetchnął pełną piersią, rozkoszując się rozmaitymi leśnymi aromatami. Wręcz pachniało tu wolnością... - Gdzie my pójdziemy? - zwrócił się do Mońka, który obładowany koszykami i torbami gramolił się właśnie z autobusu. - Co tam grzyby, najpierw zrobimy sobie piknik, znam tu takie świetne miejsce... - Alojzy został pociągnięty w stronę dokładnie przeciwną niż poszła Anastazja. Dam ci ja piknik - obiecał Mońkowi w duchu, przyrzekając sobie wyrwać jego wątrobę choćby i gołymi rękami. Weszli w las. Moniek szczebiotał wesoło, zachwalając uroki obiadu na łonie natury - w tym akurat obydwaj byli zgodni. Alojzy bał się tylko, że w gęstwinie straci orientację, choć las wyglądał dość niegroźnie, mieszany, sosnowo-dębowy, dość rzadki, z dużą ilością małych polanek. Na jednej Moniek zatrzymał się i wskazał miejsce pod młodym dębem. - Tam jest najmiększa trawa w całym lesie - zapewnił. - Trzeba tylko z niej powybierać żołędzie. - Już ja ci wybiorę - zgrzytnął wściekle Alojzy, zmęczony tym łażeniem w kółko. - Czy nie uważasz, że mężczyźni powinni zawsze trzymać się razem? - zapytał Moniek, rozkładając rzeczy na ziemi. - Uważam - odparł Alojzy i huknął go piąchą w kark. Zrobił to z wprawą, podobnie załatwił pierwszy obiad i piąty podwieczorek. Pięść miał jak granitową kostkę, nie darmo przez parę lat robił jako brukarz. Moniek nawet nie ćwierknąwszy na pożegnanie padł twarzą w dół. Alojzy poprawił mu jeszcze, aż usłyszał suche chrupnięcie - teraz miał pewność, że mu posiłek nie ucieknie. Obrócił go na plecy i zadarł wysoko koszulę. W pierwszym rzędzie obmacał wątrobę - wyglądało na to, że wszystko jest w porządku, żadnych obrzęków i podejrzanych plam. Z drugiej strony wiedział, jak bardzo pozory mogą być mylące - ot, jak się strasznie naciął przy drugim obiedzie. Też niby wszystko wyglądało jak trzeba, a w środku... Alojzy aż się wstrząsnął na samo wspomnienie. Jak można tak postępować z własną w końcu wątrobą! Zaznaczył wyjętym z kieszeni Mońka długopisem linię, wzdłuż której zamierzał wykonać swoje sławne, wypracowane w czasie intensywnych ćwiczeń, cięcie poprzeczne. Potrzebował tylko kawałka czegoś ostrego. - Królestwo za flaszkę - pomrukiwał, przeszukując najbliższe okolice dębu. Niestety, nie znajdował tam nic poza pognieconymi puszkami i plastykowymi kubkami. Musiał zataczać coraz szersze kręgi - w pewnym momencie polana zniknęła mu z oczu i wszedł między drzewa, cały czas patrząc pilnie pod nogi. Nadal nic nie znajdował. - Co jest, do kurwy nędzy - bluznął głośno, zirytowany. - Czy ten jebany naród już nie pije w plenerze? - A dlaczego by nie, pije - ktoś mu odpowiedział. - W mordę też daje. Sekundę później w głowie Alojzego rozbłysły wszystkie gwiazdy, a potem stała się ciemność. - I po jaką cholerę żeś go tu przywlókł, co? - Ale on się bardzo brzydko wyrażał... - No to trzeba go było pierdolnąć i zostawić gdzie padł, gówniana głowo! - Ale on mówił o naszym narodzie! - Aaaaa... Zapadła chwila krępującego milczenia. Alojzy N. nadal leżał nieruchomo, udając ogłuszonego. Nie drgnął, nawet gdy ktoś go lekceważąco trącił butem. - Skoro tak, to nieście go do Niesioła, niech on rozstrzygnie - powiedział pierwszy głos, ten zirytowany. Alojzy poczuł, jak chwytają go pod ramiona i gdzieś niosą, niezbyt delikatnie; nogi wlokły mu się po ziemi i o mało co nie postradał butów. Po paru chwilach ręce puściły go i zwalił się jak kloc. Sekundę później wrzasnął jakby kąpany we wrzątku, gdy ktoś wylał mu na głowę co najmniej wiadro wody. Otworzył oczy, otrząsnął się niczym pies i wstał, na razie na kolana. Klęczał przed mężem w wieku średnim, o jajowatej głowie, porosłej u szczytu jeżykowatą szczeciną, twarzy chytrej, o oczkach małych i po świńsku bladoniebieskich, znamionujących złośliwą inteligencję. Mąż ów spoczywał na czymś w rodzaju tronu, zbitym z surowych sosnowych desek, aczkolwiek wyściełanym sutym, sprężynowym materacem. Siedziszcze owo stało pod rozłożystym dębem, pamiętającym chyba jeszcze czasy prasłowiańskie. Siedzący na nim człowiek ubrany był w coś przypominającego konopny worek na ziemniaki, przepasany na brzuchu i na krzyż przez piersi liczącym z kilkanaście metrów różańcem. Mąż ów patrzył pilnie na Alojzego, a jego oblicze nabrzmiewało gniewem. - Co, na ostatnią zgniłą piszczel świętego Jerzego, ten dupek Jur nam tu przywlókł? Czy on ma nas za pedałów? Co my sądzimy o pedałach? /W promiennym blasku, / / szlachetnych czół, / / wbijemy ciotę, / / na pal, na kół! / Wyryczana przez kilkadziesiąt gardeł obietnica zagrzmiała złowieszczo nad lasem. Alojzy N. ostrożnie rozejrzał się wokół - otaczała go gromada mężczyzn w różnym wieku, ubranych tak jak osobnik na tronie w konopne wory i przepasanych różańcami. Dodatkowo każdy z nich dzierżył w ręku olbrzymi, co najmniej merowej wysokości krucyfiks, okuty żelazem, którym potrząsał bojowo, strojąc do Alojzego groźne miny. Przez tłum przepychał się do stóp tronu człeczyna doś podłej postury. - O czcigodny Niesiole... - zaczął pokornie, ale tamten nie dał mu skończyć. - Jur, do czorta, kogo miałeś przyprowadzić?! - No, eee, niby kobietę... - człeczyna był wyraźnie skonfundowany. - Pierdzielisz jak zwykle - powiedział nieco spokojniej mąż nazwany Niesiołem i poprawił się na siedzisku. - Nie ma kobiet, są tylko kurwy, poza oczywiście Matkami Polkami, które są święte. - Przy tych słowach przez tłum przeleciał szmer nabożnych westchnień. - I taką kurwę, mój poczciwy Jurze, miałeś przyprowadzić. A co tu mamy? - To szpieg, ot co! - wykrzyknął naraz Jur, wyraźnie ucieszony z nagłego konceptu. - Od konkurencji, może od gedeonitów? Gedeonitę za pytę Tęgo rwać - job twoja mat’! Z pobliskich drzew zerwało się stado kawek, wystraszonych nieludzkim rykiem. Niesioł uśmiechnął się z satysfakcją. - Oto głos prawowiernych - oświadczył. - Ej, ty - zwrócił się do Alojzego - jesteś gedeonitą? - Nie - odparł Alojzy N. zgodnie z najszczerszym przekonaniem. - A co to za jedni? - Ot, spryciula - uśmiechnął się domyślnie Niesioł. - Cwany jak bogomilec. Bogomilca jak zgnilca W ryj - hej, brachu, bij! Kołujący nad polaną czarny jak smoła kruk skrzeknął przeraźliwie i machając opętańczo skrzydłami pognał na ślep wprost ku stojącemu w zenicie słońcu. Niesiołowi zaś ryki zgromadzonych najwyraźniej pieściły ucho, niczym niebiańska muzyka. - Nic nie wiem o bogomilcach - powiedział z powagą Alojzy. - Nie wiem nawet, jak się nazywają. - Ot, patrzcie go, manichejczyk jeden, jak tu nam kręci - Niesioł popatrzył na niego z wyraźnym obrzydzeniem. Manichejczyka w żyć, Tęgo, kurwa, bić! Las tym razem pozostał głuchy i nieruchomy, ponieważ wszystka zwierzyna zdążyła już uciec. Z tłumu wystąpił za to jeden szpakowaty jegomość i wskazując na Alojzego krucyfiksem oświadczył: - A mnie się zdaje, że to adwentysta. Z adwentystą jak z glistą Ciach - aż bierze strach! Niesiołowi wrzaski musiały się przejeść, ponieważ tym razem skrzywił się nieco i czas jakiś przetykał sobie ucho. - Patrzcie no - powiedział w końcu. - Łopuch dał wreszcie głos... ale, ale, gdzie jest Jur? Delikwent wycofywał się rakiem, w niedwuznacznym zamiarze dania nurka w las. Na znak Niesioła pochwyciło go dwóch tęgich młodzieńców i powiodło przed siedziszcze. - Słuchaj no, Jur - aż wychylił się z fotela, aby ten go lepiej słyszał. - Jeśli do wieczora nie przyprowadzisz tu jakiejś kurwy, to noc spędzisz leżąc krzyżem na grochu, jak amen w pacierzu, rozumiesz, suczy synu? - I owszem - odparł płaczliwie Jur. - A co z nim będzie? - wskazał na Alojzego. - Zastanowimy się, nie ma pośpiechu... Jeśli to heretyk, to go spalimy, jeśli pedał, to wbijemy na pal. Ale najpierw obiad. Otaczająca tron Niesioła gromada rozstąpiła się i wreszcie Alojzy mógł się dokładniej rozejrzeć. Rzecz działa się na obszernej polanie, na której stało kilka drewnianych szop. Na środku paliło się wielkie ognisko z dużym kotłem, skąd dobiegał smakowity zapach gotującej się strawy. Towarzysze Niesioła ustawili się w kolejce, z menażkami w ręku. Alojzy poczuł, jak głód skręca mu kiszki - niepotrzebnie sobie robił przy Mońku tyle apetytu. Pierwszą menażkę przyniesiono Niesiołowi, który, nie zwracając więcej uwagi na Alojzego, zaczął ryć w niej pracowicie, postękując przy co gorętszych kawałkach - jedli bardzo obiecująco wyglądający gulasz. Alojzy dumał właśnie, czy aby się nie złamać i nie poprosić o trochę, kiedy z szeregu wyskoczył ktoś i rzucił się na ziemię, miotany epileptycznymi drgawkami. To był Łopuch - nikt nie zwracał na niego uwagi, wszyscy rozeszli się i poprzysiadali gdzie kto mógł. Łopuch naraz znieruchomiał, po czym wstał, jakiś cały taki sztywny i nienaturalny, z zamkniętymi oczyma, i wzniósł ręce ku górze. - O, znowu wieszczyć będzie - zauważył ktoś, nie przerywając jedzenia. - Niedobrze - jęknął innych głos. - Poprzednio wpadł na pomysł, abyśmy w przypadku zmaz nocnych urządali rano uroczysty pogrzeb prześcieradła, jako że w trakcie wycieku miliony dzieci naszych niewinnych a niepoczętych giną i to bezpowrotnie... - Na szczęście nie mamy tu prześcieradeł, che, che. Łopuch zgromił ich surowym wzrokiem, po czym znowu przymknął w natchnieniu oczy, otworzył usta i jął mówić grobowym głosem: - Nie ma Boga innego niż nasz Bóg, a Łopuch jest jego prorokiem... Niesioł, do tej pory całkowicie zajęty menażką, zastrzygł naraz uszami i poderwał głowę. - A pierdolnij mu tam który, bo najwyraźniej coś mu się popieprzyło! - ryknął w stronę ogniska. Poderwał się na te słowa młody brunet i nie odkładając nawet łyżki dopadł Łopucha, wymierzając mu celnego kopniaka w zadek. Ten grzmotnął jak długi na ziemię, ale natychmiast zerwał się, podniósł grożąco obie dłonie, tym razem zaciśnięte w pięści, i wysyczał: - Nie ma Boga innego niż nasz Bóg, a Niesioł jest jego prorokiem... Niesioł, usłyszawszy to, skinął potakująco głową i zauważył od niechcenia: - Azaliż powiadam wam, bracia moi, celnie wymierzony kopniak działa cuda. Czarny, może jakieś oświadczenie na ten temat? Młody brunet, który dopiero co skopał Łopucha, wyprostował się, odzywając zarazem głosem tak natchnionym i elegijnym, że gdyby Alojzy już nie klęczał, to niewątpliwie padłby na kolana, dziękując świętej ziemi ojczystej za wydanie z siebie tak zacnego młodzieńca. Mowa Czarnego była bardzo krótka i treściwa: - Dobrze jest nam z wodzem naszym, Niesiołem, a kto mówi, że nie, to go w mordę! Zaczem usiadł z godnością na pieńku i chwycił za łyżkę. - Słyszałeś, Łopuch? - O nierządne królestwo i zginienia bliskie! - wył dalej tamten jak gdyby nigdy nic, potrząsając groźnie pięściami. - No już dobrze - Niesioł odłożył menażkę i wytarł rękawem otłuszczone usta. - Do pokuty, psubraty! Na to hasło wszyscy obecni na polanie rzucili się na kolana, wyciągając jednocześnie poukrywane gdzieś krótkie biczyki, którymi wnet zaczęli się wzajem okładać. Wkrótce polana wypełniła się łoskotem obijanych pleców i kurzem wznieconym z trzepanych worków. Alojzemu w pierwszej chwili zaparło dech na widok tego samopoświęcenia, ale, gdy spojrzał uważniej, odkrył, że bicze są jakieś dziwne; mało przypominały narzędzia rzeczywistej kaźni, a i jękliwe odgłosy wydawane przez biczowników wydawały mu się zbyt teatralne. Zerknął kątem oka na okładającego siebie Niesioła - i wszystko zrozumiał: jego bicz składał się z irchowego rzemyka zakończonego wełnianymi pomponami. Niesioł okładał się nim zapamiętale, jęcząc jakby darto zeń pasy, omaszczając rany gorącą smołą. Wtem na skraju lasu dało się zauważyć poruszenie - to wracał Jur z patrolem, złożonym z pięciu najbardziej bojowych pokutników; prowadzili między sobą nikogo innego, tylko Anastazję. A właściwie to ona prowadziła wysłanników, najwidoczniej zaciekawiona i podekscytowana sytuacją. Pierwszy zauważył ich Niesioł i natychmiast przestał się biczować. - No wreszcie - krzyknął uradowany. - Dawaj tu tę kurwę! - Co jej zrobicie? - zapytał trwożliwie Alojzy; ewentualne spalenie Anastazji jako czarownicy eliminowało dziewczynę z kręgu jego potencjalnych klientek. - Będziemy pierdolić tak długo, aż ją zapłodnimy i z kurwy zrobi się Matka Polka - wysapał Niesioł, wyraźnie podniecony. Podwinął worek i drapał się po włochatych jądrach; Alojzy zauważył przy tym, że owa tak zgrzebna szata jest od spodu podszyta jedwabiem. - Dwaj ją sam - wrzasnął Niesioł i zeskoczył z tronu. - A wy gdzie? - ryknął na tych, którzy porzucili bicze i zaczęli się ustawiać w karnym szeregu. - Najpierw sperma błogosławionych, czyli moja i, niech wam będzie, Łopucha. Wy później, jak skończycie pokutę. - Słusznie prawisz, o Wielki Niesiole - dołączył się Łopuch. - Biczujcie, bracia, aby jeno szczerze, a nagroda w niebiesiech was nie minie. Po szeregu przeleciał jęk zawodu. Niesioł wyłowił to błyskawicznie i uniósł w uspokajającym geście rękę. - No, myślę, że nie będziemy czekać tak długo, sądzę, że już wieczorem paru z was... - Długo jeszcze będziecie dyskutować? - zapytała bez ogródek Anastazja, która od dłuższego czasu zniecierpliwiona przysłuchiwała się rozmowie. - Ten mały powiedział, że znajdę tutaj największe kutasy w całym chrześcijaństwie. - O właśnie - potwierdził Niesioł. - Jak zwykle Jur pierdzieli nieprzytomnie, tak tym razem jest krynicą prawdy. - Nie masz Asa nad kutasa! - huknęli dziarsko biczownicy, widząc, jak Niesioł podmacuje wstępnie Anastazję, wiodąc ją ku najbliższej szopie. Patrzyli za nim z zazdrością, a niektórzy, co bardziej wrażliwi, oblizywali się nerwowo. - No, panowie, co jest? - wrócił się do nich Łopuch. - Wszak powiedziane jest, że błogosławieni cierpliwi itp. Jazda do roboty! Tłumek szemrał jeszcze chwilę, po czym wzięto się z powrotem do biczowania, ale początkowy zapał gdzieś się ulotnił: cały czas zerkano w kierunku szopy, skąd dochodziły wrzaski i pojękiwania dziewczyny i dzikie pochrząkiwania Niesioła. Alojzy N. uświadomił sobie nagle, że nik to go nie pilnuje; cały czas na klęczkach, zaczął ostrożnie przesuwać się w kierunku skraju polany. Nikt nie zareagował - znowu przerwano biczowanie i zaczęto kolejną kłótnię: do Alojzego dolatywały okrzyki w rodzaju „Też mam dużego!” i „Ja zapłodniłem już piętnaście, to i tej dam radę”. Łopuch próbował protestować, ale dostał w trąbę i cała gromada ruszyła hurmem ku szopie. W tym momencie Alojzy dotarł właśnie do krzaków na skraju polany, w które dał nurka, puszczając mimo uszu wybuchły nagle zgiełk, z dominującym rykiem rozwścieczonego Niesioła. Wstał, otrzepał się z grubsza i ruszył przed siebie, byle dalej od pobożnego zgromadzenia. Prawdę mówiąc zaczynał mieć tego lasu powyżej uszu. Szedł doś długo, niespecjalnie dbając o kierunek - po jakimś czasie trafił na ścieżkę, dopiero co wydeptaną, jak mu się wydawało. Postanowił pójść nią, przypuszczając, że zaprowadzi go do jakiejś gajówki albo szosy. Po jakich dziesięciu minutach dotarł do niewielkiej łączki. Ale nie stała tam bynajmniej mała, przyjemna gajówka. Centralną część łąki zajmował ogromny, idealnie okrągły drewniany stoł, wokół którego siedziało kilkunastu mężczyzn w różnym wieku. Przed każdym stał kufel co najmniej litrowej pojemności, z którego co jakiś czas biesiadnik pociągał. W wyczulone nozdrza Alojzego uderzył charakterystyczny zapach piwa. - Czyżby konwent PPP? - zapytał zdumiony na głos. Na te słowa ożywił się jeden jegomość w średnim wieku, o olbrzymiej brodzie i imponującej łysinie, którego kufel wyróżniał się znaczniejszą od innych pojemnością. Najwyraźniej człowiek ów prezydował w tym szacownym gremium. - Mylisz się, młody człowieku - oznajmił mentorskim tonem. - To jest LOF. - Hę? - Alojzy nadstawił ucha. - Co za LOP? - LOF, a nie LOP, młodzieńcze. Letnie Orgazmy Fantastyków. A o Letni Obóz Pokutny to już chyba się otarłeś, co? Cały las pełen tej zarazy... swego czasu porwali nam Tereskę i tak przerżnęli, że przez trzy dni chodziła uśmiechnięta od ucha do ucha. A ile piwa zmarnowała przez ten czas? Tak była rozmarzona, że nie potrafiła kufla do kranu przypasować... Cholerni charcerze! - To ci tam, to są harcerze? - zapytał zdziwiony Alojzy. Należał kiedyś przez tydzień do jednej drużyny, ale wtedy wyglądało to trochę inaczej. - Nie harcerze, tylko charcerze, przez „ch” - objaśnił brodacz. - To od Zgromadzenia Chrześcijańsko-Polskiego, w skrócie ZCh-P. Co, ciebie też dorwali? Rypią już facetów? Sodoma i Gomora!!! - Eee, jeszcze nie - uspokoił go Alojzy. - Interesowałem ich jako heretyk. - Nie przejmuj się, my, fantastycy, też jesteśmy heretykami - rzekł brodacz. - Napiłbyś się może piwa? Hej, Tereska, kufel dla gościa! Spomiędzy drzew wyłoniła się mała, zgrabniutka kelnereczka w fartuszku, czepeczku i czarnych rajstopach. Na tacy niosła oszroniony dzban i kufel. Na jej widok ozwało się Alojzemu burczenie w brzuchu. Oczami duszy widział już jej apetyczną, różowiutką wątrobę, czyściutką i bez nalotów. Tereska tymczasem obeszła cały krąg, uzupełnijąc tu i ówdzie poziom płynów, potem na wolnym miejscu postawiła kufel i wlała doń resztę zawartości dzbana. Potem znowu zniknęła między drzewami, kręcąc apetycznym tyłeczkiem - Alojzy dostrzegł tam jakieś zabudowania, nad którymi snuł się wątły dymek. - Piwo dobre jest i zdrowe - oznajmił brodacz, czyniąc w kierunku Alojzego zapraszający gest. - A jak filtruje nerki! Alojzy zerknął na niego z ukrywaną niechęcią; być może nerki brodacza zostały dawno wypłukane z ostatniego miligrama piasku, niemniej za jego wątrobę nie dałby złamanego centa, sądząc po obrzmiałej facjacie i lekko posiniałych rękach. Najwyraźniej gardził tym tak istotnym dla Alojzego organem. Zupełnie jak drugi obiad. Zbliżył się do stołu i zerknął na siedzenie - był to wydrążony pniak, dość sprytnie wyprofilowany. Tam, gdzie powinno znaleźć się krocze, widniał umocowany plastykowy lejek połączony z rurką, która znikała gdzieś pod stołem. - A to co? - zapytał zaciekawiony, oglądając lejek. - Nic takiego, to tylko uryngator, czyli, mówiąc po naszemu, odjszczalnik - objaśnił brodacz. - Służy toto w statkach kosmicznych do zamkniętego obiegu wody. Ten jest nasz, krajowy, odkupiliśmy go od Narodowego Programu Kosmicznego, akurat zdążyli to wyrychtować, kiedy okazało się, że na resztę, czyli samą rakietę, zabrakło pieniędzy, chłe, chłe. - zarżał radośnie. - Co, podoba ci się? - Niespecjalnie - odparł Alojzy, sadowiąc się na pniaku. - A właściwie po co wam ta odzyskiwana woda? - zajrzał do kufla i pociągnął nosem. Pachniało nieźle, poza tym czuł lekkie pragnienie; dzień był wyjątkowo ciepły. - Przerabiamy ją na piwo, o tam, między drzewami, ot co - brodacz uśmiechnął się z satysfakcją. - Dajemy narodowi przykład prawdziwie ekologicznej gospodarki, oj, przepraszam na chwilę, właśnie muszę - jego twarz rozpromienił wyraz błogiego zadowolenia, a pod stołem coś zaszumiało i zagulgotało. - Ot, jak to powiedział pewien pisarz, dobrze się odlać to jak dobrze wypierdolić, chłe, chłe. - Panowie są pisarzami? - zainteresował się Alojzy, odsuwając od siebie kufel. - B y ł y m i pisarzami - uzupełnił brodacz. - A co, czytałeś waść może coś ciekawego ostatnio? - No, zasadniczo nie zajmuję się literaturą - Alojzy tak naprawdę czytywał z prawdziwym przejęciem jedynie encyklopedię medyczną i popularnonaukowe artykuły traktujące o chorobach wątroby. - I bardzo słusznie - skomentował rozmówca. - Tutaj - wskazał na towarzyszy, którzy w ponurym milczeniu pociągali z kufli, nie przejawiając żadnego zainteresowania Alojzym ani czymkolwiek - masz waść kwiat krajowej fantastyki, ostatniego uprawianego u nas gatunku literackiego, poza, oczywiście, pornografią - znasz ten popularny slogan: „Tylko głupiec i kanalia lekceważy genitalia, bo najbardziej jest dziś modne reklamować części rodne!” - Nie bardzo - jedynym organem godnym uwielbienia była dla Alojzego wątroba. - No właśnie - ciągnął brodacz - my też nie jesteśmy nim zachwyceni. Długo szukaliśmy środków zaradczych, aż wreszcie wpadliśmy na genialny w swej prostocie pomysł. Zgadnij, co trzeba zrobić, aby literatura się odrodziła? - Nie wiem - przyparty do muru Alojzy rozejrzał się bezradnie dookoła. - Nie pisać! - wrzasnął triumfalnie brodacz. - Ani jednego zdania, wyrazu, przecinka czy kropki, zupełnie nic. To jedyny sposób, wyzerować całość, wyczyścić do ostatniego słowa, aż do momentu, gdy nie znająca oparcia w piśmie mowa stanie się małpim skrzekiem i świńskim pochrząkiwaniem. A wtedy wszystko zacznie się od początku, od „Ala ma kota”. Dobrze mówię? Jego piwni kompanioni ocknęli się na moment i w milczeniu przytaknęli, przepijają do się obficie. Na horyzoncie ukazała się Tereska z kolejną tacą. - A zgadnij w takim razie, jak do tego chcemy dojść? Alojzy pokręcił przecząco głową - zupełnie mu się już wszystko pomieszało. - Przez piwo, kochanieńki, nie darmo starożytni powiadali, że in pivo veritas. Otóż stosowane w odpowiednich dawkach nie tylko wymywa piasek z nerek, ale i myśli z mózgu, ową bałamutną podstawę wszelkiej pisaniny. Nieprawdaż, koledzy? Uczestnicy libacji przytaknęli w milczeniu i wyciągnęli chciwie kufle ku dzbanowi Tereski. - Nigdy byś nie pomyślał, że siedzą tutaj redakcje dwóch czołowych periodyków, chwalebnie zresztą zbankrutowanych. Za resztkę kupiliśmy ten odjszczalnik i przenośny browar. Dzięki temu dajemy narodowi wzór przykładnego bytowania, tworząc modelowy ekologiczno-intelektualny układ zamknięty. Kiedyś będą nam stawiać za to pomniki. - Być może - Alojzy stracił serce dla tematu, obserwując ruchliwy tyłeczek Tereski, oddalający się w kierunku, jak sądził, browaru. - Chyba już sobie pójdę... - Na twoim miejscu bym się nie śpieszył, ostatnio w okolicy znowu pojawił się Don Teykote... Może jeszcze trochę piwa? Plan, który pojawił się w umyśle Alojzego w czasie rozmowy z wyzbywającym się myśli i piasku w nerkach pisarzem, wyglądał w gruncie rzeczy bardzo prosto. Postanowił dla niepoznaki odejść trochę od polany, aby potem, klucząc między drzewami i obchodząc ją szerokim łukiem, trafić cichcem do zabudowań, gdzie urzędowała Tereska. Fertyczna owa kelnereczka pasowała mu niezwykle na smakowity ósmy obiad... Zaraz potem obiecywał sobie wyjść z tego zwariowanego lasu - w porównaniu z nim szpital wydawał się oazą normalności, jeśli nie liczyć tych paru Napoleonów i Jezusów Chrystusów z oddziału schizofreników. Ból w wygłodzonych trzewiach stawał się już tak nieznośny, że niespecjalnie patrząc na boki rwał przez las niczym wypuszczony na łowy chart, głodzony przedtem przez tydzień celem wzniecenia należytego zapału. Wypadł na jąkąś przecinkę - naprzeciw niego posuwało się ścieżką dwóch rowerzystów, większy i mniejszy. Ten większy jechał z przodu, wymachując długim drągiem; na widok Alojzego wrzasnął jak obdzierany ze skóry i nacisnął mocniej na pedały, biorąc drąg pod pachę. Najwyraźniej zamierzał mu przyłożyć. Alojzy obrócił się na pięcie i chciał z powrotem wskoczyć między drzewa, ale tamten był szybszy - coś świsnęło w powietrzu i po raz drugi tego dnia Alojzy rozstał się ze świadomą częścią swego bytu, jakby to pewnie ujął jego znajomy, nie do końca jeszcze wypłukany pisarz. - Wydaje mi się, Wasza Miłość, że wszystko w porządku. - Pozory bywają mylące, Paszek, sprawdź jeszcze raz. Alojzy N. poczuł, że ktoś mu gmera w rozporku. Ponieważ napastników było dwóch, postanowił nadal udawać nieprzytomnego. - Wygląda na autentyczny, brak śladów szwów poopercyjnych. - Dobra, zapnij mu spodnie i zacznij badania antropometryczne. - To trzeba go obudzić... Ktoś trącił Alojzego w bok jakimś tępym przedmiotem. - Hej, człowieku, wstawaj! Otworzył oczy i zobaczył nad sobą długą i wychudzoną twarz, o jarzących się, czarnych oczach. Na szczycie kobylej czaszki tkwił czerwony kask motocyklowy, z wymalowanym niezdarnie srebrnym orłem. Także koszulka była w biało-czerwoną szachownicę. Człowiek ów siedział na rowerze i szturchał Alojzego w bok długim drągiem, wyraźnie zniecierpliwiony. Alojzy usiadł ciężko i złapał się za głowę, ale wnet dostał po łapach od drugiego napastnika, człowieczka małego i okrągłego, który dobrał się do jego zbolałego łba z dziwacznym cyrklem, o wygiętych i zakrzywionych ramionach. Człowieczek mierzył nimi odległość nosa od podbródka, szerokość czaszki, rozstaw oczu, potem wyjął małą poziomnicę i przyłożył ją Alojzemu do nosa, wreszcie wyciągnął notes, podręczny kalkulator i czas jakiś, mrucząc pod nosem, pilnie rachował. Wreszcie skończył i podkreślił dwukrotnie wynik. - Najwyżej ósmak, Wasza Miłość - oznajmił. - A może nawet i nie to. - Tak i myślałem - tytułowany osobnik odstawił żerdź i odetchnął z ulgą. - Wiesz, kim jestem? - spytał Alojzego. Ten pokręcił bezradnie głową. - Oto masz przed sobą ostatniego prawdziwego i bez skazy rycerza Rzeczypospolitej, pogromcę smoków i żydłaków, dzielnego Don Teykote z Maniaczek, a to mój sługa i rzeczoznawca, Paszek - wskazał na małego człowieczka. - Wędrujemy przez ten nieszczęsny kraj, tępiąc smoki i żydłaki, a szukając przy tym panny Dulcysi z Tobiaszek, ostatniej czystej krwi szlachcianki-aryjki na tych ziemiach, z którą się połączyć pragnę, aby dać krajowi potomstwo w postaci czystych rasowo obywateli. - Kto to jest żydłak? - zapytał Alojzy, słuchający do tej pory z niemo otwartymi ustami. Don Teykote spojrzał na niego dziko. - To Żyd!!! - ryknął wściekle. - Żyd z Żydów najgorszy, dwustuprocentowy, o pejsach do ziemi, nosie garbatym jak krogulec, porach szerokich na trzy palce, gołożołędny i cuchnący czosnkiem jak Hiob gnojem. Kiedy takiego tylko zobaczę, spinam mego Rosysia - tu poklepał rower pieszczotliwie po ramie - i raz dwa robię z nim koniec. Są gorsi od smoków. - Nigdy takiego nie widziałem - oświadczył Alojzy. - A pan? Ostatni prawdziwy rycerz chrząknął i powiercił się na siodełku, potem zerknął błagalnie na Paszka, który jednak był zajęty pakowaniem przyrządów pomiarowych, czyli lupy i cyrkla. Kiedy skończył, wyjął z kieszeni kanapkę i zaczął ją najspokojniej konsumować, gapiąc się w las. - Ohyda - mruknął Don Teykote i pochylił się konspiracyjnie ku Alojzemu. - Nie ufam temu ćwokowi, podejrzewam, że jest conajmniej półkrwi Żydem. Oto, do czegośmy doszli. Paszek przestał jeść kanapkę. - Ciekawe, co Wasza Miłość zrobi z tą babką z domu Szlangbaum... - Milcz, swołocz - Don Teykote uśmiechnął się wyrozumiale do Alojzego. - Och, gorąco dzisiaj, to i plecie bez ładu i składu... o, właśnie, co się będę męczył. Sięgnął do tyłu i z przymocowanego do bagażnika plecaka wyciągnął małą, czerwoną okładkę, skórzaną, w wytłoczonym białym orłem i napisem SKŁAD ZASAD NARODU POLSKIEGO. W środku, jak spostrzegł Alojzy, znajdowała się tylko jedna kartka. Don Teykote otworzył okładkę i odchrząknąwszy uroczyście zaczął czytać: - „Zasada pierwsza: w Polsce żyje trzy miliony czystej krwi Żydów. Zasada druga: w Polsce żyje sześć milionów osób w połowie żydowskiego pochodzenia. Zasada trzecia: w Polsce żyje dwanaście milionów w jednej czwartej Żydów. Zasada czwarta: w Polsce żyje dwadzieścia cztery miliony Żydów w jednej ósmej...” - Do takich i ty się zaliczasz - wyjaśnił Alojzemu Don Teykote. - „Zasada piąta...” - Zaraz - przerwał Alojzy, który cały czas podliczał na palcach. - To nam daje już czterdzieści pięć milionów. - No i co z tego? - rycerz bez skazy wzruszył ramionami. - Przydałyby się jakieś wnioski... - Proszę bardzo - Don Teykote opuścił wzrok na sam dół kartki, nabrał powietrza i ryknął na cały las - ŻYDY NA MADAGASKARRR...!!!!! Paszek skrzywił się boleśnie, cisnął za siebie papier po kanapce i przetkał ogłuszone ucho. - Mogłaby Wasza Miłość krzyczeć trochę ciszej - zauważył. - Jeszcze jakiś Żyd usłyszy i złoi nam skórę... - Nie boję się! - rycerz chwycił za drąg i wypiął dumnie pierś do przodu. Zerknął przy tym na ścieżkę, u wylotu której pokazała się jakaś postać. - O, tam, żydłak! - ryknął i nacisnął na pedały. Wystrzelił do przodu jak z procy, cały czas wrzeszcząc i wymachując kopią. Paszek westchnął ciężko, postawił na nogi swoją damkę i bez pośpiechu popedałował za nim. Po chwili Alojzy został sam. Co za cholerny las - pomyślał zgryźliwie - pod każdym krzakiem zamiast prawdziwka dorodny zboczeniec. Powoli mu się wszystkiego zaczęło odechciewać, nawet tej tak wprzódy upragnionej wolności. Rozejrzał się dookoła i zdał sobie sprawę, że znowu się zgubił. Przez to wszystko zupełnie zapomniał, z jakiego przyszedł kierunku. Pomyślał o apetycznych walorach Tereski i zachciało mu się płakać. Siedząc w szpitalu nie przypuszczał nawet, że życie może być tak skomplikowane. Kiedy tak siąkał bezradnie nosem, w krzakach coś się poruszyło. - Jaki tam żydłak, sługa Boży Josif - powiedział jakiś głos. Po chwili ukazał się i właściciel, starzec może nawet stuletni, odziany w zgrzebny wór i z kosturem ręce. - Oj, ludzie teraz w gorącej wodzie kąpani, panie dzieju, drzewiej inaczej bywało, inaczej... To musiał być jakiś tutejszy pustelnik; Alojzemu w związku z tym zaświtał w głowie pewien pomysł. - A dobrze wy znacie ten las, dziadku? - Adyć dobrze - a co? - To pewnie wiecie, gdzie tu siedzą ci pisarze, co to nic tylko piwo piją... - Adyć znam, częstowali - starzec mrugnął porozumiewawczo. - To zaprowadźcie mnie tam, dobrze zapłacę... - Alojzy pomacał się gorączkowo po kieszeniach. W zabranej sanitariuszowi marynarce wyczuł zaplątaną w poszewkę monetę. - Nie trzeba, synku, zrobię to z dobrego serca - oświadczył pustelnik i kosturem wskazał kierunek. Szli dosyć długo i zawile - starzec prowadził w głąb lasu sobie tylko znanymi ścieżkami. Co chwila oglądał się, sprawdzając, czy aby Alojzy idzie za nim. Ten w końcu zaczął się niecierpliwić; droga trwała już czas jakiś, a obozowiska fantastyków ciągle nie było widać. W końcu, po blisko trzech kwadransach przedzierania się przez chaszcze, zbuntował się i stanął. - Spokojnie, milenkij - zwrócił się do niego starzec. - Jeszcze dwa kroki i już będziemy. Rzeczywiście, w gęstwinie pokazała się jakaś niby szopa, niby ziemianka, o wrotach z drewnianych bali. Mogło to być tylne wejście do browaru. Starzec odwalił je i z zapraszającym uśmiechem wskazał wnętrze. Alojzy podszedł i podejrzliwie pociągnął nosem - i dopiero wtedy zrozumiał, że zupełnie nie czuć warzonego chmielu. Ale było już za późno: pustelnik nadspodziewanie krzepkim uderzeniem w plecy wepchnął go do środka i zatrzasnął z hukiem odrzwia. Alojzy znalazł się w zatęchłych ciemnościach. - Hej, ty, wypuszczaj mnie zaraz! - wrzasnął. - Nu szto, towariszcz? - odrzekł pustelnik. - A gdzie wam się tak śpieszy? Do światowej rewolucji? Nie biespokojties, nie ujdiot. Mamy czas. Masy poczekają, pocierpią od kapitalistycznego wyzysku i zatęsknią, oj zatęsknią za Wielką Proletariacką. Sami tu przyjdą i prosić nas będą. - Święte słowa, Josifie Wissarionowiczu - powiedział ktoś z ciemności za plecami Alojzego. Najwidoczniej nie był tu sam. - O, widzisz, jak towarzysz Lew zgodny ze mną - ucieszył się starzec. - A też na początku krzyczał, od stalinowców wyzywał. Posiedzi jeszcze, to może i na miejsce w politbiurze zasłuży, nie znajesz, szto budiet, kak gawarit Pismo. Posiedźcie tu trochę, a ja postaram się wam kogoś jeszcze przyprowadzić. Głos zamilkł i usłyszeli oddalające się kroki. Czas jakiś trwała cisza, wreszcie człowiek w ciemności zapytał: - A ty kto, Kamieniew? Zinowiew? Otkuda ty priszoł? A możet ty Bucharin? - Mów mi Alek - odezwał się Alojzy, usiłując dostrzec cokolwiek w mroku. Miał wrażenie, iż dostrzega kogoś w przeciwległym kącie. Na chwilę zalśniły szkła okrągłych okularów, które tamten miał na nosie. - A, tutejszy - powiedział z pewnym rozczarowaniem człowiek w kącie. - Lew Trocki jestem, jeśli już o to chodzi. Alojzemu coś wreszcie zaczęło świtać. - To znaczy, że ten dziadek to... - Sam Josif Wissarionowicz Stalin - człowiek ruszył się z kąta i podszedł bliżej. - Tymczasowy naczelnik pierwszego mazurskiego łagru leśnego, którego i ty teraz jesteś więźniem. A właściwie będziesz od wieczora, bo wtedy zbierze się dwójka NKWD [czyli ja i towarzysz Stalin], która zbada twe winy i wyda wyrok. Do jakiego odchylenia należysz? Prawicowo-nacjonalistycznego czy socjaldemokratycznego? A może - tu zniżył głos - jesteś trockistą? - Nie sądzę - odparł Alojzy. - Powszechnie nazywają mnie Wątrobiarzem. - Wątrobiarstwo? - skrzywił się tamten. - Takiego odchylenia jeszcze nie mieliśmy. - A co wy właściwie tu robicie? - Alojzy oparł się o wrota i spróbował, czy nie dałoby się ich wysadzić jednym porządnym uderzeniem. Tkwiły jak przymurowane. - Nic takiego - towarzysz Lew wrócił do swego kąta przysiadł tam na piętach. - Sprawdzamy nową koncepcję generalissimusa Stalina. - Jaką to koncepcję? - wysiłki Alojzego zdawały się przynosić rezultat; odkrył, że wrota wiszą zamiast na zawiasach na konopnych węzłach - jeśli tylko sznur był krajowej produkcji, powinien w mig dać sobie z nim radę. Zaczął gorączkowo przeszukwać kieszenie, ale znalazł jedynie zapalniczkę. Nocny pielęgniarz należał do namiętnych palaczy. Jeśliby tylko starczyło gazu, mógł spróbować przepalić sznurek. Nie zwlekając zabrał się do dzieła. - Soso mówi - ciągnął Trocki - że wszystko diabli wzięli przez złe proporcje. Uważa, że gdyby doprowadzić do układu, w którym jeden obywatel w łagrze odpowiadałby jednemu obywatelowi na wolności, i gdyby zamieniali się co lat dziesięć, to wtedy wreszcie mielibyśmy szansę na zrealizowanie prawdziwego komunizmu. Każdy zakosztowałby wszystkiego; ten w łagrze pracy dla światowej rewolucji, ten na wolności oddechu swobody, jakiej nie zna najbardziej wyuzdany plutokrata. I tak każdy przez cała życie zaznałby wszelkich możliwych rodzajów szczęścia, a przecież o to chodzi w komunizmie przede wszystkim. - Może być - pierwsze włókienka skwiercząc zaczęły pękać. Musiał zgasić na chwilę płomień, ponieważ obudowa zapalniczki zaczęła go parzyć w palce. - A jeśli ktoś po drodze umrze, nie wytrzymawszy piłowania na czterdziestostopniowym mrozie? - Czyż jest coś lepszego niż umrzeć dla światowego proletariatu? Alojzy nie miał tu sprecyzowanego zdania - sam dałby duszę diabłu za kawałek zdrowej wątroby, nawet i ze stuletniego trockisty. Obrzucił nawet towarzysza Lwa taksującym spojrzeniem, ale wtedy sznurek pękł i wrota z hukiem wywaliły się na zewnątrz. Droga na wolność stała otworem. - Ej, ty - zrócił się do siedzącego nadal w kącie Trockiego. - Idziesz ze mną? - Nie mogę - tamten pokręcił przecząco głową. - Soso obiecał mi w wypadku dobrego sprawowania pełną rehabilitację i miejsce w przyszłym politbiurze, jak sam słyszałeś. Za dużo mam do stracenia. - Jak tam sobie chcesz - mruknął Alojzy i wygramolił się na zewnątrz. Ostrożnie rozejrzał się - Josifa Wissarionowicza nie było nigdzie widać, niemniej dalsze siedzenie przy pierwszym mazurskim łagrze leśnym stanowiłoby wyzywanie losu. Niewiele myśląc udał się w kierunku przeciwnym niż ten, z którego go przyprowadził pseudopustelnik. Tym razem błądził dosyć długo, aż zaczęło się ściemniać. Wreszcie wylazł na asfaltową szosę, tuż obok drogowskazu z napisem „GRANICA 2 km”. Domyślił się, że chodzi z pewnością o granicę z Wolnym Miastem Królewiec, o której mu wspominał Moniek. Roześmiał się mimowolnie od ucha do ucha - nie miał nic przeciwko wolności, a także wątrobom chińskim, niemieckim, rosyjskim czy ukraińskim. W ogóle, gdyby tylko przeszedł granicę, stanęłaby przed nim otworem Europa, ba, cały świat, wraz z miliardami wątrób o różnych smakach, kolorach i konsystencjach. Na myśl o tym odczuł w trzewiach potężne targnęcie głodu, ale stłumił je bezwzględnie - dziś wieczorem, jak tylko przejdzie granicę, naje się wreszcie do syta. Zaczął iść brzegiem szosy w kierunku ogólnie północnym - kolejne tablice poinformowały go, iż będzie tam przejście graniczne. Nie miał jeszcze pomysłu, jak je przekroczy, ale to jak zwykle zostawiał sobie na ostatnią chwilę, ufając w swój zmysł improwizacji. Cały czas mijały go samochody osobowe i autokary, zdążające ku granicy - jeden z nich wydał mu się nagle znajomy. No tak, wycieczka grzybiarzy. Stuknął się w czoło i cały rozpromieniony pobiegł galopem, mając nadzieję, że ich złapie w kolejce na przejściu. Dostrzegał już pierwsze zabudowania, graniczne szlabany, celników i stojące w kolejce samochody - z jego autokaru wysypała się grupka osób i o czymś dyskutowała z celnikami. Chciał im pomachać na powitanie, gdy nagle poczuł, ktoś go chwyta w żelazny, obezwładniający uścisk. Ktoś inny szybko i sprawnie założył mu kaftan bezpieczeństwa. No tak, czekali już na niego. Karetkę ukryli między drzewami i zarzucili ściętymi gałęziami. Ten wyższy puścił go, złapał za rękawy kaftana i błyskawicznie zawiązał mu na plecach fachowy węzeł. - A gdzie tak Alojzy się śpieszył? - zapytał ten niższy, sprawdzając, czy kaftan trzyma mocno. Alojzy spojrzał tęsknie w kierunku granicy: grzybiarze skończyli właśnie rozmowę z celnikami i wsypywali się z powrotem do autokaru. Bezwiednie wydarł mu się rozpaczliwy jęk. - No i czego płacze, przecież wracamy do domu, powinien się cieszyć - wyższy pchnął go w kierunku karetki, która wyjechała już z lasu i ustawiała się na szosie. Sanitariusze otworzyli tylne drzwi i wepchnęli Alojzego do środka, a potem weszli sami. Migiem przytroczyli go do leżących na podłodze noszy. - Zachciało się świeżej wątróbki - zauważył niższy. - Oj, figlarz, figlarz... - Wątroba wychodzi już z mody - powiedział wyższy, sięgnął do kieszeni i podał coś niższemu, jakiś niewątpliwie znajomy Alojzemu przedmiot. - Tak jak kończy się epoka takich jak ty singli, samotnych wilków stepowych. Przyszłość należy do dubletów, słyszałeś może ten przebój, „para goni parę” i tak dalej? Nie ma to jak zgrany tandem - dodał, zdzierając z przedmiotu cynfoliowe opakowanie. Alojzy poznał skalpel chirurgiczny, przeznaczony do głębokich nacięć. Niższy popróbował ostrza palcem i pokiwał z uznaniem głową. - Przyszłość świata należy do systemów dwójkowych - rzekł i popatrzył na Alojzego wymownie. - Jak sądzisz, w czym mógłbyś być nam tu pomocny? Alojzy, tknięty nagłym podejrzeniem, zamarł, sparaliżowany grozą. - Tak, kochanieńki - niższy podał skalpel wyższemu, aby i ten mógł go obejrzeć. - Wątroba jest już niemodna, bo, raz mało zdrowa, że ci przypomnę o szerzących się ostatnio wirusowych zapaleniach, dwa, jest jednostajnie i nudnie p o j e d y n c z a. - O to właśnie chodzi - podjął wyższy, oddając skalpel. - Poparcie na to znajdujemy w dziełach literatury światowej, że pozwolę sobie przytoczyć opinię bohatera „Ulissesa” Jamesa Joyce’a, niejakiego Leopolda Blooma, cytuję: „Najbardziej lubił przypiekane nerki baranie, które napełniały jego podniebienie wyszukanym smakiem delikatnie pachnącego moczu.” , cytat z... - Nie, czekaj, zgadnę - niższy zmarszczył czoło i powoli, z namysłem wyrecytował: - Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1975, wydanie drugie, w przekładzie Macieja Słomczyńskiego, tom pierwszy, strona 95, piąty, szósty, siódmy i ósmy wers od góry. Zgadza się? - Dokładnie, sztuka to potęga - wyższy pochylił się nad Alojzym i popatrzył na niego sympatycznie. - A jaki jest twój pogląd na sprawę? Karetka ruszyła i Alojzy jeszcze raz rozpaczliwie jęknął. Wykręcił głowę i patrzył, jak znikają szlabany i budynki. Samochód przyśpieszył i granica Wolnego Miasta zostawała w tyle, zabierając ze sobą wszystkie blaski i nędze odzyskanej wolności. Przynajmniej próbowałem, skurwysyny, pomyślał i z rezygnacją zamknął oczy. Wokoło był znowu tylko las. Tylko ten cholerny las... W opowiadaniu wykorzystano rymowanki Stanisława Lema i Witkacego, tytuł zaś pożyczono od Luisa Bunuela. Tym trzem niezrównanym piewcom absurdu utwór niniejszy jest poświęcony. [przyp. aut.] powrót