John Crowley Późne lato Przełożyła: Iwona Żółtowska Tytuł oryginału: Engine Summer Data wydania: 1997 Data wydania oryginalnego: 1979 Spis treści PIERWSZY KRYSZTAŁ WIELE ŻYWOTÓW PIERWSZA FASETA DRUGA FASETA TRZECIA FASETA CZWARTA FASETA PIĄTA FASETA SZÓSTA FASETA SIÓDMA FASETA ÓSMA FASETA DRUGI KRYSZTAŁ ŚMIECH KUTERNOGI PIERWSZA FASETA DRUGA FASETA TRZECIA FASETA CZWARTA FASETA PIĄTA FASETA SZÓSTA FASETA SIÓDMA FASETA ÓSMA FASETA TRZECI KRYSZTAŁ LIST OD DOKTOR BOOTS PIERWSZA FASETA DRUGA FASETA TRZECIA FASETA CZWARTA FASETA PIĄTA FASETA SZÓSTA FASETA PIERWSZA FASETA DRUGA FASETA TRZECIA FASETA CZWARTA FASETA PIĄTA FASETA Dla Lance Bird, bo podziela moją opinię, że wtręty i dygresje stanowią najciekawszy element opowieści. Ów człowiek rzekł: Skąd ta niechęć? Gdybyś słuchał przypowieści, sam zmieniłbyś się w przypowieść; to dobry sposób, by uniknąć wszystkich codziennych trosk. Drugi na to: Gotów jestem iść o zakład, że i to zdanie jest przypowieścią. Pierwszy odparł: Wygrałeś. Drugi stwierdził: Niestety, jedynie w przypowieści. Pierwszy na to: Nie, w rzeczywistości. W przypowieści poniosłeś klęskę. Franz Kafka Przypowieści i paradoksy PIERWSZY KRYSZTAŁ WIELE ŻYWOTÓW PIERWSZA FASETA Zasnąłeś? Nie. Czuwam. Miałem zamknąć oczy. Kazano mi zaczekać, aż pozwolą je znowu otworzyć. A więc unieś powieki... Co widzisz? Ciebie. Czy jestem... Przypominasz... moją znajomą. Tamta dziewczyna była niższa. Wszystkie anioły są takie wysokie? Co jeszcze widzisz? Trawę, na której siedzimy. To jest trawa? Coś w tym rodzaju. Przez szklany dach widzę niebo. Och, aniele, czy to możliwe? Oczywiście. Dotarłem tutaj. Właśnie tu. On miał rację, mówiąc że tego dokonam... Aniele! Widzę chmury pod nami! Oczywiście. Odnalazłem cię wreszcie. Największa ze strat została dzięki mnie wynagrodzona. Tak. Zaginęliśmy, a ty nas odnalazłeś. Byliśmy ślepi i dzięki tobie przejrzeliśmy na oczy. Tak się składa, że nie możesz tu długo pozostać, a zatem... Czego oczekujesz? Twojej opowieści. Tym w istocie jestem, prawda? Moją własną opowieścią. Zgoda, będę opowiadać, ale to długa historia. Mam ją przedstawić w całości? Zacznij od początku i nie przerywaj, aż skończysz. Aż nadejdzie kres twojej historii. Od początku... Skoro utożsamiłem się ze swoją opowieścią, zapewne i dla mnie istnieje początek. Czy mam zacząć od chwili narodzin? Czy one stanowią początek? Mógłbym powiedzieć najpierw o twojej srebrnej rękawicy; o srebrnej rękawicy i kuli... Zacznę jednak od Małego Domostwa i opowiem, jak się dowiedziałem o istnieniu takich przedmiotów; w ten sposób początek będzie również końcem. Zresztą i tak powinienem opisać najpierw Małe Domostwo, bo stamtąd wyszedłem i tam spodziewam się zakończyć wędrówkę. Na dobrą sprawę przez cały czas jestem w Małym Domostwie. Tam jest moje miejsce; jego istota stanowi zarazem esencję mnie samego. Gdy mówię o sobie, zazwyczaj mam także w pamięci Małe Domostwo. Nie potrafię go dokładnie opisać, bo z moją przemianą i ono się zmieniło. Gdy stałem się inny, zostało we mnie przekształcone. Z drugiej strony jednak, kiedy ci o sobie opowiem, zrozumiesz, czym jest Domostwo, a raczej, jakie może być. Przyszedłem na świat w pokoju mbaby — matki mojej matki. Zgodnie z obyczajem spędziłem tam najwcześniejsze dzieciństwo. Pokój mbaby pamiętam lepiej niż inne z tysięcy pomieszczeń Małego Domostwa. To było jedyne miejsce, które pozostało niezmienione; jego ściany zawsze wyglądały tak samo, chociaż w miarę jak rosłem pozornie się przemieszczało, bo sąsiednie pokoje i ściany podlegały ustawicznym przesunięciom. Mieszkanie mbaby nie było tak stare jak pierwotne gniazdo, wzniesione przez świętego Andy’ego — serce Małego Domostwa, pełne ciasnych klitek z szarych bloków porowatego kamienia aniołów, gdzie skrywano wszelkie tajemnice. Pokój mbaby nie przypominał również znajdujących się na obrzeżach Małego Domostwa świetlistych nierealnych komnat o widmowych ścianach, które zmieniały się co dnia i harmonijnie łączyły z otoczeniem. Mbaba mieszkała po stronie poranka, niedaleko ścieżki; ściany pokoju były drewniane, a glinianą podłogę okrywały szmaciane chodniki; pełzało po niej mnóstwo żuków, raz nawet przyplątał się czarny wąż i mieszkał tam przez dziewięć dni. Słoneczny blask od wczesnego ranka, jak fala wpadał świetlikami do pomieszczenia; znikał po południu, nim zapalono lampy. Do mbaby można było zajrzeć od zewnątrz, bo nad jej pokojem była kopułka z otworami na bokach i pomalowanymi na czerwono okiennicami, które trzaskały szarpane wiatrem. Przyszedłem na świat po południu; kończył się listopad. Niemal wszyscy mieszkańcy powrócili już do ciepłych pieleszy Małego Domostwa; na zewnątrz pozostała zaledwie garstka. Zgromadzono wszelkie zapasy na zimę, dużo chleba świętej Bei i zwykłej żywności. Moja matka przesiadywała u mbaby; towarzystwa dotrzymywała im Salwa Śmiechu, gawędziarka i ceniona znachorka w jednej osobie. Chrupały włoskie orzechy, popijając je wodą z sokiem malinowym, gdy zaczął się poród. Tak mówiono. Imię nadane mi przez gawędziarkę brzmiało Potok Słów. Nazwała mnie tak, bo z początkiem zimy szybciej rwą potoki i wiatr silniej dmie wśród pustych łodyg. Wywodzę się z linii, której znakiem jest Dłoń; nasz patron to święty Roy oraz święty Dean. Wiele osób z naszej linii nosi imiona związane z mową. Matka nazywa się Jedno Słowo, mbaba zaś ma na imię Taka Mowa. Bywają także odniesienia do rąk i dłoni — na przykład Siedmioręki albo Kciuk. W mojej relacji Małe Domostwo będzie przedstawione tak, jak widzi je linia Dłoni. Narrator spod znaku Liścia albo Kości przedstawiłby odmienną wizję. Srebrna kula i rękawica... Miałem wtedy siedem lat. Był listopad. Pamiętam doskonale, bo tamtego dnia po raz pierwszy w życiu stanąłem przed gawędziarką, co spotyka każdego siedmiolatka, mniej więcej w rocznicę narodzin. Okiennice w kopule nad pokojem mbaby postukiwały cicho. Zadarłem głowę, by popatrzeć jak mbaba zsuwa się po sznurowej drabince, wiszącej u otworu wyciętego w kolistym sklepieniu. Karmiła ptaki. W promieniach słońca wróble pofrunęły za nią do pokoju z głośnym trzepotem skrzydeł; ich białe odchody plamiły szmaciane chodniki rozciągnięte na podłodze. Dzień był chłodny i dlatego mbaba opatuliła głowę włochatą chustą, obszytą frędzlami. Stopy miała bose, ale ozdobione pierścieniami. Matka powiedziała mi, że mbaba coraz bardziej zamyka się w sobie, jak często bywa ze starymi ludźmi. Miała rację; z dzieciństwa pamiętam, że mbaba spędzała coraz więcej czasu w swoim pokoju. W gruncie rzeczy nie była jednak sama, bo pod ścianami stały kufry i komody oznaczone wyobrażeniem Dłoni — własność ziomków z naszej linii, powierzona mbabie. Te rzeźbione skrzynie przypominały... plastry miodu. Stanowią obraz Małego Domostwa — stłoczone ciasno, pełne tajemnic i niezwykłych opowieści. Każda z niezliczonych szuflad jest opatrzona znakiem i ozdobiona rzeźbionym wzorem — zależnie od rodzaju ukrytych w środku przedmiotów. Kufry powstały, by chronić swą zawartość... a także legendy o zagadkowych przedmiotach trzymanych w Małym Domostwie, o ich przeznaczeniu i tajemnej wymowie. Mbaba nie była samotna, bo miała przy sobie mnóstwo pamiątek, zamkniętych w szufladach kufrów i komód opatrzonych znakiem Dłoni. Leżałem goły pod ciężkim kocem na posłaniu mbaby. Obserwowałem ją, słuchałem, jak mamrocze do siebie, krążąc po mieszkaniu z palcem przy zapadniętych bezzębnych ustach; chyba próbowała coś sobie przypomnieć. Po chwili zrezygnowała i sięgnęła po fajkę. Ma w swoim pokoju starą, bardzo piękną fajkę z zielonego szkła, uformowaną w kształt cebuli i zawieszoną na łańcuchach pod kopułowym sklepieniem. Odchodzi od niej pięć zwisających luźno, giętkich jak węże, cybuchów o jaskrawych barwach. Góruje nad nimi metalowa kula w kształcie głowy świętej Bei; w otwarte usta wsuwa się kostki odkrytego przez nią chleba. Mbaba trzymała w palcach płonącą zapałkę, a drugą ręką wkładała turkusowe okruchy chleba wyjęte z baryłki. Przytknęła do nich zapałkę, sięgnęła po jeden z cybuchów i dmuchnęła w ustnik. Ciemny pęcherzyk uniósł się z dna wodnej fajki i dotarł na powierzchnię, a z metalowych ust wydobyła się smuga dymu. Szerokie różowe pasma oplotły łańcuch, ulatując w górę ku sklepieniu. Postać mbaby ginęła w różanej mgle; smugi dymu wydobywały się z jej ust i nozdrzy. Przyjemny jest aromat chleba świętej Bei — lekki i korzenny, zalatujący spalenizną i łagodny... to woń o wielu różnych nutach. Na języku czuje się smak inny od zapachu, jakby się próbowało... wszystkiego. Można go porównać z czymkolwiek... ze wszystkim. To smak jedzenia: suszonych owoców, kwaskowatych ziół, orzechów laskowych, niekiedy węgla drzewnego albo mlecza, odnóży konika polnego, ziemi, jesiennego poranka, śniegu. Myślałem o tym, wciągając dym w nozdrza; zerwałem się z łóżka i owinięty kocem pobiegłem boso po zimnej podłodze ku mbabie, z uśmiechem kiwającej na mnie ręką. Przytuliłem się do niej. Chrząknęła, sięgając po mój cybuch. Mbaba, moja matka i ja siedzieliśmy tak, paląc i rozmawiając. — Kiedyśmy wędrowali... — powiedziała mbaba, a ja stłumiłem chichot, bo wiedziałem, jaką historię zamierza mi przypomnieć. Tamtego ranka miała ich do wyboru tyle, co przedmiotów ukrytych w rzeźbionych skrzyniach, wybrała jednak opowieść z czasów wędrówki. — Kiedyśmy jeszcze wędrowali, bardzo dawno temu... tak dawno, że nie było wówczas mowy o życiu podobnym do obecnego, ani o naszych liniach, ani o powstaniu Małego Domostwa... Tak czy inaczej, święty Andy pewnego dnia opadł z sił. Siedmiokroć tak się zatracił, kiedyśmy wędrowali, a moja opowieść dotyczy jednej z owych chwil. Osłabł, bo ciągnął wóz świętego Roya, załadowany skarbami z Wielkiego Domostwa. Rozpalono ogniska, przy których grzali się ludzie. Zadziwieni, ciągnęli tłumnie do wozu świętego Andy’ego, chociaż do zamkniętych na głucho szuflad i tak nie mogli się dostać. Święty Andy chętnie posiedziałby w cieple i coś przekąsił, lecz nie miał chwili spokoju, bo gromady ciekawskich przychodziły oglądać niezwykły wóz. W końcu rzekł: — Jeśli mi pozwolicie usiąść na chwilę i nieco odetchnąć, dla waszej uciechy postaram się uczynić cud. Na te słowa gapie pozwolili, by usiadł, lecz nie dali mu jadła ni napoju. Znużony czekaniem na odruch dobrej woli uznał, że tylko cud może poprawić nastrój. Pierwszy raz zebrał się w sobie, by to uczynić. Wyciągnął z szuflady srebrzystą rękawicę, która zaczęła cicho popiskiwać, ledwie ją wciągnął na dłoń; potem wydobył gałkę wydającą podobne dźwięki. Pokazał ciekawskim te przedmioty, które wzbudziły ogólne zainteresowanie. Tak mi się przynajmniej wydaje. Święty Andy z całej siły cisnął grającą gałkę w nocną ciemność. Wszyscy słyszeli, jak metal obija się o gałęzie drzew. Świątobliwy człowiek nie opuścił urękawicznionej dłoni. Wkrótce gałka powróciła i wylądowała na rękawicy świętego lekko niczym ptak. Wszyscy osłupieli. Święty Andy rzucał gałką raz po raz, a gapie klaskali i gwizdali. Za każdym razem długo jednak trzeba było czekać na powrót srebrzystego pocisku; gwizdy i oklaski cichły z wolna, aż w końcu ludzie oznajmili: — Znudził nas twój cud. Pokaż coś innego. — Święty Andy przeczuwał, że niejedną sztuczkę mógłby wykonać, używając srebrzystej rękawicy i połyskliwej gałki, ale nie miał pojęcia, jak się do tego zabrać. Widzowie szturchali go kijami i rzucali złośliwe uwagi. W końcu schował rękawicę i gałkę, a potem oznajmił: — Uczynię wnet inny cud. Zobaczycie na własne oczy bezzębnego człowieka, który je surowe mięso. — Otworzył szeroko usta, by wszyscy się przekonali, że nie ma ani jednego zęba. Sama wyglądam teraz jak święty Andy. Ludzie uznali, że pokaz zapowiada się ciekawie. Była tylko jedna trudność: nie mieli surowego mięsa. Andy bardzo zgłodniał, toteż odparł skwapliwie, że zadowoli się gotowanym. Gapie przynieśli jadło i postawili je przed świątobliwym mężem, który nagle otworzył szeroko usta i pokazał gapiom piękne, mocne, białe zębiska. Szarpał i żuł mięso, kłapiąc szczękami i zgrzytając głośno od czasu do czasu, by gapie wszystko słyszeli i widzieli. Gdy zjadł, co mu dano, podniósł się i wyszedł, nim widzowie ochłonęli ze zdumienia. Nie było ono jednak tak wielkie, by ich powstrzymało od zabrania srebrzystej rękawicy i gałki. Dlatego nie mogę wam ich pokazać na dowód, że mówię prawdę. Coś się jednak zachowało. Pod koniec opowieści mbaba zwykle wstawała i z oczyma utkwionymi w szufladkach podchodziła do rzeźbionej komody; wodziła po niej opuszkami palców, aż trafiła na odpowiedni znak. Tym razem wyciągnęła drewnianą szkatułkę w kształcie ust. Rozpromieniła się, wydobywszy piękne, lśniące, białe zęby świętego. — Sztuczna szczęka — wyjaśniła. — Wszystkim pasuje. — Włożyła cudo do ust i przesunęła językiem na właściwe miejsce. Wyszczerzyła zęby, abym mógł je dokładnie obejrzeć. — Taki to był cud — dodała na koniec. — Święty Andy użył sztucznej szczęki, wiekowej jak inne przedmioty w moim pokoju. A jednak wygląda jak nowa. * * * To się zdarzyło w siódmą rocznicę moich narodzin. Prawie dziesięć lat temu... O co chodzi? Mniejsza z tym. Mów dalej, proszę. Co cię zaskoczyło w mojej opowieści? Mów dalej. A zatem... Siódma rocznica. Co siedem lat odwiedzamy gawędziarkę obeznaną ze sprawami naszej linii, by przyjrzała się zawartości Archiwum i sprawdziła, co z nas wyrosło. Nie mam pojęcia, czemu wybrano siódemkę oraz jej wielokrotności. Może dlatego, że cyfra siedem występuje w rozmaitych wyliczankach. Przeżyłem dwie siódemki z okładem i z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że w przełomowym roku człowiek się zmienia... jest bardziej sobą. Między rocznicami chodzimy niekiedy do gawędziarki po wsparcie w trudnej chwili lub pomoc w zrozumieniu samego siebie; zwyczajowo każdy udaje się do niej, ledwie skończy lat siedem, czternaście, dwadzieścia jeden, dwadzieścia osiem. Ostatni rok pierwszej siódemki to czas róży. Skoro mam wyjaśnić, co to za pora, muszę najpierw wspomnieć o czwórdzbankach, o doktor Boots i jej Rejestrze, o Przymierzu, katastrofie i zniszczeniu świata aniołów... Może ta moja opowieść w ogóle nie ma początku? DRUGA FASETA Gawędziarka, do której mbaba mnie zaprowadziła, miała na imię Barwa Czerwieni. Przyjaźniły się od dziecka. Mbaba wspomniała, że Barwa Czerwieni w młodości była przypisana do linii Wody i nazywała się Wichura. Dopiero gdy zmieniła imię, zaczęła poznawać Archiwum i została gawędziarką. — Nie znała wówczas sekretów naszej linii — tłumaczyła mbaba, przygotowując mnie do tego spotkania. Jej oddech zmieniał się w delikatną białą mgiełkę. — Dopiero kilka lat temu wzięła się za jej studiowanie. — Od moich narodzin? — Na dobrą sprawę zajmowała się tym już wcześniej — odparła mbaba. — Nie jest to jednak odległa przeszłość. — Byliśmy gotowi do wejścia. — Tak czy inaczej, wszyscy powiadają, że jest bardzo mądra i doskonale zna wszelkie tajemnice linii Dłoni. — Jakie tajemnice? — Na przykład twoje! — Mbaba pociągnęła mnie za ucho. — Kto jak kto, ale ty powinieneś to rozumieć. Gdy wyszliśmy z pokoju, dodała: — Barwa Czerwieni mieszka obok Ścieżki. Lubi przysłuchiwać się krokom przechodniów mijających jej pokoje. Święty Roy (mam rzecz jasna na myśli Roya Mniejszego, a nie Roya Wielkiego) powiedział, że Ścieżka sama układa się pod stopami. Małe Domostwo rozrastało się stopniowo. Wokół starego gniazda powstawały z latami duże i małe pomieszczenia złączone ścianami jak w plastrze miodu, lecz nie tak regularne. Domostwo zajmowało stoki wzgórz i brzegi strumienia; były tam schody i wąskie korytarze. Pokoje różniły się kształtem i wielkością; nie było dwu takich samych. W ogromnych pomieszczeniach stały rzędy kolumn, w małych połyskiwały zwierciadła; tysiące wariantów. Dawne, niezmienne komnaty w środku domostwa, nowe i niestałe u jego krańców. Ścieżka biegła spiralnie przez najstarsze pomieszczenia ku środkowym pokojom, a potem dalej, na zewnątrz, ku osikowym gajom, gdzie linia Klamry miała swoje drzwi po wieczornej stronie. Z Małego Domostwa można było wyjść tylko Ścieżką. Trzeba się tam urodzić, by trafić do środka. Ścieżka z pozoru niczym się nie różni od swego otoczenia; sama układa się pod stopami. Ta nazwa oznacza szlak biegnący przez wszystkie pomieszczenia. Jedno przechodzi w drugie; kto nie wie, jak biegnie Ścieżka, może błądzić w nieskończoność. Do mieszkania Barwy Czerwieni szło się długo, ciągle w stronę dawnego gniazda. Wiekowe komnaty o ścianach z kamienia były chłodne latem, ciepłe i przytulne zimą. Tu przesiadywały gawędziarki, śledząc bieg swych linii i plotąc z nich pajęczą sieć, która ogarniała całe domostwo. W komnacie gawędziarki panował półmrok. Nie widać tam nieba jak u mbaby. W dachu otwierały się wąskie świetliki wypełnione jasnozielonym szkłem; mnóstwo w nim było powietrznych pęcherzyków. Mbaba położyła mi rękę na ramieniu i donośnym głosem zawołała po imieniu Barwę Czerwieni. Ze środka dobiegł śmiech, a może pokasływanie. Mbaba wciągnęła mnie do pokoju. Po raz pierwszy byłem w tak starej komnacie. Ściany wzniesiono z bloków szarego kamienia zwanego przez nas anielskim. Niektóre zostały starannie obrobione; owalne prześwity (podobno każdy z kamiennych bloków ma w środku taki otwór) tworzyły cztery okienka. Światło wpadające przez szklane tafle sufitu pozwalało dostrzec za oknami małe kaskady spiętrzonych wód strumienia. Mbaba pomogła mi wygodnie usiąść. Starałem się zachować spokój. Czekałem, co będzie dalej. Barwa Czerwieni wyszła z sąsiedniego pomieszczenia, spojrzała na mbabę i wybuchnęła śmiechem. Kiedy uniosła ramiona w powitalnym geście, bransolety zadźwięczały na przegubach rąk. Była starsza od mbaby i nosiła wielkie okulary, których szkła połyskiwały, gdy kiwała głową w odpowiedzi na powitalne słowa. Usiadła naprzeciwko mnie, podciągnęła bose stopy i oparła ramiona na kolanach. Milczała, nie spuszczając ze mnie bystrych oczu ukrytych za lśniącymi okularami. Kiedy się wreszcie odezwała, słowa wypowiadane dźwięcznym i umiejętnie modulowanym głosem płynęły niespiesznie jak krople oliwy. Nie wszystkie potrafiłem zrozumieć. Podczas rozmowy Barwa Czerwieni wyciągnęła z sakiewki garść okruchów chleba świętej Bei i owinęła je niebieską bibułką; po chwili trzymała w palcach grubego skręta. Z kieszeni wyjęła długą zapałkę i skinęła na mnie, żebym usiadł obok niej. Podszedłem z ociąganiem, chociaż mbaba wykonała ponaglający gest. Barwa Czerwieni podała mi zapałkę i patrzyła z uwagą, jak pocieram ją o chropowaty kamień i, trzymając drewienko obiema rękami, przypalam jej skręta. Wydęte policzki gawędziarki zapadły się, gdy hałaśliwie wydmuchnęła różowy obłoczek. Szczere i przyjazne zaciekawienie w jej wzroku sprawiło, że się zarumieniłem i uśmiechnąłem jednocześnie. — Witaj — rzuciła, paląc chleb. — Miły z ciebie dzieciak. Chętnie z tobą porozmawiam. Nie zdradzę ci wszystkich tajemnic, ale jestem pomocna i wyrozumiała. Nie ma powodu do obaw. Wiem, że czujesz się dziwnie, ale wkrótce dojdziemy do porozumienia i na pewno się zaprzyjaźnimy... Nie... jasne, że nie mówiła takich rzeczy, ale dała mi to do zrozumienia w chwili, gdy się przywitaliśmy, bo używała prawdziwej mowy, a w tej dziedzinie nie miała sobie równych; jako prawdziwa mistrzyni nie była w stanie zwodzić nawet takiego prostaczka jak ja. Oczywiście mało wówczas z tego rozumiałem, a o pewnych sprawach wspomnianych przez gawędziarkę i mbabę nie mogłem wcześniej nawet słyszeć. — Nie jesteś prawdomówcą — stwierdziła Barwa Czerwieni. — Nie — odparłem. — Wkrótce nim zostaniesz. — Położyła mi dłoń na ramieniu i uniosła gęste brwi. — Potok; tak cię będę nazywała. Zbyt długo trzeba mleć ozorem, by wymówić pełne imię. — Parsknęła śmiechem. Zabawne wyrażenie: mleć ozorem. Zamieniła kilka słów z mbabą, dając jej do zrozumienia, że chce ze mną porozmawiać na osobności. Gdy zostaliśmy sami, zgasiła skręta i skinęła, dając znak, żebym poszedł za nią do sąsiedniego pokoju. — Twoja mbaba bardzo cię chwali — stwierdziła, wyjmując z komody małą wąską szkatułkę, która mieściła się na pomarszczonej dłoni. Otworzyła ją. W środku znajdowały się cztery zaokrąglone flakoniki z poręcznymi zatyczkami. Każdy był innego koloru: pierwszy czarny, drugi srebrzysty, trzeci biały jak naga kość, a czwarty błękitny jak niebo o zachodzie w środku zimy. — Mbaba twierdzi, że lubisz opowieści. — Tak. — Znam ich mnóstwo — odparła łagodnie, a zarazem poważnie, jej oczy spoglądały na mnie bystro zza połyskliwych szkieł. — Wszystkie są prawdziwe. — Oboje skwitowaliśmy te słowa wybuchem śmiechu. Dreszcz mnie przebiegł, gdy słuchałem tego dźwięku; był głęboki i donośny, śpiewny choć niski. Wiedziałem już, że Barwa Czerwieni to istota błogosławiona; może nawet święta. Czemu nazwałeś ją błogosławioną? Błogosławiona... Blask powiedział mi, że przed wiekami w obecności błogosławionych zamykano usta i powściągano języki. My za błogosławionych uznajemy ludzi, przy których trudno powstrzymać się od śmiechu. To wszystko. Barwa Czerwieni sięgnęła po czarny flakonik, nabrała kciukiem odrobinę jego różowej zawartości i dotknęła palcem moich warg. Zlizałem miksturę. Nie miała żadnego smaku. Gawędziarka znów sięgnęła do kufra i wyjęła kilka czarnych pudełek z przegródkami oraz podłużne walce z niewielkimi soczewkami. Zaniosła je do większego pokoju i zmontowała starannie, umieszczając pod oszklonymi świetlikami, tak by walce skierowane były ku białej płaszczyźnie ściany. Pociągnęła za sznurek przymocowany do zasłony zielonkawego prześwitu; blask padł na zwierciadło umieszczone za pudełkami. Promień skupiony na soczewce odbił się i trafił do podłużnego walca o niewielkim przekroju; na ścianie zalśnił bladozielony krąg. Barwa Czerwieni nadzwyczaj ostrożnie otworzyła podłużną szkatułkę i po namyśle wybrała jeden z wielu umieszczonych w niej cienkich szklanych kwadracików. Gdy popatrzyła nań pod światło, dostrzegłem barwny wzór. Umieściła płytkę w czarnej machinie i ten sam wzór pojawił się na ścianie, znacznie powiększony i tak wyraźny, jakby go tam wyrysowano. — To jest Archiwum? — wyszeptałem. — Tak. Wiele lat później Blask powiedział mi, jak brzmi pełna nazwa Archiwum. Na moją prośbę powtarzał ją tak długo, aż nauczyłem się formułki na pamięć i sam mogłem recytować te słowa jak magiczne zaklęcie. Mruczałem je w nieskończoność, czekając, aż przyjdzie sen: Zintegrowane Archiwum Uniwersalnej Kartoteki Parasocjalnych Typów Osobowości Wassera- Doziera, Wydanie Dziewiąte. Blask próbował mi wytłumaczyć to pojęcie, ale zapomniałem, o co chodziło. Nawet gawędziarka, która codziennie patrzyła na tajemnicze wzory, używała skróconej nazwy: Archiwum. Stamtąd wzięły się nasze linie, chociaż aniołowie, jego twórcy, nie mieli o nich pojęcia. Archiwum jest o setki lat starsze od linii odkrytych dopiero przez gawędziarki. — W dawnych czasach — tłumaczył mi Blask — Archiwum nie było źródłem wiedzy. Służyło do zaprowadzenia w niej ładu. Aniołowie wymyślili Archiwum i wiele innych rzeczy. Wprawdzie zagadnienia, które zostały dzięki niemu uporządkowane, dawno straciły znaczenie, ale odkryto nieznaną wcześniej naukę o liniach. Twórcy Archiwum nie mieli pojęcia, że jest w nim zawarta. Często tak bywa. Przyglądałem się jaśniejącym na białej ścianie symbolom mojej linii, która cieszy się zasłużoną sławą, bo pochodzi z niej dwoje wielkich świętych. — Mamy w linii Dłoni parę świętych patronów — oznajmiłem. — Mądry z ciebie chłopiec — odparła Barwa Czerwieni. — Masz mi chyba coś więcej do powiedzenia. — Przemawiała łagodnie, ale poczułem się zmieszany, bo wspomniałem o rzeczach, na których słabo się znałem. Uprzejmie odczekała chwilę w nadziei, że odezwę się ponownie; skwitowała moje milczenie wybuchem śmiechu. Zajęła się przezroczami Archiwum, a po chwili zaczęła mówić, trochę do mnie, trochę do siebie, o naszej linii i sposobie życia; podczas tego wywodu ujęła moją dłoń. Siedzieliśmy obok siebie na posłaniu. Nic prócz barwnego wzoru na ścianie pokoju nie przyciągało mego spojrzenia; nic oprócz cichego głosu Barwy Czerwieni nie było warte słuchania. Bezwiednie rozchyliłem dziwnie obrzmiałe wargi, lecz niepokojące odczucia w ogóle mnie nie obchodziły. Słuchałem uważnie pytań Barwy Czerwieni oraz własnych odpowiedzi, które formułowały się same z siebie. Opowieść gawędziarki nie była zwyczajną relacją; jej głos powoływał rzeczy do istnienia. Ledwie spytała o moją matkę, ta stanęła mi przed oczyma jak żywa; byliśmy razem na dachu wśród pszczelich uli, przykładałem ucho do ścianki, by posłuchać jednostajnego brzęczenia zimujących w środku owadów... Potem Barwa Czerwieni zapytała mnie o sny i od razu ujrzałem znajome wizje; unosiłem się w powietrzu, krzyczałem z przerażenia i miałem zawroty głowy po upadku. Przez cały czas zdawałem sobie sprawę, że słucham siedzącej obok Barwy Czerwieni i odpowiadam na jej pytania. Pod wpływem różowej substancji (wówczas nie miałem o tym pojęcia) znów przeżywałem zapamiętane sytuacje, a zarazem czułem obecność mojej rozmówczyni i jej rękę na mojej dłoni. Wydawało mi się, że od nowa przeżywam całe życie, potem jednak ważne z pozoru wydarzenia straciły na znaczeniu i realna pozostała jedynie twarz siedzącej obok mnie Barwy Czerwieni; powróciłem myślami do komnatki, gdzie widniał na ścianie barwny wzór, i ziewnąłem nieco zaskoczony, bo poczułem się tak, jakbym mocno przespał całą noc. — Potoku Słów... — szepnęła do mnie Barwa Czerwieni. — Jesteś Dłonią, i to podwójnie. Nie odpowiedziałem, bo już mnie nauczono, że to jakby sekret nie wart rozgłaszania albo coś w rodzaju wstydliwego piętna, że mój ojciec imieniem Siedmioręki oraz matka wywodzili się z jednej linii. Rzadko bywa, że dwoje rodziców ma identyczne pochodzenie. To było tak dziwne, jak związek brata i siostry. Gawędziarki przed tym ostrzegały; podobno tworzy się wówczas nazbyt silna więź. — Kiedy Siedmioręki zamierza wyruszyć? — zapytała. — Nie wiem — odparłem spokojnie, bo wcale mnie nie dziwiło, że zna jego tajemnicę; sprawiała wrażenie osoby, przed którą nic się nie ukryje. — Mówił, że wkrótce; to wszystko. — Wolałbyś, żeby nie odchodził. Zamilkłem ponownie z obawy, że słowa mnie zdradzą. Siedmioręki był moim najlepszym przyjacielem, choć rzadko go widywałem. Gdy w trakcie opowieści lub zabawy nagle milkł i wzdychał, a potem zaczynał mówić o wielkim świecie, ogarniał mnie strach. Bałem się ogromu świata otaczającego Małe Domostwo; to był obszar wielki, pusty i nieznany; nie chciałem, by Siedmioręki tam przepadł. — Czemu chce odejść? — zapytałem. — Może pragnie zerwać więź. — Barwa Czerwieni wstała. W stawach coś jej zatrzeszczało. Sięgnęła do podłużnej szkatułki po następną płytkę z cienkiego szkła. Umieściła ją w wąskim gnieździe przed lusterkiem, tuż za pierwszym barwnym kwadratem. Delikatny wzór obrazka zmienił się, barwy pociemniały i nabrały głębi. — Potoku — zaczęła Barwa Czerwieni, przyglądając mi się badawczo sennym wzrokiem lunatyczki. — Czy wiesz, że nasze życie przybiera rozmaite formy? Może być jak gwiazda lub krąg. Dla jednych zaczyna się tam i kończy tu, dla innych początek i koniec jest tym samym. Życie bywa pełne, albo niczego w nim nie ma. — A moje jaki przybrało kształt? — Nie wiem — odparła spokojnie. — Z pewnością inny niż Siedmiorękiego. To pewne. Zdradź mi, co będziesz robić, gdy dorośniesz i staniesz się prawdomówcą? — Chciałbym zostać poszukiwaczem. — Spuściłem głowę, bo mogła mnie uznać za pyszałka; gdybym oznajmił, że chcę robić szkło, hodować pszczoły albo zostać gawędziarzem, nikt by mnie o to nie posądził. — Chciałbym odszukać wszystko, co utraciliśmy, i przywrócić naszej gromadzie. — Pięknie — odparła. — Pamiętaj jednak, że wśród rzeczy utraconych wiele było takich, których lepiej nie szukać. — W jej tonie była także zachęta, abym nie rezygnował z tego pomysłu, bo wart jest zachodu. — Siedmioręki o tym wie? — Tak. — Co on na to? — Jego zdaniem wszystko, co zaginęło, jest stracone na zawsze i znajduje się w Niebiańskim Mieście. Barwa Czerwieni skwitowała moje słowa wybuchem śmiechu. A może rozbawił ją widoczny na ścianie obrazek? — Linia Dłoni — rzuciła w zadumie. Po chwili milczenia dodała: — Zrób to, Potoku Słów. Zapytaj Siedmiorękiego, czy zabierze cię ze sobą, gdy postanowi odejść. — A zabierze? — Nie — odparła. — Nie sądzę. Zresztą czas pokaże. Właśnie. To najlepsze wyjście. — Wskazała obraz na ścianie. — Tam się kryje ścieżka. Jej nazwa to Mały Węzeł. Nie prowadzi daleko. Zobaczyła już dość; wyglądała jak obudzona ze snu. Wstała, wyjęła z gniazd oba kwadraty i przetarła je starannie; sięgnęła po lusterko i również je oczyściła. Schowała wszystko do podłużnego pudełka. Dostrzegłem na nim znak Dłoni, co oznaczało, że wszystkie obrazki dotyczyły mojej linii. Niewiele się o niej dowiedziałem. To był zaledwie ułamek nauki o rozmaitych wariantach losu. — Jak... — wykrztusiłem, wskazując pudełko. — Jak to... — Kiedy dożyjesz mego wieku — odparła — będziesz wiedział, w czym rzecz. Sądzę, że o to pytałeś. — Bez pośpiechu odłożyła wszystko na miejsce. Podeszła do mnie znowu i oznajmiła: — Mam tu mnóstwo przezroczystych cienkich płytek ze szkła, takich jak te, które ci pokazałam. — Można by umieścić trzy przed soczewką — wtrąciłem — i sprawdzić, jak zareagują na światło... — Nawet siedem lub dziesięć... ile chcesz, byle tylko mieć dość rozumu i od razu się w tym rozeznać — zawołała, klaszcząc w dłonie. Uklękła i popatrzyła na mnie z bliska. — Każdy obrazek ma nazwę i zawiera wiedzę o tobie, jako że jesteś Dłonią. Umieszczony wśród innych zmienia ich sens i wprowadza nowe znaczenia. Archiwum to wielka mądrość, Potoku, znacznie większa od mojej. — Jakie są nazwy innych wzorów? — zapytałem, chociaż i tak by mi nie powiedziała. — Poznasz je z czasem, jeśli zechcesz się uczyć. Jeszcze jedno, Potoku. Masz ochotę odwiedzać mnie częściej? Kilkoro dzieci przychodzi tu czasami. Opowiadam historyjki, trochę rozmawiamy, pokazuję im różności. Sądzisz, że to by ci się spodobało? Też pytanie! Nie na darmo stwierdziła przed chwilą, że Dłoń to moja linia. Pokazała mi okruchy wiedzy, której nie potrafiłem ogarnąć. — Tak — wykrztusiłem, mając nadzieję, że owa cząstka prawdziwej mowy, jaką zdołałem opanować, da jej odczuć, jakie są moje intencje. — Doskonale. — Skóra wokół jej ukrytych za okularami oczu zmarszczyła się w uśmiechu. — Porozmawiaj z Siedmiorękim i rób... Zapamiętaj dobrze moje słowa. Rób wszystko, co ci powie lub każe. Potem do mnie przyjdź. Sądzę, że wkrótce się tu zjawisz. — Przeczesała mi palcami włosy. — Zmykaj, Potoku Słów. Pora się ocknąć. Wkrótce powrócisz. — Dostrzegła moją ciekawość, zakłopotanie i ożywienie. Donośny śmiech zabrzmiał w komnacie. Dźwięczało w nim echo tysiąca dawnych spraw i legenda odwiecznej świętości. Mbaba nie czekała na mnie przed drzwiami. Żaden problem, skoro Barwa Czerwieni mieszkała przy Ścieżce. W Małym Domostwie wiele było nieznanych mi zakamarków, ale nie błądziłem, bo nogi same mnie niosły. TRZECIA FASETA Są w Małym Domostwie miejsca, w których stale gromadzą się ludzie z jednej linii. Jest oczywiste, że ci spod znaku Wody ciągną nad strumień i między wierzby po stronie poranka; łatwo ich przejrzeć i domyślić się, jak postąpią. Z Dłońmi bywa trudniej, ale i tak wiem, gdzie ich szukać. Znalazłem Siedmiorękiego w starej, łukowato wysklepionej komnacie z glinianą podłogą; sala wzniesiona po wieczornej stronie służyła jako miejsce zgromadzeń przed setkami lat, gdy jeszcze wiecowaliśmy. Tafle szkła pochłaniały blask zachodzącego słońca, które oświetlało komnatę, a kłęby dymu niczym burzowe chmury zbierały się nad niewielką hałaśliwą gromadką pogrążoną w przyjaznej rozmowie. Same Dłonie. Nie należy sądzić, jakoby stanowili zamknięty krąg, ale problem w tym, że innych nudzą ich długie rozmowy pełne zawiłych określeń, wtrętów i dygresji, zwanych przez nas wężowymi dłońmi, oraz wieloznacznych dowcipów, które bawią tylko nielicznych. Ludzie wolą robić swoje; ja również. Wstydziłem się mówić przy wszystkich i dlatego poprosiłem Siedmiorękiego, żebyśmy porozmawiali na osobności. Rzucił mi badawcze spojrzenie i uśmiechnął się, ale w moich słowach było tyle powagi, że podniósł się, wymamrotał jakieś usprawiedliwienie; stanęliśmy za jedną z ustawionych promieniście belek podtrzymujących szklany dach. Siedmioręki dziwnie się uśmiechał, bo Dłonie są zakłopotane, ilekroć mają do czynienia z intrygą czy tajemnicą, a także wówczas kiedy zamiast ogólnych uwag słyszą pytania dotyczące ich samych. Dlatego mój głos brzmiał cicho i apatycznie. — Gdy będziesz opuszczał Małe Domostwo, zabierzesz mnie ze sobą? — wykrztusiłem z trudem, jakby coś utkwiło mi w gardle; starałem się używać prawdziwej mowy, choć jeszcze słabo ją znałem. — Kto wie, młody człowieku — odparł Siedmioręki. Wiedziałem, że z tym człowiekiem to żart, lecz pochlebiało mi takie określenie. Siedmioręki owinął się szatą i usiadł oparty plecami o kolumnę. Zawsze układał łokcie na kolanach, a długie ręce zwisały swobodnie; zaciskał palce wokół kciuka drugiej ręki; naśladowałem ten gest. Patrzył na mnie, w zamyśleniu kiwając głową. Czekał, aż zapytam powtórnie, bo wówczas łatwiej byłoby mu zgadnąć, do czego zmierzam. Milczałem. Barwa Czerwieni uznała, że powinienem zapytać, chociaż nie sądziła, by mnie zabrał; czekałem więc na odpowiedź. — Posłuchaj, co myślę — odezwał się w końcu. — Zapewne nieprędko zdecyduję się wyruszyć. Trzeba... no wiesz, przygotowania wymagają czasu. Może kiedy nadejdzie dla mnie odpowiednia pora, ty również będziesz gotowy do drogi. Te słowa zawierały ukryte znaczenie. Jako początkujący prawdomówca z łatwością je wychwyciłem, ale zbyt mało umiałem, by wiedzieć, w czym rzecz. Ojciec wyciągnął rękę i poklepał mnie lekko po udzie. — Myślę jednak — dodał — że skoro zamierzamy kiedyś wyruszyć, już teraz trzeba zacząć przygotowania. Mam pomysł. Na początek odbędziemy razem małą wycieczkę. — Wycieczkę? — Tak. Powłóczymy się trochę. To świetna zaprawa. Widziałeś drogę? — Nie. — A chciałbyś? W milczeniu wzruszyłem ramionami, dając do zrozumienia, że mogę tam iść skoro tego ode mnie oczekuje. — Poproś mbabę o pozwolenie — dodał Siedmioręki. — Jeżeli się zgodzi, a chyba tak będzie, wyruszymy jutro, o ile nie przeszkodzi nam deszcz albo coś w tym rodzaju. Przyjdę po ciebie z samego rana. Barwa Czerwieni powiedziała, że mam zrobić dokładnie to, co mi każe Siedmioręki; wątpiła, by chciał mnie zabrać na wyprawę, ale nie usłyszałem zdecydowanej odmowy. Należało się cieszyć, toteż z radością czekałem na wycieczkę stanowiącą początek wspólnych przygotowań, byłem jednak zakłopotany i niepewny. Tak się dzieje, gdy łączy nas z innymi silna więź; najprostsze sprawy zdają się wówczas bardzo skomplikowane. Taki oto splot wydarzeń sprawił, że następnego dnia przyszło mi wdrapać się na most wiodący przez rzekę zwaną Tamtą Rzeką; był to właściwie szkielet mostu z przerdzewiałych żelaznych belek. Prawdziwy most z drogą, po której można spokojnie chodzić, zawalił się, nim przyszedłem na świat. Poprzedniej nocy był przymrozek i dlatego zimny wiatr hulał nad wodą. Stąpaliśmy ostrożnie z belki na belkę, patrząc w dół albo odwracając wzrok od ciemnych i groźnych fal widocznych między żelastwem. Wiekowy metal skrzypiał i jęczał pod naporem coraz silniejszego wiatru. Szedłem za Siedmiorękim, zaciskając palce na belkach, których on się chwytał. Ramiona i ubranie pokryła gruba warstwa brudu i rdzawego pyłu; dłonie miałem zgrabiałe od chłodnego metalu. Przed nami pojawiła się spora wyrwa. Siedmioręki wyprzedził mnie, by na nią popatrzeć. Wkrótce most nie będzie się nadawać do użytku; jedna z belek odpadła, a cała konstrukcja wkrótce się zawali. Targane wiatrem długie włosy spadały ojcu na twarz; furkotały na wietrze szerokie, podwinięte wysoko rękawy jego szaty, gdy zamyślony spoglądał w górę i w dół; most skrzypiał i kołysał się, a w dole burzyły się fale. Siedmioręki popatrzył na mnie z uśmiechem, zatarł dłonie, podmuchał w nie, napiął mięśnie i skoczył. Chyba krzyknąłem. Siedmioręki objął ramionami metalowy pal i przywarł do niego; przesunął dłoń, by wzmocnić uchwyt i stanął twarzą do mnie. Nierówny oddech unosił mu pierś, a twarz była czerwona od rdzy. — Śmiało, Potoku, skacz — rzucił, sapiąc głośno. Stałem bez ruchu, nie odrywając od niego wzroku. Usiadł na żelaznej szynie i splótł pod nią stopy. — Siadaj — rozkazał; tym razem posłuchałem. Byłem niższy, więc nogi zwisały mi luźno. Siedmioręki wyciągnął długie ramiona i wielkie dłonie, dając mi znak, żebym się ku niemu pochylił. Chwyciłem go za nadgarstki i na dany znak rzuciłem się do przodu. Spojrzenie utkwiłem w żelastwie, by nie patrzeć na fale. Przeleciałem nad wyrwą, coś uderzyło mnie w ramię i pociągnęło w górę; stopa dotknęła metalowej belki i zsunęła się po niej. Przez chwilę próbowałem odzyskać równowagę z twarzą przytuloną do torsu Siedmiorękiego; obejmowałem go tak długo, aż poczułem, że stoję pewnie. Nawet wówczas kurczowo zaciskałem dłonie wokół nadgarstków ojca. Słyszałem jego śmiech, spoglądałem z bliska w szeroką, rozradowaną twarz i chichotałem, sapiąc głośno. Potem rozprostowałem wolno palce zaciśnięte na jego nadgarstkach i usiadłem bez pomocy. — Trening — oznajmił. — Rozumiesz? Kto planuje wyprawę, musi wierzyć, że zdoła dotrzeć do celu. Jakoś się uda. Dotarliśmy na koniec mostu; potem trzeba było zejść w dół po filarze. Przez chwilę patrzyliśmy w milczeniu na konstrukcję, którą zdołaliśmy pokonać. Nagle desperacko zapragnąłem wyruszyć z ojcem i dzielić wszystkie jego przygody. — Kiedy podrosnę, zabierzesz mnie ze sobą, prawda? Kiedy początek wyprawy? — Spokojnie, młody człowieku. — Znów wydało mi się, że w jego słowach kryje się mroczna tajemnica, jakiś żal; zrozumiałem, że nie chodzi o mnie. Siedmioręki wstał. — Powinniśmy wyjść na drogę za dnia, o ile chcemy się jej przyjrzeć. Sporo czasu zajęła nam wspinaczka po zalesionym stoku, gdzie pełno było opadłych zbrązowiałych liści, zwarzonych przymrozkiem. Potem las zaczął rzednąć. Szliśmy skalistym zboczem wśród kamieni upstrzonych szarymi porostami. Ołowiane niebo wisiało nisko nad głowami. W trakcie wspinaczki mieliśmy wrażenie, że się do niego zbliżamy. Gdy stanęliśmy na szczycie góry, w chmurze powstała szczelina i ukazało się błękitne niebo, rozjaśnione srebrzystą poświatą. Siedmioręki pokazał mi widoczny z daleka las iglasty. — Gdy miniemy tamte drzewa — powiedział — zobaczymy drogę. Wiatr chłodził mi policzek zwrócony ku ojcu i rozganiał powoli gęste chmury ponad naszymi głowami. Przecięliśmy sosnowy lasek i wyszliśmy na skalisty płaskowyż, górujący nad doliną. Niebo jaśniało różowością i błękitem, a wiatr pędził po nim stada chmur. Gdy zniknęły, niebiosa sprawiały wrażenie bardzo dalekich; były odległe i ciemnobłękitne. Jakiż to wiatr tam dął? Słońce, które chyliło się już ku zachodowi, rozświetliło naszą kryjówkę i leżącą przed nami dolinę; pojaśniała także droga. Naprawdę istniała. Biegła doliną, wijąc się kapryśnie; lekceważyła naturalne zakręty i samowolnie zataczała osobliwy łuk — największy twór, jaki kiedykolwiek widziałem na oczy. Tyle było w nim cudowności; czy potrafię o nich wszystkich opowiedzieć? Zacznę od tego, że nie była to jedna droga, lecz dwie. Podwójny szlak dostatecznie szeroki, by na każdej jezdni ustawiło się w szeregu dwudziestu ludzi. Obie umykały w dal, niczym dwie szare wiewiórki. Powierzchnia miała barwę ich futerka. Jak daleko mogłem sięgnąć okiem, drogi biegły obok siebie, zachowując tę samą szerokość i odległość, zmierzając... donikąd? W głębi doliny, wiele mil dalej, robiły nagłą woltę, skręcały, oddalając się od siebie, pędziły w górę i w dół po mostach i pochylniach, przybierając kształt liścia koniczyny narysowanego tylko dla zabawy — kapryśne jak gigantyczne bachory podczas szalonej gonitwy. Aż po horyzont droga biegła ku wysokiemu zboczu, gdzie powinna się zakończyć; o dziwo, zmierzała dalej. Oba pasma wpadały do groty albo skalnej rozpadliny. Wyłaniały się po drugiej stronie góry i mknęły dalej szerokim łukiem lub z woli aniołów przecinały mocno pofałdowany teren prostymi liniami. — Dokąd biegnie? — zapytałem. — Wszędzie — odparł krótko Siedmioręki, siadając na ziemi. — Z wybrzeża na przeciwległy brzeg. Kiedy tam dotrze, zawraca i biegnie tu z powrotem nieco inną trasą, by ponownie zawrócić. Krzyżuje się raz po raz z innymi trasami, układa się równolegle do nich albo odchodzi promieniście, niczym tysiące nitek pajęczej sieci. — Wszystkie drogi są podobne? — Z wyglądu tak, ale bywają potężniejsze. — Biegną gromadnie? — Nie, zawsze parami. Jedno pasmo wiedzie w tę, drugie z powrotem. Bywają szersze, zakreślają łuki potężniejsze od widocznych w oddali, ale złączone jak płatki ogromnych kwiatów. Wtapiają się w miasta, wspinają się na wysokie mosty i znikają w otchłaniach tuneli. Tak słyszałem. Kiedyś zobaczę je na własne oczy. — Po co... to wszystko? — Do zabijania ludzi — odparł Siedmioręki równie szczerze jak przedtem. — Tak mówili święci. Trzeba ci wiedzieć, że drogą jeździły auta. Stąd mógłbyś je obserwować przez całą noc. Wszystkie były oświetlone. Z przodu miały lampy białe, a z tyłu czerwone; w tamtą stronę mknęły zatem otoczone jasną poświatą, a z powrotem szkarłatną. — W jaki sposób droga zabijała? — Sama tego nie robiła. Samochody to prawdziwi zabójcy. Były ciasne, należało więc siedzieć w ten sposób, a wówczas przy zderzeniu ręce i nogi łatwo ulegały złamaniu. Auto się kurczyło, zgniatając człowieka jak dziadek do orzechów. — Wyobraź sobie auta pędzące szybciej od nietoperzy, ale znacznie mniej ostrożne niż one. Z tego powodu ciągle się zderzały. Święty Clay twierdził, że usłyszał od świętego Roya Wielkiego... a święty Roy widział przecież drogę u kresu dni, kiedy jeździły nią miliony aut podobnych do gromady mrówek albo ławicy drobnych rybek... Tak czy inaczej, święty Roy twierdził, że droga zabijała rocznie tylu ludzi, ilu teraz mieszka w Małym Domostwie, a może dwa razy więcej. Spoglądałem na to cudo, szare jak pióra gołębia. Z bliska zobaczyłem, że kamienie pękają rozpychane korzeniami chwastów, a na zielonym pasie dzielącym obie drogi rosną bujnie młode drzewa. Wystarczyło stanąć na środku szarej wstęgi, by rozpocząć wędrówkę ku przeciwległemu brzegowi; tylko aniołowie wiedzą, jak długo tam się idzie. Po drodze można by zobaczyć cuda, o których nawet prawdomówcy dawno zapomnieli. Po dotarciu na wybrzeże należało tylko przejść na sąsiednie pasmo, by wrócić do domu tą samą drogą, która dawniej zabijała ludzi. Przejaśniło się. Wiatr, który odsłonił błękitne niebo zawieszone wysoko nad głowami, cichł z wolna. Siedmioręki wstał i ruszył stromym zboczem w dół, ku drodze. Poszedłem za nim. — Dlaczego nie zatrzymali aut? — zapytałem. — Czemu nie chodzili piechotą? Nie wystarczyło im... samo patrzenie? — W końcu przystanęli, kiedy wszystko inne stanęło — odparł Siedmioręki, szukając oparcia dla stóp. — W dawnych czasach użytkownicy drogi byli ponad to; nie znali strachu i nic dziwnego, skoro zwali się aniołami. Poza tym żyły ich miliony; śmierć paru tysięcy nie była wielką stratą. Dotarliśmy na pobocze i wyszliśmy na środek bliższego pasma; przed nami leżało ogromne szare skrzyżowanie odległe o wiele mil, a u kresu drogi było przeciwległe wybrzeże. — Przyszliśmy tą drogą — powiedział Siedmioręki, tupnąwszy lekko stopą o gładką powierzchnię. — Święta Bea oraz święty Andy dotarli tu w błogosławionych czasach i w tym właśnie miejscu porzucili drogę. Postanowili wybudować Małe Domostwo. Znasz tę historię. — Mimo to opowiedz — poprosiłem. Wiele słyszałem, ale nie miałem pojęcia o tym miejscu ani drodze, która nas do niego przyprowadziła. — Dobrze — odparł. — Pomóż mi rozpalić ognisko. Nazbieraliśmy patyków i suchego drewna. Ułożyliśmy je na środku drogi. Siedmioręki wyjął ukryte za mankietem zapałki i podpalił stosik. Usiedliśmy w niewielkim kręgu światła, kryjąc dłonie w rękawach. Naciągnęliśmy kaptury, a Siedmioręki zaczął opowiadać. — Było nas prawie tysiąc. Wędrowaliśmy przez sto lat... a może półtorej setki. Przez te wszystkie lata, dzielące nas od niszczycielskiej burzy, pamiętaliśmy o Wielkim Gmachu Korporacji i prawdziwej mowie, trzymaliśmy się razem; wielu się do nas przyłączyło. Doszliśmy aż tutaj. Była wiosna, trzeba się było zatrzymać na noc, rozbiliśmy więc namioty na drodze i wyładowaliśmy potrzebne rzeczy. Święta Bea i święty Andy otworzyli stary wóz, zapłonęły ogniska. Wyobraź sobie, jak gromadzi się wokół nich tysiąc wędrowców. Święta Bea i święty Andy długo rozmawiali. Mowa była o dzieciach i starcach. Przypominali wszystko, co wiedzieli o Wielkim Domostwie i dawnych czasach. Martwili się, że mogą stracić wozy, a z nimi przepadnie mnóstwo wspomnień z przeszłości. I tak już dużo poszło w zapomnienie. Jak my w tej chwili, spoglądali zapewne na drogę, która ich przyprowadziła. Święty Andy twierdził, że wtedy to świętej Bei przyszła do głowy pewna myśl. Wiesz, o co chodzi. — Małe Domostwo? — Oto, co powiedziała: Mamy wiosnę. To przyjemna i malownicza okolica, a ziemia jest tu urodzajna. Zadawała sobie pytanie, czy oddalili się wystarczająco od anielskich siedzib, od śmierci i zniszczenia, które nie dotknęły tych obszarów. Może nadszedł już czas, by przystanąć. Święty Andy nie musiałby się więcej zamartwiać o bezcenny wóz. Wiele czasu minęło od katastrofy i zagłady świata aniołów; być może wszystkie dawne grzechy zostały odpuszczone — dawno temu. Święta Bea uznała, że dość się już nauczyli; pora zakończyć naukę i żyć w jednym miejscu. Święty Andy jeszcze się wahał. Potrafił tylko wędrować. Tak powiedział: Uchodzimy przed aniołami. Przymierze nam nie sprzyja. Ludzie nie mają do nas serca. A święta Bea odparła: Aniołowie pomarli i przeminęli. Z innymi na pewno sobie poradzimy. W popiele ogniska nakreśliła zachowane do dziś zarysy Małego Domostwa oraz Ścieżkę i ukryte wejścia, znane tylko prawdomówcom. Potem dodała: Wzniesiemy z anielskiego kamienia budynek pozbawiony okien, a wszystko w nim będzie połączone, bo tak zaprojektowano budynek. Zdołała przekonać świętego Andy’ego, który chętnie powtarzał, że Bea umie znaleźć odpowiednie argumenty. Wędrowcy zebrali się wokół ogniska gawędziarki; rankiem stanęło na tym, że podejmą próbę odtworzenia Korporacji na terenach, gdzie aniołowie zbudowali jedynie drogę biegnącą naprzód bez wytchnienia. Tamtego dnia prawdomówcy porzucili szlak, i to był ostateczny kres ich wędrówek. Słońce chyliło się ku zachodowi. Zmierzch przychodził równie szybko jak świt. Pochłodniało. Naciągnąłem głębiej kaptur i otuliłem się płaszczem. — Powrócisz na szlak — stwierdziłem. — Nadejdzie właściwy dzień. — Tak, młody człowieku — rzekł cicho. — Nadejdzie taki dzień. Kiedy to powiedział... Wspólna przygoda, usłyszana przed chwilą opowieść, a może nagły przebłysk intuicji Siedmiorękiego pozwoliły mi zrozumieć, że ojciec nie porzuci Małego Domostwa, by podążyć tam, gdzie biegnie droga. Więź istniejąca między nami sprawiła, że dotychczas brałem poważnie jego słowa, złościłem się i podziwiałem go za niezwykłe postanowienie. W głębi serca przez cały czas wiedział, że nigdy go nie urzeczywistni i poczuł do mnie niechęć, bo w niego wierzyłem, chociaż nie był w stanie odejść. Mówił o tym jak prawdomówca, nawet wówczas, gdy opowiadał o swych planach i w marzeniach układał marszrutę; do tej pory nie umiałem go słuchać. Nagle zabrzmiał mi w uszach głos cichy jak szept i więź się we mnie rozluźniła, a pozostał smutek. — Nadejdzie taki dzień — powtórzyłem, spoglądając na smutną i zaciętą twarz ukrytą w cieniu kaptura. Trzy słowa stanowiły potwierdzenie, że pojąłem, w czym rzecz. Wokół nas, z przodu i z tyłu, droga jakby lśniła w zapadającym zmierzchu, jakby emanowała tajemniczą poświatą. Niebo wznosiło się wysoko ponad doliną. Zadawałem sobie pytanie, czy miasta w niebiosach naprawdę istnieją? Ciekawe, czy ich mieszkańcy nas widzą — dwie maleńkie postaci przy ognisku, z którego unosi się w górę smuga dymu w miejscu, gdzie święta Bea przerwała wędrówkę? Biały obłok mieszał się z różowym, bo paliliśmy chleb świętej, podając go sobie z rąk do rąk; dwaj mężczyźni pośrodku szerokiej drogi, którą dawniej pędziły miliony ludzi. Był listopadowy wieczór. Czy aniołowie w miastach na niebie płaczą, wspominając tamte czasy? Nie. Racja. Aniołowie nie płaczą. Przeciwnie, płaczą, ale nad sobą. Zresztą w ogóle was tam nie dostrzegli. CZWARTA FASETA Nadszedł dzień, gdy samotnie powędrowałem Ścieżką do komnat, gdzie mieszkała Barwa Czerwieni. Mbaba jeszcze spała, gdy wyszedłem. Szedłem w półmroku, gryząc jabłko. Gdyby ktoś szybował w powietrzu niczym anioł, widziałby z góry jak wędruję po Małym Domostwie, zataczając coraz mniejsze kręgi lub z rzadka wybieram skróty, idąc wśród pogrążonych we śnie mieszkańców. Tam gdzie słychać było szum strumienia, ludzie już wstali i ubierali się z wolna. Minąłem pokój, gdzie sześć osób zasiadło, by palić, śmiać się i rozmawiać. Małe Domostwo się budziło. Mężczyźni włazili na drabiny, by otworzyć świetliki, wciągali w płuca rześkie powietrze i wolno zsuwali się w dół. Mijałem po drodze osoby kierujące się na zewnątrz. Było cieplej niż wtedy, gdy szedłem z Siedmiorękim popatrzeć na drogę, i dlatego ludzie chętnie przebywali w nagrzanych słońcem pokojach blisko wyjścia. Po południu wracali, niosąc przedmioty, które mogły przydać się zimą: pierścienie, narzędzia lub wielkie rury, latem zawieszane przy drzwiach. Inni robili wypady do lasu, by szukać późnych orzechów. Ci spod znaku Liścia szli do zewnętrznych komnat, by przy tkaniu snuć opowieści. Linia Klamry wyległa na dach Małego Domostwa, by go uszczelnić przed zimą. Linia Szeptu omawiała własne sprawy, linia Wody zajmowała się cudzymi, a tych spod znaku Dłoni ciekawiły problemy tego świata. Gawędzili o wszystkim, co zapamiętali, co usłyszeli, i czego się dowiedzieli od świętych podczas wędrówki i potem, za istnienia Wielkiego Domostwa, a także o zamierzchłych czasach — by nic nie zostało zapomniane. Kto wędruje Ścieżką, ustawicznie szuka pretekstu, by się zatrzymać, obejrzeć wężowe dłonie albo pogadać z ludźmi. W drodze do mieszkania Barwy Czerwieni trafiłem na wężową dłoń, w której gromadka dzieciaków grała w kolanka. Czekałem, aż zwolni się miejsce... Chwileczkę... Gdy poprzednio wspomniałeś o wężowej dłoni, chodziło o sposób mówienia. Teraz najwyraźniej mówisz o miejscu. A skoro już przerwałeś opowieść, powiedz mi, jak się gra w kolanka. Dobrze. Wiesz, czym jest Ścieżka: przypomina węża owiniętego wokół Małego Domostwa, który głowę ma w samym środku, a kończy się u drzwi... tam gdzie mieszka linia Klamry. Tylko mieszkańcy Małego Domostwa wiedzą, którędy biegnie Ścieżka. Inni odnoszą wrażenie, że korytarze rozchodzą się promieniście. W trakcie wędrówki można trafić na pokój leżący przy Ścieżce, który okazuje się początkiem małego labiryntu z jednym jedynym wyjściem; trzeba wrócić na drogę w tym samym miejscu. Taki pokój to wężowa dłoń. Komnaty leżące przy głównym szlaku zwiniętym jak ciało węża przypominają palce rąk. Nazywamy te miejsca dłońmi węża, bo ów gad wcale nie ma dłoni, a Ścieżka jest tylko jedna i nie posiada odnóg. Ale to nie wszystko. Moja opowieść powinna biec naprzód niczym Ścieżka, z konieczności jednak i ona ma wężowe dłonie. W długich opowiadaniach takie wtręty bywają najciekawsze. Teraz kolanka. Nie jestem mistrzem w tej grze, ale jak wszystkie dzieciaki w Małym Domostwie zawsze nosiłem ze sobą kulkę i szczypce; żaden maluch nie wyjdzie bez nich za próg. Kulkę zrobiłem z wiśniowej pestki, ciasno owiniętej sznurkiem; szczypce mierzyły prawie łokieć, były rozwarte prawie na całej długości i spłaszczone na końcach, by można było nimi podnieść kulkę. W kolanka gra się rozmaicie: jedną kulką albo wieloma, we dwójkę lub w kilka osób siedzących kręgiem w zasięgu szczypiec. Tak czy inaczej, kulka powinna leżeć nieruchomo na uniesionym kolanie. O tak... Drugi gracz zdejmuje ją szczypcami, a potem umieszcza na innym kolanie. Rozmaicie ustalamy, na czyje kolano przełożyć kulkę i kto ma ją podnieść. Gra powinna przebiegać szybko, bo wtedy jest dobra zabawa. Kto trzykrotnie upuści kulkę albo sięgnie po nią nie wywołany, musi zapytać, czy wolno mu dalej grać. Inni wyrażają zgodę albo odmawiają. A kto wygrywa? Wygrywa? Jak pokonać resztę graczy? Pokonać? To nie jest walka, tylko gra. Chodzi o to, by kulka przez była cały czas w ruchu i nie spadła z kolana, a gracze sobie nie przeszkadzali. To wymaga skupienia i dlatego nie można się zbyt głośno śmiać, chociaż gra bywa zabawna. Linia Klamry to świetni gracze; bardzo skupieni, z powagą na twarzach, szybko i zręcznie manipulują szczypcami. Łaps- łaps-łaps... Warto dodać, że prawie wszyscy ludzie spod znaku Klamry mają płaskie i szerokie kolana. W końcu zwolniło się miejsce. Dziewczynka siedząca naprzeciwko miała ze mną grać; tylko raz spojrzała na mnie dziwnie niebieskimi oczyma. Ich błękit kontrastował z głęboką czernią gęstych włosów oraz brwi, które niemal zrastały się u nasady nosa. Zerknęła, upewniając się, że mamy razem grać, i położyła kulkę na moim kolanie. — Z czyjego kolana? — padło zwyczajowe pytanie i gra została podjęta. Rozległy się stłumione okrzyki zawodu i radości. — Skucha! Zabrał dwie! — Moja partnerka miała wyraz twarzy uważnie śledzącej grę lunatyczki. Usta o kącikach opuszczonych w dół były lekko rozchylone. Widziałem drobne białe zęby. — Z czyjego kolana? — zawołaliśmy. — Wielka Pszczoła wybiera z linii Szeptu — powiedział mistrz gry. Chudy roześmiany chłopak spod znaku Liścia przebiegł spojrzeniem po twarzach graczy i niemal bez wahania położył swoją kulkę na kolanie niebieskookiej dziewczynki. Linia Szeptu; jasne, wybrałbym tak samo. Brunetka wydawała się nieobecna duchem, a zarazem (przynajmniej moim zdaniem) mimo woli skupiała na sobie uwagę graczy; to jednak wcale nie było najważniejsze. Coś jeszcze zwróciło moją uwagę... jakbym słyszał cichy szmer. Kiedy nadeszła pora, abym z nią grał, podniosła wzrok i spojrzała na mnie ciemnoniebieskimi oczyma. Kulka spadła. — Skucha! Nie patrząc na mnie, podniosła kulkę. Starałem się uważać, ale byłem roztargniony i nie odezwałem się na czas, gdy wywołano moją linię. Wkrótce odpadłem z gry. Epizod z grą to wtręt, czyli wężowa dłoń mojej opowieści związana z głównym wątkiem, podobnie jak Ścieżka ma swe wężowe dłonie. Gdy wstałem, dziewczynka także się podniosła. Z tyłu dobiegły okrzyki chętnych do gry, którzy skwapliwie zajęli nasze miejsca. Gdy wkroczyłem na Ścieżkę, okazało się, że dziewczynka bardzo mnie wyprzedziła; szła w stronę komnat Barwy Czerwieni. Szedłem za nią w pewnej odległości. Na zakręcie przystanęła i czekała, aż podejdę. — Dlaczego za mną idziesz? — rzuciła. Z powodu ciemnych zrośniętych brwi wyglądała na wiecznie nadąsaną, chociaż zwykle była pogodna. Wtedy jednak nic o niej nie wiedziałem. — Nieprawda. Idę do gawędziarki imieniem Barwa Czerwieni. — Ja również. — Popatrzyła na mnie bez większego zainteresowania. — Chyba jesteś za mały, co? — Barwa Czerwieni tak nie uważa. — Zirytowałem się, bo nie wyglądała na starszą ode mnie. Skrzyżowała szczupłe ramiona o jasnej skórze, okryte długimi ciemnymi włosami. — W takim razie chodźmy — mruknęła, uznawszy że trzeba się mną zaopiekować, chociaż nie miała na to ochoty. Zapytałem o jej imię. Powiedziała, że nazywa się Jednodniówka; nie zapytała, jak na mnie wołają. Barwa Czerwieni jeszcze spała, gdy weszliśmy do większej z komnat. Usiedliśmy obok innych dzieci, które zerkały na mnie, pytając o imię. Czekaliśmy, starając się zachować ciszę, co nie było łatwe. Wkrótce z sąsiedniego pomieszczenia dobiegł odgłos kroków. Zaspana Barwa Czerwieni wsunęła głowę przez drzwi, mrużąc oczy, bo słabo widziała bez okularów. Zniknęła na pewien czas, a gdy powróciła, rozgadaliśmy się na dobre. Usiadła, nie zwracając uwagi na gwar, i spokojnie zwinęła niebieskie cygaro. Jedno z dzieci je przypaliło. Zaciągnęła się głęboko i popatrzyła wokół; wyraźnie poczuła się lepiej. Uśmiechnęła się do nas i łagodnie dotknęła policzka dziewczynki, która podała jej ogień. Tak się zaczął mój pierwszy ranek z Barwą Czerwieni. — Kiedyśmy wędrowali... — zaczęła przypowieść o świętym Garym i musze. Mbaba kiedyś mi ją opowiadała. Barwa Czerwieni przyniosła nam kosz jabłek. Objadaliśmy się nimi, słuchając jak mówi w sposób typowy dla linii Wody; ciągle powracała do początku, wtrącając złośliwości, które mogły zbić z tropu nieuważnego słuchacza. Jej wersja różniła się nieco od tej, którą znałem. Gdy na koniec święty Gary wypuścił muchę, nikt się nie śmiał. Opowieść Barwy Czerwieni przypominała zagadkę czy rebus wymagający rozwiązania, z drugiej strony jednak odnosiło się wrażenie, że to nie żadna szarada, tylko odpowiedź na nieświadomie zadane pytanie, zawarta w ciekawej historii. Chłopiec spod znaku Liścia, imieniem Wielka Pszczoła, z ustami pełnymi jabłkowego miąższu wypytywał Barwę Czerwieni, czemu opowiedziała nam tę historię. Ci od Liścia nie lubią tajemnic. — Ponieważ święci nam ją przekazali — odparła Barwa Czerwieni. — A czemu święci są świętymi? — Przebiegła wzrokiem po naszych twarzach, z uśmiechem czekając na odpowiedź. — Bo pamiętamy historie z ich życia — odparło jedno z dzieci. — Jak to się stało, że je zapamiętaliśmy? — Ponieważ opowiadali tak, że nie można było o nich zapomnieć. — A jak? — Używali prawdziwej mowy — odparła dziewczynka z linii Wody, imieniem Pora Deszczu. — Czym jest prawdziwa mowa? — zapytała ją Barwa Czerwieni. Dziewczynka zaczynała kilka razy, nim doszła do sedna sprawy, jak to mają w zwyczaju ludzie spod jej znaku. — Było niegdyś Wielkie Domostwo Korporacji... Ale wszystko zaczęło się dużo wcześniej. — Wspomniała, że w dawnych czasach ludziom brakowało własnego gniazda. Wyjątek stanowili mieszkańcy Wielkiego Domostwa Korporacji. Mieli do dyspozycji tysiąc pokoi, a ich sposób życia trochę przypominał egzystencję w Małym Domostwie. — Byli jednak aniołami — podkreśliła dziewczynka. — Po wysokim gmachu korporacji poruszali się windami i rozmawiali przez telefon... — Racja — wpadła jej w słowo Barwa Czerwieni. — Telefony. Wygląda na to, że im częściej aniołowie się nimi posługiwali, by rozmawiać na odległość i łączyć się z innymi, tym więcej ich dzieliło. Świat stawał się coraz mniejszy, ale ludziom było do siebie coraz dalej. Nie wiem, jak mieszkańcy Wielkiego Domostwa Korporacji zdołali się przed tym ustrzec, ale młodzi, którzy tam dorastali, po opuszczeniu gmachu nigdzie nie czuli się równie szczęśliwi; po latach wracali z potomstwem, by żyć w dawnym gnieździe. Tak było przez wiele pokoleń. — Barwa Czerwieni uniosła palec, jak zwykły czynić wszystkie gawędziarki. — Jakom rzekła, w owych czasach rozmawiano głównie przez telefon. Każdy pokój w gmachu Korporacji wyposażony był w aparat. Wszyscy mieli telefony, by sami mogli dzwonić i żeby do nich dzwoniono. Wypowiadane głośno słowa wędrowały po sznurze jak drgania przenoszące się po dobrze naciągniętym powrozie. Gdy ludzie z Korporacji poznali się lepiej, odkryli tajemnicę aparatu telefonicznego: rozmowa za jego pośrednictwem jest zupełnie inna niż dialog twarzą w twarz. Do słuchawki można powiedzieć słowa, których nie użyłoby się wobec stojącego obok człowieka; łatwo jest wypowiadać półprawdy, kłamać, przesadzać; trudno o porozumienie, bo gada się z urządzeniem, nie z człowiekiem. Pojęli wreszcie, że jeśli nie nauczą się używać telefonów we właściwy sposób, Korporacja straci rację bytu, i podobnie jak miliony innych spółek będzie tylko miejscem pobytu swoich członków. Dlatego zabrali się do nauki. Było sporo hałasu, gdy Barwa Czerwieni opowiadała. Każde z nas znało fragment tej historii i chciało wtrącić swoje trzy grosze. Pojawiały się odmienne wersje. Tylko Jednodniówka milczała; nikt zresztą nie oczekiwał, że coś powie. Pora Deszczu Dzień przypomniała, że dawniej także były gawędziarki — starsze kobiety, znajome wszystkich i znające się na wszystkim; dla każdego miały dobrą radę, ale nie słuchano ich tak uważnie jak teraz. Ktoś inny przypomniał, że początkowo wszystkie drzwi były zaopatrzone w zamki, a pokoje miały tę samą wielkość i kształt, lecz już wtedy, gdy święty Roy wywiódł ludność z budynku Korporacji, wnętrza przypominały Małe Domostwo z jego różnymi pokojami. Barwa Czerwieni kiwała głową i słuchała uważnie tych wywodów; potakiwała, kwitowała nasze słowa skinieniem lub ruchem ręki i włączała je w tok swojej opowieści, nie zważając na to, że spotkanie się przedłuża. — Wkrótce potrafili — ciągnęła — rozmawiać przez telefon tak, by słuchacz rozumiał jasno i wyraźnie, o co chodzi, a mówiący wyrażał swoje prawdziwe opinie. Nauczyli się mowy przejrzystej jak szkło, a słowa nie zaciemniały wizerunku osoby, która je wypowiadała. Nazywali siebie prawdomówcami. W tamtych latach ludzie podobnie myślący tworzyli wspólnotę zwaną kościołem, a zatem był to Kościół Prawdomówców. Tak o sobie mówili: „Naprawdę myślimy to, co mówimy i mówimy to, co rzeczywiście myślimy”. Takie było ich motto. Sprzeciwiali się innym kościołom, ale nikt już dziś nie pamięta, co to były za wspólnoty. Korporacja i jej Wielkie Domostwo istniały przez długi czas. Mieszkańcy wychowywali dzieci i uczyli się prawdziwej mowy. Nadszedł jednak dzień, gdy w budynku pogasły światła, a potem wyłączono telefony. Święty Roy Większy postanowił wyprowadzić mieszkańców na drogę. Rozpoczęliśmy wędrówkę. Wtedy zaistnieli święci; podczas wędrówek i budowy gniazda dopracowali odkrytą w Korporacji prawdziwą mowę i uczynili ją doskonałą. Opowiadali w tym celu historie ze swojego życia, które zapamiętaliśmy i nadal je powtarzamy. Jeszcze jedno wam powiem. Zanim nauczyliśmy się prawdziwej mowy, po rozmowie telefonicznej pozostawały zwykle wątpliwości, rodziło się poczucie krzywdy lub powstawały niesnaski, a gawędziarki mawiały wówczas, że to węzeł na linii. Węzeł na linii. Bardzo zabawne! Wybuchnęła śmiechem donośnym, głębokim i zaraźliwym. Chichotaliśmy wraz z nią. Jednodniówka zachowała powagę. Spoglądała na mnie z powagą, ale bez zainteresowania; tylko patrzyła. PIĄTA FASETA Tej zimy przesiadywałem często z Barwą Czerwieni i niekiedy przychodziło mi do głowy, że gawędziarka prowadzi osobliwe i wspaniałe życie. Stare komnaty w samym środku Małego Domostwa były gniazdem i siedliskiem naszej mądrości, zrodzonej w umyśle gawędziarki przeglądającej Archiwum lub wspominającej świętych. Myśli się łączą, a święty lub Archiwum staje niespodziewanie w innym świetle; ów nowy aspekt na podobieństwo Ścieżki zatacza coraz większe kręgi i wpływa na linie, co powoduje dalsze przemiany. Z wiekiem coraz bardziej pochłaniały mnie opowiadane przez Barwę Czerwieni historie o świętych; pewnego dnia, gdy zostałem dłużej w nadziei, że coś jeszcze usłyszę, gawędziarka tak do mnie powiedziała: — Zapamiętaj sobie, Potoku, że nie ma człowieka, który wolałby świętość od szczęścia. Skinąłem głową, chociaż nie rozumiałem jej słów. Wydawało mi się, że kto jest święty, staje się zarazem szczęśliwy. Nikomu jeszcze nie wspomniałem, że pragnę zostać świętym, ale sama myśl o tym sprawiała mi radość. Nie wyglądałem chyba na szczęśliwego chłopca; byłem nieśmiały, drobny i jak wszyscy spod znaku Dłoni spragniony wiedzy, rozkochany w tajemnicach, a przez to roztargniony i milczący; być może skrywane marzenia sprawiły, że dziwnie wspominam tamte lata. Ci spod Liścia pamiętają dalekie wyprawy, niezwykłe wyczyny, bieganie na golasa w letnie dni i budowę śnieżnego domku zimą; linia Klamry zapamiętuje umiejętności; dla tych spod znaku Nitki liczy się tajemnica; linia Wody pamięta ludzi. Wydaje się, że inni, w przeciwieństwie do mnie, zapamiętują konkrety; moje wspomnienia dotyczą spraw, których nie można opisać słowami. Nie mogę o nich zapomnieć, bo nie ma słów, które mogłyby ulecieć z pamięci. Gdy wspominam teraz Barwę Czerwieni, wiem, że wolę szczęście od świętości. Czy jesteś w stanie pojąć, o co mi chodzi? Rozumiem to i owo. Znam kogoś, kto pojąłby więcej. Zapewne to linia Dłoni. Tu właściwie nie ma linii... Są. W pewnym sensie. Dłoń pasowałaby do mężczyzny, którego mam na myśli. Ty płaczesz? Dlaczego? Nie. Mów dalej. Czy twoja nauka polegała jedynie na słuchaniu historii o świętych? Och nie. Uczyłem się wielu innych rzeczy. Barwa Czerwieni mówiła o dawnych czasach; snuła długie, piękne opowieści, niemożliwe do zapamiętania w całości — chyba że słuchacz ma pamięć gawędziarki. Najdłuższa, jaką sobie przypominam, dotyczyła pieniądza, ciągnęła się przez kilka dni, obejmowała wiele stuleci; pojawiło się w niej mnóstwo aniołów. Trudno uwierzyć, że tak było, ale przecież słyszałem tę historię z ust prawdomówczyni. Istniał także dowód — niezbyt okazały i przekonujący, zważywszy, ile było zamieszania wokół tej osobliwości oraz jaką moc jej przypisywano. Ujrzeliśmy podłużny kawałek papieru zmarszczony i wymięty jak skóra pod koniec życia, pokryty wyblakłymi rysunkami postaci, trudnych do rozpoznania liści oraz twarzy, które się na to listowie nakładały. Pieniądz wyglądał tajemniczo, ale kto by chciał dla niego umierać? Barwa Czerwieni twierdziła, że dla pieniądza wielu oddało życie. Historie gawędziarki były jednak sprawą drugorzędną; chodziło przede wszystkim o styl opowiadania. Często gadała o błahostkach, a jednak w sposób, którego nie umiem opisać, choć zdaję sobie sprawę z jego istnienia, zrobiła z nas prawdomówców. Od pierwszego spotkania z Barwą Czerwieni mieliśmy szczere intencje, bo takie są dzieci, nawet jeśli mijają się z prawdą. Pewnego dnia jednak, po roku, dwu lub pięciu latach (zależnie od tego kto ile czasu potrzebował, wedle oceny Barwy Czerwieni) opuszczaliśmy znajome komnaty jako prawdomówcy; trudno to było wytłumaczyć, ale od tego momentu, jak nasi przodkowie, naprawdę myśleliśmy to, co mówiliśmy i mówiliśmy to, co rzeczywiście myśleliśmy. Nawet Jednodniówka, mroczne dziecię od świętej Olivii, latorośl rozmiłowanej w tajemnicach linii Szeptu, niejako mimo woli nauczyła się prawdziwej mowy. A zatem nie mogła mnie więcej okłamywać. Gdyby było inaczej, gdyby nie stała się prawdomówczynią, zapewne moje życie nie byłoby tak mocno związane z kolejami jej losu, a opowieść tej dziewczyny nie byłaby zarazem moją. Tego dnia, gdy skończyła się historia o pieniądzu, Jednodniówka podeszła do mnie na Ścieżce i ujęła moją dłoń. Byłem tak zaskoczony, że po prostu zaniemówiłem. Gest był tak naturalny, jakby dawno do niego przywykła, a przecież od pierwszego dnia naszej znajomości ledwie raczyła ze mną rozmawiać. — Czy sądzisz, że Barwa Czerwieni jest mądra? — zapytała. Natychmiast przytaknąłem, bo naprawdę podziwiałem gawędziarkę, która wydawała mi się najmądrzejszą osobą na świecie. — Dużo wie — przytaknęła Jednodniówka — ale nie zna wszystkich faktów. — Na przykład? — Istnieją tajemnice. — Opowiedz mi o nich. Zerknęła na mnie bez słowa i uśmiechnęła się lekko. W miejscu, gdzie szlak zakręcał, wciągnęła mnie nagle do obwieszonego kotarami pokoju. Był ciemny i zagracony ledwie widocznymi w mroku przedmiotami. Dobiegło nas ciche chrapanie. Ktoś tam spał. — Sądzisz, że Barwa Czerwieni wie wszystko o pieniądzu? Milczałem. Serce nie wiedzieć czemu biło mi coraz szybciej. Jednodniówka nie odrywała wzroku od mojej twarzy. Wyjęła z kieszeni błyszczący przedmiot i wyciągnęła rękę. — To również jest pieniądz — wyjaśniła. — Barwa Czerwieni o nim nie wspomniała. To był mały srebrny krążek. Na jego powierzchni widniała głowa — nie żłobiona w metalu, tylko wystająca nad połyskliwą powierzchnię; miałem wrażenie, że błyszczące oczy obserwują mnie uważnie. Jednodniówka odwróciła krążek i pokazała mi drugą stronę; był na niej jastrząb z rozpostartymi skrzydłami. Ujęła mnie za rękę i umieściła na otwartej dłoni kawałek metalu, rozgrzany ciepłem jej dłoni. — Daję ci pieniądz — oznajmiła. — Teraz musisz robić wszystko, co ci każę. — Zacisnęła moje palce wokół metalowego krążka. — Przyjąłeś — dodała. Od Barwy Czerwieni wiedzieliśmy, że dawniej ludzie dawali pieniądze, by spełniano ich polecenia. Odniosłem wrażenie, że dopuszczam się grzechu popełnianego od początku świata, ale nie zamierzałem oddać trzymanego w dłoni pieniądza. — Co... — zacząłem. Miałem sucho w ustach i ledwie byłem w stanie mówić. — Co mam zrobić? Wybuchnęła śmiechem, jakby słyszała żart albo ujrzała zabawną sztuczkę. Uciekła bez słowa. Opuszką kciuka wyczuwałem zarys twarzy i bujnej czupryny na otrzymanej monecie. Następnego dnia Jednodniówka nie przyszła do Barwy Czerwieni; dostrzegłem ją później wśród dorosłych z linii Szeptu, zaabsorbowanych własnymi sprawami; jeśli mnie widziała, nie dała tego po sobie poznać. Gdy po kilku dniach zjawiła się w końcu u gawędziarki, milczała, jakby nic nas nie łączyło; może naprawdę tak uważała. Obracałem między palcami trzymany w kieszeni pieniądz i ciągle o niej myślałem. Jakiego słowa użyła Barwa Czerwieni? To bardzo stary wyraz. Tak... zostałem kupiony. Zimą wszyscy zaszywali się w ciepłych zakamarkach domostwa, ale gdy robiło się cieplej, z równą ochotą wychodzili na świeże powietrze; staruszkowie opuszczali wygrzane legowiska dopiero późną wiosną, ale dzieciaki chętnie biegały po topniejącym śniegu, przynosząc z tych wypraw krokusy i katar. Całymi dniami buszowałem po lesie z Siedmiorękim albo rozmawiałem z matką, która miała na imię Jedno Słowo; równie często jednak włóczyłem się całkiem samotnie. Pewnego wieczoru, gdy przy marnej pogodzie przesiadywałem w zimowym schronieniu, nastąpiło wydarzenie, które pozwoliło mi lepiej poznać Jednodniówkę. Owinięta w czerwoną szatę grała w pierścienie z dziewczynką z własnej linii. Nie chciałem rozmawiać z nią przy świadkach, więc usiadłem i czekałem, obserwując zawodniczki. Gra w pierścienie trwa niekiedy kilka dni w zależności od tego, spod jakiego znaku wywodzą się przeciwnicy; ci z linii Szeptu używają pierścieni do przepowiadania przyszłości w sposób, który dla mnie jest zagadką. Jednodniówka narzuciła własne, jeszcze bardziej skomplikowane zasady, czym wyprowadziła z równowagi przeciwniczkę, która w końcu odeszła. Zostaliśmy sami. Jednodniówka rzuciła złączone pierścienie na pokrytą figuralnym ornamentem planszę, wydęła usta i zebrała kółka. — Gorąco tutaj. — Na dworze się przejaśnia. — Naprawdę? — mruknęła, spoglądając na rozrzucone kółka. — Chodźmy do lasu. Jeśli zechcesz, coś ci pokażę. — Co? — Nie powiem. Jeśli pójdziemy, nie wolno ci nikomu mówić o naszej wyprawie. Wiadomo, że ci z linii Szeptu żądni są tajemnic i dlatego Jednodniówka próbowała skłonić mnie do zwierzeń, ale nic jej nie powiedziałem. W końcu podniosła się i poszła ze mną. Las zaczynał się już zielenić, wiosenne strumienie wezbrały, a grunt był miękki i pokryty młodą trawą. Lekkie obłoki mknęły po niebie, które miało barwę chłodnego błękitu. Po południu słońce ogrzało powietrze. Z sakwami na ramionach szliśmy niepewnym krokiem przez gęsty las, po grubej warstwie opadłych liści i wilgotnych korzeniach. Na mokrych ciemnych gałęziach zieleniły się młode liście, błyszczące jak szkło. Rankiem spadł deszcz i wielkie krople opadały na nas, gdy brnęliśmy przez zarośla. — To tu — szepnąłem, gdy doszliśmy na miejsce. — Co takiego? — Trzeba wejść trochę wyżej. Pomogę ci. Wspięła się lekko, a zarazem nieco chwiejnie na stos grubych pni, które tej wiosny wypuściły jeszcze kilka młodych gałązek. Uda miała napięte z wysiłku, mięśnie mocno naprężone. Na gładkiej, jasnej skórze ud pojawiły się brudne smugi od próchna i drzewnych porostów, a także kilka czerwonych zadrapań. Wdrapaliśmy się na stertę pni i przykucnęliśmy w rozwidleniu gałęzi, skąd można było obserwować jamę ukrytą wśród korzeni; mieszkała tam lisia rodzina. Matkę ze szczeniętami ledwie można było dostrzec, a nora była widoczna jedynie z miejsca, w którym staliśmy. Oboje patrzyliśmy jak urzeczeni. Nagle pojawił się samiec o dorodnej kicie; z pyska zwisała mu upolowana zwierzyna. W milczeniu obserwowaliśmy, jak szczeniaki kręcą się przy matczynym brzuchu, i po kilku niepewnych kroczkach zawracają, by wziąć się znowu się do ssania. Przytuliłem mocno Jednodniówkę, która uniosła się nieco, zaciekawiona rodzinną scenką, objęła mnie za szyję, przywarła do pleców, a policzkiem dotknęła mojej skroni. Zamilkła, co dowodziło, że odkryta właśnie tajemnica zrobiła na niej ogromne wrażenie. Noga mi zdrętwiała, lecz ani drgnąłem, by nie przyszło jej do głowy się odsunąć. — Ile jest małych? — szepnęła. — Trójka. — Urodziły się wszystkie naraz? — Owszem. Jak bliźniaki. — Bliźniaki? — Tak się mówi, gdy kobieta rodzi naraz dwoje dzieci. — Nigdy o tym nie słyszałam. — Mbaba twierdzi, że takie narodziny to wielka rzadkość. Odsunęła się w końcu i zsunęła po balach. Przystanęła na dole, by popatrzeć, jak schodzę; odgarnęła włosy spadające na czoło, zeskoczyła z ostatniego pnia i podeszła bliżej; wystarczyło, że na mnie popatrzyła, abym zrobił krok w jej stronę. Gdy stanęliśmy obok siebie, objęła dłońmi moją twarz, uśmiechnęła się i pocałowała mnie. Zaskoczyłem ją chyba, gwałtownie oddając pocałunek. Odepchnęła mnie w końcu na odległość wyciągniętego ramienia i, nie przestając się uśmiechać, otarła usta wierzchem dłoni. — Teraz ja ci zdradzę swoją tajemnicę. — Jaką? — Chodź. — Wzięła mnie za rękę i pociągnęła przez zazieleniony las do miejsca, gdzie między drzewami wznosiły się dwadzieścia trzy wieże Małego Domostwa. Biegła ścieżką, kierując się ku dawnemu schronieniu. — Dokąd idziemy? — zapytałem po drodze. Bez słowa wyciągnęła przed siebie rękę, odwróciła głowę i uśmiechnęła się do mnie przelotnie. Wkrótce otoczyły nas ściany budowane z anielskiego kamienia; oświetlenie było słabe, a drzwi małe. Zrobiło się ciepło; pod stopami mieliśmy zbiorniki i kamienie, służące do ogrzewania Małego Domostwa. Jednodniówka zawahała się przez moment przy kolejnym skrzyżowaniu; potem odsunęła staromodną kotarę i weszliśmy do pokoiku o ścianach z kamienia, gdzie było ciemno i ciepło. W rogu znajdował się tylko jeden prześwit. Na przeciwległej ścianie widniała świetlna plama w kształcie wielobocznego kryształu. Otworzyłem szeroko oczy; na skrzyni przysuniętej do ściany stała ludzka noga. Jednodniówka popatrzyła na mnie i zachichotała. Po chwili zorientowałem się, że to nie jest prawdziwa kończyna, tylko jej atrapa — blada i żółtawa jak u nieboszczyka, z metalowymi złączami przeżartymi korozją oraz sparciałymi paskami. Gapiłem się na tę osobliwość. — Co to jest? — szepnąłem. — Noga — odparła, ujęła moją dłoń i ścisnęła ją mocno. Chciałem zapytać, do kogo należała, ale postanowiłem milczeć; ręka wilgotniała mi w dziewczęcej dłoni. — Chodź — rzuciła, ciągnąc mnie w przeciwległy kąt pokoju. Wskazała przedmiot wiszący na ścianie. — Pod żadnym pozorem nie wyjawiaj, że tu byłeś i miałeś okazję to widzieć — oznajmiła cicho tonem nie znoszącym sprzeciwu. — To wielka tajemnica mojej linii. Zdradzam ci ją, chociaż nie powinnam. — Błękitne oczy spoglądały na mnie z powagą. Jednodniówka zrobiła ponurą minę i skinęła głową. Wiszący na ścianie zagadkowy przedmiot w kształcie domu ze spiczastym dachem wykonano z plastiku. Był płaski, z przodu miał niewielką półeczkę i dwoje drzwi po obu stronach. W domku mieszkały trzy osoby; włosy zjeżyły mi się na głowie, gdy zobaczyłem, że jedna z nich niewielkimi skokami zmierza ku prawym drzwiom, a reszta podobnym krokiem wyłania się z lewych. Znikająca figura wyobrażała starą zgarbioną kobietę w kapturze, pokrzywioną i wspartą na lasce, pozostała dwójka to objęte ramionami dzieciaki. — Jak się poruszają? — zapytałem. — Tajemnica — odparła Jednodniówka. Zmierzające ku drzwiom figurki miały dziwaczny obrazek w tonacji różu i błękitu, przedstawiający ogromny masyw górski w kształcie czterech męskich głów z ogromnymi kamiennymi twarzami — na jednej z nich dostrzegłem nawet okulary; ludzkie sylwetki widoczne u podnóży gór sprawiały wrażenie mikroskopijnych. — Ta postać — tłumaczyła Jednodniówka, wskazując starą kobietę z haczykowatym nosem, która właśnie znikała za drzwiami — chowa się, kiedy świeci słońce. Ci dwoje — pokazała dzieci — wychodzą, gdy robi się jasno. — Zerknęła przez świetlik na rozjaśnione słonecznym blaskiem niebo. — Sam widzisz, prawda? Wędrują także wówczas, gdy zmienia się pogoda. To wiekowy przedmiot. Kryje mnóstwo tajemnic. — Kim są ci czterej? — zapytałem. — Czwórka nieboszczyków. To szaleńcy. Patrzyliśmy na kamienne twarze; niebo w tle mieniło się odcieniami cukierkowatego różu i błękitu. — Sami byli sobie winni — dodała Jednodniówka. W dusznym pokoju zrobiło mi się gorąco, a mimo to drżałem. Sztuczna noga. Tajemniczy przedmiot na ścianie, którego elementy poruszały się w rytmie światła i ciemności, wielka tajemnica linii Szeptu. Mała ręka Jednodniówki w mojej dłoni. Chmura przesłoniła słońce. Świetlisty wielokąt na ścianie zbladł i zniknął. Obserwowałem małe dziecięce figurki i postać kobiety; ani drgnęły. SZÓSTA FASETA Jak mam ci to wszystko powiedzieć? Przedstawienie jednego faktu wymaga przypomnienia wielu dawnych zdarzeń i okoliczności; każda historia ma związek z tym, co było wcześniej. Potrafisz to opisać; fakty zostaną przypomniane. Taka jest powinność świętego, prawda? W jednej opowieści ma zawrzeć koleje całego życia. Nie uważam się za świętego. Poza tobą nie ma świętych. Zaczynaj; pomogę ci, o ile potrafię. Skończysz opowieść przed zmrokiem, może o świcie. Posłuchaj, co chcę powiedzieć: zwinięta w kłębek linia Szeptu spoczywa wśród innych znaków Małego Domostwa, jak dawna obietnica nie do końca spełniona albo fragment snu, majaczący przez cały dzień na granicy świadomości, aż przyjdzie noc i senna wizja powróci. Najpierw jednak muszę ci opowiedzieć o liniach oraz ich znakach. Istotna jest także Droga Przymierza kobiet, jej początek i kres. Trzeba wspomnieć o świętej Olivii, o jej przybyciu do Małego Domostwa i powstaniu linii Szeptu, o Rejestrach doktor Boots, a także o umarłych; powinieneś wiedzieć, jak doszło do tego, że dziś tutaj rozmawiamy. Linia... Linia bliższa jest nam od imienia i twarzy widzianej w lusterku, chociaż jedno i drugie — twarz oraz imię — należy do linii, która nas określa. Wiele ich jest w Małym Domostwie; trudno jest to jednoznacznie określić, bo trwają spory wśród gawędziarek, co jest linią, a co jej odgałęzieniem. Z upływem czasu coraz bardziej czujemy się ze swą linią związani; im bardziej jesteśmy sobą, tym mocniej się z nią wiążemy. Niekiedy linia o szczególnych przymiotach góruje nad innymi i zaczyna je pochłaniać, a jej ludziom nie wystarcza jeden znak. Wspomniałem, że Barwa Czerwieni należała do linii Wody i miała na imię Wichura; z czasem wyrosła i przestała czuć więź z tamtym mianem, choć sposób mówienia, drobne gesty i nawyki zdradzały, że nadal po trosze była Wodą. Woda, Klamra i Liść; Dłoń, Kości i Lód; wywodząca się od świętego Gene’a wątła linia Nitki; Krawędź, o ile w ogóle istnieje. Długo można by wymieniać. No i Szept. Czy wielbiłem Jednodniówkę jako istotę pełną tajemnic, czy przez wzgląd na nią pokochałem tajemnice? Za dnia wypatrywała nocy, wolała ziemię od nieba; stanowiłem jej przeciwieństwo. W pomieszczeniach przebywała chętniej niż na zewnątrz, wolała patrzeć w zwierciadła niż w okna; zamiast chodzić nago, wkładała ubranie, i wolała spać niż czuwać. Tamto lato, zima i kolejne ciepłe miesiące to czas, gdy przejęliśmy Małe Domostwo na własność. Wyjaśnię, o co chodzi. Niemowlę przez jakiś czas jest z matką, która ciągle ma je przy sobie. Dość szybko przechodzi pod opiekę mbaby, zwłaszcza jeśli matka jest zapracowana, tak jak moja, trudniąca się pszczelarstwem. Mbaby poświęcają maluchom więcej czasu, mają do nich dużo cierpliwości, a przede wszystkim znają mnóstwo opowieści. Pokoje mbaby to punkt wypadowy do pierwszych samodzielnych wypraw. Dla mnie jedną z nich była wspinaczka na dach, gdzie stały ule. Potem zaczęły się pouczające wędrówki Ścieżką, kończone powrotem do bezpiecznego schronienia. Z drugiej strony jednak wszystko, co jest w środku i na zewnątrz, stanowi moją własność. Każdy z wiekiem uczy się posiadania Małego Domostwa. Układa się do snu tam, gdzie poczuje zmęczenie, je i pali w miejscu, gdzie odczuwa głód; gdy jest w jakimś pokoju, czuje się tam jak u siebie w domu. Gdy przebywałem w Rejestrze doktor Boots, zrozumiałem, że tamtejsze koty zachowują się podobnie jak nasza dziatwa: wszędzie potrafią się zadomowić, a gdy znajdą legowisko, drzemią lub obserwują ludzi. Mieliśmy swoje ulubione miejsca — labirynty pokoi, gdzie panował spory ruch i wymieniano nowinki, a także wężowe dłonie w głębi dawnego gniazda, spokojne i ciepłe, gdzie trafiało się często na bezpańskie skrzynie pełne starych ubrań oraz dziwnych przedmiotów. Jednodniówka lubiła się przebierać i odgrywać role ludzi, świętych i aniołów, postaci z Drogi Przymierza oraz bohaterów opowieści, które słyszałem od niej po raz pierwszy. — Będę świętą Olivią — powiedziała, unosząc ku świetlikowi znalezioną w skrzyni bransoletkę z niebieskiego kamienia — ty zagrasz świętego Roya Mniejszego, który czeka na moje przybycie. — Jak mam czekać? — To żadna sztuka. Czekasz latami. — Otuliła się długą ciemną szatą i majestatycznym krokiem odeszła w głąb pokoju. — Gdzieś daleko trwa zgromadzenie Drogi Przymierza. Nasi bohaterowie nie widzieli się od wielkiej katastrofy; minęło wiele lat. Znowu się spotykają. Oto nadeszła upragniona chwila. — Usiadła wolno i przyłożyła dłoń do czoła. Podniosła wzrok, spojrzała na mnie i powiedziała normalnym tonem: — Trwa nasze zgromadzenie. Dowiedziałeś się o nim. Zaczynaj. — Skąd wiem? — Od wędrowca. Przyniósł nowiny. — Co to za przybysz? — Jeden z wędrowców. Przed wiekami ściągały ich tu setki. — Jasne. — Udawałem, że pilnie słucham nie istniejącego przybysza, który mówił o niespodziewanym zgromadzeniu kobiet z Drogi Przymierza. Zapytałem wyimaginowanego rozmówcę: — Co postanowiły? — Przybysz nie ma pojęcia — odparła Jednodniówka. — Jest przecież mężczyzną. Wie jednak, dokąd wyruszyły jego kobiety. Zabrały dzieci i poszły na zgromadzenie. Wzięły ze sobą nawet niedołężne staruszki. Wszystkie poszły. — Oprócz kobiet z Małego Domostwa. — Zgadza się. — Uniosła dłoń. — Nasze czekają. Wszyscy czekacie na postanowienia Drogi Przymierza. Czekałem, a tymczasem Droga Przymierza odbywała zgromadzenie. — Masz przeczucie — oznajmiła Jednodniówka — że ktoś przybędzie do Małego Domostwa, żeby się z tobą spotkać. Nie wiadomo kiedy. Może po latach. Przyniesie nowiny... — Skąd to wiem? — Przecież jesteś świętym Royem Mniejszym — przypomniała, tracąc cierpliwość. — On wiedział. Wstała i ruszyła w moją stronę drobnymi kroczkami, by przedłużyć wędrówkę. — Olivia powraca ze zgromadzenia. — Szła wolniutko z oczyma utkwionymi w mojej twarzy. Od lat czekałem na nią w mrocznych komnatach starego gniazda. Wiedziałem, że pewnego dnia przybędzie. — Jest noc — mówiła, podchodząc coraz wolniej. — Nie spodziewasz się odwiedzin... I nagle staje przed tobą Olivia. — Wyprostowała się, tocząc wokół zdziwionym spojrzeniem i szepnęła: — Och, Małe Domostwo. — Tak. Czy jesteś Olivią? — Jestem tą, na którą czekałeś. — Jasne — mruknąłem. Spojrzała na mnie wyczekująco. Zastanawiałem się, co powiedziałby święty Roy: — Jakie nowiny? Co słychać w Przymierzu? — Przymierze umarło — odparła uroczyście Olivia. — Przybyłam, żeby ci o tym powiedzieć. Znam wiele tajemnic, które pragnę ci powierzyć, bo na mnie czekałeś, dochowując wierności. Przymierze nie zdradziło ich prawdomówcom, ponieważ byliśmy wrogami. — Uklękła przy mnie i dotknęła wargami mego ucha. — Mówię ci całą prawdę. — Usłyszałem tylko mamrotanie. — Już — oznajmiła, podnosząc się z klęczek. — Poczekaj. Zdradź mi tajemnice. — Już to zrobiłam. — Rozumiem. — Od tej chwili — zaczęła stanowczo i z powagą skinęła głową — musimy być razem i mieszkać w twej skromnej komnacie do końca życia. — Zsunęła płaszcz ze szczupłych ramion, upadł na podłogę. Uklękła i z uśmiechem popchnęła mnie lekko, a gdy upadłem na plecy, położyła się obok, przytuliła różowy policzek do mojej twarzy i oparła nogę na moim udzie. — Do końca życia — westchnęła. xxx — Czemu Droga Przymierza i prawdomówcy byli wrogami? — zapytałem Siedmiorękiego. — Jakie tajemnice przed nami ukrywano? Ojciec robił szkło — a szkło z Małego Domostwa słynęło wszędzie; handlarze nadal po nie przybywają. Przez cały ranek mieszał popioły bukowego drewna oraz drobny piasek i stłuczkę pozostałą z anielskich wytworów, dodał do mieszaniny okruchy szklanej butelki, zielonej jak pełnia lata i powiedział: — Nie znam żadnych tajemnic. Trudno nazwać prawdomówców wrogami Przymierza, choć jego członkinie były innego zdania. Nieporozumienia ciągną się od czasu, gdy po wielkiej katastrofie dogorywał świat aniołów. Tamta klęska przypominała gwałtowną burzę, zrobiło się parno i gorąco, niebo pożółkło, na zachodzie kłębiły się ciemne chmury. Burza zwykle nadciąga wolno, potem coraz szybciej i nagle ulewa spada w górach, dmie zimny wiatr, a żywioły szaleją człowiekowi nad głową. Taka burza zmiotła anioły; zagrażała im już wówczas, kiedy były u szczytu potęgi, zbliżała się wolno; być może od początku należało jej oczekiwać. Mało kto jednak zdawał sobie z tego sprawę prócz zapobiegliwych kobiet z Przymierza, które przygotowały się na najgorsze. Gdy nadeszła katastrofa, zaskoczyła niemal wszystkich. Tylko Przymierze było gotowe. Podszedł do miechów; wkrótce zahuczały płomienie. — Katastrofalna burza minęła po roku; gdy wszystko ginęło i miliony istot pozostały bez opieki, a śmierć i straszliwe cierpienia na miarę wielkiej katastrofy zbierały obfite żniwo w całej krainie, na Drogę Przymierza spadł obowiązek niesienia pomocy oraz ratowania, co można było uratować, i decydowania, co pozostawić własnemu losowi; kobiety podnosiły z upadku anioły, o ile te rokowały nadzieję poprawy, albo stawiały na nich krzyżyk, gdy nie było żadnych szans. By sprostać wielkiemu zadaniu, Przymierze zwolniło członkinie z postawionego przed wiekami nakazu milczenia; kobiety poznały się nawzajem, ujawnione zostały tajemnice. Przez wiele lat Droga Przymierza kobiet niosła potrzebującym ocalenie lub go odmawiała, aż świat się odmienił. W końcu przybrał obecną postać. Topniejące składniki zlały się w gęstą masę. Siedmioręki wziął długą rurkę, ze szklistej masy uformował kulkę i zaczął ją uważnie obracać. — Wszyscy podporządkowali się władzy Przymierza? Dlaczego? — Trudno powiedzieć. Tylko ono było gotowe do działania. Kobiety umiały żyć inaczej niż aniołowie. Poza tym, ludziom potrzebni są przywódcy. — Dmuchał w rurkę, wydymając policzki; twarz mu poczerwieniała. Zielona kulka przybrała kształt balonika. Kiedy przybrał już odpowiednie rozmiary, Siedmioręki zręcznie odciął końcówkę i wolno obracał rurkę w dłoniach. Szklany balon rozszerzył się i spłaszczył jak talerz; wydawało się, że lada chwila odpadnie. — Prawdomówcy ich nie słuchali. — Racja. Przez długie lata wędrowaliśmy, a potem zaczęło się budowanie Małego Domostwa. Jego mieszkanki trzymały się z dala od Przymierza, które jako związek wszystkich kobiet uważało je za swoje członkinie, czego sobie nie uświadamiały, bo odnosiły się obojętnie do wszystkiego oprócz prawdziwej mowy, swoich opowieści oraz świętych. Sprzymierzone dręczyła złość i poczucie zawodu. Wściekały się, bo brakowało im rąk do pracy; czuły się zawiedzione, ponieważ były przekonane, że wiedzą, co jest najlepsze dla świata. — A wiedziały? — Naczynie Siedmiorękiego było teraz płaskie jak talerz; stygło, pokrywając się drobnymi prążkami. — Zapewne tak. Sądzę, że nasze kobiety nie interesowały się tymi sprawami. — Szklany talerz odpadł od wylotu rurki. — Trudność polegała na tym, że Przymierze starało się zmienić świat, ukrywając przed ludźmi zgubną naukę aniołów, i w rezultacie jego członkinie zostały jedynymi spadkobierczyniami ich wiedzy. — A konkretnie? Ojciec podniósł na wysokość oczu trzymany w dłoniach szklany krąg z plamkami zieleni i powietrznymi pęcherzami, który wyglądał jak powierzchnia małej sadzawki. — Nie pytaj mnie — odparł. — Idź z tym do kobiet. Mbaba nie kryła ciekawości. — Czy ta dziewczynka z linii Szeptu namówiła cię, żebyś o to zapytał? — Milczałem. Ci od Szeptu najchętniej trzymają się we własnym gronie. Więzi z innymi są rzadkie. Mbaba dodała: — Nic mi nie wiadomo o tajemnicach świętego Roya Mniejszego. Sadzę, że wszystko ujawnił. Chciał zostać gawędziarzem, ale wyobraź sobie, że w końcu uznał, jakoby nie był dość mądry. Pozostał jednak wśród gawędziarek i służył im do końca życia, przynosił co trzeba, przemierzał Ścieżkę jako posłaniec z wiadomościami. Przysłuchiwał się opowieściom. Zwykł mówić, że czuje się jak postać wymyślona przez swoje protektorki. Chętnie biegał po Małym Domostwie z wiadrami napełnionymi wodą i głową pełną wieści. Gdy później zamieszkał z Olivią, opowiadał ponure historie. Tak być musiało, choć pewnie nie zdawał sobie z tego spawy. Zresztą kto wie... To były czasy, gdy Archiwum zostało dopiero odkryte i Olivia poznawała je na równi z innymi. Święty Roy Mniejszy przestrzegał ją ciągle: „Pamiętaj, Olivio, że nadchodzi moment, w którym poszukiwanie własnej tożsamości zaczyna się obracać przeciwko tobie”. Zwykł mawiać, że jeśli Olivia popada w przygnębienie, całkiem znika w mroku, a kiedy się raduje, jest lekka niczym rozświetlone powietrze. Nie rozumiem, o co mu chodziło. Może linia Szeptu wie. Poprosiłem o pomoc Barwę Czerwieni. — Nie mam pojęcia, jakie tajemnice aniołów mogła nam wyjawić Olivia. Brak o nich wzmianki w moich opowieściach. Słyszałam tylko o kocie i światłości. To wszystko. — Był środek października — podjęła opowieść. — Święty Roy Mniejszy siadł w komnacie niedaleko wyjścia, by popatrzeć na księżyc w pełni. Ścianę, która w dawnych czasach znajdowała się od frontu, a dziś stoi w głębi domostwa, przecinał duży świetlik — najlepszy punkt obserwacyjny dla miłośników księżycowego blasku. Roy niecierpliwie wypatrywał okrągłej tarczy; pojawił się Mały Księżyc, niewielki biały zwiastun Wielkiego Księżyca i w tej samej chwili coś zaczęło hałasować. Święty popatrzył w tamtą stronę i ujrzał wielkiego żółtawego kota. Twierdził, że włosy zjeżyły mu się na głowie, gdy poczuł na sobie uporczywe spojrzenie nieruchomych ślepi. Gdy kocur patrzył na Roya, świetlista kula minęła drzwi i wolno sunęła przez komnatę. Jasna biała sfera wielkości głowy szybowała na wysokości ramion dorosłego mężczyzny, lekka jak puch dmuchawca. Popłynęła w powietrzu ku żółtawemu stworowi i zatrzymała się ponad kocią głową. Nagły powiew wiatru uniósł ją w górę; zawisła nad świętym Royem Mniejszym. I oto, jak wszyscy z jego linii, ujrzał wizję niedostępną oczom innych, spoglądał na tajemne znaki, przeczuwał kolejne wydarzenie. Kiedy tak siedział bez ruchu, w ślad za świetlistą kulą jakaś istota weszła do komnaty; była to wysoka smukła kobieta o haczykowatym nosie i siwych, krótko obciętych włosach. — Och — szepnęła na widok świętego Roya Mniejszego. — Jestem. — Tak — odparł, bo wiedział, kim była; od dawna czekał na tę kobietę. — Nareszcie. Wielki kocur położył się na podłodze z głową opartą na łapach. Kobieta otuliła się szatą i usiadła obok świętego. — Musisz mnie teraz zaprowadzić do środka — powiedziała. — Zwołaj wszystkich, którzy powinni usłyszeć, co mam do powiedzenia. — Poczekaj, proszę — odparł. — Za chwilę pójdziemy w głąb domostwa. Wiem, kto powinien wysłuchać twoich nowin od razu, kto na końcu, ale... — Kobieta czekała cierpliwie, gdy przerwał. Blask księżyca rozświetlił komnatę i przyćmił jasną kulę. Święty Roy odezwał się w końcu. — Wiele czasu minęło od zgromadzenia Drogi Przymierza. Powiedziano mi, że ktoś przybędzie z wieściami. Przekazałem nowinę mieszkańcom Małego Domostwa. Czekałem długo na ten dzień i dlatego mam wielką prośbę. Chcę pierwszy usłyszeć wieści, zanim inni je poznają. Kobieta długo mu się przyglądała, a potem wybuchnęła śmiechem i rzekła: — Zawsze mówiono, że Droga Przymierza wzbudza tu wielki lęk, a na wieści o niej w ogóle się nie zważa. Czy nastąpiła jakaś zmiana? — To stare dzieje — odparł z uśmiechem. — Teraz jest inaczej. Moim zdaniem Droga Przymierza także musi przyjąć nowe zasady. — Nie — odparła kobieta. — Nie będzie reformy Przymierza. Zjawiłam się tutaj, żeby ci o tym powiedzieć. Do wszystkich jego nieprzyjaciół zawitają niedługo wysłanniczki, a jest ich wiele, bo w dawnych czasach narobiłyśmy sobie mnóstwo wrogów. Niosą wiadomość o rozwiązaniu Przymierza. To koniec. Od lat ubywało nam sił; taka jest kolej rzeczy. Nie pojawiło się nowe wyzwanie, które stanowiłoby powód, aby zewrzeć szeregi i odzyskać moc. Świat się zmienił. Nie mam pojęcia, jakie będą skutki zgromadzenia, które zwołałyśmy, by wszystko sobie powiedzieć. Może owa świadomość stanowi wielkie osiągnięcie. Mniejsza z tym. Wiesz, czemu przybyłam. Chciałam ci o tym powiedzieć. Droga Przymierza jest już tylko wspomnieniem. Mam na imię Olivia. Przyniosłam nowinę. Jeśli chcecie, zostanę tu i będę wam pomagać. Zapadła cisza; tylko kot i księżyc mąciły spokój... Barwa Czerwieni zsunęła z nosa okulary i przetarła je starannie. — Nie mam pojęcia, jakie sekrety Olivii zna linia Szeptu — dodała. — Jedno wiem. Większość ludzi raczej dochowuje tajemnicy, tamci jednak z góry wykluczają możliwość jej ujawnienia. SIÓDMA FASETA Co kilka lat bywa tak, że pierwszy przymrozek wcale nie zwiastuje chłodów; niespodziewanie robi się ciepło i lato powraca na krótko. Zima już nadchodzi; zapowiada ją poranna woń powietrza oraz wygląd przebarwionych liści, suchych i gotowych opaść lada chwila. Szybko mijają ciepłe dni, odchodzi krótkie i zdradliwe lato — tym cenniejsze, że zwiodło nas chwilową poprawą pogody. W Małym Domostwie nazywamy je późnym latem; trudno powiedzieć, kto wpadł na ten pomysł. Wydawało się, że ciepłe dni będą trwały wiecznie, podobnie jak można by sądzić, że nigdy się z Jednodniówką nie rozstaniemy. Rozłąka była nie do pomyślenia — to jakby linia Klamry chciała wydobyć promienie słoneczne z migotliwego kryształu. Mieliśmy być razem, nawet gdybyśmy się nawzajem unieszczęśliwiali... choćby jedno i drugie pragnęło odejść. Rozdzieleni, natychmiast zaczynaliśmy się szukać. Nie ma w tym nic dziwnego, że miłość — z natury podobna do pór roku — zdaje się wieczna. Dobra i zła pogoda wydają się nie mieć końca, choć w głębi ducha zdajemy sobie sprawę, że prawda jest inna. Gdy nastało późne lato, chlebiarz imieniem Narożnik zabrał nas oboje na wyprawę po chleb świętej Bei, bo chciał zrobić przyjemność mbabie Jednodniówki; zrobił dla nas wyjątek, jako że byliśmy za młodzi, by pomagać przy zbiorach. Przenocowaliśmy w jego mieszkaniu położonym niedaleko wyjścia. Obudziło nas poranne światło, sączące się przez żółtawe przezroczyste ściany. Mglisty ranek późnego lata zapowiadał niekiedy jasny, upalny i pogodny dzień. Gdy czekaliśmy w białej mgle, aż się wszyscy zbiorą, Jednodniówka, drżąc i ziewając, tuliła się do mnie spragniona odrobiny ciepła. Wielu zbieraczy niosło długie kije z hakami na końcu. Policzyliśmy się i po krótkiej naradzie cała gromada ruszyła wzdłuż strumienia ku majaczącej wśród oparów ścianie lasu rozświetlonego promieniami słońca. Narożnik sądził, że dotrzemy na polanę, gdzie rosły drzewa chlebowe, o zachodzie słońca, gdy korony są najokazalsze. — Zmniejszają się, kiedy nadchodzi wieczorny chłód — wyjaśnił. — Zupełnie jak dzwonki, tyle że kwiaty zamykają się, a nie kurczą. To jedna z wielu zabawnych ciekawostek dotyczących drzew chlebowych. — A inne? — wypytywała Jednodniówka. — Wkrótce się dowiesz — odparł Narożnik. — Dziś po południu, wieczorem. Jutro. Poznasz wszystkie ciekawostki. Nie było ścieżki wiodącej na polanę; chlebiarze rozproszyli się po lesie, tak że tylko chwilami ukazywały się pojedyncze sylwetki wędrujących zbieraczy. Nie tylko prawdomówcy zwykli palić chleb świętej Bei, lecz jedynie my wiemy, gdzie rosną drzewa chlebowe, i bardzo uważamy, by nie wydeptać ścieżki wiodącej na polanę. Po zbiorach i odpowiednim spreparowaniu plonów czekamy u siebie na kupców; handel jest dla wszystkich zabawnym i popłatnym zajęciem. Późnym popołudniem wyszliśmy z lasu; za nami wiatr szumiał w koronach sosen, przed nami podmuch kołysał srebrzyste źdźbła dzikich traw. Na prawo i lewo od nas chlebiarze rozciągniętą tyralierą wychodzili spomiędzy drzew; niektórzy skryci po ramiona w wysokiej trawie drążyli w niej ciemne korytarze. Grunt wznosił się jak fala; kilku chlebiarzy zdążyło wspiąć się wysoko; machali rękami i wołali do nas. — Stamtąd zobaczycie drzewa chlebowe — oznajmił Narożnik. — Pospieszcie się. Za jego radą popędziliśmy na wał, gdzie wysokie betonowe kolumny stały jak strażnicy. — Popatrzcie — rzucił Narożnik, zatrzymując się pod masywnym słupem. — Co za widok! W dole ujrzeliśmy niewielką dolinę i srebrną rzekę rozświetloną słonecznymi promieniami; lśniły korony drzew chlebowych świętej Bei; sądzę, że nie ma na świecie drugiego miejsca, gdzie można je spotkać. Czy umiesz robić bańki mydlane? Wystarczy dmuchnąć lekko w gęsty mydlany roztwór, by u wylotu słomki powstała dorodna kiść baniek różnej wielkości. Wyobraź sobie grono z baniek, u podstawy wielkich jak ty, na szczycie mniejszych od głowy i dłoni — aż po chybotliwy czubek; nieregularny stos, z pozoru lekki jak wypełnione powietrzem krople mydlanego roztworu, lecz w istocie napierający swym ciężarem tak mocno, że dolne kule przypominały spłaszczone worki. Dodam, że nie są wcale bezbarwne i tęczowe jak bańki mydlane, lecz przejrzyste i lśniące w promieniach słońca delikatnym różem u góry, a turkusem przy gruncie. Było owych stożków tyle, co jodeł w zagajniku. Wszystkie podrygiwały lekko i chwiały się na wietrze jak w dostojnym tańcu, a w popołudniowym słońcu delikatne kule rzucały na ziemię barwne refleksy. Oto z czego żyje Małe Domostwo. Pędziliśmy ku drzewom chlebowym po wielkich spękanych płytach z betonu, omijając pozbawione dachów ruiny budowli, tworzących na skraju polany regularne czworoboki, między którymi biegły proste drogi zarośnięte chwastami. — Naprawdę przypominają wielkie bańki mydlane — powiedziała zdumiona i roześmiana Jednodniówka. — Nic tam nie ma w środku. — Cienka błona z wyraźnym deseniem jak skóra węża, a wewnątrz powietrze. Staliśmy wśród stożków, wdychając korzenną, duszącą i słodką woń. Chlebiarze zgromadzili się na niewielkim spłachetku ziemi pokrytej barwnymi refleksami. Wymieniali uśmiechy i klepali się po ramionach, naciskając i podszczypując dolne pęcherze o grubej, chropowatej skórce; spoglądali w górę na delikatne blade wierzchołki. To było dobre lato, wilgotne i gorące; tej zimy bieda nam nie grozi. Wszyscy złożyli w jednym miejscu potrzebne na jutro kije zakończone hakami i wyjęli z sakw zwoje cienkiej liny. Gromada zbieraczy rozproszyła się po całej polanie; my z Jednodniówką trzymaliśmy się Narożnika. Zbiór rozpoczęliśmy na skraju polany, zmierzając ku jej środkowi. Narożnik sięgnął po krótką linę, umieścił ją pod dolnymi kulami i obwiązał ciasno kosmatą łodygę sięgającą do piersi mnie i Jednodniówce. Każde drzewko wspierało się na takiej kolumience. — Właściwie nie wymagają podpory — tłumaczył Narożnik. — To kolejna zabawna ciekawostka dotycząca naszego chleba. Pień nie pozwala bąblom ulecieć w powietrze. Chodzi o to, że gdy słońce przygrzeje, kule powiększają się i prawie nic wtedy nie ważą. Ciepłe powietrze jest lżejsze od chłodnego. Gdyby korony nie były przytwierdzone do łodyg... — To by odleciały — dokończyła Jednodniówka. — Jasne. Odfrunęłyby stąd — potwierdził Narożnik. Silne dłonie starca mocniej zaciągnęły węzeł na łodydze. Zbiór trwał, posuwaliśmy się wolno ku środkowi polany; wokół nas turkusowe kule podrygiwały i kołysały się z najlżejszym powiewem. Zabawny widok; aż się chciało podskoczyć i wrzasnąć na cały głos. — Są lżejsze od powietrza! — oznajmiła roześmiana Jednodniówka. — Lżejsze od powietrza! Na środku obszernej polany widać było ruiny niskich budynków oraz strzeliste metalowe wieże, przekrzywione i zardzewiałe, a niektóre pochylone już ku ziemi; otaczały wielkie zagłębienie, na dnie którego kryło się skomplikowane urządzenie z czarnego metalu — wysoka konstrukcja dopasowana kształtem do betonowej jamy, usiana wypukłymi nitami, z których wystawały podpórki sięgające brzegu cementowego zagłębienia; machina przypominała wielkiego pająka schowanego w norze. Z kadłuba wystawały tu i ówdzie dziwaczne mechanizmy. Można by pomyśleć, że budowle i metalowe wieże zapadły w sen, usługując tajemniczym machinom. — Czy to siewca? — zapytałem. — Tak — odparł Narożnik. Zarzucił na ramię ostatni zwój liny i skinął na nas. Jednodniówka czekała, aż wezmę ją za rękę, a kiedy ruszyliśmy, mocno się do mnie przytuliła. — Wędrował ku gwiazdom — dodałem. — Owszem. I powrócił stamtąd. — Wiele było takich urządzeń, mknących po niebie; gdy wróciły po wielu setkach lat, ciężarne wiedzą o najdalszych krainach, nie pozostał nikt, kto mógłby je powitać. Nikt prócz samych wysłanników nie znał już celu podróży; zabrakło ludzi, i dlatego wiedza pozostała bezużyteczna. Machiny czekały cierpliwie, ale nikt się nie zjawił, bo jedni wędrowali, inni wyginęli lub przepadli bez wieści. Siewcy skonali na lądowiskach, pokryci rdzą i niezdatni do użytku; ich pamięć osłabła, a umysły — wytwór aniołów — obróciły się w proch. — Jakie to dziwne — powiedział Narożnik. — Siewcy byli pionierami wśród maszyn, które miały przenieść ludzi do gwiazd i zapoczątkować nowe życie, a tymczasem dla chlebowego drzewka stali się wielką czarną donicą podobną do naczyń, w których nasze mbaby flancują nagietki. Podeszliśmy bliżej do ogromnego urządzenia; wysoki ciemny kadłub lśnił nam ponad głowami. Potężne wysięgniki i skomplikowane mechanizmy, utrzymujące go w równowadze, przyprawiały o zawrót głowy. Grube metalowe przęsła nie tknięte rdzą, znakomicie ukształtowane i mocne zaczepy. Pośrodku kadłuba uchylony właz albo drzwi; jak z otwartych ust wylewała się z niego bezładna masa spienionych baniek pierwszego drzewa, z którego narodziły się inne. Odchodziły od niego turkusowe pędy, biegnące wśród podpór i blach siewcy, zagłębione w grunt jak korzenie. Narożnik wyjaśnił, że kiełkując, tworzyły pień nowego drzewa. — W gruncie rzeczy widzimy jedną dużą roślinę — stwierdził — o ile to w ogóle jest roślina. Gdy słońce zaszło i nasza praca dobiegła końca, nazbieraliśmy drewna, by rozpalić ognisko na betonowych płytach za chlebowym zagajnikiem. — Nie wiemy, skąd pochodzi to drzewo — ciągnął Narożnik, układając polana w krąg, żeby przez całą noc można się było grzać przy ognisku. — Często jednak rozmyślam o tym świecie. Sądzę, że jest większy od naszego i panuje tam chłód. Drzewa są tam znacznie niższe, a istoty żywe pełzają wolno albo trwają w bezruchu. — Dlaczego tak sądzisz? — zapytałem. Popatrzyliśmy na chlebowe kule skurczone na wieczornym chłodzie. — Bo od dzieciństwa palę chleb świętej Bei. On mi pomógł dojrzeć i stać się mężczyzną, a moje oczy, krew i umysł to dziś po części jego wytwory. Po prostu wiem; on mi to przekazał. Podobno siewcy przewyższali ludzi mądrością. Może to i prawda. Czyżby ten mechanizm, który powrócił nie wiadomo skąd i odkrył, że nie ma z kim dzielić swej wiedzy, celowo uchylił drzwi, w nadziei (czy machina zna takie odczucia?), że pewnego dnia ludzie uchylą rąbka tajemnicy, jak to uczynił Narożnik? Nie sądzę, by tak mogło być... Starzec zanurzył węźlastą dłoń w sakiewce i wyjął garść zeszłorocznego chleba. Wszystkie kostki były turkusowe; ani śladu różowej barwy przejrzystych kul; chleb lśnił osobliwym wewnętrznym blaskiem, kiedy Narożnik przesypywał go do bulwiastej fajki, wiszącej mu na szyi. — Dawniej panowało przekonanie, że nie powinno się palić za często. Potem uznano z kolei, że można dużo palić, byle dym filtrować przez wodę, jak w naszych dużych fajkach. Ale wy młodzi już o to nie dbacie. Moim zdaniem tak jest dobrze. Chleb was nie krzywdzi; nie stanowi dla nikogo zagrożenia. Ale wywołuje przemianę. Kto żyje jak człowiek, przyjmując nie tylko zwykły pokarm, lecz także ów nowy, z czasem jej dozna. Rzecz jasna, w dawnych czasach uważano ów chleb za szkodliwy, z powodu świętej Bei. Wkrótce po pierwszej ciężkiej zimie w Małym Domostwie odkryła polanę oraz powietrzne grona, które słodko pachniały, kiedy je słońce ogrzało; święta Bea poczuła głód. Po zjedzeniu chleba nie umarła ani nie zachorowała; kiedy jednak święty Andy odnalazł ją po wielu tygodniach, błąkała się wśród drzew zabiedzona i obdarta; zmuszona głodem spróbowała chleba i zapomniała o Andym, prawdomówcach oraz nowej korporacji, którą sama wymyśliła. Pożyła jeszcze trochę, ale święty Andy nie był w stanie nic zrozumieć z jej paplaniny. Tamta fajka, którą paliłeś w pokoju twej mbaby... Tak. Wiele czasu minęło, nim zaczęto palić chleb. Czynimy tak od wieków, a główka fajki ma kształt głowy świętej Bei, o ustach szeroko otwartych, by mogły przyjąć jadło. Gdy Narożnik przytknął zapałkę do chleba świętej, kostki pokryły się bąblami; dobiegł nas cichy syk. Starzec ssał ustnik, aż zapadły mu się policzki. Wkrótce wypuścił pierwszy kłąb różowego dymu. Podał fajkę Jednodniówce, która nosem i ustami wypuściła z płuc delikatną różaną mgiełkę. Zadrżałem, obserwując ten osobliwy posiłek — wciąż niezwykły, mimo że sam przez całe życie tak się odżywiałem. Na błękitnym niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Wiatr rozniecał żar w główce fajki i unosił dym. Być może jedna z widocznych o zmierzchu gwiazd była rodzinną ziemią chleba, lecz teraz najsilniejszy wiatr nie zaniesie tam różowej chmury. Rankiem następnego dnia niebo było zachmurzone. Rzeką z południa przypłynęły tratwy. Chlebiarze trudzili się przez cały dzień, długimi kijami zaopatrzonymi w haki zrywając dorodne grona z pni ściśniętych sznurowymi pętlami; wśród okrzyków podnosili je i ciągnęli ku tratwom (w chłodny dzień kule nie wydawały się lżejsze od powietrza, ale były niemal równie lekkie); mocowali do belek za pomocą haczyków i lin przeciągniętych przez cienką membranę. Jednodniówka i ja niewiele mogliśmy pomóc, ale biegaliśmy od grupy do grupy, ciągnąc i pchając ze wszystkich sił, bo kiście powietrznych kul musiały być załadowane przed zmrokiem; gdyby zapadły się jak namioty, nikt by ich nie ruszył z miejsca. Spławiono wszystkie grona w dół rzeki, gdzie linia Klamry wypalała drewno wiązów na węgiel drzewny potrzebny do suszenia chleba, który potem kruszy się, sortuje i pakuje do przewiezienia. Na ogołoconej polanie zostały turkusowe łodygi. Ludzie spławiający tratwy okryli je workami na zimę, a tymczasem reszta owijała siewcę plastikiem i szmatami, by śnieg nie zaszkodził pierwotnemu szczepowi. I już było po zbiorach, w których pomagaliśmy z Jednodniówką; odpłynęliśmy jedną z ostatnich tratw. Dziewczyna odpoczywała z głową na moim udzie. Ktoś nam pożyczył gruby płaszcz, którym się owinęliśmy, bo wiatr był chłodny. — Idzie zima — powiedziałem. — Nie — odparła sennie. — Jeszcze nie. — W końcu musi przyjść. — Nie. — Wiesz, że zima... — Milcz — przerwała. ÓSMA FASETA To było w porze deszczu, po tym jak spędziłem rok ze świętym i dostałem list od doktor Boots, tamtej zimy, którą przeżyłem samotnie, wciąż drzemiąc; odkryłem, że mój umysł zdolny jest do pewnej sztuczki: czasami w półśnie wracało dzieciństwo i pierwsza młodość. Jak mam to wytłumaczyć? Wydawało mi się, że znów jestem sobą sprzed lat, jakby tamte chwile zostały mi zwrócone w całości, bez żadnego uszczerbku, tak niespodziewanie, że często nie miałem pojęcia, co to za epizod. Często zanim przyszło olśnienie, zapadałem ponownie w sen albo budziłem się skupiony i pełen energii, a chwila mijała. To ciekawe doświadczenie. Nie brakło czasu, by je powtarzać — szczerze mówiąc, nie miałem nic innego do roboty; niekiedy bywałem nawet w dwu miejscach jednocześnie, niemal całkowicie zwrócony ku przeszłości, niewielką cząstką świadomości obserwując zarazem inne wydarzenia. Zima ciągnęła się niemiłosiernie i miałem wrażenie, że moje życie dobiega kresu, toteż za właściwe uznałem odtworzenie z okruchów wspomnień krótkiego bytowania, które mnie wydawało się bardzo długie; przypominałem mbabę, przeglądającą zawartość rzeźbionych kufrów. Nie miałem wpływu na to, jaka chwila do mnie powróci; mogłem stać się dwulatkiem albo mieć znów lat dziesięć. Raz stałem na dachu w pełni lata, pomagałem matce doglądać pszczół, a skronie pod kapeluszem i chustą pulsowały mi od upału. To znów siedziałem zimą w ciepłych i dusznych komnatach z dala od wyjścia, grając z Jednodniówką w pierścienie, a głowę miałem pełną zimowych wieści, bo wokół czuło się już woń chłodnych miesięcy. Wiadomo, że każda pora roku (a nawet każdy dzień, poranek i wieczór) to zjawisko wyjątkowe i niezwykłe, o którym szybko się zapomina, dopóki wrażenie nie powróci. Często miałem okazję słuchać, jak Barwa Czerwieni głębokim, donośnym głosem snuje opowieści o świętych, i zaczynało mi świtać, że w gruncie rzeczy wszystkie te historie składają się na jedną; to prosta opowieść o tym, jak żyć i pozostać człowiekiem — całkiem zwyczajna, a zarazem niemożliwa do opowiedzenia. Pewnego dnia przymknąłem powieki i czekałem bez ruchu, a potem stałem się dziesięciolatkiem; była wiosna, siedziałem z innymi u wejścia należącego do linii Klamry i obserwowałem kwitnące drzewa, których płatki zasłały drogę prowadzącą na południe. Nadchodziła stamtąd gromada wędrowców w czarnych strojach, odcinających się wyraźnie od wiosennej bieli i różowości. Przybywali, by kupić chleb. Wokół mnie żółciły się w słońcu przejrzyste ściany mieszkań linii Klamry. Siedziałem na glinianej podłodze zasłanej barwnymi kilimami; obok mnie handlarze z linii Wody odziani w barwne stroje, dalej jasne sakwy z chlebem. Przy mnie Jednodniówka, która niespodziewanie wysunęła rękę z mojej dłoni. Ocknąłem się, zziębnięty i drżący od zimowego chłodu, z szeroko otwartymi oczyma i mocno bijącym sercem; słuchałem, jak pada zimowy deszcz. Tej wiosny od wielu tygodni Jednodniówka mówiła tylko o spodziewanej wizycie handlarzy z Rejestru doktor Boots; opowiadała o nich albo milczała. Kupcy z Rejestru co roku przybywali na wiosnę; poza tym nikt właściwie nas nie odwiedzał i dlatego ich przybycie stanowiło wielkie wydarzenie, do którego linia Szeptu przywiązywała szczególną wagę. — Są moimi kuzynami — oświadczyła Jednodniówka, używając słowa, którego nie rozumiałem. Gdy poprosiłem o wyjaśnienie, nie potrafiła wytłumaczyć, w czym rzecz; stwierdziła tylko, że jako kuzynkę łączy ją z nimi silna więź. — Czy to możliwe? — spytałem. — Nie są prawdomówcami. Nie pochodzą z twojej linii. Przecież nie znasz nawet ich imion. Są dla ciebie anonimowi. — Moją linię założyła Olivia z Przymierza — stwierdziła Jednodniówka. — Rejestr doktor Boots ma podobny rodowód. Dlatego jesteśmy kuzynami. — Przymierze nie istnieje; to przeszłość — stwierdziłem. — Tak powiedziała Olivia. — Nie mów o sprawach, na których się nie znasz — rzekła Jednodniówka. Drogą nadchodził mniej więcej tuzin wędrowców, głównie mężczyzn, w ukwieconych kapeluszach o szerokich rondach i niskich główkach. Gdy podeszli bliżej, usłyszeliśmy, że śpiewają; właściwie trudno nazwać te dźwięki śpiewem, bo nie było żadnych słów, a i melodia żadna; przybysze nucili cicho rozmaite dźwięki z różnym natężeniem; tu ktoś mruczał, tam burczał, jedni zaczynali, inni milkli — każdy na własną modłę. Starcy i staruszki z linii Wody ruszyli w dół po zboczu, by ich powitać, a za nimi szli młodzi, którzy mieli wnieść starannie zawiązane paczki, kuferki i tobołki. Wszędzie słyszało się powitalne słowa wypowiadane od siebie lub w imieniu całej gromady. Mężczyźni w kapeluszach i postawne kobiety przekroczyli drzwi linii Wody i weszli do uroczych mieszkań położonych niedaleko wyjścia, gdzie czekaliśmy z Jednodniówką i resztą gapiów, którzy przyszli powitać wędrowców. Dźwięczały dzwonki noszone przez gości, dało się słyszeć ich gardłowe głosy i dawną bełkotliwą mowę. Gdy ich pakunki spoczęły na podłodze, podano owoce, wodę i późne orzechy. Jednodniówka patrzyła na przybyszów jak urzeczona, ale gdy ktoś z nich, rozglądając się, napotkał jej spojrzenie, natychmiast odwracała wzrok. Uśmiechała się do nich w sposób, który mnie zadziwił. Ubrani w czarne szaty brodaci wędrowcy z daleka sprawiali wrażenie ponuraków, ale po bliższym poznaniu okazali się całkiem inni; ich długie proste stroje naszywane były złotymi lub kolorowymi cekinami i ułożone w głębokie fałdy dla większego efektu, a dźwięk dzwoneczków, przyczepionych do ubrań w najdziwniejszych miejscach, wywoływał salwy śmiechu. Hałaśliwa, pogodnie uśmiechnięta gromadka; wędrowcy sprawiali wrażenie ludzi nadzwyczaj swobodnych i odprężonych, tak czarujących i pełnych zapału, że można by z nimi przesiedzieć całą wieczność. Gdy na nich spoglądałem, przypomniała mi się opowieść Barwy Czerwieni o kocie świętej Olivii. Handlarze z linii Wody przynieśli kawałki chleba z jesiennego zbioru. Bransolety i dzwonki brzęczały, kiedy goście podawali sobie z rąk do rąk połyskliwe okruchy, obracali je w palcach, wąchali i oglądali. Stary Narożnik wrzucił kilka garści w mosiężne usta świętej Bei; jej głowę, niemal naturalnej wielkości, umieścił nad wielką bursztynową fajką przeniesioną z trójnogiem do mieszkań położonych niedaleko wyjścia dzień wcześniej, gdy już wypatrywano gości. Powstała przed setkami lat, ale nie miała własnej opowieści; była po prostu stara i dlatego linia Dłoni nie uważała jej wcale za wielkie cudo. Jeden z przybyłych handlarzy podszedł do Jednodniówki i z wdziękiem usiadł obok niej. Był to mężczyzna o ciemnej karnacji i twarzy pokrytej bruzdami niczym skorupka orzecha. Przeguby i dłonie miał całe w zgrubieniach i guzach, lecz uśmiech promienny, a oczy bystre i lśniące. Pogodnie spoglądał z góry na zakłopotaną Jednodniówkę, która zaraz odwróciła wzrok. Spojrzała na niego dopiero, gdy popatrzył w bok. Ledwie mężczyzna ponownie zaczął ją obserwować, spuściła oczy. Potem zdjęła bransoletę z błękitnego kamienia, znalezioną w starym kufrze, którą uznała za swoją własność. Podała ją sąsiadowi, a ten ostrożnie ujął klejnot palcami o długich żółtawych paznokciach. — Bardzo ładna — powiedział, unosząc ozdobę ku światłu. Uśmiechnął się. — Czego chcesz w zamian? Co mam ci za to dać? — Nic — odparła. Mężczyzna uniósł brwi; spoglądał na nią zdziwiony i przerzucał bransoletę z ręki do ręki; potem uśmiechnął się, bez słowa zapiął ją na swoim przegubie, potrząsnął nim lekko, by wsunęła się między inne ozdoby, i wrócił do targów. Jednodniówka uśmiechnęła się tajemniczo, chwyciła rąbek jego szaty i mocno trzymała w zaciśniętej dłoni. Przez całe popołudnie kobiety i mężczyźni z Rejestru otwierali kuferki, wyciągając z nich swoje dobra, a także ważyli chleb. Mieli ze sobą czwórdzbanki; każdą czwórkę przechowywano w osobnej szkatułce. Czarne naczyńko zawierało różową substancję, która sprawiła, że śniłem z Barwą Czerwieni; reszta miała inne przeznaczenie. W Rejestrze nazywają je „potomstwem medykamentów” i strzegą zazdrośnie tajemnicy. Przynieśli także instrumenty i osobliwe narzędzia z anielskiego metalu, który zwą stalą nierdzewną. Mieli także skrzynki i słoje pełne wonnych ziół oraz suszonych przypraw, dalej buraczany cukier i proszek na kocie pchły; linia Klamry dostała starocie do naprawy, ostre narzędzia i wykonane przez aniołów śruby z nakrętkami; linia Dłoni otrzymała starożytne znaleziska, klucze, gwizdki oraz szklaną kulę z umieszczoną wewnątrz chatą, na którą sypał śnieg. Dostaliśmy te przedmioty za szklane misy oraz inne wyroby ze szkła, za okulary w plastikowej oprawie, bibułkę dla palaczy, barwne plastry miodu, żółwie skorupy wypolerowane tak, że udawały plastik, długie wstęgi przezroczystej taśmy pokrytej obrazkami, doskonałej na paski. My oferowaliśmy chleb w workach, dla kupców równie cenny jak dla nas ich lekarstwa; targowano się w kilku pomieszczeniach wśród słodkiej woni dymu, szmeru rozmów i świetlnych refleksów od ciemniejących z wolna żółtych ścian. Wielu chciało ubić interes z przybyszami lub tylko popatrzeć na nich czy posłuchać opowieści; musiałem w końcu ustąpić miejsca, ale Jednodniówka nadal siedziała obok śniadego mężczyzny, który nosił jej bransoletę. Przybysze nocowali u linii Szeptu, po dwu lub trzech, w pomieszczeniach leżących z dala od Ścieżki, na obrzeżach Małego Domostwa. Takie środki ostrożności obowiązywały przed wiekami i choć już nie były potrzebne, nadal ich przestrzegano. Idąc szlakiem, słyszało się rozmowy albo zaraźliwy śmiech. Nie zatrzymałem się na dłużej przy żadnej z grup, nie miałem odwagi, chociaż nikt mnie nie odpędzał; snułem się w pobliżu, starając się usłyszeć, o czym mowa. Nad ranem ocknąłem się z krzykiem, bo ujrzałem nagle przed sobą jakąś twarz. Po chwili odkryłem, że jestem sam. Niczym lunatyk ruszyłem Ścieżką ku drzwiom linii Klamry, jakbym został wezwany i w półśnie nie był w stanie oprzeć się wołaniu. Biegłem, mijając plamy błękitnawej poświaty wpadającej przez świetliki w suficie; wszyscy jeszcze spali. Gdy dopadłem wyjścia, dostrzegłem jakiś ruch; na Ścieżce pojawiły się niewyraźne sylwetki. Znalazłem kryjówkę i z niej obserwowałem nadchodzących. Przybysze z Rejestru doktor Boots zmierzali ku wyjściu, prowadzeni przez kobietę z linii Szeptu. Niesione na plecach tobołki zniekształcały oglądane w półmroku sylwetki. Gdy kupcy stanęli u drzwi jaśniejących błękitnawym światłem poranka, przewodniczka odeszła bez pożegnania. Wędrowcy poczekali chwilę na maruderów i gromadą ruszyli do wyjścia; drobna postać nadbiegła Ścieżką i przyłączyła się do nich. Wyszedłem z ukrycia i chwyciłem ramię Jednodniówki. Nie czułem zdziwienia, mimo że do tej chwili nie podejrzewałem, na co się zanosi. — Stój — rzuciłem. — Pozwól mi odejść — odparła. — Dlaczego? Mów. — Nie. — Wrócisz? — Nie pytaj. — Obiecaj, że wrócisz. Przyrzeknij mi to. Inaczej pójdę za tobą. Zawołam Siedmiorękiego, Narożnika i twoją mbabę. Sprowadzimy cię do domu. — Mówiłem szybko, przyciszonym głosem, nie całkiem świadomy sensu wypowiadanych słów. Nadal ściskałem jej ramię, a ona położyła rękę na mojej dłoni; staliśmy tak złączeni, twarzą w twarz, ledwie widoczni w bladym świetle poranka. — Dałam ci pieniądz — stwierdziła cicho, lecz nieustępliwie. Zaszyłem go w rękaw i miałem zawsze przy sobie. — Ofiarowałam ci pieniądz i dlatego musisz robić, co każę. — Uwolniła ramię z uścisku. — Zostań tu. Nie wspominaj nikomu o moim odejściu, ani dziś, ani jutro. Milcz, póki się nie oddalę. Przestań o mnie rozmyślać. Zaklinam cię na pieniądz, który otrzymałeś. Stałem nieruchomo, bezradny i wystraszony, a Jednodniówka się odwróciła. Ogorzały zreumatyzowany mężczyzna, idący za gromadą przybyszów z Rejestru doktor Boots obejrzał się, gdy pobiegła za wędrowcami. — Z wiosną tu powrócisz — dodałem. — Teraz jest wiosna — stwierdziła, nie odwracając głowy, i odeszła. Stanąłem w drzwiach i patrzyłem, jak goście maszerują gęsiego na południe, znikając wolno w porannej mgle, a za nimi biegnie Jednodniówka w niebieskiej sukni, z rozwianymi czarnymi włosami. Zanim opary lub łzy przesłoniły mi widok, spostrzegłem, że jeden z przybyszów ujął jej dłoń. xxx Przesiedziałem w kryjówce cały dzień; bałem się wyjść do ludzi, bo pierwszy lepszy rozmówca zacząłby mnie wypytywać, a ja nie mógłbym go oszukać, ponieważ mowa i tak by mnie zdradziła. W chwili zwątpienia chciałem iść do Siedmiorękiego, ale się powstrzymałem. Zniknięcie Jednodniówki zostałoby zauważone dopiero wówczas, gdybym podniósł alarm; mogła przecież wędrować do woli po odległych pokojach i w każdym zakamarku Małego Domostwa byłaby u siebie. Nie wiedziałem, co robić. Czułem się zagubiony i dlatego jej posłuchałem. Przyszło mi do głowy, że to było ukartowane. Linia Szeptu tak postanowiła; dorośli zdecydowali o losie Jednodniówki. Nie wiadomo, czy to prawda, ale chciałem wierzyć, że tak. Ukrywałem się. Szukając samotności, szedłem coraz dalej w stronę dawnego gniazda, i w końcu trafiłem do komnaty, gdzie Jednodniówka przyprowadziła mnie wiosną; stała tam sztuczna noga, na ścianie z anielskiego kamienia wisiał domek, a zamieszkująca go staruszka oraz para dzieci pojawiała się i znikała zależnie od pogody. Jak to możliwe, że się nie zorientowałem? Byliśmy jak dwa palce jednej dłoni — dwoje prawdomówców, a jednak dałem się nabrać i do dziś nie wiem, jak to się stało. Łudziłem się, że podjęła decyzję w ostatniej chwili, o świcie, ale sam nie potrafiłem w to uwierzyć. Wiedziała, czego chce i wszystko zaplanowała; z pewnością przez wiele dni o niczym innym nie myślała, a ja dałem się nabrać. Przypomniałem sobie, co mówiła o kuzynach; wspomniała, że linia Szeptu wywodzi się od Przymierza, podobnie jak Rejestr doktor Boots. Skoro ci od Szeptu strzegli tajemnic Przymierza zachowanych przez Olivię, Rejestr doktor Boots musi znać ich jeszcze więcej; mieli przecież medykamenty i znali się na podróżowaniu, jak dawne Przymierze. Rozważałem słowa Barwy Czerwieni, która powiedziała, że linia Szeptu nie tyle zachowuje sekrety, co uważa, że w ogóle nie należy ich wyjawiać. Zastanawiałem się nad tymi sprawami, ale nie umiałem tak ich sobie poukładać, by nabrały dla mnie sensu. Uważnie obserwowałem plastikowy domek wiszący na ścianie. W drzwiach ukazała się staruszka; była sama, dwójka dzieci pozostawała w ukryciu. Stara kobieta wychodzi w pochmurne dni, a dwoje maluchów widzi się przy słonecznej pogodzie. Przy zmianie aury zamieniają się miejscami. A czwórka nieboszczyków na obrazku? Jednodniówka mówiła, że to szaleńcy. Tamtego dnia świeciło słońce i wiosna była w pełni. Trudno się było w tym rozeznać; długo płakałem ukryty w mrocznej komnacie, samotny we własnym domu, obok sztucznej nogi, świadomy niewypowiedzianych sekretów. To barometr. Co? Barometr. Domek na ścianie; to był barometr. Urządzenie do ustalania pogody. Zwykły mechanizm. Tak. Do ustalania pogody. Nie sądzisz... Poczekaj. Trzeba zmienić kryształ. DRUGI KRYSZTAŁ ŚMIECH KUTERNOGI PIERWSZA FASETA Co to jest? Kryształ. Ośmioboczny, widzisz? Muszę go wymienić. Idźmy dalej. Nie rozumiem. Po co ta przerwa? Kryształy zapamiętują twoje słowa. Wszystko, co powiedziałeś, zostaje wyryte albo zapisane... na fasetach kryształu. Nie umiem ci wytłumaczyć, jak to się dzieje. Można potem odtworzyć twoją opowieść za pomocą innego mechanizmu; usłyszymy wszystko po kolei, słowo w słowo. Tak samo jest z książkami, które miał Blask. Tak, w pewnym sensie... Co ci przyjdzie z takiego zapisu? Tylko przez moment jestem jaki jestem; wiem o tym, ale tu i teraz czuję się naprawdę sobą. W pewnym sensie przypominam ten kryształ, a raczej... muchę uwięzioną w przezroczystym kawałku plastiku. Co takiego? Muchę. Owada w plastikowej kostce. Blask taką miał... Powiedz mi jedno. Kim jestem? Potokiem Słów. Żadna odpowiedź. Ale to prawda. Czuję się zagubiony. Powinienem być tylko sobą, ale to niemożliwe. Mów dalej. To łatwiejsze. Najlepiej opowiedzieć całą historię od początku do końca. Wiemy, że tak robicie. Chcesz mówić o Blasku? Blask. Jeżeli Blask jest świętym, ja nim być nie mogę. Jeśli nie przysługuje mu to miano, zapewne mnie się należy. Barwa Czerwieni powiada, że prawdziwy święty jest przejrzysty. Osiągnąłem ten stan, prawda? Barwa Czerwieni tak powiedziała: Święci odkryli, że prawdziwa mowa polega nie tylko na jasnym i zrozumiałym wyrażaniu myśli. Najważniejsze jest, że im lepiej opowiada prawdomówca, tym łatwiej jest innym przejrzeć się w nim jak w lustrze. Byłoby idealnie, gdyby słuchacze prawdomówcy, który osiągnął całkowitą przezroczystość, ujrzeli siebie nawzajem. Druga siódemka mego życia dobiegała końca. Odwiedziłem Barwę Czerwieni, by zajrzała do Archiwum i poszukała danych na mój temat. Nie od razu wyjęła soczewki i szklane kwadraty; początkowo rozmawialiśmy, gryząc jabłka. Przypomniałem sobie pierwszą wizytę; wtedy dopiero zaczynałem się uczyć. — Dlaczego nie ma już świętych? — zapytałem. — Kto wie, może i są — odparła. — Tak się składa, że wiele lat musi upłynąć od ich śmierci, by ludzie się przekonali, czy opowieści rzekomych wybrańców pozostały żywe. Wśród nas mogą być święci, choć o tym nie wiemy. — Od dawna wcale o nich nie słychać. Wiele pokoleń przeminęło bez świętych. — To prawda — odparła. — Święty Roy Mniejszy i święta Olivia byli ostatni. No i święty Gene, jeżeli wierzyć tym spod znaku Nitki. Z drugiej strony jednak, od wieków panuje spokój, nic się nie dzieje, wystarczy uczyć się tego, co odkryli nasi skrzętni poprzednicy. Nadejdzie czas nowych odkryć; pora ludzi nie znających bezruchu. — Siedmioręki uważa, że już się zaczęła. — Naprawdę? — Jego zdaniem należy opuścić Małe Domostwo. Zamiast czekać, pragnie wyjść przyszłości naprzeciw. — Tak? Ze sposobu, w jaki mówiła Barwa Czerwieni wywnioskowałem, że nie wierzy, by Siedmioręki wiedział coś o nowych czasach lub rzeczywiście miał zamiar wyjść im na spotkanie. — Jednodniówka odeszła — dodałem. — Kto? — zapytała Barwa Czerwieni. — Ach, ta dziewczynka z linii Szeptu... — Rzuciła mi badawcze spojrzenie. — Sądzisz, że odeszła, by poznać tajniki świętości? — Nie wiem. — Pójdziesz za nią? — Nie wiem — powtórzyłem. — Raczej nie. W końcu wyszło na jaw, że Jednodniówka zniknęła. Musiałem odpowiadać na różne pytania. Powiedziałem, co mi było wiadomo: że dobrowolnie poszła za wędrowcami z Rejestru, że nie mam pojęcia, dlaczego to zrobiła i czy zamierza wrócić. Mówiłem prawdę i było to po mnie widać. Wieści szybko rozeszły się po Małym Domostwie. Słyszało się narzekanie, omal nie doszło do zgromadzenia. Posłańcy z wieściami biegali Ścieżką w tę i z powrotem, a gawędziarki odbyły naradę, lecz nikt nie zdołał ustalić, czy dorośli z linii Szeptu wiedzieli o zamiarach Jednodniówki, czy ci z Rejestru namawiali ją do odejścia, i jak to się wszystko odbyło. Wśród prawdomówców nie powinno być takich zagadek, a jednak się zdarzały. Święty Roy Mniejszy powiedział: Prawdziwa mowa to prosty sposób mówienia prawdy, o ile sprawa nie jest skomplikowana i łatwo o niej rozprawiać. Gdy następnej wiosny przybyli do nas wędrowcy z Rejestru, nie było wśród nich Jednodniówki. Czekając na ich przybycie, wyobrażałem sobie niestworzone rzeczy, że dziewczyna powróci zmieniona nie do poznania i nieświadoma prawdziwej mowy; że będzie taka sama jak przedtem, powita mnie, jakbyśmy się nie rozstawali i opowie o cudach, które widziała; że będzie żałowała pochopnej ucieczki i uniżenie poprosi, by ją przyjąć z powrotem; że zachorowała i umarła wśród obcych z Rejestru, a ci przyniosą nam bladą nieboszczkę. Jednodniówka nie wróciła. Wędrowcy twierdzili, że jest zdrowa i wesoła, ale nie potrafili sobie przypomnieć żadnych szczegółów i z niecierpliwością czekali, aż zacznie się handel. Tej wiosny po odejściu wędrowców policzyliśmy naszą dziatwę. Każdej wiosny daremnie czekałem na Jednodniówkę. Co roku wypatrywanie przybyszów z Rejestru oraz rosnąca nadzieja jej powrotu oznaczały, że nadchodzi wypatrywana niecierpliwie zmiana pór roku. Wiosna była przez to jeszcze bardziej upragniona, a nuda dobiegającej kresu zimy graniczyła z szaleństwem; charakterystyczne oznaki, takie jak wezbrane nurty rzek i przyloty wędrownego ptactwa, wprawiały mnie w stan euforii. Jednodniówka, miłośniczka jesieni i mrocznych komnat stała się dla mnie symbolem wiosny. — Nie pójdziesz za nią — stwierdziła Barwa Czerwieni. — W takim razie dokąd się wybierasz? — Sam nie wiem — odparłem. — Trudno powiedzieć. — Mało wiesz jak na młodzieńca aspirującego do świętości — stwierdziła i dodała z uśmiechem: — To dobry znak. Wcale się nie dziwiłem, że Barwa Czerwieni zna moje zamysły, chociaż jej nie wspomniałem, że chcę opuścić Małe Domostwo, nauczyć się życia godnego opowieści, bo pragnę zostać świętym. Po prostu dałem jej to do zrozumienia. Żadnej z moich chęci czy myśli nie mogłem przed nią ukryć. Używałem prawdziwej mowy, której mnie nauczyła. — Życie — mówiła, przyglądając się uważnie obrazowi pierwszego z przezroczy Archiwum, widocznemu na białej ścianie — to splot okoliczności, które łączą się w kręgi i razem wirują. Okoliczności życia świętego zawierają się w jego opowieści o kolejach własnego losu. Ta historia trwa w naszych wspomnieniach. Żywot świętego zamknięty w opowiadaniu przedstawia także rozmaite okoliczności naszego bytowania. To jak kręgi na wodzie. Wstała, zamiatając szatą glinianą podłogę. Z podłużnej szkatułki wyjęła drugi szklany kwadrat i umieściła go obok pierwszego. Obraz na ścianie był teraz inny; kolory się zmieszały, a barwne plamy przybrały odmienny kształt i położenie. — Widzisz? — powiedziała Barwa Czerwieni. — Święci są jak przezrocza Archiwum. Liczy się interpretacja, a nie sam obrazek. — Ze świętymi jest podobnie — wtrąciłem. — Ich przejrzyste żywoty objawiają prawdę o nas samych. Cudze dzieje stają się tłem dla naszych losów. Mniejsza o perypetie i barwne opowieści. Liczy się... — Interpretacja. Masz rację — odparła Barwa Czerwieni. — Istotą świętości nie są czyny, lecz opowieści o nich. Natura snujących je świętych staje się przejrzysta, a przez to rzuca nowe światło na nas samych. — Bez Korporacji Wielkiego Domostwa nie byłoby prawdziwej mowy, a gdyby nie ona, życie nie zyskałoby przejrzystości. Święci mieli nadzieję, że doskonale przejrzysty żywot uwolni nas od śmierci; nie chodzi o nieśmiertelność, której pragnęli aniołowie; uwolnienie od śmierci polega na tym, by koleje losu już za życia zyskały przejrzystość, i to nie dzięki czynnikom zewnętrznym, takim jak Archiwum czy prawdziwa mowa. Przejrzystość winna cechować wszelkie zdarzenia i okoliczności. Zamiast opowiadać historie, które je takimi uczynią, sami bądźmy przezroczyści. Słuchanie i wspominanie życia świętych nie wystarczy, trzeba ich samemu doświadczyć; od narodzin do śmierci musimy przeżyć wiele żywotów. — Jakim sposobem? — wypytywałem, bo trudno mi było ogarnąć to myślą albo wyobraźnią. — Właśnie — rzuciła Barwa Czerwieni. — Gdybym wiedziała, byłabym największą wśród świętych. Jeżeli odkryjesz... Powiedz mi jedno, Potoku słów. Na czym polega prawdziwa mowa? Powinienem to wiedzieć; jestem prawdomówcą i cokolwiek się stanie, nie przestanę nim być, a mimo to... Na czym polega? Pytanie Barwy Czerwieni dźwięczało echem w mojej głowie; było jak obraz, w nieskończoność odbijany przez dwa stojące naprzeciw siebie zwierciadła. Wzrok się wtedy mąci, jak mnie zmącił się rozum. — Nie mam pojęcia — odparłem, wybuchając śmiechem. — Nie wiem, jak funkcjonuje. Gawędziarka również się roześmiała. Pochylona w moją stronę, jakby chciała powierzyć mi tajemnicę, stwierdziła, zniżając głos do szeptu: — Wiedz, Potoku, że i ja nie mam pojęcia! Wciąż chichotała, sięgając po kolejne przezrocze Dłoni, potrzebne do uzupełnienia obrazu. Coś jej przyszło do głowy, kiedy ujmowała w palce szklane kwadraty. — Zapytałeś mnie kiedyś, Potoku, jakie są nazwy przezroczy oraz ich sekwencji. — Tak. — Nadal chcesz je poznać? — Owszem. — A zatem nadeszła odpowiednia pora — stwierdziła Barwa Czerwieni, spoglądając na mnie, jakby się żegnała. — Obrazek widziany przed chwilą to Czwarty Odkrywca. Przezrocze Dłoni. Czy widzisz jej zarys w miejscu, gdzie spotykają się kontury? Następny wizerunek to Pierwsza Rysa Mniejsza. Razem tworzą Węzeł Mniejszy. — Wyjęła z pudełka kolejny szklany kwadrat. — Węzeł Mniejszy i Ręka dają Węzeł Mniejszy Rozwikłany. — Dodała dwa kolejne obrazki. — Węzeł Mniejszy Rozwikłany i dwa Stopnie tworzą Węzeł Większy. — Ostrożnie wyjmowała i umieszczała w przegródce cienkie przezrocza. — Wielki Węzeł i Pierwsza Pułapka to Pułapka Mniejsza, natomiast Pułapka Mniejsza i Wyprawa dają Drugą Bramę Mniejszą albo Pułapkę Zamkniętą Mniejszą, gdy rzecz dotyczy tych od Liścia. Druga Brama Mniejsza oraz Boisko tworzą zwykłą Bramę. Kontury widoczne na ścianie splotły się, a nałożone na siebie barwy ściemniały. Kolejne przezrocze jakby uwyraźniało poprzednie, a potem mąciło wzór. Nie mogłem się w tym rozeznać. Dłonie Barwy Czerwieni zawisły nad pudełkiem wypełnionym szklanymi kwadratami. — Istnieje przypuszczenie — tłumaczyła — że Brama wraz z dwoma kolejnymi przezroczami Rysy, Złamanym Sercem i Rozrzuconymi Okruchami, tworzy Węzeł Rozwikłany Większy. Nikt jednak nie potrafi odczytać takiej sekwencji obrazów; nawet interpretacja Bramy nastręcza trudności, a co dopiero mówić o bardziej złożonych układach. — Dotknęła soczewek, by poprawić ostrość, a nałożone obrazy na moment stały się wyraźne i ponownie zmętniały. Podeszła bliżej i znów usiadła obok mnie. — Po wielu latach poszukiwań gawędziarki przekonały się, że nie można nakładać obrazów w nieskończoność, a Brama stanowi granicę pewnej interpretacji. Jeśli nawet Węzeł Rozwikłany Większy zawiera wszelkie obrazy, to nie podlega opisowi i komentarzowi. — Czy Archiwum przestało być użyteczne, gdy odkryłyście tę prawidłowość? Jak to jest? — O, nie — odparła. — W żadnym wypadku. Minie wiele czasu, nim nauczymy się rozumieć wszystkie dane zawarte choćby w Węźle Mniejszym. Z drugiej strony jednak... Wydaje się, że gdy w czasach świętej Olivii rozpoczęto rzetelne badanie Archiwum, sądzono... istniała uzasadniona nadzieja, że pewnego dnia uda się zobaczyć pełną sekwencję i odpowiedzieć na wszystkie pytania. Teraz wiadomo, że to mrzonki. Gdy prawda wyszła na jaw, kilka gawędziarek zniszczyło swoje Archiwa, a część z nich opuściła Małe Domostwo. Smutne to były czasy. — Barwa Czerwieni poprawiła zsuwające się okulary. — Co do mnie... Zdaję sobie sprawę, że w Archiwum tyle jest odnóg, wężowych dłoni i ciekawostek, że wielu żywotów nie starczy na ich gruntowne poznanie. Nie zabraknie również kwestii wynikających z doświadczeń i mądrości naszych linii uwikłanych w problemy i więzi. — Zerknęła na wzór Bramy; na szkłach okularów powstały barwne refleksy. — Tam są wszelkie dane, Potoku, choć nie potrafię ich wydobyć; wszystko zawiera się w Archiwum; cała prawda o ludziach, której nigdy nie poznam. To wystarczy, żebym stale do niego wracała. — Zapadło milczenie. Barwa Czerwieni wydawała się starsza niż w rzeczywistości. Nagle zapytała: — Kiedy zamierzasz odejść? — Na wiosnę — odrzekłem. — Sądzę, że wówczas będę już gotowy. — Święty... — rzuciła. — Chcę ci uświadomić, Potoku, że gdy przed siedmioma laty odwiedziłeś mnie po raz pierwszy, inne były twoje zamiary. Chciałeś odszukać wszystkie zaginione dobra, aby je nam zwrócić. — Tak. — Czy twoja dziewczyna z linii Szeptu również się do nich zalicza? — Nie odpowiedziałem. Barwa Czerwieni nie patrzyła na mnie. Wzrok utkwiła w obrazie Bramy. — Właściwie czemu nie... — mruknęła, uderzając się dłonią w kolano. — W tym roku nie zamierzam odczytywać dla ciebie wzorów. Gdybyś mimo wszystko nalegał, wynikłoby tyleż szkody, co pożytku. Co ty na to? — Tobie pozostawiam decyzję. — Sadzę, że mój pomysł jest rozsądny. — Wyciągnęła rękę, abym pomógł jej wstać. Czy to możliwe, że tak szybko urosłem? A może to ona się skurczyła? Mocno zacisnęła dłonie na moim ramieniu i dodała: — Gdy odejdziesz, nie waż się zapomnieć o nas i naszych potrzebach. Jeśli znajdziesz coś, co mogłoby się nam przydać, zachowaj to. Wiedzę zdobytą tutaj weź ze sobą jak bagaż; z nią łatwiej ci będzie wypełnić zadanie. Choćbyś odszedł daleko, wróć do nas ze swymi znaleziskami. Objęła mnie i wyszedłem. Biegłem krętą Ścieżką, znaną mi jak własne pięć palców, zdziwiony, że komnaty, pokoje i korytarze stały się nagle zbyt ciasne. Ciekawiło mnie, jakie dane ujawniłoby Archiwum i czego dowiedziałbym się o moich zamiarach, jakie miałem szanse, co pewnie by się nie udało. Czułem, że pękła linia łącząca moją młodość z Małym Domostwem; byłem nieco zagubiony, a zarazem wolny. Barwa Czerwieni na pewno miała rację. Mniejsza zresztą o jej wiedzę (a wiedziała mnóstwo); jednego byłem pewien — z pewnością wyczuwała, kiedy trzeba, a kiedy nie należy mówić, co ujawniło Archiwum. Jak mogła przypuszczać, że zapomnę o Małym Domostwie! Z pewnością nie mówiła tego poważnie. Im dalej odchodzę, tym wyraźniejszy staje się w moim umyśle jego obraz; widzę strumień płynący z pluskiem fal, owady i ptactwo w zaroślach, najskrytsze tajemnice zawarte w Archiwum i ocalałych przedmiotach, ukrytych wyrzeźbionych kufrach. Teraz, gdy mieszkam od roku na drzewie, gdy otrzymałem list od doktor Boots, poznałem światłość i mrok, dochodziłem swoich praw, przetrwałem niezliczone analizy i podsumowania, myślę niekiedy, że wyobraziłem sobie po prostu nasz leśny zakątek, że wcale nie jestem prawdomówcą — nie myślę tego, co mówię i nie mówię, tego, co myślę, a wszystko jest moim wymysłem. Z drugiej strony, nawet jeśli to było senne marzenie, wizję podyktował mi głos prawdomówcy, który nie potrafi kłamać. DRUGA FASETA Twoja wyprawa miała jednak, na celu odszukanie Jednodniówki, prawda? Nie wiem. Może tak. Nie byłem tego świadomy. Jako dziecko pragnąłem odnaleźć nasze utracone dobra. Kiedy podrosłem i poznałem opowieści o świętych oraz historie Siedmiorękiego, pojawił się inny śmiały plan: zapragnąłem SAM ZOSTAĆ świętym i przeżyć niezwykłe przygody, o których mógłbym potem opowiadać, a także odkryć zapomniane tajemnice, znacznie ważniejsze od sekretów, których nie chciała mi powierzyć Jednodniówka. Miałem również nadzieję, że w moich opowieściach świat nabierze wewnętrznej logiki. Barwa Czerwieni sądziła, że w głębi ducha pragnąłem tylko odnaleźć Jednodniówkę. Ona była zaginionym dobrem, którego mi najbardziej brakowało. Od gawędziarki dowiedziałem się również o podstawowym dążeniu świętych: pragnęli być przejrzyści. Skąd miałem wiedzieć tamtej wiosny, czego chcę najbardziej i jaki będę w przyszłości? Jak miałem przeczuć, że wszystkie domysły są prawdziwe, że spełnią się co do joty? Nie miałem o tym pojęcia. Jednego byłem pewny; wbrew opinii Barwy Czerwieni, przekonanej, że świętych już nie ma, żyje gdzieś na świecie wybraniec, jakim sam chciałbym zostać. Najważniejsze moje zadanie polegało na tym, by go odnaleźć, usiąść przed nim i dzięki obserwacji zrozumieć to, czego sam nie mogłem pojąć: czym jest przejrzystość. Odbyliśmy z Siedmiorękim wiele wypraw; zdarzało się, że na cały tydzień opuszczaliśmy Małe Domostwo, by odwiedzić wszystkie ciekawe miejsca. Nauczyłem się wspinać po skałach, rozpalać ognisko z wilgotnego drewna, określać kierunek i maszerować przez cały dzień bez obawy, że nie wiem, dokąd zmierzam. Siedmioręki mawiał, że to przygotowania. Odkąd postanowiłem opuścić Małe Domostwo, zacząłem się do nich solidniej przykładać. Wprawdzie ani razu o tym nie rozmawialiśmy, ale Siedmioręki rozumiał, że przygotowania służą mnie, nie zaś jemu. Zabrałem grubą niebieską koszulę, chleb i fajkę, sporo orzechów i suszonych owoców. Siedmioręki splótł dla mnie ze sznurka lekki i mocny hamak; zabrałem także plastikową płachtę, którą zamierzałem nad nim rozpinać, by służyła za namiot. Miałem czwórdzbanek i trochę innych lekarstw oraz nowe okulary wykonane przez Moje Oczy specjalnie dla mnie. Szkła były żółtawe, a kiedy przez nie spoglądałem, wczesna wiosna zmieniała się w późne lato. Wkładałem je i zdejmowałem dla zabawy, wypatrując świętych w koronach drzew. Czemu na drzewach? Święci zawsze żyli z dala od innych, zwykle w domkach budowanych w koronach drzew. Nie mam pojęcia, czemu tak czynili. Sądziłem, że pewnego dnia sam zamieszkam na drzewie jak dawni święci; najchętniej wybrałbym dąb o niskim pniu albo jeden z mijanych wiązów. Zdążyłem się już przywiązać do wizerunku świętego, którym pragnąłem zostać, widziałem bardzo wyraźnie owego starca, chwytałem uchem oderwane fragmenty jego opowieści... W południe zaszyłem się w niewielkim zagajniku, na podmokłym brzegu strumienia, z którego piły czasem dzikie krowy. Zapaliłem. Nie pozostawało mi nic innego, jak ruszyć dalej. Mijał pierwszy ranek mojej wyprawy, ale czas bardzo mi się dłużył i dlatego postanowiłem sobie ulżyć. W czwórdzbanku jest srebrne naczynie, które zawiera małe, czarne jak żużel granulki różnej wielkości, które czynią brzemię lżejszym. Wiedziałem to od mbaby, która otwierała przy mnie dzbanek, by zażyć ów specyfik. Byłem świadomy, że w podróży trzeba przed połknięciem granulki uświadomić sobie dokładnie, co stanowi cel wyprawy, którędy się tam dostać i w jakiej porze. Znałem szlak wiodący ku Rzece i wiedziałem, że przed zmierzchem powinienem dotrzeć do mostu, którym szliśmy kiedyś z Siedmiorękim. Otworzyłem dzbanek, drżącą ręką (jako że dotychczas nie zażywałem tej mikstury) sięgnąłem po ciemną granulkę i przełknąłem ją pospiesznie. Zwolniłem kroku wśród olbrzymich wiązów ocieniających drogę. Szum wiatru w koronach drzew brzmiał coraz ciszej i przypominał smutne powolne zawodzenie, aż w końcu przestałem go słyszeć. Śpiew ptaków brzmiał przeciągle, a liście poruszały się w zwolnionym tempie. Jasny dzień zmienił się w błękitny półmrok; takie bywa światło w czasie zaćmienia słońca. Obserwowałem jedną gałązkę, potem wybrany liść. Robiłem długie przerwy między jednym a drugim krokiem, by obserwować każdy szczegół; słońce nie zmieniało położenia, a niskie ptasie głosy ciągnęły w nieskończoność pojedyncze tony. Czekałem cierpliwie, aż opadnie uniesiona do góry prawa stopa; wydawało się, że to nie nastąpi. Nagle zapomniałem o liściu, śpiewie ptaków i jednostajnym pojękiwaniu wiatru; noga uderzyła o ziemię i ujrzałem przed sobą Rzekę, a w dali most i zachodzące słońce. Zaskoczony parsknąłem śmiechem. Ulżyłem sobie, nie ma co! Wędrowałem przez całe popołudnie i nawet tego nie poczułem. Zrozumiałem staruszków, którzy chichotali, spoglądając z lekkim niedowierzaniem na efekty całodziennej pracy wykonanej pod wpływem czarnych granulek zmniejszających trudy. Obejrzałem się i na widok liści trzepoczących w koronach drzew przy lekkim popołudniowym wietrze, żal mi się zrobiło utraconej wędrówki. Zrozumiałem, że warto sobie ulżyć, gdy mamy do przeniesienia ciężar dźwigany setki razy, albo niechętnie ruszamy w długą drogę. Ciemny specyfik nie wychodzi na dobre ani odkrywczym wyprawom, ani młodym świętym. To było dla mnie nauczką; cisnąłem srebrny dzbanek do rzeki, aż podskoczył wśród spienionych brunatnych fal i poszedł na dno. Za rzeką słońce oświetlało szczyty wzgórz, ale w nadbrzeżnych zaroślach robiło się już ciemno i zimno. Opadła mgła. Wsunąłem dłonie w rękawy i spoglądałem na bystry nurt; byłem zmęczony, bo długo maszerowałem. Ciekawe, czy zdołam zapalić. Nagle woda zabulgotała, chlapiąc na wszystkie strony, i po rzece przemknął człowiek. Wędrował po falach; woda bryzgała na tors, a on wykonywał ramionami zamaszyste ruchy jak podczas marszu. Za nim kłębiła się piana. Nie spostrzegł mnie, bo ukryłem się w cieniu, i odpłynął z nurtem. Zadziwiające! Bez namysłu pobiegłem za nim wzdłuż brzegu, potykając się o korzenie i grzęznąc w błocie. Na moment straciłem nieznajomego z oczu, ale po chwili znów go ujrzałem, jak równym tempem przepływał obok drzew, a koński ogon i biała koszula ciągnęły się za nim. Brnąłem wśród wierzb i pnączy rosnących na podmokłym brzegu; ledwie wyciągałem buty z grząskiego błota. Wkrótce zobaczyłem sięgający w nurt drewniany pomost, a na nim zwyczajnego mężczyznę; wyciskał wodę z końskiego ogona, przekomarzając się wesoło z kobietą, która energicznie wycierała go ręcznikiem. Gdy się odwrócili i ujrzeli przybysza brnącego przez zarośla, poślizgnąłem się i plusnąłem jak wydra do zmętniałej wody. Pomogli mi wyjść na brzeg i ze śmiechem wypytywali, jak przywędrowałem w to miejsce; kiedy wyplułem zamuloną wodę, zorientowałem się, że to prawdomówcy. Wciągnęli mnie na pomost, kilkoma schodkami połączony z nadbrzeżnym domem. Spostrzegłem przycumowany do molo lekki chybotliwy pojazd, którym nieznajomy przemierzał rzeczny nurt: dwa podłużne, puste w środku metalowe cylindry połączone ławką, wiosła oraz wielkie pedały nożnego napędu. Bez obciążenia urządzenie mocno wystawało z wody. Domyśliłem się, że nieznajomy wywodzi się z linii Klamry. Zamierzałem powiedzieć, jak bardzo się zdumiałem, widząc go na rzece, ale w tej samej chwili z drzwi domu wypadł chłopiec i znieruchomiał na mój widok. Był o kilka lat młodszy, opalony, z włosami spłowiałymi od słońca. Poza błękitną opaską na szyi był zupełnie nagi, a w dłoni trzymał kij. Już miałem się przedstawić, gdy z budynku wybiegł następny chłopiec; on również przystanął na mój widok. Był opalony, a czupryna zjaśniała mu od słońca; trzymał kij i był nagi, wyjąwszy czerwoną opaskę na szyi. Po raz pierwszy ujrzałem bliźnięta. Wykręcałem mokre ubranie, gapiąc się na nich mimo woli. Oni również mi się przyglądali, choć nie było na co patrzeć. Nie potrafiłem określić wyrazu ich twarzy, ale z czasem pojąłem, że tak wyglądają ludzie rzadko widujący nieznajomych. — To jest Pączek, a to Kwiatek — powiedział mężczyzna. Nie mogłem powstrzymać śmiechu, a on mi zawtórował. — Jestem Wykończony, a moja kobieta zwie się Bezksiężycowa. Chodź wysuszyć ubranie. — Upewniłem się, że pochodził z linii Klamry; Bezksiężycowa należała do Liścia; chłopców nie umiałem przypisać do linii, jako że było ich dwu. Gdy weszliśmy do środka, ujrzałem na ścianach zakrytych kilimami migotliwe refleksy promieni zachodzącego słońca, odbitych od falującej wody; mogło się wydawać, że jesteśmy pod jej powierzchnią. Jednostajny plusk przyprawiał mnie o senność; w mieszkaniu rzecznego wędrowca i jego rodziny czułem się jak ryba odwiedzająca rybich przyjaciół. Wykończony, przerywając rozmowę, zdjął i napełnił szklaną fajkę. Miał przyjemny głos, lecz chwilami przemawiał tonem, który pobudzał mnie do śmiechu, a Bezksiężycowa śmiała się jeszcze częściej. Zapytałem Wykończonego, dlaczego nie mieszka w Małym Domostwie. — Tak się składa, że ci dwaj — zaczął, wskazując synów łyżką pełną chleba — uwielbiają wodę. Strumień płynący przez Małe Domostwo jest dla nich za płytki. Ich mbaba narzekała, że okropnie chlapią, uznałem więc, że skoro lubią wodę, powinni tu zamieszkać na stałe. Gdyby woleli towarzystwo ludzi, a rodzina im nie wystarczyła, mogliby pozostać w Małym Domostwie. Najlepiej czują się we dwójkę, więc mieszkają nad rzeką. — Tu się urodziliśmy — wtrącił Kwiatek, a Pączek dodał: — Tu jest nasze miejsce. — Postanowiłem zabrać ich do siebie na jakiś czas — oznajmił Wykończony. — Mają tu dom. Ja również; tak było i będzie. Chłopcy wolą mieszkać nad wodą. — Czy pozostaną prawdomówcami? — Skoro byli nimi dawniej, nic się nie zmieni, prawda? W naszym domu nad rzeką jest dwoje prawdomówców, natomiast w Małym Domostwie brak prawdziwej rzeki. Wybraliśmy najlepsze rozwiązanie. Wykończony stwierdził ponadto, że bliźniakom nad wodą było lepiej niż wśród zdumionej ich wyglądem gromady. Nadal zdarzali się ludzie gotowi przejść kawał drogi, byle tylko zobaczyć chłopców; nie chciał, by im się w głowach przewróciło, bo na dobrą sprawę niczym się nie wyróżniają. Bliźniacy patrzyli na ojca z identycznym uśmiechem; podobnie jak my, byli świadomi, co stanowi o ich niezwykłości. Chłodny pokój wypełnił się mocną ożywczą wonią dymu, który łatwiej niż powietrze wciągało się w płuca. Wykończony nie przerywał rozmowy, a kłęby dymu wyglądały jak słowa wychodzące z jego ust. — To osobliwe, że dziwi cię opuszczenie Małego Domostwa — stwierdził, upychając świeże okruchy chleba w główce fajki. — Wygląda na to, że wybrałeś tak samo jak my. Byliśmy od ciebie nieco starsi, decydując się na ów krok. — To nie tak — zacząłem, ale przyszło mi do głowy, że mają rację, ponieważ wiele lat upłynie, nim powrócę do Małego Domostwa. A jednak żal mi było Pączka i Kwiatka, bo nie mogli pozostać na stałe w najwspanialszym miejscu na ziemi. — Wyruszyłem na wyprawę. Pewnego dnia wrócę. Bez możliwości powrotu moje życie byłoby koszmarem. — Dopiero teraz zdałem sobie z tego sprawę. — Tak czy inaczej — wtrąciła Bezksiężycowa, podnosząc się z miejsca — możesz tu zostać, jak długo zechcesz. Mamy dużo miejsca. Gdy opowiedziałem wszystkie nowiny z rodzinnego gniazda, jakie zdołałem sobie przypomnieć, a lampy zapalone przez Bezksiężycową przygasły, po krętych schodach poszedłem z chłopcami do sypialni, gdzie przez liczne przeszklone okna widać było czyste nocne niebo i przecinający je Mały Księżyc. Byłem wprawdzie zmęczony, ale minęło sporo czasu, nim zasnąłem. Nie mogłem wyjść z podziwu, słysząc, jak Pączek wpada w słowo Kwiatkowi. Myśleli niczym jedna osoba. Chichotali, rozmawiając o sprawach, na których się nie znałem i baraszkowali jak młode wydry. Za dnia wyglądali na opalonych, ale w półmroku na tle ciemnych kołder ich skóra wydawała się blada. Postanowili mi pokazać swoje skarby ukryte w pudłach oraz pod posłaniem; obejrzałem pustą skorupę żółwia i myszkę o spiczastym nosie w gniazdku z trawy. Ze skrytki w ścianie wyciągnęli najcenniejszy przedmiot. Była to przezroczysta kostka z plastiku, a w niej mucha gotowa do lotu; prawdziwy owad. Niesamowite! Zatopili muchę w plastikowej bryle! Pochyleni ku sobie obracaliśmy kostkę w świetle księżyca. — Jak powstała? — wypytywałem. — Ma jakąś historię? Skąd ją macie? — Od świętego — odparł jeden z chłopców i sięgnął po następny przedmiot wart pokazania, ale zdziwiony jego słowem dodałem natychmiast: — Święty wam to dał? Jaki święty? — Nasz znajomy — odparł Pączek. — Znacie świętego? — Dał nam kostkę. — Czemu? Co to miało oznaczać? — Nie wiem — powiedział jeden z chłopców. — To miało być dla nas nauczką. Mucha jest przekonana, że wisi w powietrzu, bo wszystko dokładnie widzi i nie czuje, by ją cokolwiek ograniczało. A jednak nie może się poruszyć. Mamy z tego czerpać naukę. Tak powiedział. — To zwykły upominek — wtrącił drugi z braci. — Czy mógłbym poznać waszego przyjaciela? — zapytałem tak niecierpliwie, że chłopcy byli wyraźnie zdziwieni. — Daleko trzeba iść? — Tak. — Nie — odparł brat bliźniak. — Niezbyt daleko. Wyruszymy o świcie. Zabierzemy cię do niego. Nie wiadomo, czy cię polubi. — Na pewno cię polubi. Chłopcy wymienili spojrzenia i parsknęli śmiechem. — To dlatego, że jest nas dwu — rzucił Pączek, gdy stali objęci ramionami, spoglądając na mnie z uśmiechem. Jak przystało na dobrze wychowanych młodzieńców spod znaku Liścia, pozwolili mi wybrać posłanie. Długo nie mogłem zasnąć. Wsłuchany w szum wody rozmyślałem o naszych odwiedzinach u świętego. Miałem go poznać jutro, wkrótce, tak szybko! TRZECIA FASETA Rano Wykończony przewiózł nas swym wehikułem przez Rzekę. Ciągle śmiał się i żartował. Nie spotkałem dotąd człowieka, który po przebudzeniu byłby w tak dobrym humorze — rzecz jasna, oprócz mnie, uradowanego rychłymi odwiedzinami u świętego. Pączek i Kwiatek włożyli grube koszule chroniące przed chłodem i mgłą, która zalegała nad rzeką oraz jej dopływami o bardzo przyjemnej woni, ja natomiast trząsłem się z zimna. Od Bezksiężycowej dostałem zapas chleba i ładną plastikową butelkę z przygotowanym na zimę musującym gronowym napitkiem... a na pożegnanie całusa. — Jesienią wybieram się do starego gniazda — oznajmiła. — Powiem, że cię widziałam w dobrym zdrowiu. Moja wędrówka trwała zaledwie dzień, a już miałem do przekazania tysiące nowin, zachowałem jednak milczenie, obojętnie skinąłem głową, jak przystało na doświadczonego wędrowca, i ruszyłem za Wykończonym. Przez jakiś czas szliśmy z bliźniakami zalesionym brzegiem, wzdłuż bystrego dopływu rzeki, który spokojnie płynął wyżłobionym w gruncie korytem. Gdy słońce było już wysoko i mocno przygrzewało, a poranna mgła zniknęła, dotarliśmy do zatoczki, gdzie czekała mała okrągła łódka, przywiązana do jednego z drzew rosnących na brzegu. Aniołowie wykonali ją z białego plastiku i, jak często bywało, przeznaczyli do innego niż my celu. Łódź o tak osobliwym wyglądzie, proporcjach i kształcie byłaby dawniej nie do pomyślenia. Zrobiło się tak gorąco i parno, że Pączek i Kwiatek rzucili grube koszule na dno plastikowej misy. Z miękkich ubrań zrobiłem sobie poduszkę, usiadłem i obserwowałem bliźniaków, stojących w łodzi z bosakami w rękach. Po wodach zatoki pływały białe kwiaty; chłopcy zerwali po jednym i włożyli je niczym kapelusze. Kierowali łódkę w górę rzeki, mijając zarośla, które rzucały cień na ich ukwiecone czupryny. Gdy rzeka stała się wąskim potokiem o kamienistym dnie, wyciągnęliśmy łódkę na brzeg i dalej ruszyliśmy piechotą wzdłuż strumyka szemrzącego wśród skał. W ciepłym wiosennym powietrzu nagle powiało chłodem, bo strumień zasilały topniejące śniegi z odległych gór. Gdy weszliśmy między rosnące na brzegu młode paprocie, Pączek i Kwiatek dali mi znak, żebym milczał; wspięliśmy się po zboczu. Za drzewami, które rosły nad strumieniem, była niewielka, zalana słońcem łąka, porośnięta białymi kwiatami. Na zielonej pochyłości leżał święty. Pogrążony w głębokim śnie, złożył dłonie na piersiach i chrapał. Stopy w ogromnych buciorach sterczały w górę. Siwe włosy opadły na trawę, tworząc aureolę wokół głowy, a drobną ogorzałą twarz częściowo zakrywała broda; śpiący człowieczek podobny był do dmuchawca. Podczołgaliśmy się w jego stronę. Pączek szepnął coś do ucha Kwiatkowi, a ten parsknął śmiechem i obudził świętego, który usiadł natychmiast i ze zdumieniem rozejrzał się po łące. Widząc nas, kichnął głośno, wstał z trudem i pomaszerował przez łąkę w stronę pobliskiego lasu. Pączek krzyknął i rzucił się w pogoń za świętym, jakby to był ptak, hodowany od małego. Kwiatek popędził za nim, speszony nieudanym powitaniem. Biegali przez chwilę po lesie, w którym zniknął święty, a potem wrócili do mnie zdyszani. — Wlazł na drzewo — oznajmił Kwiatek. — Nie zdołamy go stamtąd ściągnąć — dodał Pączek, śliniąc palec i pocierając nim długą szramę na udzie. — Nie mogliście zostawić go w spokoju? — zapytałem. — Zaraz by się ocknął. Trzeba było zaczekać. — Kwiatek się roześmiał — wymamrotał Pączek — i to go zbudziło... — Pączek mnie rozśmieszył — usprawiedliwiał się Kwiatek. — To przez niego uciekł. — Zobaczył nieznajomego i zwiał — wtrącił Pączek. — Nas się nie boi. Szkoda, że nie mogłem sam przyjść do świętego; kto wie, czy teraz zdołam go przejednać. Bliźniacy szybko zapomnieli o świętym. Uganiali się za konikami polnymi z równym zapałem, jak przedtem ścigali starego człowieka. Usiedli i szeptali przez chwilę, poszturchując się nawzajem, a następnie podeszli do pnia, na którym siedziałem. — Przykro nam, że święty zwiał — powiedział Kwiatek. — Zobaczyłeś go przynajmniej i wiesz, jak wygląda. Pora wracać do domu. Ostrożnie dobierał słowa, bo widział, że jestem zawiedziony, próbował mi jednak uświadomić, że czas ucieka i gdybyśmy nawet wyruszyli od razu, w domu będziemy długo po zmroku. — W takim razie zostanę — odparłem. Patrzyli na mnie, nie pojmując, o czym mówię. — Może rankiem zejdzie z drzewa — wyjaśniłem. — Będę miał sposobność, by się z nim rozmówić i przeprosić, że go tak nagle obudziliśmy. Dam sobie radę. — Zgoda — odparł jeden z chłopców. — Zostań, skoro chcesz. Przypłynąłeś tu z nami. Wiesz, jak wrócić? Podjąłem zaskakującą decyzję. Miałem nadzieję, że bliźniaki osłupieją. — Nie wracam — oznajmiłem. — Tak, chłopcy, nie zamierzam wracać, a wy szukajcie dalej koników polnych. — Chyba tu zostanę i poczekam na staruszka. Zamieszkam w pobliżu i pewnie zostanę świętym. Bliźniacy usiedli i zastanawiali się nad tym przez chwilę, zerkając to na mnie, to na las, aż wreszcie popatrzyli sobie w oczy. Pączek zbliżył się i z powagą ucałował mnie w policzek. Kwiatek poszedł w jego ślady. Ruszyli po mój bagaż, zostawiony na skraju łąki i położyli go obok mnie. Odwrócili się bez słowa, poszli w stronę potoku i wkrótce zniknęli wśród osik porastających brzeg. Tacy właśnie są ci spod znaku Liścia — na co dzień przyziemni, ale gdy sytuacja tego wymaga, potrafią stanąć na wysokości zadania. Przesiedziałem całe popołudnie, obserwując rój muszek tańczący w powietrzu nad łączką. Im dłużej rozmyślałem o mojej decyzji, tym stawała się dla mnie ważniejsza. Ale w miarę jak uświadamiałem sobie jej znaczenie, coraz trudniej było mi wstać i ruszyć do lasu, który szumiał na skraju łąki; nie miałem ochoty szukać świętego. Ćwiczyłem na głos formułki, których mógłbym użyć, kiedy pójdę go przeprosić. — Dzień dobry... — Niby proste, ale musiałem powtórzyć te słowa kilkakrotnie, by właściwie zabrzmiały. Chodzi głównie o to, by przekonać samego siebie. W końcu poszedłem do lasu; czułem jeszcze na policzkach całusy bliźniaków. Pomyślałem sobie, co by się stało, gdybym jednak wrócił, o ile, rzecz jasna, znalazłbym drogę powrotną. Chłopcy spod znaku Liścia pewnie by się tym nie przejęli, a nawet okazaliby szczerą radość na mój widok, ale myśl o powrocie sprawiła, że poczułem się paskudnie. O zmroku wstałem i poszedłem do lasu. Stąpałem cicho, by nie przestraszyć świętego, na wypadek, gdyby znajdował się w pobliżu. W lesie było już ciemno, a w miarę jak zagłębiałem się w nim coraz bardziej, robiło się coraz mroczniej. Wiał lekki wiatr, gałęzie trzeszczały ostrzegawczo i trudno było zrobić krok, nie potykając się o niewidoczne przeszkody. Trafiłem na wielki dąb z pniem szerokim jak mur; zapewne był ojcem innych drzew. Usiadłem między grubymi korzeniami. Było zbyt ciemno, by rozwiesić hamak, ale za to w gęstym, ciemnym listowiu lśniła samotna gwiazda, a wiatr całkiem ustał. Postanowiłem odpocząć u stóp dębu. Rozmyślanie o domku nad rzeką lub Małym Domostwie mijało się z celem, skoro, jak sam powiedziałem, moim zamiarem było zostać świętym; z drugiej strony jednak, trudno mi było uwolnić się od wspomnień, gdy siedziałem w ciemnościach z kolanami podciągniętymi pod brodę. Zrobiłem sobie skręta i starannie pozbierałem upuszczone okruchy. Miałem zapas chleba na kilka dni, a w najgorszym razie mógłbym jeść korzonki i jagody, które Siedmioręki nauczył mnie rozpoznawać; niestety, było jeszcze za wcześnie na leśne owoce. Gdybym okropnie zgłodniał, upolowałbym małe zwierzę, by upiec mięso na ogniu i zjeść jak w dawnych czasach. Poza tym prawdziwy święty nie pozwoliłby, żebym umarł z głodu w jego lesie. A jeśli przyjdzie mi tu umrzeć bez jedzenia... Trudno, może to właśnie było mi pisane. Smutny los, ale będzie nauczką dla innych, a moja niedola zostanie włączona do opowieści o świętym z lasu, i nie przepadnie. Czy to właśnie przeczuwała Barwa Czerwieni? Pomyślałem o Jednodniówce; może pewnego dnia usłyszy tę opowieść. Dowie się wówczas... czegoś się dowie. Siedziałem, patrząc na szafirowe niebo, widoczne wśród szumiących liści, i rozmyślałem o śmierci. — Skoro masz zamiar spędzić tu noc — usłyszałem cichy głos — mógłbyś się ruszyć i przynieść mi trochę wody. — Natychmiast zapomniałem o umieraniu i zadarłem głowę, spoglądając w mrok. Siwa broda majaczyła niewyraźnie wśród ciemnego listowia dębu, o którego pień oparłem się plecami. Wyleciało mi z głowy, co zamierzałem powiedzieć świętemu. Broda zniknęła, a obok mnie przemknął ciemny przedmiot i z hałasem opadł na ziemię. Było to plastikowe wiadro. Podniosłem je i ponownie zadarłem głowę. — I cóż? — usłyszałem cichy głos. Ruszyłem przez las, zbiegłem po łagodnym zboczu, nabrałem wody z ciemnego strumienia i ruszyłem do lasu niepewnym krokiem. Gdy stanąłem pod dębem, z góry opadła lina zaopatrzona w hak. Zawiesiłem na nim wiadro i patrzyłem, jak znika w ciemności. — Niewiele przyniosłeś. Daremna fatyga. — Jest ciemno. — Trudno. Musisz iść raz jeszcze. Wiadro spadło po raz drugi. Poszedłem nad strumień, żeby je napełnić, a wracając, stąpałem ostrożniej. Święty nie pokazał się więcej. Stałem z zadartą głową, aż rozbolała mnie szyja. Słychać było plusk i stukanie, ale święty już się nie odezwał. Obudziłem się rankiem sztywny i zmarznięty. Spojrzałem w górę i wszystko zrozumiałem. Strefa mroku w dębowej koronie to domek, zbudowany starannie wśród potężnych konarów: ściany wyplatane z cienkich gałązek wzmocnionych fragmentami anielskich wytworów, a w nich okienka, na dachu zaś komin sterczący wysoko ponad gałęzie. Między oknem a pionową gałęzią wisiał sznurek, a na nim dwie długie koszule. Widzisz, aniele, przyszło mi kiedyś do głowy, że bliźniaki mogły się pomylić, a staruszek wcale nie był świętym; zakładałem, że wiedzą, co mówią. Gdy zobaczyłem domek na drzewie, pozbyłem się wątpliwości. Właśnie takie były mieszkania świętych przed laty, kiedyśmy wędrowali. Święty Gary wybrał wielki buk, święta Maureen zamieszkała na dębie, a święty Andy po śmierci świętej Bei osiadł na drzewie, którego pień do dziś można oglądać w lasach Małego Domostwa. — O, święci nadrzewni! — zawołałem, jak czynią zadziwieni staruszkowie, niepewny, czy powinienem zawołać mieszkańca dębu. Nie znałem jego imienia. Co więcej, w świetle dnia stało się dla mnie jasne, że posłał mnie wprawdzie po wodę, ale nie życzy sobie, żeby intruz przesiadywał u stóp jego drzewa. Nie wystawiał nosa ze swego domku, bo miał nadzieję, że odejdę. Byłem uszczęśliwiony, bo ledwie rozpocząłem wyprawę, od razu natknąłem się na świętego, i dlatego nie wziąłem pod uwagę jego odczuć. A wywodziłem się przecież z linii Dłoni! Poczułem na policzkach rumieńce wstydu i z wolna oddaliłem się od dębu, ale nie poszedłem daleko, bo chciałem się przyjrzeć świętemu. Usiadłem na kępie mchu, zapaliłem i czekałem. Nie minęło wiele czasu, gdy ujrzałem, że drzwi się otwierają i w dół opada solidna sznurowa drabinka, a lokator nadrzewnego domku schodzi po niej wolno, lecz pewnie. Gestykulował, spierając się z niewidzialnym rozmówcą; miał ze sobą szczotkę i gruby ręcznik. Poszedł się wykąpać. Sznurowa drabinka wisząca u drzwi kołysała się lekko. Czy wystarczy mi odwagi? Jedno ukradkowe spojrzenie. Postanowiłem wspiąć się po drabince i zajrzeć do domku. Ale gdy stanąłem przy drzwiach i ujrzałem mieszkanie świętego, zapomniałem o solennym postanowieniu i wszedłem do środka. Od czego mam zacząć opis wnętrza, które ukazało się moim oczom? Wiklinowe ściany uszczelniono gliną i mchem; potężny dębowy konar zasłaniał róg pomieszczenia, dzieląc je na dwie części; podłoga odtwarzała układ gałęzi, na których została oparta. Niski sufit załamywał się pod dziwnym kątem; pod belkami i na półkach wbudowanych w ścianę, w narożnych szafkach, na stołach i skrzyniach ujrzałem zagadkowe przedmioty oraz prawdziwe skarby — anielskie wytwory, powstałe dzięki utraconym dawno umiejętnościom. Gdyby udało się nam odkryć przeznaczenie owych rzeczy, zapewne funkcjonowałyby bez zarzutu. Odnosiło się wrażenie, że w zagraconym domku więcej jest tajemniczych przedmiotów i anielskich wytworów niż w niezliczonych komnatach Małego Domostwa. Byłem tak oszołomiony i zaciekawiony ową kolekcją, że usłyszałem kroki świętego dopiero, gdy domek zakołysał się od ciężaru wchodzącego po drabinie lokatora. Nie dostrzegłem żadnej kryjówki. Zarzuciłem tobołek na ramię, jakbym zbierał się do odejścia; wystraszony i zakłopotany czekałem, aż pokaże się znajoma twarz. Święty w pierwszej chwili osłupiał, a potem zmarszczył brwi. Wolno podciągnął się do drzwi, a gdy wszedł do środka, zorientowałem się, że jestem od niego wyższy. Obrzucił mnie taksującym spojrzeniem. Byłem nazbyt zakłopotany, by przemówić. Staruszek tknięty nagłą myślą wyciągnął do mnie ręce i podszedł z uśmiechem. — Do widzenia — powiedział uprzejmie. Uścisnąłem ogorzałą prawicę. Poszedł w głąb mieszkania, stanął pod łukowatym konarem, odwrócił się do mnie plecami i czekał, aż wyjdę. Raz po raz niecierpliwie zaciskał splecione na plecach dłonie. Pod wpływem nagłego impulsu wyjąłem z tobołka musujący gronowy napitek, który Bezksiężycowa dała mi na drogę. Gdy święty odwrócił się, by sprawdzić, czy natręt już poszedł, z uśmiechem pokazałem mu plastikową butelkę, lecz nadal lękałem się odezwać. Przez chwilę spoglądał na butelkę, a gdy odwrócił wzrok, zaczął się kołysać na obcasach ciężkich buciorów. Czekałem. W końcu wyszedł zza gałęzi, wlazł pod zarzucony rupieciami stół i wydobył stamtąd zniszczoną szklankę o grubych ściankach z usianego powietrznymi pęcherzami szkła. Podałem mu butelkę. Niespodziewanie podniósł wzrok, a na małej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. — Mam na imię Blask — powiedział. — A ty? — Potok Słów. — Postawiłem butelkę na blacie. Przyglądaliśmy się obaj słonecznym promieniom rozświetlającym jej purpurową zawartość. Święty Blask otworzył zamkniętą szczelnie butelkę i bąbelki podeszły pod jej otwór. Napełnił szklankę napojem, który pienił się i syczał. Przykrył ją dłonią, żeby piana nie uciekła, podniósł do ust i wypił zawartość dwoma wielkimi haustami. Potem czknął ukradkiem i uśmiechnął się do mnie przyjaźnie. — Czy wiesz... — zaczął, osuwając się wolno na skrzypiący fotel z trzciny i giętego drewna. Powoli obracał w dłoni szklankę rozświetloną słonecznymi promieniami. — Czy wiesz, że w dawnych czasach chroniono letnie owoce przed zepsuciem, gotując je w syropie gęstym i słodkim jak miód? Uchodziły za przysmak. — Nie — odparłem ze ściśniętym gardłem. W domku były dwa identyczne fotele. Usiadłem bez pośpiechu. — To dla mnie nowość. Teraz będę już wiedział. — Tak — odparł. Popatrzył na mnie z ciekawością. Uspokojony, położyłem dłonie na oparciach fotela. Nie śmiałem uwierzyć, że dotarłem nareszcie do miejsca, którego od dawna szukałem; miałem nadzieję, że tam pozostanę. CZWARTA FASETA Nadeszło lato. Czas mijał, a święty nie zamierzał mnie przepędzić. Idąc przez las po wodę i wracając do chatki ukrytej wśród szeleszczących liści, myślałem, że być może Blask znalazł mnie w chwili, kiedy ja go znalazłem; oczekiwał wędrowca. Uważałem się za szczęściarza, chociaż trudno mi było wspiąć się na dąb, wciągnąć kubeł z wodą i przelać ją do wielkiego słoja. Ustawione na blacie stołu naczynie sięgało mi do szyi; było wykonane z plastiku, jasnożółte, gładkie i obłe. Słój miał idealnie dopasowaną pokrywkę, dawniej lśniącą, potem zmatowiałą. Woda pita z pokrywki o kształcie niewielkiego kubka była świeża i chłodna jak zaczerpnięta przed chwilą ze strumienia — nawet wówczas, gdy stała w słoju przez cały dzień. Na boku namalowano lub przylepiono wizerunek człowieka, a raczej stworzenia o ludzkiej sylwetce, mocnych bryłowatych nogach i szeroko rozłożonych ramionach. W ogromnej łapie trzymał szklankę, z której lał się sok pomarańczowy, a drugą podniósł do góry, celując w niebo grubym paluchem. Łeb pomarańczowy jak napój w szklance był za duży w stosunku do tułowia i przypominał wielką kulę, a na twarzy postaci zastygł wyraz szalonej radości i niewyobrażalnego szczęścia. Tak wyglądał słój. Na pytanie, skąd się wziął, Blask przyznał, że to pamiątka z wyprawy do miasta, odbytej w czasach młodości. Opowiadał mi o niej wieczorami. — Wziąłem słój, bo jest lekki i pojemny, nadawał się zatem do przeniesienia znalezionych drobiazgów — stwierdził święty. — Rzemykami przytroczyłem go do pleców. — Mówił o ciszy w mieście, która aż dzwoni w uszach, bo nie ma tam żywych stworzeń. Dawnymi czasy prócz ludzi gnieździły się w budynkach żyjące kosztem mieszkańców ptaki, szczury i owady, ale przepadły, kiedy ludzie odeszli. Blask wędrował cichymi ulicami, zwiedzał wysokie budynki, a potem trafił na słój, w którym przyniósł inne znaleziska. Gdy słuchałem tych opowieści, zaświtało mi w głowie, że Blask może się wywodzić z linii Kości lub Klamry, jakkolwiek w tej ostatniej nie było dotąd świętych. Trudno ustalić coś pewnego. Ilekroć obserwowałem, jak wkłada okulary i zasiada przy stole zajęty krzyżówką, pochłonięty bez reszty zawartą w niej tajemnicą, której uroda promieniowała z niego nawet wówczas, gdy odpędzał muchę lub zniecierpliwiony raz po raz krzyżował stopy, byłem niemal pewny, że należy do wątłej linii Nitki, której patronuje święty Gene. Po namyśle dochodziłem do wniosku, że takie wyjaśnienie również mnie nie zadowala. Czemu go nie spytałeś? O co? Z jakiej linii pochodzi. Zrozum... Skoro ja nie umiałem tego ustalić, skąd on miałby wiedzieć? Potrafiłeś określić własną linię. Owszem. Gdybyśmy spotkali się z Blaskiem w dawnym gnieździe, wśród jego znajomych, podczas zwyczajowych zajęć, w jego ulubionych miejscach, od razu bym wiedział, jaki ma znak. Nie można tego określić na pierwszy rzut oka, jakby się spoglądało w lustro, by stwierdzić, że włosy są rude. W Małym Domostwie utożsamiamy się ze swoją linią. Ona jest niczym... ścięgno, a nie nadane imię. To chyba wyjaśnia sprawę. Zapewne. Mów dalej. Wspomniałeś, że Blask zajmował się czymś z wielką pasją i wówczas przyszło ci do głowy, że może pochodzić z linii Nitki. Rozwiązywał krzyżówkę. Gdy święty Ervin poznawał tajniki świętości, obserwując zamieszkałą na dębie świętą Maureen, ta ani razu nie zaprosiła go do swego domu w koronie drzewa, chociaż wiele lat spędził u jego stóp. Rozmawiała czasami z intruzem, starając się go zachęcić, by odszedł i zostawił ją w spokoju. Nie posłuchał i tkwił uparcie w jednym miejscu. Gdy ofiarował świętej podarki, natychmiast je wyrzuciła, a kiedy się ukrył, odnalazła go i przepędziła kijem. Długa to opowieść, a kończy się tak: na łożu śmierci święta Maureen była zbyt słaba, żeby odpędzić świętego Ervina, który z płaczem biadał, że teraz na pewno nie dostąpi świętości. — Mój Ervinie — szepnęła — masz gotową opowieść. Idź i mów, jak było. — Potem umarła. Po kilku dniach spędzonych w nadrzewnym domku, trochę zakłopotany wyjawiłem Blaskowi, po co do niego przybyłem. — Chcesz zostać świętym? Prawdziwym świętym? W takim razie czemu u mnie przesiadujesz? Powinieneś wziąć się do działania. — Wydawało mi się — zacząłem ze spuszczoną głową — że najlepiej będzie zamieszkać tu, słuchać cię i obserwować, poznać twoją drogę do świętości i nauczyć się jej od ciebie. — Ode mnie? — rzucił zdławionym głosem, nie kryjąc zdumienia. — Ode mnie? Nie jestem świętym! Skąd ten pomysł? Ja świętym? Czyżby w gnieździe nie uczyli cię prawdziwej mowy? Czy dałem ci do zrozumienia, że aspiruję do świętości? Czy przemawiam jak święty Roy? — Tak — odparłem zgodnie z prawdą. Zmieszany Blask utkwił spojrzenie w krzyżówce. — Nie, nie — rzucił po namyśle. — Posłuchaj, święci opowiadają o swoim życiu, a... — Ty również. Powiedziałeś mi o wyprawie do miasta i o swoich znaleziskach. — To całkiem inna historia. Nie mówię o własnym życiu, tylko o doświadczeniach znanych wielu ludziom. Wiedza nie oznacza mądrości, zachodzi między nimi różnica. Gotów jestem przyznać, że posiadam wiedzę, i to nawet dość dużą; widzę, jak uradowało cię nasze spotkanie, ale moje wiadomości są bezużyteczne. Gdzie mi tam do mądrości... Nie jestem aniołem, ale zdaję sobie sprawę, że wiedza nie czyni nas mądrymi, a niekiedy wręcz przeszkadza w dążeniu do mądrości. Jeśli przyszedłeś tu, by poszerzyć wiadomości, chętnie podzielę się moją wiedzą, bo od lat nie miałem takiego rozmówcy. Jeżeli chcesz zmądrzeć, szukaj innego sposobu, bo ja ci w tym nie pomogę. — Czy, mając wiedzę, można zostać świętym? — Zapewne — odparł po chwili namysłu — ale świętość nie zależy od posiadanych wiadomości; przytrafia się ludziom jak wysoki wzrost, obfita tusza albo niebieskie oczy. — Rozumiem — mruknąłem z ulgą. — W takim razie zacznę od zdobywania wiedzy, a z czasem się okaże, czy mam zadatki na świętego. — Mnie to odpowiada — odparł Blask. — Co chciałbyś wiedzieć? — Powiedz mi, czym się teraz zajmujesz? — Czym? Krzyżówką. Spójrz. Na stole, w miejscu, gdzie docierały promienie słońca, leżała cieniutka szybka. Pod nią znajdował się arkusz papieru pokryty znakami, które znałem już wcześniej jako druk. Wypełniały znaczną część kartki — poza jednym kwadratem podzielonym na mniejsze kwadraciki. Na szybce pokrywającej arkusz, Blask kreślił czarne znaki nazywane literami, wpisując je w kwadraciki. Papier był pożółkły, wymięty i poplamiony brunatną substancją. — Gdy jako chłopiec mieszkałem w Małym Domostwie — zaczął Blask, pochylając się, by zdmuchnąć pająka usadowionego nad jednym z kwadratów — znalazłem ten arkusz w kufrze linii Kości. Nikt jednak nie umiał mi wyjaśnić, co to jest i jaką zawiera opowieść. Jedna z gawędziarek oznajmiła, że to zagadka, wzorowana na łamigłówkach układanych przez świętego Gene’a, a zarazem różna od nich. Inna mówiła, że mamy do czynienia z grą podobną do pierścieni, tyle że trochę odmienną. Nie twierdzę, że jedynie z tego powodu opuściłem Małe Domostwo, ale z pewnością chciałem się dowiedzieć, co to za łamigłówka albo gra, oraz jakie będą zasady i rozwiązanie. W pewnym sensie dopiąłem swego, lecz nie całkiem, choć mam już sześćdziesiąt lat. — Wsunął głowę pod stół i grzebał przez chwilę w stosie zgromadzonych tam przedmiotów. — Rozmawiałem z wieloma osobami, przebyłem długą drogę. Najpierw usłyszałem, że dla odcyfrowania mego arkusza muszę wiedzieć, jak czytać pismo. Rada była dobra, lecz długo nie mogłem trafić na człowieka, który by to potrafił. — Wyciągnął drewnianą skrzynkę i uchylił jej wieko. Ujrzałem znajome z wyglądu, ciemne, szerokie cegiełki. — To księgozbiór — powiedziałem. — Książki — poprawił święty Blask. — Odwiedziłem miejsca — odparł, biorąc jeden tom do ręki — gdzie książki wypełniały budynki wielkości Małego Domostwa i zajmowały całą przestrzeń od podłogi aż po dach. — Uniósł okładkę, aby mi pokazać zeszyte kartki papieru, który wydzielał szczególną woń; zapachniało papierem i stęchlizną. — Książka... — ciągnął jak w transie, wodząc palcem po największych znakach — o tysiącach spraw. Słowa, słowa, słowa... — Przesunął dłonią po stronicy i szepnął, dotykając czerwonych znaków u dołu kartki: — Czas, życie, książki. — Zamyślony, wolno opuścił okładkę. Popukał w szarą cegiełkę. — Nie brakuje ludzi chętnych do ich czytania. Udało mi się odnaleźć takich, którzy całe życie spędzili na zgłębianiu tajemnic aniołów. Zrozumiałem, że dokonuje się w nich dziwny zwrot i od tej pory spoglądają w przeszłość. Co do mnie, chciałem tylko rozwikłać moją łamigłówkę, ale im lepiej czytałem pismo, tym bardziej byłem odwrócony. Można by czytać przez całą wieczność, bo aniołowie opisywali wszystko — aż po najdrobniejsze wskazówki dotyczące przyziemnych spraw. W książkach znajdziesz ich cały świat. — Chcesz powiedzieć, że gdybyśmy umieli czytać pismo, można by powtórzyć dokonania aniołów? Na przykład fruwać? — Zapewne. Aniołowie mieli takie porzekadło: Potrzeba jest matką wynalazku. Potrafię sobie wyobrazić, że w przyszłości zrodzi się w nas wewnętrzna potrzeba, by zacząć wszystko od początku. Z drugiej strony jednak, wolę myśleć, że cuda tamtego świata opisane w książkach przypominają dziecinne zabawki, nudnawe pamiątki chłopięcych lat, które szkoda wyrzucić. — Blask umieścił księgozbiór pod stołem i ciągnął opowieść. — Ówcześni ludzie nie pragnęli niczego odtwarzać za pomocą wskazówek zawartych w tysiącach książek opisujących rzeczywistość. Wystarczyło im, że taki świat raz zaistniał i nie można wykluczyć, że ponownie zaistnieje. Przywodzą na myśl dorosłych, wspominających z uśmiechem trudną młodość i uradowanych, że tamte czasy minęły. Pochylił się nad łamigłówką i westchnął. Poślinił palec i wytarł nim brudną szybkę. — W kwadraciki należy wpisać litery, zgodnie z umieszczonymi tu wskazówkami, które same w sobie również są zagadkami. Podpowiadają, jakie litery należy zapisać w odpowiednich kwadratach. Gdy zagadkowe wskazówki zostaną rozwikłane, właściwe słowa odgadnięte, a litery wpisane jak należy, wyrazy ułożą się w jasne przesłanie. Można je będzie przeczytać i zrozumieć. Nie jestem pewny, czy właściwie przytoczyłem wywody świętego, ponieważ mało z nich rozumiem. Wiem jednak, dlaczego poświęcił łamigłówce tyle lat. Jeżeli zadano sobie tyle wysiłku, by ukryć wpisane w kwadraty przesłanie, musi to być informacja wielkiej wagi. Z uwagą spoglądałem na zapis pełen luk niczym uzębienie starego człowieka. — Co to znaczy? SUR OCENA WIEDE TAŃ MAGNACK SAMOWOL MIEJ POSIEDZE SZYMON ZE ZNOJ SKUMAN Z SUROWY OBYCZAJA W HERBACI R KREMOŃ LUTNIK GARDA W KA NASZ KRZYŻÓWCE OLEJ CIECZ TOKSYCZ DO PRODUK LEK BARWNIKÓ TWORZY SZTUCZ NIE POWIERZA MU ROBO BO Blask słusznie podejrzewał, że to łamigłówka lub gra, ale ty się myliłeś, sądząc, że jej treść jest ważna, skoro została tak dobrze ukryta. Takich zagadek powstawały tysiące. Aniołowie rozwiązywali je dla zabawy albo grali w nie przez jakiś czas, a potem wyrzucali do śmieci. Aniołowie... Gdyby uwierzyć we wszystko, co opowiadał mi Blask, można by pomyśleć, że okres mniej więcej stu lat przed wielką katastrofą to czasy, w których życie było ciekawsze niż kiedykolwiek w dziejach ludzkości. Blask jak z rękawa sypał ciekawymi historiami, a ja, odurzony, śniłem na jawie. Moim zdaniem w młodości święty był do mnie podobny i w pewnym sensie niewiele się zmienił, chociaż sarkał, gdy zachwycałem się życiem aniołów. — Jakie to cudowne... — przedrzeźniał mnie. — A wiesz, że najczęstszą przyczyną śmierci było wówczas samobójstwo? — Sami się zabijali? — Używali broni; mówiłem ci o niej. Brali truciznę albo narkotyki. Czasami rzucali się z wysokich budynków. Wiele anielskich wytworów miało zabójcze działanie, choć przeznaczono je do innych celów. — Zabijali się umyślnie? — Owszem. — Dlaczego? — Bo ich epoka była cudowna. Te słowa wcale mnie nie przekonały. Wolałem siedzieć bez ruchu w popołudniowym skwarze i śnić o zagładzie aniołów, którym niecierpliwość oraz duma kazały opasać świat Drogą i podrzucić wysoko Mały Księżyc, by rozświetlał wieczorne niebo, a w końcu pchały ich na dachy wysokich budynków, zmuszając do skoku, gdy nie czuli się szczęśliwi. Z drugiej strony jednak, Blask mógł się pomylić; a jeśli aniołowie rzucali się w dół w przekonaniu, że potrafią fruwać? Ach, żyło się wówczas pełnią życia; o wiele ciekawiej niż teraz, gdy sprawy toczą się wolno i spokojnie; niejedno życie mija, nim cokolwiek się zmieni i dlatego świat od pokoleń jest taki sam. Dawniej tysiące spraw zaczynało się i przemijało za jednego żywota; ścierały się potężne siły, i w końcu część z nich musiała ulec. Trwał zażarty pojedynek między niszczeniem i doskonałością. Ledwie udało się opanować pewien wycinek rzeczywistości — na przykład wysiłkiem milionów istot położyć Drogę — zwycięstwo obracało się przeciwko triumfatorom. Droga zabijała tysiące podróżników ukrytych w samochodach. Podobne były rezultaty mechanicznych wizji, śnionych przez anioły, urzeczywistnionych z wielkim trudem i w dobrej wierze; marzenia nieustannie szybujące w powietrzu jak nasiona dmuchawca, nieuchwytne dla oka, przenikały mury, ściany i ciała czekających na nie aniołów, objawiały się każdemu z osobna i wszystkim jednocześnie, by pouczyć lub ostrzec. Wszyscy śnili jeden sen, przenikający do ich wnętrza, by mogli poczuć się jednością. W końcu odkryli, że wizja jest trucizną o trudnych do określenia właściwościach; to przez nią masowo chorowali i umierali młodo, niezdolni do wydania na świat potomstwa. Mimo to nie mogli obyć się bez snów, chociaż i one zawierały ostrzeżenie przed zgubnymi następstwami wizji. Bali się przebudzenia, które oznaczało samotność. Pierwsze ocknęły się kobiety z Drogi Przymierza. Wszystkie te fakty miały miejsce za życia jednego pokolenia. Sprawy potoczyły się jeszcze szybciej, gdy nadeszła katastrofa, podobna do finału wyścigów. Narastało groźne poczucie wyobcowania, dolegliwości coraz bardziej dawały się we znaki, a w owym zamieszaniu aniołowie wyśnili swój najdziwniejszy sen — o nieśmiertelności lub życiu niemal wiecznym; zapragnęli porzucić zniszczoną ziemię i na wieki szybować w podniebnych miastach, wysoko nad jej powierzchnią, gdzieś między księżycem a naszą planetą. Nie mogli zrealizować marzenia, bo zaczęły się wojny, a miliony wrogów skoczyło sobie do gardeł. Droga Przymierza potajemnie rosła w siłę, a kiedy daremne wysiłki szaleńców pozostawiły jedynie ruiny i zgliszcza, w tajemnicy rozpoczęła walkę z nieświadomymi jej istnienia aniołami, aż w końcu wyszło na jaw, że Przymierze stanowi jedyną ważną siłę, jako że prawo i kruchta wyczerpały się ostatecznie w walce o utrzymanie dominacji mężczyzn. Dlatego właśnie prawdomówcy zmienili styl rozmów prowadzonych przez tysiące telefonów w Korporacji Wielkiego Domostwa. Potem zgasły miliony świateł, zniknęły mechaniczne wizje senne; aniołowie pozostali sami w przerażającym mroku. Siewcy wyposażeni w tysiące ramion i oczu, mądrzejsi od istot ludzkich, na rozkaz aniołów przeszukiwali niebo i odległe słońca; przywieźli na ziemię drzewo chlebowe, a może i inne cuda, na wieki stracone. Nikt nie pojmował owego splotu wydarzeń, co zresztą nie powinno dziwić. A potem nastąpiła katastrofa i, jak opowiadał Siedmioręki, to był początek końca; z czasem wszystko stanęło, aż wreszcie miliony nieszczęśników znalazły się w lasach, gdzie ludzka stopa dotąd nie postała; zdumieni obserwowali stary porządek, w ich oczach równie osobliwy jak z gruntu szalone wizje oglądane we śnie. — Przychodzi mi do głowy takie porównanie — stwierdził Blask. — Aniołowie zdobyli się na ogromy wysiłek, by zawiesić nad światem ogromną tęczową kulę, niezwykłą, piękną i tak bardzo trudną do utrzymania w powietrzu, że jej twórcy zapomnieli o całym świecie i z zapartym tchem śledzili lot swego dzieła. Nadeszła wielka katastrofa i rozbiła ją na kawałki. Zniknęła tęczowa kula, a pozostał dawny świat istniejący nieprzerwanie, ocalony, by stać się padołem nieustającego cierpienia. Wszędzie jednak można było znaleźć okruchy wielkiej kuli; rozsypały się po starej ziemi, odnajdywane po latach, ukryte w najdziwniejszych zakamarkach, używane w sposób nie mający nic wspólnego z ich przeznaczeniem. Owe fragmenty unoszone ku światłu i oglądane jak klejnoty budzą zachwyt, ale nie można z nich odtworzyć tęczowej kuli. Kończyło się lato. Wyciągnęliśmy się na łące, by podziwiać chmury sunące majestatycznie po niebie. Przymrozek zwarzył roślinność, odebrał jej blask, nadał szczególną woń i brunatne zabarwienie, ale lato jeszcze trwało. Późne lato. — Blasku, czy niebiańskie miasta istnieją? — zapytałem. — Niebiańskie miasta aniołów. — Podrapał się za uchem i legł wygodnie z rękami pod głową. — Święty Roy Mniejszy nazywał tak chmury. To metafora z opowieści. Mowa jest w niej o miastach aniołów, nakrytych szklanymi kopułami i płynących w powietrzu jak obłoki. Nie umiem powiedzieć, jak to możliwe. Z pewnością aniołowie potrafili tego dokonać. Przepowiadano, że po wielu tysiącach lat aniołowie powrócą; miasta opadną na ziemię, a ich mieszkańcy zobaczą, co się tu wydarzyło, gdy szybowali w niebiosach. Tak mówiono... Nikt się nie pojawił. Aniołowie nie wrócili... Sam nie wiem... Może w opowieści chodziło o Mały Księżyc, który rzeczywiście był miastem w niebiosach, zamieszkanym przez aniołów, ale oni pomarli, gdy nadeszła katastrofa. Nie mogli wrócić na ziemię i nadal są tam, w górze. Zresztą, kto wie? Patrz, dmuchawce się rozsiewają. Brązowe nasionko szybowało obok staruszka. Byli do siebie podobni. Przemknęło mi przez myśl, że gdybym przyjrzał się z bliska brązowej drobinie, zobaczyłbym na niej długi nos i drobną twarz świętego. Nasionko musnęło jego wygniecioną białą koszulę i uleciało nie wiadomo dokąd. Wiatr je unosił. — Tylko okruchy — mruknął sennie Blask. — Tylko okruchy. Zasnął. Patrzyłem na chmury, z których aniołowie mieli zstąpić w doliny i wąwozy, by znów je zaludnić. PIĄTA FASETA Tylko okruchy... Srebrna gałka i rękawica. Anielski obrazek, a na nim wuj Plunkett, krewny świętego Gary’ego. Domek, którego mieszkańcy — dwoje dzieci i staruszka — przepowiadali pogodę, a między nimi kamienni nieboszczycy. Sztuczna noga; jasna kula, pusta z pozoru, a jednak ogarniająca wszystko, co dotyczy doktor Boots; mucha uwięziona w plastikowej kostce; miasto w niebiosach. Blask miał rację. Tego się nie da połączyć w jedną całość; zresztą wcale nie miałem takich aspiracji. Wydawało mi się jednak, że każdy z poznawanych kolejno przedmiotów zawiera przeznaczoną dla mnie wiadomość, stanowi znak, zapowiada kolejne znalezisko, a ostatnia wskazówka doprowadzi mnie do bezcennego skarbu, który został utracony przed wiekami; może to zwykła wiedza, ale i tak gra jest warta świeczki, bo ponad wszystko na świecie pragnąłem was odnaleźć. Postawiłeś na swoim. Naprawdę? Kto tego dokonał? Kim jestem? Mongolfier twierdził, że ja sam się do was nie dostanę, że przeniknąć tu może tylko odbicie, utrwalona wizja senna, odwzorowanie mojej osoby podobne do anielskiego wizerunku wuja Plunketta, nieludzką stworzonego ręką. Tak samo, jak Plunkett, nie jestem sobą, prawda? Jak możesz twierdzić, że cokolwiek odkryłem? Nikt prócz ciebie nie odnalazł srebrnej kuli i rękawicy. Nikomu nie przyszło do głowy jej szukać. Jedynie ty nieustannie zważałeś na znaki, by w końcu uczynić ostatni krok. Może inni także byliby w stanie tego dokonać, ale nikt nie zadał sobie tyle trudu. Dlatego twierdzę, że sam nas odnalazłeś. Ty — mój obecny rozmówca, którego odpowiedzi pilnie słucham. Zmieńmy temat. Czy przedstawisz sprawę Plunketta? Ja... tak. Tak. Powiem o wizerunku i powtórzę, co mówił Blask. A może znasz tę historię lepiej ode mnie? Opowiadaj. Nie robisz tego dla mnie. — Zapytałem kiedyś świętego o domek, który pokazała mi Jednodniówka, i o czterech kamiennych nieboszczyków. Oto co powiedział Blask: — Słyszałem o czterech kamiennych łbach; to skalne głowy tworzące górę. W znanych mi opowieściach nie występuje czwórka nieboszczyków. Może cztery kamienne głowy to ich wizerunki? Nie wykluczam również, że linia Szeptu z nas sobie żartuje. Co mówiła o nich tamta dziewczyna? Że to szaleńcy? Ciekawe. Zresztą któż zdoła nadążyć za tymi od Szeptu. Mniejsza z tym. Posłuchaj opowieści. Gdy nadeszła katastrofa, gdy w Korporacji pogasły światła i na dobre wyłączono telefony, a święty Roy Większy poszedł z nami na wędrówkę, w gromadzie znalazł się chłopiec imieniem Gary, który z czasem został świętym. Wychowała go ciotka władająca prawdziwą mową oraz wuj nazwiskiem Plunkett, który był zatrudniony przy realizacji tajnego planu aniołów, udaremnionego przez katastrofę; pracował nad formułą nieśmiertelności. Żona Plunketta wygadała się nieopatrznie przed Garym; nie kwestionując śmierci i pogrzebu męża, twierdziła zarazem, że Plunkett nadal żyje w podziemiach niedaleko Clevelen, gdzieś na zachodzie, w pobliżu miejsca, gdzie znajdowała się Korporacja. Święty Gary opuścił gromadę mówców i wrócił do Clevelen, by odszukać wuja, który podobno nadal żył. Wędrując na zachód, minął jego grób. Po długich poszukiwaniach znalazł miejsce, o którym napomknęła żona Plunketta. Nie on jeden się tam kręcił; jedni pragnęli za wszelką cenę odkryć, co aniołowie wiedzieli o nieśmiertelności, inni zaś chcieli zniszczyć wszelkie ich wytwory. Trafiono na osobliwość, która nadal istnieje i po dziś dzień stanowi przedmiot ostrych sporów: pięć gładkich, jasnych kul, z pozoru całkiem pustych. Do czterech z nich przyczepione były anielskie obrazki — szare, połyskliwe, z wizerunkiem twarzy. Jedna z nich należała do wuja Plunketta, opiekuna Gary’ego. Wielu odkrywców protestowało, gdy młody człowiek postanowił zabrać wuja ze sobą. Długo się wykłócał, broniąc Plunketta przed krzykaczami optującymi za rozbiciem kul i ciekawskimi, którzy pragnęli je otworzyć i w miarę możliwości zbadać ich działanie. Wtedy Droga Przymierza wtrąciła się do sprawy. Sprzymierzone kobiety przybyły, by podjąć decyzję w tej kwestii, jako że rozstrzygały wówczas mnóstwo spraw. Zabroniły dotykać kuli i prowadzić nad nią badania; sobie zostawiły ten przywilej. Święty Gary nie pogodził się z tym werdyktem. Pewnej nocy ukradkiem zabrał kulę, w której był rzekomo jego wuj, no i zwiał. Przez wiele lat, wśród mnóstwa niebezpieczeństw, Gary nosił ze sobą wuja Plunketta, choć mówcy szydzili z niego i świetlistej kuli. Na starość został wielkim świętym, a mieszkał na buku koło obozu rozbitego przez mówców w czasach świetności Drogi Przymierza niedaleko miejsca zwanego New Neyork. Gary mieszkał z Plunkettem. Nie wykluczam, że wuj do niego przemówił, ale świadków nie było. Po śmierci Gary’ego kula wuja Plunketta trafiła do wozu świętego Andy’ego wraz z innymi przedmiotami o dużej wartości i niewiadomym przeznaczeniu; wiele spośród nich, na przykład srebrna gałka, okulary niweczące mrok czy machina snów oraz jasna kula, z czasem przepadło... a może je sprzedano. Nikt tego nie pamięta, bo mało kto się tym przejmował. Wyjątek stanowiła Droga Przymierza; chodziły słuchy, że poszukują ostatniego z czterech nieboszczyków. Jedni mówili, że wszystkie kule mają być zniszczone, inni utrzymywali, jakoby Przymierze chciało ukryć je przed wrogami, ale mówcy nie wtrącali się do tych dyskusji. Nic więcej nie wiem. Zadałem kilka pytań, ale Blask wzruszył tylko ramionami i pokręcił głową. Czemu kul było pięć, a tylko cztery wizerunki? Skoro wszystkie wyglądały identycznie, na jakiej podstawie utrzymywano, że tylko cztery z nich zamieszkują nieboszczycy? Jak to możliwe, by przeżyli w środku, jak powszechnie twierdzono? — Idź z tym do aniołów, zapytaj Drogę Przymierza — odparł Blask. — Tylko oni wiedzą takie rzeczy. Ja potrafię tylko przytoczyć historię świętego Gary’ego. Gdyby linia Szeptu coś wiedziała, i tak zachowa rzecz w sekrecie, moim zdaniem jednak nic nie wiedzą, a czwórka nieboszczyków to zwykła łamigłówka, podobnie jak trzy sny Olivii, siedem wędrujących gwiazd i dziewięć ostatnich słów świętego Roya Mniejszego. A jednak coś w tym jest, nie wszystko przepadło; mam dowód, choć nie mogę wyjaśnić, jak wpadł mi w ręce. Popatrz... Blask przypominał mbabę szukającą w przepastnej komodzie potwierdzenia opowieści z czasów, kiedyśmy wędrowali. Pogrzebał chwilę w swych ruchomościach i ze szczeliny w ścianie wydobył nieco pognieciony anielski wizerunek Plunketta odczepiony przez Gary’ego od świetlistej kuli przed porwaniem wuja. Obrazek przedstawiał łysiejącego mężczyznę z wianuszkiem siwych włosów wokół głowy, ubranego w koszulę zapinaną na guziki. Pod wygolonym podbródkiem trzymał kartkę z napisem. Spoglądał w bok, jakby odwrócił głowę, słysząc czyjeś wołanie. Obrazek był wymięty i dlatego twarz sprawiała wrażenie pokrytej bliznami zyskanymi w walce na śmierć i życie. Plunkett uśmiechał się szeroko, ukazując zęby błyszczące jak sztuczna szczęka, która każdemu pasuje. Nie wiedzieć czemu wzdrygnąłem się, patrząc na jego podobiznę. — Może nasi przodkowie się pomylili — stwierdziłem po chwili namysłu. — Kule miały pewnie całkiem inne przeznaczenie, a czwórka nieboszczyków w ogóle nie istniała. Słuchacze pomieszali opowieści i wyszła kompletna bzdura. Tak sądzę. — Kto wie? — Blask uśmiechnął się i pogłaskał mnie po policzku. — Chodźmy na grzyby. xxx Nie sądziłem, że staruszek tak wiekowy jak Blask zdecyduje się spędzić zimę w nadrzewnym domku wystawionym na wiatr i mróz. Jesień była w pełni, a święty nie szykował się do przeprowadzki. Chodził z kąta w kąt, przesiadywał nad księgozbiorem albo gapił się ponuro na szybkę, pod którą leżała krzyżówka. Noce stawały się coraz zimniejsze, rankiem na sprzętach osiadał szron, a my dwaj siedzieliśmy okutani po uszy w wielkie kołdry ze skrawków tkanin i skór, które Blask zwał niedźwiadkami. Chłód się nas nie imał. Po południu właziliśmy pod ciepłe okrycia; czas schodził nam na plenieniu i rozmowach, a tymczasem ogień w palenisku stopniowo przygasał. — Jeszcze parę dni i nie będzie pożytku z tych płomyczków — stwierdziłem. — Spokojna głowa — odparł święty. — Na szczęście nie będziemy od niego zależni. Z drzew opadły już liście i wzrok sięgał dalej niż latem. Z okien widzieliśmy dróżkę, która wiodła na łąkę, a nawet chłodny strumień płynący wśród oszronionych skał. Pomogłem Blaskowi zabezpieczyć dom przed nadejściem zimy. Zatkaliśmy szczeliny gliną i mchem, zawiesiliśmy na ścianach grube kotary, latem ukryte w schowkach. Zatkaliśmy komin i wylot paleniska. Zbiliśmy dodatkowe drzwi starannie dopasowane do starych; nie obyło się bez sprzeczki, jak je połączyć, żeby skutecznie chroniły przed chłodem. Pewnego dnia, gdy brak wiatru i półmrok nisko wiszących chmur zapowiedział nadejście mrozu, Blask wyciągnął ze schowka duże kawałki grubego przezroczystego plastiku o trudnej do oszacowania wartości. Zasłonił nim okna z obu stron — od zewnątrz i w środku. Gdy przygotowania dobiegły końca, ustawił dwa wygodne fotele tak, by można było spać twarzą do okna. — Czy słój jest napełniony? — zapytał. — Tak. — A zatem wszystko gotowe. Rozpalił ogień w metalowym piecyku, a kiedy chrust zapłonął, a kawałki węgla drzewnego rozpaliły się do czerwoności, sięgnął po starannie zamknięte naczynie wykonane z anielskiego srebra i zdjął pokrywkę. Wziął szczyptę czarnego proszku, uniósł dłoń do oczu, przyjrzał się ciemnej substancji, zmarszczył brwi i odsypał trochę do puszki. Resztę rzucił na rozżarzone węgle. Proszek się nie palił, ale wydzielał charakterystyczną woń, ciężką i wyrazistą. Nie potrafiłem z niczym jej porównać. Kończyliśmy ostatnie przygotowania. Blask szczelnie zamknął puszkę i postawił ją obok swego fotela. Poczułem rozkoszne ciepło i senność, a zarazem wielkie ożywienie, zupełnie jakbym potrafił spać i czuwać jednocześnie. Blask najwyraźniej reagował podobnie. Usadowiliśmy się w fotelach okryci niedźwiadkami, które dawały teraz znacznie więcej ciepła, bo święty obszył ją srebrzystą tkaniną. Mieliśmy tak spędzić trzy zimowe miesiące. Pierwszego dnia po popołudniu mało rozmawialiśmy; siedzieliśmy bez ruchu, w milczeniu obserwując czyste chłodne barwy nieba o zachodzie słońca, które chowało się za ciemnymi koronami drzew na wzgórzach za łąką. Potem księżyc w pełni rozświetlił nagą ziemię, a gdy chwycił mróz, doszły nas trzaski i skrzypienie twardniejącego gruntu. Wiatr pędził chmury zakrywające raz po raz białą twarz księżyca. Przed świtem spadł pierwszy śnieg i pokrył ziemię chłodnym puchem, który wirował pod wpływem gwałtownych podmuchów wiatru. Słój podgrzewał wodę równie skutecznie, jak latem ją chłodził. Mniej więcej raz dziennie, drżąc z zimna, nabijałem fajkę chlebem świętej Bei. Przy pełni księżyca święty Blask wyłaził spod cieplutkiego niedźwiadka, zapalał węgiel drzewny i sypał na żar trochę ciemnego proszku. Ilekroć robiło się cieplej, wstawaliśmy z foteli i, otworzywszy dwoje drzwi, schodziliśmy ostrożnie po drabince niczym dwaj starożytni paralitycy. Szybko wracaliśmy do domku i choć nie była to daleka wyprawa, czuliśmy się ogromnie wyczerpani. Wkrótce ogarnęła nas dziwna senność. Gdy mróz ścisnął na dobre, ustępowała około południa i wracała po kilku godzinach. Milczeliśmy po całych dniach, od czasu do czasu spoglądając tylko na sąsiada między kolejnymi drzemkami. Śnieg przysypał las grubą warstwą. W ciągu dnia obserwowaliśmy lisa brnącego przez zaśnieżoną łąkę albo śledziliśmy wzrokiem lot sójek i wróbli, póki nam powieki nie opadły. Dwie wiewiórki przedostały się jakoś do domku i biegały radośnie po nieruchawych tubach, grzejąc się w cieple naszych oddechów. Przespały na kolanach świętego gwałtowną trzydniową burzę, po której las pokrył się cienką warstwą lodu, oślepiająco jasną w promieniach słońca, gdy po szaleństwie żywiołów nastała wspaniała pogoda. Wiewiórki spały. My również zasnęliśmy, obsypani drobinami mchu, liśćmi oraz igłami, które rzucił nam do stóp ostry wiatr. Staliśmy się integralną częścią uśpionego dębu, który upodobał sobie święty Blask. Zasypiając, wsłuchiwaliśmy się w trzask i skrzypienie kołysanych wiatrem gałęzi, ze ściśniętym sercem patrzyliśmy na piękny konar złamany pod ciężarem lodu. Śnieżne kaskady spadły z gałęzi na dach naszego domku i zsuwały się po nim na ziemię. Podczas zimy odkryłem, że mrugam powiekami rzadziej niż zwykle; wystarczyło je opuścić, by przyszedł sen. Moja lewa dłoń przez dwa tygodnie spoczywała na prawej. Nastał jeden z cieplejszych dni ciągnącej się w nieskończoność zimy. Blask opuścił ciepłe posłanie, by rzucić na płonące węgle szczyptę proszku ułatwiającego zimowanie. — Skąd się to wzięło? — zapytałem. — Co takiego? — mruknął Blask i rozejrzał się po mieszkaniu, sądząc że znów mamy leśnego intruza. — Proszek — odparłem. — Jak działa? — Zaczynałem odczuwać wpływ mikstury. W powietrzu unosił się wyrazisty zapach, jak metaliczny, gorący oddech istoty o gardle z mosiądzu. Wierciłem się, szukając wygodniejszej pozycji na posłaniu, gdzie spędziłem tyle dni. — Zapytaj aniołów, jak działa — mruknął Blask. — Wytłumaczą ci, ale nic z tego nie zrozumiesz. Nie potrafisz odpowiedzieć na swoje pytanie? Wsłuchaj się w siebie. Czasu ci nie zabraknie. — Legł na posłaniu i starannie zagarnął kołdrę. Skupiłem się na sobie, analizując działanie tajemniczego specyfiku. Zaczynałem rozumieć, co przekazuje mi ciemny proszek i nabrałem pewności, że z końcem zimy odkryję, jak działa, chociaż nie będę w stanie tego wyjaśnić osobie, która nie doświadczyła jego wpływu. — Pytałeś, skąd wziąłem proszek — dodał Blask, gdy udało mu się usadowić. — Znam pewną historię... Wspomniałem, że dużo spaliśmy, lecz po przebudzeniu czułem się nadzwyczaj rześki i bystry, jakbym na nowo odkrywał rzeczywistość, z namysłem, starannością i zdumieniem stwierdzając, że jest o wiele bardziej złożona, niż do tej pory sądziłem. Moim zdaniem tak było naprawdę, a potwierdzenie owego faktu stanowił nie tylko każdy ruch polującego lisa, lecz także opowiadane między drzemkami zawiłe historie świętego, jasne i zrozumiałe mimo rozmaitych zwrotów akcji, podobnie jak można nazwać jasnym strumień o falach miodowej barwy, płynący o zachodzie słońca przez biało-czarną łąkę. Blask opowiadał o ciemnym proszku oraz innych anielskich środkach i medykamentach. Dowiedziałem się, że aniołowie rozczarowani światem zmienionym dla własnej wygody, przekształcili również człowieka, by pasował do odmienionej rzeczywistości; uformowali jego wewnętrzną strukturę równie śmiało jak oblicze ziemi. Blask wspomniał także o dziatwie medykamentów. — Dziatwa medykamentów tak się ma do samych lekarstw jak drzewo do kostura. Inaczej mówiąc, lekarstwa są jak farba, a ich dziatwa przypomina barwną tęczę ukrytą w krysztale. Lekarstwo pomaga choremu, zwalcza dolegliwości, wypędza smutki. Dziatwa medykamentów zachęca, by zmienić samego siebie, i trudno się oprzeć tej presji. Leki działają, póki nie strawimy posiłku; dziatwa medykamentów powoduje w człowieku zmiany utrzymujące się długo po jej wydaleniu. Czwórka spośród dziatwy medykamentów znajduje się w czwórdzbanku, pierwszy specyfik leczy niemal wszystkie choroby, ostatni jest biały jak naczyńko do jego przechowywania, a służy do usuwania dziwnych objawów wywołanych zażyciem pierwszego. — Aniołowie potrafili usunąć dolegliwości, które zabijały młodych — tłumaczył Blask — i dlatego sądzili, że mogą żyć wiecznie. Nie mieli racji, ale mogli tak skutecznie utrzymywać ludzi przy życiu, że świat szybko zapełniłby się zdrowymi osobnikami aspirującymi do nieśmiertelności, których zabić mogła tylko ich własna głupota; dzieci nadal opuszczałyby matczyne łona, powiększając człowieczą gromadę podobną do ruchliwych mrówek; dla kolejnych pokoleń zabrakłoby przestrzeni i żywności. Przypomnij sobie odrazę i lęk, odczuwane na widok gorączkowej krzątaniny w rozgrzebanym mrowisku; takie uczucia ogarniały człowieka w przeludnionym świecie. Identyczna była reakcja prawa i kruchty; na nich spoczywał ciężar zachowania świata dla mężczyzn. — Za pomocą środków dzisiaj zapomnianych, a przypominających dziatwę medykamentów, tylko znacznie bardziej wymyślnych, spowodowali u ludzi bezpłodność. Trzeba było kilku pokoleń, by ta właściwość się utrwaliła jako cecha przechodząca z matki na potomstwo. Stworzyli zarazem czwarty specyfik czwórdzbanka, który przywracał zatrzymane przez inny specyfik procesy. Jeśli kobieta przyjęła ostatnią z mikstur czwórdzbanka, na krótko stawała się płodna, lecz jej dziecko nie mogło mieć potomstwa bez dziatwy medykamentów. Wyobraź sobie, że przychodzimy na świat bez oczu; zamiast mieć je w oczodołach dostajemy w darze od matek niczym wielki skarb, przy czym sam potomek decyduje, czy pragnie je dostać, czy nie. Sytuacja mogła się unormować, gdyby nie nastąpiła wielka katastrofa. Można by decydować o wielkości ludzkiej gromady, jak o budowie Drogi albo sztucznego księżyca obok naturalnego satelity. Nastąpił jednak kataklizm; czy ktoś może zapewnić, że zgubna decyzja nie miała na to żadnego wpływu? Wiele zim minęło wśród wojen i nieszczęść, a ludzie znów ginęli milionami od dolegliwości z pozoru unieszkodliwionych przez aniołów. Z pomocą nowych środków narodziła się żałośnie mała garstka potomków. Zostaliśmy sami, niezdolni do odwrócenia porządku zmienionego przez naszych przodków; cząstka nas samych zamknięta jest w białym naczyńku. Tamci nadal decydują o naszym życiu. Przypomniałem sobie, że pewnej zimy szukałem mojej matki imieniem Jedno Słowo. Miałem wtedy pięć... może sześć lat. Znalazłem ją w pomieszczeniu za grubą zasłoną. Podszedłem cichutko, a ona mnie nie dostrzegła, bo słuchała uważnie gawędziarki o imieniu Salwa Śmiechu; nie miałem pojęcia, o czym rozmawiają. Po chwili dostrzegłem Siedmiorękiego i od razu przystanąłem, bo moja więź z ojcem była wtedy szczególnie zagmatwana. Przed Salwą Śmiechu dostrzegłem pudełko z czterema naczyńkami. Jedno z nich przesunęła ostrożnie palcem ku mojej matce, której nos pokryty kropelkami potu sczerwieniał z przejęcia, a na ustach zastygł dziwny uśmieszek. Podniosła dzbanuszek, lecz po chwili go odstawiła. — Nie w tym roku — oznajmiła. Siedmioręki milczał. Czy był innego zdania? Jakie to miało znaczenie? Nie odzywał się, bo zgodnie z wolą aniołów Jedno Słowo musiała sama zdecydować. Umieściła naczyńko na podstawce i wstawiła ją do szkatułki, której wieko opadło z cichym trzaskiem. Przypomniałem sobie tamten dźwięk i to wybiło mnie ze snu. Blask ciągnął swoją historię. — Aniołowie posiadający telefony, auta oraz Drogę mawiali, że świat jest mały, z dnia na dzień coraz mniejszy. — Blask potrząsnął głową. — Świat jest mały. Palił, nie przerywając opowieści, która zeszła na kolejne zimy. Mówił o tych wojennych, kiedy to czarny proszek trzymał przy życiu bojowników walczących z aniołami; zdradził, jak sam go zdobył. Wspomniał o zimie, podczas której Droga Przymierza wydała oświadczenie i jak święty Roy Większy zaryglował wrota Korporacji Wielkiego Domostwa, jak mówcy rozpoczęli długą i ciężką wędrówkę; mówił o sztucznej nodze, o dalekich krainach położonych za oceanem, skąd nie przyszła żadna wiadomość... — A sztuczna noga? — zapytałem. — Roy odmroził własną — odparł święty Blask. — Mróz zrobił swoje, wdała się gangrena i trzeba było amputować. Dawniej anielscy uczeni dysponowali wiedzą, dzięki której można było odtworzyć utraconą kończynę, żeby była jak nowa, ale święty musiał zadowolić się sztuczną. — Mamy ją nadal w dawnym gnieździe. — Prawda jest niczym rzeka rozświetlona słońcem... — Zapewne. — Śnieg sypał bez końca. — Roy mówił, że człowiek rozpacza, zadręcza się w duchu, wszystko mu jedno i właściwie chciałby umrzeć. Dają mu sztuczną nogę wykonaną z drewna, która nie może się równać z wytworami aniołów, lecz działa. Trzeba się przemóc, wstać i chodzić, mimo że odczucia są dziwne, a poza tym boli. Ale to nie sztuka i z czasem nabiera się wprawy. Kuternoga już nie zatańczy, minie trochę czasu, nim będzie się kochać, ale w końcu zacznie żyć normalnie. Znów się będzie śmiał; Roy na pewno to potrafił. Mimo wysiłków pozostał jednak kuternogą. Roy mawiał, że kto przetrwał katastrofę, jak on sam będzie kuternogą. Wystarczy pomyśleć o dobrowolnej bezdzietności aniołów albo wziąć pod uwagę ich zamiar całkowitego przekształcenia świata; tak czy inaczej jesteśmy przegrani. Świat zamieszkują kaleki. — Dzień był mroczny, a z upływem godzin robiło się coraz ciemniej, aż zapadła bezksiężycowa noc. — Mimo to umiemy się śmiać. Mamy Archiwum i naszą mądrość, która jednak nie zastąpi utraconej nogi. Na to nie ma lekarstwa; kalectwo trzeba znosić jak chłód. Uczymy się z tym żyć. Trzeba próbować. — Poruszył się lekko. — Zimowe opowieści... Patrz, jak dziś szaro. Świat bierze przykład ze mnie i drzemie. Małe Domostwo zamknięte na cztery spusty, ludzie skryli się w zakamarkach i opowiadają stare historie... ale w odpowiednim czasie przyjdzie wiosna. Leżąc bez mchu, zapadliśmy w sen. Przez kilka dni padał śnieg, a blade słońce rzadko pokazywało się na niebie, dając niewiele ciepła. Przez wiele dni nie widzieliśmy gwiazd ani księżyca; ani lisa, ani ptaków. SZÓSTA FASETA Gdy szare strugi deszczu zmyły z pagórków resztki brudnego śniegu, ptaki wróciły do gniazd, a las wypełniła świeża woń, nadszedł dzień, gdy przeciągając się i ziewając szeroko, zeszliśmy po drabince, by zaczerpnąć powietrza ciężkiego od leśnych zapachów i rozejrzeć się po świecie. Powieki nam drżały i trudno było ustać na nogach. Podczas niedawnej pełni Blask rozmyślał o pogodzie, dla pewności dwukrotnie obliczył coś na palcach, a potem odstawił do szafki naczynie z czarnym proszkiem. Mimo to pierwsze ciepłe dni spędziliśmy w łóżku pogrążeni w przedłużającej się drzemce niczym śpioch, który wie, że pora wstać, a jednak do południa przewraca się z boku na bok w zmiętej pościeli. Ruszyliśmy w las na mały rekonesans, witając po drodze inne zimujące tam stworzenia przebudzone z głębokiego snu: żółwia wygrzewającego się na słońcu, wiewiórkę tak wychudzoną, że futerko wisiało na niej jak cudze, no i rzecz jasna drzewa. Gdy Blask i ja zatrzymaliśmy się, by popatrzeć na wiewiórkę, nabrałem powietrza w płuca wdzięczny, że przeżyłem kolejną zimę, bo nie wszystkim się to udało. Mroźna pora minęła; te chłody stanowią połowę naszego życia, które składa się z lat i zim, jak doba to sen i czuwanie. Jestem człowiekiem, moją rzeczą jest żyć i umrzeć; przetrwałem kolejną zimę, mogłem stać na roztajałej ziemi i czuć zapach wilgotnego lasu. Pomyślałem o Jednodniówce i zobaczyłem całkiem wyraźnie, jak przemierza odległy szlak. Usiadłem przygnieciony tym brzemieniem i podniosłem wzrok; obok mnie stanął postarzały Blask o twarzy pokrytej zmarszczkami; ostatnia zima mocno dała mu się we znaki, choć używał czarnego proszku. Zdawałem sobie sprawę, że w Małym Domostwie nie wszyscy przeżyli. Zrozumiałem, co się działo, gdy Blask rzucał do paleniska czarny proszek: jego woń powstrzymywała gonitwę myśli; blokowała odczucia, które teraz spadły na mnie jak kaskada. Z chwilą gdy specyfik przestał działać, odczułem wszystko nadzwyczaj intensywnie. Daremnie wzdychałem, szukając ulgi; niespodziewanie wybuchnąłem płaczem i, łkając spazmatycznie, padłem na ziemię. W Małym Domostwie dla uczczenia nadchodzącej wiosny zapewne odnawia się stare pokoje, przestawia ściany i otwiera drzwi wychodzące na Ścieżkę. Mieszkańcy naniosą piasku, depcząc gliniane polepy, a słońce zajrzy do środka. Domostwo jak owad wygrzewa się w promieniach słońca. Ci spod znaku Liścia robią porządki, upiększają pokoje i wołają resztę, by podziwiała ujawnione piękno wnętrz. Usuwa się ocieplające kotary, wymiata liście i zimowe śmieci, przed drzwiami wychodzącymi na Ścieżkę wystawia się ulubione krzesła, by grzać kości w promieniach słońca. Powstaje nowe słowo i w Małym Domostwie aż huczy od komentarzy i wybuchów śmiechu. — Pewnie chcesz wrócić do domu — rzekł święty Blask. — Co? Do domu? Czemu tak sądzisz? — Nie odpowiadasz na moje pytania, przestałeś mnie słuchać, przez cały ranek gapiłeś się w okno, chociaż można już wyjść z domu i jest się czym zająć. Nie mówię tylko o sprzątaniu i naprawach; tyle się wokół dzieje, wszystko rozkwita, a ty siedzisz w zamknięciu. — Tu jest przewiewnie. — Wiesz, o co mi chodzi. Coś cię gryzie, ale czujesz się bezradny. — Posłuchaj, nie zamierzam wracać. To chyba jasne — odparłem. — Jasne. Pewnie słychać już u nas brzęczenie pszczół. Wkrótce ruszy wyprawa za Małą Górę, bo trzeba sprawdzić, jak rośnie chleb. Ptactwo mbaby chyba przyleciało. Wkrótce zjawią się wędrowcy z Rejestru. Może i ona z nimi powróci. — Warto by zobaczyć inne krainy — odparłem. — Tak — stwierdził Blask. — Z pewnością warto. Gdzie indziej jest równie miło. Poderwałem się i w pośpiechu zszedłem po drabince; niewiele brakowało, żeby święty wyprowadził mnie z równowagi. Miał rację. Usiadłem na rozkwitłej łące, żeby wszystko przemyśleć. Tak, chciałem wrócić do domu; to prawda, że z nadejściem wiosny bardzo mnie tam ciągnęło; przyznałem to ze ściśniętym gardłem. Przez cały dzień marzyłem o powrocie i dlatego wcale się nie zdziwiłem, że moje marzenie wywołało z lasu, spomiędzy drzew okrytych młodym listowiem, dwu bladych chłopców szczuplejszych niż przed zimą; jeden miał na szyi czerwoną, a drugi niebieską opaskę; podczas chłodnych miesięcy wśród mnóstwa ważnych spraw zapomniałem także ich imiona. Jak zawsze z ociąganiem wchodzili na stromy brzeg, uganiając się po zaroślach za drobnymi stworzeniami. Pomachali mi na powitanie, więc powtórzyłem ich gest. Mogłoby się wydawać, że przeczekali zimę nad strumieniem, by wyjść z kryjówki, gdy nastanie pierwszy gorący dzień tej wiosny. — Witaj — rzucił chłopiec. To był chyba Pączek. — Czy zostałeś już świętym? — Nie — odparłem. — Jeszcze nie. — Wiesz — zaczął drugi z dzieciaków, podchodząc bliżej — w Małym Domostwie chcieliby, żebyś wrócił. — Bezksiężycowa odwiedziła ich jesienią — wtrącił pierwszy — na początku wiosny; twoja mama bardzo tęskni. — Jeśli spędziłeś tu okrągły rok i nie zostałeś świętym, może powinieneś wrócić do domu i zacząć wszystko od początku. — Drugi chłopak przykucnął na łące, odgarnął palcami proste jasne włosy i wyjął z nich liść. — Kto wie? — rzucił jego brat. — Kto wie? — mruknąłem z roztargnieniem. Jak niewiele Bezksiężycowa mogła o mnie powiedzieć. Jak łatwo przyszło mi opuścić mamę, jak mało uwagi poświęciłem uczuciom rodzicielki oraz moich bliskich. Niespodziewanie ogarnął mnie wstyd, potem niecierpliwość. Wstałem, zaciskając pięści. — Tak. Tak. Trzeba wracać — dodałem. — Chyba powinienem... — Gdzie święty? — Chłopcy przerwali mi niemal jednocześnie. Święty. Odwróciłem się plecami do bliźniaków i popatrzyłem na ścianę lasu, gdzie wśród głogowych zarośli majaczyła ogorzała twarz z wianuszkiem siwych włosów. Blask zerkał w naszą stronę nieśmiało jak płochliwe zwierzątko. Cofnął się w głąb lasu, gdy spostrzegł, że mu się przyglądam. Stałem w połowie drogi między drzewami a zwalonym pniem, na którym przycupnęły bliźnięta zaabsorbowane jakimś znaleziskiem. — Poczekajcie! — krzyknąłem do nich. Podnieśli głowy, wyraźnie zaskoczeni, bo wcale nie było im spieszno. Wspominałem poprzednią wiosnę; pędziłem wówczas między drzewami, goniąc świętego, a ten las nic wówczas dla mnie nie znaczył, był taki sam jak inne. Teraz znałem go jak twarz ukochanej osoby, a pierwsze wrażenie rozwiało się jak cień; teraz miałem w pamięci jedynie drugą wizję lasu przeciętego szlakiem, który jak Ścieżkę znali tylko wtajemniczeni. Szlak wiódł obok rozszczepionej brzozy, skrajem gęstego świerkowego zagajnika, potem ku brzegowi strumienia, na skraj podmokłej łąki zarośniętej paprociami, obok poczerniałych zwalonych pni, gdzie zbieraliśmy grzyby, dalej po kamiennych uskokach pokrytych tu i ówdzie zielenią, ku zarośniętej jeżynami pochyłości, w stronę wiekowych dębów, gdzie rósł najstarszy z nich. Tam, u stóp wielkiego drzewa siedział Blask. Wzrok utkwił w ziemi, jakby posmutniał. Wolniutko skradałem się w jego stronę; usiadłem bez słowa. Nie podniósł oczu, ale i tak pojąłem, dlaczego pochylił głowę; wypatrywał czegoś w trawie rosnącej u stóp. Ujrzałem wyjątkowo dużą czarną mrówkę. Brnęła przez gęstwinę źdźbeł, nieustannie poruszając czułkami. — Zabłądziła — stwierdził Blask. — Nie potrafi odnaleźć mrowiska, daremnie szuka drogi. Dla mrówki nie ma gorszego nieszczęścia. Zgubiła się, to prawdziwa tragedia. — Tragedia? Nie rozumiem. — Tragedia... To określenie istnieje od tysiącleci. Oznacza straszliwe nieszczęście spadające na czujące stworzenie. W pewnych okolicznościach może się przytrafić tobie lub każdemu, kto choć trochę zawinił. Tragedia jest niczym prawdziwa mowa, bo pokazuje, że wszyscy mamy tę samą naturę, która nie podlega zmianie i dlatego nie da się uniknąć cierpienia. Gdyby ta mrówka zdołała wrócić do mrowiska i opowiedziała o swoich przeżyciach, jej ziomkowie odczuliby istotę tragedii. Choćby jednak odnalazła swoich, nie potrafi się podzielić przeżytym doświadczeniem. Na dobrą sprawę żadna mrówka nie przeżyła dotąd równej tragedii; nasza zgubiła się pierwsza, bo tego rodzaju stworzenia nie umieją opowiadać o swoich przygodach i uprzedzać się nawzajem o zagrożeniu. Rozumiesz? — Myślę, że tak. — Potoku — zaczął, podnosząc wzrok — poznałeś moje opowieści, przynajmniej te najważniejsze. Skoro ci dwaj chłopcy podobni jak dwie krople wody zjawili się tu ponownie, chyba wrócisz z nimi do domu. Tak mi się wydaje. Kochany Blask! Podczas wspólnego zimowania uczyłem się od niego prawdziwej mowy. Tyle było czułości w głosie świętego, a waga jego słów tak ogromna, że nie wiedziałem, jak mu odpowiedzieć. Klęczałem obok niego w milczeniu. Czekałem. Nie odezwał się więcej; obserwował mrówkę brnącą wśród wysokich źdźbeł, podobną do człowieka wędrującego przez ciemność. — Powiedz mi, co mam robić — poprosiłem w końcu. — Nie, nie — rzekł jakby do siebie. — Nie... Zapewne wiesz, że twoja paplanina, jakobym rzekomo był świętym, zrobiła na mnie pewne wrażenie; dostatecznie duże, bym zapragnął opowiedzieć ci kilka historii wartych zapamiętania i przekazania innym. Problem w tym, że to nie była prawdziwa opowieść, tylko ciąg luźno powiązanych zdarzeń: najpierw to, potem tamto, następnie owo i tak w nieskończoność... Nie jestem świętym. Nawet gdybym nim był, nie poradziłbym ci, co masz robić. Skoro nie jestem wybrańcem, nie wolno mi tego czynić. Przypomniałem sobie, co powiedział Siedmioręki, gdy poszliśmy oglądać Drogę: „Jeżeli się gdzieś wybierasz, musisz wierzyć, że prędzej czy później znajdziesz sposób, by tam dotrzeć”. Rozmyślałem o Wykończonym i Bezksiężycowej; mieszkali w domku nad rzeką, lecz nadal byli mocno przywiązani do starego gniazda. Przyszła mi także na myśl Jednodniówka. Podjąłem decyzję. Ciągnęło mnie do Małego Domostwa, ale nie mogłem tam wrócić. Jeszcze nie teraz. — Blasku, mówiąc o czterech nieboszczykach, wspomniałeś, że gdybym chciał dowiedzieć się o nich czegoś więcej, powinienem zapytać Drogę Przymierza lub aniołów. — Oni przeminęli. — Rejestr doktor Boots to dziecię Przymierza. Zachowali dawną wiedzę. — Tak o sobie mówią. — A zatem — odparłem, wzdychając głęboko — pójdę tam i zapytam. Siedział w milczeniu i mrugał powiekami, jakby dopiero teraz ujrzał mnie na klęczkach tuż obok siebie, i zachodził w głowę, skąd się wziąłem. — Może nie jest mi pisane zostać świętym, lecz bez wątpienia istnieje wiele opowieści godnych wysłuchania i przekazania innym. — Wyciągnąłem palec i zrobiłem nim w trawie ścieżkę dla mrówki, która stanęła jak wryta, zapominając o mozolnej wędrówce. Z obawą myślałem, że lada chwila się rozpłaczę. Bardzo pragnąłem zostać świętym. — Znam drogę do Rejestru — stwierdził Blask. — To znaczy dawniej wiedziałem, jak tam dojść. — Podniosłem wzrok. Ogorzała skóra marszczyła się w uśmiechu. Blask nie chciał mi wprawdzie doradzić, co powinienem uczynić, odniosłem jednak wrażenie, że dokonał za mnie wyboru. — Wątpię, czy usłyszysz od nich odpowiedzi na swoje pytania. — Jest pewna dziewczyna — dodałem. — Z linii Szeptu. Przed laty opuściła Małe Domostwo i zamieszkała wśród ludzi z Rejestru. Gdy ją odnajdę, powie mi wszystko. — Czyżby? Pytanie zostało bez odpowiedzi. Skąd miałem wiedzieć? — Uważaj — mruknął Blask. — Słuchaj pilnie. Powiem ci, jak iść do Rejestru. Najważniejsze, byś tam dotarł. Nie byłem w stanie myśleć jednocześnie o Małym Domostwie i Jednodniówce, a zarazem słuchać topograficznych wskazówek świętego. Uniosłem rękę obróconą dłonią ku Blaskowi, jak zwykły czynić to gawędziarki na początku opowieści, i czekałem, aż mój umysł upodobni się do pustej misy. Blask opisał mi trasę wędrówki do siedziby Rejestru; tak modulował głos, że trudno było nie zapamiętać. Nic dziwnego, w pewnym sensie był świętym, był nim dla mnie. Wstaliśmy. Ręka w rękę poszliśmy ku zalanej słońcem łące porośniętej wiosennymi kwiatami. Bliźnięta wyszły naprzeciw świętemu, który klepał chłopców po ramionach i cichutko chichotał; znów wyglądał jak znajomy staruszek. Usiedliśmy, by porozmawiać. Blask unosił co chwila krzaczaste brwi i małymi dłońmi klepał się po kolanach. Bliźnięta przyniosły trochę nowin z Małego Domostwa; niewiele tego było. Stary słuchał i ziewał raz po raz, zmęczony upałem; w końcu położył się na zarośniętej trawą pochyłości, ze stopami zadartymi w górę. — Wszystko układa się wedle określonego porządku. Żadnych nowości, a gdyby się nawet pojawiły, nic byście o tym nie wiedzieli... Tak. Najpierw to, potem to, następnie owo. Znów mamy wiosnę, zwykle robi się gorąco. Wszystko zmienia się tak szybko... — Zasnął z rękoma pod głową. Oddychał głęboko, a nad łąką wiał lekki południowy wiatr. Odeszliśmy cichutko. Zabrałem swój tobołek, ale zostawiłem Blaskowi mój piękny hamak ze sznurka; taki mały podarek. — Wieczorem będziemy w domku nad rzeką — oznajmił Pączek, a Kwiatek dodał: — Jutro wrócisz do swoich. — Nie — odrzekłem. — Nie zamierzam tam wracać, ale chciałbym dotrzeć na wasz brzeg. Stamtąd pójdę szukać Drogi. — Sądziłem, że chcesz zostać świętym — wtrącił Pączek. — Mało wiem o świętych. — Dotarliśmy nad wąski strumyk. — Postanowiłem opuścić rodzinne gniazdo i zamierzam się tego trzymać. — Gdy wchodziliśmy do lasu, odwróciłem się na moment. Blask spał na trawiastej pochyłości. Ciekawe, czy jeszcze go zobaczę. Ciekawe, czy kiedykolwiek go widziałem. SIÓDMA FASETA Następnego ranka stałem na skrzyżowaniu Dróg. Gasiłem ogień podtrzymywany całą noc. Na południu Droga ginęła w lesie rozświetlonym promieniami słońca, na zachodzie wiodła ku obszarom pogrążonym jeszcze w mroku. Wysoko nad głową miałem wąską tablicę umieszczoną w poprzek ciemnego szlaku, wspartą na przerdzewiałych kolumnach i kołyszącą się z łoskotem na silnym wietrze. Widniały na niej tajemnicze litery oraz dwie białe nieco przybrudzone strzałki; jedna wskazywała południe, a druga zachód. Zwinąłem skromny obóz i ruszyłem na południe. Pod koniec dnia znalazłem się na skraju lasu widzianego przedtem z oddali. Droga znikała wśród drzew, które wkroczyły już na Drogę. Rosły na stromych pochyłościach, a krzaki schodziły łagodnie ku jezdni, gdzie zakorzeniły się młode siewki oraz krzewy plenne jak chwasty; ich korzenie drążyły ciemną powierzchnię, która pękała jak lód na wiosnę. Z cienistych koron krople wody kapały na szarą jezdnię; gdy przyszło mi brnąć przez strumień żłobiący w niej głęboką bruzdę, ujrzałem na dnie kamyki pomieszane z okruchami Drogi. Przypomniałem sobie, co mówił Blask o rozbiciu wspaniałej kuli aniołów. Siedem dni wędrowałem przez las. Nic nie wskazywało, by zaczynał rzednąć czy miał się skończyć. Przeciwnie, wciąż gęstniał, a drzewa były coraz starsze, choć nie tak stare jak Droga. Chętnie przebywałem w tak wiekowej puszczy. To wielka radość przemierzać Drogę. Noc zmieniła moje odczucia; z niepokojem pomyślałem, że przed tysiącami lat zamiast puszczy były tam domy lub miasta, a teraz jak okiem sięgnąć widziało się jedynie obojętne na wszystko stare drzewa oraz gęste zarośla, po których biega tylko zwierzyna. Nic prócz Drogi nie było tu przeznaczone dla człowieka, lecz i ją las wnet zawojuje. Światło ogniska rozpalanego wieczorami odpychało ciemność; posapujące gdzieś w mroku stworzenia trzymały się od niego z daleka. Brzęczały nieustannie rozmaite gatunki owadów. Zasypiałem, lecz sen był płytki; budziłem się i ponownie zapadałem w drzemkę, która niewiele się różniła od czuwania. Buczenie leśnego robactwa nie ustawało ani na chwilę. Miałem wrażenie, jakby puszcza mnie wchłonęła; zapomniałem o istnieniu innych krain. Nocami wciąż ogarniał mnie lęk, ale uznałem to za całkiem naturalne. Całymi dniami szedłem, widząc jedynie drzewa. Przestałem nawet mówić do siebie (samotny prawdomówca wciąż ze sobą rozmawia) i rozglądałem się, a las patrzył na mnie. Stałem się jego częścią — do tego stopnia, że gdy przeszła obok mnie para dużych stworzeń, a jedno z nich podeszło bliżej na miękkich łapach, zamarłem w bezruchu, jak czyni drobna zwierzyna — czujny, a zarazem niezdolny całkiem oprzytomnieć, zerwać się i umknąć z krzykiem. Nieproszeni goście odeszli. Następnego ranka nie miałem pewności, czy naprawdę szli przez las. Zapaliłem niepewny, czy istotnie mam być wdzięczny losowi, że mi się upiekło. Las sprawił, że poczułem się jedynym człowiekiem na świecie; dopiero usłyszane nagle głosy i śpiew uświadomiły mi, że poprzedniej nocy podeszła do mnie ludzka istota. Ptaki odzywały się zewsząd; nawet promienie słońca zdawały się dźwięczeć, rozświetlając puszczę. Głos człowieka wyróżnia się wśród leśnych odgłosów. Dobrze pamiętam własne odczucia, lecz nie potrafię wyjaśnić słowami, czemu skryłem się przed ludźmi nadchodzącymi szlakiem, który niedawno przebyłem. Obserwowałem wędrowców zza paproci rosnących gęsto wzdłuż Drogi. Na szarej jezdni pojawił się najpierw jeden człowiek, potem dwu, a za nimi trzy ogromne kocury. Widywałem już wcześniej podobne zwierzaki; w lesie żyły płochliwe dzikusy, kilka domowych kotów łowiło myszy i krety w Małym Domostwie. Towarzysze podróży wędrowców to zupełnie inne stworzenia. Nie chodzi jedynie o ich wielkość, chociaż, stojąc na tylnych łapach, dorównują wzrostem człowiekowi; intrygujący jest chód tych kotów stąpających miękko i pewnie oraz ich świetliste oczy i czujne spojrzenie. Słyszałem wcześniej o takim kocie; przyszedł z Olivią do Małego Domostwa. Zwierzęta wyczuły obecność intruza; bez pośpiechu ruszyły w moją stronę. Początkowo czułem lęk, ale nie było się czego bać; koty były po prostu ciekawskie. Wkrótce na jezdni pojawiła się grupa śpiewaków. Było ich około dziesięciu; nosili czarne szaty, a twarze ocieniały im szerokie czarne kapelusze. Gdy pojęli, że kocury znalazły coś wśród paproci, śpiew ucichł, a ludzie równie ciekawscy, jak ich zwierzęta, ruszyli w moją stronę. Wstałem i wyszedłem na Drogę. Zdumienie wędrowców przewyższało moje, bo sam ich szukałem; dziwne było jedynie to, że tak szybko się na nich natknąłem. Kiedy mnie obstąpili, uśmiechnąłem się na powitanie. — To chłopak ze starego gniazda — stwierdził jeden. — Jak znalazłeś naszą bazę? — rzucił inny. — Nie wiem, o czym mówisz. — Czego od nas chcesz? Po co tu przylazłeś? Niecierpliwy ton i wrogość w ich głosach utrudniały rozmowę. Zająknąłem się i umilkłem. Wysoki, smukły mężczyzna, który odezwał się pierwszy, podszedł bliżej i chwycił mnie z całej siły za ramiona. Spojrzenie miał nieprzyjazne. — Kim jesteś? — wypytywał cicho i natarczywie. — Szpiegiem? Handlarzem? Nie będziemy niczego kupować. Śledziłeś nas aż do tego miejsca? Masz wspólników ukrytych w lesie? — Przyszedłem tu, bo... bo was szukałem. — Pochylały się nade mną zagadkowe twarze niemożliwe do rozszyfrowania. — W Małym Domostwie inaczej witamy gości. Wcale was nie śledziłem. To nieprawda, jakobym miał złe zamiary. Jestem sam. Zupełnie sam. — Dziwnie się czułem, gdy znieruchomieli, by z ponurymi minami rozważyć te słowa; posłużyłem się, rzecz jasna, prawdziwą mową. Uderzyło mnie nagle, że nikt z wędrowców nie przemówił do mnie w ten sposób. Może i Jednodniówka zatraciła posiadaną dawniej umiejętność; przekonam się, o ile ją znajdę. Mógłbym przejść jeszcze setki mil i nie spotkałbym prawdomówcy. Coś mnie ścisnęło za gardło; oblałem się potem, choć ranek był chłodny. — Wy mieszkańcy dawnego gniazda, jesteście bardzo ostrożni. My również pragniemy uchronić przed natrętami swoje tajemnice — oznajmił mężczyzna z siwą brodą, stąpający tak lekko i wdzięcznie jak kocur u jego boku. — Baza to jeden z sekretów. Problem w tym, że nas zaskoczyłeś. — Zrozumcie — tłumaczyłem cierpliwie. — Nie mam pojęcia, gdzie jest wasza baza, a nawet gdybym się na nią natknął, wątpię, czy potrafiłbym tam wrócić. Jeśli się zgodzicie, pójdę z wami. Wszystko zostało powiedziane. Wędrowcy zamierzali wyruszyć ku bazie; nie chciałem stracić ich z oczu. Najchętniej zostawiliby mnie w lesie zamiast brać ze sobą, ale nie mieli pojęcia, jak się ode mnie uwolnić. Prawdziwy szkopuł. Koty znudzone obserwowaniem intruza ruszyły dalej, a reszta gromady natychmiast poszła ich śladem. Wędrowcy nie podjęli w mojej sprawie żadnej decyzji, lecz zachowanie kotów przesądziło o wszystkim. Wysoki mężczyzna ponownie ujął moje ramię — tym razem delikatniej, choć nadal zerkał podejrzliwie. Ruszyliśmy Drogą za odchodzącymi stworzeniami. Nic dziwnego. Z czasem odkryłem, że ilekroć w Rejestrze pojawiają się trudności i spory, koty o wszystkim przesądzają. Jedna z odnóg Drogi stromym łukiem opadała w dół; tu i ówdzie zniszczona, zdawała się ginąć w lesie, a na samym dole łączyła się z Drogą biegnącą w przeciwnym kierunku pod mostem obrośniętym pędami bluszczu podobnego do luźnej długiej szaty. Uświadomiłem sobie, że obchodzimy gigantyczne skrzyżowanie, identyczne z tym, które widziałem na Drodze przed laty. Wśród drzew majaczyły łagodne pętle wzniesione na szlaku. Las był pocięty odnogami Drogi; rzecz w tym, by wiedzieć, dokąd prowadzą. Gdzie biegnie Droga? Takie pytanie zadałem Siedmiorękiemu. Wszędzie — tak brzmiała odpowiedź. Porzuciliśmy ciemną jezdnię, by zagłębić się w las z pozoru nieprzebyty, lecz pocięty ukrytymi ścieżkami. Jedna z nich wiodła na małą kamienną polanę; na jej skraju w cieniu drzew kryła się baza — niewysoki budynek o płaskim dachu, wzniesiony z anielskiego kamienia, w którym okna zabito deskami. Przed nim stały dwa rzędy podniszczonych metalowych konstrukcji, wysokością dorównujące dorosłemu mężczyźnie; nie miałem pojęcia, do czego służyły te urządzenia. U drzwi siedział kościsty staruszek w czarnym kapeluszu; na powitanie bez pośpiechu pomachał nam kosturem. Koty natychmiast go otoczyły, legły w słońcu i zaczęły lizać sierść, poruszając lekko ogonami. Podszedłem do starca prowadzony przez wysokiego mężczyznę, mego stróża i przewodnika. — Nie wpuszczaj go do środka — rzucił z porozumiewawczym spojrzeniem. Wzruszyłem ramionami, jakby mi było wszystko jedno. Podróżnicy zniknęli za drzwiami. Uśmiechnąłem się do staruszka, stojąc bez ruchu na kamiennej polanie obok budynku. Strażnik i odźwierny w jednej osobie rozpogodził się natychmiast, jakby moje przybycie nie wydało mu się osobliwe i nie budziło obaw. Dostrzegłem pod ścianą stertę plastikowych kwadratów, gładkich jak słój, który znalazł Blask; były popękane i brudne, ale ich barwy — jaskrawa czerwień i żółć — nie zblakły, podobnie jak wizerunek muszli. Zrobiło się gorąco; ostrożnie podszedłem bliżej i usiadłem obok starego, w cieniu rzucanym przez budynek. Wymieniliśmy uśmiechy. Odźwierny pełnił swoje obowiązki dość niedbale; z podobnym skutkiem mogłyby je wykonywać ustawione w rzędzie zagadkowe urządzenia. — Przed laty... — zacząłem. — Tak, o tak — wtrącił staruszek, w zamyśleniu kiwając głową i zerkając w niebo. — Przed laty zjawiła się u was dziewczynka. Przyszła tu z Małego Domostwa. Była młodziutka i miała na imię Jednodniówka. — Teraz pływa — rzucił stary. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Zapewne umysł odźwiernego szwankował już ze starości. Przez jakiś czas siedziałem w milczeniu, a potem zacząłem rozmowę od początku. — Dziewczynka. Przyszła tu, a może do innej bazy, aby z wami zamieszkać... Mniejsza z tym. Zapytam innych. — Jeszcze nie wróciła — oznajmił starzec. — A może już tu jest? — Może jest... — Wybrała się jakiś czas temu nad leśną sadzawkę. O tę pannę ci chodziło? — Nie wiem, przecież... — Ostatniej nocy wyszła ci naprzeciw, gdy Brom wyczuł, że nadchodzicie — stwierdził odźwierny, patrząc na mnie jak na dziwadło. — Zgadza się, prawda? Powitała cię, wróciła tu rankiem i położyła się spać. Teraz jest nad sadzawką. Tak mi się przynajmniej wydaje. Sądził, że przebyłem długą drogę z grupą wędrowców i że widziałem się już z Jednodniówką... W pewnym sensie miał rację. Gdy drzemałem zawieszony między jawą a snem, przeszły obok mnie dwie istoty — człowiek oraz inne stworzenie, zapewne kot. Staruszek aż podskoczył ze strachu, gdy zerwałem się na równe nogi. — Gdzie jest ta sadzawka? — krzyknąłem. Odźwierny wskazał kosturem ścieżkę na skraju polany. Rzuciłem się w tamtą stronę. Świat jest ogromny, ma niewielu mieszkańców, a mimo to właśnie Jednodniówka przeszła obok mnie w ciemnej puszczy, chociaż nie miałem o tym pojęcia. Pędziłem wśród drzew na spotkanie z dawno nie widzianą dziewczyną, gdy przyszło mi nagle do głowy, że nie powinienem się jej narzucać. Może będzie inna niż kiedyś; ja zapewne również zmieniłem się nie do poznania. Czy zrozumie, po co tu przybyłem? Mimo wątpliwości gnałem przez las co sił w nogach. Ścieżka wspinała się na porośniętą mchem kamienistą pochyłość, zza której dobiegał szum wodospadu. Ruszyłem w górę, ślizgając się na mchu, dotarłem na szczyt i popatrzyłem w dół. Ujrzałem zmarszczoną taflę wody, po której pływały młode liście. Powierzchnię mąciły potoki spadające w dół z szumem i pluskiem; czarne, zielone i brązowe skały otaczające sadzawkę były wilgotne i lśniące. Na brzegu klęczała spragniona dziewczyna; jej dłonie i piersi dotykały lustra wody. Obok zaspokajał pragnienie wielki kot o sierści w białe i czarne łaty, które nie układały się w żaden wzór. Usłyszał, że nadchodzę i podniósł głowę, by na mnie popatrzeć; krople wody spływały mu na białą szyję. Jednodniówka spostrzegła, że kot się czymś zainteresował, uniosła głowę, ocierając usta i piersi. Na jej twarzy ujrzałem uśmiech; otworzyła usta i znieruchomiała, czujna jak kot. Obserwowała, jak zsuwam się po skałach ku sadzawce; po chwili staliśmy na przeciwległych jej krańcach. Przemknęło mi przez myśl, że bardzo się zmieniła; dziewczyna znana mi przed laty nie miała piersi z ciemnymi kręgami wokół sutków, podobnymi do zamkniętych ust lub kwiatowych pączków. Gęste włosy nieznajomej były czarne, jej oczy porażały błękitem, a niemal zrośnięte łuki brwi nadawały twarzy wyraz niezadowolenia i złości, ale to nie była tamta Jednodniówka. Minęło sześć wiosen; miałem na twarzy młody zarost. Nie byłem sobą. — Jednodniówko — powiedziałem, stojąc nad sadzawką. Dłonie miałem wilgotne jak ona, bo dotykałem mokrych skał. Nie odrywała ode mnie wzroku, uśmiechnęła się tak samo, jak wówczas, gdy spojrzałem na nią znad grani. Stałem teraz bliżej i słyszałem, jak westchnęła głęboko. Kot u jej boku również powitał mnie uśmiechem, otworzył mordkę, ukazując zęby i prychnął. Milczałem, nie wiedząc, co powinna ode mnie usłyszeć, za to kot jasno dał do zrozumienia, co czuje, a dziewczyna poszła za jego przykładem. Zdjąłem pospiesznie spodnie i koszulę, wszedłem do lodowatej wody. Jednodniówka obserwowała mnie bez ruchu. Wystarczyło dwukrotnie rozgarnąć ramionami fale, by znaleźć się na przeciwległym brzegu, gdzie siedziała. Kiedy dopłynąłem do skał u stóp Jednodniówki i zamierzałem wspomnieć o lodowatej wodzie, dziewczyna się cofnęła, chyba z obawy, że jej dotknę. Zmarznięty na kość wypełzłem z wody, a chłodne krople spływały mi po skórze. Kot odwrócił się i umknął. Jednodniówka, upragniona i niedostępna, odwróciła się i uciekła. Zawołałem ją po imieniu i chciałem za nią pobiec, ale szybko zrozumiałem, że to najgorszy z możliwych wariantów. Usiadłem na opuszczonym przez nią miejscu i patrzyłem, jak wysychają powoli ślady mokrych stóp na kamieniach. Nasłuchiwałem; zrobiło się cicho, od strony lasu nie słyszałem odgłosów ucieczki, a zatem Jednodniówka była w pobliżu. Pozostała mi tylko rozmowa. Nie pamiętam własnych słów, wypowiedziałem swoje imię raz i drugi. Mówiłem o dalekiej wyprawie, o zdumieniu, które mnie ogarnęło, gdy nocą przeszła obok. — Nie sądziłem, że będę w stanie przejść tyle mil — oznajmiłem. — Nie mam dla ciebie żadnego podarunku oprócz tej wędrówki. Gotów jestem powędrować jeszcze dalej, jeśli sobie tego życzysz. — Wyznałem, że każdej wiosny dużo o niej myślałem; po tegorocznej zimie wspomnienia doprowadziły mnie do łez. Zastrzegłem się jednak, że nie było moim zamiarem śledzić ją wbrew zakazowi. Przysiągłem na otrzymany od niej pieniądz, że w głowie mi to nie postało. Pragnąłem jedynie posłuchać opowieści, poznać tajemnice, dowiedzieć się o nich od świętego... Tak, Jednodniówko, od świętego, u którego mieszkałem; chciałbym usłyszeć więcej ciekawych historii. Wytknąłem jej, że sama mnie popchnęła do ustawicznej włóczęgi, mogłaby więc przynajmniej wypowiedzieć głośno moje imię, abym się upewnił, że jest tą samą dziewczyną, którą miałem w pamięci, bo... Staliśmy twarzą w twarz. Narzuciła na ramiona płaszcz z wyjątkowo miękkiej tkaniny, czarnej jak jej włosy i usianej setkami gwiazd. — Potok Słów... — rzekła, spoglądając na mnie badawczo, ale przemówiła głosem lunatyczki zapatrzonej w senną wizję. — Jak mogłeś o mnie myśleć, kiedy odeszłam? Sądziłem... miałem nadzieję, że używa prawdziwej mowy, choć sens jej słów był zawoalowany, a twarz przypominała maskę, jak u kota; takie były oblicza wędrowców, którzy spotkali mnie w puszczy. — W ogóle o mnie nie myślałaś? Kot ostrożnie ruszył do lasu, mijając nas obojętnie. — Brom — rzuciła dziewczyna nie po to, by go zawołać, lecz by wypowiedzieć imię. Zwierzę obejrzało się i odeszło w stronę bazy. Jednodniówka obserwowała kota przez chwilę, a następnie powędrowała w ślad za nim. Splotła ramiona na piersiach, obejrzała się i dodała niecierpliwie: — Chodźże. — Wszystkie lata, które minęły od naszego poznania, poszły w niepamięć, ledwie wypowiedziała te same słowa, które usłyszałem, idąc za nią do mieszkania Barwy Czerwieni, gdy oboje mieliśmy po siedem lat. Mówiła wtedy tak, jakby wbrew woli musiała się zaopiekować bezradnym natrętem. Nie zapytała, jak dotarłem do bazy, więc sam jej wszystko opowiedziałem. — Jesteś więźniem? — zapytała. — Chyba tak — odparłem. — Trudno — mruknęła. Nie tylko upływ czasu zmienił Jednodniówkę; zawoalowany sens jej słów to nie wszystko. Zniknęła bez śladu dziewczyna, która pocałowała mnie w podzięce za wyprawę do lisiej nory i spoczęła przy mnie jak Olivia u boku świętego Roya Mniejszego. Mniejsza z tym, skoro mogłem iść za nieznajomą w czarnym płaszczu usianym gwiazdami. ÓSMA FASETA Po południu zasiadłem między wędrowcami czujny i skupiony, chociaż odzyskali już spokój i rozsiedli się wygodnie oparci plecami o ścianę bazy. Wolno zapadał wieczór. Zważywszy na temat dysputy, trudno nazwać wędrowców zapalczywymi. — Możemy go przywiązać do drzewa — stwierdził jeden z nich, gestem naśladując wiązanie — i okładać kijami, aż padnie. — Czyżby? — mruknął starszy mężczyzna z posiwiałą brodą. — A masz pewność, że będzie stał bez ruchu w czasie przywiązywania i chłosty? — Nie będę — wtrąciłem. — Przytrzymamy go — oznajmił pomysłodawca. — Rusz głową. — Jednodniówka zajęła miejsce z dala ode mnie. Obok niej siedział Brom. Dziewczyna wodziła spojrzeniem po znudzonych twarzach dyskutantów. Nie przejmowali się, bo i tak nie zdążyłbym uciec do lasu. — Gdybyśmy mieli nóż, można by mu uciąć język — rzucił jeden z mężczyzn i ziewnął. — Nie byłby w stanie mówić. — I sam wziąłbyś się do krojenia, co? — rzuciła Jednodniówka. Zapadło kłopotliwe milczenie. Dziewczyna pogardliwie wzruszyła ramionami. — I tak nie mamy noża — odparł pomysłodawca z niezmąconym spokojem. To proste. Obawiali się, że odejdę i zdradzę wszystkim, gdzie mają bazę, a w rezultacie zostaną napadnięci albo ograbieni: złodziei nie brakuje. Wędrowcy mi nie ufali; byłem obcy. Nie potrafili jednak znaleźć wyjścia z sytuacji. — Można by okazać mu łaskę — stwierdziła Jednodniówka — wręczyć podarek. — Dobrze, dobrze — odezwał się w półmroku nieznany głos. — A jeśli pewnego dnia poczuje do nas niechęć i zapomni, co komu zawdzięcza? — To do niego niepodobne — rzuciła cicho dziewczyna. Ktoś wstał, a ja z wrażenia aż podskoczyłem. To stary odźwierny podreptał do baraku i po chwili wyszedł stamtąd, popychając przed sobą białą kulę, chłodną i jasną; gdy wypuścił ją z rąk, uniosła się w powietrzu jak nasionko dmuchawca i zalśniła łagodnie ponad głowami siedzących przed bazą kobiet i mężczyzn. Ważyły się moje losy, lecz na widok szybującej ponad nami połyskliwej kuli przyszła mi na myśl Olivia i pełnia księżyca. Brom oraz inne koty przyciągnęły moje spojrzenie; na ich obliczach malował się ten sam wyraz nie ukrywanej ciekawości, którą widziałem także na twarzach ludzi gotowych obić mnie, aż padnę. Ale to święty Roy Mniejszy z Małego Domostwa był powiernikiem Olivii, która szeptała mu do ucha straszliwe sekrety. — Mam pomysł — oznajmiłem, próbując opanować drżenie głosu. — Załóżmy, że was nie opuszczę. — Popatrzyli na mnie z pobłażliwością okazywaną sobie nawzajem. — Powiedzmy, że zostanę i nigdy was nie opuszczę. Będziecie mieć ze mnie pożytek; jestem silny, mogę zostać tragarzem. Z czasem zestarzeję się i umrę, a tajemnica zostanie utrzymana. — Milczeli, ale nie była to cisza prawdomówców. Odniosłem wrażenie, że mnie nie słuchali. — Jestem silny i dużo wiem. Znam opowieści. Nie chcę was opuścić. Obserwowali bez słowa mnie i kulę światła unoszoną lekkim powiewem. W końcu jakiś młodzieniec pochylił się i przemówił: — Ja również znam pewną opowieść. — Niewiele myśląc, opowiedział swoją historię. Cały wieczór przesiedziałem między Bromem i Jednodniówką. Nie zasnąłem, choć oni drzemali. Nikt już nie wspominał o chłoście czy krojeniu; wysłuchaliśmy jedynie opowieści, przy której uśmiechałem się z innymi, choć nie miałem zielonego pojęcia, o co chodzi. Na krótko przed świtem zapadłem w sen, ale Jednodniówka wkrótce mnie obudziła. — Koty ruszają — powiedziała. W półmroku majaczyła przede mną niewyraźnie jej twarz; wyglądała dziwnie. Przez moment nie wiedziałem, na kogo spoglądam. Podniosłem się niezgrabnie, drżąc na całym ciele; spaliśmy we dwoje, a potem Jednodniówka podała mi kubek z gorącym napojem, który pachniał suszonymi kwiatami. Cokolwiek to było, po wypiciu naparu przestałem dygotać. Dostałem od dziewczyny czarny płaszcz; zachichotała, kiedy go włożyłem. Reszta także wybuchnęła śmiechem, widząc mnie w przebraniu. Tej nocy pozbyłem się strachu i zrozumiałem, że prawdomówcy nie mają sposobności, by dowieść swej odwagi, bo zawsze wiedzą, o co chodzi innym. Obawiałem się wędrowców tylko dlatego, że nie mówili po naszemu; w gruncie rzeczy nie chcieli mnie skrzywdzić. Po raz pierwszy w życiu bałem się ludzi i zrozumiałem, że od tej pory będzie się to zdarzać częściej; lęk, zmieszanie, niepewność... w takiej sytuacji najważniejsza jest odwaga. Poczułem się dziwnie na myśl, że to odkrycie przyszło tak późno, bo przecież miałem już swoje lata. Jakie to dziwne, że mieszkańcy starego gniazda nigdy się tego nie nauczą. Koty ruszyły; pora iść. Przez chwilę naradzano się, komu przypadną poszczególne tobołki przygotowane poprzedniego dnia. Zarzuciłem na plecy wielki połyskliwy worek. Cichy szelest wskazywał, że zawiera suszony chleb; taki wór starczyłby paru osobom na cały rok. Dobrze, że przypadł mi w udziale. Ruszyliśmy ku Drodze ginącej w półmroku. Koty przed nami były już ledwie widoczne, a w oddali, ponad lasem niebo zaczynało się rozjaśniać. Gdy słońce stało już wysoko, a nasi czworonożni przewodnicy mieli dość wędrówki, znaleźliśmy miejsce, gdzie można było dotrwać do wieczora, drzemiąc i spędzając miło czas w towarzystwie kotów, nim o zmierzchu ożywią się znowu i zechcą ponownie ruszyć w drogę. Tymczasem odpoczywaliśmy z Jednodniówką na górskiej łące porośniętej bujną trawą, w cieniu zielonych sosen i brzóz. Leżąc na brzuchu z głowami zwróconymi ku sobie, wyciągaliśmy z grubych kolanek jasne źdźbła, by żuć ich słodkie końcówki. — Kiedy byłem małym chłopcem, marzyłem, by opuścić Małe Domostwo i ruszyć na poszukiwania utraconych przedmiotów. Chciałem je zebrać i umieścić w rzeźbionych szufladach — opowiadałem. — Co znalazłeś? — Nic. — Och. — Spotkałem świętego. Mieszka na drzewie. Chciałem u niego zamieszkać i dopiąłem swego. Miałem nadzieję, że nauczy mnie, jak zostać świętym. I to mi się udało. — Jesteś świętym? — Nie. — Proszę, proszę. — Uśmiechnęła się, trzymając w zębach źdźbło trawy. — Ciekawa opowieść. Wybuchnąłem śmiechem. Po raz pierwszy od ponownego spotkania wydało mi się, że dostrzegam w Jednodniówce dziewczynę poznaną w naszym gnieździe. — Święty ci poradził, żebyś nas poszukał — dodała. — Nie. Jest pewna historia, którą sama zaczęłaś mi opowiadać; chodzi o czterech nieboszczyków... — Jednodniówka spochmurniała na moment i odwróciła wzrok. — Mój święty twierdzi, że Przymierze znało tę opowieść. Mimo to przyczyna mojej wędrówki była inna. — Jaka? — Wyruszyłem, żeby ciebie odnaleźć. — Szczerze mówiąc, zdałem sobie z tego sprawę dopiero, gdy nad sadzawką ujrzałem Jednodniówkę. W owej chwili wszystkie inne przyczyny straciły na znaczeniu. Kolejne źdźbło, popiskując cicho, wysunęło się z zielonej łodygi. Ciekawe, dlaczego trawa rośnie po kawałku, od kolanka do kolanka. Wyssałem słodycz z bladej końcówki. — Nim opuściłem Małe Domostwo, przyszło mi do głowy, że zamieszkałaś w Rejestrze, ale ci to nie służyło. Przypuszczałem, że wrócisz do nas martwa, niesiona na ramionach wędrowców. Tęsknota zabija. Wyobrażałem sobie, jak marniejesz i bledniesz ogarnięta przygnębieniem. — Umarłam — przerwała Jednodniówka. — To było łatwe. Musiałem wyglądać komicznie z wyrazem zdumienia na twarzy, bo wybuchnęła śmiechem; niski, miły dla ucha dźwięk. Pochyliła się do przodu oparta na łokciach, przybliżyła twarz do mojej twarzy, wyjęła mi z ust źdźbło trawy, spojrzała czule i dotknęła moich warg rozchylonymi ustami. — To miłe, że o mnie myślałeś — powiedziała. — Przykro mi, że pogrążyłeś się w mroku. — Wspominałaś mnie — stwierdziłem, nie mając pewności, co znaczą jej słowa. — Jestem o tym przekonany. — Chyba tak — odparła. — Z czasem jednak przyszło zapomnienie. Siedzący obok niej kot imieniem Brom ziewnął, pokazując ostre zęby i chropowaty język uniesiony w górę niczym łuk; zmrużył ślepia. Jednodniówka oparła głowę na dłoniach; koci łeb opadł na złożone łapy. — Jak dobrze — szepnęła dziewczyna i zasnęła. Podróż trwała wiele dni; rano i wieczorem maszerowaliśmy, a upalne popołudniowe godziny przesypialiśmy w cieniu. Podczas wędrówki ci z Rejestru nucili monotonną pieśń, której sens początkowo był trudny do uchwycenia; potem jednak zaczęła mnie ciekawić. Wiedziałem, kto w grupie jest dobrym śpiewakiem i czekałem, aż piękne głosy włączą się do chóru. Zrozumiałem, że pieśń łagodzi trudy wędrówki podobnie jak mikstura z drugiego naczynia w czwórdzbanku, której sam kiedyś próbowałem; gdy zabrzmiał śpiew, czas płynął coraz wolniej, aż wreszcie zanikał, a my niejako mimochodem pokonywaliśmy ogromne dystanse. Pewnego dnia o świcie stanęliśmy nad zawiłą pajęczyną Drogi, gdzie potężne betonowe ramiona i kadłuby podtrzymywały puste czaszki zrujnowanych budowli, odartych z plastiku i szkła przed setkami lat. Tam podróżnicy skończyli pieśń; blisko domu, dlatego ocknęli się z transu wędrówki. Nie zatrzymali się, gdy nadeszło skwarne południe, tylko parli naprzód, wskazując znajome punkty orientacyjne oraz porośnięte lasem ruiny wielkich i małych budynków; w końcu droga zatoczyła szeroki łuk, za którym była siedziba Rejestru. Jednodniówka wyciągnęła przed siebie rękę. Ujrzałem z daleka czarny kwadrat; był tak mroczny, że zdawał się pochłaniać blask południowego słońca. — Co to jest? — zapytałem. — Mur przechodni — odparła. — Chodźmy! Z Drogi skręciliśmy na betonową odnogę wychodzącą niespodziewanie na wielką odludną płaszczyznę, popękaną i pustą, wietrzną i bezużyteczną. Można by pomyśleć, że aniołowie chcieli się popisać umiejętnością błyskawicznego pokrywania gruntu grubą warstwą kamienia. Plac otaczały gmachy; część była w ruinie, inne pozostały nietknięte. Jeden z nich, ozdobiony małą wieżyczką, jaśniał dziwnie mocnym błękitem i oranżem; to były kolory pierwszego naczynia oraz mikstury z czwórdzbanka. Szkielet najwyższego z gmachów tworzyły łukowato wygięte żebra wyrastające z gruntu i wznoszące się na niebotyczną wysokość. Niemal całą płaszczyznę frontu zajmował kwadrat zabarwiony intensywną czernią. Pędy bluszczu porastającego gmach niczym zmierzwiona broda, omijały mroczny obszar, który zdawał się pochłaniać światło dnia. Doznałem wrażenia, że patrzę w czarną dziurę nicości; oczy miałem rozbiegane. Z budynku wyszła nam na spotkanie gromadka ludzi i kotów; rozległy się powitalne okrzyki. Ujrzałem starą kobietę wyższą ode mnie o głowę; szła przed innymi, a wielki przyjazny kocur o tygrysim umaszczeniu plątał jej się pod nogami. Trzymała w dłoniach kostur, ale szła dziarsko, jakby nie był jej potrzebny. Skinęła na Jednodniówkę, wybuchnęła śmiechem, po czym ją objęła; ręce miała długie i mocne. Dziewczyna uściskała znajomą i wypowiedziała imię podobne do szeptu: Zhinsinura. Gdy wzrok staruszki spoczął na mnie, uniosła kij, wskazując nieznajomego. — Gdzie go znalazłaś? — zwróciła się do Jednodniówki. — A może Olivia Siwowłosa przysłała gońca z wiadomością, żeśmy pomarli. — Roześmiana dziewczyna bez słowa wtuliła się w jej ramiona. — Przybyłem, by tu osiąść — stwierdziłem. — Co takiego? — Przybyłem, by tu osiąść — powtórzyłem głośno. — Chciałbym przypomnieć, że od śmierci Olivii przeminęło wiele pokoleń. — Jesteś tragarzem — stwierdziła kobieta, śmiechem skwitowawszy moje słowa. — Czy to chleb? Śmiało, postaw worek na ziemi. Zaraz spróbujemy tego specjału. Gdybym była w ponurym nastroju, pewnie zaczęłabym cię wypytywać. Chęć osiedlenia to jedno, a... mniejsza z tym. Witaj w Centrum Usługowym. — Uniosła kostur i zatoczyła nim krąg, wskazując budynki wokół placu. — Chodź, młodzieńcze z dawnego gniazda. Sprawa wymaga namysłu; zobaczymy, co z tego wyniknie. Objęła mnie ramieniem; była równie krzepka jak brodaty mężczyzna, który w lesie trzymał mnie za ramię. Ruszyliśmy wszyscy razem ku czarnej dziurze zwanej przez Jednodniówkę murem przechodnim. Zhinsinura zmierzała ku niemu dziarskim krokiem; próbowałem zboczyć z prostej drogi, ale mi na to nie pozwoliła. Pochłonął nas mrok; oszołomiony kroczyłem przez nicość. Ogarnął mnie paniczny strach; uznałem, że jeśli znikniemy w mroku, oślepniemy i nigdy się stamtąd nie wydostaniemy, a ciemność szybko przeniknie nas do szpiku kości. A może będzie inaczej; odniosłem wrażenie, że wszystko we mnie pęka... i nagle weszliśmy do wnętrza budowli. Ciemność zniknęła; wkroczyliśmy do największego pomieszczenia, jakie w życiu widziałem. Było ogromne i pełne blasku. Osobliwe lśnienie i refleksy padające nie wiadomo skąd rozświetlały to wnętrze. Miałem wrażenie, jakbym spoglądał przez mokre szkła okularów. Obejrzałem się, by popatrzeć na czarną ścianę, przez którą właśnie przeszliśmy, i ujrzałem wyraźną panoramę okolicy. Blask rozświetlający wnętrze wpadał do budynku przez mroczny z pozoru fronton. Mur przechodni! Jakże niezwykłe było miejsce wybrane przez Rejestr doktor Boots na mieszkanie; ten widok wprawił mnie w osłupienie. Zhinsinura i Jednodniówka oddaliły się, stukając obcasami po czarno-białych kafelkach, z których ułożono podłogę. Ich głosy odbijały się echem wysoko w górze, gdzie łukowate żebra konstrukcji tworzyły krzywiznę dachu. Ogromna, rozbrzmiewająca echem przestrzeń nie przypominała Małego Domostwa, które wyglądało jak ul. Wokół kłębił się tłum. W głębi sali biegła szeroka półka tworząca piętro, na które można się było dostać szerokimi schodami zawieszonymi na linach umocowanych pod sufitem. Mieszkańcy zasiedli na brzegu gigantycznej półki oraz na schodach, beztrosko machali nogami i nawoływali znajomych stojących na samym dole. Wędrowcy ułożyli swe tobołki w zgrabny stos i zajęli się rozmową z przyjaciółmi, którzy przyszli ich powitać; a dziatwa biegała po czarno-białych kafelkach, przynosząc im napoje. Nad głowami przybyszów i witających unosiły się obłoki chlebowego dymu, a wielkie koty węszyły i pomiaukiwały. Wszędzie słychać było szum rozmów prowadzonych w dawnej mowie Rejestru; niektórzy milkli na mój widok. Nie spostrzegłem, by ktokolwiek okazał zdziwienie, idąc przez ciemność lub wkraczając do jasnego skarbca aniołów. To odpowiednia nazwa dla owego gmachu. Jednodniówka podbiegła do mnie, omijając grupki znajomych wyciągających do niej ramiona. Chciała mi pokazać zbiory. Pod ścianami ogromnej sali ustawiono kosze, skrzynie i kufry — wszystko anielskie wytwory. Jedne, wykonane z połyskliwego białego plastiku, sięgały mi do pasa, inne były wysokie, ze szklanymi drzwiami na zawiasach, całe z anielskiego srebra o zimnym połysku, który zdawał się obniżać wysoką temperaturę panującą w sali; na widok połyskliwych szafek robiło się zimno. Niektóre z otwartych skrzyń miały zwierciadlane pokrywy umieszczone tak, by optycznie podwajały ich zawartość. Tylko anioły mogły wpaść na taki pomysł. Jednodniówka biegała od kufra do kufra, wskazując przedmioty, o których mi opowiadała podczas wędrówki. — Popatrz, mówiłam ci o tym. Spójrz, i to znasz z opowieści. — Szeroko otwarte oczy lśniły jak gwiazdy. Dziewczyna była radosna. Kochałem ją nad życie. Ujęła moją dłoń i wyciągnęła ramię ku wielkim obrazom zawieszonym nad skrzyniami. Były wprawdzie tak ogromne, że trudno ich było nie dostrzec, ale Jednodniówka czuła, że sama musi zadbać, abym się im przyjrzał. Kolory były tak wyraziste jak w dniu, gdy aniołowie stworzyli te wizerunki; na jednym z nich były marchewki, buraki i fasola; inny obraz przedstawiał jajko i białe butelki; na innym widniała krowa uśmiechnięta jak człowiek, co wyglądało komicznie. Jednodniówka właśnie mi ją pokazywała, gdy spostrzegła znajomą twarz. — Zher — powiedziała cicho. To było imię chłopca o jasnych włosach oraz poczerwieniałych lekko ramionach i nosie. Siedział w kręgu ludzi, głównie starszych od siebie, którzy wprawdzie zachowywali dystans, ale raz po raz uśmiechali się do niego, głaskali po rękach i dotykali łagodnie. Jednodniówka pociągnęła mnie ku tej gromadce. Zher podniósł głowę i spojrzał na znajome oblicze dziewczyny, a potem na obcą twarz intruza, lecz mina pozostała taka sama. Jednodniówka przecisnęła się między siedzącymi i uklękła przed Zherem, który rzucił jej badawcze spojrzenie, choć w jego wzroku nie było żadnego pytania. Dziewczyna pogłaskała dłonie i twarz chłopca, pocałowała go w policzek i bez słowa odeszła, by usiąść obok mnie. — Co tu się dzieje? — zapytałem. — Chodzi o Zhera — odparła. — W tym roku przestał być dzieckiem. Dziś otrzymał swój pierwszy list od doktor Boots. — Co to jest? — Po prostu list. Od doktor Boots. — Dlaczego Zher jest nagi? — Bo tak chce. Chłopiec uśmiechał się coraz szerzej, jakby promieniował radością, która udzieliła się skupionym wokół niego osobom, wodzącym spojrzeniem po twarzach sąsiadów, by po chwili utkwić wzrok w twarzy chichoczącego Zhera. Jego śmiech okazał się zaraźliwy. Z oddali dobiegł łoskot upuszczonych przedmiotów. Koty zastrzygły uszami, a chłopiec odwrócił się, otwierając szeroko oczy. — Otrzymałaś list od doktor Boots? — zapytałem. — Tak. Otrzymuję go co roku w maju, odkąd skończyłam tyle lat, co tamten chłopak. Pierwszy dotarł do mnie wczesnym latem, tuż po przybyciu; ostatni wręczono mi w tym roku, na krótko przed wyprawą do bazy i naszym spotkaniem. — Czy po otrzymaniu listu zareagowałaś jak Zher? — Identycznie. Czułam się tak samo. — Wszyscy milczycie? To konieczne? — Nie ma przymusu, lecz mało kto się odzywa, zwłaszcza gdy dostaje pierwszy list. Nie ma o czym mówić. Wszystko staje się wiadome. Będzie, co ma być. Kto rozmawia, czyni to jedynie... dla przyjemności. Dla zabicia czasu. — Czy po to ze mną rozmawiasz? W milczeniu odgarnęła z czoła ciemne włosy. Nie usłyszałem odpowiedzi. Zapadał wieczór i w ogromnej sali zrobiło się szaro, w błękitnawe światło dnia sączył się złocisty blask zachodu... — Piękny? — Tak. — Przepiękny. — Owszem. Po zachodzie słońca zabrzmiał śpiew oraz mruczenie kotów, to Brom i podobny do tygrysa ulubieniec Zhinsinury przyłączyły się do ludzi, a za ich przykładem poszły kolejno inne zwierzaki. W ich pomruku łączyły się harmonijnie koci chichot, i jednostajny głuchy ton, i groźny ryk. Z zapadnięciem nocy głosy milkły wolno jeden po drugim; wysoki i smutny ton Jednodniówki ucichł niemal na końcu. Potem odsłonięto lampy. Zapewne aniołowie potrafili wyłączyć na dzień kule emitujące chłodną poświatę; ci z Rejestru zakładali na nie czarne worki zdejmowane o zmierzchu. Mieli dużo lamp, a mimo to w ogromnej sali wiele było mrocznych nisz i zakamarków. Żadna z osób otaczających Zhera nie wstała, by przynieść świetlistą kulę. W półmroku niewyraźnie widziałem bladego chłopca, którego skóra jaśniała, jakby miał w sobie zapaloną lampę. TRZECI KRYSZTAŁ LIST OD DOKTOR BOOTS PIERWSZA FASETA Poczekaj, aż go umieszczę, gdzie trzeba. Po co? Mam zacząć od początku? Nie. Wszystko w porządku. Oto drugi kryształ; patrz, jaki maleńki, a mimo to zawiera wiele epizodów. Jest tu Blask i Pączek, i Kwiatek. Spora część twojej historii. Ile ich jeszcze będzie? Słońce zachodzi. Popatrz, chmury pod nami poróżowiały i zżółkły. Zwykle trzy wystarczą. Aniele... powiedz mi teraz... Nie. Może później. Opowiesz mi, co nastąpiło w Centrum Usługowym? Poszliśmy spać. Jednodniówka zaprowadziła mnie szerokimi schodami na umieszczoną w głębi sali antresolę. Tak nazywano półkę tworzącą dodatkowy poziom. W Rejestrze zachowały się wyrazy brzęczące jak pieniądz sprzed wieków rzucony na anielski kamień. Zasłony i niskie przepierzenia oddzielały niewielkie pokoje; na antresoli poczułem się jak w domu. Jednodniówka znalazła dla nas ustronny kącik wysłany poduszkami, gdzie oboje ułożyliśmy się do snu. Mówiła nieustannie, jakby chciała mnie przyciągnąć do Rejestru siłą opowieści. Opowiadała, póki nie przeszkodziło jej ziewanie. Czuła się szczęśliwa, ponieważ była tam, gdzie chciała; cieszyła się, że jestem przy niej i widzę na własne oczy jej ulubione miejsca. Dziwne uczucie ogarnęło mnie, gdy o tym rozmyślałem. Tak, doktor Boots, ukształtowałaś swoich ludzi... nie, raczej pozwoliłaś im, by sami siebie kształtowali. Tacy byli szczęśliwi, tacy niezwykli! Ci z Rejestru doktor Boots posiadali trudną dla mnie umiejętność, którą Jednodniówka przyswoiła sobie, mieszkając wśród nich; chodzi o to, że spali jak koty. A właściwie drzemali. Jednodniówka przesypiała kilka godzin, wstawała i przez jakiś czas była aktywna, potem drzemała i znów się budziła. W nocy słyszałem kilka razy, jak wstaje i wychodzi, powraca, by na mnie spojrzeć zniecierpliwiona przydługim odpoczynkiem. Nie mogłem się obudzić, bo opadły mnie sny, jakie zwykle nawiedzają przybysza w dziwnych miejscach. Nie byłem w stanie się od nich uwolnić. Ocknąłem się, słysząc własny krzyk wywołany iluzoryczną przygodą. Leżałem z otwartymi oczyma, próbując sobie przypomnieć, gdzie jestem. Chwiejnym krokiem szedłem wśród zasłon; wkrótce zatrzymałem się na skraju antresoli i popatrzyłem z góry na wielką salę zalaną błękitnawym światłem poranka, padającym przez mur przechodni. Jednodniówka stała w pobliżu z rękoma opartymi na kolanach, pochylona nad niskim muskularnym człowiekiem o ciemnej skórze, który siedział, trzymając na kolanach kulę z przejrzystego niebieskiego szkła; obracał ją tak, by chwytała słoneczne promienie. Trzymał w ustach cybuch małej drewnianej fajki, z której ulatywał obłok białego dymu. Powlokłem się do nich, mijając grupki, które milkły, kiedy się do nich uśmiechałem. Podszedłem bliżej i ujrzałam na ręku ogorzałego mężczyzny bransoletę z niebieskiego kamienia — dar ofiarowany przez Jednodniówkę tamtego dnia, gdy handlowano w Małym Domostwie. Miał na imię Houd, a gdy wypowiedział je głośno, wydało się miłe dla ucha, przeciągłe i niewymawialne jak kocie westchnienie. Zebrało się wokół nas sporo gapiów zainteresowanych moją osobą; śmiało jak kocury przyglądali się moim włosom spiętym w kucyk, podziwiali okulary i zachodzili w głowę, jak można nie znać obyczajów doktor Boots oraz jej Rejestru. Niewiele rozumiałem z ich paplaniny, chociaż słowa były mi znane. Spostrzegłem czarno-białego kota imieniem Brom, spacerującego przed budynkiem w porannym słońcu po kamiennym pustkowiu. Jednodniówka i reszta zgromadzonych przyglądała się, jak daremnie usiłuję pokonać mur przechodni — przeszkodę nie do sforsowania dla każdego nowicjusza. Miałem z tym duże trudności. Ilekroć podchodziłem bliżej, czułem gorący, jakby metaliczny powiew, ale mimo usilnych starań nie mogłem się wydostać. Rozejrzałem się i na wszystkich twarzach zobaczyłem ten sam uśmiech. — Daremny wysiłek — rzucił Houd, nie wyjmując fajki z ust. Jednodniówka podeszła i odciągnęła mnie na bok. — Jest tylko jedno wyjście — dodała. — Jak mogłeś tego nie dostrzec? Tylko jedno wyjście. Wzięła mnie za rękę; ruszyliśmy po biało-czarnych płytkach ku ciężkim szklanym drzwiom w przeciwległej ścianie budynku. Wyszedłszy na zewnątrz, obeszliśmy go, by wkrótce stanąć przed fasadą w jasnym świetle poranka, a następnie rzucić się w niezgłębioną ciemność muru z Bromem u boku; wbrew obawom wychynęliśmy z mroku po drugiej stronie, zdyszani i mocno przytuleni. — Jedno wyjście — powtórzyła Jednodniówka. — Jest tylko jedno wyjście. Nauczyłam się tego i dobrze pamiętam lekcję. Rozumiesz w czym rzecz? Houd zmierzył mnie badawczym spojrzeniem, jakby sprawdzał, czy wsłuchałem się w jej słowa i wszystko pojąłem; zdawałem sobie sprawę, że coś mi umknęło. Jak każdy nowicjusz popełniłem głupstwo; usiłowałem wsunąć ramię w mur przechodni i zaraz je wyciągnąć. Wystarczyła jedna próba, by pójść po rozum do głowy. xxx W Małym Domostwie miesiąc, minuta lub mila wydają się równie nieokreślone; aniołowie nadawali tym wyrazom konkretne znaczenia, a miesiące, minuty i mile były określonej długości. U nas mogą być dłuższe lub krótsze, zależnie od okoliczności. W Rejestrze podobnie traktują minuty i mile, lecz długość miesięcy nie podlega dyskusji. Przyporządkowują im pewne liczby; miesiąc liczy mniej więcej trzydzieści dni; takich odcinków czasowych jest w roku dwanaście, a kiedy miną, mamy nowy początek. Próbowali mi wyjaśnić, dlaczego co czwarta zima jest dłuższa o jeden dzień pozbawiony osobnego numeru. Dla mnie nazwa miesiąca określa porę roku. Zdarzają się lata z dwoma marcami, ale bez kwietnia; niekiedy październik zaczyna się w połowie września. Mimo to uwielbiam kalendarz Rejestru, bo nie tylko pozwala liczyć dni, lecz także wylicza dwanaście pór roku. W Centrum Usługowym stał budynek z pomarańczowym dachem i białą wieżyczką, zwany przez mieszkańców Domem Dwudziestu Ośmiu Zapachów; tam powstawała większość medykamentów oraz innych specyfików, z których słynął Rejestr. Jednodniówka mnie tam zaprowadziła; usiedliśmy na krzesłach przy niewielkim stoliku, ukryci w półmroku przed oczami gapiów. Wielkie okna Domu Dwudziestu Ośmiu Zapachów były kiedyś oszklone, ale szyby popękały, a futryny zabito deskami i rozpięto na nich plastikowe płachty. Wnętrze zastawione było stolikami przypominającymi ten, przy którym siedzieliśmy; były to anielskie wytwory z imitacji drewna nie tkniętej — o dziwo — zębem czasu mimo upływu wielu stuleci. Na blacie stała prześliczna szkatułka; ludzie z Rejestru wyrabiają je, by przechowywać cenne przedmioty. Jednodniówka ostrożnie uchyliła wieko. — Oto kalendarz — powiedziała. W środku znajdowały się lśniące kwadratowe płytki ułożone w dwa stosy — obrazkiem do góry lub obrazkiem w dół — wielkości mniej więcej dwu ułożonych obok siebie dłoni. Tylko jeden obrazek można było obejrzeć: pod nim znajdowały się rzędy niewielkich kwadratów przypominających krzyżówkę, nad którą przesiadywał Blask. Obrazek przedstawiał dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę młodszych niż Jednodniówka i ja w dniu, gdy się poznaliśmy; spacerowali po łące porośniętej błękitnymi kwiatami, zbierając je z wyrazem skupienia na twarzach. Malec nosił krótkie spodenki, a jego towarzyszka krótką sukienkę, niebieską jak kwiaty na łące. — Czerwiec — powiedziała Jednodniówka, muskając opuszkami palców ciemne litery pod obrazkiem. W jednym z kwadratów umieszczono niewielki znacznik posmarowany sosnową żywicą, żeby się lepiej trzymał. Jednodniówka przesunęła go o jedno miejsce i umieściła w następnym kwadracie. Minęło dziesięć dni czerwca. Dzwon zawieszony przed murem przechodnim uderzył cztery razy. Dźwięk zabrzmiał czysto w półmroku. Wyszliśmy, by spędzić wieczór w ogromnej sali. Minęło dwadzieścia dni. Gdy znacznik przewędrował wszystkie kwadraty, ponownie zasiedliśmy przy stoliku w Domu Dwudziestu Ośmiu Zapachów. Tego dnia zebrało się tam więcej gapiów; nie zważając na upał, obstąpili Zhinsinurę, która wielką dłonią odwróciła czerwcowy obrazek i odsłoniła następny. Na jego widok zebrani westchnęli z podziwu. Gdy ujrzałem kolejną barwną płytkę, wybuchnąłem śmiechem, bo pojąłem, że aniołowie byli wprawdzie dziwni i wiekowi, ale nie wyrzekli się człowieczeństwa i zachowali ludzką wiedzę, skoro takie bywały ich wytwory. Obrazek przedstawiał dwoje znajomych dzieci (dziewczynka nosiła tę samą niebieską sukienkę) wylegujących się na zielonej trawie, ciemniejszej i wyższej dzięki pięknej pogodzie; patrzyły w niebo, po którym sunęły wielkie, kapryśne obłoki uważane za niebiańskie miasta. Roześmiałem się, bo trawa i odpoczywające dzieciaki znajdowały się u góry i spoglądały w dół na skłębione chmury sunące poniżej. Kto latem patrzy na niebo, miewa takie odczucie. — Lipiec — powiedziała Jednodniówka. Zabrzmiał dzwon. W lipcu chodziłem z nią po okolicy, zbierając przedmioty, rośliny, kamienie, próbki gruntu oraz grzyby niezbędne w Rejestrze do wyrobu medykamentów; zmęczeni poszukiwaniami wylegiwaliśmy się, obserwując chmury. — Czym jest światłość i mrok? Co to właściwe znaczy? — wypytywałem. — Mówicie tak o ludziach. W czym rzecz? W milczeniu ułożyła głowę na rękach i przymknęła oczy. — Robicie to dla zabawy? — Nie dawałem za wygraną. — Pamiętam, że święty Roy Mniejszy powiedział kiedyś, że Olivia miała w sobie albo wielką światłość albo głęboki mrok. — Słyszałam o tym. — Jednodniówka wybuchnęła śmiechem, aż skurczyły się jej mięśnie płaskiego brzucha. — O co chodziło świętemu? Długo leżała bez słowa, aż w końcu oparła się na łokciu, by na mnie popatrzeć. — Kiedy zamierzasz wrócić do Małego Domostwa? — zapytała. Dziwnie zabrzmiała w jej ustach ta nazwa. Wypowiedziała ją po raz pierwszy od naszego spotkania. Mogło się wydawać, że mówi o miejscu odległym i niedostępnym. — Nigdy tam nie wrócę — stwierdziłem. — Obiecałem, że stąd nie odejdę. — Och, z pewnością już o tym zapomnieli. Nie będą ci robić trudności. Nikt cię nie zatrzyma. — A ty? — zapytałem, bo z jej słów niczego nie mogłem wywnioskować. Ton głosu wydawał się tak obojętny, że poczułem chłód w sercu. Dodałem pospiesznie: — Nie chcę narażać się na obcięcie języka. — Obcięcie języka? — powtórzyła, wybuchając śmiechem. — Och, ogarnął ich mrok i stąd te ponure myśli. Teraz... — Odwróciła wzrok i zacisnęła usta, jakby się pomyliła, recytując zagadkę, i mimo woli zdradziła rozwiązanie. Mnie jednak ono umknęło. Po chwili dodała: — Roy żartował. To znana gra słów. Patrz, patrz, spadamy! Pod nami — tak, tak, pod nami — chmury kłębiły się na niebie. Tajemniczym sposobem przylgnęliśmy do porośniętego trawą gruntu i leżeliśmy spokojnie ze skrzyżowanymi nogami, szybując w stronę białych miast, ogromnych twarzy, gigantycznych białych potworów; trzymaliśmy się za ręce, balansując na dachu świata, ze zdumieniem patrząc na chmury sunące w dole, na niebo zarosłe trawą. Lipiec minął; na jednym stosie było siedem płytek odmierzających czas, na drugim pozostało ich pięć. Dwójka dzieci z kalendarza odpoczywała w głębokim cieniu. Chłopczyk przykrył buzię słomkowym kapeluszem, w ustach trzymał długie, żółtawe źdźbło; rozrzucił szeroko bose stopy. Dziewczynka w niebieskiej sukience siedziała obok, patrząc na płowe łany zbóż i czerwoną anielską wieżę ze stożkowatym dachem. Nad horyzontem wisiały ciemne chmury. Nadciągała letnia burza. Sierpień. Tego lata własny dom na szczycie wzgórza, w cieniu dwu klonów; rozciągał się stamtąd piękny widok, choć wszelkie anielskie budowle zniknęły. Jednodniówka nie nosiła sukienki; po prostu zrezygnowała z ubrania. Powierzchnia naszego domku powstałego z cienia zmieniała się w miarę, jak słońce wędrowało po niebie; opaleni na brązowo goście przesuwali się w ślad za nim. — Cztery są bramy wzdłuż grzbietu — mruknął Houd. Chudą stopę oparł na kolanie, szeroki kapelusz osłaniał mu twarz, z ust sterczała drewniana fajka. — Sił nie wystarczy, by je otworzyć. Takie jest moje zdanie. — Przecież są otwarte — stwierdziła Jednodniówka, ziewając szeroko. — Upał sprawia, że jestem senna. — Równie trudno byłoby je zamknąć — dodał Houd. — Nie — odparła dziewczyna. — Wystarczy lekkie dotknięcie. Wyobraź sobie korytarz, w którym przeciąg kolejno otwiera drzwi Wszystkie stoją otworem. — Jesteś zbyt pogodna i lekkomyślna — oznajmił Houd, a Jednodniówka ziewnęła i, leżąc na miękkiej trawie, przeciągnęła się tak mocno, aż jej małe śniade piersi sprawiały wrażenie całkiem płaskich; spojrzała na mnie z sennym uśmiechem. — Słońce chodzi w kółko — rzucił jeden z gości. — Wszyscy kręcimy się w jednym miejscu. Cień. Wieczorem ktoś wydobył z worka kulistą lampę, ale wiatr poniósł ją do Centrum Usługowego. Pozostałe kule również tam poszybowały. Leżeliśmy obok siebie, patrząc, jak księżyc odmienia nasz cienisty dom. — Czy sądzisz — zaczęła, odsuwając się ode mnie niepostrzeżenie — że wzdłuż twego grzbietu także znajdują się cztery bramy? Jak można je otworzyć? — Nie mam pojęcia — odparłem, przysuwając się do niej. — Ja również. Z daleka dobiegł grzmot, jakby olbrzym ukryty za horyzontem mamrotał przez sen. Leżeliśmy bez ruchu, a dom utkany z cienia odsuwał się coraz bardziej, aż zalała nas zimna księżycowa poświata. Wrześniowa plakietka odmierzała czas; na jednym stosie było osiem płytek, na drugim cztery. — Poznaję tę osobę — oznajmiłem, widząc nowy obrazek. — Znam także tych dwoje. — Jak to możliwe? — dopytywała się Jednodniówka. — Sama mi ich pokazałaś. Spójrz, ta staruszka ukazuje się, gdy jest ponuro i ciemno. Widzisz? Kryje się w budynku, bo nie nadszedł jej miesiąc. Dzieci wyszły na zewnątrz... — Mylisz się. — Z nadejściem kolejnego miesiąca staruszka wyjdzie, a dzieciaki się ukryją. — Nieprawda — odparła. — To przypadkowa zbieżność. Takich par jest mnóstwo... — Światłość i mrok — wpadłem jej w słowo. — Sama mi o tym mówiłaś, pamiętasz? — Nie! — krzyknęła, jakby chciała, żebym umilkł. Patrzyliśmy na obrazek przedstawiający złocisty dzień późnego lata. Dwójka dzieci o radosnych twarzyczkach wędrowała, niosąc na ramionach torby, a w nich spory księgozbiór. Dziewczynka z dumą trzymała w dłoni piękne wrześniowe jabłko. Z pozoru plakietka nie różniła się od innych; była na niej dwójka dzieci, dziewczynka miała niebieską sukienkę, a podobizna namalowana była kolorami typowymi dla danego miesiąca, jakby wyciśnięto z niego barwne soki. Wrzesień był jak dojrzały owoc. Po raz pierwszy jednak pojawił się w tle ktoś obcy; uśmiechnięte maluchy zmierzały ku czerwonemu budynkowi z dwuspadowym dachem; w drzwiach czekała niska staruszka. Nastrój był pogodny, ale zdawało się, że lada chwila mrok przeniknie barwy. Stara kobieta szykowała się do wyjścia, a dzieci lada chwila wejdą do środka, by przeczekać ciemne miesiące. To chyba trafny opis? Zapewne nawet aniołowie w odciętych od świata miastach, gdzie nie ma pogody, wspominają, że w ciepłe dni późnego lata stara kobieta czeka... — Nie! — krzyknęła Jednodniówka i uciekła, zostawiając mnie samego. xxx — Staram się zrozumieć — tłumaczyłem w pokoiku na antresoli, gdzie znalazłem ją wśród spiętrzonych poduszek. — Powinnaś używać prawdziwej mowy, kiedy ze mną rozmawiasz. Zaprowadziłaś mnie kiedyś do komnaty, w której znajduje się sztuczna noga świętego Roya. Na ścianie wisiał domek, z którego za jasności wychodziło dwoje dzieci, a o zmroku pojawiała się staruszka. Pośrodku widniało czterech nieboszczyków, którzy pozostają niezmienni. To ma związek z pogodą. Obrazki także. — Tak. Chodzi o pogodę. — Jasne. Rzecz w tym, że kiedy byliśmy w komnacie, chmura zasłoniła słońce, ale staruszka się nie pokazała. Kiedy zaszedłem tam po twoim odejściu, była wiosna, a mimo to starucha wyszła przed dom... Jednodniówka leżała jak kot, z głową opartą na dłoniach. Odwróciła się, by na mnie popatrzeć. — A zatem chodzi o pogodę, tak? — zapytała. — Nie wiem. O cóż innego mogłoby chodzić? Czy mogę zapytać cię o zdanie? — Obrazki rzeczywiście odnoszą się do pogody — stwierdziła, ponownie odwracając głowę. — Aniołowie stworzyli je, by zapamiętać kolejność miesięcy. Spełniają dobrze swoją rolę. To wszystko. — W takim razie dlaczego uciekłaś i zostawiłaś mnie samego? Nie odpowiedziała. Leżała nieruchomo, a mimo to czułem, że znów mnie opuszcza. Chwyciłem ją za ramię, próbując zatrzymać uciekinierkę, ale mi umknęła. Śnimy czasem, że trzeba ruszyć w drogę, by wykonać polecenie albo zadanie, otrzymujemy szczegółowe wskazówki, ale po dotarciu na miejsce wychodzi na jaw, że nie tam zdążaliśmy, że inną wyznaczono nam misję. Poszukiwana osoba zmienia się w zleceniodawcę. Przedmiot staje się miejscem, a miejsce rzeczą zamkniętą w szkatułce albo wzbudzającą grozę wiadomością. Cel jest nieosiągalny, bo stale się zmienia. Mimo to śniący pragnie wypełnić misję, nie zważa na niespodzianki, wytrwale próbuje spełnić wolę kapryśnego mocodawcy. W końcu budzi się i odkrywa, że nie ma żadnej misji do spełnienia. — Jednodniówko — szepnąłem, dotykając policzkiem jej włosów, które opadły na twarz. — Jednodniówko, powiedz, że nie ma zimy; przekonaj mnie, że zima nie powróci, a ja ci uwierzę. DRUGA FASETA Był wietrzny, dżdżysty dzień, który dla mnie stanowił początek listopada, natomiast wedle kalendarza okazał się dwudziestym września. Na życzenie Zhinsinury odwiedziłem Dom Dwudziestu Ośmiu Zapachów. Kobieta siedziała nad plakietkami do odmierzania czasu; przed nią leżał wrześniowy obrazek. — Zastanawiałeś się, kim są te dzieci? — zapytała. — Tak — odparłem. — Para maluchów — stwierdziła. — Jak w innych miesiącach. Ta w głębi to staruszka, do której idą w tym miesiącu po naukę. — Uśmiechnęła się do mnie podkrążonymi oczyma, które zawsze sprawiały wrażenie smutnych. Dużą majestatyczną głowę dodatkowo powiększała puszysta siwa czupryna. Uśmiech był przyjazny i naturalny. — Jak sobie radzisz, chłopcze z Małego Domostwa? — Doskonale — stwierdziłem. Wolałbym na tym poprzestać, ale w takim wypadku Zhinsinura nie mogłaby wywnioskować z mego tonu, co naprawdę myślę, jakie są zalety i wady mego obecnego życia. — Czy możesz mi wyjaśnić, czym jest list od doktor Boots? Obok pracowały lub odpoczywały inne osoby, wśród nich moi znajomi. Przywykłem do tego, że w Centrum Usługowym ciągle ktoś się na mnie gapi; wolałbym porozmawiać z Zhinsinurą na osobności, ale w Rejestrze nie było takiego zwyczaju. Sąsiedzi przyglądali mi się z ogromnym zainteresowaniem. — To zwykły list — odparła. — Od doktor Boots. Czułem na sobie wzrok gapiów. Patrzyłem, jak Zhinsinura wodzi długimi palcami po gładkich brzegach plakietek. — Chciałbym się czegoś dowiedzieć — zacząłem ostrożnie. — Chętnie ci pomogę. — Sądzę, że wiem, co Jednodniówka miała na myśli. Jesteście mrokiem i światłością. Niełatwo się w tym rozeznać. Wydawało mi się, że znalazłem ścieżkę, myśl przewodnią o nadchodzącej zimie, ale to była kolejna zagadka. Jednodniówka powiada, że zagadki to odpowiedzi. — Każda szarada stanowi zarazem własne rozwiązanie — przytaknęła Zhinsinura. — To proste. Z drugiej strony jak to możliwe, by zagadka jednocześnie zawierała odpowiedź? Nie myśl, że z ciebie kpię. W głowie mi to nie postało. Mamy do czynienia z tajemnicą. Prawdomówcom trudno jest uwierzyć, że istnieją takie sekrety. W tym cały problem. Chcesz poznać jej tajemnicę, ale nie zdajesz sobie sprawy, o co właściwie pytasz; ona nie może ci odpowiedzieć, póki sama się tego nie dowie. Jednodniówka nie chce poznać własnych sekretów. — Jak może ukrywać sekret nieznany samej sobie? Gapie odwrócili głowy. Nie podobała im się ta rozmowa; młodsi byli zdegustowani; starsi przestali słuchać. Zhinsinura splotła tylko palce i pochyliła się ku mnie z uśmiechem. — Czym jest prawdziwa mowa? — zapytała. — Tajemnica za tajemnicę. — Nie robimy z tego sekretu — odparłem. — Jesteśmy w prawdziwej mowie tak biegli, że zapomnieliśmy, na czym polega. — Otóż to — stwierdziła, rozłożywszy ręce. — W tym cała trudność. Przypomniały mi się słowa Barwy Czerwieni, która twierdziła, że linia Szeptu nie tyle zachowuje dyskrecję, co z góry wyklucza możliwość ujawnienia tajemnicy. — Jest coś — powiedziałem wolno, jakbym postradał rozum — co chciałbym wiedzieć. Musi być na to sposób, bo wy tu jesteście świadomi, w czym rzecz. Skoro nie można tajemnicy wyrazić słowami, znajdę inną metodę, byle się nauczyć tego, co umiecie. — Czy zdajesz sobie sprawę, o co prosisz? — powiedziała cicho Zhinsinura, wpatrując się we mnie smutnymi oczyma, podkrążonymi od ustawicznego patrzenia. — Jedno musisz wiedzieć o sekretach oraz ich odkrywaniu; raz poznane zostają w pamięci na zawsze. Stają się twoją tajemnicą. Nie będziesz mógł o nich zapomnieć. To droga bez powrotu. — Jak mur przechodni. — Mur przechodni? — powtórzyła z uśmiechem. — Coś takiego nie istnieje. Przy sąsiednich stolikach rozległ się dobrotliwy chichot, jakby właściwy żart został przytoczony w odpowiednim czasie. Śmiech obudził płowego kota o tygrysiej sierści i posturze; na imię było mu Fa’afa, trzymał się zawsze blisko Zhinsinury, która uspokajającym gestem pogłaskała go po głowie na znak, że może dalej spać. — Jak ci wiadomo — ciągnęła — Przymierze nie kochało prawdomówców. Być może przesądziła o tym powściągliwość ich kobiet, jako że w dawnych czasach trzymały się od niego z daleka, a po katastrofie w miarę możliwości pomagały jej ofiarom, ale tylko wśród swoich. Przymierze nie mogło się pogodzić z tym, że przetrwaliście bez jego pomocy. Dopiero gdy kobiety poniosły w świat wieść o kresie Drogi Przymierza, Olivia przybyła do waszego gniazda. Między dwiema gromadami nie nastąpiło pojednanie; co gorsza, współpracownice Olivii usiłowały jej przeszkodzić. Tak dawniej bywało. Od wielu pokoleń odmiennymi drogami zmierzaliśmy ku wiekowi dojrzałemu. Wiem coś o tym; wielokrotnie odwiedzałam Małe Domostwo, ale to było dawno i nie potrafię stwierdzić, czy wspomnienie jest mroczne, czy świetliste. Spotkałam tam pewnego młodzieńca... Dziś jest pewnie staruszkiem, o ile jeszcze żyje. Prosił mnie, abym z nim została i osiadła między wami. Bardzo tego pragnęłam, ale miałam wiele obaw. On się okazał rozsądniejszy; w gruncie rzeczy oboje byliśmy świadomi, że brniemy w ślepy zaułek. Mimo wszystko sądzę, że trudniej jest żyć tu przybyszom stamtąd. Twoja dziewczyna daje sobie radę, ale to kuzynka, ty zaś... Cóż, nie chcę budzić w tobie obaw. Odwróciła wzrok i uniosła rękę, poprawiając bransolety. Zabrzmiał wieczorny dzwon. Po chwili namysłu dodała: — Masz rację, twierdząc, że brakuje ci wiedzy, i słusznie zakładasz, że można ją uzupełnić, byle nie o tej porze roku. Co więcej, jest na to dla ciebie zbyt wcześnie. Zostań, słuchaj innych, zdobywaj wiedzę. Nie proś o nic, co nie zostanie ci ofiarowane. — Przesunęła znacznik z dwudziestego na dwudziesty pierwszy dzień miesiąca. — Twierdzisz, że Jednodniówka mówi do ciebie zagadkami. W takim razie i ja dorzucę swoją. Zrobię to bez obaw, skoro: A — nie będzie to szarada, choć pewnie uznasz inaczej; Be — jeśli tu zostaniesz, to raczej na swoich warunkach niż na miejscowych; Ce — dziś jest dobry dzień na zagadki. Słuchaj zatem mojej szarady. Zawiązujesz supełek na chustce, żeby o czymś pamiętać, i wszystko jest w porządku do chwili, gdy zapomnisz o supełku. Szkoda jest podwójna, a sprawa na wieki stracona. Kalendarz jest takim supełkiem, a list od doktor Boots to sposób, by zapomnieć po raz wtóry, na dobre. Pewnie szukasz w tym myśli przewodniej. Wiem, czym jest wasza Ścieżka. Jeśli chcesz iść utartym szlakiem, powinieneś rozumować w ten sposób: ścieżka to jedynie nazwa miejsca, w którym znajdziesz samego siebie. Dalej jest tylko opowieść. Zmiana miejsca to początek nowej historii. Jednych opowieści słucha się chętnie, innych nie. Tak rozumiem światłość i mrok. Siedziałem przed nią zasłuchany, z głową pochyloną nad wrześniową plakietką. Pewnie zrozumiałbym, w czym rzecz, gdybym w całym moim życiu chociaż raz usłyszał opowieść, która nie zawiera prawdy. xxx — Zbyła cię? — zapytała Jednodniówka. Siedziała wśród koszyków napełnionych jabłkami, które wniesiono przez mur przechodni. Pomagała dzieciom przebierać owoce, wyszukując te nadpsute, groźne dla innych. — Nie — odparłem. — Chyba nie odszedłem z niczym. — To dobrze — mruknęła. Podała mi jabłko wypolerowane o gwiaździstą szatę, rumiane jak policzek, lśniące oranżem i czerwienią. Źle oceniłem jej sposób mówienia. Nie był wcale zawoalowany. Brakowało mu tylko przejrzystości, jakby mgła zrodzona wśród słów odebrała mu przyrodzoną jasność. Bywa, że jesienne opary powstają znad gruntu, ale niebo ponad nimi jest czyste. Zhinsinura podsunęła mi wszelkie możliwe wymówki, dzięki którym mogłem uniknąć poznania tajemnic jej ludu; nie wiedziała jednak, że zacząłem je zgłębiać nad leśną sadzawką... a nawet wcześniej, gdy jako mieszkaniec Małego Domostwa grałem w kolanka. Tamte chwile wydawały się teraz równie odległe w czasie jak wysokie loty aniołów. Od początku wiedziałem, że nie mam odwrotu. Ani razu nie przyszło mi do głowy, by się obejrzeć. Wyobraź sobie, że Zhinsinura miała rację. Chodzi o mur przechodni. Coś takiego nie istnieje. Czyżby? Chcę powiedzieć, że to nie jest żaden konkret, jak na przykład drzwi, tylko raczej pewien stan. W tym wypadku chodzi o sprężenie powietrza u wejścia budynku, co zmienia stan i gęstość. Podobnie jest z lodem; to inny stan skupienia zwykłej wody. Naprawdę? Wydaje mi się, że przed laty stosowano takie rozwiązanie, by łatwiej ogrzać budynki. To mechanizm wytwarzający ciepło... Zapewne. W takim razie domek wiszący na ścianie jest zwykłym barotermem... baromem... urządzeniem do określania pogody. Czy wszystko da się wytłumaczyć tak zwyczajnie? Jak to możliwe, że posiadając tak ogromną wiedzę, nie jesteście w stanie niczego zrozumieć? Wybacz. Nie rób sobie wyrzutów. Problem w tym, że pora na wyjątkowo trudną część opowieści; niełatwo było przetrwać tamte wydarzenia i trzeba wiele trudu, by je przedstawić we właściwy sposób. Jeśli nie pojmiesz, w czym rzecz, opowieść straci wszelki sens. Musisz zobaczyć oczyma wyobraźni mnie oraz tamte miejsca; w przeciwnym razie w ogóle nie zaistnieję. Rozumiem. Mów dalej. W październiku Dom Dwudziestu Ośmiu Zapachów napełnił się mieszaniną woni. Był tam podłużny blat z tworzywa przypominającego drewno, a za nim ogromne lustro, poplamione i zmętniałe. Widniały na nim dwie postaci: mężczyzna w fartuchu i wysokim kapeluszu oraz chłopiec, któremu podawał coś w rodzaju gigantycznego czwórdzbanka. Ci z Rejestru wyrabiali i przechowywali medykamenty w Domu Dwudziestu Ośmiu Zapachów. U sufitu wisiały pęki korzeni, na płachtach z plastiku leżały stosy zmiętych liści i suszonych pączków kwiatowych. W dużych piecach ze stali nierdzewnej oraz w pojemnikach umieszczonych za lustrem trwało przypiekanie, czyszczenie i mieszanie substratów. Ogorzały, uśmiechnięty Houd przyglądał się temu, trzymając w ręku filiżankę napełnioną zamieszaniem. Zamieszaniem? Zamieszanie powstaje z liści oraz innych składników zalanych wrzątkiem. Są różne rodzaje zamieszania; jedne stawiają na nogi, inne ułatwiają zasypianie, mogą dodać sił albo wywołać osłabienie, wzmacniają rozum albo sprowadzają głupotę, rozgrzewają i powodują uczucie chłodu. Houd twierdził, że miesza w nich światłość i mrok; dzięki temu można się wyłączyć na chwilę i myśleć o konkretnym zamieszaniu, odsunąwszy na bok wszystkie inne sprawy. Wszystkie inne sprawy? Twierdził, że to zależność. W zatłoczonym budynku suszyły się także pęki długich złotawych liści, które Houd i jego ziomkowie palili w niewielkich fajeczkach; dużo tego szło. Dym był gorzki i złotawy jak tajemnicze liście. Wisiały nad kalendarzem; obrazek na październikowej plakietce wyobrażał dwoje dzieci rzucających do ogniska naręcza pożółkłych liści. Houd przełożył kartę; listopadowe maluchy szły objęte ramionami wśród bezlistnych drzew, na których przysiadły wrzaskliwe czarne wrony. W głębi spadał na ziemię suchy brunatny liść, a gałęzie wygięte jak czarne kreski sugerowały silny wiatr. Sądzę, że Houd, niczym ja sam, był z listopada. Okutany po uszy, chętnie przesiadywał całymi dniami na grubym pniu leżącym przy kamiennym placu otoczonym budynkami Centrum Usługowego. Tam można go było zastać. Biały obłok unoszący się z jego fajki przypominał dym pożółkłych liści rzucanych do ogniska. Wokół jego pnia leżały stosy szarego listowia; skórę miał listopadową — brunatną niczym łupina orzecha, z przebarwieniami jak drzewne słoje. — Liście smakują inaczej niż chleb — tłumaczył. — Takie palenie nie wyjdzie ci na dobre; jeżeli przesadzisz, możesz przypłacić to życiem. Takie było zdanie aniołów, którzy palili liście zawinięte w papier... Zapewniam, że ten smak można polubić i wtedy miło jest zapalić. — Podał fajkę Jednodniówce, która odsunęła ją, krzywiąc twarz; ja nie odmówiłem. Dym był cierpki i gorzkawy, dobry na jesienne dni, ciemny, zalatujący spalenizną. — Można teraz poznać tajemnice niedostępne przez większą część roku. To jest miesiąc, w którym ukazuje się Miasto. — Houd wciągnął nosem powietrze i wsunął cybuch fajki między zęby, tak jak lubił. — Miasto — rozległ się cichy głos, w którym pobrzmiewał zachwyt i trwoga. — Opowiedz nam o nim. Opowiedz o Mieście. — Wyobraźcie sobie dzień taki jak dzisiejszy — zaczął Houd, unosząc żółtawą dłoń. — Po bezkresnym niebie wiatr gna skłębione chmury, a dmie tak mocno, że można go niemal zobaczyć. Wiadomo, że wkrótce spadnie chłodny deszcz. Widzicie tę chmurę podobną do burego kota? Lada chwila wielki kocur ziewnie, a z jego otwartej paszczy wysunie się Miasto barwy szarego kamienia albo skutej mrozem ziemi. Aniołowe wyrwali je z ziemi niczym korzeń. Szybuje teraz daleko i wysoko, ale nadal można dostrzec zarysy smukłych kwadratowych wież przypominających skalne kryształy, bryłę gruntu wyrwaną z ziemskich trzewi, sterczące korzenie drzew, zerwane mosty i ukryte w tunelach podziemne drogi wiodące donikąd. Chmury będą się kłębić wokół Miasta jak dym, który je przed wiekami spowijał. Dlatego nie zobaczymy go wyraźnie, chyba że się zbliży, co nie jest pewne, bo w każdej chwili może zniknąć wśród chmur jak złudna wizja. Przy odrobinie szczęścia dane nam będzie ujrzeć świetlne refleksy w niezliczonych szybach, majestatyczny lot kolosa obracanego wiatrem jak ogromne koło. Na opustoszałych ulicach, gdzie nie ma śladu życia, ujrzymy nieboszczyków z kamienia albo innego tworzywa, zamarłych w martwocie pozornego żywota, pogrążonych we śnie, nieruchomych. — Dreszcz człowieka przebiega. — Ciekawa historia — rzuciła Jednodniówka, obejmując się ciasno w talii. — Taki to miesiąc — dodał Houd. — Świat wzdraga się, przeczuwając nadejście zimy. Wystarczy posłuchać tej opowieści, by poczuć dreszcz. Święty Roy Mniejszy nazywał obłoki niebiańskimi miastami. Houd opowiadał o mieście wśród chmur czyli siedzibie czterech nieboszczyków, by postraszyć dzieciaki, przyprawiając je o listopadowy dreszcz emocji. Dawno temu, gdy mbabie zginęły okulary, Siedmioręki usiłował poprawić jej humor, mówiąc, że wszystkie zaginione przedmioty trafiają do niebiańskiego miasta. Słońce zachodziło w aureoli anielskich dymów; niebo było nim zasnute, a wieczorne powietrze pachniało spalenizną. — Zima mimo wszystko nadchodzi — oznajmiłem. — Zima następuje — odparł Houd — we właściwym czasie. Wciągnął dym z fajki i dodał z uśmiechem: — Taka jest zależność. — Wszyscy poza mną parsknęli śmiechem. To jasne, że nie było mi do śmiechu. xxx Puszcza wokół kamiennego placu, gdzie znajdowało się Centrum Usługowe, przypominała dwa paluchy olbrzymiej łapy gotowe zgnieść osadę jak robaka, i różniła się od lasu wokół Małego Domostwa, który przed zimą zdawał się rzednąć. Puszcza była znacznie większa od naszych lasów i w przeciwieństwie do nich jesienią jakby potężniała; obrośnięte bluszczem gmachy Centrum Usługowego bardziej niż na wiosnę sprawiały wrażenie wtopionych w okoliczny bór. Droga majaczyła jeszcze wśród ciemnych pni, ale wkrótce miała stać się niewidoczna. Puszcza była potężna; nasz świat cechowała opieszałość i moc. Las ogarnął Centrum Usługowe, a z nadejściem zimy strumienie popłynęły Drogą, niszcząc jej nawierzchnię. Sądzę, że Małe Domostwo także zostanie wchłonięte; okoliczne mosty się zawalą, ścieżki prowadzące w szeroki świat staną się niedostępne — nie od razu, lecz to nieuchronne. Zima odmieni ludzkie siedziby i zawładnie nimi bez reszty; suche liście spiętrzą się za budynkami Centrum Usługowego, pokryją kamienny plac i wcisną się do chatki, gdzie mieszka Blask; oblepią również pokryte szronem dachy Małego Domostwa i przykryją grubą warstwą ptasie odchody oraz zeszłoroczne gniazda. W naszym gnieździe pamięta się o zmaganiach toczonych ze światem, choć wola walki osłabła. Rejestr doktor Boots jest w trudniejszym położeniu, bo mieszka w ogromnej i niecierpliwej puszczy, podczas gdy my zajęliśmy dolinę ospałej rzeki; zapewne dlatego mieszkańcy lasu dali za wygraną; nie próbują powstrzymać naporu świata, a walka, zwycięstwo i klęska aniołów poszły tu w niepamięć. Tak właśnie było; fundament ich egzystencji stanowił problem, o którym starali się zapomnieć. Doktor Boots przebywała wśród swoich, bo zimę zwykła spędzać w czterech ścianach; wchodziła po schodach na antresolę, a mur przechodni nie był dla niej przeszkodą, mogła zatem wyjść i popatrzeć w oczy moim znajomym, choć mnie nie było dane jej ujrzeć. Ci z Rejestru mogli się wydać dziecinni; to nagłe przechodzenie od radości do smutku, gadanina o mroku i światłości, ustawiczne i bezsensowne kłótnie o drobiazgi. W gruncie rzeczy nie byli wcale dziecinni, tylko starzy — nie wiekowi, lecz dojrzali; mieli swoją historię, dawną wiedzę, odwieczne obyczaje, starannie przestrzegane i dokładnie określone zasady postępowania. Nie mieściło mi się w głowie, że z minuty na minutę zmieniają się w niefrasobliwe dzieciaki, baraszkujące niczym kocięta; wczoraj i jutro traktowali jak senną wizję, a mimo to sprawiali wrażenie roztropnych. Tak. Żyli jak we śnie... Sądziłem, że z nadejściem zimy Jednodniówkę ogarnie smutek; no wiesz, mrok; tymczasem wcale się nie zmieniła. Tajemnica światłości i mroku dotyczy dni, chwil, ale nie pór roku. Szukaliśmy na antresoli cichych zakątków i przesiadywaliśmy tam o zmierzchu. Niekiedy bywała smutna o tej porze, a właściwie udzielał jej się smutek wieczornych godzin. Wyjmowaliśmy lampę z ukrycia, choć to jeszcze nie było konieczne, i udawaliśmy, że zapadła noc. Skóra dziewczyny, opalona latem, pobladła, ciemne włosy spływały na ramiona. Śniliśmy we dwoje, otoczeni ludzką gromadą. Zawstydzenie pokrewne obyczajom Rejestru sprawiło, że nie chciała wspominać zdarzeń, które miały miejsce gdzie indziej, jakby udawała, że wcale nie nastąpiły. W gruncie rzeczy trudno to nazwać zawstydzeniem. Jednodniówka nie chciała, by fakty nabierały znaczenia; czas musi płynąć, nic więcej. Jak we śnie, nie miała przeszłości. Wyrzekła się słów, bo ich nie potrzebowała. Wtedy się ocknąłem. Wiem, że śniłem, a teraz żyję na jawie. TRZECIA FASETA Mnóstwo śniegu spadło w miesiącu, który w kalendarzu oznaczony był obrazkiem przedstawiającym ciepło ubrane dzieci; ze śnieżnych kul ułożyły dziwną postać z gałązkami zamiast rąk, w kapeluszu charakterystycznym dla mężczyzn z Rejestru. Potem nadszedł luty. Pewnego dnia siedzieliśmy na antresoli, obserwując śnieg, który z wolna przechodził w deszcz. Ciemne drzewa ociekające kroplami wody zdawały się sunąć ku nam powoli, ale daleko nie zaszły. Jednodniówka przytulona do Broma w skupieniu obgryzała paznokcie do ulubionej długości i polerowała je o chropowaty mur. Wokół nas słyszało się zimowe opowieści o małych leśnych wrotach, do których prowadzi wydeptany szlak, a za nimi jaśnieje światłość; przez szparę widać ciekawskie ślepia. To jest czas, gdy ci z Rejestru oddają się lenistwu; gdyby założyć, że umieją czekać, można by powiedzieć, że jedynym ich zajęciem staje się wtedy czekanie na wiosnę. Wtedy rodziło się u nich najwięcej dzieci, a terminy zostały uprzednio starannie wyliczone. Mieliśmy w pobliżu gromadkę skupioną wokół noworodka; zapewne była to dziewczynka, bo wszyscy okropnie się nad tym maleństwem roztkliwiali. Dwoje starszych dzieci stało nad otwartym kufrem, raz po raz zmieniając ubrania; jedno zdjęło połyskliwy czarny pas, wymieniając go na kudłatą perukę oraz sztuczne futro. Maluchy obwieszały się biżuterią i poplamionymi szarfami, przymierzały zegarki i stare koszule, obracały się żądne uwag na temat swego wyglądu i popiskiwały z zachwytu. Moim zdaniem najładniej wyglądały, gdy zamiast łachów ukazywała się jasna skóra. Mimo woli podsłuchiwaliśmy dziecięce rozmowy, choć głosy były stłumione i niezbyt wyraziste. — Drzwi na zakręcie — mamrotał senny bajarz siedzący w pobliżu. — Uchylają się nieco, a szparą wchodzi zima, która mrozi nam serca. Przypomniałem sobie, jak Blask okutany po czubek nosa powtarzał, że świat jest mały. Tak, tak; wspomniałem, że tamci są roztropni i uważni, gdy idzie o ich sprawy. Nie zginą; Rejestr sobie na to nie pozwoli, mimo że czasami wydawało mi się, jakoby taki mieli cel. Porwie ich nurt czasu, bo po raz wtóry i na dobre puścili w niepamięć dawne zmagania człowieka ze światem, dwukrotnie i na dobre zapomnieli o supełkach wiązanych przez ludzi dla pamięci; niczym stworzenia zamknięte w swych muszlach dają się unosić prądom, jak koty nie zdradzą nikomu swych zamiarów, wciąż na nowo odliczając dwanaście pór roku, a tymczasem las i woda pochłoną anielskie wytwory, Drogę, a może nawet Małe Domostwo... — Luty jest najkrótszym miesiącem — tłumaczyła Jednodniówka, ostrożnie drapiąc się w policzek, by sprawdzić, czy paznokcie są dobrze spiłowane — ale najbardziej się dłuży. W wielkiej sali na parterze koty czuły się jak u siebie w domu, na równi z ludźmi, wśród których spacerowały powoli. Wspomniałem o kotach zamieszkałych w Małym Domostwie; o ludziach z Rejestru powiedziałbym raczej, że mieszkają u swoich kotów. Wyglądem różniły się zresztą od naszych. Houd powiedział mi, że koty Rejestru pochodziły z innej grupy niż znane mi zwierzaki. Można powiedzieć, że przodkowie wielkich, spokojnych i mądrych kocurów zostali stworzeni przez aniołów, którzy zmienili dawną kocią rasę metodami stosowanymi do przekształcania istot ludzkich; obu przemian dokonano z tego samego powodu: dla wygody. Przez wiele pokoleń kontrolowano rozwój nowej rasy przez dobór odpowiednich matek i reproduktorów. Wielkie koty rzadko polowały, chętnie natomiast jadły żywność szykowaną dla nich w kuchniach Domu Dwudziestu Ośmiu Zapachów; niezwykle rzadko wydawały rozpaczliwe bolesne jęki przypominające dziecięcy płacz, które zdarzało mi się słyszeć w lasach otaczających Małe Domostwo. Wspomniałem, że ci z Rejestru sprawiali wrażenie dojrzałych, lecz gdy obserwowałem spacerujące koty, przyszło mi do głowy, że one są dorosłe, a ludzie to ich małe. Jak dziatwa poznaje zasady, naśladując dorosłych, tak ci z Rejestru uczyli się życia od swych kotów. Byłem dumny z tych paru odkryć. Nie zdawałem sobie sprawy, że jestem blisko prawdy, więc i tak na nic się nie zdały. Zhinsinura z gromadą ziomków weszła przez mur przechodni; mieli na sobie mnóstwo łachów, bo liczne warstwy najlepiej chroniły przed zimnem. — Wyruszamy do lasu — oznajmiła stara. — Chodźcie z nami. — Po co? — dopytywała się Jednodniówka. — Kotka zaginęła. Trzeba ją ratować. Puff, bardzo stara i osłabiona kocica o jasnorudej zmierzwionej sierści, ślepa na jedno oko... Gdy ubieraliśmy się z mozołem, Zhinsinura oznajmiła, że kotki nie ma od dwóch dni. Gdyby Brom albo Fa’afa zniknęli na tak długo, nikt by się nie przejął, ale Puff sama, i to zimą... Kobieta zaczęła nas popędzać. W lesie było mokro, ciemno, okropnie. Siąpił deszcz. Nie sądziłem, by wędrowcy znaleźli w puszczy cokolwiek poza błotem i topniejącymi zaspami śnieżnymi. Mimo to maszerowali śmiało, jakby widzieli ścieżkę. Wkrótce gromada się rozproszyła i straciłem z oczu resztę poszukiwaczy. Brnąłem przez las w towarzystwie nieznajomego mężczyzny okutanego w szare łachy tak, że było mu widać jedynie oczy. Rozrzucał kosturem brudny śnieg i dyszał ciężko, wypuszczając przez nos kłęby pary. — Pomóż — mruknąłem, czując, że moja stopa uwięzła pod śniegiem. — Psia pogoda — stwierdził nieznajomy. — Co mówiłeś? — zapytałem, gdy wspólnymi siłami udało się uwolnić nogę z potrzasku. — Psia pogoda. — Wskazał kosturem w głąb lasu. — One tam są. W lutym marnie im się wiedzie. Chodzą słuchy, że gdy nie zdołają niczego upolować, biegają w kółko, aż najsłabszy padnie. Mają wówczas co jeść. Sam nie wiem. To jest wyjście. Zwykle jednak znajdują inną ofiarę. Puff była stara i zziębnięta; łatwa zdobycz. W Małym Domostwie mówiło się, że wszystkie psy zostały przed wiekami zabite i zjedzone. A może w lasach... — Psia pogoda — powtórzył mężczyzna. Bystre oczy spoglądały znad szarych chust zamotanych wokół szyi. Zatrzymaliśmy się, by ocenić sytuację. Odgłos kapiących kropli wypełnił mi uszy; nie byłem w stanie wyłowić z niego innych dźwięków. Korony drzew ginęły we mgle, a wilgoć zdawała się toczyć ich pnie jak robactwo. Nagle w lesie rozległ się dziwny hałas. Odwróciliśmy się natychmiast. Zza drzew wyłonili się dwaj poszukiwacze. Mieli na sobie czarne ubrania i przypominali mroczne lutowe dni. Zawołaliśmy ich; mała grupka ruszyła dalej w las; teraz i ja rozglądałem się tak samo uważnie jak mój odziany w szarość współtowarzysz. Przedzieraliśmy się przez gęste zarośla; rozłożyste gałęzie szarpały nam ubrania, potykaliśmy się o wystające korzenie. Grunt opadł nagle, tworząc niewielką kotlinę, na dnie której stała ciemna woda pokryta przy brzegu kruchym lodem. Kiedy spojrzeliśmy w głąb niecki, mężczyzna w szarym ubraniu i ja zobaczyliśmy na przeciwległym zboczu dwa różne obrazy. On spojrzał w lewo i zauważył Puff brnącą przez śnieżną zaspę ku brzegowi kotliny. Skierowałem wzrok w prawo ku Jednodniówce, która wspinała się, goniąc kotkę. — Popatrz! — zawołaliśmy jednocześnie. Kotka była ślepa na jedno oko; nie dostrzegła Jednodniówki podchodzącej od niewłaściwej strony i brnęła rozpaczliwie po szyję w śniegu. Wkrótce dobiegł nas charakterystyczny jazgot; zrozumieliśmy, dlaczego Puff uciekała. Usłyszeliśmy gwałtowne ujadanie stłumione gęstą mgłą; wzdrygnąłem się z przerażenia. Jednodniówka przystanęła jak my, ale Puff nie traciła czasu. Z lewej strony dobiegł trzask łamanych gałęzi i z lasu wypadło zwierzę. Mężczyzna stojący na prawo ode mnie wyszczerzył zęby i syknął z przerażenia. Wychudzony drapieżnik o wielkiej głowie i szarożółtej sierści nerwowo wodził spojrzeniem od Jednodniówki do Puff, która opuszczała właśnie kotlinę. Las zaszeleścił i wybiegł z niego rudy zwierzak. Nie przystanął, tylko od razu dał susa w śnieżną zaspę. Żółty ruszył za nim. Po chwili do pary łowców dołączył łaciaty. Przepłynął sadzawkę i wyskoczył na brzeg. Jednodniówka stanęła na skraju kotliny, tupiąc na ośnieżone psy. Jeden z mężczyzn był już w połowie zbocza; krzyczał, wymachując kosturem. Przez chwilę stałem jak skamieniały, a potem ruszyłem za nim. Obaj biegliśmy już przez sadzawkę, po kolana brnąc w czarnej błotnistej wodzie, gdy z lasu wypadły jeszcze dwa psy; przystanęły, widząc ludzi. Gdy mozolnie wspinaliśmy się na zbocze, podbiegały i cofały się na przemian. Niebezpiecznie byłoby odwrócić się do nich plecami. Ujadały, a my krzykiem staraliśmy się je odpędzić. Z zarośli wyszli dwaj mężczyźni, którzy ruszyli w ślad za Jednodniówką. Mój współtowarzysz z kosturem w dłoni odwinął szarą chustę osłaniającą twarz i zaczął nią wymachiwać, a psy rozpierzchły się na wszystkie strony. Przemoczeni i zdyszani dotarliśmy na skraj kotliny. Puff, Jednodniówka i psy zniknęły nam z oczu. Zdeptany śnieg topniał na wzgórzach, odsłaniając ciemny wilgotny grunt. Spojrzałem pod nogi i dostrzegłem w śnieżnej zaspie wyraźne ślady krwi. Kocia krew, pomyślałem z westchnieniem. Krew Puff. Szkoda biednej starej kotki, to na pewno jej krew... Dwaj tropiciele w czerni minęli mnie w pośpiechu; jeden drugiemu wskazywał ślady ucieczki i pogoni. Stałem jak wryty. Słyszałem, jak woda chlupie w butach zbliżającego się człowieka z kosturem. — Psia pogoda — rzucił. — Trudny miesiąc, nie trafia się nic większego, a gdyby się skupiły... — Nie — wtrąciłem. Ruszył w ślad za resztą, energicznie kręcąc głową. — Jeśli dziewczyna pozostanie z kotką — dobiegł mnie jego głos — psy dostaną obie i zaciągną do lasu. Zrobiło się cicho. Wiesz, co to może znaczyć... Nie, nie, nie, ten człowiek ma źle w głowie, pomyślałem, idąc za nim. Obejrzałem się, by zerknąć na śnieżne zaspy; tamten nie zważa na ślady kociej krwi. Czemu się tak zachowuje? — Psy, psy, psy... w końcu się pojawiły — wymamrotał mężczyzna z kosturem. — Patrz, jak idziesz — mruknąłem, człapiąc po błotnistym gruncie. — Zamknij się i miej oczy otwarte. — Czuję zapach spalenizny — stwierdził, zatrzymując się nagle. Poczułem woń i ujrzałem w lesie smugę ciemniejszą niż szarość dnia. Mój nowy znajomy pobiegł tam, wołając innych tropicieli. Zatrzymałem się znowu, próbując rozmawiać sam ze sobą w prawdziwej mowie; z obawą myślałem, co oznacza zagadkowy ogień w lesie. Mężczyzna odwrócił się, skinął na mnie i zniknął w zaroślach. Wśród drzew biegła ścieżka, a na jej końcu stała drewniana chata przytulona do wiekowego muru z anielskiego kamienia; szary dym leciał z komina wystającego nad strzechę. Żółtawy pies, którego mężczyzna w szarym ubraniu i ja zobaczyliśmy na samym początku, kręcił się pod drzwiami, póki się nie pojawiliśmy; na nasz widok uciekł. Z przeciwnej strony nadeszło dwu ubranych na czarno tropicieli; zniknęli w ciemnym wnętrzu, jakby kroczyli przez mur przechodni. Chyba słyszałem ich śmiech. Mężczyzna z kosturem pospieszył za nimi. Ruszyłem jako ostatni, łowiąc uchem dobiegające z wnętrza strzępki rozmów. Wszedłem do środka. W izbie zasnutej dymem z paleniska odpoczywali usadowieni wygodnie i uśmiechnięci tropiciele w czarnych ubraniach. Zhinsinura również była roześmiana. Obok niej spała Puff, a między jej łapami leżała Jednodniówka. Była pogodna, a w niebieskich oczach gorzał płomień. Przypadłem do dziewczyny, ledwie żywy ze strachu; chciałem jej dotknąć, by się przekonać, czy wzrok mnie nie zwodzi. — Jesteś cała i zdrowa — rzuciłem, a wszyscy parsknęli śmiechem. — Tak — odparła. — Nasza doktor tu była. — Kto? Kto? — W milczeniu potrząsnęła głową i uśmiechnęła się tylko. — Co się wydarzyło? Skąd tu pogorzelisko? Jak to... — Milcz — powiedziała Zhinsinura, zaciskając dłoń na moim nadgarstku. — Wszystko jest dobrze. Wszyscy umilkli. Puff ocknęła się i popatrzyła na mnie jednym okiem. Zrozumiałem, że nie dowiem się ani teraz, ani później, co zaszło i czyją krew widziałem na śniegu. Tamto przeszło, minęło. Wszystko było dobrze. Nie mogłem prosić o to, czego mi nie dano. Usiadłem pogrążony w rozmyślaniach. Gdybym to ja stanął oko w oko z psią watahą, nie umiałbym powiedzieć, że wszystko jest dobrze, bo prześladowałyby mnie wspomnienia. — Tak — powiedziałem. — Wszystko się dobrze skończyło; mniejsza o pożar i resztę. Tak. — Pogrążył się w mroku — wtrącił uśmiechnięty szeroko mężczyzna z kosturem, siedzący przy ognisku naprzeciwko mnie. — Gotów nas zwymyślać. — Położył dłonie na karku, wyszczerzył zęby i dodał chełpliwie: — Mówiłem. Psia pogoda. xxx Nie opisałeś lutowego obrazka. Był popękany, jakby pod wpływem gorąca pokrył się pajęczyną drobnych kreseczek. Ściemniałe kolory upodobniły się do naturalnych barw lutego. Kalendarzowe dzieci stały na moście ponad chłodną rzeką, z której wystawał ogromny przedmiot. Niewiele pamiętam. Na marcowej plakietce utrzymanej w jasnych barwach niebieską sukienkę unosił ten sam powiew, który porwał suchy liść na listopadowym obrazku; wiatr zaznaczono cienką, łukowatą kreską. Dzieci stały na szycie wzgórza jak na dachu świata; wokół nie było nic prócz bezkresu nieba, gdzie jasny błękit mieszał się z purpurą. Wiatr potargał dzieciom włosy i uniósł ich latawce tak wysoko, że stały się ledwie widoczne. W Centrum Usługowym widziało się ruiny, ale pozostało kilka budynków w dobrym stanie. Ci z Rejestru przechowywali tam swoje znaleziska. Wśród rupieci Jednodniówka znalazła swój latawiec. Siedzieliśmy w zagraconym pomieszczeniu zasłuchani w opowieść Zhera. Dziewczyna w skupieniu wymieniała ogon latawca. Utkwiła w nim spojrzenie, a jej wargi zdawały się naśladować dłonie; zaciskały się mocno podczas wiązania supłów, rozchylały, gdy sięgała po kawałek materiału; robiąc pętelkę, wysuwała język. — Gdy nadchodzi marcowa pełnia księżyca — perorował Zher, spoglądając na słuchaczy szeroko otwartymi oczyma — zając popada w obłęd. Tupie nogami. — Stopy Zhera zadudniły o podłogę. — Zaciska pięści i nie może... nie może się opanować. — Potoczył wkoło dzikim wzrokiem i uniósł nogę, by ponownie zatupać. — Na widok ziomka wrzeszczy: „Nie ma miejsca, nie ma miejsca!”, choćby go było pod dostatkiem. Jednodniówka śmiechem skwitowała te wygłupy i skupiła się całkowicie na swoim zajęciu. W moich oczach robiła wszystko najpiękniej spośród mieszkańców Centrum Usługowego, ponieważ ją kochałem; zresztą wszyscy tam posiadali tę samą umiejętność, bo cokolwiek robili, oddawali się temu całkowicie. Można by pomyśleć, że określona czynność bez reszty pochłaniała wykonawcę zmierzającego do perfekcji. Z drugiej strony jednak w Rejestrze niewiele się robiło. Do ważniejszych czynności należało marcowe puszczanie latawców. W jednym z budynków było ich mnóstwo — całych i uszkodzonych; wisiały między stosami plastikowych butów, szarych peleryn i zwiniętych parasoli. Gdy nadchodził właściwy dzień (najlepiej chłodny i wietrzny), ci z Rejestru szli na wzgórze w kapeluszach zawiązanych pod brodą i kapotach szarpanych wiatrem, by puszczać latawce. A może tak mi się tylko wydaje. Mniejsza z tym. Pewnego dnia, gdy powietrze było nieruchome i ciężkie od zapachów, obrazek z latawcem został wreszcie przełożony; na jednym stosie były trzy plakietki, a na drugim dziewięć. Gapie zgromadzeni wokół kalendarza westchnęli z zachwytu na widok kwietniowego wizerunku. Srebrzysty deszcz zacinał ostro, padając w kałuże wielkimi kroplami; woda chlapała na boki. Połyskliwe oczka wodne otaczała młoda zieleń skąpana w deszczu. Po raz pierwszy dziewczynka nie była ubrana na niebiesko. Dzieci nosiły takie same połyskliwe żółte płaszczyki, a łagodnie zaokrąglone łydki ginęły w szerokich żółtych buciorach. Dziewczynka miała jednak niebieską parasolkę. Padało wprawdzie przez okrągły rok, ale ci z Rejestru tylko w kwietniu nosili parasole, by się porządnie opłukały. W dżdżyste dni obserwowałem przez mur przechodni, jak chodzą po wielkim kamiennym placu, trzymając otwarte parasole. Niektóre zostały starannie połatane, w innych druty były pogięte albo ich brakowało, a słabo naciągnięta tkanina upodabniała inne do skrzydeł nietoperza. Wśród spacerowiczów był Houd; jego czarno-zielony parasol był większy niż inne i miał oryginalnie rzeźbioną rączkę. Houd szczerzył do mnie zęby, jakby z tamtej strony muru przechodniego widział mnie tak wyraźnie, jak ja widziałem jego. Zaczęli się schodzić, gdy dzwon zabrzmiał pięć razy; nie był to już wieczór, tylko środek dnia. Strząsnęli wodę z kapeluszy i złożonych parasolek; nie wiedzieć czemu otwartych nie można było wnosić do budynków. Od spacerowiczów biła woń ciepłego deszczowego dnia; przynosili zieleń: liście paproci, młode gałązki, świeże kwiaty ociekające deszczem. Zgromadzili się w ogromnej sali, a Zhinsinura siedząca na przyniesionym specjalnie dla niej wysokim krześle obserwowała ich niczym kotka i jak ona miała w oczach spokój i znajomą ciekawość. Uniosła wielkie dłonie i gestem nakazała zebranym, by usiedli. Przez chwilę panowało ogólne zamieszanie, ale wnet uciszono dziatwę, a dorośli spokojnie i bez pośpiechu rozsiedli się, gdzie kto mógł. Ci z Rejestru okazują w takich chwilach przyrodzoną cierpliwość. W końcu uformowano dwa kręgi; wewnętrzny z kobiet i dziewcząt, zewnętrzny z mężczyzn i chłopców. Uśmiechnięta Jednodniówka przeszła obok mnie, ocierając mokrą twarz i przyłączyła się do kobiet. Chętnie usiadłbym obok niej, ale tego dnia Rejestr wspominał Drogę Przymierza i Matkę Tom, a wówczas mężczyźni wiedzieli, gdzie ich miejsce, trzymali się na uboczu i powściągali języki. Za murem przechodnim nagle lunęło, jakby niebiosa także płakały; po chwili deszcz ustał. Milczeliśmy. Zhinsinura przemówiła. Koty były zaciekawione. CZWARTA FASETA W ostatnim miesiącu zimy — zaczęła, mówiąc z pozoru tylko do kotów leżących u jej stóp — gdy powoli nadchodzi wiosna, lód na rzece, do tej pory gruby i dostatecznie mocny, by utrzymać spory ciężar, popękał i hałaśliwie popłynął z nurtem; lodowa kra wyglądała bardzo malowniczo. — Jak rzeka tego dokonała? — zapytał lód, a woda tak mu na to odpowiedziała: — Lód rozpoczął dzieło, którego nie był w stanie doprowadzić do końca. Resztka wody, której nie zmroził, pozostała rzeką. A co do fiaska jego zamiarów, nie moja to rzecz; upływ czasu i ciągła zmienność pomogły mi przetrwać. — Tak by pewnie odparła rzeka — powtórzyła Zhinsinura — ale nie było już lodu, by mógł tego wysłuchać. Skoro moja opowieść ma dotyczyć dawnych czasów, zaryzykujmy tezę, że mężczyźni byli aniołami i posiadali zdolność lotu. Przypominali kruchy lód, bo zawładnęli tylko powierzchnią życia. Rzeka, ukradkiem tocząca swe wody, oznacza kobiety oraz ich Przymierze. A upływ czasu i ciągła zmienność... zawsze są takie same i nie trzeba dla nich szukać symboli. — Posłuchajcie — tłumaczyli kobietom dawni mężczyźni — zawiesiliśmy na niebie Mały Księżyc, naszych siewców wysyłamy poza słońce, musimy zatem dokładać starań, aby owe dokonania przetrwały. Mężczyźni chcą wiele zdziałać i wykorzystać swój czas we właściwy sposób. Gdybyście potrafiły tak pracować, można by skorzystać z waszej pomocy. Problem w tym, że choć umieściliśmy w niebiosach nowy księżyc, pozostajecie we władzy starego i przez to nie jesteście w stanie korzystać jak należy z danego wam czasu. To ogromna wada. — W tym się kryje wasza siła — oznajmiła Przymierzu matka Tom. — Nadchodzi wiosna i kruszy lód na wszystkich rzekach. Czas się bez was nie obejdzie. Czy to w mroku, czy w światłości, kiedyś was użyje. Zhinsinura sięgnęła po ukryte za krzesłem podłużne, wysokie pudełko i umieściła je przed sobą. Frontowa ścianka przypominała łukowatą bramę. Staruszka energicznym ruchem nacisnęła przełącznik w tylnej ściance. Łuk pojaśniał, a nam wydawało się, że zaglądamy do sadu, gdzie zakwita drzewo owocowe, a stojąca pod nim wysoka, otyła kobieta pozdrawia widzów. Machała do nich ręką; to nie był obrazek, tylko autentyczne pozdrowienie: unosiła ramię, kiwała dłonią i opuszczała ją znowu. Potem wszystko zaczynało się od początku: unoszenie ręki, gest pozdrowienie, opuszczenie. I tak w kółko. Zhinsinura podjęła opowieść, delikatnie obejmując palcami wysokie pudełko. — Jestem po trosze mężczyzną, po trosze kotem, po trosze snem oraz kobietą do szpiku kości — powtarzała matka Tom. — Pamiętajcie, że matka Tom przeszła operację — tłumaczyła Zhinsinura. — Była mężczyzną, ale stała się kobietą. W tamtych czasach nie było rzeczy niemożliwych. Kobiece organy funkcjonowały w jej organizmie na równi z męskimi. Żeńskim narządom w swoim ciele nadała wspólne imię Janice — na cześć dawczyni, która padła ofiarą morderczej drogi. Zwykła mawiać, że Janice z radością przyjęłaby wieść o przeszczepie. W tamtych czasach doktorzy potrafili bez trudu wymieniać narządy i, jak na aniołów przystało, sądzili, że to załatwia sprawę, a tymczasem kobiece organy nie zatraciły odrębności, a wokół nich zaczęła powstawać żeńska osobowość, jak mroczne światło w ciele starego mężczyzny, którym była matka Tom, gdy stwierdziła, że Janice zmieniła jej sposób myślenia. Tom ważyła tyle, co dwie kobiety, a głos miała jak dzwon. Zapragnęła całkowitej przemiany; chciała nawet wstąpić do Przymierza. Aniołowie kpili sobie z tej organizacji i mawiali, że niezbyt apetyczne kury domowe krzyżują ramiona na piersiach i zza kwiatowych dekoracji tokują do innych kobiet. Na kapeluszach noszą ogródki i gadają o michałkach. — Zhinsinura sięgnęła po orzech i z głębokiej kieszeni wyjęła dziadka do orzechów. Po chwili znowu przemówiła: — Dobry żart, lecz aniołowie nie chwytali jego istoty. Z płaczem myślałam, jak zażarcie walczyli, by odpowiednio wykorzystać czas. Wspominałam ich ze łzami. Matka Tom często wypłakiwała sobie oczy po zebraniach, bo kobiety zamiast wojować z aniołami zwalczały siebie nawzajem; szlochała po nocach, słysząc przez sen głosy istot upodlonych i zastraszonych, rozwścieczonych i głupich, przede wszystkim jednak kobiecych. — Moje panie! — łkała matka Tom. — Moje panie! Zaczynała rozumieć, że pora włączyć się w ich sprawy i była z tego odkrycia bardzo zadowolona. — Nie chcę już być mężczyzną, choć do nich należą wszyscy siewcy wszechświata, wszystkie pieniądze złożone w banku oraz wszystkie niebiańskie miasta. Matka Tom wprawiła Przymierze w zakłopotanie. Długo nie zapraszano jej na zebrania, mimo to przemawiała do nich, ilekroć miała sposobność, a z upływem lat jej opowieści stawały się coraz dłuższe. Mówiła o bliskiej przyszłości, którą umiała przewidzieć; o mężczyznach, do których się dawniej zaliczała, o światłości i mroku, chociaż na ten temat trudno cokolwiek powiedzieć. Część kobiet zaczęła słuchać i rozumieć, bywało jednak, że z uśmiechem odwracały wzrok, nie chcąc znać prawdy; liczyły, że wszystko się ułoży i będzie dobrze. — Dobrze! — wrzeszczała matka Tom. — Dobrze! — Gdy się postarzała, a kobiety z Przymierza chętnym uchem słuchały jej wywodów, coraz rzadziej płakała, za to więcej krzyczała. Aniołowie błędnie ocenili sytuację. Zawsze uważali Przymierze za śmieszny wybryk, a matkę Tom za komiczną figurę. Problem w tym, że ich przeciwniczka znała mężczyzn na wylot i gadała jak najęta, a im była starsza i bardziej krzykliwa, tym więcej kobiet słuchało z uwagą wrzaskliwej staruchy. W rezultacie mężczyźni znaleźli się w sytuacji człowieka, który trzyma w garści ptaka wyrywającego się na swobodę; można wzmocnić uścisk, ale więźniowi grozi wówczas uduszenie; z lekkiego uchwytu na pewno się wyrwie. Aniołowie wzmocnili chwyt, a ptaszek się wymknął. Tak to z nimi zawsze było. Zhinsinura umilkła i spokojnie zjadła orzech. — Wyobraźcie sobie, że aniołowie w końcu zrozumieli pointę swego żartu. Dotarło do nich, że póki kobiety trudzą się, by jak najlepiej wykorzystać czas i pracują z mężczyznami dla zrealizowania ich przedsięwzięć, nie ma powodów do obaw. Jeżeli natomiast zamkną się w sobie i zamilkną, jak im radziła matka Tom, trzeba się będzie liczyć z klęską wspaniałych planów. Uradzili, że trzeba posłać do ogrodu matki Tom kilku facetów, którzy zabiją staruchę. Matka Tom dobiegała wówczas osiemdziesiątki. Zamordowali ją. Zhinsinura przerwała, ale wnet podjęła opowieść. — Opowiadając zdarzenia sprzed wieków, trzeba dodać, że kiedy aniołowie przyszli do ogrodu i zabili matkę Tom, była zima i najkrótszy dzień roku; wtedy zaczynają się prawdziwe chłody. Z drugiej strony jednak, od tego momentu zaczyna z wolna przybywać dnia, a myśli biegną ku wiośnie. Długowieczna matka Tom nauczyła się w końcu rozumieć umiłowane kobiety, natomiast aniołowie byli przekonani, że zdusili wszelki opór i mocno trzymają ptaka w garści. Rzekę pokryła gruba warstwa lodu, ale woda płynęła dołem; lód pozostawał niemy, a rzeka rozmawiała sama ze sobą, dla innych niesłyszalna. Wspominała matkę Tom uczczoną tym wizerunkiem oraz tysiącami innych zachowanych przez kobiety. To one zwykły powtarzać, że gdy matka Tom była posępna, okrywał ją gęsty mrok, a kiedy odczuwała radość, jaśniała bardziej niż światło. Co miała do powiedzenia... Mówiła o przyszłości, którą mozolnie starali się zaplanować mężczyźni, powracający wieczorami do domu jakby z pola walki, gdzie odnosili porażki i nie tracili czasu, zmierzając ku przegranej. W tej sytuacji matka Tom miała dla kobiety tylko jedną radę: zamknij się w sobie i milcz. Trzeba by teraz powiedzieć o poglądach matki Tom; jak było z ogrodami, strojami i stopniowym przygasaniem lamp; kilka słów odnośnie dzieci, najwyższego piękna, historii pieniądza, a także środków zaradczych na wypadek, gdyby światła pogasły na dobre, ostatnich anielskich cudów i ogólnej pewności, że lada chwila wszystko będzie możliwe, a kobiety dostaną od swych mężczyzn wszystko, czego pragną. Zhinsinura na moment zasłoniła dłonią oczy i dotknęła pudełka, z którego matka Tom ustawicznie nas pozdrawiała. — Wszystko, czego pragną! Gdybym wtedy istniała, żyłabym w mroku; wystarczy o tym pomyśleć, by spochmurnieć. Jakże to było trudne, jakie przykre! Kobiety czekały, aż czas się nimi posłuży, a tymczasem rzekomi władcy czasu perorowali w nieskończoność, mydląc wszystkim oczy i wyrażając opinie, z którymi ich towarzyszki nie mogły polemizować, nawet wówczas, gdy potrafiły je zrozumieć. Przyszło im patrzeć, jak bliscy, niczym chore koty obżerają się, nie mogąc zaspokoić apetytu, aż z przejedzenia dostają robaków. A jednak milczały. Nie mogły przewidzieć, kiedy zostaną wykorzystane, bo taki jest los wszelkich narzędzi. Mogło się także okazać, że nie mają żadnej misji do spełnienia, a ich jedynym obowiązkiem jest zaspokajanie chorobliwego głodu aniołów, i nie dla nich wszystko, czego pragną. Nie jest wcale zasługą matki Tom, która zresztą wcale do niej nie pretendowała, że sprawne narzędzie hartowało się w ogniu światłości i mroku, aż było zdatne do użytku. Gdy nastąpiła katastrofa, aniołowie zostali strąceni w ciemność, jakiej nie znali, odkąd zaistnieliśmy. Czy lód spodziewa się wiosny? Przymierze natomiast było już w pełni ukształtowane i dojrzałe; jego członkinie znały na pamięć wszystkie opowieści; po upadku prawa i kruchty odbyły pierwsze zgromadzenia w Centrum Usługowym i tysiącach podobnych miejsc. I choć kobiety pamiętały o matce Tom, zrozumiały w końcu jej nauki i pojęły, jak trzeba nieść pomoc, to mimo całej wiedzy nie było w nich światła. Dlaczego? Pamiętajcie, moje dzieci, że kobiety z Przymierza szły właściwą drogą, ale w mroku czy w światłości i one były przecież aniołami. Nie możecie o tym zapomnieć, bo to ich najważniejszy powód do chwały. Czuję się tak, jakbym tu z nimi była podczas owych zgromadzeń sprzed lat i wiem, że choć wiele potrafiły, ogarnął je mrok, lęk, paniczny strach. Wiele później dokonały, ale wówczas ciążyła im świadomość, że przetrwały, by patrzeć na zagładę aniołów. Lód pękał, wydając dźwięki podobne do śmiechu i łkania. Kobiety siedzące przez Zhinsinurą słuchały uważnie, opierając policzki na dłoniach, albo uciszały hałasującą dziatwę, albo odsuwały łaszące się koty, albo szukały lepszego miejsca. Dzieci zamiast słuchać zaczepiały się nawzajem, jak to zwykle bywa, gdy dorośli są zajęci poważnymi sprawami. Opowieść powstała przed wiekami i wszyscy słyszeli ją setki razy. Raz jeden, w kwietniu, ci z Rejestru zbierali się, by jej razem wysłuchać. Zapewne byłem jedynym, który starał się nie uronić ani słowa. Stojąca w ogrodzie matka Tom uniosła rękę, pomachała i opuściła ramię. — My, nieodrodne dzieci Przymierza — ciągnęła Zhinsinura — pamiętamy o matce Tom, czujemy obecność kobiet sprzed wieków tutaj, gdzie się zbierały, rozdzielając żywność trzymaną niegdyś na wszystkich półkach, gdzie szykowały lekarstwa, ratując życie naszym cierpiącym przodkom, gdzie powracały z wypraw po historie i anielskie wytwory przechowywane do dziś, gdzie snuły plany i urzeczywistniły porozumienie czyniące świat takim, jakim teraz jest, gdzie w końcu zaniechano odwiecznej walki, bo zapominamy, ale nie żal nam niczego, jak na starość mało kto się żali, że przed laty obumarli go rodzice. — Skoro przyszło mi opowiedzieć — ciągnęła — jak Przymierze przekształciło się w Drogę Przymierza, przytoczę stwierdzenie, że kot okazuje ciekawość w najmniej odpowiednim momencie. Odczuwamy wdzięczność, ponieważ kobiety odkryły dziatwę medykamentów oraz inne anielskie lekarstwa. Z drżeniem serca i podziwem dla ich odwagi wspominamy, jak odnalazły i zniszczyły czterech nieboszczyków, najgroźniejszy z anielskich sekretów. Jak ująć w słowa kwestię doktor Boots oraz mroku i światłości? Przymierze jednak to przeszłość; ciekawość została zaspokojona; walka się zakończyła. Czy to w światłości, czy w mroku, na świecie ubyło trosk. Z uśmiechem pokiwała głową i strzepnęła z kolan pokruszoną skorupkę orzecha. Popatrzyła na słuchaczy i wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z tymi, którzy odpowiedzieli uśmiechem. — Z drugiej strony jednak, moje dzieci, pomyślcie, jakie to dziwne. W ostatecznym rachunku zastanawia nie radość i smutek, ale niezwykłość tamtych zdarzeń. Nadchodzi maj, a z nim czas duchowej jedności; to najbardziej osobliwe ze wszystkich przeżyć. Nie chcę znać waszych sekretów. Uświadomcie sobie tylko, że znów się tu dziś zgromadziliśmy, że tak było, że do tego doszło; jakie to dziwne, jakże niezwykłe! Na twarzach wokół mnie dostrzegłem wyraz zaskoczenia, jakby zachęceni przez Zhinsinurę słuchacze pojęli nagle, w czym rzecz. Usłyszałem nagłe wybuchy śmiechu, które rozlegały się i cichły wśród mężczyzn, jak wieczorna pieśń. Tłumiona radość wywołana niezwykłością sytuacji sprawiła, że ci z Rejestru po raz pierwszy, odkąd do nich przystałem, wydali mi się normalni, to znaczy podobni do prawdomówców. Wybuch śmiechu postawił kropkę nad i, kończąc dzień. Zanosiło się na to, że deszcz będzie padać do wieczora, a nawet przez całą noc. Srebrzysty połyskliwy zmierzch zapadł wyjątkowo szybko. Zhinsinura wciąż siedziała, trzymając przed sobą wizerunek matki Tom; jadła orzechy. Słuchacze przeciągali się, zbierali w grupki i zaczynali rozmowy. Podszedłem do Jednodniówki zapatrzonej w pudełko, z którego matka Tom pozdrawiała słuchaczy. Ogród pociemniał, a jego rezydentka coraz bardziej opieszale machała ręką, ale nie przestała ani na chwilę. Obserwowałem ją ze względu na Jednodniówkę, która patrzyła jak urzeczona. — Co Zhinsinura miała na myśli, wspominając o duchowej jedności? — zapytałem. — Chodziło jej o listy od doktor Boots — wyjaśniła Jednodniówka, nie odrywając wzroku od pudełka. W ogrodzie rosło kwitnące drzewo. Z bliska dostrzegłem także kotka zwiniętego w kłębek u stóp matki Tom. Ilekroć otyła postać unosiła ramię, z drzewa spadał kwiatowy płatek. Ręka się podniosła, dłoń wykonała powitalny gest, a płatek dotykał ziemi. Matka Tom uśmiechnęła się, a rozleniwiony kot przymknął oczy. Ramię opadło, a uśmiech znikał, kiedy dłoń opadła na udo, a rozświetlony ogród przebiegło drżenie. Wystraszona matka Tom posmutniała. Zaniepokojony kot raptownie otworzył oczy. Ramię uniosło się w górę, potem nastąpiło znajome pozdrowienie, uśmiech pojawił się na twarzy, kot przymknął ślepia i w tej samej chwili na ziemię spadł kolejny płatek. Gdy Matka Tom pochmurniała, całkiem pogrążała się w mroku, a kiedy odczuwała radość, jaśniała bardziej niż światło. Ilekroć na jej twarzy pojawiał się uśmiech, kot przymykał ślepia i kolejny płatek spadał na ziemię, szybując lekko jak piórko. — Gdybyśmy okazali dostatecznie dużo cierpliwości, zabrakłoby płatków, a na drzewach zawiązałyby się owoce. — Nieprawda — odparła Jednodniówka. Święty Gene wymyślił taką sztuczkę: wziął pasek papieru, zwinął go poziomo i ułożył jakby w kokardkę. Potem kazał gapiom sunąć palcem po zewnętrznej stronie i nie dotykać wnętrza. Problem w tym, że wewnętrzna strona ujawniała się, nim palec opuścił zewnętrzną. Można tak wodzić paluchem w nieskończoność. — To jest zagadka — stwierdziłem. — Przyrzekłaś mi w ubiegłym miesiącu, że nie będziesz ich więcej zadawać. — Nie pamiętam zagadek — odparła. Matka Tom pomachała ręką. Kot zasnął. Płatek spadł. Poczułem się jak człowiek zamknięty na zawsze w mikroskopijnym pomieszczeniu. Zrozumiałem, w czym rzecz. Wszystkie spadające płatki były tym jednym jedynym. Matka Tom raz jeden nas pozdrawiała. Zimy nie będzie. PIĄTA FASETA Kiedy pójdziesz? — zapytałem Jednodniówkę. Z początkiem maja znów się zadomowiliśmy w cienistym schronieniu na zboczu wzgórza. Zdeptana trawa odrosła gęstwiną złocisto-zielonych źdźbeł. — Wkrótce — odpowiedziała. — Przyjdą po mnie i powiedzą kiedy. Ci z Rejestru szli jeden po drugim ku rzece, a kiedy powracali od doktor Boots — niektórzy zupełnie nadzy — starcy wyglądali jak dzieci, a dziatwa przypominała staruszków. Każdy otrzymywał list, a wówczas jego tajemnice stawały się jeszcze bardziej zagadkowe i nieprzeniknione. Nie miałem do nich dostępu. Podchodziłem kolejno do moich nowych przyjaciół i odkrywałem, że już ich nie mam, choć wyglądali na spokojnych i zrównoważonych; powitalne słowa więzły mi w gardle. Nawet dzieci, pozostawione same sobie tak samo jak ja, sprawiały wrażenie opanowanych, gdy bawiły się w nieznane mi gry z cierpliwymi, uważnymi kocurami. Z pozoru ludzie z Rejestru snuli się jak zjawy, lecz w gruncie rzeczy to ja przestałem dla nich istnieć, stając się jedynie przelotnym wspomnieniem i dziwacznym wybrykiem wobec konkretu, jakim była ich tajemna wiedza. — A gdybyś nie poszła w tym roku? — zaproponowałem. — Jakie to miałoby następstwa? — Co masz na myśli? — zapytała obojętnie, jakbym mówił o sprawach, które jej w ogóle nie interesują. Ogarnęła mnie czarna rozpacz. W Małym Domostwie z pewnością nie zapytałaby, co mam na myśli, chociaż pochodziła z linii Szeptu. — Myślę to, co mówię — powiedziałem cicho. — Tak właśnie jest: myślę to, co mówię. Spojrzenie niebieskich oczu było jasne i nieprzeniknione jak niebo ponad naszymi głowami. Odwróciła głowę, by popatrzeć na koniki polne harcujące w gęstej trawie i Broma, który się za nimi uganiał, skacząc wyjątkowo zwinnie jak na zwierzę jego wielkości. Nie słuchała. Musiałem powiedzieć jasno i wyraźnie, co myślę. — Wolałbym, żebyś nie szła po list — oznajmiłem. Spędziliśmy razem cały rok i w tym czasie poznałem ją na nowo. Nie odnalazłem dziewczynki spotkanej przed laty, ale z miesiąca na miesiąc coraz więcej dowiadywałem się o nowej znajomej. Nie prosiłem o to, czego mi nie dano, sama mi siebie ofiarowała. Byłem przekonany, że po otrzymaniu listu odsunie się ode mnie i będzie równie daleka, jakby odleciała na Mały Księżyc. — Posłuchaj mnie uważnie — dodałem, ujmując jej szczupły nadgarstek. — Przecież możemy stąd odejść. Sama powiedziałaś, że nie będą mieli nic przeciwko temu, szczególnie teraz. Ruszajmy dziś wieczorem. — Dokąd? — Uśmiechnęła się do mnie, jakbym opowiedział bajkę albo przytoczył jeden z żartów Rejestru. — Do Małego Domostwa. — Chciałem wrócić do naszego miejsca urodzenia, do Archiwum i siedziby świętych, do gawędziarek, które rozluźniają więzy zamiast je zacieśniać jak ich poprzedniczki; w Małym Domostwie istnieją dowody autentyczności każdej historii, a tajemnice są przynajmniej z grubsza określone. Krótko mówiąc, chciałem wrócić do domu. — To nie był mój dom — powiedziała, a ja zadrżałem, pojmując, że mimo wszystko słyszy, co mówię. — To nie był mój dom, tylko miejsce, w którym się znalazłam. — Mniejsza z tym. Pójdę z tobą wszędzie, tylko... — Nie — odparła łagodnie. Śledziła wzrokiem połyskliwe koniki polne. Wiedziałem, co chce powiedzieć: Nie pogrążaj mnie w mroku; nie pora na to. W oddali pojawił się człowiek w czarnej koszuli bez rękawów i szerokim kapeluszu. Houd. Zatrzymał się w pobliżu i obserwował nas przez chwilę, a potem uniósł rękę trzymającą kostur, skinął na Jednodniówkę i odszedł. — Muszę iść — powiedziała, wstając. — Czy wiesz, że ciebie tracę? — zapytałem. Bez słowa ruszyła za Houdem do Centrum Usługowego. Oparłem czoło na kolanach i patrzyłem na trawę u moich stóp. Znacznie wyraźniej niż do tej pory widziałem każde źdźbło, każdy pączek i zawiązek. Pogrążyłem się w głębokiej zadumie. Nie! Zerwałem się tak gwałtownie, że Brom przerwał zabawę, aby mi się przyjrzeć. Dogoniłem Jednodniówkę idącą przez obszerny, kamienny, rozgrzany słońcem plac. Po zimie przybyło rys i pęknięć, jak zmarszczek na steranej wiekiem ludzkiej twarzy. — Jednodniówko — rzuciłem, nie czekając, aż dziewczyna się odwróci — Odchodzę. Nie wiem, dokąd iść, ale pora na mnie. Wrócę tu za rok. Błagam, obiecaj, że będziesz o mnie myślała, że ani na chwilę nie przestaniesz o mnie myśleć. Wspominaj Małe Domostwo, lisy, pieniądz, moją wędrówkę za tobą i nasze ponowne spotkanie. Pomyśl o... — Nie pamiętam lisów — stwierdziła Jednodniówka, nie odwracając głowy. — Wrócę i powtórzę swoją prośbę. Będziesz o mnie myślała? — Jak to możliwe, skoro ciebie tu nie będzie? — Możliwe! — Zirytowany chwyciłem ją za ramię. — Wiesz, że tak! Przestań! Mów do mnie! Mów! Nie mogę znieść twego milczenia... Dobrze już, dobrze. — Ujrzałem jej nieprzeniknioną twarz, gdy się odwróciła i strząsnęła z ramienia moją dłoń, jakby to była drobna przeszkoda, sucha gałązka, stary łach. — Zechciej mnie tylko wysłuchać. Wiem, że nadal to potrafisz. Odchodzę. Mamy czas do namysłu. Ale wrócę. Z wiosną. — Teraz jest wiosna — odparła i poszła dalej przez plac. Obserwowałem jej wyrazistą, jasną sylwetkę na tle intensywnej czerni muru przechodniego. Nagle zniknęła. Przepadła w mgnieniu oka, jakby w ogóle nie istniała. Ze ściśniętym sercem myślałem, czy sprawy ułożyłyby się inaczej, gdyby używała prawdziwej mowy, gdyby usłyszała moje ukryte wyznanie, że nie potrafię jej opuścić na miesiąc czy dzień, a co dopiero mówić o roku. Prędzej Brom zacząłby mówić, a święty Blask kłamać jak z nut! Nie pamiętam, co robiłem i gdzie się podziewałem do końca dnia. Nie można wykluczyć, że stałem bez ruchu tam, gdzie mnie zostawiła. Przed wieczorem odwiedziłem Dom Dwudziestu Ośmiu Zapachów, nie chcąc widzieć powracającej Jednodniówki. Odszukałem Zhinsinurę. Stała z grupą staruszków przy długim blacie i spoglądała w zadumie na dużą płytkę pokrytą równiutko pszczelim woskiem tak, by można było stawiać na niej znaki. Po namyśle popchnęła lekko jedną z kobiet i wręczyła jej zaostrzony patyczek; inni uśmiechnęli się i pokiwali głowami. Kobieta narysowała znak na tabliczce. Zhinsinura przytuliła ją, a następnie odprawiła wraz z paroma innymi osobami. — Ja również chciałbym odejść — oznajmiłem. Zhinsinura spojrzała na mnie podkrążonymi oczyma. — Przeszedłem wszystkie próby. Nie prosiłem o to, co nie było mi dane, ale mam tę jedną prośbę. Skinęła na innych, by poczekali, wzięła mnie za ramię i zaprowadziła do kalendarza, gdzie mogliśmy porozmawiać na osobności. — Nie poddawaliśmy cię żadnym próbom. Muszę jednak zadać ci pytanie. Dlaczego do nas przyszedłeś? — Usłyszałem pewną historię — zacząłem. Odpowiedzi było wiele, lecz tylko jedna się teraz liczyła. — Chodziło o czterech nieboszczyków. Poznałem mądrego człowieka, który sądził, że możecie znać koniec opowieści. Chyba się pomylił. Mniejsza z tym. — Czterej nieboszczycy umarli — stwierdziła Zhinsinura, opierając policzek na dłoni. — Przymierze ich zniszczyło. Rozbito cztery jasne, puste w środku kule. Zniszczenia uniknęła tylko jedna, która zniknęła na dobre, jakby w ogóle nie istniała... — A zatem było ich pięć. — Owszem. Było ich pięć — przytaknęła z uśmiechem. Z podkrążonych oczu wyczytałem największą tajemnicę; ostatnia próba polegała na tym, żebym powstrzymał się od zadawania pytań. — Nie dbam o to. Chcę tylko zostać tu, gdzie ona przebywa. Nie mogę tego uczynić, chyba że zrozumiem... — A jeżeli to nic nie da? Moim zdaniem wy, prawdomówcy, zbyt dużą wagę przywiązujecie do wiedzy, zrozumienia i tak dalej. — Proszę, nie mów tak. Nie próbuję niczego rozumieć. Ona... Pragnę jedynie być... stać się nią. Tak, chcę być nią. Nie zależy mi na tym, by pozostać sobą. Nic na tym nie zyskam. Jestem bezradny. Nie wiem, czy przemiana w nią mnie uratuje, ale przestałem zaprzątać sobie tym głowę. Poddaję się i proszę o pomoc. Nie mam innego wyjścia. Zhinsinura słuchała w zadumie i obgryzała paznokieć. Byliśmy sami, jeśli nie liczyć kota, ale Fa’afa nie był ciekawy takich spraw. Spojrzałem na majową plakietkę leżącą na stoliku miedzy nami. Upłynął rok, ale kalendarzowe dzieci nie urosły. Przykucnęły w szerokich wrotach drewnianego budynku wypełnionego aż po dach ściętą zżółkłą trawą. Słońce padało na rumiane policzki i lśniące oczy. Dzieci położyły dłonie na kolanach i przyglądały się małej kotce leżącej na boku oraz ssącym jej sutki pięciu małym kociętom. Ten widok bardziej niż inne scenki przypominał mi o lisiej rodzince, którą pokazałem Jednodniówce. Czy i ja z czasem zapomnę o tamtych stworzeniach? — Kocham doktor Boots — oznajmiła cicho Zhinsinura. Pochyliła się i pogłaskała mnie po twarzy; czułem, jak kosmyki brody wkręcają się w jej pierścionki. — Mam już swoje lata, jestem bardzo stara i nie chcę innego życia. Uwielbiam doktor Boots. Spełnię twoją prośbę i mam nadzieję, że na ciebie podziała tak samo jak na mnie. Pamiętaj jednak, żebyś nie robił sobie wielkich nadziei; nic się nie dzieje samo przez się. Będzie, co ma być; nie można rozszyfrować do końca doktor Boots, twojej dziewczyny, nawet ciebie. Za dużo mówię. Słowa nic tu nie pomogą. — Wstała i poprowadziła mnie do blatu, na którym leżała gliniana tabliczka pokryta woskiem. — Tę noc spędzisz w samotności — poleciła. — Przyjdź tu do mnie wczesnym rankiem. Zaprowadzę cię. Dostaniesz list od doktor Boots. — Podała mi zaostrzony patyczek. — Wpisz się do Rejestru. Na tabliczce widniało mnóstwo znaków. Nie miałem własnego, toteż starannie, choć trochę krzywo narysowałem dłoń — symbol mojej linii. Noc spędziłem w odosobnieniu, lecz nie mogłem zasnąć. Leżałem, myśląc, że przybyłem wprawdzie do Rejestru przez wzgląd na Jednodniówkę, ale od samego początku ten etap musiał być na mojej Ścieżce. Było mi pisane ujrzeć czterech nieboszczyków i posłuchać szeptu Jednodniówki powtarzającej niezrozumiałe tajemnice Olivii. Przyszło mi znaleźć świętego, by rozwikłać owe zagadki i pojąć, że zima to pół życia; mimo to nie zdobyłem serca Jednodniówki i nie miałem na to żadnych szans, chyba że zdecyduję się uczynić ostatni krok. Przypomniał mi się Zher, spotkany już pierwszego wieczoru po moim przybyciu do Centrum Usługowego. Pewnie teraz ona siedzi wśród starszych i promienieje, jakby miała w sobie światłość. Jutro mnie to czeka. Jednego żałowałem; powinienem był spakować rzeczy do wysłużonego plecaka i opuścić na zawsze Centrum Usługowe. Rankiem odnalazłem Zhinsinurę. Ziewałem, drżąc z niecierpliwości i chłodu. Poszedłem za nią nad rzekę. Krótka plastikowa lina trzymała przy brzegu podłużną tratwę. Kobieta i mężczyzna w wieku moich rodziców czekali tam na nas. Zhinsinura usiadła na tratwie, a ja wraz z nieznajomym ujęliśmy gładkie od wieloletniego używania bosaki i odepchnęliśmy ją od brzegu, by popłynęła z nurtem, szybkim i rwącym, jak to zwykle w maju. Milczeliśmy, płynąc z prądem. Woda pluskała o tratwę, a z lasu dobiegały odgłosy radosnej wiosennej krzątaniny. Zhinsinura paliła tytoń, przesuwając cybuch fajki z jednego kącika ust do drugiego. — Co do listu... — powiedziała. — Znam taki stary żarcik. Aniołowie mawiali, że każdy list ma trzy części: grzecznościowy zwrot powitalny, korpus informacji oraz grzecznościowy zwrot pożegnalny. — Bez komentarza wysłuchałem starodawnych wyrażeń. Na brzegu pociętym wąwozami dostrzegłem ruiny budynków. Większość gmachów zarosła lasem i tylko kanciasta rzeźba terenu albo regularne kwadraty porośnięte mchem zdradzały anielskie wytwory. Mijaliśmy je, sunąc wśród cienkich gałązek płaczących wierzb. Po dość długim czasie przybiliśmy do brzegu, a tratwa została obrócona i przycumowana. Leśna dróżka wiodła znad rzeki ku... Jakiej oni używali nazwy? Ku porębie; była to zadbana, słoneczna polanka porośnięta miękką trawą i otoczona młodymi wierzbami. Byli tam ludzie z Rejestru; odprowadzili nas wzrokiem, ale się nie odezwali; zauważyłem paru golasów. Na środku poręby stał niewielki budynek z anielskiego kamienia; z upływem czasu osiadł i zagłębił się w miękki grunt. Wąska ścieżka prowadziła do niskich drzwi. Zhinsinura odprawiła parę z tratwy, którą odprowadziła na porębę; oboje pokiwali głowami, spojrzeli na mnie z uśmiechem i usiedli, by czekać cierpliwie. Zhinsinura jak przed murem przechodnim mocno chwyciła mnie za ramię i zeszliśmy razem w głąb ciemnego budynku. Było tam jedno małe okno. Kontrast między słonecznym dniem i półmrokiem ciasnego wnętrza zaćmił mi wzrok. Kwadratowe pomieszczenie wydało się puste, wkrótce jednak stwierdziłem, że jest inaczej. Stało tam pudło lub postument, jasny i przezroczysty jak szkło... albo nawet jeszcze bardziej. Wewnątrz znajdowały się srebrne i czarne gałki czy pokrętła umieszczone w równiutkich rzędach, jak na powierzchni wody. Na postumencie spoczywała jasna kula wielkości ludzkiej głowy, całkiem pusta w środku. — Piąta — szepnąłem. — Boots — powiedziała Zhinsinura. Włożyła srebrną rękawicę połyskliwą jak lód. — Usiądź — poleciła. Usłuchałem skwapliwie, bo kolana się pode mną uginały. Staruszka udawała, że dłonią w srebrzystej rękawicy przekręca jedną z gałek postumentu, która natychmiast się obróciła. Jasna kula wydała cichy dźwięk przypominający głębokie westchnienie i nagle pociemniała. Czerń była tak głęboka, że kula przypominała mroczny krążek, przez który widać czarną podszewkę świata. — Zamknij oczy — poradziła Zhinsinura. — Lepiej, żeby powieki były zaciśnięte. — Zrobiłem, co kazała, ale widziałem spod rzęs, jak symuluje obrót następnej gałki; czarny krążek oderwał się od podstawy i poszybował ku mnie jak okrągłe lampy Rejestru. Nadchodzi moment, o którym muszę ci opowiedzieć, chociaż nie potrafię; nagle pojawiła się Boots, a ja zniknąłem. Potok Słów został tam beze mnie, ale była z nim Boots; wtedy ożyła; była Potokiem Słów, a ja nim nie byłem; przestałem istnieć. Nie mam z tamtych chwil żadnych wspomnień; przecież mnie nie było. Potok zmieszał się z Boots i zachował jakąś jej cząstkę, lecz nic nie pamięta; nawet kiedy do niego wróciłem, niczego sobie nie przypomniał, jako że Boots ma wiele żywotów, ale brak jej pamięci. Zachowałem w świadomości jeden fakt; wiem, że Boots zamknęła oczy. W tej samej chwili Potok został sam. Boots go opuściła. Kiedy odeszła, dostałem list, a owym listem byłem ja sam. — Otwórz oczy — poleciła Zhinsinura. Potok Słów czuł, jak przez otwarte wrota dwa słowa padają w pustkę; szybko jednak odnalazły znajomą Ścieżkę i pomknęły nią, jak to zwykle bywało. Niczym lampa Rejestru rozświetliły nieskończenie długą Ścieżkę, którą mknęły, a ona była Potokiem; mury i wężowe dłonie to jego doświadczenia, niezliczone stopnie, zakręty, ślepe zaułki, pokoje, kufry nim wypełnione — wszystkim był Potok. Tworzyły go klamki, przejścia, schody — cała długa Ścieżka sięgająca daleko w głąb. Ja sam... ja byłem niczym. W chwili, gdy Zhinsinura kazała mi otworzyć oczy, z odrobiny intensywnego nieistnienia zacząłem się rozrastać w Potok Słów, by odzyskać nie tylko Ścieżkę wybraną przez tamte dwa wyrazy, lecz także obszar, przez który wiodła spiralnym szlakiem. Słowa przyglądały mi się, gdy obserwowałem samego siebie podczas tworzenia obszaru zdolnego pomieścić obraną przez nie Ścieżkę, wiodącą przez stwarzaną przeze mnie krainę. Owa rzeczywistość przybrała kulisty kształt owoców drzewa chlebowego, lecz kule zawierały się w sobie — świetliste i skomplikowane, stworzone z samego tworzenia, każda idealnie wpasowana w obszerniejszą, tak by polecenie otworzenia oczu umknęło w głąb mniejszej, dopóki Potok Słów nie zostanie odtworzony dzięki mnie i słowu, by mógł nas oboje pomieścić. Cała trójka zjednoczyła siły. Otworzyłem oczy. Czarny krąg szybował ku postumentowi, by na nim spocząć. Zhinsinura udała, że obraca gałkę. Kula osiadła. Staruszka wykonała kolejny ruch. Kula pojaśniała. Boots zapadła w sen. — Jesteś w stanie iść? Wychodzimy. Wielki obszar, stworzony by zmieścić polecenie otworzenia oczu zniknął jak lekki obłok. Szybciej niż poprzednio powstawał nowy Potok i nowa Ścieżka dla usłyszanych właśnie słów. Siedząc bez ruchu, z rękoma zaciśniętymi wokół podciągniętych wysoko kolan, z szeroko otwartymi oczyma i ustami, niezdolny wstać, pojąłem nagle, że stworzyłem wcześniej miliony takich obszarów, że wszystkie straciłem, wyrosłem z nich, nim zniknęły jak obłoki, że przewyższyłem zmiennością chorągiew na wietrze; wiedziałem, że przyjdzie mi stworzyć miliony innych obszarów, jak ten pierwszy różnych od... czego? Innych niż ja sam sprzed chwili? Inny niż ogrom wiedzy, którą właśnie ogarnąłem? Przepadło... Daremnie chciałem zatrzymać coś w istnieniu, mieć własną siedzibę. Do migotliwych sfer, które tworzył Potok, dotarł nieustępliwy lęk, poczułem więc, że pora także dla niego zbudować schronienie. Szybko zapomniałem, że do tej pory nie znałem lęku. Bez powodzenia próbowałem odtworzyć i przypomnieć sobie tamto odczucie, lecz krótka walka umocniła tylko jego siedzibę, a Potok odczuwał wielki strach. Wtedy zjawił się słoneczny blask, ponieważ Zhinsinura wyprowadziła mnie na zewnątrz. Siedziba lęku stała się przelotnym wspomnieniem, bo słońce zawładnęło całą moją przestrzenią. Omal nie wybuchnąłem śmiechem i płaczem na myśl, że przyjdzie mi wznosić siedziby nie tyle dla każdego wyrazu, co dla każdej rzeczy lub zjawiska posiadającego nazwę. Poznałem wierzbę i wędrówkę po trawie, pojawiły się znajome twarze. Wystarczył nieznaczny ruch głowy, by tysiące rzeczy żądały własnej Ścieżki, wykłócając się, która ma być następna; ledwie się obróciłem, a setki Potoków powstawały i niknęły wśród brzęczenia, westchnień, szeptów i hałasów. Osłupiały, nie byłem w stanie zrobić kroku. Wzdrygnąłem się, czując na ręku dotknięcie Zhinsinury. Wiedziałem, że w tym natłoku wrażeń któreś mogło zboczyć na manowce. Musiałem pilnować, by Ścieżka biegła jak należy, bo jeśli popełnię błąd, pechowa nazwa pójdzie na zatracenie. Wolniej, wolniej, błagałem w duchu, ale nie chciały czekać. Jakże mogłem budować dostatecznie szybko, by pomieścić wszystko? Wytężyłem wszystkie siły, ale zdołałem ulokować jedynie lęk, zatrzymałem się jednak u jego drzwi; coś we mnie powstawało, coś się rodziło, gotowe ogarnąć wszystko, czego nie pomieściłem. Mogę powiedzieć, że to Boots we mnie powstała. Mogę zapewnić, że odeszła, a jednak została, że istniała i z głębi mego wnętrza powiedziała, bym zapomniał. Miałem odrzucić myśl, że tej siedzibie doskonałej i ustawicznie wznoszonej czegoś brak, albowiem w światłości i w mroku mój dom wciąż powstaje. Boots zapewniła, że ani jedna wchodząca tam nazwa się nie zatraci. Skoro bowiem siedziba stanowi całość samą w sobie, czy można sądzić, że Ścieżka biegnie manowcami zamiast ścielić się pod stopy? Mógłbym twierdzić, że tak mówiła Boots, że taka była treść listu, że jej słowa pomogły mi odzyskać władzę w nogach, że poruszałem się lekko jak chorągiew na wietrze, płakałem i śmiałem się jednocześnie; tak można powiedzieć, ale cały sekret w tym, że Boots nie miała nic, zupełnie nic do powiedzenia. SZÓSTA FASETA Sądzę że upływ czasu można porównać do zwiększającej się odległości. Weźmy dla przykładu pocałunek. Najpierw dotknięcie warg, potem krok w tył i widzimy oczy; następny krok i widoczna jest cała twarz stanowiąca tylko fragment postaci; ta z kolei ukazuje się na tle drzwi obramowanych drzewami. Ścieżka się wydłuża, drzwi maleją, w polu widzenia jest coraz więcej drzew, już nie widać małego wejścia; ścieżka wiedzie do lasu który znika za wzgórzem. Ale na początku wędrówki był pocałunek i to jest najważniejsze. Tak właśnie płynie czas. Dla mnie takim punktem odniesienia jest moment, gdy zniknąłem a pojawiła się doktor Boots. Tamta chwila jest pocałunkiem z mojego przykładu. List przyszedł, lecz nie od razu nie w chwili, gdy zrobiłem pierwszy krok i odległość się powiększyła; dopiero wówczas, gdy jak nowo narodzony wróciłem tam, gdzie toczyło się całe moje życie — a takim obszarem był Potok Słów i ten świat. Boots nie odeszła i pozostała jego ośrodkiem. Bywają chwile, gdy serce bije wolno i mocno — na granicy jawy i snu, w zawirowaniach teraźniejszości; przypominam sobie wtedy, a może tylko wyczuwam, kim byłem jako doktor Boots. Zapewne gdybym zamieszkał na stałe w Centrum Usługowym i co roku powtarzał tamten pocałunek, byłbym jednocześnie sobą i Boots, a Potok musiałby jej zrobić miejsce, jak czynili wszyscy ludzie z Rejestru. Tak czy inaczej, już wówczas, gdy siedziałem na brzegu, czekając na powrót tratwy, zrozumiałem, że zawsze będę nosił w sobie doktor Boots. Wspomniałem o czekaniu; istotnie przez moment się na tym skupiłem, ale długo nie wytrzymałem i szybko zmieniłem się w człowieka z nabrzeża, który niczego nie oczekuje. Zapomniałem, że czynności następują jedna po drugiej. — Kto weźmie bosak? — zapytała Zhinsinura do kilku ludzi siedzących obok mnie. — On nie może. Tratwa sunęła ku brzegowi, przecinając brunatne fale. Mokre drewno uderzyło o kamienny brzeg, a wodny wehikuł obrócił się powoli. Przewoźnicy dopiero wówczas podnieśli się i spod szerokich kapeluszy rzucili na mnie badawcze spojrzenia. Rzucili mi linę pod nogi; popatrzyłem na nią, lecz nie podniosłem. Usłyszałem śmiech i sam również zachichotałem, ale szybko umilkłem, zaciekawiony łoskotem odkładanych bosaków. Westchnąłem głęboko, jak po długim płaczu, oszołomiony bogactwem tamtych chwil. Wszedłem z nimi na tratwę; dalej szła Zhinsinura. Podczas obrotu zrobiło mi się ciemno przed oczyma. Ruszyliśmy w górę rzeki. Chyba to przewoźnicy opowiedzieli starej kobiecie o Jednodniówce. Pamiętam, jak rozmawiali, a potem wszyscy troje odwrócili głowy, by na mnie popatrzeć. Być może usłyszałem jej imię, ale nie potrafiłem wówczas zbudować siedziby, która mogłaby je pomieścić. Wolałem obserwować drobne fale na powierzchni rzeki obok tratwy i niezliczone krople wody migocące na liściach ponad naszymi głowami. Nie mogłem przewidzieć ani przeczuć, że chwilowa nieobecność własnej jaźni w moim wnętrzu zajętym przez istotę prawdziwie szczerą, mniej zmieszaną i znacznie mądrzejszą niż ja, tak przekształci mój świat; im bardziej to sobie uświadamiałem, tym większą czułem radość. Gdy tratwa płynęła, gdy sunąłem z nią w słoneczny dzień, który sączył się przeze mnie, zrozumiałem, jak mam doskonalić swój żywot. Prosta sprawa: zamiast dokonywać wyborów trzeba pozwolić, by same się dokonywały. Wszystkie koty o tym wiedzą, bo to żadna filozofia; spośród istot żywych jedynie człowiek musi się tego nauczyć. Samodoskonalenie wymaga od ludzi ogromnego wysiłku, a potomkowie aniołów mają z tym najwięcej kłopotu, chociaż minęło wiele pokoleń. Jednak warto się uczyć, skoro jako człowiek nie mogę inaczej zdobyć tej wiedzy. Przed wiekami w odległych krainach aniołowie toczyli nieustanną walkę ze światem, lecz gdy nastało dla nas późne lato, przyszła także odpowiednia pora, żebym się nauczył żyć w zgodzie ze światem; ja to potrafię. Prosta sprawa, śmiesznie prosta. Czułem, że coraz więcej cudownych rzeczy i zjawisk wymaga ode mnie doskonałości, i tak samo jak tobie, słone łzy popłynęły mi z oczu. Zhinsinura przeszła z jednego końca tratwy na drugi, by usiąść obok mnie. Niezdolny wyrazić słowami mą wdzięczność, położyłem głowę na jej kolanach. Pogłaskała mnie po włosach. — Jednodniówka odeszła dziś rano na zachód z grupą handlarzy — oznajmiła. — Nie została wybrana, sama podjęła decyzję. Oznajmiła Houdowi, że wróci dopiero wówczas, gdy wyniesiesz się stąd na dobre. Po raz wtóry i na dobre... Bywają siedziby na obrzeżach domostw, w których znacznie trudniej jest żyć niż w tysiącach ciasnych klitek znajdujących się w środku. Spokojnie rozkoszowałem się urodą jednej z nich, obserwując drobne fale na rzecznej płyciźnie, po której uwijały się wodne owady. — Szkoda, że o tym nie wiedziałam — stwierdziła Zhinsinura i zamilkła. Po namyśle dodała: — Potoku, powinieneś zostać jak długo to będzie konieczne, niemniej jednak chcielibyśmy, żeby dziewczyna mogła z czasem wrócić do domu. Jakże roztropnie postąpiła, tłumacząc mi to od razu! Promieniałem radością i wewnętrznym światłem, o czym doskonale wiedziała. I chociaż wyczuwała, że odległa siedziba mroku już zaczyna powstawać wokół stworzonego przeze mnie obszaru, w owej chwili byłem jeszcze promienny i z radością obserwowałem wodne owady. Westchnąłem, być może uświadomiłem sobie, jak wielki ciężar zdjęto z barków Potokowi, a także Jednodniówce. Byłem spokojny i zadowolony; to smutne, że nie można wrócić do domu. Chyba zasnąłem. Jestem wyczerpany, aniele. Muszę odpocząć. Odpocznij. Wyjmij kryształ. Nie mam nic więcej do powiedzenia. To już koniec. Niewiele zostało. Wschodzi księżyc. Przypomina sierp. Była pełnia, gdy postanowiłem tu przybyć. Tak długo u was jestem? Nie. Dłużej. Mnóstwo chmur. Ci na dole chyba nie widzą księżyca... Och, aniele, wyjmij kryształ. Mam dość. CZWARTY KRYSZTAŁ NIEBO JEST ZIELONĄ ŁĄKĄ PIERWSZA FASETA Zaczynamy kolejny, czwarty z kolei. Chyba nie powinieneś tak ich marnować. Nie skończyliśmy poprzedniego. Nie przejmuj się. Jesteś gotowy? Zdradzisz mi, po co ci te przedmioty? Mam na myśli kryształy. Może o tym wspominałeś, ale zapomniałem. Chodzi o sprawdzenie... o sprawdzenie twojej siły. To ciekawe, czy opowieść się zmienia, w zależności od tego, kto... W zależności od tego, kim jestem. W zależności od tego, kto opowiada. Zmieniła się? Tak, w drobiazgach. Nie sądzę... Moim zdaniem nikt inny nie kochał Jednodniówki tak mocno jak ty, przynajmniej tak wynika z opowieści. Poza tym mucha uwięziona w plastikowej kostce to dla mnie zupełna nowość. Opowiesz mi o nim... Zdradzisz mi, kim jestem? Czy to mężczyzna? Jasne. Kochasz go? Tak. Ciekawe, dlaczego zapytałem. Zapewne dlatego, że mi ją przypominasz. Mniejsza z tym. Nie powinienem był pytać, co? W takim razie wracam do mojej historii. Chętnie bym opowiedział, jak spędzałem czas w Centrum Usługowym po odejściu Jednodniówki, lecz prawie nic z tego nie pamiętam, co mnie w ogóle nie dziwi. Zapamiętałem tylko wrażenie jednoczesnej pełni i pustki. Mam w pamięci koty; widzę, jak krążą po sali, szukając miejsca, jak się złoszczą albo zaprzestają walki, wędrują na odpoczynek po stopniach łatwiejszych dla mnie do pojęcia niż słowa, leniuchują i zapadają w drzemkę, by w końcu zasnąć głęboko. Kiedy na nie patrzyłem, ogarniała mnie senność. Wkrótce odszedłem. Nie pamiętam, jaki wybrałem dzień, czy była we mnie światłość, czy mrok, jak obrałem kierunek, skoro zachód nie wchodził w grę. Pamiętam, że pewnego czerwcowego dnia siedziałem na kamieniu daleko od Centrum Usługowego i próbowałem zaprzyjaźnić się z krową. Broda mi urosła. U nas, w Małym Domostwie, krótko się ją przycina. Za plecami miałem własny obóz; wielki kwadrat dziwnej tkaniny, która wcale nie była tkaniną — podarunek od Zhinsinury, wydobyty ze skarbca Rejestru. Materiał z jednej strony czarny, z drugiej srebrzysty, wydawał się cieniutki jak zwiewne szaty, ale kiedy się nim owinąłem, nawet w podmokłym terenie było mi ciepło i sucho. W plecaku niosłem szczelnie opakowany przez tych z Rejestru zapas chleba, który przy mądrym racjonowaniu mógł mi wystarczyć na rok; dostałem także czwórdzbanek oraz inne lekarstwa, a także cienki niebieski papier, sporządzony rękoma moich znajomych z linii Klamry, i zapałki, z których do użytku nadawała się co druga; my wyrabiamy lepsze. Na srebrzystej płachcie, obok plecaka, siedział Brom i obserwował krowę, gotów umknąć w razie potrzeby. Kto by pomyślał, że Brom pójdzie za mną, zamiast wybrać Jednodniówkę? W głowie mi to nie postało. A jednak poszedł za mną. Właściwie to ja ruszyłem za nim. Z kotem podróż jest łatwiejsza, zwłaszcza że wędrowałem bez celu. Brom to urodzony włóczęga. Pewnego czerwcowego dnia znaleźliśmy się w krainie łąk, gdzie łatwo było maszerować; nie brakowało także myszy i szczurów, na które polował Brom. Z daleka widzieliśmy dzikie krowy. Miałem na głowie czarny kapelusz. Gdy mieszkałem w Centrum Usługowym, nie naśladowałem tamtejszych mężczyzn, ale gdy opuszczałem Rejestr, Houd zdjął kapelusz i wsadził mi go na głowę. Pasował. Trudno powiedzieć, żebym sobie zasłużył na to nakrycie głowy, którego dotychczas nie nosiłem, uważając, że mi się nie należy, ale kapelusz pasował i już. Krowa najwyraźniej straciła młode. Wymiona z kilkoma sutkami tak jej nabrzmiały mlekiem, że porykiwała rozpaczliwie. Od kilku dni obozowałem na łące, zachowując ciszę i spokój; moje zachowanie, a także wpływ doktor Boots, skłoniły krowę, by podeszła bliżej. Paliłem, siedząc bez ruchu, ale Brom prychnął na intruza. Krowa odeszła. Podchodziła i cofała się jak w tańcu. Cóż, moja droga, pomyślałem, nie oczekuj, że będę ssać jak cielę. Stanęła w końcu tak blisko, że mogłem jej dotknąć. Wzdrygnęła się, gdy próbowałem to zrobić. Miała piękne oczy: duże, piwne, załzawione, osłonięte długimi rzęsami, piękne jak u kobiety, co mnie wręcz rozbawiło. Po kilku dniach takich podchodów (doktor Boots miała niewyczerpaną cierpliwość!) pojąłem, w czym rzecz. Krowa nie protestowała, gdy pociągnąłem za wymiona; strzyknęło z nich mleko. Od tego momentu stała nieruchomo jak skała, pozwalając mi zrobić, co trzeba; zdawało mi się nawet, że westchnęła z ulgą; czy krowy potrafią wzdychać? Mleko spływało wąską strużką, z przerwami. Nim się skończyło, zdjąłem nieprzemakalny kapelusz i postawiłem go na trawie. Wkrótce na dnie powstało płytkie białe jeziorko. Nie bez złych przeczuć spróbowałem mleka. Było ciepłe, gęste, a smak miało równie delikatny jak barwę. Zastanawiałem się, czy pamiętam z dzieciństwa smak matczynego mleka, ale nic na to nie wskazywało; z drugiej strony jednak piłem ze smakiem, więc mogło być inaczej. W drodze do strumienia, gdzie zamierzałem wypłukać kapelusz, pomyślałem, że gdyby krowa została, przyjemnie byłoby zamiast chleba i wody mieć dla odmiany mleko, zwłaszcza że wcale mi nie zaszkodziło; smakowało, a to dobry znak. Krowa została na dobre, a Brom przestał na nią prychać, chociaż trudno byłoby ich nazwać przyjaciółmi. Gdy ruszyłem w drogę — to znaczy kiedy Brom dał znak do wymarszu, a ja się do niego przyłączyłem — poszła z nami. Dałem jej na imię Fido, ponieważ Blask twierdził, że w dawnych czasach aniołowie często nazywali tak zwierzęta. Wędrówka z dwoma czworonogami była dość uciążliwa, lecz jak wspomniałem, cierpliwości mi nie brakowało. Nawet jeśli za dnia gdzieś przepadły, o zmierzchu albo rankiem do mnie powracały. Pewnie sądzisz, że pogrążyłem się w mroku i byłem posępny jak nigdy dotąd. Nieprawda. Czułem się szczęśliwy. Było gorące i suche lato; wokół morze traw falujących srebrzyście w łagodnych powiewach wiatru, aż miało się wrażenie, że to ryby mącą powierzchnię. Kot Brom i ja byliśmy dobrymi przyjaciółmi, krowa dawała mleko, a Potok Słów mnie bawił. Gdy Fido skubała trawę, a Brom polował lub spał, wędrowałem ścieżkami tego chłopca, wskazanymi przez doktor Boots. Był mi bliski. Jego obszar zdawał się bezkresny; tyle w nim było zakamarków i kątów odnoszących się do świata i słów, do innych ludzi oraz rzeczy znanych i lubianych lub starannie unikanych. Dopiero później, z nastaniem zimy zacząłem się go bać. Mniej więcej w październiku (z braku kalendarza wróciłem do swej dawnej miary czasu), kiedy trawa pożółkła i mokła na deszczu, postanowiłem znaleźć miejsce, gdzie można by spędzić zimę. Po raz pierwszy, dokąd porzuciłem Centrum Usługowe, samodzielnie dokonałem wyboru. Już mi się wydawało, że zapomniałem, jak to się robi. Tak czy inaczej, odpowiednie miejsce samo się znalazło. Wystarczyło dotrzeć do Drogi, maszerować nią przez kilka dni i zboczyć w niewielką odnogę, która (o czym dobrze wiedziałem) także wychodziła na szarą jezdnię; w końcu stanąłem twarzą w twarz z tajemniczym osobnikiem. Ściśle biorąc, była to jedynie głowa, trzy razy wyższa ode mnie, ustawiona na niskim, obrośniętym chwastami podwyższeniu z popękanego kamienia; wokół rosła gęsta puszcza, a liście opadłe z drzew przykryły ziemię. Nie można wykluczyć, że głowa była dawniej pomalowana na różne kolory, z czasem stała się jednak trupioblada, wyjąwszy podłużne rdzawe smugi pod oczami, podobne do brudnych łez. Wargi rozciągnięte w uśmiechu sprawiały wrażenie, że olbrzym płacze z wielkiej radości. Na pewno była to ludzka głowa: wyłupiaste oczy, perkaty nos, roześmiane usta, dawniej niczym nie wypełnione; dolna warga, spłaszczona od góry i mocno wywinięta przypominała solidny blat, a wprawione później zardzewiałe metalowe płyty były jak popsute zęby. Głowa wydawała się zbyt okrągła i sprawiała dziwne wrażenie. Od pierwszej chwili czułem, że ją wcześniej widziałem, ale do dziś nie mogę sobie przypomnieć, gdzie i kiedy. Z tyłu znalazłem drzwi, całkiem przerdzewiałe i cienkie jak papier; bez trudu włamałem się do środka, gdzie było ciasno i ciemno, a na dodatek cuchnęło stęchlizną, jak w pomieszczeniu nie wietrzonym od lat; pojawili się i lokatorzy — drobne zwierzęta, które dostały się do wnętrza, ale umknęły, ledwie Brom i ja objęliśmy wielki łeb w posiadanie. Gdy drzwi zostały szeroko otwarte, było dość światła, by się nieco rozejrzeć. Pomieszczenie wyglądało jak kuchnia — miniatura pomieszczenia z Domu Dwudziestu Ośmiu Zapachów. Po co ją zbudowano, na pustkowiu, gdzie była tylko Droga? Może aniołowie chcieli udowodnić, że potrafią wznieść taki budynek wszędzie, gdzie zechcą... Na wysokości nosa strop dzielił wnętrze głowy na dwa poziomy. Dostrzegłem w nim otwór; ułożyłem stabilną piramidę i wspiąłem się po niej na piętro. Było tam jeszcze ciemniej, ale w mroku niewyraźnie majaczyła krzywizna olbrzymiej czaszki, w której buszowałem, i podwójne wklęśnięcie gałek ocznych. Na podłodze zasłanej śmieciami i ptasimi gniazdami wymacałem metalowy pręt i wybiłem nim duże otwory w źrenicach olbrzyma. Od razu zrobiło się jasno. Dwa dni trwało wynoszenie rupieci; w podłodze i czaszce nie było dziur. Zbudowałem schody, po których Brom i ja bez trudu wchodziliśmy na piętro, zrobiłem nowe drzwi, a także okiennice, którymi zasłaniałem na noc otwory w gałkach ocznych. Mam smykałkę do takich rzemiosł uprawianych dawno temu; wiedziałem, że dla Fido trzeba nasuszyć trawy na zimę; rzecz jasna, paszy mi potem zabrakło. Dziwiłem się, że krowa wciąż daje mleko, choć pora karmienia młodych dawno minęła. Na dole, w kotłach z anielskiego srebra paliłem ogień; była tam nawet rura wyprowadzona na zewnątrz, żeby nie dymiło; oba pomieszczenia szybko się ogrzały. Z gałęzi, igieł i liści umościłem legowisko przykryte czarnosrebrzystą tkaniną. Powiesiłem kapelusz na gwoździu i spokojnie czekałem, aż przyjdzie zima. Gdybyś stanął na skraju lasu i spojrzał w głąb, między bezlistnymi, wilgotnymi od mżawki konarami (padało codziennie) zobaczyłbyś głowę białą jak kość, obmywaną deszczem, z idiotycznym uśmiechem na twarzy i zębami poplamionymi rdzą. Z góry, przez lewą źrenicę olbrzyma spojrzałby na ciebie Brom; właściwie nie tyle na ciebie, co w bok, ponieważ kot nie przyglądał się ani ludziom, ani przedmiotom. W prawym oku ujrzałbyś mnie, jak spoglądam na zewnątrz. Miałem dużo czasu, by rozmyślać o przeznaczeniu mojej głowy. Podczas samotnej zimy miałem rozmaite dziwne pomysły. Pewnego dnia ze strachu zrobiło mi się ciemno przed oczyma, gdy pomyślałem, że mój dom nie jest wcale anielskim wytworem, tylko aniołem we własnej osobie, po szyję zagrzebanym w kamieniu na tym pustkowiu; trup śmieje się i płacze, w ustach ma kuchnię, a mnie pod czaszką. Byłem tak przerażony, że omal nie uciekłem. Pokonałem lęk. Musiałem. Nie było dokąd iść. Tamtej zimy zostałem szabrownikiem. Każdy nim jest po trosze. Ci z Rejestru mają w skarbcu mnóstwo anielskich wytworów; kufry Małego Domostwa są nimi wypełnione po brzegi. Blask także był szabrownikiem, ale szukał wiedzy. Są ludzie żyjący z szabru, na przykład Teeplee. Pewnego dnia przyszło mi do głowy, że warto poszukać szkła lub dobrego plastiku i wymienić zrobione własnoręcznie drewniane okiennice. W drodze do głowy minąłem zrujnowane gmachy. Postanowiłem iść tam i sprawdzić, czy coś się znajdzie. Był ciepły, pogodny grudniowy dzień; powietrze przejrzyste, drzewa brązowe... Minęły właśnie moje urodziny, skończyłem siedemnaście lat. Ruin takich jak w sąsiedztwie mojej czaszki były tysiące; aniołowie wznosili budynki tak, że do dziś sterczą ponad koronami drzew. Jedna z wysokich ścian ocalała, ale wszystkie okna były puste; promienie słońca nie trafiały na żadne przeszkody, a jednak puste otwory jakby je odpychały. Korzenie drzew skruszyły ściany innych budynków, ale szeroki kamienny plac, podobny do wielu innych, przetrwał w dobrym stanie. Ostra brunatna trawa porastała zbocza pagórków, w które zamieniały się ruiny budowli. To miejsce niczym się nie różniło od wielu podobnych gruzowisk; jak wszędzie słyszałem wrzask sójek i piski wiewiórek, choć było tam jakby spokojniej. Widziałem szlaki krzyżujące się pod określonym kątem; najszersze prowadziły do okazalszych budynków. Wszedłem przez obszerne wrota do ciemnego wnętrza i stanąłem jak wryty, mrugając powiekami, bo sala nie miała podłogi. U moich stóp ściana opadała pionowo w głąb jamy. Na dole coś się poruszyło; chyba zwierzę, które miało tam legowisko. Cichy dźwięk rozległ się echem w pustym wnętrzu. Promienie słoneczne wpadające do zakurzonego pomieszczenia przez puste okna nie oświetlały tajemniczej dziury, zorientowałem się jednak, że w kilku miejscach da się zejść. Zrobiłem parę kroków, ale zatrzymałem się natychmiast, by pomyśleć, czy zdołam tędy wrócić. Coś spadło ze stopnia, na którym stałem; słuchałem uważnie głośnego łoskotu. Usiadłem na schodku i niecierpliwym gestem odsunąłem przedmiot, który opadł mi na plecy. Odwróciłem głowę. Na moim ramieniu leżała rękawica, a w niej ukryta była ludzka ręka. Krzyknąłem, ale nie mogłem się cofnąć, bo stopień był zbyt wąski. Ręka należała do postawnego mężczyzny o bladej twarzy. Spod ciemnych krzaczastych brwi mroczne ślepia spoglądały podejrzliwie prosto w moje jasne oczy. — Proszę — mruknął nieznajomy, wzmacniając uchwyt. Rękawica na jego dłoni została wykonana z czarnego lśniącego plastiku i ozdobiona matową białą gwiazdą, wymalowaną na długim, sztywnym mankiecie z plastikowymi frędzlami. Nie wiedziałem, czy mam się bać, czy dziwić. Nieznajomy miał na sobie połyskliwą, obszerną, ściągniętą u szyi pelerynę w szerokie białe i czerwone pasy; ramiona okrywał mu niebieski prostokąt, na którym znajdowały się równiutkie rzędy białych gwiazd. Z fałd biało-czerwonej tkaniny wystawała dziwnie długa szyja, zgięta w połowie jakby po złamaniu. Króciutko przycięta czupryna miała kolor metalu. Uśmiechnąłem się mimo woli; nieznajomy ściskał moje ramię, ale odpowiedział uśmiechem. Zęby miał równe, zdrowe, mocne i zielone jak trawa. — Jesteś szabrownikiem? — zapytał. — Nie wiem — odparłem, chociaż słowo wydało mi się znajome. — Potrzebuję szkła. Sądziłem, że coś tu znajdę. Szkło albo bezbarwny plastik... — Szabrownik — przerwał, kiwając głową, i wyszczerzył zielone zęby. Puścił moje ramię i zdjął rękawicę. Dłoń miał bladą, ozdobioną lśniącymi pierścieniami. Wyciągnął ją ku mnie i dodał: — Daj grabę. — Sądziłem, że chce mi pomóc, lecz gdy ująłem bladą rękę, wstrząsnął nią gwałtownie i szybko puścił moją dłoń. Czy to przestroga, czy może powitanie? Był uśmiechnięty, ale osobliwe zielone zęby utrudniały mi ocenę sytuacji. Przemknął obok mnie, zagarnąwszy fałdy pasiastej szaty i ruszył w dół, trzymając się uchwytów, których wcześniej nie spostrzegłem. Odwrócił głowę i skinął na mnie. Niełatwo było za nim nadążyć. Sunął w dół po ścianie jak pająk lub wiewiórka, omijając zręcznie wyrwy i zardzewiałe żelastwo. Od czasu do czasu zabłąkany promień grudniowego światła z okien umieszczonych wysoko ponad wejściem do jamy padał na wspaniałą szatę, która lśniła przez moment, a potem ciemniała jak zgaszona lampa. Nagle pojąłem, o co pytał. — Nie jestem szabrownikiem — oznajmiłem i dodałem głośniej, bo odgłosy wędrówki niosły się echem wśród pustych ścian: — Podobno wszyscy szabrownicy są martwi. — Martwi? — Przystanął i odwrócił się ku mnie, zawieszony na granicy mroku i słonecznych promieni padających z okna. — Jak to martwi? Co ty gadasz? Widzisz ten narodowy symbol? — Rozwinął fałdzistą pelerynę. — Jest martwy od chwili, gdy został wykonany, a wygląda jak nowy. Sądzę, że jeszcze długo po mojej śmierci ktoś będzie nosił to wiekowe cudo. Przestań gadać o martwych. Chodź ze mną. DRUGA FASETA Szabrownicy — perorował Teeplee — są jak sępy. Niewielkie pomieszczenie, gdzie w końcu dotarliśmy, znajdowało się głęboko w trzewiach ruin. Oświetlała je marna lampa. Po drodze spostrzegłem ludzką twarz w ciemnym przejściu, a potem sylwetkę człowieka stojącego w drzwiach tyłem do mnie. Pod stołem, przy którym siedzieliśmy, chłopczyk zajęty nauką grzebał cichutko w starych rupieciach, a było ich w jamie takie mnóstwo, że przypominała widziany od środka kufer napełniony wszelkim dobrem. Wszystko tu jednak walało się bez ładu i składu. Teeplee zdradził mi swoje imię i dodał, że mieszkańcy budynku to jego rodzina; był ojcem wszystkich miejscowych dzieci. Wszystkich! — To moja banda — mówił o nich. Wspomniałem, że określenie „szabrownik” nie było mi obce; to mężczyźni z czasów władzy Przymierza, którzy nie chcieli mu się podporządkować i koczowali, biorąc z ruin wszystko, co się dało; używali anielskich wytworów, prowadzili handel wymienny i starali się w miarę możliwości żyć jak aniołowie. Ich najcenniejszym majątkiem były kobiety zdolne rodzić po staremu, na okrągło, jak kotki. Nie ulega wątpliwości, że mężczyźni traktujący kobietę jak dobytek, w Przymierzu uchodzili za wrogów; polowano na nich bez litości. Nic dziwnego, że kiedy Teeplee i ja siedzieliśmy w ciemnym pokoju wypełnionym anielskimi wytworami, miałem wrażenie, jakby czas się cofnął o setki lat. — Sępy? — powtórzyłem. — No wiesz, sępy. Wielkie bydlaki z szerokimi skrzydłami i wyłysiałymi łbami. Żrą martwe. — Wyprostował się godnie i poprawił szatę. — Te ptaki są narodowym symbolem. — Nie mam pojęcia, czym jest narodowy symbol — odparłem. — Kojarzy mi się z aniołami... — I słusznie — oznajmił Teeplee, celując we mnie wielkim paluchem. — Widziałeś aniołów? Sami łysole albo ogoleni na pałę, zupełnie jak sępy. W pierwszej chwili pomyślałem, że naprawdę spotkał aniołów, ale potem zrozumiałem, że chodzi mu o wizerunki. Na własne oczy widziałem szary obrazek przedstawiający wuja Plunketta łysego niczym sęp. Teeplee szukał plastiku albo szkła, których potrzebowałem. Przerzucał z miejsca na miejsce przedmioty zgromadzone w pokoju i sąsiednim pomieszczeniu. — Szabrownik to facet, który swój dobrobyt zawdzięcza trwałości anielskich wytworów. Sam z tego żyje — tłumaczył, łażąc z kąta w kąt. Zaczynałem dostrzegać pewien ład w tej jego rupieciarni; nawet wiewiórka orientuje się, gdzie co ukryła. — Trwałe jest przeciwieństwem jednorazowego. Chodzi o to, że w swoim czasie aniołowie po jednym użyciu wywalali rzeczy do śmietnika. Uciekło mi z głowy, czemu tak robili. W końcu tknęło ich, że jak tak dalej pójdzie, to wszelkie dobro trafi do zsypu. Całkiem im się odmieniło i zrobili tak, by jedna rzecz wystarczała na całe życie i w ogóle się nie zużywała. Byli w tym dobrzy. Ich od dawna nie ma, a rzeczy są jak nowe. Ej, może być? Podsunął mi skrzynkę wypełnioną denkami od butelek z brązowego i zielonego szkła. — Potrzebuję czegoś większego — stwierdziłem. Nie zrażony odstawił pudło na miejsce. — Mówię ci, te starocia są żywotne. Chcesz coś włożyć na grzbiet, to i narodowy symbol się przyda. Możesz wymieniać rzeczy na żarcie, dać je kobiecie w podarunku, albo... szukać tylko jedzenia. Radzę ci spróbować żarcia aniołów. — Pochylił się w moją stronę i wyszczerzył zęby. Jego chełpliwa mina sprawiła, że parsknąłem śmiechem. — A co ze świeżością tych specjałów? — Przecież mówiłem, że są trwałe — odparł z powagą Teeplee. — Przecież mówiłem. Szabrownicy to sępy. Sęp żre martwe. Kapujesz, chłopaczku? Popatrz. Nada się? Przyniósł mocno sfatygowany kawałek sztywnego czarnego plastiku. — Wolałbym przezroczysty — odparłem. Znalezisko poleciało na stos rupieci. Teeplee szukał dalej. — Słuchaj uważnie — ciągnął. — By przedmioty się nie zużywały, od początku powinny być martwe, a wtedy nie dotknie ich śmierć ani rozkład. Srebro aniołów jest martwym metalem i dlatego nie rdzewieje, pozostaje gładki, nie pokrywa się nalotem. Plastik używany zamiast drewna nie butwieje, nie daje się rozłupać, nie toczy go robactwo. Najbardziej się dziwiłem, że aniołowie wymyślili martwe żarcie. Nie ma siły, żeby się zaśmiardło, zgniło albo zepsuło. Sam to jem. — Znam tę żywność. Palę ją. — Nie, nie! Daj sobie spokój z tym różowym paskudztwem! Mówię o prawdziwym żarciu, które trzeba połknąć. Zobacz. — Stanął na palcach i zdjął z półki metalowe pudełko opatrzone wyblakłą etykietką, podobną do kawałka plastiku. — Nierdzewny metal, a na nim plastikowa warstwa — oznajmił. — Teraz patrz i słuchaj. — Do wieczka było przymocowane kółko. Teeplee wsunął w nie palec i pociągnął. Spodziewałem się, że pierścień zostanie mu w ręku, ale stało się inaczej. Usłyszałem cichy syk, jak przy głębokim wdechu, i wieczko zwinęło się w ciasny rulonik. — Patrz — rzucił Teeplee, podsuwając mi puszkę wypełnioną jakby trocinami albo wiórkami drewna. — To kartofle, choć w tej chwili na to nie wyglądają. Dodaj trochę wody, a bardzo się zdziwisz. To kartoflane puree. Żarcie jak nowe. — Jak nowe? Dobre? — Co tu dużo gadać. Martwe. Ale da się zjeść. Wystarczy pomieszać z wodą i możesz zajadać tłuczone kartofle, ulubione żarcie aniołów. Bracie, ta puszka ma tysiąc lat. — Z niedowierzaniem popatrzył na zawartość i potrząsnął nią lekko; rozległ się cichy szelest. Teeplee dodał: — Nawet skała, nawet góra zmienia się przez tysiąc lat. Aniołowie skutecznie uśmiercili te kartofle, wykluczając jakąkolwiek przemianę. Ich jarzyny były nieśmiertelne. Usiadł nagle, jakby się zdziwił lub zamyślił. — Nie mam dziś szkła. Przyjdź za dwa, trzy dni. Zobaczymy, co się da zrobić. — Kazał dzieciakowi odprowadzić mnie do wyjścia, a potem dodał: — Pamiętaj, że to cię będzie słono kosztowało. xxx Przyszedłem. I to nie raz. Zima ciągnęła się w nieskończoność, a Teeplee był miłym kompanem. Rozmawiałem z nim o mrocznym budynku nad rzeką. Opowiedziałem mu, jak przyszło zapomnienie. To dziwne. W samotności zbliżałem się często do niebezpiecznej granicy, za którą zatraciłbym samego siebie, ale Teeplee sprawiał, że wszystko było proste — może dlatego, że nie spotkałem dotychczas osoby, której życie byłoby tak różne od mojego. Szabrownik miał zupełnie inne doświadczenia. Naprawdę bywałem bliski zatracenia samego siebie. Gdy zostawałem sam, wydawało mi się, że jest nas dwóch, że mam z kim porozmawiać. Ogień dawno zgasł; leżałem owinięty w czarnosrebrzystą tkaninę, a w mojej wychłodzonej łepetynie ktoś się budził, więc zaczynałem z nim rozmowę. On mi odpowiadał i leżeliśmy tak długo, spierając się jak dwie gawędziarki próbujące opowiedzieć tę samą historię na dwa różne sposoby. Gadaliśmy o Boots. Najważniejszy był list, którego treść zapomniałem; co więcej, długo nie mogłem sobie przypomnieć, że w liście stało: „Zapomnij”. Wstawałem z ociąganiem, doiłem krowę, paliłem, ale nieustannie gadałem z tym drugim o sprawach, które miały być zapomniane, tyle że myśmy o tym nie pamiętali. Tłumaczyłem, że naprawdę chciałem stać się tamtą dziewczyną. Szczerze tego pragnąłem i nic się nie zmieniło. Podkreślałem, że nie poczuwam się do winy, skoro wszyscy są nieprzewidywalni: Boots, ona, ja. Dokonałem wyboru i nie ma o czym mówić. Wtedy tamten pytał, dlaczego jestem tu, a nie tam, i zarzucał mi, że nie starałem się tak, jak powinienem. A ja na to, że nie ma racji; nie mogłem sobie przypomnieć, skąd ta pewność, ale wiedziałem, że było całkiem inaczej; naprawdę uczyniłem wszystko, co w mojej mocy... On znów swoje: to za mało. Obrażeni, daremnie próbowaliśmy zamilknąć. Miałem powody do obaw, bo mimo starań nie zdołałem stać się nią, ale byłem tak wyczerpany, że przestawałem być sobą. Ogarniał mnie strach, gdy przed zaśnięciem powracały do mnie najdawniejsze wcielenia. Czy wspomniałem, że umiem je przywołać? Chyba tak. Czułem, że zamiast zdobywać wiedzę i umiejętności, cierpię udręczony bolesną, nie gojącą się raną. A zatem najwyższa pora, żebym uczynił wysiłek i przestał naprawdę myśleć, co mówię i szczerze mówić, co myślę. Wtedy ogarniał mnie paniczny lęk. Wyglądałem na zewnątrz, zastanawiając się gorączkowo, czy jest dość ciepło, by sprawdzić, jakie plany ma Teeplee. Szedłem do niego na cały dzień. Wędrowaliśmy owinięci w niezniszczalne wytwory aniołów — on w pasiastej szacie, ja w czarnym płaszczu i kapeluszu. Buszowaliśmy wśród wiekowych gmachów, rozmawiając o dawnych sprawach, póki nie zmarzły nam ręce i stopy. W mroźny dzień dreptaliśmy z powrotem do jamy szabrownika, by odnieść cenne znaleziska i dogadać się, co komu przypadnie. Podejmowałem te wyprawy głównie dla spaceru i towarzystwa. Teeplee zabierał wszystkie skarby, ale udawałem, że się targuję, bo nie chciałem ranić jego uczuć. Wykłócał się o każdy martwy i bezużyteczny przedmiot, ustępował niechętnie i deliberował w nieskończoność o wszelkich możliwych zastosowaniach swoich szpargałów. Ilekroć Teeplee trafiał na duże osiedle (tak nazywał ruiny budynków), szliśmy na kilkudniową wyprawę. Zabierał czasem jednego z synów, ale żona z nim nie chodziła. Twierdził chełpliwie, że szaber to męska robota. Dużo mówił o aniołach oraz ich życiu, ale trudno powiedzieć, ile z tego zasługiwało na wiarę. Zapytałem go, czemu ruiny wszystkich anielskich mieszkań wyglądają tak samo: stałe miejsce na kuchnię, wyłożony kamieniem pokój do kąpieli. Czy żadnemu z aniołów nie przyszło do głowy, że można inaczej rozplanować wnętrze? A Teeplee na to, że skoro jestem zdziwiony, muszę powędrować tak daleko jak on i popatrzeć na osiedla ciągnące się, wedle jego określenia, jak okiem sięgnąć. Wszędzie było identycznie, bo tak chcieli aniołowie. Gdy przemierzali tysiące mil z jednego wybrzeża na drugie, wciąż trafiali do takich pomieszczeń, jakie niedawno opuścili. Teeplee oznajmił, że niektórzy jak ślimaki ciągnęli ze sobą w podróż własny pokój z obawy, że mieszkania w odległych krainach nie spełnią ich oczekiwań. Zachęcał mnie, żebym wyobraził sobie, jak przemierzają wielkie odległości, których nie pokonałby dzisiaj nawet człowiek posiadający wiele żywotów, i wszędzie znajdują identyczne osiedla, bo takie jest ich życzenie. Nie jestem pewny, czy to wszystko prawda. Może jest inne wyjaśnienie. A jeśli prawo regulowało te sprawy? Pewnego zimowego dnia, gdy wszystko było oszronione, dotarliśmy do ruin wielkiego budynku, gdzie rozrzucone bezładnie kamienne bloki pogrążyły się w gruncie; można by pomyśleć, że ziemia chciała połknąć anielskie wytwory, ale chwyciła zbyt duży kęs Trafiło mi się tam cenne znalezisko: duża skrzynka, pełna błyszczących nowiutkich śrub. — Nowiusieńkie — mruknął Teeplee, drżąc z chłodu i zawiści. W drodze powrotnej nieustannie wypytywał, czy nie zgubiłem skrzynki; sugerował, że nasz skarb byłby u niego bezpieczniejszy i tak dalej. Gdy wróciliśmy do zatęchłej kryjówki, postawiłem skrzynkę na stole między nami. Teeplee zdjął rękawicę i zanurzył dłoń w brzęczących metalowych detalach. Wodził opuszkami palców po gwintach i badał paznokciem głębokość żłobkowania. — Śruby — rzucił w zadumie. — Wiesz, mały, można wbić gwóźdź albo wiązać sznurkiem, ale to zupełnie inna sprawa. Śruba... — zacisnął pięść. — Śruba ma w sobie moc. — Po chwili dodał z udaną obojętnością: — Co chcesz za tę skrzynkę? — Czy ja wiem? Przydałoby się coś na ręce — odparłem. Teeplee pospiesznie wsunął rękawicę na dłoń. — Jasne. Byle grzało — wymamrotał. Uniósł ramiona i pomachał palcami. Ciekawe, dlaczego na mankietach czarnych rękawic wymalowano gwiazdy. — Te nie dają ciepła. — Mnie się podobają — odparłem. — Wyglądają na niezniszczalne. — Chcesz mieć rękawiczki — powiedział. — Dobra. Znajdę ci takie, przy których moje wyglądają jak naga skóra. — Spojrzał z ukosa. — Sam wiesz. Trudno dobrać parę. — Podniósł dłoń, jakby przewidział moje argumenty i nie zamierzał ich wysłuchiwać. Poszedł do sąsiedniego pokoju, by szukać towaru. Wrócił, trzymając jakiś przedmiot owinięty w brudną szmatę. — Różne bywają rękawice — stwierdził. Odwinął gałgan i położył na stole srebrzystą rękawiczkę lśniącą jak bryła lodu. Czy dasz wiarę, aniele, że dopiero na widok tego przedmiotu — połyskliwego cienia ludzkiej dłoni — dotarło do mnie, że zapomniałem, jak Zhinsinura użyła identycznej rękawicy do manipulowania doktor Boots; taką samą musiał stracić okradziony święty Andy, abym po latach ja się zatracił, ustępując miejsca Boots? Taka była kolej rzeczy. W chwili, gdy Teeplee rzucił rękawicę na zniszczony blat stołu, powróciło wspomnienie o tej drugiej... Nie, inaczej. Na jej widok powróciła tamta chwila; niczego nie uroniłem; znów byłem zdumiony i przerażony. Ujrzałem ciasne pomieszczenie, jasną kulę i postument, na którym spoczywała; ukazała mi się wkładająca rękawiczkę Zhinsinura i usłyszałem znów, że mam zamknąć oczy. Zbyt wiele cudów nastąpiło w krótkim czasie; zapomniałem wszystko. — Widziałem już taką rękawiczkę — oznajmiłem, gdy obraz zniknął... a raczej zbladł. — Widzieć i mieć to zupełnie inna sprawa — odparł Teeplee. — Znam opowieść dotyczącą podobnej rękawicy. A może chodzi o tę. — Moje życie wkroczyło w fazę... a może był to jedynie moment... w której wszystkie wątki się krzyżowały. W głowie mi się mąciło; zupełnie jakbym dostał oczopląsu. — Co ze śrubami? — zapytał Teeplee. — Racja. Weź je — mruknąłem. Wolno przysunął do siebie pudełko, zbity z tropu moją obojętnością i niepewny, czy zrobił dobry interes. — Gdzie znalazłeś rękawicę? — zapytałem. — Jest takie miejsce. — Nie było tam gałki... srebrnej kuli? Nie tyle srebrnej, co lśniącej jak rękawiczka? — Nie. — Jesteś pewny? Może jednak była. Wybierasz się znów w tamte strony? Chętnie z tobą pójdę. — Co to za gałka? — Teeplee zerknął na mnie podejrzliwie. — Sam nie wiem — odparłem, wybuchając śmiechem, ponieważ obaj byliśmy zakłopotani. — Nie mam pojęcia, ale chciałbym wiedzieć. Szczerze mówiąc, oddałbym wszystko, byle ją mieć, chociaż niewiele jest warta. Teeplee podrapał się po głowie, łysej jak u sępa, spojrzał ponuro na rękawicę i mruknął: — Szkoda, że nie mam drugiej. xxx Moje myśli odtąd krążyły wokół tajemniczego przedmiotu. Długo nie śmiałem włożyć rękawicy; leżała wśród moich rzeczy, nieskazitelna i absurdalna. Ilekroć zwijałem ją w rulonik albo składałem w kostkę, natychmiast odzyskiwała właściwy kształt ludzkiej dłoni była przyjemna w dotyku i lekka jak piórko. Gdy naciągnąłem ją w końcu, zachłannie objęła palce i nadgarstek, jakby od wielu lat łaknęła ludzkiego dotknięcia. Natychmiast się od niej uwolniłem z obawy przed mocą, jaką mogła zyskać moja dłoń. Od tamtej chwili patrzyłem tylko na połyskliwe cudo; myśli z uporem krążyły wokół niej. Gdy zapadała noc, inne odczucia nie dawały mi spokoju. Moje drugie ja powiedziałoby na pewno, że nie mają sensu, bo potem będę jej pragnął jeszcze bardziej. Ledwie pamiętałem kilka łagodnych wizji, które śniliśmy razem w półmroku. Czasami, leżąc na posłaniu, podwijałem długą koszulę, by niecierpliwie dotykać tego, co bezużyteczne, a jednocześnie ocierałem łzy spływające na darmo po zimnych policzkach. Twój śmiech jest nie na miejscu. TRZECIA FASETA Pewnego dnia zrozumiałem, że zima będzie trwała wiecznie; nadejdą ciepłe i słoneczne dni, zawsze jednak będzie wracać chłód i deszcz. Tamten dzień zaczął się przy ładnej pogodzie, ale po południu chmury przesłoniły niebo i zaczęły wylewać rzęsiste łzy. Pod wieczór ulewa przeszła w mżawkę, lecz chmury nadal wisiały nisko ponad ziemią; lada chwila mógł spaść deszcz. Siedziałem i paliłem, strzepując popiół do zagłębienia w mojej czaszce, aż w gałce ocznej powstała spora kupka różowego popiołu; rozwiewał go wiatr niosący krople wody. Nie, w tym roku nie będzie wiosny. Melancholia zasnuła las, który przemarzł na wskroś. Nie był martwy ani skuty mrozem; przez całą zimę śnieg ledwie prószył. Mimo to nadzieja przepadła. Na szczęście ten drugi powiedział mi, że dziewczyny nie ma w pobliżu i chyba już nie wróci. Wiedziała, że po wizycie u doktor Boots będziesz inny niż ona, że staniesz się żałosnym kaleką; stracisz dawnego siebie, a nowego nie zyskasz; przestaniesz być jej ukochanym i staniesz się nikim. Tłumaczyłem, że nie rozumiem, w czym rzecz. Trudno mi było to ogarnąć, i dlatego nic mi nie pozostało. Odrzuciłem, przez wzgląd na nią, wszelką mądrość i zmieniłem się w lustro wody, by ukazać jej odbicie. Teraz miałem tylko puste niebo. A on na to: Nie pojmujesz? Chciałeś być przezroczysty, a tymczasem ona z własnej woli matowiała. Jak mur przechodni, dodałem. Musiała stać się matowa, a tobie pisana była przezroczystość. Na tej ziemi nie ma siły większej niż miłość, ale... Matowa. Tak. Przyznałem mu rację. Przezroczysty. Tak, powiedział ten drugi. Ilekroć się przed nią otwierałem, zamiast pokazać mi siebie korzystała z okazji, by ukryć się jeszcze głębiej. Nie chciała przyjąć do wiadomości, że tak jest, tłumaczył drugi. Nikt tu nie jest winny. Można powiedzieć, że poszedłem za nią do ciemnej jaskini z kłębkiem sznurka, by znaczyć drogę; gdy sznurek mi się skończył i nie mogłem iść dalej, doktor Boots wyrwała mi z rąk jego koniec. I tak istnieje tylko jedna droga, tłumaczył drugi. Nie ma powrotu. Tu się zgadzamy, dodał. W takim razie pora sobie ulżyć, oznajmiłem. Podszedłem do plecaka, w którym przechowywałem cały swój dobytek, i wyjąłem szkatułkę z czwórdzbankiem. Wróciłem do okna, złamałem pieczęć i podniosłem wieko. Pierwszy dzbanek był niebieski i zawierał pomarańczową substancję; te dwa kolory dominowały w Domu Dwudziestu Ośmiu Zapachów, a lek z grupy zwanej dziatwą medykamentów zwalczał wszelkie choroby. Drugi dzbanek był czarny, a jego różowa zawartość sprowadziła na mnie sen, który rozluźnił więź z Siedmiorękim. Trzeci lśnił srebrzyście, a w nim czerniły się granulki, które zmniejszały brzemię; tak można było sobie ulżyć. Czwarte naczyńko białe jak kość, a w nim biały wybór aniołów, na który, jak wspomniałem, nie zdecydowała się Jedno Słowo, mówiąc że w tym roku jeszcze nie czas. Sięgnąłem po skręta zostawionego przy oknie. Trzymałem go między palcami, rozmyślając o czwórdzbanku. Miałem przed oczyma Houda, stojącego przed lustrem, na którym widniał mężczyzna w wysokim nakryciu głowy, z dużymi dzbankami przeznaczonymi dla stojącego obok chłopca. — To zmieszanie światłości i mroku — powiedział wtedy Houd. Przez chwilę myślisz jedynie o tym zmieszaniu, zamiast się zastanawiać nad wszystkim. — Nad wszystkim? — zapytałem. — To zależność — wyjaśnił. A więc niech będzie zależność, czymkolwiek jest. Spróbujemy zmieszania. Otworzyłem dwa dzbanki — srebrzysty i czarny. Z pierwszego wyjąłem ciemną jak żużel granulkę i połknąłem ją od razu. Zwilżyłem kciuk, zaczerpnąłem odrobinę różowej maści z drugiego naczyńka i oblizałem palec. Paliłem spokojnie, strzepując popiół na wklęsły parapet. Wiatr dął coraz mocniej, unosząc w deszcz różowe drobiny. xxx W mojej głowie było dość miejsca, by podjąć grę, chociaż utrudniał ją półmrok, bo gapie skupieni na zewnątrz zaglądali do środka przez okna. Gracze siedzieli w kręgu, z pochylonymi głowami i uniesionymi kolanami. Krążyła wśród nich tylko jedna kulka. Wszyscy gadali jak najęci, ale nie było kłótni, kto ma zacząć; kulka powędrowała do mojej matki. — Czyje kolano? — rzucili chórem gracze. Kulka wylądowała u Barwy Czerwieni, a potem spoczęła na kolanie Siedmiorękiego, który mruknął: — Nadejdzie taki dzień, młody człowieku, na pewno przyjdzie. — Kulka wróciła do gawędziarki, która powtarzała raz po raz: — Węzeł na linii. Jakie to śmieszne. — Kulka ściśnięta długimi szczypcami zawisła w powietrzu. — Czyje kolano? — pytali gracze. Kulka znalazła się u Jednodniówki. — Na zawsze — oznajmiła dziewczyna, podnosząc głowę o cudownych niebieskich oczach. — Idź z tym do kobiet — rzucił Siedmioręki i podał kulkę Narożnikowi. — Lżejsze od powietrza, lżejsze od powietrza — mruczał stary, paląc chleb. — Stary żarcik Roya — stwierdziła Jednodniówka, podając kulkę Barwie Czerwieni. — Wiele żywotów — mamrotała gawędziarka. — Wiele żywotów w jednym mgnieniu dzielącym narodziny i śmierć. — Teraz jest wiosna — powiedziała Jednodniówka i drżącą ręką wyciągnęła szczypce w stronę kulki leżącej na kolanie staruszki. Zhinsinura obserwowała je, kręcąc głową. — Ile żywotów posiada kot? — zapytała. — Dziewięć — odparła Barwa Czerwieni. — Skucha — oznajmił Houd, potrząsając bransoletą z błękitnego kamienia. Podniósł kulkę z podłogi palcami o żółtawych paznokciach i umieścił na swoim kolanie. — Czyje kolano? — dopytywali się wszyscy. Szczypce wyciągnęły się po kulkę. — Wielki Węzeł i Pierwsza Pułapka Mniejsza, natomiast Pułapka Mniejsza i Wyprawa tworzą Drugą Bramę Mniejszą, a dla tych od Liścia, Pułapkę Niedomkniętą Większą — tłumaczyła Barwa Czerwieni; kulka coraz szybciej krążyła wśród graczy. — Mucha widzi wszystko dookoła — oznajmił Pączek i podał mnie Kwiatkowi. — Nie dostrzega przeszkody — dodał — ale nie może się ruszyć. — Niech to będzie dla ciebie nauczką — stwierdził Kwiatek i położył mnie na kolanie świętego. — Wszyscy jesteśmy kuternogami — oznajmił Blask i ziewnął. — Sztuczna noga męczy bardziej niż chłód. — Zostałeś już świętym? — zapytał Pączek. Kwiatek przeniósł mnie na szczupłe kolano Jednodniówki, a Blask dodał: — Tylko okruchy. — Podał mnie nieznajomej dziewczynie w szacie usianej gwiazdami. Patrzyła uważnie, obok niej siedział wielki kot. — Jak możesz o mnie myśleć? — rzuciła. — Przecież stąd odeszłam. — Skucha! Druga skucha — oznajmił kot. Podniesiona kulka spoczęła na kolanie Zhera. — Jaki piękny — westchnęła Jednodniówka. — To przecież tylko gra — wtrąciła Barwa Czerwieni. — Czyje kolano? — Przedmiot nie powinien się domyślać, jest pionkiem w grze — rzucił Houd. Kulka wędrowała coraz szybciej. — Z czasem — odparła Barwa Czerwieni — będziesz przezroczysty. Kto wiedzie przezroczysty żywot, ten jest wolny od śmierci. — Uczymy się z tym żyć — odparł Blask. — Uczymy się z tym żyć, a przynajmniej staramy się nauczyć. Mamy swój porządek i swoją mądrość. — Na czym polega prawdziwa mowa? — wypytywała Zhinsinura. — Tajemnica za tajemnicę. — Nie pamiętam zagadek — skarżyła się Jednodniówka. — Grzecznościowy zwrot rozpoczynający list, korpus informacji oraz grzecznościowy zwrot na zakończenie. Między nimi biegnie ścieżka. — Ścieżka — mruknęła Barwa Czerwieni. — To jedynie nazwa — stwierdziła Zhinsinura. — Sama układa się pod stopami — dodała mbaba. — Do miejsca, w którym jesteś — oznajmiła Zhinsinura. — Kiedyśmy wędrowali — rzuciła mbaba. — Tam, gdzie się na niej znajdujesz — powiedziała Zhinsinura — to jedynie opowieść. — I tak dalej, i tak dalej — wtrącił Blask. — Opowieści bywają przyjemne... — To zależność — wtrącił Houd. — ...albo wręcz przeciwnie. To jest światłość i mrok. — Pogrążył się w mroku — rzekł mężczyzna z kosturem, podnosząc kulkę szczypcami z czarnego drewna. Przesunęła się i zadrżała między patyczkami. Gracze doskonale sobie radzili. — Ile żywotów ma kot? — zapytała Puff. — Szybko. — Wiele żywotów — odparła Barwa Czerwieni. — Wiele żywotów w jednym mgnieniu, dzielącym narodziny i śmierć. — Mężczyzna z kosturem położył kulkę na jej kolanie, co wywołało głębokie westchnienie. — Czyje kolano? — zawołali chórem gracze. — Kolano doktor Boots — odparła cicho Jednodniówka. — Teraz jest wiosna. — A prawdomówca jest... — Przezroczysty — dodała Barwa Czerwieni. — A światłość i mrok są... — Matowe — stwierdziła Zhinsinura. Za kulkę do gry służył laskowy orzech. Szczypce Zhinsinury ścisnęły go niczym dziadek do orzechów. — Matowy, przezroczysty — powiedziała kulka. — Jak mur przechodni. — Skucha — stwierdziła Jednodniówka i posmutniała, jakby z góry wiedziała, czego się spodziewać. — Mur przechodni? Coś takiego nie istnieje — powtórzyła Zhinsinura, z uśmiechem biorąc kulkę w palce. Umieściła ją w dziadku do orzechów. — Trzy skuchy — oznajmił Teeplee. — Gra skończona. — Zhinsinura spokojnie zacisnęła dłoń. Skorupka orzecha pękła z trzaskiem. xxx Usłyszałem chrzęst i podniosłem wzrok. Czaszka ponad moją głową pękła wzdłuż, a rys ciągle przybywało. Mój skręt zniknął. Brom wbrew swoim obyczajom spał na podłodze, a nie na łóżku, gdzie się zwykle wylegiwał. Przez otwór w podłodze widziałem ciemniejący żar paleniska. Na zewnątrz było już ciemno; dobiegał stamtąd jednostajny szum; to deszcz bębnił o czaszkę. Pęknięcie rozszerzyło się z cichym trzaskiem. Aż podskoczyłem z wrażenia. Mój krzyk sprawił, że doktor się obudziła, ale Brom dalej spał. Jaka doktor? — Tak nie wolno — powiedziałem. — Nie ma trzeciej skuchy. — Tak — przyznała doktor. Nie była stara, ale włosy miała białe, a dłonie zaciśnięte na srebrzystoczarnej narzucie pokryte były zmarszczkami. Poruszyła się, a legowisko zaskrzypiało. Popatrzyła na mnie wielkimi spokojnymi oczyma. — Nadal wiem, jak używać prawdziwej mowy. — Tak — rzekła doktor. — Funkcjonuje niczym światło i ciemność. — Tak — powiedziała doktor. — Tak — powtórzyłem. — Używając prawdziwej mowy, wszystkim, którzy słuchają, mówimy o mroku i światłości. Im lepiej opowiadasz starą historię, tym lepiej opisujesz teraźniejszość. — Tak — przyznała doktor. — Z tego wniosek, że zawsze byłem w światłości i mroku. Nie potrzebowałem się tego uczyć, choć nie zdawałem sobie sprawy. — Tak — powtórzyła. — A zatem nie ma żadnej różnicy. To jedno i to samo. — Tak. — Czy to oznacza, że istotnie nic takiego jak mur przechodni nie istnieje? — Tak. — Ach, tak. W porządku. Dwie skuchy zatem. — Tak. — Gra toczy się dalej. — Tak. — Ach, tak. W porządku. W takim razie — ciągnąłem, siadając — skoro mamy do czynienia z tym samym, na czym polega różnica? — Tak — stwierdziła doktor. Rozległ się głośny trzask. Zerwałem się na równe nogi i podniosłem głowę. Pęknięcie rosło niebezpiecznie. Brom popatrzył w górę, potem na mnie. Woda sączyła się do środka, a biała powierzchnia czaszki poszarzała. Podbiegiem do plecaka i wrzuciłem do niego czwórdzbanek, chwyciłem okulary i założyłem je w pośpiechu. — Chyba czas stąd odejść — rzuciłem głośno. Podszedłem do posłania, na którym leżała doktor, obserwując mnie z uwagą. — Narzuta jest duża, zmieścimy się pod nią oboje — dodałem, sięgając po czarnosrebrzystą tkaninę, którą była okryta. W półmroku zdawało mi się, że obok niej leży kot, ale, rzecz jasna, to ona była kotką. Odwróciła się i na czworaka ostrożnie zeszła z łóżka na podłogę. Bura sierść na kocich łapach przypominała futerko Fa’afy, kocura z Rejestru. Podpierając się rękoma, doktor przecięła sypialnię i wyjrzała przez okno. Podciągnęła wysoko kolana i oparła dłonie na wklęsłym parapecie. Owinęła kocim ogonem pazurzaste tylne łapy. Ponad naszymi głowami czaszka pękała z trzaskiem. Lekki biały popiół rozsypał się wokół. — Chyba pora iść — powiedziałem zdławionym głosem. Spojrzenie doktor powędrowało od zalanego deszczem okna do otworu w podłodze. Jednym susem pokonała tę odległość i zniknęła mi z oczu. Brom pobiegł za nią. Zarzuciłem plecak, sięgnąłem po czarnosrebrzystą narzutę, wcisnąłem na głowę kapelusz. Czaszka nadal pękała. Koty czekały na mnie przy drzwiach wyjściowych. Nie miały ochoty wyjść na deszcz — normalna sprawa. Uznałem, że Brom da sobie radę. Niepewnym krokiem podszedłem do naszej doktor i ukląkłem przed nią. Drżała z chłodu i wilgoci. Gdy spostrzegła, że mam na sobie migotliwą pelerynę (szczerze mówiąc, nie pamiętam, kiedy się nią otuliłem), odzyskała spokój, wolno uniosła ramiona i objęła mnie za szyję. Usłyszałem stłumiony jęk, ale nie pamiętam, czy był to wyraz niechęci, czy przyzwolenia. Objąłem Boots i wziąłem ją na ręce. Ruszyliśmy w ulewę i ciemność. Ślizgałem się i potykałem na mokrych liściach, idąc w dół po zboczu, coraz dalej od głowy. Deszcz zacinał, raz omal nie upadłem z moim brzemieniem. Z tyłu dobiegł mnie głośny trzask; pewnie głowa rozpadła się na kawałki. Próbowałem się obejrzeć, ale w ciemności i gęstym lesie trudno było cokolwiek zobaczyć, a poza tym doktor mocno obejmowała mnie za szyję. Czułem jej lekki, ciepły oddech; chyba zasnęła. Przy każdym potknięciu odruchowo przyciskałem ją mocniej, ale w ogóle na to nie zważała. Wtuliła się we mnie, ukryta pod obszerną peleryną. Przystanąłem, gdy wyszliśmy na szeroką pustą Drogę. Popatrzyłem w obie strony, ale prócz wiatru i deszczu, kamieni, i majaczących w mroku ciemnych pni nie było na co patrzeć. — Chyba wiem, dokąd możemy się udać — stwierdziłem trochę zdyszany. — Tak — dobiegł spod peleryny stłumiony głosik Boots. Westchnęła. Ja również odetchnąłem głęboko. Ruszyliśmy na północ. To była długa wędrówka. Parę miesięcy zajęła mi poprzednio wyprawa na południe, do krainy tak odległej od rodzinnego gniazda. Najpierw trafiłem do lasu, gdzie mieszkał Blask, potem wyruszyłem dalej na południe, do Centrum Usługowego; dalej lato i samotna włóczęga — w tym samym kierunku. Maszerowałem, dźwigając ciężkie brzemię. — Ciągle pada deszcz — łkałem, oddychając z trudem — a wiosny nie będzie... — Gdy nadszedł wreszcie ostatni dżdżysty poranek, stanąłem na grzbiecie nagiego, pokrytego śniegiem wzgórza i zobaczyłem szeroką dolinę Rzeki, z której w głębi wypływał spieniony biały strumień, podobny do pary zimowego oddechu. Moje ramiona i dłonie tak długo były splecione, że nie potrafiłem sobie wyobrazić momentu, w którym pozbędę się brzemienia. — Tam daleko, za Rzeką, pośród wzgórz jest puszcza, przez którą wiedzie ścieżka; tylko nieliczni potrafią ją odnaleźć. Im dalej, tym wyraźniejszy szlak. Las się w końcu przerzedza i widać drzwi. Podejdziesz bliżej i ujrzysz je wyraźnie, aż w końcu staniesz na progu. Wejdziesz do środka i zobaczysz dziewczynę o niebieskich oczach, matowych jak niebo, która przerwie grę w pierścienie, by spojrzeć na przybysza. Nie mogę iść dalej. Boots wolno zsunęła mi się na kolana. Drżałem, prostując ramiona, a zbolałe mięśnie dawały mi się mocno we znaki. Odsunąłem pelerynę, by się upewnić, czy mój ciężar wart był tak długiej wędrówki. Miałem ze sobą plastikowy pojemnik oraz lejek, za pomocą którego chwytałem deszczówkę podczas rzadkich opadów. Wziąłem także saperkę, prawie bez śladów rdzy, oraz kawałek białego powroza, a także spory księgozbiór o podobnych wymiarach; Blask dostanie je w prezencie, o ile się zobaczymy. Wziąłem garść drobiazgów z anielskiego srebra, między innymi przedmiot, który Teeplee nazwał kolczatką; moim zdaniem takie rzeczy zawsze się przydają. Najcięższa była maszyna, okryta częściowo plastikowym futerałem i trochę zardzewiała tam, gdzie nie sięgała osłona; przypominała mechaniczny odpowiednik krzyżówki świętego; długie szeregi przycisków z wypisanymi na nich literami oraz wiele innych elementów o trudnej do określenia funkcji. Blask odnosił się lekceważąco do tego urządzenia i nazywał je maszyną do sylabizowania. Zabrałem je w nadziei, że nauczę się sylabizować. — To zbyt wielki ciężar — stwierdziłem. — Zbyt wielki. — Skończyłeś z szabrem, co? — rzucił Teeplee. — Sądziłem, że prawdomówcy wszystko chomikują. Serce biło mi coraz wolniej. Wzgórze i dolina przesłonięte tu i ówdzie pasmami mgły wydawały się mniejsze niż w rzeczywistości; wystarczyło skłonić zmysły do małego wysiłku, by zobaczyć, co jest za nimi. Spróbowałem; moim oczom ukazała się droga prowadząca do ruin, gdzie mieszkał Teeplee, oraz szabrownik we własnej osobie, odziany w pasiastą i gwiaździstą pelerynę. Zamiast iść do rodzinnego gniazda z doktor Boots na ręku, znalazłem się w ruinach z workiem pełnym rupieci. Zapewne moja głowa wcale nie ucierpiała. Mniejsza z tym. I tak nie zamierzałem tam wracać. — Nie zawsze — odparłem. W tej rzeczywistości mój głos brzmiał słabo i niepewnie. — Tam jest wszystkiego pod dostatkiem. — Dokąd się wybierasz? — zapytał. — Do domu — odparłem. — Jednak nastała wiosna. — Naprawdę tak było. Deszcz ją poprzedzał, o czym nie wiedziałem. Klęcząc teraz nad stosem przedmiotów, widziałem to jasno i wyraźnie. Każda kropla wody na gałązkach wilgotnych zarośli lśniła zielonkawo, a wiatr rozgarniał kępy zmatowiałej trawy, odsłaniając młode źdźbła. Boots nie zdradziła owej tajemnicy, ani słowem nie uprzedziła mnie o nadejściu wiosny, ponieważ najpierw musiałem zapomnieć o takiej możliwości. Pomyślałem, że to światłość i mrok. Nadeszła wiosna. Teraz jest dobrze. Pożegnałem doktor Boots i pozwoliłem jej odejść; wydawało mi się wówczas, że upadam, ale czułem za plecami pomocne dłonie, których nie mogłem zobaczyć, byłem jednak przekonany o ich istnieniu. — Jak ci się to podoba? — rzucił Teeplee, wyjmując z zanadrza fałdzistej szaty drobny przedmiot, okruch zimowego lodu... nie, to nie jest właściwe określenie. — Poszedłem sprawdzić — wyjaśnił szabrownik. To nie była zwyczajna gałka, tylko pokrętło, identyczne z ustawionymi na jednej linii kulkami wewnątrz postumentu Boots. Włożyłem srebrną rękawiczkę. — Daj mi gałkę — poprosiłem. — To cię będzie sporo kosztować — oznajmił Teeplee. — Możesz zabrać wszystko, co mam — odparłem. Szabrownik podał mi gałkę; w ostatniej chwili wypuścił ją z ręki albo podrzucił, lecz nie upadła, tylko poszybowała ku mnie i osiadła w zagłębieniu dłoni, lekko niczym ptak. W chwili, gdy uniosła się w powietrze, usłyszałem cichy gwizd; można by sądzić, że źródłem dźwięku jest rękawica, ale to wrażenie było mylące. Kiedy gałka dotknęła srebrnej powierzchni, zabrzmiał podwójny dźwięk zarejestrowany przez jedno z urządzeń niebiańskiego miasta, prawda? Od wielu stuleci aniołowie nadstawiali ucha, by usłyszeć tamte odgłosy, a kiedy się rozległy, Mongolfier rozpoczął przygotowania do wyprawy. — Twoje rzeczy niewiele są warte — mruknął Teeplee, stukając paluchem u nogi w mój skarb. — To unikat. Przetrwał w doskonałym stanie. — Jasne — przytaknąłem. Wydobyłem zaszyty w mankiet pieniądz, za który sam kiedyś zostałem kupiony. Przez chwilę trzymałem go w palcach, wyczuwając pod opuszką wypukłą podobiznę anioła o bujnej czuprynie; ten drobiazg nic już dla mnie nie znaczył. Odnalazłem zgubę i mogłem wrócić do rodzinnego gniazda, by snuć długą i niezwykłą opowieść o tej wyprawie. Z drugiej strony jednak, oddając szabrownikowi metalowy krążek w zamian za gałkę świętego Andy’ego, wcale nie odzyskałem wolności, bo pieniądz, jak wszystko co ludzkie, funkcjonuje wedle podstawowej zasady: jest tylko jedna droga i nie ma powrotu. CZWARTA FASETA Z początkiem lata stanąłem w końcu na szczycie pagórka, z którego widać dolinę, gdzie leży Małe Domostwo. To miejsce istnieje naprawdę. Krajobraz był znacznie bogatszy niż w mojej wizji, spowodowanej zmieszaniem; poza tym wszystko pozieleniało, jednak bez trudu poznałem znajomą okolicę, pożegnaną przed trzema laty. W pierwszej chwili chciałem pędzić co sił w nogach po zboczu wzgórza, odnaleźć Ścieżkę i dopaść drzwi, gdzie przesiaduje linia Klamry, ale coś mnie powstrzymało. Rozbiłem obóz, jak co wieczór podczas długiej wędrówki, i rozsiadłem się wygodnie. Zapadła noc; zbliżała się pełnia. Minął kolejny dzień. Przyszło mi do głowy, że jeśli zejdę teraz po zboczu, stanę się podobny do Olivii, która niespodziewanie przybyła z oddali w towarzystwie ogromnego kocura o przyjaznych żółtych ślepiach, by zdradzić nam straszliwe tajemnice. Nie wspomniałem, że Brom odnalazł mnie, gdy rozbiłem obóz po rozstaniu z szabrownikiem. Początkowo byłem wystraszony, bo podczołgał się cichcem do ogniska, ale na widok zwierzaka parsknąłem śmiechem. Brom obwąchał mnie, żeby się upewnić, przyjrzał się obozowisku, przycupnął na podwiniętych łapach, westchnął i zapadł w drzemkę, jak to kot. Brom pierwszy dostrzegł mego gościa. Minął kolejny dzień. Nadal nie potrafiłem się zdobyć na to, by zejść z pagórka i przeprawić się przez Rzekę. Leżałem na plecach, bezmyślnie zapatrzony na młode liście, gdy usłyszałem charakterystyczne dźwięki wydawane przez koty na widok ptaków lub innych fruwających stworzeń: ak, ak, ak! Przetoczyłem się na bok, by sprawdzić, czemu Brom tak prycha; może spostrzegł jastrzębia zawieszonego na tle nieba? Usiadłem i krzyknąłem. Ktoś wysunął się z chmur i szybował w dół pod otwartym parasolem. Wielkie białe półkole rozświetlone promieniami słońca... Liny przymocowane na obu końcach napinały tkaninę wokół powietrznej kuli. U zbiegu lin, jak mucha w pajęczynie, wisiał człowiek, a jego stopy poruszały się bezładnie, gdy opadał ku ziemi. Zerwałem się i pobiegłem za nieznajomym, którego wiatr znosił w bok. Jasny parasol opadał coraz niżej i wkrótce okazało się, że to wielka, biała, falująca kopuła. Widziałem już całkiem wyraźnie zawieszonego pod nią człowieka, który pomachał do mnie, a następnie zaczął pociągać za liny, by wylądować na łące, a nie w koronach drzew. Pobiegłem za nim. Spadł na łąkę nagle i z dużym impetem, mimo ochronnego parasola, który na ziemi okazał się zupełnie bezużyteczny. Wstrzymałem oddech, gdy stopy przybysza uderzyły o grunt. Przetoczył się — zapewne w nadziei, że wytraci szybkość; ciągnął za sobą sflaczałą kopułę, a raczej zwykłą płachtę, podrywaną raz po raz powiewami wiatru i natychmiast opadającą na ziemię. Czasza unosiła się niemrawo, ale mężczyzna stał już pewnie na nogach, choć masa tkaniny ciągnęła go w bok, kiedy usiłował wyplątać się z lin i unieruchomić ją za wszelką cenę. W końcu, uwolniony z więzów, zabrał się do zwijania białej tkaniny, która wzdymała się i opadała niczym niezliczone żabie gardła. Chwyciłem kamień i rzuciłem go na czaszę, by ją obciążyć i unieruchomić. Nieznajomy złożył ją byle jak i stanął ze mną twarzą w twarz. — Mongolfier — rzekł. Nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć. Stał przede mną blady, ponury mężczyzna, z prostymi czarnymi włosami, które opadały mu na oczy. Nosił dopasowaną brązową kurtkę z mnóstwem zapinanych kieszeni, spodnie i dziwnie lśniące buty sięgające do kolan, sznurowane długimi tasiemkami. Skinąłem głową i z uśmiechem podszedłem do gościa, który cofnął się natychmiast, nie odrywając ode mnie spojrzenia ciemnych, szeroko otwartych oczu. Takie spojrzenie widywałem tylko u dzikich zwierząt, cierpiących męki od ran. W tej samej chwili Brom wyszedł ostrożnie z krzaków rosnących za moimi plecami. Mężczyzna krzyknął, cofnął się i omal nie upadł. Na plecach dźwigał sakwę, niemal tak dużą jak on sam. Niezdarnie wyciągnął tajemniczy przedmiot z osobliwej kieszeni na biodrze. Było to urządzenie wielkości dłoni, z rękojeścią i ciemnym, metalowym paluchem, którym nieznajomy wskazywał kota. Stał nieruchomo jak skała, ściskając tajemniczy przedmiot i wytrzeszczał oczy. Brom wyczuł jego strach, lękliwie skrył się za moimi plecami i zerkał ukradkiem na nieznajomego, który schował wreszcie aparat do kieszeni i, obserwując uważnie kota, przykucnął aż dno wielkiej sakwy dotknęło gruntu. Dotknął czarnego punktu na pasku i wyprostował się energicznie. Wór stał sztywno na łące. — Mongolfier — rzekł po raz wtóry mężczyzna. Podłużną sakwę o nieregularnym kształcie, pozbawioną uchwytów i pasków chronił połyskliwy futerał, podobny do mojej czarnosrebrzystej płachty i przylegający tak szczelnie, jak tkanina mokra lub przyciśnięta wichurą napierającą ze wszystkich stron. — Co to za sztuczka z tą sakwą? — zapytałem. Uniósł dłoń na znak, że mam zamilknąć. Drugą ręką wyjął z innej kieszeni jeszcze jeden czarny aparacik, umieścił go za małżowiną i poprawiał przez chwilę; urządzenie wyglądało jak duże, czarne ucho... i rzeczywiście nim było. Nieznajomy skinął na mnie, skupiony na swoim mechanizmie, lecz gdy podszedłem, znowu się cofnął. — Jesteś bardziej nieufny od mojej krowy — powiedziałem. Mężczyzna przechylił głowę na bok i słuchał swego ucha; przymknął powieki i zagryzł wargę. — Więcej nieufności — powiedział wolno, jak przez sen. Popatrzyliśmy na siebie; obaj byliśmy zmieszani. Skinął na mnie raz jeszcze. Chciałem do niego podejść, lecz nagle uświadomiłem sobie, gdzie tkwi problem. Mówiliśmy różnymi językami. Przybysz nie rozumiał moich słów, a ja nie pojmowałem jego mowy. Sztuczne ucho najwyraźniej chwytało sens naszych wypowiedzi; szeptem przekazywało skoczkowi moje słowa i podpowiadało, co należy mówić, a on powtarzał możliwie dokładnie. Uznałem, że jeśli tak dalej pójdzie, minie sporo czasu, nim się dowiem, jakie życie mój gość prowadził w niebiosach. Usadowiłem się wygodnie i sam zacząłem opowiadać. Po chwili nieznajomy także usiadł i wsłuchiwał się uważnie nie tyle w moje słowa, co w szept dobiegający z urządzenia; od czasu do czasu kiwał głową, zmieszany wyrzucał w górę ramiona albo podnosił do ust pięści zaciśnięte tak mocno, że ich kostki całkiem pobielały. Dość szybko pojmował trudne sprawy, lecz banalna uwaga o pięknej pogodzie całkiem zbiła go z tropu. Pod koniec dnia mogliśmy już rozmawiać całkiem swobodnie. Uważnie dobierał słowa, lecz nadal zdania sensowne mieszały się z dziwacznymi. Oczy miał rozbiegane; śledził podejrzliwym spojrzeniem świergotliwe ptactwo i brzęczące owady; na widok motyla zerwał się jak oparzony. Siedział naprzeciwko, wciągając mnie do rozmowy, jakby nie było dziwnego w tym, że zjawiłem się na łące, a nasze spotkanie zostało dawno zaplanowane i szczęśliwie doszło do skutku. Z drugiej strony jednak, przerażały go drobiazgi. Uwalniał się od lęku jedynie wówczas, gdy słuchał lub mówił, co robił z wielkim przejęciem. W końcu dał mi znak, bym umilkł. Podciągnął ubrudzone trawą kolana, objął je rękoma i powiedział: — Tak. Nadeszła pora, żebym ci wyjaśnił, dlaczego tu jestem. — Dobrze. Powiedz, jeśli chcesz — odparłem. Skrzywił się, jakby zabrakło mu cierpliwości, lecz zaraz wziął się w garść. — Przybyłem odebrać naszą własność, która jest zapewne w twoim posiadaniu. Zdziwiło mnie słowo „własność”, którego nie użyłem w rozmowie. Sam usłyszałem je zalewie parę razy w życiu. — Jaką własność? W jednej z niezliczonych kieszeni miał cienką srebrną rękawicę, która pochłaniała słoneczne promienie. — Chodzi o rękawiczkę, taką jak ta — odparł. — Ale najważniejszy jest pewien drobiazg. Wygląda jak... jak... — Gałka — podpowiedziałem. Po chwili dodałem, chociaż lęk ściskał mnie za gardło: — Odpowiesz mi na jedno pytanie? — Możesz zadać trzy pytania — oznajmił, wyciągając ku mnie trzy palce. — Czemu trzy? — Tradycja. — Zgoda. Niech będą trzy — odparłem. Wymieniłem je po kolei, jak to czynili ci z Rejestru. — A — Czym jest rękawica oraz kula i co je łączy z nieboszczykami, na przykład z wujem Plunkettem? Be — Jak się dowiedziałeś, że je mam? Ce — Skąd przybywasz? Wysłuchał moich pytań z głową pochyloną na bok, gdzie tkwiło sztuczne ucho, po czym skinął głową. Po raz pierwszy odkąd spadł z nieba, uśmiechnął się ponuro i tajemniczo, a jego nieprzenikniony wyraz twarzy stał się jeszcze bardziej zagadkowy. — Doskonale — stwierdził. — Zgodnie z tradycją najpierw odpowiem na trzecie pytanie. Przybyłem — wskazał palcem niebo — stamtąd. Z miasta zwanego przez niektórych Laputa. Wiedziałem, że masz naszą własność, bo specjalne urządzenie odebrało charakterystyczny sygnał. Nie był to odgłos, który słyszałeś, tylko zupełnie inny, ledwie uchwytny dźwięk. Oba przedmioty łączą się nierozerwalnie z osobą Daniela Plunketta, uważanego przez ciebie za nieboszczyka; przyniosłem go tutaj na własnych plecach z niebiańskiego miasta. Tak się sprawy mają. — Wychodzi na to, że jesteś aniołem, skoro rozmawiasz ze mną o takich sprawach. — Przestał się uśmiechać i gestem dał mi do zrozumienia, że nie wie, o co chodzi. — Moim zdaniem trzy pytania nie wyczerpują tematu — stwierdziłem po namyśle. Usiadł wygodniej i z powagą skinął głową, jakby czekało go trudne zadanie. Trzykrotnie zaczynał mówić — za każdym razem w inny sposób — i przerywał, jakby słowa uwięzły mu w gardle; mogło się zdawać, że każde zdanie wydobywa z własnych trzewi, nie zważając na wielki ból. Powiedział mi, że prócz Laputy nie ma innych niebiańskich miast; to jedno jedyne, które aniołowie zbudowali u kresu swych dni, jest idealnie przezroczystą, ogromną półkulą o średnicy jednej mili, wykonaną z trójkątnych szybek ułożonych w koronkowy wzór. Przybysz określił je szczególnym wyrazem, który oznaczał, że taki sposób łączenia odciąża całą konstrukcję. A co do szyb, nie były wcale ze szkła, tylko z czegoś... a raczej z niczego... To jest tworzywo lub stan, w którym światło wnika do wnętrza kopuły, ulegając przetworzeniu, a zarazem nic się spod niej nie może wydostać. — Jak mur przechodni — wtrąciłem, a mężczyzna rzucił mi badawcze spojrzenie, lecz powstrzymał się od stwierdzenia, że coś takiego jak mur przechodni nie istnieje. Próbował za to wyjaśnić, dlaczego we wnętrzu jest ciepło, choć wokół budowli panuje chłód. Zmęczony jego wywodami oznajmiłem, że wiem: po prostu całość jest lżejsza od powietrza. — Tak. Lżejsza od powietrza — powtórzył. Miasto uniosło się w niebo na wysokość całej mili, i dzięki prostocie rozwiązania szybuje od tamtej pory; niezliczone pokolenia aniołów rodziły się tam, żyły i umierały. Opowiadał o maszynach i urządzeniach, a ja początkowo nie mogłem pojąć, czemu uznali za stosowne trzymać je w mieście, lecz wnet sobie przypomniałem, że cała ta ich maszyneria wciąż funkcjonuje bez zarzutu, wykonując czynności, do których ją skonstruowano. Zerknąłem na sztuczne ucho, zmierzyłem wzrokiem ustawiony na łące pakunek. Nie uszło to uwagi mego rozmówcy. — Tak, nawet tamto nadal działa. Opowiedział mi, jak po katastrofie aniołowie powrócili, by szukać czterech nieboszczyków, którzy stanowili ich największe osiągnięcie. Przekonali się, że Przymierze odnalazło i unicestwiło trzech, a jeden zaginął; ruszyli śladem zguby, a był nią Plunkett. Przymierze wpadło na ten sam pomysł, lecz aniołowie mieli więcej szczęścia i zabrali do niebiańskiego miasta ostatniego nieboszczyka. Przybysz dodał, że brakowało pewnego elementu, a mianowicie pokrętła w kształcie gałki oraz rękawicy, która... która... Przerwał i zaczął od nowa, by wytłumaczyć, kim był Plunkett, co zajęło mu sporo czasu, bo często przerywał, gryzł palce, niecierpliwie uderzał dłońmi o cholewki butów. Zasypywałem go pytaniami, aż w końcu zaczął wrzeszczeć i kazał mi się zamknąć. Powiedziałem mu, że znam wizerunek Plunketta, i od tego momentu łatwiej się nam było porozumieć. Przybysz westchnął głęboko i wyjaśnił, że świetlista kula w pewnym stopniu przypomina ów obrazek, ale nie odwzorowuje twarzy Plunketta, tylko jego naturę. Zamiast patrzeć w twarz ostatniego z nieboszczyków, wsuwa się głowę do kuli, a kto ją nosi, nie ma świadomości własnego istnienia, bo Plunkett zajmuje jego miejsce. Nieboszczyk żyje w tobie; spoglądasz na świat jego oczyma... a raczej on patrzy, korzystając z twoich. Kula pełna była Plunketta i gotowa do działania, byle tylko ktoś wsunął głowę do środka; tak samo znaczenie słowa gotowe jest się ujawnić, gdy sens wyrazu... — Niczym list — wtrąciłem. Wolno skinął głową, niepewny, co mam na myśli. — Po co wam gałka i rękawica? — By opróżnić tę ostatnią kulę. To zwykły pojemnik. Teraz zawiera Plunketta, lecz dzięki gałce i rękawicy można usunąć zawartość, a jasna kula stanie się pusta jak zwierciadło, w którym nikt się nie przegląda. Nieboszczyk będzie trupem. — Po raz drugi i na dobre. — Chyba tak. — Z wyjątkiem piątego. — Było ich czterech. — Raczej pięciu. Wstał i podszedł do sakwy. Włożył srebrną rękawicę i zdjął idealnie dopasowany czarny futerał. Ujrzałem przezroczystą skrzynkę lub postument, w środku równe rzędy zawieszonych w pustce czarnych i srebrzystych gałek, a na szczycie pustą, z pozoru jasną kulę wielkości ludzkiej głowy. — Było czterech nieboszczyków — stwierdził mężczyzna. — Eksperymentowano również ze zwierzęciem, bo istniały obawy, że w czasie powstawania wizerunku ludzkiej natury człowiek może umrzeć albo doznać poważnego uszczerbku. Gdyby zwierzę padło, nie byłoby problemu, przerwano by jednak doświadczenia na ludziach. Eksperyment się udał. Przeprowadzono cztery eksperymenty na ludziach. — Przybysz usiadł i podciągnął kolana pod brodę. — Właściwie masz rację; była dodatkowa próba. Poddano jej kotkę imieniem Boots. Nadchodził wieczór. W dolinie u stóp wzgórza robiło się ciemno, a wydłużone cienie drzew przecinały łąkę na zboczu pagórka, lecz nie dosięgły jeszcze miejsca, gdzie przebywaliśmy: skoczek w brunatnym ubraniu, mocno obejmujący kolana, ja, oraz rzecz, która była Plunkettem, chociaż ten dawno nie żył. — Byłem tamtym kotem — powiedziałem. — A ja byłem Danielem Plunkettem. — Przybysz miał strach w oczach, a twarz mu pobladła. — Odzyskałem siebie. — I ja siebie odzyskałem — stwierdził. — Aniele, po co tu przybyłeś? — Odpowiedziałem na twoje pytania — stwierdził. — Teraz kolej na ciebie. — Wyprostował się, poprawił sztuczne ucho i rzekł: — Czy chciałbyś żyć wiecznie albo... coś w tym rodzaju? PIĄTA FASETA Przez całą noc aż po świt próbowałem odpowiedzieć na pytanie. Wspominałem, jak na widok czterech nieboszczyków w ciepłej komnacie przebiegł mnie zimny dreszcz; jak dla rozwikłania tajemnicy ruszyłem w ślad za Jednodniówką do Centrum Usługowego i tam stałem się Boots; jak czterej nieboszczycy wpływali na mój żywot, i pogrążałem się w mroku. Mężczyzna długo perorował tamtej nocy, próbując mi wyjaśnić sprawę; mówił o zjawiskach i obrazach; udowadniał, że śmiałe doświadczenie nie spowodowało większych szkód. Rozmawialiśmy, lecz mimo pomocy anielskiego ucha trudno się było porozumieć. — Chcesz, żebym zajął miejsce waszego nieboszczyka Plunketta. Nawet gdybym pojął, po co wam taka istota, wcale nie chciałbym nią być. Rozumiesz? — Nie doznasz uszczerbku — zapewnił, drżąc z przejęcia. — To będzie tak, jakbyś zostawił odcisk swego kciuka na powierzchni zaparowanego lustra. — Nie jestem tego pewny — odparłem. — Gdy zniknąłem, Boots zajęła moje miejsce. Była pełna życia. Sądzę, że czuła się zadowolona ze swego losu, ale moim zdaniem człowiekowi trudniej jest go przyjąć. Byłbym jak mucha uwięziona w kostce bezbarwnego plastiku: wszystko widać jak na dłoni, ale ruszyć się nie można. To mnie przeraża. — Mucha? — rzucił w stronę sztucznego ucha. — Mucha? — Nie rozumiał porównania. Zrobiłem sobie skręta i spostrzegłem, że ręce mi drżą. — Mucha — powtórzył bezradnie. Próbowałem zapalić zapałkę, ale pękła, dymiąc zatoczyła łuk i trafiła Broma, który zerwał się, miaucząc rozpaczliwie. Mężczyzna wyprowadzony z równowagi uwagą o musze, płomieniem, miauczeniem Broma i moją głupotą zerwał z głowy sztuczne ucho, rzucił je na ziemię i zaczął płakać. O co chodzi? Rzecz w tym... Zrobiłeś z niego komiczną figurę. To nieprawda. Był wyjątkowym człowiekiem o niezwykłej odwadze, chlubą swego pokolenia. Gdy zstępował na ziemię, nie wiedział, co tam zastanie. Znał jedynie realia niebiańskiego miasta oraz świata, istniejącego za życia Plunketta. Z tego, co wiedział Mongolfier wynikało, że ziemia pochłonie go żarłocznie, jak szeroko otwarte usta. Zwierzęta widywał jedynie na obrazkach. A mimo to odważył się opuścić miasto, by odmienić nasz żywot. Nie był śmieszny. Próbowałem tylko oddać własne zdziwienie. Nie potrafię ująć w słowa jego cierpień. Siedząc z nim twarzą w twarz, czułem się stary i bezsilny, jakbym miał do czynienia z kapryśnym bachorem. Chodziło mi o to, że wybuchnął płaczem, bo nie potrafiłem go zrozumieć... Gdyby umiał mówić tak samo jak ty, mógłby wyrażać się jasno. Wspomniał zapewne, że powodem zbudowania niebiańskiego miasta nie była rozpacz aniołów ani potrzeba ucieczki z krain obróconych w ruinę. Byli dumni ze swego dzieła, bo stworzyli największą machinę w historii ludzkości. Tam pragnęli zachować wiedzę, która pozwoliła im skonstruować takie cudo, uchronić je przed bezmyślnym motłochem gotowym zniszczyć... wszystko, czego pragnęli. Plunkett stanowił ich największe osiągnięcie, a gdy posłużyli się nim po raz pierwszy, wydawało się, że używają wszystkich swych wytworów, które ocalały. W ten sposób przypominali sobie, co musieli umieć i potrafić, by powstało owo urządzenie. Spotkanie z Plunkettem przyniosło nieoczekiwane skutki, straszliwe i cudowne zarazem: stało się jasne, kim byli mężczyźni. Dzięki Boots dowiedziałeś się, czym jest żywotność, oni zaś dzięki Plunkettowi poznali naturę mężczyzny, różną od ich wyobrażeń. Chodzi o to, że wedle twego mniemania, wszyscy mężczyźni żyjący za czasów Plunketta to aniołowie zdolni unosić się w powietrzu, ogarnięci potrzebą zupełnego przekształcenia świata, niecierpliwi, wolni od lęku i wyrzutów sumienia. Nieprawda. Większość miała z aniołami równie mało wspólnego, jak ty. Nie pojmowali anielskiego świata, dziwili się wszelkim jego cudom, umęczeni anielskimi obsesjami cierpieli okrutnie podczas zagłady osobliwego świata. Jednym z nich był Plunkett. Zhinsinura stwierdziła, że kobiety z Przymierza także były aniołami, natomiast od Plunketta aniołowie się dowiedzieli, że są zwykłymi ludźmi. Pierwszy z nas, któremu dane było spojrzeć na świat oczyma Plunketta i poznać tę prawdę, zamilkł na zawsze, gdy wrócił do siebie. Słuchając ciebie, zaczynam się lękać osobnika, którym jestem. Jakże mi ciężko, jak ciężko... O wiele trudniej niż z Boots, o wiele trudniej... Jasne. Boots nie miała pamięci, ale ty ją masz, podobnie jak Plunkett. Aniołowie stawali się nim na krótko, ale zachowali wspomnienie o jego upokorzeniu, cierpieniach, zmieszaniu, o wszystkim, czego pragnął. Przesłanie Boots to zachęta do zapomnienia. Plunkett każe pamiętać. Mówiło się, że to szaleństwo lub fatalna pomyłka, że nie wolno się nim więcej posługiwać, ale znów został wykorzystany. Najdzielniejszy z mieszkańców anielskiego miasta nauczył się dźwigać to brzemię i o nim rozmawiać. Gdy ci z dawnego gniazda opowiadali historie z życia świętych, wiekowi i doświadczeni za sprawą prawdziwej mowy, gdy Rejestr wspominał Przymierze, sędziwy przez obcowanie z Boots, my starzeliśmy się w duchu Plunketta. Przyszło nam poznawać jego cierpienia; nasze cierpienia. Zapomnieliśmy o planach na przyszłość, straciliśmy dumę, a jedynym naszym zajęciem stało się analizowanie Plunketta. Nadzieja dla nas umarła, a schronienie okazało się wygnaniem. Dlaczego nie zmieniliście zdania? Czemu nie wróciliście? Można sprowadzić miasto na ziemię, prawda? Skoro popełniliście błąd, trzeba było przybyć tutaj. Nie masz racji. Świat opuszczony przez mieszkańców anielskiego miasta, był światem Plunketta. Ludzie z miasta taką znali Ziemię. Od swego mentora dowiedzieli się, że zasady uznawane przez mężczyzn okazały się zawodne, a skoro tak, świat w dole powinien być martwy, podobnie jak żyjący tam ludzie. Nie widzieli innej możliwości. Popełnili błąd. Nie wiedzieć czemu, wszystko ułożyło się inaczej. Możecie wrócić. To wcale nie jest trudne. Powinniście wrócić. Tutaj jest wasz dom. Dom... Czy wiesz, jak ogromny jest świat? Ja wiem. Wiatr dmie stale z zachodu, a miasto z nim się porusza, i za życia jednej generacji powraca w to samo miejsce. W dniu moich urodzin byliśmy nad morzem i wciąż się nad nim znajdujemy. Trafiamy na burze nie sięgające ziemi; obserwujemy, jak się rodzą; szybujemy wśród gromów, nie odczuwając lęku. Wyobraź sobie, że gdy tutaj pada śnieg, białe płatki wznoszą się ku górze. Błyskawice mamy na wyciągnięcie ręki; zamiast padać z nieba, przychodzą z ziemi. Nie budzą we mnie obaw. Gdy się przejaśni, z daleka widzimy ziemię — zamgloną, piękną, bliską. Sądzę, że tak jawią się wam góry na horyzoncie; wiele o nich rozmyślacie, ale nie przyjdzie nikomu do głowy, żeby się tam wybrać. Nie masz racji. Tu jest mój dom. Mongolfier również tak sądził. Żył w mroku i cierpiał z powodu Plunketta, ale przez wzgląd na to miejsce wykonał skok i opadł na ziemię, by odnaleźć ciebie, ponieważ mogłeś nas uleczyć. W twoim posiadaniu była gałka i rękawiczka, za pomocą których mogliśmy się uwolnić od Plunketta. Dzięki tobie łzy już nie płyną z naszych oczu. Gdyby znał twoją mowę, sam by ci o tym powiedział... Skoro ty jej używasz, czemu on nie potrafił? Nauczyliśmy się od ciebie. Staliśmy się prawdomówcami, Potoku. A co z tobą, aniele? Co z tobą? Czy wiesz, co to znaczy być kimś innym, powrócić z niebytu, spaść nagle w kłębowisko własnych spraw, jakby z ogromnej wysokości, i patrzeć, i patrzeć... Czy wiesz, jakie to uczucie? Nie. Znam tylko cudze relacje. Inni mówią, że wcielenie w Plunketta było okropnym doświadczeniem; że jesteś silny, lecz w ostatecznym rachunku obcowanie z tobą przynosi radość; że po przerwie łatwo jest wrócić; że mogę się z tobą dogadać, a z Plunkettem nie dało się wytrzymać. Powiadają, że on natchnął nas odwagą, a z tobą jesteśmy szczęśliwi. Nie dane mi było tego zaznać. Nie wiem, czy potrafię sprostać twej sile. A Mongolfier potrafił? Czy zdołałem mu ulżyć? Nie. Po doświadczeniach z Plunkettem nie miał odwagi spróbować. Sprowadził cię tutaj. Takie otrzymał instrukcje. Widział, że czynisz dobro, lecz nie potrafił się przemóc. Przez ciebie jestem zakłopotany. Trochę mi wstyd, gdy tego słucham, bo pozwoliłem się tu zaciągnąć z innego powodu, choć nie wiem, jaka cząstka mojej osoby dotarła tutaj wraz z nim. Cóż to za powód? Bardzo prosty. Już w dzieciństwie zrodziło się we mnie przekonanie, że niebiańskie miasta naprawdę istnieją. Blask nie wykluczał takiej możliwości. W Rejestrze chętnie o nich opowiadano. Święty Roy Mniejszy uważał, że to piękna metafora. Dla mnie były tak rzeczywiste, jak chmury. W końcu pojawił się anioł i oznajmił, że mnie tam zabierze. Uprzedził wprawdzie, że zwykły śmiertelnik pozostanie na łące, jakby nic się nie zdarzyło, a do niebiańskiego miasta trafi jedynie... wizerunek podobny do przezroczy z Archiwum; chyba zgodziłby się ze mną, gdyby usłyszał to porównanie. Uznałem jednak, że warto zaryzykować i przekonać się, jak tam jest pod kopułą, wśród chmur. To wszystko. Nim sprawa została przesądzona, musiałem się przespać. Wyczerpała mnie zażarta dysputa. Owinąłem się czarnosrebrzystą tkaniną i przez chwilę patrzyłem na księżyc. Brom leżał obok mnie i mruczał. Mongolfier nie zasnął; czuwał oparty plecami o pień drzewa. Śniłem tej nocy o Małym Domostwie, o wędrowaniu Ścieżką ku jego środkowi wśród komnat, obszernych i ciasnych, gdzie stoją niezliczone kufry, a gawędziarki rozmyślają o naszych liniach; spiralny szlak wiedzie coraz dalej w głąb dawnego schronienia, mijając ludzi zajętych paleniem oraz dziatwę pochłoniętą grami, zmierza ku wąskim korytarzom z anielskiego kamienia i małym ciemnym pokojom w samym środku budowli. Obudziłem się, nim tam dotarłem; przemknęło mi przez myśl, że nie byłem dotąd w najstarszych komnatach Małego Domostwa. Uniosłem powieki i stwierdziłem, że blady z niewyspania Mongolfier siedzi wyprostowany, a na jego udzie spoczywa tamto urządzenie, które sam nazwał bronią. — Dobrze — mruknął. — Dobrze. — Przetarłem oczy i usiadłem. Podniósł się i wyciągnął rękę na znak, że pora oddać gałkę i rękawicę. Grzebałem przez chwilę w plecaku; z samego dna, spod sterty rupieci dobiegł cichy sygnał. — Nareszcie — rzucił Mongolfier, gdy wręczyłem zaginione przedmioty. Mówił głosem drżącym ze zmęczenia, lecz po raz pierwszy, odkąd go ujrzałem, wydał mi się zupełnie spokojny. Pociągnął mnie na środek łąki, gdzie wśród kwiatów zostawił Plunketta. — Usiądź — polecił. — Usiądź i zamknij oczy. Usadowiłem się wygodnie, ale oczy miałem otwarte. Patrzyłem na srebrzystą mgłę wstającą znad Rzeki w dolinie. Obserwowałem mężczyznę stojącego przy niezwykłym urządzeniu. Mongolfier naciągnął moją rękawicę, ujął gałkę, zbliżył ją do postumentu, na którym spoczywał Plunkett, i cofnął ramię. Kulka przeniknęła szkliste pudełko, jakby została wrzucona do środka i wsunęła się miedzy inne pokrętła. W tej samej chwili sygnał ucichł. Mongolfier udał, że obraca dodatkową gałkę, która przekręciła się samoistnie. Kula jaśniejsza niż szkło pociemniała, jakby wypełnił ją szary dym. Mongolfier manipulował pokrętłem, aż stała się czarna jak mur przechodni. W porannym pejzażu ziała ciemna dziura. — Plunkett jest martwy — oznajmił Mongolfier. — Zamknij oczy. — Włożył swoją rękawicę i udał, że przekręca kolejną gałkę, a wówczas kula oderwała się od postumentu. — Zamknij oczy — rzucił niecierpliwie, spoglądając raz na mnie, raz na urządzenie. — Dobrze — odparłem, ale i tak nie posłuchałem. Wcisnąłem kapelusz na głowę, by od razu go zdjąć. Czarna kula szybowała wolno ku mojej twarzy. Przez chwilę odczuwałem paniczny strach, zupełnie jak wówczas, gdy czerń przechodniego muru wypełniła mi pole widzenia. Zamknąłem oczy. I otworzyłem je tutaj. Tak. Musisz je teraz zamknąć, bo opowieść dobiega kresu... Poczekaj. Odłóż rękawicę. Czuję strach. Strach? Boję się o niego, o siebie. Co ze mną będzie, aniele, gdy nieruchomy jak mucha w przezroczystej bryle plastiku zakończę opowieść? Nic. Jeśli przyjdzie sen, obudzisz się i nie będziesz go pamiętać. Nie sądzę jednak, żebyś śnił. Moim zdaniem zapadniesz w niebyt. Miałem wrażenie, że siedzę na łące, a w chwilę później znalazłem się tutaj, by opowiedzieć swoją historię. Wiem, że tak być nie mogło. Chyba już o tym wszystkim mówiłem. Tak. Czemu pamięć mnie zawodzi? Nie ma ciebie tutaj, Potoku. Zabraliśmy jedynie... wizerunek podobny do przezrocza z Archiwum, które pozwala wnioskować o tobie tylko na podstawie... Interpretacji. Tak, na podstawie interpretacji. Trzeba uwzględnić tamtego, który znika, gdy się pojawiasz, i powraca, ilekroć odchodzisz. Tak czy inaczej, żadna z tych rozmów nie ma na ciebie wpływu, podobnie jak wizerunek Plunketta nie mógł odpowiedzieć uśmiechem na uśmiech. Gdy tu powrócisz, będziesz zdumiony i zaskoczony, bo znów ci się wyda, że przed chwilą Mongolfier i ty siedzieliście razem na łące. Będziesz znowu podziwiać chmury i kopułę; po raz kolejny opowiesz swoją historię. Nie mamy pojęcia, kim jesteś, gdy nie ma cię tu z nami, gdy spoczywasz na swym postumencie. Odkryliśmy jedynie, że czasem budzisz się ze snu w pełni świadomy, a czasami trudno cię dobudzić... Ile razy muszę przez to przejść? Zawsze o to pytasz. Gdy nasz syn... mój syn dorośnie, Potoku, i przyjmie ciebie, o ile starczy mu odwagi, zostaniesz obudzony trzysta razy w ciągu sześciuset lat. Nie, aniele. Tylko nie to... Wiele żywotów, Potoku, jak zapowiedziała Barwa Czerwieni. Ona już odeszła. Wszyscy odchodzą. Czego dokonałem, aniele? Czy długo żyłem? Czy zszedłem w dolinę? A Jednodniówka? Och, aniele, kim się stałem? Nie wiem. Są tacy, którzy byli tobą i mogą się domyślić. Śniło im się albo sobie wyobrazili, że wróciłeś do Małego Domostwa i zostałeś. Mongolfier powiada, że kiedy wysłużony śmigłowiec przyleciał po niego na łąkę, obserwował cię do ostatniej chwili; podziwiałeś nieznaną maszynę i odprowadzałeś wzrokiem odlatującego wysłannika. Tyle wiemy. Możemy wnioskować jedynie z tego, co nam opowiedziałeś, Potoku. Za każdym razem słyszę o tym, a następnie zapominam? Jestem podobny do matki Tom zamkniętej w pudełku, do paska papieru, z którego święty Gene zrobił pętlę nieskończoności? Tak. A zatem uwolnij mnie, aniele. Pozwól mi zasnąć, skoro nie mogę umrzeć. Uwolnij mnie szybko, póki jestem w stanie znosić to brzemię... Tak, pora na sen, mój śmiałku. Śpij, Potoku. Przymknij oczy, przymknij oczy. Zapomnij. Chciałbym... Poczekaj, wstrzymaj się. Wysłuchaj prośby. Miej wzgląd na moje drugie ja. Pamiętaj, że musisz się nim zaopiekować, gdy powróci. Weź mnie za rękę, dotknij jego dłoni. Obiecaj. Dobrze. Obiecuję. Zostań z nim. Na zawsze. Przysięgam. A teraz zamknij oczy.