ARKADIUSZ NIEMIRSKI PAN SAMOCHODZIK I... SKARBY WIKINGÓW TOM II OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA ROZDZIAŁ PIERWSZY PRZESŁUCHUJEMY TAŚMĘ • GDZIE PRZETRZYMYWANY JEST STEFAN? • DETEKTYW OD ZABYTKÓW • KTO LUBI LODY? • WIKIŃSKIE I SŁOWIAŃSKIE ŁODZIE • NERWOWA KAREN • TELEFON DO PORYWACZY • ZOŚKA ŚLEDZI RZEPKĘ • ODKRYCIE PAWŁA • WYJAZD DO ELBLĄGA • NAPAD I POŚCIG • KTO NAS PODSŁUCHUJE? • POZNAJĘ DREWICZA-LARSENA • ROZMOWA NA MOLO • REWELACJE SIERŻANTA JANIAKA W surowym wnętrzu posterunku policji we Fromborku zapanowała cisza. Z głośnika taniego i mocno zużytego radiomagnetofonu znajdującego się na biurku sierżanta Janiaka niósł się matowy głos młodego człowieka: - Mamo... Eryku... to ja, Stefan... nie martwcie się o mnie... jestem zdrów... chciałbym już wrócić na “Conquistadora”... tęsknię za wami... Nagranie się urwało. Minęło kilka dni od porwania syna Karen Petersen. Ta bogata Dunka przyjechała do naszego kraju, aby na pokładzie luksusowego jachtu “Conquistador” szukać skarbów ukrytych na dnie polskiego Bałtyku. Szczęśliwym trafem jej starszy syn odkrył starą słowiańską łajbę zagrzebaną w mule Zalewu Wiślanego. Emocji nie było jednak końca! Wcześniej porwano młodszego z braci, Stefana, urzeczywistniając tym samym pogróżki ludzi pragnących za wszelką cenę odciągnąć Karen od wód Zalewu. Mieliśmy do czynienia z zawodowcami nie rzucającymi słów na wiatr. Niewykluczone, że byli to cudzoziemcy współpracujący z naszym starym znajomym Jerzym Baturą. Radość ze znaleziska przeplatała się zatem z minorowymi nastrojami panującymi nie tylko wśród Duńczyków, ale i w ekipie “Havamala”, na którym oficjalnie gościliśmy z Pawłem w charakterze konsultantów i obserwatorów. Odnalazłszy na dnie Zalewu wrak dębowej łodzi mogliśmy teraz pomóc Karen w odzyskaniu syna. Na szczęście dzielnie znosiła tę sytuację. Lubiłem ją, więc postanowiłem zrobić wszystko, aby Stefan wrócił na jacht cały i zdrów. Uważałem, że to jeszcze nie koniec przygód, a dopiero początek. Wiele spraw nie zostało przecież wyjaśnionych, a pytań było więcej niż odpowiedzi. Nie wiedziałem na przykład, jaką rolę odgrywał Batura? Kim był tajemniczy obserwator z wieży kościoła i najprawdopodobniej bordo landroverem z fałszywą tablicą rejestracyjną i palący chesterfieldy. Czy to ten sam osobnik podający się za pracownika Ministerstwa Kultury i Sztuki, który już dwa razy ubiegł mnie w poszukiwaniach adresu pana Andrzeja, instruktora elbląskiego klubu płetwonurków “Akwalung”? Pan Andrzej chciał mi opowiedzieć o dziwnej historii, jaka rozegrała się na wodach Zatoki Gdańskiej rok temu, kiedy to jego podopieczni, trzej nastoletni chłopcy odkryli coś na dnie Bałtyku, a potem zostali przepędzeni i nastraszeni przez nieznanych sprawców podających się za funkcjonariuszy państwowych. Niestety, na pokładzie “Havamala” znajdował się złodziej, który ukradł list. Kim był? Człowiekiem Batury? Wszystko wskazywało, że była nim panna Ania, pracownik Centralnego Muzeum Morskiego w Gdańsku, osoba nadzorująca z urzędu całą operację, ale o dziwo znająca naszego przeciwnika Baturę. Aż trudno było w to uwierzyć, ale Zośka oraz inżynier Kurski, kolega naszej pani archeolog, widzieli ją wysiadającą z volvo Jerzego. Miało to miejsce w dwóch różnych miejscach, a więc nie mogło być mowy o przypadku. Milczeniem chciałem zatem doprowadzić tę odważną kobietę do załamania. Jeśli była szpiegiem Batury - to niech cierpi, jeśli była niewinna - powinna być spokojna Sami widzicie, że o końcu przygód nie mogło być mowy Cofnąłem taśmę raz jeszcze. - Ciągłe przesłuchiwanie kasety nic nie da - wymamrotał znudzonym głosem sierżant Janiak po kolejnym, dwunastym przesłuchaniu. W przeciwieństwie do mnie nie widział sensu w nieustannym odtwarzaniu nagrania. Ja jednak postanowiłem wysłuchać go raz jeszcze. - Mamo... Eryka... to ja, Stefan... nie martwcie się o mnie... jestem zdrów... chciałbym już wrócić na “Conquistadora”... tęsknie za wami... W drugim planie nagrania wyraźnie słyszałem natrętny odgłos ptasich popiskiwań. - Słyszycie? - zapytałem. - Co to za ptaki? - Mam! - zawołała podniecona Zośka. - Stefana przetrzymują na brzegu morza. To krzyk mew słychać w tle nagrania! - Brawo! - pochwaliłem ją. - Do trzynastu razy sztuka! - zauważył dowcipnie Paweł. - Ale wydaje mi się, że to nie mewy ani rybitwy. - Rzeczywiście - zgodził się z nami sierżant. - To mogą być kormorany. Tysiące tych ptaszysk stało się prawdziwą plagą na Mierzei Wiślanej. Tak, to mogą być kormorany! A potem chrząknął i spojrzał na mnie ze szczerym podziwem. - Teraz widzę, że pan jesteś wielki detektyw. Wstyd się przyznać, ale nie od razu wyczułem, że pan jesteś ten od zabytków. Zwą go Panem Samochodzikiem i podobno rozwiązał wiele zagadek, a także znalazł wiele skarbów. - Skąd pan to wszystko wie? - zapytałem nieco speszony. - Syn mi o panu opowiedział. Teraz ma dwadzieścia osiem lat, żonę i dwójkę dzieci. Tylko patrzeć, jak niedługo moje wnuki zaczną czytać przygody o pańskich wyczynach. Podobno nawet i we Fromborku rozwiązał pan jakąś zagadkę* [Przedstawiono to w tomie Zagadki Fromborka.]. Chodziło o rubiny czy coś takiego. - O tak! - zawołała Zośka. - Wujek jest wielkim detektywem. - Nie przesadzaj, mała - zrobiło mi się głupio, bo nie lubiłem przechwalać się swoimi osiągnięciami. Szukanie skarbów czy tropienie przestępców wywożących za granicę skarby kultury narodowej było przecież moją pracą i hobby. Poza tym przechwałki były dobre dla tych, którzy nie zaznali smaku sukcesu. Niemniej jednak było mi przyjemnie, że ktoś pamiętał, co zrobiłem w mieście Kopernika ponad dwadzieścia lat temu. Zmieniłem temat, gdyż w roli gwiazdora nie czułem się najlepiej. Byłem w swoim żywiole, kiedy nikt nie zwracał na mnie uwagi. - Czy coś wiadomo na temat wynajmu tego opla, którym porwano Stefana? - Jeszcze nie - poinformował policjant. - I nie ma landrovera z takimi numerami rejestracyjnymi, które pan podał. Musiał mieć fałszywe tablice. Opuściliśmy posterunek policji we Fromborku i spacerkiem wróciliśmy do portu. Już piąty dzień przyszło nam spędzić w mieście Kopernika towarzysząc ekipie wydobywającej zagrzebaną w mulistym dnie Zalewu Wiślanego łódź z XI lub XII wieku. Pogoda nam dopisywała. Było słonecznie i ciepło. To było wielkie odkrycie i chociaż celem operacji “Skarby wikingów” było znalezienie normańskiego statku spoczywającego na dnie Bałtyku, to słowiańska łódź leżąca niedaleko wejścia do portu we Fromborku radowała nasze serca stokrotnie. Nawet Jorgensen nie wydawał się być rozgoryczony faktem, że to nie on dokonał odkrycia, cel handlowy przedsięwzięcia został bowiem osiągnięty. Jorgensen uzyskał rozgłos jako producent jachtów i sonarów, bo co chwila odwiedzali Frombork wysłannicy stacji telewizyjny i radiowych oraz dziennikarze prasowi. Towarzyszyły nam spojrzenia tysiąca pasażerów wsiadających i wysiadających z promu i wodolotu. Dla ułatwienia prac wejście na wschodnie nabrzeże zostało zagrodzone czerwono-białym szlabanem i opatrzone specjalnym znakiem zakazującym wstępu osobom nieupoważnionym... Faktem było, że wszyscy solidnie pracowaliśmy pomagając ekipie zawodowych płetwonurków współpracujących z ekipą Centralnego Muzeum Morskiego, zaś nagrodą za nasz trud był coraz to bardziej okazały widok kadłuba łodzi. Na szczęście muł dobrze zakonserwował dębowa łódź, więc lada dzień spodziewaliśmy się ujrzeć ją w całej okazałości. Porywacze Stefana Petersena nie odzywali się. Nastroje na “Conquistadorze” nie były więc najlepsze i bałem się, że moja stara znajoma Karen Petersen nie wytrzyma dłużej napięcia związanego z oczekiwaniem i zacznie się przy próbie pierwszego kontaktu z kidnaperami układać. To mogła być specjalna taktyka porywaczy: zmiękczyć Karen i zgarnąć pokaźny okup. Mimo woli moje myśli wciąż powracały do listu skradzionego na “Havamalu”. Niestety, próba ustalenia miejsca pobytu autora listu spaliła na panewce. Ekipa klubu wyjechała nad Morze Śródziemne, zaś tajemniczy złodziej, jak głosił ostatni komunikat policji w Elblągu, ukradł teczkę z niektórymi aktami personalnymi. Na szczęście policja miała nadzieję połączyć się z kierownictwem klubu w Grecji dzięki pomocy agencji turystycznej załatwiającej ten wyjazd, a po powrocie ekipy do hotelu z zajęć na morzu przeprowadzić rozmowę z samym panem Andrzejem. Liczyłem także w duchu na Marczaka. Niezmordowany były dyrektor naszego departamentu wrócił już do stolicy po krótkiej wizycie we Fromborku. Miał mnóstwo znajomości w Warszawie, a przecież to ktoś na wyższym szczeblu musiał zatwierdzić skład ekipy “Havamala”. Skoro na jachcie oficjalnie przebywała panna Ania, a był to szpieg naszego przeciwnika Batury, to kto wyraził zgodę na udział pani archeolog w operacji? Albo mówiąc inaczej: od kogo wyszła propozycja włączenia panny Ani w skład ekipy? Przecież Centralne Muzeum Morskie w Gdańsku dysponowało wieloma fachowcami od badań podwodnych. Inna dziwna sprawa wynikała z faktu, że w miejscu, w którym spoczywała stara drewniana łódź Batura szukał czegoś rok temu. Tak przynajmniej twierdziła jego współpracowniczka, piękna aktorka Luiza, która przyłączyła się do naszej ekipy. Czy chodziło o zagrzebany w mule bezwartościowy dla Jerzego kadłub łodzi? I dlaczego nie chciał, aby Karen Petersen przypłynęła tutaj? Jakoś nie mogłem uwierzyć w to, że Batura został amatorem-poszukiwaczem starych drewnianych łodzi. Zakładając jednak, że tak było w istocie, nasuwało się wiele wątpliwości. Po pierwsze, jak zlokalizował położenie łodzi? Po drugie, w jaki sposób chciał wyciągnąć ją z wody na oczach całego Fromborka? Wreszcie, co zamierzał z nią zrobić? Aby doprowadzić do stanu muzealnego łódź, która przeleżała pod wodą setki lat, potrzeba było wiele czasu i wysiłku konserwatorów. To nie było zajęcie dla Batury i wątpiłem, aby znalazł na nią kupca? Co innego złoty kielich czy naszyjnik, a co innego kilkumetrowej długości dębowa łódź. Wracaliśmy do portu mocno podnieceni. Nasze podejrzenia, że syna Karen Petersen porywacze przetrzymywali w jakimś miejscu nad brzegiem morza, mogły być istotną wskazówką. Za wszelką cenę zakazałem moim współpracownikom dzielenia się naszym odkryciem z kimkolwiek. - Nie uwierzą państwo - przywitał nas magister Rzepka, kiedy zbliżyliśmy do mola, na którym mieścił się prowizoryczny sztab - ale łódź może mieć dziesięć metrów długości! Jorgensen i panna Ania znajdowali się na “Havamalu”, Luiza zażywała słonecznej kąpieli na miejskiej plaży tuż za bosmanatem, zaś magister Rzepka na wschodnim falochronie przeglądał zdjęcia i pierwsze raporty przygotowane przez naszą panią archeolog. Towarzyszyła mu rudowłosa pani Iwona, pracownik Centralnego Muzeum Morskiego z Gdańsku, a więc koleżanka panny Ani. - Odkryte dotąd statki słowiańskie są przeciętnie mniejsze od skandynawskich, co zgadza się z danymi źródeł opisowych - wyjaśniała. - Na terenie Polski znaleziono już kilka takich statków. Najdłuższy, bo mierzący prawie osiemnaście metrów, znaleziono w Brzeźnie. Również we Fromborku odkryto statek o długości ponad siedemnastu metrów. Nie jesteście wiec pierwszymi odkrywcami w mieście Kopernika. Najmniejszy był statek z Mechlinka o długości przekraczającej dziewięć metrów. - A jak wielkie były statki skandynawskie? - zapytał magister. - Statek z Gokstad miał ponad dwadzieścia trzy metry długości, ale zdarzały się i mniejsze okazy, jak chociażby długi na prawie dziesięć metrów statek z Kwalsund. Statki skandynawskie były przeważnie większe. Jednakże słowiańskie właśnie dzięki mniejszym rozmiarom, płytszemu zanurzeniu i większej zwrotności niejednokrotnie odnosiły zwycięstwa nad nieprzyjacielem. Niezależnie od małych jednostek posiadali Słowianie i duże okręty biorące udział przede wszystkim w dalekich wyprawach, na przykład w ekspedycji na Konunghelę, leżącą na zachodnim wybrzeżu Szwecji, w 1136 roku. - A wy co macie takie miny, jakbyście wpadli na jakiś trop? - zapytał nieoczekiwanie magister Rzepka przyglądając się nam uważnie. - My? - Zośka udała zdziwioną. - I gdzie tak chodzicie nieustannie? - Na lody - odparła. - Uwielbiamy lody. - Lody - mruknął niezadowolony magister Rzepka łypiąc na nas podejrzliwym wzrokiem. - I kto w to uwierzy? - Przepraszam, o czym państwo rozmawiają? - spytała pani Iwona. - Magister Rzepka uważa, że się lenimy, kiedy inni w pocie czoła pracują nad wrakiem - odezwałem się. - I ma rację. - Teraz na mnie kolej - oświadczył magister i wstał. - Idę. Zawiązał buty i zrobił pierwszy krok w stronę miasta. - Dokąd to? - zapytał Paweł. - Na lody - odpowiedział z przekąsem i odwrócił się do nas plecami. Popatrzyliśmy na siebie z uśmiechem. - Zazdrość nie radość - rzekłem. - Nie może nasz magister po prostu sprowadzić tej swojej Ewy do Fromborka? - zauważyła Zośka odprowadzając Rzepkę wzrokiem. - Semestr się skończył, więc nie ma już zajęć na uczelni. - To fakt - mruknąłem i zerknąłem na wschodnie nabrzeże. Zza rogu budynku bosmanatu od strony katedry wyskoczyła Karen. - Tomasz! - krzyknęła i zaczęła iść szybkim, nerwowym krokiem w naszą stronę. We trójkę wyszliśmy Dunce na spotkanie opuszczając studiującą podwodne zdjęcia i dokumentację panią Iwonę. Spotkaliśmy się przed budynkiem bosmanatu. - Tomasz! - cała się trzęsła. - Dzwonili porywacze! Jakiś jegomość zadzwonił do bosmanatu i mówił po angielsku. - Ale to nie był Anglik? - zapytałem. - Taki sam syn Albionu jak ty i ja! - prychnęła. - Mówił słabo po angielsku, a jego akcent zdradzał, że mógł to być twój rodak. Spojrzeliśmy po sobie wymownie: Batura? - Ale pewności nie mam! - dorzuciła. - A my wiemy, gdzie porywacze mogą trzymać Stefana! - Doprawdy? - zignorowała tę wiadomość. - Prawdopodobnie przetrzymują go w jakimś domku nad brzegiem morza. Podejrzewamy, że muszą mieć kryjówkę gdzieś na Mierzei Wiślanej: - Dużo jest takich domków na polskim wybrzeżu? - zakpiła i zaraz spojrzała na moich współpracowników podejrzliwie. - Czy możemy pogadać na osobności? - Wybacz, Karen, ale nie mogę mieć tajemnic przed moją ekipą - zaprotestowałem. - Działamy razem i jeśli chcesz z nami współpracować, musisz zaufać całej naszej trójce. - No dobra - rzekła podnieconym głosem. - Porywacze żądają okupu! Dziś w nocy. A to oznacza, że już niedługo ujrzę Stefana. Lepiej przystać na ich warunki i dać spokój poszukiwaniom na własną rękę. Poza tym gdzie chcesz go znaleźć? Nie zamierzasz chyba przeszukać każdego domu na Mierzei Wiślanej? Pokręciłem z niezadowoleniem głową. - Pamiętaj, że nie popieram układania się z bandytami - rzekłem surowo. - Sierżant Janiak ostrzegał cię, abyś trzymała się od nich z daleka. - Mam czekać, aż coś zrobią Stefanowi? - krzyknęła. - Oszalałeś?! Po prostu pojedziemy do najbliższego banku i pobierzemy dziesięć tysięcy dolarów, a potem odbierzemy chłopaka. - Nie podoba mi się to, Karen. Powinniśmy udać się na policję. - Akurat! - żachnęła się. - Zrobię dokładnie co innego. Za piętnaście minut mam zadzwonić pod wskazany przez porywaczy numer po kolejne instrukcje. Niestety, ten automat na tyłach bosmanatu jest nieczynny. - Zadzwoń z bosmanatu. - Oszalałeś? A jeśli ktoś nas podsłucha? Ten bosman i jego pracownicy wciąż węszą i podsłuchują. Czuje, że mnie nie lubią. Poza tym bandyci nie żartowali ostrzegając, aby nikogo nie wtajemniczać w ich plany. W przeciwnym razie stanie się coś złego Stefanowi. - A ja? - zrobiłem wielkie oczy. - A właściwie my? Nas wtajemniczyłaś. - Wy to co innego - machnęła ręką. - Tylko do was mam zaufanie. Westchnąwszy ciężko zapaliłem papierosa nie wiedząc, co począć. - Musimy zadzwonić z miasta - rzekła podenerwowana bierną postawą. - Poczekaj - przypomniałem sobie. - Paweł ma telefon komórkowy. - Mam, ale nie działa - wtrącił oschle. - Trzeba zadzwonić z rynku. - Więc popierasz zamiary Karen? - zdziwiłem się. - Pieniądze trzeba pobrać, aby uśpić czujność porywaczy, a potem znając instrukcje wymyślimy, jak zastawić pułapkę. Już miałem odejść, kiedy ręka Pawła spoczęła na moim ramieniu. - Jeszcze jedno, szefie - zaczął tajemniczo. - Jeśli magister Rzepka opuścił w nocy jacht, aby zadzwonić do swojej narzeczonej, to nie mógł tak szybko wrócić z tej eskapady. - A czemu to? - Bo telefon na tyłach bosmanatu jest przecież uszkodzony, a najbliższy działający automat znajduje się dopiero na rynku. To odkrycie odebrało nam na chwilę mowę. - Przechadzka na rynek i z powrotem zajęłaby mu przynajmniej piętnaście minut. A magister wrócił po niecałych dziesięciu. - Wniosek? - Nie dzwonił z automatu. - Sugerujesz, że w ogóle nie dzwonił? - zadałem to pytanie wiedząc już, o co Pawłowi chodziło. - A może używa telefonu komórkowego? - krzyknęła Zośka. Ten podniecony głos Zośki na chwilę zwrócił na nas uwagę pani Iwony. Również Karen wydawała się poirytowana przedłużającą się rozmową konspiratorów, za jakich pewnie nas uważała. - Porozmawiamy o tym później - rzuciłem w stronę współpracowników i ciągnąc Karen w stronę katedry ruszyłem dziarskim krokiem. - Musimy się śpieszyć! Z telefonu komórkowego Pawła nici, ale na rynku jest czynny automat. Po dziesięciu minutach byliśmy już na rynku i weszliśmy do restauracji nieopodal kina “Fregata”. Jakiś młody człowiek ubrany w wytarte dżinsy i czarną skórzaną kurtkę rozmawiał namiętnie i zanosiło się, że pogawędka potrwa jeszcze co najmniej kwadrans. Prawdopodobnie gaworzył ze swoją ukochaną nie licząc się z czasem i z innymi ludźmi. Ale my nie mieliśmy czasu. Do wyznaczonej godziny telefonu zostało nam bowiem półtorej minuty. Wtedy to Karen groźnie tupnęła nogą na młodzieńca. W ten sposób chciała dać do zrozumienia, aby natychmiast skończył rozmowę. Nie zrobiło to jednak wrażenia na młodym człowieku. Ot, spojrzał na nią lekceważąco i wymamrotał pod nosem coś niezrozumiałego. - Jeśli w ciągu trzydziestu sekund nie odłożysz tej słuchawki - groziła chłopakowi - to daje słowo honoru, że oberwiesz. Ale ten wcale nie reagował. Powód był prosty: nie znał angielskiego. Wzruszył jedynie ramionami, co jeszcze bardziej rozwścieczyło Karen. Do wyznaczonego kontaktu pozostało nam bowiem pięćdziesiąt sekund. Postanowiłem przejąć ster w swoje ręce. - Młody człowieku - zacząłem nieśmiało. - Ta pani musi wykonać bardzo ważny telefon i jak tylko skończy będziesz mógł sobie dalej rozmawiać. To naprawdę bardzo ważna sprawa. - Ja też mam bardzo ważną sprawę - rzekł zblazowanym tonem przerywając na chwilę rozmowę. - Nie mogę namówić dziewczyny, aby poszła dzisiaj ze mną na dyskotekę. Odczep się pan i już! Karen ze złości zacisnęła pięści. Nie dziwiłem się jej reakcji. Stefanowi zagrażało śmiertelne niebezpieczeństwo, a tu jakiś smarkacz mówił o dyskotece. Nagle Karen włożyła rękę do kieszeni, wyjęła z niej zmięty zielony banknot i bez słowa przykleiła do spoconego czoła młodzieńca. Ten z wrażenia zaniemówił i wybałuszył szeroko oczy. - Zrób sobie, chłopcze, przerwę i skocz na podwójnego cheesburgera w “McDonald’s” - powiedziała to głosem, w którym przebijała pewność siebie i nonszalancja. I nie znający angielskiego chłopak zrozumiał, o co chodziło kobiecie. - A jak skończysz, wróć tutaj i namawiaj dalej swoją ukochaną na dyskotekę. Chłopak obejrzał dokładnie banknot i zadowolony ruszył w kierunku wyjścia. - Trzeba było tak od razu - mruknął pod nosem i wyszedł na zewnątrz wierząc święcie, że przed chwilą spotkał wariatów. - Sam widzisz, Tomaszu, że pieniądz potrafi zdziałać wszystko - powiedziała Karen. - Mam inne zdanie na ten temat - bąknąłem. Ale nie była to odpowiednia pora na roztrząsanie podobnych kwestii. Nie namyślając się dłużej Karen sięgnęła po słuchawkę i wykręciła jakiś numer. Po chwili wyprostowała się i zaczęła mówić drżącym głosem: - Mówi Karen Petersen. Dzwonię zgodnie z umową. Słuchała uważnie, potakując co pewien czas energicznie głową. - Mam tyle pieniędzy - rzekła zdecydowanym głosem do słuchawki. - Jeszcze dzisiaj pojadę do banku w Elblągu. Ale czy Stefan jest cały i zdrów? Przez pół minuty słuchała uważnie, a następnie odwiesiła słuchawkę. - I co? - zapytałem. - Stefan ma się dobrze - rzekła ciężko wzdychając. - No i rzecz jasna chcą pieniędzy. I to dzisiaj. Musimy pojechać do Elbląga, Tomaszu. Natychmiast! - Zaraz - powstrzymałem ją. - Pomijając fakt, że nie popieram twojej decyzji, to ciekawi mnie, w jaki sposób przekażesz im okup? - O dziewiętnastej zadzwonią do bosmanatu i podadzą numer, pod który mam zadzwonić. I nie radzą sprawdzać numerów, bo dzwonią z automatów. “Próżny trud” - jak wyjaśnił porywacz. Ruszamy zatem do Elbląga po pieniądze! Jazda, Tomasz! Tylko zadzwonię jeszcze do męża, bo może się przydać w razie problemów w banku. - A gdzie jest teraz? - spytałem oburzony. - Załatwia coś w Warszawie - rzuciła Karen wykręcając numer. Zostawiwszy wiadomość na sekretarce udaliśmy się z powrotem do portu. Już mieliśmy wsiąść do Rosynanta, kiedy zatrzymał nas Paweł z Zośką. Szybko zrelacjonowaliśmy im przebieg rozmowy z porywaczami. Byli podnieceni, ale sami mieli nam również coś do powiedzenia. - Kiedy poszliście na rynek, Zośka ulotniła się z portu idąc śladem naszego magistra. - I co? - zapytałem zaciekawiony. - Magister Rzepka poszedł do kościoła - poinformowała Zośka. - A po dziesięciu minutach wyszedł blady jak prześcieradło. - Hm... to ciekawe, ale w końcu każdy może odwiedzać kościół. - Pan żartuje, szefie - zaprotestował Paweł. - Magister Rzepka i modlitwa? - Możemy go sami o to zapytać - podskoczyła Karen widząc wychodzącego właśnie zza budynku bosmanatu magistra. Był zdenerwowany. - Coś pana gryzie, magistrze? - zapytałem, kiedy chciał nas minąć bez słowa. - Gorąco - odpowiedział niechętnie, ale zatrzymał się. - Jak smakowały lody? - zapytała Zośka. - I co słychać u Ewy? - Nie wiem - bąknął. - Nie ma jej w domu. Być może będę musiał opuścić was na kilka dni. - A co pan porabiał w kościele? - nie namyślając się zapytał Paweł. Wydawało mi się, że magister Rzepka drgnął, ale zaraz spojrzał na nas poczciwie. - Niestety, ale odnoszę wrażenie, że chcecie odciągnąć mnie od niektórych spraw - rzekł ponuro. - Chciałem zobaczyć, co to za kościół, w którym członek naszej ekipy obrywa po głowie. Mam prawo wiedzieć o wszystkim, co tu się dzieje! I w dodatku mnie śledzicie. Nieładnie, nieładnie. - Magister Rzepka ma rację - rzekłem bijąc się w pierś. - Zachowujemy się niegrzecznie. Musimy być lojalni w stosunku do każdego członka naszej ekipy. - Dokąd się wybieracie? - zmienił temat magister spoglądając na Karen przebierającą ze zniecierpliwienia nogami. - Mała przejażdżka po okolicy - skłamała. - Jeśli jedziecie do Elbląga, to jadę z wami. Muszę zdążyć na najbliższy pociąg. - Niestety, jedziemy w przeciwnym kierunku - rzuciłem. - Ale przecież ma pan stację kolejową naprzeciwko portu. I wsiedliśmy z Karen do Rosynanta, aby przerwać dalszą rozmowę. Chcieliśmy za wszelką cenę utrzymać naszą wyprawę w tajemnicy, zaś intuicja podpowiadała, że nasz kolega z fundacji nie był z nami do końca szczery. Zatoczyliśmy zatem wokół Fromborka koło, poruszając się początkowo wzdłuż brzegu Zalewu w kierunku wschodnim. Zaraz jednak bocznymi uliczkami skierowaliśmy się na północ do drogi E-503 prowadzącej do Elbląga przez Tolkmicko. Szosa była tutaj wąska, kręta i niebezpieczna z pofałdowanym silnie asfaltem usłanym dziurami. Prowadziła przez lekko pagórkowaty i wyludniony teren stanowiący część Parku Krajobrazowego nazwanego Wzniesieniem Elbląskim. To okolica raczej surowa, drzemiąca w wakacyjnym słońcu i słonawym oddechu Zalewu. Kilkanaście razy musiałem zwalniać na licznych zakrętach, aby nie uderzyć w któreś z przydrożnych drzew gęsto rozsypanych wzdłuż całej trasy. Nie było mowy o dużej szybkości, co radowało mnie, gdyż lubiłem bezpieczną i spokojną jazdę. Nie spodobało się to jednak Karen, która wciąż nalegała, abym przyśpieszał na prostszych odcinkach. Byłem jednak ostrożny i ze średnią prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę dojechaliśmy do Elbląga po trzech kwadransach. Bez trudu odszukaliśmy bank na ulicy Hetmańskiej i załatwiliśmy wszystkie formalności. A potem zadowolona Karen zapakowała pieniądze do reklamówki i wyszliśmy z banku zmierzając do zaparkowanego po drugiej stronie ulicy jeepa. Co pewien czas rozglądaliśmy się czujnie w obawie przed złodziejaszkami. W dzisiejszych czasach za jedną setną sumy, którą Karen w tej chwili dysponowała, można było nie tylko oberwać po głowie, ale nawet stracić życie. Szybko podeszliśmy do jeepa i już mieliśmy wgramolić się do jego wnętrza, kiedy podbiegi do nas z boku mężczyzna. Był to wysoki typ ubrany w dżinsy i sportową, jasną koszulkę, zaś naciągnięta na głowę kominiarka maskowała twarz. Wszystko odbyło się szybko i niespodziewanie. Mężczyzna wystrzelił z gazowego pistoletu do Karen i wyrwał jej reklamówkę. Nie zrobiłem nawet kroku, gdy strzelił ponownie, rym razem w moim kierunku. Piekący ból zaatakował nozdrza, ale na szczęście lecznicze okulary ochroniły oczy. Złodziej natychmiast zniknął w bocznej uliczce. Słyszałem krzyki ludzi, okropny kaszel zwijającej się na chodniku Karen i pisk samochodowych opon. Mokre od łez oczy piekły niemiłosiernie, ale potrafiłem dostrzec samochód, do którego wsiadał mężczyzna. To był bordo landrover. Postanowiłem za wszelką cenę dogonić intruza. Piekące oczy nie mogły być sprzymierzeńcem w tym bezsensownym pościgu, ale byłem to winien Karen. A może chęć zaimponowania kobiecie okazała się silniejsza od zdrowego rozsądku? Zostawiając ją samą na ulicy ruszyłem za landroverem. Dostrzegłem jeszcze wybiegającego z banku ochroniarza sięgającego po pistolet, ale jego reakcja była jak przysłowiowa musztarda po obiedzie. Landrover kierował się w stronę alei Grunwaldzkiej. Nie dojechawszy do skrzyżowania, z uwagi na czerwone światło, ostro skręcił w prawo. Dojechał do Rycerskiej i znowu na czerwonych światłach musiał skręcić w prawo. Jechałem za nim w odległości trzydziestu metrów. Zaraz jednak przyśpieszył na głównej ulicy Starego Miasta. I znowu czerwone światła uniemożliwiły złodziejowi ucieczkę w kierunku trasy wylotowej na Tolkmicko i Braniewo. Skręcił zatem w prawo w okolice Teatru Dramatycznego, gdzie zrobił trzy razy kółko na ograniczonym zabudowaniami obszarze. Pomyślałem zatem, że prawdziwy teatr rozgrywający się na elbląskich ulicach tworzyłem ja sam wraz ze złodziejem dziesięciu tysięcy dolarów. Potem landrover wykorzystał zmianę świateł i ruszył ostro na północ. Po dziesięciu minutach znaleźliśmy się na peryferiach Elbląga, gdzie droga stawała się z każdą chwilą gorsza. Złodziej kierował się na północ. O ile pewniej czułbym się teraz w moim starym wehikule, z którym wiązało mnie tyleż wspaniałych i fascynujących przygód. I chociaż nie mogłem powiedzieć, że jeep należy do złych samochodów, to jednak prowadząc to nowoczesne cacko motoryzacji czułem się w jakimś sensie pokrzywdzony i gorszy. Poza tym wehikuł posiadał o wiele więcej zalet przydatnych w pracy detektywa, ale przede wszystkim był szybszy. Ten pościg nie miał żadnych cech brawury. Kierowca landrovera musiał bowiem liczyć się z warunkami na trasie. Siedziałem mu zatem na ogonie gotów jechać za nim tak długo, aż wreszcie skończy mu się benzyna. Niestety przez przyciemniane szyby landrovera nie mogłem dostrzec złodzieja. Zastanawiałem się, skąd wiedział, że wybierzemy się z Karen do banku? Chyba, że był to porywacz, któremu Karen zdradziła nazwę banku, z którego miała pobrać pieniądze. W pewnym momencie złodziej zniecierpliwiony moją nieprzejednaną postawą przyśpieszył. Na terenie przyległym do Kadyńskiego Lasu, graniczącym z rezerwatem buków, skręcił na Zajączkowo. Na szczęście dogoniłem go tuż przed skrzyżowaniem z trasą E-508, dwa kilometry za Majewem. Była to szersza, betonowa i jak na złość pusta szosa, na której złodziej mógł spróbować brawurowej ucieczki. Skręcił zatem w prawo kierując się na Elbląg, nie ryzykując ucieczki na wschód w stronę granicy polsko-rosyjskiej. Zwiększył szybkość i zaczął oddalać się ode mnie. W odpowiedzi na to nacisnąłem pedał gazu uzyskując prędkość stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Ale uciekinier wciąż zwiększał szybkość. Osiągnąwszy zawrotną na tej drodze prędkość stu osiemdziesięciu kilometrów dogoniłem go wreszcie. Nie próbował żadnej sztuczki znanej z filmów sensacyjnych, jak na przykład zepchnięcia mnie na pobocze. Jechaliśmy zatem obok siebie i czułem autentyczny strach ściskając drżącą kierownicę spoconymi rękami. Raptem landrover gwałtownie zahamował! Odruchowo zrobiłem to samo, ale złodziej był już z tyłu. Jego manewr całkowicie mnie zaskoczył. Najczęściej kierowca uciekającego pojazdu dusi pedał gazu ile wlezie próbując oddalić się od goniącego i mowy nie ma o hamowaniu. Ale zaraz zrozumiałem, dlaczego tak postąpił. Mniej więcej dwieście metrów przede mną zauważyłem policyjny radiowóz i stojącego na środku szosy policjanta. W tym czasie landrover najspokojniej w świecie skręcił w boczną drogę wrzynającą się w bukowy las. Wyhamowałem ostro, aż z półki pospadały na podłogę klamoty. Zatrzymałem się dziesięć metrów przed policjantami. Natychmiast zdałem im relację o napadzie, jaki miał miejsce niedawno przed bankiem. Nieufni funkcjonariusze połączyli się z komendą w Elblągu, gdzie potwierdzono moje słowa. - Nie mógł pan tak od razu? - z pretensją w głosie odezwał się jeden z mundurowych. - Mówiłem, ale panowie nie dawali wiary - rzekłem z goryczą. - A teraz złodziej odjechał i szukaj wiatru w polu. - Obława jest już zorganizowana - pocieszył mnie. - No i rzecz jasna musi pan złożyć zeznania w komendzie. Niestety, ale musiałem pojechać do Elbląga. W mrocznym korytarzu komendy czekała na mnie Karen. Na szczęście działanie gazu łzawiącego ustąpiło i moja znajoma czuła się o wiele lepiej. Była jednak zdenerwowana podstępem porywaczy. Karen przywitała mnie serdecznie, lecz mój wzrok natychmiast natrafił na otyłego jegomościa w jasnym garniturze, palącego nerwowo marlboro. Był pięćdziesięcioletnim mężczyzną o czerwonej twarzy i bystrym spojrzeniu. - Poznaj mojego męża, Tomaszu - rzekła. - Tomasz jest polskim detektywem tropiącym przestępców dzieł sztuki. - Drewicz-Larsen - przedstawił się wyciągając spoconą rękę. Patrzył na mnie z lekkim politowaniem, wzrokiem podszytym zazdrością o żonę. - Jakoś nie wygląda pan na detektywa. I w dodatku nie upilnował pan Karen. - Mamy do czynienia z dobrze zorganizowaną bandą - mruknąłem z niechęcią. - A pan? - Co ja? - Pan także nie upilnował żony. Pan Drewicz-Larsen speszył się, co odebrałem jako zadośćuczynienie za lekceważący ton, którym mnie przywitał. Nie ukrywam, że człowiek ten nie przypadł mi do gustu, ale ze względu na Karen nie chciałem dopuścić do konfliktu. Na szczęście Karen przyszła mi z pomocą: - A właśnie! Gdzie byłeś, kiedy mogłeś być potrzebny? - Interesy - rzucił niedbale w jej stronę. - Dzisiaj zarobiłem fortunę! - Co mi po fortunie, kiedy porywacze nadal przetrzymują Stefana? - A skąd mogłem wiedzieć, że zamierzasz się z nimi układać? Takie sprawy zostaw mnie, a nie detektywom-amatorom. Z niesmakiem przyjąłem jego bezczelność. - Twoją wiadomość nagraną na sekretarce odsłuchałem godzinę temu wracając z Warszawy - mówił dalej. - Połączyłem się z bankiem i wtedy powiedzieli o napadzie. Nie namyślając się od razu pojechałem na policję. Z pokoju wyszedł młody policjant w mundurze komisarza. - Państwo są wolni - rzekł chłodno. - I radzę nie układać się więcej z porywaczami. Popatrzył na nas z niechęcią i pożegnał obiecując informować na bieżąco o wynikach śledztwa. Zawiedzeni wyszliśmy z budynku komendy i udaliśmy się do samochodów. Pan Drewicz-Larsen przyjechał czarnym, lśniącym mercedesem, więc stało się jasne, że powrotną drogę musiałem odbyć sam. Jednak zanim ruszyłem, dokonałem pewnego odkrycia. Otóż zbierając z podłogi Rosynanta różne przedmioty, który pospadały podczas hamowania na szosie do Elbląga, moja ręka otarła się o dziwny przedmiot przytwierdzony pod siedzeniem. Zdumiony sięgnąłem po niego. W dłoni trzymałem mały, czarny przedmiot przypominający mikrofon z małym magnesem. Nie ulegało wątpliwości, że była to “pluskwa”. A zatem podsłuchiwano nas! Natychmiast poczułem falę gorąca przeszywającą ciało i nie namyślając się dłużej z powrotem przytwierdziłem przedmiot pod siedzenie. W drodze do Fromborka gorączkowo zastanawiałem się, kto nas podsłuchiwał i jakie korzyści możemy wyciągnąć z faktu, że o tym wiemy. Jeszcze raz musiałem przyznać, że przyszło nam zmierzyć się z nie lada przeciwnikiem, który dysponował najnowocześniejszą aparaturą i był zdecydowany na wszystko. Do portu dotarliśmy po osiemnastej. Na miejscu okazało się, że Jorgensen zaproponował na dzisiejszy wieczór ognisko na plaży znajdującej się w sąsiedztwie portu. Przygotowano zatem kiełbaski i zebrano chrust. Wcześniej poprosiłem Karen i jej męża, aby nie opowiadali o naszych przygodach, na co zgodzili się bez słowa. Oczywiście natychmiast opowiedziałem o wszystkim Zośce i Pawłowi. Postanowiliśmy zrobić jak najszybciej naradę, ale najpierw czekało nas “obowiązkowe” ognisko. Siedząc wokół wzbijających się w górę żółtych jęzorów ognia i strzelających gałęzi czułem, że atmosfera w naszej ekipie nie była najlepsza. Pomimo zaawansowania prac nad wydobyciem łodzi wszyscy byli trochę zmęczeni nawałem prac i upałem za dnia. Towarzystwo rozbiło się na kilka grup. Anna rozmawiała z panią Iwoną, Jorgensen opowiadał o swoich przygodach Luizie, a ja z Pawłem i Zośką ściskającą Wikusia tworzyliśmy mało zabawny kwartet. Brakowało magistra Rzepki, który wsiadł do pociągu i wyjechał na dwa dni, a także braci bliźniaków pozostających na jachcie oraz państwa Petersen zmęczonych przeżyciami dzisiejszego dnia. Dopiero Paweł poproszony o zagranie kilku żeglarskich piosenek nieco ożywił atmosferę. Pomogło także piwo zaserwowane przez naszego kapitana. Potem rozmawialiśmy o skarbach Bałtyku i konserwacji wraków. Ale moje myśli wciąż powracały do wydarzeń dzisiejszego dnia. Postanowiłem skorzystać z okazji i wymknąć się na molo, aby w spokoju zebrać myśli. Zapaliłem papierosa wpatrując się w ciemne, szumiące fale Zalewu, w których księżyc zdawał się przeglądać niczym beztroski Narcyz. Oświetlone “Havamal” i “Conquistador” strzegły wejścia do portu z dwóch stron, zaś po wodzie niosły się rozmowy uczestników ogniska. W pewnym momencie poczułem na plecach czyjś wzrok. Gwałtownie się obróciłem i w księżycowym świetle ujrzałem Annę. - Nie lubi pan towarzystwa, Panie Samochodzik? - zapytała cicho. Nie od razu odpowiedziałem. W księżycowym świetle postać dziewczyny stała się stokroć piękniejsza od najbardziej zmysłowej rzeźby, jaką w życiu widziałem. - Czasami wybieram samotność - bąknąłem po chwili. - I proszę już przestać z tym Samochodzikiem. Nie lubię tego przezwiska. - Dlaczego? - zapytała zdumiona. - To taki zabawny pseudonim. Nie skomentowałem tego. Zacisnąłem nerwowo zęby i patrzyłem spokojnie na jej intrygującą twarz. - Wiem, że pan mnie podejrzewa - rzekła spokojnym, trochę melancholijnym głosem. - Doprawdy? - jej szczery ton mnie rozbroił. Pomyślałem nawet, czy aby na pewno mam rację zaliczając naszą panią archeolog w poczet współpracowników Batury. - A czemuż tak pani uważa? - Proszę się ze mnie nie nabijać - rzekła z przekąsem. - Na twarzach macie wypisaną intrygę. Nawet magister Rzepka zaraził się waszą podejrzliwością. - O ile uznamy, że jest poczciwym magistrem. - No widzi pan! - rzekła z pretensją w głosie. - Podejrzewa pan wszystkich, a sam wypuszcza się w nieznane z panią Petersen. Czy można wiedzieć, gdzie byliście? Wasz powrót nie należał do szczęśliwych. - Ja i moja stara znajoma mamy kilka swoich tajemnic. - Tajemnice pasują do pana, to fakt - żachnęła się. Zamiast kąśliwej riposty posłałem czarujący uśmiech, czym musiałem ją rozwścieczyć. Być może doszłoby do małej sprzeczki, gdyby pod bosmanat nie zajechał policyjny radiowóz. Ujrzeliśmy sierżanta Janiaka, który ręką dawał znaki, abyśmy podeszli. - Czy coś już wiadomo, sierżancie? - zapytałem, kiedy zatrzymaliśmy się przed bosmanatem. - Pewnie chce mi pan udzielić nagany za współpracę z panią Petersen? Ale musi pan wiedzieć, że to kobieta szalona, zdolna do wszystkiego, więc wolałem mieć ją na oku niż zostawić na pastwę porywaczy. - O czym pan mówi, Panie Samochodzik? - zdziwiła się Anna. - Pan Tomasz wyjaśni to pani - odpowiedział sierżant z ulgą i zaraz zwrócił do mnie. - Pod Elblągiem znaleziono porzucony bordo landrover. Miał pan rację, że tablice rejestracyjne są fałszywe. Uważamy, że ten samochód przybył z zagranicy. Sapnął i spojrzał na mnie badawczo. - I jeszcze coś. Musi pan wiedzieć, że Andrzej W., nasz instruktor płetwonurków, nie przebywa w Grecji. - Że co? - rozdziawiłem usta zaskoczony kolejną rewelacją. - Policja nawiązała kontakt z kierownictwem klubu “Akwalung” nurkującego na Peloponezie. Proszę sobie wyobrazić, że nasz instruktor nie tylko z nimi nie pojechał, ale na tydzień przed wyjazdem nie zgłosił się w klubie. Przepadł. I co pan na to? ROZDZIAŁ DRUGI JAK KONSERWUJE SIĘ ŁODZIE? • SKARBY BAŁTYKU • CZY JESTEM ZAZDROSNY? • ZOŚKA MA DŁUGI JĘZYK • DZIWNA KARTECZKA • NARADA • WŁAMANIE DO KLUBU • W POTRZASKU • PAN INCOGNITO • TELEFON DO MARCZAKA • CO ZNALAZŁEM W WAZONIKU? • POLICJA • NA ULICY BOLESŁAWA CHROBREGO • DOMEK NA MIERZEI Przyjemnie było siedzieć przy ognisku w lipcową noc. Było ciepło, świecił księżyc, a fale szumiały, jakby chciały ukoić nas do snu. Położyłem na piasku gitarę, aby dołożyć do ogniska więcej gałęzi. - Kapitanie, kiedy wypłyniemy na Bałtyk? - zapytała Luiza. Od ponad kwadransa wypytywała Jorgensena o dalsze plany operacji. Ten wzruszył jedynie ramionami i odpowiedział: - To zależy od Anny. - Pańskim zadaniem, kapitanie Jorgensen, jest jedynie penetracja dna sonarem - powiedziała Anna. - Wydobyciem wraka i jego późniejszą konserwacją zajmujemy się my: Centralne Muzeum Morskie. Może pan śmiało wyruszyć w dalszy rejs. - Bez pani? - O nie! Według umowy płynę z panem, ale proszę jeszcze zostać kilka dni we Fromborku. Być może uda się wydobyć łódź do końca tygodnia. - Tak długo? - zmartwiła się Zośka. - Nie można użyć dźwigu? - Nie jest to takie proste, moja mała - zaśmiała się Anna. - Z drewnem, które przeleżało na dnie setki lat należy postępować niezwykle ostrożnie. - To prawda - ożywiła się pani Iwona. - Napisałam pracę magisterską na temat konserwacji dłubanki dębowej znalezionej w Lewinie Brzeskim. Musicie wiedzieć, że konserwacja drewna to ciężka i żmudna praca, kosztowna i długotrwała. Drewno przebywające długi okres pod wodą zostaje nią maksymalnie nasycone. W momencie wydobycia zabytków na powierzchnię słońce i wiatr wywołują parowanie wody, która opuszczając pory drewna powoduje załamanie się jego struktury i rozpad fizyczny. Dlatego woda zawarta w tkance drzewnej musi być usunięta i zastąpiona specjalnym preparatem. Najczęściej używa się do tego celu polietylenu glikolu. Drewniany wrak opryskuje się, poddaje kąpieli albo smaruje takim preparatem do czasu, aż woda zostanie usunięta z tkanki drzewnej. Na koniec wrak zostaje wysuszony. Cały ten proces trwa wiele lat. - Tak długo? - zdziwiła się Zośka. - Niestety tak. Nie licząc prac związanych z określeniem wieku wraka. Najczęściej stosuje się metodę radiowęglową i dendrochronologiczną. Zwiedzając Centralne Muzeum Morskie turyści nie zdają sobie sprawy, że oglądane eksponaty przez wiele lat stanowiły obiekt ogromnego wysiłku konserwatorów i naukowców. - Obecnie łatwiej jest zlokalizować leżące na dnie wraki, niż je wydobywać - zauważył milczący od pewnego czasu szef. - Wydobycie wraka i jego konserwacja kosztuje majątek. - Pan Tomasz ma rację - rzekła Anna. - Tylko w rejonie Zatoki Gdańskiej znajduje się cmentarzysko ponad dwustu wraków. Kilkanaście z nich zostało zlokalizowanych, a ich pozycje naniesione na mapy wykonane przez pracowników Centralnego Muzeum Morskiego. Niedaleko wejścia do portu gdańskiego spoczywa na głębokości siedemnastu metrów hanzeatycka fregata sprzed dwustu lat z ładunkiem miedzi i beczkami smoły. Cztery mile od Redłowa odkryto statek z XVIII wieku, wypełniony porcelanowymi wyrobami. Koło Kuźnicy na niewielkiej głębokości leżą dwa frachtowce z winem i sześćdziesięcioma tonami likieru. Koło Darłowa na głębokości trzydziestu metrów zlokalizowano dużą jednostkę pasażerską, a na redzie kołobrzeskiej sześć wraków. Centralne Muzeum Morskie dysponuje zatem mapą wraków, ale jeszcze dużo czasu upłynie, zanim wszystkie zostaną wydobyte. - A wiele zostanie jeszcze odkrytych! - wtrącił Jorgensen. - Dno Bałtyku nie stanowi może takiej atrakcji dla poszukiwaczy skarbów jak inne morza świata, ale sztormy i huragany są tutaj tak samo groźne jak na otwartych wodach. Krótka fala bałtycka może być groźniejsza niż niejedno bujanie na oceanach. Najlepiej wiedzą o tym ci wszyscy, których pochłonęły fale tego morza. Zupełnie nie wiem, dlaczego traktowane jest przez poszukiwaczy po macoszemu? Poza tym Bałtyk doskonale konserwuje wraki. Dzieje się tak z powodu niskiego zasolenia i niskiej temperatury wód Bałtyku*. [Najgroźniejszym wrogiem drewnianych kadłubów spoczywających na dnie mórz jest “robak okrętowy” Teredo navalis, po polsku zwany świdrakiem. W ciągu kilku lub kilkunastu lat potrafi doszczętnie zniszczyć drewniany kadłub. Wskutek tego zagrożenia żaden położony w strefie przybrzeżnej Morza Śródziemnego wrak nie osłonięty mułem, piaskiem lub własnym ładunkiem nie zdołał przetrwać do naszych czasów. Niska temperatura Bałtyku (przeciętnie 6-8° Celsjusza) wyeliminowało świdraka i inne drobnoustroje niszczące drewno, zaś niski stopień zasolenia (6-8 promil) ogranicza niekorzystne dla przetrwania przedmiotów metalowych procesy chemiczne i elektrochemiczne. Wraki na skalistym dnie nie muszą być jednak skazane na zagładę. Chronią je: głębokość i mineralna powłoka, zwana konkrecją, tworząca ponad wrakiem pancerz odporny na różne procesy zachodzące w głębinach.] - Często jednak wraki spotykane na Bałtyku nie zawierają skarbów, o jakich marzą poszukiwacze pańskiego pokroju, kapitanie - rzekł pan Tomasz. - W ich wnętrzach można spodziewać się raczej przedmiotów o wartościach archeologicznych i historycznych. - Tak było z wrakiem szwedzkiego okrętu wojennego “Solen”, jaki zatonął podczas wielkiej bitwy morskiej nad Oliwą stoczonej w 1627 roku pomiędzy eskadrą szwedzką a polskimi statkami - dodała Anna. - Naszym płetwonurkom udało się dotrzeć do zasypanego piaskiem wraka i wydobyć z niego między innymi kilka dział, kule armatnie i osprzęt okrętowy. - Różne mogą być skarby tkwiące we wrakach statków, to fakt - ożywił się Jorgensen. - Czy mówi wam coś nazwisko Claes Bergwall? Ten poszukiwacz wraków odnalazł spoczywający na dnie Bałtyku na głębokości sześćdziesiąt metrów statek “Jśnkśping”. Przewoził on w 1916 roku szampan i koniak dla carskich wojsk stacjonujących w Finlandii. Trzydzieści siedem kilometrów na zachód od fińskiego portu Rauma został zaatakowany przez niemiecką łódź podwodną i poszedł na dno. Cztery tysiące butelek szampana, jakie spoczywają w jego dobrze zakonserwowanym kadłubie, to setki milionów dolarów, gdyż szampan ten to znakomity “Heidsieck” rocznik 1907. Ze względu na małe zasolenie morza korki pozostały nienaruszone. Podobno otwarciu butelki towarzyszy głośny “strzał”, a smakosze zgodnie określają szampan jako znakomity. - Poszukiwanie zatopionych statków musi być ekscytującym przeżyciem - westchnęła Luiza. - Musimy jak najszybciej popłynąć na otwarte morze. - Nie należy jednak zapominać, że Bałtyk to nie tylko obiekt poszukiwań wraków - wtrącił pan Tomasz. - To przede wszystkim wielkie łowisko. To wypłukiwane przez fale jantarowe złoto, czyli popularny bursztyn. To wreszcie tysiące ton amunicji chemicznej i bryły iperytu* [Na dnie Bałtyku spoczywa 60 tysięcy ton amunicji chemicznej z okresu drugiej wojny światowej. Stare bomby zawierają głównie iperyt, zwany też gazem musztardowym, i arszenik. Iperyt często tworzy bryły przypominające drewno lub kawałki bursztynu. W polskiej strefie ekonomicznej znajduje się ponad 16 zlokalizowanych obiektów (m.in. na północny wschód od Helu spoczywa okręt wypełniony iperytem, zaś w pobliżu słupskich plaż ładunki zalegają na głębokości 40 metrów) oraz zanieczyszczenia przemysłowe i rolnicze. Wystarczy przytoczyć motto z mądrości ludu wybrzeża: Chcesz mieć wrzody? - wejdź do wody! * [Skażeniu ulegają przede wszystkim organizmy żyjące w Bałtyku, a niebezpieczeństwo potęguje zjawisko akumulacji. Prawie wszystkie nieczystości pozostają na miejscu, gdyż wskutek małego kontaktu między Bałtykiem a otwartym oceanem na całkowitą wymianę wody potrzeba 30-50 lat. Tysiące ton tych związków są spłukiwane z pól (nieterminowe i nadmierne nawożenie) oraz zawarte w odchodach ludzi i zwierząt (zwłaszcza gnojowica z wielkich ferm), detergenty, dymy elektrowni i samochodów powodują przenawożenie Bałtyku. Głównym trucicielem jest jednak przemysł wszystkich regionów kraju.] I tak gaworzyliśmy przy ognisku zapominając o upływającym czasie. Kilka minut po tym jak szef opuścił ognisko Anna wstała i bez słowa poszła za nim. Musiałem przyznać, że towarzystwo tej brunetki, pomimo wszelkich uprzedzeń w stosunku do niej, odpowiadało mi. Była to ładna i - co najważniejsze - mądra dziewczyna. Kiedy odeszła, zrobiło mi się trochę przykro. Powiodłem wzrokiem ponad głowami towarzystwa w kierunku molo. Widziałem spacerującego pana Tomasza, ogień zapalniczki, kiedy przypalał papierosa i wiedziałem, że Pan Samochodzik nie próżnuje. Anna zmierzała prosto na molo i przez chwilę złapałem się na tym, że jestem chyba o nią zazdrosny. Jorgensen jakby zauważył moje poruszenie i łypnął dyskretnie w tamtym kierunku. Pewnie sam się zastanawiał, jaką sprawę może mieć Anna do pana Tomasza. Wkrótce ujrzeliśmy policyjny radiowóz i sierżanta Janiaka. Pan Tomasz z Anną wyszli mu na spotkanie. Przez chwilę rozmawiali, a potem policjant odjechał. Była już późna pora, więc Jorgensen zaproponował zakończenie ogniska, a następnie - nie licząc się z innymi - ruszył pod bosmanat ciekaw wieści, jakie sierżant przywiózł ze sobą do portu. Zasypaliśmy więc dogasające ognisko i ruszyliśmy w tamtą stronę. - Proszę sobie wyobrazić - mówił podekscytowanym głosem pan Tomasz - że instruktor płetwonurków, pan Andrzej, ten sam, który napisał do mnie list, wcale nie pojechał do Grecji na zgrupowanie. Na tydzień przed wyjazdem najzwyczajniej w świecie przepadł. Przez chwilę zapanowało milczenie. Pierwszy przerwał ciszę zamyślony Jorgensen: - Hm... dziwne... bardzo dziwne. - A ci trzej chłopcy, którzy rok temu znaleźli na dnie Zatoki coś ważnego, pojechali na zgrupowanie? - zapytała Zośka. - Chłopcy? - zapytała zdziwiona Anna. - O czym ty mówisz? - Pan Andrzej w liście wspomniał o trzech chłopcach, którzy... I wtedy Zośka ugryzła się w język. Przecież nikt poza naszą trójką nie wiedział, że znaliśmy treść list u. Pan Tomasz specjalnie prosił o zachowanie tego w tajemnicy, a Zośka najzwyczajniej w świecie sypnęła się. Natychmiast poczerwieniała i błagającym o wybaczenie wzrokiem spojrzała na szefa. Ten uśmiechnął się kwaśno i pogroził dziewczynie palcem. - A to ładne rzeczy! - wykrzyknęła Anna patrząc na pana Tomasza z wyrzutem. - Skłamał pan mówiąc, że nie czytał listu. Od razu wiedziałam, że pan coś ukrywa przed nami. Kłamca! Teraz pan Tomasz poczerwieniał. Nazwanie przez kobietę kłamcą musiało go zdenerwować, ale czyż tego samego nie mógł szef powiedzieć o Annie? To przecież ona spotykała się z Baturą! Na wszelki wypadek szef wybrał milczenie. - Tomasz! - wtrącił się Jorgensen. - Wytłumacz wszystkim, o co chodzi? Szef ciężko westchnął, zdjął okulary i przez chwilę przecierał je kawałkiem koszuli, jakby mu zaparowały. - Bo właściwie to ja nie przeczytałem listu do końca - zaczął wyjaśniać z zakłopotaniem. - Ot, tylko kilka luźnych zdań. Nic więcej. - Ale nie raczyłeś nam o tym powiedzieć - zgromił go kapitan. - Nie licząc twoich ludzi. - Nie oni ukradli mi list. - Pan Samochodzik nie ma do nas zaufania - prychnęła Anna. - Nie tylko znał treść listu, ale i wprowadził nas w błąd tłumacząc, że nie zna nawet jego autora. To może teraz powie nam, kim są owi trzej chłopcy, o których wspomniała Zośka? Jaki mają związek z naszą operacją? I co takiego znaleźli na dnie Zatoki? Jako pracownik Centralnego Muzeum Morskiego... - Anna ma rację, Tomasz! - poparł ją Jorgensen. - Ukrywanie prawdy nic nie da - westchnął ciężko szef. - Złodziej listu zna bowiem jego treść i wie, że jeśli do tej pory nie wspominałem o kilku szczegółach związanych z listem, to czyniłem tak specjalnie, aby utrzymywać go w niepewności. Poza tym prawda nie może zaszkodzić uczciwym uczestnikom operacji. Spojrzałem na Annę, ale z jej zawziętego wyrazu twarzy nie mogłem niczego wyczytać. - Do rzeczy, Tomasz - niecierpliwił się Jorgensen. Szef opowiedział zatem pokrótce, co wyczytał z listu pana Andrzeja, a więc o trzech chłopcach nurkujących rok temu w wodach Zatoki, dziwnych osobnikach podających się za funkcjonariuszy państwowych i ich groźbach pod adresem chłopców. O naszych bezskutecznych poszukiwaniach adresu pana Andrzeja, o Baturze oraz depczącym nam po piętach właścicielu bordo landrovera. Ani słowem nie wspomniał o podsłuchu zainstalowanym w naszym jeepie. Wszyscy słuchali uważnie. - To bardzo intrygujące - rzekł kapitan, kiedy szef skończył mówić - ale nie oznacza jeszcze, że ma to ścisły związek z naszą operacją. Po prostu nadaliśmy jej zbyt duży rozgłos i kilku łajdaków próbuje załatwić coś dla siebie. - A porwanie Stefana? - odezwałem się. - A Batura? Według panny Luizy rok temu pływał on na tych wodach i nurkował, a jako Sterlicki zaproponował panu współpracę. To nie może być przypadek. Spojrzałem z uśmiechem na Luizę. - Pani również miała być jego informatorem na jachcie, prawda? Po co? Luiza rozłożyła bezradnie ręce. - Paweł ma rację - rzekł szef. - Operacja “Skarby wikingów” jest w jakimś sensie powiązana z wydarzeniami, które miały miejsce rok temu nad Zalewem i w Zatoce Gdańskiej. - I dlatego za wszelką cenę musimy odnaleźć instruktora oraz chłopców - dodała Zośka. No cóż, dziewczyna miała dzisiaj zbyt długi język. - To dlatego pan Tomasz opuścił Frombork i udał się do Trójmiasta - klepnęła się dłonią w czoło Anna. - Pan po prostu zakpił z nas, aby zabawiać się w detektywa! - To część mojej pracy - próbował się bronić. - Przede wszystkim jesteś członkiem ekipy “Havamala”, Tomasz - upomniał go Jorgensen. - Nie zapominaj o tym i na drugi raz bądź uprzejmy uzgadniać ze mną wszystkie swoje poczynania. Niepocieszony Norweg odwrócił się do nas plecami i ruszył w stronę jachtu dając tym samym do zrozumienia, że dyskusję uważa za skończoną. Leniwym krokiem udaliśmy się na spoczynek. Jako że nie było okazji do przeprowadzenia dłuższej narady w naszym gronie, odłożyliśmy ją na później. Jorgensen z braćmi bliźniakami hałasowali trochę po pokładzie przesuwając coś ciężkiego. Wziąłem prysznic i minąwszy idącą do łazienki zamyśloną Annę poszedłem do swojej kajuty. Ujrzałem tam pana Tomasza trzymającego w ręku jakąś karteczkę oraz Zośkę z Wikusiem na rękach. Stali obok uchylonej szafki na ubrania, a ich konspiracyjne miny zdradzały, że właśnie przed chwilą coś odkryli. - Czy coś się stało? - zapytałem zaciekawiony. - Wikuś znalazł coś interesującego w szafie - rzekła podekscytowana Zośka głaszcząc kota. - Wikuś? - zdziwiłem się. Pan Tomasz podsunął mi pod nos trzymaną w ręku karteczkę. Wziąłem ją. Na żółtym firmowym papierze wyrwanym z jakiegoś notatnika widniały zapisane długopisem inicjały NNH oraz niedbale wykonany naprędce rysunek kotwicy. Przez chwilę zastanawiałem się, co to może oznaczać. Czy nie te same inicjały i kotwicę widziałem wytatuowane na przegubie Petera? - Nic z tego nie rozumiem - rzekłem. - Dlaczego mi to pokazujecie? - Nasz sympatyczny kocur... - zaczął wyjaśniać szef. - To jest kotka, wujku - poprawiła go Zośka. - ...a zatem nasza kotka korzystając z przygotowań do snu wymknęła się z kajuty dziobowej i weszła tutaj nieproszona. Jako że szafa była lekko uchylona, intruz wlazł tam i zaczął najspokojniej w świecie myszkować. Kiedy brałeś prysznic przybiegła tutaj Zośka. W końcu znaleźliśmy Wikusia w szafie, kiedy wskakiwał na półkę magistra Rzepki rozrzucając wszystko, co się na niej znajduje. Zbierając z podłogi niektóre przedmioty przypadkowo zauważyłem tę oto karteczkę, którą trzymasz w ręku. Zośka jest świadkiem, że niczego innego nie ruszałem i nie zajrzałem do czarnego notatnika. Zresztą dobrze wiesz, że brzydzę się takimi metodami. Otworzyłem drzwi szafki na oścież. Najniższa półeczka należąca do magistra była teraz w całkowitym nieładzie. Zauważyłem przybory toaletowe, notatnik w czarnej obwolucie, kilka rachunków i gazetę. Jeszcze raz przyjrzałem się rysunkowi i inicjałom zapisanym na żółtej kartce z firmowym znakiem IFAR w prawym górnym rogu. - Dlaczego uważacie, że ta karteczka ma jakiekolwiek znaczenie? - zapytałem - Te same inicjały mają wytatuowane na rękach Johann i Peter - rzekł pan Tomasz. - To pan już wcześniej zauważył ten tatuaż? - Zauważyłem, ale nie sądziłem, że jest to ważne. Tylu ludzi nosi tatuaże. Mniemam, że ty również miałeś podobne odczucie, ale nie raczyłeś podzielić się ze mną owym odkryciem. - To fakt. - Co to może oznaczać? - zapytała Zośka. - Nie wiem - odpowiedziałem. - Może to są inicjały narzeczonej? - Co pan wygaduje, panie Pawle? - oburzyła się Zośka. - Wujek mówi, że obaj bracia mają te same inicjały! Chyba nie mają wspólnej narzeczonej? - Masz rację, Zośka - przyznałem. - Tatuaż widziałem tylko u jednego z braci, Petera. - To może mieć jakiś związek z operacją. W przeciwnym razie po cóż magister Rzepka trudziłby się zapisywaniem inicjałów? Nasz kolega z fundacji sprawia wrażenie człowieka niezbyt błyskotliwego, więc skąd to nagłe zainteresowanie tatuażami naszych bliźniaków? - Być może wie o czymś, o czym my nie wiemy. - A kotwica? - dopytywała się Zośka. - Może ma jakiś związek z inicjałami? - To wygląda raczej na młot Thora - wyjaśnił szef odkładając kartkę na półkę należącą do magistra Rzepki. - Ale zupełnie nie wiem, co o tym sądzić. Szef zerknął na lekko uchylone drzwi prowadzące na korytarz, a następnie podszedł do nich, by je zamknąć. Na górnym pokładzie u już trwało niemałe zamieszanie, więc pan Tomasz ściszył głos i rzekł: - Póki nasz kapitan nie zjawi się w kajucie, mamy czas na naradę. Raz jeszcze opowiedział o napadzie na Karen przed bankiem w Elblągu i o “pluskwie” w Rosynancie. Potem ustaliliśmy, że podsłuch będzie naszą bronią przeciwko podsłuchującemu nas przeciwnikowi. Będziemy nadal rozmawiać w Rosynancie nie zdradzając, rzecz jasna, naszych prawdziwych zamiarów i sekretów. A gdy nadarzy się okazja sprzedamy przeciwnikowi fałszywkę, aby wyprowadzić go w pole. Należało jednak czekać i cierpliwie odgrywać swoją rolę. - Mam nadzieję, że tym razem Zośka się nie wygada - zagadnąłem. Dziewczyna zaczerwieniła się na wspomnienie ostatniej wpadki. - Ostatecznie nic się nie stało - szef stanął w jej obronie. - Przeciwnik już dawno wie, że coś podejrzewamy. Moje spotkania z Baturą w Trójmieście nie były przecież przypadkowe. - Tylko po co miałby zwracać na siebie uwagę? - zapytała Zośka i pokazała mi język. - Może robił tak specjalnie - odpowiedziałem. - Dla odwrócenia uwagi. - To niewykluczone. - Jak myślicie, czy to Baturą założył podsłuch? - zapytała Zośka. - Dobrze, że o to pytasz - rzekł szef. - Jak wiemy, Luiza włamała się do Rosynanta zaparkowanego na terenie przystani jachtowej w Gdyni. Zresztą przyznała się do wszystkiego. Wiemy przecież, że wynajął ją Baturą. Nasza piękna aktorka zgodziła się nawet zapomnieć o współpracy z nim i przyłączyła się do naszej ekipy. Dlaczego więc nie wspomniała o “pluskwie” zainstalowanej w naszym samochodzie? Spojrzeliśmy na szefa z rosnącym podnieceniem. Czyżbyśmy jednak mieli na pokładzie dwóch szpiegów Jerzego: Annę i Luizę? - A może to nie Luiza założyła podsłuch? - odezwałem się po chwili. - Może to człowiek jeżdżący landroverem? I może nie należy wcale do gangu Batury? Z pańskiej relacji z wydarzeń w Trójmieście wynika, że mógł śledzić naszą Luizę od samego początku. - Musimy to sprawdzić. Raptem skrzypnęły drzwi. Natychmiast zwróciliśmy głowy w tę stronę. Stał w nich Jorgensen przyglądając się nam z zainteresowaniem. - Znowu spiskujecie? - zapytał poważnie. - Ależ kapitanie! - odezwał się szef z udanym oburzeniem. - Zastanawiamy się tylko, dlaczego ten kot ma na imię Wikuś, skoro jest kotką. Powinniśmy wołać na nią Wikusia. Kapitana zatkało. Nie wiedział, czy szef żartował, czy mówił poważnie. Pan Tomasz pogłaskał kota i gestem ręki dał Zośce do zrozumienia, aby poszła spać. I z uśmiechem na twarzy zamknął za nią drzwi. Jorgensen wzruszył ramionami, popatrzył na zegarek i zaczął się szybko przebierać. - Miłych snów, panowie! - zawołał i wskoczył pod kołdrę. Nie minęła minuta, kiedy usłyszeliśmy jego głośne chrapanie. - Pracuje głośniej od motorówki - zauważyłem. Pan Tomasz zamierzał pójść w ślady Jorgensena, kiedy podszedłem do niego i szepnąłem mu do ucha: - Mam pewien pomysł, szefie. Spojrzeliśmy na górną koję. Nie było mowy, aby Jorgensen mógł podsłuchiwać. Chrapał i do tego był odwrócony do nas plecami. - Zamieniam się w słuch. - Kiedy wszyscy zasną, wyjdę niepostrzeżenie na ląd i pojadę do Elbląga. - Poczekaj - przerwał mi zdecydowanie. - Mam nadzieję, że nie przyszło ci do głowy włamywać się do klubu “Akwalung”? - Dokładnie o to mi chodzi. - Wiesz, Pawle, że jestem zatwardziałym przeciwnikiem stosowania podobnych metod... - szef ciężko westchnął. - Jednak mimo to - przerwałem mu łagodnie - zgodził się pan asystować pani Petersen w wycieczce do banku po pieniądze na okup, chociaż nie popiera układania się z bandytami. Po raz kolejny szef ciężko westchnął. Zdaje się, że mój pomysł przypadł mu do gustu, ale chciał się ze mną trochę podręczyć dla zwykłej przyzwoitości. - Czego oczekujesz po nocnej wizycie w klubie? - spytał. - Jakiejkolwiek wzmianki o miejscu zamieszkania instruktora pana Andrzeja; może uda mi się też zidentyfikować jego trzech podopiecznych. - Przecież policja nic tam nie znalazła. - Nie bylibyśmy detektywami, szefie, gdybyśmy sami tego nie sprawdzili. - W takim razie życzę miłej nocy, Pawle. Dobranoc. Fosforyzujące wskazówki zegarka wskazywały czternaście minut po północy. Odgłosy na górnym pokładzie ucichły na dobre, co oznaczało, że Johann z Peterem skończyli pracę i istniała szansa, że pójdą niebawem spać. Leżąc na koi walczyłem ze snem niecałą godzinę, przez cały czas nasłuchując każdego możliwego dźwięku dochodzącego z mesy. Nie mogłem wyruszyć na nocną wyprawę nie upewniwszy się przedtem, że bracia śpią. Wolałem nie myśleć, co by się stało, gdyby złapali mnie podczas próby opuszczenia jachtu. Po pierwszej z minutami postanowiłem sprawdzić stopień zaawansowania snu bliźniaków. Zeskoczyłem z koi i delikatnie otworzyłem drzwi kajuty. Ich skrzypnięcie przyprawiło mnie o gęsią skórkę. Włożyłem głowę w szparę drzwi i przez chwilę nasłuchiwałem. Ciężkie oddechy mężczyzn leżących w mesie mieszały się z rytmicznym odgłosem fal uderzających o burtę “Havamala”. Wycofałem się i szybko ubrałem. Jorgensen wciąż chrapał koncertowo, więc mogłem spokojnie realizować swój plan. Bezszelestnie, jak mi się wydawało, dostałem się po schodkach na pokład zabierając ze sobą latarkę i noktowizor. Tym razem “Havamal” stał zacumowany tak blisko falochronu, że z dziecinną łatwością zeskoczyłem na betonowe nabrzeże. Spojrzałem na jacht, aby upewnić się, że nikogo nie zbudziłem. Wszystko wskazywało na to, że udało się. Teraz pozostała tylko jazda Rosynantem do Elbląga, wizyta w klubie “Akwalung” i szybki powrót na jacht jeszcze przed nastaniem świtu. Trzy godziny powinny wystarczyć na realizację tej misji, a więc około czwartej rano powinienem znaleźć się z powrotem na swojej koi. Było to zadanie wielce ryzykowne i istniało duże prawdopodobieństwo, że moja nieobecność zostanie zauważona przez Jorgensena i jego ludzi. Już po chwili jechałem asfaltową szosą w kierunku Elbląga. Była to walka z czasem, więc jazda dłużyła się w nieskończoność, ograniczona licznymi zakrętami. Było ciemno, ale na szczęście pusto. Po półgodzinie dotarłem do Elbląga. Bez problemów przejechałem przez Stare Miasto, a następnie odnalazłem ulicę Skrzydlatą. Siedziba klubu mieściła się w starej, zniszczonej już kamieniczce o kilku kondygnacjach. Do klubu wchodziło się z wewnętrznego dziedzińca przez obdrapane i złowieszczo skrzypiące drzwi. Umieszczona po ich prawej stronie zardzewiała tabliczka informowała, że siedziba klubu mieści się na pierwszym piętrze. Pobiegłem tam. Bez trudu odnalazłem drzwi posiadające jako dodatkowe zabezpieczenie solidny metalowy zamykany na kłódkę rygiel. Ku mojemu jednak zaskoczeniu rygiel najzwyczajniej w świecie zwisał, zaś kłódka znikła. Na dodatek drzwi były uchylone na kilka centymetrów. Natychmiast przystawiłem do nich ucho próbując wyłowić najmniejszy szmer. Niestety nic nie usłyszałem. Czułem jedynie bijące jak młot serce. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś musiał włamać się do klubu przede mną. Nasłuchiwałem minutę, zanim wszedłem do środka. Wewnątrz było ciemno, ale światło ulicznych latarni wpadające do środka przez nie zasłonięte zakratowane okno nieznacznie oświetlało duży pokój. Znajdowały się tam szafki zajmujące prawie całą ścianę, stół, kilka krzeseł, herbaciany kącik i uchylone, obite skórą drzwi po lewej stronie z wywieszką: “Prezes Klubu”. Z bocznej kieszonki spodni wyciągnąłem latarkę i nie zapalając jej podszedłem do drzwi. Pchnąłem je i wszedłem ostrożnie do środka. W gabinecie prezesa nie było nikogo. Również tutaj światło ulicy pozwalało dostrzec zarysy biurka, fotela czy innych mebli. Podszedłem do biurka, aby upewnić się, czy ktoś nie schował się za nim. Nie było tam nikogo, ale pootwierane szuflady świadczyły o niedawnej obecności intruza. Wszystko wskazywało na to, że włamywacza już tutaj nie było. Jedynym śladem jego wizyty były otwarte drzwi wejściowe, co umożliwiło mi łatwy dostęp do pomieszczeń klubu. Odważyłem się zapalić latarkę. Sprawdziłem wszystkie zakamarki gabinetu, aby upewnić się, że naprawdę nie było tutaj nikogo. Na ścianie dostrzegłem zawieszone dyplomy i kilka obramowanych zdjęć. Jedno z nich, upstrzone autografami, przedstawiało prawdopodobnie członków klubu. Grubszy jegomość stojący w środku wyglądał na prezesa. Kilku mężczyzn w niekompletnych strojach płetwonurków stało u jego boku, zaś u ich nóg klęczeli i leżeli młodzi adepci “Akwalunga”. Gdzieś wśród tych wszystkich twarzy znajdowali się nasi trzej młodzieńcy i pan Andrzej - instruktor. Zdjąłem zdjęcie ze ściany i wyjąłem z ramki. Nie pochwalałem kradzieży, ale to zdjęcie mogło nam pomóc w odnalezieniu instruktora i chłopców, tym bardziej że zamierzałem zwrócić je tak szybko, jak to możliwe. Zacząłem grzebać w szufladach, ale niczego nie znalazłem. Już zamierzałem przejść do pierwszego pokoju pełniącego pewnie rolę sekretariatu, kiedy usłyszałem głośny odgłos zamykanych drzwi wejściowych. Na chwilę znieruchomiałem, ale zaraz wtargnąłem do sekretariatu i podbiegłem do nich. Po klatce schodowej niósł się metaliczny szczęk zakładanego rygla. Nacisnąłem klamkę, a potem z całych sił naparłem ramieniem na drzwi. Nic z tego. Bezradnie opuściłem ręce. Byłem w potrzasku. Po chwili słyszałem dudniące echo kroków włamywacza zbiegającego po schodach. Ten człowiek musiał się schować za którąś z szalek w sekretariacie. Nie sprawdziłem tego i teraz musiałem za to zapłacić. Podszedłem do okna. Włamywacz wybiegał właśnie z bramy kamienicy. Był to mężczyzna średniego wzrostu o przysadzistej budowie. Ubrany w dżinsy, ciemny sweter i czapeczkę z daszkiem biegł chodnikiem ile miał sił w nogach. Ani razu nie spojrzał w górę, aby sprawdzić, czy go nie obserwuję z okna. Czy w ten sposób chciał uniknąć rozpoznania? Otworzyłem okno i obserwowałem jego ucieczkę na tyle, na ile zewnętrzne okratowanie pozwalało na obserwację. Po przebiegnięciu trzydziestu metrów włamywacz zatrzymał się przed białym polonezem i otworzył nerwowym ruchem drzwiczki. Błyskawicznie wyciągnąłem noktowizor i szybko ustawiłem ostrość. Z rury wydechowej samochodu buchnęły spaliny i auto ruszyło. Na szczęście zdążyłem zapamiętać numery rejestracyjne: GDZ 773B. Zamknąłem okno i usiadłem na krześle. Nie miałem najmniejszej szansy na wydostanie się z siedziby klubu. Rygiel blokujący drzwi i krata w oknie uniemożliwiały ucieczkę. Zacząłem się zastanawiać, kim był włamywacz? Ale najbardziej intrygowało, czego tutaj szukał? I czy był to ten sam osobnik, który włamał się do klubu na drugi dzień po wizycie szefa? Z zamyślenia wyrwał mnie terkot telefonu. Drgnąłem i przez chwilę zastanawiałem się, czy podnieść słuchawkę? Z bijącym sercem sięgnąłem po nią. - Jak sądzę, nazywa się pan Paweł Daniec - usłyszałem sapiący głos. To nie był Batura. Głos należał do mężczyzny w średnim wieku, raczej inteligentny, ale bardzo nerwowy. - Z kim mam przyjemność? - zapytałem naiwnie. Nie ulegało wątpliwości, że facet znał mnie dobrze. Mógł to być osobnik palący chesterfieldy. To on obserwował z wieżyczki kościoła we Fromborku naszą ekipę, to on wreszcie wyrżnął mnie w głowę i to on - według relacji pana Tomasza - podawał się za urzędnika naszego departamentu. Wtedy jeździł landroverem, teraz mógł dla zmylenia używać poloneza. Ten człowiek miał nad nami przewagę, znał nas dobrze, a my nie mieliśmy pojęcia, kim jest. - Poznaliśmy się przed chwilą w okolicznościach raczej niekorzystnych dla pana. Proszę się jednak nie gniewać, że nie ujawnię swojego nazwiska. Proszę nazywać mnie: Pan Incognito. - Pan Incognito? - uśmiechnąłem się. Było to dziwne. Włamanie do klubu zdradzało, że facet był zawodowcem, ale śmieszny pseudonim pasował do amatora. A może to była tylko taka przykrywka? W końcu na szefa wołano Pan Samochodzik i ten zabawny pseudonim niejednego bandytę wyprowadził w pole. - A nie ogląda pan przypadkiem zbyt dużo filmów sensacyjnych? - zapytałem. - Nie mam czasu na takie głupoty - rzekł poważnie i zaraz zrozumiał, że mógł za dużo powiedzieć, więc natychmiast zmienił ton. - Jeśli odpowie pan na kilka pytań, uwolnię go. Obiecuję. - Czy będą to pytania w rodzaju “po co przyszedłem” i “co wiem”? - Coś w tym rodzaju. - Proszę pytać! - Co dzieje się na “Havamalu”? - W tej chwili wszyscy śpią - odpowiedziałem żartobliwie, chociaż nie było mi do śmiechu. - Wypuści mnie pan teraz? - Doceniam pański dowcip, młody człowieku, ale może pan tego pożałować - rzekł zdenerwowany. - W każdej chwili mogę zawiadomić policję o włamaniu do klubu “Akwalung”. Będzie pan musiał się gęsto tłumaczyć funkcjonariuszom, co pan tam robi. - A jaką mam pewność, że po udzieleniu satysfakcjonującej pana odpowiedzi uwolni mnie pan? - Słowo dżentelmena! - Dżentelmena? - zdziwiłem się. - Dżentelmeni nie wstydzą się swojego nazwiska. - Mamy teraz środek nocy - rzekł po chwili. - Daję panu czas do świtu. Zadzwonię o siódmej rano. Mam nadzieję, że wtedy wszystko mi pan powie. W przeciwnym razie będzie pan miał na karku policję - i odłożył słuchawkę. Dochodziła trzecia. Mój plan powrotu na jacht przed czwartą rano zawalił się i należało myśleć, jak wybrnąć z tej sytuacji. Przede wszystkim nie mogłem dopuścić, aby tajemniczy Pan Incognito nasłał na mnie policję. Nie chciałem także zdradzać przed nieznajomym kulis operacji “Skarby wikingów”. Wszak nie wiedziałem, kim jest ten tajemniczy mężczyzna. Nie namyślając się dłużej wykręciłem numer Marczaka. O dziwo, dyrektor natychmiast odebrał. - Cierpi pan na bezsenność, dyrektorze? - zdziwiłem się jego żywotnością w środku nocy. - Pan Paweł? - upewnił się były zwierzchnik. - Jeśli chodzi o mnie, to wieczorami piszę książkę autobiograficzną. Jak mi wydadzą, będzie to prawdziwy bestseller! W końcu tylu bandytów wsadziliśmy za kratki, tyle dzieł sztuki odzyskaliśmy... - Panie dyrektorze... - jęknąłem. Opowiedziałem mu pokrótce, co mnie spotkało w klubie “Akwalung”. Marczak stękał, sapał, wzdychał, jęczał, ale wysłuchał łaskawie mojej opowieści do końca. Potem skarcił nas za metody pracy, ale obiecał niezwłocznie zawiadomić pana Tomasza o mojej wpadce. - Jeżeli ja zadzwonię do Jorgensena, będzie zadawał zbyt wiele pytań - tłumaczyłem. - Pańska osoba to co innego. Kapitan bez słowa poprosi szefa do telefonu w przekonaniu, że ma pan do niego jakąś pilną sprawę służbową. Proszę mu powiedzieć, aby natychmiast zjawił się na Skrzydlatej i uwolnił mnie, koniecznie przed siódmą! - A jeśli Jorgensen nabierze podejrzeń, kiedy Tomasz w pośpiechu opuści Frombork? - Już pan coś wymyśli. - Jak to dobrze, że już nie muszę z wami pracować - westchnął z ulgą. Jednocześnie był niezmiernie zadowolony z pochlebstw, jakich mu nie szczędziłem. - Inna epoka, inni ludzie, inne metody. Marczak odłożył słuchawkę. Zauważyłem stojący w rogu sekretariatu stolik z czajnikiem elektrycznym, szklankami i herbatą. Nastawiłem wodę i zaparzyłem szklankę czarnej herbaty. Była beznadziejna, ale lepsza niż nic. Opuściłem żaluzje w oknie, a następnie zapaliłem górne światło. W jasnym świetle żarówek od razu zauważyłem, że Pan Incognito czegoś tutaj szukał. Szuflady nie były domknięte, zaś drzwiczki szafek otwarte na oścież. Na dywanie leżało kilka urzędowych pism, które w trakcie włamania upuścił. Zacząłem przeglądać zawartość segregatorów i teczek. Już po chwili mogłem stwierdzić, że w kilku segregatorach brakowało kartek. Ktoś musiał je zabrać. Nie znalazłem ani jednej wzmianki o panu Andrzeju, żadnego adresu, podania czy pokwitowania. Nigdzie nie mogłem znaleźć listy młodych członków klubu. Po godzinie dokonałem pewnego odkrycia. Przypadkowo potrząsnąłem pustym wazonikiem stojącym na jednej z nisko zawieszonych półek obok biurka sekretarki. Z jego wnętrza wysypały się cztery kolorowe zdjęcia paszportowe. Uśmiechnąłem się z niewinnego dziwactwa sekretarki. Wielu ludzi pracujących w biurach albo w zaciszu prywatnego gabinetu ma swoje najprzeróżniejsze dziwactwa. Jedni odruchowo chowają przeróżne przedmioty do zużytych blaszanych opakowań po herbacie, inni do pustego wazonu. Na przykład ulubionym takim miejscem pana Tomasza był gliniany kubek z uchem. Popatrzyłem na zdjęcia. Jedno z nich przedstawiało dorosłego mężczyznę, trzy pozostałe młodych chłopców. Na odwrocie zdjęcia mężczyzny ujrzałem zapisane ołówkiem nazwisko oraz adres. Wyciągnąłem z kieszeni grupowe zdjęcie zabrane z gabinetu prezesa i odnalazłem na nim twarz ze zdjęcia paszportowego. Złożony autograf potwierdził moje odkrycie. To był nasz pan Andrzej! Włamywacz przeoczył wazonik poświęcając uwagę głównie segregatorom i teczkom. Poza tym nie miał wiele czasu. Ja byłem w innej sytuacji. Miałem wystarczająco dużo czasu. Zdjęcia paszportowe chłopców również miały na odwrocie zapisane nazwiska oraz adresy. Prawdopodobnie były potrzebne do wyrobienia paszportu albo jakiejś legitymacji. Być może miało to związek z wyjazdem do Grecji. Jak już wiedzieliśmy, nasz instruktor zrezygnował nie tylko z wyjazdu. Nic dziwnego, że jego zdjęcie nie zostało wykorzystane. To samo można było powiedzieć o chłopcach. Nie mogli pojechać tego lata za granicę, skoro ich zdjęcia leżały w wazoniku, zamiast tkwić w paszportach. Być może oni także odeszli z klubu. Zadowolony wytarłem szmatką wszystkie meble i przedmioty, których dotykałem, a potem usiadłem w wygodnym fotelu w gabinecie prezesa oczekując pana Tomasza. O wpół do siódmej pisk opon hamującego przed kamienicą samochodu postawił mnie na nogi. Wyjrzałem przez okno i ujrzałem policyjny polonez. A jednak Pan Incognito zawiadomił policję rezygnując z uzyskania ode mnie informacji. Słyszałem po drugiej stronie drzwi hałas. To policjanci pewnie dobijali się do drzwi. Już po chwili jeden z nich wtargnął do sekretariatu. Ze zdumieniem ujrzałem sierżanta Janiaka we własnej osobie! Sierżant jak gdyby nigdy nic przystawił pod mój nos kłódkę. - Ten, który pana zamknął założył rygiel nie zatrzaskując kłódki. - Dziękuję, sierżancie - powiedziałem z wdzięcznością. - Tak się cieszę, że to pan mnie uwolnił. Myślałem, że to policja. - Bo ja jestem policja - zdziwił się. - No tak, racja - poprawiłem się. - Chciałem powiedzieć: elbląska policja. Chyba wierzy mi pan, że nie przyszedłem na tak zwany szaber? - Ależ oczywiście - odpowiedział mrużąc chytrze oczka. - Jakoś trudno uwierzyć w to, że sam się pan zamknął od zewnątrz. Poza tym pański przełożony ręczy za niego. Pan Tomasz ma nieposzlakowaną reputację. Ale na przyszłość proszę już nigdy więcej nie działać na własną rękę. Udzielam wam surowej nagany. I puścił do mnie szelmowsko oko. Następnie wyszliśmy szybko z klubu zamykając drzwi na rygiel i kłódkę, ignorując natarczywie dzwoniący telefon. To dzwonił Pan Incognito. Facet nie mógł się pewnie nadziwić, dlaczego nie odbieram. Niewykluczone, że przybędzie tutaj niebawem, aby sprawdzić, co się stało. Jakież będzie jego zdumienie, kiedy odkryje, że klub został zamknięty na cztery spusty, a Paweł Daniec znikł. Opowiedziałem pokrótce o wszystkim i podałem policjantowi numery rejestracyjne poloneza. Chcąc nie chcąc musiałem wprowadzić sierżanta w szczegóły naszego śledztwa. Byliśmy mu to winni, a poza tym stanowił on nieocenione źródło informacji. Sierżant zaś opowiedział o tym, jak wpół do szóstej odebrał telefon od pana Tomasza z prośbą o pomoc. - Trochę wam zazdroszczę tej pracy detektywów - rzekł melancholijnie. - To musi być interesujące. Nie musicie zadawać się z pijaczkami, aresztować wciąż tych samych złodziei i wysłuchiwać skarg żon na mężów. To nudne zajęcie. Wy, to co innego: interesujące zagadki, intryga, przygoda. Nawet zacząłem czytać książki o przygodach Pana Samochodzika... - Przekażę to panu Tomaszowi - uśmiechnąłem się. - Ale, jakby to ujął mój szef, prawdziwa przygoda dzieje się właśnie tu i teraz.. No i tylko dzięki panu moja reputacja detektywa nie została nadszarpnięta. Co my zrobilibyśmy bez policji? Sierżant Janiak ucieszył się. - Nie pogniewa się pan, sierżancie, że zostanę jeszcze w Elblągu? Muszę odwiedzić instruktora. Sierżant rozważał w myślach moją prośbę, a potem powiedział służbowym tonem: - Natychmiast po powrocie do Fromborka proszę zdać mi relację z tej wizyty. Rozumiemy się? - Rozkaz! - wykrzyknąłem. - Czy mógłby pan również skontaktować się z ekipą klubu “Akwalung” w Grecji i wypytać o wszystko? To co dzisiaj udało mi się zdobyć musi zostać potwierdzone. - Zdaje się, że oni trenują teraz na otwartym morzu, więc przez kilka dni kontakt będzie utrudniony. Ale zobaczę, co w mojej mocy. - O godzinie dziewiątej trzydzieści zadzwonię na posterunek. Dobrze, żeby był tam pan Tomasz. Sierżant zasalutował i odjechał. Na ulicę Bolesława Chrobrego zajechałem po dwudziestu minutach. Szybko odnalazłem dom pana Andrzeja. Na tle majaczących w oddali szarych bloków, w sąsiedztwie ogródków działkowych znajdowały się tutaj stare murowane domy. Jeden z nich z czerwonej przypalanej cegły stanowił własność instruktora płetwonurków. W ogródku przebywała stara, zniszczona kobieta, która na widok jeepa przerwała pracę. Stary pies towarzyszący jej wiernie zaszczekał kilka razy, ale zaraz dał spokój. Wysiadłem z samochodu. - Pan do Andrzeja? - krzyknęła kobieta, kiedy otworzyłem zardzewiałą furtkę. - Już mówiłam, że go nie ma. - Komu to pani powiedziała? - Proszę mówić głośniej! - poprosiła. Podszedłem bliżej i prawie krzyknąłem: - Kto tutaj był przede mną? Kobieta kiwnęła kilka razy głową, jakby zrozumiała, o co pytam. - Taki sympatyczny pan. Pytał o Andrzeja, ale szybko odjechał. Opadły mi ręce. Tajemniczy mężczyzna znowu okazał się od nas szybszy, a jak na złość kobieta była przygłucha. - A gdzie jest Andrzej, pani syn? - A ja tam nie wiem, panie - odpowiedziała wreszcie. - Mówił, że jedzie do Grecji. On jest płetwonurkiem. Rozejrzałem się uważnie dookoła. Na terenie domostwa nie stał żaden samochód, nie było tutaj nawet garażu. Kobieta mówiła chyba prawdę - instruktora nie było w domu. - A jakim samochodem przyjechał ten sympatyczny człowiek? - zaryzykowałem. - Bordo landroverem? - Na samochodach się nie znam, ale był bordowy. O Jezu! - krzyknęła nagle. - Ciasto! Przez uchylone okno wychodzące na ogród wydostawały się kłęby dymu. Widać coś musiało się w kuchni przypalać. Kobieta zostawiła mnie samego w ogrodzie i wbiegła do domu. Poszedłem za nią. Po kilku minutach uporała się z dymiącym piekarnikiem i zaproponowała filiżankę herbaty. Zgodziłem się z grzeczności, gdyż straciłem wszelką nadzieję na uzyskanie jakichkolwiek informacji o panu Andrzeju i sympatycznym urzędniku ministerstwa. W oczekiwaniu na gorący napój rozglądałem się po skromnym mieszkaniu. Na macie zdobiącej ścianę za kredensem wisiały kolorowe pocztówki z różnych stron Europy: Nicea, Sycylia, Korsyka. Kobieta zauważyła, że przyglądam się im, więc rzekła: - To od syna. Zawsze jak wyjeżdża, przysyła mi pocztówkę. - Ale tym razem nie przysłał? - zapytałem. - Zawsze przysyła - odpowiedziała. - Mój syn jest płetwonurkiem i często wyjeżdża w świat. Zrezygnowany przyglądałem się pocztówkom i zdjęciom popijając równocześnie herbatę. Na jednym ze zdjęć zauważyłem pana Andrzeja dźwigającego ogromną rybę. Był nieco młodszy niż na zdjęciu znalezionym w wazoniku w sekretariacie klubu. Obok niego stał oparty o ścianę jakiegoś domku spinning. Wskazałem palcem na zdjęcie. - Nie wiedziałem, że syn jest wędkarzem? Ja również wędkuję, ale takiej ryby w życiu nie złowiłem! - prawie krzyczałem. - Gdzie pan Andrzej złowił taki okaz? - Za Kątami Rybackimi, w Skowronkach. Mamy tam chałupę. Ale to już ruina. ROZDZIAŁ TRZECI KIM JEST PAN INCOGNITO? • TELEFON OD PORYWACZY • POTYCZKA Z DREWICZEM-LARSENEM • NA PLAŻY • PAWEŁ DONOSI • ERYK PODGLĄDACZEM • CZY KOBIETY LUBIĄ OPALONYCH MĘŻCZYZN? • KTO PYTAŁ O CHŁOPCÓW? • GROTA SZEPTÓW • W ZOO • FORTEL • KTO ZABRAŁ POŁOWĘ PIENIĘDZY? • TAJEMNICA DREWICZA-LARSENA • ODKRYCIE ZOŚKI • ZDJĘCIA Korzystając z nawału pracy w porcie udało mi się wyrwać na fromborski posterunek policji, aby porozmawiać z sierżantem na temat jego wizyty w Elblągu. Poza tym miał dzwonić Paweł. W porcie, w charakterze szpiega naszego departamentu, została Zośka. Nie zdążyłem jeszcze usiąść na krześle, kiedy zadzwonił telefon. Sierżant Janiak sięgnął po słuchawkę, a następnie włączył przycisk na konsolecie faksu. - Zaraz poznamy prawdziwe nazwisko Pana Incognito - rzekł podnieconym głosem. - W komendzie wojewódzkiej sprawdzili numery rejestracyjne poloneza. W milczeniu zapaliłem papierosa i cierpliwie czekałem, aż sierżant upora się z faksem. Już po chwili ściskał białą kartkę papieru. - Właścicielem poloneza jest niejaki Sylwester Janicki, zamieszkały w Gdańsku przy ulicy Matejki. To kilka przecznic za Politechniką Gdańską - policjant spojrzał na mnie uważnie. - Mówi panu coś te nazwisko? - Nic a nic - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Po chwili znowu zadzwonił telefon. Tym razem był to Paweł. - Gratuluję udanej misji - pochwaliłem go nie czekając, aż zacznie mówić. - Proszę podziękować sierżantowi. Gdyby nie on... - Już to zrobiłem, ale uczynię to jeszcze raz. Następnie Paweł poinformował, że odwiedził dom pana Andrzeja. Niestety, jego matka nie wie, gdzie on przebywa. Podobnych informacji udzieliła mężczyźnie podającemu się za urzędnika ministerstwa To pewnie był ten sam człowiek, który w Urzędzie Morskim i klubie “Akwalung” podawał się za mnie. - Mamy jednak pewien trop, szefie. - Zamieniam się w słuch. - Nasz instruktor posiada domek na Mierzei Wiślanej, niedaleko Skowronek. Z opowiadania jego matki wynika, że to prawie ruina, ale może należałoby to sprawdzić? - Popieram! - radośnie wykrzyknąłem pamiętając, że syna Karen Petersen przetrzymywano najprawdopodobniej w jakimś domu na Mierzei Wiślanej. - My również mamy coś dla ciebie. Sierżant zdobył nazwisko i adres właściciela białego poloneza, Pana Incognito. Po drugiej stronie zapanowało krótkie milczenie, ale zaraz usłyszałem podniecony głos Pawła: - Na co pan czeka, szefie? Kto to taki? Przeczytałem wiadomość nadesłaną faksem z komendy wojewódzkiej. - Mamy go! - ucieszył się Paweł. - Czy mogę teraz odwiedzić naszego Incognito, aby sprawdzić, co to za typek? - Natychmiast! Kto to może być ten Incognito? - Stawiam na człowieka palącego chesterfieldy. Ustaliliśmy jeszcze, że Paweł podczas pobytu w Elblągu odwiedzi także chłopców. Na następny telefon umówiliśmy się na trzynastą. - Jak zareagował Jorgensen na moje zniknięcie? - zapytał na koniec Paweł. - Z nastaniem świtu zadzwonił Marczak - zacząłem wyjaśniać. - Najpierw zbudził śpiących w mesie bliźniaków, którzy przekazali słuchawkę zaspanemu Jorgensenowi. Ten poprosił mnie do telefonu. Nasz niezastąpiony Marczak nagadał mu, że musiałeś wrócić niezwłocznie do Warszawy po odebraniu w nocy wiadomości na komórce. Nie chciałeś nikogo budzić, więc oddaliłeś się bez pożegnania. - Naciągane - mruknął niezadowolony Paweł. - A jaką bajeczkę wymyślił dla pana? - Na poczcie czekał na odbiór służbowy telegram z Warszawy. - Czy Jorgensen w to uwierzył? - Nie - odpowiedziałem szczerze. - Poczta jest czynna dopiero od siódmej. Pożegnaliśmy się i odłożyłem słuchawkę. Potem uścisnąłem dłoń sierżanta i zadowolony wróciłem do portu. Czy Panem Incognito mógł być człowiek jeżdżący landroverem? Ten sam, który obserwował nasz jacht z wieżyczki kościoła stojącego obok katedry, człowiek palący chesterfieldy, fałszywy urzędnik naszego departamentu, złodziej dziesięciu tysięcy dolarów, porywacz Stefana? Czy był nim Sylwester Janicki? Przyśpieszyłem kroku mijając udających się na rejs promem wczasowiczów. W pewnym momencie wydawało mi się, że ktoś mnie śledził. Jak to się mówi, zadziałał szósty zmysł. Odwróciłem się za siebie. Najpierw zauważyłem dwie głowy wystające zza rogu tarasu widokowego znajdującego się na placu Górników, a potem mijając ciąg sklepików i barów bistro położonych wzdłuż starego kanału widziałem dwie sylwetki, które natychmiast znikły za jakimś kioskiem, gdy tylko się odwróciłem. Patrzyłem jeszcze przez dłuższy czas w tym kierunku, ale nie dostrzegłem już nikogo. “Być może jestem przewrażliwiony” - pomyślałem i poszedłem do portu. Schodząc po schodkach zauważyłem Karen i jej męża stojących przed bosmanatem. Rozmawiali o czymś głośno i kiedy zbliżyłem się do nich zrozumiałem, że byli czymś poruszeni. - Tomasz! - ucieszyła się na mój widok Karen. - Gdzie się podziewasz? Jorgensen powiedział, że podobno twój departament zrezygnował z operacji “Skarby wikingów”. - Tak tylko żartował - wyjaśniłem bez przekonania. Pewnie teraz wszyscy uczestnicy rejsu wieszali na nas psy. Nie graliśmy uczciwie do końca, ale nie mieliśmy innej możliwości. - Ale co się stało, Karen? - A to - wtrącił niegrzecznie Drewicz-Larsen - że porywacze żądają kolejnych pieniędzy! W obcisłej sportowej koszulce sprawiał wrażenie bardziej otyłego niż wczoraj. Pocił się i był czerwony na twarzy. - Porywacz zadzwonił pół godziny temu - mówił podniesionym głosem ściskając w ręku telefon komórkowy. - Tym razem zażądał dwudziestu tysięcy dolarów. - Co? - zdziwiłem się. - Myślę, że bawi się z wami niczym przysłowiowy kot z myszką. - Tak pan mówi, bo zawalił wczoraj sprawę! - ryknął biznesmen. - I skąd pan to może wiedzieć? - Stefana przetrzymują daleko stąd i póki nie osiągną zamierzonego celu, nie puszczą go wolno. Tylko uszczuplicie swoje konto. - Pieniędzy mamy w bród! Poza tym, drogi panie, biorę sprawę w swoje ręce. I ani słowa policji, bo tylko Stefan na tym ucierpi. - Mówię ci, zaufaj Tomaszowi - ostrzegała go żona. - Żadnych detektywów - krótko uciął rozmowę. - W takim razie, dlaczego mi o tym mówicie? - zadałem pytanie - Bo chciałbym, aby asystował mi pan podczas podróży do Oliwy - powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Zna pan ten kraj, zwyczaje i podobno ma pan głowę na karku. Ale proszę nie liczyć na wysokie honorarium. Tak to było z bogaczami. Martwili się o kilka dolarów, kiedy faktycznie obracali grubymi milionami. Ponadto Drewicz-Larsen za wszelką cenę pragnął stworzyć wrażenie Europejczyka traktującego nasz kraj po macoszemu. Było to śmieszne, a może nawet i dziwne, gdyż lepiej mówił po polsku niż po duńsku. Czy odcinając się od swoich korzeni mógł uchodzić za prawdziwego obywatela Europy? - Ja nie biorę pieniędzy - stwierdziłem stanowczo. - Pracuję za darmo. Drewicz-Larsen popatrzył na mnie z politowaniem. - Tego się obawiałem - pokiwał niezadowolony głową. - Kto gardzi pieniędzmi, musi mieć nietęgo pod kopułą. - Nie obrażaj Tomasza - stanęła w mojej obronie Karen. - Kto mówi, że obrażam? - kpił w żywe oczy. - Ale ten pan zachował się wczoraj, proszę się nie obrazić, jak karykatura detektywa. Tak się dać podejść złodziejowi? Z udawanym spokojem zapaliłem papierosa. - Mam nadzieję, że dzisiaj będzie pan wykonywał wyłącznie moje polecenia - dodał zarozumiale. - Jak to się mówi, wynajmuję pana. - I znowu obrażasz Tomasza! On nie jest do wynajęcia. - Nie obawiaj się, Karen - pocieszyłem ją. - Twój mąż nie może mnie obrazić. - A czemuż to? - zmrużył oczy Drewicz-Larsen. - Bo obrazić może tylko równy równego - rzekłem spokojnym tonem zwracając się ostentacyjnie do Karen. - Gdybyś ty nazwała mnie karykaturą, mógłbym się obrazić. A to dlatego, że znamy się od lat, lubimy, szanujemy dobre maniery i tolerujemy ludzkie słabości. Mamy wreszcie podobne zainteresowania i wiele wspólnych wspomnień. Pan Drewicz- Larsen jest osobą zupełnie mi nie znaną, tak jak i ja jemu, więc śmiało może mówić na mój temat, co mu ślina przyniesie na język. Podobnie jest z dzieckiem, które swoimi kategoriami stara się oceniać postępowanie dorosłego. Moje słowa nie były pozbawione złośliwości, ale chciałem się jakoś zemścić za arogancję. I faktycznie! Drewicza-Larsena zatkało na chwilę i nie za bardzo wiedział, jak zareagować na moje słowa. - Jak pan nie chce współpracować, to nie - udawał obrażonego. - Znajdę kogoś innego. - Ależ zgadzam się pojechać z panem do Gdańska – uprzejmie oświadczyłem.- Na początek proszę jednak opowiedzieć o telefonie od porywaczy. Dowiedziałem się, że porywacze zostawią po południu wiadomość o miejscu złożenia okupu. W ostatniej chwili podadzą informację, gdzie znajduje się karteczka, dzięki której będą mogli przekazać kolejną instrukcję. - Musimy pojechać do Elbląga i pobrać pieniądze z twojego konta - rzekł do żony Drewicz-Larsen. Karen wybałuszyła na niego oczy. - Przecież sam mówiłeś, że zarobiłeś wczoraj fortunę - zezłościła się. - Tak, moja droga - przyznał słodko - ale zanim ta kwota znajdzie się na koncie, upłynie kilka dni. Długo dyskutowali na temat pieniędzy, więc zostawiłem ich z tym problemem. Zauważyłem Zośkę opalającą się na plaży z Luizą. Poszedłem tam zaznać trochę słońca i odpoczynku przed dzisiejszą wyprawą do Gdańska. Prawie wszystkie oczy plażowiczów były wpatrzone w urodziwą aktorkę ubraną w skąpy kostium. Miałem nie lada satysfakcję, kiedy przywitała mnie skinieniem ręki i wydala pełen energii okrzyk. Dwieście metrów przed nami ekipa pracowała nad wydobyciem dębowej łodzi. Przystawiłem do oczu lornetkę ofiarowaną mi przez Karen. Panie Ania i Iwona dyrygowały pracami, Jorgensen robił jakieś zdjęcia, zaś płetwonurkowie majstrowali przy eżektorach. Potem odwróciłem się i ustawiłem ostrość na wieżyczce neogotyckiego kościoła. Nikogo tam nie było, więc położyłem się na plecach. Leżąc tak na plaży w ostrym słońcu, w towarzystwie atrakcyjnych przedstawicielek płci pięknej, zapomniałem na chwilę o intrygach związanych z operacją “Skarby wikingów”. Dwóch młodzieńców położyło się na piasku kilka metrów obok nas i co pewien czas zerkało w naszą stronę. A gdy siostrzenica poszła do kiosku po lody, jeden z nich, wyższy i szczuplejszy, wstał i poszedł za nią. Widziałem, że zaczepiał ją. Dziewczyna, nieczuła na jego umizgi, nawet nie spojrzała na niego. Uśmiechnąłem się smutno do siebie. Ileż to razy w życiu dostawałem kosza, chociaż - Bóg mi świadkiem - nigdy bym nie zaczepił kobiety na ulicy albo na plaży. - Z czego pan się tak śmieje? - zapytała słodko Luiza. - Z siebie, moja droga. Wzruszyła ramionami i przewróciła się na bok. Zośka wróciła z lodami i spojrzała na szczupłego młodzieńca, który ją zaczepiał. Pokazała mu język i usiadła na kocu. Spojrzałem na łódź motorową ekipy. Zbierali się, co oznaczało przerwę na obiad, dochodziła bowiem pierwsza. Wstałem i opuściłem plażę unikając tym samym rozmowy z Anną i Jorgensenem. Ale nie zrobiłem tego celowo. Po prostu śpieszyłem się na posterunek. Kilka minut po trzynastej zadzwonił Paweł. - Jestem już w Gdańsku na ulicy Matejki - zaczął. - Janicki mieszka w dwupiętrowym bloku. Na parkingu nie ma białego poloneza, więc muszę na niego zaczekać. - Słusznie. Zostań tam i czuwaj. W razie czego dzwoń do sierżanta. - Przed wyjazdem do Gdańska odwiedziłem jeszcze domy chłopców. Niestety, bez rezultatu. Pewnie wyjechali gdzieś na wakacje. - Zajmiemy się tym później. Przede wszystkim musimy zdemaskować Pana Incognito. - Tak jest! - wrzasnął do słuchawki. - A co słychać w porcie? - Znowu odezwali się porywacze! Drewicz-Larsen chce pojechać i dokonać wymiany w Oliwie. - A skąd znali numer telefonu komórkowego naszego biznesmena? - Prawdopodobnie wyciągnęli od Stefana. Od początku coś mi tu nie gra z tym porwaniem. Dlatego cieszę się, że będę mógł z nim pojechać. Ty pilnuj Janickiego, a jeśli czas pozwoli spróbuj dodzwonić się do któregoś z naszych trzech młodych płetwonurków. Po powrocie zastałem Eryka stojącego przed wejściem do portu obok torów kolejowych. Wyglądało, jakby specjalnie na mnie czekał. Od czasu do czasu zerkał również w kierunku wschodniego falochronu, gdzie przebywała nasza ekipa. - Mama z ojczymem pojechali cło banku - poinformował mnie. Nigdzie nie mogłem dostrzec mercedesa, a więc mówił prawdę. Spojrzałem na niego uważnie. - Tylko dlatego opuściłeś “Conquistadora”, aby mi o tym powiedzieć? - rzuciłem idąc w kierunku falochronu - Przypomina pan sobie tych dwóch chłopaków, którzy leżeli obok was na plaży? - zapytał zamiast odpowiedzi. - Tak, przypominani sobie. I co z tego? - Mam wrażenie, że są nasłani przez, porywaczy - stwierdził poważnie. - Szli za panem. Widziałem to. - Skąd możesz o tym wiedzieć? - zapytałem zdumiony. - I jakim cudem wiesz, co było na plaży, skoro nie opuszczasz w ogóle jachtu? - Nie tylko pan ma lornetkę, Mr. Vehicle - powiedział dotykając palcami mojej lornetki.- Co innego mogę robić na jachcie podczas wachty? Oglądam statki i brzeg przez lornetkę. - I co? - Widziałem, jak jeden z nich próbował poderwać Zośkę - wyrzucił to wreszcie z siebie. Uśmiechnąłem się. No tak, po prostu młody Duńczyk był zazdrosny o moją siostrzenice. Jakież to było naturalne i normalne. Zosia była ładną, szczupłą dziewczyną, a przy tym bystrą i niegłupią. Musiała się podobać wielu młodym ludziom. Eryk nie należał do wyjątków. - Nie przejmuj się - rzekłem pocieszająco. - Wystarczy, że zaprosisz Zosię na lody. - Tak pan uważa? - zapytał zadowolony. - A swoją drogą, to wydaje mi się, że panna Ania ma jakąś słabość do pana. - Co ty wygadujesz? - uniosłem się. - A tak, panie Tomaszu! Obserwowałem ją przez lornetkę podczas pracy. Nieustannie zerkała w stronę plaży. Dokładnie tam, gdzie próbował pan się opalać w ubraniu. - Panna Ania mogła patrzeć w kierunku brzegu z tysiąca różnych powodów - wyjaśniłem. - Cóż ją może obchodzić taki stary ramol jak ja? Eryk nie słuchał moich wywodów, a jedynie puścił oko. A mnie zrobiło się najzwyczajniej w świecie miło. Jak na złość w naszym kierunku ruszyli Jorgensen z panią archeolog, więc szybko zadałem młodemu Duńczykowi bardzo ważne pytanie. Pytanie mające związek z porwaniem jego brata. Uzyskałem satysfakcjonującą mnie odpowiedź i zadowolony przywitałem się z częścią naszej ekipy. - Paweł ciągle w Warszawie? - zapytał podejrzliwie kapitan. - Niedługo wraca - odpowiedziałem. Panna Ania zmierzyła mnie surowym spojrzeniem. - Nagle przestaliście interesować się losami łodzi - odezwała się. - Ciągle gdzieś pan łazi, a nawet opala się na plaży. To nie w pana stylu. “A jednak mnie obserwowała” - pomyślałem z zadowoleniem. I zaraz dorzuciłem: - Ponoć kobiety lubią opalonych mężczyzn. - Czyżby chciał pan zostać ich bożyszczem? - zakpiła. Czar prysnął, gdy sobie przypomniałem, że przecież panna Ania była szpiegiem Batury i po prostu nie spuszczała ze mnie oka. - Wydobywanie łodzi to nie moja specjalność - zmieniłem szybko temat. - To rola Centralnego Muzeum Morskiego. Jestem tutaj w charakterze obserwatora i mogę robić, co zechcę. Musiałem ją zdenerwować tą wypowiedzią, bo przygryzła dolną wargę. - Tomasz ma rację - wtrącił zły Jorgensen. - Może robić, co chce. Poza budzeniem mnie telefonami z samego rana. - Przekażę tę uwagę Marczakowi. - Czy długo jeszcze potrwa wydobycie dębowej dłubanki? - zagaił pannę Anię Eryk. - Kilka dni - odpowiedziała. Nagle Eryk stracił zainteresowanie dębową łodzią. Wziął ode mnie lornetkę i przez chwilę obserwował tłum pod katedrą. - To znowu oni - zmarszczył czoło. - Oni? - zdziwił się Jorgensen. - Co za oni? - Eryk uważa, że dwóch bardzo młodych ludzi nas śledzi - wyjaśniłem. - Chyba zauważyli, że ich obserwuję! - krzyknął Eryk nie odstawiając lornetki od oczu. - Pokaż! - wrzasnął kapitan wyrywając ją chłopakowi. Kiedy Eryk opisywał mu owych młodzieńców, Norweg ustawiał ostrość, aby wyszukać ich w tłumie. - Mam! - ucieszył się. - Mam ich! Ale po cóż mieliby nas śledzić? - Pewnie Pan Samochodzik znowu przesadza - odezwała się panna Ania. - O przepraszam - obraziłem się. - To zasługa Eryka, bo on ich wypatrzył. Jorgensen oddał lornetkę i wzruszył obojętnie ramionami. Przed wyruszeniem z tajną misją do Gdańska wstąpiłem jeszcze na posterunek, aby odebrać telefon od Pawła. - Nadal nic, szefie - zaczął znudzonym głosem Współczułem mu obserwacji mieszkania Janickiego, ale praca detektywa nie zawsze polegała na ucieczkach, śledzeniu z jadącego samochodu czy włamaniach. Czasami trzeba było wielu godzin oczekiwania, aby zdobyć strzępek jakiejkolwiek informacji. - Wykonałem telefony do chłopców. Dwa z nich nie odpowiadają, tak jakby nikogo nie było w domu, ale za trzecim razem miałem szczęście. Odebrała kobieta. Na wzmiankę o chłopcu i klubie “Akwalung” natychmiast nabrała wody w usta. Powiedziała jedynie, że syn wyjechał na całe wakacje i żebyśmy nie nachodzili jej więcej. - Nie nachodzili więcej? - powtórzyłem zdziwiony - To znaczy, że ktoś nachodził ich dom i pytał o syna? - Właśnie tak. - Nie powiedziała, kto to taki? - Nie. Natychmiast się rozłączyła. Omówiłem z sierżantem pewną bardzo ważną sprawę i wróciłem do portu. Pan Drewicz-Larsen ubrał się w kremowej barwy lniany garnitur. Był trochę zdenerwowany, ale biła od niego pewność siebie. A kiedy założył cienkie, ciemne skórzane rękawiczki, odniosłem wrażenie, że udział w tej niebezpiecznej misji przesłaniał mu los Stefana. Drażniło mnie, że mąż Karen postępował zbyt lekkomyślnie. Przecież porywacze mogli odebrać pieniądze i dalej przetrzymywać chłopaka. No i mogli być niezadowoleni z faktu, że znowu zostałem we wszystko wtajemniczony. Po godzinie jazdy ujrzeliśmy piękny zielony kompleks parkowy Oliwy, na terenie którego mieścił się otoczony murem obronnym z 1608 roku kościół gotycki z XIII wieku i przyległy do niego dawny klasztor cystersów z tego stulecia. Obok mieściły się dalsze budynki dawnego opactwa: rokokowy pałac opacki, spichlerz, stajnia i szafarnia klasztorna. Porywacz zadzwonił w momencie, kiedy szliśmy parkową alejką. Przystanęliśmy. Drewicz-Larsen natychmiast sięgnął po telefon komórkowy. Słuchał uważnie i nagle zrobił minę skrzywdzonego dziecka odstawiając aparat od ucha. Widać porywacz przerwał połączenie. To on wydawał tutaj rozkazy. Los Stefana nie był mi obojętny, ale cieszyłem się z faktu, że ktoś w końcu utarł nosa biznesmenowi. Nawet jeśli zrobił to porywacz. - Musimy ślepo wykonywać wszelkie polecenia porywacza - rzekł zdenerwowany sprawdzając obecność szarej koperty z okupem ukrytej pod marynarką. - Najpierw idziemy do katedry. Kiedy usłyszymy pierwsze dźwięki utworu Bacha... - Jakiego? Drewicz-Larsen podrapał się w głowę, jakby ta czynność pomagała mu w myśleniu. - To jakiś dziwny tytuł - burknął. - Coś na strunę G? Dziwne. Miało być na organach, a jest na gitarę. - “Aria na strunie G”! - oburzyłem się. - Właściwie to aria z III suity orkiestrowej D- dur - znany organowy motyw Bacha. - Nie znam się na tym - machnął lekceważąco ręką. - Ale kiedy usłyszymy początek tego utworu będziemy mogli zabrać wiadomość od porywacza przyklejoną pod pierwszą ławką po lewej, zaraz przy brzegu. Ruszył przed siebie, więc poszedłem za nim. Minęliśmy cieplarnię i palmiarnię kierując się w stronę ogrodzonej murem katedry. W części południowej park miał układ geometryczny ze strzyżonymi szpalerami i kanałem. Przeszliśmy szybko przez mostek mając po swojej prawej ręce urzekający wodospad, a już po chwili wyłoniła się ściana starego pałacu opatów. Wejście do katedry znajdowało się od ulicy Opackiej. Kupiliśmy ostatnie bilety na koncert organowy i wśród wielu zwiedzających znaleźliśmy się we wnętrzu kościoła. Urzekało ono swoją gotycką polichromią, licznymi nagrobkami i epitafiami. Ale przede wszystkim znajdowały się tutaj słynne organy zbudowane w latach 1763- 1788 przez cystersa Jana Wulfa z Ornety. Ludzie zajmowali miejsca, a nasze spojrzenia krążyły wokół ławki wskazanej przez porywacza. Mieliśmy pecha. Jakaś grubsza pani z gromadką dzieci zajęła naszą ławkę. - Widzi pan? - żachnął się biznesmen gromiąc kobiecinę wzrokiem - Co za tupet. - Każdy chce posłuchać słynnych koncertów organowych - oburzony jego impertynencją stanąłem w obronie wszystkich melomanów. - Panie, tu przecież chodzi o życie Stefana! - krzyknął, aż kilka osób spojrzało wrogo w naszą stronę. - Ja tam wolę inną muzykę. Szelest banknotów. Nie było czasu na dyskusje, gdyż nagle zapanowała absolutna cisza i rozpoczął się koncert. Mógłbym tutaj tak stać i stać z zamkniętymi oczami słuchając tej pięknej, nostalgicznej i zarazem kojącej duszę muzyki Jana Sebastiana Bacha. Mógłbym to robić godzinami, a nawet całymi dniami. Ale nie dane mi było posłuchać koncertu, bo w końcu nie po to tutaj przyszliśmy. Drewicz-Larsen ciągnął mnie brutalnie za rękaw dżinsowej bluzy, zaś jego szept brzmiał w wewnątrz katedry niczym krzyk - Obudź się pan! Czy to ten kawałek? Teraz? - Teraz, teraz - warknąłem pod nosem uświadomiwszy sobie ze wstydem, że ludzie z ostatnich rzędów gapią się na nas. - Tylko jak chce pan to zrobić? Drewicz-Larsen znowu podrapał się w głowę. - Mam - wyszeptał triumfalnie. Bez słowa podszedł do miejsca, w którym siedziała grubsza kobieta z gromadką dzieci i bezceremonialnie sięgnął ręką pod ławkę. A ja patrzyłem, podobnie jak i wielu melomanów siedzących obok, na reakcję kobiety, która zaczęła okładać biznesmena torebką nie wypowiedziawszy przy tym ani jednego słowa. Drewicz-Larsen zdążył na szczęście odkleić jakąś karteczkę i ruszył pędem do wyjścia. Nie powiem, z wielką ulgą uczyniłem to samo. Na zewnątrz przeczytaliśmy treść wiadomości: Proszę iść do Groty Szeptów. Na zakręcie alejki skręcić w kierunku północno- wschodnim (w stronę katedry). Trzydzieści metrów od zakrętu znajduje się dąb z dziuplą na wysokości głowy. Tam jest kolejna instrukcja. - Zna się pan na drzewach? - zapytał szorstkim tonem biznesmen. - Dąb odróżniam - odpowiedziałem spokojnie. - Szczególnie jeśli ma dziuplę. Nie zareagował na moją drwinę. - Prowadź pan do tej groty! - rozkazał. Poszliśmy tam. Bez trudu znaleźliśmy dąb z dziuplą. Nikogo nie było w pobliżu, gdyż spacerowicze i turyści chodzili tradycyjnie alejkami. Drewicz-Larsen włożył rękę do dziupli i wyciągnął z niej kolejną karteczkę. Przeczytał i dał mi ją. Napisano tam: Proszę zostawić pieniądze w dziupli i udać się do ZOO. Tam wykupić miejsce w kolejce, którą zwiedza się ogród zoologiczny. Przy kasie stoi kosz na śmieci. W jego wnętrzu znajduje się kolejna instrukcja zapisana na marginesie “Głosu Wybrzeża”. Z wielkim namaszczeniem Drewicz-Larsen włożył kopertę z pieniędzmi do dziupli i otarł pot z czoła. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że nasz porywacz uwielbiał ten rodzaj zabawy. Pewnie oglądał w telewizji mnóstwo filmów akcji. - Pan pójdzie do ZOO, a ja schowany za jakimś krzakiem zaczekam na porywacza zabierającego z dziupli pieniądze - zaproponowałem. - Co pan na to? Drewicz-Larsen poczerwieniał na twarzy ze zdenerwowania. - Czy pan oszalał? - wrzasnął. - Chce pan narażać życie Stefana dla głupich dwudziestu tysięcy dolarów? Kategorycznie odmawiam! Zresztą porywacz na pewno nas obserwuje i gdy tylko zauważy pana zabawiającego się w Winnetou może zerwać umowę. Idzie pan ze mną! I znowu minęliśmy mury katedry mknąc do ogrodu zoologicznego leżącego w naturalnym otoczeniu północnej części parku na stokach Doliny Radości. Nie było czasu, aby podziwiać bogaty drzewostan parku, kwietniki, alpinarium, ogród botaniczny czy oranżerię. W trakcie marszu zacząłem mówić na głos: - Pieniądze są ukryte w dziupli dębu trzydzieści metrów od zakrętu alejki przylegającej do Groty Szeptów. A teraz idziemy do ZOO. Drewicz-Larsen spojrzał na mnie jak na wariata. - A pan co? - przestraszył się. Jeszcze raz powtórzyłem na głos to, co przed chwilą powiedziałem. - Mówią, że z pana wielki detektyw, hę, hę - zadrwił. - Przepraszam, ale często myślę na głos - wyjaśniłem spokojnie. Machnął ręką i przyśpieszył kroku. Był już solidnie spocony, kiedy wyciągał gazetę z kosza znajdującego się obok kasy biletowej. Rozejrzeliśmy się nerwowo na wszystkie strony, ale nigdzie nie było podejrzanego osobnika. Prawdopodobnie porywaczy było dwóch. Jeden miał zabrać okup z dziupli dębu, a drugi obserwował nasze poczynania na terenie ogrodu zoologicznego. Tym razem wiadomość była zapisana na krawędzi gazety i brzmiała następująco: Jak tylko pojawi się klatka ze strusiem emu, proszę natychmiast wysiąść i czekać. Tam będzie czekał chłopak. Z biletami w dłoniach zajęliśmy miejsca w kolejce mającej nas wozić po terenie ZOO. Nie lubiłem ogrodów zoologicznych. Nie byłem zwolennikiem trzymania zwierząt w klatkach ku uciesze ludzkiej próżności i dla zarobku. Byłem zwolennikiem wszystkiego co naturalne i chociaż dostrzegałem kilka zalet utrzymywania ogrodów zoologicznych - ot, chociażby fakt, że niektóre gatunki nie przetrwałyby na wolności - to przede wszystkim byłem zdegustowany tą formą pomocy zwierzętom. Pani przewodnik opowiadała o słoniu bongo, o pingwinach, pierwszy raz w życiu mogłem zobaczyć na własne oczy antylopy o krępej budowie ciała zwane oryksami oraz największe z antylop zamieszkujących naszą planetę - elandy. Dowiedzieliśmy się też, że struś nandu uwielbia, gdy karmi się go trawą. Ale my nerwowo wypatrywaliśmy klatki z naszym emu. Wreszcie zauważyliśmy pięknego emu z jego pisklęciem. Wyskoczyliśmy z wagonika nie czekając, aż się zatrzyma i przez trawnik podbiegliśmy do klatki. Całe rodziny leniwie spacerowały alejkami, dzieci przypatrywały się strusiowi śmiejąc się głośno, ale nikt nie współczuł zwierzętom ich marnego losu. Jednak my wypatrywaliśmy ze zdwojoną uwagą Stefana. Niestety, nigdzie go nie było. Obeszliśmy klatkę dwa razy i nic. - Porywacz nas oszukał - odezwał się Drewicz-Larsen. - Poczekajmy jeszcze kwadrans - zaproponowałem i zacząłem znowu mówić do siebie na głos: - W ZOO nie ma chłopaka. - A pan znowu swoje? - jęknął biznesmen. - To pomaga mi lepiej myśleć - odparłem. - Myślenie zostaw pan mnie. Wypaliliśmy zdenerwowani po dwa papierosy wypatrując cały czas porwanego, ale z każdą sekundą traciliśmy nadzieję, że go dzisiaj ujrzymy. - Może miał pan rację - wyznał po dwudziestu minutach bezskutecznego oczekiwania - że lepiej było zawiadomić policję. Wtedy to ujrzałem zbliżającego się w naszą stronę niskiego człowieka ubranego w szare spodnie, niebieską koszulę i beżową marynarkę. Na nosie tkwiły czarne przeciwsłoneczne okulary. Nie ulegało wątpliwości, że mężczyzna szedł nam na spotkanie. Widziałem go pierwszy raz w życiu. Drewicz-Larsen zauważył mężczyznę i wycelował w niego wskazujący palec. - Pan patrzy - krzyknął podniecony. - Facet wygląda na porywacza. Jak nic idzie się z nami rozmówić. Nic nie mówiłem. Mężczyzna w beżowej marynarce stanął naprzeciw nas i zdjął okulary. - Wziął pan okup? - zapytał biznesmen. - Wziąłem - odpowiedział beznamiętnym głosem nieznajomy. - Ale według umowy miało być dwadzieścia tysięcy dolarów. A w kopercie było tylko dziesięć. - Co on wygaduje? - spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem Drewicz-Larsen. - Dałem tyle, ile chcieliście! Jesteśmy kwita! Mężczyzna w beżowej marynarce wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki szarą kopertę i wręczył mi ją. - Proszę przeliczyć - nakazał. Miał rację. Dziesięć tysięcy dolarów znikło. - Oszukał mnie pan - powiedział twardo mężczyzna w beżowej marynarce i założył z powrotem na nos okulary. - Miało być dwadzieścia, a jest dziesięć. - Umawialiśmy się przecież na dziesięć... - palnął bez zastanowienia Drewicz- Larsen i zaraz pojął, że się wydał. Przyznał się bowiem do tego, że porywacz zażądał tylko dziesięciu tysięcy dolarów, a mnie powiedział, że chciał dwudziestu. Kłamał, bo chciał zgarnąć połowę okupu. Jak się pewnie domyśliłeś, drogi Czytelniku, odegrałem na terenie parku i ZOO małe przedstawienie. Nieznajomy wyciągnął z kieszeni legitymację i pokazał nam. - Komisarz Lawenda z komendy gdańskiej - powiedział służbowym tonem. Drewicz-Larsen z twarzą czerwona jak burak stał na środku alejki i gapił się na nas z miną złapanego na gorącym uczynku dziecka. - Dziękujemy, że zawiadomił pan sierżanta Janiaka, który niezwłocznie skontaktował się z nami - zwrócił się do mnie policjant. - Dzięki temu mieliśmy czas na przygotowanie terenu. To była prawda. Postanowiłem wtajemniczyć policję, bo był to mój obowiązek, a poza tym istniała szansa na ujęcie porywacza. Sierżant Janiak “sprzedał” komisarzowi Lawendzie mój pomysł z przygotowaniem zasadzki na porywacza, co policjant zaakceptował. To dlatego niemal od razu zgodziłem się pojechać z Drewicz-Larsenem do Gdańska. Z kieszeni dżinsowej kurtki wyjąłem mały mikrofon pożyczony przez sierżanta Janiaka. Dzięki temu urządzeniu mogłem na bieżąco informować policję o naszych krokach. -A porywacz? - zapytałem porucznika. - Ujęliście go? - Niestety. Wcale się nie pojawił. - Spłoszyliście go! - zaczął oskarżać nas drżącym głosem Drewicz-Larsen. W ataku szukał szansy na zatuszowanie swojej nikczemności. - Porywacz zauważył policję i zwiał. To przez was i tego zakichanego detektywa Stefan ciągle jest przetrzymywany przez porywaczy. Wszystko zepsuliście. Niechętnie musiałem przyznać mu rację. Gdyby nie policja, porywacz wziąłby pewnie okup i zwrócił Stefana. Poza tym z prawnego punktu widzenia Drewicz-Larsen był niewinny. Co z tego, że chciał zgarnąć dziesięć tysięcy dolarów dla siebie? To jego sprawa, jego pieniądze i można było rozpatrywać ten problem tylko z moralnego punktu widzenia. - Chciałem panu zakomunikować, że układanie się z porywaczami może być karalne - zimny głos policjanta sprowadził go na ziemię. - Możemy oskarżyć pana o współudział w porwaniu syna. Jak pan udowodni, że porywacz zadzwonił do pana? Przecież mógł pan to sobie zmyślić. - Co? - ze złości poczerwieniał na twarzy. – Że co? - Proszę natychmiast wszystko nam opowiedzieć. I przerażony perspektywą aresztowania biznesmen opowiedział niechętnie o swoich długach spowodowana hazardem oraz zły ulokowaniem pieniędzy na giełdzie. Wczoraj zadzwonił do niego porywacz z żądaniem kolejnego okupu w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów. Pieniądze mogła wyłożyć jedynie Karen. Biznesmen był przecież spłukany. Wtedy to wpadł na pomysł zdobycia dodatkowych dziesięciu tysięcy. Potrzebował ich, aby uregulować pewien honorowy dług w kasynie. Dzięki zdobytym w ten podstępny sposób pieniądzom miał szansę odegrać się w pokera. Cóż prostszego, jak ogłosić wszem i wobec, że porywacz zażądał dwudziestu tysięcy? - Coś mi mówi, że ostatnio nie załatwiał pan interesów, a tylko odwiedzał kasyna - stwierdziłem z lekką pogardą w głosie. Z całego serca nienawidziłem tego typu krętaczy, tym bardziej że nie tylko oszukał żonę, ale przede wszystkim narażał życie jej syna. - Ciekawe, jak zareaguje na pański wyczyn moja dobra znajoma, a pańska żona? - zapytałem. - Panowie! - mówił błagalnym tonem. - Nie mówcie Karen o wszystkim. Jestem zapożyczony u niej na... mniejsza o to ile! Jak tylko wygram na giełdzie zwrócę pieniądze. Poza tym, to porywacz jest winny porwania, a nie ja. Wpadłem na pewien pomysł. Podszedłem do policjanta i odciągnąłem go na bok. Powiedziałem mu o moim pomyśle. Spodobał mu się. - Z trudem, bo z trudem - zwrócił się do biznesmena komisarz Lawenda - uwierzyliśmy w pana wersję. Niedobrze, że układa się pan z porywaczami, ale mamy nadzieję, że jakoś to pan naprawi. Proszę wykazać maksimum dobrej woli i przekazać dziesięć tysięcy dolarów na przykład na... - Na konto tutejszego ZOO - wszedłem w słowo. Drewicz-Larsen zasępił się i długo drapał po głowie, zanim odpowiedział. - Ale nie piśniecie ani słowa Karen? Poszliśmy zatem w kierunku budynku administracji dopełnić formalności, a ja zastanawiałem się cały czas nad tym, co usłyszałem z ust Eryka niedługo przed wyjazdem tutaj. Zapytałem go o numer telefonu komórkowego ojczyma. Niestety, Eryk i Stefan nie znali tego numeru, gdyż Drewicz-Larsen z nikim nie dzielił się tego rodzaju informacjami. “Skąd zatem porywacz znał ten numer?” - pomyślałem. Po załatwieniu wszystkich formalności w dyrekcji ogrodu zoologicznego pożegnaliśmy komisarza Lawendę i kilku ubranych po cywilnemu policjantów, a następnie ruszyliśmy do zaparkowanego mercedesa. - Niech mi pan powie - zacząłem cedząc słówka - jakim cudem porywacz znał numer pańskiej komórki? Nie znają go nawet synowie Karen. Nie jestem nawet pewny, czy ona sama zna ten numer. - A pan znowu swoje? - zmartwił się. - To prawda, że nikt z rodziny nie znał tego numeru. Oprócz Stefana. To on musiał przekazać go porywaczom. Spojrzałem na niego spode łba. Drewicz-Larsen kłamał w żywe oczy, gdyż Eryk twierdził, że wraz ze Stefanem nie znali tego numeru. - Zaryzykuje pan kolejne dziesięć tysięcy na rzecz... powiedzmy... katedry oliwskiej? Hę? - Kiedy ja nie kłamię. - Eryk jest innego zdania - zagrzmiałem. - Nie wie o tym, bo pewnie Stefan nie przyznał się. Ale kiedyś... hm... jakby tu powiedzieć... - biznesmen zaczął się jąkać - zmuszony byłem pożyczyć od niego pieniądze. Ale miałem oddać z procentem! - I oddał pan? - Oddałem - padła natychmiastowa odpowiedź, w której pobrzmiewała nutka szczerości. - Chłopak miał zaoszczędzone pieniądze dziadka, papy Petersena, a ja akurat potrzebowałem trochę grosza, więc któregoś dnia Stefan obiecał do mnie zadzwonić, czy przystaje na moje warunki. Zadzwonił, a następnie dobiliśmy targu. To była nasza, że tak powiem, słodka tajemnica. Popatrzyłem na niego podejrzliwie. - W pana interesie leży, aby Stefan potwierdził pańskie słowa. - Słowo honoru, że mówię prawdę - uderzył się pięścią w pierś, a potem popatrzył na mnie inaczej niż zazwyczaj. - A jednak z pana wielki detektyw. Nie doceniłem pana. A mam przecież wielkie doświadczenie w rozpoznawaniu ludzkich charakterów. W końcu prowadzę negocjacje dotyczące milionowych transakcji. “Szczególnie tych przy stole krupierskim” - dodałem w myśli. Niestety, wielu ludzi, niezależnie od pozycji majątkowej, było uzależnionych od hazardu. Drewicz-Larsen należał do nich. Być może nie był to człowiek tak zły, na jakiego wyglądał, być może pod warstwą powierzchownej gruboskórności krył się przeciętny osobnik. Być może maska wytrawnego pokerzysty i zarozumialca została stworzona na potrzeby biznesu, zaś w głębi duszy siedział w nim normalny człowiek walczący każdego dnia ze swoimi słabościami. Być może Drewicz-Larsen nawróci się któregoś pięknego dnia. Kto wie? Dzisiaj, wraz z komisarzem Lawendą, daliśmy mu tę szansę. Czy z niej skorzysta? W drodze powrotnej niewiele się odzywaliśmy. Wyczułem jednak, że biznesmen rozluźnił się nieco. Utarłem mu dzisiaj nosa i widać nabrał do mnie szacunku. - A pan nigdy nie grał w pokera? - zapytał nieoczekiwanie. - Nigdy - odparłem z dumą. Gwizdnął z podziwem albo zdziwił się, że chodzą na tej ziemi ludzie, którzy potrafią oprzeć się hazardowej pokusie. Ale zaraz popsuł wszystko pytaniem: - To może umówimy się na małą partyjkę? - Pan raczy żartować? - oburzyłem się. - Z tego co słyszałem, stracił pan prawie cały majątek w kasynie i jeszcze mu mało? - Będziemy grać na zapałki - nieśmiało zaproponował. Ale aż do Fromborka nie poruszył więcej tego tematu. Ech, ci bogacze. Próżny wiodą żywot i prawdę powiedziawszy nie zazdrościłem im wcale majątku i władzy. Ba, z całego serca współczułem im tego nudnego trybu życia, tych wielogodzinnych spotkań w salach konferencyjnych, bankietów, nieustającego śledzenia notowań giełdowych i zawałów serca. Nigdy nie zamieniłbym mojej pracy w Ministerstwie Kultury i Sztuki na życie biznesmena. Ale czyż można było nazywać Drewicza-Larsena biznesmenem? Był raczej bankrutem. Przypominacie sobie wściekłość Karen w hotelu “Jantar”? To Drewicz-Larsen zarezerwował ten marny hotel, bo nie stać go było na luksusową “Henzę”. Ten człowiek niemało musiał przepuścić w kasynie, skoro odważył się na takie szaleństwo. Należało tylko współczuć Karen, że o niczym nie wiedziała. A mnie pozostawała nadzieja, że z dzisiejszej lekcji jej mąż wyciągnie właściwe wnioski. Ale co tam Drewicz-Larsen, skoro Stefan wciąż był w rękach porywaczy. Przykro mówić, ale miałem w tym swój udział. Informując policję o naszej misji w Gdańsku udaremniłem uwolnienie chłopca. Biłem się z tego powodu w pierś, co z kolei kazało patrzeć nieco mniej surowo na haniebne postępowanie Drewicza-Larsena. Do Fromborka dotarliśmy przed dziewiętnastą. W porcie było pusto. Drewicz-Larsen zadzwonił po Eryka, a ja ucieszyłem się widokiem zaparkowanego Rosynanta. Paweł wrócił! Dopiero po chwili ujrzałem go z Zośką siedzących w kucki za samochodem. Oczekiwali mojego powrotu. Kiedy nas zauważyli, podnieśli się i podbiegli. - A gdzie Stefan? - zapytała zaraz Zośka. - O tym porozmawiamy później - odezwałem się. Do falochronu podpływał właśnie ponton. Poszliśmy tam. Obok Eryka znajdowała się na nim zdenerwowana Karen. - Pan Tomasz opowie wszystko, jak było - odezwał się tchórzliwie biznesmen, kiedy żona wyszła na ląd i zapytała o Stefana. - Porywacz zbiegł z dziesięcioma tysiącami - rozłożyłem bezradnie ręce. - Niestety, Stefan jest nadal przetrzymywany. Drewicz-Larsen wyciągnął pozostałe dziesięć tysięcy dolarów i wręczył je Karen. Ucieszyłem się, bo to oznaczało, że nie wyda tych pieniędzy w kasynie. - Tomaszu - zaczęła Karen - czyżby na starość opuszczało cię szczęście? - Nigdy na nie specjalnie nie liczyłem - odpowiedziałem. - Czego chcesz od pana Tomasza? - stanął w mojej obronie Drewicz-Larsen. - Po prostu porywacz nas oszukał. Pamiętając naszą niedawną sprzeczkę Karen zdziwiła się odmienionym stosunkiem męża do mnie. - Pogadamy później - wchodząc do pontonu zmierzyła nas podejrzliwym spojrzeniem. - Przy ognisku. Okazało się, że na dwudziestą Jorgensen zaproponował wspólne ognisko. Zostaliśmy sami, więc opowiedziałem współpracownikom, co wydarzyło się w Gdańsku, a potem skinąłem na Pawła, aby zaczął mówić. Nie miał żadnych rewelacji. - Mieszkanie Janickiego jest puste. Zrobiłem mały wywiad u sąsiadów, z którego wynika, że właściciel wyjechał na wczasy do Chorwacji. To nie on jeździ polonezem. To nie jest nasz Pan Incognito! To wszystko było bardzo dziwne. - Ja także coś odkryłam - zapiszczała podekscytowana Zośka. - Po wyjeździe wujka do Gdańska Johann z Peterem po raz pierwszy opuścili jacht. Nie było ich godzinę, więc mogłam zajrzeć do kilku pomieszczeń. - Nieładnie - pogroziłem jej palcem. - Ale dzięki temu zauważyłam, że w achterpiku jest mniej butli niż być powinno. Naliczyłam ich siedem. Wydaje mi się, że znikły także żółte butle. Te dostarczone przez ciężarówkę na przystań w Gdyni. - Coś w tym jest - zamyślił się Paweł. - Peter nie wyglądał na szczęśliwego, kiedy chciałem zajrzeć do magazynku. Próbował mnie pobić. Zrobił teatralną pauzę. - A teraz coś na deser, szefie - powiedział z błyskiem w oku, a następnie pokazał zdjęcia znalezione w sekretariacie klubu “Akwalung”. Przyjrzałem się im uważnie. - I co wujek na to? - zapytała podniecona Zośka. Poczułem rosnące podniecenie. Na zdjęciach rozpoznałem dwóch chłopców, którzy szpiegowali w porcie, a jeden z nich próbował na plaży poderwać Zośkę. To byli nasi młodzi płetwonurkowie, o których wspominał w liście instruktor. Zerknąłem na zdjęcie pana Andrzeja. Patrzyłem długo mrużąc oczy jak ktoś, kto zastanawia się nad czymś bardzo intensywnie. Nie mogłem bowiem oprzeć się wrażeniu, że widziałem już wcześniej tego człowieka. ROZDZIAŁ CZWARTY ZATROSKANY MAGISTER RZEPKA • KOLACJA • NUMER TELEFONU • MAGISTER NIE USTĘPUJE • CZY NIKT ZA NAMI NIE JEDZIE? • KIERUNEK: SKOWRONKI • UROKI I PROBLEMY MIERZEI WIŚLANEJ • KŁAMSTWA • PAN KRYSTIAN, DZIKI I KORMORANY • BATURA NA PLAŻY • ZNAJDUJEMY DOMEK • FORTEL • UCIECZKA ALBINOSA • POŚCIG ZA OPLEM • POWRÓT • DOKĄD ODPŁYNĄŁ “HAVAMAL”? Po ósmej zaczął padać pierwszy od wielu dni prawdziwy deszcz. Najpierw ucichły ptaki i kłęby ołowiano-szarych chmur majestatycznie napłynęły z północy niczym bezlitosne tatarskie hordy. Pociemniało i z nieba spadły pierwsze soczyste krople. Patrzyłem przez bulaj na lekko wzburzone wody Zalewu. To nie był jeszcze sztorm, ale widok był wspaniały, surowy i autentyczny. Fale z białymi kołnierzykami bez umiaru gnały do brzegu rozbijając się o większe kamienie i płytę falochronu, wznosząc w górę miliardy drobnych kropelek. Drzewa, lekko przekrzywione od naporu chłodnego powiewu, trzęsły liśćmi jakby w ataku febry. A potem deszcz padał miarowo, spokojnie i długo. Siedzieliśmy w swoich kajutach ukojeni stukotem deszczu o jacht, wsłuchani w odgłosy wzburzonej przyrody. Tylko magister Rzepka, który powrócił już do Fromborka tuż przed przybyciem z Gdańska pana Tomasza, zdawał się nieczuły na uroki szalejącego morza i pobiegł do łazienki. Magister nie wyglądał dzisiaj najlepiej. Był blady, zmęczony podróżą, a przede wszystkim miał wypisane na twarzy zmartwienie. Zmięty garnitur i delikatny zarost na policzkach psuły starannie pielęgnowany wizerunek przedstawiciela klasy średniej. Zdążył coś napomknąć, że z Ewą są jakieś kłopoty, ale nie był rozmowny. W kajucie rufowej siedzieliśmy żalem we dwójkę z Zośką nie licząc Wikusia, który smacznie spał na jej kolanach pomimo znacznego kołysania jachtu. Pan Tomasz czmychnął do miasta, aby zdać sierżantowi Janiakowi relację z wizyty w Gdańsku, Jorgensen jak zwykle siedział w swojej kabinie, Luiza przebywała w kajucie dziobowej, a bracia bliźniacy przygotowywali kolację. Na jachcie nie było Anny, która z Iwoną załatwiała formalności związane z wydobyciem łodzi. Z powodu deszczu Norweg zaproponował zamiast ogniska kolację na “Havamalu”. Zaprosił na nią również Duńczyków. W pierwszej chwili pani Petersen odmówiła, ale w końcu dała się nakłonić. Nawet Eryk został “wyciągnięty” z jachtu, w czym miał pomóc Johann wynajęty na ten czas w charakterze strażnika “Conquistadora”. Ale nasze myśli wciąż krążyły wokół tematu porwania Stefana i rezultatów mojej wizyty w Elblągu i Gdańsku. Do kolacji zostało jeszcze pół godziny, więc mogliśmy omówić z Zośką to i owo. Przeważnie stawialiśmy pytania w rodzaju: kim jest Pan Incognito? czego szukał w klubie “Akwalung”? czy to on wypytywał o jednego z młodych płetwonurków? jaką rolę odgrywał w porwaniu Stefana? czy Stefan jest przetrzymywany jedynie dla okupu? kto z ekipy “Havamala” donosi o wszystkim Jerzemu Baturze? mamy na pokładzie jednego czy dwóch szpiegów? I tak przez kwadrans sypaliśmy pytaniami jak z rękawa. A potem usłyszeliśmy odgłos kroków na pokładzie. To wrócili przemoknięci do suchej nitki Anna z Iwoną i panem Tomaszem. - Sierżant Janiak połączył się z ekipą klubu “Akwalung” w Grecji - powiedział szef korzystając z wolnej chwili przed kolacją. - Prezes twierdzi, że trzej chłopcy, podobnie jak instruktor, zrezygnowali z wyjazdu na Peloponez i formalnie nie byli już członkami klubu. Natomiast w zeszłym roku ekipa nurkowała na Zatoce Gdańskiej niedaleko Krynicy Morskiej. Zamieszkali w pensjonacie “Wilga”. Dziwne, ale chłopcy zostali odesłani do domu dyscyplinarnie za palenie papierosów, zaś pan Andrzej doznał wypadku podczas kąpieli. Prezes nie wierzy w tę wersję, choć instruktor przeleżał kilka dni w szpitalu na obserwacji. To była ta wiadomość, na którą czekaliśmy! Coś musiało się wtedy wydarzyć! Za dużo było zbiegów okoliczności. Poza tym Krynica leżała blisko Skowronek, w których to pan Andrzej posiadał domek. I to właśnie tam Jorgensen spotkał zeszłego roku Baturę. Potem przypłynęła pontonem ekipa “Conquistadora” i o dwudziestej pierwszej przystąpiliśmy do kolacji, którą umilał nieustannie padający deszcz. Zjedliśmy dobry węgierski gulasz, piliśmy czerwone wino i herbatę. - Jakie mamy plany na jutro? - w pewnym momencie zapytał szef. - To pytanie brzmi trochę dziwnie w pana ustach, Panie Samochodzik - rzekła Anna. - Prawie cały dzisiejszy dzień panowie z Departamentu Ochrony Zabytków spędzili poza Fromborkiem. - Nie tylko my - sprostowałem zaraz patrząc na magistra Rzepkę, ale Anna zignorowało to. - Nie wiemy, co panowie z Warszawy robią i jakie mają plany? - mówiła dalej. - My w przeciwieństwie do was nie mamy nic do ukrycia. Jutro zamierzamy opleść kadłub łodzi specjalnymi pasami i za pomocą wyciągarki unieść go kilkadziesiąt centymetrów. Następnie zbadamy dokładnie cały wrak od spodu i wstępnie oszacujemy stopień destrukcji łodzi. Czy ta odpowiedź pana satysfakcjonuje? - Owszem - odparł szef. - I przepraszam, jeśli ktoś z naszego grona uważa nas za odszczepieńców. Ale muszą państwo wiedzieć, że odezwali się dzisiaj porywacze i z obecnym tu panem Drewiczem-Larsenem mieliśmy w związku z tym pewną sprawę do załatwienia. - O Boże! - jęknęła Luiza. - A ja nic o tym nie wiem? - zdziwił się magister Rzepka. - Nie zajmuje się pan przecież losami porwanych dzieci, prawda? - wtrąciłem trochę złośliwie. - Od tego mamy policję. A jeśli pan Tomasz jest w tę sprawę zaangażowany, to tylko dlatego, że został o to poproszony przez rodzinę porwanego. - Nie ma to teraz żadnego znaczenia, skoro Stefana nie ma wśród nas - powiedziała pani Petersen. - Porywacze oszukali nas. - I to już drugi raz! - dodał Drewicz-Larsen. - Drugi raz? - zdziwiła się Anna. - To znaczy, że podobne wydarzenie miało miejsce wcześniej? Tym razem Drewicz-Larsen się wydał. Wszyscy popatrzyli na niego zaskoczeni, a następnie przenieśli zdziwione spojrzenia na pana Tomasza. Ale ten nie wyglądał na zmartwionego i chętnie opowiedział o wczorajszej kradzieży pieniędzy przed bankiem w Elblągu oraz dzisiejszej wpadce w Gdańsku. Nie miało sensu ukrywanie tego, tym bardziej że szef ograniczył się do przedstawienia najbardziej zasadniczych faktów. - Kim jest złodziej jeżdżący landroverem? - zapytał magister Rzepka. - Nie wiemy - odpowiedział szef na odczepnego. - Ale są inne ciekawe rzeczy, które się tutaj dzieją. - Co masz na myśli, Tomasz? - zapytał Jorgensen. - Na przykład dwóch młodych ludzi kręcących się po porcie. - A to ładne rzeczy - magister wydął usta w ataku złości. - Znowu o niczym nie wiem. Teraz pojawili się znowu jacyś dwaj szpiedzy? - A pan myśli, że ja wiem, o czym rozmawiamy? - prychnęła Dunka. - To ja wypatrzyłem tych dwóch przez lornetkę - pochwalił się Eryk. - A mnie jeden z nich chciał nawet poderwać - dodała Zośka. W tym miejscu rozgorzała zażarta rozmowa, która trwała ponad pół godziny. Wolałem nie odzywać się, aby przypadkiem nie zostać zapytanym o cel porannego wyjazdu. Za to pan Tomasz mówił dużo, zręcznie pomijając najbardziej istotne odkrycia, poczynione w ostatnich dniach. Musieliśmy tak postępować, gdyż wśród nas znajdował się przynajmniej jeden szpieg Batury. A poza tym nie wiedzieliśmy tak naprawdę, o co chodziło w tej grze. Nie mogliśmy przecież zdradzać swoich atutów. Deszcz przestał padać przed dwudziestą drugą. Przyniósł w zamian odświeżające powietrze, nieco bardziej chłodne, i czułem, że oczyścił skażoną atmosferę. Na niebie nie było ani jednej gwiazdy, co zwiastowało pogorszenie pogody w najbliższych dniach. Pożegnaliśmy Duńczyków oraz Iwonę, wynajmującą kwaterę w mieście wraz z innymi członkami ekipy Centralnego Muzeum Morskiego, a następnie udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. W środku nocy zbudziło mnie dotknięcie. Ktoś potrząsał moim ramieniem. - Wiem, gdzie przetrzymują Stefana - tuż nad moim uchem usłyszałem podniecony szept pana Tomasza. Przebudziłem się na dobre. Fosforyzujące wskazówki zegarka wskazywały kwadrans po drugiej. - Pamiętasz numer telefonu na zapałkach, które włamywacz zostawił w Rosynancie na parkingu w Gdyni? - zapytał. - Pamiętam - przytaknąłem ziewając. - Włamywacz podłożył nam “pluskwę” i w trakcie roboty wypadły mu zapałki. - Jak mniemałem, z zapisanym numerem hurtowni. Ale przecież numer na zapałkach może dotyczyć domu, w którym przetrzymują Stefana. -Wiem! - prawie krzyknąłem. – Myśli pan o Skowronkach na Mierzei. Tam gdzie pan Andrzej ma domek letniskowy. - Otóż to. - Możemy zatem zadzwonić i to sprawdzić. - Ale co im powiemy? - rozłożył ręce. - Spytamy, czy to numer taki a taki i poprosimy o rozmowę z panem Andrzejem albo najlepiej z porywaczem Stefana Petersena? Zakładam bowiem, że pan Andrzej nim nie jest, bo po cóż by w takim razie pisał do mnie list? - Co więc robimy? - Musimy pojechać tam z samego rana. Jak na złość nasze podniecone głosy zbudziły magistra Rzepkę, który nie miał tak mocnego snu jak Jorgensen. Na szczęście przewrócił się tylko na bok i spał dalej. Ranek przywitał nas mgłą. Było ciepło pochmurno, ale deszcz nie padał. Ekipa Centralnego Muzeum Morskiego postanowiła zgodnie z wcześniej ustalonym harmonogramem prac wyciągnąć dębowy kadłub łodzi z dna Zalewu. Nasze plany na dzisiaj były nieco inne - chcieliśmy odwiedzić domek pana Andrzeja na Mierzei Wiślanej. Jorgensen był trochę nieswój, Anna z samego rana poszła do swojej ekipy, Johann naprawiał motor Luizy korzystając z warsztatu portowego, a nasza trójka poleciała do jeepa. Nie trzeba dodawać, że podróż na Mierzeję musieliśmy utrzymać w największej tajemnicy. Gdyby tylko szpieg Batury dowiedział się o naszych planach, natychmiast zawiadomiłby swoich ludzi, którzy uprzedzeni o naszej wizycie niechybnie wzięliby nogi za pas, a może i zgotowali “gorące” przyjęcie. Dlatego opuściliśmy jacht bez żadnych wyjaśnień. Johann majstrujący przy hondzie uważnie obserwował nas idących w stronę bosmanatu. Mijając go posłaliśmy blondynowi czarujący uśmiech, na który zareagował niemal warczeniem. Dziwne, że wielu ludzi nie reagowało uśmiechem na uśmiech., a właśnie nieuzasadnioną wściekłością. Czyżby zazdrościli innym dobrego samopoczucia? Ujrzeliśmy również Drewicza-Larsena, który ze szczoteczką i wiaderkiem pucował mercedesa. Wyglądało na to, że jego kieszeń była do tego stopnia pusta, że nie stać go było na myjnię. Pan Tomasz pozdrowił Duńczyka ruchem ręki. - Może jednak będą z niego ludzie - zamruczał pod nosem. Mieliśmy zamiar wsiadać do jeepa, kiedy pan Tomasz powstrzymał nas zdecydowanie. - Nie możemy, moi drodzy, tak po prostu wsiąść i odjechać. - A to czemu, wujku? - zmartwiła się Zośka. - Pan Tomasz wie co robi, mała - dodałem. - Mamy przecież założony podsłuch. - Otóż to. “Pluskwa” może być jednocześnie nadajnikiem, to znaczy informować o naszej lokalizacji, oraz spełniać rolę podsłuchu. Czyż nie tak, Pawle? - Szef ma rację - powiedziałem obserwując reperującego motor Johanna. - Jeśli teraz pojedziemy, to automatycznie będziemy mieli na karku tak zwanego plastra. Od razu się domyśla, dokąd jedziemy. Szef zadumał się. - Wiecie co? - zagadnął. - A może po prostu sprawdzimy, czy ktoś za nami nie pojedzie? Nie sądzę, aby bandyci mieli dyżury i na okrągło czuwali w porcie. Być może podsłuchują nas wybiórczo, to znaczy wtedy, kiedy spodziewają się, że mamy zamiar wyjechać. Tak jak to było z wyjazdem do banku. Pan Tomasz rozejrzał się na wszystkie strony, a po chwili utkwił wzrok w czarnym mercedesie Duńczyków. - W końcu Drewicz-Larsen jest moim dłużnikiem - rzekł do siebie. Biznesmen wychodził właśnie z bosmanatu. Pomachał nam przyjaźnie ręką. Pan Tomasz przeprosił nas i podszedł do niego. Rozmawiali krótko i widziałem, jak podekscytowany Drewicz-Larsen kiwał bez przerwy głową. Po chwili szef wrócił i kazał wsiadać do Rosynanta przypominając o obecności “pluskwy” w samochodzie. W tym czasie Drewicz-Larsen uruchomił swojego mercedesa i opuścił port. Zamierzaliśmy wyjechać, gdy przed maską wyrósł niespodziewanie magister Rzepka. - Hej! - zawołał. - Zabieram się z wami! Najwyraźniej chciał pokrzyżować nam plany. - Dokąd wyjeżdżacie? - zapytał. Wczorajsze zmęczenie ustąpiło miejsca porannemu podnieceniu. Był dzisiaj w formie. - Nie mówcie tylko, że na lody. Szef wysiadł z samochodu i stanął obok magistra. Nerwowo zerknął na zegarek, jakby się śpieszył. - Jeśli wyjeżdżamy, to wyłącznie służbowo. - Należymy do tej samej ekipy - nie dawał za wygraną magister - więc czemu nie chcecie powiedzieć, dokąd jedziecie i po co? Niezwykle tajemniczy z was ludzie. - O czym pan mówi? - udałem głupiego wychodząc na zewnątrz. Nie należało zapominać o podsłuchu w samochodzie. - Dlaczego w takim razie ma pan wypchane boczne kieszenie spodni? - zapytał mnie magister. - Co pan tam trzyma? Nóż komandosa czy mały pistolet? - Jest pan bardzo spostrzegawczy, ale nic takiego nie mam przy sobie - skłamałem zastanawiając się, czy owo “komandos” było jedynie dziełem przypadku. Ale skąd u licha mógł wiedzieć, że kilka lat temu służyłem w “czerwonych beretach”. - My nie używamy broni! - dumnie oświadczyła Zośka. - Jak mówi wujek: “używamy wyłącznie szarych komórek”. - Coś przede mną ukrywacie - nie dawał za wygraną. - A pan nie ma żadnych tajemnic, drogi magistrze? - zaatakował go szef. - Czy przypadkiem nie ukrywa pan czegoś przed nami? - Ja? - oburzył się. - O czym mówicie? - A kto rozmawiał przez telefon komórkowy i o tym nie powiedział? - palnęła bez namysłu Zośka. A jednak ta dziewczyna nie potrafiła trzymać języka za zębami. Znowu nie wytrzymała i podzieliła się z obcym naszym sekretem. Posłałem jej pełne oburzenia spojrzenie. Ale, o dziwo, jej słowa spowodowały, że magister Rzepka poczerwieniał i zaniemówił. Przez chwilę stał z wybałuszonymi oczami, aż nagle spuścił wzrok na ziemię. Czy to oznaczało, że nasze podejrzenia były słuszne i magister nie dzwonił - jak twierdził - z automatu na rynku, a używał telefonu komórkowego? Po co miałby to robić, jeśli mógł zadzwonić z jachtu? - Przyznaję się - rzekł pokornie. - Dzwoniłem do Ewy z telefonu komórkowego i nie poszedłem na rynek. Tak, to prawda. Ale nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Po prostu nie chciałem ujawniać, że mam telefon komórkowy. - A czemuż to? - Zawsze jak wyjeżdżam w teren ludzie używają mojego aparatu. A później muszę płacić horrendalne rachunki za nie swoje rozmowy. Powiedziałem sobie: “Dość tego!” Niezbyt to było przekonujące, ale w przypadku naszego kolegi z fundacji wielce prawdopodobne. Wyglądał na sknerę i samoluba. Pan Tomasz spojrzał na niego mrużąc chytrze oczy. - Przysługa za przysługę - rzekł wreszcie zerkając w stronę, w którą pojechał mercedes. - My pana weźmiemy ze sobą na przejażdżkę, a pan nam zdradzi kolejny swój sekret. - Mianowicie? - zawiesił głos ciekawy, o co tym razem nam chodzi. - Co oznaczają inicjały NNH? I znowu magister Rzepka zrobił się purpurowy na twarzy. Domyślił się, że ktoś z nas musiał grzebać w jego rzeczach. - Nie wiem - uciął krótko i zaraz popatrzył na szefa z oburzeniem. - I nie wiedziałem, że lubicie szperać w cudzych torbach? - Pan wybaczy, ale to robota Wikusia - poinformowała go Zośka. - Przypadkowo znaleźliśmy kartkę z zapisanymi inicjałami, które bracia mają wytatuowane na przegubie. - To w nie naszym stylu grzebać w cudzych rzeczach! - zapewniła Zośka. - Rozumiem - wymamrotał gładząc swoją czarną bródkę. - Ale ja nie wiem, co oznaczają te inicjały. Tyle tajemniczych rzeczy działo się na “Havamalu”, więc pomyślałem, że może jest to coś bardzo ważnego. Jako przedstawiciel poważnej fundacji muszę mieć oczy szeroko otwarte. Chciałem sprawdzić, co oznaczają litery NNH, ale nie wiem nawet, jak się do tego zabrać? - A dlaczego uważał pan, że inicjały mogą mieć jakiekolwiek znaczenie? - Nie wiem. To intuicja. Poza tym nie cierpię tych blondasów! Zaśmialiśmy się. Dobrze wiedzieliśmy, że magister Rzepka miał na pieńku z Peterem, który podejrzewał go o kradzież kapitańskiego wisiorka i listu. Człowiek Jorgensena próbował nawet wyrwać magistrowi jego bródkę twierdząc, że jest sztuczna. - No dobra - rzekł rozbawiony szef. - Wsiadaj pan z tyłu i nie rozmawiaj. To kategoryczny nakaz. Wyjechaliśmy z portu gadając bez przerwy o pogodzie. Magister Rzepka przyglądał się nam zaskoczony tym beztroskim nastrojem, ale nie odezwał się słowem. Po przejechaniu kilku kilometrów ujrzałem czarnego mercedesa Drewicza-Larsena. Stał zaparkowany na poboczu przed jakimś lasem. Szef nakazał zatrzymać jeepa. Wsadził rękę pod siedzenie i wyszedł na zewnątrz ściskając w ręku nadajnik. Wsiadł na moment do mercedesa i po kilkunastu sekundach wrócił. Mercedes ruszył, a my jechaliśmy za nim. - Możemy już spokojnie rozmawiać - odezwał się pan Tomasz nakazując, abym natychmiast skręcił w boczną leśną alejkę. - A teraz zaparkuj za drzewami, aby nikt z szosy nie mógł nas dostrzec. Posłusznie wykonałem polecenie szefa. Już wiedziałem, co jest grane. - Co tu się dzieje? - zdenerwował się magister Rzepka. - Jaką rolę odgrywa ten czarny mercedes? Czemu stoimy w lesie? I dlaczego możemy już spokojnie mówić? Byliśmy podsłuchiwani czy jak? - Jakiś dowcipniś założył nam podsłuch wyjaśnił szef - a nie chcemy, aby wiedział dokąd jedziemy. Umieściłem zatem “pluskwę” w mercedesie naszego znajomego, pana Drawicza-Larsena, aby sprawdzić, czy za chwilę jakiś pojazd nie przemknie szosą podążając za impulsem z nadajnika. Ale bandyta nie wie, że tym razem to nie jest Rosynant. - Sprytne - powiedział magister. - Skąd jednak wiecie, że Drewicz-Larsen nie jest porywaczem? - Jest przecież ojczymem Stefana. No, ale w takim razie również pan może nim być - zmrużył oczy Pan Samochodzik. - Ulotnił się pan zaraz po naszym wyjeździe z panią Petersen do banku. -Wsiadłem do pociągu jadącego do Gdańska! - zaprotestował. - Mogę pokazać bilet. - Pan Rzepka mówi prawdę - odezwała się Zośka. - Widziałam jak wsiadał do pociągu. Wagon trzeci, przedział drugi. - A ty skąd możesz o tym wiedzieć, mała? - zdziwił się oskarżony. - Śledziłam pana. - Też coś! - prychnął. - Ale dzięki temu wiemy, że to nie pan nas śledził w drodze do Elbląga - powiedział z uśmiechem szef. - Poza tym nie mógł pan ukraść listu na jachcie, bo przebywał pan w kajucie. Niemożliwe, aby zabrał pan z dywanu list i czmychnął z powrotem do kajuty. A zatem nie pan jest szpiegiem. Nagle Zośka krzyknęła: - Patrzcie! Coś nadjeżdża! Spojrzeliśmy. Szosą jechał wolno stary żuk przewożący druty zbrojeniowe. Spojrzeliśmy po sobie z rozczarowaniem. To nie był nasz prześladowca. Po piętnastu minutach bezskutecznego wypatrywania wyjechaliśmy na szosę, aby ruszyć na południe. Prawdopodobnie porywacze mieli dzisiaj inne sprawy na głowie. Na najbliższej stacji benzynowej czekał na nas Drewicz-Larsen. Pan Tomasz zabrał “pluskwę” z mercedesa i nakazał otworzyć maskę Rosynanta. Tam przytwierdził ją na wszelki wypadek do silnika i pożegnawszy Duńczyka ruszyliśmy na południe. Minęliśmy Rubno Wielkie i skręciliśmy na Nowakowo, aby nieco skrócić drogę. Za Kępinami Małymi droga zaprowadziła nas prawie pod sam Kanał Panieński, w sąsiedztwo ujścia Nogatu. Niestety, żadnego mostu tam nie było. Należało się cofnąć i znaleźć inną trasę na Nowy Dwór Gdański, z którego prowadziła na Mierzeję prosta droga. Pomógł nam magister Rzepka. - Powinien się pan cofnąć i pojechać na Miarzęcino - wyjaśnił. - I stamtąd już prosto do Nowego Dworu. “W końcu ten nasz magister na coś się przydał” - pomyślałem. Zawróciliśmy i pojechaliśmy według jego wskazówek. Bez trudu przejechaliśmy Nowy Dwór Gdański kierując się na północ, na Stegnę. Kilka kilometrów przed tą miejscowością szef zapytał: - Czy może mi pan zdradzić, magistrze, skąd pan, u licha, wiedział dokąd jedziemy? - Nie rozumiem? - zdenerwował się. - O co panu chodzi? - Udzielił pan Pawłowi bezbłędnych wskazówek, jak dojechać na Mierzeję Wiślaną. Ale przecież nikt z nas nie powiedział, dokąd się udajemy. A to znaczy, że musi pan wiedzieć. Pytanie: skąd? Szef miał rację. Przecież magister Rzepka od chwili opuszczenia portu we Fromborku ani razu nie zapytał o cel naszego wyjazdu. Jakby wiedział, dokąd jedziemy. - No dobra - sapnął głaszcząc nerwowo bródkę. - Przyznaję się. Podsłuchiwałem waszą nocną rozmowę. Tak głośno rozmawialiście, że się zbudziłem. Przepraszam, ale to nie moja wina. Przez chwilę zapanowała cisza. - Jeśli jeszcze raz dowiem się, że pan coś ukrywa, koniec naszej współpracy - oświadczył surowym tonem szef. - Idę na to. - Ale swoją drogą nie można mieć do pana żalu. Zbudziliśmy go, więc pan słuchał. - No właśnie. Wiem, że znaleźliście domek instruktora płetwonurków. Tego, który był autorem adresowanego do pana Tomasza listu. To niesamowite! Jeszcze tydzień temu nie wiedzieliśmy, kto napisał list, a teraz jesteśmy na jego tropie. Kto wie, może niedługo zdemaskujemy złodzieja? - I odbijemy Stefana - dodała Zośka. - No właśnie! - wykrzyknął. - Sami widzicie, że chce uczestniczyć z wami w tej wielkiej przygodzie. - Nie możemy tego panu odebrać. Żuławy Wiślane nie były rajem dla wczasowiczów i miastowych turystów. Można było tu zobaczyć rozległe połacie łąk i pastwisk, wąskie drogi, liczne kanały przecinające ten surowy depresyjny pejzaż. Ale było coś fascynującego w tym krajobrazie. W wyniku wielowiekowej działalności człowieka cały obszar delty o powierzchni stu siedemdziesięciu tysięcy hektarów został odwodniony. Z tego tereny depresyjne sięgające prawie dwa metry poniżej poziomu morza stanowiły około dwudziestu sześciu procent. Pierwsi próby osuszenia Żuław podjęli w XIV wieku Krzyżacy. Już w XVI wieku znane były z wysokiej kultury rolnej. W XIX wieku czerpaki i pompy zastąpiono pompami parowymi, a w następnym stuleciu - elektrycznymi. Pod koniec drugiej wojny światowej wycofujące się wojska niemieckie wysadziły w powietrze obwałowania, wskutek czego czterdzieści tysięcy hektarów pól zostało zalanych. Powstałe bagna pokrył w niedługim czasie las trzcin sięgający do trzech metrów wysokości. Żuławy przypominały bardziej stan sprzed sześciu wieków niż niedawną krainę rolniczą. Dopiero po 1949 roku ukończono odwadnianie tych terenów. Obecnie Żuławy były krainą pszenicy, buraków cukrowych i rzepaku. Mijaliśmy stada krów na rozległych pastwiskach, a monotonny chwilami krajobraz urozmaicały wiatraki typu holenderskiego oraz kościoły i domy o konstrukcji szkieletowej, często z podcieniami. Za Stegną skierowaliśmy się na wschód, w kierunku Sztutowa, gdzie mieścił się w bliskim sąsiedztwie Wisły Królewieckiej były niemiecki obóz koncentracyjny Stutthof. Za Sztutowem zaczynała się już Mierzeja Wiślana. Ten młody twór geologiczny był długim na około pięćdziesiąt kilometrów pasem piasków i wydm, częściowo porośniętym lasami. Morze Bałtyckie wywierało tutaj zasadniczy wpływ na okoliczny klimat odczuwany jeszcze daleko od wybrzeża. Przejeżdżaliśmy zatem przez zalesiony teren otoczony z dwóch stron wodą. Niemal od samego ujścia Wisły aż do wsi Przebrno niedaleko Skowronek rozciągał się rezerwat kormoranów, zaś dalej na wschód w kierunku Krynicy Morskiej nieduży rezerwat buków. Podobno w lasach żyły tutaj, oprócz saren, lisów, dzików, także daniele, wilki, a nawet bobry, wydry i jenoty. A piaszczyste plaże były usłane muszelkami małży i bursztynem. Dawno nie odwiedzałem tych stron i musiałem przyznać, że urzekło mnie ze zdwojoną siłą piękno tych terenów. - Jak tu cudownie! - zachwyciła się Zośka. - Nie możemy jednak zapominać, że oprócz niezwykłych walorów krajobrazowych Mierzeja ma swoje problemy - zaczął mówić magister Rzepka. - Najwięcej kontrowersji budzi kwestia przynależności administracyjnej Krynicy, która za wszelką cenę chce należeć do Gdańska, odległego tylko o pięćdziesiąt kilometrów. Tymczasem przypisano ją do odległego o sto pięćdziesiąt kilometrów Olsztyna. Oburzeni są nie tylko miejscowe władze i rybacy, ale także turyści. Jednak przede wszystkim mieszkańcy Mierzei, a szczególnie Krynicy, boją się nieustannie odnawianych koncepcji przekopania Mierzei. - To chyba dobrze? - zdziwiła się Zośka. - Nie musielibyśmy płynąć z Fromborka do Gdańska przez Rosję. - Tubylcy są innego zdania. Po przekopaniu Mierzei woda będzie podmywać oba brzegi, a byt mieszkańców zostanie zagrożony. Trzeba będzie wybudować most zwodzony łączący Krynicę ze Sztutowem. Kto zechce latem przyjechać tutaj i w spokoju odpocząć na słonecznej plaży? Nagle magister Rzepka zanucił fragment jakiejś piosenki: Silny morski szkwał w żagle mocno dmie, Przekopać Mierzei nie damy, o nie! - Tak się tutaj śpiewa - wyjaśnił. Dojechaliśmy wreszcie do Skowronek. Była to ładna niewielka osada naznaczona trochę piętnem współczesności, ale znajdowały się tutaj stare domy rybaków i zaniedbane gospodarstwa. Pierwszy napotkany przechodzień poinformował nas, że wszystkich wskazówek udzieli nam pan Krystian, stary rybak mieszkający na skraju wsi. Po kwadransie znaleźliśmy jego domostwo. Pan Krystian siedząc na ganku palii fajeczkę. Był starym człowiekiem o pomarszczonej twarzy z nierówno przyciętą bródka, upodabniającą go do flamandzkiego rybaka. W jego oczach dostrzegłem nie tylko inteligencje, ale i pogodę ducha. Jednak przede wszystkim ten człowiek lubił gadać. - Powiadacie, że zmierzacie do domku gdzieś blisko Zatoki? Ja tu znam każde drzewo i każdą wydmę. Tu się urodziłem. Teraz to same tylko hotele i pensjonaty dookoła. Brak zakładów pracy, bo młodzi nie mają tu czego szukać. Rybołówstwo upada, a większe firmy nie pojawiają się na tym terenie. Powiadacie, że chodzi wam o domek blisko plaży? - Drewniany - dorzuciłem. - Trochę zapuszczony. Podobno mieściła się tam stacja naukowa. - A może zna pan Andrzeja W.? - zapytał szef. - Płetwonurka. - Nie znam takiego - pokręcił przecząco głowa. - A może widział pan bordo landrower albo białego opla? - Za dużo teraz przyjezdnych. I nie znam się na autach. Ale wiem, o który domek pytacie. Kupił go miastowy. H niedaleko stąd. Wcześniej był własnością ornitologów. Musicie pojechać tą uliczką i skręcić w lewo za sklepem spożywczym. Wjedziecie w las i dalej trzymajcie się dróżki prawie aż do samej plaży. Jakieś sto metrów przed brzegiem skręćcie w prawo. Podziękowaliśmy mu i zamierzaliśmy odejść, ale zatrzymał nas ruchem ręki: - Aha! Uważajcie też na dziki. - Na dziki? Uśmiechnął się. - Kiedyś było ich chyba dwadzieścia - rozgadał się pan Krystian. - Teraz jest ich więcej. Przychodzą pod dom. Wyjadają żołędzie spod dębu. Nawet jabłka jedzą. A bywa, że usiądą na środku drogi i jak dziady proszą o pożywienie! - Dziękujemy za przestrogę. - Ale, panowie! - nie chciał nas puścić i zrobił dramatyczną minę. - Dziki to jeszcze nic. - A co? - z udawanym przerażeniem zapytała Zośka. - Macie tu jakiegoś potwora? - Kormorany - wyszeptał z bólem wyrysowanym na twarzy. - Taka bestia potrafi w ciągu dnia zjeść tyle kilogramów ryb, ile waży. A waży sporo. W ciągu dnia kormorany zjadają więcej ryb, niż potrafią złowić nasi rybacy. Wiem o tym dobrze, bo przez nie straciłem pracę. No i nieustannie słychać ten wrzask! - Pan Krystian ma rację - wtrącił magister Rzepka. - W samym rezerwacie żyje ich tutaj piętnaście tysięcy. - To prawdziwe bestie - biadolił staruszek. - I nie ma na nich rady. Ludzie chcą nawet podpalić las, ale co będzie, jak ekolodzy z zemsty przekopią Mierzeję? Pożegnaliśmy go i pojechaliśmy według jego wskazówek. Za sklepem spożywczym skręciliśmy w lewo. Jechaliśmy teraz leśną piaszczystą dróżką wychodzącą wprost na Zatokę. Rósł tutaj starodrzew sosny i świerka. Im dalej posuwaliśmy się w kierunku brzegu, tym wyraźniej atakował nasze uszy wrzask kormoranów i pojawiło się coraz więcej brzóz i grabów, na koronach których tkwiły setki gniazd tych rybożerców. Jechaliśmy wolno wyszukując wzrokiem ścieżki odbijającej w prawo i prowadzącej - według słów staruszka - do opuszczonego domku. Nie mogliśmy jednak jej znaleźć. Ścieżka mogła zarosnąć albo po prostu nie zauważyliśmy jej wcześniej. - Proponuję zostawić samochód i dalej iść pieszo - powiedział szef. - Jeśli w pobliżu znajduje się domek, to w każdej chwili możemy natrafić na któregoś z porywaczy. Znalazłem wąski przesmyk między drzewami po prawej stronie dróżki i wjechałem w las. Zatrzymaliśmy się za wysoką sosną i wyszliśmy. Kormorany wrzeszczały koncertowo. Przypomniałem sobie ten odgłos z taśmy magnetofonowej od porywaczy. Tak, chłopaka musieli przetrzymywać gdzieś w tych stronach. Wrzask tych czarnych ptaków był tak charakterystyczny, że nie mieliśmy już żadnych wątpliwości, że Stefan jest więziony na Mierzei. Ruszyliśmy pieszo w kierunku Zatoki. Zapach lasu mieszał się ze słonawym oddechem morza, wrzask kormoranów z szumem fal. Wreszcie przebiliśmy się przez las i wyszliśmy na piaszczystą plażę, której brzeg porastała trzcina. I tam można było wszędzie dostrzec gniazda kormoranów skupione w całe kolonie. Ustawiłem ostrość lornetki i przez chwilę obserwowałem kormorany. Były to średniej wielkości ptaszyska o czarnym upierzeniu, z długimi szyjami i wydłużonymi haczykowatymi dziobami. Niektóre miały białe upierzenie głowy i grzbietu. Oddałem lornetkę Zośce, zaś pan Tomasz przekazał swoją magistrowi Rzepce. Kiedy skończyli oględziny, ruszyliśmy plażą wzdłuż skraju lasu na wschód, aby obejść domek od północnej strony. Wiał trochę chłodny, ale orzeźwiający wiatr, zaś metrowej wysokości fale atakowały brzeg, aby potem zginąć w trzcinowej gęstwinie. I nagle z wrażenia zatrzymaliśmy się. - Chowamy się! - krzyknął pan Tomasz. Na plażę wjechało bowiem granatowe volvo. Szybko pobiegliśmy w stronę lasu i schowaliśmy się za drzewami. W tym czasie samochód wolno jechał po plaży znacząc na piasku ślady opon. - Batura - szepnęła Zośka. - Batura? - zdziwił się magister Rzepka. - Czy to nie jest przypadkiem ten wytrawny koneser i znawca dzieł sztuki? - Co pan mówi? - oburzył się szef. - To nie jest Waldemar Batura, mój świętej pamięci kolega ze studiów, ale jego syn Jerzy. Ten młody człowiek w volvo należy do nowej generacji przestępców, która bardziej od pomyślunku ceni pistolet. Chociaż muszę przyznać, że ostatnio Jerzy zrobił duże postępy w dziedzinie tak zwanych dobrych manier. Szef przyłożył do oczu lornetkę. Uczyniłem to samo. Jerzy wysiadł z samochodu i zaczął iść wolno w stronę brzegu. Ubrany w luźny jasny garnitur szedł zamyślony z rękami w kieszeni. Zatrzymał się nad samym brzegiem i patrzył na horyzont. Ale czy w tej chwili podziwiał piękno tych stron? Nie, raczej pragnął na chwilę zapomnieć o ciemnych interesach albo też był w tarapatach. Dopiero wtedy, gdy woda obmyła mu noski butów, jakby się ocknął i ruszył z powrotem do samochodu. Wsiadł do niego i zataczając wielkie koło na piasku zniknął z plaży. Odetchnęliśmy z ulgą. - Mieliśmy szczęście, że drań nas nie widział - powiedział szef i zatarł z zadowolenia ręce. - Ten domek musi być w pobliżu. Domek był idealnym miejscem dla przetrzymywania więźniów. Ukryty w lesie, z dala od cywilizacji, pięćdziesiąt metrów od plaży, musiał być niegdyś wspaniałym punktem wypadowym dla ornitologów. Był to mały przysadzisty domek z mocno zniszczoną fasadą i dwuspadowym dachem z potłuczoną miejscami dachówką. Dwie malutkie lukarny po obu stronach dachu były mało widoczne poprzez pnącza winorośli. I jeszcze zamknięte okiennice potwierdzały, że domek jest opuszczony. Ale dwie rzeczy wskazywały, że ktoś w nim przebywał: biały opel ukryty za domkiem oraz ślady opon volvo Batury na zarośniętym trawą podwórzu. Jerzy opuścił dom, ale nadal ktoś w nim gościł. - Biały opel! - niemal krzyknęła Zośka. - To nim wywieźli Stefana! - Ciszej - upomniałem ją. - Nie wiemy, ilu ludzi przebywa w tym domu. Mogą pilnować terenu albo nawet trzymać psy na wolności. Przez kwadrans obserwowaliśmy dom ukryci w gęstwinie lasu. Jak na złość nikt nie wyszedł z domku, nikt nie kręcił się po terenie, żaden pies nie wychylił pyska. - W domku ktoś musi być - stwierdził szef. - Tylko jak wywabić go z ukrycia? - Widzicie te stare słupy telefoniczne? - spytałem. Na tyłach domu znajdował się zniszczony słup telefoniczny z dyndającym drutem, który ginął w leśnej otchłani. Linia mogła być czynna. Magister Rzepka wyciągnął spod koszuli telefon komórkowy przypięty do paska spodni. - Jest prawdą, że w trakcie rejsu po Zalewie aparat zamókł, ale już naprawiłem - zaczął się tłumaczyć. Pamiętałem ową przymusową kąpiel magistra Rzepki. To nie niechęć do opalania była powodem, że chodził cały czas w ubraniu mimo upału, a przypięta do paska komórka. - Co chce pan zrobić? - spytaliśmy niemal jednocześnie. - Zadzwonię i wywabię łotrów ze środka. To na pewno są porywacze. - Skąd taka pewność, magistrze? - zdziwił się pan Tomasz. - Z samego rana zadzwoniłem pod numer zapisany na pudełku zapałek, o którym rozmawialiście wieczorem w kajucie - wyjaśnił magister. - Odezwał się człowiek mówiący z dziwnym akcentem. Zapytałem: “Jak minęła noc?”. Wiecie, co usłyszałem? “Wszyscy więźniowie czują się dobrze”. Niestety, zaraz przerwał połączenie. - Wszyscy więźniowie? - wyrwało się jednocześnie naszej trójce. Zgłupieliśmy do reszty. O jakich więźniach była mowa? - Nieładnie - pogroził mu palcem szef. - Tym telefonem wzmógł pan tylko czujność porywaczy. - To dlatego Batura był taki zamyślony na plaży - dodałem. - Ale w jakim języku pan rozmawiał? - Po norwesku - z dumą oświadczył magister Rzepka. - Trochę znam ten język. Oprócz angielskiego, niemieckiego i francuskiego. Ale musi pan przyznać, że dzięki temu wiemy, że w domku są porywacze. Można się domyślać, że ten wasz Batura współpracuje ze Skandynawami. - Być może to jakaś grupa wrogo nastawiona do Jorgensena! - zapiszczała Zośka. - Przypłynęli tutaj, aby przeszkodzić nam w operacji? A Batura im przewodzi. - Dziwne - zastanowił się szef. - Mówisz, że przypłynęli? Zdaje się, że już widziałem jedną łódź z “wikingami” na pokładzie. Czy to nie ma związku z festiwalem wikingów na Helu? - Racja! - wrzasnęła dziewczyna. - To już za pięć dni! Raptem wszyscy znieruchomieliśmy. Z domku wyszedł jakiś człowiek. Był wysokim mężczyzną w średnim wieku ubranym w dżinsy i koszulkę. Najbardziej jednak charakterystyczna cechą było to, że miał idealnie białe włosy. Wyrzucił daleko przed siebie niedopałek i wszedł z powrotem do środka. - Albinos - wyszeptał pan Tomasz. Był poruszony pojawieniem się mężczyzny. - Już go widziałem. Z sopockiej plaży obserwowałem łódź “wikingów”. Zdaje się, że płynęli na południe w kierunku Mierzei. To dziwne, powinni byli kierować się na północ, do Helu. Zamyślił się i zaraz wyciągnął do mnie rękę. - Pokaż zdjęcie instruktora, które znalazłeś w klubie “Akwalung”. Podałem mu je. Pan Tomasz przyglądał się w zamyśleniu niewielkiemu prostokącikowi papieru. Jeszcze chwila i doznał olśnienia. - To on! - krzyknął triumfalnie. - Dopiero teraz przypomniałem sobie tę twarz. Oto i nasz instruktor płetwonurków we własnej osobie. To on znajdował się na łodzi, którą przypadkowo obserwowałem. Popatrzyliśmy na siebie zdumieni. - Jakoś nie pasował do reszty załogi ubranej w wikińskie stroje. Ale to przecież nieważne. Nasz albinos nie przypomina teraz wikinga. Widać mają nasi przebierańcy jakąś tajemniczą misję do wykonania, a ich uczestnictwo w festiwalu jest jedynie przykrywką. - Zastanawia mnie tylko jedno - rzekłem. - Czemu pan Andrzej napisał do nas list, skoro wszystko wskazuje, że działa przeciwko nam? - A bo ja wiem, Pawle? - Ja za to wiem, co koniecznie musimy zrobić - powiedziała groźnie Zośka. - Po naszym powrocie do Fromborka trzeba poważnie pogadać z aktorką Luizą. Jeśli jest niewinna, czemu nie przyznała się do założenia podsłuchu w Rosynancie? Podwójna agentka! - Być może, być może - powiedział szef niezbyt przekonująco, jakby poczuwał się do winy za to, że sprowadził aktorkę po raz drugi na jacht. - Ale wiemy, że Luiza nie mogła ukraść listu na jachcie. Po prostu w tym czasie tam jej nie było. - Niestety, Zośka ma chyba rację - odezwałem się. - List ukradł ktoś inny, ale Luiza i tak jest oszustką. Współpracowała z Jerzym od samego początku. W Rosynancie znalazł pan zapałki z logo motelu, w którym później spotkał pan “przypadkowo” Baturę. W tym czasie urocza blondynka szperała w pańskim pokoju hotelowym. To wszystko było ukartowane. No i na zapałkach był zapisany telefon do domku pana Andrzeja, a na własne oczy widzieliśmy tutaj Jerzego. Moim zdaniem, to przesądza o winie Luizy. Jako że magister Rzepka nie wiedział za bardzo, o czym rozmawialiśmy, wtajemniczyliśmy go w większość wydarzeń ostatnich dni. Słuchał uważnie i bez przerwy kręcił z niedowierzaniem głową. - Z tego wynika, że na pokładzie “Havamala” jest więcej niż jeden szpieg Batury - dedukował szef. - Albo nie wszyscy należą do jednej i tej samej bandy. - Musimy wywabić z domku albinosa - zaproponował magister Rzepka i nie czekając na opinię pozostałych zaczął wystukiwać numer telefonu. Powstrzymaliśmy go zdecydowanym ruchem ręki. - Zaraz, zaraz, magistrze! Jednym nieodpowiedzialnym zagraniem może pan wystraszyć porywaczy! - No i co z tego? - oburzył się. - Przecież wszystkim nam zależy, aby dostać się do domku i uwolnić więźniów. Magister Rzepka miał rację. Zaczął mnie nawet w pewien sposób zadziwiać. Jego wizerunek nowoczesnego urzędnika jakby się ulotnił. To już nie był ten sam pracownik fundacji. - Po prostu zadzwonię i przedstawię się jako funkcjonariusz policji - powiedział. - W końcu to pan jest zwolennikiem współpracy z policją, panie Tomaszu. - No tak - zafrasował się szef. - Racja, ale pan przecież nie jest z policji. - Ale porywacze o tym nie wiedzą. Przestraszą się, uciekną i wtedy odbijemy więźniów. A to, że nie jestem policjantem... - zawiesił na chwilę głos. - Cóż, w młodości zawsze chciałem nim być. Pan Tomasz był niezdecydowany. - Właściwie popieram magistra Rzepkę, szefie - odezwałem się. - Ja też - śmiało przyłączyła się do tego pomysłu Zośka. - Zatem troje przeciw jednemu! - uśmiechnął się magister. Szef ciężko westchnął, ale w duchu chyba też popierał ten pomysł. - No dobra. Przekonaliście mnie. Do dzieła! Zadowolony pomysłodawca szybko wybrał numer i po chwili zaczął mówić: - Czy to mieszkanie pana Andrzeja W.? Halo! Halo! Tutaj policja! Magister Rzepka wyłączył komórkę. - Wystraszyłem drania! Tylko patrzcie uważnie! I faktycznie. Po chwili rozwarły się szeroko drzwi domku, z których wyskoczył jak poparzony albinos. W garści trzymał torbę sportową i rozglądał się nerwowo dookoła. Był sam. Obserwowałem go przez lornetkę, więc mogłem dostrzec paniczny strach wyryty na jego brzydkiej twarzy. Fortel magistra Rzepki okazał się niezwykle skuteczny i udowodnił, że albinos nie ma czystego sumienia. Bał się policji jak diabeł święconej wody. I miał coś w tej swojej brzydkiej twarzy, co powodowało, że człowiekowi cierpła skóra. Zapalił silnik i naciskając pedał gazu do dechy wyjechał z terenu posiadłości tą samą drogą co Batura. - Brawo dla magistra! - zapiszczała z radości Zośka i zaraz zdumiona uniosła ku górze brwi. - Ciekawi mnie jednak, jak albinos zrozumiał pańskie słowa, skoro nie zna polskiego? - Słowo “policja” zrozumie nawet pigmej - wyjaśnił z dumą magister. - Wszędzie brzmi podobnie. Szef wskazał ręką kierunek, z którego przyszliśmy. - Biegnij, Pawle, do Rosynanta i jedź za albinosem! Każda sekunda się liczy! - Czy to ma sens? - zdziwiłem się. - Opel może wybrać tylko jeden kierunek ucieczki, a mianowicie na zachód w kierunku Gdańska. Przecież nie będzie uciekał w stronę granicy państwowej, prawda? No, pośpiesz się! Pobiegłem przez las, ile miałem tchu w piersiach i sił w nogach. Na szczęście jeep był w pobliżu, więc po trzech minutach byłem na miejscu. Wyjechałem na leśną dróżkę i pojechałem w kierunku szosy. Pan Tomasz trafił w dziesiątkę. Białego opla ujrzałem wyjeżdżającego ze stacji benzynowej tuż przed Sztutowem. Tak jak przypuszczałem, albinos nie spodziewał się pościgu i spokojnie zatankował paliwo. Ale zaraz jego spokój prysnął. Zauważył mój pojazd, gdyż gwałtownie przyśpieszył. Z satysfakcją wyobraziłem sobie minę albinosa gapiącego się we wsteczne lusterko. I pewnie już się domyślał, kto wykonał telefon do domku podając się za policjanta. Jechałem za nim schowany za dwoma samochodami osobowymi licząc w duchu, że uda mi się je wyprzedzić na wąskiej szosie i usiąść albinosowi na ogonie. Ale nie była to taka prosta sprawa. Co chwila nadjeżdżał jakiś samochód z naprzeciwka. Było lato, sezon wakacyjny i tysiące zmotoryzowanych turystów ciągnęło w te strony albo przemieszczało się na zachód. Jak na złość przed wsią Jantar zrobił się duży korek w kierunku Gdańska, w efekcie czego jechaliśmy tak wolno, że mogłem dosłownie wysiąść z samochodu i wsiąść do opla. Tylko co bym zrobił? Wyciągnął albinosa na pobocze i sprał na kwaśne jabłko? Dopiero zrobiłby się korek i wrzask. Przyjechałaby nie tylko policja, ale i telewizja! Raptem opel zmusił mnie do natychmiastowego działania. Pragnąc uniknąć stania w uciążliwym korku skręcił w lewo kierując się na południe. Przecież nie był pewny moich niezłomnych zasad poszanowania prawa i z pewnością przewidywał, że zechcę go dorwać. Skręciłem za nim. Przejeżdżałem właśnie jeden z licznych kanałów przecinających żuławską ziemię, kiedy zapalił się wskaźnik paliwa i poczułem pot wstępujący na moje czoło. Miałem tylko kilka litrów paliwa, zaś albinos przecież nie tak dawno tankował. Spoglądając nerwowo na wskaźnik paliwa jechałem za nim w bliskiej odległości. Przeciwnik trochę się pogubił w terenie, ale wciąż uciekał. Być może liczył, że znajdzie drogę łączącą go z jakąś większą szosą. Dlatego jazda nasza nie była szybka. Były tu bowiem wąskie i kręte drogi przebiegające przez liczne wsie. Mówiąc krótko – kluczyliśmy w kółko i bez sensu. Przed małym mostem na Linawie w okolicach Jeziernik Rosynant w końcu “zdechł”. Z wściekłością ujrzałem tył opla znikający za jakimś zakrętem, więc szybko wysiadłem po kanister w bagażniku. Ku swemu przerażeniu stwierdziłem, że był pusty. “Pan Tomasz jak zwykle zapomniał uzupełnić paliwo” - pomyślałem z goryczą. Godzinę zajęło znalezienie uczynnego młodzieńca, który zechciał sprzedać trochę paliwa. Najbliższa stacja benzynowa była bowiem dopiero w Nowym Dworze Gdańskim. Potem pojechałem do miasta i z najbliższego automatu zadzwoniłem do domku pana Andrzeja. Odebrał pan Tomasz: - Witaj, Pawle! - usłyszałem jego podniesiony głos. - Zgubiłem albinosa. - Wiem - sapnął. - Nie pytaj, skąd. Uciąłem sobie z kimś małą pogawędkę, ale o szczegółach później. Najważniejsze, że odbiliśmy więźniów. Za chwilę zjawi się policja, więc jedź prosto do Fromborka. Wyobraź sobie, że “Havamal” odpłynął. ROZDZIAŁ PIĄTY CHESTERFIELDY • MŁODZI WIĘŹNIOWIE • KIM JEST MARK RUTRA? • CO WYDARZYŁO SIĘ PRZED ROKIEM NA ZATOCE GDAŃSKIEJ? • TELEFON OD BATURY • ROZWAŻANIA W DRODZE NA POSTERUNEK • KOLEJNE PORWANIE • VOLVO TO NIE MERCEDES • JERZY DOTRZYMUJE SŁOWA • POWRÓT • INFORMACJE SIERŻANTA JANIAKA • ODWIEDZINY • “DOBRANOC, PANI ARCHEOLOG” Zbliżając się do domku zauważyliśmy, że miał on delikatnie zarysowany gzyms nieznacznie wysunięty przed lico muru, nad którym biegły dwa kable: ten od elektryczności i telefoniczny. W holu przekręciliśmy kontakt. Skąpe światło rozproszyło mrok i ujrzeliśmy zaniedbane, lekko cuchnące stęchlizną wnętrze. Hol, a w zasadzie wąski korytarz, miał czworo drzwi i odpadający tynk. Po skrzypiącej drewnianej podłodze przeszliśmy do kuchni. Jedynymi elementami umeblowania były tutaj stół oraz kredens. O niedawnej obecności albinosa w tym pomieszczeniu świadczyły: elektryczna kuchenka, zabrudzona umywalka wypełniona talerzami i garnkami, niedopałki papierosów na talerzu, jeszcze ciepła kawa oraz stary telefon na parapecie. Ale największego odkrycia dokonała Zośka. Wśród niedopałków i zmiętych paczek po papierosach znalazła jedną po chesterfieldach! A pod stołem znajdowała się mała, podręczna walizeczka. Jej zawartość wprawiła nas w największe zdumienie. Po otwarciu jej ujrzeliśmy bowiem zestaw peruk, sztucznych wąsów i innych charakteryzatorskich akcesoriów. - Niesłychane - skomentował nasze odkrycie magister Rzepka próbując przymierzyć jedną z peruk. - Niesłychane. - Proszę niczego nie dotykać aż do przyjazdu policji - upomniałem go. Nagle usłyszeliśmy dochodzące z tylnej części domu ciche pojękiwania. Triumfalnym wzrokiem spojrzeliśmy po sobie i natychmiast tam pobiegliśmy. Musiałem zapalić latarkę, gdyż w pomieszczeniu nie było światła. Na podłodze małego pokoju bez mebli ujrzeliśmy leżącego i skrępowanego sznurem Stefana. Mrużył oczy przed światłem latarki. - Stefan! - krzyknęła radośnie Zośka. - To ty, Zosiu? - zajęczał młody człowiek. - A ja! - dumnie odparła. - Jesteśmy tu z Panem Samochodzikiem i magistrem Rzepką. A Paweł ściga porywacza! - Witaj, Stefanie! - przywitałem go i omiotłem światłem latarki naszą trójkę. - Nic ci nie jest? - Z natury jestem odważny jak wszyscy Petersonowie - rzekł dumnie, gdy pomagaliśmy mu wstać. Zmęczenie i cierpienie nie odebrały mu radości z naszego widoku. - Słabo nas tu karmili, ale na szczęście nie torturowali. - Nas? - zdumieliśmy się. - Za tymi drzwiami są pozostali! Poświeciłem we wskazanym kierunku i dopiero teraz w świetle latarki odsłoniły się wąskie drzwi prowadzące do magazynku. Weszliśmy. W kącie leżało dwóch skrępowanych młodych ludzi w wieku czternastu lat. To byli podopieczni pana Andrzeja. To ich widzieliśmy z Zośką kręcących się wczoraj w porcie we Fromborku. To ich zdjęcia znalazł Paweł podczas nocnej wizyty w klubie. Byli wystraszeni, niemalże trzęśli się ze strachu, ale kiedy przedstawiłem się, odetchnęli z ulgą. - Jak się nazywacie, koledzy? - Ja jestem “Fiolka”, a kolega obok to “Encyklopedia” - usłyszeliśmy cichy głos jednego. - Zapewne powszechna? - zażartowała siostrzenica. - Zosiu! - upomniałem ją natychmiast. - Nie obrażaj więźniów. Trzeba ich rozwiązać. - Dokładnie! - odezwał się “Fiolka”. - Mój kolega “Encyklopedia”, to prawdziwa... encyklopedia wielotomowa. - Za to twoja wiedza zmieściłaby się w zwykłej fiolce - odparował drugi. - Spokojnie, chłopcy - wkroczyłem do akcji jako rozjemca. - To tylko żarty, chociaż miejsce do tego nieodpowiednie. Zośka ma cięty język. - Na własnej skórze odczułem to na plaży we Fromborku - rzekł do siebie “Fiolka”. Pomogliśmy im rozsupłać więzy i wyszliśmy do oświetlonego korytarza. - Oczom nie wierzę, że wreszcie stoimy sam na sam z Panem Samochodzikiem? Nie do wiary! - Tak, to prawda, kolego podrywaczu - rzuciła gniewnie Zośka. - Szpiclowaliście nas we Fromborku, ale wujek was zauważył? Chcieliście nas przechytrzyć, co? A teraz my was ratujemy! “Fiolka” był wysokim i bardzo chudym chłopcem o piegowatej twarzy zdradzającej cechy urwisa. Nieco grubszej postury “Encyklopedia” miał inteligentne spojrzenie i chyba bardziej od rówieśnika cenił rozwagę. - To było tak. Poszliśmy na hamburgera, bo zgłodnieliśmy - kontynuował “Fiolka” - i jeszcze jakiś czas kręciliśmy się po rynku, gdy niespodziewanie ktoś przyłożył nam do ust waciki z czymś śmierdzącym... - To był eter - wyjaśnił “Encyklopedia”. - Z domieszką halotanu albo chloroformu. - I ocknęliśmy się dopiero tutaj - dodał “Fiolka”. Rozmowa odbywała się w języku polskim, więc szybko wyjaśniłem Stefanowi, kim są chłopcy i jak się tutaj znaleźli. - Mnie też ktoś załatwił eterem - westchnął młody Petersen. Na szczęście trzymał się nieźle. A i dwaj pozostali również wyglądali na zdrowych. - Jak nas znaleźliście? - zapytał Stefan. - Pomogła nam w tym taśma od porywaczy z twoim nagraniem - wyjaśniła szybko Zośka. - W tle nagrania usłyszeliśmy kormorany, a Mierzeja Wiślana jest przecież ich krainą. Wszyscy chłopcy z uznaniem pokiwali głowami. - A dlaczego nas śledziliście? - zapytałem “Fiolkę” i “Encyklopedię”. - Bo my... bo my... no wie pan... jest pan naszym idolem - zawstydzili się. - Chcieliśmy na osobności porozmawiać z panem o tym, co nam się przydarzyło rok temu na obozie. Ale musieliśmy być bardzo ostrożni. - Widzę, że macie wiele do powiedzenia - poklepałem ich po plecach. - To mnie cieszy. Ale wszystko opowiecie później. Teraz musicie odpocząć. Nagle usłyszeliśmy wołanie magistra Rzepki dochodzące z innego pomieszczenia: - Panie Tomaszu! Panno Zosiu! Chodźcie tutaj! Tu jest ktoś jeszcze! Zaskoczeni pobiegliśmy do magistra. Widać Rzepka musiał węszyć po domu, kiedy my gawędziliśmy na korytarzu z chłopcami. - Patrzcie! - krzyknął, gdy znaleźliśmy się w pierwszym pomieszczeniu po prawej. Był to niewielki przedsionek bez okna, prowadzący do ostatniego pomieszczenia służącego niegdyś jako laboratorium. Światło wpadające z korytarza oświetlało zakneblowanego mężczyznę ubranego na sportowo. Był przywiązany do regału przymocowanego na stałe do ściany. Inteligentne brązowe oczy wpatrywały się w nas z zainteresowaniem, ale nie było w nich strachu. - Znalazłem go przypadkowo! - ryczał na całe gardło podekscytowany magister. - Szperałem wszędzie i znalazłem drania. - Dlaczego od razu drania? - zapytałem oburzony. Nie lubiłem, gdy ktoś rzuca na wiatr nieuzasadnione oskarżenia. - Spójrzcie na tę zuchwałą twarz i przenikliwe spojrzenie - oburzył się. - Toż to prawdziwy gangster. Ale facet wyglądał przyzwoicie. Miał lekko szpakowate włosy, wydatny nos oraz dobrze zarysowane szczęki. Nic wyglądał na gangstera. Bardziej przypominał uwodziciela. - Nie wiedzieliśmy, że jest tu jeszcze ktoś - orzekli zgodnie chłopcy. - Niech mu pan wreszcie zdejmie z ust ten plaster, magistrze - zaproponowałem. Magister Rzepka szybko odkleił szarą taśmę, aż nieznajomy syknął z bólu. - Ostrożnie - wycedził posyłając magistrowi pełne wrogości spojrzenie. Mówił ze śmiesznym akcentem zdradzającym cudzoziemca. - I nie jestem żadnym gangsterem. To mnie osadzono w tej norze. A może to wy jesteście gangsterami? Tylko te dzieci nie pasują do was. - Ci chłopcy tak samo jak pan byli tutaj więźniami. - Nie wiedziałem, że jest nas więcej w tej budzie. Jeśli nie jesteście gangsterami, to rozwiążcie mnie. - Ja mu nie wierzę - wtrącił magister Rzepka. - Zaryzykujemy - zażartowałem i wydałem komendę. Pomogliśmy mężczyźnie wstać, gdyż niemal słaniał się na nogach. Był słaby, chociaż wyglądał całkiem nieźle. - Mark Rutra - przedstawił się wreszcie wyciągając do każdego z nas rękę. - Przyjechałem do Polski w interesach. - Coś dobrze mówi po polsku - mruknął magister. - Mój dziadek był Polakiem, stąd to nazwisko: Rutra. On się nazywał Rutcharsky, więc zmieniono to nazwisko na Rutra. Lubię Polaków, ale kiedy grają ze sobą nasze piłkarskie reprezentacje, kibicuję oczywiście Anglikom, ha, ha, ha. - Ale jak się tutaj pan znalazł, panie Rutra? - Załatwiałem interesy w banku i nagle po wyjściu zostałem zaatakowany. Tak samo jak w przypadku chłopców, ktoś niespodziewanie przyłożył mi do nosa wacik z czymś śmierdzącym. - To był eter! - pomógł mu “Encyklopedia”. - A widział pan albinosa? - zapytała Zośka. - Nic nie widziałem i nie słyszałem. Częściej dzwonił tutaj telefon. Po prostu jakiś typ przynosił suchy prowiant i picie. Wsuwał je w szparę drzwi. Częstował również papierosami. Wokół miejsca, w którym leżał Rutra znajdowały się niedopałki chesterfieldów. - Skoro był pan zakneblowany, to jak mógł pan palić? - zapytała Zośka. - No właśnie - dodał magister. - A jak mógłbym pić i jeść? - zaśmiał się. - Dopiero ostatniej nocy zaklejono mi usta plastrem. - Czy żądano za pana okupu? - zadałem pytanie. - I czy zna pan może Baturę vel Sterlickiego? Ten człowiek z wieloma gośćmi z zagranicy ubija różne interesy. Jak sądzę, lubi także porywać dzieci i biznesmenów. - A jak wygląda ten Batura? Opisaliśmy mu dokładnie Jerzego. - Tak, to on! - wykrzyknął i zaraz spoważniał. - To ten Batura mnie tutaj więził? Co chciał przez to osiągnąć? Sfałszować karty kredytowe czy tylko zabrać pieniądze? Nie skończyliśmy tej rozmowy, bo oto rozdzwonił się w kuchni telefon. - Kto to może dzwonić? - zdziwił się magister. - To pewnie pan Paweł - - rzekła z nadzieją w głosie Zośka i ochoczo ruszyła do kuchni. Poszliśmy za nią. Dziewczyna podniosła słuchawkę. Kiedy zdziwienie odebrało jej mowę, domyśliłem się, że to nie Paweł dzwoni. - O co chodzi, Zosiu? - Batura chce z tobą mówić, wujku. - Batura? - zdziwiłem się. - A jakiż to ma do mnie interes? Widać albinos przekazał mu już wiadomość, że zdobyliśmy ich prywatną Bastylię. - O co chodzi, panie Jerzy? - rzuciłem do słuchawki. - Nie spodziewałem się, że znajdzie pan ten domek i zupełnie nie wiem, jak pan to zrobił - usłyszałem jego cichy głos. - Nieważne. Przyznaję się, że dla pieniędzy porwałem kilka osób. - To świetnie - ucieszyłem się. - W takim razie oddaj się pan teraz w ręce policji. - Przyznaję się wyłącznie dlatego, aby pokazać, że nie mam nic wspólnego z operacją “Skarby wikingów”! - Zadziwia mnie pan, panie Jerzy. - To proste, panie Tomaszu. Nie chcę z wami zadzierać. Wy robicie swoje, a ja swoje. - Ale pan łamie prawo. - Czy pan wie, że jakiś amerykański psycholog udowodnił, iż niektórzy ludzie podświadomie pragną być porwani? - zagadnął. - W ten sposób czują się ważni. - A pan szuka uzasadnienia dla swojej przestępczej działalności. - Przede wszystkim nie mam nic wspólnego z operacją “Skarby wikingów” - uparcie powtórzył. - Nie interesują mnie wraki, a bogaci ludzie. W tym miejscu pragnę pana przeprosić za kilka kłamstw, które wam sprzedałem. To co naopowiadała wam Luiza, że nurkowałem w zeszłym roku we Fromborku, to był blef. Nawet tam nie byłem. Chciałem, aby uwierzył pan, że interesuję się jakimś wrakiem. Chciałem zwabić panią Petersen do Fromborka. - Dlaczego akurat tam? - Bo tam popłynęliście - wyjaśnił. - A Luiza na pokładzie “Havamala” miała być szpiegiem donoszącym, co dzieje się na “Conquistadorze”? - No właśnie - przytaknął. - Od razu wiedziałem, że kiedy ta Dunka przypłynie nad Zalew, to pan się z nią spotka. Stąd nasze “przypadkowe” spotkanie na gdańskiej Starówce. Stąd ten anonim z pogróżkami. Chciałem, aby pomógł pan tej bogatej kobiecie uwierzyć, że coś naprawdę znajduje się na dnie Zalewu. - Przecież ona znalazła wrak! - To musiał być przypadek! - ryknął Batura. - Przysięgam! - A co powie pan o interesach z Jorgensenem? - zapytałem. - To szajbus na punkcie poszukiwania wraków. Niełatwo go przechytrzyć. Zrezygnował z mojego udziału w interesach, bo za mało się znam na jachtach i sonarach. Chciałem zapytać go jeszcze o Annę, ale na wszelki wypadek postanowiłem nie poruszać tego tematu. Czy Batura mówił prawdę? Otóż nie. Kłamał, kłamał i jeszcze raz kłamał! Najdobitniej świadczył o tym fakt porwania chłopców. Współpracował z “wikingami” oraz panem Andrzejem. Mogłem go teraz zapytać o wszystko, zażądać wyjaśnień, ale gdybym tak zrobił, zdradziłbym nasze atuty. Ta rozmowa przypominała grę pokerzystów. Nikt z nas nie wiedział, jaką kartę posiada przeciwnik i czy mówi prawdę. - Niestety muszę poinformować policję o pańskim nowym hobby w domku byłych ornitologów. - Niech pan tego nie robi, to o czymś mu powiem - zaproponował. Nie odezwałem się, więc zaczął mówić. O tym jak pojmał człowieka posiadającego zagraniczny paszport na nazwisko Mark Rutra, człowieka w bordo landroverze. To ten człowiek ponoć nas śledził, palił namiętnie chesterfieldy i posiadał bardzo dziwną kolekcję peruk w walizeczce. Uśmiałem się. - Cwaniaku, chcesz zwalić winę na Rutrę? - krzyknąłem do słuchawki ze złością. - To przecież pański albinos jeździł landroverem, pali chesterfieldy i nosi peruki. Nie dziwię się wcale! On musi je nosić mając takie włosy. - To nieprawda! - zaprotestował. - A jakim samochodem uciekł złodziej dziesięciu tysięcy dolarów? Bordo landroverem! Tylko pan wiedział, w którym banku Karen Petersen pobierze pieniądze, bo powiedziała o tym przez telefon. To pan dzwonił do niej z żądaniem okupu udając Anglika. Jednak zdradził pana akcent. Jak się domyślacie, ani słowem nie wspomniałem o znalezionej w Rosynancie “pluskwie”. Skoro Batura nie przyznał się do tego, znaczyło to, że ukrywa coś przede mną. - Niech zwrot paszportu Anglika będzie aktem dobrej woli z mojej strony - oświadczył Batura. Spojrzałem na Rutrę. Uniósł ku górze brwi nie wiedząc, czemu na niego patrzę. Nie wyglądał na takiego drania, jakim opisał go Jerzy. Ale czyż wielu łotrów nie wzbudza w nas zaufania? - Nadal panu nie ufam, panie Jerzy - powiedziałem nie wiedząc, co o tym wszystkim sądzić - ale możemy się spotkać na najbliższym posterunku policji w Sztutowie. - O nie, Panie Samochodzik - zaśmiał się. - Nie jestem taki głupi. Jedźcie tam sami, a ja was znajdę. Aha, jeszcze jedno. Paweł jest cały i zdrów. Jak tylko znajdzie najbliższą stację benzynową znów będzie do pańskiej dyspozycji. I odłożył słuchawkę. - Pościg za albinosem nie udał się! - przekazałem pozostałym złą wiadomość. - Coś nie mamy szczęścia do pościgów. Mam nadzieję, że nadrobimy to poprzez wyciąganie właściwych wniosków. Opowiedziałem pokrótce o przebiegu rozmowy. - Nie do wiary! - zdumieli się chłopcy. - To wszystko przypomina film sensacyjny! - Odkąd pomagam wujkowi w rozwiązywaniu zagadek - stwierdziła z dumą Zośka - przestałam oglądać takie filmy! Natomiast magister Rzepka spojrzał wrogo na Anglika i zaśmiał się szyderczo: - A nie mówiłem, że to gangster! - Batura jest łgarzem, panie Rzepka! - upomniała go Zośka. - No właśnie! - krzyknął zdenerwowany cudzoziemiec. - Jeśli jestem takim złym typem, to dlaczego ten Batura, łgarz i bandyta, jak go nazywacie, uwięził mnie w tym miejscu? To jakiś absurd. Muszę niezwłocznie skontaktować się z moją ambasadą! Powstrzymałem go ruchem ręki. - Spokojnie, panie Rutra. Najpierw policja. Westchnął ciężko i usiadł na krześle. Nie przypominał teraz tego samego twardziela, jakim był jeszcze nie tak dawno. Ukrył twarz w dłoniach i milczał. Natychmiast skontaktowałem się telefonicznie z posterunkiem w Sztutowie. Miejscowy sierżant zainteresował się sprawą i przyrzekł wysłać po nas jak najszybciej samochód. Ostrzegł, aby niczego nie ruszać i nakazał zamknąć domek od wewnątrz. Zasunąłem zatem wewnętrzną zasuwę (jeśli Batura mówił prawdę o naszym Angliku, ten mógł próbować ucieczki), a potem cierpliwie oczekiwaliśmy przyjazdu policji. Na wszelki wypadek zadzwoniłem do Drewicza-Larsena, aby uspokoił żonę oraz Eryka. Biznesmen wychwalał mnie pod niebiosa i zapewnił, że przyjedzie z Karen do Sztutowa. Poprosiłem ich, aby nie rozgłaszali tej radosnej wiadomości wśród załogi “Havamala” i pozostałych osób pracujących w porcie. I wtedy dowiedziałem się, że “Havamal” odpłynął. Coś tutaj nie grało. Nie dawała spokoju świadomość, że wszystko wymykało się spod kontroli. Za każdym razem, gdy poczyniliśmy postępy, pojawiała się kolejna niespodzianka burząc poprzedni porządek. - Opowiedzcie, chłopcy, o zeszłorocznym obozie w Krynicy Morskiej - zaproponowałem “Fiolce” i “Encyklopedii”. - Wydarzenia na Zatoce Gdańskiej mają wielkie znaczenie w naszej sprawie. Z wielką ochotą przypomnieli przygodę. A było czego słuchać. Chłopcy ćwiczyli nieopodal Krynicy Morskiej na wodach Zatoki Gdańskiej. Było ich trzech: “Fiolka”, “Encyklopedia” oraz “Pingwin”. Chłopcy nie ćwiczyli na dużej głębokości. Zgodnie z paragrafem trzecim Zarządzenia Sekretarza Generalnego ZG PTTK płetwonurek młodzieżowy w wieku od ośmiu do czternastu lat może odbywać szkolenia praktyczne na wodach otwartych do głębokości pięciu metrów. Podczas jednej z przerw w ćwiczeniach chłopcy zaszyli się na plaży od strony Zatoki. Była ładna pogoda i znakomita widoczność. Leżąc na gorącym piasku obserwowali przez bardzo silne lornetki kotwiczący na horyzoncie jacht o nazwie “Ice Blue”. Zwrócił ich uwagę obecnością na pokładzie nurków. Z mapy głębokości Bałtyku wynikało, że w tym miejscu zaczynał się znaczny uskok dna nieuchronnie zmierzający do głębin Zatoki Gdańskiej. Nurkowie mogli schodzić do trzydziestu, a może i czterdziestu metrów głębokości. Posiadali znakomite aparaty do nurkowania w stylu Cyklona 5000, które mają w swoim wyposażeniu nurkowie armii szwedzkiej i niemieckiej. Dramat rozpoczął się, gdy po skończonych zajęciach kilku nurków z “Ice Blue” podpłynęło do brzegu motorówką. Schowani za gęstwiną trzcin chłopcy obserwowali ubranych w ociekające jeszcze kombinezony mężczyzn. Było ich trzech. Wszyscy mieli blond włosy i skandynawskie rysy twarzy. Wtedy to z pobliskich krzaków od strony lasu wyszedł im na spotkanie mężczyzna, którego wcześniej nie zauważyli. Ubrany w letnią marynarkę i spodnie, w przeciwsłonecznych okularach na nosie sprawiał wrażenie groźnego osobnika. On także miał jasne włosy. Nurkowie wręczyli mężczyźnie jakiś dziwny przedmiot wyglądający z daleka na zardzewiały kawałek rury, a następnie głośno mówili wskazując nieustannie jacht na horyzoncie. Rozmawiali po angielsku i byli niezadowoleni. Zachowywali się bardzo arogancko w stosunku do mężczyzny w okularach. Ten milczał i od czasu do czasu kiwał głową. Wtedy to chłopcy skradając się wzdłuż porosłego trzcinami brzegu podeszli bliżej rozmawiających mężczyzn. “Encyklopedia” zrozumiał z ich rozmowy, że narzekali na aparaty do nurkowania. Więcej się nie dowiedzieli, bo zostali brutalnie schwytani przez nurków. Byli dosłownie sparaliżowani przez strach. Jeden z nurkowie zaczai szeptać coś do ucha mężczyźnie w okularach, aż w końcu ten przemówił po polsku. Zapytał chłopców, czy znają język angielski. Oczywiście nie przyznali się do tego. Potem mężczyzna pokazał jakąś legitymację przedstawiając się jako funkcjonariusz Urzędu Ochrony Państwa. Straszył zamknięciem w miejscu odosobnionym, mówił o interesie państwa oraz tajnych ćwiczeniach. Pod żadnym pozorem nie mogli chłopcy nikomu powiedzieć o epizodzie na brzegu. Mężczyzna podający się za funkcjonariusza wyglądał na bardzo groźnego. Strach wzmógł się jeszcze bardziej, kiedy elegancki mężczyzna zdjął okulary odsłaniając zimny błysk błękitnych oczu. Na szczęście pozwolono im odejść. Szczęśliwi wrócili do pensjonatu. Oczywiście nie odważyli się nikomu opowiedzieć o tej historii. Dopiero po kilku dniach “Encyklopedia” skonstatował dziwną rzecz. Nie dawał mu spokoju fakt, że funkcjonariusz Urzędu Ochrony Państwa ukradkiem spotkał się na plaży z rozkazującymi mu cudzoziemcami. To było bardzo dziwne. Owszem, mogli być chłopcy świadkami tajnych badań w ramach międzynarodowej współpracy albo nawet spotkać szpiegów, ale twarze mężczyzn zdradzały, że mieli do czynienia z bandytami. “Encyklopedia” zdecydował się powiedzieć o wszystkim panu Andrzejowi. Instruktor był twardym mężczyzną krótko trzymającym chłopców, ale jednocześnie był ich przyjacielem oraz idolem, znakomitym poszukiwaczem ukrytych na dnie jezior wraków. Po wysłuchaniu ich opowieści pan Andrzej nakazał absolutne milczenie. Trenowali jeszcze dwa dni, a potem pogoda pogorszyła się na całe trzy tygodnie. Jakież było ich zdziwienie, gdy wieczorem instruktor wrócił do pensjonatu mocno poturbowany. To był okropny widok. Miał połamanych kilka żeber, złamany nos i wyglądał jak ktoś, kto zajrzał śmierci w oczy. Wszystkim oświadczył, że podczas kąpieli uderzył głową w twardy przedmiot na dnie. Tylko chłopcy mu nie uwierzyli. Wiedzieli, że pan Andrzej musiał zostać przyłapany przez tych samych płetwonurków co oni. Ale niewiele dowiedzieli się z jego relacji, gdyż szybko zabrało go pogotowie. A wróciwszy rankiem ze szpitala poprosił ich na rozmowę. Nakazał natychmiastowy wyjazd do domu! Wymyśliwszy jakiś pretekst załatwił zwolnienie i sam zawiózł chłopaków do Elbląga. Nawet rodzicom nie ujawnili całej prawdy wymyślając bajeczkę o paleniu papierosów, za które zostali wydaleni dyscyplinarnie z obozu. Instruktora spotkali dopiero w nowym roku szkolnym. Nigdy nie wracali do historii, jaka miała miejsce podczas obozu nad Zatoką. Z twarzy pana Andrzeja wyczytali jednak, że wciąż zagraża im niebezpieczeństwo. Chłopcy zapomnieli o sprawie, aż tu niespodziewanie w domu “Pingwina” zjawił się mężczyzna w okularach. Miało to miejsce kilkanaście dni temu, na tydzień przed zakończeniem roku szkolnego. Mężczyzna pokazał jakąś legitymację, pytał o poprzednie wakacje i pobyt chłopców na obozie. Zaskoczeni dziwnymi zachowaniem nieznajomego rodzice sami zaczęli zadawać pytania, a gdy poprosili o ponowne wylegitymowanie się, ten wyszedł. Odchodząc miał ponoć wyszeptać: “Nic nas nie powstrzyma przed ostatecznym rozwiązaniem”. Wróciwszy ze szkoły “Pingwin” wyznał rodzicom całą prawdę. Przerażeni wysłali go w niedługim czasie do ciotki mieszkającej w Bostonie w Stanach Zjednoczonych. “Fiolka” i “Encyklopedia” nie mieli takich możliwości, więc trafili na wieś do dziadków. I znowu pewnie zapomnieliby o całej sprawie, gdyby na początku lipca nie zobaczyli w telewizji relacji ze znaleziska dębowego wraka łodzi słowiańskiej tkwiącego na dnie Zalewu we Fromborku. Zobaczyli cudowne jachty, “Havamala”, “Conquistadora”, płetwonurków pracujących na najlepszym sprzęcie, ale najbardziej zostali poruszeni obecnością w porcie Pana Samochodzika. Wiele o nim słyszeli i czytali. Jakaś młodzieńcza przekora, pogarda dla zdrowego rozsądku, a może i tkwiąca w nich detektywistyczna żyłka kazała uciec dziadkom i odwiedzić Frombork. Ale w mieście Kopernika musieli zachować wielką ostrożność. Nie zapomnieli przecież o przygodzie sprzed roku. Do końca życia nie zapomną mężczyzn w kombinezonach płetwonurków na krynickiej plaży. To dlatego “Fiolka” i “Encyklopedia” najpierw uważnie obserwowali port, zanim odważyli się z nami porozmawiać. Bali się tamtych ludzi. I nie mylili się - zostali przez nich schwytani. - To znaczy, że oni są we Fromborku! - krzyknęła Zośka. - A opis mężczyzny w okularach posługującego się fałszywymi legitymacjami pasuje do Batury - stwierdziłem. - Musi być zamieszany w nie lada historię. A twierdził, że zajmuje się wyłącznie porywaniem ludzi dla okupu. Czy wasi rodzice są bogaci? - Tata zarabia tysiąc pięćset - odpowiedział “Fiolka” i zaraz dodał: - Brutto. - Ano właśnie! Jerzy zadzwonił tylko po to, aby się zorientować, czy wiem od chłopców o epizodzie na plaży i czy powiązałem to z jego osobą. - A więc ten Batura kłamał! - odetchnął z ulgą pan Rutra. - No i co, panie magistrze? Mylił się pan! Magister Rzepka zafrasował się i odchrząknął. - No wie pan, mylić się to ludzka rzecz. - Wybaczam panu, bo jestem dżentelmenem - powiedział Anglik. Znowu zaterkotał stary telefon. Dzwonił Paweł. Wyjaśniłem naszą sytuację i powiedziałem o “Havamalu”. O innych sprawach musieliśmy porozmawiać na osobności. - Jedź, Pawle, do Fromborka i zorientuj się, co jest grane - zakończyłem rozmowę. Zaczął siąpić drobny deszcz, kiedy usłyszeliśmy warkot samochodowego silnika. Przyjechała policja. Po krótkich oględzinach domu dwóch policjantów zabezpieczyło drzwi i wreszcie odjechaliśmy. Chłopcom należał się solidny odpoczynek, dobry obiad, ale przede wszystkim rodziny “Fiolki” i “Encyklopedii” powinny zostać niezwłocznie zawiadomione o miejscu pobytu ich pociech. Zachmurzyło się i zaczął padać większy deszcz. Także wiatr zaczął rosnąć w siłę. Byłem do tego stopnia poruszony nowymi odkryciami dzisiejszego dnia, że zaczęło mi wirować w głowie od wszystkich faktów, podejrzeń, poszlak i intryg przeciwników. Nawet niewygodne siedzenie w policyjnej nysce zupełnie mi nie przeszkadzało. Do Sztutowa mieliśmy około trzydziestu kilometrów, więc miałem okazję zastanowić się nad tym i owym. A musicie wiedzieć, że padający deszcz zawsze pomagał mi zebrać myśli. Zacząłem się zastanawiać. Weźmy choćby powód wypłynięcia “Havamala”? Ucieczka? A może po prostu Jorgensen zrobił sobie mały rejs po Zalewie? Rozważałem także możliwość istnienia dwóch grup rywalizujących ze sobą w poszukiwaniach. Jedną stanowiła załoga “Ice Blue” współpracująca z Baturą, drugą nasz poczciwy Jorgensen. Norweg był przecież rok temu w Krynicy, gdzie spotykał Jerzego. Co się za tym kryło? Sojusz, handlowa transakcja, konkurencja? Może wtedy Norweg zwietrzył obecność wraka gdzieś na dnie morza i specjalnie wycofał się ze współpracy z Jerzym? Zakładałem jednak, że nie znał dokładnej lokalizacji wraka, bo w przeciwnym razie cóż by robił we Fromborku? Batura - wymyślając zeszłoroczne poszukiwania - chciał za wszelką cenę skoncentrować naszą i Jorgensena uwagę na Zalewie, a wysyłając Karen anonimy z pogróżkami osiągnął zamierzony cel. Jakiż jest lepszy sposób na zachęcenie kogoś do czegokolwiek jeśli nie zakaz? Konsekwencją planu Batury było porwanie Stefana i przedłużające się próby zgarnięcia okupu. Przypadkowe odkrycie u wejścia do portu leżącego na dnie wraka łodzi plan ten jeszcze bardziej uwiarygodniło. Uwaga wszystkich była teraz zwrócona na Frombork, a w tym czasie ktoś eksplorował Zatokę niedaleko Krynicy. Czy był to znowu “Ice Blue”, a może na łodzi “wikingów” znajdował się konkurencyjny sonar? Czym prędzej należało to sprawdzić. Ocknąłem się z zamyślenia, gdy wiatr z większą siłą uderzył w prawy bok policyjnej nyski na odsłoniętym kawałku terenu. Przypomniały mi się cudowne chwile spędzone na mazurskich jeziorach. Ileż to razy podstępny szkwał niespodziewanie walił w burtę zapowiadając zmianę pogody i kłopoty. Tym razem byłem jednak na lądzie i to w dodatku w policyjnym samochodzie. Przed Sztutowem magister Rzepka poprosił o postój na parkingu z toaletą. Na nic zdały się zapewnienia policjantów, że na posterunku znajduje się ubikacja. Lało jak z cebra, a mimo to nasz magister wybiegł z nyski. W ślad za nim poszli Rutra i “Fiolka”. Ukryty w lesie duży parking miał dobre zaplecze gastronomiczne i dwa sklepiki. Na betonowej zatoczce parkowało kilka aut, a z baru bistro dolatywał do naszych nozdrzy smakowity zapach pieczonej kiełbaski. I kiedy postanowiłem wyjść na papierosa, usłyszeliśmy czyjeś natarczywe wołanie. Błyskawicznie wyskoczyliśmy na deszcz. To krzyczał magister Rzepka. Nadbiegał od strony toalet położonych bliżej wjazdu na parking i darł się wniebogłosy: - Porwali go! Porwali! - Kogo? - zdenerwował się sierżant. Z toalety wybiegł przestraszony “Fiolka” i zbliżał się do nas. Nigdzie nie było Anglika. - Jak wracałem z toalety, ujrzałem Rutrę - opowiadał z przejęciem magister nie zważając na padający deszcz. - Stał przy wjeździe na parking. - Mów, człowieku, co się stało?! - zagrzmiał sierżant. - Rutra stał tam, aż nagle podjechało granatowe volvo. Widziałem, jak czyjeś ręce pakują go na siłę do środka. A potem samochód odjechał w kierunku Sztutowa. - Dziwne, że Rutra czekał w kolejce do toalety w takim miejscu - zauważyłem. - Ale tak było - odezwał się magister. - Ten wasz Batura już raz porwał Anglika, a teraz zrobił to ponownie pod okiem policji. Padał deszcz i nikomu nie przyszło do głowy, że może nas śledzić. Jak na nieszczęście nigdzie nie było świadków tego zajścia. - Idąc do toalety faktycznie widziałem Anglika w tamtym miejscu - wtrącił “Fiolka”. - Pomyślałem nawet, że wyspiarze lubią stać na deszczu. Zmoknięci dotarliśmy wreszcie do nyski. Sierżant ze stoickim spokojem strzepnął wodę z czapki i włączył radiostację. - Nie ścigamy volvo, panie sierżancie? - zapytali zawiedzeni chłopcy. - Tym gratem? - odpowiedział. - Zgłoszę do centrali, że w kierunku Sztutowa zmierza granatowe volvo. Zanim dojedziemy na posterunek, może już się czegoś dowiemy. Po dotarciu na miejsce wyszedł nam naprzeciw chudy policjant w randze kaprala. Był bardzo podekscytowany i z wrażenia zdjął nawet służbową czapkę. Zauważyłem, że mercedesa Drewicza-Larsena jeszcze nie było. - Już wysłaliśmy gazik na skrzyżowanie - oznajmił chudy policjant. - Tylko tamtędy uciekinier może przejeżdżać. Następnie sierżant przystąpił do zadawania pytań. W trakcie składania zeznań podano nam wszystkim herbatę. To było dobre lekarstwo na deszcz. Opowiedziałem po kolei, co wydarzyło się w domku, a policjant to wszystko zapisywał w jakimś zeszycie. Kiedy skończyłem, zdjął czapkę i otarł spocone czoło. - Afera dużego kalibru - jęknął, jakby ta sprawa go przerastała. - To trzeba zgłosić komendzie w Elblągu. Później zawiadomiono rodziny chłopców, które obiecały zabrać ich jak najszybciej. Zaproponowałem sierżantowi, że zabiorę dzieci do Fromborka, skąd może odebrać je rodzina. Miałem nieposzlakowaną reputację i mógł za mnie poświadczyć sierżant Janiak z posterunku we Fromborku. Na tę wiadomość chłopcy się ucieszyli, ale najbardziej zadowolony był sierżant. Tymczasem na posterunek przybył patrolowy łazik. Już z okna wychodzącego na ulicę było widać, że wewnątrz pojazdu znajduje się kilka osób. - Złapali ten samochód! - wrzasnął chudy kapral wpadając do środka. - Mają ich, sierżancie! Jak jeden mąż podnieśliśmy się z krzeseł i wybiegliśmy z budynku na ulicę. Jakież było nasze zdziwienie, gdy ujrzeliśmy prowadzonych przez dwóch policjantów Karen Petersen i Drewicza-Larsena. Karen krzyczała coś na nich, zaś jej mąż wygrażał pięściami na wszystkie strony świata. - Mama! - wyrwało się młodemu Petersenowi. Chłopiec wybiegł im naprzeciw ginąc zaraz w objęciach matki. Osłupiali policjanci nie wiedzieli, co się stało i bezradni stali przed schodami unikając naszych spojrzeń. Zaśmiewając się do łez wyjaśniłem sierżantowi, kim są zatrzymani, po czym nasza piątka buchnęła gromkim śmiechem. - Nie umiecie odróżnić granatowego volvo od czarnego mercedesa?! - ryknął w stronę dwóch ogłupiałych policjantów sierżant. - Tej pani porwano syna, a wy... - Panie sierżancie - próbował się bronić jeden z nich - wydawało się nam, że to podejrzany samochód. Tak samo duży, tak samo ciemny. Nadjechał co prawda od południa, ale jechał ze sto trzydzieści. - To ja prowadziłam - rzekła z dumą Karen. - I proszę wypisać mi mandat! Była tak zadowolona z uwolnienia syna, że z chęcią przyznałaby się do napadu na bank. Sierżant złapał się za głowę nie wiedząc, o co kobiecie chodzi. Zły na cały świat odwrócił się na pięcie i wszedł do budynku. Wewnątrz posterunku zrobiło się teraz ciasno. Sierżant przepraszał Karen i obiecał, że mercedes zaraz stanie przed posterunkiem, ale Dunka wcale go nie słuchała. Była szczęśliwa, że Stefan jest cały i zdrów. - Dziękuje ci, Tomaszu, że zwróciłeś mi syna - powiedziała do mnie z wdzięcznością. - Wiedziałam, że można na tobie polegać. I dobrze się stało, że złapała nas policja. W tym deszczu nie mogłam trafić na ten posterunek! - Przyholowali mercedesa! - zawołał zmieszany pochlebstwami na mój temat Drewicz-Larsen. Było mu trochę głupio, że Karen wychwala w jego obecności obcego mężczyznę. Postanowiłem w ramach męskiej solidarności pokrzepić go trochę. - Osobiście uważam, że bohaterem dzisiejszego dnia powinien zostać twój mąż, pan Drewicz-Larsen - powiedziałem ku zaskoczeniu wszystkich obecnych. Zrobiłem teatralną pauzę i dodałem: - Za nieziemską wręcz odwagę, że pozwolił ci prowadzić samochód. W dobrych humorach pożegnaliśmy sierżanta i wyruszyliśmy w powrotną drogę do Fromborka. Do mercedesa wsiadła Zośka ze Stefanem i magistrem Rzepką, natomiast ja z chłopcami zabrałem się policyjnym gazikiem. Kiedy tylko usiadłem, zauważyłem na tylnym siedzeniu żółtą kopertę. Zwróciła ona moją uwagę, gdyż były na niej napisane flamastrem następujące słowa: Do rąk własnych Pana Samochodzika Tę kopertę musiał ktoś podrzucić, kiedy wszyscy znajdowaliśmy się w budynku posterunku. Cóż łatwiejszego? Moje poruszenie nie uszło uwagi chłopców. Mrugnęli do mnie porozumiewawczo, a ja drżącymi rękami rozerwałem kopertę. Z jej wnętrza wyciągnąłem brytyjski paszport. Między jego kartki włożona była niewielka karteczka. Jej treść była następująca: Dotrzymałem słowa, panie Tomaszu. Trzyma pan w ręku paszport, o którym rozmawialiśmy. Może go pan oddać właścicielowi albo zrobić z nim, co uważa za stosowne. Pozdrowienia J. B. Podałem chłopcom list, aby również go przeczytali. Intuicja kazała mi schować paszport do kieszeni. Widząc to chłopcy zrobili duże oczy, ale przyłożyłem środkowy palec do ust nakazując milczenie. Coś tutaj nie grało i chciałem to sam wyjaśnić. Po godzinie męczącej jazdy w strugach deszczu ukazał nam się widok katedry fromborskiej od strony zachodniej i już za chwilę byliśmy w opustoszałym niemal porcie. “Havamal” bowiem odpłynął, ekipa Centralnego Muzeum Morskiego poszła do hotelu i tylko samotny “Conquistador” bujał się na deszczowej fali. - Będzie sztorm, szefie - przywitał nas Paweł. Ubrany był w płaszcz przeciwdeszczowy dostatecznie chroniący przed przeziębieniem, którego się obawiałem. - Przynajmniej tak mówi bosman. Jeśli idzie o “Havamala”, to kapitan Jorgensen ostatecznie wypłynął z portu, ale był na tyle wspaniałomyślny, że zostawił nasze rzeczy w bosmanacie. Luiza znikła. Wsiadła na swoją hondę i odjechała. Anna z Iwoną nocują w hotelu. - A Wikuś? - zdenerwowała się Zośka. - Gdzie jest Wikuś? Paweł rozłożył bezradnie ręce, na co Zośka zareagowała płaczem. - Kupię ci następnego - pocieszył ją Stefan. - A nawet dziesięć. - Nie będzie żadnego innego! - powiedziała ze łzami w oczach. - Ma być Wikuś! Jeden i ten sam! Rozumiesz? Musiałem wkroczyć do akcji. - Moi drodzy - zacząłem - przede wszystkim weźcie kąpiel i napijcie się czegoś gorącego. Szczególną troską musimy otoczyć naszych więźniów. A jak tylko pogoda się poprawi, ruszymy śladem Jorgensena. I zaraz dodałem: - A ty, Zosiu, nie martw się. Jeśli Wikusiowi coś się stanie, jego prześladowca zostanie ukarany. Obiecuję. Karen Petersen okazała się wspaniałomyślna proponując chłopcom oraz Zosi nocleg na jachcie. Odebrałem to z radością zważywszy na topniejący z dnia na dzień budżet naszego departamentu. Magister Rzepka postanowił indywidualnie wykupić kwaterę i szybko się ulotnił, pomimo zapewnień Pawła, że w bosmanacie czekają na nas składane łóżka. Pożegnaliśmy się i rozstaliśmy. Byłem kompletnie przemoczony, więc marzyłem teraz tylko o jednym: o herbacie z rumem. Po gorącej kąpieli i wypiciu herbaty z cytryną (niestety, nie mieliśmy rumu) odbyliśmy z Pawłem naradę. Najpierw opowiedziałem o wszystkim, czego nie był świadkiem, a potem długo jeszcze dyskutowaliśmy. Deszcz dudnił równomiernie o parapet, jakby wyznaczał rytm naszej rozmowy. W jej trakcie poproszono mnie do telefonu. Dzwonił sierżant Janiak. - Wszystko wiem, panie Tomaszu - zaczął mówić bez ogródek - Nie pochwalam pańskiego postępowania. Znowu działał pan na własną rękę. Ale, z drugiej strony, serdecznie gratuluję uwolnienia Stefana Petersena i innych porwanych. Spędzało mi to sen z powiek. Najgorsze, co może człowieka spotkać w sezonie, to porwanie cudzoziemców. I to w dodatku bogatych. A jeśli chodzi o bordo landrover, to mam dla pana ważną wiadomość. Ten samochód rzeczywiście przekroczył w tych dniach polską granicę, ale miał wtedy autentyczne numery rejestracyjne. Jego właściciel nazywa się Artur Kram. To austriacki dziennikarz. - To dziwne - mruknąłem i zaraz kichnąłem. - Niech pan wypije herbaty z rumem - poradził sierżant. - To pomaga na taką pogodę. - Tylko skąd wziąć rum? - zaśmiałem się. - Następnym razem przyjdę do pana. - Zawsze do usług - odparował i zmienił temat. - Znalazł się także biały opel porzucony gdzieś za Gdynią. Natknęli się na niego jacyś chłopcy. W normalnych przypadkach znajduje się taki pojazd po kilku dniach. Niech pan zgadnie, na jakie nazwisko został wynajęty samochód? - Jerzy Batura? - Nie. Wynajął go instruktor nurkowania Andrzej W. Jak na jeden dzień, to było aż za wiele! - A jeśli nie ma rumu - rzekł na pożegnanie sierżant Janiak - to niech pan pije herbatę z cytryną! Pod wieczór założyliśmy na siebie przeciwdeszczowe płaszcze i spacerkiem udaliśmy się do pobliskiego hotelu za rynkiem, w którym gościła ekipa panny Ani. W deszczową, niezbyt ciepłą noc Frombork mógł posłużyć reżyserom filmowych jako doskonałe miejsce na realizację horroru. Martwa ciemność wyludnionych ulic w sąsiedztwie ociekających wodą monumentalnych murów katedry przyprawiała o dreszcz emocji. W recepcji hotelu podano nam numer pokoju i poszliśmy tam. Już przez drzwi słychać było głośne rozmowy i śmiechy. Otworzyła nam Anna. Wydawało mi się, że ucieszył ją nasz widok. Serdecznie zaprosiła nas do środka. W pokoju znajdowali się: pani Iwona, brodaty płetwonurek, archeolog oraz... magister Rzepka. Nasze pojawienie się od razu popsuło miły nastrój wieczorku. - Może mają panowie chęć na kieliszeczek bordeaux? - zaproponowała nieśmiało Anna wskazując głową na ciasteczka i butelkę wina na stole. Lubiłem czerwone wino, ale do ciasteczek bardziej pasowało deserowe. - Dziękujemy, ale nie pijemy - nie wiedzieć czemu odmówiłem poirytowany. - Przyszliśmy pogadać o “Havamalu”. Zdjęliśmy płaszcze i usiedliśmy na krawędzi hotelowego łóżka obok magistra Rzepki. Ten był w szampańskim nastroju i zdaje się, że podrywał pannę Anię. - Dzięki uprzejmości Kamila, to jest pana Kamila, coś niecoś wiemy na temat waszych dzisiejszych przygód - odezwała się Anna. - Kamila? - oburzyłem się jakby mówienie sobie po imieniu było grzechem. “Kto pozwolił Rzepce wtajemniczać pannę Anię w nasze sekrety? Przecież ta kobieta mogła być szpiegiem Batury!” - pomyślałem. Przede wszystkim jednak czuliśmy się z Pawłem trochę jak odrzucone psy. Nikt o nas nie pamiętał, nikt nie zaprosił na to spotkanie. Panna Ania lekko się zaczerwieniła, jakby wyczuła, o czym myślę. - Tak się rozpadało, że aż strach wyjść z hotelu - rzekła. - Ale co stało się z “Havamalem”? Dowiedzieliśmy się, że Jorgensen wpadł w szał po naszym porannym wyjeździe z Fromborka. Oskarżył nas o zaniedbywanie obowiązków i unikanie współpracy, do czego się zobowiązaliśmy zawierając umowę. Wstyd przyznać, ale kapitan miał trochę racji. Nie znał metod pracy naszego departamentu, a i nigdzie nie było napisane, jaki jest zakres naszych obowiązków. Ale przecież i on złamał umowę. Jego dezercja mogła mieć poważne konsekwencje. Następnego ranka Anna postanowiła pojechać do Gdańska, aby przedyskutować tę kwestię z przełożonymi. Niewykluczone, że przybędzie tam również dyrektor Marczak. Służby graniczne przekazały informację, że “Havamal” minął Bałtijsk kilka godzin temu, ale dotarcie do jachtu na Zatoce może być utrudnione z powodu zapowiadanego na jutro sztormu. Jednak w świetle prawa Norweg nie popełnił żadnego przestępstwa i nikt nie mógł zabronić mu pływać po całym Bałtyku z włączonym tuzinem sonarów. - Oczywiście, jeśli znajdzie wrak - dodała pani Iwona - nie będzie miał do niego żadnego prawa, bo zerwał umowę. Chyba że zawiadomi nas o wszystkim. - Nie zawiadomi - zawyrokował magister Rzepka. - Ja wam to mówię, dziewczyny. - A jakie plany mają panowie na jutro? - zagadnęła panna Ania zmieszana trochę kumoterskim tonem magistra. - Jeśli otworzymy do ciasteczek butelkę haut sauternes, na pewno panią zaprosimy - odpowiedziałem złośliwie. - Dobranoc, Pani Archeolog. Po tych słowach wstaliśmy i opuściliśmy pokój. ROZDZIAŁ SZÓSTY AWARIA “CONQUISTADORA” • WYJAZD DO GDAŃSKA • ZWIEDZAMY CENTRALNE MUZEUM MORSKIE • MAGISTER RZEPKA, TOYOTA I CHESTERFIELDY • ROZWAŻANIA PRZY FLIŻANCE KAWY • MAM PANA INCOGNITO • ROZMOWA Z INŻYNIEREM KURSKIM • KTO UDAJE MAGISTRA? • ODKRYCIE JORGENSENA Zgodnie z przewidywaniami w nocy był sztorm. Wzburzone fale Zalewu szalały aż do trzeciej nad ranem. Ich ryk słychać było nawet pod pierzyną, zaś wiatr o mało nie powybijał szyb w oknach. Strach pomyśleć, co działo się w nocy na otwartym morzu. Ale to nie był jeszcze ten prawdziwy sztorm z ponad dwudziestometrową falą, ten ze znanej piosenki “Dziesięć w skali Beauforta”. Niemniej jednak trzeba było wytrawnego żeglarza i dobrego sprzętu, aby żeglować po tak wzburzonym morzu. Oczywiście, “Havamal” spełniał wszystkie te warunki i pewnie opływał teraz Mierzeję od północy. Wstaliśmy o siódmej. Porywisty wiatr przeganiał białe kłęby chmur, zza których nieśmiało wyglądało słoneczko. Ubierając się ustaliliśmy, że do Gdańska pojadę z Zośką, Anną i oraz magistrem Rzepką, natomiast pan Tomasz popłynie z Karen Petersen. Z okna obserwowaliśmy ruch na pokładzie “Conquistadora”. Eryk uruchamiał silnik pontonu, do którego pakowali się Zośka i Stefan. Karen krzyczała coś do niego, ale nie słyszeliśmy dokładnie, o co jej chodzi. Wypiliśmy herbatę i wyszliśmy z bosmanatu. Od razu natknęliśmy się na Annę z towarzyszącym jej magistrem Rzepką. - Przejaśnia się - zagadnęła poprawiając opaskę na czole i mrużąc oczy przed słońcem. Była jak zwykle bardzo ładna. - Ma pani rację, wypogadza się - burknął szef odprowadzając wzrokiem sunące po błękitnym niebie chmury. Atmosfera dzisiejszego poranka nie była najlepsza. - Ale w nocy dmuchało - próbował nawiązać rozmowę magister. - Prawdziwy huragan. - Chciałabym pojechać z wami do Gdańska - oświadczyła Anna. - Nie ma sprawy - zapewniłem dziewczynę. Ruszyliśmy w stronę falochronu, aby wyjść Duńczykom i Zosi na spotkanie. Jeszcze nie dobili, a już Zosia i Stefan krzyczeli na całe gardło: - Awaria! “Conquistador” ma uszkodzony silnik! Po wyjściu na brzeg Eryk potwierdził te słowa. Zatarł się silnik i naprawa mogła potrwa nawet kilka dni. - Drewicz-Larsen już zadzwonił po mechanika, ale dzisiaj nie popłyniemy za “Havamalem”. - Niedobrze, niedobrze - zmartwił się szef. - To bardzo dziwne - dodał chłopak. - Jacht był sprawdzany przez najlepszego mechanika w Kopenhadze. - Naprawicie jacht i wtedy popłyniecie - pocieszyła ich Anna nerwowo zerkając na zegarek. - Ale my, panie Tomaszu, powinniśmy już wyruszyć do Gdańska. - Ja też chcę! - zawołała Zośka. - I Stefan! - Już dobrze, dobrze - uśmiechnął się szef. - Pojedziecie z Pawłem. - To pan nie jedzie? - zmartwiła się Anna. - Myślę, że powinien pan być na naradzie. - Paweł mnie zastąpi - odpowiedział szef wskakując do pontonu. - Ale będziemy w kontakcie. I odpłynęli machając jeszcze długo na pożegnanie. Spojrzałem na Annę. Była zawiedziona. Zjedliśmy na śniadanie po hot-dogu. Zanim jednak wsiedliśmy do samochodu, skorzystałem z chwilowej nieobecności Anny i szepnąłem magistrowi do ucha: - Tylko ani słowa o “pluskwie”. Rozumiemy się? Kiwnął głową, że zrozumiał. Miał szczęście, bo chętnie bym go dzisiaj wyrzucił z samochodu. Znowu zaczął mnie denerwować jego sposób bycia. A może po prostu byłem zazdrosny? Do Gdańska dotarliśmy przed dziewiątą. Tam czekał na nas Marczak oraz zastępca dyrektora Centralnego Muzeum Morskiego, więc mogliśmy od razu przystąpić do spotkania. - A gdzie Tomasz? - zdziwił się Marczak, gdy zasiedliśmy w małym pokoiku zawalonym książkami z widokiem na przystań jachtową na kanale. - Już taki z niego ważniak, że przysyła zastępców? - Uważa, że efekt dzisiejszej rozmowy i tak nie może od niego zależeć, a w terenie jest co robić - wyjaśniłem zgodnie z prawdą. - No tak, no tak - pokiwał niezadowolony głową. - Jak zawsze dziwaczy. Zgodnie z oczekiwaniami spotkanie nie przyniosło niczego konkretnego. Próby połączenia się z “Havamalem” nie dały rezultatu i już chciano wysłać w rejon południowej części Zatoki kuter patrolowy, kiedy w imieniu szefa zaproponowałem, aby dać “Havamalowi” wolną rękę w poszukiwaniach. - A czemuż to, młody człowieku? - zapytał zdumiony dyrektor Muzeum. - Jeśli pozwolimy Norwegowi działać na własną rękę, istnieje szansa, że dowiemy się, co zamierza zrobić - wyjaśniłem. - Paweł ma rację - poparła mnie Anna. - Wystarczy obserwować Jorgensena. Ale do tego celu potrzebujemy kutra. Czy dysponujemy wolną jednostką, dyrektorze? - Niestety, moja droga - z żalem odpowiedział dyrektor Centralnego Muzeum Morskiego. - Dopiero dzisiaj wraca z morza. Musicie poczekać do wieczora. Na tym zakończono spotkanie. Anna zaproponowała młodzieży zwiedzanie muzeum. Chętnie przyłączył się do nas Marczak, natomiast magister Rzepka poleciał - jak oznajmił - odwiedzić fundację mieszczącą się na drugim krańcu gdańskiej Starówki. Przepłynęliśmy statkiem na drugą stronę kanału, gdzie w piętrowym gmachu wybudowanym obok dawnych spichlerzy mieściły się sale wystawowe i pozostałe pomieszczenia muzeum. Anna oprowadzała nas po zadbanych salkach, pokazywała ciekawsze eksponaty i wszystko wyjaśniała w szczegółach. - Tutaj widzicie ciekawą makietę zatytułowaną “Ewolucja pojazdu pływającego w rejonie południowego Bałtyku”. Na początku był pień napędzany ręką człowieka i czółna drążone napędzane wiosłem z ręki. W kolejnym etapie ewolucji człowiek wybudował czółno o bokach podwyższonych belkami, a następnie łódź zbiorową z klepek napędzaną wiosłami opartymi w dulkach. Potem przyszła kolej na budowę łodzi wiosłowo-żaglowej ze sterem bocznym, aż w końcu na statek żaglowy korzystający z siły napędowej wiatru ze sterem bocznym. - W kolejnym etapie powinno się uwzględnić “Havamala” - zażartowała Zośka. - I “Conquistadora”! - dodał Stefan. Śmiejąc się ruszyliśmy do wyjścia na parterze. Na schodach Marczak chwycił mnie za łokieć. - Pan zwolni, Pawle - szepnął. - Musimy pogadać. Nikt nie zwracał na nas uwagi, więc szybko zaczął mówić. - Tomasz prosił, abym zdobył dla niego informacje związane z przygotowaniami do operacji “Skarby wikingów”. Ale niewiele zdobyłem. Wszystko odbyło się normalnie i zgodnie z przepisami. Jedyne, co mam, to ręczny odpis kopii deklaracji celnej “Havamala”. Nie wiem, po co ona Tomaszowi, ale niech ma. Wynika z niej, że Jorgensen zgłosił do odprawy aż trzy sonary. Czy rzeczywiście widział pan aż tyle tych urządzeń na jachcie? - Nie zwróciłem uwagi. - Dalej mamy wykaz pozostałego sprzętu, w tym butli do nurkowania. W sumie granicę przekroczyło dwanaście butli z mieszanką tlenową. Odebrałem kartkę, zerknąłem na nią pobieżnie i zadowolony schowałem starannie do kieszeni. - Jest pan nieoceniony, dyrektorze - pochwaliłem go. - Jeszcze pan nie wie, do czego byłem zdolny, gdy byłem dyrektorem - westchnął. - Ale o wszystkim przeczytacie w mojej książce. - Z pewnością będzie to bestseller - powiedziałem. - Dam panu autorski egzemplarz z autografem. - Aha, jeszcze jedno - zmieniłem temat. - Niech mi pan powie, kto wpadł na pomysł rozpoczęcia operacji “Skarby wikingów” od penetracji Zalewu Wiślanego? Przecież w założeniu miała być to operacja wybitnie morska. W ostatniej chwili zmieniono plany i szef uważa, że to pańska sprawka. - Moja sprawka? - otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. - O czym pan mówi? To pomysł Jorgensena. Ależ tak! Na pewno jego! Ja tylko nie protestowałem. No wie pan, jakoś tak samo wyszło, że dobrze by było popłynąć i zrobić dla telewizji show na tle katedry. Sam już nie wiem, skąd się wziął ten Zalew. Otarł spocone czoło i machnął ręką na znak, że nie chce już o tym rozmawiać. Dołączyliśmy do grupy na parterze i statkiem przepłynęliśmy kanał. Rozpogodziło się na dobre i gdańskie ulice zaroiły się od ludzi. Kawiarniane stoliki uginały się od zalewu kolorowo ubranych turystów z całej Europy, sklepiki na pasażu znów przeżywały czas prosperity. Zosia ze Stefanem zaproponowali lody, więc wolnym krokiem ruszyliśmy wzdłuż pasażu. Mijając bramę nad Starym Żurawiem intuicyjnie odwróciłem głowę w prawo. W jej prześwicie stał zaparkowany w głębi ulicy biały polonez. Niecałe dwadzieścia metrów za rogiem budynku administracyjnego muzeum, naprzeciwko jubilera. To był przecież samochód Pana Incognito! Dyskretnie odłączyłem od grupy. Moim celem było zapolowanie na Pana Incognito. Cofnąłem się za hotel “Henza” i z największą ostrożnością obszedłem od tyłu budynki Centralnego Muzeum Morskiego. Teraz widziałem lewy bok poloneza. W środku nie było nikogo. Minęło piętnaście minut, a Pan Incognito się nie pokazywał. Cofnąłem się bliżej hotelu i usiadłem na krawędzi chodnika tuż przed parkującym nissanem. W takiej pozycji byłem mniej widoczny i miałem poloneza na oku. Kątem oka widziałem dwóch mężczyzn wychodzących z hotelu, ale nie przypatrywałem się im dokładnie. Usłyszałem kroki, a następnie trzask zamykanych drzwiczek samochodowych. Wreszcie spojrzałem w tamtą stronę i ujrzałem plecy magistra Rzepki. Rozmawiał z mężczyzną w samochodzie opierając lewą rękę o dach toyoty. Z wrażenia przestałem oddychać. Zasłonięty przez Rzepkę kierowca wyrzucił przez szybę niedopałek, ruszył z miejsca i natychmiast skręcił w boczną uliczkę. A magister Rzepka wolnym krokiem ruszył w stronę muzeum. Przyssałem się do ziemi tuż za lewym przednim kołem nissana, aby mnie nie zauważył i odczekałem, aż znikł za rogiem. Wiedziony instynktem podszedłem do miejsca, w którym niedawno stała toyota. Wbiłem wzrok w tlący się jeszcze niedopałek wyrzucony przez kierowcę. Schyliłem się i podniosłem go. To był chesterfield. I znowu obszedłem od północnej strony hotel “Henza”, aby po chwili znaleźć się przy kanale Motławy z przepięknym widokiem na Długie Pobrzeże. Widziałem naszych opartych o barierkę i wypatrujących mnie w bramie nad Starym Żurawiem. Wśród nich był już magister Rzepka, który znowu nadskakiwał Annie. Czy to możliwe, aby to nasz poczciwy kolega z fundacji był szpiegiem Batury? Może to nie Anna, a właśnie on? Bo jak wytłumaczyć takt, że znał człowieka palącego chesterfieldy? Jeśli tym człowiekiem był albinos, to znaczyło, że Rzepka współpracował z Baturą oraz “wikingami”. A telefon do przebywającego w domku albinosa był sygnałem do ucieczki. - Gdzie pan tak długo był? - zapytała Anna, gdy dotarłem do grupy. Wytłumaczyłem się jakoś obserwując jednocześnie magistra. - Co pan tak na mnie patrzy? - zaniepokoił go mój wzrok. Zdałem sobie sprawę, że zbyt ostentacyjnie mu się przyglądam, co mogło wzmóc w nim podejrzliwość. - Wydaje się panu - odpowiedziałem na odczepnego. - A co słychać w fundacji? - Popierają wszystkie nasze ustalenia - odparł wymijająco. Mieliśmy dużo czasu do wieczora, więc zaproponowałem spacer po Długim Targu, a sam pod pretekstem załatwienia noclegu wymknąłem się. Postanowiłem zaczekać na Pana Incognito choćby i do wieczora. Musiałem go wreszcie dorwać! Ale kiedy dotarłem do muzeum poloneza już nie było! Pan Incognito mógł się zorientować co do moich zamiarów zdemaskowania go i zwiał w najlepsze. Zmartwiony poszedłem na Długie Pobrzeże napić się kawy w którejś z kafejek na pasażu i przemyśleć wszystko w spokoju. Czekając na zamówienie zadzwoniłem do portu we Fromborku, gdyż wybiła godzina pierwszego kontaktu z szefem. Zdałem panu Tomaszowi pobieżną relację z pobytu w Gdańsku. Niczego nie komentował; jak zwykle był małomówny, gdy sprawy zaczynały się gmatwać. Ucieszyły go jednak informacje dostarczone przez Marczaka. - A co u pana? - zapytałem. - Co z “Conquistadorem”? - Daję sobie uciąć głowę, że silnik ktoś specjalnie popsuł - oświadczył na koniec. - Czekamy właśnie na jakiegoś mechanika typu “złota rączka”, którego polecił sierżant Janiak. Podobno facet nie naprawiał jeszcze tylko atomowej łodzi podwodnej. Rozłączyliśmy się pełni wiary w to, że “Conquistador” wkrótce wypłynie w morze. Przysiadłem się do stolika młodych ludzi rozwiązujących krzyżówkę. Popijając smaczną kawę próbowałem odpowiedzieć na pytanie: jaką rolę odgrywa w operacji “Skarby wikingów” magister Rzepka? Czy mógł być szpiegiem Batury? To wydawało się jednak bez sensu. Skoro wiedział, że udajemy się do domku na Mierzei, to przecież już wcześniej powiadomiłby Jerzego o naszej wizycie? Skąd zatem znajomość z albinosem? Jeśli to albinos był owym tajemniczym obserwatorem z wieży kościoła neogotyckiego i jeździł bordo landroverem, to powinien nazywać się Artur Kram i być austriackim dziennikarzem. Albinos jednak nie przypominał Austriaka, a tym bardziej dziennikarza. A jaką rolę odgrywała Ewa? Czy istniała naprawdę, czy została wymyślona? Młodzi ludzie siedzący przy moim stoliku męczyli się nad jakimś hasłem krzyżówki. - Inaczej “lalka” - czytał na głos młody człowiek. - Na pięć liter. - Przecież “lalka” jest na pięć liter - denerwowała się dziewczyna. - To bez sensu! Może Barbie? - To na sześć liter. - Tutaj chodzi o “bałaś” - pomogłem im. - Jest to pionowy element balustrady, najczęściej profilowany w kształcie gruszki zwany właśnie “lalką”. - Zgadza się! - ucieszyli się wpisując hasło. Dziewczyna spojrzała na mnie z większym zainteresowaniem, zaś chłopak ograniczył się do wzruszenia ramionami. - A imię króla Polski, który objął tron po śmierci Kazimierza Wielkiego? - Ludwik - powiedziałem - zwany na Węgrzech Wielkim. - Dobrze! Znowu pan zgadł. - Ja nie zgaduję. Ja wiem. - Mam kolejne hasło na czternaście liter - odezwał się chłopak. - Największy detektyw wszechczasów... - Pan Samochodzik! - palnąłem bez zastanowienia. - Ale pasuje Sherlock Holmes! - triumfalnie wykrzyknął chłopak. Potem wzięli się za jakiś rebus. Był to najprostszy rebus polegający na odgadnięciu hasła ukrytego w jakimś rysunku i wyrazów z przekreślonymi literami bądź czytanych wspak. Ale już im nie pomagałem. Dopiwszy kawę wstałem i ruszyłem w kierunku Centralnego Muzeum Morskiego. Idąc nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że z pozoru błahy i nieważny epizod przy stoliku wydawał się podpowiadać jakieś rozwiązanie czy wyjaśnienie w naszej sprawie. Niestety, siedząc wtedy przy stoliku nie wiedziałem jeszcze, co się za tym może kryć. W miejscu, w którym jeszcze nie tak dawno stał polonez ktoś zaparkował stary motor. Już miałem ruszyć w kierunku Długiego Targu, gdy u wylotu ulicy dojrzałem go. Biały polonez zmierzał wolno w moją stronę. Poczułem słodkie mrowienie na plecach zwiastujące wielkie emocje i czym prędzej schowałem się za rogiem budynku naprzeciwko muzeum. Z bijącym z podniecenia sercem obserwowałem, jak samochód zatrzymał się w pewnej odległości od muzeum, a po chwili wysiadł z niego ubrany w szare spodnie i skórzaną kamizelkę mężczyzna w wieku czterdziestu lat. Był średniego wzrostu, nosił okulary lecznicze, zaś na czubku głowy błyszczała w słońcu pokaźna łysina. Nerwowym krokiem zmierzał prosto w kierunku muzeum ściskając pod pachą jakieś rulony. Pan Incognito nie wyglądał na zawodowego włamywacza. Bardziej przypominał wykładowcę akademickiego albo inżyniera. I wtedy przypomniałem sobie przygodę pana Tomasza podczas jego pierwszej wizyty w Gdańsku. Przecież szef był śledzony przez kolegę Anny, inżyniera Kurskiego. Tak, to musiał być on! Mój Pan Incognito. Wyszedłem z ukrycia i zagrodziłem mężczyźnie drogę. - Inżynier Kurski? - uśmiechnąłem się słodko na powitanie. Z wrażenia zaniemówił i drgnął. Rozejrzał się nerwowo na boki, jakby szukał drogi ucieczki, ale zaraz napięcie z niego uleciało. Westchnął ciężko i spojrzał na mnie swoimi inteligentnymi, smutnymi oczami. - A jednak jesteście zawodowcami - rzekł z nutką goryczy. - Dorwaliście mnie. - Proszę jaśniej, inżynierze - zaproponowałem czując, że nie on jest przeciwnikiem w tej grze. - Nie pogniewa się pan, jeśli zaproszę go na kawę? - Przed chwilą piłem, ale nie pogardzę herbatą. Po chwili zasiedliśmy w jego gabinecie trzymając w rękach gorące filiżanki herbaty. - Polonez należy do mojego kolegi, Sylwestra Janickiego - zaczął wyjaśniać inżynier. - Sylwek wyjechał za granicę i był tak dobry, że zostawił samochód. Dzięki temu mogłem przemieszczać się szybko i zdobywać potrzebne informacje, tak aby nie kolidowało to z zawodowymi obowiązkami. - Potrzebne informacje? - uniosłem brwi ku górze. - Nie rozumiem. - Byłem ciekaw, co dzieje się na “Havamalu” oraz jaką rolę odgrywa w operacji “Skarby wikingów” Ania, to znaczy panna Anna. No, tak! Wreszcie zrozumiałem. Szef wspominał przecież, że inżynier Kurski był prawdopodobnie zakochany w Annie. - Widziałem ją z blondynem jeżdżącym volvo i to mi wystarczyło, aby nabrać podejrzeń, że coś tu nie gra. Ona nigdy nie zadawała się z takimi nowobogackimi przystojniakami. - Może zmieniła się. - Może - powtórzył głucho. - A może po prostu sama coś zwietrzyła i zaczęła prowadzić prywatne śledztwo. Ona jest zafascynowana pańskim przełożonym, panem Tomaszem. Pański szef był tutaj przed kilkoma dniami i nie wyglądał na kogoś, kto posiada do tego stopnia silną osobowość, aby zainteresować Annę. Zupełnie nic z tego nie rozumiem. Jego słowa zadziwiły mnie. - Jeszcze pan nie zna Pana Samochodzika - westchnąłem starając się jednocześnie wyobrazić sobie minę szefa, gdyby usłyszał, o czym rozmawiamy. - On specjalnie robi wrażenie zagubionego i skromnego człowieka, ale, proszę mi wierzyć, posiada niezwykle silną osobowość. - Na to wychodzi. To jest jej idol. - Idol? To ona nie ma innych idoli w stylu Mela Gibsona albo Bogusława Lindy? - Nic z tych rzeczy! - zdecydowanie zaprzeczył. - Przecież to są papierowe tygrysy, tylko aktorzy. Co to ma wspólnego z życiem? A Pan Samochodzik istnieje naprawdę i rozwiązuje dziesiątki autentycznych zagadek. - Mógłby być jej ojcem - zauważyłem. - I co z tego? - obruszył się. - Uwielbia go i już! Popatrzyłem na niego bardziej przychylnym wzrokiem. Zazdrość to ludzka rzecz, ale inżynier nie zamienił jej w zawiść. Nie miał żalu do pana Tomasza czy Anny, ale było mu po prostu bardzo smutno, że to nie on był obiektem jej westchnień. - Może niedługo i do pana uśmiechnie się szczęście? Nic nie powiedział, tylko upił herbatę z filiżanki. - Zacząłem i ja prowadzić swoje prywatne śledztwo - rzekł wreszcie otrząsnąwszy się z zamyślenia. - Nic chciałem być gorszy od Pana Samochodzika. Poczyniłem nawet kilka istotnych obserwacji. Przez chwile pomyślałem, że być może inżynier Kurski jest owym tajemniczym kierowcą toyoty palącym chesterfieldy. Polonezem mógł przecież jeździć dla zmylenia. - Czy pan pali? - zapytałem od niechcenia. - Rzuciłem dziesięć lat temu - odpowiedział szczerze. - I panu też radzę. Ale mogę panu załatwić jednego. - Wytrzymam. Proszę tylko powiedzieć, czy to pan nas śledził we Fromborku z wieży kościoła. - Co takiego? - na jego twarzy zagościło autentyczne zdziwienie. - Absolutnie nie! - Chciałem się tylko upewnić - uśmiechnąłem się. - A pańskie włamanie do klubu “Akwalung”? - Widzi pan, kilka dni temu Anna zadzwoniła do mnie podczas waszej kolacji we Fromborku. Cofnąłem się myślami wstecz. Anna faktycznie opuszczała salę restauracyjną, aby wrócić z wiadomością o telefonie do pana Tomasza. To wtedy dzwoniła do inżyniera. - Prosiła mnie, abym sprawdził, jaki klub płetwonurków trenował zeszłego lata na wodach Zatoki Gdańskiej - wyjaśnił. - Według niej, była to ważna informacja. Podobno na jachcie ktoś ukradł list związany z tym wydarzeniem, więc Anna za wszelką cenę chciała dowiedzieć się więcej szczegółów. “O rany!” - pomyślałem. “To nie ona ukradła list!” - Potem przyszedł do muzeum z wizytą pan Tomasz i dużo mówił na temat operacji “Skarby wikingów”. Nie znał jednak nazwy klubu. Postanowiłem zdobyć te informacje, aby pokazać, że jestem lepszy od Pana Samochodzika. - I zdobył pan! - Byłem blisko, ale właśnie pan mi w tym przeszkodził. Właściwie to nic tam nie znalazłem, oprócz tego, że najadłem się strachu. - Próbował pan wyciągnąć ze mnie informacje za pomocą groźby - przypomniałem, jak straszył mnie policją. - A właśnie! - podrapał się w głowę. - Jak pan się wydostał z klubu? To było przecież niemożliwe. Opowiedziałem mu o wizycie sierżanta Janiaka nad ranem. - Rozumiem - roześmiał się. - Trudno z wami wygrać. - Praktycznie jest to niemożliwe - dodałem zarozumiale i obaj się uśmiechnęliśmy. - Przepraszam, jeśli przysporzyłem wam kłopotów - westchnął ciężko. - Na nic zdała się ta rywalizacja. Zanim cokolwiek zdołałem ustalić, wy o wszystkim już wiedzieliście. Dopiłem herbatę. Wstaliśmy. - Myli się pan, inżynierze. Wielu rzeczy jeszcze nie rozumiemy albo się nie domyślamy. Myślę, że mógłby pan nam jednak pomóc. - Doprawdy? - ucieszył się ogromnie. - Proszę zdobyć jak najwięcej informacji na temat człowieka, który uczestniczy w naszej operacji. Nazywa się Kamil Rzepka i pracuje w Fundacji WOZ. Twarz inżyniera Kurskiego nagle pojaśniała. - Magister Kamil Rzepka? - powtórzył lekko rozbawiony. - Właśnie! Ten sam. - Już to sprawdziłem - pochwalił się. - Ale myślałem, że wiecie o tym doskonale. - O czym mianowicie? - zdumiałem się. - Magister Kamil Rzepka od kilku miesięcy przebywa w Stanach Zjednoczonych na stypendium doktoranckim. Prawdziwy magister Rzepka! Ten wasz to przebieraniec, chociaż jest do niego trochę podobny. Ugięły się pode mną nogi, więc z powrotem usiadłem na fotelu. To co przed chwilą usłyszałem, było sensacją największego kalibru. Człowiek podający się za magistra Rzepkę był oszustem! Przypomniałem sobie, jak unikał pani Kasi z telewizji regionalnej. Wyjaśnienie było proste - nie mógł pokazać swojej twarzy przed kamerą. Sięgnąłem po fajeczkę i nabiłem ją tytoniem. Inżynier o nic nie pytał. - Czy Anna o tym wie? - zapytałem zdumiony. - Nie. Chciałem zdobyć trochę informacji dla siebie, ale nie wiedziałem właściwie, co mam z tym zrobić? To bez sensu. Jestem poważnym człowiekiem i nie powinienem zabawiać się w detektywa, kiedy jest tyle pracy w muzeum. Po mojej wpadce w klubie “Akwalung” postanowiłem ostatecznie zrezygnować z tej zabawy. Annie i tak nie mogę tym zaimponować. No i jest to zbyt niebezpieczne zajęcie dla amatora. - Jak na amatora, spisał się pan znakomicie, inżynierze! - szczerze go pochwaliłem. - Pan Samochodzik byłby z pana dumny. - Tak pan sądzi? Moje słowa odbudowały w nim wiarę w siebie, chociaż podchodził do wszystkiego z rezerwą i niełatwo go było sobie pozyskać. Tym bardziej byłem rad, że poczuł się trochę lepiej. Pożegnaliśmy się i wyszedłem z gabinetu. Schodziłem wolno po schodach, gdy z tyłu doleciał do mnie odgłos otwieranych drzwi i stukot obcasów na piętrze. - Kolego Pawle! To wołał inżynier Kurski zbiegając na dół w zaiste szalonym tempie. - Pan zaczeka! Hej! - Co się stało? - zdziwiłem się. Stanął wreszcie przede mną i głęboko oddychał po wysiłku. - Nasz dyrektor odebrał właśnie telefon - zaczął sapać. - Jorgensen dokonał odkrycia! - Że co??? - niemalże krzyknąłem z podniecenia wpatrując się w niego jak w święty obrazek. - Co? Gdzie? Kiedy? - Chyba chodzi o rejon Zatoki w pobliżu Mierzei Wiślanej - odpowiedział spokojnie. - Właśnie przed chwilą Norweg poinformował naszego dyrektora przez radio. Podrapałem się w głowę i uderzyłem kantem dłoni w poręcz. - Muszę natychmiast zadzwonić do Fromborka! ROZDZIAŁ SIÓDMY PAN MACHEJKO • CO OZNACZA SKRÓT NNH? • CO STAŁO SIĘ Z ARTUREM KRAMEM? • KURORT KRYNICA • TAJEMNICA PASZPORTU RUTRY • “HAVAMAL” NA HORYZONCIE • JUŻ WIEMY O ODKRYCIU • KTO POPSUŁ SILNIK? • OBSERWATOR NA WIEŻY • W SZPITALU • RELACJA Z ODKRYCIA • ODWIEDZINY • ZDJĘCIA • TROCHĘ O KSIĘGACH LITURGICZNYCH • LUIZA ZŁODZIEJEM • ZASPANA GWIAZDA • W STUDIO Ubrana na biało Karen stała na pokładzie z rękoma założonymi na biodrach i dosłownie warczała z wściekłości. Wyglądała uroczo, ale bałem się, że lada chwila wybuchnie. Pochylony nad rozebranym silnikiem mechanik, pan Ryszard Machejko, od pół godziny nie wiedział, jak zabrać się do roboty. W tym czasie “Fiolka” i “Encyklopedia” z zapałem “surfowali” po internecie korzystając z komputera pokładowego znajdującego się w kabinie “Conquistadora”. Pan Machejko był mężczyzną w wieku około pięćdziesięciu lat, dobrze zbudowanym, z mocnym zarostem na twarzy. Nie był dzisiaj w najlepszej formie, a to z uwagi na wczorajsze imieniny szwagra - jak to dyplomatycznie ujął sierżant Janiak. Kiedy pan Machejko poprosił Karen o buteleczkę zimnego piwa, ta o mało nie dostała apopleksji. - Czy pan potrafi to złożyć z powrotem do kupy? - zapytała niegrzecznie wpatrując się w rozbebeszony silnik. - Tak sądzę, droga pani - wyszeptał mechanik pociągając z butelki. - Tak sądzę. - Niech pan złoży silnik, tak abym mógł go przewieźć w bagażniku mercedesa - wtrącił się Drewicz-Larsen. - W Gdańsku znajdę jakiegoś zawodowca. - Może lepiej kupić nowy - zaproponował Eryk. Mechanik popatrzył na rozstaw śrub mocujących silnik. - Pewnie, że można. Ale zamocowanie silnika potrwa kilka godzin, bo trzeba wywiercić nowe otwory. Poza tym szkoda pieniędzy. Ja zrobię ten silnik, tylko spokojnie. I znowu pan Machejko gapił się na silnik, od czasu do czasu popijając piwo. Karen tupała nogą o pokład, waliła ręką o reling i czekałem tylko, kiedy zacznie wyrywać sobie włosy z głowy. - Może pomóc? - zaproponowałem nieśmiało mechanikowi mając na uwadze słabnącą z sekundy na sekundę cierpliwość Karen. - A zna się pan na tym? - zapytał z uśmieszkiem na twarzy. - Kiedyś próbowałem złożyć ośmiokilowatowy silniczek do łódki. - I złożył pan? - No nie... - To nie przeszkadzaj pan - zbył mnie opryskliwie. Popatrzyłem do góry. Na szczęście przejaśniało się na dobre. Wiał dosyć silny, momentami porywisty wiatr przeganiający chmury i zanosiło się, że jutro będzie słoneczny i spokojny dzień. Idealna pogoda dla morskich poszukiwań. Cóż z tego, jeśli nie mieliśmy pewności, czy “Conquistador” wypłynie z portu na tym silniku. - Panie Tomaszu! - usłyszałem natrętne nawoływanie “Encyklopedii”. - Pan pozwoli na chwilę. Przeszedłem ostrożnie obok mechanika i udałem się do kabiny sternika na dziobie. Chłopcy z zawziętymi minami gapili się w mały ekran komputera. - Co jest grane? - zapytałem. - Znaleźliśmy coś w internecie - odpowiedział podekscytowany “Encyklopedia”. - Zosia powiedziała nam o inicjałach NNH wytatuowanych na przegubie Petera i Johanna. - Zgadza się. I co? - Dla zabawy puściliśmy to na jakąś skandynawską przeszukiwarkę... Komputer wyszukał kilkadziesiąt różnych haseł, ale tylko jedno idealnie pasuje do inicjałów NNH. - Słowem, rozszyfrowaliście to? - Dokładnie! - “Fiolka” przesadza - skrzywił się “Encyklopedia”. - Po prostu komputer wyszukał tylko to, co jest w sieci internetowej i pasuje do zadanego przez nas hasła. - Mam nadzieję, że komputery w końcu na coś się przydadzą - westchnąłem. - I co znaleźliście? - Nordisk Nasjonalt Hedningeforbund. - Nie znam duńskiego. - To norweski, panie Tomaszu - usłyszałem tuż nad głową głos Eryka. Wszedł bezszelestnie, kiedy ja gapiłem się w ekran komputera. - Ale co to oznacza? Brzmi jak organizacja neonazistowska. - No, niezupełnie - uśmiechnął się. - To raczej ma związek z neopogaństwem* [Neopoganizm - zbiór nowych systemów wiary oparty na czci Ziemi i jej naturalnych cyklów. Podwaliny tego ruchu tkwią w dziewiętnastowiecznych romantycznych ideałach ludzkości żyjącej w harmonii z przyrodą. Wzrost neopogaństwa nastąpił w latach sześćdziesiątych XX wieku i szukał inspiracji u ludów, w których szamanizm pozostał wciąż żywy.], coś w rodzaju narodowej organizacji pogańskiej Przetłumaczyłbym to następująco: Narodowa Norweska Organizacja Pogan. “Encyklopedia” kliknął myszą na znalezione hasło i już po chwili na ekranie wyświetliła się internetowa strona organizacji NNH. Specjalny komunikat głosił, że strona jest w przygotowaniu. Ale moją uwagę zwróciło logo tej organizacji. W prawym górnym rogu widniał wyraźny rysunek młota Thora. Przywołałem w pamięci tatuaż na przegubach braci blondynów. Obok liter NNH był tam również młot wikińskiego boga piorunów. - Chyba mam rację, panie Tomaszu - powiedział Eryk wskazując palcem na logo. - To organizacja związana prawdopodobnie z ruchem New Age* [New Age - zwolennicy tego ruchu (Nowa Fala, Nowa Era) wierzą, że wszelkie formy życia są wzajemnie ze sobą powiązane, a jedyną drogą dla ludzkości jest życie w zrównoważonej koegzystencji ze środowiskiem.] Odkrycie chłopców dawało wiele do myślenia, ale na tej podstawie nie można było ostatecznie wyrokować. NNH mogło być na przykład kobiecymi inicjałami, chociaż trudno uwierzyć, aby obaj bracia wzdychali do tej samej kobiety. I gdzie przebite strzałą serce zamiast młota? Nagle usłyszeliśmy głośny śmiech Karen. Odwróciliśmy się i ujrzeliśmy, jak poklepuje pana Machejkę po plecach. - Brawo! - krzyczała zadowolona. - Brawo, maestro! Poszliśmy tam z Erykiem zostawiając chłopców samych. Panu Ryszardowi udało się złożyć pompę paliwową, a Karen z radości pobiegła po nową butelką piwa. - Proszę się częstować, maestro! - rzekła dobrodusznie wróciwszy z piwem. Pan Machejko, nieporuszony zachwytami Karen, łyknął z butelki, a potem zaczął zakładać jakieś sprężynki oraz przykręcać śrubki. - Ale czy to będzie chodziło? - powątpiewał Drewicz-Larsen. - Co ma nie chodzić? - mruknął mechanik. - Jak nie będzie, to się rozkręci jeszcze raz. - Tylko nie to - Karen złożyła ręce jak do modlitwy. Zerknąłem na zegarek. Dochodziła dwunasta, a nic nie zapowiadało, aby naprawa dobiegała końca. Pan Machejko poinformował wszystkich, że musi jeszcze przeczyścić zawory, sprawdzić poziom oleju, a potem zamocować silnik. Poprosiłem Eryka, aby przetransportował mnie z chłopcami na ląd. Za kwadrans odchodził wodolot do Krynicy, a koniecznie chciałem zobaczyć plażę, na której rok temu chłopcy byli świadkami rozmowy Batury z trzema nurkami z “Ice Blue”. Stojąc na molo pomachaliśmy pani Iwonie pracującej z ekipą nad wrakiem łodzi i w spokoju oczekiwaliśmy na podpłynięcie wodolotu. Ciszę tę jednak przerwał niespodziewanie pisk opon. To sierżant Janiak zajechał efektownie pod bosmanat. Wyszedł z samochodu i szybkim krokiem zaczął iść w naszą stronę. Jego widok mógł świadczyć tylko o jednym: miał dla nas kolejną ważną wiadomość. - Panie Tomaszu! - wołał z daleka. - Co się stało? Stanął wreszcie przed nami i zdjął czapkę. - Bałem się, że pan odpłynie - zaczął mówić - a chyba dobrze, aby pan o tym wiedział. Wszczęto poszukiwania austriackiego dziennikarza Artura Krama. Podejrzewamy, że ktoś mógł unieszkodliwić faceta i najzwyczajniej w świecie posługuje się jego kartami kredytowymi. Tak samo jak wcześniej używał jego bordo landrovera. Właśnie ktoś posłużył się kartą kredytową Austriaka i wypożyczył na jego nazwisko samochód. - Niech no zgadnę - powiedziałem tajemniczo. - To była toyota? Niełatwo opisać to, co się stało z twarzą sierżanta. Patrzył na mnie jak na czarodzieja z krainy Ozz wydając przy tym z gardła jakieś dziwne dźwięki przypominające indycze gulgotanie. - Skąd pan, u diabła, o tym wie? - zapytał, gdy się otrząsnął. - Tak, to była toyota! Jak pan to zrobił, że wie szybciej od policji? - To było przypuszczenie. I zdałem mu krótką relację z odkrycia Pawła przed hotelem “Henza” w Gdańsku. - Czy nie myślał pan nigdy o pracy w policji? - zażartował wreszcie sierżant. - Z pana pomocą wsadzilibyśmy za kratki setki przestępców. - Zastanowię się - odpowiedziałem żartem. - Proszę mi jeszcze powiedzieć, czy ktoś zapamiętał osobę wypożyczającą toyotę. - Był to mężczyzna w średnim wieku. Panienka z wypożyczalni samochodów mówi, że był przystojny i dobrze ubrany. Tylko tyle. Pasażerowie wodolotu weszli już na statek i załoga czekała teraz tylko na mnie i chłopców. - A jak tam sprawuje się mój mechanik? - zapytał jeszcze sierżant wskazując głową “Conquistadora”. - Jest pełen optymizmu - odpowiedziałem wymijająco, gdyż miałem pewne obawy, czy człowiek ten potrafiłby dzisiaj rozkręcić maszynkę do mięsa. Po godzinie szliśmy już ulicą w Krynicy łączącą port z plażą nad Zatoką. Przeciskaliśmy się przez tłumy turystów na wąskim chodniku, kiedy po ulicach jeździło mnóstwo samochodów. Było kolorowo, gwarno, tłoczno i śmierdziało benzyną oraz smażonymi potrawami. Krynica Morska końca lat dziewięćdziesiątych przeżywała znowu swój dobry okres, ale dla mnie przebywanie w takim miejscu dłużej niż jeden dzień było prawdziwą męką. Co kilka metrów ustawiały się kolejki po napoje albo lody tarasując przejście, dzieciarnia wchodziła człowiekowi pod nogi i wydawało się, że upragniony spokój znowu stał się marzeniem. Obserwując niektórych wczasowiczów odnosiło się wrażenie, że morze samo w sobie nie jest głównym celem przyjazdu. Niektórym mogło nawet przeszkadzać w odpoczynku. Zeszliśmy schodkami na plażę. Szliśmy po mokrym piasku wzdłuż brzegu w kierunku pensjonatu “Wilga”. Do przebycia mieliśmy około dwóch kilometrów. Świeciło ostre słońce, ale orzeźwiający wiaterek od morza przynosił ulgę, a widok rozlewających się szeroko przed naszymi stopami fal uspokajał. Cała plaża jak okiem sięgnąć była wyścielona ludzkimi ciałami. Zdjęliśmy koszulki, podwinęliśmy nogawki i spacerkiem zbliżaliśmy się do celu. W miarę oddalania się od centralnej plaży w Krynicy ludzi było coraz mniej, a brzegi porastała większa trzcina. W pewnym miejscu plaża stała się węższa chowając się za urwistym stokiem, który nagle wyrósł przed nami. - Za zboczem jest furtka prowadząca w górę do pensjonatu - wyjaśnili chłopcy. Spojrzałem w górę. Gdzieś na szczycie prześwitywał przez korony drzew czerwony dach pensjonatu. - Jeszcze około trzystu metrów, panie Tomaszu. Przystawiłem lornetkę do oczu spodziewając się wypatrzyć na horyzoncie “Havamala”. Jednak nigdzie go nie było. Jeśli Jorgensen zamierzał właśnie tutaj przypłynąć, to było niemożliwe, aby jeszcze nie dotarł na miejsce. Chyba że niesłusznie go podejrzewałem i Norweg pożeglował w inne miejsce, na przykład na Hel. Miejsce, o którym wspominali chłopcy znajdowało się niecałe pięćset metrów za stokiem. Plaża nie była szeroka i łagodnym, piaszczystym wzniesieniem łączyła się z lasem. Na palącym piasku leżało kilku studentów popijających piwo, para ubranych kolorowo staruszków biegła brzegiem plaży uprawiając jogging, a samotny człowiek leżał obok starego motoru, na którym znajdował się ogromny plecak, gitara i klatka z papugą. Prawdopodobnie woził ze sobą cały dobytek i zażywał rozkoszy włóczęgi. Popatrzyłem na niego z nutką sympatii. Rozłożyliśmy się na piasku obserwując na zmianę horyzont. Zapaliłem papierosa, a następnie wyjąłem z torby brytyjski paszport Marka Rutry. Z nudów zacząłem go przeglądać. Dokument wydawał się autentyczny, a ze stempli wbijanych na punktach granicznych wynikało, że Rutra odwiedził w tym roku Belgię, Węgry, Czechy, Niemcy i oczywiście wracał do Anglii. Ale, o dziwo, brakowało pieczątki polskich służb granicznych! To było bardzo dziwne. Jakim sposobem pan Rutra ominął odprawę paszportową, skoro jako poddany brytyjskiej królowej bawił w Polsce? Policzyłem wszystkie kartki, ale żadnej nie brakowało. Wyglądało na to, że Rutra wcale nie przekroczył polskiej granicy. Przynajmniej nie uczynił tego legalnie. Kim zatem był Mark Rutra i jaką rolę odgrywał w całej sprawie? A magister Rzepka? Ten również był jedną wielką niewiadomą. Jeśli spotkał się z człowiekiem palącym chesterfieldy, to znaczyło, że od początku nas oszukiwał. Leżąc wtedy na piasku nie wiedziałem jeszcze, że prawdziwy magister Rzepka przebywał na stypendium w Stanach Zjednoczonych, ale i tak postać magistra wydawała mi się podejrzana. Zresztą, kto z ekipy “Havamala” nie był podejrzanym? - Jest! - usłyszałem krzyk “Encyklopedii”. - “Havamal” na horyzoncie! - Dokładnie! - potwierdził “Fiolka”. Zabrałem mu lornetkę i przystawiłem do oczu. Rzeczywiście. Ujrzałem połyskujący w słońcu jasny kadłub “Havamala” i nabrzmiałe od wiatru żagle. A jednak Jorgensen zawitał nad Zatokę, w rejon, w którym rok temu nurkowie z “Ice Blue” penetrowali dno. Jacht był mniej więcej sześć kilometrów od brzegu. - W miejscu, w którym znajduje się teraz “Havamal” - rzekł poważnym tonem naukowca “Encyklopedia” - zaczynają się już głębie sięgające pięćdziesięciu metrów. - Na pamięć znam mapę dna naszego morza. - Teraz nam pan wierzy, że niczego nie wymyśliliśmy? - zapytał z przejęciem “Fiolka”. - Wierzyłem w waszą opowieść od samego początku, chłopcy - uspokoiłem ich obserwując jednocześnie jacht. “Havamal” zrzucał właśnie żagle. Po powrocie do Fromborka przeżyliśmy wstrząs. W porcie nie było “Conquistadora”. - Pan Machejko zreperował silnik i “Conquistador” odpłynął bez nas - ze smutkiem stwierdził “Encyklopedia”. - Dokładnie - potwierdził “Fiolka”. Poczułem się oszukany i zawiedziony. Nie spodziewałem się takiego zagrania po Karen. Jednak po zejściu na ląd okazało się, że prawda jest inna. Przybiegła do mnie podekscytowana czymś pani Iwona. - Panie Tomaszu! Czy pan już wie? - Co się stało? - zapytałem. - “Havamal” znalazł na dnie Zatoki Gdańskiej wrak okrętu wikingów! - powiedziała drżącym z podniecenia głosem. Z wrażenia sięgnąłem po papierosa, zaś chłopcy popatrzyli na mnie ze zdziwieniem. - Widzieliśmy zrzucającego żagle “Havamala” dosłownie dwie godziny temu - zacząłem mówić z powątpiewaniem. - Czyżby wraki znajdowało się tak szybko? - Właśnie teraz Jorgensen zawiadomił naszego dyrektora o dokonanym odkryciu. Pełen skruchy pragnie dalszej współpracy. Anna z Pawłem czekają w Gdańsku na kuter, aby tam popłynąć. Podobno będzie także telewizja. - A gdzie jest “Conquistador”? - zmieniłem temat - Dosłownie godzinę temu wypłynął w próbny rejs. Odetchnąłem z ulgą. Za pół godziny jacht faktycznie przypłynął do portu. Karen była szczęśliwa i dziękowała panu Ryszardowi za pomoc. Mechanik był jednak nieczuły na jej zachwyty. - Nie ma takiego silnika, który by dla mnie nie zawarczał. - Tomasz! - zwróciła się do mnie zachwycona Karen. - Skąd ty go wytrzasnąłeś? To najlepszy mechanik, jakiego kiedykolwiek w życiu widziałam. - Do usług szanownej pani - rzekł z powagą pan Machejko. Zasalutował nam i chwiejnym krokiem poszedł w kierunku miasta. - Ciekawy gość - skomentował Drewicz-Larsen. - Po piwie zaczął tak składać silnik, jakby był jego konstruktorem. Zaśmialiśmy się radośnie. - Czy znana jest przyczyna awarii silnika? - zapytałem. - Pan Machejko uważa, że ktoś dosypał do silnika jakiegoś świństwa - odpowiedział Eryk. - To nie był jednak klasyczny cukier. Moje przewidywania jednak się sprawdziły! Od początku podejrzewałem, że ktoś specjalnie pragnął opóźnić wypłynięcie “Conquistadora” z portu. I tym kimś mógł być tylko Jorgensen. Chciał w ten sposób wyeliminować konkurencję albo pozbyć się świadków rzekomego odkrycia! Zastanowiłem się, kiedy dosypano czegoś do silnika? Była tylko jedna sprzyjająca ku temu okazja, a mianowicie podczas kolacji na “Havamalu”. Jedliśmy wtedy węgierski gulasz i nikt z załogi nie przebywał na “Conquistadorze”. To Johann dostał rozkaz pilnowania “Conquistadora”. Cóż prostszego, niż podpłynąć pontonem i dolać do baku odpowiedni preparat? Umówiliśmy się z Karen, że za pół godziny odpływamy. Za zgodą rodziców “Fiolki” i “Encyklopedii” zostałem na kilka dni ich opiekunem, więc radość chłopców z uczestnictwa w rejsie była ogromna. Pobiegłem do bosmanatu po swoje rzeczy. Pakując do torby ubrania żegnałem się z Fromborkiem. Ileż przygód przyszło mi tutaj przeżyć! Popatrzyłem z nostalgią na opasujące katedrę mury i smutną zieleń tego miasta. Nagle coś mnie tknęło i przystawiłem do oczu lornetkę. Ujrzałem w całej okazałości katedrę fromborską. Przesunąłem lornetkę nieco w prawo i niższej na mury obronne z wieżą Kopernika, a potem na najbardziej na zachód położoną basztę południową z dzwonnicą. Bliżej portu wysunięty był jeszcze bardziej na zachód kościół neogotycki. Ustawiłem ostrość na jego wieżę i doznałem wstrząsu. W łukowatym, podłużnym oknie wieży znajdował się człowiek. Poznałem go od razu. To był mężczyzna palący chesterfieldy, nasz tajemniczy obserwator. Ale to nie był albinos. Spojrzałem na zegarek. Do wypłynięcia “Conquistadora” pozostało niecałe dwadzieścia minut, więc miałem jeszcze czas na dopadniecie tego człowieka. Wybiegłem z budynku bosmanatu i po kilku minutach znalazłem się przed kościołem. Rozejrzałem się na wszystkie strony, ale nigdzie nie dostrzegłem toyoty. Człowiek palący chesterfieldy musiał zaparkować samochód gdzieś dalej. Nacisnąłem ciężką klamkę drewnianych drzwi. Skrzypnęły zawiasy i znalazłem się w mrocznym wnętrzu kościoła. Ten, kto wszedł tutaj przede mną musiał użyć wytrycha, gdyż kościół był przeważnie zamknięty. Otwierano go jedynie w razie śmierci mieszkańca Fromborka i zamykano po dwóch dniach. Pamiętając o tym, że w tym samym kościele Paweł dostał już raz po głowie, ostrożnie wszedłem do nawy głównej. Nie zdążyłem nawet odwrócić się, gdy coś ciężkiego spadło na moją głowę. Nogi zrobiły się jak z waty i runąłem na podłogę. Jorgensen stał na dziobie “Havamala” ubrany w ociekający wodą skafander do nurkowania obok uroczej jak zwykle pani Kasi. Na drugim planie panna Ania z Pawłem i Johannem odpinali mokre skafandry i składali aparaty do nurkowania. Przed chwilą bowiem czwórka naszych nurków wypłynęła na powierzchnię morza powróciwszy z badania dna Zatoki, na dnie której znajdował się wrak wikińskiego okrętu. Obok “Havamala” dryfował na fali kuter badawczy Centralnego Muzeum Morskiego. Wydarzenie było nagrywane przez regionalną telewizję. Na ekranie telewizora pojawiły się paski. Walnąłem pięścią w obudowę, aż znikły, i poprawiwszy się na szpitalnym łóżku dalej oglądałem program. Jak się domyślacie, znajdowałem się w miejskim szpitalu. Znaleziono mnie bowiem w kościele z roztrzaskaną głową. Napastnik okazał się jednak na tyle dobry, że zawiadomił natychmiast bosmanat. Nie zapomniał także zabrać z mojej kieszeni paszportu Marka Rutry. Zawiadomiona Karen przybiegła do kościoła i znalazła mnie tam nieprzytomnego. Na szczęście mojemu zdrowiu nie zagrażało większe niebezpieczeństwo, ale musiałem poleżeć na obserwacji jeszcze kilka dni. Karen zapłaciła za mój pobyt w szpitalu, co automatycznie wyzwoliło w służbie zdrowia tak niesłychany instynkt opiekuńczy, że przyniesiono mi nawet telewizor dozorcy oraz telefon. W sali, w której leżałem, znajdował się tylko jeden człowiek czytający nieustannie kryminały i łypiący na mnie od czasu do czasu nieprzychylnym wzrokiem. Prawdopodobnie uważał, że jestem jakimś ważniakiem. Nie mogłem w tej chwili być na morzu i uczestniczyć z innymi w pierwszych chwilach odkrycia wraka. Na szczęście na pokładzie “Havamala” znajdował się Paweł z Marczakiem. Był tam również magister Rzepka. A młodzież, jak mnie poinformował telefonicznie Paweł, przebywała na “Conquistadorze” kotwiczącym niedaleko miejsca odkrycia. - Być może nie jestem Robertem Ballardem - pysznił się do kamery Jorgensen - który zlokalizował “Titanica” czy rzymskie statki u wybrzeży Sycylii, człowiekiem dysponującym atomowym okrętem podwodnym amerykańskiej marynarki wojennej, niemniej jednak jestem księciem poszukiwaczy wraków na Bałtyku. Mój sonar jest niezawodny! A “Delfin” potrafi dotrzeć nawet do głębokości trzystu metrów. Nasz pracownik przygotuje teraz “Delfina” do pracy. Peter ze stoickim spokojem uruchomił miniaturowy dźwig obsługujący “Delfina”. Po chwili pojazd głębinowy zanurzył się w falach Zatoki i powoli widzowie tracili go z oczu. - Jak pan sądzi, co znajduje się na dnie Zatoki pod nami? - zaczęła pani Kasia. - Prawdopodobnie jest to duży wikiński okręt. Leży na głębokości czterdziestu dwóch metrów. Za chwilę “Delfin” przekaże nam obraz z dna morza, aby telewidzowie mogli na własne oczy zobaczyć ten niezwykły widok. - To znakomicie! - uradowała się reporterka. - Jeśli to okręt wikingów, to jest to pierwszy tego typu wrak odnaleziony na dnie polskiego Bałtyku. - Właśnie! I mój sonar go zlokalizował! - Jak się znajduje takie wraki, kapitanie? - Zazwyczaj badania te rozpoczynają się bardzo daleko od wodnych głębin, w archiwach i bibliotekach, podczas przeglądania tekstów dotyczących historii żeglugi, handlu, opisów morskich tragedii czy nawet zeznań świadków. Pomocne są także księgi portów, raporty przedsiębiorstw ratownictwa okrętowego i sprawozdania towarzystw ubezpieczeniowych. Na przykład towarzystwo ubezpieczeniowe Lloyda prowadzi spis zatopionych statków od roku 1734, a państwowy rejestr wraków istnieje w Anglii od 1770 roku. Jednak największą zasługę mają przypadkowe znaleziska. Tak jak moje! - W to nie uwierzę, kapitanie. Przecież celem operacji “Skarby wikingów” było znalezienie wraka łodzi albo okrętu wikingów. - Tak, ale działamy na ślepo, bez żadnych konkretnych wskazówek. Taka łódź może bowiem znajdować się wszędzie. Jedyne co potrzeba, to dobry sonar i dużo, dużo szczęścia. I ja je miałem. - Akurat! - prychnąłem głośno, aż pacjent leżący obok spojrzał na mnie. Przeprosiłem go i dalej oglądałem w spokoju relację. Nie dziwcie się mojej reakcji. Nie wierzyłem w opowieść kapitana, że przypadkowo odnalazł wikiński okręt. Mieliśmy świadków w osobach “Fiolki” i “Encyklopedii”, którzy widzieli w tym samym miejscu inny jacht poszukujący rok temu wraka. Jorgensen musiał wiedzieć o jego istnieniu wcześniej i wystarczyło tylko przypłynąć tutaj, aby oficjalnie zebrać zaszczytny tytuł odkrywcy. Dysponując najlepszym sprzętem współpracującym z satelitarnym systemem naprowadzania zlokalizowanie wraka wydawało się dziecinnie łatwym zadaniem. - Znowu pan kokietuje, kapitanie - rzekła filuternie z ekranu pani Kasia. - Wystarczy spojrzeć na ten jacht, aby stwierdzić, że jest to cud techniki. Znajduje się tutaj najlepszy sprzęt... Niespodziewanie weszła salowa i zapowiedziała przybycie gości. Pacjent czytający kryminały zaklął cicho pod nosem i odwrócił się plecami do drzwi. Ku mojemu kompletnemu zaskoczeniu w drzwiach ukazała się panna Ania. Otworzyłem szeroko oczy ze zdumienia. - Jakim cudem jest pani tutaj, skoro widzę ją w telewizji? - zapytałem wskazując palcem na ekran telewizora. - Przecież to zostało nagrane kilka godzin temu - wyjaśniła i usiadła na krześle. - A czemu zawdzięczam tę wizytę? - Nie jest pan przesadnie grzeczny - rzekła ze smutkiem. - Ale to w pana stylu. Przyjechałam zapytać o zdrowie. - Niedługo wracam na jacht - odpowiedziałem. - Nic mi nie jest. - Nie był pan ze mną szczery od początku, ale proponuję współpracę. Chyba uwierzył pan wreszcie, że to nie ja jestem szpiegiem? Nie ja ukradłam list. Miała rację. Do szpitala dzwonił Paweł i opowiedział o spotkaniu z inżynierem Kurskim. Wyglądało na to, że panna Ania była niewinna. Tylko dlaczego spotykała się z Baturą? Zapytałem ją o to. - Nie współpracuję z tym człowiekiem - rzekła patrząc mi głęboko w oczy. A ja natychmiast pomyślałem, że gdybym był młodszy, pewnie z miejsca bym się w niej zakochał. - Spotkałam go dwa razy. Podwiózł mnie na przystań w Gdyni przed wyruszeniem w rejs do Fromborka. To interesujący mężczyzna, przystojny, inteligentny, pomyślałam więc, dlaczego by nie spotkać się z nim w celach wyłącznie towarzyskich. Nie wiedziałam, że to przeciwnik, który próbuje mnie podejść. - Wyłącznie w celach towarzyskich? - powtórzyłem krzywiąc się z niesmakiem. W tej chwili wolałbym, aby Anna była szpiegiem Jerzego i nic więcej z nim ją nie łączyło. A ta mówi, że spotkała go wyłącznie dla jego interesującej osobowości i urody. I jak tu zrozumieć kobietę? - Ale odkrycie Jorgensena to rzeczywiście podejrzana sprawa - mówiła nie przejmując się moim stanem ducha. - Proszę o tym porozmawiać z Pawłem - nie wiedzieć czemu obraziłem się. - On wie tyle samo co ja, a nawet więcej. - Ale on jest ze mną - uśmiechnęła się. - Prosił, abym to ja pierwsza tutaj weszła i spytała o pańskie zdrowie. - Myślałem, że to pani inicjatywa - szepnąłem rozczarowany. Wszedł Paweł i postawił na stoliku sok pomidorowy. - A co z Wikusiem? - zapytałem po kilku minutach rozmowy. - Jak czują się Zosia i chłopcy? - Niestety, Wikuś przepadł - powiedział Paweł. - Tak przynajmniej twierdzi Jorgensen. Zosia jest oczywiście załamana, nie chciała nawet z nami przyjechać do Fromborka. Ale magister Rzepka próbuje ją przekonywać, że kot mógł sam uciec z jachtu. Twierdzi, że miał kota, który potrafił pływać. - Jeśli jeszcze śpiewał i stepował, to mu nie wierzę - zadrwiłem. - A co z innymi? - Chłopcy mają się nieźle - odpowiedziała panna Ania. - No, może poza Stefanem narzekającym na ból gardła. Za dużo zjadł dzisiaj lodów. Ale mam dla niego odpowiednie lekarstwo. Bursztyn* [Bursztyn - grupa minerałowa. Jest powstałą organicznie skamieniałą żywicą drzew iglastych. Liczy ok. 40-50 milionów lat. Miejsce występowania: Zatoka Gdańska, Litwa, Łotwa, Estonia, Rumunia, Sycylia, Birma,, Dominikana]. Pomyślałam również o panu. Wyjęła z torby jakiś flakonik i postawiła na stoliku. - To sproszkowany bursztyn - wyjaśniła. - Proszę pić z zimną wodą, wtedy zatrzyma krwotoki i zaleczy złamania. Proszę się nie śmiać. Bursztyn był kiedyś uważany jako panaceum na wiele chorób, a nie ma skuteczniejszego leku na bóle gardła czy gojenie ran. Ja to panu mówię: zawodowy płetwonurek narażony na wiele chorób. Jak pan widzi, cieszę się doskonałym zdrowiem, codziennie dolewam bowiem kilka kropel nalewki z bursztynu do herbaty, a w razie konieczności przykładam do ran. - Dziękuję pani. - A na deser mamy coś z pana ulubionej dziedziny - dodał Paweł, zaś Anna wyciągnęła z torby jakieś zdjęcia. - Ten przedmiot wydobył z wraka Jorgensen. Nie wytrzymał i pragnąc uwiecznić moment odkrycia zrobił pierwsze zdjęcia na dnie morza. - Dlaczego wypłynął z portu i nas nie zawiadomił? - zapytałem. - Cały czas twierdzi, że zrobił to w ataku złości, a kiedy odkrył wrak wszelkie urazy poszły w zapomnienie. - Bujać to my, nie nas - mruknąłem do siebie. - To nie wszystko - dalej mówiła Anna. - Stanowisko, na którym znajduje się wrak, sprawia wrażenie wcześniej eksplorowanego. Wrak jest dobrze zabezpieczony przed zniszczeniem małym pagórkiem, w którym w zasadzie tkwi. Jest więc przysypany piaskiem, który chroni go przed ruchem wód. Ale niemożliwe, aby przetrwały do naszych czasów fragmenty ożaglowania w tej formie, w jakiej znaleźliśmy wrak. Ktoś musiał to rozgrzebać. Prawdopodobnie uczynił to Jorgensen zaraz po odkryciu, ale doświadczenie podpowiada mi, że grzebano tam wcześniej. - Rok temu uczyniła to załoga “Ice Blue” - poinformowałem ją. - Jorgensen nie mógł tego rozgrzebać przed waszym przybyciem, gdyż nie miał na to czasu. Byłem świadkiem jego przybycia w ten rejon po pierwszej po południu. I aż do trzeciej obserwowałem z brzegu jacht. Nie zauważyłem, aby ktoś nurkował. - Jednak mamy zdjęcia - wtrącił Paweł. - Musiał nurkować po trzeciej, jak pan opuścił plażę. - Na to wychodzi. Jak na zawołanie na ekranie telewizora ukazał się podwodny pejzaż dna Zatoki rejestrowany przez “Delfina”. Potężny reflektor rozpraszał mroczną głębię i tylko nieznaczny ruch porastającego dno zielska świadczył, że obraz pochodzi z planety, na której istnieje życie. Z jakiegoś piaszczystego wzgórka wystawał kawał drewnianego poszycia okrętu i masztu z unoszącymi się w morskiej toni kawałkami płótna stanowiącego kiedyś ożaglowanie. Szczyt owego wzgórka był jednak nieco ścięty, tak jakby wybierano wcześniej piasek próbując dostać się do wraka. Obraz przesuwał się zbyt szybko, abym mógł dostrzec szczegóły, ale wydawało mi się, że widziałem deski albo jakieś fragmenty skrzyni. To był niesamowicie cudowny i przejmujący widok. Nawet mój sąsiad od kryminałów odwrócił się i przez chwilę patrzył w telewizor. Kamera rejestrowała przedmioty należące do innej kultury, kultury sprzed wielu wieków i kiedy się popatrzyło na ten obraz, wyobraźnia automatycznie przenosiła człowieka tysiąc lat wstecz. To było metafizyczne uczucie, zupełnie jakby czas się kurczył, a człowiek stawał większym. To właśnie kochałem w mojej pracy, ten hipnotyzujący dotyk czasu i fascynującą podróż w przeszłość, odbywającą się przecież w ludzkim mózgu bez ruszania się z miejsca. “Delfin” pokręcił się jeszcze kilkadziesiąt sekund po dnie, a potem obraz z dna urwał się i objął pokład “Havamala”. - Fascynujące - wyszeptałem i spojrzałem na zdjęcia. Przedstawiały zniszczony metalowy prostokąt zdobiony krzyżami na tle jakiegoś wzoru. Czyjaś ręka, zapewne Johanna, trzymała ten przedmiot, a Jorgensen robił zdjęcia. Od razu poczułem, jak serce mocniej bije. To co widziałem na zdjęciu pochodziło z okresu wczesnego średniowiecza, było konkretną, namacalną rzeczą z tamtego fascynującego okresu i stanowiło ogromny sukces podwodnej archeologii. - Wygląda na pozłacane okucie księgi liturgicznej - powiedziałem cicho. - Zostawcie to i wracajcie, moi drodzy. Muszę się skoncentrować. Lubię pracować w skupieniu i samotności. Nie pogniewali się i odeszli obiecując dzwonić z jachtu. Wyraziłem nadzieję, że wkrótce uda mi się do nich dotrzeć, choć byłem tak podniecony odkryciem, że mógłbym teraz wstać i wyjść z nimi. Do późna pracowałem nad zdjęciami w świetle nocnej lampki zawieszonej nad moją głową. Pacjent obok dawno usnął, a ja wciąż wpatrywałem się w pozłacane niegdyś okucie księgi liturgicznej na fotografii. Zapomniałem o wydarzeniach ostatnich dni, intrygach, szpiegach i wszystkich kłamstwach, jakimi nas karmiono. Teraz liczyły się tylko te zdjęcia, bo to one powiedziały mi więcej niż niejeden człowiek. Jeszcze raz przystawiłem lupę i obejrzałem w powiększeniu najwyraźniejsze zdjęcie przedstawiające znaleziony na dnie przedmiot. Ręka Johanna przytrzymująca ów przedmiot była zwrócona do obiektywu częścią grzbietową. Widziałem wskazówki dużego zegarka na przegubie ręki. Wskazywał godzinę dziewiątą czternaście, a wiedziałem, że w tym czasie “Havamal” nie mógł być w tym rejonie. To było niemożliwe. Zjawił się dopiero około pierwszej po południu. Zdjęcia musiały zostać zrobione kiedy indziej albo przez kogo innego? Wniosek był jeden: Jorgensen nie mógł dzisiaj przed przybyciem kutra Centralnego Muzeum Morskiego wykonać tych zdjęć. Przecież trzeba jeszcze dodać czas potrzebny na wywołanie filmu. Druga sprawa wiązała się ściśle ze znalezionym przedmiotem. Nie ulegało wątpliwości, że tym przedmiotem była pozłacana oprawa książki liturgicznej. W tym miejscu należy się kilka słów wyjaśnienia. Starożytne, pierwsze księgi po łacinie, które znalazły się w Polsce nabierały cech niemalże metafizycznych. Wiązało się to z liturgicznym charakterem łaciny, która po przyjęciu przez Polskę chrztu w 966 roku stała się językiem nowej religii. Księgi stanowiły niezbędne wyposażenie każdej placówki misyjnej. Bez nich nie odprawiano mszy świętej i nie udzielano sakramentu. Wartości tych ksiąg bywały ogromne. Za najskromniejszy egzemplarz płacono często tyle co za wieś. Ile zatem były warte bogato iluminowane woluminy, jak chociażby datowany na XI wiek “Codex aureus Pultoviensis?” Tego nie wiemy. Wiemy jednak, że księgi owe przywozili ze sobą do Polski przybywający z zagranicy duchowni, na przykład Jordan czy święty Wojciech. W ten oto sposób napływały do nas księgi powstałe w skryptoriach niemieckich. Dopiero od połowy XI wieku pojawiły się manuskrypty pochodzenia galijskiego, wreszcie pojedyncze rękopisy wywodzące się z Italii i Czech. Patrząc na zdjęcie przedstawiające oprawę nie sposób było odgadnąć pochodzenia księgi. Dopiero poddane konserwacji znalezisko mogło powiedzieć coś więcej o pergaminowej zawartości, która uległa przecież w wodzie rozkładowi. Mętna woda psuła ostrość szczegółów, ale widziałem wygrawerowany na środku prostokątnej oprawy krzyż objęty w ciemniejszą obwódkę. Zwrócił on moją uwagę podczas odwiedzin Pawła i Anny. Długo się jeszcze zastanawiałem, czy już kiedyś nie spotkałem się z takim krzyżem, aż wreszcie usnąłem. Spałem dobrze, chociaż rano wstałem z okropnym bólem głowy. Dostałem jakieś gorzkie pigułki, a potem przyszedł na obchód troskliwy lekarz. Był to młodzieniec nie przypominający wcale lekarza. Gdyby nie słuchawki zwisające z szyi mógłbym pomyśleć, że to salowy. Pacjenta czytającego kryminały potraktował po macoszemu, a mną zajął się z nadmierną troskliwością. Bez przerwy macał moją głowę i kazał przytykać palec do nosa. Kiedy tak stał przede mną, mój wzrok kierował się co chwila na słuchawki zwisające z jego szyi. I wtedy doznałem olśnienia! Wisiorek na szyi Jorgensena! Ten ukradziony na jachcie! Miał podobny rysunek do krzyża zdobiącego znalezioną we wraku oprawę księgi liturgicznej! - Tak, to jest ten krzyż! - ryknąłem na całe gardo wbijając palec w pierś lekarza. Ten natychmiast pobladł, a pacjent od kryminałów posłał mi pełne oburzenia spojrzenie. - Przepraszam, panowie, ale coś mi się skojarzyło - wyjaśniłem. Jak się spodziewałem, lekarz opuścił salę z wyrysowaną na twarzy wątpliwością na temat stanu mojego umysłu. Doznałem bądź co bądź lekkiego wstrząśnienia mózgu... Postanowiłem czym prędzej opuścić szpital. Po wyjściu lekarza zabrałem z szafy ubrania, które wyjątkowo pozwolono mi trzymać i poszedłem do toalety. Tam przebrałem się i spokojnym krokiem przeszedłem korytarzem do wyjścia ewakuacyjnego. Była ładna pogoda, więc usiadłem na ławeczce zamocowanej na murku okalającym cześć rynku. Z torby wyjąłem drżącymi z podniecenia rękami plik zdjęć, które odebrałem od fotografa na gdańskiej Starówce. Do tej pory ich nie oglądaliśmy, a przecież musiało być wśród nich przynajmniej jedno zdjęcie Jorgensena. Paweł zrobił jedno na przystani w Gdyni i drugie podczas rejsu do Fromborka. Jorgensen nosił jeszcze wtedy na piersi wisiorek do złudzenia przypominający enkolpion, czyli relikwiarz najczęściej noszony na piersiach przez biskupów w średniowieczu. Niestety, tych zdjęć nie znalazłem. Zdenerwowany sięgnąłem po negatyw, ale zaraz zrozumiałem, że ktoś wyciął niektóre jego klatki. Komuś bardzo zależało, abyśmy nie oglądali tych zdjęć, a to sugerowało, że ozdobnik na szyi kapitana odgrywał ważną rolę w całej sprawie. W końcu i ten przedmiot został ukradziony Jorgensenowi na jachcie. Kim był złodziej? Cofnąłem się pamięcią do wydarzeń podczas pobytu w Gdańsku. Myślałem intensywnie, aż wreszcie wpadłem na wyjaśnienie tej zagadki. Luiza! Tylko ona mogła ukraść te zdjęcia i negatyw. Tak, to mogła być tylko ona! Podczas mojej wizyty w motelu “Morska Fala” przeszukiwała przecież mój hotelowy pokój, gdy ja gaworzyłem przy piwie z Baturą. Wiedziała, czego szuka w mojej torbie. Udało jej się zabrać zdjęcia i część negatywu, gdy niespodziewanie wróciłem i przyłapałem ją na gorącym uczynku. Uciekła. A gdy ją dogoniłem, nie zrewidowałem jej. Urocza niewiasta wymyśliła jakąś słodką bajeczkę, a potem wkradła się w nasze łaski. To było sprytne posunięcie Batury. Ale znowu coś tutaj nie pasowało! Bo kto niby ukradł wisiorek? Nie mogła zrobić tego Luiza, bo w tym czasie nie było jej jeszcze na jachcie. Czyżby naprawdę przebywał na “Havamalu” drugi szpieg? Jeśli nie była nim panna Ania, to kto? Magister Rzepka? Gdybym tylko mógł porównać kształt krzyża z oprawy księgi znalezionej na dnie Zatoki z krzyżem na piersiach Jorgensena, wiedziałbym znacznie więcej. Coś mi podpowiadało, że te dwa przedmioty pochodziły z jednego źródła, a mianowicie z wraka na dnie Zatoki. Zapaliłem na czczo papierosa i kilka minut zastanawiałem się nad całą tą sprawą. Nie było zdjęć, ale przecież istniała taśma video nagrana przez ekipę telewizyjną pani Kasi. To było podczas rejsu do Fromborka, kiedy Marczak postanowił zostać showmanem i z liny spuszczonej z helikoptera zszedł na pokład. Kamera musiała zarejestrować Norwega udzielającego wywiadu na pokładzie “Havamala”. Doskoczyłem do automatu i połączyłem się z biurem numerów. Szybko uzyskałem numer gdańskiej telewizji. Niestety, pani Kasi nie było w studio. Powiedziano mi, że może być jeszcze w domu. Cudem zdobyłem jej numer. Po prawie minutowym oczekiwaniu odebrała telefon. Była zaspana i nieprzyjemna. - Jaki Tomasz? - zawarczała, kiedy się przedstawiłem. - Z nikim się nie umawiałam. Ten ton zupełnie nie pasował do jej telewizyjnego wizerunku pełnego wdzięku i ciepła, do osoby podziwianej przez miliony rodaków. Okazało się, że w pewnych szczególnych okolicznościach podział na gwiazdy i szarych ludzi ulegał zatarciu. Jeszcze raz spokojnie się przedstawiłem. - A tak... tak... oczywiście pamiętam pana - mówiła na odczepnego. - Tylko, że pora nieodpowiednia. Za wcześnie. Jeszcze śpię. Dochodziła dziesiąta rano. O tej porze większość ludzi zaczyna swoje drugie śniadanie. Ale to była przecież gwiazda telewizji! Pewnie kładła się spać po północy, a kiedy mogła - spała do dwunastej. - Jestem we Fromborku - mówiłem nie zrażony jej markotnym tonem. - Zanim dojadę do telewizji, będzie pierwsza. - Ale ostrzegam. To musi być coś specjalnego. - Gdyby tak nie było, czy odważyłbym się budzić najlepszą reporterkę w północnej Polsce? - Umowa stoi - powiedziała słodko. Po trzynastej szedłem schodami budynku gdańskiej telewizji. Studio pani Kasi mieściło się bowiem na drugim piętrze. Kiedy tam wszedłem, kobieta była jak zwykle czarująca. Kasztanowe włosy błyszczały w blasku oświetlenia, a śnieżnobiałe uzębienie upodabniało ją do wizerunku amerykańskiej gwiazdy filmowej. Za konsoletą siedział jeden z trzech dryblasów, których poznałem we Fromborku. - Proszę zająć miejsce, a my odtworzymy taśmę - przeszła od razu do rzeczy. Po raz pierwszy ujrzałem całe nagranie. Umieszczona na helikopterze kamera zrobiła kilkuminutowe ujęcie “Havamala” z lotu ptaka. - To nie to! - rzekłem. - Poproszę raczej o wywiad we Fromborku. Potrzebuję zbliżenia kapitana Jorgensena. Dryblas zmienił taśmy i po chwili oglądaliśmy wywiad, jaki pani Kasia przeprowadziła na pokładzie jachtu. Zbyt późno przybiliśmy do portu, aby filmować, więc nagranie przesunięto na rano. Wtedy byłem już w Gdańsku, a nasz departament reprezentował Marczak. Właśnie widziałem go na tle fromborskiej katedry jak opowiadał o znaczeniu operacji. Po nim wystąpił zdenerwowany Jorgensen. - Proszę zatrzymać! - krzyknąłem. Nie trzeba było zbliżenia, aby stwierdzić, że dyndający na piersi Jorgensena naszyjnik znikł. No tak, dopiero teraz sobie przypomniałem! Ukradziono go właśnie tego ranka, tuż przed przybyciem ekipy telewizyjnej. Paweł opowiadał o awanturze, jaka rozgorzała pod pokładem i o podejrzeniach kierowanych pod adresem panny Ani i magistra Rzepki. - Nie mamy innego wywiadu? - zapytałem zawiedziony. - Chodzi o jakieś wcześniejsze ujęcie Jorgensena. Pamięta pani ten naszyjnik, o który pytała kapitana? Chciałbym mieć zbliżenie. - Mamy tylko jedno ujęcie zrobione przed wywiadem we Fromborku - odpowiedziała pani Kasia. - To z pokładu helikoptera - Niedobrze - westchnąłem ciężko. - Pokaż tę migawkę! - zwróciła się reporterka do dryblasa siedzącego za konsoletą. - Może uda się coś z tego zrobić. I jeszcze raz obejrzałem owo ujęcie z lotu ptaka. - Zatrzymaj! - poprosiła kobieta, gdy na ekranie nastąpiło częściowe zbliżenie Marczaka, mnie oraz Jorgensena stojących na pokładzie. - Mamy go! Miała rację. Zbliżenie ukazywało kapitana spoglądającego w kierunku kamery. Był uśmiechnięty, rozluźniony i machał energicznie ręką na powitanie. Wyraźnie widziałem także naszyjnik na jego piersi. - Proszę o zbliżenie - nakazała pani Kasia i dryblas zatrzymał film. - Dysponujemy tutaj najnowszym sprzętem współpracującym z komputerem i możemy powiększyć dowolnie każdy kadr nadając mu odpowiednią ostrość. Mamy też najlepszy program do obróbki obrazu filmowego. Dryblas wystukał coś na klawiaturze komputera i zatrzymany w kadrze Jorgensen ukazał się nam w całej okazałości. Na ekranie komputera wyskoczył kwadracik, który zamknął swoim obwodem naszyjnik. Teraz następowały jeden po drugim powiększenia przedmiotu, aż zajął niemal cały ekran. Obraz był bardzo rozmyty i nie sposób było rozpoznać nawet kształtu naszyjnika. Jednak dryblas uruchomił zaraz program poprawiający ostrość i po chwili z rozmazanej szarej plamy wyłonił się dosyć wyraźny obraz krzyża. Wyjąłem podwodne zdjęcia znalezionej oprawy księgi liturgicznej i porównałem zdobiący ją krzyż do tego z ekranu komputera. Nie ulegało wątpliwości, że oba były identyczne. ROZDZIAŁ ÓSMY W OBJĘCIACH NEPTUNA • PIERWSZE SKARBY • TRZYNASTOMETROWA FERJA • KOŚCI NA DNIE MORZA • JAK WYDOBYWA SIĘ WRAKI? • MIECZ • TELEFON OD SZEFA • W PRACOWNI KONSERWATORSKIEJ • TAJEMNICZE NAPISY • ŚLEDZĘ RZEPKĘ • O POKUSACH PANA TOMASZA • W DRODZE NA HEL • FESTIWAL • PRZEBIERANKA • PAN ANDRZEJ Minęły dwa dni od chwili znalezienia wraka na dnie Zatoki Gdańskiej. Codziennie wykonywaliśmy kolejne rutynowe zanurzenie, wreszcie postanowiliśmy użyć magnetometru protonowego w celu ustalenia zasięgu wraka. Wrak znajdował się czterdzieści dwa metry pod wodą. Panowała tam potworna, złowieszcza cisza, a raczej pojawiające się na jej tle głuche echo morza, stanowiące jego oddech i mowę. Nie docierało tutaj dzienne światło i niewiele pływało ryb. Przejmująca groza głębin Bałtyku porażała swoim bezkresnym pustkowiem i niezrozumiałym istnieniem. Strach, jaki odczuwałem na tej głębokości mieszał się z pokorą wobec wszechogarniającej i obezwładniającej natury. Wrzucony w mętne i lodowate głębiny, w objęcia bezwzględnego Neptuna, człowiek po raz kolejny musiał udowadniać sobie, że potrafi przeżyć każdą grozę, choćby i za cenę życia. Czyż nie tak myśleli wszyscy śmiałkowie począwszy od himalaistów, a skończywszy na płetwonurkach? Johann ściskając w rękach czujnik magnetometru protonowego nieustannie przesuwał go po piaszczystej powierzchni pagórka. Patrzyłem na niego z podziwem, chociaż nie lubiłem obu braci. Był to jednak prawdziwy zawodowiec. Jego zadaniem był pomiar natężenia pola magnetycznego, jakie mogły wytwarzać metalowe i drewniane części wraka* [W rzeczywistości do stwierdzenia anomalii magnetycznych, tj. różnicy natężenia pola magnetycznego Ziemi i pola wytwarzanego przez dany obiekt archeologiczny, konieczne jest wykonanie dwóch pomiarów. Johann mierzył natężenie pola magnetycznego wraka za pomocą czujnika, zaś Peter na pokładzie jachtu określał natężenie pola poza obiektem za pomocą umieszczonego pod dnem jachtu nadajnika. Do obiektów wykrywalnych za pomocą magnetometru należą nie tylko przedmioty metalowe, ale także rafy, mury, drogi, zatopione miasta, wreszcie drewniane wraki nie mające w swym kadłubie ani grama żelaza.]. Oświetlałem ten skrawek morskiego dna mocnym reflektorem. Anna z Jorgensenem odgrzebywali rękoma piasek ze szczytu pagórka. Okręt albo łódź osiadł na dnie i w wyniku ruchu wody uformował się z piasku pagórek chroniący wrak przed zniszczeniem. Ten proces trwał setki lat. Dookoła pagórka znajdował się rów, który często tworzy się w wyniku powstawania podobnych tworów. Maszt, który pewnie po zatonięciu wciąż tkwił na swoim miejscu przez wiele lat, teraz wbity końcem w rów leżał na powierzchni pagórka częściowo przykryty piaskiem, zaś resztki ożaglowania majestatycznie falowały w morskiej toni. Drewniana rufa wystawała nad powierzchnię pagórka i po wybraniu piasku odsłoniła stewę rufową oraz najwyższy rząd klepek w burcie, zwany okrężnicą. Nie ulegało wątpliwości, że statek miał poszycie klepkowe, a zachodzące na siebie klepki połączono nitami i drewnianymi kołkami. Dziób osiadł niżej, więc niezbędny był pomiar magnetometrem, aby stwierdzić jego zasięg i położenie. Piasek z części rufowej został już częściowo wybrany, więc mogliśmy ujrzeć fragmenty drewnianych skrzyń stojących na tak zwanym półpokładzie. Jednak naszą uwagę pochłonęła teraz wyłącznie zawartość wraka. Jorgensen odgrzebał ułamane wiosło sterowe z rumplem, a potem z trudem otworzył jedną ze skrzyń. Wewnątrz znajdowały się zagrzebane w piasku przedmioty. Uwierzcie mi - to było niezwykłe przeżycie. Ze strachem patrzyłem, jak partnerzy wydobywają składaną ręczną wagę z kupieckimi szalkami, kilka toporów na drzewcu i srebrną czarkę. Wszystkie te przedmioty trzymaliśmy w ręku, ale z powrotem włożyliśmy je do skrzyni zabierając jedynie dobrze zachowaną czarę. Pozostałe przedmioty, szczególnie te wykonane z drewna, należało przetransportować według ściśle przygotowanego planu. Na razie chcieliśmy pobieżnie zerknąć, co kryje wrak w swoim wnętrzu. Jorgensen jak w transie rozgrzebywał dalej piach posuwając się w kierunku zakrytego piachem dziobu. Za skrzyniami znajdowała się bowiem jakaś podłużna skrzynia półmetrowej szerokości przypominająca trumnę. Nie można było jej teraz otworzyć. Na odgarnięcie piasku potrzebowaliśmy więcej czasu. Praca na tej głębokości nie była łatwa, a z każdym oddechem ubywało w butlach powietrza. Im większy wysiłek, tym więcej oddechów, a tym samym mniej powietrza w butlach. Musicie wiedzieć, że korzystaliśmy z najnowocześniejszego sprzętu do nurkowania Divex Stealth* [Stealth - technologia firmy Divex, której celem jest maksymalne zamaskowanie produktu z zamkniętym obiegiem. Powietrze jest dostarczane nurkowi w tej samej ilości, co pobierane, bez względu na częstotliwość wdechów i wydechów. Produkt zmniejsza czas dekompresji. Szybka reakcja układów elektronicznych stawia go na pierwszym miejscu w świecie. Nominalny czas pracy zestawu wynosi 4 godziny. W wersji, gdzie czynnikiem oddechowym jest powietrze, maksymalna dopuszczalna głębokość wynosi 40 m, w wersji z helioxem - 100 m. Cena wersji podstawowej może dochodzić do 20 tysięcy funtów.], w których zamiast powietrza zastosowano mieszankę heliox* [Heliox - hel z niewielką (rzędu kilku procent) zawartością tlenu. Stosuje się go do nurkowania na większych głębokościach (przeciętnie od 60-100 m). Wyeliminowanie azotu pozwala uniknąć narkozy azotowej, a zmniejszenie zawartości tlenu powoduje obniżenie jego ciśnienia parcjalnego do bezpiecznej wartości. Okazało się jednak, że na jeszcze większych głębokościach pożądane jest wprowadzenie pewnej ilości azotu do mieszanki oddechowej. Powstaje czynnik oddechowy o nazwie triniks: mieszanina helu, azotu i tlenu.] pozwalającą na nurkowanie poniżej czterdziestu metrów, ale byliśmy już pod wodą prawie dwie godziny, a mieszanki do oddychania ubywało. Spojrzałem na ciepłokrystaliczny wyświetlacz* [Wbudowany mikroprocesor obsługuje również wyświetlacz informujący o: ciśnieniu parcjalnym tlenu, głębokości zanurzenia, głębokości maksymalnej, czasie trwania nurkowania, zapasie tlenu i czynnika oddechowego, stanie baterii oraz alarmie z podaniem powodu konieczności wynurzenia] zamieszczony na konsoli przymocowanej do prawego okularu maski. Mrugające światełko alarmowało, że powinniśmy już się wynurzyć. Johann również zareagował na ten sygnał, bo podpłynął do Jorgensena i dawał mu ręką znaki. Z użyciem dekompresjometrów* [Dekompresjometry - cyfrowe komputery nurkowe informujące, na jakiej głębokości należy przerwać wynurzanie i jak długo należy zatrzymać się na tak zwanych przystankach dekompresyjnych] wynurzaliśmy się powoli, aż wreszcie szczęśliwy ujrzałem światło dzienne. Byłem potwornie zmęczony. Dawno nie nurkowałem i pół godziny dochodziłem do siebie. Cały ten czas byłem pod wrażeniem tego, co widziałem na dnie Zatoki. Czułem jakbym wrócił z odległej podróży po innym świecie, z koszmarnego snu, fascynującego i zarazem strasznego. W spokoju obejrzeliśmy pod lupą wydobytą czarkę. Była wykonana ze srebra z ledwo widocznymi teraz wzorkami przypominającymi ptaki, uskrzydlone lwy i roślinne wici. Takie motywy spotykano na terenie Cesarstwa Bizantyjskiego, więc było wielce prawdopodobne, że wikingowie mogli płynąć z Rusi, a może nawet z Bliskiego Wschodu. - To nie jest okręt wojenny wikingów, kapitanie - odezwała się Anna, gdy zeszliśmy do mesy napić się herbaty. - Być może - rzekł. - Ale z pewnością należał do wikingów. - Pomiar sonarem i magnetometrem wykazał, że jednostka ma trzynaście metrów długości i cztery metry szerokości. To statek handlowy - uparcie broniła swojego zdania Anna. - Tak zwana freja* [Freja - mały statek handlowy. Nazwy tej używano w sagach na określenie lekkiego statku żeglugi rzecznej i przybrzeżnej.]. Żaglowce zwane knarami, na których podróżowano na Grenlandię, były dłuższe, zaś okręty wikingów, drakkary, to już prawie kolosy na pięćdziesięciu-sześćdziesięciu wojowników. Poza tym kadłub statku wzmocniono poprzecznymi belkami - kolankami. Widziałam coś w rodzaju pokładników, na których czasami układano pokład. Na rufie znajduje się taki pokładnik, ale drewniany pokład został rozerwany. Prawdopodobnie stało się to z powodu przechyłu w czasie zatonięcia. Skrzynie przesunęły się w kierunku rufy roztrzaskując pokład i statek uderzył o dno częścią rufową... - Gdyby tak było, to z piasku wystawałby dziób, a nie obciążona ładunkiem rufa - zauważyłem. - Tak, to dziwne - pokiwała głową Anna. - Może kadłub pękł w części środkowej albo statek opadł na pochyłą powierzchnię? Raczej ta druga możliwość jest najbardziej realna. Kolejne zanurzenie przyniosło wreszcie oczekiwane efekty. Odgrzebywaliśmy piasek na zmianę i, gdy doszliśmy do śródokręcia, zauważyliśmy wyraźne pęknięcie kadłuba. Statek uderzył w jakiś skalny występ albo duży kamień i przełamał się na pół. Część dziobowa opadła nieznacznie na jakąś pochyłą powierzchnię dna, a obciążona rufa pozostała nieco wyżej na występie. Byliśmy ciekawi, co znajduje się w skrzyni przypominającej trumnę. Pierwszy odgrzebał kości Jorgensen. Po kwadransie ostrożnego wygrzebywania coraz bardziej mulistego piachu Anna natrafiła na miecz ułożony wzdłuż ciała zmarłego. Nie wiedzieliśmy, rzecz jasna, kim był zmarły, ale wielkość miecza i jego jakość wskazywały, że był ważną osobą. Świadczył o tym również fakt, że zwłoki przewoziła jednostka handlowa. O ileż więcej skór, wyrobów ceramicznych, zboża czy bursztynu mógłby zabrać kupiec na statek gdyby nie trumna? Trzynastometrowa freja mogła, według opinii Jorgensena, przewieźć ładunek do pięciu ton, a więc przewoźnik musiał liczyć się z każdą skrzynią. Nie wiedział przecież, kiedy znowu wyruszy w rejs po kolejną partię towaru. Skoro zdecydował się przetransportować zwłoki, to musiały one znaczyć dla niego o wiele więcej niż tona soli. Czy był to ktoś z rodziny, a może przyjaciel? Znalezione przez nas kolejne przedmioty ze skrzyń na rufie dodatkowo przekonały nas, że wikingowie powracali do domu. Były tam kawałki bursztynu oraz paciorki i wisiorki wykonane ze srebra oraz z kryształu górskiego z typowym dla stylu słowiańskiego zdobieniem. Luzem walały się fragmenty popękanych garnków. Należy nadmienić, że wszystkie przedmioty były albo lekko sczerniałe, albo pokryte warstwą mułu. Stanowiły bezcenną pamiątkę po dawnej kulturze i niewiele znaczyły dla przypadkowych poszukiwaczy przeliczających wartość znaleziska na pieniądze. Tylko najbardziej zapaleni poszukiwacze mogli ryzykować życiem, aby zdobyć skorodowany miecz czy relikwiarz dla samego posiadania. Z pewnością Jorgensen należał do takich zapaleńców, a dzięki doskonałemu sprzętowi do nurkowania czas prac archeologicznych skracał się przynajmniej o połowę. Dopiero teraz doceniłem znaczenie udziału Norwega w operacji “Skarby wikingów”. I chyba podobnie myślała Anna, gdyż współpracowała z kapitanem i Johannem tak sprawnie, jakby razem spędzili pod wodą kilka lat. Byliśmy dosłownie zafascynowani tym odkryciem i gdyby nie potrzeba wynurzenia tkwilibyśmy w morskiej głębi całymi godzinami. Jorgensen zrobił kilka zdjęć dokumentujących znalezione przedmioty i zabrawszy miecz wypłynęliśmy na powierzchnię. Byliśmy już bardzo zmęczeni, więc kolejne zanurzenie zaplanowaliśmy na następny dzień, chociaż pogoda nieco się pogorszyła. Wzmógł się wiatr i zachmurzyło się. Gorący prysznic i kolacja postawiły mnie na nogi. Potem przenieśliśmy się do mesy omówić kilka spraw. Oczywiście odgrywałem swoją rolę nic nie wiedzącego do końca, zaś Anna dzielnie mi w tym sekundowała. Najdrobniejsze pytanie, sugestia czy wątpliwość dotycząca odkrycia wraka mogła obudzić w kapitanie podejrzenie, że czegoś się domyślamy. Pracowaliśmy więc na jachcie z pełnym zaangażowaniem, a jednocześnie mieliśmy oczy i uszy szeroko otwarte. Pan Tomasz również nie zasypiał gruszek w popiele. Po ucieczce ze szpitala odwiedził nas na krótko na “Havamalu”, a potem z panią Petersen i młodzieżą popłynął do Gdańska. Tam w pracowni konserwatorskiej badał oprawę księgi liturgicznej, a towarzyszył mu magister Rzepka, który na jachcie nie miał wiele do roboty. Przed kolacją wykonałem telefon do pana Tomasza, który na wieść o istnieniu we wraku ludzkiego szkieletu i wydobyciu miecza obiecał jeszcze dzisiaj do nas przypłynąć. Oczekując w mesie przybycia szefa oglądaliśmy miecz rozmawiając jednocześnie nad sposobami wydobywania wraków. Wśród nas, oprócz mnie, Anny i Jorgensena, znajdował się archeolog oraz szyper kutra Centralnego Muzeum Morskiego kotwiczącego w sąsiedztwie “Havamala”. Jorgensen opowiedział o losach wraka szwedzkiego okrętu wojennego “Wasa”, wybudowanego w 1628 roku. Historia jego zlokalizowania, wydobycia i konserwacji była swego czasu sukcesem podwodnych archeologów. Okręt ten przy nagłym szkwale przewrócił się na oczach mieszkańców Sztokholmu i zatonął w 1628 roku. Dopiero w 1956 roku odkrył go archeolog amator. Pod wrakiem na głębokości trzydziestu dwóch metrów w lodowatej wodzie wykopano kanały, w które wprowadzono liny zamocowane do pontonów. Drążenie zakończono w 1959 roku. Potem nad wrakiem postawiono dwa pontony wypełnione wodą, do których przymocowano liny i rozpoczęto wypompowywanie wody. Pontony wypływały na powierzchnię ciągnąc za sobą wrak. W ten sposób po jedenastu próbach wrak znalazł się na głębokości szesnastu metrów. Za pomocą wind hydraulicznych podniesiono go na specjalną platformę i zaholowano do suchego doku. Konserwacja polegająca na impregnowaniu kadłuba polietylenem glikolu zajęła siedem lat. Dopiero w 1966 roku udostępniono wrak zwiedzającym. Rozprawialiśmy nad sposobem wydobycia naszego wraka, ale dysponowaliśmy zbyt małą ilością danych, aby cokolwiek ustalić. - Przez kolejne dni pokryjemy stanowisko siatką metrowych kwadratów - zaproponowała Anna - w ramach której rozpoczniemy eksplorację, dokumentację i podnoszenie kolejnych części ładunku. Na koniec zastosujemy klasyczny dźwig i barkę. Wielkie emocje wzbudził oczywiście wydobyty miecz. Bardzo nam zależało na obecności pana Tomasza, ale na szczęście znajdował się wśród nas archeolog, kolega Anny. Obejrzał miecz i stwierdził: - Żelazo jest mocno skorodowane, ale wiele z niego można jeszcze odczytać. Jest to miecz dwusieczny z rękojeścią zdobioną geometrycznym wzorem ze srebra i mosiądzu. Głownia skuwana była z kilku prętów. Jelec i głowicę wykonano prawdopodobnie ze złoconej miedzi zdobionej srebrem i miedzianym drutem filigranowym. Prawdopodobnie miecz wykonano około XI-XIII wieku i należał do osoby znamienitego rodu. Świadczy o wielkim kunszcie jego twórcy i mógł zostać zrobiony na specjalne zamówienie jako dar. Obejrzeliśmy miecz. Dla laika był tylko metalowym przedmiotem, lecz dla naukowca stanowił kopalnię wiedzy. Archeolog odłożył lupę i wskazał palcem jelec. - Znajduje się tutaj jakiś napis łaciński, ale w tym świetle nie jestem w stanie go odczytać. Po oczyszczeniu wierzchniej warstwy w pracowni konserwatorskiej z pewnością odczytamy, co zostało tutaj wygrawerowane. Być może napis powie nam o jego właścicielu? I tak było w rzeczywistości. Archeolog się nie mylił, ale musiał upłynąć jeszcze jeden dzień, zanim odczytano ów napis. Nie przypuszczałem wtedy, że nasze odkrycie ma tak wielkie znaczenie dla polskiej kultury, a może dla całej chrześcijańskiej Europy. Wieczorem skontaktował się z nami pan Tomasz informując, że odczytał napis na oprawie księgi liturgicznej. Był bardzo podekscytowany. Po nieszczęśliwej przygodzie w neogotyckim kościele we Fromborku obawiałem się trochę o zdrowie przełożonego. Ale szef jakby na przekór wszystkiemu pracował ze zdwojoną energią. Zaproponował, abym z samego rana opuścił “Havamala” i spotkał się z nim w Gdańsku, bez świadków. Na karku siedział mu przecież za dnia magister Rzepka, a na jachcie nie sposób było spokojnie porozmawiać. - Anna zostanie na morzu i będzie trzymać rękę na pulsie. Szyper kutra zabierze cię do Gdańska. - Ale czy się zgodzi? - Już to załatwiłem - stwierdził lakonicznie. - Rano wymyślisz jakąś bajeczkę i odpłyniecie. Weź ze sobą miecz, który wydobyliście z wraka. Magister Rzepka przychodzi do pracowni zwykle po dziesiątej, a więc umówmy się na ósmą. - Pański ton sugeruje, że po wizycie w pracowni mogę spodziewać się czegoś niezwykłego. - Do jutra, Pawle. Z samego rana wymyśliłem jakąś bajeczkę, w którą chyba nikt nie uwierzył, i wszedłem na pokład kutra. Szyper wiedział już, co ma robić, więc zostawiwszy na pokładzie “Havamala” archeologa i zabierając ze sobą zabezpieczony odpowiednio miecz odpłynęliśmy. Żegnały mnie podejrzliwe spojrzenia ekipy. Po ósmej dotarłem do pracowni konserwatorskiej. Pan Tomasz przywitał mnie ubrany w biały fartuch. Był zmęczony, niewyspany i prawdopodobnie nic nie jadł od dwóch dni. Praca nad pozłacaną oprawą zaabsorbowała go do tego stopnia, że stracił poczucie rzeczywistości. W małym pomieszczeniu, które oddano do jego dyspozycji znajdował się oświetlony stół, kilka krzeseł i półki na ścianach. Na parapecie stał termos z kawą, którą szef pił litrami w czasie tytanicznej pracy. Na stole walały się różne książki, w większości pootwierane. Oprawa księgi liturgicznej znajdowała się w szklanym pojemniku zanurzona w jakiejś cieczy. Pan Tomasz ujął ją szczypcami i położył na stole. Gołym okiem potrafiłem dostrzec dominujący motyw listków oraz inkrustowany krzyż na środku. Wyjął z kieszeni fartucha lupę i wręczając mi ją rzekł: - Przeczytaj ten napis na dole. Rzeczywiście w lewym dolnym rogu widniał ledwo widoczny napis: MUNUS MILITIE - W rycerskiej służbie Chrystusa - przetłumaczyłem natychmiast i spojrzałem z zaciekawieniem na pana Tomasza. - Dalej - mówił z przejęciem. - Z tyłu oprawy jest nieczytelny tekst wyryty ostrym przedmiotem, ale inną rękę niż ten precyzyjnie wykonany na wierzchu. Zupełnie tak jakby ktoś dopisał kilka słów. Coś w rodzaju wykonanego na poczekaniu zapisku, epitafium. W trumnie obok zmarłego pozostawiono miecz, ale niezwykle wartościową księgę zabrano i później wyryto ten napis. Niestety, tylko kilka liter dobrze widać: S BR N I M I R GL R M MIX Brak było słów na odkrycie pana Tomasza. A potem, jakby było mu ciągle mało, rzucił się na miecz niczym głodny pies na miskę pełną żarcia. Zwiększył natężenie światła i dokładnie obejrzał przez lupę cały miecz. Cal po calu. - Wasz archeolog miał racje - odezwał się po kwadransie. - To kunsztowna robota. Zwróć też uwagę na geometryczny wzór na rękojeści. To są te same motywy listków pochodzące z oprawy księgi liturgicznej. I ten sam napis: MUNUS MILITIE. Ten człowiek w trumnie musiał być duchownym. Być może nawet znanym misjonarzem działającym na przełomie wieku X i XI, bo tacy nie rozstawali się z księgami. Najprawdopodobniej zmarł w 1009 roku, o czym świadczy wyryta na odwrocie oprawy data: MIX - Po co wikińskim kupcom jego kości? - zapytałem. - Nie wiem. Ale to rzeczywiście musiała być jakaś ważna osoba. - Czy ma pan na myśli tę sama postać co ja? Kiwnął głową zrozumiawszy, że już domyśliłem się, czyje kości mogą spoczywać na dnie Zatoki. Przejęci odkryciem nie zauważyliśmy, że w drzwiach stał magister Rzepka. Nie wiedzieliśmy, ile czasu był za naszymi plecami i czy słyszał, o czym rozmawialiśmy. - Widzę, że panowie od rana w dobrej formie - rzucił żartobliwie. - Widocznie ta nalewka z bursztynu dobrze na pana działa, panie Tomaszu. Szef wyjął z kieszonki fartucha fiolkę podarowaną mu przez Annę i rzekł: - Panu też radzę zażywać ten eliksir od czasu do czasu. - Ale ja jestem zdrowy! - Być może po zażyciu kilku kropel zacznie pan mówić prawdę - rzekł tajemniczo Pan Samochodzik. - Prawdę? - obruszył się magister. - Jaką znowu prawdę? - Żartuję - uspokoił go. - Przecież nie ma pan przed nami nic do ukrycia. - Owszem, nie mam - bąknął i wbił wzrok w znajdujący się na stole miecz. - To wy raczej coś ukrywacie. Jakiego to znowu odkrycia dokonaliście? Pan Tomasz zdjął okulary i przetarł je spokojnie kawałkiem fartucha. Założył je z powrotem na nos i rzekł: - Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent jesteśmy pewni, że w trumnie wraka leżącego na dnie Zatoki znajdują się kości... Tu szef wymienił znaną z podręczników szkolnych postać historyczną. Magister popatrzył na nas uważnie. - Czy znajdują się tam jakieś cenne rzeczy? - zapytał. - Widzę jakiś miecz na stole. Czy coś jeszcze znaleziono? - Te kości są bardziej wartościowe od całego wraka i “Havamala” razem wziętych - powiedziałem dobitnie. - Miałem na myśli jakieś przedmioty ze złota albo srebra? - Kilka rozwalonych garnków, czarę bogato zdobioną i kilka innych przedmiotów. Musi jednak upłynąć kilka dni, zanim sporządzimy pełny wykaz. - To dobrze - rzekł wbijając wzrok w podłogę. - Nie pogniewacie się, że teraz pójdę załatwić kilka spraw, a potem do was wpadnę? Nie mieliśmy nic przeciw temu. - A gdzie bawi pani Karen Petersen? - zapytał jeszcze w drzwiach magister. - Na przystani jachtowej nie ma “Conquistadora”. Czyżby wypłynęła w morze? - Pojechała na Hel zabierając ze sobą Zośkę oraz chłopców - wyjaśnił szef. Nie dodał oczywiście, że nasza młodzież dostała zadanie wypatrzenia łodzi wikingów oraz pana Andrzeja. - Dzisiaj zaczyna się tam festiwal wikingów. Kiedy tylko magister opuścił pomieszczenie spojrzeliśmy po sobie. - Czy tak reaguje pracownik Fundacji Wspierania Ochrony Zabytków na wieść o znalezieniu szkieletu jednego z najbardziej znanych misjonarzy działających na przełomie X i XI wieku w Polsce? - zapytał szef. - Dziwne - przyznałem mu rację. - Nie zrobiło to na magistrze większego wrażenia. Bardziej interesował się złotymi i srebrnymi przedmiotami. Zdecydowaliśmy, że pójdę śladem magistra, aby zobaczyć, dokąd się udaje. Nie mogliśmy zapomnieć o obecności złodzieja paszportu, człowieka z wieży kościoła neogotyckiego we Fromborku. Czy to z nim magister Rzepka pragnął za wszelką cenę skontaktować się? Czy to on był jego szpiegiem na jachcie? A jeśli tak było, to jaką rolę odgrywali obydwaj w tej sprawie? Pytania te męczyły nas od pewnego czasu i za wszelką cenę pragnąłem znaleźć na nie odpowiedź. Magister Rzepka szedł szybko w kierunku Głównego Miasta. Ani razu się nie odwrócił. Dopiero, gdy ponad dachami wiekowych kamieniczek wyrosła wieża bazyliki Mariackiej obejrzał się za siebie, aż musiałem błyskawicznie wskoczyć w jakąś bramę. Nie wiem, czy mnie dojrzał, ale gdy z powrotem znalazłem się na chodniku, już go nie było. Poszedłem kawałek dalej, ale nigdzie go nie dostrzegłem. Powłóczyłem się jeszcze przez kwadrans po staromiejskich uliczkach i zrezygnowany wróciłem do pracowni konserwatorskiej. Pan Tomasz pochylony nad mieczem badał go przez lupę. - Wydaje mi się, że magister Rzepka zauważył, że go śledzę - rzekłem niezadowolony. - I znowu działamy po omacku. Nie wiemy, kto jest kim i o co chodzi w tej grze. Szef sięgnął po termos i wlał trochę kawy do kubków. - Jorgensen wydaje się być zadowolony z osiągniętego sukcesu - mówił - ale nasz magister to postać niezwykle tajemnicza. Musimy nadal odgrywać rolę nieświadomych niczego pracowników departamentu, aby w odpowiedniej chwili przejść do ataku. Najważniejsze, że wrak jest zlokalizowany, bezpieczny i nic z niego nie zginie. - Pod warunkiem, że nie rozgrabiono wcześniej skrzyń z wraka - zauważyłem. - No bo skąd niby Jorgensen miał ten srebrny krzyż na piersiach? - Albo rok temu Jorgensen nurkował w Zatoce z ekipą “Blue Ice”, albo wszedł w posiadanie krzyża później. - “Fiolka” i “Encyklopedia” nie rozpoznali w załodze “Havamala” tajemniczych płetwonurków z krynickiej plaży. - Dlatego musimy wybrać się na festiwal wikingów na Hel, aby dołączyć do Karen i dzieciaków - szef uderzył dłonią w kolano. - Może spotkamy tam pana Andrzeja albo któregoś z “wikingów”? Po dwunastej wrócił magister Rzepka. Z wyrazu jego twarzy nie mogłem wyczytać niczego szczególnego i jeśli zauważył, że go śledziłem, to musiał nieźle udawać obojętność i mieć mocne nerwy. “Kim jesteś człowieku?” - myślałem intensywnie obserwując go dyskretnie. - Pogoda znowu się pogarsza - odezwał się próbując jednocześnie opróżnić termos z kawą. Był pusty, więc zrezygnowany odłożył go na bok i spojrzał na eksponaty. - Czy te wszystkie przedmioty mogą mieć jakąkolwiek wartość na czarnym rynku? Gdyby ktoś niepowołany wszedł w ich posiadanie, to czy uzyskałby za nie większą sumę? - Wątpliwe - odpowiedział szef. - To ma jedynie wartość dla muzeum i historyka. Dużą wartość. Jeśli znalazłby pan na to kupca płacącego duże pieniądze, kupca maniaka albo bogatego kolekcjonera, to oczywiście można by i na tym zarobić. - Taki na przykład Jorgensen mógłby pokusić się o wyłożenie grubszych pieniędzy za niektóre eksponaty, prawda? - Co pan sugeruje, magistrze? - To tylko takie luźne rozważania. - Chce pan sprzedać ten miecz naszemu kapitanowi? - zaśmiałem się kwaśno. - Jako pracownik Fundacji Wspierania Ochrony Zabytków musi pan znać odpowiedzi na te wszystkie pytania - zaatakowałem go. Pan Tomasz skarcił mnie wzrokiem za ten atak. - To zrozumiałe, że magister zna odpowiedź - rzekł z uśmiechem - ale chciał zasięgnąć języka u starych wyjadaczy. Prawda? - Prawda - przytaknął. - Działa pan w tej branży wiele lat. Jak to jest obcować z tak cennymi przedmiotami i ani razu nie pokusić się o przywłaszczenie sobie choćby jednego z nich? - A skąd pan wie, że nigdy nie było takiej pokusy? Magister Rzepka zrobił duże oczy, ale zaraz się roześmiał. - Pan jak zwykle sobie żartuje. - Otóż nie - stwierdził poważnie szef. - Wiele razy patrząc na piękny obraz czy złoty kielich chciałem go mieć, ale były to pragnienia chwilowe. Co by mi przyszło z takiego obrazu wiszącego na ścianie albo ze złotego kielicha stojącego na kredensie? To tak jak kupić sobie papugę i zamknąć ją w klatce. Ile czasu mógłbym się gapić na obraz w czterech ścianach swojego domu? Gdybym zapragnąłbym mieć piękną, kolorową papużkę, niechybnie pojechałbym nad Amazonię, aby jej poszukać. A gdyby udało mi się ją schwytać, to zaraz bym ją wypuścił na wolność. Tak samo, jak do dżungli w poszukiwaniu papużki, wchodzę do galerii albo muzeum, aby nacieszyć się widokiem dzieła sztuki. Świadomość istnienia piękna, a nie jego posiadanie czyni ze mnie prawdziwego szczęściarza. Magister Rzepka pokiwał głową, jakby podzielał ten pogląd, ale wyraz jego twarzy świadczył, że myśli zupełnie o czymś innym. - No tak, naturalnie - odezwał się. - Ma pan rację. Do pomieszczenia weszła nagle młoda dziewczyna ubrana w biały fartuch. Była technikiem i przyszła poinformować, że na Zatoce pogorszyła się niespodziewanie pogoda. Z zachodu nadciągał niż, który według meteorologów miał dotrzeć nad północną Polskę pojutrze. “Havamal” już wybrał żagle i płynie na Hel, zaś wraka pilnuje kuter Centralnego Muzeum Morskiego z Anną na pokładzie. Ta informacja mnie ucieszyła. Anna w roli strażnika była najlepszym gwarantem bezpieczeństwa wraka. - W tej chwili wieje dość silny wiatr i nieźle kołysze - mówiła dziewczyna. - Panna Ania twierdzi, że prawdopodobnie eksploracja wraka zostanie przerwana na kilka dni, aż morze się uspokoi. Na jutro zapowiadają mały deszcz. - Takie to już są dole i niedole pracy morskich archeologów - stwierdził pan Tomasz. - W takim razie z czystym sumieniem możemy pojechać na Hel. Po południu wsiedliśmy do Rosynanta i wyruszyliśmy na Mierzeję Helską. Jak wiecie, ten wąski i niezwykle charakterystyczny pas lądu oddziela Zatokę Pucką od otwartego morza. Ale jeszcze w XVII wieku Mierzeja Helska składała się z pięciu wysp, na których znajdowały się fortyfikacje polskie. Podobnie jak Mierzeję Wiślaną ukształtowały ją wiatr i morze budując piaszczystą, zwydmioną “kosę” o długości prawie trzydziestu pięciu kilometrów z maczugowatym zakończeniem o szerokości ponad trzech kilometrów. Wydmy mają tutaj kształt wałów równoległych do linii brzegowej, porośniętych z rzadka sosnami przekrzywionymi od naporu morskiego wiatru. Mijając kolejno Chałupy, Kuźnicę, Jastarnię oraz Juratę podziwialiśmy powiększającą się z roku na rok liczbę jachtów, motorówek i desek surfingowych. Była spora fala i chwilami padał “kapuśniaczek”, a jednak amatorzy wodnych sportów nie rezygnowali. Ostatni kilkukilometrowy odcinek trasy wiódł przez las. Oczywiście z uwagi na obecność w samochodzie “pluskwy” rozmawialiśmy wyłącznie o pogodzie wypatrując nieustannie jakiegoś pojazdu za nami. Wydawało się, że nikt nas nie śledził. Hel przywitał nas wielkim transparentem zawieszonym nad ulicą przy wjeździe do miasta, informującym o odbywającym się właśnie trzydniowym festiwalu wikingów zbliżonym formułą do Festynu Biskupińskiego. Z trudem znaleźliśmy wolne miejsce na parkingu. Dalej ruszyliśmy pieszo. Mijaliśmy stare domki rybackie z XIX wieku zwrócone szczytami do ulicy z charakterystycznym “murem pruskim” i liczne kramy prezentujące pokazy garncarstwa, tkactwa, obróbki bursztynu, jubilerstwa, bicia monet, a nawet produkcji broni. Czego tu nie było! Nieopodal plaży od strony Zatoki Puckiej, w sąsiedztwie Stacji Morskiej ratującej bałtyckie foki, założyli swój warowny obóz wikingowie. Przechadzając się pomiędzy namiotami wojowników napotykaliśmy bez przerwy na warsztaty skandynawskich rzemieślników. Gdzieś za murem okalającym plażę roznosiła się muzyka, jaka musiała towarzyszyć życiu ówczesnych wikingów i Słowian, zaś zapach wędzonych ryb drażnił nasze nozdrza pobudzając apetyt. - Co za wygłupy - wyraził swoją opinię na temat trwającej imprezy magister Rzepka. Blisko brzegu kotwiczyły różnej wielkości kolorowe łodzie. Przez chwilę przystanęliśmy, aby przyjrzeć się im przez lornetkę. Naliczyliśmy dwadzieścia osiem. Przy wiosłach lub pod żaglem zwijali się ubrani w oryginalne stroje ludzie, ale nigdzie nie dostrzegliśmy łodzi z panem Andrzejem na pokładzie. Nie było także “Havamala”, który widać jeszcze nie dopłynął, ale jakieś trzysta metrów od brzegu kotwiczył “Conquistador”. Na jego pokładzie nie było nikogo, więc przypuszczalnie Karen i młodzież zwiedzali tętniący życiem Hel. Bardziej na lewo trwało właśnie wodowanie połączone z pogańskim chrztem jakiejś łodzi. Było tam duże zgromadzenie, więc ruszyliśmy w tamtym kierunku. Zbliżywszy się do zgromadzenia zdjęliśmy buty, aby wysypać z nich piasek. I wtedy usłyszeliśmy za swoimi plecami radosny głos Zośki: - Hallo, drde vikinger!* [Witajcie, spóźnieni wikingowie!] Odwróciliśmy się i ujrzeliśmy dziewczynę przebraną za słowiańską niewiastę ze splecionymi warkoczami. Na sobie miała długi kaftan z haftowanym brzegiem. Stojący obok niej chłopcy również założyli na siebie przeróżne dziwne rzeczy. “Fiolka” ubrał cienką wełnianą opończę, a na szyi miał zawieszony wisiorek z kła niedźwiedzia. “Encyklopedia”, z hełmem wikińskim na głowie, ściskał tkwiący w skórzanej pochwie długi nóż przytwierdzony do paska. Stefan dzierżył w ręku łuk, a u boku miał skórzany kołczan z pękiem strzał. Ale gwiazdą tego zespołu był Drewicz-Larsen. Ubrany w długie, luźne spodnie wschodniego kroju, w wysokich butach skórzanych i z przywieszonym do paska mieczem wyglądał komicznie. Jedynie Karen w białym żeglarskim stroju stała z boku i przyglądała się im z wyrysowanym na twarzy rozbawieniem. - De er ikke vikinger. De er Slovakiske misjonnaerer org heter Thomas og Paul* [To nie wikingowie. To słowiańscy misjonarze - Tomasz i Paweł.] - wymamrotał Stefan z udawanym oburzeniem lustrując nas od stóp do głów. - A wy co? - zagadnął pan Tomasz. - Zamierzacie wystartować w konkursie o hełm króla Olafa Tryggvasona? - Skąd wujek wie? - zdziwiła się. - Musiałem przeczytać jakąś ulotkę - wyjaśnił. - Czy coś ciekawego zauważyliście? - Nigdzie ani śladu pana Andrzeja i łodzi - stwierdzili chłopcy. - Ale mamy uszy i oczy otwarte. - Panie Tomaszu - zagadnął Drewicz-Larsen - może chce pan przebrać się za Bałta albo wodza słowiańskiego? - W przebraniu łatwiej jest się tutaj poruszać - rzekł “Encyklopedia”. - Istnieje mniejsze prawdopodobieństwo, że któryś z naszych przeciwników nas rozpozna. - Tu wszyscy chodzą przebrani - dodał “Fiolka”. - Nie będzie pan się musiał wstydzić. - A wiecie, że to dobry pomysł! - rzekła rozbawiona Karen. - Kupimy co trzeba i przebierzemy Tomasza. - O nie - bronił się szef. - Wykluczone! Ale na panią Petersen nie było rady. Po godzinie staliśmy z szefem przebrani, ja - za słowiańskiego woja, pan Tomasz - za pogańskiego kapłana. Karen założyła na głowę wikiński hełm. Natomiast magister Rzepka rozzłoszczony perspektywą takiej zabawy ulotnił się argumentując swoją dezercję potrzebą zadzwonienia do Ewy. Tak przebrani poszliśmy na obiad. W trakcie posiłku szef opowiedział o postępach eksploracji wraka i domysłach związanych ze znalezionym szkieletem. Wszyscy słuchali z zapartym tchem, aż zapomnieliśmy o celu przyjazdu na Hel. Z tego stanu wyrwał nas podniesiony głos: - Patrzcie, tam! - “Fiolka” wskazał palcem na osobnika przechodzącego ulicą. Ubrany w normalny strój mężczyzna nadchodził od zabudowań od strony morza rozglądając się nerwowo na wszystkie strony. Zupełnie jakby się obawiał, że może zostać rozpoznany. Wszedł do sklepu, z którego niebawem wyszedł dźwigając kilka kartonów piwa. Tym mężczyzną był Andrzej W. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY ŚWIĘTY BRUNON Z KWERFURTU • MOJA HIPOTEZA • ŚLEDZIMY PANA ANDRZEJA • NA WYDMACH • KTO JEST SZEFEM “WIKINGÓW”? • MARK RUTRA OPOWIADA • TAJEMNICZE NNH? • KRÓL HAKON • ZOSTAJEMY SOJUSZNIKAMI • WIZYTA JORGENSENA • OBMYŚLAMY PLAN • W LESIE • POGAŃSKIE OBRZĘDY • POZNAJEMY SZEFA “WIKINGÓW” • RATUJEMY OFIARY • UCIECZKA W przedziwnych strojach weszliśmy do restauracji. Ale zanim na stole znalazł się gorący rosół i pieczony kurczak, wyszedłem wykonać bardzo ważny telefon. Po powrocie z wielką chęcią opowiedziałem o postępach w eksploracji wraka. Największe zainteresowanie wzbudził oczywiście ludzki szkielet spoczywający w drewnianej trumnie czterdzieści dwa metry pod wodą. - Kim był ten człowiek? - wszyscy zadawali to samo pytanie. Oczami wyobraźni widziałem kunsztowny, lśniący miecz, jaki nosił misjonarz. Nie oszukaliśmy magistra Rzepki twierdząc, że tym misjonarzem mógł być święty Brunon z Kwerfurtu! Tak, moi drodzy! Pamiętacie wyryty na odwrocie oprawy księgi liturgicznej napis? S BR N I M I R GL R M MIK Czyż nazwisko owego misjonarza albo imię nie mogło zaczynać się od litery “B” poprzedzonej skrótem s. czyli sanctus, a więc święty. Czy napis nie mógł brzmieć następująco? SANCTI BRUNONIS [AD] MAJOREM GLORIAM MIX Tak, to było wielce prawdopodobne, a wyrytą notatkę można by przetłumaczyć jako: Świętemu Brunonowi - na większą chwałę, 1009. Co wiedzieliśmy o tym świętym i jaki był mój tok myślenia pozwalający wysnuć tak sensacyjne przypuszczenie? Nasz bohater urodził się około 974 roku. Pochodził z zamożnego rodu saskiego. Kształcił się w szkole katedralnej w Magdeburgu w teologii i literaturze klasycznej. Przebywając za młodu na dworze cesarza Ottona III zetknął się z ówczesną polityką europejską. Zrezygnował z kariery kościelnej i w 996 roku osiadł w klasztorze na Awentynie, a następnie został pustelnikiem i uczniem świętego Romualda w pustelni w Perum pod Rawenną. Święty Brunon nie był uczestnikiem zjazdu w Gnieźnie w roku 1000, ale uwierzył w misję Ottona III i Bolesława Chrobrego. Ta wiara spowodowała, że zaczął snuć marzenia o misjach na północy Europy. Gdy po kilku latach wybuchła jednak wojna polsko- niemiecka załamał się dając upust swojemu rozżaleniu w liście do cesarza Henryka II. Wcześniej, na przełomie 1001 i 1002 roku Brunon zwrócił się do papieża Sylwestra II o zezwolenie na podjęcie działalności misyjnej. Zgodę otrzymał i został wyświęcony na biskupa misyjnego. Pierwsze doświadczenia misyjne zdobywał nawracając pogańskich Węgrów i Pieczyngów. Szlak jego wędrówki wiódł najpierw do Siedmiogrodu, a następnie do Polski (w 1006 roku prawdopodobnie szkicował w naszym kraju “Żywot św. Wojciecha”), na Węgry i na pogranicze Rusi. W 1008 roku powtórnie zawitał na dwór Bolesława Chrobrego. Przybywszy po raz drugi na ziemie polskie przygotował pod patronatem Bolesława Chrobrego wyprawę misyjną do Szwecji i swą ostatnią misję do Prus, z której już nie powrócił. Henryk II odetchnął z ulgą, że człowiek oddany Bolesławowi nie żył. Niestety, śmierć Brunona nie wywarła w Niemczech i w świecie katolickim tego wrażenia, jakie wywołało męczeństwo świętego Wojciecha, choć w pamięci polskiego dworu zostawiła wyraźny ślad. Ciekawe jest również to, że z jego osobą związane są przypuszczenia, iż był Brunon arcybiskupem drugiej metropolitalnej prowincji kościelnej w Polsce. Pierwszą i być może jedyną była oczywiście metropolia gnieźnieńska, ale wielu historyków uważa, że istniała także druga, nie znana nam metropolia, która powstała po 1000 roku. Rozumowanie to nie jest pozbawione sensu, mapa rozmieszczenia biskupstw w tamtym okresie jest bowiem biała na prawym brzegu Wisły. A ziemie te przylegały do Rusi, Prus, Litwy czy Jaćwieży, dokąd właśnie zmierzały misje. Były przecież plany, aby wyświęcić Brunona na biskupa w klasztorze międzyrzeckim w roku 1001. Niewykluczone, że tą metropolią był Kraków albo Sandomierz. Niewykluczone też, że Brunon odegrał w nich większą rolę, niż wskazują na to skąpe źródła historyczne. Był wreszcie Brunon rozdarty między dworem cesarskim a dworem Bolesława Chrobrego. W 1003 roku Henryk II nie pozwolił mu udać się do Polski, chcąc utrudnić w ten sposób dalszą rozbudowę dzieła zjazdu gnieźnieńskiego z 1000 roku. Polska organizacja kościelna przypieczętowana w Gnieźnie okazała się jedną z najtrwalszych rzeczy w naszych dziejach i w tamtych czasach stanowiła poważne zagrożenie interesów Niemiec. Cesarze chcieli bowiem mieć wyłączność na urządzanie stosunków kościelnych na wschodzie Europy. Pruska misja Brunona, zwaną też jadźwińską, a nawet rusko-jadźwińską, była wielką wyprawą pod patronatem Bolesława. Brunon wyruszył z osiemnastoma towarzyszami, wśród których było pięciu księży znakomitego rodu. Na początku stycznia 1009 roku swe pierwsze kroki skierował ku granicy wschodniej, na tereny między Prusami, Litwą i Rusią. Kiedy spojrzycie na mapę, odnajdziecie te tereny na przestrzeni od Drohiczyna do Brześcia nad Bugiem. Brunonowi udało się nawrócić tutejszego księcia Nethimera (w słowiańskim brzmieniu Niedamir). Niestety, jeden z dwóch jego braci Zebeden stawiał zaciekły opór i na jego rozkaz Brunon został zamordowany wraz z czterema innymi księżmi. Żył Brunon lat 35 i został pochowany na miejscu przez Niedamira. Podobno na tym miejscu wzniesiono klasztor, ale nic o nim dzisiaj nie wiemy. “Roczniki Kwedlinburskie” odnotowały ten fakt pod datą 9 marca 1009 roku. - Ostatecznie - stwierdziłem - rozstrzygnie analiza radiowęglowa szkieletu w pracowni konserwatorskiej. Wypowiedzą się antropolodzy i historycy. Ale na dziewięćdziesiąt procent stawiam, że w trumnie znajdują się kości świętego Brunona. - Patrzcie! - wykrzyknął “Fiolka” wskazując na mężczyznę przechodzącego przez ulicę. - Nasz instruktor! Bez trudu rozpoznałem instruktora klubu płetwonurków “Akwalung”, pana Andrzeja. Dopiero teraz zauważyłem lekko skrzywiony nos, zapewne “pamiątkę” po zeszłych wakacjach. - Może pójdę za nim - zaproponowała Zośka. - Zobaczę, dokąd idzie? - To zbyt niebezpieczne - sprzeciwiłem się kategorycznie. - Pójdziemy z Pawłem. Zostawiwszy pozostałych w restauracji ruszyliśmy z Pawłem śladem pana Andrzeja. Instruktor obejrzał się kilka razy za siebie, zanim minął osiedle kilkupiętrowych bloków i skierował w stronę lasu, za którym znajdowało się już tylko morze. Tu i ówdzie kręcili się podobni do nas przebierańcy, więc z daleka trudno nas było rozpoznać. Pan Andrzej wszedł w las i za chwilę straciliśmy go z oczu. Ruchem ręki powstrzymałem Pawła. - Nie podoba mi się to - powiedziałem cicho. - To może być pułapka. - Proponuję zatoczyć koło od zachodu - zaproponował Paweł. - Posuwając się skrajem lasu będziemy obserwowali brzeg. I tak zrobiliśmy. Przecięliśmy las pięćset metrów dalej i weszliśmy na wydmy. Morze było lekko wzburzone, a plaża niemal opustoszała. Wszelkie życie przeniosło się na drugi brzeg, nad Zatokę Pucką. Przed nami stała jakaś młoda para, która opuszczała plażę uciekając przed mżawką i wiatrem. Drewnianą łódź “wikingów” ujrzałem od razu. Kotwiczyła z dala od brzegu. Wyciągnęliśmy lornetki. Na jej pokładzie nie było żywej duszy. Ale trzysta, może czterysta metrów przed nami leżał na piasku gumowy ponton. Ostrożnie poszliśmy skrajem lasu wzdłuż brzegu nasłuchując wszystkiego, co mogło się wydać podejrzane. I wreszcie ujrzeliśmy niecodzienny widok. W sporym dołku między dwoma wydmami leżał (nie uwierzycie!) magister Rzepka! Ten drań nie poszedł zadzwonić do Ewy, ale postanowił zabawić się w detektywa. Leżał teraz związany i zakneblowany, a pilnowało go czterech mężczyzn ukrytych za drzewami na skraju sosnowego lasu. Wśród nich znajdował się pan Andrzej, dwóch “wikingów”, których wcześniej widziałem na łodzi oraz... Jerzy Batura! Ten ostatni miał na sobie elegancki letni garnitur i wyglądał na mocno zdenerwowanego. Spojrzeliśmy na siebie wymownie. Nie ulegało wątpliwości, że tych czterech oczekiwało wizyty kolejnych ciekawskich. Do tego celu wybrali plażę po drugiej stronie Mierzei Helskiej, z dala od gapiów, zaś zakotwiczona blisko brzegu łódź oraz ponton były przynętą. - Nie możemy ryzykować - do naszych uszu doleciał głos Batury. - Mówię wam, że z Panem Samochodzikiem nie ma żartów. - A co nam może zrobić taki stary piernik w okularach? - zadrwił ze mnie jeden z cudzoziemców. - Zabierajcie tego tutaj na łódź i nie pokazujcie się w mieście - nakazał im niezadowolony Batura. - Wypijcie za powodzenie misji, a resztę zostawcie mnie. - Musimy się upewnić, czy możemy spokojnie odbyć misterium - odezwał się jeden z blondynów. Był typem o zimnym spojrzeniu i w tym względzie przewyższał Jerzego o głowę. To nie Batura rozdawał tutaj karty, a właśnie on. - Pan, panie Batura, już kilka razy zawalił sprawę. Szef nie jest z pana zadowolony. - Pan Jerzy ma rację - wtrącił się do rozmowy wystraszony pan Andrzej. - Lepiej tutaj nie stać. - Zamknij się - warknął na niego blondyn. - Dostałeś pieniądze, więc rób, co do ciebie należy. - Dostałem tylko zaliczkę - zajęczał pan Andrzej, ale zaraz zamilkł w obliczu groźnego spojrzenia blondyna. Krew w żyłach zmroził nam nagle odgłos łamanego patyka. Ktoś znajdował się za naszymi plecami. Przerażeni odwróciliśmy głowy i zobaczyliśmy skuloną sylwetkę Marka Rutry. Cudzoziemiec przyłożył palec do ust nakazując milczenie, po czym ostrożnie zbliżył się do nas na czworakach. Podobnie jak my przebrał się w jakieś łachy upodabniające go do średniowiecznego chłopa. - Jakie miejsce proponujecie na wieczór? - zapytał blondyn Baturę. - Czy to konieczne? - odpowiedział pytaniem Jerzy i zaraz pojął, że wszelka krytyka jest bez sensu. - No tak, oczywiście wasze pogańskie dusze pragną złożyć ofiarę wszechwładnemu Thorowi. - Proponuję zorganizować ognisko nad Zatoką Pucką - wszedł w słowo pan Andrzej. - Pod osłoną nocy opłyniecie Przylądek Helski i gdzieś przed Puckiem zakotwiczycie. Nikt was tam nie będzie szukał. - Pomysł jest dobry - rzekł chłodnym głosem blondyn. - Skontaktuję się z szefem i przekażę mu tę propozycję. Tajemniczy szef nie przebywał zatem na łodzi. I nie był nim także Batura. To mógł być tylko Jorgensen. Jerzy spojrzał na zegarek. - Jeśli nikt do tej pory nie przyszedł za panem Andrzejem - odezwał się - to raczej już nie przyjdzie. - Jens! - zwrócił się blondyn do milczącego kompana. - Zabieramy tego człowieka na łódź! Magister Rzepka zrobił przerażone oczy i próbował protestować, ale niewiele mógł powiedzieć z plastrem przyklejonym do ust. Blondyn o imieniu Jens bez trudu przerzucił magistra przez ramię i zaczął iść w kierunku pontonu. To musiał być niezwykle silny mężczyzna. - Nie chcemy dzisiaj żadnych niespodzianek - blondyn upomniał na pożegnanie Baturę. - Co chcecie zrobić? - przestraszył się Jerzy. - Nie róbcie niczego szalonego! Niczego, co wywoła aferę. Zrobiliśmy, co należało, więc nie kuśmy losu. Wracajcie do domu! Jeśli zrobicie coś głupiego Pan Samochodzik będzie was tropił dotąd, aż w końcu dopadnie. - Do zobaczenia, panie Batura - zakończył wszelkie rozważania blondyn. - Spotkajmy się tutaj o dziewiętnastej. Dostanie pan kolejne instrukcje. Pożegnali się i blondyn z panem Andrzejem poszli do pontonu. Po chwili zawarczał cicho silnik i mężczyźni popłynęli w kierunku łodzi pokonując dosyć wysoką falę. Batura zniknął w leśnej otchłani, ale jeszcze przez kilka minut nasłuchiwaliśmy, czy nie kręci się w pobliżu. Stwierdziwszy, że oddalił się na dobre, wstaliśmy z ziemi. - Podobno porwał pana Batura? - z wyrzutem zapytałem Rutrę strzepując ze spodni liście. - Uciekłem mu - wyjaśnił bez namysłu. - A mnie się wydaje, że wcale pana nie porwał - dodałem z przekąsem. - O czym pan mówi? - zdenerwował się. - Pomógł panu mężczyzna podający się za magistra Rzepkę - wyjaśniłem. - Uciekł pan, bo bał się konfrontacji na posterunku w Sztutowie. Powód był jeden, a mianowicie fałszywy paszport, którym pan się posługiwał na terenie naszego kraju. Ten sam, który zabrał panu Batura. Rutra nie powiedział nic, tylko patrzył na nas wyczekująco. - Potem Batura podrzucił mi ten paszport. Jednak dziwnym zbiegiem okoliczności dokument zniknął. W kościele we Fromborku oberwałem w głowę, a napastnik zabrał z mojej kieszeni paszport. - Doprawdy? - zapytał cicho. - Przecież to pana widziałem stojącego w wieżyczce kościoła. To pan mi przyłożył. Bo to pan był owym tajemniczym obserwatorem z wieży. - To nie albinos, a pan pali chesterfieldy - wtrącił Paweł. - Albinos zabrał panu papierosy i dlatego paczkę znaleźliśmy w kuchni domku. W tym samym pomieszczeniu znajdowała się inna pańska własność: torba z perukami i charakteryzatorskimi gadżetami. - To pan znakomicie odegrał rolę urzędnika naszego departamentu w Urzędzie Morskim w Gdyni, aby utrudnić nam poszukiwania instruktora - oskarżałem go dalej. - Włamał się pan do klubu “Akwalung” i wykradł kilka teczek, aby zdobyć adres instruktora. Niestety, jego matka niewiele panu powiedziała. Batura nie miał powodu włamywać się do klubu, gdyż dokładnie wiedział, gdzie znajduje się instruktor. Nawet się zdziwił, gdy mu o tym powiedziałem. Znał też adresy chłopców, bo podając się za funkcjonariusza Urzędu Ochrony Państwa odwiedził ich rodziny pod koniec czerwca tego roku. Rutra wyciągnął paczkę chesterfieldów. Poczęstowałem się jednym. - To pan spotkał się kilka dni temu z magistrem Rzepką w hotelu “Henza” - powiedział Paweł. - I to pan korzysta z paszportu austriackiego dziennikarza Artura Krama. - Bo to pan jest Arturem Kramem. Popatrzyłem pytająco na Pawła. - Wpadłem na to w Gdańsku pijąc kawę na pasażu - zaczął wyjaśniać. - Młodzi ludzie rozwiązywali krzyżówkę i wtedy zauważyłem rebus, w którym część jakiegoś wyrazu była napisana wspak. Zwróciłem na to uwagę całkowicie podświadomie, ale dopiero teraz otworzyły mi się oczy. Mark Rutra czytane wspak daje Artur Kram. Takie małe hokus-pokus. Rutra vel Kram ciężko westchnął, a ja z uznaniem popatrzyłem na Pawła. - To dlatego w paszporcie Marka Rutry nie ma stempla przekroczenia granicy - dodałem. - Przeszedł pan odprawę paszportową jako Kram, ale dalej posługiwał się fałszywym paszportem. Czy może pan odpowiedzieć, dlaczego? - A od kiedy pan mnie podejrzewał? - zapytał zamiast udzielić odpowiedzi. - Od samego początku - powiedziałem. - Po uwolnieniu w domku na Mierzei Wiślanej twierdził pan bowiem, że nic nie wie o istnieniu pozostałych więźniów. Jednak zapytany o sposób porwania oświadczył pan, że podobnie jak chłopcy został uśpiony eterem. Nie mógł pan o tym wiedzieć, skoro rzekomo nic nie wiedział o chłopcach? - Brawo - pochwalił mnie Rutra. - To nie wszystko - przerwałem mu. - Z pana opowieści wynikało, że nie widział pan w domku żadnego z porywaczy. Tajemniczy osobnik zostawiał codziennie miskę z jedzeniem i papierosy przez szparę w drzwiach. Ale potem na wzmiankę o Baturze ożywił się pan i stwierdził, że był przez niego więziony. Chciał pan stworzyć wrażenie biznesmena, którego porwano dla okupu. Ale pan nie jest biznesmenem, panie Rutra. Popatrzył na nas i westchnął. - Widzę, że nie mam innego wyjścia, jak opowiedzieć o wszystkim. - Uważam, że to najlepszy sposób na zjednanie sobie w nas przyjaciół. - Jestem detektywem - wyznał szczerze. - Współpracuję z magistrem Rzepką. On również jest detektywem. Dla uproszczenia nazywajmy go tak dalej. Popatrzyliśmy na cudzoziemca z wielkim zainteresowaniem. - Czy mówi wam coś skrót IFAR? - zapytał. - IFAR, czyli Międzynarodowa Fundacja do Spraw Poszukiwania Dzieł Sztuki* [IFAR - International Foundation for Art Research z siedzibą w Nowym Jorku jest niedochodową organizacją oferującą głównie usługi związane z wydawaniem świadectw autentyczności dzieł sztuki i zabytków. Kwartalnik IFAR Journal zawiera raporty i publikacje dotyczące zaginionych dzieł sztuki, ich kradzieży i fałszerstw.] - odpowiedział Paweł. - Teraz przypominam sobie, że kartka, na której magister Rzepka zapisał hasło NNH, posiadało logo tej fundacji. - Zostałem opłacony przez fundację, aby obserwować wszelkie poczynania Jorgensena w Polsce. Ten człowiek znajduje się na czarnej liście fundacji i jest podejrzany o swego rodzaju piractwo morskie. Nie napada na pływające statki, lecz znajduje wraki i grabi je doszczętnie. Nie ma dobrej opinii, a ostatnio związał się z podejrzanymi osobnikami. Mam na myśli tych wszystkich blondasów na łodzi. Tych z kolei podejrzewa się o liczne kradzieże zabytków w kilku krajach Europy Zachodniej. Ale o nich porozmawiamy później. - A Rzepka? - zapytaliśmy jednocześnie z Pawłem. - Jakie było jego zadanie? - Obserwacja waszego departamentu - odpowiedział, a nas dosłownie zatkało. - Fundacja Wspierania Ochrony Zabytków pod naciskiem IFAR zapragnęła przyjrzeć się waszym metodom pracy. Operacja “Skarby wikingów” dawała znakomitą ku temu okazję, tym bardziej że miał w niej wziąć udział Jorgensen. Wynajęto zatem polskiego detektywa, który podszył się pod pracownika Fundacji WOZ. Detektyw był trochę podobny do prawdziwego magistra Rzepki, więc zapuścił autentyczną brodę i udawał go. To dlatego Peter nie mógł wyrwać magistrowi bródki, chociaż jego podejrzenia były słuszne. - Nie ufa się naszemu departamentowi? - zdenerwowałem się. - Kiedy człowiek latami ściga przestępców handlujących dziełami sztuki i zarabia marne grosze, może pokusić się o kradzież. To się często zdarza. - Ale nie w naszym departamencie! - ostro zaprotestowałem. - Spokojnie, panie Tomaszu. Rzepka przekonał się, że jesteście uczciwi. Ale teraz mamy problem z Jorgensenem i całą tą bandą na lodzi. Wyjaśniło się zatem, dlaczego magister Rzepka wypytywał mnie w pracowni konserwatorskiej o złote i srebrne przedmioty znajdujące się we wraku. Ten przewrotny człowiek cały czas nas sprawdzał. Przed wyjazdem do domku pana Andrzeja dał Pawłowi jednoznacznie do zrozumienia, że ten służył w “czerwonych beretach”. Wyjaśnienie było proste - wiedział o nas prawie wszystko. Nie wiedział tylko jednego, a mianowicie, że jesteśmy uczciwi. Byliśmy zatem przez cały czas zwodzeni przez detektywów pracujących na zlecenie fundacji. W oczach niektórych wyższych urzędników musieliśmy uchodzić za potencjalnych złodziei, dla których operacja “Skarby wikingów” była okazją do ułożenia się z Jorgensenem. Osobiście odebrałem to jako policzek, ale tę sprawę postanowiłem wyjaśnić po powrocie do stolicy. Niechętnie musiałem przyznać, że fałszywy magister Rzepka znakomicie udawał fajtłapę, a nawet zdobył nasze zaufanie. Nie byliśmy dostatecznie czujni i należało wyciągnąć z tej lekcji naukę na przyszłość. Wyjaśnienia doczekała się także sprawa z landroverem. Otóż Rutra został namierzony przez Baturę i albinosa w kościele neogotyckim we Fromborku. Zanim stracił przytomność widział przez ułamek sekundy twarz Jerzego. Zaraz pojawił się tam Paweł, którego spotkał podobny los. To dlatego w kościele unosił się zapach dobrych perfum. Batura używał przecież najlepszych kosmetyków. Rutra przyznał się, że w pracy nie używał nawet wody kolońskiej po goleniu, aby uniknąć zdemaskowania. Ale co dalej? Przewieziono Rutrę do domku na Mierzei Wiślanej i bezskutecznie próbowano z niego wyciągnąć, kim jest? Był twardzielem i niełatwo go było złamać. Oczywiście Batura zorientował się, że nie jest on biznesmenem, a intuicja podpowiadała, że może być nasłany przez Interpol. Przestraszył się i dlatego podrzucił mi paszport. Jerzy nie kłamał twierdząc, że właścicielem bordo landrovera jest cudzoziemiec. Nie dodał jednak, że to on sam napadł na Karen przed bankiem w Elblągu i uciekł landroverem. Rutra nie mógł tego zrobić, bo był przetrzymywany w domku pana Andrzeja. Poza tym nie był porywaczem i złodziejem. Detektywi kontaktowali się nieustannie przez telefon komórkowy, stąd tak wiele telefonów do ukochanej Ewy. Kiedy Batura porwał Rutrę, kontakt się urwał. Wkradła się panika. Nawet Zośka widziała bladego niczym prześcieradło magistra wychodzącego z kościoła. Rzepka znalazł tam bowiem ślad świadczący o porwaniu Rutry. A potem pod pretekstem wyjazdu do Ewy ulotnił się z portu w celu odszukania wspólnika. Nie odnalazłszy go wrócił i znowu do nas dołączył. Wiedział, że przeciwnik używa teraz bordo landrovera, ale nie mógł namierzyć jego kryjówki. I nie mógł nam o tym powiedzieć. Traf chciał, że wpadliśmy na ślad domku na Mierzei. Odbijając chłopców uwolniliśmy także wspólnika magistra. Torba z perukami w kuchni domku potwierdziła te przypuszczenia. Magister znalazł Rutrę w jakimś pomieszczeniu i zanim nas zawołał, uzgodnili kilka dalszych szczegółów. Wszystkie sceny wrogości Rzepki do cudzoziemca były po mistrzowsku udawane, a rzekome porwanie Rutry w drodze do Sztutowa zyskało dzięki temu na wiarygodności. Później wspólnicy spotkali się w hotelu “Henza” i uzgodnili, że Rutra jak najszybciej wyruszy na Hel w celu obserwowania “wikingów”. Cudzoziemiec wypożyczył do tego celu toyotę (opis osobnika w biurze wynajmu samochodów pasował do Rutry) używając swojej autentycznej karty kredytowej. Rzepka miał przyjechać później z nami. Postanowili spotkać się na plaży, ale do tego nie doszło. Jak wiemy, Rzepka wpadł w ręce “wikingów”. - Jak pańska rana? - zapytał Rutra kierując przepraszające spojrzenie na moją obolałą głowę. To on mnie załatwił w kościele we Fromborku i miał z tego powodu wyrzuty sumienia. - Jak pan widzi, żyję - odpowiedziałem lekko urażony, ale nie byłem mięczakiem, więc zaraz dodałem: - W swojej karierze często obrywałem po głowie. - Gdybym wiedział, że pan mnie już wtedy rozpracował, to co innego - tłumaczył się Rutra vel Kram. - Nie uznaję takich metod - rzekłem. - Ale co się stało, to się nie odstanie. Jak widzicie, to wszystko było bardzo skomplikowane. Ale nas interesowała najbardziej rola, jaką odgrywał w całej sprawie Jorgensen i “wikingowie”. - Nordisk Nasjonalt Hedningeforbund, czyli w skrócie NNH, to skrajnie pogańska organizacja - wyjaśnił Rutra vel Kram. - Nie wiem o nich wiele, ale wydaje się, że to Jorgensen jest owym tajemniczym szefem. O powadze tej organizacji świadczyć mogło to, że Jorgensen posiadał dużą wiedzę na temat wczesnego średniowiecza. Nie mogłem zapomnieć gorących sporów o wikingów, jakie nieustannie toczyliśmy. Jorgensen miał również pieniądze, a pod maską poczciwości ukrywał prawdziwe oblicze gangstera. - Bogaci ludzie mają często hopla i zakładają różne dziwne organizacje. Bogiem NNH jest Thor, zaś duchowym patronem król Norwegii Hakon, zwolennik obrzędu pogańskiego. - Znany jako “Przybrany Syn Athelstana”, gdyż wychowywał się na dworze potężnego króla Athelstana z Wessexu - przypomniałem. - Czasem zwany “Dobrym”. W 995 roku tron po Hakonie objął zagorzały chrześcijanin Olaf Tryggyason, który dokonał poważnych prób zniszczenia kultów pogańskich. To Olaf przyjął chrześcijaństwo. Został jednak pokonany przez przymierze królów szwedzkiego i duńskiego oraz jarla Eryka, syna Hakona. - I ten właśnie Hakon jest ich patronem. Hołdują jego pogańskiej naturze, a wszelki przejaw chrystianizacji uważają za zgubny dla Norwegii, a może nawet i całego świata. Wiedziałem o kilku organizacjach pogańskich, które powstały na początku lat siedemdziesiątych - jak choćby Odinic Rite, Asatru, a ostatnio The Pagan Federation - ale miały one więcej wspólnego z ruchem New Age. Były to organizacje pokojowe, propagujące ugruntowanie związków człowieka z naturą, zdrowy model odżywiania i naturalną medycynę. Znalazły także oparcie w poważnych teoriach naukowych, jak choćby w interesującej koncepcji Gai* [* Hipoteza Gai - ogłoszona została przez brytyjskiego biochemika Jamesa E. Lovelocka w latach siedemdziesiątych XX wieku. Nazwa zapożyczona jest od imienia greckiej bogini. Hipoteza zakłada, że Ziemia jest samoregulującym się, żywym organizmem. Sugeruje, że żywe istoty oraz środowisko ewoluują razem w komplementarny sposób, tworząc delikatny i zrównoważony system. Przykładem tego jest choćby koncentracja soli w oceanach. Pozostaje ona na poziomie 3,5% od czasów powstawania oceanów: sól rozpuszczana w wodach oceanicznych zawsze równa się ilości soli z niej usuwanej (np. przez osuszanie lagun) i tylko ta stała równowaga umożliwia trwanie morskiego życia. Teoria Gai zainspirowała wielu naukowców, jak również zwolenników neopoganizmu i ruchu New Age.]. - Co miał na myśli blondyn z łodzi wspominając o misterium? - zapytał Paweł. - A bo ja wiem? - wzruszył ramionami detektyw. - To świrusy. Mam nadzieję, że nie upieką żywcem Rzepki przy ognisku. - A co mogły znaczyć słowa Batury: “Zrobiliśmy, co należało, więc nie kuśmy losu”? - Mam podstawy sądzić, że zabrali z wraka cenne przedmioty, a teraz planują kolejne przestępstwo. Obserwowałem ich cały dzień. Zachowywali się spokojnie, ale przed godziną podpłynął do nich “Havamal”. Przenieśli na jacht sprzęt do nurkowania i dosłownie na kwadrans przed waszym przyjściem “Havamal” odpłynął. Tych dwóch blondynów stało tutaj na czatach. Chyba spodziewali się wizyty nieproszonych gości. Zaczęło mocniej padać, więc postanowiliśmy dokończyć naszą rozmowę w jakimś bardziej przytulnym miejscu. Należało się także naradzić, co robić dalej. - A jak właściwie mamy się do pana zwracać? - zapytałem. - Kram czy Rutra? - Ani jedno, ani drugie - rzekł z uśmiechem. - Prawdziwe nazwisko mam całkiem inne. Ale dla was mogę być nadal Rutrą. - Czemu używa pan dwóch paszportów? - Nie wiecie, do czego są zdolni ludzie działający w gangach zajmujących się grabieżą dzieł sztuki. Wiedziałem o tym bardzo dobrze, ale nie przerywałem Rutrze. - Mają często znajomości, pieniądze, ale nie mają skrupułów wobec takich intruzów jak ja. Muszę się zatem dobrze maskować. Zadziwiał nas ten cudzoziemiec. Na szczęście zostaliśmy sojusznikami. Zbliżała się dziewiętnasta. Pomimo złej pogody festiwal nabierał rumieńców. Było tłoczno i gwarno, a przy ogniskach odbywała się huczna biesiada oraz folklorystyczne koncerty. Wraz z nadejściem zmroku na Helu mieli zapanować pogańscy kapłani i wróżbici, prowadząc obrzędy ofiarne ku czci Trigława, Światowida, Thora i Odyna. Tak głosił jeden z plakatów. Podobno miał się odbyć nawet wikiński pokaz procesu o czary, tortury oraz egzekucja. Jorgensena spotkaliśmy na plaży, podczas gdy Johann czekał na brzegu w pontonie. Nie było to przypadkowe spotkanie. - Szukałem was - rzekł na powitanie przyglądając się z niedowierzaniem naszym strojom. Celowo unikał wzroku chłopców, jakby wiedział, że mogli go widzieć rok temu w Krynicy. - God kveld - przywitała go po norwesku Zośka, co znaczy “dobry wieczór”. - Widzę, że dobrze się bawicie. - A pan, kapitanie Jorgensen? - zapytała Karen. - Jestem straszliwie zmęczony - skrzywił się. - Wybaczycie, jeśli dzisiaj wieczorem położę się wcześniej spać. - Nie będziemy pana budzić - przyrzekłem. - Mamy namioty, a młodzież zanocuje na jachcie pani Petersen. - Niech i tak będzie - rzekł z zadowoleniem. To po to tutaj przyszedł. Chciał się upewnić, że nie będziemy nocować na jachcie. Miał inne plany związane z dzisiejszym wieczorem. Dyskretnie dałem Pawłowi znać, aby ulotnił się z chłopcami i dołączył do Rutry na wydmach. Za kilkanaście minut miało się tam odbyć spotkanie Batury z “wikingami”. Już wcześniej uzgodniliśmy, że “Fiolka” i “Encyklopedia” pójdą z Pawłem, aby zidentyfikować blondyna jako jednego z tajemniczych płetwonurków z “Blue Ice”. W tym czasie zaproponowałem Jorgensenowi kiełbaskę z rusztu i piwo. Nie był z tego powodu szczęśliwy, ale posunięciem tym uśpiłem chyba jego czujność. - Kiedy zamierza pan wrócić do domu? - zapytałem go. - Będzie pan asystować przy wydobywaniu wraka do samego końca? - Oczywiście - odpowiedział. - W końcu to moje odkrycie! Popatrzył na mnie udając obojętność i niespodziewanie zapytał: - A kiedy chcecie wydobyć kości tego świętego? Zamurowało mnie. Skąd, u licha, Jorgensen wiedział, że na dnie wraka spoczywa trumna świętego Brunona? To była wyłącznie moja hipoteza, o której wiedział tylko Paweł oraz podsłuchujący nas w pracowni konserwatorskiej magister Rzepka. - Skąd pan wie, że to kości świętego Brunona? - zaryzykowałem pytanie. - Przecież to oczywiste! Świadczy o tym oprawa. Tylko misjonarze wozili ze sobą księgi liturgiczne. Nie sposób było wysunąć takiego przypuszczenia bez dogłębnej analizy tych przedmiotów, a to świadczyło, że Jorgensen dobrał się do wraka o wiele wcześniej. Albo po prostu “wikingowie” zmusili magistra Rzepkę do mówienia? - No tak - pokiwałem obojętnie głową, aby nie nabrał podejrzeń. - To łatwe do odgadnięcia. Trudniej wyjaśnić, co robi ten szkielet na dnie Zatoki. “Zmęczony” Jorgensen udał się na “Havamala”, a ja zostawiwszy towarzystwo pognałem nad morze. Na skraju lasu spotkałem Pawła, Rutrę oraz chłopców. Jak się spodziewałem, rozpoznali w blondynie jednego z zeszłorocznych płetwonurków, a w Baturze fałszywego funkcjonariusza UOP-u. - O dwudziestej drugiej łódź opłynie cypel i podpłynie do “Havamala”, aby zabrać stamtąd Jorgensena z załogą - Paweł zaczął relacjonować przebieg rozmowy Batury z Jensem. - Łódź zatrzyma się przed Juratą, gdzie według słów Batury znajduje się dogodne miejsce na rozpalenie ogniska. Batura będzie na nich czekał o dwudziestej trzeciej i z plaży przekaże sygnał latarką, gdzie mają podpłynąć pontonem. - Niedobrze - pokiwałem głową z rezygnacją. - Nie wiemy, jakie to miejsce, więc nie możemy wcześniej rozpoznać terenu. Ustaliliśmy, że po dwudziestej drugiej pojadę mercedesem z Drewiczem-Larsenem wzdłuż Mierzei w kierunku Juraty i będę obserwował przez noktowizor płynącą łódź. W ten sposób dowiemy się, w którym miejscu ma się odbyć ognisko. Nie mogłem na nocną wyprawę zabrać chłopców i Zosi, gdyż była to zbyt niebezpieczna misja. W tym czasie Paweł z Rutrą, korzystając z nieobecności Norwegów, mieli złożyć wizytę na “Havamalu”. Postanowiliśmy spotkać się przed Muzeum Rybactwa znajdującym się w piętnastowiecznym kościele ewangelickim blisko plaży. O umówionej porze wyruszyliśmy z tętniącego festiwalowym rytmem Helu. Zgasło słońce i zrobiło się ciemno. Jedynie odbijające się w wodzie złote punkciki oświetlonych jachtów i łodzi zdradzały obecność wielkiej wody, gdyż tej nocy księżyc schował się za ciemnymi chmurami. Nie padało, ale brak księżyca utrudniał obserwację. Najpierw łódź podpłynęła do “Havamala” i zabrała na pokład Jorgensena z załogą. Płynęli wolno na silniku i, gdy zostawili za rufą Hel, odważyli się włączyć reflektor. Jednak po kilkunastu sekundach zgasili go. Płynęli blisko brzegu, a ja z tylnego siedzenia mercedesa obserwowałem ich przez noktowizor. Nie przeszkadzało mi to jednak w myśleniu. Od pewnego czasu zastanawiałem się nad związkiem obecności na dnie morza szkieletu świętego Brunona a zainteresowaniem, jakie ten fakt wzbudził w Jorgensenie. Musicie wiedzieć, że święty Brunon w 1007 roku wysłał do Skandynawii misję, która przebywała tam dłuższy czas, zanim osiągnęła korzystne rezultaty. Podczas drugiego pobytu w Polsce - od lipca 1008 do początku 1009 roku - wróciło polskie poselstwo ze Szwecji przywożąc radosne wieści o postępie misji. Czy celem jej było ochrzczenie pierwszego chrześcijańskiego króla Szwecji Olafa Skottkonunga? Istniał pogląd, że dzieło to było zasługą misjonarza angielskiego, który przybył do Skandynawii z królem norweskim Olafem Tryggyasonem. Czy mógł zatem Brunon ochrzcić króla Szwecji, skoro leżała ona w obrębie misji arcybiskupstwa bremeńsko-hamburskiego, zwłaszcza że zamiarem Brunona było nawracanie plemion słowiańskich. Skoro jednak taka misja miała miejsce oraz została wysłana z polecenia Brunona, należy przypuszczać, że przyświecał jej wielki cel. Brunon napisał w liście do cesarza o szczęśliwym nawróceniu “seniora suigiorum”* [Suigia - starożytna nazwa Szwecji (Sueonia, Suedia, Sueci, Suevi, Sueni.), w którym historyk niemiecki Wilhelm Giesebrecht widział osobę Olafa Skottkonunga. Wiemy, że Bolesław Chrobry postanowił stworzyć z Polski ognisko misji w Europie Wschodniej, ale wychowany na wzorach niemieckich mógł wiązać również z misją szwedzką pewne cele i zamiary polityczne* [* Bolesław Chrobry pragnął pozyskać sojusznika w osobie króla szwedzkiego Olafa w walce z cesarzem Henrykiem II i sprzymierzonymi z nim Lutykami.]. Osoba świętego Brunona była utożsamiana z nawracaniem pogan i szerzeniem wiary w Chrystusa w znacznej części Europy. Wyznawcom skrajnie pogańskich wierzeń mógł się źle kojarzyć, a nawet stanowić symboliczne zagrożenie. Czy ten właśnie motyw kierował Jorgensenem, gdy pytał o kości świętego spoczywające we wraku łodzi wikińskiego kupca? Przerwałem te rozważania, gdyż trzy kilometry przed Juratą łódź zmniejszyła szybkość. Od strony Zatoki wyłoniła się ściana lasu, więc nie mogliśmy dalej obserwować łodzi. Ukryliśmy samochód w lesie i zabrawszy ze sobą noktowizor i noże pognaliśmy w stronę brzegu. Po dwustu metrach las się skończył i wyłoniła się wąska plaża. Przyłożyłem noktowizor do oczu i ujrzałem ładujących się do pontonu mężczyzn. Łódź zakotwiczyła niecałe sto metrów od brzegu. Miejsce na ognisko musiało znajdować się jakieś sto pięćdziesiąt metrów przed nami. Weszliśmy w rzadki las i ostrożnie poszliśmy w tamtym kierunku. Nagle przystanęliśmy. Usłyszeliśmy męskie głosy. Batura musiał wcześniej przygotować chrust, gdyż ognisko już płonęło. Podeszliśmy jeszcze bliżej. Przykucnęliśmy za jakimś drzewem i obserwowaliśmy przedstawienie. Zauważyłem Jensa prowadzącego magistra Rzepkę z czarną opaską na oczach. Zbliżywszy się w sąsiedztwo ogniska blondyn powalił go na ziemię i sprawnie przywiązał do pala. Następnie nakrył detektywa brezentem. - Co chcecie z nim zrobić? - zapytał przerażony Batura. - Uspokój się! - zagrzmiał groźnie Peter. - Nie przeszkadzaj. Usiądź obok Jorgensena i nic nie mów. Batura machnął ręką ignorując jego słowa, ale grzecznie usiadł na pniu obok Jorgensena wpatrzonego w jakiś punkt przed sobą. Johann zbliżył się do Petera i coś do niego powiedział, a potem znikł. Drewicz-Larsen pochylił się nad moim uchem i powiedział: - Słabo znam norweski, ale ten, który poszedł w kierunku brzegu zwrócił się do Petera per “szefie”. Ta informacja dosłownie mnie zatkała. To nie Jorgensen, a Peter był szefem całego gangu dumnie nazywającego się organizacją pogańską! Jorgensen nic tutaj nie znaczył. Wystarczyło spojrzeć na niego, aby się przekonać, że nie pasował do tego towarzystwa. - Peter! - nie wytrzymał Jorgensen. - Po co to przedstawienie? Tego nie było w umowie. Żyjemy w świecie chrześcijańskich wartości. Nasz kraj przyjął chrzest w 995 roku, a w dziesięć lat później nastąpiła chrystianizacja Norwegii. Od tamtego okresu minęło tysiąc lat. Po cóż zatem hołdować starym praktykom? Peter zmrużył oczy i popatrzył na kapitana z wściekłością. - Te stare praktyki istniały przed chrześcijaństwem, a wszystko, co pierwsze jest lepsze. Wszystkie święta chrześcijańskie wyznaczano na miejsce pogańskich. Dlaczego? Aby odciągnąć ludzi od tak zwanych “grzesznych” atrakcji. Wiedziałeś o tym, Jorgensen? Wiedziałeś o tym, Batura? Takie Boże Narodzenie wyznaczono na początku IV wieku po to, aby odciągnąć chrześcijan od wesołego święta Saturnaliów* [Po Saturnaliach został nam obyczaj gwiazdkowych prezentów. Święta trwały siedem dni, czyli aż do dnia, który obecnie uznajemy za Nowy Rok.]. Nawet głupie Walentynki mają pogański rodowód, bo 14 lutego Rzymianie obchodzili święto płodności, a więc z punktu widzenia chrześcijan niemoralne. Za niemoralny uznano także karnawał* [Karnawał - caro-vale (“mięsu do widzenia”).], więc zdecydowano, że w lutym rozpocznie się Wielki Post. A wszystko po to, aby powstrzymać ludzkość od przeżywania tego co naturalne i co siedzi w człowieku. Batura z przerażeniem przeniósł wzrok na kapitana, ale ten niewiele mu pomógł. Po chwili wyłonił się Johann niosący w jednym ręku kartony z piwem, a w drugiej klatkę z wystraszonym Wikusiem. Kolejna niespodzianka! Ulubieniec Zośki żył! Nie uciekł z jachtu, nie utopił się w Zalewie, a najzwyczajniej w świecie został porwany przez tych szaleńców. Wyjaśniła się więc tajemnica zaginięcia kota. Ale moja radość nie trwała długo. Oto bowiem schowano Wikusia pod brezent. To co zapowiadało się na niegroźne wygłupy, stawało się niesmaczną zabawą. - Co oni zamierzają zrobić? - nie mógł się nadziwić Drewicz-Larsen. - Mam nadzieję, że to nie ludożercy. - Poganie mieli trzy święta każdego roku: jedno jesienią, po żniwach, drugie zimą, wkrótce po przesileniu dnia z nocą, a trzecie na początku lata - szepnąłem mu do ucha. - To ostatnie wiązało się z ofiarami dla zapewnienia zwycięstwa w kampaniach i najazdach planowanych na najbliższe miesiące. - Nie chce pan powiedzieć, że zamierzają złożyć bogom ofiarę w postaci magistra Rzepki i kota* [Koty były związane z postacią bogini Freji, biegłej w czarach zwanych seidr. Koty ciągnęły jej rydwan, gdy Freja wprowadziła seidr do grodu bogów. Był to rodzaj szamańskich obrzędów pozwalających na zmianę kształtów albo opuszczenie własnego ciała i przeniesienie ducha w inne miejsce.]? Sam nie wiedziałem, co zamierzają zrobić. Thor, duchowy patron Nordisk Nasjonalt Hedningeforbund, był przede wszystkim bogiem siły fizycznej, a to wskazywało na szczególny charakter obrzędu. Podczas takich ceremonii poganie rzucali tak zwane losy, a więc kawałki drewna pod nazwą blótspann. Znaczono je krwią zwierząt ofiarnych, potrząsano i rzucano jak kości do gry, aby wywróżyć przyszłość albo zwrócić się do boga o pomoc. Drugą częścią zebrania kultowego była uczta, podczas której dzielono się jadłem, włącznie z mięsem zwierząt ofiarnych, i piwem na cześć bogów. Poczułem rosnący niepokój. Drewicz-Larsen zaniemówił z wrażenia i kilka razy przetarł oczy ze zdumienia. Zastanawiałem się, jak przeszkodzić tym szaleńcom w pogańskim misterium i uwolnić magistra Rzepkę oraz kota. A przygotowania do obrzędu weszły w decydującą fazę. Albinos ostrzył noże, ktoś inny toporkiem wycinał kawałki drewna. Nie myliłem się, to miały być ich blótspann. Kot zaczął nieznośne miauczeć, jakby wyczuwał zbliżające się zagrożenie, więc Johann potrząsnął klatką. Skandynawowie założyli amulety, a wszystkie czynności wykonywali w milczeniu, co dodatkowo podkreślało grozę tego przedstawienia. Peter zawiesił na szyi sporej wielkości naszyjnik przedstawiający młot, a na głowę założył podłużną maskę przedstawiającą jakiegoś legendarnego wojownika. Następnie zapalono fajkę, która podawano sobie z rąk do rąk. Musieli palić jakiś lekki narkotyk, gdyż po kilku minutach niektórzy mężczyźni zaczęli bez powodu chichotać. Wreszcie wpadłem na pomysł. - Niech pan pobiegnie na plażę i przedziurawi ponton - szepnąłem do ucha Drewicza- Larsena. - A potem niech pan narobi hałasu rzucając kamieniami do wody albo w stronę lasu. Musi ich pan odciągnąć od ogniska, a wtedy ja uwolnię z więzów Rzepkę oraz zabiorę Wikusia. - To samo miałem zaproponować - rzekł cicho biznesmen. - Proszę natychmiast biec do samochodu i od razu uruchomić silnik. Wycofał się i znikł. Czekałem siedem minut. Zgromadzeni wokół ogniska dopalali fajkę do końca, gdy nagle podskoczyli na odgłos głuchego plusku dochodzącego od strony Zatoki. Plusk się powtórzył, a potem rozległ się trzask gałęzi, jakby ktoś chodził po lesie. Wystraszeni mężczyźni chwycili za toporki i pobiegli w stronę brzegu. Również Jorgensen z Baturą poczłapali tam. Miałem jedyną okazję, aby uwolnić magistra oraz kota. Podbiegłem skulony do brezentu i jednym ruchem ręki ściągnąłem go na ziemię. Oczy magistra Rzepki powiększyły się automatycznie, ale zaraz zabłysła w nich nadzieja. Szybkim ruchem przeciąłem krepujące go więzy i chwyciłem klatkę z Wikusiem. - Nakryj pan z powrotem brezent na pal! - rozkazałem mu. Uczynił to natychmiast i szybko pobiegliśmy w kierunku mercedesa. Gałęzie smagały nasze policzki, przewróciłem się nawet o jedną leżącą na miękkiej ściółce, ale biegliśmy dalej. Warkot silnika przyjąłem z wielką radością. Wepchnąłem magistra do środka i sam z Wikusiem usiadłem z przodu. Drewicz-Larsen wykręcił między drzewami i już po chwili żółte światło reflektorów oświetlało przed nami asfaltową szosę. Byłem szczęśliwy. Uciekliśmy tym draniom uwalniając przeznaczonych na ofiarę więźniów. Z wielką satysfakcją próbowałem wyobrazić sobie miny szaleńców, kiedy zrzucą na ziemię brezent i zdumieni odkryją, że magister Rzepka i kot “wyparowali”. - O Boże - jęczał magister Rzepka. - Co to za ludzie? Chcieli posiekać mnie siekierami czy co? - Nie chcę pana straszyć - powiedziałem poważnym tonem głaszcząc kota - ale czytałem, że archeolodzy natrafiali w Skandynawii na szczątki zmarłych składanym w ofierze bogom pogrzebanych głową do dołu albo z głową odciętą od tułowia. - Pan chyba żartuje? - oburzył się magister. - Mam nadzieję. Opowiedziałem mu o spotkaniu z Rutrą vel Kramem. Nie było sensu udawać, że nie wiem, kim jest magister. W pewnym sensie gra była skończona. Teraz należało czym prędzej dojechać na Hel. Mieliśmy nad gangiem blondynów przewagę, gdyż posiadali tylko samochód Batury, ale niebawem powinni przyjechać za nami. - Jak pana traktowali na łodzi? - Gorzej niż butle, obok których leżałem związany - pożalił się. - Butle? - Żółte. Te, które dowieźli ciężarówkę na przystani w Gdyni. Paweł z Rutrą czekali na nas pod ścianą Muzeum Rybactwa. Nie zdążyli zadać ani jednego pytania, gdyż od razu zwróciłem się do Rutry: - Niech pan zabierze stąd swojego kolegę i odjedźcie na jakieś odludzie. Lada moment powinni zjawić się tutaj ludzie Petera, aby sprawdzić, czy to nie my przypadkiem przeszkodziliśmy im w misterium. Jeśli zobaczą swoje niedoszłe ofiary wśród nas, możemy być w opałach. Mam swoje powody, aby ci ludzie nie wiedzieli, kto wykiwał ich w lesie. Będą oczywiście podejrzewać nas wszystkich, ale nie mogą mieć dowodów. Bardzo mi na tym zależy. Nie trzeba im było tego powtarzać dwa razy. Odeszli w pośpiechu. - A pan - zwróciłem się do Drewicza-Larsena - niech zadzwoni po Eryka i zaszyje się na jachcie. Gdyby ktoś pytał, proszę mówić, że spędził pan ostatnie godziny na “Conquistadorze”. Proszę także zabrać Wikusia i oddać go Zośce. - Gdzie dzisiaj nocujemy? - zapytałem Pawła. - Namiot rozbiłem niedaleko plaży. Pożegnawszy Drewicza-Larsena poszliśmy do namiotu. W mieście odbywały się jeszcze ostatnie imprezy, ale ludzi było już mniej niż za dnia. Na ogół były to spotkania przy ognisku, przy których śpiewano stare pieśni. Weszliśmy do namiotu i rozmawiając cicho oczekiwaliśmy przybycia “wikingów”. Zjawili się po godzinie. Najpierw usłyszałem głosy mówiące po norwesku, a po chwili dwa cienie przesunęły się po tropiku. Domyśleliśmy się, że chodzili od namiotu do namiotu bezczelnie rozsuwając je, aby sprawdzić, kto w nich mieszka. Czyjaś ręka obsunęła w dół suwak i w tej właśnie chwili Paweł chwycił ją swoim żelaznym uściskiem. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY NOCNA WIZYTA • LICZYMY BUTLE • ODKRYCIA W KABINIE JORGENSENA • W OCZEKIWANIU NA “WIKINGÓW” • POJEDYNEK • POWRÓT NA JACHT • DLACZEGO ŚWIĘTY BRUNON? • WYDOBYWAMY TRUMNĘ • WYPADEK • FAŁSZYWY TELEGRAM Z NORWEGII • ZATRZYMANIE “WIKINGÓW” • W KOMENDZIE POLICJI • I ZNOWU SKOWRONKI • BATURA W POTRZASKU • ZAWARTOŚĆ BUTLI • CZYTAMY PROTOKOŁY PRZESŁUCHAŃ Po wodzie niosło się echo rozbawionego miasta. Dziesiątki gardeł przy akompaniamencie kilku gitar wykrzykiwało słowa jomswikingsagi. Księżyc schowany głęboko za ciężkimi, jakby sennymi chmurami ułatwiał nam odegranie roli włamywaczy. Eryk, dzięki uprzejmości pani Petersen, podwiózł nas pontonem pod samą burtę “Havamala”. Minęło dwadzieścia minut, odkąd łódź wikingów odpłynęła zabierając ze sobą załogę jachtu. Mieliśmy niepowtarzalną okazję, aby zajrzeć do kilku pomieszczeń “Havamala”. Bujający się na fali ponton utrudniał dostanie się na pokład, ale za trzecim razem udało się. Pierwsze kroki skierowałem pod pokład, ale zatrzymała mnie ręka detektywa. - Nie słyszał pan o alarmach, kolego? - zapytał. - Na szczęście znam się na tym. Mam udziały w firmie zakładającej podobne urządzenia w muzeach, domach aukcyjnych i rezydencjach prywatnych snobów-kolekcjonerów. Poza tym kilkadziesiąt razy włamywałem się do różnych pomieszczeń i domów z włączonym alarmem. - Wierzę panu. Rutra podszedł do drzwi prowadzących pod pokład i starannie je obejrzał w świetle latarki. Co pewien czas oświetlał schodki po drugiej stronie drzwi. - Potrzebujemy masek przeciwgazowych - odezwał się po zakończeniu oględzin. - Po co? - zdumiałem się. - W kilka sekund po otwarciu tych drzwi z otworków znajdujących się na wysokości schodków ulotni się paraliżujący, a może nawet śmiercionośny gaz. Jak znam życie, będzie to jakieś bezwonne świństwo. Na szczęście Eryk miał jedną maskę na jachcie. Wrócił z nią po kwadransie. Rutra upewnił się, że nie podglądam jego sztuczek i zaczął majstrować przy drzwiach. Po dwóch minutach otworzył je i natychmiast założył maskę przeciwgazową. Przywitała nas błoga cisza, jednak w świetle latarki widziałem unoszące się po obu stronach schodków smugi gazu, normalnie niewidoczne. Rutra zszedł po schodkach i zaczął otwierać okna w mesie. Był to zawodowiec pełną gębą, a z takim zawsze miło się współpracowało. Co tu dużo gadać! Cudzoziemiec uratował mi życie. Co by było, gdybyśmy z panem Tomaszem sami odwiedzili “Havamala” podczas nieobecności załogi? Nie przypuszczałem, że mamy do czynienia z tak przebiegłym i bezlitosnym przeciwnikiem. Po kilku minutach Rutra dał mi znak, abym zszedł pod pokład. Żyłem, a więc gaz musiał się ulotnić na zewnątrz. - Sprawdźmy magazynek na rufie - zaproponowałem. Rutra obejrzał drzwi achterpiku i rzekł: - Czyste, ale nie mam wytrycha. - Nie szkodzi, ja mam. Z bocznej kieszonki spodni wyjąłem wytrych ofiarowany mi przez pewnego kolegę w czasach, kiedy służyłem w jednostkach specjalnych. Za pomocą tego urządzenia mogłem bez trudu otworzyć prawie każdy zamek i gdybym nie został pracownikiem Departamentu Ochrony Zabytków, zostałbym może znanym włamywaczem. - Stanowimy dosyć zgraną parę oszustów - zauważył dowcipnie Rutra. - Ja blokuję alarmy, pan otwiera drzwi. Weszliśmy do środka. Latarką omiotłem całe pomieszczenie i naliczyłem dwanaście butli do oddychania, tyle samo, ile zostało zgłoszonych do odprawy celnej. Były też aparaty do nurkowania i dodatkowy sonar. Zośka, gdy zajrzała tutaj kilka dni temu, nie widziała sonaru, a butli było tylko siedem. A zatem osiem butli musieli przenieść z łodzi “wikingów”. Jorgensen musiał zaopatrzyć ich w sprzęt do nurkowania oraz sonar, a kiedy my byliśmy we Fromborku, “wikingowie” eksplorowali wrak na Zatoce. We właściwym czasie odpłynęli zostawiając “Havamalowi” pole do działania. Jorgensen przejął na siebie sławę odkrywcy i wystarczyło teraz tylko odebrać z łodzi sprzęt. Jakby to wyglądało, gdyby celnicy nie doliczyli się jednego sonaru i kilku aparatów do nurkowania? Tylko dlaczego wśród dwunastu butli nie było ani jednej żółtej, które dostarczono przed rejsem do Fromborka? Wszyscy widzieli, jak Peter z Johannem przenosili je z ciężarówki na jacht. - Może nadal są na łodzi? - myślałem głośno. - O czymś pan nie wie - wtrącił Rutra. - Pamięta pan chorobę morską Rzepki podczas rejsu do Fromborka? - Oczywiście! - Rzepka tylko udawał, bo chciał zostać na jachcie, gdy inni poszli na kolację. Peter z Johannem zostali, więc nie mógł wtedy przeszukać jachtu. Jednak ktoś ich odwiedził. Ci ludzie zabrali sprzęt do nurkowania i sonar. Kiedy poszli, Johann przeszukał wasze torby. Rzepka udawał śpiącego po zażyciu lekarstwa i wszystko to widział. Proszę się nie dziwić, że pański telefon komórkowy nie działał. Rzepka był bardziej przewidujący i nosił go przy sobie. - Rozumiem - uśmiechnąłem się. - A dużo wcześniej podsłuchał naszą rozmowę na temat wyjazdu pana Tomasza do Gdyni. W nocy opuścił jacht i zawiadomił pana o naszych planach. - Otóż to - potwierdził moje przypuszczenia. - Rzepka donosił, co dzieje się na jachcie, a ja działałem w terenie. Uroczy z nas duet. Nie było więcej czasu na rozmowy, więc poszliśmy do kabiny nawigacyjnej. Znajdowały się tam dwa sonary. Łącznie na pokładzie jachtu były teraz trzy sonary. Tyle samo, co na początku rejsu. Ale prawdziwego odkrycia dokonał Rutra. Otworzył komputer i przeglądając mapy wektorowe znalazł wprowadzone dane o obiekcie znajdującym się sześć kilometrów od północnego brzegu Mierzei Wiślanej, czterdzieści dwa metry pod wodą. Jorgensen od początku wiedział o istnieniu wraka, gdyż dane o obiekcie zostały wprowadzone w zeszłym roku! Przeszukując szafki w kabinie nawigacyjnej znalazłem wisiorek w kształcie krzyża, który rzekomo ukradziono Jorgensenowi. Wziąłem go do ręki i uważnie obejrzałem w świetle latarki. Był oczyszczony i pokryty nową warstwą srebra. - Wygląda na autentyczny enkolpion - wyszeptałem zaskoczony odkryciem. Zarys krzyża był identyczny jak na oprawie księgi liturgicznej. - Jorgensen musiał zabrać to z wraka. Sprawdziliśmy wszystkie wiadomości, jakie Jorgensen odebrał oraz wysłał w ostatnich dniach pocztą elektroniczną. Jedna szczególnie zwróciła naszą uwagę. Dzisiaj nadał wiadomość do nieznanego adresata w Norwegii z prośbą o wysłanie telegramu na adres portu w Gdyni. Krótka wiadomość miała mieć następującą treść: Drogi Jorgen, ojciec jest umierający. Wróć jak najszybciej do domu. Kochająca siostra Maria - Czy to oznacza, że nasz kapitan pragnie się ulotnić? - myślał głośno Rutra. Zatarliśmy wszelkie ślady i wskoczyliśmy zadowoleni do pontonu. Pan Tomasz przyjechał z Drewiczem-Larsenem i magistrem Rzepką tuż przed północą. Uśmiech radości rozjaśnił moją twarz, kiedy ujrzałem w klatce Wikusia. “A to się Zośka ucieszy!” - pomyślałem. Pan Tomasz spisał się znakomicie. Nie dość, że odbił większą liczbę więźniów niż planowaliśmy, to po raz kolejny udowodnił, że bez użycia pistoletów i karabinów można z powodzeniem przeprowadzić najbardziej niebezpieczną misję. Nie ochłonąłem jeszcze z wrażenie, gdy szef wydał dyspozycje głosem zdradzającym zdenerwowanie. Wizyta “wikingów” była kwestią czasu i musieliśmy dobrze się do niej przygotować. Rutra z Rzepką odeszli czym prędzej, a po chwili to samo uczynił Drewicz- Larsen zabierając Wikusia. Poszliśmy do namiotu. W dużym napięciu oczekiwaliśmy wizyty “wikingów”. Wymieniliśmy szybko informacje, od czego nam obu rozjaśniło się w głowach. Najbardziej byłem zaskoczony faktem, że to nie Jorgensen, a Peter był szefem. To nie kapitan tutaj rządził, a jego oficjalny pomocnik, zwykły majtek pokładowy, jak się wydawało. On był mózgiem całej operacji. - Jakim sposobem zmusili Jorgensena do współpracy? - Może użyli szantażu? - zgadywał pan Tomasz. - Nie ulega wątpliwości, że Jorgensen jest pasjonatem zdolnym wydać wielkie pieniądze, aby wydobyć z dna morza zardzewiały kielich czy szkatułkę z monetami. Motywy jego postępowania są jasne, ale “wikingowie” zachowują się tak, jakby obsesyjnie nienawidzili wszystkiego, co ma związek z chrześcijaństwem. - Być może jeżdżą po świecie i grabią bezcenne dzieła sztuki oraz zabytki mające chrześcijańskie korzenie - zauważyłem. - A może ci wyznawcy pogańskiego Thora po prostu niszczą wszystko, co nie jest pogańskie? - Być może. Może dlatego Peter rozkazał Jorgensenowi zdjąć enkolpion. Po pierwsze, raził ich chrześcijański symbol, a po drugie, bał się, że domyślimy się jego pochodzenia. Przecież niebawem mieliśmy odkryć wrak statku handlowego. - Ma pan rację! - powiedziałem głośno. - Upozorowano kradzież wisiorka, a Jorgensen odegrał rolę pokrzywdzonego. A wszystko według perfidnego planu obu braci. - Oczywiście dawali mu wolną rękę podczas zażartych dyskusji na temat wikingów. Jorgensen dużo wie na ten temat, zna historię i naprawdę ma takie poglądy. Raptem usłyszeliśmy norweski język, a potem przesuwające się cienie po namiocie. Poruszyliśmy się nerwowo i zaraz czyjaś ręka zaczęła odsuwać suwak namiotu. Chwyciłem ją i przytrzymałem. Ale przeciwnik był naprawdę silny. Pociągnął mnie w swoją stronę, aż poleciałem z impetem do przodu rozsuwając własnym ciężarem suwak namiotu. Najpierw ujrzałem buty przeciwnika, a potem stwierdziłem, że ich właścicielem jest Peter. Doskoczył do mnie i obiema rękoma zaczął ściskać, jak czynią to japońscy zapaśnicy walk sumo. Jęknąłem z bólu i odruchowo zablokowałem nogą jego nogę, prąc jednocześnie na niego z całych sił. Przewróciliśmy się na piasek i wtedy uścisk Petera zelżał. Błyskawicznie wstałem i na ugiętych nogach, z lekko przygarbioną postawą oczekiwałem kolejnego ataku. Wokół nas zrobiło się już spore zamieszanie. Wielu gapiów - uważając, że jest to pokaz walki odbywającej się w ramach festiwalu - otoczyło nas kibicując albo jednemu, albo drugiemu. Publiczność podzieliła się na słowiańską i wikińską. Miałem przecież na sobie strój słowiańskiego woja, zaś Peter z młotem Thora na piersi i blond włosami przypominał wikinga. Rzucił się na mnie jak pantera, ale w porę uskoczyłem. Wylądował na piasku i gdy wstał wypluwał go z ust. Kątem oka spostrzegłem, że w moją stronę ruszył Johann. Chciał zapewne pomóc bratu, ale dyskretnie wysunięta przez pana Tomasza noga powaliła go na piasek. Publiczność zarechotała. Kiedy Johann próbował podejść do szefa z zamiarem policzenia mu kości, zawiedziony jego postawą tłum zawył, a kilku rosłych mężczyzn zagrodziło Norwegowi drogę. Peter doskoczył do mnie korzystając z chwilowej nieuwagi. Ratując się chciałem zastosować chwyt judo, ale mój przeciwnik znał się na tym i skutecznie zablokował moje ręce. To on wykonał rzut, w efekcie którego znalazłem się na piasku. Przygniótł mnie i zaczął dusić. Słyszałem, jak tłum na znak protestu wyje, lecz Peter miał w nosie wszelkie protesty. Zacząłem się krztusić, a w oczach mi pojaśniało. Ostatkiem sił zdołałem przekręcić się na bok wymierzając przeciwnikowi cios łokciem w miejsce powyżej żołądka. To był prawdziwy knock-out. Kto nie otrzymał nigdy w życiu ciosu w tak zwany splot słoneczny, ten nie wie, co to za ból, zdolny obezwładnić najbardziej silnego człowieka. Część publiczności zaczęła klaskać. Otoczyli mnie szczerze gratulując zwycięstwa. - Słowiańska dusza zawsze wygrywa! - krzyknął jakiś gość. - Pokonaliśmy Normanów! - dorzucił inny. - Stawiam piwo! To wszystko odbywało się w formie żartów i happeningu. “Wikingowie” patrzyli na nas spode łba marząc o jak najszybszej zemście, ale nie mogli nic zrobić mając jako świadków tłum gapiów. Cóż, miałem wielką satysfakcję z tego, że pokonałem przywódcę “wikingów”, co ci odebrali pewnie jako pohańbienie. Wiedziałem także, że nigdy nam tego nie darują. Ale oto Jorgensen zapanował nad sytuacją. Podszedł do mnie i serdecznie uściskał. - Brawo, Paweł! - krzyczał tak, aby wszyscy go słyszeli. - Raz się wygrywa, raz przegrywa! Tym razem byłeś lepszy. Ale to już historia, bo teraz zapraszam was na piwo. Podszedłem do Petera i wyciągnąłem rękę na znak zgody. Widziałem, jak zaciska z wściekłości szczęki, ale opanował się w porę i uściskał moją dłoń. Była zimna i drżąca, a jego oczy zdawały się przemawiać: “To jeszcze nie koniec!” Wypiliśmy po piwie. Peter z Johannem byli małomówni i atmosferę spotkania próbował ratować Jorgensen odgrywając rolę poczciwca. Starałem się dyskretnie wypatrzyć w tłumie Jerzego, ale widać nasi przeciwnicy trzymali go z dala od areny wydarzeń, podobnie jak my Rutrę oraz Rzepkę. - Nie gniewajcie się - przepraszał nas Jorgensen. - Peter jest trochę nerwowy. - Dlaczego mnie zaatakował? - zapytałem kapitana ignorując w ten sposób Petera. Jorgensen zmieszał się. - Jakiś szczeniak próbował ukraść nam ponton, którym przypłynęliśmy na brzeg - wymyślił bajeczkę na poczekaniu. - Uciekł w stronę namiotów rozbitych obok plaży, więc dlatego zdenerwowani sprawdzaliśmy każdy z nich. Nie wiedzieliśmy, że biwakujecie tutaj. “Akurat!” - pomyślałem. “Przecież dzisiaj po południu szef wspominał o tym.” - Peter już taki jest - mówił dalej kapitan. - Reaguje szybko i nieobliczalnie. Ten próbował się uśmiechnąć, ale wyglądało to tak, jakby zjadł przed chwilą cytrynę. - Nie ma sprawy - rzekłem pojednawczo. Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy do namiotu. Wiedzieliśmy, że “wikingowie” stracili ponton i aby dostać się na pokład jachtu będą zmuszeni zdobyć nowy, zreperować stary albo przepłynąć wpław odcinek Zatoki od brzegu na jacht. Przede wszystkim musieli zastanawiać się, kto im sprzątnął sprzed nosa Rzepkę oraz Wikusia? Jeśli Rzepka nie uwolnił się sam zabierając kota, to musiał to zrobić tajemniczy intruz. A to oznaczało, że mieli świadka swoich obrzędów i mogli znaleźć się w tarapatach. Ale na szczęście to już nie było nasze zmartwienie. Po dwóch dniach wróciliśmy na morze. Podczas podróży do Gdańska zauważyliśmy jadące daleko za nami volvo Batury. Na “Havamalu” nikt nie poruszał tematów związanych z wydarzeniami, jakie rozegrały się podczas trwania festiwalu wikingów na Helu. “Wikingowie” zachowywali się spokojnie wykonując pokornie każdą prośbę pracowników Centralnego Muzeum Morskiego. Ale my wiedzieliśmy, że szykują się do odpłynięcia. Fałszywy telegram z Norwegii miał przyjść lada dzień. Przez dwa kolejne dni, korzystając z nieznacznej poprawy pogody, usunęliśmy piach i muł ze znacznej części kadłuba. W sumie znajdowało się na pokładzie statku sześć skrzyń i trumna. Jedną z nich opróżniliśmy doszczętnie podnosząc metalowe naczynia za pomocą specjalnych koszy. Na pokładzie sporządzono dla każdego przedmiotu metryczkę informującą o jego lokalizacji i okolicznościach odkrycia. Tę część pracy wykonywał na kutrze pan Tomasz oraz inżynier Kurski, który został wysłany nad Zatokę, aby nam pomóc. Ja natomiast przebywałem po kilka godzin dziennie pod wodą. Każdego dnia czułem ogromne zmęczenie. Praca płetwonurka na dużych głębokościach wymagała końskiego zdrowia i wielkiego samozaparcia. Wieczorem siedząc w mesie przy herbacie pan Tomasz przedstawił swoją teorię na temat znajdujących się w trumnie kości świętego Brunona. - Nie znamy dokładnie miejsca, w którym pochowano świętego Brunona - snuł rozważania szef. - Być może pochował go Niedamir gdzieś w okolicach Drohiczyna w marcu 1009 roku, choć inne źródła wskazują datę jego śmierci na luty tegoż roku. Według tego źródła, miał zginąć gdzieś na granicy Litwy z pozostałymi towarzyszami, których uprzednio pozbawiono nóg i rąk. On sam zginął przez ścięcie głowy. Wiemy też, że Bolesław Chrobry wysłał do Prus poselstwo dla wykupienia ich ciał, ale misja owa zakończyła się niepowodzeniem. Przypuszczam, że przebywający w tamtych stronach kupiec wikiński albo wykupił ciało Brunona, albo po prostu je wykradł. Zapakował na statek towar i trumnę z ciałem świętego, z zamiarem dopłynięcia do Skandynawii. Moje przypuszczenia, że kupiec ów wypłynął z obszaru Litwy potwierdzają znalezione we wraku przedmioty, jak kawałki bursztynu czy paciorki wykonane ze srebra i z kryształu górskiego. Z niejasnych powodów statek zatonął w rejonie Zatoki w pobliżu Mierzei Wiślanej, by w tysiąc lat później zostać odkrytym przez obecnego tutaj kapitana Jorgensena. Jorgensen uśmiechnął się, ale był to raczej wymuszony gest. Na trzeci dzień zdecydowaliśmy podnieść na pokład trumnę. Z wielką uwagą przyszło nam pracować nad zakładaniem lin. Obluzowanie się ich lub zerwanie w czasie transportu było często równoznaczne z utratą i zniszczeniem zabytku. Niebezpieczeństwo to wiązało się najczęściej ze złym wyliczeniem środka ciężkości podnoszonego ładunku. Po czternastej przyleciała helikopterem ekipa telewizyjna pani Kasi z Marczakiem. Były dyrektor koniecznie chciał wystąpić przed kamerą, ale pech chciał, że zaraz po zejściu na pokład zmogła go choroba morska i musiał skorzystać z koi. Po raz dziesiąty sprawdziliśmy stan założenia lin oraz zamocowaliśmy je do specjalnego balonu* [Jest to szczelna powłoka, do której na dnie mocuje się przedmioty przeznaczone do podniesienia. Wypór powietrza równoważy ciężar ładunku i powoduje jego unoszenie się ku powierzchni.] napełnianego powietrzem z butli aparatu oddechowego i wraz z Johannem, Peterem oraz Anną asystowaliśmy przy podnoszeniu trumny. Dziwne rzeczy zaczęły się dziać na głębokości trzydziestu metrów. Z początku balon powoli wędrował ku powierzchni ciągnąc za sobą trumnę. Zamocowanie lin było nienaganne i nic nie zapowiadało wypadku. Ale w pewnym momencie balon z trumną dostał nagłego przyśpieszenia i ze zdwojoną szybkością począł wznosić się do góry. Pierwsza zareagowała Anna. Podpłynęła do zaworów i zaczęła je odkręcać, aby usunąć nadmiar powietrza rozprężonego w balonie. Normalnie mocna powłoka powstrzymuje balon przed zwiększaniem objętości, a co za tym idzie siły wyporu, ale nadmiar powietrza musi koniecznie zostać wyparty przez zawory zwrotne. Widziałem, jak Anna bezskutecznie majstrowała przy nich, ale balon nadal ciągnął trumnę z coraz większą szybkością ku powierzchni. Wreszcie dziewczyna spasowała, pamiętając o zasadzie dekompresji, a balon z trumną wędrował bezlitośnie ku górze. Johann z Peterem zachowywali się biernie, jakby nie wiedzieli, co robić. Nie widzieliśmy tego poprzez ciemną, nieprzyjazną wodę ponad nami, ale pęknięcie balonu, który nie wytrzymał ciśnienia zwiększającego się z każdym metrem wynurzania, nastąpiło na powierzchni wody. A potem obciążona piaskiem trumna zaczęła wędrówkę w dół ciągnąc za sobą mleczną chmurę. Bezradni patrzyliśmy, jak pozbawiona wieka majestatycznie opada, a potem rozbija się o krawędź wraka wysypując ze swojego wnętrza resztki piasku oraz biały proszek, który przed chwilą był jeszcze ludzkim szkieletem. - Zniszczony tysiącletnim pobytem pod wodą szkielet pod wpływem wzrastającego ciśnienia w porach kości uległ zniszczeniu - skomentował ten wypadek Jorgensen zaraz po naszym wynurzeniu. - Balon zbyt szybko wyciągnął trumnę na powierzchnię. - To niepowetowana strata dla naszej kultury - ubolewał pan Tomasz. - Zawsze, gdy znajdowałem skarby doznawałem uczucia spełnienia. Teraz odczuwam niedosyt, wściekłość i rozgoryczenie. Do końca moich dni będę się zastanawiał, czy w trumnie naprawdę były kości świętego Brunona. Z tego powodu to odkrycie uważam za niepowtarzalne w mojej karierze. - Głupia awaria zaworów - dodała ze smutkiem w głosie Anna - spowodowała stratę jednego z największych skarbów narodowej kultury. - Przykro mi, Anno - Jorgensen poklepał ją po ramieniu. - Pech jest wliczony w ryzyko takich poszukiwań. - Mamy jednak wiele innych przedmiotów spoczywających w skrzyniach wraka - powiedział inżynier Kurski. - To także są bezcenne skarby. - Pan inżynier ma rację! - zagrzmiał kapitan. - Tomasz również. Nie ma pewności, czy kości należały do tego waszego Brunona, a znaleźliśmy prawdziwe rarytasy z okresu wczesnego średniowiecza. Starczyłoby tego, aby otworzyć nowe muzeum. Ponadto uważam, że operacja “Skarby wikingów” spełniła oczekiwania wszystkich zainteresowanych stron! Nie da się ukryć, że Jorgensen miał rację, ale nie zmieniało to faktu, iż byliśmy rozgoryczeni. Jedyną zadowoloną osobą na pokładzie była pani Kasia, która dysponowała atrakcyjnym materiałem telewizyjnym - na żywo zarejestrowanym wypadkiem. Szczęśliwa opuściła jacht zabierając ze sobą “umierającego” Marczaka. Do późna w nocy rozprawialiśmy o dzisiejszym pechowym dniu, ale nic nie było w stanie odwrócić wydarzeń sprzed kilku godzin. Dziwiliśmy się, że szkielet zamienił się w biały proszek, jakby eksplodował na powierzchni razem z balonem, ale był to przysłowiowy płacz nad rozlanym mlekiem. I jak wytłumaczyć odpadnięcie wieka skrzyni, które spowodowało rozprzestrzenienie się sproszkowanego szkieletu w morskiej toni? Bardzo rzadko zdarzały się takie wypadki i niewykluczone, że nasz był pierwszym tego typu w całej historii podwodnej archeologii. Ale tego dnia nieszczęściom nie było końca. Wieczorem przyszedł do Jorgensena telegram informujący o chorobie ojca. Wszyscy współczuliśmy kapitanowi, ale chłop trzymał się dzielnie. Zapowiedział powrót do domu nazajutrz z samego rana i obiecał wrócić do nas jak najszybciej. Życzył nam wszystkiego najlepszego. A potem odpłynął na północ niczym niezłomny wiking powracający do domu z długiej podróży. Długo machaliśmy “Havamalowi” na pożegnanie z pokładu kutra. A potem przeszliśmy do kabiny, aby obejrzeć film video nagrany przez inżyniera Kurskiego. “Havamal” i łódź “wikingów” niemal złączone dziobami bujały się na mocnej fali kilkanaście mil morskich przed duńską wyspą Bornholm na polskich wodach terytorialnych. Nasza czwórka - ja, Paweł, Zośka oraz panna Ania - stała na pokładzie kutra patrolowego polskich służb granicznych. “Umierający” Marczak pozostał w hotelowym łóżku w Gdańsku, dlatego Zośka obarczyła go obowiązkiem pilnowania Wikusia. Na kutrze towarzyszył nam komisarz Lawenda z Komendy Wojewódzkiej Policji w Gdańsku, którego poznałem wcześniej podczas przygody z Drewiczem-Larsenem w Oliwie. Ze zniecierpliwieniem czekaliśmy, aż ekipa płetwonurków wypłynie na powierzchnię. Jorgensen i reszta załogi mieli ponure miny. Obserwowani przez polskie służby graniczne zostali przyłapani podczas próby przekazywania z łodzi na jacht żółtych butli. Kiedy usłyszeli warkot kutra patrolowego i wyłaniający się od strony lądu zielony helikopter, pozbyli się butli wyrzucając je do morza. Wiedzieliśmy, że żółte butle nie są napełnione mieszanką tlenową. Zostały dostarczone na przystań w Gdyni przed wyruszeniem w rejs i nigdy nie zostały użyte. Cały czas używano niebieskich. Dopiero od niedawna domyśliliśmy się, że w ich wnętrzu znajdują się skradzione skarby. Oczywiście poinformowaliśmy służby graniczne o naszych przypuszczeniach jeszcze w czasie pobytu na Helu. Podczas powrotu z festiwalu “wikingów” sprzedaliśmy jadącemu za nami w volvo Baturze kilka fałszywych informacji dla uspokojenia Petera. Wszystko to miało na celu zastawienie na “Havamala” pułapki i przyłapanie “wikingów” na gorącym uczynku. - Mają je! - pierwsza zauważyła butle Zośka. Odetchnęliśmy z ulgą. Płetwonurkowie z żółtymi butlami wynurzyli się i zaraz do roboty zabrali się celnicy. Za pomocą palników otworzono je. - Czy może pan zidentyfikować te przedmioty? - poprosił mnie oficer wysypując na matę zawartość pierwszej butli. Oglądaliśmy je przez pół godziny nie mogąc nacieszyć oczu. - W kabinie nawigacyjnej kapitana Jorgensena znajdą panowie jeszcze jeden przedmiot pochodzący z wraka - krzyknął w kierunku celników Paweł. - To srebrny wisiorek, relikwiarz w kształcie krzyża. Jorgensen popatrzył na nas zaskoczony i spuścił głowę. Domyślił się, że musieliśmy przeszukać nie tylko jacht, ale i jego kabinę. Peter posłał mu pełne wyrzutu spojrzenie i pewnie w tej chwili wyrzuciłby kapitana za burtę, gdyby nie obecność funkcjonariuszy służb granicznych. W naszą stronę nie patrzył wcale, ale zaciśnięte mocno szczęki świadczyły o jego wielkim gniewie. - Tym razem “wikingowie” wrócą do domu bez łupów - rzekł głośno Paweł, tak aby słyszeli go cudzoziemcy. - Wrócą, ale nie tak szybko - poprawił go komisarz. - Najpierw muszą wiele wyjaśnić. Znajdowaliśmy się w pokoju przesłuchań, gdzie złożyliśmy podpisy na protokołach zeznań. - Operacja “Skarby wikingów” dobiegła końca - podsumował pierwszy etap śledztwa komisarz Lawenda. - Wszystko jest jasne, ale brakuje dowodów. - Co też pan mówi? - zdenerwował się szef. - Przecież przyłapano “wikingów” na gorącym uczynku. - Teoretycznie butle mogły zostać wyrzucone do morza kiedy indziej i przez kogo innego - mówił policjant. - Nie ma pewności, że zostały wyrzucone za burtę przez ekipę “Havamala”. Przykro mówić, ale źle to rozegraliśmy. Powinniśmy przeprowadzić dużo wcześniej rewizję na łodzi “wikingów”. - A zeznania Jorgensena? - zapytaliśmy z nadzieją. - Kapitan milczy. Podobnie jak i reszta załogi. Mają dobrego adwokata i wiedzą, że bez obciążających zeznań Batury i pana Andrzeja niewiele możemy im zrobić. - Koniecznie musicie złapać Baturę! - uniosła się Zośka. - Zgadzam się - przytaknął komisarz. - Tylko nie wiemy, gdzie on jest. Przepadł. - A zeznania chłopców? Rozpoznali przecież w ekipie łodzi tajemniczych płetwonurków. - To było dawno. To za mało. Nikt nie uwierzy. - A NNH? - nie dawaliśmy za wygraną. - Mało wiemy o Nordisk Nasjonalt Hedningeforbund - ze smutkiem poinformował nas komisarz. - To nie jest oficjalna organizacja. Nie ma jej na liście grup terrorystycznych. Ale cały czas czekamy na wiadomość z Interpolu. Intuicja podpowiadała mi, że banda Peter a była na tyle dobrze zorganizowana, że nawet Interpol nie miał w swoich aktach żadnej notatki na jej temat. Być może udało nam się zdemaskować groźną szajkę złodziei zabytków, a jednocześnie grupę pogańskich szaleńców. Nie wiedzieliśmy, czy już wcześniej nie dokonywali kradzieży i nie niszczyli zabytków związanych z kulturą chrześcijańską. Być może nigdy się nie dowiemy, co zamierzali zrobić z magistrem Rzepką oraz Wikusiem podczas pogańskiego obrzędu nad brzegiem Zatoki Puckiej. - To znaczy, że “wikingowie” nie pójdą do więzienia? - Zośka tupnęła nogą ze złości. - To niesprawiedliwe! - Musimy trzymać się litery prawa, panienko - powiedział na pożegnanie komisarz. W złych nastrojach wracaliśmy do hotelu. Po przyjściu zastaliśmy w holu oczekujących nas “Fiolkę” i “Encyklopedię”. Byli wyraźnie podekscytowani. - Panie Tomaszu - zaczęli mówić podniesionym głosem. - W zaparkowanym przecznicę dalej audi zauważyliśmy aktorkę Luizę. - Luizę? - zapytała Zośka. - Dokładnie! - Co ona tam robi? - Siedzi całymi godzinami. - Ona nas podsłuchuje, szefie - zauważyłem. - Batura nie daje za wygraną. Jest ciekawy losu żółtych butli. Po południu cichaczem wymknęliśmy się z hotelu i wsiedliśmy do Rosynanta. - Skąd ten pośpiech, szefie? - zapytałem ruszając. - Dosłownie kwadrans temu zadzwonił do mnie Rutra. Wyobraź sobie, Pawle, że za dwie godziny ma się spotkać z Rzepką w domku pana Andrzeja. Otóż podczas krótkiego pobytu na łodzi nasz magister ułożył się z “wikingami”. - Zaraz, zaraz - niecierpliwiłem się. - Przecież magistra o mały włos nie usmażono na ognisku razem z kotem. A pan mówi, że się układał ze swoimi prześladowcami! - Tak właśnie miał myśleć Jerzy. “Wikingowie” mieli przeszmuglować cenny towar należący do Batury, ukryty w jednej z żółtych butli, ale od Rzepki dowiedzieli się, że policja ma ich na oku. Rzepka zaproponował zatem pomoc za darowanie życia. W ten sposób Batura stał się niepotrzebny. Magister Rzepka jako pracownik Fundacji WOZ mógł z łatwością przewieźć nielegalny towar przez granicę. Ale zatrzymaj się! Obiecałem Rutrze, że go zabierzemy. Sam opowie, co jest grane. I faktycznie. Rutra czekał na nas za rogiem najbliższej uliczki. Przywitaliśmy się i kiedy zajął miejsce z tyłu, zaczął opowiadać. - Podczas ogniska jeden z “wikingów” miał rzekomo zgładzić Rzepką pozorując jego śmierć. Przeszkodził im w tym pan Tomasz, ale i tak Rzepka mógł realizować swój plan. Za plecami Batury odebrał od “wikingów” żółtą butlę i nawiązał ze mną kontakt. Obiecałem przewieźć ją korzystając z legitymacji agenta Interpolu. Jednak Rzepka nie wie, że jestem uczciwym detektywem. Magister Rzepka czekał na Rutrę przed domkiem instruktora. Był pewny siebie, chociaż nerwowo zerkał na boki. A w tym czasie my z szefem obserwowaliśmy ich ukryci za krzakami. - Gdzie masz towar? - przywitał go Rutra. Magister znikł za drzwiami i po chwili wyszedł z żółtą butlą. Rzucił ją na ziemię. - Wiesz, ile to jest warte? - zapytał Rzepka. - Lepiej nie pytaj. Batura chciał to przemycić na jachcie Jorgensena, a potem podzielić się z “wikingami”. Cwaniak, ale przeliczył się. Stracił zaufanie “wikingów” i nie przewidział, że ktoś może być sprytniejszy od niego. Nie wiedział nawet, że specjalnie dałem się złapać “wikingom”, aby zabrali mnie na łódź. Tam - pod nieobecność Batury - zaproponowałem im swoje usługi. - Skąd wiedziałeś, co jest w środku butli? - Rozpracowuję Baturę ponad rok - rzekł z dumą Rzepka. - Ale jak widzisz, zmieniłem zamiar wsadzenia go za kratki. Po prostu przejąłem jego interes. - Tylko tak ci się wydaje, magistrze - usłyszeliśmy zimny głos Batury. Jerzy wyskoczył zza rogu domu z wycelowanym w Rzepkę pistoletem. Za naszymi plecami usłyszeliśmy szelest. Odwróciliśmy się błyskawicznie i ujrzeliśmy uzbrojoną w pistolet Luizę. W ten oto sposób Batura zastawił na nas pułapkę. Było jasne, że podsłuchiwał naszą rozmowę w jeepie i postanowił przyjechać tutaj, aby odebrać swój towar. Luiza kazała nam podejść bliżej domku. - Nie doceniacie mnie, panowie - rzekł do nas z uśmiechem Batura podnosząc jedną ręką żółtą butlę. - To samo można powiedzieć o tobie, Jerzy - powiedziałem posyłając mu czarujący uśmiech. - Zaraz was zwiążemy i zobaczymy, kto pierwszy, oprócz szczurów, znajdzie was w tej budzie - próbował żartować. I oto nagle przed domkiem zaroiło się od policjantów. Wyskoczyli z krzaków i zza domu. Naliczyłem ich pięciu, ale tak szybko znaleźli się między nami, że wydawało się, iż jest ich cały pluton. Przewodził im komisarz Lawenda. Jednak Batura popisał się nie lada refleksem. Odrzucił na bok butlę, chwycił Luizę brutalnie za włosy i pociągnął w swoją stronę. Jednocześnie przyłożył lufę pistoletu pod brodę dziewczyny. Ta jęknęła i wpatrywała się w nas ze strachem. - Jeszcze jeden krok, komisarzu, a dziewczyna pożegna się z tym światem - powiedział przez zęby Jerzy. - Nie żartuję. - Na miłość boską, stójcie! - przeraził się pan Tomasz. - Nawet największe skarby nie są warte śmierci człowieka. - Niech strzela - powiedział spokojnie Lawenda. - Strzeli i już po nim. Dostanie dożywocie. A gdy się podda dobrowolnie policji, zostanie skazany za kradzież i wyjdzie po trzech latach. Batura zaklął i odrzucił od siebie Luizę. Chwycił pistolet za lufę i oddał go komisarzowi. Kilku policjantów natychmiast go dopadło i jeden założył kajdanki. Wyprowadzili go na drogę, gdzie stał ukryty samochód. Lawenda podszedł do nas i rzekł: - Dziękuje panom za pomoc. Dzięki zgrabnie odegranemu przedstawieniu mamy teraz w areszcie komplet bandytów. Na drugi dzień odwiedziliśmy Komendę Wojewódzką Policji w Gdańsku. Od razu przeszliśmy do małego pokoju, w którym na podłodze leżały opatrzone metkami skradzione z wraka przedmioty. Były tam srebrne monety, kilka zapinek ze smoczymi głowami, wyrzeźbiony w kamieniu wojownik, mosiężne okucie z postacią Buddy, wykonana ze złoconego srebra szpila do spinania płaszcza, kilkanaście ołowianych ciężarków ze zwierzęcą głową, prześliczny pastorał z głową zwierzęcia przypominający typową sztukę wikińską z Dublina, srebrny medalion z orientalnym drzewem życia wyrytym na powierzchni, kawałki bursztynu i kilka innych mniej wartościowych przedmiotów z żelaza.. Nie mniejsze emocje wzbudziła zawartość trzeciej butli. Ogarnęło mnie uczucie szczęścia, że udało się nam uniemożliwić wywóz za granicę tych bezcennych przedmiotów! Jak to się mówi, upiekliśmy dwie pieczenie na jednym ogniu. Komisarz Lawenda był tak uprzejmy, że pozwolił nam przejrzeć protokoły przesłuchań aresztowanych. Z MASZYNOPISU PRZESŁUCHANIA JERZEGO BATURY: BATURA: Jorgensena poznałem w kwietniu zeszłego roku w Kopenhadze na przyjęciu u jakiegoś attache kulturalnego. Interesował się poszukiwaniem wraków na Bałtyku i zaproponował udział w tym przedsięwzięciu. Deklarował chęć przeszukania dna Bałtyku, ja upatrywałem w tej współpracy możliwość przeszmuglowanie z kraju skradzionych skarbów. Już zeszłego lata, z “pełnomocnictwem” Jorgensena, przybyła do Polski ekipa jachtu “Blue Ice”, dowodzona przez Berta (albinosa). Norwegowie odkryli wrak i znajdujący się w nim szkielet człowieka. Zaraz potem przybył do kraju sam Jorgensen. “Wikingowie” nie byli jednak historykami sztuki ani archeologami. Potrzebowali pomocy w ustaleniu pochodzenia wraka i zidentyfikowaniu leżących w trumnie kości. Ich łupem padło jednak kilka cennych przedmiotów, między innymi wisiorek, który Jorgensen jeszcze nie tak dawno nosił. Eksploracja wraka nie trwała długo. Cudzoziemcy cały czas narzekali na pogodę oraz sprzęt do nurkowania, który im dostarczyłem. Były to Cyklony 5000, w których powietrze odprowadzane jest na zewnątrz od dołu zasłaniając często połowę maski. Pech chciał, że dodatkowo podczas jednego ze spotkań na plaży przyłapaliśmy podsłuchujących chłopców, a później węszącego instruktora. “Wikingowie” się przestraszyli. Ponadto znajdujące się we wraku skarby niełatwo było wywieźć za granicę. Należało obmyślić sposób na ich bezpieczne wydobycie oraz szmugiel. I tak zrodził się pomysł operacji “Skarby wikingów”. Wszystko miało się odbyć pod szyldem oficjalnych działań. To był nasz atut! Norweg zakupił proste w użyciu Apeksy 100 oraz najlepsze na świecie aparaty firmy Divex Stealth. Przy okazji miała dobrą reklamę firma jego ojca produkująca sonary. Ja wpadłem na pomysł, aby w poszukiwaniach “pomogły” Departament Ochrony Zabytków oraz Centralne Muzeum Morskie w Gdańsku. Negocjacje przeprowadzał Jorgensen na wysokim szczeblu, więc miał duży wpływ na zatwierdzenie składu ekipy rejsu. Nic nie wiedziałem o tym, że od roku był szantażowany przez bandę Petera w związku z fałszowaniem faktur sprzedaży jachtów. Teraz już wiem, że był on jedynie malowanym szefem, a za sznurki pociągał Peter. KOMISARZ LAWENDA: Jakie było pana zadanie? BATURA: Byłem kimś w rodzaju ich “przewodnika”. Znam przecież język polski, zwyczaje Polaków, a przede wszystkim metody pracy pana Tomasza. Poznałem również pannę Annę-pracownika Centralnego Muzeum Morskiego, ale znajomość ta nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Niewiele kobiet oparło się mojej sile argumentacji, a ta okazała się najbardziej oporna. Na życzenie mojego norweskiego “pracodawcy” skaperowałem do poszukiwań pana Andrzeja W. - instruktora płetwonurków. Człowiek ten do ostatniej chwili wahał się, czy przyjąć moje warunki, ale w końcu przekonałem go, że nie ma innego wyjścia. Podając się za funkcjonariusza UOP-u odwiedziłem także rodziny chłopców. Zdemaskowanie Luizy na początku rejsu miało upewnić Panów Samochodzików, że jestem jedynym przeciwnikiem w tej grze. W ten sposób Jorgensen mógł zyskać zaufanie pana Tomasza. KOMISARZ LAWENDA: Czy to pan porwał Stefana Petersena? BATURA: Tak, to ja porwałem młodego Petersena oraz Marka Rutrę. Nie przyznaję się do porwania dwóch chłopców zwanych “Fiolką” oraz “Encyklopedią”. Chłopcy zostali porwani przez Johanna i Petera, a ja ich tylko zawiozłem do domku. Porwanie Duńczyka miało za zadanie odwrócenie uwagi od właściwego celu operacji. Pomogło nam w tym odkrycie dębowej łodzi we Fromborku. To był przypadek. W tym czasie “wikingowie” badali wrak na Zatoce Gdańskiej, a ja koordynowałem całą operację na lądzie. KOMISARZ LAWENDA: W którym momencie “wikingowie” zorientowali się, że ich plan może się zawalić? BATURA: Kiedy z Grecji nadeszła wiadomość o nieobecności na obozie pana Andrzeja. Oliwy do ognia dolała siostrzenica pana Tomasza, która wygadała się na jachcie, że panowie z Departamentu Ochrony Zabytków od dawna poszukują chłopców z klubu “Akwalung”, tych samych, którzy rok temu byli świadkami mojej sprzeczki z “wikingami” na plaży w Krynicy. Ten epizod spowodował, że straciłem zaufanie u Norwegów. Zaczęły się nieporozumienia i dowodzenie przejął Peter. Johann uszkodził silnik “Conquistadora”, a “Havamal” popłynął nad Zatokę “dokonać odkrycia”. W tym czasie łódź z pozostałymi “wikingami” i panem Andrzejem popłynęła na Hel. Po kilku dniach zjawił się tam również “Havamal”. Przetransportowano na “Havamala” butle oraz pozostały sprzęt do poszukiwań - między innymi trzeci sonar. Na łódź przeniesiono trzy żółte butle ze skarbami, które miały być ponownie przetransportowane na jacht po odprawie celnej. Niestety, w trakcie wymiany butli na Helu obserwował nas z brzegu magister Rzepka. Schwytaliśmy go. “Wikingowie” za wszelką cenę chcieli zastawić pułapkę na pana Tomasza i Pawła. Sprzeciwiałem się temu kategorycznie, ale nie miałem wiele do powiedzenia. Wieczorem cudzoziemcy zapragnęli swoistej rozrywki. Miałem wybrać dla nich miejsce na ognisko. Chodziło o jakieś pogańskie obrzędy. Teraz wiem, że miałem do czynienia z szaleńcami. Nawet Jorgensen nie pochwalał tych praktyk. Nie wiem, co chcieli zrobić z Rzepką i kotem, bo na szczęście ktoś przeszkodził im w misterium. Domyślam się, że to sprawka Pana Samochodzika... Z MASZYNOPISU PRZESŁUCHANIA ANDRZEJA W.: ANDRZEJ W: [...]...za wszelką cenę “wikingowie” nie chcieli dopuścić do zidentyfikowania przez detektywów z ministerstwa mnie i moich chłopców. List do pana Tomasza wysłała moja matka. Zrobiła to przypadkowo i za późno. Wahałem się bowiem już wcześniej, czy nie opowiedzieć o zajściu nad Zatoką Panu Samochodzikowi. Niestety, sterroryzowany przez bandytów zrezygnowałem z tego pomysłu. Pech chciał, że robiąca porządki matka wysłała ten list niedawno. KOMISARZ LAWENDA: Gdyby nie ten list, zapewne pan Tomasz niczego by nie podejrzewał, a “wikingowie” wróciliby do domu z łupami. Wiele zawdzięczamy pańskiej matce. ANDRZEJ W: Żałuję, że wplątałem się w tę historię. Gdy nas złapano, odetchnąłem z ulgą. Nie muszę już pracować dla “wikingów”. Z MASZYNOPISU PRZESŁUCHANIA JORGENA JORGENSENA: JORGENSEN: [...]...rzekoma kradzież wisiorka na jachcie miała wzbudzić w pozostałych członkach ekipy rejsu podejrzenia, że szpiegiem może być panna Anna, a nawet magister Rzepka. Ja i moja załoga musieliśmy być poza podejrzeniami. Swoją drogą, do końca nie wiedzieliśmy, kim jest magister. Batura podejrzewał, że może mieć coś wspólnego z Interpolem. KOMISARZ LAWENDA: A kto ukradł list? JORGENSEN: Peter! Nie trzeba było psychologa, aby wyczytać z miny Tomasza, że list zawierał istotne informacje związane z naszą misją. KOMISARZ LAWENDA: Kiedy zorientowaliście się, że powodzenie “misji” jest zagrożone? JORGENSEN: Pamiętam, jak rano zadzwonił Marczak prosząc do telefonu Tomasza. Z jego słów wynikało, że Paweł został nagle wezwany do stolicy. Ale to nie mogła być prawda. Jakim to sposobem został zawiadomiony, skoro Johann popsuł jego telefon komórkowy? Poza tym we Fromborku pojawili się chłopcy z klubu “Akwalung”. Niebezpieczeństwo wisiało w powietrzu. Peter podjął decyzję wypłynięcia z portu mimo złej pogody. Ale to był najwyższy czas, aby “odkryć” wrak. Miałem w tym i ja swój interes! Rozumie pan... gorąco pragnąłem, aby moje nazwisko kojarzyło się odkryciem łodzi wikingów. W tym względzie byłem stanowczy i nawet Peter tego nie kwestionował. Wiedział, że zdolny byłem do oddania się w ręce policji. W zasadzie “wikingowie” (ci na łodzi) zrobili już swoje, bo zabrali z wraka wiele przedmiotów. KOMISARZ LAWENDA: A co ze zdjęciem przedstawiającym oprawę księgi liturgicznej? Kto je wykonał? JORGENSEN: Bert (albinos). Dał mi to zdjęcie, aby nadać odkryciu większego splendoru. Pech chciał, że w trumnie spoczywały kości tego misjonarza. Peter i Johann to szaleńcy, obłąkani poganie. Niewiele mają wspólnego z neopoganami. Ubzdurali sobie, że szkielet chrześcijańskiego misjonarza nie może ujrzeć światła dziennego i powinien na zawsze pozostać w morskich odmętach. KOMISARZ LAWENDA: Co pan powie o Nordisk Nasjonalt Hedningeforbund? JORGENSEN: Niewiele. Nie podzielałem ich metod działania i światopoglądu. Nie rozmawialiśmy za często o tych sprawach. Naprawdę to uważam ich za terrorystów. Zostałem szantażem zmuszony do “współpracy”. Jestem znanym poszukiwaczem, dysponuję dobrym sprzętem oraz wszem i wobec głoszę chwałę wikingów! W jakiś sposób Peter dowiedział się o moich planach wyruszenia do Polski i dlatego złożył mi z Johannem propozycję nie do odrzucenia. Z wielką odrazą przyjąłem ich warunki. Moim udziałem miała stać się sława odkrywcy, ich - znalezione skarby. W ten oto sposób - nie posiadając majątku - wzbogacali się stosując szantaż i bezwzględne metody. Tak zdobywali posłuszeństwo wielu bogatych osób. Mam nadzieję, że któregoś dnia ujawnią kilka nazwisk. Jak mi Bóg miły, nie było mowy o niszczeniu zabytków. Chociaż duszą jestem “wikingiem”, nigdy nie dopuściłbym do zniszczenia zabytków należących do obcej kultury. Poza tym jestem chrześcijaninem. KOMISARZ LAWENDA: Czy to Peter wpadł na pomysł wysadzenia trumny? JORGENSEN: Tak. Z pokładu “Havamala” obserwowałem wynurzający się balon. Kiedy ten znalazł się na powierzchni,, nacisnąłem przycisk urządzenia sterującego, który ukryłem w kieszeni. To było proste, a morze zatarło wszelkie ślady przestępstwa... KOMISARZ LAWENDA: Mamy nagranie video ukazującego pański postępek. To znajdujący się na kutrze inżynier Kurski nagrywał kamerą wynurzanie się balonu. Mamy dowód, że to pan zniszczył zawartość trumny. Z MASZYNOPISU PRZESŁUCHANIA LUIZY D.: LUIZA D.: Przyznaję się do współpracy z Jerzym Baturą. Tak, to ja włamałam się na przystani w Gdyni do jeepa należącego do Departamentu Ochrony Zabytków i podłożyłam “pluskwę”. I ja śledziłam pana Tomasza na motorze. To ja miałam za zadanie informowanie Jerzego, przepraszam, pana Baturę, o tym, co dzieje się na jachcie kapitana Jorgensena. Batura nie do końca ufał “wikingom”. Odgrywałam rolę słodkiej idiotki, bo za to mi zapłacono. To ja namawiałam Jorgensena na rejs po Bałtyku. Po to, aby podobna propozycja nie wyszła od niego. A wszystko dla zmylenia Pana Samochodziku, aby nie podejrzewał Jorgensena, że ten coś knuje. Potem w porcie pojawili się ci smarkacze z klubu “Akwalung” i cały plan diabli wzięli. Zrobiło się gorąco. “Havamal” musiał “uciekać”. Ja również. Jednak śledziliśmy każdy ruch pana Tomasza i jego podwładnego. Z rozmowy, jaką odbyli w jeepie podczas powrotu z Helu wynikało, że niczego się nie domyślają. Niestety, ostatecznie “Havamal” z cennym towarem na pokładzie został zatrzymany na morzu. Jerzy, to znaczy pan Baturą, nie ustąpił. To nie leży w jego naturze. Zawsze gra do końca. Za wszelką cenę chciał odzyskać swoją żółtą butlę. Był gotowy wykraść ją nawet z policyjnego sejfu. I dlatego kazał podsłuchiwać wszystkie rozmowy panów z departamentu, jakie przeprowadzali w jeepie. Mogli przecież wygadać się, gdzie policja trzyma skarby albo kiedy zostaną przetransportowane do Warszawy. Siedziałam w samochodzie i śledziłam każdy krok pana Tomasza i jego podwładnego. Wczoraj wpadliśmy wreszcie na trop. Z rozmowy panów wynikało, że żółta butla wpadła w ręce Rzepki, który chce ją przeszmuglować za granicę do spółki z Markiem Rutrą. Teraz wiem, że to wszystko było jednym wielkim przedstawieniem. Nie przypuszczałam, że pan Tomasz ma taki talent aktorski. KOMISARZ LAWENDA: Pan Tomasz od bardzo dawna wiedział, że w jeepie jest “pluskwa”. Wykorzystał to aranżując spotkanie Rzepki oraz Rutry w domku instruktora. Pan Tomasz byłby nie tylko dobrym aktorem, ale i scenarzystą, bo to on wymyślił tę historię z rzekomą współpracą Rzepki z “wikingami”. Obaj panowie R. są uczciwymi detektywami. Ich zeznania ostatecznie pogrążą “wikingów”. Z tym podsłuchem Baturą dał się podejść jak dziecko. LUIZA D.: I dobrze mu tak. Kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada. KOMISARZ LAWENDA: A czy wiedziała pani, co stanowiło zawartość trzeciej butli? LUIZA D.: Nie. A co tam było, komisarzu? KOMISARZ LAWENDA: Połowa kolekcji z wystawy “Świat Złota”, którą Jerzy Baturą wykradł w zeszłym roku z Muzeum Narodowego. ZAKOŃCZENIE “Wikingowie”, Batura, Luiza oraz pan Andrzej jeszcze długo mieli pozostać w areszcie. Banda Petera, w obliczu pogrążających ją zeznań Jerzego, Jorgensena oraz instruktora, powinna za kilka dni “zmięknąć” i przyznać się do wszystkiego. Najważniejsze, że skarby wikingów zostały w Polsce, a niedoszli złodzieje siedzieli w areszcie. - Przeżyłem najwspanialszą przygodę w moim życiu, panie Tomaszu - wyznał Drewicz-Larsen, kiedy całą naszą paczką spacerowaliśmy po uliczkach gdańskiej Starówki. - Pokazał pan, że poker to tylko gra. I to w dodatku głupia. Prawdziwe emocje czekają na nas dosłownie wszędzie. Wystarczy tylko wyjść z domu, aby dać się ponieść przygodzie. - No, niezupełnie - rzekłem. - Czasami trzeba na nią czekać miesiącami albo latami. - Kiedy pomyślę, że “wikingowie” wysadzili trumnę ze szkieletem świętego, to aż chce się wyć! - złapał się za głowę “Fiolka”. - Dużo czytałem o świętym Brunonie - dodał “Encyklopedia”. - Taka strata! - Może zostaniemy historykami albo podwodnymi archeologami i któregoś dnia również odkryjemy coś wielkiego? - To ciężki chleb - stwierdziła Anna. - Czasami tajemnica może znaczyć więcej niż dziesiątki rozwiązanych zagadek - powiedziałem z uśmiechem. - Czyż nie to jest motorem twórczej pracy. Weźcie takiego Einsteina. Pragnienie zrozumienia tajemnicy istoty świata było ważniejsze od samego ogłoszenia teorii względności. Dzisiaj obala się już niektóre jej założenia, ale nazwisko Einsteina ciągle wyzwala emocje, jakby to było wczoraj. - Tomaszu! - zagadnęła Karen. - Zawsze rozwiązywałeś zagadki, ale tym razem przegrałeś i szukasz pocieszenia. Nie cofniesz wskazówek zegara, więc nigdy się nie dowiesz, czy kości w trumnie należały do świętego Brunona. Nie pocieszaj się i nie gadaj bzdur, że porażka jest cenniejsza od zwycięstwa. - Kiedy ja wygrałem - mruknąłem, ale nikt mnie nie słuchał. Szliśmy gdańską Starówką i właśnie mijaliśmy pracownię konserwatorską. Młodzież bardzo chciała zobaczyć niektóre wydobyte z wraka przedmioty. Panna Ania zaprosiła nas zatem do pomieszczeń, w których przyszło mi spędzić kilka ostatnich dni. W specjalnie przygotowanej wannie wypełnionej substancją konserwującą leżał ludzki szkielet. Nasze spojrzenia powędrowały w to miejsce. Z satysfakcją i dumą odnotowałem malujące się na twarzach zaskoczenie. Jedynie Anna, Paweł oraz inżynier Kurski znali prawdę. - Co to jest? - wyjąkała Zośka podchodząc blisko wanny. - To ludzki szkielet! - krzyknął “Encyklopedia”. - Tylko ludzie mają dwanaście par żeber. - Dokładnie! - zawtórował mu kolega. - Będą z was prawdziwi antropolodzy - zażartował Paweł. - Albo lekarze. - Tomaszu! - zagrzmiała Karen i powoli odwróciła głowę w moją stronę. - Znowu nas nabrałeś. Czy ty zawsze musisz wygrywać? - To chyba jest przekleństwo Pana Samochodzika - zażartowała Anna. W wannie leżał szkielet świętego Brunona! Nie udało się “wikingom” zniszczyć szkieletu. Podłożony przez nich ładunek wybuchowy zniszczył jedynie gipsowy odlew, który Anna z kolegą archeologiem podmienili w trumnie znajdującej się we wraku. Uczynili to w czasie, gdy my bawiliśmy na Helu. Gipsowy odlew - pamiątkę po kilku latach studiów na medycynie - przywiózł inżynier Kurski, który na moją prośbę dołączył do Anny. Teraz wiecie, jaki to ważny telefon miałem do wykonania na Helu. Wyjaśniło się również, dlaczego po eksplozji ładunku w trumnie jej zawartość zamieniła się w mleczną chmurę. Zapytacie, po co ten cały trud z zamianą ludzkiego szkieletu? Otóż, obawialiśmy się, że po powrocie z Helu któryś z “wikingów” zniszczy trumnę w najmniej oczekiwanym momencie. Nie było pewności, czy zdołamy ich upilnować. Najprościej było podmienić szkielet i bez zbędnego rozgłosu kontynuować prace konserwatorskie. Jak się spodziewaliśmy, nienawiść “wikingów” do chrześcijańskiej kultury i związanych z nią symboli zwyciężyła. Jak zahipnotyzowani patrzyliśmy na znajdujący się w wannie szkielet. - I znowu święty Brunon nie dotarł do Skandynawii - mówiłem patrząc na kości. - Pozostał w Polsce, w kraju swojego przeznaczenia, w lodowatym grobowcu na dnie Bałtyku. - I nie dał się porwać wikingom - stwierdzili chłopcy. - Z naszą małą pomocą - dodała Zośka. Zaśmieliśmy się. - Prace nad szkieletem potrwają jeszcze kilka lat, zanim dowiemy się na sto procent, czyje kości znajdowały się w trumnie - powiedziała Anna. - Być może nigdy nie dowiemy się prawdy. Zmęczeni wyszliśmy na ulicę. - Tomaszu - zaczęła Karen, gdy szliśmy wzdłuż szeregu renesansowych mieszczańskich kamieniczek. - Znowu okazałeś się lepszy w poszukiwaniach. Wygrałeś, chociaż niczego nie odkryłeś. - Tym razem to sukces zespołowy, Karen - rzekłem z uśmiechem. - Poza tym nie zapominaj, że odkryłaś dębową łódkę we Fromborku. Wszyscy zasłużyliśmy na nagrodę. - Stawiam lody! - zaproponowała ochoczo. Już po chwili delektowaliśmy się ciastkami i lodami w kawiarni naszego hotelu. - Kto wie, jakie skarby kryje jeszcze Bałtyk - Karen uderzyła w nostalgiczny ton. - Każdy nowy dzień może przynieść kolejne wielkie odkrycie. Nie przypuszczałam, że po znalezieniu przez nas dębowej dłubanki we Fromborku, wkrótce pojawi się kolejny obiekt. - Ale czyż prawdziwych skarbów trzeba koniecznie szukać na dnie morza? - zapytałem melancholijnym głosem i nie wiedzieć czemu popatrzyłem na Annę. Siedziała obok inżyniera Kurskiego, który od pewnego czasu był uosobieniem wszelkiej szczęśliwości. Nie musiałem długo zgadywać, że powodem tej przemiany jest nasza Pani Archeolog. Praca nad wrakiem zbliżyła tych dwoje do siebie pozostawiając mi jak zwykle na pocieszenie miłe wspomnienia. - Pan Tomasz ma rację - przyznała. - Czasami skarby znajdują się tak blisko nas. Anna wstała i pocałowała mnie w policzek. Zaczerwieniłem się nie wiedząc, co powiedzieć. Na szczęście uratował mnie Paweł, którego również cmoknęła. - O tak - odezwał się. - Trzeba mieć tylko dużo szczęścia. - I nie tracić nadziei - dodał inżynier. Pożegnawszy nas gorąco odeszli tłumacząc się nawałem prac. W okrojonym nieco składzie zostaliśmy dalej w kawiarni ucinając sobie miłą pogawędkę. W pewnym momencie podszedł do nas kelner. - Czy pan jest Tomasz? - zapytał mnie. - Owszem - odparłem zdziwiony. - Jakiś zdenerwowany jegomość dzwoni do pana. Kelner podał mi bezprzewodową słuchawkę telefonu. Dzwonił Marczak. Domyślił się, że przebywamy w kawiarni na dole. Biedak nie czuł się najlepiej, ale głos miał niezwykle podniecony, jakby wpadł na trop niezwykłej zagadki. - Nigdy więcej jachtu i morza, Tomaszu - zajęczał. - Ale do rzeczy. Mam dwie wiadomości: dobrą i złą. Zacznę od dobrej. Otóż, przed chwilą zdobyłem informację, na którą być może czekałeś od samego początku. Wrócił z urlopu mój znajomy z Fundacji WOZ. Wyobraź sobie, że człowiek z bródką podający się za magistra Rzepkę nie był nim w istocie. - Wiem, panie dyrektorze - rzekłem rozbawionym głosem. - Prawdziwy magister Rzepka wyjechał na stypendium do Stanów Zjednoczonych. Opowiedziałem mu w skrócie, kim był fałszywy magister i co robił na jachcie. Wspomniałem także jego współpracownika Marka Rutrę vel Artura Krama. Obaj mężczyźni przebywali teraz w komendzie policji, gdzie czekały ich wielogodzinne przesłuchania. - A ta zła wiadomość? - zapytałem Marczaka. - Panie Tomaszu - westchnął ciężko - jak pan dobrze wie, nie przepadam za kotami... Zrobił teatralną pauzę i zły na cały świat oświadczył: - Ten wasz Wikuś nasikał mi na buty.