TOM CLANCY w Wydawnictwie Amber BEZ SKRUPUŁÓW CZAS PATRIOTÓW CZERWONY KRÓLIK KARDYNAŁ Z KREMLA POLOWANIE NA „CZERWONY PAŹDZIERNIK" STAN ZAGROŻENIA TOM CLANCY BEZ SKRUPUŁÓW Przekład Tadeusz Kryza AMBER Tytuł oryginału WITHOUT REMORSE Redaktorzy serii MAŁGORZATA CEBO-FONIOK ZBIGNIEW FONIOK Redakcja stylistyczna JOANNA ZŁOTN1CKA Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta MAGDALENA KWIATKOWSKA MARIA RAWSKA Ilustracja na okładce ARCHIWUM WYDAWNICTWA AMBER Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu http://www.amber.sm.pl http://www.wydawnictwoamber.pl Copyright © 1993 by Jack Ryan Limited Partnership. All rights reserved For the Polish edition Copyright © 2003 by Wydawnictwo Amber Sp z o o ISBN 83-241-1156-5 Pamięci Kyle 'a Haydocka 5 lipca 1983 -1 sierpnia 1991 W pierwszym amerykańskim wydaniu w twardej oprawie książki Bez skrupułów znalazły się słowa wiersza, na który natrafiłem przypadkowo i którego tytułu ani nazwiska autora nie byłem w stanie określić. Wydały mi się idealne dla upamiętnienia mojego „ małego kumpla", Kyle'a Haydocka, który zmarł na raka w wieku ośmiu lat i dwudziestu sześciu dni - choć dla mnie on nigdy tak naprawdę nie umarł. Później dowiedziałem sie, że wiersz nosi tytuł Wzlot, a autorką tych niezwykłych słów jest Colleen Hitchcock, utalentowana poetka z Minnesoty. Korzystając więc z okazji, chciałbym polecić jej twórczość wszystkim miłośnikom poezji. Mam nadzieję, że te wiersze poruszą ich tak, jak poruszyły mnie. Arma vimmque cano. Wergiliusz Strzeż się gniewu cierpliwego człowieka. John Dryden Prolog MIEJSCA SPOTKAŃ Listopad familie był najsilniejszym huraganem świata, największym tornado. w dziejach. W każdym razie nieźle się wyżył na tej platformie wiertniczej, pomyślał Kelly, zakładając zbiorniki z tlenem przed ostatnim nurkowaniem w zatoce. Nadbudowa została zniszczona, a cztery masywne nogi były nadwerężone - powyginane jak zepsuta zabawka olbrzymiego dziecka. Wszystko, co można było bezpiecznie usunąć, odcięto palnikami i opuszczono dźwigiem na barkę. Pozostał nagi szkielet; wkrótce zadomowią się w nim ryby, pomyślał Kelly wsiadając do szalupy, która miała go przewieźć bliżej platformy. Pracowali z nim dwaj nurkowie, ale to on tu rządził. W drodze jeszcze raz powtórzyli na głos plan działania, podczas gdy okręt zabezpieczający krążył nerwowo, trzymając miejscowych rybaków na odległość. Niepotrzebnie przypłynęli - przez najbliższych kilka godzin ryby będą kiepsko brały-ale takie zdarzenia przyciągały ciekawskich. A to będzie show, jakich mało, pomyślał Kelly, zsuwając się tyłem z łodzi. Pod wodą wszystko wyglądało niesamowicie, jak zawsze, ale on czuł się tu dobrze. Promienie słońca załamywały się pod pomarszczoną powierzchnią, tworząc falujące świetlne zasłony, które słały się w poprzek nóg platformy. Zapewniało to dobrą widoczność. Ładunki C4 były już na miejscach; grube na dziesięć centymetrów klocki o powierzchni około trzydziestu centymetrów kwadratowych zostały mocno przydrutowa-ne do stalowej konstrukcji i uzbrojone tak, by wybuch nastąpił do wewnątrz. Kelly dokładnie sprawdził każdy z nich, zaczynając od pierwszego szeregu, trzy metry nad dnem. Uwinął się szybko, bo nie chciał za długo 9 tkwić tu na dole, tak jak i pozostali. Za jego plecami nurkowie rozwijali kabel i ciasno obwiązywali klocki. Obaj byli doświadczeni, służyli w lokalnej Grupie Podwodnych Saperów, wyszkoleniem niemal dorównywali Kelly'emu. Kontrolował ich pracę, a oni jego; bo w tym fachu staranność i ostrożność były niezbędne. Z najniższym poziomem uporali się w dwadzieścia minut i wpłynęli na wyższy, zaledwie trzy metry pod powierzchnią, gdzie powoli i uważnie powtórzyli wszystkie czynności. Kiedy ma się do czynienia z materiałami wybuchowymi, nie należy się spieszyć ani ryzykować. Pułkownik Robin Zacharias koncentrował się na najbliższym zadaniu. Zaraz za następnym grzbietem znajdowało się stanowisko SA-2. Wystrzelono stamtąd już trzy rakiety polujące na myśliwce bombardujące, które on miał chronić. Tylne siedzenie F-105G Thunderchiefa zajmował Jack Tait, jego „niedźwiedź", podpułkownik i specjalista od zwalczania obrony przeciwlotniczej. Obaj przyczynili się do powstania doktryny, którą teraz wcielali w życie. Zacharias siedział za sterami myśliwca Wild Weasel, pokazywał się wrogowi, ściągając na siebie jego ogień, po czym nurkował pod pociskami i nieuchronnie zbliżał się do celu. Była to śmiertelnie groźna, zaciekła gra, nie między myśliwym a ofiarą, lecz między dwoma myśliwymi - z których jeden był mały, szybki i kruchy, a drugi potężny, nieruchomy i ufortyfikowany. Nieprzyjacielska bateria doprowadzała ludzi Zachariasa do szału. Jej dowódca zbyt dobrze radził sobie z radarem, wiedział, kiedy go włączać i kiedy wyłączać. Kimkolwiek ten sukinsyn był, w ubiegłym tygodniu zestrzelił dwa weasele pozostające pod komendą Robina, więc kiedy tylko przyszedł rozkaz ponownego ataku, pułkownik wziął to na siebie. To była jego specjalność: rozpoznanie, penetracja i niszczenie obrony przeciwlotniczej -złożona, szybka, trójwymiarowa gra, w której nagrodą za wygraną było przeżycie. Pędził z rykiem silników nisko nad ziemią, nie wchodził wyżej niż na sto pięćdziesiąt metrów, niemal bezwiednie manipulując trzymaną w palcach dźwignią, podczas gdy jego oczy obserwowały szczyty krasowych wzgórz, a uszy nadsłuchiwały komunikatów z tylnego siedzenia. - Jest na naszej dziewiątej, Robin - powiedział mu Jack. - Ciągle szuka, ale nas nie namierzył. Zbliżamy się po spirali. Shrike odpada, pomyślał Zacharias. Próbowali tego ostatnio i źle się to skończyło. Ten błąd kosztował go utratę majora, kapitana i samolotu... Leciał nim Al Wallace, tak jak on pochodzący z Salt Lakę City... tyle lat 10 się przyjaźnili... a niech to szlag! Odpędził tę myśl, nie skarciwszy się nawet za przekleństwo. - Trochę się z nim podrażnię - powiedział, ciągnąc dźwignię do siebie. Thud skoczył w górę, znalazł się w zasięgu radaru chroniącego baterię przeciwlotniczą i krążył, czekając. Dowódca stanowiska prawdopodobnie został wyszkolony przez Rosjan. Nie wiedzieli, ile dokładnie maszyn strącił - tylko że było ich aż za wiele - ale na pewno z tego powodu rozpierała go duma, która w tym fachu mogła okazać się zgubna. - Rakieta... dwie, dwie odpalone, Robin - ostrzegł Tait z tylnego siedzenia. - Tylko dwie? - spytał pilot. - Może płaci za nie z własnej kieszeni - zasugerował Tait chłodno. - Są na naszej dziewiątej. No, Rob, przydałoby się małe hokus-pokus. - O to ci chodzi? - Zacharias odbił w lewo, by nie stracić pocisków z oka, skierował się ku nim i pospiesznie opadł ku ziemi. Schował się za grzbietem w samą porę. Wyrównał lot na niebezpiecznie niskiej wyso kości, ale rakiety SA-2 Guideline przemknęły nieszkodliwie tysiąc me trów ponad nim. - Chyba już czas - powiedział Tait. - Na to wygląda. - Zacharias ostro skręcił w lewo i uzbroił bomby kasetowe. F-105 przeleciał tuż nad grzbietem i opadł ku ziemi, a pilot utkwił oczy w następnym wzniesieniu, oddalonym o dziewięć kilome trów i pięćdziesiąt sekund. - Radar nadal włączony - zameldował Tait. - Wie, że do niego leci my. - Została mu tylko jedna. - Chyba że załoga jego wyrzutni uwija się dziś jak w ukropie. Cóż, wszystkiego nie da się przewidzieć. - Lekki ogień przeciwlotniczy na dziesiątej. - Za daleko, by miało go to zaniepokoić, ale przynajmniej wiedział, gdzie nie lecieć. - Jest ten płaskowyż. Może ci w dole widzieli go, może nie. Prawdopodobnie był tylko ruchomym punkcikiem na ekranie pełnym śmieci, z których jakiś operator radaru próbował cokolwiek zrozumieć. Na małej wysokości thud był najszybszym samolotem na świecie, a maskujący motyw na górnych powierzchniach spełniał swoje zadanie. Wietnamcy pewnie stali z zadartymi głowami i próbowali go wypatrzyć. Ich aparatura była zagłuszana, zgodnie z wytycznymi dla drugiego weasela; tradycyjna amerykańska taktyka polegała na tym, by podejść do celu na średniej wysokości i ostro 11 zanurkować. Ale ten sposób już dwa razy zawiódł, więc Zacharias postanowił zastosować inną technikę. Lecąc na niskim pułapie, zrzuci ro-ckeye; resztą zajmie się drugi weasel. On sam miał za zadanie zniszczyć wóz pełniący funkcję stanowiska dowodzenia i zabić przebywającego w nim dowódcę. Robił thudem uniki w lewo, w prawo, w górę i w dół, by nikt z ziemi nie mógł go wziąć na muszkę. Nie wolno było zapominać o działach. - Jest gwiazda! - zawołał Robin. Rosyjski podręcznik obsługi SA-6 zalecał rozmieszczenie sześciu wyrzutni wokół centralnego punktu kontroli. Łączące je ścieżki powodowały, że typowe stanowisko naprowadzania wyglądało jak gwiazda Dawida, co pułkownikowi wydawało się zgoła bluźnierstwem, ale nie ta myśl zaprzątała go najbardziej, kiedy na celownik wziął centrum dowodzenia. - Wybieram rockeye - powiedział na potwierdzenie. Przez ostatnie dziesięć sekund utrzymywał stały kurs. -Dobrze jest... zwalniam... już! Cztery nieaerodynamiczne pojemniki spadły ze wsporników wyrzutni myśliwca i otworzyły się w powietrzu, rozrzucając po okolicy tysiące małych ładunków. Zacharias był już daleko, kiedy bomby spadły na ziemię. Nie widział ludzi uciekających do okopów, ale na niskiej wysokości ostro skręcił w lewo, by się upewnić, że załatwił baterię na dobre. Z odległości pięciu kilometrów jego oczom ukazała się ogromna chmura dymu w środku gwiazdy. To za Ala, pomyślał. Żadnych triumfalnych beczek, myśl wystarczy. Wyrównał lot i rozejrzał się za najlepszym miejscem na opuszczenie tego rejonu. Siły uderzeniowe mogły teraz zrobić swoje, bateria artylerii przeciwlotniczej została unieszkodliwiona. No dobra. Wybrał przesmyk w grzbiecie górskim i pomknął w jego stronę z prędkością blisko jednego macha; teraz, kiedy zagrożenie minęło, leciał prosto przed siebie. Do domu na święta. Ku jego zaskoczeniu z przełęczy wystrzeliły czerwone pociski smugowe. Nic takiego nie powinno było się tu pojawić. Nie odchylały toru, kierowały się prosto na niego. Poderwał maszynę, zgodnie z oczekiwaniami strzelca, i samolot znalazł się dokładnie na linii ognia. Zatrząsł się gwałtownie i w mgnieniu oka dobra sytuacja stała się zła. - Robin! - usłyszał zduszony okrzyk w interkomie, zagłuszany przez wyjące alarmy. Natychmiast zrozumiał, że maszynę można spisać na stra ty. Zanim zdążył zareagować, okazało się, że to nie koniec kłopotów. Silnik stanął w płomieniach i zamilkł, a thud wszedł w korkociąg, co oznaczało, że przyrządy przestały działać. Zacharias odruchowo wydał rozkaz katapultowania, ale usłyszał za plecami kolejny okrzyk. Pociąga- 12 jąc za klamry, obejrzał się, choć wiedział, co zobaczy. Zamiast Jacka Taita zobaczył tylko krew wiszącą pod fotelem jak smuga kondensacyjna. W tym momencie jego plecy przeszywał już ból, jakiego jeszcze w życiu nie zaznał. - No dobra - powiedział Kelly i wystrzelił flarę. Z drugiej łodzi wrzucono do wody małe ładunki wybuchowe, mające odstraszyć ryby. Czekał pięć minut, po czym spojrzał na człowieka odpowiedzialnego za bezpieczeństwo. - Teren czysty. - Gotów do odpalenia - rzekł Kelly i powtórzył to zaklęcie jeszcze trzy razy. Przekręcił rączkę na detonatorze. Skutki były imponujące. Woda spieniła się wokół nóg platformy, przeciętych w dolnej i górnej części. Upadek trwał zaskakująco długo. Konstrukcja zsunęła się w bok. Roz legł się ogłuszający plusk i przez chwilę wydawało się, że cała ta stal utrzyma się na powierzchni wody. Ale było to niemożliwe. Plątanina lekkich dźwigarów zniknęła z oczu, by spocząć na dnie. Kolejne zadanie wykonane. Kelly odłączył przewody od generatora i wyrzucił je za burtę. - Dwa tygodnie przed terminem. Chyba naprawdę zależy panu na tej premii - rzucił kierownik, były pilot myśliwców w marynarce, który znał wartość dobrej i szybko wykonanej roboty. W końcu ropa nie zając, nie ucieknie. - Dutch nie mylił się co do pana. - Admirał to porządny człowiek. Wiele mu z Tish zawdzięczamy. - Lataliśmy razem dwa lata. Świetny pilot. Dobrze wiedzieć, że nie chwalił pana na wyrost. - Kierownik lubił pracować z ludźmi, którzy mieli podobne doświadczenia jak on. Jakoś zdołał zapomnieć o strachu odczuwanym podczas walki. - Co to znaczy? Od jakiegoś czasu miałem pana spytać. - Wskazał tatuaż na ramieniu Kelly'ego, szelmowsko uśmiechniętą czerwoną fokę siedzącą na tylnych płetwach. - Wszyscy w mojej jednostce zrobili sobie coś takiego - wyjaśnił Kelly na tyle nonszalancko, na ile mógł. - A co to była za jednostka? - Nie mogę powiedzieć. - Kelly uśmiechnął się szeroko, by odmo wa nie zabrzmiała zbyt ostro. - Założę się, że ma to coś wspólnego z uwolnieniem Sonny'ego... ale w porządku. - Były oficer marynarki musiał uszanować reguły. - Cóż, czek trafi na pańskie konto jeszcze dziś, panie Kelly. Powiadomię pańską żonę, że może już po pana przyjechać. 13 Tish Kelly promieniała dumą, patrząc na inne klientki sklepu dla przyszłych matek. Jestem jedną z was, chciała im powiedzieć. Nie skończył się jeszcze trzeci miesiąc ciąży, więc mogła nosić, co jej się podobało -no, prawie. Było za wcześnie na kupno jakichś specjalnych ciuchów, ale korzystając z wolnego czasu, postanowiła sprawdzić, jaki jest wybór. Podziękowała ekspedientce i zdecydowała, że wieczorem wróci tu z Johnem i wybiorą coś razem, bo lubił jej doradzać. Na razie musiała po niego pojechać. Ich plymouth kombi stał pod samym sklepem, a Tish zdążyła już dobrze poznać ulice nadmorskiego miasta. Czas spędzony nad zatoką, gdzie lato trwało praktycznie cały rok, był miłą odmianą po zimnych jesiennych deszczach w Marylandzie. Skierowała się na południe, ku wielkiej stacji przeładunkowej firmy naftowej. Sprzyjały jej nawet światła na skrzyżowaniu. Zielone zapaliło się w samą porę i nie musiała nawet dotknąć hamulca. Kierowca ciężarówki zmarszczył brwi, widząc żółte światło. Był już spóźniony i jechał trochę za szybko, ale tysiąckilometrowa trasa z Okla-homy wreszcie dobiegała końca. Wdusił sprzęgło i hamulec z westchnieniem, które błyskawicznie zmieniło się w okrzyk zaskoczenia, kiedy oba pedały weszły do samej podłogi. Droga przed nim była wolna, więc jechał prosto, redukując biegi, by zmniejszyć prędkość, i raz po raz naciskał klakson. O Boże, Boże, proszę, nie... Nie spodziewała się tego. Nawet nie odwróciła głowy. Po prostu przemknęła przez skrzyżowanie. Kierowca ciężarówki na zawsze miał zapamiętać twarz młodej kobiety znikającą pod maskąjego wozu. Gwałtowne szarpnięcie i przednie koła ciężarówki oderwały się od ziemi, by po chwili zmiażdżyć plymoutha. Najgorsze, że nic nie czuła. Helen, jej przyjaciółka, umierała i Pam wiedziała, że powinna coś czuć, ale tak nie było. W ustach ofiary tkwił knebel, ale nie tłumił wszystkich dźwięków, kiedy Billy i Rick robili swoje. Jakoś udawało jej się oddychać i choć nie mogła ruszać ustami, jęczała przejmująco. Wkrótce rozstanie się z życiem, najpierw jednak musiała zapłacić stosowną cenę, a Rick, Billy, Burt i Henry właśnie ją pobierali. Pam próbowała sobie wmówić, że jest daleko stąd, lecz zdławione jęki przywoływały ją do rzeczywistości. Helen próbowała uciec, a oni nie mogli tego tolerować. Wyjaśniali im to już wiele razy. Teraz, powiedział Henry, wytłumaczą tak, by na pewno zrozumiały. Pam dotknęła miejsca, w którym kiedyś miała złamane żebra. Napotkała spojrzenie Helen, ale nie mogła nic zrobić. Próbowała wzrokiem wyrazić współczucie. Nie odważyła się na nic więcej i wkrótce Helen ucichła. 14 Ma razie było po wszystkim. Pam mogła zamknąć oczy i zastanawiać się, kiedy przyjdzie kolej na nią. Załoga miała niezły ubaw. Umieścili związanego amerykańskiego pilota na zewnątrz stanowiska obłożonego workami z piaskiem, by mógł widzieć działa, które go strąciły. Obok niego położyli odnalezione ciało drugiego bandyty i cieszyli się, widząc, z jakim smutkiem i rozpaczą na nie patrzy. Oficer wywiadu znalazł nazwisko jeńca na liście, którą przywiózł z Hanoi. Pochylił się, by jeszcze raz je odczytać. Kiedy jeniec zemdlał z bólu, oficer wywiadu starł wacikiem trochę krwi z trupa i pomazał nią twarz nieprzytomnego Amerykanina. Potem zrobił kilka zdjęć. Dziwne, pomyśleli żołnierze. Chyba chce, żeby żywy jeniec wyglądał na martwego. Bardzo dziwne. Kelly nie pierwszy raz musiał zidentyfikować zwłoki. Myślał, że tę stronę swojego życia ma już za sobą, więc choć inni podtrzymywali go na duchu, w takiej chwili nic nie mogło przynieść mu pocieszenia. Wyszedł z sali, odprowadzany spojrzeniami pielęgniarek i lekarzy. Ksiądz, którego wezwano, by udzielił ostatniego namaszczenia, powiedział kilka słów, które, jak wiedział, nie zostały usłyszane. Policjant wyjaśnił, że kierowca nie ponosi winy. Zawiodły hamulce. Mechaniczna usterka. Zdarza się. Wszystko to mówił już nieraz w podobnych okolicznościach, próbując wytłumaczyć Bogu ducha winnym ludziom, dlaczego stracili osoby im najdroższe. Zauważył, że Kelly to twardy gość, co czyniło go bardziej podatnym na ciosy. Wydawało się, że mógłby uchronić żonę i nienarodzone dziecko przed każdym niebezpieczeństwem, a mimo to oboje zginęli w wypadku. Nie było kogo obarczyć winą. Kierowca, który sam miał żonę i dzieci, wczołgał się pod ciężarówkę w nadziei, że ofiara jednak przeżyła, i teraz leżał w szpitalu, naszpikowany środkami uspokajającymi. Dawni współpracownicy Kelly'ego mieli mu pomóc w załatwieniu wszelkich formalności. Nic innego nie pozostawało do zrobienia człowiekowi, który wolałby być w piekle niż tutaj, bo piekło już znał. Ale piekieł było wiele, a wszystkich jeszcze nie widział. Rozdział 1 ENFANT PEHDU Maj Nie miał pojęcia, dlaczego się zatrzymał. Zjechał scoutem na pobocze, choć nawet na niego nie machała. Stała tylko przy drodze i patrzyła na samochody mijające ją w kłębach pyłu i spalin. Przybrała pozę autostopowiczki, z jedną nogą wyprostowaną, a drugą zgiętą w kolanie. Miała na sobie znoszone ubranie, a przez ramię przewiesiła plecak. Płowe, sięgające ramion włosy falowały w podmuchu wywołanym przez strumień aut. Twarz dziewczyny nie wyrażała nic, ale Kelly zauważył to dopiero, gdy prawą nogą wciskał już hamulec. Uznał, że jest za późno, by się wycofać, choć nie bardzo wiedział z czego. Dziewczyna podążyła wzrokiem za jego samochodem. Kiedy spojrzał w lusterko wsteczne, wzruszyła ramionami bez szczególnego entuzjazmu i podeszła do niego. Stanęła przy opuszczonej szybie od strony pasażera. - Dokąd jedziesz?-spytała. Kelly przez chwilę patrzył na nią w milczeniu. Miała dwadzieścia lat albo niewiele więcej, męską bawełnianą koszulę, nieprasowanąod miesięcy i potargane włosy. Najbardziej zdumiały go jej oczy. Szarozielone, zdawały się przenikać Kelly'ego i patrzeć... na co? Taki wyraz twarzy widywał tylko u znużonych ludzi. On sam też kiedyś tak wyglądał. Nie przyszło mu do głowy, że i teraz wygląda podobnie. - Wracam na łódź - odparł, bo nic innego nie przyszło mu do gło wy. - Masz łódź? - wyraźnie się ożywiła. Jej oczy rozbłysły, a usta roz ciągnęły się w szerokim uśmiechu, odsłaniając uroczą szparę między Przednimi zębami. 17 - Dwunastometrowy diesel. - Machnął w stronę tylnej części scou- ta. Bagażnik był załadowany po brzegi pudłami z zakupami. - Jedziesz ze mną? - Jasne! - Bez wahania otworzyła drzwi i rzuciła plecak na podłogę przed fotelem pasażera. Powrót na drogę był niebezpieczny. Niewielki rozstaw osi i mała moc silnika powodowały, że scout nie najlepiej nadawał się dojazdy po autostradzie i prowadzenie go wymagało pełnego skupienia. W tak wolnym samochodzie Kelly musiał trzymać się prawego pasa i przy zjazdach z autostrady uważać na opuszczających ją bądź wjeżdżających na nią kierowców, bo scout nie był wystarczająco zwrotny, by wymijać wszystkich idiotów, którzy spieszyli się nad ocean czy w jakiekolwiek inne miejsce, gdzie można było spędzić długi weekend. „Jedziesz ze mną?" - spytał, a ona odpowiedziała: „Jasne". Co, u licha? Kelly patrzył na przejeżdżające samochody ze zmarszczonymi brwiami, bo nie znał odpowiedzi na to pytanie. No, ale przez ostatnie pół roku pojawiło się takich wiele. Kazał rozsądkowi się zamknąć i spojrzał przed siebie, choć wątpliwości wciąż kołatały się w jego głowie. W końcu umysł ludzki rzadko słucha własnych poleceń. Weekend przed Dniem Pamięci, pomyślał. W otaczających go ze wszystkich stron samochodach byli ludzie, którzy wracali do domu albo zdążyli już tam wpaść po swoje rodziny. Dzieci wyglądały przez tylne szyby. Jedno czy dwoje nawet mu pomachało, ale Kelly udał, że tego nie zauważył. Trudno było żyć bez duszy, zwłaszcza gdy człowiek pamiętał, że kiedyś ją miał. Potarł brodę i wyczuł pod dłonią szorstki zarost. Nic dziwnego, że tak go potraktowali w hurtowni artykułów spożywczych. Zaniedbujesz się, Kelly. A kogo to, do cholery, obchodzi? Spojrzał na towarzyszkę podróży i zorientował się, że nie zna jej imienia. Wiózł ją na swoją łódź, a nie wiedział, jak ma na imię. Niesamowite. Patrzyła prosto przed siebie. Z profilu wyglądała ładnie. Była chuda - może raczej należałoby powiedzieć szczupła, o włosach koloru między blond a brązowym. Jej dżinsy były znoszone i w paru miejscach rozerwane, pewnie zaczęły swój żywot w jednym z tych sklepów, gdzie płaci się dodatkowo za to, że spodnie są fabrycznie odbarwione - czy jak to się nazywa. Kelly nie wiedział i miał to gdzieś. Kolejna bzdura, którą nie warto się przejmować. Chryste, jak ci się udało tak spieprzyć sobie życie? - pytał sam siebie. Wiedział, jak brzmi odpowiedź, tyle że nie była ona pełna. Różne 18 fragmenty organizmu zwanego Johnem Terrencem Kellym znały różne części całej historii, ale jakoś nigdy nie mogły zebrać się do kupy, przez co wrak niegdyś silnego, inteligentnego, zdecydowanego człowieka musiał błądzić po omacku - i bez nadziei. No, to się nazywa optymistyczna wizja. Pamiętał, kim był kiedyś. Pamiętał wszystko, co przeżył, i dziwił się, że udało mu się przetrwać. Chyba najbardziej bolało go to, że nie miał pojęcia, co poszło nie tak. Wiedział wprawdzie, co się stało, ale to wszystko było na zewnątrz, poza nim; jego zdolność rozumienia gdzieś przepadła, żył zagubiony i pozbawiony celu. Funkcjonował na autopilocie. Nie miał pojęcia, dokąd zaniesie go los. Nie próbowała go zagadywać, kimkolwiek była. Może to i lepiej, powiedział sobie, choć czuł, że jest coś, co powinien wiedzieć. Był zaskoczony, kiedy to sobie uświadomił. Zadziałał instynkt, ostrzegający go charakterystycznym mrowieniem szyi i rąk, a Kelly zawsze mu ufał. Rozejrzał się po autostradzie i nie zauważył innego zagrożenia poza tym, jakie stanowiły auta z silnikami o zbyt dużej mocy i kierowcami o zbyt pustych głowach. Ale instynkt nie przestawał go ostrzegać i po chwili Kelly zaczął zerkać w lusterko, a lewa ręka opadła mu między nogi i wymacała kratkowaną rękojeść automatycznego colta wiszącego w skrytce pod siedzeniem. Dopiero po kolejnej chwili zdał sobie sprawę, że delikatnie gładzi pistolet. Po cholerę to zrobiłeś? Cofnął rękę i pokręcił głową z grymasem frustracji na twarzy. Nadal jednak zerkał w lusterko. Po prostu sprawdzam, jaki jest ruch, okłamywał się przez następnych dwadzieścia minut. Na przystani panowało wielkie zamieszanie. Nic dziwnego, długi weekend. Samochody jeździły za szybko jak na tak mały i źle wybetonowany parking; wszyscy kierowcy próbowali uniknąć piątkowych korków, do których powstania, rzecz jasna, sami się przyczyniali. Przynajmniej tutaj scout mógł się wykazać. Wysoki prześwit wozu i jego widoczność dały Kelly'emu przewagę nad innymi, kiedy podprowadził wóz do pawęży „Springera", po czym zawrócił i podjechał tyłem do pochylni, z której zszedł przed sześcioma godzinami. Odetchnął z ulgą, mogąc wreszcie pozakręcać szyby i zamknąć samochód. Jego przygoda na autostradzie skończyła się i przyzywał go bezkres wód, na których czuł się bezpiecznie. „Springer", jacht motorowy z dieslowskim silnikiem, miał dwanaście metrów długości i został zbudowany na zamówienie. Nie był szczególnie ładny, lecz na pokładzie zmieściły się dwie spore kajuty, a salon na śródokręciu można było łatwo przerobić na trzecią. Silniki były duże, 19 ale niedoładowane, bo Kelly wolał większy silnik niesprawiający kłopotów od mniejszego i nadmiernie obciążonego. Jacht został wyposażony w wysokiej jakości radar, wszelkiego rodzaju legalnie dostępny sprzęt komunikacyjny i ułatwiające nawigację urządzenia normalnie zarezerwowane dla rybaków łowiących na morzu. Kadłub z włókna szklanego nie miał żadnej skazy, a na chromowanych relingach nie było najmniejszych plam rdzy, choć Kelly rozmyślnie zrezygnował ze stosowania specjalnego lakieru, bo uznał, że szkoda na to czasu. „Springer" służył mu do pracy, czy raczej miał służyć. Wysiadł z wozu, otworzył bagażnik i zaczął wnosić pudła na pokład. Zauważył, że dziewczyna miała dość rozsądku, by nie wchodzić mu w drogę. - Ej, Kelly! - krzyknął ktoś z mostka na dachu kajuty. - No i jak, Ed, co to było? - Miernik nawalił. Przy okazji wymieniłem szczotki generatora, bo trochę się zużyły, ale moim zdaniem chodziło o miernik. Też go wymie niłem. - Ed Murdock, główny mechanik przystani, zaczął schodzić po drabinie. Już miał stanąć na pokładzie, ale kiedy zobaczył dziewczynę, potknął się na ostatnim szczeblu i o mało nie wyłożył jak długi. Obrzucił ją pełnym aprobaty spojrzeniem. - Coś jeszcze? - spytał Kelly znacząco. - Nalałem do pełna. Silniki są rozgrzane - odparł Murdock, odwra cając się z powrotem do swojego klienta. - Wszystko dopisałem do ra chunku. - Dzięki, Ed. - Aha, Chip kazał ci przekazać, że jest następna oferta, gdybyś chciał sprzedać... Kelly nie dał mu dokończyć. - Wykluczone. - To klejnot, Kelly. - Murdock zebrał swoje rzeczy i odszedł, zado wolony ze swojej dwuznacznej odpowiedzi. Minęło kilka sekund, zanim Kelly załapał, o co chodziło. Niezbyt rozbawiony, mruknął coś pod nosem i wniósł do salonu ostatnie pudła - Co mam robić? - spytała dziewczyna, która przez cały ten czas stała bezczynnie. Kelly miał wrażenie, że lekko drży i próbuje to ukryć. - Usiądź sobie na pokładzie - powiedział Kelly, wskazując mostek. - Minie parę minut, zanim wszystko przygotuję. - Okej. - Obdarzyła go promiennym uśmiechem, którym mogłaby stopić lód, zupełnie jakby doskonale wiedziała, czego mu potrzeba. 20 Kelly poszedł na rufę do swojej kajuty, zadowolony, że utrzymywał na łodzi jaki taki porządek. W kiblu też było czysto. Wbił wzrok w lustro i spytał: - No dobra, i co teraz zrobisz? Nie uzyskał odpowiedzi, ale poczucie przyzwoitości kazało mu się obmyć. Po dwóch minutach wszedł do salonu. Sprawdził, czy pudła z żywnością są zabezpieczone, i wrócił na pokład. - Hmm... tego... zapomniałem cię o coś spytać... - zaczął. - Pam - powiedziała, wyciągając rękę. - A ty? - Kelly - odparł, znów zbity z tropu. - Dokąd płyniemy, panie Kelly? - Kelly wystarczy-poprawił ją. Pam skinęła głową i znów się uśmiechnęła. - No dobra, Kelly, to dokąd płyniemy? - Mam małą wyspę jakieś czterdzieści... - Masz wyspę? - Zrobiła wielkie oczy. - Zgadza się. - Tak naprawdę tylko ją dzierżawił i to od tak dawna, że nie widział w tym nic nadzwyczajnego. - No to ruszajmy! - zawołała, odwracając się do brzegu. Kelly roześmiał się. - Już się robi! Włączył pompy zęzowe. „Springer" był wyposażony w silniki die-slowskie, więc nie musiał się obawiać, że nagromadzą się w nich spaliny. Wciąż jednak pozostawał marynarzem i przestrzegał wszystkich zasad bezpieczeństwa wypisanych krwią mniej ostrożnych ludzi. Dlatego odczekał dwie minuty, zanim wcisnął guzik uruchamiający lewy silnik, po czym zapalił prawy. Oba diesle zaskoczyły od razu, budząc się do życia z głośnym warkotem. Kelly sprawdził wskaźniki. Wyglądało na to, że wszystko gra. Zszedł z mostka, by wyrzucić cumy za burtę, po czym wrócił, wyprowadził jacht z pochylni, sprawdził wysokość fali i siłę wiatru - choć w tej chwili właściwie nie było czego sprawdzać - i rozejrzał się za innymi łodziami. Kręcąc sterem, lekko pchnął lewąmanetkę gazu, by „Springer'' szybciej obrócił się w wąskim kanale, i skierował dziób w stronę wyjścia z przystani. Przesunął w przód także drugą manetkę i z prędkością pięciu węzłów dostojnie przepłynął wzdłuż ustawionych w rzędach jachtów i żaglówek. Pam oglądała mijane łodzie, potem na długą chwilę utkwiła oczy w parkingu i wreszcie spojrzała przed siebie, już bardziej odprężona. - Znasz się na łodziach? - spytał Kelly. 21 - Raczej nie - wyznała. Po raz pierwszy zwrócił uwagę na jej akcent. - Skąd jesteś? - Z Teksasu. A ty? - Pochodzę z Indianapolis, ale dawno tam nie byłem. - Co to? - spytała i dotknęła tatuażu na jego przedramieniu. - Pamiątka z jednego miejsca - odparł. - Niezbyt miło je wspomi nam. - A, stamtąd. - Zrozumiała. - No właśnie. - Kelly beznamiętnie skinął głową. Opuścili basen jachtowy, więc znów dodał gazu. - Co tam robiłeś? - Nic, o czym wypadałoby rozmawiać z damą- odparł. - Dlaczego myślisz, że jestem damą? To pytanie zbiło go z tropu, ale powoli przyzwyczajał się do takiej reakcji na jej słowa. Zauważył też, że rozmowa z dziewczyną- nieważne o czym - była tym, czego potrzebował. Po raz pierwszy odwzajemnił jej uśmiech. - Nie byłoby uprzejmie z mojej strony, gdybym przyjął, że jest ina czej. - Byłam ciekawa, ile czasu minie, zanim się wreszcie uśmiechniesz. Sześć miesięcy, co ty na to? - miał na końcu języka. Zamiast tego roześmiał się, głównie z siebie. Tego też było mu trzeba. - Przepraszam, pewnie nie byłem najlepszym kompanem. Zobaczył zrozumienie w jej oczach. To wystarczyło, by nim wstrząsnąć. Czuł, że coś się z nim dzieje, i zignorował wewnętrzny głos wmawiający mu, że tego właśnie potrzebował od wielu miesięcy. Wolał tego nie słyszeć, zwłaszcza od siebie samego. I tak wiedział, jak ciężko jest być samotnym. Pam znów wyciągnęła do niego rękę, na pozór po to, by dotknąć tatuażu, ale nie o to jej chodziło. Niesamowite, jak ciepła była jej dłoń, nawet w gorącym popołudniowym słońcu. Tak ciepła, jak zimne stało się moje życie, pomyślał. Skupił się na sterowaniu jachtem, bo kilkaset metrów przed nim płynął frachtowiec. Silniki "Springera" pracowały już pełną parą i trym-klapy automatycznie ustawiły łódź pod optymalnym kątem przy prędkości osiemnastu węzłów. Rejs przebiegał spokojnie aż do chwili, kiedy jacht znalazł się w kilwaterze statku handlowego. Wtedy zaczęło nim huśtać; dziób podskakiwał prawie na metr, kiedy Kelly próbował skręcić w lewo, by ominąć największe fale. Wreszcie wyprzedzili frachtowiec, wznoszący się nad nimi jak góra. 22 - Chciałabym się przebrać - powiedziała Pam. - Moja kajuta jest na rufie. Możesz zająć drugą, na dziobie. - Serio? - Zachichotała. - A po co? - Słucham? - Znów udało jej się zbić go z tropu. Zeszła z plecakiem pod pokład, trzymając się relingu. Po kilku minutach wróciła w szortach i topie, bosa i wyraźnie bardziej zrelaksowana. Kelly zauważył, ze ma nogi tancerki, szczupłe i bardzo kobiece. I zaskakująco blade. Top był za obszerny na nią i miał wystrzępione brzegi. Może niedawno się odchudziła albo rozmyślnie kupiła za duży. Tak czy inaczej, odsłaniał sporą część jej biustu. Kelly złapał się na tym, że odwraca się w popłochu, i skarcił się za to, że tak się na niągapi. Ale Pam nie zostawiała mu wyboru. Złapała go za ramię i usiadła, opierając się o niego. Odwracając się do niej, mógł dokładnie zobaczyć, co ma pod topem. - Podobają ci się?-spytała. Kelly'ego zatkało. Zawstydzony mruknął coś pod nosem. Zanim zdołał powiedzieć cokolwiek sensownego, Pam zaczęła się śmiać. Ale nie z niego. Machała do marynarzy z frachtowca, a oni do niej. Był to włoski statek; jeden z mężczyzn przewieszonych przez reling na rufie posłał Pam całusa. Odpowiedziała mu takim samym gestem. Kelly poczuł zazdrość. Znów obrócił ster w lewo, by przeciąć dziobową falę frachtowca, i mijając mostek, nacisnął klakson. Taki był zwyczaj, choć większość właścicieli małych łodzi nie przestrzegała go. Wachtowy, który obserwował przez lornetkę Kelly'ego - a właściwie Pam - odwrócił się i krzyknął coś w stronę sterówki. Po chwili rozległo się donośne buczenie ogromnej syreny frachtowca i dziewczyna o mało nie spadła z siedzenia. Kelly roześmiał się. Pam zawtórowała mu, po czym objęła jego ramię i mocno ścisnęła. Czuł, jak wodzi palcem po jego tatuażu. - Zupełnie go nie... Skinął głową. - Wiem. Ludzie myślą, że w dotyku przypomina farbę czy coś takie go. - Dlaczego... - ...go sobie zrobiłem? Bo zrobili to wszyscy w jednostce. Nawet oficerowie. Pewnie z nudy. To dość głupie. - Mnie się podoba. - A mnie ty się podobasz. - Jakiś ty miły. - Otarła się piersiami o jego ramię. Wyprowadzając łódź z portu w Baltimore, Kelly utrzymywał stałą prędkość osiemnastu węzłów. Włoski frachtowiec był jedynym statkiem 23 handlowym w zasięgu wzroku, powierzchnię morza burzyły tylko trzy-dziestocentymetrowe fale. Jacht wypłynął kanałem żeglugowym na wody zatoki Chesapeake. - Chce ci się pić? - spytała, kiedy skierowali się na południe. - Tak. Lodówka jest w kuchence... a kuchenka jest... - Wiem gdzie. Co ci przynieść? - Wszystko jedno, byle dla nas obojga. - Dobra - odpowiedziała wesoło. Kiedy wstała, po jego ręce przebiegł lekki dreszcz. - Co to? - spytała po powrocie. Kelly odwrócił się i spochmurniał. Tak bardzo cieszył się z bliskości dziewczyny, że nie zainteresował się pogodą. „To" było nadciągającą burzą, spiętrzoną masą cumulonimbu- sów sięgającą kilkunastu kilometrów wysokości. - Wygląda na to, że trochę popada - powiedział, biorąc od niej piwo. - Kiedy byłam mała, to oznaczało tornado. - Tu jest inaczej - odparł, rozglądając się po łodzi, by się, upewnić, że niczego nie zostawił luzem. Wiedział, że pod pokładem wszystko jest na swoim miejscu, bo tak było zawsze, bez względu na jego humory. Włączył radio. Od razu złapał prognozę pogody, która skończyła się stan dardowym ostrzeżeniem. - To mała łódź? - spytała Pam. - Teoretycznie tak, ale możesz być spokojna. Wiem, co robię. By łem bosmanmatem. - To znaczy? - Marynarzem. W marynarce wojennej. Poza tym aż tak mała ta łódź nie jest. Trochę nami pohuśta, to wszystko. Jeśli się boisz, pod sie dzeniem masz kamizelki ratunkowe. - A ty się boisz? - spytała. Kelly uśmiechnął się i pokręcił głową. - Więc nie ma o czym mówić. - Wróciła do poprzedniej pozycji; poczuł na ramieniu dotyk jej piersi, głowa dziewczyny opadła najego bark, a oczy nabrały rozmarzonego wyrazu, jakby czekała na coś, co miało wkrótce nastąpić, czy będzie burza, czy nie. Kelly nie bał się - przynajmniej nie burzy - ale nie był też całkiem spokojny. Minął Bodkin Point i skierował się na wschód, przecinając kanał żeglugowy. Na południe skręcił dopiero, gdy znalazł się na wodach, które były zbyt płytkie, by mógł go tam staranować jakiś duży statek. Co kilka minut odwracał się, żeby sprawdzić, jak daleko jest burza, która nadciągała z prędkością około dwudziestu węzłów. Chmury zasłoniły już słońce. Sztorm przemieszczał się szybko, a takie na ogół bywały gwałtowne; zmiana kursu na południowy oznaczała, że „Sprin- 24 ger'" przestał przed nim uciekać. Wkrótce widoczność zacznie się błyskawicznie pogarszać. Kelly wyjął powleczoną plastykiem mapę, umocował ją po prawej stronie tablicy przyrządów i zaznaczywszy swoje położenie, sprawdził, czy obrany kurs nie zawiedzie go na mieliznę. „Springer" miał metr dwadzieścia zanurzenia, więc dwa i pół metra głębokości było dla niego płycizną. Upewniwszy się, że wszystko gra, ustalił kurs kompasowy. - To już niedługo - powiedziała Pam z nutą niepokoju w głosie, trzymając go mocno. - Jak chcesz, możesz zejść na dół - odparł. - Będzie deszcz i wiatr. No i zaraz zacznie nami bujać. - Ale nic nam nie grozi. - Nie, chyba żebym zrobił coś głupiego. Spróbuję tego uniknąć - obiecał. - Mogę tu zostać i zobaczyć, jak to jest? - spytała, wyraźnie nie chcąc odejść od niego nawet na krok, choć Kelly nie miał pojęcia dla czego. - Przemokniesz-ostrzegł ją. - To nic. - Uśmiechnęła się promiennie i mocniej ścisnęła go za ramię. Kelly nieco zwolnił i łódź przestała ślizgać się po wodzie. Nie było po co się spieszyć. Nie musiał też już trzymać obu rąk na przyrządach. Objął dziewczynę i jej głowa znów odruchowo opadła na jego ramię. Mimo nadciągającej burzy wydawało się, że wszystko jest tak, jak być powinno. A przynajmniej tak mówiło mu serce. Rozsądek był innego zdania-przypomniał, że dziewczyna u jego boku jest... no właśnie, kim?... przecież jej nie znał. Tych dwóch punktów widzenia nie dało się pogodzić. Kelly nie należał do ludzi, którzy kierują się uczuciami. Spojrzał ze złością na horyzont. - Coś nie tak? - spytała Pam. Otworzył usta, ale nic nie powiedział. Pomyślał, że jest na swoim jachcie, sam na sam z atrakcyjną dziewczyną. I pozwolił, by tę rundę dla odmiany wygrało serce. - Mam mętlik w głowie, ale o ile wiem, wszystko jest w porządku. - Widzę, że jesteś... Kelly potrząsnął głową. - Nie przejmuj się. To może poczekać. Odpręż się, ciesz się rejsem. Po chwili nadciągnął pierwszy podmuch wiatru, który przechylił łódź o kilka stopni w lewo. Kelly lekko przekręcił ster, by ją zrównoważyć. Wkrótce zaczęło padać. Najpierw spadły pierwsze, ostrzegawcze krople, 25 a potem z nieba runęła ściana deszczu, sunąca jak zasłona po powierzchni zatoki Chesapeake. Nie minęła minuta, a widoczność spadła do kilkuset metrów i niebo pociemniało jak o późnym zmierzchu. Kelly upewnił się, czy ma włączone światła pozycyjne. Fale rozhuśtały się na dobre, wzdymane wiatrem o sile około trzydziestu węzłów, wiejącym dokładnie po trawersie łodzi. Kelly uznał, że mógłby płynąć dalej, ale był w dobrym miejscu na rzucenie kotwicy, a od następnego dzieliło go pięć godzin rejsu. Jeszcze raz zerknął na mapę, po czym włączył radar, by sprawdzić pozycję. Głębokość trzy metry, piaszczyste dno, które na mapie oznakowane było skrótem HRD, co oznaczało dobre miejsce na przeczekanie sztormu. Skierował „Springera" pod wiatr i pociągnął manetki gazu do siebie; chciał, by śruby napędowe dawały tylko tyle ciągu, ile potrzeba do stawienia czoła silnym podmuchom. - Przejmij ster - powiedział do Pam. - Aleja nie wiem, co mam robić! - Spokojnie. Utrzymuj kurs i steruj tak, jak powiem. Muszę iść na dziób rzucić kotwice. - Tylko uważaj! - próbowała przekrzyczeć szalejący wiatr. Fale się gały już półtora metra, a dziób łodzi gwałtownie podnosił się i opadał. Kelly ścisnął ramię Pam i poszedł. Musiał być ostrożny, ale miał buty z przeciwpoślizgowymi podeszwami i doskonale wiedział, co robić. Przeszedł po nadbudówce, trzymając się relingu, i po minucie był już na dziobie. Do pokładu przymocowane były dwie kotwice, danforth i pługowa CQR, obie nieco za duże. Najpierw wyrzucił za burtę danfortha, po czym dał Pam znak, by lekko obróciła ster w lewo. Kiedy łódź przemieściła się o kilkanaście metrów na południe, rzucił CQR. Długość obu lin była już odpowiednio dopasowana, więc upewniwszy się, że wszystko trzyma się jak należy, Kelly wrócił na mostek. Pam uspokoiła się dopiero w chwili, kiedy usiadł z powrotem na winylowej ławie. Woda zalała cały pokład, ich ubrania były przesiąknięte. Kelly wrzucił jałowy bieg i wiatr popchnął „Springera" prawie trzydzieści metrów do tyłu. Obie kotwice wryły się w dno. Kelly był nie do końca zadowolony z tego, jak je rozmieścił. Powinien zrobić większy odstęp. Ale tak naprawdę wystarczyłaby jedna, drugą rzucił tylko na wszelki wypadek. Uspokojony, wyłączył silniki. - Mógłbym przebić się przez sztorm, ale wolałbym tego uniknąć - wyjaśnił. - Czyli zostajemy tu na noc? - Tak. Możesz iść do swojej kajuty i... 26 - Chcesz, żebym poszła? - Nie... to znaczy, jeśli źle się tu czujesz... Podniosła dłoń do jego twarzy. Jej głos z trudem przebijał się przez wiatr i deszcz. - Podoba mi się tu. - O dziwo, nie zabrzmiało to niedorzecznie. Kelly zadał sobie pytanie, czemu czekał tak długo. Wszystkie sygnały były aż nadto wyraźne. Nastąpiła kolejna krótka dyskusja między sercem a rozsądkiem i rozsądek znów przegrał. Nie miał czego się bać, ona była równie samotna jak on. Tak łatwo było zapomnieć. Samotność nie mówi człowiekowi, co stracił, tylko że czegoś mu brakuje. Trzeba takich chwil jak ta, by tę pustkę zdefiniować. Skóra dziewczyny była mokra od deszczu, ale ciepła. To, co ich połączyło, w niczym nie przypominało płatnej namiętności, jakiej dwukrotnie skosztował w poprzednim miesiącu, by potem czuć do siebie odrazę. Ale teraz było inaczej. Prawdziwie. Rozsądek jeszcze raz wykrzyczał, że to niemożliwe, że Kelly zabrał jąz autostrady i znają się raptem kilka godzin. Serce powiedziało, że to nieważne. Jakby świadoma konfliktu rozgrywającego się w jego duszy, Pam zdjęła przez głowę top. Serce wygrało. - Podobają mi się - powiedział Kelly. Jego dłoń powędrowała do jej piersi i delikatnie je musnęła. W dotyku też były w sam raz. Pam powiesiła top na sterze, przycisnęła twarz do jego twarzy i przyciągnęła go do siebie, przejmując kontrolę w bardzo kobiecy sposób. Jej namięt ność nie była zwierzęca. Coś nadawało jej inny charakter. Kelly nie wie dział co, ale w tej chwili nie zamierzał się nad tym głowić. Wstali. Pam zachwiała się, ale Kelly złapał ją i ukląkł, by pomóc jej zdjąć szorty. Położyła jego dłonie na swoich piersiach i rozpięła mu koszulę. Długo nie mógł jej zdjąć, bo żadne z nich nie chciało, by jego ręce choćby drgnęły, ale w końcu zsunął ją, jeden rękaw po drugim, a potem na pokład spadły dżinsy. Wreszcie zrzucił buty. Podnieśli się wtuleni w siebie, chwiejąc się na rozkołysanej łodzi, smagani deszczem i wiatrem. Pam wzięła go za rękę i zaprowadziła za pulpit sterowniczy. Delikatnie położyła go na pokładzie i usiadła na nim okrakiem. Kelly próbował się podnieść, ale nie pozwoliła mu na to. Pochyliła się nad nim, a jej biodra zaczęły falować z łagodną gwałtownością. Kelly był na to tak nieprzygotowany, jak na wszystko, co spotkało go tego popołudnia, 'Jego okrzyk zdał się głośniejszy od huku pioruna. Kiedy otworzył oczy, zobaczył jej twarz o centymetry od swojej, ozdobioną uśmiechem anioła. - Przepraszam, Pam,ja... 27 Uciszyła go chichotem. - Zawsze jesteś tak dobry? Wiele minut później Kelly leżał, obejmując jej szczupłe ciało, i tak pozostali, aż sztorm ucichł. Bał sieją puścić, lękał się, że to wszystko okaże się tak nierzeczywiste, jak być musiało. Zrobiło się chłodno, więc zeszli pod pokład. Kelly przyniósł ręczniki i wytarli się do sucha. Próbował się do niej uśmiechnąć, ale powrócił ból, potęgowany wspomnieniem ostatniej cudownej godziny, i teraz dla odmiany to Pam była zaskoczona. Usiadła obok niego na podłodze salonu, a kiedy przyciągnęła jego głowę do swojej piersi, rozpłakał się. O nic nie pytała. Była wystarczająco domyślna. Tuliła go mocno, aż skończył, a jego oddech wrócił do normalnego rytmu. - Przepraszam - powiedział po chwili. Próbował się ruszyć, lecz nie pozwoliła mu. - Nie musisz nic wyjaśniać. Ale chciałabym pomóc - odparła, świa doma, że już tego dokonała. Zauważyła to niemal od razu po tym, jak wsiadła do jego samochodu: był silnym, boleśnie zranionym mężczy zną. Tak bardzo różnił się od innych, których znała. Kiedy wreszcie prze mówił, czuła jego głos na swojej piersi. - To było prawie siedem miesięcy temu. Miałem robotę w Missisi pi. Była w ciąży, dowiedzieliśmy się o tym niedługo przedtem. Poszła do sklepu i... to była ciężarówka, duża ciężarówka z naczepą. Nawalił prze wód hamulcowy. - Nie był w stanie powiedzieć nic więcej, zresztą nie musiał. - Jak miała na imię? - Tish... Patricia. - Jak długo byliście... - Półtora roku. I nagle... odeszła. Nie spodziewałem się tego. To znaczy harowałem jak wół, robiłem różne niebezpieczne rzeczy, ale to już przeszłość, która dotyczyła mnie, nie jej. Nie myślałem, że... - Głos znów mu się załamał. Pam spojrzała na niego i w przygaszonym świetle salonu zobaczyła blizny, których wcześniej nie zauważyła. Była cieka wa, jaka historia się za nimi kryje. Nieważne. Wtuliła policzek w czubek jego głowy. Teraz powinien już być ojcem. I nie tylko. - Nigdy nikomu tego wszystkiego nie mówiłeś, prawda? - Tak. - A czemu zrobiłeś to teraz? - Nie wiem - szepnął. - Dziękuję. - Kelly spojrzał na nią ze zdumieniem. - Jeszcze żaden mężczyzna nie zrobił dla mnie czegoś tak miłego. 28 - Nie rozumiem. - Rozumiesz - odparła. - Tish też. Pozwoliłeś mi zająć jej miejsce. A może zrobiła to ona. Kochała cię, John. Musiała cię bardzo kochać. I kocha cię nadal. Dziękuję, że pozwoliłeś, bym ci pomogła. Znów się rozpłakał, a Pam przygarnęła jego głowę do swojej piersi, tuląc go jak małe dziecko. Pozostali w tej pozycji przez dziesięć minut, choć żadne nie patrzyło na zegar. Kiedy się uspokoił, pocałował ją z wdzięcznością, która błyskawicznie przerodziła się w pożądanie. Pam położyła się i pozwoliła mu przejąć kontrolę nad sytuacją, tego właśnie potrzebował teraz, gdy sercem znów był mężczyzną. Wynagrodził ją hojnie za to, co dla niego zrobiła, i tym razem to jej okrzyki zagłuszyły huk pioruna. Zasnął u jej boku, a ona pocałowała go w nieogolony policzek. Z jej oczu polały się łzy, kiedy pomyślała, co przyniósł jej dzień, który zaczął się tak strasznie. Rozdział 2 SPOTKANIE Kelly jak zwykle obudził się pół godziny przed wschodem słońca. Usłyszał krzyki mew i zobaczył pierwszą bladą zorzę na horyzoncie. W pierwszej chwili zdziwił się na widok szczupłej ręki obejmującej jego pierś, ale po chwili wszystko sobie przypomniał. Odsunął się od Pam i poprawił koc, bo poranek był chłodny. Nadszedł czas zająć się łodzią. Nastawił ekspres do kawy, wciągnął kąpielówki i wyszedł na pokład. Z zadowoleniem zauważył, że nie zapomniał włączyć światła kotwicznego. Niebo było bezchmurne, a powietrze rześkie po nocnej burzy. Kelly poszedł na dziób i zobaczył, że jedna z kotwic nieco się przesunęła. Skarcił się za to w duchu, choć właściwie nic złego się nie stało. Lustro wody było gładkie i połyskujące, wiał lekki wiatr. Blask jutrzenki zalewał upstrzoną drzewami linię brzegu na wschodzie. Pomyślał, że to jeden z najładniejszych poranków, jakie pamięta. Potem uświadomił sobie, że to, co się zmieniło, nie ma nic wspólnego z pogodą. - Cholera - szepnął do świtu, który jeszcze nie nastał. Był cały zesztywniały, więc zrobił kilkanaście ćwiczeń rozciągających, by rozluźnić mięśnie. Świetnie się czuł bez codziennego kaca. Policzył, ile godzin spał. Aż dziewięć? - zdziwił się. Nic dziwnego, że jest taki wypoczęty. 29 Kolejnym punktem porannego programu było wytarcie wody, która zebrała się na pokładzie. W pewnej chwili usłyszał stłumiony pomruk silników dieslowskich. Spojrzał na zachód, wypatrując nadpływającej łodzi, ale wszystko przesłaniała niesiona przez bryzę mgła. Poszedł do sterowni na mostku i uniósł lornetkę do oczu. W szkła uderzył silny blask reflektora. Światło oślepiło go i natychmiast zgasło, po czym ktoś powiedział przez megafon: - Przepraszam, Kelly, nie wiedziałem, że to ty. Po dwóch minutach przy burcie „Springera'" wyrosła znajoma sylwetka okrętu patrolowego straży przybrzeżnej. Kelly założył gumowe odbijacze. - Próbujesz mnie zabić czy co? - spytał. - Przepraszam. - Kwatermistrz pierwszej klasy Manuel „Portagee" Oreza przeszedł z jednego pokładu na drugi. Wskazał na odbijacze. - Chcesz zranić moje uczucia? - A w dodatku złe maniery - mruknął Kelly, idąc w stronę gościa. - Wyjaśniłem już chłopakowi, co i jak -zapewnił go Oreza. Wyciąg nął rękę. - Witaj, Kelly. W ręce trzymał styropianowy kubek z kawą. Kelly wziął go i roześmiał się. - Przyjmuję przeprosiny. - Oreza słynął ze swojej kawy. - To była długa noc. Wszyscy jesteśmy zmęczeni, a to młoda załoga - wyjaśnił strażnik znużonym tonem. On sam miał ledwie dwadzieścia osiem lat, a był najstarszy na swojej łodzi. - Jakieś kłopoty?-spytał Kelly. Oreza skinął głową, rozglądając się po morzu. - Jakiś kretyn na żaglówce gdzieś się zawieruszył podczas burzy i teraz wszędzie go szukamy. - Nieźle wiało, Portagee-zauważył Kelly. -Ani się obejrzałeś i już waliły pioruny. - Taa, uratowaliśmy sześć łodzi, tylko tej jednej nie możemy zna leźć. Zauważyłeś w nocy coś niezwykłego? - Nie. Wypłynęliśmy z Baltimore koło czwartej. Tu byliśmy dwie i pół godziny później. Zakotwiczyłem, kiedy nadciągnęła burza. Widoczność była bardzo słaba, niewiele zobaczyliśmy, zanim zeszliśmy pod pokład. - My? - Oreza podszedł do steru, podniósł mokry top i rzucił go Kelly'emu. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć, ale w oczach kryło się zaciekawienie. Miał nadzieję, że jego przyjaciel kogoś znalazł. Los ciężko go doświadczył. Kelly oddał mu kubek z równie obojętną miną. 30 - Płynął za nami frachtowiec - ciągnął. - Włoska bandera, kontene rowiec, załadowany mniej więcej do połowy, prędkość około piętnastu węzłów. Ktoś jeszcze wyszedł z portu? - Taa. - Oreza skinął głową i dodał z irytacją zawodowca: - To mnie martwi. Cholerne łajby handlowe zapieprzają na pełnym gazie i wszyst ko mają gdzieś. - Tak to bywa. Jak człowiek wychyla się ze sterówki, to niech się nie dziwi, że go ochlapie. Zresztą któraś załoga mogła złamać przepisy. Może tego twojego zaginionego ktoś staranował - odparł Kelly ponu rym tonem. Nie byłby to pierwszy raz, nawet na akwenie tak cywilizo wanym jak zatoka Chesapeake. - Może. - Oreza zmarszczył brwi. Nie brał takiej możliwości pod uwagę i był zbyt zmęczony, by to ukrywać. - W każdym razie jakbyś zobaczył małą łódkę z żaglem w pomarańczowo-białe pasy, to daj znać. - Jasne. Oreza spojrzał za dziób. - Dwie kotwice przy takim wietrzyku? Są za blisko siebie. Myśla łem, że lepiej się znasz na rzeczy. - Rozmawiasz z byłym bosmanmatem. Od kiedy to gryzipiórkom wolno podskakiwać do prawdziwych marynarzy? - To był tylko żart. Kelly wiedział, że Portagee lepiej od niego zna się na małych łodziach. Inna sprawa, że niewiele lepiej. Oreza wrócił na kuter. Wskoczywszy na pokład, uśmiechnął się i wskazał top w ręku Kelly'ego. - Tylko nie zapomnij włożyć koszuli! Powinna idealnie pasować - rzucił i zniknął w sterówce, zanim Kelly zdążył cokolwiek odpowiedzieć. Był tam też jakiś cywil, co wydało mu się dziwne. Po chwili rozległ się warkot silników i kuter odpłynął na północny zachód. - Dzień dobry. Kto to był? Kelly odwrócił się. Pam nie miała na sobie nic więcej niż w chwili, kiedy przykrył ją kocem, ale stwierdził, że aby go zaskoczyć, musiałaby zrobić coś przewidywalnego. Jej włosy były splątane jak u Meduzy, a oczy zamglone, jakby źle spała. - Straż przybrzeżna. Szukają zaginionej łodzi. Jak ci się spało? - Dobrze. - Podeszła do niego. W oczach miała łagodność, która wydawała się dziwna o tak wczesnej porze, ale dla w pełni rozbudzone go marynarza była najpiękniejszym widokiem na świecie. - Dzień dobry. - Pocałunek. Uścisk. Pam odsunęła się lekko i wykonała coś zbliżonego do pirueta. Złapał ją w talii i podniósł. - Co zjesz na śniadanie? - spytał. 31 - Nie jadam śniadań - odparła Pam, wyciągając do niego ręce. - Aha. - Kelly uśmiechnął się. - Niech ci będzie. Po godzinie zmieniła zdanie. Kelly usmażył jajka na bekonie, a Pam chłonęła je tak łapczywie, że mimo jej protestów zrobił dokładkę. Obserwując ją, zauważył, że powiedzieć o niej „chuda" to za mało; tu i ówdzie wystawały jej żebra. Była niedożywiona, co nasunęło mu kolejne niezadane pytanie. Tak czy inaczej, miał na to lekarstwo. Kiedy zjadła cztery jajka, osiem plastrów bekonu i pięć grzanek - prawie dwa razy więcej niż wynosiła jego poranna porcja- można było zacząć nowy dzień. Kelly nauczył ją obsługi sprzętu kuchennego i poszedł podnieść kotwice. Nie spieszyło im się. W dalszą drogę ruszyli przed ósmą. Zapowiadała się upalna, słoneczna sobota. Kelly założył ciemne okulary, usadowił się wygodnie w fotelu i od czasu do czasu pociągał łyk z kubka, by nie zasnąć. Skierował łódź na zachód. Trzymał się krawędzi kanału, chcąc uniknąć setek kutrów rybackich, które na pewno wypłyną na połów skorpionów. - Co to? - spytała Pam, wskazując pływaki za lewą burtą. - Więcierze do łowienia krabów. To coś w rodzaju klatek. Kraby wpływają do środka i nie mogą się wydostać. Pływaki wskazują, gdzie ich szukać. - Podał Pam lornetkę i pokazał jej łódź oddaloną o mniej więcej cztery kilometry na wschód. - Łapią te biedactwa w pułapki? Kelly parsknął śmiechem. - Na śniadanie jadłaś bekon, prawda? Myślisz, że świnka, z której pochodził, popełniła samobójstwo? Spojrzała na niego z szelmowską miną. - No... nie. - Nie przejmuj się za bardzo. Krab to tylko duży wodny pająk, choć całkiem smaczny. Obrócił ster w prawo, by ominąć czerwoną boję wyznaczającą kanał prowadzący do portu. - Ale to takie okrutne. - Życie takie bywa - powiedział Kelly i od razu tego pożałował. - Wiem - rzuciła sucho. Nie spojrzał na nią tylko dlatego, że w porę się powstrzymał. To jedno słowo zawierało ładunek emocjonalny, który przypomniał mu, że ta dziewczyna też ma swoje demony. Ale Pam szybko powściągnęła emocje. Odchyliła się na fotel sternika i oparła o Kelly'ego. Po raz ostatni 32 zmysły ostrzegły go, że coś jest nie w porządku. No ale tu, na pełnym morzu, chyba nie ma żadnych demonów? - Lepiej zejdź pod pokład - powiedział. - Czemu? - Słońce będzie dziś mocno grzało. Krem jest w apteczce w kiblu. - W kiblu? - No, w łazience! - Dlaczego na łodzi wszystko nazywa się inaczej? Kelly zaśmiał się. - Żeby marynarze mogli rządzić. No już! Idź i się nasmaruj, bo do lunchu zmienisz się we frytkę. Pam skrzywiła się. - Muszę też wziąć prysznic. Mogę? - Dobry pomysł - odparł, nie patrząc na nią. - Po co odstraszać ryby. - Ach, ty! - Klepnęła go w ramię i zeszła na dół. - Zniknął, normalnie zniknął - burknął Oreza, pochylony nad mapą na posterunku straży przybrzeżnej Thomas Point. - Trzeba było wezwać na pomoc helikopter - zauważył cywil. - W nocy nic by to nie dało. Nawet mewy wolały przeczekać sztorm. - Dokąd mógł popłynąć? - Nie wiem, może utonął. - Oreza wbił wzrok w mapę. - Mówił pan, że płynął na północ. Obskoczyliśmy wszystkie porty, a Max spraw dził zachodnie wybrzeże. Jest pan pewien, że ma wierny opis łodzi? - Czy jestem pewien? Cholerny świat, przecież to dzięki nam ją do stali! - Rozdrażnienie cywila można było wytłumaczyć dwudziestoma ośmioma godzinami bez snu i chorobą morską, która dopadła go na po kładzie kutra, ku uciesze załogi. - Może rzeczywiście poszedł na dno - stwierdził szorstko, choć sam w to nie wierzył. - Nie rozwiązałoby to waszego kłopotu? - Reakcją na ten nieudany żart był gniewny pomruk i kwatermistrz Manuel Oreza napotkał ostrze gawcze spojrzenie komendanta posterunku, siwego chorążego nazwi skiem Paul English. - Wie pan - powiedział mężczyzna zmęczonym głosem - tego kło- potu chyba nic nie rozwiąże, ale płacą mi za to, żebym spróbował. - Mamy za sobą długą noc. Moja załoga pada z nóg i jeśli nie ma Pan dobrego powodu, by dalej tu czuwać, powinien pan znaleźć sobie wolne łóżko i się zdrzemnąć. . Cywil podniósł głowę i uśmiechnął się słabo, by złagodzić wrażenie, jakie wywarła jego ostatnia wypowiedź. 33 - Panie Oreza, człowiek tak bystry jak pan powinien być oficerem. - Skoro jestem taki bystry, czemu w nocy nie zauważyliśmy nasze go znajomego? - A ten facet, którego widzieliśmy o świcie? - Kelly? Były bosman, porządny gość. - Młody jak na bosmana - rzekł English, patrząc na nie najlepsze zdjęcie zrobione w świetle reflektora. Był nowy na tym posterunku. - Awans dostał razem z Krzyżem Marynarki - wyjaśnił Oreza. Cywil podniósł wzrok. - Czyli nie sądzi pan, że... - Nie ma takiej możliwości. Cywil potrząsnął głową. Po chwili wahania poszedł do sali sypialnej. Przed zachodem słońca znów wyjdą w morze, potrzebował więc snu. - No i jak było? - spytał English po wyjściu mężczyzny. - Gość ma masę sprzętu, kapitanie. - Jako komendant posterunku, English miał prawo do tego tytułu, tym bardziej że na morzu dawał Ore- zie wolną rękę. - Jedno jest pewne: mało sypia. - Przez jakiś czas będziemy musieli z nim współpracować i chcę, żebyś się tym zajął. Oreza postukał ołówkiem w mapę. - Nadal uważam, że najlepiej byłoby prowadzić obserwację z tego miejsca. Wiem, że temu człowiekowi można zaufać. - Ale ten nasz się nie zgodził. - Nie jest marynarzem, panie English. Nie mam nic przeciwko temu, żeby mi mówił, co robić, ale za mało wie, żeby mówić jak. - Oreza za kreślił interesujące go miejsce. - Nie podoba mi się to. - Bo nie musi - powiedział wysoki mężczyzna. Rozciął scyzory kiem gruby papier, ukazując plastykowy pojemnik z białym proszkiem. - Trzysta tysięcy za kilka godzin pracy. Co ci nie pasuje? Może coś prze oczyłem? - A to dopiero początek - powiedział trzeci mężczyzna. - Co zrobimy z łodzią? - spytał ten, który miał skrupuły. Wysoki przerwał pracę i podniósł głowę. - Żagla się pozbyłeś? - Tak. - To łódź możemy gdzieś schować... ale chyba lepiej byłoby jązato- pić. Tak, to właśnie zrobimy. 34 - A co z Angelem? - Wszyscy trzej spojrzeli na nieprzytomnego, krwawiącego mężczyznę. - On też pójdzie na dno - zauważył wysoki bez większych emocji. - Tu jest dobre miejsce. - Dwa tygodnie i nic z niego nie zostanie. Dużo tu zwierząt. - Trze ci mężczyzna machnął ręką w stronę mokradeł. - Widzicie, jakie to łatwe? Nie ma łodzi, nie ma Angela, nie ma ryzyka, a jest trzysta patoli. Czego byś jeszcze chciał, Eddie? - Jego kumplom to się nie spodoba. - Ta uwaga była raczej wyra zem przekory niż skrupułów. - Jakim kumplom? - spytał Tony, nie patrząc na nich. - Kablował, nie? Uu kumpli może mieć kabel? Eddie ugiął się pod ciężarem argumentów. Podszedł do nieprzytomnego Angela. Krew wciąż się sączyła z licznych ran, a klatka piersiowa falowała powoli, kiedy próbował łapać powietrze. Nadszedł czas, by położyć temu kres. Eddie wiedział o tym; chciał tylko odwlec to, co nieuniknione. Wyjął z kieszeni mały automatyczny pistolet kaliber 22, przystawił go do potylicy Angela i strzelił. Ciało drgnęło, po czym zwiotczało. Eddie odłożył pistolet i wywlókł zwłoki na zewnątrz, zostawiając Henry'ego i jego kumpla, którzy zajęli się tym, co najważniejsze. Zawinął Angela w uprzednio przygotowaną sieć rybacką i wyrzucił do wody przez rufę motorówki. Odpłynął kilkaset metrów, zgasił silnik i kiedy łódź zaczęła dryfować, przywiązał do sieci betonowe kloce. Sześć wystarczyło, by Angelo poszedł na dno, znajdujące się na głębokości około dwu i pół metra. Woda była w tym miejscu dość przejrzysta i to nieco zmartwiło Eddiego, ale tylko do chwili, kiedy zobaczył, ile tu krabów. Za dwa tygodnie po Angelu nie będzie śladu. To był znacznie skuteczniejszy sposób załatwiania spraw od dotychczasowego; przyda się na przyszłość. Trudniej będzie pozbyć się małej żaglówki. Trzeba znaleźć głębszą wodę, ale na myślenie o tym miał cały dzień. Kelly skręcił w prawo, by ominąć skupisko łodzi sportowych. Widział już oddaloną o jakieś siedem kilometrów wyspę. Właściwie nie było na co patrzeć. Ot, wzgórek na horyzoncie, nawet żadnego drzewa. Ale należała do niego i zapewniała tyle prywatności, ile człowiek mógł sobie wymarzyć. Jedynym minusem był fatalny odbiór telewizji. Battery Island miała długą i nieciekawą historię. Jej współczesna na-zwa, bardziej ironiczna niż trafna, pochodziła z początków dziewiętnastego wieku, kiedy jakiś pomysłowy wojak postanowił rozmieścić tam baterię dział mających strzec zwężenia zatoki Chesapeake przed Brytyjczykami 35 płynącymi w stronę Waszyngtonu, by ukarać młody kraj, który nierozważnie ośmielił się rzucić rękawicę najpotężniejszej flocie świata. Dowódca brytyjskiej eskadry zauważył kilka niegroźnych kłębów dymu na wyspie i, pewnie bardziej rozbawiony niż wściekły, podprowadziwszy jeden statek na odległość strzału, dał kilka salw z długich dział na dolnym pokładzie. Ochotnicy obsługujący baterię nie potrzebowali dodatkowej zachęty, by rzucić się biegiem do łodzi i uciec na ląd. Wkrótce potem oddział marynarzy i kilku żołnierzy Królewskiej Piechoty Morskiej popłynęło szalupą na brzeg, by wbić gwoździe w otwory zapałowe. Po tym zajściu Brytyjczycy spokojnie popłynęli w górę rzeki Patuxent, skąd pomaszerowali na Waszyngton i z powrotem, w międzyczasie zmuszając Dolley Madison do ewakuacji Białego Domu. Następnym celem ich kampanii było Baltimore, ale ta operacja miała już nieco inne skutki. Bartery Island, którą objął we władanie - choć niechętnie - rząd federalny, stała się kłopotliwym dodatkiem do niepotrzebnej wojny. Ponieważ nikt nie zajmował się umocnieniami ziemnymi, wyspę zarosły chwasty i tak już zostało przez prawie sto lat. Rok 1917 przyniósł pierwszą prawdziwą wojnę toczoną przez Stany Zjednoczone poza granicami kraju. Marynarka amerykańska, zagrożona przez U-Booty, potrzebowała ustronnego miejsca, w którym mogłaby testować swoje działa. Bartery Island wydawała się idealna do tego celu - od Norfolk dzieliło ją tylko kilka godzin rejsu; dlatego jesienią tego roku wyspa rozbrzmiewała hukiem dwunasto i czternastocalowych dział pancerników, które zatopiły trzecią jej część i wielce uprzykrzyły życie wędrownym ptakom, przekonanych od dawna, że w tamtej okolicy nie muszą obawiać się myśliwych. Jedyną godną odnotowania nowiną było zatopienie w odległości kilku kilometrów na południe przeszło stu stat ków towarowych z okresu pierwszej wojny światowej. Wraki porosły wodorostami i upodobniły się do wysp. Kolejna wojna i nowe rodzaje broni przywróciły senną wyspę do życia. Pobliska baza lotnictwa marynarki wojennej potrzebowała poligonu dla pilotów. Bartery Island, dzięki zatopionym w jej pobliżu statkom, nadawała się idealnie. Wybudowano więc na niej trzy potężne betonowe bunkry, z których oficerowie mogli obserwować bombowce TBF i SB2C, ćwiczące atak na wyspy w kształcie okrętów i obracające wiele z nich w popiół do czasu, kiedy jedna z bomb za późno zsunęła się ze wspornika i zniszczyła jeden z bunkrów, dzięki Bogu pusty. Jego szczątki zostały dokładnie uprzątnięte - w myśl zasady, że porządek musi być - a wyspę przerobiono na bazę ratowniczą, w której stacjonowały okręty mające ratować ofiary ewentualnych katastrof lotniczych. Wymagało to 36 zbudowania betonowego nabrzeża i hangaru dla łodzi, a także wyremontowania dwóch ocalałych bunkrów. Ogólnie rzecz biorąc, wyspa dobrze się przysłużyła gospodarce lokalnej i budżetowi federalnemu. Dopiero od niedawna okręty ratownicze zastąpiono śmigłowcami, uznano ją za zbędną. Długo pozostawała niezauważona na liście niechcianego mienia rządowego, aż wreszcie wydzierżawił ją Kelly. Gdy zbliżali się do wyspy, Pam położyła się na kocu i prażyła się w słońcu pod cienką warstwą ochronnego kremu. Nie miała kostiumu kąpielowego, była tylko w staniku i majtkach. Niestosowność tego stroju budziła w Kellym jakiś niejasny dyskomfort, którego nie potrafił logicznie uzasadnić. Tak czy inaczej, teraz musiał sterować. Na podziwianie ciała Pam jeszcze przyjdzie czas, mówił sobie mniej więcej co minutę, zerkając na nią z ukosa. Przekręcił ster mocniej w prawo, by ominąć duży jacht rybacki. Znów spojrzał na Pam. Zsunęła ramiączka stanika, żeby równo się opalić. Kelly uznał, że to doskonały pomysł. Seria krótkich sygnałów syreną zaskoczyła ich oboje. Kelly rozejrzał się dokoła i utkwił wzrok w łodzi znajdującej się dwieście metrów za lewą burtą. Jakiś mężczyzna machał do niego z mostka. Kelly obrócił ster w lewo i powoli dobił do burty łodzi. Na wszelki wypadek nie zdejmował ręki z manetek gazu; kimkolwiek był ten człowiek, na żeglarza się nie nadawał. - Co się stało?! - krzyknął Kelly przez megafon. - Śruby się urwały - wyjaśnił śniady mężczyzna. - Co mamy robić? Wiosłować, miał ochotę odpowiedzieć Kelly, ale tak nie wypadało. Podpłynął bliżej, by zorientować się w sytuacji. Była to średniej wielkości rybacka łódź motorowa, typu Hatteras. Mężczyzna na mostku miał jakieś metr siedemdziesiąt wzrostu i pięćdziesiąt kilka lat. Jego nagą pierś porastały ciemne włosy. Towarzysząca mu kobieta wyglądała na speszoną. - Nie macie żadnych śrub? - spytał Kelly. - Chyba nadzialiśmy się na piaszczystą łachę —odparł mężczyzna. - Jakieś pół kilometra w tamtym kierunku. - Wskazał miejsce, które Kelly zawsze omijał z daleka. - Fakt, jest tam taka. Jeśli chcecie, mogę was wziąć na hol. Macie wystarczająco mocną linę? - Tak - potwierdził mężczyzna i poszedł na dziób do schowka na liny. Kelly odpłynął w bok i obserwował „kapitana", jak go ironicznie nazwał w myślach. Facet nie potrafił czytać mapy. Nie znał prawidłowego 37 sposobu przywoływania innej łodzi, nie wiedział nawet, jak wezwać straż przybrzeżną. Ot, kupił jacht typu Hatteras i choć dobrze to świadczyło o jego guście, Kelly podejrzewał, że większą rolę odegrał tu cwany sprze- dawca. Lecz, ku jego zaskoczeniu, mężczyzna wprawnie obchodził się z liną. Po chwili przywołał „Springera" gestem ręki. Kelly podpłynął do niego tyłem, przeszedł na rufę i wziął linę holowniczą, którą przymocował do dużej knagi na pawęży. Potem wrócił na mostek i lekko pchnął manetkę. - Niech pan włączy radio - powiedział do właściciela hatterasa. - i proszę ustawić ster na „zero". Wszystko jasne? - Tak. - Mam nadzieję - mruknął Kelly pod nosem i dodawał gazu dotąd, aż lina się naprężyła. - Co się stało? - spytała Pam, która już od dłuższej chwili obserwo wała, co się dzieje. - Ludzie zapominają, że pod wodą jest dno. Jeśli uderzy się w nie mocno, to i owo może się zepsuć. - Zawiesił głos. - Może włóż coś na siebie? Zachichotała i zeszła pod pokład. Kelly zwiększył prędkość do czterech węzłów, po czym skręcił na południe. Nie pierwszy raz musiał robić za ratownika i pomyślał, że powinien sobie sprawić specjalny blankiet na rachunki. Bardzo wolno dobił do brzegu, uważając na holowaną łódź. Zszedł z mostka, by założyć odbijacze, po czym zeskoczył na brzeg, zawiązał dwie cumy i ruszył w stronę hatterasa. Właściciel łodzi przygotował już liny. Rzucił je Kelly'emu na nabrzeże i założył odbijacze. Kelly ciągnął hatterasa przez parę metrów, korzystając z okazji, by zaprezentować Pam swoją muskulaturę. Zacumowanie zabrało mu pięć minut, potem mógł zająć się „Springerem". - Jest pańska? - spytał mężczyzna. - A jakże - odparł Kelly. - Witam na mojej łasze. - Sam Rosen - przedstawił się mężczyzna i wyciągnął rękę. Choć miał silny uścisk, Kelly zauważył, że jego dłonie są szczupłe i delikatne. - John Kelly. - To moja żona Sarah. - Pewnie to pani jest nawigatorem - rzekł Kelly z uśmiechem. Sarah była niska i tęga, a w jej piwnych oczach migotało rozbawie nie zmieszane ze wstydem. - Dziękujemy panu za pomoc - powiedziała z nowojorskim akcentem. 38 - Ludzie muszą sobie pomagać, szanowna pani. Co się stało? - W miejscu, w którym utknęliśmy, mapa pokazywała dwa metry głębokości. Ta łódź ma raptem metr zanurzenia! A odpływ był pięć go dzin temu! - wybuchła. Nie czuła złości do Kelly'ego, ale był pod ręką, a mężowi już zdążyła powiedzieć, co myśli. - Łachę powiększyły sztormy, które przeszły tędy w zimie. Zresztą na moich mapach widać, że jest tam płycej. Poza tym to miękkie dno. Na pokładzie pojawiła się Pam, ubrana prawie przyzwoicie. Kelly chciał ją przedstawić i dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, że nie zna jej nazwiska. Na szczęście sama to zrobiła krótkim: - Cześć, jestem Pam. - Może macie ochotę się odświeżyć? - zaproponował. - Mamy cały dzień na rozwiązanie waszego problemu. Państwo Rosen skwapliwie przytaknęli i Kelly poprowadził całą trójkę do swojego domu. - O kurczę, co to? - spytał Sam Rosen. „To", czyli jeden z bunkrów zbudowanych w 1943 roku, miał powierzchnię stu osiemdziesięciu metrów kwadratowych i dach metrowej grubości. Cała konstrukcja była żelbetowa i niemal tak solidna, na jaką wyglądała. Obok stał drugi, mniejszy bunkier. - Dawniej wyspa należała do marynarki wojennej - wyjaśnił Kelly - ale teraz ja ją dzierżawię. - Zbudowali ci niezłe nabrzeże - zauważył Rosen. - Fakt - przyznał Kelly. - Mogę spytać, czym się zajmujesz? - Jestem chirurgiem - odparł Rosen. - Ach tak. - To wyjaśniało, czemu ma takie dłonie. - Profesorem chirurgii - poprawiła Sarah. - Ale sternik z niego ża den! - Mapy były do niczego! - burknął profesor. - Chyba słyszałaś, co mówił John. - Jasne. Teraz coś przekąsimy, wypijemy po piwku i od razu przy jemniej nam się będzie rozmawiało. -Kelly sam był zaskoczony swoimi słowami. W tej chwili jego uszy złowiły głośny trzask dochodzący z po łudnia. Niesamowite, jak dobrze dźwięki niosły się nad wodą. - Co to było? - Sam Rosen też miał dobry słuch. - Pewnie jakiś gówniarz upolował piżmaka z dwudziestkidwójki - stwierdził Kelly. - To spokojna okolica. Tylko jesienią kaczki i gęsi tro chę hałasują przed świtem. - Polujesz? - Już nie - odparł Kelly. 39 Rosen spojrzał na niego ze zrozumieniem i Kelly po raz drugi uznał, że źle go ocenił. - Od dawna? - Dosyć. Skąd wiedziałeś? - Po stażu byłem na Iwo i Okinawie. Statek szpitalny. - Hmm, za czasów kamikadze? Rosen skinął głową. - Taa, ubaw po pachy. A ty na czym służyłeś? - Głównie na brzuchu - odparł Kelly z szerokim uśmiechem. - Saper podwodny? Wyglądasz na nurka - powiedział Rosen. - Mia łem kilku takich pod nożem. - Tak jakby, choć robiłem rzeczy mniej ambitne. - Kelly wprowa dził szyfr i otworzył ciężkie stalowe drzwi. Wnętrze zaskoczyło gości. Żelbetowe ściany były pomalowane, a podłogi wyłożone dywanami. Tylko wąskie okienka przypominały, jakim celom bunkier dawniej służył. Lekki nieład wskazywał, że mieszka tu samotny mężczyzna. Wszystko było urządzone niby schludnie, lecz nie tak, jak zrobiłaby to kobieta. Rosenowie zauważyli też, że to pan domu zaprowadził ich do „kambuza" i wyjął różne rzeczy z lodówki, podczas gdy Pam błąkała się po bunkrze, lekko oszołomiona. - Miło tu, chłodno - zauważyła Sarah. - Ale założę się, że w zimie jest wilgotno. - Nie jest aż tak źle. - Kelly wskazał kaloryfery pod ścianami. -Na parę. Bunkry budowano zgodnie z wytycznymi rządu. Wszystko działa i wszystko za dużo kosztowało. - Jak można zdobyć coś takiego? - spytał Sam. - Przyjaciel pomógł mi dostać dzierżawę. Rządowi wyspa nie była już potrzebna. - To musi być dobry przyjaciel - powiedziała Sarah, podziwiając wbudowaną w ścianę lodówkę. - Fakt. Wiceadmirał Winslow Holland Maxwell miał gabinet w skrzydle E Pentagonu. Z okna mógł oglądać panoramę Waszyngtonu... i demonstrantów, zauważył w duchu ze złością, MORDERCY DZIECI! - głosił jeden z transparentów. Była nawet flaga Wietnamu Północnego. Tego sobotniego ranka grube szyby w oknach tłumiły skandowane okrzyki. Wiceadmirał, były pilot myśliwców, nie słyszał słów, tylko rytm, i nie mógł się zdecydować, co go bardziej wkurza. - To ci nie służy, Dutch. 40 - Jakbym nie wiedział! - burknął Maxwell. - Prawo do robienia takich rzeczy jest jedną ze swobód, których bronimy - stwierdził kontradmirał Casimir Podulski, choć sam nie wie rzył w to, co mówi. Jego syn zginął nad Hajfongiem w myśliwcu A-4. Informacja ta trafiła do gazet z uwagi na pochodzenie młodego lotnika i w następnym tygodniu Podulski dostał jedenaście anonimowych tele fonów; niektórzy tylko śmiali się do słuchawki, inni otwarcie drwili z je go udręczonej żony. - To mili, spokojni, wrażliwi młodzi ludzie. - Więc czemu masz taki świetny humor, Cas? - Przyniosłem coś do sejfu, Dutch. - Podulski podał Maxwellowi grubą teczkę. Oklejona była taśmą w białe i czerwone paski, a na wierz chu widniał kryptonim „Zielony Bukszpan". - Pozwolą nam w to wejść? - Męczyłem się do wpół do czwartej, ale ich przekonałem. Tyle że dotyczy to tylko kilku z nas. Mamy zgodę na pełne studium wykonalno ści. - Admirał Podulski usiadł w głębokim skórzanym fotelu i zapalił papierosa. Twarz zeszczuplała mu po śmierci syna, ale niebieskie oczy nadal płonęły jasnym blaskiem. - Pozwolą nam przygotować plany? - Maxwell i Podulski dążyli do tego od kilku miesięcy, bez większych nadziei na sukces. - A kto by nas o cokolwiek podejrzewał? - odparł Cas z ironicznym uśmieszkiem. - Chcą, żeby nic nie zostało na papierze. - Jima Greera też dopuścili? - spytał Dutch. - Najlepszy spec od wywiadu, jakiego znam, chyba że gdzieś ukry wasz innego. - Słyszałem, że zaczął pracować w CIA - ostrzegł Maxwell. - To dobrze. Przyda nam się dobry szpieg. - Narobimy sobie wrogów. Całą masę. Podulski machnął ręką w stronę okna i dochodzącego zza niego hałasu. Niewiele się zmienił od 1944 roku i służby na USS „Essex". - Skoro i tak mamy na karku tę hołotę, to paru więcej nie zrobi nam różnicy. - Dawno masz tę łódź? - spytał Kelly mniej więcej w połowie dru giego piwa. Lunch był skromny: chleb z wędliną popijany piwem z bu telki. - Kupiliśmy ją w październiku, ale pływamy dopiero dwa miesiące - Przyznał doktor. - Chodziłem na kursy Towarzystwa Żeglarskiego, skoń czyłem z najwyższymi ocenami. Typ wiecznego prymusa, uznał Kelly. 41 - Nieźle sobie radziłeś z linami - zauważył, głównie po to, by po prawić mu samopoczucie. - Chirurdzy mają wprawę w wiązaniu węzłów. - Też jesteś lekarką? - Kelly zwrócił się do Sarah. - Farmakologiem. Oboje wykładamy w Hopkins. - Od jak dawna mieszkacie tu z żoną? - spytał Sam i zapadła nie zręczna cisza. - Dopiero co się poznaliśmy - odparła Pam bez ceregieli. Rosenowie nie dostrzegli w tej odpowiedzi nic nadzwyczajnego, ale Kelly obawiał się, że uznają go za mężczyznę, który wykorzystuje młodą dziewczynę. Dopiero po chwili zorientował się, że im to przez myśl nie przeszło. - Rzućmy okiem na tę śrubę. - Wstał. - Chodźcie. Rosen wyszedł za nim. Robiło się coraz goręcej i najlepiej było uwinąć się ze wszystkim jak najszybciej. W drugim, mniejszym bunkrze Kelly miał swój warsztat. Zabrał z niego parę kluczy i popchnął w stronę wyjścia przenośny kompresor. Postawił go przy jachcie doktora i zapiął dwa pasy balastowe. - Mam coś robić? - spytał Rosen. Kelly pokręcił głową i zdjął koszulę. - Nie. Jeśli kompresor siądzie, szybko to zauważę, a poza tym zejdę nie głębiej niż na półtora metra. - Nigdy czegoś takiego nie robiłem. - Rosen spojrzał na tors Kel ly'ego okiem chirurga i zauważył trzy blizny, które dobry specjalista mógł by wyretuszować. Zaraz jednak przypomniał sobie, że na polu walki nie zawsze jest czas na kosmetykę. - A ja tak, przy różnych okazjach - powiedział Kelly, podchodząc do drabiny. - Wierzę ci na słowo - mruknął Rosen pod nosem. Po czterech minutach Kelly już piął się z powrotem do góry. - Wiem, w czym problem. - Położył szczątki śrub na betonowym doku. - Boże! W co uderzyliśmy? Kelly usiadł, by zdjąć balast. Z trudem powstrzymywał się od śmiechu. - W wodę, doktorze, w samą wodę. - Co takiego? - Oddałeś łódź do przeglądu, zanim ją kupiłeś? - Pewnie, firma ubezpieczeniowa kazała mi to zrobić. Znalazłem najtańszego mechanika w okolicy, zapłaciłem tylko stówę. 42 - Tak? I jakie usterki znalazł? - Kelly wstał i wyłączył kompresor. - Właściwie żadnych. Stwierdził, że coś jest nie tak z antenami, więc kazałem specowi je obejrzeć, ale były w porządku. Za te pieniądze coś musiał powiedzieć, nie? - Z antenami? - Tak mi powiedział przez telefon. Gdzieś mam pisemny raport, ale facet przekazał mi wszystkie dane telefonicznie. - Z anodami - powiedział Kelly ze śmiechem. - Nie z antenami. - Co? - Rosen był zły, że nie rozumie żartu. - To elektroliza zniszczyła twoje śruby. Reakcja galwaniczna. Do chodzi do niej, kiedy w słonej wodzie znajdą się dwa różne metale, co prowadzi do korozji. Łacha tylko zdarła już zniszczone śruby. Nie mó wili ci o tym na kursie? - No tak, ale... - Ale właśnie czegoś się nauczyłeś, doktorze Rosen. - Kelly poka zał mu resztki śruby. Metal miał konsystencję kruchego ciastka. - To był brąz. - O cholera! - Chirurg wziął do ręki to, co zostało ze śruby, i odła- mał cienki kawałek. - Mechanik chciał, żebyś wymienił cynkowe anody, absorbujące energię galwaniczną. Wymienia się je co parę lat i dzięki temu śruby i ster są zabezpieczone. Działa to jak pilot, dokładnie nie wiem jak, ale efekt znam. Ster też trzeba by wymienić, ale to nic pilnego. Na razie potrzebne ci są dwie nowe śruby. Rosen utkwił wzrok w dali i zaklął. - Idiota ze mnie. Kelly zaśmiał się. - Jeśli to twój największy błąd w tym roku, szczęściarz z ciebie. - Co mam zrobić? - Zamówię śruby przez telefon. Mam znajomego w Solomons, przy śle tu kogoś z nimi, pewnie jutro. - Kelly machnął ręką. - To nic takiego, serio. Przy okazji chciałbym rzucić okiem na twoje mapy. Okazało się, że pochodzą sprzed pięciu lat. - Trzeba co roku kupować nowe. - Cholera! - mruknął Rosen. - Nie przejmuj się - rzekł Kelly pogodnie. - To najlepsza nauczka, jaką mogłeś dostać. Trochę zabolało, ale nie za bardzo. Na przyszłość będziesz mądrzejszy. Doktor wreszcie się odprężył i nawet zdobył się na uśmiech. - Pewnie masz rację, ale Sarah nie pozwoli mi tego zapomnieć. 43 - Powiedz, że to przez mapy — zasugerował Kelly. - A potwierdzisz to? Kelly wyszczerzył zęby w uśmiechu. - W takich chwilach mężczyźni muszą trzymać się razem. - Chyba pana polubię, panie Kelly. - No to gdzie ona, kurwa, jest? - spytał Billy. - Skąd mam wiedzieć, do cholery? - odparł Rick, równie wściekły, a zarazem przerażony na myśl o tym, co powie Henry, kiedy wróci. Ich oczy zwróciły się ku kobiecie. - Jesteś jej przyjaciółką-powiedział Billy. Doris pragnęła uciec z tego pokoju, choć wiedziała, że wtedy i tak nie byłaby bezpieczna. Zadrżała, kiedy Billy podszedł do niej, lecz nie uchyliła się przed ciosem otwartą dłonią, który powalił ją na podłogę. - Mów, co wiesz, suko! - Nic nie wiem -jęknęła. Spojrzała na Ricka, szukając współczu cia, ale nie wyczytała z jego twarzy żadnych emocji. - Wiesz... i będzie lepiej dla ciebie, jeśli mi to powiesz - wycedził Billy. Rozpiął jej szorty i wyjął pas ze spodni. -Zawołaj resztę - rozka zał Rickowi. Doris wstała, nie czekając na polecenie, obnażona od pasa w dół. Wstrząsał nią bezgłośny szloch wywołany oczekiwaniem na ból, który wkrótce miała poczuć. Bała się nawet skulić, świadoma, że nie ucieknie. Nie mogła liczyć na ratunek. Dziewczyny weszły powoli, nie patrząc w jej stronę. Wiedziała, że Pam zamierza uciec, ale nic ponadto, i kiedy usłyszała świst pasa przecinającego powietrze, jedynym pocieszeniem dla niej była pewność, że cokolwiek się stanie, nie zdradzi nic, co mogłoby zaszkodzić jej przyjaciółce. Co tam ból, najważniejsze, że Pam się udało. Rozdział 3 NIEWOLA Kelly schował do warsztatu sprzęt do nurkowania i wypchnął na na-brzeże dwukołowy wózek ręczny, by zabrać pudła z zakupami. Rosen uparł się, że mu będzie pomagać. Nowe śruby miały zostać dostarczone następnego dnia, więc nie palił się do ponownego wyjścia w morze. - Uczysz chirurgii? - powiedział Kelly. 44 - Od ośmiu lat. - Rosen wyrównał pudła na wózku. - Nie wyglądasz na chirurga. Rosen taktownie przyjął komplement. - Nie wszyscy mogą być skrzypkami. Mój ojciec był murarzem. - A mój strażakiem. - Kelly ruszył z pudłami w stronę bunkra. - A propos chirurgów. - Rosen wskazał na pierś Kelly'ego. - Ci, którzy cię szyli, byli dobrzy. Ta rana musiała być paskudna. - Tak bywa, gdy człowiek jest nieostrożny. Ale nie była aż tak groź na, na jaką wygląda. Draśnięte płuco i tyle. - Fakt. Kula ominęła serce o prawie pięć centymetrów. Nic wielkie go. Kelly wniósł pudła do spiżarni. - Miło pogadać z kimś, kto rozumie - stwierdził, wzdrygając się w duchu na wspomnienie uderzenia kuli, która zakręciła nim jak frygą. - Jak już mówiłem, skutek nieostrożności. - Jak długo tam byłeś? - W sumie? Jakieś półtora roku. Zależy, czy liczyć pobyt w szpitalu. - Na ścianie wisi Krzyż Marynarki. Dostałeś go za tamto? Kelly pokręcił głową. - Nie, za coś innego. Wysłali mnie po kogoś na północ. To był pilot A-6. Nie zostałem ranny, ale się rozchorowałem. Miałem parę zadrapań, wiesz, od cierni i tym podobnych. Uległy zakażeniu od wody rzecznej, uwierzysz? Trzy tygodnie leżałem w szpitalu. To było gorsze niż po strzał. - Niezbyt tam miło - rzucił Rosen, kiedy wrócili po ostatnie pudła. - Podobno żyje tam sto gatunków węży. Dziewięćdziesiąt dziewięć jest jadowitych. - A ten setny? Kelly podał doktorowi pudło. - Ten odgryza ci tyłek. - Parsknął śmiechem. - Nie, nie podobało mi się tam. Ale zadanie wykonałem, a admirał awansował mnie na bos mana i dał mi order. Chodź, pokażę ci moją chlubę. - Machnięciem ręki przywołał Rosena na pokład. W czasie pięciominutowego obchodu doktor zwracał uwagę na to, czym „Springer" różni się od jego łodzi. Były tu wszelkie udogodnienia, ale bez luksusów. Zauważył, że jego gospodarz to profesjonalista, wszystkie mapy, którymi dysponował, były aktualne. Kelly wyjął z przenośnej lodówki następne piwo dla doktora, a potem drugie dla siebie. - Jak było na Okinawie? - spytał z uśmiechem. Zmierzyli się wzro- kiem. Nabierali do siebie nawzajem coraz więcej szacunku. 45 Rosen wzruszył ramionami. - Nerwowo - odparł. - Mieliśmy dużo pracy, a kamikadze uznali czerwony krzyż na statku za doskonały cel. - Pracowaliście podczas ich ataków? - Ranni nie mogą czekać. Kelly dopił piwo. - Ja tam wolałbym odpowiedzieć ogniem. Czekaj, wezmę rzeczy Pam i znów odetchniemy klimatyzowanym powietrzem. - Poszedł na rufę po jej plecak i rzucił go Rosenowi, który stał już na nabrzeżu. Dok tor zareagował za późno. Plecak wylądował na betonie i część zawarto ści się wysypała. Kelly zauważył, co jest nie tak, zanim doktor odwrócił się i spojrzał na niego. Wśród innych drobiazgów leżała duża czarna plastykowa butelka bez etykietki. Była niedokładnie zakręcona i wypadło z niej kilka kapsułek. Niektóre sprawy od razu stają się oczywiste. Kelly powoli zszedł z łodzi na nabrzeże. Rosen podniósł pojemnik, włożył kapsułki, które z niego wyleciały, po czym zamknął go i podał Kelly'emu. - Wiem, że to nie twoje, John. - Co to jest, Sam? - Nazwa handlowa brzmi Quaaludes. Metakwalon. Barbituran, śro dek uspokajający. Proszki nasenne. Stosujemy je, by wysyłać ludzi do krainy snów. Dość mocne. Prawdę mówiąc, trochę za bardzo. Wielu uwa ża, że powinno sieje wycofać z obiegu. Nie ma etykietki. To nie jest lek kupiony na receptę. Kelly nagle poczuł się stary i zmęczony. I w pewnym sensie zdradzony. - Aha. - Nie wiedziałeś? - Poznaliśmy się... nie minęły nawet dwadzieścia cztery godziny. Nic o niej nie wiem. Rosen przeciągnął się i przez chwilę wodził wzrokiem po horyzoncie. - No dobra, od tej chwili jestem lekarzem, zgoda? Brałeś kiedyś narkotyki? - Nie! Nie znoszę tego cholerstwa. Ludzie od tego umierają! - Kel ly zareagował gwałtownie, ale jego gniew nie był skierowany przeciw Rosenowi. Profesor przyjął ten wybuch ze spokojem. Teraz to on musiał być rzeczowy. - Ludzie się od tego uzależniają - rzekł. - Nieważne jak. Emocje nic tu nie pomogą. Odetchnij głęboko, powoli wypuść powietrze. Kelly wykonał polecenie i nawet zdobył się na uśmiech. 46 - Mówisz jak mój tata. - Strażacy to mądrzy ludzie. - Rosen zamilkł na chwilę. - Twoja znajoma może mieć kłopoty. Ale wydaje się sympatyczna. No to jak, spróbujemy rozwiązać ten problem? - Myślę, że to zależy od niej - odparł Kelly z goryczą. Czuł się zdra dzony. - Fakt, to zależy od niej - chirurg przybrał nieco surowszy ton - ale od ciebie w pewnym stopniu też, a zachowując się jak idiota, niewiele jej pomożesz. - Musisz być dobrym lekarzem - mruknął Kelly z podziwem. - Jestem - oznajmił Rosen. - To nie moja działka, ale Sarah się na tym zna. To nie jest zła dziewczyna, John, ale coś ją dręczy. Nie wiem, czy zauważyłeś, ale czegoś się boi. - Tak, ale... - Ale przede wszystkim zauważyłeś jej urodę. John, ja też kiedyś miałem dwadzieścia lat. Chodź, czeka nas trochę pracy. - Zatrzymał się i wbił wzrok w Kelly'ego. - Widzę, że to jeszcze nie wszystko. O co chodzi? - Niecały rok temu straciłem żonę - wyjaśnił Kelly. - I myślałeś, że może ona... - Chyba tak. To głupie, prawda? - Nie wiedział, dlaczego tak się przed nim otwiera. Czemu nie miałby pozostawić decyzji Pam? Nie, to nie było dobre wyjście. Gdyby tak postąpił, oznaczałoby to, że wykorzy stał jądo swoich samolubnych celów i odrzucił jak zwiędły kwiat. Mimo wszystko, co przeszedł, wiedział, że nie może tego zrobić, nie może być jednym z tych mężczyzn. Doktor pokręcił głową. - Wszyscy mamy słabości. Ty masz doświadczenie w rozwiązywa niu swoich problemów, ona nie. Chodź, czeka nas dużo pracy. - Wziął wózek w swoje delikatne dłonie i ruszył z nim w stronę bunkra. Chłodne powietrze w środku przywróciło im poczucie rzeczywistości. Pam próbowała zabawiać Sarah rozmową, ale jej to nie wychodziło. A że lekarz zawsze pozostaje lekarzem, Sarah zaczynała przyglądać się swojej towarzyszce z zawodowym zainteresowaniem. Kiedy Sam wszedł do salonu, odwróciła się i posłała mu porozumiewawcze spojrzenie. - Odeszłam z domu, kiedy miałam szesnaście lat - opowiadała Pam monotonnym głosem, który zdradzał więcej, niż się domyślała. Odwróciła się i utkwiła wzrok w plecaku niesionym przez Kelly'ego. . - O, świetnie. Właśnie potrzebowałam paru rzeczy. - Wzięła plecak i Poszła do głównej sypialni. 47 Kelly i Rosen odprowadzili ją wzrokiem, po czym Sam podał żonie plastykowy pojemnik. Wystarczył jej jeden rzut oka. - Nie wiedziałem - powiedział Kelly, czując potrzebę wytłumacze nia się. - Przy mnie nic nie brała. - Sięgnął pamięcią wstecz i usiłował sobie przypomnieć chwile, kiedy Pam była poza zasięgiem jego wzroku. Uznał, że przez cały ten czas mogła wziąć prochy dwa, może trzy razy; przy okazji zrozumiał, skąd brał się rozmarzony wyraz jej oczu. - Ile? - spytał Sam. - Trzysta miligramów - odparła Sarah. - Nie sądzę, żeby był to ciężki przypadek, ale trzeba jej pomóc. Pam wróciła po chwili i powiedziała Kelly'emu, że zostawiła coś na łodzi. Dłonie nie drżały jej tylko dlatego, że je splotła. Wszystko stawało się oczywiste, kiedy człowiek wiedział, na co zwracać uwagę. Próbowała panować nad sobą i niemal jej się to udawało, ale nie była aktorką. - O to ci chodzi? - spytał Kelly, podnosząc w ręce butelkę. Przez kilka sekund Pam nie odpowiadała. Jej oczy wpiły się w plastykowy pojemnik. Kelly zobaczył czający się w nich głód, jak gdyby w myślach już sięgała po butelkę i wyjmowała jedną lub więcej tabletek, jakby czekała niecierpliwie na doznania, jakie dawało jej to cholerstwo, nie zważając na to, ba, nawet nie dostrzegając tego, że nie jest sama w pokoju. Potem ogarnął ją wstyd; uświadomiła sobie, że niszczy własny wizerunek, jaki próbowała ukazać pozostałym. Ale najgorsze było to, że, zerknąwszy na Sama i Sarah, znów utkwiła wzrok w Kellym. błądząc oczami między jego dłonią a twarzą. Głód walczył w niej ze wstydem. Wstyd wziął górę i w końcu spojrzała mu w oczy z miną dziecka przyłapanego na psocie, by po chwili spoważnieć, gdy dotarło do niej, że uczucie, które mogło przerodzić się w miłość, przechodziło w pogardę i odrazę. Jej oddech stał się szybszy i nieregularny, wstrząsnął nią szloch; zdała sobie sprawę, że największa odraza siedzi w niej samej, bo nawet narkoman musi patrzeć w głąb swojej duszy, a robiąc to oczami innych, odczuwa silniejszy ból. - P... p... przepraszam,Ke-Ke-Kelly.N-niepo-powiedziałam...-wy krztusiła, opuszczając ramiona. Wręcz kurczyła się w oczach, uświada miając sobie, że szansa, jaką dostała, ulotniła się, pozostawiając za sobą tylko rozpacz. Odwróciła się, rozszlochana i niezdolna spojrzeć w twarz człowiekowi, którego już prawie pokochała. Nadszedł czas, by John Terence Kelly podjął decyzję. Mógł poczuć się zdradzony albo okazać jej takie samo współczucie, jakie ona okazała jemu niecałe dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Tym, co przeważyło szalę, był wstyd, tak wyraźnie wypisany na jej twarzy. Kelly nie mógł 48 stać bezczynnie. Musiał coś zrobić, w przeciwnym razie ległby w gruzach także jego własny, z dumą pielęgnowany wizerunek. Oczy zaszły mu łzami. Podszedł do Pam i wziął ją w objęcia, by nie upadła. Tulił ją jak dziecko, przygarniał jej głowę do swojej piersi, bo teraz to on musiał dać jej siłę. W tej chwili ucichło nawet to uporczywie powracające „a nie mówiłem?", bo miał w ramionach zranioną istotę i nie pora była na czynienie jej wyrzutów. Stali bez ruchu przez kilka minut, podczas gdy Rosenowie przyglądali im się z mieszaniną skrępowania i zawodowej obojętności. - Próbowałam - powiedziała wreszcie. - Naprawdę... Ale tak się bałam. - To nic - odparł Kelly. - Pomogłaś mi, teraz na mnie kolej, żeby się odwdzięczyć. - Ale... - Znów zaczęła szlochać i dopiero po minucie zdołała wy krztusić: -Nie jestem taka, jak myślisz. Kelly puścił mimo uszu drugą przestrogę. - Nie wiesz, co myślę, Pam. To nic. Naprawdę - zapewnił szczerze. Nawet nie zauważył, kiedy Sarah Rosen stanęła u jego boku. - Pam, co powiesz na krótki spacer? Dziewczyna skinęła głową i Sarah wyprowadziła jąna zewnątrz. Kelly spojrzał na Sama. - Gdzie jest najbliższa apteka? - spytał Rosen. - Pewnie w Solomons. Czy ona nie powinna pójść do szpitala? - Decyzję zostawię Sarah, ale moim zdaniem to nie będzie koniecz ne. Kelly zerknął na wciąż trzymaną w dłoni butelkę. - Idę wyrzucić to cholerstwo. - Nie! - rzucił Rosen. - Na tabletkach są numery seryjne. Policja będzie mogła stwierdzić, z której partii pochodzą. Schowam je na swojej łodzi. - A co teraz zrobimy? - Musimy trochę poczekać. Sarah i Pam wróciły po dwudziestu minutach, trzymając się za ręce Jak matka z córką. Pam miała podniesioną głowę, ale jej oczy wciąż były wilgotne. - Jest dobrze, panowie -stwierdziła Sarah. -Od miesiąca samapró- buJe z tym zerwać. - Podobno to nie jest trudne - powiedziała Pam. - Możemy ci to jeszcze bardziej ułatwić - zapewniła Sarah. Zwróciła się do Kelly'ego. - Znajdźcie aptekę. John, szykuj łódź. 49 - I co teraz? - spytał Kelly pół godziny i siedem kilometrów póź niej. Na północno-zachodnim horyzoncie widać już było ciemnozieloną linię Solomons. - Kuracja jest dość prosta. Będziemy jej podawać barbiturany, stop niowo zmniejszając dawkę. - Czyli karmić prochami, żeby ją odzwyczaić od prochów? - Tak. - Rosen skinął głową. - Tak to się robi. Trzeba czasu, żeby organizm się oczyścił. Na razie jest od tego świństwa uzależniona i jeśli za szybko je odstawi, wystąpią niepożądane objawy, drgawki i tym po dobne. Niektórzy nawet od tego umierają. - Naprawdę? -powiedział Kelly z niepokojem. -Nie wiedziałem, Sam. - A po co miałbyś wiedzieć? To nasze zadanie. Ale nie martw się. Sarah uważa, że w tym przypadku nie ma zagrożenia. Wyluzuj się, John. Trzeba jej dać luminal, żeby złagodzić objawy towarzyszące odstawie niu. Słuchaj, ty jesteś specem od łodzi, zgadza się? - Tak - powiedział Kelly i odwrócił się, wiedząc, co zaraz usłyszy. - Więc pozwól nam robić to, w czym my jesteśmy specami. Strażnicy zauważyli, że mężczyźnie nie chce się spać. Zanim zdołali dojść do siebie po przygodach poprzedniego dnia, on był już na nogach, sączył kawę w centrum dowodzenia, po raz kolejny przeglądał mapy i kreślił ręką koła, które porównywał z zapamiętanym kursem okrętu patrolowego. - Jak szybka jest żaglówka? - spytał rozdrażnionego Manuela Orezę. - Ta? Nie bardzo, przy sprzyjającym wietrze i spokojnym morzu może osiągnąć pięć węzłów, a nawet trochę więcej, jeśli ma bystrego i doświadczonego kapitana. Przyjmuje się, że maksymalna prędkość to jeden koma trzy razy pierwiastek kwadratowy z długości linii wodnej, więc w tym przypadku to będzie pięć, sześć węzłów. - Miał nadzieję, że ta ciekawostka zrobiła na cywilu odpowiednie wrażenie. - Ostatniej nocy mocno wiało - zauważył funkcjonariusz z irytacją. - Na wzburzonym morzu mała łódź jest wolniejsza, bo więcej buja się na falach, niż płynie do przodu. - No to jak mu się udało wam uciec? - Mnie nie uciekł, jasne? - Oreza nie wiedział, kim jest ten człowiek ani jak wysokie stanowisko zajmuje, ale prawdziwemu oficerowi nie po zwoliłby tak się traktować. Z drugiej strony prawdziwy oficer nie zawra całby mu głowy, tylko wysłuchałby go i zrozumiał. Manuel wziął głęboki oddech; chyba pierwszy raz w życiu żałował, że nie ma przy nim kogoś wyższego rangą, kto mógłby wszystko wyjaśnić. Cywile słuchali ofice- 50 rów, co wiele mówiło o ich inteligencji. - Kazał mi pan trzymać się na dystans, zgadza się? Uprzedzałem, że zgubimy go przez zakłócenia wywołane burzą, i tak się stało. Nasze stare radary przy złej pogodzie są do niczego, zwłaszcza kiedy w grę wchodzi tak mały cel jak ta żaglówka. - Już pan to mówił. I będę powtarzał dotąd, aż to do ciebie dotrze, miał ochotę odpowiedzieć Oreza, ale ugryzł się w język, napotykając ostrzegawcze spojrzenie Englisha. Portagee odetchnął głęboko i spojrzał na mapę. - No to gdzie jest, pańskim zdaniem? - Zatoka nie jest zbyt szeroka, trzeba więc zwrócić uwagę na oba jej brzegi. Przy większości domów są małe prywatne przystanie, wpada też do niej wiele strumieni. Ja popłynąłbym w górę któregoś z nich. Łatwiej ukryć się tam niż na nabrzeżu, nie? - Krótko mówiąc, twierdzi pan, że on uciekł - zauważył cywil po nuro. - To więcej niż pewne - przytaknął Oreza. - Włożyliśmy w to trzy miesiące pracy! - Nic na to nie poradzę. - Strażnik zawiesił głos. - Jeśli to coś panu pomoże, facet prawdopodobnie skierował się na wschód, a nie na za chód. Lepiej płynąć z wiatrem niż pod wiatr. To dobra wiadomość. Zła jest taka, że tak małą łódź bez trudu można wyciągnąć z wody i wrzucić na przyczepę. Kto wie, może już jest w Massachusetts. Mężczyzna podniósł głowę znad mapy. - No tak, to właśnie chciałem usłyszeć! - Chce pan, żebym kłamał? - Trzy miesiące! Facet nie może dać za wygraną, pomyśleli Oreza i English jednocześnie. Tego trzeba się nauczyć. Czasem morze coś zabierało, a człowiek robił wszystko, by to odszukać, często z dobrym skutkiem; w przeciwnym razie nie pozostawało mu nic innego, jak tylko pozwolić morzu zatrzymać swój łup. Żadnemu z nich to się nie podobało, ale tak było i już. - Może uda się panu ściągnąć tu śmigłowce. Marynarka ma sporo sprzętu w Pax River - zauważył chorąży English. Przy okazji pozbyłby się tego faceta ze swojego posterunku, co było celem wartym zachodu, biorąc pod uwagę, jak bardzo utrudniał życie jemu i jego ludziom. - Próbuje się pan mnie pozbyć? - spytał mężczyzna z dziwnym uśmiechem. - Że co proszę? - odparł English niewinnie. Szkoda, pomyślał, że ten facet nie jest kompletnym idiotą. 51 Po siódmej Kelly zacumował łódź. Sam zabrał leki na brzeg, a on pozakrywał tablice przyrządów i zrobił porządek na pokładzie. Droga powrotna z Solomons upłynęła w ciszy. Sam Rosen był dobry w wyjaśnianiu różnych spraw, a Kelly w zadawaniu pytań. Wszystkiego, co go interesowało, dowiedział się, gdy płynęli w tamtą stronę, a przez większą część drogi powrotnej był sam ze swoimi myślami, zastanawiał się, co zrobi, jak powinien się zachować. Na te pytania nie było łatwych odpowiedzi; zajęcie się „Springerem" nie pomogło, choć na to liczył. Na sprawdzenie cum poświęcił więcej czasu, niż to było konieczne, po czym powtórzył tę czynność przy łodzi chirurga i dopiero wtedy poszedł do bunkra. Lockheed DC-130E Hercules leciał wysoko nad niską pokrywą chmur, płynnie i w równym tempie, tak jak przez 2354 godziny spędzone w powietrzu od chwili, gdy przed kilkoma laty opuścił fabrykę Lockheed w Marietta w stanie Georgia. Zanosiło się na dobry dzień na latanie. W przestronnej kabinie czteroosobowa załoga obserwowała czyste niebo i rozmaite przyrządy, zgodnie ze swoimi obowiązkami. Cztery turbośmigłowe silniki buczały, niezawodne jak zawsze, wprowadzając samolot w nieustające intensywne drżenie, które przenosiło się przez wygodne wysokie fotele i marszczyło powierzchnię kawy w styropianowych kubkach. Ogólnie rzecz biorąc, panowała najzupełniej normalna atmosfera. Jednak każdy, kto zobaczyłby ten samolot z zewnątrz, zdałby sobie sprawę, że to tylko złudzenie. Był on bowiem własnością99. Strategicznego Dywizjonu Zwiadowczego. Na skrzydłach, za silnikami, wisiały dodatkowe samoloty. Były to bezzałogowe maszyny model-147SC. Zaprojektowane jako szybkie cele o nazwie Firebee-II, teraz nieoficjalnie określane były mianem Łowców Bawołów. W tylnej ładowni DC-130E przebywała druga załoga przygotowująca do lotu oba miniaturowe samoloty, zaprogramowane na odbycie misji tak tajnej, że żaden z mechaników tak naprawdę nie wiedział, o co w niej chodzi. Zresztąnie musieli. Wystarczyło, by powiedzieli swoim maszynom, co i kiedy mają zrobić. Główny mechanik, trzydziestoletni sierżant, zajmował się obsługą samolotu o kryptonimie Cody-193. Ze swojego stanowiska mógł wyjrzeć przez małe okienko i go zobaczyć. To właśnie zrobił, choć w gruncie rzeczy nie miał po temu powodu. Te samoloty były dla niego tym, czym ukochane zabawki dla dziecka. Pracował przy związanym z nimi programie od dziesięciu lat, a tę maszynę oblatywał już sześćdziesiąt jeden razy. To był rekord tego regionu. Cody-193 miał znakomity rodowód. Jego producent, Teledyne-Ryan z San-Oiego w Kalifornii, zbudował „Spirit of St. Louis'" dla Charlesa 52 Lindbergha, ale firma nie zdołała zarobić na tej historycznej ciekawostce. Żyjąc od jednego małego kontraktu do następnego, w końcu osiągnęła stabilność finansową dzięki przestawieniu się na wytwarzanie celów. Myśliwce musiały na czymś ćwiczyć strzelanie. Tak właśnie zaczął swój żywot samolot bezzałogowy Firebee; miał być miniaturowym odrzutowcem, którego zadaniem było chwalebnie zginąć z ręki pilota myśliwca - tyle że sierżant nigdy do końca się z tym nie pogodził. Był kontrolerem samolotu bezzałogowego i uznał, że jego obowiązkiem jest dać tym dumnym orłom nauczkę. Tak kierował „swoją" maszyną, by ich rakiety trafiały tylko powietrze. Piloci myśliwców po pewnym czasie zaczęli go przeklinać, choć zgodnie z etykietą obowiązującą w siłach powietrznych po każdym nieudanym ataku musieli postawić mu flaszkę. Wreszcie po kilku latach ktoś stwierdził, że skoro nasi mają takie kłopoty z trafieniem firebee, to czemu lepiej mieliby sobie z tym radzić inni, strzelający do samolotów z poważniejszych powodów niż tylko coroczne zawody o miano nowego Wilhelma Tella? Nie wspominając o uldze, jaką przyniosłoby to załogom samolotów zwiadowczych latających na małych wysokościach. Silnik Cody'ego-193, zwisającego ze wspornika, pracował na pełnych obrotach, zwiększając o kilka węzłów prędkość lotu herculesa. Sierżant ostatni raz rzucił na niego okiem i odwrócił się do przyrządów. Po lewej stronie, tuż przed skrzydłem, namalowanych było sześćdziesiąt jeden małych spadochronów. Jeśli szczęście dopisze, za parę dni będzie można dodać sześćdziesiąty drugi. Choć sierżant nie bardzo wiedział, co dokładnie jest celem tej misji, zwycięstwo w rywalizacji było wystarczającym powodem, by z najwyższą starannością przygotować samolot do rozgrywki. - Uważaj na siebie, mały - wydyszał, kiedy maszyna zsunęła się ze wspornika. Od tej chwili Cody-193 był zdany tylko na siebie. Sarah gotowała lekką kolację. Kelly poczuł zapach, zanim jeszcze otworzył drzwi. Wszedłszy do środka, zobaczył Rosena siedzącego w salonie. - Gdzie Pam? - Podaliśmy jej leki - odparł Sam. - Teraz pewnie śpi. - Zgadza się - potwierdziła Sarah, przechodząc przez pokój do kuch- ni. - Właśnie sprawdziłam. Biedactwo, jest wyczerpana, od jakiegoś czasu w ogóle nie sypiała. - Ale skoro brała środki nasenne... - John, organizm dziwnie reaguje na takie rzeczy - wyjaśnił Sam. - Walczy z nimi, a przynajmniej próbuje, a jednocześnie się od nich uza- leżnia. Przez jakiś czas najwięcej kłopotów będzie miała właśnie ze snem. 53 - Jest coś jeszcze - powiedziała Sarah. - Bardzo się czegoś boi, ale nie chce powiedzieć, o co chodzi. - Zamilkła, lecz po namyśle uznała, że Kelly ma prawo znać prawdę. - Była maltretowana, John. Nie pytałam o to, na wszystko przyjdzie czas, ale ktoś się nad nią znęcał. - Że co? - Kelly poderwał głowę z sofy. - Co masz na myśli? - Była napastowana seksualnie - odpowiedziała Sarah spokojnym profesjonalnym tonem skrywającym uczucia. - To znaczy, że ktoś ją zgwałcił? - spytał Kelly, zaciskając odrucho wo pięści. Sarah skinęła głową. - Prawie na pewno, i to nieraz. Ma też ślady bicia na plecach i po śladkach. - Nie zauważyłem. - Bo nie jesteś lekarzem - stwierdziła Sarah. - Jak się poznaliście? Kelly opowiedział o ich spotkaniu, wspominając wyraz oczu Pam i uświadamiając sobie, co musiało się za nim kryć. Dlaczego tego nie zauważył? Dlaczego nie zauważył tylu rzeczy? Był wściekły. - Czyli próbowała uciec... ciekawe, czy ten sam człowiek wpędził ją w nałóg? - zastanawiała się Sarah. - Przyjemniaczek, kimkolwiek był. - Myślisz, że ktoś ją bił i wmuszał w nią narkotyki? - powiedział Kelly. - Ale po co? - Kelly, proszę, nie zrozum mnie źle... ale ona mogła być prostytut ką. Sutenerzy tak właśnie podporządkowują sobie dziewczyny. - Sarah Rosen czuła się fatalnie, mówiąc te słowa, ale taki miała zawód, a Kelly musiał znać prawdę. - Jest młoda, ładna, uciekła od patologicznej rodzi ny. Ślady bicia, niedożywienie... wszystko pasuje. Kelly wbił wzrok w podłogę. - Ale ona taka nie jest. Nic nie rozumiem. - Kiedy jednak sięgał pamięcią wstecz, niektóre rzeczy stawały się jasne. To, jak się go trzy mała i przyciągała do siebie. Ile w tym było rutyny, a ile prawdziwego uczucia? Wolał nie znać odpowiedzi na to pytanie. Jak powinien postą pić? Posłuchać rozsądku czy serca? I czym to się skończy? - John, ona się nie poddaje. Jest dzielna. - Sarah usiadła naprzeciw niego. - Od czterech lat błąka się po kraju, robiąc Bóg wie co, ale ma w sobie coś, co nie pozwala jej dać za wygraną. Tyle że sama sobie nie poradzi. Potrzebuje cię. - Spojrzała mu w twarz. - Pomożesz jej? Kelly podniósł głowę. Jego niebieskie oczy były jak z lodu, kiedy próbował odpowiedzieć sobie na pytanie, co naprawdę czuje. - Naprawdę was to ruszyło, co? 54 Sarah upiła łyk wcześniej przygotowanego drinka. Była niska i tęga, a jej czarne włosy od wielu miesięcy nie widziały fryzjera. Ogólnie była typem kobiety, która siedząc za kierownicą samochodu, działa na kierowców płci męskiej jak czerwona płachta na byka. Ale mówiła z pasją, a co do jej inteligencji Kelly nie miał już od jakiegoś czasu żadnych wątpliwości. - Czy ty w ogóle wiesz, co się dzieje? Dziesięć lat temu nadużywa nie narkotyków było tak rzadkim zjawiskiem, że prawie nie musiałam zawracać sobie nim głowy. To znaczy słyszałam o tym, czytałam artyku ły z Lexington i co jakiś czas trafiał nam się przypadek przedawkowania heroiny. Wszyscy myśleli, że to problem czarnych. Nikt się tym nie przejmował. Teraz płacimy za ten błąd. Może tego nie zauważyłeś, ale wszystko się zmieniło, i to właściwie w mgnieniu oka. Nie licząc projek tu, nad którym pracuję, bez przerwy zajmuję się dzieciakami mającymi problemy z narkotykami. Nie byłam na to przygotowana. Jestem naukow cem, ekspertem w dziedzinie szkodliwych interakcji, struktur chemicz nych, sposobów uzyskiwania nowych leków do specjalnych celów. Ale teraz muszę prawie cały swój czas poświęcać pracy klinicznej i walczyć o życie dzieciaków mających organizmy pełne chemicznego gówna, które nigdy nie powinno było wyjść poza cholerne laboratorium! - I będzie jeszcze gorzej - zauważył Sam posępnym tonem. Sarah skinęła głową. - O tak, następnym hitem będzie kokaina. Ta dziewczyna cię po trzebuje, John - powtórzyła, nachylając się ku niemu. Wyglądała, jakby wytworzyła wokół siebie burzową chmurę z wielkim ładunkiem energii elektrycznej. - Pomóż jej! Ktoś dał jej do ręki gówniane karty, ale ona walczy. Pod tym wszystkim kryje się człowiek. - Tak jest, proszę pani. - Kelly uśmiechnął się, pewny swego. - Je śli chcesz wiedzieć, podjąłem tę decyzję jakiś czas temu. - I dobrze. - Sarah kiwnęła głową. - Od czego mam zacząć? - Przede wszystkim potrzeba jej odpoczynku, dobrego odżywiania i czasu na wypłukanie barbituranów z organizmu. Przepiszę jej luminal na wypadek, gdyby pojawiły się objawy odstawienia, ale nie przewiduję tego. Zbadałam ją podczas waszej nieobecności. Jej największym pro blemem jest nie tyle nałóg, ile wyczerpanie i niedożywienie. Powinna Ważyć pięć kilo więcej. Myślę, że szybko dojdzie do siebie, jeśli wes- Przemy ją też na inne sposoby. - Przypisujesz to mnie? - spytał Kelly. . - W dużym stopniu. - Spojrzała w stronę otwartych drzwi sypialni i Westchnęła. Napięcie z niej uszło. - Cóż, biorąc pod uwagę jej stan, po 55 luminalu pewnie prześpi całą noc. Jutro zaczniemy jąkarmić i trenować. Na razie - oświadczyła - musimy nakarmić siebie. Przy kolacji rozmowa zeszła na inne tematy; Kelly wygłosił długą mowę na temat ukształtowania dna zatoki Chesapeake, wzbogaconą dygresjami o dobrych miejscach do łowienia ryb. Wkrótce zapadła decyzja, że jego goście zostaną do poniedziałku wieczorem. Czas zleciał im szybko, kiedy wstali od stołu, była już prawie dziesiąta. Kelly posprzątał i wszedł na palcach do sypialni. Usłyszał cichy oddech Pam. Łowca Bizonów, zaledwie cztery metry długości i raptem półtorej tony - z czego połowa przypadała na paliwo - skierował się ku ziemi, zwiększając prędkość do przeszło pięciuset węzłów. Nawigacyjny komputer, wyprodukowany przez Lear-Siegler, w tej chwili monitorował czas i wysokość w bardzo ograniczonym zakresie. Kurs i pułap zostały uprzednio zaprogramowane, wyliczone dla systemów, które według późniejszych standardów były wręcz prymitywne. Mimo to Cody-193 prezentował się naprawdę nieźle. Z boku do złudzenia przypominał niebieskiego rekina o wydatnym nosie i podwieszonym wlocie powietrza w kształcie paszczy - w Stanach często malowano na nim ostre kły. W przypadku tej maszyny dobór barw — biel na dole, brązowe i zielone plamy na górze -miał utrudnić dostrzeżenie jej z ziemi i z powietrza. Była też niewykrywalna dla radarów, choć o technice stealth wówczas jeszcze nikt nie słyszał. Ze skrzydłami spojone były płachty RAM - materiału wchłaniającego fale radarowe - a wlot powietrza został osłonięty, by osłabić echo radiolokacyjne odbite od wirujących łopat silnika. Cody-193 przekroczył granicę między Laosem a Wietnamem Północnym o 11.41 '38 czasu miejscowego. Wciąż opadając, po raz pierwszy wyrównał lot na wysokości stu pięćdziesięciu metrów, odbił na północny wschód i nieco zwolnił w gęstszym powietrzu nad ziemią. Niski pułap i niewielkie rozmiary samolotu czyniły go trudnym celem, ale bynajmniej nie nieuchwytnym. Wkrótce został zauważony przez zewnętrzne stanowiska ogniowe szczelnej nowoczesnej sieci północnowietnamskiej obrony przeciwlotniczej. Maszyna leciała prosto na od niedawna tam stojące podwójnie sprzężone trzydziestosiedmiomilimetrowe działo, którego czujna załoga zdołała obrócić je na tyle szybko, by oddać dwadzieścia szybkich strzałów. Trzy pociski przemknęły tuż obok intruza. Co-dy-193 nie zwrócił na to uwagi i ani nie zrobił uniku, ani nie odpowiedział ogniem. Pozbawiony mózgu i oczu, leciał dalej po swoim kursie niczym kolejka elektryczna krążąca wokół choinki, podczas gdy jej nowy właściciel je śniadanie w kuchni. Ale był obserwowany. Odległy EC-121 56 Warning Star śledził ruchy Cody'ego-193 za pomocą kodowanego transpondera radiolokacyjnego zamontowanego na pionowym stateczniku. - Leć, leć, mały - szepnął do siebie major, wpatrzony w radar. Wiedział, co jest celem misji, jak bardzo jest ważna i dlaczego musi zostać zachowana w tajemnicy. Obok niego leżał mały wycinek mapy topograficznej. Samolot skręcił na północ, znalazłszy właściwą dolinę, zszedł na sto metrów i podążał dalej wzdłuż niewielkiej rzeki. Dobrze, że ci od programowania znają się na rzeczy, pomyślał major. Cody-193 zużył już trzecią część paliwa i zużywał resztę w bardzo szybkim tempie, lecąc na niskim pułapie, między szczytami niewidocznych wzgórz. Programiści zrobili, co mogli, ale niewiele brakowało, by wszystko diabli wzięli. Podmuch wiatru zepchnął samolot w prawo, zanim autopilot zdążył dokonać korekty kursu, i Cody-193 przemknął w odległości zaledwie dwudziestu metrów od bardzo wysokiego drzewa. Dwaj milicjanci stojący na pobliskim wzgórzu zaczęli strzelać do intruza, ale i tym razem pociski chybiły celu. Jeden z mężczyzn zaczął schodzić zboczem w stronę telefonu. Towarzysz powstrzymał go, gdy Cody-193 poleciał dalej ślepo przed siebie. Zanim uda się uzyskać połączenie i przekazać wiadomość - tłumaczył - nieprzyjacielski samolot będzie już daleko; poza tym, strzelając do niego, spełnili swój obowiązek. Pułkownik Robin Zacharias z amerykańskich sił powietrznych szedł przez zakurzony plac, na którym w innych czasach i okolicznościach mogły odbywać się defilady, ale który teraz służył do innych celów. Każdy dzień przeszło półrocznej niewoli wypełniała mu walka z tak głęboką i mroczną rozpaczą, jakiej do tej pory nawet nie potrafił sobie wyobrazić. Został zestrzelony podczas osiemdziesiątej dziewiątej misji, gdy powrót do domu zdawał się na wyciągnięcie ręki. Misja była udana, ale zakończyła się tragicznie; zawinił zwykły pech, nic więcej. Co gorsza, zginął jego „niedźwiedź'". I to on chyba lepiej na tym wyszedł, pomyślał pułkownik, prowadzony przez dwóch mężczyzn z karabinami. Ręce miał skrępowane za plecami, a nogi związane w kostkach. Najwyraźniej bali się go, choć byli uzbrojeni; także strażnicy w wieżach nie spuszczali z niego oka. Srają w gacie na mój widok, kurduple pieprzone, pomyślał Zacharias z satysfakcją. Nie czuł się jak człowiek, który mógłby dla kogokolwiek stanowić zagrożenie. Spadł na ziemię mocno poturbowany, a uciekać próbował właściwie tylko dla zasady. W pięć minut przeszedł całe sto metrów wPadł prosto w ręce załogi działa, które zniszczyło jego maszynę. Przepędzili go przez trzy wioski, gdzie był obrzucany kamieniami oPluwany. W końcu wylądował tu. Widział ptaki morskie. Może to znaczy, 57 że gdzieś w pobliżu jest morze, zastanawiał się. Ale przecież mewy można spotkać nie tylko na wybrzeżu. Przez kilka miesięcy strażnicy znęcali się nad nim na wszelkie sposoby, choć ostatnio traktowali go jakby trochę lepiej. Może im się znudziło? A może istnieje Święty Mikołaj, pomyślał, wbijając wzrok w ziemię. Byli tu także inni jeńcy, ale jego próby porozumienia się z nimi spaliły na panewce. Gdy chciał ich pozdrowić, strażnicy powalili go na ziemię pałkami, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. Obaj Amerykanie widzieli go także, ale się nie odezwali. Uśmiechnęli się tylko i skinęli głowami; to wszystko, co mogli zrobić. Wyglądali na jego rówieśników i chyba byli mu równi stopniem; nic więcej nie mógł stwierdzić. Był pewien, że nie trafił do Hanoi Hilton, gdzie rzekomo przetrzymywano wszystkich jeńców. Poza tym nie wiedział prawie nic, a to, co nieznane, bywa najstraszniejsze, zwłaszcza dla kogoś, kto w ciągu dwudziestu lat nauczył się być panem własnego losu. Pocieszał się, że gorzej już być nie może. Mylił się. - Witam, pułkowniku Zacharias - usłyszał za plecami. Odwrócił się i zobaczył wysokiego białego mężczyznę w mundurze innym niż noszo ne przez strażników. Nieznajomy podszedł do niego z uśmiechem. -Nie przypomina to Omaha, co? W tej chwili usłyszał przenikliwy świst nadciągający z południowego zachodu. Odwrócił się instynktownie - lotnik zawsze zwraca uwagę na samoloty, gdziekolwiek by był. Maszyna pojawiła się w mgnieniu oka, zanim strażnicy zdążyli zareagować. Łowca Bizonów, pomyślał Zacharias, stając prosto. Podążył wzrokiem za samolotem i dostrzegł czarny prostokąt, za którym kryła się kamera. Modlił się w duchu, by była włączona. Kiedy strażnicy zorientowali się, co robi, jeden z nich powalił go na ziemię ciosem kolbą karabinu w nerki. Pułkownik zmełł w ustach przekleństwo i próbował pokonać ból. W jego ograniczonym polu widzenia pojawiły się ciężkie buty. - Nie ma się co podniecać - powiedział mężczyzna. - Leci do Haj- fongu liczyć okręty. A teraz, przyjacielu, musimy się lepiej poznać. Po wejściu w ciasny pierścień obrony przeciwlotniczej otaczający jedyny duży port w Wietnamie Północnym Cody-193 kierował się dalej na północny wschód, utrzymując niemal stałą prędkość i wysokość. Kamery uchwyciły kilka baterii artylerii przeciwlotniczej, punkty obserwacyjne i sporo ludzi z AK-47 - niemal wszyscy przynajmniej dla świętego spokoju do niego strzelili. Największym atutem Cody'ego-193 były małe rozmiary. Leciał prosto przed siebie, a kamery robiły swoje, reje- 58 strując obrazy na sześćdziesięciomilimetrowym filmie. Właściwie jedynym rodzajem broni, z jakiego doń nie strzelano, były rakiety ziemia-powietrze; znajdował się na zbyt małej wysokości. - Leć, mały, leć! - powiedział major oddalony o trzysta kilometrów. Cztery tłokowe silniki warning stara ciężko pracowały, żeby utrzymać wysokość niezbędną do śledzenia samolotu szpiegowskiego. Oczy ma- iora były utkwione w płaskim szklanym ekranie i podążały za migają cym punktem transpondera radiolokacyjnego. Inni kontrolerzy obserwo wali pozostałe amerykańskie maszyny składające wizytę w nieprzyja cielskim kraju. Byli w stałym kontakcie z „Czerwoną Koroną", okrętem, na którym mieściło się centrum dowodzenia operacji lotniczych na mo rzu. - Odbij na wschód, mały, już! Z dokładnością co do sekundy Cody-193 ostro skręcił w prawo, nieco obniżył lot i przemknął nad dokami Hajfongu z prędkością pięciuset węzłów, ścigany przez setki pocisków smugowych. Dokerzy i marynarze z różnych statków spojrzeli w górę z zaciekawieniem i irytacją, a także pewną dozą strachu przed całym tym żelastwem latającym im nad głowami. - Jest! - krzyknął major tak głośno, że sierżant kontroler siedzący po jego lewej stronie podniósł głowę. Tu należało zachować ciszę. Ma jor włączył mikrofon, by porozmawiać z „Czerwoną Koroną". - Cody- -jeden-dziewięć-trzy bingo. - Zrozumiałem, jeden-dziewięć-trzy bingo - usłyszał potwierdze nie. Było to niewłaściwe zastosowanie kryptonimu „bingo", zwykle ozna czającego samolot na resztkach paliwa, ale używanego na tyle często, by stanowić bardzo dobry kamuflaż. Marynarz, który odebrał meldunek, nakazał czujność załodze krążącego helikoptera. Cody-193 zostawił za sobą ląd dokładnie o ustalonej porze i przez pewien czas pozostawał na małej wysokości, aż wreszcie, czterdzieści kilometrów od brzegu, wzniósł się i zaczął krążyć. Włączył się następny transponder, dostrojony do radiolokatorów wykrywania na okrętach zwiadowczych marynarki amerykańskiej. Jeden z nich, niszczyciel „Henry B. Wilson", zauważył oczekiwany cel w oczekiwanym miejscu i czasie. Technicy rakietowi skorzystali z okazji, by przećwiczyć przechwytywanie rakiet, ale po kilku sekundach musieli wyłączyć radary opromienioWuJące cel. Po co stresować lotników. Krążąc na wysokości tysiąca sześciuset metrów, Cody-193 w końcu zużył całe paliwo i zmienił się w szybowiec. Kiedy jego prędkość spadła do ustalonego poziomu, klapa na górze zerwała się, uwalniając spadochron. Helikopter marynarki wojennej był już na stanowisku, a biała czasza 59 stanowiła doskonały cel. Samolot szpiegowski ważył teraz zaledwie siedemset pięćdziesiąt kilo, tyle co ośmiu mężczyzn. Tego dnia wiatr i widoczność były sprzyjające. Spadochron został złapany za pierwszym razem i śmigłowiec natychmiast zrobił zwrot w tył, ku lotniskowcowi USS „Constellation", gdzie ostrożnie opuścił Cody'ego-193 do kołyski, co oznaczało zakończenie jego sześćdziesięciosekundowej misji bojowej. Zanim helikopter znalazł miejsce do lądowania na pokładzie startowym, technik już odczepiał płytkę osłaniającą sprzęt fotograficzny i wyciągał ciężką kasetę z filmem. Zniósł jąna dół i przekazał drugiemu technikowi w nowoczesnym laboratorium okrętu. Wywołanie zajęło sześć minut; wilgotny jeszcze film został wytarty do czysta i wręczony oficerowi wywiadu. Zdjęcia były doskonałej jakości. Rolka została przewinięta z jednej szpulki na drugą nad płaską szklaną płytą, oświetloną od dołu przez dwie lampy fluorescencyjne. - No i jak, poruczniku? - spytał kapitan głosem pełnym napięcia. - Chwileczkę, panie kapitanie... - Obracając szpulkę, wskazał trze cią klatkę. - To nasz pierwszy punkt odniesienia... to drugi, leciał do kładnie po ustalonym kursie... dalej wzdłuż doliny, nad wzgórzem... To jest to, kapitanie! Mamy dwa, trzy zdjęcia! I to dobre, słońce jak trzeba, niebo bezchmurne. Wie pan, dlaczego nazywają te cacka Łowcami Bi zonów? Chodzi o... - Pokaż! - Kapitan o mało go nie odepchnął. Na zdjęciu widać było Amerykanina z dwoma strażnikami i kogoś jeszcze - ale to Amerykanin interesował go najbardziej. - Proszę, kapitanie. - Porucznik podał mu lupę. - Można z tego uzy skać wyraźne zdjęcie twarzy, no i możemy jeszcze trochę podłubać przy negatywie, jeśli da nam pan trochę czasu. Jak już mówiłem, te kamery potrafią odróżnić mężczyznę od kobiety... - Hmm. - Twarz była czarna, co na negatywie oznaczało białego człowieka. Ale... - Cholera, nie widzę wyraźnie. - To nasze zadanie, kapitanie. Proszę pozwolić nam robić, co do nas należy. - To jeden z naszych! - Ten tak, kapitanie, ale ten drugi nie. Zabiorę to do laboratorium, zrobimy odbitki i powiększenia. Lotnicy będą chcieli rzucić okiem na zdjęcia portu. - Mogą zaczekać. - Nie, kapitanie - zaprotestował porucznik, ale wziął nożyczki i wy ciął najistotniejsze zdjęcia. Resztę filmu oddał starszemu sierżantowi i wrócił z kapitanem do laboratorium. Przygotowania do lotu Cody'ego- 60 -193 trwały dwa miesiące i kapitanowi ogromnie zależało na informacjach, które, jak wiedział, znajdowały się na tych dwóch pięciocentymetrowych klatkach. Godzinę później już je miał. Po upływie następnej godziny wsiadł do samolotu lecącego do Danang. Nie minęła kolejna godzina, a był już w drodze do bazy lotnictwa marynarki wojennej Cubi Point na Filipinach, skąd natychmiast udał się do bazy lotniczej Clark, a stamtąd KC-135 zabrał go prosto do Kalifornii. Mimo upływu czasu i niewygód dwudziestogodzinnego lotu kapitan spał krótko i niespokojnie, rozwikłał bowiem zagadkę, której rozwiązanie mogło zmienić politykę jego rządu. Rozdział 4 BRZASK Po niemal ośmiu godzinach snu Kelly'ego znów obudziły krzyki mew. Pam nie było w łóżku. Wyszedł na zewnątrz i zobaczył ją na nabrzeżu, wpatrzoną w dal. Zatoka była spokojna jak zwykle o poranku, powierzchnię morza marszczyły niewielkie fale wzbudzane przez lucjany uganiające się za owadami. Początek dnia wydawał się wręcz wymarzony: lekka zachodnia bryza wiejąca w twarz, głęboka cisza, którą zakłócał tylko niosący się z daleka warkot silników niewidocznych motorówek. W takich chwilach człowiek pragnie być sam na sam z naturą, ale Kelly wiedział, że Pam po prostu czuje się samotna. Podszedł do niej cicho i położył dłonie na jej biodrach. - Dzień dobry. Długo nie odpowiadała, a Kelly stał nieruchomo, trzymając ją lekko, tak by mogła czuć jego dotyk. Miał to być opiekuńczy gest, pozbawiony podtekstu erotycznego. Bał się narzucać kobiecie, która tyle wycierpiała. - Czyli wiesz już wszystko - powiedziała ledwie słyszalnym gło sem. Nie była w stanie odwrócić się i spojrzeć mu w twarz. - Tak - odparł Kelly równie cicho. - No i co ty na to? - Jej szept był pełen bólu. - Nie jestem pewien, o co ci chodzi, Pam. - Poczuł, że zaczęła drżeć, i musiał oprzeć się pokusie, by mocno ją przytulić. - O mnie. - O ciebie? - Przysunął się trochę bliżej i lekko objął ją w talii. - Myślę, że jesteś piękna. Cieszę się, że mogłem cię poznać. - Biorę narkotyki. 61 - Rosenowie mówią, że próbujesz z tym skończyć. Mnie to wystar czy. - To nie wszystko. Robiłam rzeczy... Kelly nie dał jej dokończyć. - Nie obchodzi mnie to, Pam. Ja też nie jestem bez grzechu. A dzię ki tobie znów mam coś, na czym mi zależy, choć do niedawna wydawało mi się to niemożliwe. - Przytulił ją mocniej. - To, co działo się z tobą, zanim się poznaliśmy, nie ma znaczenia. Nie jesteś sama, Pam. Pomogę ci, jeśli tego chcesz. - Kiedy się dowiesz... - Myślę, że to, co najważniejsze, już wiem. Kocham cię, Pam. - Te słowa były zaskoczeniem dla niego samego. Do tej chwili za bardzo się bał, by wypowiedzieć je choćby w myśli. Były zbyt irracjonalne, ale ser ce znów wzięło górę nad rozsądkiem i tym razem rozsądek przyjął to z zadowoleniem. - Jak możesz tak mówić? - spytała. Kelly delikatnie odwrócił ją do siebie i uśmiechnął się. - Sam nie wiem. Może to przez te twoje potargane włosy... albo za smarkany nos. - Dotknął przez koszulę jej piersi. - Nie, myślę, że chodzi o twoje serce. Nieważne, co masz za sobą, z nim jest wszystko w porządku. - Mówisz serio, prawda? - spytała ze wzrokiem wbitym w jego tors. Po długiej chwili podniosła głowę i uśmiechnęła się, a to było jak drugi świt. Pomarańczowożółty blask wschodzącego słońca rozświetlił jej twarz i jasne włosy. Kelly otarł łzy z jej policzków; wilgoć, którą czuł pod palcami, rozproszyła resztki wątpliwości. - Musimy ci kupić jakieś ciuchy. Dama nie powinna tak się ubierać. - A kto mówi, że jestem damą? - Ja. - Tak bardzo się boję! Kelly przytulił ją. - Strach to normalna rzecz. Ja bałem się cały czas. Najważniejsze to wiedzieć, że dasz sobie radę. Gładził ją po plecach. Wcześniej nie myślał, że ta rozmowa skończy się seksem, ale był coraz bardziej podniecony; zaraz jednak uprzytomnił sobie, że jego dłonie dotykająblizn pozostawionych przez mężczyzn z pejczami, sznurami, pasami czy innymi narzędziami tortur. Utkwił oczy w horyzoncie; całe szczęście, że Pam nie mogła zobaczyć jego miny. - Pewnie jesteś głodna - powiedział, odsuwając się od niej, ale nie puszczając jej rąk. 62 Skinęła głową. - Jak wilk. - Zaraz temu zaradzimy. Zaprowadził ją z powrotem do bunkra. Po drodze spotkali Sama i Sarah, którzy wracali z drugiego końca wyspy po porannym spacerze połączonym z gimnastyką. - No i jak się miewają nasze gołąbki? - spytała Sarah z promien nym uśmiechem, choć odpowiedź na to pytanie znała od chwili, kiedy zobaczyła ich z odległości dwustu metrów. - Jesteśmy wściekle głodni! - odparła Pam. - No i będzie dziś czym kręcić - dodał Kelly i mrugnął znacząco. - Słucham? - spytała Pam. - Mówię o śrubach - wyjaśnił. - Do łodzi Sama. - Kręcić? - Tak mówią marynarze, zaufaj mi. -Uśmiechnął się do niej szero ko, a ona nie była pewna, czy mu wierzyć, czy nie. - Trochę to trwało - zauważył Tony, sącząc kawę z papierowego kubka. - Dla mnie nie wziąłeś? - spytał Eddie, niewyspany i przez to roz drażniony. - Kazałeś mi wynieść zasrany grzejnik, nie pamiętasz? Sam sobie weź. - A co, mam siedzieć w dymie i smrodzie? Od tego tlenku, czy jak go tam zwał, można umrzeć - powiedział Eddie Morello ze złością. Tony też był zmęczony. Zbyt zmęczony na kłótnie z tym krzykaczem. - Dobra, stary, ekspres jest na zewnątrz. Kubki też. Eddie odburknął coś i wyszedł. Henry, trzeci z mężczyzn, pakował towar i nie wtrącał się do rozmowy. Poszło im nawet nieco lepiej, niż planował. Kupili jego historyjkę o Angelu, co oznaczało jednego potencjalnego wspólnika i jeden kłopot mniej. Mieli narkotyki o wartości co najmniej trzystu tysięcy dolarów; teraz trzeba było towar zważyć i włożyć do plastykowych torebek, w których będzie sprzedawany dealerom. Nie wszystko jednak ułożyło się zgodnie z planem. Przewidywane kilka godzin pracy przerodziło się w całonocny maraton, bo okazało się, że to, za co do tej pory płacili innym, nie było takie łatwe, jak się wydawało. Trzy butelki bourbona, które przynieśli ze sobą, też nie pomogły. Ale przeszło trzysta tysięcy dolarów za szesnaście godzin pracy to niezła sumka. A to dopiero początek. Przedsmak sukcesu. 63 Eddie wciąż się martwił konsekwencjami śmierci Angela. Nie było jednak odwrotu, morderstwo to morderstwo. Teraz, czy chciał tego, czy nie, musiał uczestniczyć w grze Tony'ego. Skrzywił się, wyglądając przez iluminator na wyspę leżącą na północ od wraku. Słońce odbijało się od okien dużej łodzi motorowej. Fajnie byłoby mieć coś takiego. Eddie Morello lubił łowić ryby. Może kiedyś zabierze ze sobą dzieci. Byłaby to całkiem dobra przykrywka. A może lepiej wybrać się na kraby. W końcu wiedział, czym się żywią. Na tę myśl parsknął śmiechem, po czym przeszedł go lekki dreszcz. Czy bezpiecznie było wchodzić w konszachty z tymi ludźmi? Oni... on ; zabił Angela Vorano, niecałe dwadzieścia cztery godziny temu. Ale Angelo nie należał do organizacji, jak Tony Piaggi. Dawał im plecy, kontakty z ulicą, czyli był niegroźny - przynajmniej na razie. Tak długo, jak długo Eddie zachowywał rozwagę i czujność. - Jak myślisz, co tu kiedyś było? - spytał Tucker Piaggiego, żeby nawiązać rozmowę. - To znaczy? - No, jeśli to był statek, to tu pewnie była jakaś kajuta czy coś - powiedział, zakleił ostatnią torebkę i schował jądo przenośnej lodówki. - Nigdy o tym nie myślałem. - To akurat była prawda. - Może kajuta kapitana? - zaciekawił się Tony. Zawsze to jakiś spo sób na zabicie czasu, a on miał już serdecznie dosyć tego, co robili przez całą noc. - Może i tak. Zaraz obok jest mostek. - Henry wstał i przeciągnął się. Zastanawiał się, dlaczego to jemu przypadła najcięższa robota. Od powiedź była prosta. Tony już został przyjęty do organizacji. Eddie chciał pójść w jego ślady. On, Henry, nigdy tego nie zrobi, zresztą Angelo też nie, i dobrze. Nie ufał mu ani przez chwilę, a teraz miał go z głowy. Cokolwiek mówić o tych ludziach, wyglądało na to, że dotrzymują sło wa - i będą dotrzymywać, dopóki będzie im zapewniał dojście do towa ru, ani minuty dłużej. Tucker nie miał żadnych złudzeń. Angelo dobrze zrobił, że spiknął go z Tonym i Eddiem, ale jego śmierć zrobiła na Hen- rym takie wrażenie, jakie jego własna śmierć zrobiłaby na tych dwóch, czyli żadne. Każdy może się do czegoś przydać, powiedział sobie, zamy kając przenośną lodówkę. A kraby też muszą coś jeść. Przy odrobinie szczęścia w najbliższym czasie nie trzeba już będzie nikogo zabijać. Tucker nie miał przed tym żadnych oporów, ale morderstwo często powodowało komplikacje. Dobry interes funkcjonował sprawnie, bez rozgłosu, i każdy mógł na nim zarobić, dzięki czemu wszyscy byli zadowoleni, nawet klienci na końcu łańcuszka. Ta dostawa na pew- 64 no ich zadowoli. Była to dobra azjatycka heroina, profesjonalnie przetworzona i rozcieńczona przy użyciu nietoksycznych substancji, które zapewnią konsumentom odlot w najwyższe sfery niebios i spokojne, delikatne lądowanie w rzeczywistości, od której próbowali uciec. Na pewno wkrótce zatęsknią za takim kopem, więc wrócą do swoich dealerów, którzy wtedy nieco podniosą cenę tego pierwszorzędnego towaru. Miał już nawet nazwę handlową: „Azjatycka słodycz". To akurat wiązało się z pewnym zagrożeniem. Dzięki istnieniu nazwy policja miała na czym się skupić, wiedziała, czego szukać i o co pytać. Ale tego rodzaju ryzyko było nieuniknione, gdy w grę wchodził popularny towar; dlatego Tucker przy doborze wspólników zwracał uwagę przede wszystkim na ich doświadczenie, koneksje i własne bezpieczeństwo. Było ono także podstawowym kryterium, jakim kierował się przy poszukiwaniu kryjówki. Tutaj mieli widoczność sięgającą siedmiu kilometrów, no i szybką łódź umożliwiającą błyskawiczną ucieczkę. Owszem, istniało pewne niebezpieczeństwo, ale człowiek miał z nim do czynienia przez całe życie, trzeba więc było kalkulować ryzyko względem potencjalnych zysków. Henry Tucker w jeden dzień zarobił nieopodatkowane sto tysięcy dolarów w gotówce, a dla takiej kwoty był gotów wiele zaryzykować. Jeszcze więcej zrobiłby, aby mieć takie możliwości, jak znajomi Piaggiego. Udało mu się wzbudzić ich zainteresowanie. Wkrótce staną się tak ambitni jak on. Łódź wioząca śruby z Solomons przypłynęła kilka minut za wcześnie. Rosenowie co prawda nie mówili Kelly'emu, by zajął czymś Pam, ale i bez tego uznał, że to najlepszy lek na jej problemy. Wypchnął przenośny kompresor z warsztatu i pokazał jej, jak regulować przepływ powietrza według wskazań miernika. Potem wziął potrzebne klucze i ułożył je na brzegu. - Jeden palec, ten klucz, dwa palce, ten, trzy palce, tamten, jasne? - Tak - odparła Pam, będąca pod wrażeniem fachowości Kelly'ego. Trochę się popisywał i wszyscy o tym wiedzieli, ale nikomu to nie prze szkadzało. Kelly zszedł po drabince do wody, żeby sprawdzić gwinty na wałach napędowych. Były w porządku. Wystawił nad powierzchnię rękę z podniesionym jednym palcem i w odpowiedzi dostał właściwy klucz, którym odkręcił nakrętki zabezpieczające i podał je, jedną po drugiej, do góry. Cała operacja zajęła zaledwie piętnaście minut; nowe śruby i anody ochronne zostały umocowane jak trzeba. Kelly obejrzał stery i uznał, że do końca roku wytrzymają, choć Sam powinien mieć je na oku. Jak 65 zawsze poczuł ulgę, kiedy wyszedł z wody i wciągnął do ust powietrze, które nie smakowało jak guma. - Ile ci jestem winien? - spytał Rosen. - Za co? - Kelly zdjął sprzęt i wyłączył kompresor. - Zawsze płacę za wykonaną pracę - powiedział chirurg z powagą. Kelly parsknął śmiechem. - Umówmy się, że gdybym kiedyś potrzebował operacji pleców, to zrobisz mi ją gratis. Jak lekarze nazywają coś takiego? - Kurtuazją zawodową- odparł Rosen. - Ale ty nie jesteś lekarzem. - A ty nie jesteś nurkiem. Marynarzem też nie, ale dziś coś na to poradzimy. - Byłem najlepszy w mojej grupie! - oburzył się Rosen. - Wiesz, dzieciakom przyjeżdżającym do nas świeżo po szkoleniu zawsze mówiliśmy: „Wszystko świetnie, synku, ale teraz służysz w ma rynarce". Schowam tylko sprzęt i zobaczymy, jak sobie radzisz za ste rem. - Założę się, że jestem lepszym rybakiem od ciebie - stwierdził Rosen. - Zaraz zaczną się licytować, kto dalej sika - powiedziała Sarah do Pam. - To swoją drogą. - Kelly roześmiał się i poszedł do bunkra. Po dziesięciu minutach wrócił w T-shircie i krótkich spodenkach. Wszedł na mostek i obserwował, jak Rosen przygotowuje łódź do wypłynięcia. Radził sobie zaskakująco dobrze, zwłaszcza z linami. - Następnym razem zostaw pompy włączone na trochę, nim zapa lisz silniki - powiedział Kelly. - Ale to diesel. - To nic, warto wyrobić sobie taki nawyk. Może twoja następna łódź będzie na paliwo. Bezpieczeństwo jest najważniejsze. Wyjechałeś kie dyś na urlop i musiałeś wynająć łódź? - No tak. - Czy podczas zabiegów robisz pewne rzeczy za każdym razem w ten sam sposób? Nawet jeśli tak naprawdę nie musisz? Rosen pokiwał głową w zamyśleniu. - Już rozumiem. - Wyprowadź łódź. - Kelly machnął ręką. Rosen wykonał polece nie, i to całkiem nieźle, jak mu się wydawało. Kelly był innego zdania. - Mniej pracy sterem, więcej śrubami. Wiatr nie zawsze będzie ci poma gał. Śruby popychają wodę; stery tylko lekko zmieniają kierunek prze pływu. Na silnikach zawsze możesz polegać, zwłaszcza przy małej pręd kości. A stery czasem się psują. Naucz się radzić sobie bez nich. 66 - Tak jest, kapitanie - burknął Rosen. Czuł się jak jeden ze staży stów, których na co dzień rozstawiał po kątach. Pomyślał, że w wieku czterdziestu ośmiu lat jest trochę za stary, by być studentem. - Ty jesteś kapitanem, a ja tylko pilotem. To moje wody, Sam. - Kelly odwrócił się i spojrzał w dół. -Nie śmiejcie się, drogie panie, na was też przyjdzie kolej. Słuchajcie mnie uważnie! - Po cichu dodał: - Dobrze, że podchodzisz do tego na luzie, Sam. Piętnaście minut później dryfowali leniwie na falach i siedzieli z wędkami w ciepłych promieniach słońca. Kelly'ego nie bawiło łowienie ryb, więc stanął na warcie na mostku, natomiast Sam uczył Pam zakładania przynęty. Jej entuzjazm zaskoczył wszystkich. Kelly zastanawiał się, jaki mężczyzna mógłby znęcać się nad kobietą. Spojrzał na lekko pofalowaną powierzchnię wody upstrzoną łodziami. Ilu takich mężczyzn miał w zasięgu wzroku? Dlaczego nie można tego wyczytać z ich twarzy? Ze spakowaniem się nie było kłopotów. Zabrali spory zapas związków chemicznych. Od czasu do czasu trzeba będzie go uzupełniać, ale to nie stanowiło problemu. Eddie i Tony mogli korzystać z pośrednictwa pewnej firmy chemicznej, której właściciel miał luźne powiązania z organizacją. - Chcę to zobaczyć - powiedział Tony, kiedy odbili od brzegu. Prze bicie się sześciometrową łodzią przez mokradła okazało się trudniejsze, niż myślał, ale Eddie dobrze zapamiętał to miejsce, a woda nadal była przejrzysta. - Słodki Jezu! - wydyszał Tony. - To będzie dobry rok dla krabów - zauważył Eddie, zadowolony z reakcji Tony'ego. Kara zasłużona, pomyślał, ale widok niezbyt przy jemny. Na ciele roiło się od krabów. Obsiadły całą twarz i jedną rękę, a w ślad za nimi nadciągały następne, zwabione odorem rozkładu rozno szącym się w wodzie równie skutecznie jak w powietrzu. Eddie wie dział, że na lądzie miejsce krabów zajęłyby myszołowy i kruki. - No i co wy na to? Dwa, może trzy tygodnie i z Angela nie zostanie ślad. - A jeśli ktoś... - Mało prawdopodobne - powiedział Tucker, nawet tam nie patrząc. - Dla żaglówek za płytko, a motorówki raczej się tu nie kręcą. Pół kilo metra stąd jest szeroki kanał, podobno ryby lepiej tam biorą. Łowcom krabów też się tu pewnie nie podoba. Piaggi nie mógł odwrócić wzroku, choć kotłowało mu się w żołądku. Kraby z zatoki Chesapeake centymetr po centymetrze rozrywały 67 szczypcami ciało zmiękczone już przez ciepłą wodę i bakterie, podnosiły kawałki mniejszymi kleszczami i wkładały je do dziwnie wyglądających otworów gębowych. Był ciekaw, czy nadal gdzieś tam jest twarz i oczy patrzące na opuszczony bezpowrotnie świat, ale kraby zasłaniały widok; zresztą pewnie ucztę zaczęły właśnie od oczu. Przerażające było, że skoro jeden człowiek zginął w taki sposób, to innego też mógł spotkać taki los, i choć Angelo już nie żył, Piaggi czuł, że takie potraktowanie ciała jest gorsze od zwykłej śmierci. Żałowałby tego, co spotkało Angela, gdyby nie chodziło o interesy... a facet sam był sobie winien. Szkoda, że jego makabryczny los musiał pozostać nieznany dla innych, ale tego wymagało dobro biznesu. Tak właśnie uzyskiwało się pewność, że gliny o niczym się nie dowiedzą. Trudno udowodnić, że doszło do morderstwa, nie mając zwłok; niechcący odkryli doskonały sposób ukrycia wielu zabójstw. Jedynym problemem było przewiezienie ciał w to miejsce. No i zachowanie wszystkiego w tajemnicy, bo ludzie majądługie języki, powiedział sobie Tony Piaggi. Na przykład taki Angelo. Dobrze, że Henry w porę się o tym dowiedział. - Może po powrocie do miasta skoczymy na kraby w cieście? - spy tał Eddie Morello, tylko po to, by sprawdzić, czy Tony się porzyga. - Spierdalajmy stąd - odparł Piaggi, siadając w swoim fotelu. Tucker wrzucił bieg i wypłynął na wody zatoki. Minęła długa chwila, zanim Piaggi wymazał ten obraz sprzed oczu. Miał nadzieję, że zdoła zapomnieć, jak bardzo był makabryczny, i zapamięta tylko skuteczność tej metody pozbywania się zwłok. Może trzeba będzie znów ją zastosować, pomyślał, patrząc na przenośną lodówkę. W środku, pod kilkunastoma puszkami national bohemian była warstwa lodu, a pod nią dwadzieścia szczelnie zamkniętych torebek z heroiną. Gdyby - co mało prawdopodobne - ktoś ich zatrzymał, nie zobaczyłby nic oprócz piwa, będącego dla ludzi pływających po zatoce tym, czym paliwo dla ich łodzi. Tucker skierował się na północ, a pozostali przygotowali wędki, jakby szukali dobrego miejsca do wyłowienia paru skorpen z Chesapeake. - Łowienie ryb na odwyrtkę - powiedział Morello i zaśmiał się tak głośno, że jego humor udzielił się Piaggiemu. - Rzuć mi piwo! - poprosił Tony między wybuchami śmiechu. W końcu należał do organizacji i zasługiwał na szacunek. - Idioci - mruknął Kelly pod nosem. Sześciometrowa łódź płynęła za szybko, za blisko innych. Mogła zerwać kilka żyłek, a już na pewno wywołać dużą falę. Takich rzeczy nie robi się na morzu. Po prostu za 68 łatwo było... do cholery, ..łatwo" to za mało powiedziane. Wystarczyło kupić sobie łajbę i człowiek mógł się nią rozbijać, gdzie dusza zapragnie. Żadnych egzaminów, nic. Kelly sięgnął po lornetkę i utkwił wzrok w łodzi, która przepływała blisko burty. Trzech palantów, jeden z puszką piwa uniesioną w udawanym salucie. - Zmień kurs, kretynie - szepnął. Trzej idioci chlejący piwo, pew nie już dobrze pod gazem, choć jeszcze nie było jedenastej. Poczuł nie jasną ulgę, że nie podpłynęli bliżej niż na pięćdziesiąt metrów. Zauważył nazwę na burcie: "Henry's Eighth". Postanowił, że następnym razem ominie tę łódź z daleka. - Mam coś! - krzyknęła Sarah. - Uwaga, wysoka fala za prawą burtą! Nadciągnęła po minucie i zakołysała hatterasem, odchylając go o dwadzieścia stopni od poziomu. - Właśnie to - zawołał Kelly - nazywam złymi manierami na morzu! - Tak jest! - odkrzyknął Sam. - Mam coś - powtórzyła Sarah. Zaczęła wciągać rybę i Kelly za uważył, że robiła to bardzo umiejętnie. - Jaka duża! Sam wziął podbierak i wychylił się przez burtę. Po chwili wyprostował się. W podbieraku miotała się skorpena, na oko ważąca ze dwadzieścia parę kilo. Wrzucił ją do skrzynki z wodą, w której ryba miała oczekiwać śmierci. Kelly'emu wydało się to okrutne, ale cóż, to tylko zwierzę, a poza tym oglądał już gorsze rzeczy. Pam pisnęła głośno, widząc naprężającą się żyłkę. Sarah odstawiła swoją wędkę i zaczęła udzielać jej instrukcji. Kelly przyglądał im się. Przyjaźń między Pam i Sarah była równie niezwykła jak ta, która połączyła jego samego z tą dziewczyną. Może Sarah zajęła miejsce matki, która nie potrafiła dać dziewczynie miłości. Tak czy inaczej, Pam dobrze reagowała na rady nowej przyjaciółki. Kelly patrzył na nie z uśmiechem, który Sam zauważył i odwzajemnił. Pam brakowało jeszcze wprawy i potknęła się dwa razy, wciągając krążącą wokół łodzi rybę. Samowi znów przypadło w udziale wyłowienie zdobyczy; tym razem był to kilkukilogramowy lucjan. - Wyrzuć go - poradził jej Kelly. - Paskudnie smakuje. Sarah spojrzała na niego z naganą. - Ma wyrzucić swojąpierwsząrybę? Chyba oszalałeś. Masz w domu cytrynę? - Mam, a bo co? - Pokażę ci, co można zrobić z lucjanem. - Szepnęła do Pam coś, co ją rozśmieszyło. 69 Lucjan wylądował w pojemniku i Kelly był ciekaw, jak będzie się czuł w towarzystwie skorpeny. Dzień Pamięci, pomyślał Dutch Maxwell, wysiadając z wozu przy cmentarzu Arlington. Wielu święto to kojarzyło się z pięćsetmilowym wyścigiem samochodowym w Indianapolis, dniem wolnym od pracy bądź tradycyjnym otwarciem sezonu plażowego, czego dowodem był stosunkowo mały ruch na ulicach Waszyngtonu. Ale dla niego i jego przyjaciół oznaczało ono coś zupełnie innego. Był to ich dzień, który poświęcali na wspomnienia o poległych towarzyszach broni. Admirał Podulski wysiadł za Maxwellem i ruszyli powoli przed siebie, nie trzymając szyku, jak to admirałowie. Na cmentarzu nie było grobu syna Casimira, podporucznika Stanislasa Podulskiego, i pewnie nigdy nie będzie. Według raportów, jego A-4 został zestrzelony przez rakietę ziemia-powietrze. Młody pilot był zbyt rozkojarzony, by zauważyć, co się stało, być może aż do ostatniej chwili, kiedy na kanale „guard" rzucił ostatnie soczyste przekleństwo. Możliwe, że nastąpił wybuch wtórny jednej z przenoszonych przez niego bomb. Tak czy inaczej, mały bombowiec zniknął w gęstej czarno-żółtej chmurze i niewiele z niego zostało; zresztą nawet gdyby, nieprzyjaciel nie okazywał szczególnego szacunku szczątkom poległych lotników. I tak synowi dzielnego człowieka nie dane było spocząć razem z towarzyszami broni. Cas z nikim o tym nie rozmawiał. Zachowywał te uczucia dla siebie. Kontradmirał James Greer był tam, gdzie co roku przez ostatnie dwa lata. Kilkadziesiąt metrów od brukowanej drogi składał kwiaty pod flagą zdobiącą nagrobek jego syna. - James? - powiedział Maxwell. Greer odwrócił się i zasalutował; chciał się uśmiechnąć, ale nie do końca mu się to udało. Wszyscy trzej mieli na sobie granatowe mundury, nadające im stosownie uroczysty wygląd. Złote galony połyskiwały w słońcu. Bez słowa zwrócili się twarzami do nagrobka Roberta White'a Greera, porucznika korpusu piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych. Zasalutowali, wspominając młodego człowieka, którego kiedyś huśtali na kolanach i który z synami Casa i Dutcha jeździł na rowerze po bazach w Norfolk i Jacksonville. Robert wyrósł na silnego, dumnego mężczyznę. Zawsze wychodził na powitanie wracających do portu statków ojca i pragnął pójść w jego ślady. Szczęście odwróciło się od niego siedemdziesiąt kilometrów na południowy zachód od Danang. Wszyscy trzej doskonale wiedzieli - choć nie mówili tego głośno -że klątwą wykonywanego przez nich zawodu było to, iż przyciągał on 70 także ich synów, po części z szacunku dla ojców i przejętego po nich patriotyzmu, ale nade wszystko z miłości dla bliźnich. Każdy z trzech mężczyzn stojących przy grobie nieraz podejmował ryzyko; to samo zrobili Bobby Greer i Staś Podulski. Tyle że akurat do nich szczęście się nie uśmiechnęło. Greer i Podulski tłumaczyli sobie w duchu, że tkwi w tym jakiś sens, że wolność ma swoją cenę, a niektórzy muszą ją zapłacić; w przeciwnym razie nie byłoby flagi, konstytucji ani święta, którego najgłębsze znaczenie ludzie mieli prawo ignorować. Ale dla nich te niewypowiedziane słowa brzmiały fałszywie. Małżeństwo Greera rozpadło się głównie z powodu rozpaczy po śmierci Bobby'ego. Żona Podulskiego zmieniła się nie do poznania. Choć każdy z nich miał więcej dzieci, pustka powstała po stracie jednego była jak nieprzebyta otchłań. Choćby powtarzali sobie bez końca, że warto było zapłacić tę cenę, ich prawdziwe uczucia potęgował ten sam humanitaryzm, z którego powodu poświęcili się służbie. Było to tym prawdziwsze, że każdy z nich miał określone poglądy na temat wojny, przez osoby dobrze wychowane nazywane „wątpliwościami"; oni sami używali innych określeń, ale tylko we własnym gronie. - Pamiętacie, jak Bobby wskoczył do basenu po córeczkę Mike'a Goodwina? Uratował jej życie - powiedział Podulski. - Właśnie dosta łem list od Mike'a. Mała Amy w zeszłym tygodniu urodziła bliźniaczki. Wyszła za inżyniera z Houston, pracującego w NASA. - Nawet nie wiedziałem, że jest po ślubie. Ile ma lat? - spytał James. - Pewnie ze dwadzieścia... dwadzieścia pięć? Pamiętacie, jakie miała piegi? - Mała Amy - szepnął Greer. - Szybko dorastają, co? - Może i nie utopiłaby się tamtego lipcowego dnia, ale był to kolejny wart zapamięta nia fakt z życia jego syna. Jedno istnienie ludzkie uratowane, a może trzy? To już coś, prawda? - spytał się w duchu. Mężczyźni odeszli od grobu, kierując się z powrotem w stronę drogi. Tam musieli się zatrzymać. Na wzgórze piął się kondukt pogrzebowy. Żołnierze 3. Pułku Piechoty, „Stara Gwardia", wypełniali swój smutny obowiązek. Admirałowie ustawili się w szeregu i zasalutowali fladze spowijającej trumnę i człowiekowi w niej spoczywającemu. To samo zrobił młody porucznik dowodzący oddziałem. Zauważył, że jeden z oficerów flagowych nosi jasnoniebieską wstążkę Medalu Honoru. - Znów o jednego mniej - powiedział Greer, kiedy orszak ich mi- nął. - Dobry Boże, w imię czego posyłamy te dzieciaki na śmierć? - „Zapłać każdą cenę, unieś każdy ciężar, staw czoło każdej trudności, Wesprzyj każdego przyjaciela, walcz z każdym wrogiem..." - wyrecytował 71 Cas. -To było całkiem niedawno. A kiedy przyszedł czas, żeby wyłożyć karty na stół, gdzie byli ci dranie? - To my jesteśmy kartami, Cas-odparł Dutch Maxwell. -A to jest stół. Normalni ludzie może by zapłakali, ale oni nie byli normalnymi ludźmi. Objęli wzrokiem ziemię upstrzoną białymi kamieniami. Kiedyś był to trawnik przed domem Roberta E. Lee - sam dom wciąż stał na szczycie wzgórza - i umiejscowienie tu cmentarza było zemstą rządu, który czuł się zdradzony przez tego oficera. Mimo to Lee w końcu poświęcił swoją rodzinną posiadłość na rzecz ludzi, których kochał najbardziej. Ironia losu, ale jakże piękna, pomyślał Maxwell. - Co słychać w górze rzeki, James? - Mogłoby być lepiej, Dutch. Dostałem rozkaz, żeby zrobić porzą dek. Potrzebna będzie duża miotła. - Wprowadzono cię w sprawę „Zielony Bukszpan"? - Nie. - Greer odwrócił się i jego twarz przeciął pierwszy tego dnia uśmiech. To już coś, powiedzieli sobie pozostali. - A chcę tego? - Być może będziemy potrzebowali twojej pomocy. - Nieoficjalnie? - Wiesz, jak wyszło z „Hersztem'' - zauważył Podulski. - Cud, że udało im się stamtąd wydostać - przytaknął Greer. - Tym razem pełna dyskrecja, co? - Pewnie. - Dajcie znać, czego wam trzeba. Dostaniecie wszystko, co znajdę. Cas, zajmujesz się robotą dla „trójek"? - Zgadza się. - Każdy kod z trójką na końcu odnosił się do wydziału operacji i planowania, a w tych dziedzinach Podulski był prawdziwym specjalistą. Oczy błyszczały mu tak jasno, jak jego Złote Skrzydła w po rannym słońcu. - To dobrze - zauważył Greer. - Co słychać u małego Dutcha? - Lata w Delcie. Jest drugim pilotem, ale z czasem awansuje na pierwszego, a mniej więcej za miesiąc zostanę dziadkiem. - Serio? Gratulacje, przyjacielu. - Nie mam mu za złe, że odszedł. Kiedyś tak, ale teraz już nie. - Jak nazywa się ten komandos, który go uratował? - Kelly. On też się wycofał - odparł Maxwell. - Powinieneś był załatwić mu Medal Honoru, Dutch - powiedział Po dulski. - Czytałem jego pochwałę. Trudno o bardziej niebezpieczną misję. - Zrobiłem go bosmanem. Orderu nie mogłem załatwić. - Maxwell pokręcił głową. -Nie za uratowanie syna admirała, Cas. Polityka, wiesz, jak jest. 72 - Taa. - Podulski spojrzał ku szczytowi wzgórza. Orszak pogrzebo wy się zatrzymał. Młoda wdowa patrzyła, jak żołnierze zdejmują trumnę z lawety działa. - Taa, wiem, jak jest. Tucker ostrożnie wprowadził łódź na pochylnię. Zgasił silnik i szybko zawiązał cumy. Tony z Eddiem znieśli na brzeg przenośną lodówkę, a Tucker zebrał leżące luzem rzeczy i pozamykał pokrywy, zanim dołączył do swoich kompanów na parkingu. - Łatwo poszło -zauważył Tony. Przenośna lodówka leżała już w ba gażniku jego forda country squire. - Jak myślicie, kto dziś wygrał wyścig? - spytał Eddie. Zapomnieli wziąć radio. - Postawiłem na Foyta, żeby było ciekawie. - Nie na Andrettiego? - zdziwił się Tucker. - Niby rodak, ale nie ma szczęścia. Zakłady to biznes - zauważył Piaggi. Angelo należał już do przeszłości i sposób pozbycia się jego zwłok był, trzeba przyznać, nawet zabawny. - Cóż - powiedział Tucker - wiecie, gdzie mnie szukać. - Dostaniesz swoje pieniądze - wtrącił Eddie ni z tego, ni z owego. - Pod koniec tygodnia, tam gdzie zwykle. - Zamilkł na chwilę. - A jeśli popyt się zwiększy? - Poradzę sobie - zapewnił go Tucker. - Dostaniecie, ile wam trze ba. - Cholera, co ty masz za dojścia? - dociekał Eddie. - Angelo też chciał wiedzieć. Gdybym to zdradził, nie byłbym wam więcej potrzebny, zgadza się? Tony Piaggi uśmiechnął się. - Nie ufasz nam? Tucker odwzajemnił uśmiech. - Ufam, że sprzedacie towar i podzielicie się ze mną pieniędzmi. Piaggi pokiwał głową z aprobatą. - Lubię bystrych wspólników. Tak trzymaj. Wszyscy na tym dobrze wyjdziemy. Masz bankiera? - Jeszcze nie, właściwie nie myślałem o tym - skłamał Tucker. - Najwyższy czas zacząć, Henry. Możemy ci pomóc się ustawić. Jest taki zagraniczny bank. Bezpieczne numerowane konto i tak dalej. Jak chcesz, pogadaj o tym z kimś zaufanym, niech rzuci na to okiem. Pamiętaj, jeśli nie będziesz ostrożny, mogą dojść do ciebie tropem Pieniędzy. Nie szastaj nimi za bardzo. Straciliśmy przez to wielu przyja ciół. 73 - Ja nie ryzykuję, Tony. Piaggi skinął głową. - Bardzo mądrze. W tym biznesie trzeba uważać. Gliny są coraz bystrzejsze. - Ale niewystarczająco. - Zresztą podobnie jak jego wspólnicy, ale na wszystko przyjdzie czas. Rozdział 5 ZOBOWIĄZANIA Przesyłka dotarła do kwatery głównej wywiadu marynarki wojennej w Suitland w stanie Maryland. Do miejscowych ekspertów od interpretacji zdjęć dołączyli specjaliści z 1127. Grupy Bojowej Sił Powietrznych z Fort Belvoir. Cały proces trwał dwadzieścia godzin, ale zdjęcia z Łowcy Bizonów były doskonałe, a Amerykanin widoczny w dole zrobił to, co powinien: podniósł głowę i spojrzał na przelatujący samolot zwiadowczy. - Biedak drogo za to zapłacił - powiedział bosman marynarki do swojego odpowiednika z sił powietrznych. Tuż za Amerykaninem widać było żołnierza armii Wietnamu Północnego z karabinem wzniesionym kolbą do przodu. - Chciałbym cię spotkać w ciemnym zaułku, ty kutasie. - Co ty na to? - Sierżant sztabowy sił powietrznych pchnął w jego stronę zdjęcie z dowodu tożsamości. - Wystarczająco podobny, by postawić na to pieniądze. - Obu spe cjalistom z wywiadu wydawało się dziwne, że mają tak mało dokumen tów do porównania ze zdjęciami, ale przypuszczenie - ktokolwiek je wysunął - potwierdziło się. To był ten sam człowiek. Nie wiedzieli jed nak, że już nie żyje. Kelly nie budził Pam, zadowolony, że zdołała zasnąć bez prochów. Ubrał się, wyszedł i zrobił dwie rundy wokół wyspy -jej obwód wynosił około kilometra - by w spokojnym porannym powietrzu wycisnąć z siebie siódme poty. Sam i Sarah, którzy też zwykli wcześnie wstawać, natknęli się na niego, kiedy odpoczywał na nabrzeżu. - Widać, że się zmieniłeś - zauważyła Sarah. - Jak było z Pam w no cy? Kelly'ego aż zatkało, kiedy usłyszał to pytanie. W końcu wykrztusił: - Słucham? 74 - Sarah, do cholery... - Sam z trudem wstrzymał śmiech. Jego żona poczerwieniała jak niebo o świcie. - Wczoraj wieczorem namówiła mnie, żebym nie dawała jej leków - wyjaśniła. - Trochę się bała, ale chciała spróbować, a ja dałam się przekonać. O to mi chodziło, John. Wybacz. Jak opowiedzieć o tym, co działo się w nocy? Najpierw bał się jej dotknąć, nie chciał sprawiać wrażenia, że się narzuca, a ona odebrała to jako oznakę, że przestała mu się podobać. W końcu... wszystko się jakoś ułożyło. - Przede wszystkim ma idiotyczne przekonanie, że... - Kelly ugryzł się w język. Pam mogła porozmawiać o tym z Sarah, ale jemu nie wypa dało. - Spała dobrze. Wczoraj była naprawdę zmęczona. - Jeszcze nie miałam tak zdeterminowanej pacjentki. - Dźgnęła Kel- ly'ego palcem w pierś. - Bardzo jej pomogłeś, młody człowieku. Kelly odwrócił wzrok, niepewny, co ma powiedzieć. „Cała przyjemność po mojej stronie"? W głębi duszy wciąż czuł, że ją wykorzystuje. Spotkał dziewczynę w kłopotach i... wykorzystał ją? Nie, to nie tak. On jąkochał. Jakkolwiek niesamowite to się wydawało. Jego życie stawało się coraz bardziej normalne - chyba. On leczył ją, ale i ona jego. - Ona... się martwi, że ja... to znaczy, chodzi ojej przeszłość, która właściwie nic mnie nie obchodzi. Zgadzam się, to bardzo silna dziew czyna. Cholera, przecież ja też mam za sobą to i owo, rozumiecie? Nie jestem mnichem. - Pozwól jej się wygadać - zasugerował Sam. - Potrzebuje tego. Niektóre rzeczy trzeba wydobyć na światło dzienne, żeby można było się z nimi uporać. - Jesteś pewien, że to zniesiesz? Może chodzić o dość paskudne spra wy - powiedziała Sarah, patrząc mu w oczy. - Paskudniejsze od wojny? - Kelly pokręcił głową. Zmienił temat. - A co z prochami? To pytanie wystarczyło, by rozładować napięcie. Sarah znów zaczęła mówić jak lekarz. - Najtrudniejszy okres ma za sobą. Gdyby miała u niej wystąpić gwałtowna reakcja na odstawienie narkotyków, już by wystąpiła. Może mieć okresy niepokoju, spowodowane na przykład stresem. W takich sytuacjach przyda się luminal, zapisałam ci instrukcje, ale dziewczyna dzielnie sobie radzi. Ma silniejszy charakter, niż jej się wydaje. Jesteś wystarczająco bystry, by zauważyć, gdyby coś z nią było nie tak. Wtedy zmuś ją- powtarzam: zmuś - by wzięła tabletkę. Kelly zjeżył się na myśl o zmuszaniu Pam do robienia czegokolwiek. 75 - Ale ja nie mogę... - Nie mówię, że masz jej to wepchnąć do gardła. Jeśli jej wytłuma czysz, że naprawdę powinna to wziąć, posłucha cię, rozumiesz? - Jak długo to potrwa? - Tydzień, może dziesięć dni - odparła Sarah po chwili namysłu. - A potem? - Potem możecie zacząć myśleć o wspólnej przyszłości. Sam poczuł się trochę skrępowany. Ta rozmowa stawała się zbyt osobista jak na jego gust. - Powinna przejść szczegółowe badania - powiedział. - Kiedy wy bierasz się do Baltimore? - Za kilka tygodni, może wcześniej - odparł Kelly. - Czemu py tasz? Sarah odpowiedziała za męża. - Nie byłam w stanie dokładnie jej obejrzeć. Będzie mi lżej na ser cu, kiedy zrobi sobie pełne badania. Kogo by tu polecić, Sam? - MadgeNorth? - Może być. - Sarah zamyśliła się. - Wiesz, Kelly, nie zaszkodziło by, żebyś i ty się zbadał. - A wyglądam na chorego? - Kelly rozkrzyżował ręce, by mogli podziwiać jego wspaniałe ciało. - Nie gadaj głupot - odparowała Sarah. - Przyjdziesz na badania razem z nią. Chcę mieć pewność, że oboje jesteście całkowicie zdrowi. Zrozumiano? - Tak jest, psze pani. - Jeszcze jedno - ciągnęła Sarah. - Ona musi zobaczyć się z psy chiatrą. - Dlaczego? - John, życie to nie film. Nie można ot tak, zostawić problemów za sobą i odjechać ku zachodowi słońca, rozumiesz? Pam była wykorzysty wana seksualnie. Brała narkotyki. Jej poczucie własnej wartości nie jest w tej chwili najwyższe. Ludzie w jej sytuacji winią za swoje nieszczę ścia siebie. Odpowiednia terapia może temu zaradzić. To, co robisz, jest ważne, ale jej potrzeba profesjonalnej pomocy. Rozumiesz? Kelly skinął głową. - Tak. - To dobrze - powiedziała Sarah, podnosząc na niego oczy. - Podo basz mi się. Jesteś dobrym słuchaczem. - A mam wybór, psze pani? - spytał ze złośliwym uśmiechem. Roześmiała się. 76 - Nie, właściwie nie. - Zawsze jest taka niemożliwa - powiedział Sam do Kelly'ego. - powinna być pielęgniarką. Lekarze są bardziej cywilizowani. To pielęg niarki rozstawiają nas po kątach. Sarah kopnęła męża z udawaną złością. - Obym nigdy w życiu nie miał z nimi do czynienia - odparł Kelly, schodząc razem z Rosenami z nabrzeża. Pam spała ponad dziesięć godzin, ale obudziła się z ciężkim bólem głowy, więc Kelly podał jej aspirynę. - Kup tylenol - poradziła mu Sarah. - Mniej szkodzi na żołądek. Gdy Sam pakował rzeczy, jeszcze raz zbadała Pam. - Kiedy zobaczymy się następnym razem, masz mieć trzy kilo wię cej. - Ale... - John przywiezie cię do nas, żebyśmy mogli ci zrobić pełne bada nia... powiedzmy, za dwa tygodnie? - Tak jest, psze pani. - Kelly pokiwał głową. - Ale... - Pam, nie miałem szans. Na mnie też wymusili zgodę na badanie - zameldował zaskakująco potulnym tonem. - Musicie już jechać? Sarah skinęła głową. - Powinniśmy wrócić wczoraj wieczorem, ale co tam. - Spojrzała na Kelly'ego. - Jeśli nie zjawisz się, jak ci kazałam, zadzwonię i nakrzy- czę do słuchawki. - Ale ty jesteś upierdliwa! - Żebyś słyszał, co o mnie mówi Sam. Kelly odprowadził ją na nabrzeże. Łódź już czekała z włączonymi silnikami. Sarah i Pam padły sobie w objęcia. Kelly próbował poprzestać na uścisku dłoni, ale musiał nadstawić policzek do pocałunku. Sam zeskoczył na brzeg, by się pożegnać. - Nowe mapy! - przypomniał mu Kelly. - Tak jest, kapitanie. - Zajmę się cumami. Rosen bardzo chciał mu pokazać, czego się nauczył. Odbił od brzegu, wykorzystując głównie prawy wał napędowy, i obrócił jacht prawie w miejscu. Miał dobrą pamięć. Po chwili zwiększył moc obu silników i wypłynął prosto na głębokie wody. Pam stała bez ruchu, trzymając Kelly'ego za rękę, aż łódź stała się białą plamką na horyzoncie. 77 - Zapomniałam jej podziękować - powiedziała wreszcie. - Nie zapomniałaś. Po prostu nie wyraziłaś tego słowami, to wszyst ko. Jak się czujesz? - Głowa już mnie nie boli. - Podniosła na niego wzrok. Jej włosy nie były najczystsze, ale spojrzenie miała bystre, a krok sprężysty. Kelly poczuł, że musi ją pocałować, i zrobił to. - I co teraz? - Musimy porozmawiać - odparła. - Najwyższy czas. - Zaczekaj tu. - Kelly przyniósł z szopy dwa składane leżaki. Wskazał jej jeden. - A teraz opowiedz mi, co z ciebie za ziółko. Dowiedział się, że Pamela Starr Madden za trzy tygodnie skończy dwadzieścia jeden lat; przy okazji wreszcie poznał jej nazwisko. Pochodziła z ubogiej robotniczej rodziny z regionu Panhandle w północnym Teksasie. Jej ojciec był typem człowieka mogącego doprowadzić do rozpaczy nawet pastora kościoła baptystów. Był surowy, bo nie potrafił kochać, i pił, bo życie przynosiło mu same rozczarowania. Kiedy dzieci rozrabiały, bił je, zwykle pasem lub rózgą, do czasu, aż budziło się w nim sumienie; bywało jednak, że zmęczenie dopadało go wcześniej. Dla Pam, która nigdy nie zaznała szczęścia, kroplą przepełniającą czarę było to, co zdarzyło się dzień po jej szesnastych urodzinach. Została do późna na uroczystości kościelnej, a potem poszła na spotkanie, które można by nazwać randką, uznała bowiem, że teraz już ma do tego prawo. Chłopak, z którym się umówiła, pochodzący z równie surowej rodziny, nawet nie pocałował jej na pożegnanie. Ale to nie miało znaczenia dla Donalda Maddena. Pam wróciła do domu o dziesiątej dwadzieścia i stanęła twarzą w twarz z rozwścieczonym ojcem i całkowicie zastraszoną matką. - Rzeczy, o których mówił... - opowiadała Kelly'emu. - Nie zrobi łam nic takiego. Nawet o tym nie myślałam, a Albert był taki niewinny... zresztąja też. Kelly ścisnął jej dłoń. - Nie musisz mi tego mówić, Pam - szepnął. Ale tak naprawdę mu siała, a on zdawał sobie z tego sprawę, więc słuchał dalej. Pobita jak nigdy dotąd, Pamela Madden wyśliznęła się przez okno swojego pokoju na piętrze i przeszła pieszo sześć kilometrów do centrum posępnej, zakurzonej mieściny. Przed świtem wsiadła do autobusu do Houston, tylko dlatego, że odjeżdżał jako pierwszy, i nie przyszło jej do głowy, by wysiąść gdzieś po drodze. Z tego, co wiedziała, rodzice nawet nie zgłosili jej zaginięcia. Podrzędne zajęcia, jakich imała się w Houston, i jeszcze gorsze warunki życia sprawiły, że jej sytuacja stała się nie do zniesienia, wkrótce więc postanowiła wybrać się gdzie indziej. Za 78 pieniądze, które udało jej się zaoszczędzić, pojechała autobusem do Nowego Orleanu. Nie wiedziała, że są ludzie, którzy bezlitośnie wykorzystują młode uciekinierki z domu. Gdy pewien elegancki i wygadany dwu-dziestopięciolatek nazwiskiem Pierre Lamarck postawił jej kolację i okazał współczucie, zgodziła się zamieszkać pod jego dachem. Po trzech dniach został jej pierwszym kochankiem. Tydzień później siarczysty policzek wymusił na szesnastolatce kolejną seksualną przygodę, tym razem z handlowcem ze Springfield w stanie Illinois, któremu Pam przypominała córkę - tak bardzo, że wynajął ją na cały wieczór i zapłacił Lamarckowi dwieście pięćdziesiąt dolarów. Następnego dnia Pam połknęła wszystkie tabletki z jednej z fiolek jej alfonsa. Ale tylko dostała wymiotów, a potem została brutalnie pobita za nieposłuszeństwo. Kelly słuchał tej opowieści, nie okazując żadnych uczuć. W oczach miał spokój, jego oddech był równy. Ale w jego duszy działo się coś zupełnie innego. Dziewczyny, które miał w Wietnamie, i te, z którymi był po śmierci Tish... Przez myśl mu nie przeszło, że mogły nie lubić swojego życia i profesji. W ogóle się nad tym nie zastanawiał, brał ich udawane reakcje za wyraz autentycznych uczuć. W końcu był przyzwoitym, honorowym człowiekiem, prawda? A jednak płacił za usługi młodych kobiet, których historie mogły niczym się nie różnić od tej opowiedzianej przez Pam. Wstyd płonął w nim jak żagiew. Zanim skończyła dziewiętnaście lat, uciekła od Lamarcka i trzech innych alfonsów, ale na ich miejsce zjawili się następni. Jeden z nich, z Atlanty, lubił bić swoje dziewczyny na oczach kumpli, zwykle cienkimi kablami. Inny, z Chicago, pierwszy podał jej heroinę, by łatwiej mu było kontrolować podopieczną, która wydawała się nieco zbyt niezależna; zostawiła go dzień później, czym dowiodła, że trafnie jąocenił. Pewna dziewczyna umarła na jej oczach po przyjęciu zabójczej dawki czystych narkotyków. To przeraziło Pam bardziej niż groźba pobicia. Nie mogąc wrócić do domu - raz zadzwoniła do rodziców, ale matka rzuciła słuchawkę, zanim Pam zdążyła poprosić o pomoc - i nie ufając opiece społecznej, w końcu wylądowała w Waszyngtonie jako doświadczona prostytutka uzależniona od narkotyków, które pomagały jej ukryć się przed tym, co o sobie myślała. Ale niedostatecznie. I to, pomyślał Kelly, pewnie ją uratowało. Po drodze były jeszcze dwie aborcje, trzy choroby weneryczne i cztery aresztowania, ale ani jednej rozprawy sądowej. - Widzisz, kim naprawdę jestem? - wykrztusiła przez łzy. - Tak, Pam. Niezwykle dzielną kobietą. - Objął ją. - Kochanie, nie Przejmuj się. Każdy może popełnić błąd. Trzeba dużej odwagi, żeby się Zmienić, a jeszcze większej, żeby o tym mówić. 79 Ostatni rozdział zaczął się w Waszyngtonie, u człowieka nazwiskiem Roscoe Fleming. Pam była już wtedy uzależniona od barbituranów, ale wciąż ładna i zadbana na tyle, by móc żądać wysokiej ceny od klientów lubiących młode buzie. Jeden z nich wpadł na pomysł zdobycia dodatkowego zarobku. Miał na imię Henry i chciał rozszerzyć swój narkotykowy biznes. Jako człowiek ostrożny, nawykły do wydawania rozkazów, zorganizował grupę dziewczyn mających przekazywać jego towar dystrybutorom. Kupował je od alfonsów z innych miast za gotówkę; wszystkie zdawały sobie sprawę, że dobrze im to nie wróży. Tym razem Pam próbowała uciec niemal od razu, ale złapali ją i pobili, łamiąc jej trzy żebra. Później zrozumiała, że i tak miała szczęście. Henry skorzystał z okazji, by naszpikować ją barbituranami, co złagodziło ból, ale zarazem pogłębiło uzależnienie. W ramach kuracji udostępnił Pam wszystkim wspólnikom, którzy jej chcieli. W ten sposób osiągnął to, czego nie dokonał wcześniej nikt inny. Złamał jej ducha. W ciągu pięciu następnych miesięcy bicie, wykorzystywanie seksualne i narkotyki wpędziły ją w stan niemal katatoniczny; dopiero przed czterema tygodniami wróciła do rzeczywistości, kiedy przeżyła szok, potknąwszy się w bramie o ciało dwunastoletniego chłopca, z igłą wciąż tkwiącą w żyle. Zachowując pozory uległości, zaczęła walczyć z nałogiem. Kumple Henry'ego nie mieli powodu do narzekania. Uznali, że stała się o wiele lepsza w łóżku, i jak typowi samcy złożyli to na karb swojej sprawności. Nie przyszło im do głowy, że była po prostu bardziej świadoma tego, co robi. Czekała na okazję, na moment, kiedy Henry'ego nie będzie, bo pod jego nieobecność pozostali byli mniej czujni. Zaledwie pięć dni wcześniej spakowała swój nędzny dobytek i uciekła. Bez grosza przy duszy - Henry nie pozwalał swoim dziewczynom mieć pieniędzy - wyjechała autostopem z miasta. - Opowiedz mi o Henrym - poprosił Kelly, kiedy skończyła. - Trzydzieści lat, czarny, mniej więcej twojego wzrostu. - Czy oprócz ciebie jeszcze któraś z dziewczyn uciekła? Głos Pam stał się zimny jak lód. - Wiem tylko o jednej, która próbowała. To było chyba w listopa dzie. On... ją zabił. Myślał, że pójdzie na policję, i... - podniosła głowę - ...kazał nam wszystkim patrzeć. To było potworne. - To dlaczego zaryzykowałaś? - spytał cicho. - Wolałabym umrzeć, niż znów przeżyć coś takiego - odparła szeptem. -Chciałam umrzeć. Ten chłopak. Wiesz, jak to jest. Po prostu nieruchomie jesz. Wszystko nieruchomieje. A ja pomagałam. Pomogłam go zabić. - Jak się stamtąd wyrwałaś? 80 - W nocy... oddałam się im wszystkim... żeby mnie polubili, żeby nie mieli mnie cały czas na oku. Teraz rozumiesz? - Zrobiłaś to, co konieczne - odparł Kelly. Musiał wytężyć całą siłę woli, by mówić ze spokojem. - Dzięki Bogu. - Nie miałabym ci za złe, gdybyś zabrał mnie z powrotem na ląd i kazał, żebym sobie poszła. Może tata miał rację, mówiąc o mnie te rzeczy. - Pam, chodziłaś do kościoła? - Tak. - Pamiętasz fragment Pisma Świętego kończący się słowami: „Idź i nie grzesz więcej"? Myślisz, że ja nigdy w życiu nie zrobiłem nic złe go? Nigdy się nie wstydziłem? Nigdy nie bałem? Nie jesteś sama, Pam. Czy masz pojęcie, jak wielkiej odwagi wymagało od ciebie powiedzenie mi tego wszystkiego? W jej głosie nie było już żadnego śladu uczuć. - Masz prawo wiedzieć. - I teraz już wiem, i to nic nie zmienia. - Zawiesił głos. - A właści wie tak, zmienia. Okazałaś się odważniejsza, niż myślałem, kochanie. - Jesteś pewien? A co będzie potem? - Jeśli chodzi o „potem", martwią mnie tylko ci ludzie, którym ucie kłaś. - Gdyby mnie znaleźli... Za każdym razem, kiedy pojedziemy do miasta, będą mogli mnie tam zobaczyć. - Będziemy uważać - zapewnił Kelly. - Nigdy nie będę bezpieczna. Nigdy. - Cóż, są dwa rozwiązania. Albo będziesz dalej uciekać i ukrywać się, albo pomożesz ich przymknąć. Gwałtownie pokręciła głową. - Ta dziewczyna, którą zabili... Skądś wiedzieli, że chciała iść na policję. Dlatego policji nie mogę ufać. Poza tym nie wiesz, jak straszni są ci ludzie. Teraz, kiedy Pam znów chodziła w topie, słońce uwydatniło blizny na jej plecach. W niektórych miejscach skóra była jaśniejsza. Były to pamiątki po opuchliznach i krwawych śladach zostawionych przez ludzi czerpiących przyjemność z zadawania bólu. Zaczęło się od Pierre'a Lamarcka, a właściwie od Donalda Maddena, podłych, tchórzliwych mężczyzn, których stosunek do kobiet opierał się na przemocy. Kelly przeprosił ją na chwilę i poszedł do szopy z narzędziami. Wrócił z ośmioma pustymi puszkami po napojach, które ustawił na ziemi Jakieś dziesięć metrów od leżaków. 81 - Zatkaj uszy - powiedział. - Po co? - Proszę - odparł. Kiedy to zrobiła, prawa dłoń Kelly'ego przecięła powietrze i wyszarpnęła spod koszuli automatycznego colta kaliber 45. Jedna po drugiej, w odstępach może półsekundowych, puszki podskakiwały przy wtórze huku wystrzałów. Zanim ostatnia wróciła na ziemię z krótkiego lotu, Kelly wyrzucił zużyty magazynek i wcisnął nowy. Sprawdził, czy z bronią wszystko w porządku, opuścił kurek, schował pistolet za pas i usiadł obok Pam. - Łatwo nastraszyć młodą dziewczynę niemającą przyjaciół. Żeby nastraszyć mnie, trzeba czegoś więcej. Pam, jeśli ktoś choćby pomyśli o zrobieniu ci krzywdy, będzie miał najpierw ze mną do czynienia. Spojrzała na puszki, a potem na Kelly'ego, zadowolonego ze swoich umiejętności strzeleckich. Ten pokaz pozwolił mu się wyładować; strzelając, zamiast puszek widział imiona i twarze. Wiedział jednak, że Pam wciąż nie jest przekonana. To przyjdzie z czasem. - No dobrze. - Usiadł przy niej. - To cała twoja historia, tak? - Tak. - Nadal uważasz, że to coś zmienia? - Nie. Tak powiedziałeś, a ja ci wierzę. - Pam, nie wszyscy mężczyźni na świecie są tacy. Po prostu miałaś pecha. To nie twoja wina. Niektórzy ludzie zostają ranni w wypadkach albo łapią choroby. W Wietnamie widziałem na własne oczy, jak ludzie ginęli z powodu pecha. Znaleźli się nie tam, gdzie trzeba, skręcili w lewo zamiast w prawo, spojrzeli w złą stronę. Sarah chce, żebyś porozmawia ła o tym z lekarzem. Myślę, że ma rację. Pomożemy ci dojść do siebie. - A co będzie potem? - spytała. - Czy... zostaniesz ze mną? Zrobiła minę, jakby dostała w twarz. - Mówisz tak tylko dlatego, że... Kelly wstał i podniósł ją za ręce. - Posłuchaj mnie. Byłaś chora. Teraz wracasz do zdrowia. Przyjęłaś wszystkie ciosy, jakie mógł ci zadać ten zasrany świat, i nie poddałaś się. Wierzę w ciebie. Trzeba czasu, jak to zwykle bywa, ale po wszystkim będzie dobrze, zobaczysz. - Postawił ją na ziemi i cofnął się o krok. Drżał z wściekłości na los, który tak ją doświadczył, i zarazem na same go siebie, że wywiera na nią nacisk. - Przepraszam, nie powinienem był. Proszę, Pam... uwierz w siebie. - To' trudne. Robiłam straszne rzeczy. 82 Sarah miała rację. Pam potrzebowała profesjonalnej pomocy. Był zły na siebie, że nie wie, co powiedzieć. Każdy z następnych kilku dni wyglądał podobnie. Pam była fatalną kucharką, co dwa razy przyprawiło ją o łzy, choć Kelly'emu udało się wmusić w siebie wszystko, co upichciła, z uśmiechem na twarzy, i jeszcze skwitować to ciepłym słowem. Ale szybko się uczyła i już w piątek przyrządziła hamburgera, który nie smakował jak bryłka węgla. Przez cały czas Kelly dodawał jej otuchy i starał się do niczego jej nie zmuszać, co na ogół mu się udawało. Ciche słowo, delikatny dotyk i uśmiech -to wszystko, czym się posługiwał. Wkrótce wstawała razem z nim przed świtem. Zaczął namawiać ją do ćwiczeń. Nie było łatwo. Choć w gruncie rzeczy zdrowa, od lat nie przebiegła więcej niż pół przecznicy, więc zalecił jej spacery wokół wyspy, poczynając od dwóch okrążeń i zwiększając dystans do pięciu pod koniec tygodnia. Popołudnia spędzała w słońcu, a że miała niewiele ciuchów, zwykle wylegiwała się w majtkach i staniku. Co najmniej raz dziennie brała prysznic i myła włosy, po czym czesała je, aż nabierały jedwabistego połysku. Nie potrzebowała zostawionego przez Sarah luminalu. Może raz czy dwa było jej ciężko, ale zastępując leki ćwiczeniami fizycznymi, zdołała wejść w prawidłowy rytm czuwania i snu. W jej uśmiechu było więcej pewności siebie i Kelly dwa razy przyłapał ją na tym, że patrzyła w lustro, mając w oczach coś innego niż ból. - Miło, co? - spytał w sobotę wieczorem, kiedy wyszła spod prysz nica. - Może i tak - odparła. Kelly wziął grzebień z umywalki i zaczął rozczesywać jej mokre włosy. - Słońce bardzo ci je rozjaśniło. - Trzeba było czasu, żeby usunąć cały brud - powiedziała, odpręża jąc się pod jego dotykiem. Kelly męczył się chwilę ze splątanymi kosmykami, starając się nie ciągnąć ich zbyt mocno. - Ale już się go pozbyłaś, Pam, prawda? - Może i tak - powiedziała do twarzy w lustrze. - Trudno było ci to powiedzieć, kochanie? - Oj tak. - Uśmiech, prawdziwy, pełen ciepła i pewności siebie. Kelly odłożył grzebień i pocałował ją w kark. Pam patrzyła w lustro. Wziął grzebień i wrócił do przerwanego zajęcia. Może i było niemęskie, ale jakże przyjemne. 83 - No proszę, włosy proste jak drut, żadnych kołtunów. - Powinieneś kupić suszarkę. Kelly wzruszył ramionami. - Dotąd jej nie potrzebowałem. Pam odwróciła się i wzięła go za ręce. - Ale w przyszłości się przyda, jeśli nadal tego chcesz. Milczał przez chwilę, a kiedy wreszcie przemówił, jego słowa zabrzmiały nie całkiem tak, jak zamierzał, bo teraz to on zaczął się bać. - Jesteś pewna? - Czy nadal chcesz... - Tak! - Trudno było ją dźwignąć, wciąż nagą i wilgotną po prysz nicu, z mokrymi włosami, ale w takiej chwili mężczyzna musi wziąć swoją kobietę w ramiona. Zmieniała się. Żebra nie wystawały jej już tak bardzo. Przybrała na wadze dzięki regularnej, zdrowej diecie. Jednak największa zmiana zaszła w jej sercu. Kelly zastanawiał się, jakiemu przypisać to cudowi; bał się wierzyć, że się do tego przyczynił, ale wie dział, że tak było. Postawił ją na nogi. Patrząc jej w oczy, poczuł dumę, że to dzięki niemu zagościła w nich radość. - Ja też mam ostre kanty - powiedział, nieświadom, jaką ma mi nę. - Większość już widziałam - zapewniła go. Zaczęła gładzić go po piersi, opalonej i porośniętej ciemnymi włosami, naznaczonej szramami po akcjach bojowych w odległym kraju. Ona nosiła blizny na duszy, zresz tą on też miał takich kilka, i będąc razem, mogli uleczyć się nawzajem. Teraz Pam była tego pewna. Zaczęła widzieć przyszłość jako coś więcej niż mroczny kąt, w którym można się schować i zapomnieć. Teraz do strzegała w niej nadzieję. Rozdział 6 ZASADZKA Potem było już lżej. Wyskoczyli łodzią do Solomons, gdzie Pam kupiła kilka drobiazgów i przystrzygła włosy w salonie kosmetycznym. Pod koniec drugiego tygodnia zaczęła biegać z Kellym po wyspie i przybrała na wadze. Mogła już nosić dwuczęściowy kostium kąpielowy bez obaw, że za bardzo będzie jej widać żebra. Zaczynały jej się wyrabiać mięśnie nóg; dotąd zwiotczałe, teraz naprężyły się tak, jak powinny u dziewczyny w jej wieku. Wciąż nawiedzały ją demony. Kelly'emu 84 dwa razy zdarzyło się obudzić w środku nocy i zobaczyć ją drżącą, spoconą i mamroczącą jakieś nieartykułowane dźwięki, których znaczenie jednak łatwo było zrozumieć. W obu sytuacjach dotykiem dłoni uspokoił ją, ale nie siebie. Wkrótce zaczął uczyć Pam sterowania „Springerem", i mimo braków w wykształceniu okazała się całkiem pojętna. Szybko załapała, jak robić rzeczy nieznane większości właścicieli łodzi. Nawet poszedł z nią popływać, zaskoczony, że zdobyła tę umiejętność w sercu Teksasu. A przede wszystkim kochał ją: kochał na nią patrzeć, czuć jej zapach, słuchać jej głosu, a najbardziej dotykać. Zauważył, że kiedy nie widzi jej przez kilka minut, ogarnia go niepokój, jakby się bał, że nagle zniknie. Ale zawsze się zjawiała, ściągała jego wzrok, posyłała mu wesoły uśmiech. Tylko czasem zauważał na jej twarzy wyraz towarzyszący spojrzeniu w mroki przeszłości bądź przyszłości innej niż ta, którą już zaplanował. Żałował wtedy, że nie może wniknąć w głąb jej duszy i usunąć z niej wszystkiego, co złe. W takich chwilach podchodził do niej pod jakimś pretekstem i muskał czubkami palców jej ramię, by mieć pewność, że ona wie, iż jest przy niej. Dziesięć dni po wyjeździe Sama i Sarah urządzili sobie małą uroczystość. Kelly pozwolił Pam wyprowadzić łódź w morze, przywiązać fiolkę luminalu do dużego kamienia i wyrzucić ją za burtę. Towarzyszący temu plusk wydawał się ostatecznym rozwiązaniem jednego z jej problemów. Kelly stał za nią i obserwując inne łodzie płynące po zatoce, patrzył w jasną, obiecującą przyszłość. - Miałeś rację - powiedziała, gładząc go po przedramionach. - Zdarza się - odparł Kelly z uśmiechem, ale jej następna uwaga zupełnie go zaskoczyła. - W rękach Henry'ego sąjeszcze inne kobiety... jak Helen, ta, którą zabił. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Muszę tam wrócić. Muszę im pomóc... zanim Henry zabije na stępne. - To niebezpieczne, Pammy. - Wiem... ale co z nimi będzie? To dowodziło, że wraca do siebie. Znów stała się normalnym człowiekiem, a normalni ludzie martwią się o innych. - Nie mogę się ukrywać do końca życia. W jej głosie pobrzmiewał strach, ale słowa dowodziły, że nie zamierzała mu ulec. Przytulił ją mocniej. - W tym cały problem. Trudno jest się ukrywać. 85 - Jesteś pewien, że możesz zaufać swojemu znajomemu z policji? - spytała. - Tak. To porucznik, jest moim dłużnikiem. Bandyta wyrzucił broń, a ja pomogłem ją znaleźć. Potem szkoliłem policyjnych nurków i przy okazji poznałem kilka osób. - Kelly zamilkł. -Nie musisz tego robić, Pam. Jeśli zrezygnujesz, zrozumiem. Ja nie mam po co wracać do Balti more, nie licząc wizyty u lekarza. - Wszystko, co robili mnie, robią teraz innym. Jeśli nie zacznę dzia łać, to się nigdy nie skończy, prawda? Kelly pomyślał o tym i o swoich własnych demonach. Od pewnych rzeczy po prostu nie można uciec. Wiedział o tym. Próbował. Demony Pam były na swój sposób straszniejsze od jego własnych; jeśli ich związek miał się rozwinąć, musiały znaleźć swoje miejsce spoczynku. - Muszę zadzwonić - powiedział. - Porucznik Allen - rzucił detektyw do słuchawki swojego telefonu w Zachodniej Dzielnicy. Klimatyzacja nie działała najlepiej, a na biurku piętrzyły się nieprzejrzane jeszcze papiery. - Frank? Tu John Kelly. - Detektyw uśmiechnął się. - Jak ci się żyje na środku zatoki, stary? - Ile bym dał, żeby teraz tam być, pomyślał. - Spokojnie i pomalutku. A co u ciebie? - Szkoda gadać - odparł porucznik, odchylając się na krześle obro towym. Allen, weteran drugiej wojny światowej - były artylerzysta ma rynarki wojennej - zaczynał od patroli na East Monument Street, by w końcu trafić do wydziału zabójstw. Nie była to tak ciężka praca, jak się wszystkim wydawało, choć niosła ze sobą brzemię codziennego obco wania ze śmiercią. Allen od razu zauważył zmianę w głosie Kelly'ego. - Co mogę dla ciebie zrobić? - Spotkałem pewną osobę, która musi z tobą porozmawiać. - O czym? - spytał policjant, szukając w kieszeni koszuli papierosa i zapałek. - To sprawa zawodowa, Frank. Informacja dotycząca zabójstwa. Allen zmrużył oczy, a jego mózg zaczął pracować na przyspieszo nych obrotach. - Kiedy i gdzie? - Jeszcze nie wiem i wolałbym nie mówić o tym przez telefon. - To poważna sprawa? - Na razie zostaje to między nami, dobra? Allen skinął głową, wyglądając przez okno. 86 - W porządku. - Chodzi o handlarzy narkotyków. W głowie Allena zapaliło się światełko. Informatorem Kelly'ego była „pewna osoba". Czyli chodziło o kobietę, domyślił się. Kelly był bystry, ale na robocie detektywa się nie znał. Allen słyszał mgliste raporty o siatce handlarzy narkotyków wykorzystujących kobiety do takich czy innych celów. Nic więcej. To nie było jego dochodzenie. Sprawą zajmowali się Emmet Ryan i Tom Douglas z komendy miejskiej, a Allen nawet tego nie powinien wiedzieć. - W tej chwili w mieście działają co najmniej trzy gangi narkotyko we. Grzecznych chłopców do nich nie biorą - stwierdził ze spokojem. — Powiedz coś więcej. - Ta osoba nie chce się w to mieszać. Ma dla ciebie informacje, to wszystko, Frank. Jeśli sprawy posuną się dalej, wtedy pomyślimy. Mie libyśmy do czynienia z bardzo groźnymi ludźmi, gdyby ta historia oka zała się prawdziwa. Allen zamyślił się. Nie interesował się bliżej przeszłością Kelly'ego, ale wiedział wystarczająco dużo. Facet był wykwalifikowanym nurkiem, który służył we flocie rzecznej w delcie Mekongu, wspierając 9. Dywizję Piechoty; niezwykle kompetentny i ostrożny, został polecony policji przez kogoś z Pentagonu i doskonale wyszkolił policyjnych nurków; no i przy okazji nieźle na tym zarobił, przypomniał sobie Allen. Ta „osoba" musiała być kobietą. Kelly nie przejmowałby się aż tak bezpieczeństwem faceta. Mężczyźni po prostu nie myśleli w ten sposób o innych mężczyznach. Cóż, sprawa zapowiadała się ciekawie. - Nie robisz sobie ze mnie jaj? - spytał z obowiązku. - To nie w moim stylu - zapewnił go Kelly. - Moje warunki: my przekażemy informacje, a ty zachowasz pełną dyskrecję. Zgoda? - Gdyby chodziło o kogokolwiek innego, powiedziałbym, żebyś tu przyszedł. Ale co tam, w końcu pomogłeś mi rozwiązać sprawę Goodin- ga. A propos, posadziliśmy go. Dożywocie plus trzydzieści. Jestem ci za to coś winien. Dlatego pójdę na ten układ. Zadowolony? - Dzięki. Kiedy masz czas? - W tym tygodniu pracuję po południu. - Było kilka minut po szes nastej i Allen właśnie rozpoczął służbę. Nie wiedział, że tego dnia Kel ly dzwonił już trzy razy, nie zostawiając żadnej wiadomości. - Kończę koło północy albo później, różnie bywa. Zależy, ile się dzieje - wyja śnił. - Jutro w nocy. Będę na ciebie czekał przed wejściem. Może zjemy razem skromną kolację. 87 Allen zmarszczył brwi. To było jak film z Jamesem Bondem, jakaś idiotyczna zabawa w szpiegów. Wiedział jednak, że Kelly jest poważnym człowiekiem, nawet jeśli nie zna się na policyjnej robocie. - No to do zobaczenia, stary. - Dzięki, Frank. Na razie. Rozległ się trzask odkładanej słuchawki. Allen zrobił notatkę w terminarzu i wrócił do pracy. - Boisz się? - spytał Kelly. - Trochę - przyznała. Uśmiechnął się. - To normalne. Ale słyszałaś, co mówiłem. On nic o tobie nie wie. Możesz się wycofać w każdej chwili. Będę uzbrojony. Poza tym, to tylko rozmowa. Możesz wejść i wyjść. Załatwimy to w jeden dzień... a właści wie noc. Cały czas będę z tobą. - Bez przerwy? - Chyba że pójdziesz do ubikacji, kochanie. Tam będziesz zdana tylko na siebie. Uśmiechnęła się, już spokojniejsza. - Muszę zrobić kolację - powiedziała, kierując się do kuchni. Kelly wyszedł na dwór. Czuł, że powinien jeszcze poćwiczyć strzelanie, choć robił to już tego dnia. Wszedł do szopy i zdjął z półki czterdziestkępiątkę. Wcisnął sprężynę zwalniającą, obrócił tuleję, wyjął zamek i odczepił lufę; pistolet był rozłożony. Obejrzał lufę pod światło. Tak jak się spodziewał, była brudna od strzelania. Wyczyścił wszystkie powierzchnie szmatami, rozpuszczalnikiem i szczoteczką do zębów, nie zostawiając najmniejszej plamki. Następnie lekko naoliwił broń, nie za mocno, żeby nie przyciągała pyłu i kurzu, przez które pistolet mógłby zaciąć się w najmniej odpowiednim momencie. Potem wprawnie złożył colta - umiał to robić z zamkniętymi oczami. Nieźle leżał mu w dłoni. Sprawdził, czy zamek dobrze chodzi, po czym jeszcze raz obejrzał pistolet. Wszystko grało. Wyjął z szuflady dwa magazynki i leżącą luzem kulę. Pierwszy wcisnął do pistoletu i zarepetował, by w komorze znalazł się pocisk. Ostrożnie opuścił kurek, po czym wyjął magazynek i uzupełnił brakującą kulę. Licząc osiem nabojów w pistolecie i zapasowy magazynek, miał piętnaście kul, z którymi musiał stawić czoło niebezpieczeństwu. W dżunglach Wietnamu byłoby to o wiele za mało, ale w mrocznych zakamarkach miasta powinno wystarczyć. Trafiał w głowę z dziesięciu metrów, w dzień i w nocy. Jakiekolwiek zagrożenia na niego czekały, Kelly był gotów. 88 poza tym nie czekała go walka z Wietkongiem. Akcję rozpoczynał w nocy, ciemność była jego sprzymierzeńcem. Na ulicach będzie mniej ludzi, a jeśli przeciwnicy nie wiedzieli o jego przybyciu - niby skąd mieli wiedzieć - nie musiał obawiać się zasadzki. Wystarczyło zachować czujność; z tym akurat nie miał żadnych kłopotów. Na kolację był kurczak, którego Pam umiała już przyrządzić. Kelly chciał wyjąć butelkę wina, ale rozmyślił się. Po co kusić ją alkoholem? Może on sam przestanie pić. Nie byłaby to wielka strata, a w ten sposób by udowodnił, jak bardzo mu na niej zależy. W rozmowie unikali poważnych tematów. Kelly nie dopuszczał do siebie myśli o zagrożeniach. Nie było sensu się nimi zamartwiać. Zbyt bogata wyobraźnia przeszkadzała, zamiast pomagać. - Naprawdę myślisz, że potrzebujemy nowych zasłon? - spytał. - Te nie pasują do mebli. - Przecież to tylko łódź - burknął. - Ale wygląda trochę nijako, nie sądzisz? - Nijako - mruknął, sprzątając ze stołu. - Jeszcze trochę, a powiesz, że wszyscy mężczyźni są tacy sami... - Kelly zamarł. Po raz pierwszy zdarzyła mu się taka wpadka. - Przepraszam... Uśmiechnęła się. - W pewnym sensie tak jest. I nie bój się rozmawiać ze mnąo takich sprawach, dobrze? Kelly odetchnął. - Dobrze. - Objął ją i przyciągnął do siebie. - Skoro tak uważasz... Uśmiechnęła się i nadstawiła usta do pocałunku. Dłonie Kelly'ego przesunęły się po jej plecach i wyczuły, że pod bawełnianą bluzką nie miała stanika. Zachichotała. - Byłam ciekawa, kiedy to wreszcie zauważysz. - Świeczki przeszkadzały - wyjaśnił. - Były ładne, ale śmierdziały. Trudno było się z nią nie zgodzić. Bunkier nie miał dobrej wentylacji. Znów będzie co naprawiać. Kelly pomyślał z zadowoleniem, że czekają go pracowite dni, i przeniósł dłonie w milsze miejsce. - Trzeba ci kupić nowe ubrania - powiedział, patrząc na jej twarz, z której biła pewność siebie. Stała za sterem, prowadząc łódź po właści wym kursie na wschód od kanału żeglugowego, na którym tego dnia Panował duży ruch. - Przydałoby się - przytaknęła. - Ale nie znam żadnych dobrych sklepów. - Sprawdziła kompas jak zawodowy sternik. 89 - Łatwo je znaleźć. Wystarczy spojrzeć na parking. - Jak to? - Lincolny i cadillaki, kochanie. Tam, gdzie są one, są i dobre ciu chy - wyjaśnił Kelly. - To niezawodny sposób. Roześmiała się, i o to mu chodziło. Nie mógł się nadziwić, jak dobrze panowała nad sobą, choć czekało jąjeszcze wiele pracy. - Gdzie będziemy nocować? - Na łodzi - odparł Kelly. - Tu będziemy bezpieczni. Pam tylko skinęła głową, ale on i tak wyjaśnił, o co chodzi. - Ty zmieniłaś wygląd, a mnie nigdy nie widzieli. Nie wiedzą, jaki mam samochód i łódź. Frank Allen nie zna twojego nazwiska, nie wie nawet, że jesteś dziewczyną. Nie powinno nam nic grozić. - Wierzę ci - powiedziała Pam i uśmiechnęła się. Ufność malująca się na jej twarzy rozgrzała mu krew w żyłach i mile połechtała jego próżność. - W nocy będzie padać - zauważył, wskazując odległe chmury. - To dobrze. Będzie gorsza widoczność. Często przeprowadzaliśmy akcje w deszczu. Przemoknięci ludzie tracą czujność. - Znasz się na takich sprawach, co? Męski uśmiech. - Przeszedłem twardą szkołę, kochanie. Po trzech godzinach weszli do portu. Kelly rozejrzał się po parkingu. Scout stał tam gdzie zwykle. Kazał Pam zejść pod pokład, a sam zacumował łódź i podjechał samochodem do samego nabrzeża. Zgodnie z jego instrukcjami Pam podeszła do scouta, nie rozglądając się na boki, i natychmiast ruszyli w drogę. W Timonium znaleźli hipermarket, gdzie wybrała trzy kostiumy, za które Kelly zapłacił gotówką. Włożyła ten, który spodobał mu się najbardziej, skromną spódnicę i bluzkę, dobrze komponujące się z jego marynarką, do której nie nosił krawata. Na kolację poszli do dobrej restauracji w tym samym hipermarkecie. Zajęli ciemny boks w kącie sali. Kelly nie powiedział tego otwarcie, ale marzył o smacznym posiłku. Choć Pam nieźle sobie radziła z przyrządzaniem kurczaka, musiała się wiele nauczyć. - Dobrze wyglądasz... to znaczy tak, jakbyś była na luzie - powie dział, sącząc kawę po kolacji. - Nie myślałam, że kiedyś będę się czuła tak dobrze jak teraz. W koń cu minęło ile... niecałe trzy tygodnie? - Zgadza się. - Kelly odstawił kawę. - Jutro zobaczymy się z Sarah i jej znajomymi. Za parę miesięcy wszystko będzie wyglądało inaczej. - Wziął ją za lewą rękę z nadzieją, że pewnego dnia na jej środkowym palcu pojawi się złoty pierścionek. 90 - Dzisiaj już w to wierzę. Naprawdę. - To dobrze. - Co teraz będziemy robić? - spytała. Kolacja skończyła się i do potajemnego spotkania z porucznikiem Allenem zostało jeszcze kilka godzin. - Pojeździmy sobie? Kelly zostawił pieniądze na stoliku i wrócili do samochodu. Było już ciemno. Słońce zaszło, zaczynał padać deszcz. Kelly skierował się York Road na południe, pewny siebie i gotowy na trudy wieczoru. Wjeżdżając do Towson, zobaczył od niedawna nieużywane tory tramwajowe, obwieszczające bliskość miasta i czyhających w nim niebezpieczeństw. Jego zmysły natychmiast się wyostrzyły. Rozglądał się na boki, obserwując ulice i chodniki, i co pięć sekund zerkał w lusterka wsteczne. Czterdziestkępiątkę włożył tam gdzie zwykle, do kabury schowanej pod przednim siedzeniem. Stamtąd szybciej wyciągał broń, niż gdyby nosił ją za pasem - a poza tym tak było wygodniej. - Pam? - spytał. Upewnił się, czy drzwi są pozamykane. - Tak? - Ufasz mi? - Tak, John. - Gdzie... pracowałaś? - Czemu pytasz? - Jest ciemno, pada... chciałbym zobaczyć, jak tam jest. - Choć jej nie widział, czuł, że zesztywniała. - Będę ostrożny. Jeśli zobaczysz coś, co cię zaniepokoi, zmyję się stamtąd raz-dwa. - Boję się - powiedziała gwałtownie, ale ugryzła się w język. Prze cież ufała swojemu mężczyźnie. Tak wiele dla niej zrobił. Ocalił ją. Mu siała mu ufać i musiała to okazać. Spytała więc: - Obiecujesz, że bę dziesz ostrożny? - Wierz mi, Pam - zapewnił. - Jak tylko cokolwiek cię zaniepokoi, odjedziemy. - No dobrze. To niesamowite, pomyślał Kelly godzinę później. Jest tyle rzeczy, których człowiek nie zauważa. Ile razy przemierzył tę dzielnicę, nie zatrzymując się i nie zwracając na nic uwagi? Przecież przez całe lata, żeby Przetrwać, musiał uważać na wszystko, na każdą zgiętą gałązkę, każdy nagły krzyk ptaka, każdy ślad stopy na ziemi. Tymczasem tędy przejeżdżał setki razy i nigdy nie zauważył, co się dzieje, była to bowiem inna dżungla, wypełniona innymi gatunkami zwierzyny. No a czego się spodziewałeś? - powiedział sobie. Zaraz jednak pojawiła się inna myśl: 91 niebezpieczeństwo czyhało tu zawsze, a on go nie dostrzegł. Ostrzeżenie to jednak nie było wystarczająco wyraźne. Panowały idealne warunki. Było ciemno, chmury zasłaniały bezksiężycowe niebo. Jedynym źródłem światła były nieliczne latarnie, rzucające przyćmione kręgi na chodniki, i te opustoszałe, i te pełne życia. Deszcz padał bez przerwy, chwilami dość silny, więc ludzie mieli spuszczone głowy i mniej niż zwykle interesowali się tym, co działo się wokół, tym bardziej że widoczność była ograniczona. Kelly'emu to odpowiadało, bo jeździł w kółko tymi samymi ulicami, patrząc, co się zmienia w miejscach mijanych po raz drugi czy trzeci. Zauważył, że nie wszystkie latarnie się palą. Czy było to skutkiem niedbalstwa służb miejskich, czy też kreatywnej konserwacji w wykonaniu miejscowych „biznesmenów"? Pewnie jednego i drugiego, pomyślał. Ci, którzy odpowiadali za stan oświetlenia, prawdopodobnie niewiele zarabiali i za dwadzieścia dolarów mogli dać się namówić, żeby za bardzo się nie spieszyć z wypełnianiem obowiązków albo nie dokręcić jakiejś żarówki. Tak czy inaczej, dzięki temu ulice były ciemne, a ciemność zawsze była najlepszym sprzymierzeńcem Kelly'ego. Ta dzielnica jest... smutna, pomyślał. Niszczejące witryny lokali, gdzie dawniej mieściły się rodzinne sklepy spożywcze, pewnie doprowadzone do bankructwa przez supermarkety, które z kolei zostały zdemolowane podczas zamieszek w 1968 roku, co wytworzyło wciąż niewypełnioną lukę w handlu lokalnym. Na popękanych chodnikach walały się śmieci. Czy mieszkają tu jacyś ludzie? Kim są? Czym się zajmują? Jakie mają marzenia? Przecież to niemożliwe, żeby wszyscy byli kryminalistami. Czy ukrywają się nocą? A jeśli tak, co dzieje się za dnia? Kelly nauczył się w Azji, że jeśli odda się nieprzyjacielowi inicjatywę choćby na chwilę, to on ją przejmie na cały czas. Nie, przeciwnikowi nie można dać ani czasu, ani terenu, niczego, co mógłby skutecznie wykorzystać. W ten sposób przegrywało się wojny, a tu toczyła się jedna z nich. I zwycięzcami nie były siły dobra. Ciężko było pogodzić się z tą myślą. Kelly widział już na własne oczy jedną wojnę, która, jak wiedział, skończy się klęską. Dealerzy tworzyli zróżnicowaną grupę, zauważył, przejeżdżając obok miejsca, w którym stali. Emanowali pewnością siebie. O tej porze ulica należała do nich. Pewnie rywalizowali między sobą, a skutkiem tej selekcji miało być określenie, kto włada którą częścią chodnika, kto ma prawa terytorialne przed tym czy tamtym wybitym oknem. W końcu ukształtuje się pewna równowaga umożliwiająca spokojne prowadzenie interesów, bo przecież temu właśnie służy konkurencja. 92 Skręcił w prawo na nową ulicę. Na tę myśl uśmiechnął się z ironią. Nowa ulica? Nie, wszystkie te ulice były stare, tak stare, że „przyzwoici" mieszkańcy porzucili je przed laty i wyprowadzili się za miasto w okolice pełne zieleni, a na ich miejsce przyszli inni, uznawani za mniej wartościowych, którzy potem także się stąd wynieśli; cykl ten trwał przez kilka następnych pokoleń, aż wreszcie nastąpiła katastrofa, która doprowadziła dzielnicę do stanu obecnego. Dopiero po kolejnej godzinie Kelly zorientował się, że są tu też zwykli ludzie, nie tylko zaśmiecone chodniki i przestępcy. Zauważył kobietę z dzieckiem idących z przystanku autobusowego. Był ciekaw, skąd wracają. Od ciotki? Z biblioteki publicznej? W każdym razie z jakiegoś miejsca na tyle atrakcyjnego, że opłaciło się odbyć nieprzyjemny spacer od przystanku do domu, wśród ludzi, którzy samym swoim istnieniem mogli zaszkodzić temu dziecku. Kelly wyprostował się i zmrużył oczy. Widział coś takiego nie pierwszy raz. Nawet w Wietnamie, państwie, w którym od lat trwała wojna, byli zwykli ludzie, w ogniu walk rozpaczliwie dążący do zapewnienia sobie choćby namiastki normalności. Dzieci potrzebowały zabawy, ciepła i miłości, i musiały być chronione przed mroczniejszymi stronami rzeczywistości tak długo, jak długo na to pozwalała odwaga i zdolności ich rodziców. Tu było tak samo. Wszędzie były ofiary, mniej lub bardziej niewinne, a najbardziej niewinnymi z nich były dzieci. Dowód tego widział pięćdziesiąt metrów przed sobą, gdzie młoda matka przeprowadzała dziecko przez ulicę, nieopodal dealera dobijającego targu. Kelly przyhamował, by ją przepuścić. Miał nadzieję, że jej troska i miłość pomogą dziecku. Czy dealerzy ją zauważyli? Czy w ogóle zwracali uwagę na zwykłych ludzi? Kim dla nich byli? Potencjalnymi klientami? Ofiarami? A może tylko zawadą? A dziecko? Czy w ogóle się nim przejmowali? Pewnie nie. - Cholera - mruknął pod nosem. To wszystko było dla niego zbyt odległe, by mógł otwarcie okazać gniew. - Co się stało? - spytała Pam. - Nic. Przepraszam. - Kelly pokręcił głową i obserwował dalej. Wła ściwie zaczynał się dobrze bawić. Czuł się jak na misji zwiadowczej. Zdobywanie informacji zawsze było jego pasją. Teraz miał do czynienia z czymś zupełnie nowym. Było to złe, destrukcyjne i wstrętne, ale zara zem inne i dlatego ekscytujące. Poczuł mrowienie rąk spoczywających na kierownicy. Klienci też się różnili. Byli wśród nich miejscowi - można ich było Poznać po cerze i zniszczonych ciuchach. Niektórzy byli bardziej uzależnieni, inni mniej, i Kelly zastanawiał się, co to oznacza. Czy ci, którzy 93 jako tako funkcjonowali, dopiero niedawno wpadli w szpony nałogu? Czy ci powłóczący nogami byli weteranami autodestrukcji i nieuchronnie zmierzali ku śmierci? Jak można na nich patrzeć i nie czuć przerażenia na myśl o tym, że człowiek jest w stanie niszczyć samego siebie, działka po działce? Co ludzi do tego skłania? Nie miał pojęcia. To wykraczało poza jego doświadczenie. Byli też inni, w przyzwoitych samochodach. Kelly wyminął jeden z nich i rzucił okiem na kierowcę. Porządnie ubrany mężczyzna. Miał nawet krawat. Jedną ręką opuszczał szybę, podczas gdy druga spoczywała na kierownicy; na pewno trzymał nogę na pedale gazu, gotów w mgnieniu oka rzucić się do ucieczki. Nerwy ma napięte jak postronki, pomyślał Kelly, obserwując go w lusterku wstecznym. Facet nie mógł czuć się tu dobrze, a mimo to przyjechał. O, zaczyna się. Z okna wysunęły się pieniądze i nastąpiła wymiana, po czym samochód ruszył tak szybko, jak to było możliwe na ruchliwej ulicy. Pod wpływem impulsu Kelly śledził buicka przez kilka przecznic; skręcił w prawo, potem w lewo na główną drogę, gdzie buick zjechał na lewy pas, starając się możliwie najszybciej opuścić tę ponurą część miasta i nie ściągnąć przy tym uwagi policjanta z książeczką z mandatami. No właśnie, policja, pomyślał Kelly, rezygnując z dalszego pościgu. Gdzie oni są, do cholery? Prawo łamano tu z beztroską godną imprezy ulicznej, ale nigdzie nie widać było ani jednego munduru. Pokręcił głową, wracając na terytorium dealerów. Dzielnica, w której mieszkał w Indianapolis przed raptem dziesięcioma laty, wyglądała zupełnie inaczej. Jak wszystko mogło się tak szybko zmienić? Jak mógł tego nie zauważyć? Służba w marynarce i pobyt na wyspie sprawiły, że był odizolowany od świata. Był turystą we własnym kraju. Spojrzał na Pam. Była trochę spięta, ale poza tym chyba trzymała się nieźle. Starał się pozostać niewidoczny, jeździł tak jak wszyscy wokół, krążył po kilku przecznicach dzielnicy „handlowej", wydawałoby się bez celu. Szukając schematów rządzących życiem dzielnicy, sam w żadne nie popadał. Gdyby ktoś uważnie przyjrzał się jemu i jego samochodowi, na pewno zauważyłby co i jak. Cóż, w razie czego miał colta. Jakkolwiek groźnie wyglądali ci bandyci, byli niczym w porównaniu z partyzantami Wietkongu, z którymi miał do czynienia. Tamci byli dobrzy. On był lepszy. Na tych ulicach czyhało niebezpieczeństwo, ale wychodził już z groźniejszych opresji. Pięćdziesiąt metrów od niego stał dealer ubrany w brązową lub ciemnoczerwoną koszulę. Przy tak słabym oświetleniu trudno było stwierdzić, jakiego jest koloru, ale sądząc po tym, jak błyszczała, musiała być 94 z jedwabiu. I to pewnie prawdziwego, pomyślał Kelly. Gady lubią szpanować. Nie wystarczy im, że łamią prawo, muszą pokazać wszystkim wokół, kto tu jest gość. Głupota, skonstatował. Głupotą jest ściągać na siebie uwagę. Kiedy robi się niebezpieczne rzeczy, trzeba się dobrze zakamuflować i zostawić sobie choć jedną drogę ucieczki. - Niesamowite, że uchodzi im to na sucho - szepnął. - Hę? - Pam odwróciła się do niego. - Są tacy głupi. - Kelly machnął ręką w stronę dealera stojącego na rogu. -Nawet jeśli gliny nic im nie zrobią, co by było, gdyby ktoś posta nowił... to znaczy, facet ma kupę forsy, nie? - Tysiąc, może dwa - odparła Pam. - Co by było, gdyby ktoś spróbował go okraść? - To się zdarza, ale w razie czego ma broń, a gdyby komuś się za chciało... - A... mówisz o tym w bramie? - To on jest właściwym dealerem, Kelly. Nie wiedziałeś? Ten w ko szuli to jego pomagier. Zajmuje się samą... jak to określić? - Transakcją- odparł Kelly sucho, zły, że czegoś nie zauważył, świa dom, że pozwolił, by duma wzięła w nim górę nad ostrożnością. Niedo bry nawyk, powiedział sobie. Pam skinęła głową. - Właśnie. Patrz... teraz. Kelly miał okazję zobaczyć na własne oczy całą transakcję. Ktoś siedzący w samochodzie - kolejny przybysz z przedmieścia, pomyślał - wystawił przez okno pieniądze (tak naprawdę nie było tego widać, no ale przecież chyba kartą kredytową nie zapłacił?). Pomagier wziął banknoty, włożył rękę pod koszulę i dał kierowcy coś w zamian. Kiedy samochód odjechał, krzykliwie ubrany mężczyzna przeszedł przez chodnik i w cieniu, którego oczy Kelly'ego nie mogły przeniknąć, nastąpiła kolejna wymiana. - A, już rozumiem. Pomagier ma towar i dokonuje transakcji, ale zarobek oddaje szefowi. Ten trzyma kasę i na wszelki wypadek jest uzbro jony. No, no... nie są tak głupi, jak mi się wydawało. - To cwaniaki, wierz mi. Kelly skinął głową, karcąc się w duchu za to, że przyjął dwa złe założenia. Cóż, oto dlaczego trzeba chodzić na zwiad. Tylko nie poczuj się zbyt pewnie, powiedział sobie. Teraz już wiesz, że masz dwóch przeciwników, z których jeden jest uzbrojony i dobrze chowany. Usiadł wygodniej i zaczął wypatrywać prawidłowości 95 rządzących ich zachowaniem. Właściwym celem byłby facet z bramy. Pomagier to tylko najemnik, którego w razie potrzeby można bez żalu spisać na straty, żyjący z resztek z pańskiego stołu lub z prowizji. Prawdziwy nieprzyjaciel był prawie niewidoczny. Tak zwykle bywa. Uśmiechnął się na wspomnienie regionalnego politruka z Armii Wietnamu Północnego. Tamto zadanie miało nawet kryptonim: „Płaszcz z gronostajów". Cztery dni śledzili tego kutasa, gdy już go zidentyfikowali, aby się upewnić, że to na pewno on, a potem poznać jego zwyczaje i ustalić' najlepszy sposób wysłania go na tamten świat. Kelly nigdy nie zapomni jego twarzy w chwili, kiedy kula przeszyła mu pierś, i pięciokilometrowego biegu do rejonu lądowania; siły szybkiego reagowania Armii Wietnamu Północnego skierowały się w złą stronę, zmylone przez zostawiony przez niego ładunek wybuchowy. A gdyby to ten mężczyzna z cienia miał być jego celem? Jak go załatwić? Ciekawa łamigłówka. Czuł się niemal jak bóg, jak orzeł obserwujący ofiarę z góry, baczący na szczegóły, ale przede wszystkim będący drapieżcą, ostatnim ogniwem łańcucha pokarmowego, który, na razie nie-głodny, unosił się na prądach termicznych. Uśmiechnął się, ignorując przestrogi, które zaczynały rodzić się w jego zaprawionym w bojach umyśle. Hmmm. Wcześniej nie zauważył tego samochodu. Podrasowany plymouth roadrunner, czerwony jak kandyzowane jabłko, oddalony o pół przecznicy. Wydawał się dziwnie... - Kelly... -Pam nagle zesztywniała. - Co się stało? - Jego dłoń wymacała czterdziestkępiątkę i o mili metr wysunęła ją z kabury; dotyk sfatygowanej drewnianej rękojeści dał mu poczucie bezpieczeństwa. Ale sam fakt, że po nią sięgnął i poczuł potrzebę dodania sobie w ten sposób pewności siebie, był znakiem, któ rego nie mógł zignorować. Przypomniał sobie, że musi zachować ostroż ność, i obudził się w nim instynkt wojownika. Był z tego nawet dumny. To dobrze, pomyślał w mgnieniu oka, że wciąż mogę na nim polegać, kiedy potrzeba. - Poznaję ten samochód... to... W głosie Kelly'ego brzmiał spokój. - Już jedziemy. Masz rację, nic tu po nas. - Przyspieszył i skręcił w lewo, by ominąć roadrunnera. Miał powiedzieć Pam, żeby się schyli ła, ale to nie było konieczne. Jeszcze chwila i już ich tu nie będzie, a wte dy... Cholera! To był jeden z nadzianych klientów, w kabriolecie karmann-ghia. Właśnie dokonał zakupu i chciał jak najszybciej uciec z tej dzielnicy, 96 więc wyskoczył zza roadrunnera w lewo i musiał od razu zahamować, żeby nie wpaść na samochód przed nim, który w tej samej chwili wykonywał podobny manewr. Kelly wcisnął hamulec, by uniknąć zderzenia. Ale wybrał zły moment i zatrzymał się niemal dokładnie na równi z road-runnerem, z którego akurat w tej chwili wysiadł kierowca. Zamiast iść prosto przed siebie, mężczyzna postanowił obejść samochód od tyłu i kiedy się odwrócił, jego oczy znalazły się niecały metr od twarzy Pam. Kelly zobaczył jego minę. Nie miał cienia wątpliwości. Mężczyzna rozpoznał Pam. - W porządku, widzę - powiedział ze spokojem, tonem, jakiego uży wał na polu bitwy. Obrócił kierownicę bardziej w lewo i dodał gazu, omijając mały wóz sportowy i jego niewidocznego kierowcę. Po kilku sekundach dotarł do skrzyżowania, przyhamował na ułamek sekundy, by sprawdzić, czy droga jest wolna, po czym ostro skręcił w lewo. - Widział mnie! - krzyknęła Pam. - Wszystko gra - odparł Kelly, patrząc na drogę i zerkając w luster ko wsteczne. - Ze mną jesteś bezpieczna. Ty idioto, przeklinał się w duchu. Teraz się módl, żeby nie zaczęli cię gonić. Tamten wóz ma trzy razy większą moc od twojego i... - No dobra. - Jasno świecące, nisko zawieszone reflektory wysko czyły zza zakrętu, który Kelly pokonał przed dwudziestoma sekundami. Zakołysały się w lewo i w prawo, co oznaczało, że samochód przyspie szał gwałtownie, ślizgając się na mokrym asfalcie. Podwójne światła. To nie był karmann-ghia. Jesteś w niebezpieczeństwie, powiedział sobie Kelly. Nie wiesz jeszcze, w jak dużym, ale pora się obudzić. Chwycił kierownicę obiema rękami. Pistolet mógł zaczekać. Sytuacja nie wyglądała najlepiej. Scout nie nadawał się do wyścigów, pod jego maską kryły się zaledwie cztery słabe cylindry. W roadrunnerze było ich osiem, każdy większy od tych, na których musiał polegać Kelly. Co gorsza, plymouth miał duże przyspieszenie i bez trudu brał zakręty, a scout został zaprojektowany z myślą o telepaniu się po wertepach z oszałamiającą prędkością dwudziestu pięciu kilometrów na godzinę. Niedobrze. Oczy Kelly'ego biegały od przedniej szyby do lusterka i z powrotem. Wiedział, że roadrunner szybko niweluje dzielący ich dystans. Zaczął szukać swoich atutów. Samochód nie jest całkowicie bezużyteczny, to solidne pudło. Ma duże, mocne zderzaki, a wysoki prześwit pnącza, że może skutecznie taranować inne wozy. A co z nadwoziem? Plymouth może i jest symbolem pozycji społecznej dla palantów, ale ten 97 maluch może być - jest - bronią, a ty wiesz, jak się nią posługiwać. Wszystko od razu stało się jaśniejsze. - Pam - powiedział Kelly cicho - może siądziesz na podłodze, ko chanie? - Czy oni... - w jej głosie wciąż brzmiał strach. Zaczęła się odwra cać, ale prawa dłoń Kelly'ego pociągnęła ją do podłogi. - Tak, wygląda na to, że jadą za nami. Zajmę się tym, w porządku? - W głębi ducha był dumny ze swojego spokoju i pewności siebie. Owszem, istniało zagrożenie, ale on wiedział o nim o wiele więcej niż ludzie z roadrunnera. Jeśli chcieli poznać, co to znaczy prawdziwe nie bezpieczeństwo, zwrócili się do właściwej osoby. Czując mrowienie dłoni, lekko skręcił w lewo, po czym ostro zahamował i odbił w prawo. Scout nie brał zakrętów tak płynnie jak roadrun-ner, ale te ulice były szerokie - a jadąc przodem, mógł wybierać trasę i regulować tempo. Ciężko będzie zgubić pościg, lecz Kelly wiedział, gdzie jest komisariat. Pozostawało tylko ich tam doprowadzić. Wtedy dadzą za wygraną. Mogą strzelać, próbować unieruchomić samochód, ale gdyby do tego doszło, Kelly miał czterdziestkępiątkę, zapasowy magazynek i amunicję w schowku. Może i są uzbrojeni, ale na pewno niewyszkoleni. Pozwoli im się zbliżyć... Ilu ich jest? Dwóch? Może trzech? Powinienem był sprawdzić, powiedział sobie, ale przypomniało mu się, że nie miał na to czasu. Spojrzał w lusterko wsteczne. Reflektory samochodu jadącego z tyłu prześwietliły roadrunnera na wylot. W środku było trzech ludzi. Zastanawiał się, jaką mają broń. W najgorszym przypadku strzelbę. No, jeszcze gorzej byłoby, gdyby mieli karabin maszynowy, ale bandziory to nie żołnierze, więc to raczej mało prawdopodobne. Może i tak, ale lepiej niczego nie zakładać z góry. Przy strzale z bliska colt był równie śmiercionośny jak karabin. Skręcając w lewo, Kelly podziękował opatrzności za swoje cotygodniowe ćwiczenia. W razie czego trzeba pozwolić im się zbliżyć, wejdą prosto w zasadzkę. Kelly wiedział o zasadzkach wszystko. Zwabić nieprzyjaciela i go rozwalić. Roadrunner był już dziesięć metrów za nim, a kierowca zastanawiał się, co robić. To najtrudniejsze, co? - pomyślał Kelly, zwracając się w duchu do swojego prześladowcy. Możesz podjechać tak blisko, jak chcesz, ale przeciwnika osłania tona metalu. No i co teraz zrobisz? Może mnie staranujesz? 98 Nie, kierowca roadrunnera nie był kompletnym idiotą. Scout miał na tylnym zderzaku zaczep, który w razie zderzenia przebiłby mu chłodnicę. Jaka szkoda. Rozpędzony roadrunner próbował wyprzedzić go z prawej strony. Kelly zauważył, jak zakołysały się reflektory - co oznaczało, że kierowca wcisnął gaz do dechy - ale dzięki Bogu, to on jechał pierwszy. Obrócił kierownicę w prawo i zablokował mu drogę. Okazało się, że facet nie ma ochoty uszkodzić swojego wozu. Zahamował z piskiem opon, by uniknąć zderzenia. Co, nie chcemy sobie porysować czerwonego lakieru? Nareszcie jakaś dobra wiadomość! Roadrunner odbił w lewo, ale Kelly i tym razem go zablokował. Zupełnie jak dwie żaglówki podczas regat, pomyślał. - Kelly, co się dzieje? - spytała Pam łamiącym się głosem. Odpowiedział jej tym samym spokojnym tonem, jakiego używał przez ostatnich kilka minut. - Są niezbyt bystrzy, to wszystko. - To wóz Billy'ego, on uwielbia się ścigać. - Widać Billy trochę za bardzo go lubi. Jeśli chcesz komuś dokopać, musisz być gotów... - Kelly wcisnął hamulec. Przód scouta opadł ku ziemi i Billy mógł napatrzeć się do woli na chromowany zaczep. Wtedy Kelly znów przyspieszył, obserwując reakcję przeciwnika. Tak, chce trzy mać się blisko, ale mogę go łatwo nastraszyć, a to mu się nie podoba. Pewnie kutas myśli o sobie Bóg wie co. Tak, właśnie tak to załatwię. Kelly zdecydował się nie używać broni. Nie ma sensu wszystkiego komplikować. Ale wiedział, że musi być bardzo ostrożny i nie wolno mu tracić zimnej krwi. Zaczął w myśli mierzyć kąty i odległości. Skręcając za róg, za mocno wcisnął pedał gazu. O mało nie wypadł z drogi, ale przewidział takie zagrożenie i wrócił na swój pas na tyle nieporadnie, by Billy odniósł wrażenie, że ma do czynienia z kiepskim kierowcą. Facet na pewno uważał siebie za mistrza. Roadrunner wykorzystywał zwrotność i szerokie opony, by zmniejszać dystans i trzymać się prawej strony scouta. Gdyby w tej chwili doszło do zderzenia, Kelly straciłby panowanie nad wozem. Roadrunner był w lepszej sytuacji, a Przynajmniej tak się wydawało jego kierowcy. No dobra... Kelly nie mógł skręcić w prawo, z tamtej strony blokował go Billy. Odbił więc ostro w lewo, na ulicę przecinającą szeroki pas niezabudowanych działek. Wkrótce miała tędy przebiec autostrada. Domy zostały wyburzone, a piwnice zasypane ziemią, którą deszcz zmienił w błoto. 99 Kelly obejrzał się na roadrunnera. Oho, opuszczała się szyba po stronie pasażera. Zaraz w oknie pojawi się lufa. No, Kelly, trochę za bardzo ryzykujesz... Ale natychmiast znalazł sposób, jak to wykorzystać. Odwrócił się i szeroko otworzył usta, by pokazać tym z roadrunnera, jak bardzo się boi. Gwałtownie wcisnął hamulce i ostro skręcił w prawo. Scout podskoczył na podniszczonym krawężniku; tylko przerażony człowiek zdecydowałby się na taki manewr. Pam krzyknęła, kiedy szarpnęło wozem. Roadrunner miał większą moc, lepsze opony i hamulce, a jego kierowca zdawał sobie z tego sprawę i był obdarzony doskonałym refleksem, co Kelly zdążył zauważyć i na co liczył w tej chwili. Plymouth niemal dokładnie skopiował jego manewr i podskakując na kruszejącym betonie zburzonego osiedla, podążył za scoutem przez gruzowisko, wpadając w pułapkę. Przejechał jakieś dwadzieścia metrów. Kelly zredukował bieg. Błoto miało około dwóch i pół metra głębokości, istniało więc pewne zagrożenie, że scout może w nim ugrzęznąć. Poczuł, jak wóz zwalnia, a opony zagłębiają się na kilkanaście centymetrów w gęstą maź, ale zaraz znów potoczyły się naprzód. O to chodziło. Dopiero wtedy się obejrzał. Wystarczyło zobaczyć światła plymoutha, by odgadnąć, co się dzieje. Samochód o niskim zawieszeniu, ułatwiającym manewry na utwardzonych ulicach miasta, wpadł w poślizg na galaretowatej nawierzchni; rzuciło nim w lewo, a kiedy zwolnił, jego koła zatopiły się w błocie. Reflektory opadały coraz niżej, gdy potężny silnik kopał własny grób. Kłęby pary uniosły się z kałuż rozgrzanych przez gorący blok cylindrów. Wyścig się skończył. Z samochodu wysiedli trzej mężczyźni i patrzyli na niedawno jeszcze czysty samochód tkwiący w błocie jak maciora. Cokolwiek knuli. przegrali z odrobiną deszczu i błota. Dobrze wiedzieć, że wciąż potrafię to i owo, pomyślał Kelly. Wtedy podnieśli głowy i spojrzeli w jego stronę z odległości trzydziestu metrów. - Na razie, palanty! - krzyknął Kelly przez mżawkę. Ruszył ostroż nie, nie spuszczając z nich oka. Właśnie dlatego wygrałem ten wyścig- powiedział sobie. Dzięki ostrożności, rozsądkowi i doświadczeniu. No i odwadze, dodał, ale odpędził tę myśl, dopuściwszy ją do siebie tylko na chwilę. Bardzo krótką. Wjechał na jezdnię, wrzucił wyższy bieg i ruszył przed siebie, słuchając odgłosu bryłek ziemi wyskakujących spod kół i uderzających w błotniki. - Możesz już wstać, Pam. Na jakiś czas mamy ich z głowy. 100 Pam obejrzała się i zobaczyła Billy'ego przy roadrunnerze. Widząc go z tak bliska, znów zbladła. - Co zrobiłeś? - Pozwoliłem, by zagonili mnie tam, gdzie chciałem - wyjaśnił. - Ich wóz jest dobry na asfalcie, ale w błocie ma kłopoty. Pam uśmiechnęła się do niego, okazując odwagę, której wcale w tej chwili nie czuła, ale było to stosowne zakończenie tej historii, gdyby Kelly miałjąkomuś opowiedzieć. Spojrzał na zegarek. Następna zmiana przyjdzie na komisariat za godzinę. Billy i jego kumple zostali unieruchomieni na długo. Najrozsądniej było zaczekać w jakimś spokojnym miejscu. Zresztą Pam musiała nieco ochłonąć. Kelly jechał przez jakiś czas i zatrzymał wóz w odludnej okolicy. - Jak się czujesz? - spytał. - Bardzo się bałam - odparła, dygocząc na całym ciele. - Możemy od razu wrócić na łódź i... - Nie! Billy zgwałcił mnie... i zabił Helen. Jeśli go nie powstrzy mam, to samo zrobi innym dziewczynom. - Kelly wiedział, że tymi sło wami chciała w równym stopniu przekonać jego, jak i siebie. Znał to uczucie. Była to odwaga, nieodłącznie związana ze strachem. To ona skłaniała ludzi do wypełniania misji i wybierała je za nich. Pam długo żyła w ciemności, ale zobaczywszy światło, musiała zanieść je innym. - No dobra, ale jak już powiemy o wszystkim Frankowi, zmywamy się stąd. - Czuję się dobrze - skłamała Pam. Było jej z tego powodu wstyd, bo nie zdawała sobie sprawy, jak świetnie ją rozumiał w tej chwili. - Ile tam jest dziewczyn?-spytał. - Doris, Xantha, Paula, Maria i Roberta... wszystkie były w takiej sytuacji jak ja, John. A Helen... zmusili nas, żebyśmy patrzyły, jak ją zabijają. - Przy odrobinie szczęścia da się coś z tym zrobić, kochanie. - Ob- jął ją ramieniem i po chwili drżenie ustało. - Pić mi się chce - powiedziała. - Na tylnym siedzeniu jest przenośna lodówka. Pam uśmiechnęła się. - Ano tak. - Odwróciła się, by sięgnąć po colę... i nagle zesztywnia- ła. Wciągnęła powietrze do ust i Kelly poczuł dobrze mu znane mrowie nie skóry, jakby przebiegł po niej ładunek elektryczny. Zwiastun niebez pieczeństwa. - Kelly! - krzyknęła Pam. Patrzyła w stronę tylnego lewego boku samochodu. Kelly już sięgał po czterdziestkępiątkę i odwracał się, lecz 101 było za późno i w głębi duszy to wiedział. Pomyślał ze złością, że popełnił fatalny błąd. Nie miał pojęcia, jak to się mogło stać, ale nie było czasu się nad tym zastanowić. Zanim zdążył wyjąć broń, zobaczył jasny błysk i poczuł potężne uderzenie w głowę, po czym ogarnęły go ciemności. Rozdział 7 KURACJA Scouta znalazł rutynowy patrol. Chuck Monroe, od szesnastu miesięcy w policji, na tyle doświadczony, by mieć własny radiowóz, zwykle zaczynał służbę od objazdu swojego rewiru. Dealerom niewiele był w stanie zrobić - tym zajmował się wydział do spraw narkotyków - ale mógł choć wciągnąć flagę na maszt, jak to się mówiło w piechocie morskiej, gdzie kiedyś służył. Miał dwadzieścia pięć lat, niedawno się ożenił i był na tyle młody, by wierzyć w to, co robi, i nie tolerować tego, co działo się w mieście i w jego własnej dzielnicy. Scout od razu rzucił mu się w oczy jako nietypowy samochód w tej okolicy. Postanowił go sprawdzić i zapisać numer rejestracyjny. Serce zamarło mu w piersi, kiedy zauważył, że lewy tylny bok samochodu przeszyły co najmniej dwa pociski śrutowe. Zatrzymał radiowóz, włączył koguta i zameldował przez radio o prawdopodobnym przestępstwie. Wysiadł z samochodu, przełożył pałkę do lewej dłoni, a prawą zacisnął na rękojeści służbowego rewolweru. Dopiero wtedy ruszył w stronę scouta. Jak na dobrze wyszkolonego policjanta przystało, szedł powoli i ostrożnie, rozglądając się na wszystkie strony. - O w mordę! - Błyskawicznie wrócił do radiowozu. Wezwał wsparcie i pogotowie, po czym podał dyspozytorowi numer rejestracyjny odnalezionego samochodu. Chwycił apteczkę i wrócił do scouta. Drzwi były zamknięte, ale otworzył je od środka przez roztrzaskaną pociskiem szybę. To, co zobaczył, sprawiło, że stanął jak wryty. Głowa i lewa ręka mężczyzny spoczywały na kierownicy, prawąmiał na kolanach. Wnętrze samochodu było zbryzgane krwią. Ku zaskoczeniu policjanta, facet wciąż oddychał. Strzelano do niego ze śrutówki, to na pewno; nabój przebił karoserię i ranił go w głowę, szyję i plecy. Z małych otworów w odsłoniętych częściach ciała lała się krew. Rana była jedną z najstraszniejszych, jakie Monroe widział w swoim życiu, czy to na ulicach miasta, czy podczas służby w piechocie morskiej, a jednak mężczyzna żył. Było to tak niesamowite, że policjant postanowił nie ko- 102 rzystać z apteczki. Wkrótce przyjedzie karetka; niewiele pomógłby rannemu, a może nawet mu zaszkodził. Trzymał apteczkę w prawej dłoni jak książkę i patrzył na ofiarę z frustracją człowieka czynu skazanego na bierność. Dobrze chociaż, że facet był nieprzytomny. Co to za jeden? Monroe przyjrzał się mężczyźnie pochylonemu nad kierownicą i uznał, że może wyjąć mu portfel. Przełożył apteczkę do lewej ręki, a prawą sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Okazała się pusta, ale ranny zareagował na jego dotyk i drgnął lekko. Niedobrze. Monroe chciał go przytrzymać, wtedy mężczyzna ruszył głową. Policjant sięgnął odruchowo, chcąc ją unieruchomić, jak należało robić w takich sytuacjach. Jego dłoń otarła się o coś i po mrocznej ulicy poniósł się okrzyk bólu, po czym ranny znów osunął się na kierownicę. - Cholera! - Monroe spojrzał na krew na opuszkach palców i bez wiednie wytarł ją w spodnie od munduru. Wtedy dobiegło go wycie sy ren karetki. W duchu podziękował Bogu za to, że wkrótce z tej opresji wybawią go fachowcy. Karetka wyjechała zza rogu po kilku sekundach. Duża czerwono-biała furgonetka zatrzymała się tuż za radiowozem i dwaj jej pasażerowie podbiegli do policjanta. - Co my tu mamy. - O dziwo, nie zabrzmiało to jak pytanie. Zresztą sanitariusz nie musiał o nic pytać. O tej porze w tej okolicy raczej nie należało się spodziewać kraksy, tylko, jak nazwałby to w suchym żargo nie zawodowym, „urazu przenikającego". - Jezu! Drugi sanitariusz wracał do karetki, kiedy przyjechał kolejny wóz policyjny. - Co jest? - spytał dowódca zmiany. - Strzelba, strzał z bliska, a facet jeszcze żyje! - zameldował Monroe. - Nie lubię ran szyi - stwierdził pierwszy sanitariusz szorstkim to nem. - Kołnierz?! - krzyknął jego współpracownik z kabiny ze sprzętem. - Tak, jeśli ruszy głową... szlag by to. - Sanitariusz przytrzymał gło wę ofiary. - Zidentyfikowałeś go? - spytał sierżant. - Nie ma dokumentów. Nie zdążyłem jeszcze się rozejrzeć. - Sprawdziłeś numer rejestracyjny? Monroe skinął głową. - Przekazałem do centrali; trochę to potrwa. Sierżant poświecił latarką do wnętrza samochodu. Dużo krwi, nic Poza tym. Przenośna lodówka na tylnym siedzeniu. - Co jeszcze? - spytał Chucka Monroe. 103 - Kiedy przyjechałem, w pobliżu nikogo nie było. - Monroe spoj rzał na zegarek. - Jestem tu od jedenastu minut. - Obaj policjanci odsu nęli się, by zrobić miejsce sanitariuszom. - Widziałeś go już kiedyś? . - Nie, panie sierżancie. - Sprawdź chodniki. - Tak jest. - Monroe zaczął przeszukiwać teren wokół samochodu. - Ciekawe, o co poszło - zastanawiał się sierżant. Być może nigdy się tego nie dowiemy, myślał, patrząc na plamy krwi. Wiele przestępstw popełnionych w tej okolicy pozostawało nierozwiązanych. Wcale go to nie cieszyło. Spojrzał na sanitariuszy. - Co z nim, Mikę? - Prawie się wykrwawił, Bert. Śrutówka, to jasne -odparł mężczy zna, zakładając rannemu kołnierz. - Dużo śrutu w szyi, trochę w okolicy kręgosłupa. Nie wygląda to najlepiej. - Dokąd go zabieracie? - spytał sierżant. - W Uniwersyteckim nie ma miejsc - przestrzegł młodszy sanita riusz. - Wypadek autobusu na Beltway. Musimy go zabrać do Hopkinsa. - To zajmie dziesięć minut więcej. - Mikę zaklął. - Phil, ty prowa dzisz. Uprzedź ich, że mamy faceta z poważnym urazem i potrzebny będzie neurochirurg. - Robi się. - Sanitariusze przenieśli rannego na wózek. Mężczyzna drgnął i dwaj policjanci - zjawiły się trzy następne radiowozy - pomogli go przytrzymać, a strażacy przypięli go pasami. - Źle z tobą, przyjacielu, ale zaraz zawieziemy cię do szpitala - po wiedział Phil do rannego, choć nie wiedział, czy ten jest na tyle przytom ny, by go usłyszeć. - Dawaj, Mikę. Załadowali rannego do karetki. Mikę Eaton, wyższy rangą, przygotował kroplówkę ze środkami zwiększającymi objętość krwi. Trudno było ją podłączyć, bo mężczyzna leżał twarzą w dół, ale Mike'owi w końcu się udało i w tej samej chwili karetka ruszyła. W czasie szesnastominutowej jazdy do szpitala Eaton sprawdził jego czynności życiowe - ciśnienie krwi było niebezpiecznie niskie - i zaczął wypełniać papiery. Kim jesteś? - zastanawiał się. Dobrze zbudowany, trochę ponad dwadzieścia pięć lat. Nie przypominał typowego ćpuna. Stojąc, wyglądałby na twardziela, ale teraz przywodził na myśl raczej duże, śpiące dziecko; wchłaniał tlen z przezroczystej plastykowej maski i oddychał zbyt płytko i wolno, co Eatona niepokoiło. - Gazu! - krzyknął do kierowcy, Phila Marconiego. - Drogi są mokre, Mikę, robię, co mogę. - Phil, nie gadaj, wy makaroniarze podobno jeździcie jak wariaci! 104 - Ale nie chlamy tyle co wy - padła odpowiedź. - Właśnie rozma wiałem ze szpitalem, już czekają. W Hopkinsie spokój, są gotowi na nasze przyjęcie. - To dobrze - odparł Eaton. Spojrzał na ofiarę postrzału. W karetce często czuł się samotny, a nawet dostawał gęsiej skórki i dlatego z ulgą wsłuchiwał się w wycie elektronicznej syreny, które w innych okolicz nościach działałoby mu na nerwy. Krew kapała z wózka na podłogę. Do takiego widoku człowiek nigdy nie mógł przywyknąć. - Dwie minuty - rzucił Marconi przez ramię. Eaton przeszedł na tył karetki i przygotował się do otwarcia drzwi. Poczuł, że wóz skręca, zatrzymuje się, po czym szybko cofa i znów nieruchomieje. Tylne drzwi rozwarły się, zanim Eaton zdążył do nich sięgnąć. - O kurde! - zaklął lekarz pogotowia. - Dobra, chłopaki, bierzemy go do trójki. Dwaj krzepcy sanitariusze wyciągnęli wózek z karetki, a Eaton zdjął z haczyka butelkę z kroplówką i trzymając ją w górze, poszedł z nimi. - Kłopoty w Uniwersyteckim? - spytał lekarz. - Wypadek autobusu - zameldował Marconi, wyrastając u jego boku. - Tak czy siak, lepiej mu będzie tutaj. Jezu, w co on wdepnął? - Lekarz pochylił się i idąc przy wózku, obejrzał ranę. - Tu jest ze sto kawałków śrutu! - Czekaj, aż zobaczysz szyję - powiedział Eaton. - Kurde... - wydyszał lekarz. Zawieźli rannego do sali nagłych przypadków. Pięciu mężczyzn przeniosło go na stół zabiegowy i lekarze wzięli się do pracy. Na wszelki wypadek w odwodzie był jeszcze jeden, czekający obok z pielęgniarkami. Lekarz, który przyjął rannego, Cliff Severn, upewnił się, że głowa jest unieruchomiona, i ostrożnie zdjął mu kołnierz. Wystarczył jeden rzut oka. - Może być coś z kręgosłupem - orzekł. - Ale najpierw trzeba zwięk szyć objętość krwi. - Wydał serię poleceń. Kiedy pielęgniarki podłączały jeszcze dwie kroplówki, Severn zdjął pacjentowi buty i przesunął ostrym metalowym przyrządem po jego pięcie. Stopa drgnęła. Nerwy nieuszkodzone. To dobry znak. Kilka ukłuć w nogi także wywołało reakcje. Niesamowite. Pielęgniarka pobrała krew do badania. Severn nie musiał patrzeć na swoich ludzi, by wiedzieć, że robią, co do nich należy. To, co wydawało się bezładnym zamieszaniem, miało więcej wspólnego z ruchami piłkarzy przed akcją, będącymi końcowym efektem miesięcy ciężkich treningów. - Gdzie neurochirurg, do cholery? - niecierpliwił się Severn. - Tu! - usłyszał. 105 Severn podniósł wzrok. - A... profesor Rosen. Na tym powitanie się skończyło. Severn od razu zauważył, że Sam Rosen nie jest w dobrym nastroju. Był na nogach od dwudziestu czterech godzin. Zabieg, który powinien trwać sześć godzin, okazał się początkiem długiej walki o życie starszej kobiety, która spadła ze schodów; przed niecałą godziną jego wysiłki zakończyły się klęską. Sam mówił sobie, że powinien ją uratować, ale wciąż nie wiedział, co poszło nie tak. Właściwie był wdzięczny losowi, że ten ciężki dzień się przedłuży. Może tym razem się uda. - Powiedz, co tu mamy - rzucił do Severna. - Rana postrzałowa, kilka drobin śrutu bardzo blisko kręgosłupa. - Aha. - Rosen pochylił się z rękami założonymi za plecy. - Skąd to szkło? - Był w samochodzie! - krzyknął Eaton z drugiego końca stołu. - Trzeba je usunąć i ogolić mu głowę - powiedział Rosen, ogląda jąc obrażenia. - Jakie ma ciśnienie? - Pięćdziesiąt na trzydzieści - zameldowała pielęgniarka. - Tętno sto czterdzieści, nitkowate. - Czeka nas sporo pracy - podsumował Rosen. - Facet może dostać wstrząsu. - Zamilkł. - Ogólny stan pacjenta wydaje się niezły, dobre napięcie mięśniowe. Zwiększmy objętość krwi. Rannemu podano dwie jednostki, zanim jeszcze skończył mówić. Pielęgniarki z oddziału nagłych przypadków były nadzwyczajne; skinął im głową z uznaniem. - Co słychać u twojego syna, Margaret? - spytał tę starszą. - Od września zaczyna studia w Carnegie - odparła, ustawiając szyb kość podawania krwi. - Teraz oczyścimy szyję. Muszę ją obejrzeć. - Dobrze, panie doktorze. Pielęgniarka wzięła w kleszcze duży wacik, który zamoczyła w wodzie destylowanej, po czym ostrożnie starła nim krew z szyi pacjenta, odsłaniając rany. Od razu zauważyła, że prawdopodobnie nie są tak groźne, jak wyglądają. W tym czasie Rosen włożył sterylny kitel. Kiedy wrócił do stołu, czekał już na niego zestaw wydezynfekowanych narzędzi. Marconi i Eaton stali w kącie i obserwowali go. - Dobra robota, Margaret - powiedział profesor, zakładając okula ry. - Jaką wybiera specjalizację? - Inżynierię. - To dobrze. - Rosen podniósł rękę. - Kleszczyki. - Siostra Wilson podała mu je. - Potrzeba nam bystrych młodych inżynierów. 106 Rosen wybrał mały okrągły otwór w ramieniu pacjenta, z dala od jakichkolwiek istotnych organów. Z delikatnością, która u człowieka o tak dużych dłoniach wydawała się wręcz komiczna, wydłubał z rany ołowianą kulkę. Obejrzał ją pod światło. - Na oko siódemka. Ktoś pomylił tego człowieka z gołębiem. To dobra wiadomość - powiedział sanitariuszom. Teraz, kiedy już znał roz miar kul i prawdopodobną głębokość penetracji, pochylił się nisko nad szyją. -Hm... jak z jego ciśnieniem? - Pięćdziesiąt pięć na czterdzieści. Idzie w górę. - Dziękuję - odparł Rosen, wciąż pochylony nad pacjentem. - Kto podłączył pierwszą kroplówkę? - Ja - przyznał się Eaton. - Dobra robota. - Rosen podniósł głowę i mrugnął porozumiewaw czo. - Czasem mam wrażenie, że ratujecie więcej ludzi niż my. Tego uratowałeś na pewno. - Dziękuję, panie doktorze. - Eaton nie znał Rosena dobrze, ale stwierdził, że jego reputacja jest w pełni zasłużona. Nieczęsto się zda rzało, by sanitariusz usłyszał taką pochwałę od profesora. - Jak z nim będzie...? Chodzi mi o uszkodzenie szyi. Rosen znów się pochylił i obejrzał rany. - Odruchy, panie doktorze? - spytał lekarza. - W porządku. Babiński w normie. Żadnych oznak upośledzenia układu obwodowego - odparł Sevem. Czuł się jak na egzaminie, a w ta kiej sytuacji zawsze był zdenerwowany. - Może nie jest tak źle, jak się wydaje, ale musimy szybko oczyścić rany, zanim drobiny się przemieszczą. Dwie godziny? - spytał Severna. Wiedział, że młody lekarz lepiej od niego zna się na urazach. - Może trzy. - Tak czy siak, zdążę się zdrzemnąć. - Rosen spojrzał na zegarek. - Zabiorę się za niego, powiedzmy, o szóstej. - Chce pan zrobić to osobiście? - Czemu nie, skoro i tak tu jestem? To prosta sprawa, trzeba tylko odrobiny finezji. - Rosen uznał, że choć raz w miesiącu ma prawo do łatwego zabiegu. Jako profesor trudnych wykonywał aż nadto. - Oczywiście, panie doktorze. - Znamy tożsamość pacjenta? - Nie, panie doktorze - odparł Marconi. - Policja powinna zaraz tu być. - To dobrze. - Rosen wstał i przeciągnął się. - Wiesz, Margaret, ludzie jak my nie powinni pracować o tej porze. 107 - Zawsze to więcej pieniędzy - odparła siostra Wilson. - Ciekawe, co to? - powiedziała po chwili. - Hmm? - Rosen przeszedł na jej stronę stołu, podczas gdy pozosta li robili, co do nich należało. - Ten tatuaż na ramieniu - wyjaśniła. Reakcja profesora Rosena na jego widok wydała jej się zaskakująca. Przejście od snu do jawy zwykle nie sprawiało Kelly'emu kłopotu, ale teraz było inaczej. Pierwszym, co poczuł po przebudzeniu, było zaskoczenie. Potem pojawił się ból, a właściwie niejasne ostrzeżenie, że wkrótce ból nadciągnie, i to silny. Kiedy uznał, że może otworzyć oczy, zrobił to i zobaczył podłogę wyłożoną szarym linoleum. W kilku rozlanych kroplach jakiegoś płynu odbijały się lampy fluorescencyjne. Czuł się, jakby miał w oczach igły i dopiero wtedy zorientował się, że coś kłuje go w ręce. Żyję. Dlaczego jestem tym zaskoczony? Słyszał odgłosy krzątaniny, stłumione rozmowy, odległe dzwonki. Szum powietrza dochodził z przewodów wentylacyjnych, z których jeden musiał być gdzieś blisko, bo Kelly czuł chłodny podmuch na plecach. Coś powiedziało mu, że powinien się ruszyć, że leżąc nieruchomo, naraża się na niebezpieczeństwo, ale ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Wtedy dał o sobie znać ból. Jak zmarszczka na powierzchni stawu, do którego wpada owad, zrodził się gdzieś na ramieniu i rozszedł na wszystkie strony. Trzeba było chwili, by jakoś go określić. Najbardziej przypominał silne oparzenie słoneczne, bo całe ciało od lewej strony szyi po lewy łokieć było jak spalone. Kelly wiedział, że o czymś zapomina, pewnie o czymś ważnym. Gdzie ja jestem, do cholery? Poczuł coś jakby odległe drżenie... czego? Silników statku? Nie, to mu nie pasowało. Po chwili uświadomił sobie, że to odgłos autobusu odjeżdżającego z przystanku. Nie statek. Miasto. Co ja robię w mieście? Cień padł mu na twarz. Otworzył oczy i zobaczył dolną połowę sylwetki spowitej w jasnozieloną bawełnę. Dłonie trzymały jakąś tabliczkę. Kelly nie mógł skupić wzroku nawet na tyle, by stwierdzić, czy to kobieta, czy mężczyzna. Wreszcie ten ktoś odszedł, a jemu nie przyszło nawet do głowy, by cokolwiek powiedzieć, zanim znów zapadł w sen. - Rana ramienia była rozległa, ale powierzchowna - powiedział Ro- sen do młodej neurochirurg. - Ale krwi stracił sporo. Cztery jednostki -zauważyła. 108 - Tak to jest z ranami od śrutu. Kręgosłup był zagrożony tylko w jed nym miejscu. Miałem małą łamigłówkę, jak sobie z tym poradzić, nicze go nie uszkadzając. - Dwieście trzydzieści siedem drobin, ale... - obejrzała zdjęcie rent genowskie pod światło - wygląda na to, że usunął pan wszystkie. Mimo to chłopak będzie miał sporo piegów. - Dość długo to trwało - powiedział Sam zmęczonym głosem. Wie dział, że powinien był zostawić tę robotę komuś innemu, ale cóż, zgłosił się na ochotnika. - Zna go pan, prawda? - spytała Sandy O'Toole, która właśnie przy szła z sali pooperacyjnej. - Tak. - Budzi się z narkozy, ale to jeszcze potrwa. - Dała mu tabelę poka- zującąaktualne wyniki pomiarów czynności życiowych. - Wygląda cał kiem nieźle, panie doktorze. Profesor Rosen skinął głową i zwrócił się do młodej lekarki: - Jest w świetnej formie fizycznej. Sanitariusze dobrze sobie pora dzili z podtrzymywaniem ciśnienia. Niewiele brakowało, by się wykrwa wił, ale rany nie były tak ciężkie, jak się wydawało. Sandy? Odwróciła się. - Tak, panie doktorze? - To mój znajomy. Czy byłoby ci bardzo nie na rękę, gdybym po prosił, żebyś... - Zajęła się nim ze szczególną troską? - Jesteś tu najlepsza, Sandy. - Czy powinnam wiedzieć coś więcej? - spytała, mile połechtana komplementem. - To dobry człowiek - powiedział Sam poważnym tonem. - Sarah też go lubi. - Czyli musi być w porządku. - Wróciła do sali pooperacyjnej, cie kawa, czy profesor znów bawi się w swata. - Co mam powiedzieć policji? - Niech zaczekająjakieś cztery godziny. Chcę być przy przesłucha- niu. - Spojrzał na dzbanek z kawą, ale odpuścił sobie. Jeszcze trochę i cały ten kwas rozsadzi mu żołądek. - Kim on jest? - Właściwie nie znam go za dobrze, ale pomógł mi, kiedy miałem kłopoty z łodzią. Spędziliśmy u niego weekend. - Sam nie wchodził w szczegóły. Rzeczywiście mało wiedział, ale domyślił się wielu rzeczy, Które go naprawdę przeraziły. Zrobił, co do niego należało. Choć nie 109 uratował Kelly'emu życia - najważniejszą rolę odegrało szczęście i sanitariusze - przeprowadził wymagający dużej zręczności zabieg, irytując tym młodą neurochirurg Ann Pretlow, której pozwolił tylko kibicować. - Muszę się zdrzemnąć. Dziś mam w miarę lekki dzień. Mogłabyś zrobić badanie kontrolne pani Baker? - Oczywiście. - Każ komuś obudzić mnie za trzy godziny - powiedział Rosen w drodze do swojego gabinetu, gdzie czekała na niego wygodna kanapa. - Ładnie się opaliła - zauważył Billy ze złośliwym uśmieszkiem. - Ciekawe gdzie. - Reakcją była ogólna wesołość. - Co z nią zrobimy? Zamyślił się. Dopiero co odkrył świetny sposób pozbywania się zwłok,! o wiele bardziej higieniczny i bezpieczniejszy od dotychczasowych. Wymagał on jednak długiej podróży łodzią, a szkoda mu było na to czasu. Nie chciał też, by ktokolwiek inny poznał tę metodę. Któryś na pewno by się wygadał. To był jeden z jego kłopotów. - Poszukajcie dobrego miejsca - powiedział po chwili namysłu. - Jeśli ją znajdą, nic się nie stanie. - Rozejrzał się po twarzach osób zgro madzonych w pokoju. Nauka nie poszła w las. W najbliższym czasie żadna nie spróbuje pójść w jej ślady. Nawet nie musiał nic mówić. - Wieczorem? Lepiej w nocy. - Może być. Nie ma pośpiechu. -Zrozumiejąjeszcze lepiej, patrząc I przez cały dzień na ciało leżące na środku pokoju. Nie sprawiało mu to wielkiej przyjemności, ale ludziom trzeba udzielać lekcji; ci, dla których jest już za późno, mogą być wykorzystani jako przykład dla innych. Zwłaszcza jeśli lekcje są zrozumiałe i surowe. Tej nie wymażą im z pa- mięci nawet narkotyki. - A co z tym facetem? - spytał. Billy znów uśmiechnął się złośliwie. - Rozwaliłem go. Z obu luf, byłem trzy metry od niego. Więcej go nie zobaczymy. - To dobrze. - Wyszedł. Miał sprawy do załatwienia i pieniądze do odebrania. Ten mały kłopot należał już do przeszłości. Szkoda, myślał idąc do samochodu, że wszystkich nie da się tak łatwo rozwiązać. Ciało zostało na miejscu. Doris i pozostałe dziewczyny siedziały z nim w jednym pokoju, nie mogąc oderwać wzroku od tego, co zostało z ich przyjaciółki. Zgodnie z zamiarem Henry'ego dostały nauczkę. Kelly zauważył jak przez mgłę, że go przenoszą. Podłoga przesuwała się pod nim. Przerwy między płytkami przewijały mu się przed ocza- 110 mi jak końcowe napisy filmu, aż wreszcie został wwieziony do innego, mniejszego pokoju. Tym razem spróbował unieść głowę i rzeczywiście, poruszyła się o kilka centymetrów, wystarczająco, by zobaczyć kobiece nogi- Zielone spodnie kończyły się tuż nad kostkami, a te bez wątpienia należały do kobiety. Rozległ się szum i jego pole widzenia przesunęło się w dół. Zrozumiał, że jest w automatycznie sterowanym łóżku, zawieszony między dwiema obręczami z nierdzewnej stali. Kiedy się obracało, czuł lekki ucisk przytrzymujących go pasów. Po chwili zobaczył kobietę. W jego wieku, może rok, dwa młodsza, o brązowych włosach wciśniętych pod zielony czepek i jasnych, przyjaźnie błyszczących oczach. - Witam - powiedziała zza maski. - Jestem pańską pielęgniarką. - Gdzie jestem? - spytał Kelly chrapliwym głosem. - W Szpitalu Johna Hopkinsa. - Co... - Został pan postrzelony. - Sięgnęła do jego dłoni. Delikatny dotyk obudził coś w jego przytępionej lekami świadomości. Przez chwilę nie był pewien, co to takiego. Obraz powoli tworzył się przed jego oczami, rozwiewając się i zmieniając kształt jak kłąb dymu. Brakujące elementy zaczęły się układać w całość i choć Kelly wiedział, że efekt końcowy będzie przerażający, chciał zobaczyć go jak najszybciej. A najbardziej pomogła mu w tym pielęgniarka. Sandy O'Toole nie bez powodu miała na twarzy maskę. Była atrakcyjną kobietą i jak wiele pielęgniarek sądziła, że pacjenci płci męskiej dobrze się czują, wiedząc, że ktoś taki jak ona interesuje się nimi osobiście. Teraz, kiedy pacjent John Kelly był prawie w pełni przytomny, podniosła ręce i rozsznurowała maskę, by na dobry początek dnia obdarzyć go promiennym uśmiechem. Mężczyznom w Sandrze O'Toole podobało się wszystko, od wysokiej, smukłej sylwetki, po szparę między przednimi zębami. Nie miała pojęcia, czemu ta szpara wydawała im się seksowna - ciągle właziły jej tam kawałki jedzenia - lecz skoro tak, można ją było wykorzystywać, by pomóc chorym ludziom dojść do zdrowia. Dlatego Sandy uśmiechnęła się do Johna Kelly'ego. Ale jeszcze nigdy nie sPotkała się z taką reakcją. Pacjent gwałtownie zbladł. Pielęgniarka w pierwszej chwili pomyślała, że dzieje się z nim coś złego, może ma silny krwotok wewnętrzny Czy nawet zakrzepicę. Chyba chciał krzyknąć, ale nie mógł złapać tchu i ręce zwisły mu bezwładnie. Ani na chwilę nie oderwał od niej oczu ' O'Toole zrozumiała, że to ona wywołała ten atak, czy cokolwiek to było. Odruchowo chciała wziąć go za rękę i powiedzieć, że wszystko jest w Porządku, ale od razu zorientowała się, że to nieprawda. 111 - O Boże... o Boże... Pam. - Na twarzy, która powinna być pełna surowej męskiej urody, malowała się czarna rozpacz. - Była ze mną - powiedział Kelly Rosenowi po kilku minutach. - Wiesz coś? - Policja będzie tu za kilka minut, John, ale nie, nic nie wiem. Może zabrali ją do innego szpitala. - Próbował obudzić w sobie nadzieję, wie dział jednak, że kłamie i nienawidził siebie za to. Sprawdził wskazania przyrządów, czym równie dobrze mogła zająć się Sandy, i obejrzał plecy Kelly'ego. - Wyjdziesz z tego. Jak ramię? - Nie najlepiej - odparł, wciąż półprzytomny. - Źle ze mną? - Dostałeś ze strzelby, wyglądało to paskudnie, ale... szyba była za sunięta? - Tak - powiedział Kelly, przypominając sobie deszcz. - Między innymi to cię uratowało. Mięśnie są dość poobijane i o mało nie wykrwawiłeś się na śmierć, ale nie będzie żadnych trwałych uszko dzeń, zostanie tylko parę blizn. Sam cię operowałem. Kelly podniósł głowę. - Dzięki, Sam. Nie boli bardzo... było gorzej, kiedy ostatnio... - Cicho, John - nakazał mu Rosen łagodnym tonem, uważnie oglą dając jego szyję. Zapisał sobie w pamięci, by zamówić nowe zdjęcia rentgenowskie i sprawdzić, czy czegoś nie przeoczył, na przykład w oko licy kręgosłupa. - Środki przeciwbólowe zaraz zaczną działać. Nie stru gaj bohatera. Tu nie przyznaje się za to punktów. Jasne? - Tak. Proszę... sprawdź, czy nie ma Pam w innym szpitalu - rzekł Kelly z nadzieją w głosie, choć on też nie miał złudzeń. Dwaj mundurowi czekali przed drzwiami, aż Kelly obudzi się z narkozy. Po kilku minutach Rosen wprowadził starszego z nich. Przesłuchanie było krótkie, zgodnie z zaleceniem lekarza. Potwierdziwszy tożsamość pacjenta, spytali go o Pam; Rosen wcześniej podał im jej rysopis, ale nie nazwisko. Zanotowali sobie, że Kelly był umówiony z porucznikiem Allenem, i wyszli, kiedy po kilku minutach zaczął tracić świadomość. Rosen wytłumaczył im, że szok wywołany postrzałem i operacją, w połączeniu z działaniem środków przeciwbólowych, i tak zmniejsza wartość jego zeznań. - Kim jest ta dziewczyna? - spytał wyższy rangą policjant. - Dopiero kilka minut temu dowiedziałem się, jak się nazywa - od powiedział Rosen. Był półprzytomny z niewyspania i cierpiała na tym jego elokwencja. - Kiedy ich poznaliśmy, była uzależniona od barbitura nów. Zdaje się, że żyła z Kellym. Pomogliśmy jej wyjść z nałogu. - Jacy „my"? 112 - Ja i moja żona Sarah. Jest farmakologiem w tym szpitalu. Możecie z nią porozmawiać, jeśli chcecie. - Nie omieszkamy - zapewnił policjant. - A co może pan powiedzieć o Johnie Kellym? - Były żołnierz marynarki, walczył w Wietnamie. - Ma pan powód, by sądzić, że jest narkomanem? - Wykluczone - odparł Rosen głosem, w którym zabrzmiała ostrzej sza nuta. - Jest w zbyt dobrej formie fizycznej, a poza tym widziałem, jak zareagował, kiedy dowiedzieliśmy się, że Pam ćpa. Musiałem go uspo kajać. Narkomanem nie jest na pewno. Jako lekarz zauważyłbym coś. Policjant nie wyglądał na przekonanego, ale przyjął jego zapewnienia do wiadomości. Detektywi będą mieli dużo zabawy, pomyślał Rosen. Coś, co wyglądało na zwykły napad rabunkowy, okazało się co najmniej uprowadzeniem. Wspaniała nowina. - No to co robił w tej dzielnicy? - Nie wiem - przyznał Sam. - Kim jest porucznik Allen? - Pracuje w wydziale zabójstw w zachodniej dzielnicy - wyjaśnił policjant. - Ciekawe, po co się umówili. - Dowiemy się tego od porucznika. - Czy to był napad rabunkowy? - Prawdopodobnie. Na to w każdym razie wygląda. Przecznicę da lej znaleźliśmy jego portfel, bez gotówki i kart kredytowych, zostało tyl ko prawo jazdy. Miał też pistolet w samochodzie. Złodziej musiał go przeoczyć. Swoją drogą, to nielegalne - zauważył. Wszedł drugi policjant. - Sprawdziłem to nazwisko jeszcze raz... wiedziałem, że gdzieś je już słyszałem. Facet oddał Allenowi przysługę. Pamiętasz sprawę Good- inga z zeszłego roku? Starszy policjant podniósł głowę znad notatek. - Jasne! To on znalazł pistolet? - Tak, a potem szkolił naszych nurków. - To nadal nie tłumaczy, czego tam szukał - zauważył policjant. - Fakt - przyznał jego partner. - Ale trudno uwierzyć, żeby ktoś taki mógł być zamieszany w jakieś brudne sprawy. Wyższy rangą policjant pokręcił głową. - Była z nim dziewczyna. Zniknęła. - Porwanie? Co o niej wiemy? - Na razie mamy tylko nazwisko. Pamela Madden. Dwadzieścia lat, narkomanka na odwyku, zaginęła. Mamy pana Kelly'ego, jego wóz, broń 113 i to wszystko. Żadnych łusek. Żadnych świadków. Zaginiona dziewczyna, w okolicy jest takich pewnie z dziesięć tysięcy. Napad z porwaniem. - Ogólnie rzecz biorąc, sprawa wcale nie była nietypowa. Na początku śledztwa policja często wiedziała cholernie mało. Zresztą obaj mundurowi doszli do wniosku, że i tak lada chwila przejmie je dochodzeniówka. - Nie pochodziła stąd. Sądząc po akcencie, była z Teksasu, a w każ dym razie z tamtych stron. - Co jeszcze? - spytał starszy policjant. - Interesuje nas wszystko, co pan wie, doktorze. Sam skrzywił się. - Była wykorzystywana seksualnie. Możliwe, że była prostytutką. Moja żona mówiła... zresztą widziałem to na własne oczy, miała blizny na plecach. Trwałe ślady po biciu. Nie wnikaliśmy w to, ale mogła być prostytutką. - Pan Kelly ma dziwne znajomości - zauważył policjant, robiąc no tatki. - Z tego, co pan mówił, pomaga też policji, zgadza się? - Profesor Rosen zaczynał wpadać w złość. - Coś jeszcze? Mam obchód. - Panie doktorze, mamy do czynienia z próbą zabójstwa, prawdo podobnie połączoną z napadem rabunkowym i być może z porwaniem. To poważne przestępstwa. Muszę postępować według określonych re guł, tak jak pan. Kiedy będzie można go normalnie przesłuchać? - Prawdopodobnie jutro, ale jeszcze przez parę dni będzie bardzo osłabiony. - Może być o dziesiątej rano? - Tak. Policjanci wstali. - Kogoś tu przyślemy, panie doktorze. Rosen odprowadził ich wzrokiem. O dziwo, było to pierwsze śledztwo w sprawie kryminalnej, z jakim się zetknął osobiście. Do tej pory miał tylko do czynienia głównie z ofiarami kolizji czy wypadków w miejscu pracy. Nie potrafił uwierzyć, że Kelly mógł być przestępcą, a jednak to właśnie zdawały się sugerować ich pytania. Weszła doktor Pretlow. - Zrobiliśmy Kelly'emu badania krwi. - Podała mu wyniki. - Rze- żączka. Powinien bardziej uważać. Proponuję penicylinę. Jest na coś uczu lony? - Nie. - Rosen zamknął oczy i zaklął. Do licha, co jeszcze zdarzy się tego dnia? 114 - To nic takiego, panie doktorze. Bardzo wczesne stadium. Kiedy poczuje się lepiej, poproszę kogoś z opieki społecznej, żeby porozma wiał z nim o... - Ani mi się waż - warknął Rosen. - Ale... - Dziewczyna, od której to złapał, prawdopodobnie nie żyje i nie możemy dopuścić, żeby tak ją zapamiętał. - Właściwie nie miał pod staw, by przypuszczać, że Pam nie żyje, ale podpowiadał mu to instynkt. - Panie doktorze, prawo wymaga... Tego już było za wiele. Rosen z trudem powstrzymywał się od wybuchu. - To dobry człowiek. Zakochał się w dziewczynie, którą prawdopo dobnie zamordowano, i jego ostatnim wspomnieniem o niej nie będzie to, że zaraziła go chorobą weneryczną. Czy wyrażam się jasno, pani dok tor? Jakby co, pacjent jest leczony na infekcję pooperacyjną. Proszę to odnotować w karcie. - Nie, panie doktorze, nie zrobię tego. Profesor Rosen sam naniósł odpowiednie zapiski. - I po krzyku. - Podniósł głowę. - Doktor Pretlow, zapowiada się pani na doskonałego chirurga. Niech pani spróbuje zapamiętać, że nasi pacjenci są ludźmi mającymi uczucia. Dzięki temu będzie pani o wiele lepszym lekarzem. I o co tyle szumu? - zastanawiała się Pretlow, wychodząc z jego gabinetu. Rozdział 8 MASKA Dwudziesty czerwca był gorącym i nudnym dniem. Fotograf „Baltimore Sun" miał nowego nikona, którym zastąpił wysłużonego honey-We'l pentaxa, i choć żal mu było tego starocia, nowy aparat, jak nowa miłość, dawał wiele jeszcze nie w pełni odkrytych możliwości. Na przykład dystrybutor dołączył do niego całą kolekcję teleobiektywów. Firma chciała, żeby ten model szybko został zaakceptowany przez społeczność dziennikarską, więc dwudziestu fotografów z różnych pism z całego kraju dostało darmowe zestawy. Jednym z nich był Bob Preis, a zawdzięczał to nagrodzie Pulitzera otrzymanej przed trzema laty. W tej chwili siedział w swoim samochodzie na Druid Lakę Drive i słuchał radia policyjnego w nadziei, że 115 zdarzy się coś ciekawego. Ale nie działo się nic. Bawił się więc nowym aparatem, ćwicząc szybką wymianę obiektywów. Wszystkie części nikona były idealnie dopasowane. Preis zmieniał obiektywy na oślep i rozglądał się po okolicy tylko po to, by oderwać oczy od czynności, która stała się dla niego czymś tak naturalnym i machinalnym jak zapinanie rozporka. To wrony zwróciły jego uwagę. W bocznej części jeziora o nieregularnym kształcie znajdowała się fontanna. Nie można jej było nazwać dziełem geniuszu architektonicznego. Wyglądała jak betonowy walec wystający dwa i pół metra nad powierzchnię wody, z którego kilka strumieni tryskało mniej więcej pionowo w górę, choć akurat tego dnia zmienny wiatr bezładnie rozrzucał krople na wszystkie strony. Wrony krążyły nad nią, od czasu do czasu próbując dostać się do środka, ale odstraszały je wirujące płaty białej piany. Czego te ptaszyska tam szukały? Fotograf wymacał w futerale dwustumilimetrowy obiektyw i zamontował go, po czym płynnym ruchem podniósł aparat do oczu. - Słodki Jezu! - Od razu zrobił dziesięć zdjęć. Dopiero wtedy połą czył się przez radio z redakcją i powiedział, by natychmiast powiadomili policję. Znów zmienił obiektyw; tym razem wybrał trzystumilimetrowy, najdłuższy, jaki miał. Kiedy skończył mu się jeden film, założył następ ny, kolorowy. Oparł aparat na otwartym oknie starego chevy i wypstry- kał kolejną rolkę. Zauważył, że jedna z wron przebiła się przez wodną zasłonę i usiadła na... - O Boże, nie... - To było ludzkie ciało, młoda kobieta, biała jak alabaster, a w obiektywie Preis widział wronę człapiącą po zwłokach szponiastymi nogami, oglądającą czarnymi ślepiami coś, co nie mogło być dla niej niczym więcej jak tylko obfitym posiłkiem. Fotograf odłożył aparat i wrzucił bieg. Podjechał możliwie najbliżej fontanny, łamiąc po drodze dwa przepisy ruchu drogowego i, co rzadko mu się zdarzało, ludz kie odruchy wzięły u niego górę nad profesjonalizmem: wcisnął klak son, by odstraszyć ptaszysko. Wrona podniosła łeb, ale zauważyła, że cokolwiek było źródłem tego dźwięku, nie stanowi dla niej bezpośred niego zagrożenia, wróciła więc do wyszukiwania pierwszego kąska. Wtedy Preis pod wpływem impulsu zrobił coś, co okazało się skuteczne. Mrugnął światłami, a ptakowi wydało się to tak niezwykłe, że rozmyślił się i odfrunął. W końcu mogła to być sowa, a jedzenie nie ucieknie. Kie dy zagrożenie minie, można będzie wrócić i nażreć się do woli. - Co jest? - spytał policjant, który podjechał do jego wozu. - Na fontannie leży ciało. Niech pan zobaczy. - Podał mu aparat. - Boże - wydyszał policjant. Złożył meldunek przez radio, podczas gdy Preis wypstrykał kolejny film. 116 Wozy policyjne zleciały się jak wrony, jeden po drugim, aż w końcu zebrało się ich osiem. Po dziesięciu minutach przyjechał wóz strażacki, a zaraz za nim ktoś z wydziału parków i rekreacji, ciągnący na holu przyczepę z łodzią. Natychmiast spuszczono ją na wodę. Potem zjawiła się ekipa śledcza z wozem-laboratorium i wtedy można już było popłynąć do fontanny. Preis poprosił, żeby zabrali go ze sobą- był lepszym fotografem od policyjnego - ale został spławiony, więc rejestrował wydarzenia z brzegu jeziora. To nie przyniesie mu kolejnego Pulitzera. A mogłoby, pomyślał. Tyle że ceną za to byłoby uwiecznienie instynktownego aktu padlinożercy bezczeszczącego ciało dziewczyny w centrum wielkiego miasta. A to nie było warte koszmarów. I bez tego miał ich dosyć. Zgromadził się tłum. Policjanci stali w małych grupach, wymieniali szeptem uwagi i średnio zabawne makabryczne żarty. Przyjechał wóz transmisyjny ze studia na Television Hill, znajdującego się na północ od parku, w którym mieściło się miejskie zoo. Bob Preis często zabierał tam swoje dzieci; najbardziej podobał im się lew, niezbyt oryginalnie nazwany Leo, i niedźwiedzie polarne, a także wszystkie inne drapieżniki bezpiecznie zamknięte za stalowymi kratami. Tak samo powinno się postąpić z niektórymi ludźmi, pomyślał, patrząc, jak policjanci podnoszą ciało i chowająje do worka. Przynajmniej już nie cierpi. Preis zmienił film, by zarejestrować moment umieszczenia zwłok w wozie koronera. Na miejscu był już reporter „Sun". On zajmie się zadawaniem pytań, a Preis sprawdzi w swojej ciemni na Calvert Street, ile tak naprawdę jest wart jego nowy aparat. - John, znaleźli ją- powiedział Rosen. - Nie żyje? - Kelly nie mógł podnieść wzroku. Wystarczyło, że usły szał ton głosu Sama, by domyślić się prawdy. Nie było to zaskoczeniem, ale nikomu nie jest łatwo rozstać się z nadzieją. Sam skinął głową. - Tak. - Jak to się stało? - Jeszcze nie wiem. Dzwonili z policji kilka minut temu i od razu Przyszedłem tutaj. - Dzięki, stary. Jeśli ludzki głos mógł być martwy, pomyślał Sam, to głos Kelly'ego tak właśnie brzmiał. - Przykro mi, John. Ja... wiesz, że ją lubiłem. - Tak, wiem. To nie twoja wina, Sam. - Nic nie zjadłeś. - Rosen wskazał tacę zjedzeniem. 117 - Nie jestem głodny. - Jeśli chcesz wrócić do zdrowia, musisz odzyskać siły. - Po co? - spytał Kelly, wpatrzony w podłogę. Rosen podszedł do niego i ujął za prawą dłoń. Nie miał odwagi spojrzeć mu w twarz. Domyślał się, że Kelly wini siebie za to, co się stało, a on za mało wiedział, by z nim o tym porozmawiać, przynajmniej na razie. Sam Rosen na co dzień obcował ze śmiercią. Neurochirurdzy zajmowali się poważnymi uszkodzeniami najdelikatniejszego ludzkiego organu, których często nie można już było naprawić. Ale każdemu trudno się pogodzić z nieoczekiwaną śmiercią znajomej osoby. - Mogę coś dla ciebie zrobić? - spytał po chwili. - Na razie nie, Sam. Dzięki. - Może przysłać księdza? - Nie, nie teraz. - To nie była twoja wina, John. - A czyja? Zaufała mi, Sam. Zawaliłem sprawę. - Policja chce znów z tobą rozmawiać. Kazałem im przyjść jutro rano. Rankiem odbyło się drugie przesłuchanie. Kelly powiedział im już prawie wszystko, co wiedział. Jej nazwisko, miejsce urodzenia, jak się poznali. Tak, spali ze sobą. Tak, była prostytutką i uciekła z domu. Tak, na ciele miała ślady bicia. Nie mógł jednak udzielać im dodatkowych informacji sam z siebie, bo gdyby to zrobił, musiałby ujawnić obcym ludziom rozmiary swojej klęski. Unikał więc odpowiedzi na niektóre pytania, wykręcając się bólem. Wyczuł, że nie zrobił dobrego wrażenia na policji, ale nie przejmował się tym. On sam w tej chwili nie miał o sobie najlepszego mniemania. - W porządku. - Mogę... powinienem zmodyfikować kurację. Starałem się ograni czać podawanie leków, nie lubię z nimi przesadzać, ale teraz pomogą ci się odprężyć. - Chcesz mnie bardziej otumanić? - Kelly podniósł głowę, a na jego twarzy malował się wyraz, jakiego Rosen wolałby już nigdy nie zoba czyć. -Naprawdę myślisz, że to coś zmieni, Sam? Rosen odwrócił wzrok. - Można cię już przenieść do zwykłego łóżka. Zrobimy to za kilka minut. - Dobrze. Sam chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nie mógł znaleźć właściwych słów. Wyszedł w milczeniu. 118 Sandy OToole potrzebowała pomocy dwóch sanitariuszy, by przenieść Kelly'ego na zwykłe łóżko szpitalne. Podniosła zagłówek, żeby nie uciskał rannego ramienia. - Słyszałam, co się stało - powiedziała. Martwiło ją, że nie rozpa czał tak, jak powinien. Był twardym człowiekiem, ale nie głupcem. Może należał do tych, którzy woląpłakać w samotności, była jednak pewna, że jeszcze tego nie zrobił. A wiedziała, że to konieczne. Łzy oczyszczały duszę z trucizn, które, jeśli człowiek się ich nie pozbędzie, mogły być równie zabójcze, jak te prawdziwe. Usiadła przy nim. - Jestem wdową- wy znała. - Wietnam? - Tak, Tim był kapitanem w Pierwszej Kawaleryjskiej. - Przykro mi - powiedział Kelly, nie odwracając głowy. - Kiedyś uratowali mi tyłek. - Wiem, jak panu ciężko. - W listopadzie straciłem Tish, a teraz... - Sarah mi mówiła. Panie Kelly... - John - powiedział łagodnym tonem. Nie potrafił być dla niej szorstki. - Dziękuję, John. Ja mam na imię Sandy. To, że ktoś nie ma szczę ścia, nie oznacza, że jest złym człowiekiem - powiedziała, jakby wierzy ła w każde słowo, choć nie do końca tak to zabrzmiało. - To nie był pech. Mówiła mi, że to niebezpieczna okolica, a mimo to zabrałem ją tam, bo chciałem zobaczyć, jak tam jest. - O mało nie zginąłeś, próbując ją chronić. - Nie ochroniłem jej, Sandy. Zabiłem ją. - Wpatrywał się w sufit szeroko otwartymi oczami. - Byłem nieostrożny i głupi, i zabiłem ją. - Zabili ją ci sami ludzie, którzy próbowali zabić ciebie. Jesteś ofiarą. - Nie ofiarą. Głupcem. Wrócimy do tego później, pomyślała siostra O'Toole. - Jaka ona była, John? - Pechowa. - Kelly zmusił się, by na nią spojrzeć, ale to tylko po gorszyło sytuację. Opowiedział krótko o życiu Pameli Starr Madden. - Czyli po wszystkich tych mężczyznach, którzy jąkrzywdzili i wy korzystywali, ty dałeś jej coś, czego nie dał jej nikt inny. - OToole za milkła, czekając na reakcję, ale żadna nie nastąpiła. - Dałeś jej miłość, prawda? - Tak. - Kelly zadrżał. - Tak, kochałem ją. - Wyrzuć to z siebie - powiedziała. - Musisz. Zamknął oczy. Po chwili pokręcił głową. -Nie mogę. 119 To będzie trudny pacjent, powiedziała sobie. Kult męskości był dla niej zagadką. Zaobserwowała go u swojego męża. który służył w Wietnamie jako porucznik, by potem wrócić tam już jako dowódca kompanii. Nie był tym zachwycony, ale nie próbował się wymigać. Taką mam pracę, powiedział jej w noc poślubną, dwa miesiące przed wyjazdem. Głupia, bezsensowna praca, przez którą straciła męża i, jak się obawiała, własną przyszłość. Kogo obchodziło, co się dzieje w odległym kraju? Ale dla Tima miało to znaczenie. Czymkolwiek była siła, która go tam ciągnęła, pozostawiła za sobą tylko pustkę i znaczyła nie więcej niż ból, jaki O'Toole widziała wypisany na twarzy swojego pacjenta. Dowiedziałaby się o tym bólu więcej, gdyby potrafiła posunąć się o krok dalej w swoim rozumowaniu. - To było bardzo głupie. - Być może - zgodził się Tucker. - Ale nie pozwolę, żeby moje dziewczyny odchodziły bez zezwolenia. - Nie wiesz, że trupy można grzebać? - To każdy głupi potrafi. - Mężczyzna uśmiechnął się w mroku. Sie dzieli w kinie, które zbudowano w 1930 roku i które od jakiegoś czasu stopniowo popadało w ruinę. Wciąż jednak było dobrym miejscem na spotkanie z informatorem, jak policjant nazwie to w swoim raporcie. - Faceta też trzeba było zabić. - Będą z nim kłopoty? - spytał Tucker. - Nie. Przecież nic nie widział, zgadza się? - Ty mi to powiedz, stary. - Nie mogę aż tak wnikać w sprawę. - Mężczyzna wrzucił do ust garść popcornu i zaczął żuć ze złością. -Znajągo w policji. Służył w ma rynarce, jest nurkiem, mieszka gdzieś na wschodnim wybrzeżu. Z tego, co wiem, to nadziany obibok. Pierwsze przesłuchanie nic nie dało. Śledz two przejmą Ryan z Douglasem, ale na razie niewiele mają. - Mniej więcej to samo powiedziała ona, kiedy z nią... rozmawiali śmy. Zabrał ją z autostrady, świetnie się bawili, ale skończyły jej się pro chy, więc pojechali do miasta po nowąporcję. Czyli nic złego się nie stało? - Raczej nie, ale na przyszłość postarajmy się, żeby wszystko było zapięte na ostatni guzik. - Mam go załatwić w szpitalu? - spytał Tucker obojętnym tonem. - Pewnie dałoby się to zrobić. - Nie! Na razie traktują to jako napad rabunkowy. Jeśli zdarzy się coś jeszcze, sprawa stanie się poważniejsza. Nie chcemy tego. Zostaw go w spokoju. On nic nie wie. 120 - Czyli nie stanowi problemu? - Tucker chciał mieć stuprocentową pewność. - Żadnego. Ale na przyszłość postaraj się zapamiętać, że nie ma spra wy o morderstwo, jeśli nie ma zwłok. - Muszę trzymać ludzi w ryzach. - Słyszałem, co jej zrobiłeś... - Trzymam ich w ryzach, to wszystko - powtórzył Tucker z naciskiem. - Uczę na przykładach. Jeśli zrobisz to dobrze, na jakiś czas kłopoty masz z głowy. Przecież w tym nie siedzisz, więc czemu ci to przeszkadza? Kolejna garść popcornu pomogła mu się ugiąć przed logiką tego argumentu. - Co masz dla mnie? Tucker uśmiechnął się. - Panu Piaggiemu zaczyna się podobać robienie ze mną interesów. W mroku rozległ się cichy pomruk. - Ja bym mu nie ufał. - Fakt, sprawy się komplikują. - Tucker zawiesił głos. - Ale potrze buję jego koneksji. Jeszcze trochę i będziemy na szczycie. - Kiedy? - Wkrótce - odparł Tucker po namyśle. - Trzeba zacząć wysyłać towar na północ. Tony już tam pojechał, dziś ma porozmawiać z pewny mi osobami. - A nie masz czegoś już teraz? Przydałby się jakiś kąsek. - Trzech gości z toną trawy wystarczy? - Znają cię? - Nie, aleja ich znam. - Tylko garstka osób wiedziała, kim jest i co się z nimi stanie, jeśli pozwolą sobie na odrobinę luzu. Trzeba mieć jaja, żeby egzekwować dyscyplinę. - Proszę być ostrożnym - powiedział Rosen pod drzwiami pokoju. -Odniósł poważne obrażenia, nadal bierze leki. Nie jest w stanie prowa dzić normalnej rozmowy. - Ja też mam swoje obowiązki, doktorze. - Nowy policjant zajmu jący się sprawą, sierżant Tom Douglas z wydziału dochodzeniowego, miał około czterdziestu lat i wyglądał na równie zmęczonego jak Kelly. - Rozumiem. Ale on został ciężko ranny, a teraz doszedł do tego szok wywołany tym, co spotkało jego dziewczynę. - Im szybciej uzyskamy potrzebne informacje, tym bardziej praw dopodobne, że znajdziemy tych drani. Pan ma obowiązki wobec żywych, doktorze, a ja wobec zmarłych. 121 - Jeśli interesuje pana moje zdanie jako lekarza, on niewiele panu pomoże. Za dużo przeszedł. Jest w depresji, a to źle wpływa na jego stan fizyczny. - Czy to znaczy, że chce pan uczestniczyć w przesłuchaniu? - spytał Douglas. Tylko tego mi trzeba, pomyślał, detektywa amatora, który bę dzie nam patrzył na ręce. - Poczuję się pewniej, mając go na oku. Niech pan będzie ostrożny - powtórzył Sam, otwierając drzwi. - Dzień dobry, panie Kelly. - Detektyw przedstawił się i otworzył notes. Sprawa została uznana za priorytetową. Kolorowa fotografia na pierwszej stronie „Evening Sun" była bliska pornografii i burmistrz oso biście zażądał podjęcia stosownych działań. Douglas był ciekaw, jak długo potrwa zainteresowanie ratusza. Pewnie nie za długo, pomyślał. Dla po lityków liczyły się tylko głosy wyborców; o innych rzeczach szybko za pominali. - Dwie noce temu był pan w towarzystwie młodej kobiety, Pameli Madden? - Tak. - Kelly miał zamknięte oczy. Siostra O'Toole przyniosła mu poranną dawkę antybiotyków. Zaskoczona widokiem dwóch mężczyzn, stanęła w progu, niepewna, czy może przeszkodzić. - Panie Kelly, wczoraj po południu znaleźliśmy zwłoki młodej ko biety odpowiadającej rysopisowi panny Madden. - Douglas wsunął rękę do kieszeni płaszcza. - Nie! - Rosen poderwał się z krzesła. - Czy to ona? - Douglas podstawił Kelly'emu zdjęcie pod oczy. - Niech to diabli! - Rosen chwycił policjanta i pchnął go pod ścia nę. Fotografia spadła na pierś Kelly'ego. Szarpnął się gwałtownie, usiłując zerwać pasy. W końcu padł na łóżko, a jego skóra przybrała niezdrowy blady odcień. - Panie doktorze, ja... - próbował tłumaczyć Douglas. - Won z mojego szpitala! - wrzasnął Rosen. - Taki szok może czło wieka zabić! Dlaczego nie powiedziałeś, że... - Musi zidentyfikować... - Przecież ja mogłem to zrobić! O'Toole słyszała odgłosy kłótni, ale o Johna Kelly'ego martwiła się najbardziej. Chciała zabrać fotografię, lecz nie mogła oderwać od niej wzroku, przepełniona odrazą. W końcu Kelly chwycił zdjęcie i przysunął do szeroko otwartych oczu. Teraz pielęgniarkę interesował tylko wyraz jego twarzy. Zadrżała, kiedy go zobaczyła, ale po chwili rysy Kelly'ego wygładziły się. 122 - W porządku, Sam - powiedział. - On tylko robi, co do niego nale ży. - Spojrzał na zdjęcie jeszcze raz i podniósł je na znak, że można je zabrać. Sandra O'Toole wróciła do pokoju pielęgniarek, rozpamiętując to, co widziała jako jedyna. Twarz Kelly'ego, która zbladła tak bardzo, że w pierwszej chwili wydawało się, iż doznał szoku, hałas za jej plecami, gdy wyciągnęła do niego ręce... i co potem? Było inaczej niż za pierwszym razem. Twarz Kelly'ego zmieniła się. Trwało to tylko chwilę i było niczym otwarcie drzwi, przez które O'Toole dostrzegła coś, czego nie potrafiłaby nawet sobie wyobrazić. Coś bardzo starego, zwierzęcego i ohydnego. Oczy przymrużone, wpatrzone w coś, czego ona nie mogła zobaczyć. Bladość, którą wywołał nie szok, lecz wściekłość. Jego dłonie zaciśnięte na moment w drżące, kamienne pięści. A potem następna przemiana. Zrozumienie zastąpiło ślepy, morderczy gniew i Sandy ukazał się widok budzący grozę jak żaden inny, choć nie wiedziała, czemu przypisać to wrażenie. Wtedy drzwi się zatrzasnęły. Kelly zamknął oczy, a kiedy je otworzył, na jego twarzy gościł nienaturalny spokój. Cała sekwencja trwała nie dłużej niż kilka sekund. Najpierw przerażenie, potem wściekłość i zrozumienie, a na koniec maska spokoju -jednak to, co nastąpiło, zanim ją przywdział, było najstraszniejsze. Co takiego zobaczyła w twarzy tego człowieka? Dopiero po chwili zdołała sobie odpowiedzieć na to pytanie. Zobaczyła śmierć, opanowaną, zaplanowaną, zdyscyplinowaną. Ale mimo wszystko była to śmierć. - Nie lubię robić takich rzeczy, panie Kelly - powiedział Douglas, poprawiając płaszcz. Detektyw i chirurg popatrzyli po sobie z zakłopota niem. - John, dobrze się czujesz? - Rosen sprawdził mu tętno. Ku jego zaskoczeniu, było niemal normalne. - Tak. - Kelly skinął głową. Spojrzał na detektywa. - To ona. To Pam. - Przykro mi - rzekł Douglas z nieudawaną szczerością - ale tego nie można załatwić delikatnie. W każdym razie dobrze, że mamy to za sobą. Teraz pozostaje tylko namierzyć ludzi, którzy to zrobili. Do tego Potrzebna nam będzie pańska pomoc. - Dobrze - odparł Kelly beznamiętnym tonem. - Gdzie Frank? Dla- czego go tu nie ma? -Nie może uczestniczyć w dochodzeniu - wyjaśnił Douglas. - Jest Pan jego znajomym. Profesjonalista nie może angażować się w sprawę 123 kryminalną z pobudek osobistych. - W gruncie rzeczy nie była to prawda, wręcz przeciwnie, ale najważniejsze, że osiągnął pożądany skutek. -Czy widział pan ludzi, którzy... Kelly pokręcił głową i odparł głosem zbliżonym do szeptu: - Nie. Patrzyłem w złą stronę. Powiedziała coś, ale nie odwróciłem się. Pam ich zauważyła, ja spojrzałem w prawo, w lewo już nie zdążyłem. - Co pan robił w tamtym momencie? - Obserwowałem okolicę. Chyba rozmawiał pan z porucznikiem Al- lenem? - Tak. - Douglas skinął głową. - Pam była świadkiem morderstwa. Miała o nim opowiedzieć Fran kowi. - Proszę dalej. - Była powiązana z handlarzami narkotyków. Na jej oczach zabili pewną dziewczynę. Powiedziałem jej, że musi coś zrobić. Zabrałem ją tam z ciekawości - relacjonował Kelly monotonnym głosem, wciąż prze pełniony poczuciem winy. - Nazwiska? - Żadnych nie pamiętam. - Przecież coś musiała panu powiedzieć! - Douglas podniósł głos. - Nie wypytywałem jej o szczegóły. Uznałem, że to wasze zada nie... to znaczy Franka. Mieliśmy spotkać się z nim tamtego wieczoru. Wiem tylko, że chodzi o grupę ludzi, którzy handlują narkotykami i wy korzystują kobiety do jakiegoś celu. - To wszystko, co pan wie? Kelly spojrzał Douglasowi prosto w oczy. - Tak. Niezbyt panu pomogłem, co? Policjant milczał przez kilka sekund. Ze spodziewanego przełomu w ważnym śledztwie nic nie wyszło, nie pozostawało więc nic innego, jak znów skłamać. Żeby było mu łatwiej, zaczął od prawdy. - W zachodniej części miasta grasuje dwóch bandytów. Czarni męż czyźni średniego wzrostu, to cały rysopis, jakim dysponujemy. Uzbroje ni w obrzyny. Specjalizują się w okradaniu ludzi kupujących narkotyki, szczególnie tych bogatszych. Większość dokonanych przez nich napa dów prawdopodobnie nie jest zgłaszana. Powiązaliśmy ich już z dwoma zabójstwami. To może być trzecie. - To wszystko? - spytał Rosen. - Napad z bronią w ręku i zabójstwo to poważne przestępstwa, pa nie doktorze. - Przecież to tylko przypadek! 124 - Można i tak to nazwać - przytaknął Douglas i zwrócił się do świad ka: - Panie Kelly, musiał pan coś zobaczyć. Do licha, co wyście tam robili? Czy panna Madden chciała coś kupić... - Nie! - Proszę pana, jest już po wszystkim. Ona nie żyje. Może mi pan powiedzieć prawdę. Muszę to wiedzieć. - Jak już mówiłem, miała powiązania z tą bandą, a ja... wiem, że zabrzmi to głupio, ale nic nie wiem o narkotykach. - Ale wkrótce do wiem się wszystkiego, dodał w myślach. Kelly leżał w łóżku i wpatrując się w sufit jak w ekran kinowy, rozmyślał nad tym, co się stało. Po pierwsze, policja się myli, skonstatował. Nie wiedział, skąd to wie, ale był tego pewien, a to mu wystarczyło. To nie byli jacyś tam bandyci, to byli ludzie, których bała się Pam. To, co się zdarzyło, pasowało do tego, co mu opowiadała. Nie pierwszy raz zrobili coś takiego. Pozwolił, żeby go zauważyli - i to dwukrotnie. Wciąż miał wyrzuty sumienia, ale co się stało, to się nie odstanie. Jakikolwiek błąd popełnił, już go nie naprawi. Mordercy Pam wciąż byli na wolności, a skoro to nie pierwsza ich zbrodnia, na pewno na niej się nie skończy. Ale nie to tak naprawdę zaprzątało jego myśli skryte za pozbawionymi wyrazu oczami. No dobra. Nie mieli jeszcze do czynienia z kimś takim jak ja. Muszę odzyskać formę, powiedział sobie bosmanmat John Terrence Kelly. Rany były ciężkie, ale wyliże się z nich. Znał wszystkie etapy tego procesu. Powrót do zdrowia będzie bolesny, ale on zrobi wszystko, co mu każą. Potem zacznie się najtrudniejsze. Biegi, pływanie, siłownia. Ćwiczenia z bronią. I przygotowanie psychiczne - ale to, jak wiedział, już się rozpoczęło... O nie. W najgorszych koszmarach nie mieli do czynienia z kimś takim jak ja. Z najgłębszych zakamarków pamięci wyłonił się przydomek, jaki nadano mu w Wietnamie. Wąż. Kelly wcisnął guzik przywołujący pielęgniarkę. Siostra O'Toole zjawiła się po niecałych dwóch minutach. - Głodny jestem - oznajmił. - Obym nigdy więcej nie musiał robić czegoś takiego - powiedział Douglas do porucznika. 125 - Jak poszło? - Cóż, ten profesor może wnieść oficjalną skargę. Chyba go udo bruchałem, ale z takimi nigdy nic nie wiadomo. - Kelly coś wie? - Nic, co mogłoby się nam przydać - odparł Douglas. - Jest jeszcze zbyt skołowany od postrzału i całej reszty, by mówić z sensem, ale żad nych twarzy nie widział. Cholerny świat, gdyby cokolwiek zobaczył, pew nie by coś zrobił. Pokazałem mu nawet zdjęcie, żeby trochę nim wstrzą snąć. Myślałem, że dostanie zawału. Doktor wpadł w szał. Nie jestem z tego dumny, Em. Nikt nie powinien widzieć czegoś takiego. - Z nami włącznie, Tom, z nami włącznie. - Porucznik Emmet Ryan podniósł głowę znad dużej kolekcji zdjęć, z których połowę zrobiono na miejscu zdarzenia, a połowę u koronera. To, co na nich zobaczył, wzbu dziło jego obrzydzenie, mimo iż pracował w policji od lat, zwłaszcza że nie była to zbrodnia w afekcie ani dzieło szaleńca. Nie, zrobili to wyracho wani ludzie, którzy mieli w tym jakiś cel. - Rozmawiałem z Frankiem. Ten Kelly jest w porządku, pomógł mu rozwiązać sprawę Goodinga. Nie jest w nic zamieszany. Wszyscy lekarze twierdzą, że jest czysty, nie ćpa. - Wiemy coś o dziewczynie? - Douglas nie musiał dodawać, że to mógł być przełom, którego potrzebowali. Gdyby tylko Kelly zadzwonił do nich, zamiast do Allena, który nic nie wiedział o ich dochodzeniu. Ale nie zrobił tego i przez to stracili potencjalnie najlepsze źródło infor macji. - Mamy jej odciski palców. Pame la Madden. Zatrzymywana w Chi cago, Atlancie i Nowym Jorku za uprawianie prostytucji. Ani razu nie stanęła przed sądem. Sędziowie puszczali ją wolno. W końcu nikt nie był poszkodowany, prawda? Sierżant zmełł w ustach przekleństwo pod adresem idiotów zasiadających w ławach sędziowskich. - Jasne, Em, zero ofiar. Czyli jesteśmy w tym samym punkcie co pół roku temu, zgadza się? Potrzeba nam więcej ludzi. - Do ścigania mordercy prostytutki? - spytał porucznik. - Jej zdję cie nie spodobało się burmistrzowi, ale dowiedział się już, kim była, i za tydzień wszystko wróci do normy. Myślisz, że będziemy coś mieli do tego czasu? - Mógłbyś mu powiedzieć, że... - Nie. - Ryan pokręcił głową. - Wygadałby wszystko. Znasz polity ka, który umiałby siedzieć cicho? Oni mają u nas wtyczkę, Tom. Chcesz więcej ludzi? No to powiedz, skąd ich wziąć, zwłaszcza takich, którym można zaufać. 126 - Wiem, jak jest, Em - przyznał mu rację Douglas. - Ale stoimy w miejscu. - Może ci od narkotyków coś wyniuchają. - Akurat - prychnął Douglas. - Kelly nam pomoże? - Nie. Patrzył w złą stronę, baran cholerny. - No to rób to co zwykle, tak żeby wszystko wyglądało jak trze ba. Ekipa śledcza nie przysłała jeszcze wyników badań. Może coś znaj dą. - Może - mruknął Douglas. Jak to zwykle bywa w śledztwie, trze ba było liczyć na łut szczęścia, na błędy przestępców. Na razie popełnili ich niewiele, ale wcześniej czy później każdemu powinie się noga, wma wiali sobie obaj policjanci. Problem w tym, że często zdarzało się to za późno. Porucznik Ryan jeszcze raz spojrzał na zdjęcia. - Nieźle się z nią zabawili. Tak jak z tą drugą. - Dobrze, że zacząłeś jeść. Kelly podniósł głowę znad prawie pustego talerza. - Ten glina miał rację, Sam. Jest już po wszystkim. Muszę dojść do siebie, skoncentrować się na czymś. - Co zamierzasz? - Nie wiem. Zawsze mogę wrócić do marynarki. - Musisz pogodzić się z jej utratą, John - powiedział Rosen, siada jąc przy łóżku. - Znam się na tym. To nie pierwszy raz, pamiętasz? - Podniósł gło wę. - Aha... co mówiłeś o mnie policji? - Jak się poznaliśmy i tak dalej. Czemu pytasz? - Chodzi o to, co robiłem tam, za oceanem. To tajne, Sam. - Kel- ly'emu udało się zrobić zakłopotaną minę. -Jednostka, do której należa łem, oficjalnie nie istnieje. To, co robiliśmy... cóż, nigdy się nie zdarzy ło, rozumiesz? - Nie pytali o to. Zresztą nic mi o tym nie mówiłeś - odparł chirurg, zaskoczony słowami Kelly'ego, a jeszcze bardziej ulgą, jaka odbiła się na jego twarzy. - Polecił im mnie kumpel z marynarki. Miałem pomagać w szkole- niu ich nurków. Wolno mi powiedzieć tyle, ile wiedzą oni. Nie jest to cała prawda, ale dobrze brzmi. - W porządku. - Jeszcze ci nie podziękowałem za dobrą opiekę. 127 Rosen wstał i podszedł do drzwi, ale zatrzymał się metr przed nimi i odwrócił. - Masz mnie za głupca? - No nie, Sam - odparł Kelly. - Leczę ludzi całe życie. Najważniejsze to zachować dystans, nie angażować się za mocno, bo wtedy można stracić koncentrację. Nigdy nie zrobiłem nikomu nic złego. Rozumiesz mnie? - Tak jest, panie doktorze. - Co zamierzasz? - Lepiej, żebyś nie wiedział, Sam. - Chcę pomóc. Naprawdę - powiedział Rosen z autentycznym po dziwem w głosie. - Ja też ją lubiłem, John. - Wiem. - No to co mam zrobić? - Bał się, że Kelly poprosi go o coś, co będzie wykraczało poza jego możliwości; a jeszcze bardziej, że się zgo dzi. - Wylecz mnie. Rozdział 9 WYSIŁEK To wygląda wręcz groźnie, pomyślała Sandy. Kelly zachowywał się jak wzorowy pacjent. Nie skarżył się. Nie marudził. Robił, co mu kazali. Każdy fizjoterapeuta ma w sobie coś z sadysty. Musi tak być, bo praca ta wymaga zmuszania ludzi, by dawali z siebie więcej, niżby chcieli - mniej więcej to samo robią trenerzy sportowi - a chodzi tylko o to, aby im pomóc. Dobry terapeuta musi wywierać presję na pacjentów, dopingować słabych i grozić silnym, chwalić i zawstydzać, wszystko w imię zdrowia; a to oznaczało czerpanie satysfakcji z wysiłku i bólu innych, do czego OToole była niezdolna. Ale Kelly nie potrzebował żadnej presji. Robił, czego od niego wymagano, a kiedy żądano więcej, wykonywał to bez szemrania, i tak bez końca, aż terapeuta zaczął się niepokoić. - Na razie wystarczy - powiedział. - Czemu? - spytał Kelly, lekko zdyszany. - Twoje tętno wynosi sto dziewięćdziesiąt pięć. I to od pięciu minut - A jaki jest rekord? - Zero-odparł terapeuta z poważną miną. 128 Kelly parsknął śmiechem, zwolnił tempo pedałowania na rowerze stacjonarnym i w ciągu dwóch minut niechętnie zakończył ćwiczenie. - Przyszłam po niego - oświadczyła OToole. - Świetnie, zabierz go, zanim coś zepsuje. Kelly zsiadł z roweru i wytarł twarz ręcznikiem, zadowolony, że pielęgniarka nie przywiozła wózka inwalidzkiego czy czegoś równie upokarzającego. - Czemu zawdzięczam ten zaszczyt, szanowna pani? - Kazali mi mieć cię na oku - odparła Sandy. - Co, próbujesz nam pokazać, jaki z ciebie twardziel? Kelly był w niezłym nastroju, ale teraz spoważniał. - Mam nie myśleć o swoich kłopotach, zgadza się? Ćwiczenia po magają mi o nich zapomnieć. Z unieruchomioną ręką nie mogę biegać, robić pompek ani podnosić ciężarów. Za to mogę jeździć na rowerze. Rozumiemy się? - Przekonałeś mnie. W porządku. - Wskazała drzwi. Na pełnym ludzi korytarzu powiedziała: - Przykro mi z powodu twojej przyjaciółki. - Dziękuję szanownej pani. - Odwrócił się do niej, od wysiłku lek ko kręciło mu się w głowie. - W wojsku mamy pewne rytuały. Trębacz, flaga, chłopaki z karabinami. To się bardzo przydaje. Pomaga wierzyć, że to wszystko coś znaczyło. Ból zostaje, ale przynajmniej można się oficjalnie pożegnać. Nauczyliśmy się sobie z tym radzić. Jak ty zareago wałaś? Rzuciłaś się w wir pracy? - Skończyłam studia. Jestem wykwalifikowaną pielęgniarką. Uczę. Troszczę się o pacjentów. - To było całe jej życie. - O mnie nie musisz się troszczyć. Wiem, jakich granic nie mogę przekroczyć. - A gdzie one są? - Daleko stąd - powiedział Kelly z uśmiechem, który jednak szyb ko zgasł. - Jak mi idzie? - Bardzo dobrze. Nie ze wszystkim poszło gładko i oboje o tym wiedzieli. Donald Mad-den przyleciał do Baltimore po ciało córki, zostawiwszy żonę w domu, i nie spotkał się z Kellym, mimo próśb Sarah Rosen. Przez telefon wyjaśnił, że nie ma ochoty na rozmowę z cudzołożnikiem. Sandy słyszała o tym, ale podobnie jak lekarze, zachowała to dla siebie. Z opowieści znała przeszłość tej dziewczyny; to był po prostu ostatni rozdział krótkiego i smutnego życia, coś, o czym pacjent nie musiał wiedzieć. Dwa razy spytał o pogrzeb, ale powiedzieli mu, że nie może opuszczać szpitala. Przyjął to bez sprzeciwu, ku zaskoczeniu pielęgniarki. 129 Lewe ramię wciąż miał unieruchomione i Sandy wiedziała, że na pewno go boli. Widziała, jak czasem się krzywił, zwłaszcza gdy zbliżała się pora na kolejną dawkę środka przeciwbólowego, ale nie narzekał. Nawet teraz, zasapany po półgodzinie pedałowania, starał się iść możliwie najszybciej. - Po co ten pokaz? - spytała. - Nie wiem. Czy wszystko musi mieć cel? Taki już jestem, Sandy. - Masz dłuższe nogi ode mnie. Zwolnij, co? - Już się robi. - Zwolnił, kiedy doszli do windy. - Ile jest takich dziewczyn... to znaczy takich jak Pam? - Za dużo. -Nie znała dokładnej liczby. Było ich tyle, że stanowiły odrębną grupę pacjentów i wszyscy wiedzieli o ich istnieniu. - Kto im pomaga? Pielęgniarka wcisnęła guzik przywołujący windę. - Nikt. Wprowadza się nowe programy walki z narkomanią, ale praw dziwe problemy, przemoc w rodzinie i jej konsekwencje... jest na to nowe określenie „zaburzenia behawioralne". Mamy programy dla złodziei, dla ludzi znęcających się nad dziećmi, ale dziewczyny takie jak ona są poza nawiasem. Właściwie nikt nic dla nich nie robi. No, może oprócz organi zacji kościelnych. Gdyby ktoś powiedział, że to choroba, może wtedy ludzie zaczęliby się tym bardziej interesować. - A to jest choroba? - John, nie jestem lekarzem, tylko pielęgniarką, a w dodatku to nie moja specjalizacja. Zajmuję się opieką pooperacyjną. Owszem, wiem co nieco z rozmów przy lunchu. Zaskakujące jest, jak wiele z tych dziew czyn umiera. Przedawkowanie narkotyków, przypadkowe czy zamierzo ne, kto wie? Gdy spotkają niewłaściwą osobę albo alfons potraktuje je trochę za ostro, trafiają do nas i dopiero wtedy wychodzą na jaw inne problemy zdrowotne. Dla wielu z nich jest już za późno. Zapalenie wą troby od brudnych igieł, zapalenie płuc, a jeśli jeszcze dodać do tego poważny uraz, to mamy zabójczą mieszankę. Ale czy ktoś w związku z tym cokolwiek robi? - OToole spuściła wzrok. - Młodzi ludzie nie powinni umierać w taki sposób. - Fakt. - Przyjechała winda. Kelly puścił Sandy przodem. - To ty jesteś pacjentem - zaprotestowała. - A ty damą- nie ustąpił. - Przykro mi, tak mnie wychowano. Kim jest ten człowiek? -zastanawiała się Sandy. Oczywiście nie opie- kowała się tylko jednym pacjentem, ale profesor kazał jej - właściwie to nie kazał, ale z „sugestiami" doktora Rosena należało się liczyć, zwłaszcza że bardzo go szanowała jako przyjaciela i powiernika - w każdym razie 130 chciał, by na Kelly'ego miała szczególne baczenie. Nie próbował ich swatać, wbrew jej początkowym podejrzeniom. Rana Kelly'ego była zbyt świeża, jej też, choć za nic by tego nie przyznała. Dziwny człowiek. Pod wieloma sposobami przypominał Tima, ale był znacznie bardziej skryty. Połączenie łagodności i siły. Odnosił się do niej z szacunkiem i humorem, ani razu nie skomentował jej figury, w odróżnieniu od wielu pacjentów (na co reagowała udawanym oburzeniem). Był nieszczęśliwy i zarazem zdeterminowany. Jego szaleńczy wysiłek podczas rehabilitacji. Hardość, jaką okazywał. Jak to pogodzić z jego dobrymi manierami? - Kiedy stąd wyjdę? - spytał, siląc się na obojętny ton. - Jeszcze tydzień - odparła OToole. Wyszli z windy. - Jutro zdej miemy opatrunek. - Serio? Sam nic mi nie mówił. I co, znów będę mógł używać ręki? - Ale będzie bolało - ostrzegła go. - A tam, i tak boli. - Kelly wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Niech choć mam z tego bólu jakiś pożytek. - Połóż się - poleciła. Zanim zdążył zaprotestować, włożyła mu ter mometr do ust, zmierzyła tętno, a potem ciśnienie. Na karcie wpisała liczby 36,9, 64 i 105/60. Zwłaszcza te dwie ostatnie wydały jej się za skakujące. Cokolwiek mogła powiedzieć o tym pacjencie, błyskawicz nie wracał do formy. Była ciekawa, czemu tak się spieszy. Jeszcze tydzień, pomyślał Kelly po jej wyjściu. Muszę rozruszać tę cholerną rękę. - I czego się dowiedziałeś? - spytał Maxwell. - Mam dobrą i złą wiadomość - odparł Greer. - Dobra jest taka, że nieprzyjaciel ma w pobliżu celu bardzo niewielkie siły lądowe. Namie rzyliśmy trzy bataliony. Dwa szykują się do marszu na południe. Jeden dopiero co stamtąd wrócił, jest zdziesiątkowany, właśnie trwa uzupeł nianie stanu osobowego. Wyposażenie standardowe. Mało ciężkiego uzbrojenia. Żadnych ugrupowań pancernych w okolicy. - A zła? - spytał admirał Podulski. - Dość artylerii przeciwlotniczej na wybrzeżu, by zaczernić niebo. Baterie SA-2 tu, tu i tu prawdopodobnie też. Nawet dla szybkich maszyn Jest tam niebezpiecznie, Cas. A śmigłowce? Może jeden, dwa dałyby sobie radę, ale akcja na większą skalę byłaby ryzykowna. Omawialiśmy to Podczas przygotowań do operacji „Herszt", pamiętacie? - To tylko czterdzieści pięć kilometrów od brzegu. - Piętnaście do dwudziestu minut śmigłowcem lecącym w linii Prostej, co jest niewykonalne. Dokładnie obejrzałem mapy zagrożeń. 131 Najlepsza trasa, jaką znalazłem... wiem, Cas, to twoja działka, aleja też trochę się na tym znam... wymagałaby dwudziestu pięciu minut lotu i nie podjąłbym się tego za dnia. - Można tam posłać B-52, żeby przetarły szlak - zasugerował Po- dulski. Subtelność nigdy nie była jego mocną stroną. - Myślałem, że chcecie załatwić to dyskretnie - zauważył Greer. - Tak naprawdę zła wiadomość jest taka, że nikomu się nie chce organizo wać takich misji. „Herszt" zakończył się fiaskiem... - To nie była nasza wina! - zaprotestował Podulski. - Wiem, Cas - powiedział Greer cierpliwie. Podulski gorąco popie rał tamtą misję. - To powinno być do zrobienia - burknął Cas. Pochylili się nad zdjęciami terenu. Były dobrej jakości, dwa zostały zrobione z satelitów, dwa z samolotów SR-71 Blackbird, a trzy najnowsze z przelatujących nisko nad ziemią bezzałogowych Łowców Bizonów. Obóz miał dwieście metrów powierzchni i był idealnie kwadratowy, niewątpliwie zgodnie ze wzorcem zamieszczonym w jakimś podręczniku zakładania bezpiecznych baz opublikowanym w bloku wschodnim. W rogach stały wieże strażnicze; każda miała dziesięć metrów wysokości, blaszany dach chroniący przed deszczem i przestarzałe lekkie karabiny maszynowe RPD produkcji radzieckiej. Za drutami znajdowało się pięć budynków: trzy duże i dwa małe. Jak sądzili, w jednym z tych dużych przetrzymywano dwudziestu oficerów amerykańskich, w randze od podpułkownika wzwyż, był to bowiem specjalny obóz. Właśnie zdjęcia z Łowcy Bizonów zwróciły uwagę Greera. Jedno z nich było wystarczająco wyraźne, by dało się zidentyfikować widocznego na nim jeńca, pułkownika Robina Zachariasa z sił powietrznych. Jego F-105G Wild Weasel został zestrzelony osiem miesięcy wcześniej; północni Wietnamczycy podali, że zarówno Zacharias, jak i jego operator systemów uzbrojenia nie żyją. Opublikowano nawet zdjęcie zwłok. Obóz ten, którego kryptonim, „Zielony Nadawca", znało niespełna pięćdziesiąt osób, nie miał nic wspólnego z lepiej znanym Hanoi Hiltonem, gdzie po będącym celem operacji „Herszt" spektakularnym, choć nieudanym wypadzie na obóz w Song Tay przetrzymywano prawie wszystkich amerykańskich jeńców. Położony na odludziu, w miejscu, gdzie nikomu nie przyszłoby do głowy go szukać, oficjalnie nieistniejący "Zielony Nadawca" budził grozę. Jakkolwiek skończy się ta wojna, Stany chciały odzyskać swoich pilotów. A sam fakt istnienia tego obozu mógł oznaczać, że część z nich nigdy nie wróci do domu. Statystyczna analiza strat wykazała złowieszczą prawidłowość: według oficjalnych danych, 132 wysocy rangą oficerowie lotnictwa ginęli częściej niż ich niżsi stopniem towarzysze broni. Wiadomo było, że nieprzyjaciel ma wielu dobrych informatorów, w tym także działaczy amerykańskiego ruchu "pokojowego", i dysponuje szczegółowymi danymi o wysokich rangą amerykańskich oficerach. Możliwe, że przetrzymywano ich w specjalnie wyznaczonym miejscu, a ich wiedzę wykorzystywano jako kartę przetargową w rozmowach z radzieckimi protektorami. Za wydobyte od jeńców informacje o znaczeniu strategicznym Wietnam Północny „kupował" wsparcie ze strony kraju, który w rodzącym się klimacie międzynarodowego odprężenia tracił zainteresowanie przeciągającą się wojną. - Trzeba mieć odwagę - rzekł Maxwell. Trzy powiększenia pokazy wały twarz mężczyzny zwróconą w stronę obiektywu. Na ostatnim uchwy cony został strażnik zamierzający się na niego kolbą karabinu. Twarz widać było wyraźnie. To był Zacharias. - Tamten to Rosjanin - powiedział Casimir Podulski, stukając pal cem w zdjęcia z samolotu szpiegowskiego. Tego munduru nie można było pomylić z żadnym innym. Wiedzieli, co Casowi chodzi po głowie. Syn byłego ambasadora Polski w Waszyngtonie pochodził z rodziny walczącej niegdyś u boku króla Jana Sobieskiego. W czasie drugiej wojny światowej stracił wszystkich bliskich: większość zamordowali naziści, a dwóch braci Casimira Rosjanie w lesie katyńskim. W 1941 roku, dzień po ukończeniu studiów na Uniwersytecie Princeton, Podulski zaciągnął się do lotnictwa marynarki wojennej, wybierając nową ojczyznę i nową profesję. Służył z dumą i oddaniem. Oraz z wściekłością. Teraz stała się ona jeszcze bardziej zażarta, bo wkrótce musiał przejść w stan spoczynku. Greer widział powód na własne oczy. Zaskakująco delikatne dłonie Podulskiego były powykręcane od artretyzmu. Choćby ze wszystkich sił próbował to ukryć, po następnym badaniu będzie uznany za niezdolnego do dalszej aktywnej służby. A wtedy pozostaną mu tylko wspomnienia o synu i żona na środkach przeciwdepresyjnych. - Musimy coś wymyślić - powiedział Podulski. - W przeciwnym razie nigdy więcej nie zobaczymy tych ludzi. Wiesz, Dutch, kto tam może być? Pete Francis, Hank Osborne. - Pete służył pode mną na „Enterprise'" - przyznał Maxwell. Spojrzał na Greera. - Zgadzam się co do charakteru tego obozu. Do tej pory miałem Pewne wątpliwości. Zacharias, Francis i Osborne na pewno byliby dla nich interesujący. - Oficer sił powietrznych służył przez pewien czas w Omaha gdzie należał do sztabu wyznaczającego cele dla broni strategicznej, 133 i dysponował encyklopedyczną wiedzą o najtajniejszych planach wojennych Stanów Zjednoczonych. Dwaj oficerowie marynarki mieli niemal równie ważne informacje. Choćby byli zdecydowani milczeć i zwodzić, pozostawali ludźmi, a każdy człowiek ma granice wytrzymałości, nieprzyjacielowi zaś nie brakowało czasu. - Jeśli chcecie, spróbuję sprzedać ten pomysł paru osobom, ale na wiele bym nie liczył. - Jeśli nic nie zrobimy, zdradzimy naszych ludzi! - Podulski ude rzył pięścią w biurko. Miał swoje ukryte cele. Ujawnienie istnienia tego obozu, ocalenie trzymanych w nim jeńców dowiodłoby, że Wietnam Pół nocny łże w żywe oczy. To mogłoby zatruć atmosferę rozmów pokojo wych na tyle, by zmusić Nixona do przyjęcia kolejnego rezerwowego planu opracowywanego w Pentagonie: inwazji na Północ. Byłaby to naj bardziej typowa operacja amerykańska, atak połączonych sił zbrojnych, bezprecedensowy w swojej śmiałości, rozmachu i liczbie potencjalnych zagrożeń: desant na Hanoi, lądowanie dywizji marines na plażach po obu stronach Hajfongu, operacje powietrznodesantowe w centrum kra ju, wspierane przez wszystko, co Stany mogły rzucić w bój, by jednym potężnym, zmasowanym uderzeniem złamać Północ poprzez schwyta nie jej przywódców politycznych. Plan ten, którego kryptonim zmieniał się co m iesiąc - obecnie brzmiał „Kornet" - był Świętym Graalem wszyst kich profesjonalistów, którzy mieli dość sześciu lat przyglądania się, jak ich kraj w wyniku niezdecydowania popełnia błąd za błędem i szafuje życiem swoich synów. - Myślisz, że tego nie wiem? Osborne pracował ze mną w Suitland. Byłem z kapelanem, kiedy dostarczył ten zasrany telegram. Jestem po twojej stronie, pamiętasz? - W odróżnieniu od Casa i Dutcha Greer wie dział, że „Kornet" nigdy nie wyjdzie poza fazę planowania. Czegoś ta kiego nie można przeprowadzić bez powiadomienia Kongresu, a tam do chodziło do zbyt wielu przecieków. Może dałoby się to zrobić w 1966 czy 1967, może nawet jeszcze w 1968, ale teraz taka operacja była nie do pomyślenia. Wciąż jednak pozostawał „Zielony Nadawca", a ta misja była wykonalna. Jeśli dobrze pójdzie. - Spokojnie, Cas - powiedział Maxwell. - Tak jest. Greer przeniósł wzrok na mapę plastyczną. - Wy, lotnicy, macie ograniczony sposób myślenia. - To znaczy? - żachnął się Maxwell. Greer wskazał czerwoną linię prowadzącą do głównej bramy obozu od pobliskiego miasta. Na zdjęciach z lotu ptaka wyglądała jak dobra asfaltowa droga. 134 - Siły szybkiego reagowania są tu, tu i tu. Droga jest tutaj, prawie do samego końca biegnie wzdłuż rzeki. Wszędzie pełno baterii przeciw lotniczych, droga umożliwia dostawy zaopatrzenia, ale sami wiecie, że przy wykorzystaniu odpowiedniego sprzętu artyleria przeciwlotnicza prze staje być groźna. - To oznacza inwazję - zauważył Podulski. - A posłanie dwóch kompanii powietrznodesantowych nie? - Zawsze mówiłem, że jesteś bystry, James - odparł Maxwell. - Wiesz, dokładnie tam zestrzelili mojego syna. Jeden komandos poszedł po niego i zabrał mniej więcej stąd - powiedział admirał, stukając w mapę. - Mamy kogoś, kto zna tę okolicę? - spytał Greer. - To by pomogło. - Cześć, Sarah. - Kelly wskazał jej krzesło. Wygląda starzej, pomy ślał. - To moja trzecia próba, John. Przy poprzednich dwóch spałeś. - Często mi się to zdarza. Wszystko gra - zapewnił ją. - Sam wpada tu parę razy na dzień. - Czuł się skrępowany. Najtrudniej spojrzeć w oczy przyjaciołom, powiedział sobie w duchu. - Mieliśmy dużo pracy w laboratorium - wyjaśniła Sarah pospiesz nie. - John, muszę ci powiedzieć, jak bardzo mi przykro, że poprosiłam cię, byś przyjechał do miasta. Mogłam wysłać cię gdzie indziej. Nie musiała iść do Madge. Mam znajomego w Annapolis, bardzo dobry le karz... - To nie twoja wina - przerwał jej. - Byłaś dla Pam dobrą przyja ciółką. Gdyby jej matka była taka jak ty, może... Wydawało się, że go nie usłyszała. - Powinnam była wyznaczyć późniejszy termin. Gdyby wszystko ułożyło się trochę inaczej... Tu ma rację, pomyślał Kelly. Zmienne losowe. Co by było, gdyby... Gdyby zaparkował w innym miejscu. Gdyby Billy go nie zauważył. Gdyby w ogóle się nie ruszył i pozwolił skurwielowi odejść. Gdyby to był inny dzień, inny tydzień. Co by było, gdyby... i tak bez końca. Przeszłość istniała, bo setki przypadkowych zdarzeń musiały nastąpić w dokładnie określony sposób i w odpowiedniej kolejności, i choć łatwo było przyjąć dobre tego skutki, na złe człowiek mógł się tylko wściekać. Co by było, gdyby wracał z hurtowni inną trasą? Gdyby nie zauważył Pam stojącej na poboczu i jej nie zabrał? Gdyby nie zobaczył tabletek? Co by było, gdyby się tym nie przejął albo wpadł w złość i ją odtrącił? Czy żyłaby teraz? Gdyby jej ojciec był trochę bardziej wyrozumiały, a ona nie uciekła z domu, nigdy by się nie spotkali. To dobrze czy źle? 135 Co w ogóle miało znaczenie? Czy wszystkim rządził przypadek? Kłopot polegał na tym, że nie można tego stwierdzić. Może gdyby był Bogiem obserwującym wszystko z góry, zobaczyłby w tym jakiś plan, ale tu, w dole widać tylko poszczególne elementy, więc człowiekowi pozostaje robić swoje i próbować uczyć się na własnych błędach, by przygotować się na kolejne zrządzenie losu. Czy to miało sens? Cholera, czy cokolwiek miało sens? To było o wiele za trudne pytanie dla byłego marynarza leżącego w szpitalnym łóżku. - Sarah, to nie twoja wina. Pomogłaś jej najlepiej, jak potrafiłaś. Jak mogłabyś to zmienić? - Niech to diabli, Kelly, uratowaliśmy ją! - Wiem. I to ja ją tu przywiozłem i byłem nieostrożny, nie ty. Wszy scy mi mówią, że to nie moja wina, a teraz ty przychodzisz i wszystko bierzesz na siebie. -Grymas na jego twarzy wyglądał prawie jak uśmiech. - To strasznie poplątane, ale jedno jest pewne. - To nie był przypadek, zgadza się? - zauważyła Sarah. - Tak. - Oto i on - powiedział cicho Oreza, z lornetką skierowaną na odległą plamkę. - No, piesku, do nogi - wydyszał policjant w ciemnościach. To tylko szczęśliwy zbieg okoliczności, pomyślał. Ludzie, których wziął na celownik, mieli farmę kukurydzy w hrabstwie Dorchester, a dorabiali sobie uprawą konopi indyjskich schowanych w zbożu. Jak to się mówi, sposób prosty, a skuteczny. Na farmie były stodoły i zabudowania gospodarcze, no i spokój. Jako ludzie inteligentni, jej właściciele nie chcieli wozić towaru pikapem przez most nad zatoką, gdzie latem zdarzały się niespodziewane zakłócenia ruchu, a przed zaledwie miesiącem doszło do wpadki, bo uważny kasjer w porę powiadomił policję. Byli na tyle ostrożni, że stali się potencjalnym zagrożeniem dla jego przyjaciela. Tak dalej być nie mogło. Wykorzystali więc łódź. Ten nadzwyczaj szczęśliwy zbieg okoliczności dał straży przybrzeżnej okazję do wzięcia udziału w akcji, a dzięki temu on mógł zaskarbić sobie jej przychylność. Na pewno nie zaszkodzi, po tym, jak z ich pomocą pozbyłem się Angela Vorano, pomyślał porucznik Charon z uśmiechem. - Zdejmujemy ich? - spytał Oreza. - Tak. Odbiorcy towaru są pod naszą kontrolą. Nikomu tego nie mów cie - dodał. - Nie chcemy ich narazić na zdemaskowanie. - Jasne. - Podoficer pchnął dźwignie i obrócił ster w prawo. - Ru szamy, panowie - powiedział do załogi. 136 Przyspieszając, kuter przechylił się na rufę. Dudnienie silników było dla kapitana łodzi hipnotyzującym wręcz dźwiękiem. Kiedy obierał nowy kurs, mały stalowy ster drżał w jego dłoniach. Najbardziej śmieszyła go myśl o tym, jak bardzo będą zaskoczeni. Choć straż przybrzeżna była głównym organem ochrony porządku na wodzie, zwykle zajmowała się przede wszystkim akcjami poszukiwawczymi i ratowniczymi, i nie wszyscy jeszcze zostali przed nią ostrzeżeni. Cholerna szkoda, powiedział sobie w duchu Oreza. W ciągu kilku ostatnich lat przyłapał paru strażników na paleniu trawki i o jego gniewie do tej pory krążyły legendy. Cel był już wyraźnie widoczny - dziesięciometrowa łódź rybacka, jakich mnóstwo na Chesapeake, pewnie wyposażona w silnik starego chevy, co oznaczało, że nie ma szans ucieczki przed jego kutrem. Dobry kamuflaż to podstawa, pomyślał Oreza z uśmiechem, ale niemądrze jest stawiać życie i wolność na jedną kartę, jakkolwiek dobrą. - Niech wszystko wygląda naturalnie - powiedział policjant cicho. - Proszę się rozejrzeć - odparł podoficer. Załoga była w stanie goto wości, ale tak by nie rzucało się to w oczy, wszyscy mieli schowaną broń. Kuter zmierzał niemal dokładnie w stronę posterunku Thomas Point i jeśli tamci go zauważą- a w tej chwili żaden z nich nie patrzył w tę stronę - to pomyślą, że patrol wraca do bazy. Jeszcze pięćset metrów. Oreza dodał gazu, by zyskać jeden czy dwa węzły. - Jest pan English - powiedział jeden z członków załogi. Drugi ku ter z Thomas Point płynął po przeciwnym kursie, kierując się mniej wię cej ku latarni morskiej, też pilnowanej przez straż z posterunku. - Są niezbyt bystrzy, co? - mruknął Oreza. - Gdyby byli, po co mieliby łamać prawo? - Też prawda. - Jeszcze trzysta metrów. Jedna z głów odwróciła się i zobaczyła połyskującą sylwetkę małego kutra. Na pokładzie łodzi były trzy osoby i człowiek, który zauważył patrol, pochylił się, by powiedzieć coś sternikowi. Wyglądało to niemal komicznie. Oreza mógł się założyć, że wie, co mówią. Ty, straż przybrzeżna. Tylko spokojnie, może to na stępna zmiana, o widzisz, tam płynie druga... Oj, to mi się nie podoba... Mówię ci, spokojnie! Nie, to mi się naprawdę nie podoba. Wyluzuj, nie maJą włączonych świateł, a tam jest ich posterunek, na rany Chrystusa. Już prawie czas, Oreza uśmiechnął się pod nosem. Czas na: "O cholera!" Wyszczerzył radośnie zęby, kiedy to się stało. Sternik obejrzał się i Jego usta otworzyły się i zamknęły, wypowiedziawszy właśnie te słowa Jeden z młodszych członków załogi odczytał je z ruchu warg i poparł śmiechem. 137 - Chyba załapali, co się dzieje, kapitanie. - Światła! - krzyknął Oreza i reflektory na sterówce zaczęły migać ku jego lekkiemu niezadowoleniu. Łódź wykonała ostry zwrot na południe, ale drugi kuter skręcił, by przeciąć jej drogę, i szybko stało się jasne, że ucieczka nie ma szans powodzenia. - Trzeba było wydać forsę na coś szybszego, chłopaki - mruknął Oreza pod nosem, świadom, że przestępcy też uczą się na błędach i że zakup czegoś szybszego od czternastometrowej łodzi patrolowej nie sta nowił większego problemu. Tym razem wszystko poszło jak z płatka. Tamtą małą żaglówkę też dorwaliby bez trudu, gdyby ten walnięty poli cjant pozwolił im zrobić wszystko, jak należy, ale nie zawsze będzie tak lekko. Zablokowana przez dwa kutry łódź zaczęła zwalniać. Chorąży English zajął pozycję w odległości kilkuset metrów, a Oreza podpłynął do niej. - Tu straż przybrzeżna - powiedział przez megafon. - Korzystając z naszych uprawnień, zamierzamy wejść na wasz pokład i przeprowa dzić inspekcję. Proszę, by wszyscy zostali na pokładzie. Wyglądali jak piłkarze, którzy właśnie przegrali mecz. Wiedzieli, że cokolwiek zrobią, niczego nie są w stanie zmienić. Zdawali sobie sprawę, że opór jest bezcelowy, więc stali nieruchomo, zrezygnowani i pogodzeni ze swoim losem. Oreza był ciekaw, jak długo jeszcze to potrwa. Może znajdzie się ktoś na tyle głupi, by chwycić za broń. Dwaj strażnicy wskoczyli na pokład, osłaniani przez dwóch następnych z rufy. English podpłynął bliżej. Dobrze sobie radzi z łodzią, jak na chorążego przystało, zauważył Oreza; załoga drugiego kutra także zachowywała czujność, na wypadek gdyby podejrzanym wpadł do głowy jakiś głupi pomysł. Podczas gdy trzej mężczyźni stali na widoku, wpatrzeni w pokład z nadzieją, że to naprawdę tylko inspekcja, dwaj ludzie Orezy zniknęli w kabinie na dziobie. Wyszli po niecałej minucie. Jeden uchylił czapki, dając znak, że wszystko w porządku, po czym poklepał się w brzuch. Tak, na pokładzie były narkotyki. Pięć klepnięć - dużo narkotyków. - No to ich mamy - zauważył spokojnie Oreza. Porucznik Mark Charon z wydziału do spraw narkotyków policji Baltimore oparł się o drzwi - raczej właz, czy jak marynarze to nazywali -i uśmiechnął się. Swobodnie ubrany, mógł uchodzić za szczura lądowego w wymaganej na pokładzie łodzi pomarańczowej kamizelce ratunkowej. - Zajmijcie się nimi. Co napiszecie w raporcie? 138 - Robimy rutynową inspekcję, a tu proszę, narkotyki na pokładzie - pOwiedział Oreza z udawanym zaskoczeniem. - Wszystko się zgadza, panie Oreza. - Dziękuję panu. - Cała przyjemność po mojej stronie, kapitanie. Wyjaśnił już Orezie i Englishowi wszystko po kolei. Żeby ochronić jego informatorów, cała chwała za udaną akcję miała spłynąć na straż przybrzeżną, przeciwko czemu kwatermistrz ani chorąży nie protestowali zbyt energicznie. Oreza będzie mógł namalować na maszcie, czy jak tam nazywali to, do czego przymocowany był radar, symbol zwycięstwa; pięciolistną gałązkę konopi indyjskich, i członkowie załogi będą mieli czym się przechwalać. Może nawet trafi im się okazja, żeby zeznawać przed federalnym sądem okręgowym - pewnie nie, bo te płotki bez szemrania przyjmą najlżejszą karę, jaką uda się wynegocjować ich adwokatom. Potem rozejdzie się wieść, że odbiorcy towaru prawdopodobnie ich wsypali. Ci, przy odrobinie szczęścia, mogą wtedy nawet zniknąć, a to naprawdę ułatwiłoby mu zadanie. Powstałaby luka w ekostrukturze narkotykowej - kolejne nowe modne określenie, które Charon podchwycił. Potencjalny rywal został na dobre wyeliminowany, a to jeszcze nie wszystko. Porucznik Charon dostanie pochwałę od kapitana, do tego pewnie kwiecisty list z podziękowaniami od straży przybrzeżnej i prokuratury federalnej, nie wspominając o gratulacjach za przeprowadzenie tak dyskretnej i skutecznej operacji bez narażenia swoich informatorów na zdemaskowanie. Jeden z naszych najlepszych ludzi, stwierdzi kapitan po raz kolejny. Skąd ty bierzesz takich informatorów? Kapitanie, wie pan, jak to jest, muszę chronić tych ludzi. Oczywiście, Mark, rozumiem. Tak trzymać. Będę robił co w mojej mocy, kapitanie, pomyślał Charon ze wzrokiem utkwionym w zachodzące słońce. Nawet nie patrzył, jak strażnicy zakuwają podejrzanych i odczytują przysługujące im prawa, uśmiechając się przy tym, bo świetnie się bawili. No, ale on też. Gdzie te cholerne śmigłowce? - niecierpliwił się Kelly. Od początku misji nic nie szło po jego myśli. Pickett, który zwykle mu towarzyszył, zapadł na ostrą dyzenterię i nie był w stanie nigdzie się ruszyć, więc Kelly musiał iść sam. To nie wróżyło nic dobrego, ale misja była zbyt ważna i nie mogli pominąć ani jednej wioski. Dlatego wyruszył samotnie, bardzo, bardzo ostrożnie brnąc naprzód w śmierdzącej wodzie tej... według mapy była to rzeka, ale Kelly'emu wydawała się za mała, by tak ją nazywać. 139 No i oczywiście właśnie do tej wioski przyleźli, skurwysyny. „Sztuczny Kwiat"', pomyślał, obserwując i nasłuchując. Kto, do cholery, wymyślił taką nazwę? „Sztuczny Kwiat" był kryptonimem komitetu politycznego Armii Wietnamu Północnego, czy jak to tam zwał. Jego ludzie używali innych określeń, z których żadne nie było pochlebne. Ci tutaj z pewnością w niczym nie przypominali agitatorów, których widział w dniu wyborów w Indianapolis. W Hanoi nauczono ich, jak najlepiej zawładnąć ludzkimi sercami i umysłami. Wódz czy sołtys, jakkolwiek go nazwać, był trochę zbyt odważny, a co za tym idzie - głupi. W tej chwili płacił za to na oczach schowanego w oddali bosmanmata J.T. Kelly'ego. Komitet zjawił się o pierwszej trzydzieści i w bardzo uporządkowany i niemal cywilizowany sposób obszedł małe chaty, obudził wszystkich mieszkańców i wyprowadził ich na plac, by mogli zobaczyć nierozsądnego bohatera, jego żonę i trzy córki; cała rodzina siedziała na ziemi z rękami mocno związanymi za plecami. Major Armii Wietnamu Północnego stojący na czele "Sztucznego Kwiatu" uprzejmym tonem poprosił wszystkich, by usiedli; dźwięk jego głosu sięgnął punktu obserwacyjnego Kelly'ego, oddalonego o niecałe dwieście metrów. Wioska musiała dostać nauczkę, by na przyszłość odechciało jej się stawiać opór ruchowi narodowyzwoleńczemu. Problem nie w tym, że mieszkańcy byli złymi ludźmi, po prostu brakowało im rozeznania i major miał nadzieję, że dzięki tej prostej lekcji poglądowej przejrzą na oczy. Zaczęli od żony wodza. Zajęło im to dwadzieścia minut. Muszę coś zrobić! - powiedział sobie Kelly. Jest ich jedenastu, idioto. 1 choć major mógł być zwykłym sadystą, dziesięciu towarzyszących mu ludzi nie dobrano z uwagi na ich przekonania polityczne. To godni zaufania, doświadczeni i oddani żołnierze. Jak człowiek mógł z poświęceniem robić takie rzeczy, tego Kelly nie potrafił sobie wyobrazić. Ale z takimi właśnie ludźmi miał do czynienia i tego faktu nie wolno mu było zignorować. Gdzie ta pieprzona grupa szybkiego reagowania? Wezwał ich przed czterdziestoma minutami, a baza znajdowała się o dwadzieścia minut lotu śmigłowcem. Chcieli dopaść majora. Jego ludzie też mogli się przy' dać, ale majora pragnęli dostać żywcem. Wiedział, gdzie ukrywają się lokalni przywódcy polityczni, ci, których marines nie zgarnęli podczas wzorowo przeprowadzonej akcji przed sześcioma tygodniami. Dzisiej' sza misja pewnie była ich odwetem; rozmyślnie podeszli tak blisko amerykańskiej bazy, by pokazać, że nie, wciąż nie złapaliście nas wszystkich i nigdy wam się to nie uda. 140 I pewnie mają rację, pomyślał Kelly, ale ta kwestia wykraczała poza zakres jego zadania. Najstarsza córka miała może piętnaście lat, choć trudno było określić wiek tych drobnych, pozornie kruchych wietnamskich kobiet. Wytrwała całe dwadzieścia pięć minut i wciąż jeszcze żyła. Jej krzyki niosły się Po płaskim, otwartym terenie aż do mokrej kryjówki Kelly'ego. Jego dłonie zacisnęły się na plastykowym CAR-15 tak mocno, że gdyby to zauważył, pewnie bałby się, że coś złamie. Dziesięciu żołnierzy towarzyszących majorowi rozlokowało się, jak należy. Dwaj byli przy dowódcy i zmieniali się ze strażnikami stojącymi wokół, tak by wszyscy mogli uczestniczyć w zabawie. Jeden z nich dobił dziewczynę nożem. Druga córka wyglądała na mniej więcej dwanaście lat. Kelly wytężał słuch, modląc się, by z zachmurzonego nieba dobiegł charakterystyczny warkot dwułopatowego wirnika śmigłowca Huey. Na razie słyszał inne dźwięki. Dudnienie stopięćdziesiątekpiątek z bazy marines na wschodzie. Huk przelatujących odrzutowców. Nic jednak nie zagłuszało pisków dziecka, ale co z tego, skoro tamtych nadal było jedenastu, a on sam; nawet gdyby towarzyszył mu Pickett, i tak nie mieliby szans. Kelly był uzbrojony w karabinek CAR-15 z magazynkiem na trzydzieści pocisków, włożonym jak trzeba, i drugim, odwróconym i przyklejonym do pierwszego na końcu taśmą. Do tego dochodziły cztery granaty odłamkowe, dwa zapalające i dwa dymne. Jego najgroźniejszą bronią było radio, ale już dwa razy wzywał pomoc i uzyskiwał potwierdzenie oraz rozkaz, by cierpliwie czekać. Tym z bazy łatwo powiedzieć. Dwanaście lat, nie więcej. Za młoda na to. Żaden wiek nie był odpowiedni do czegoś takiego, powiedział sobie, świadom, że w pojedynkę nic nie zdziała, a nikomu nie pomoże, ginąc wraz z tą rodziną. Jak mogli robić coś takiego? Czy nie są ludźmi, żołnierzami, zawodowymi wojownikami jak on? Czy cokolwiek mogło być na tyle ważne, by usprawiedliwiało odrzucenie człowieczeństwa? To, co widział, było niemożliwe. Nie mogło się stać. Ale się stało. W oddali wciąż rozlegał się huk artylerii ostrzeliwującej rzekomą drogę zaopatrzenia. W górze bezustannie śmigały samoloty, może intrudery marines mające coś zaatakować, pewnie puste lasy, bo tak właśnie wyglądała w rzeczywistości większość celów. Tu, gdzie był nieprzyjaciel, nie spadały żadne bomby, ale gdyby nawet, i tak nic by to nie dało. Ci wieśniacy postawili życie swoje i rodziny na kartę, która okazała się plotką, a major może nawet mażył, że okazuje litość, eliminując jedną rodzinę w makabryczny sposób, 141 zamiast zabić ich wszystkich. Poza tym martwi nie mogli mówić, a on chciał, by wieści rozeszły się po okolicy. Terror był przydatnym narzędziem, a oni umieli się nim dobrze posługiwać. Czas mijał powoli i szybko zarazem; wkrótce dwunastolatka ucichła i została odrzucona na bok. Trzecia i ostatnia córka miała z osiem lat, zauważył przez lornetkę. Aroganckie skurwysyny, rozpalili wielkie ognisko. Nie chcieli, żeby ktokolwiek to przegapił. Osiem lat, o wiele za młoda, o gardle zbyt wąskim, by wydobyć z niego prawdziwy krzyk. Nastąpiła zmiana straży. Dwaj mężczyźni przenieśli się z obrzeży do centrum wioski. Relaks dla politruków, którzy nie mogli wyjechać na Tajwan, jak Kelly. Mężczyzna stojący najbliżej Kelly'ego nie dostał jeszcze swojej szansy i pewnie już nie dostanie. Wódz wioski miał za mało córek, a może akurat ten żołnierz podpadł majorowi. Tak czy inaczej, nie mógł się wyżyć i to go musiało wkurzać. Zwrócił się w stronę wioski, obserwując, jak jego towarzysze uczestniczą w zabawie, która go ominie. Może następnym razem... Cóż, mógł choć popatrzeć, i Kelly zauważył, że to właśnie robił, po raz pierwszy tego wieczoru zapominając o swoich obowiązkach. Zanim Kelly zdał sobie z tego sprawę, był już w połowie drogi, czołgając się tak szybko, jak mógł to robić w ciszy; dobrze, że ziemia była wilgotna. Przywierając do niej na tyle, na ile się dało, zbliżał się coraz bardziej, dopingowany wyciem dobiegającym od strony ognia. Trzeba było zrobić to wcześniej, Johnnie. Wtedy to było niemożliwe. A tam, pieprzenie, teraz to też jest niemożliwe! Traf chciał, że właśnie wtedy na południowym wschodzie rozległ się dźwięk nadlatującego hueya, może nawet kilku. Na razie usłyszał go tylko Kelly i ostrożnie, z wyciągniętym nożem, wstał z ziemi za plecami żołnierza. Wbił mu ostrze w podstawę czaszki, w miejscu gdzie rdzeń kręgowy łączy się z mózgiem - z jakiegoś wykładu pamiętał, że nazywa się to rdzeń przedłużony. Obrócił nóż prawie jak śrubokręt, drugą ręką zasłaniając usta żołnierza. Efekt był zgodny z oczekiwaniami. Ciało na' tychmiast zwiotczało i Kelly delikatnie położył je na ziemi, nie z litości, lecz po to, by nie robić hałasu. Ale hałas był i tak. Śmigłowce się zbliżały. Major poderwał głowę i spojrzał ku południowemu wschodowi, zdając sobie sprawę z zagrożenia. Zarządził zbiórkę, po czym odwrócił się i strzelił dziewczynce w głowę, kiedy tylko szeregowiec zszedł z niej i odsunął się na bok. Oddział zebrał się w kilka sekund. Major szybko przeliczył swoich ludzi i zorientował się, że jednego brakuje. Spojrzał w stronę Kelly'ego 142, ale miał wzrok osłabiony od ognia i zobaczył tylko jakiś niewyraźny ruch. - Raz, dwa, trzy - szepnął Kelly, wyciągnąwszy zawleczkę z granatu odłamkowego. Żołnierze Trzeciej Grupy Operacji Specjalnych sami przycinali lonty. Nigdy nie wiadomo, co mogły zmajstrować starsze panie z fabryki amunicji. W każdym razie lonty, które przygotowywali oni, paliły się dokładnie pięć sekund. Na „trzy" Kelly rzucił granat. Trafił niemal w sam środek grupy żołnierzy. Wówczas już leżał płasko na ziemi. Usłyszał ostrzegawczy okrzyk, który rozległ się o sekundę za późno, by komukolwiek pomóc. Granat zabił bądź ranił siedmiu z dziesięciu ludzi. Kelly wstał i dobił pierwszego, strzelając mu trzy razy w głowę. Nawet nie spojrzał na czerwoną mgiełkę, bo to był jego zawód, nie hobby. Major wciąż żył, leżał na ziemi i próbował mierzyć z pistoletu do chwili, kiedy dostał pięć kul w pierś. Jego śmierć wystarczyła, by uznać ten wieczór za udany. Teraz Kelly musiał tylko przeżyć. Postąpił głupio i od tej chwili ostrożność była jego wrogiem. Pobiegł w prawo. Widział dwóch Wietnamczyków, uzbrojonych i zdezorientowanych na tyle, by nie uciekać tak, jak powinni. Pierwszy śmigłowiec, niczym ognisty ptak, zaczął zrzucać flary, które Kelly przeklinał, bo ciemność w tej chwili była jego najlepszym sprzymierzeńcem. Zauważył jednego z żołnierzy wietnamskich i opróżnił magazynek w uciekającą postać. Nadal przesuwając się w prawo, przeładował broń i zaczął okrążać wieś w nadziei, że znajdzie tego drugiego. W wiosce panowało zamieszanie, pewnie kilku wieśniaków było rannych od wybuchu granatu, ale nie mógł teraz zawracać sobie tym głowy. Utkwił wzrok w ofiarach - i, co gorsza, w ogniu, przez co kiedy się odwrócił, wciąż pełgały mu przed oczami płomienie, widmowe kształty pozbawiające go zdolności widzenia w ciemnościach. Słyszał warkot hueya lądującego w pobliżu wioski, dość głośny, by zagłuszyć nawet krzyki wieśniaków. Schował się za ścianą chaty, odwrócony od ognia, i mrugał oczami, by znów oswoiły się z mrokiem. Został jeszcze co najmniej jeden wietnamski żołnierz, który na pewno nie będzie biegł w stronę śmigłowca. Kelly Wciąż kierował się w prawo, teraz już wolniejszym krokiem. Między tą chatą a następną był dziesięciometrowy odstęp, niczym świetlny korytarz w blasku płomieni. Wyjrzał za róg, po czym z pochyloną głową rzucił się biegiem naprzód. Zauważył poruszający się cień i odwracając się wJego stronę, potknął się o coś i upadł. Kurz wzbił się wokół niego, Kelly nie dość szybko wypatrzył miejsce, z którego padały strzały. Przeturlał się w lewo, ale tam było za jasno. 143 Zerwał się z ziemi i odskoczył w tył, pod ścianę chaty, rozglądając się gorączkowo za błyskami z lufy. Tam! Poderwał broń i pociągnął za spust w tej samej chwili, kiedy dwa pociski kaliber 7,62 mm trafiły go w pierś. Pod wpływem siły uderzenia obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, a dwie następne kule zniszczyły karabinek w jego rękach. Kiedy znów podniósł głowę, leżał na plecach, a w wiosce panowała cisza. Spróbował się ruszyć, ale jedynym tego skutkiem był ból. Poczuł lufę karabinu wpijającą się w pierś. - Tutaj, poruczniku! - A po chwili: - Lekarza! Świat przesuwał mu się przed oczami, kiedy ciągnęli go bliżej ognia. Głowa zwisła mu na lewe ramię i patrzył, jak żołnierze przeczesują wioskę; dwaj rozbrajali i sprawdzali Wietnamczyków. - Ten żyje - powiedział jeden z nich. Drugi, stojący nad ciałem ośmioletniej dziewczynki, podszedł do leżącego Wietnamczyka, przystawił mu lufę do czoła i oddał pojedynczy strzał. - Kurwa, Harry! - Przestańcie, do cholery! - krzyknął porucznik. - Pan zobaczy, co oni zrobili, panie poruczniku! - odkrzyknął Har ry, padł na kolana i zaczął wymiotować. - Co z tobą? - spytał lekarz Kelly'ego, który nie był w stanie odpo wiedzieć. - O cholera - zauważył po chwili. - Poruczniku, to musi być gość, który nas wezwał! Pojawiła się jeszcze jedna twarz, pewnie porucznika dowodzącego Oddziałem Niebieskim; na ramieniu miał dużą odznakę Pierwszej Dywizji Kawalerii. - Poruczniku, teren zabezpieczony, przeszukamy okolicę jeszcze raz! - Wszyscy zabici? - Tak jest! - Coś ty za jeden, do cholery? - Porucznik wbił wzrok w Kelly'ego. - Pojebani marines! - Marynarka - wycharczał Kelly, opryskując lekarza odrobiną krwi. - Co? - spytała siostra OToole. Kelly'ego. Otworzył oczy. Położył prawą rękę na piersi i rozejrzał się po pokoju. Sandy OToole siedziała w kącie i czytała książkę w świetle lampki. - Co ty tu robisz? - Słucham twojego koszmaru - odparła. - Drugi raz. Wiesz, napraw dę powinieneś... - Tak, wiem. 144 Rozdział 10 PATOLOGIA Pański pistolet jest w bagażniku - powiedział sierżant Douglas. -Nienaładowany. I niech tak już zostanie. - Co z Pam? - spytał Kelly, siedzący na wózku inwalidzkim. - Badamy pewne tropy - odparł Douglas, nawet nie próbując ukryć, że kłamie. Wszystko jasne, pomyślał Kelly. Ktoś dał do gazet przeciek, że Pam była w przeszłości aresztowana za prostytucję, i od tego czasu sprawa straciła na ważności. Sam Rosen podjechał scoutem do wejścia od strony Wolfe Street. Karoseria była naprawiona, a po stronie kierowcy wstawiono nową szybę. Kelly wstał z wózka i dokładnie obejrzał wóz. Framuga i centralny słupek drzwi rozproszyły śrut, co uratowało mu życie. Ktoś źle wycelował po długich i skutecznych podchodach - w których on sam temu komuś pomógł, nie patrząc w lusterka wsteczne. Jak mógł o tym zapomnieć? Przecież sam powtarzał każdemu nowemu żołnierzowi Trzeciej Grupy Operacji Specjalnych: zawsze sprawdzaj, co masz za plecami, bo ktoś może na ciebie polować. Tak trudno to zapamiętać? Ale to już była przeszłość. A przeszłości nie da się zmienić. - Wracasz na wyspę, John? - spytał Rosen. Kelly skinął głową. - Tak, czeka mnie sporo pracy, a poza tym muszę wrócić do formy. - Chcę cię tu widzieć za dwa tygodnie na badaniu. - Tak jest, panie doktorze, na pewno będę - obiecał Kelly. Podzię kował Sandy O'Toole za opiekę i w nagrodę został obdarzony uśmie chem. W ciągu poprzednich osiemnastu dni stała się dla niego niemal przyjaciółką. Niemal? Może już nią była, gdyby tylko pozwolił sobie myśleć takimi kategoriami. Wsiadł do wozu i zapiął pas. Pożegnania nigdy nie były jego mocną stroną. Kiwnął głową i uśmiechnął się do nich, po czym odjechał, skręcając w prawo w stronę Mulberry Street. Po raz pierwszy od przybycia do szpitala został sam. Nareszcie. Obok niego, na miejscu pasażera, na którym po raz ostatni widział Pam żywą, leżała koperta z napisem Akta pacjentów/Rachunki, wykonanym niedbałym charakterem pisma Sama Rosena. . - Boże - wydyszał Kelly, kierując się na zachód. Teraz nie patrzył już tylko na to, co dzieje się na jezdni. Miasto nigdy nie będzie dla niego takie jak dawniej. Ulice stanowiły zadziwiającą mieszankę aktywności 145 i pustki; omiatał oczami okolicę, powracając do zapomnianego zwyczaju, i skupiał uwagę na osobach, których bezczynność zdawała się mieć jakiś cel. Trzeba czasu, powiedział sobie, by oddzielić ziarno od plew. Ruch nie był duży, a poza tym ludzie starali się przebywać tu jak najkrócej. Rozglądając się na boki, Kelly zobaczył, że inni kierowcy patrzą prosto przed siebie; tak jak kiedyś on nie zwracali uwagi na otoczenie i zatrzymywali się niepewnie na czerwonych światłach, jeśli nie można ich było bezpiecznie zignorować, a po zmianie na zielone natychmiast wciskali gaz do dechy. Mieli nadzieję, że mogą przed tym wszystkim uciec, że tutejsze problemy tu pozostaną i nigdy nie przeniosą się za miasto, gdzie mieszkali przyzwoici ludzie. W pewnym sensie była to odwrotność sytuacji w Wietnamie. Tam całe zło czyhało za miastem, które należało przed nim chronić. Kelly zrozumiał, że wrócił do kraju tylko po to, by zetknąć się z tym samym szaleństwem i klęską w zupełnie innych warunkach. I był równie winny i głupi jak wszyscy. Skręcił w lewo, mijając kolejny szpital. Dzielnica finansowa, banki i biura, gmach sądu, ratusz, spokojna okolica, gdzie przyzwoici ludzie przybywali w dzień, by w pośpiechu odjechać wieczorem, wszyscy razem, bo w grupie bezpieczniej. Dobrze strzeżona przez policję, bo bez tych ludzi i prowadzonych przez nich interesów miasto by umarło. Czy coś w tym stylu. Może tak naprawdę nie było to kwestią życia lub śmierci, tylko szybkości. Zaledwie dwa kilometry, nie mógł się nadziwić Kelly. Tylko tyle? Będzie musiał sprawdzić na planie. Tak czy inaczej, niebezpiecznie mała odległość między tymi ludźmi i źródłem ich lęków. Zatrzymując się na skrzyżowaniu, mógł sięgnąć wzrokiem w dal, bo ulice w mieście niczym leśne przecinki zapewniały wąską, ale daleką perspektywę. Zapaliło się zielone światło i ruszył dalej. Po dwudziestu minutach znalazł się przy „Springerze", zacumowanym tam gdzie zwykle. Wszedł na pokład. Dziesięć minut później silniki dieslowskie pracowały, klimatyzacja była włączona. Nie brał już środków przeciwbólowych, miał ochotę na piwo i odrobinę relaksu - ot, symboliczny powrót do normalności - ale odpuścił sobie alkohol. Jego lewy bark był niepokojąco sztywny, mimo że mógł nim poruszać już od tygodnia. Przez jakiś czas chodził po głównym salonie, wykonując obroty ramion i krzywiąc się z bólu. Potem wyszedł na pokład, by odbić od brzegu. Murdock patrzył na niego, ale nic nie mówił, stał tylko w drzwiach swojego biura. Przejścia Kelly'ego zostały opisane w gazetach, ale dziennikarze jakoś nie skojarzyli go z Pam. 146 Z linami nie poszło mu najlepiej, lewa ręka nie nadążała za poleceniami mózgu. Wreszcie udało mu się odwiązać cumy i „Springer" odbił od brzegu. Po wypłynięciu z basenu dla jachtów Kelly zasiadł przy przyrządach w salonie i skierował łódź na wody zatoki, oddychając przyjemnym klimatyzowanym powietrzem; tu, w zamkniętej kabinie, czuł się bezpiecznie. Dopiero godzinę później, kiedy opuścił kanał żeglugowy, odwrócił wzrok od wody. Wziął dwie tabletki tylenolu. Był to jedyny lek, na jaki sobie pozwalał w ciągu ostatnich trzech dni. Odchylił się na oparcie kapitańskiego fotela i otworzył kopertę, którą zostawił mu Sam, podczas gdy autopilot prowadził łódź na południe. Brakowało tylko zdjęć. Widział jedno z nich i to mu wystarczyło. Koperta zawierała same kserokopie; dołączona do nich odręczna notatka wyjaśniała, że profesor patologii dostał je od znajomego lekarza sądowego i kończyła się prośbą do Sama, by obchodził się z nimi ostrożnie. Kelly nie mógł odczytać podpisu. Zaznaczone zostały rubryki „śmierć w wyniku przestępstwa" i „zabójstwo". Według raportu przyczyną zgonu było uduszenie; na szyi ofiary widniały głębokie wąskie ślady, które wskazywały, że śmierć mózgu nastąpiła w wyniku braku tlenu, jeszcze zanim zmiażdżona krtań odcięła dopływ powietrza do płuc. Sądząc po widocznych na skórze smugach, morderca prawdopodobnie posłużył się sznurowadłem, a sińce na szyi, które wyglądały, jakby powstały od ucisku kłykci mężczyzny o dużych dłoniach, dowodziły, że sprawca był twarzą w twarz z leżącą na wznak ofiarą. Poza tym, stwierdzał pięciostronicowy raport, ofiara odniosła przed śmiercią liczne i rozległe obrażenia. Na oddzielnym formularzu odnotowano, że została zgwałcona, a okolice genitaliów były pokryte sińcami. Sekcja zwłok wykazała obecność w pochwie niezwykle dużej ilości spermy, co sugerowało, że zabójca nie był jedynym gwałcicielem. („Grupy krwi 0+, 0- i AB-, patrz załączony raport serologiczny"). Rozległe rany cięte i sińce na dłoniach i przedramionach zostały określone jako „klasycznie defensywne". Pam walczyła o życie. Miała złamaną szczękę i trzy inne kości, w tym pogruchotaną kość łokciową. Kelly musiał na chwilę odłożyć raport. Nie drżały mu ręce, nie odezwał się ani słowem, ale miał już dość zimnej medycznej terminologii. „Jak widzisz na zdjęciach, Sam - stwierdzała odręcznie napisana notatka leżąca na dnie - coś takiego mogli zrobić tylko bardzo chorzy ludzie. To były tortury. Musiały trwać godzinami. Raport pomija jedną sprawę. Spójrz na zdjęcie nr 6. Jej włosy zostały uczesane grzebieniem a nie szczotką, niemal na pewno już po śmierci. Patolog, który pracował 147 przy tej sprawie, przeoczył to. To młodziak. (Alana nie było w mieście kiedy ją przywieźli, inaczej na pewno zająłby się tym osobiście). Wydaje się to trochę dziwne, ale zdjęcie nie pozostawia wątpliwości. Dziwne, jak człowiekowi mogą umknąć najbardziej oczywiste rzeczy. Pewnie był to jego pierwszy taki przypadek i chłopak za bardzo koncentrował się na poważnych obrażeniach, by zauważyć taki drobiazg. Rozumiem, że znałeś tę dziewczynę. Przykro mi, przyjacielu. Brent". Na dole widniał podpis, wyraźniejszy od tego z pierwszej strony. Kelly schował kartki z powrotem do koperty. Otworzył szufladę w pulpicie i wyjął pudełko z amunicją do colta kaliber 45. Napełnił dwa magazynki i schował broń do szuflady. Niewiele było rzeczy mniej przydatnych od nienaładowanego pistoletu. Poszedł do kuchni i odszukał na półkach największą puszkę. Wróciwszy do pulpitu sterowniczego, usiadł, wziął ją w lewą rękę i zaczął robić to, co robił przez niemal cały tydzień - ćwiczyć puszkąjak hantlem, w górę i w dół, od i do siebie, z zadowoleniem przyjmując ból, rozkoszując się nim, podczas gdy jego oczy omiatały powierzchnię wody. - Nigdy więcej, John - powiedział na głos. - Nie popełnisz już żadnego błędu. Nigdy. C-141 wylądował w bazie lotniczej Pope, sąsiadującej z Fort Bragg w Karolinie Północnej, zaraz po lunchu. Tak zakończył się rutynowy lot, który rozpoczął się w miejscu odległym o kilkanaście tysięcy kilometrów. Czterosilnikowy odrzutowy samolot transportowy miał dość twarde lądowanie. Załoga była zmęczona mimo przystanków po drodze, a pasażerowie nie wymagali jakiejś specjalnej troski. Podczas tego typu kursów rzadko przewożono żywy ładunek. Żołnierzy wracających z teatru działań wojennych przewożono „Ptakami Wolności"; niemal zawsze były to wyczarterowane samoloty pasażerskie, w których stewardesy umilały długą podróż powrotną, hojnie rozdając uśmiechy i darmowy alkohol. Kursy do Pope obywały się bez takich luksusów. Załoga dostawała standardowe wojskowe racje żywnościowe i w czasie lotu raczej nie toczyła żartobliwych pogawędek typowych dla młodych lotników. Samolot zwolnił i skręcił na drogę kołowania. Członkowie załogi przeciągnęli siew swoich fotelach. Pilot, kapitan sił powietrznych, znał procedurę na pamięć, ale na wypadek gdyby zapomniał, czekał na niego jasno pomalowany dżip, który wskazał mu drogę do ośrodka przyjęć. Tak oficer jak i jego załoga już dawno przestali snuć rozważania o charakterze ich misji. Takie mieli zadanie, ktoś musiał je wykonać, to wszystko, myśleli wysiadając z samolotu. Teraz przysługiwał im odpoczynek, co oznaczało, 148 że po krótkiej odprawie i zgłoszeniu wszelkich usterek maszyny stwierdzonych w ciągu ostatnich trzydziestu godzin pójdą się napić do kantyny oficerskiej, a potem wezmą prysznic i prześpią się w kwaterze. Żaden nie obejrzał się na samolot. I tak wkrótce znów go zobaczą. Rutynowy charakter misji był sprzecznością samą w sobie. Podczas większości dotychczasowych wojen Amerykanów grzebano w pobliżu miejsc, w których ginęli, czego dowodem są amerykańskie cmentarze we Francji i innych krajach. W Wietnamie było inaczej. Wydawało się, że ludzie rozumieli, iż żaden Amerykanin nie chce tam zostać, żywy czy martwy, więc każde odnalezione ciało wracało do ojczyzny; po przejściu przez jeden punkt zborny pod Sajgonem trafiało właśnie tutaj i było przygotowywane do transportu do jednego z wielu miast, które posyłały młodych mężczyzn na śmierć w odległym kraju. Przez ten czas rodziny zdążyły już podjąć decyzję, gdzie odbędzie się pogrzeb, i odpowiednie instrukcje czekały na ciało każdego żołnierza, którego nazwisko widniało na liście przewozowej samolotu. W ośrodku przyjęć na ciała czekali cywilni pracownicy, ściągnięci z zakładów pogrzebowych. Wojsko nie prowadziło szkoleń w tej dziedzinie. Przy odbiorze zwłok asystował oficer, który potwierdzał tożsamość poległych, armia bowiem miała obowiązek dopilnować, by właściwe ciało trafiło do właściwej rodziny, choć niemal wszystkie wywożone stąd trumny były zamknięte. Obrażenia odniesione podczas walki w połączeniu z następstwami często długotrwałego działania tropikalnego klimatu nie były tym, co rodziny chciały bądź powinny widzieć na ciałach swoich bliskich. Identyfikacja szczątków była więc nieweryfikowalna i z tego właśnie powodu wojsko podchodziło do niej z najwyższą powagą. Było to duże pomieszczenie, umożliwiające zajmowanie się wieloma ciałami naraz, choć nie panował w nim taki ruch jak dawniej. Pracujący tu ludzie mieli skłonność do czarnego humoru, niektórzy nawet oglądali prognozy pogody dla tamtej części świata, by zorientować się, ile Pracy będzie ich czekać w następnym tygodniu. Sam zapach wystarczał, by odstraszyć postronnych obserwatorów, i rzadko spotykało się tu wyższych rangą oficerów, nie wspominając o cywilnych urzędnikach Departamentu Obrony, których ten widok mógłby wytrącić z równowagi. Do smrodu można było jednak przywyknąć; zresztą lepsza woń środków konserwujących niż odór śmierci. Ciało jednego z żołnierzy, specjalisty technicznego czwartej grupy Duane'a Kendalla, nosiło liczne rany tułowia. Pracownik kostnicy zauważył, że facet zdołał dotrzeć do szpitala Polowego. Część blizn była bez wątpienia dziełem zabieganego chirurga 149 wojskowego - cięcia, na widok których ordynator szpitala cywilnego złapałby się za głowę, wyglądały o wiele mniej drastycznie od śladów po odłamkach miny-pułapki. Chirurg próbował go ratować przez jakieś dwadzieścia minut, pomyślał pracownik kostnicy. Czemu mu się nie udało? Pewnie nawaliła wątroba, sądząc po umiejscowieniu i rozmiarach nacięć. Bez niej nie da się żyć, choćby się trafiło do najlepszego lekarza. Pracownika kostnicy bardziej jednak zainteresowała biała karteczka między prawą ręką a piersią, potwierdzająca - wydawałoby się -przypadkowy znak na karcie umieszczonej na pojemniku, w którym przywieziono zwłoki. - Identyfikacja prawidłowa - powiedział do kapitana, który prze prowadzał obchód. Oficer porównał dane z tymi, które miał w aktach, i skinąwszy głową, poszedł dalej. Pracownik kostnicy jak zwykle miał sporo do zrobienia. Pracował nie za szybko, ale i nie za wolno, od czasu do czasu podnosząc głowę, by się upewnić, że kapitan jest w drugim końcu pomieszczenia. Wreszcie pociągnął nić w jednym ze szwów założonych przez swojego odpowiednika na drugim końcu świata. Szew rozszedł się niemal od razu. Mężczyzna włożył rękę do otworu w ciele i wyjął cztery plastykowe woreczki z białym proszkiem, które szybko schował do torby, po czym ponownie zaszył dziurę w zwłokach Duane'a Kendalla. To była trzecia i ostatnia przesyłka, którą odebrał tego dnia. Po półgodzinie spędzonej przy następnym ciele jego dzień pracy dobiegł końca. Pracownik kostnicy poszedł do swojego samochodu, mercury cougara, i odjechał. Po drodze zatrzymał się przy supermarkecie Winn-Dixie, gdzie kupił chleb, a wychodząc, wrzucił kilka monet do automatu telefonicznego. - Tak? - powiedział Henry Tucker, odbierając po pierwszym dzwonku. - Osiem. - Połączenie zostało przerwane. - To dobrze - mruknął Tucker, odkładając słuchawkę. Od tego czło wieka dostanie osiem kilo, a od innego siedem, przy czym jeden nie wiedział o istnieniu drugiego, a towar odbierany był od nich w różne dni tygodnia. Teraz, kiedy problemy z dystrybucją powoli się rozwiązywały, interes mógł się szybko rozwinąć. Rachunek był prosty. Kilogram to tysiąc gramów. Każdy zostanie rozcieńczony nietoksycznymi czynnikami, jak laktoza, którąjego znajomi brali z hurtowni spożywczej. Po starannym zmieszaniu, tak by cała partia miała jednolity skład, inni podzielą proszek na mniejsze działki, które można będzie sprzedawać w jeszcze mniejszych dawkach. Jakość i rosnąca popularność towaru gwarantowały uzyskanie ceny nieco wyż- 150 szej od normalnej; zapowiadały to ceny hurtowe, jakie proponowali jego biali przyjaciele. Wkrótce największym problemem stanie się skala przedsięwzięcia. Zaczął skromnie, był bowiem ostrożnym człowiekiem, ale im większe pieniądze, tym większa chciwość. Nie mógł jednak dłużej tego tak utrzymywać. Dostawy czystej heroiny były o wiele większe, niż myśleli jego wspólnicy. Na razie cieszyli się z tego, że towar jest wysokiej jakości, a on zamierzał stopniowo im wyjawić, jak obfite ma źródło zaopatrzenia, ani słowem nie wspominając o metodzie transportu, której regularnie sobie gratulował. Nawet on dostrzegał jej nadzwyczajną elegancję. Zgodnie z najbardziej wiarygodnymi wyliczeniami rządu - uważnie śledził takie dane - dotyczącymi importu heroiny z Europy dokonywanego przez łączników, do kraju przemycano około jednej tony metrycznej narkotyków rocznie. Ta liczba musi wzrosnąć, oceniał Tucker, jako że narkotyki cieszyły się coraz większą popularnością. Gdyby on sam mógł sprowadzać raptem dwadzieścia kilo tygodniowo - a dzięki jego metodzie transportu mogło tego być jeszcze więcej - przebiłby wszystkich pozostałych dostawców razem wziętych i nie musiałby się przejmować inspektorami celnymi. Zakładając swoją organizację, Tucker największą uwagę zwrócił na sprawy bezpieczeństwa. Po pierwsze, żaden z wyższych rangą członków zespołu nie tykał narkotyków. Każdego, kto złamał tę zasadę, czekała śmierć, co szybko dał wszystkim do zrozumienia w możliwie najprostszy i niepozostawiający wątpliwości sposób. Aby zapewnić sobie dostawy, na drugim końcu świata potrzebował tylko sześciu ludzi. Dwaj zdobywali narkotyki z lokalnych źródeł, których bezpieczeństwo zapewniane było tradycyjnie - poprzez wręczanie dużych sum odpowiednim osobom. Czterej pracownicy punktu zbornego na miejscu także byli bardzo dobrze opłacani i zostali wybrani z uwagi na ich fachowość i zrównoważenie. Transportem zajmowały się siły powietrzne Stanów Zjednoczonych, co ograniczało koszty i zmartwienia związane z tym zazwyczaj najbardziej złożonym i niebezpiecznym etapem całego procesu. Dwaj pracownicy ośrodka przyjęć byli równie ostrożni. Już nieraz meldowali, że okoliczności zmusiły ich do zostawienia heroiny wewnątrz ciał, które zostały należycie pochowane. Oczywiście, że było to przykre, ale dobry interes to ostrożnie prowadzony interes, a pobierana na ulicach marża z powodzeniem rekompensowała wszelkie straty. poza tym ci dwaj wiedzieli, jaki czekałby ich los, gdyby choć przez myśl im przeszło, by zabrać parę kilo dla własnych celów. Potem pozostawało tylko przewieźć towar w dogodne miejsce. Tym ZaJmował się zaufany i dobrze opłacany człowiek, który nigdy nie 151 przekraczał dozwolonej prędkości. Załatwianie spraw na wodach zatoki, pomyślał Tucker, sącząc piwo i oglądając mecz baseballowy, było mistrzowskim posunięciem z jego strony. Oprócz wszelkich innych korzyści wynikających z jej położenia dał swoim nowym wspólnikom powód do snucia przypuszczeń, że narkotyki są wyrzucane ze statków płynących przez Chesapeake do portu w Baltimore - co uznali za niesamowicie sprytne rozwiązanie - gdy tak naprawdę to on przewoził je z tajnego punktu odbioru. Angelo Vorano dowiódł ich naiwności, kupując tę idiotyczną żaglówkę i proponując, że sam popłynie po następną dostawę. Łatwo było przekonać Eddiego i Tony'ego, że wygadał się glinom. Przy odrobinie szczęścia mógł opanować cały rynek heroiny na wschodnim wybrzeżu na tak długo, jak długo Amerykanie będą ginąć w Wietnamie. Najwyższy czas, pomyślał, zacząć przygotowywać się do pokoju, który pewnie w końcu nastanie. Na razie musiał się zastanowić nad rozbudową sieci dystrybucji. Ta, którą miał, choć funkcjonowała sprawnie i zwróciła na niego uwagę nowych wspólników, szybko stawała się przestarzała. Organizacja była za mała jak na jego ambicje i wkrótce trzeba ją będzie zrestrukturyzować. Ale nie wszystko naraz. - No dobra, to już oficjalne. - Douglas rzucił akta sprawy na biurko i spojrzał na szefa. - To znaczy co? - spytał porucznik Ryan. - Po pierwsze, nikt nic nie widział. Po drugie, nikt nie wiedział, dla którego alfonsa pracowała. Po trzecie, nikt jej nie zna. Ojciec powiedział mi, że nie rozmawiał z nią od czterech lat, i rzucił słuchawkę. Ten jej facet nic nie widział ani przed, ani po postrzeleniu. - Detektyw usiadł. - A burmistrz stracił zainteresowanie - podsumował Ryan. - Wiesz, Em, nie mam nic przeciwko prowadzeniu tajnego docho dzenia, ale to źle się odbija na mojej skuteczności. Co będzie, jeśli na następnym zebraniu nie dostanę awansu? - Bardzo śmieszne, Tom. Douglas pokręcił głową i wyjrzał przez okno. - Cholera, może to rzeczywiście był Dynamiczny Duet? - spytał sierżant z frustracją. Dwie noce wcześniej dwóch bandytów uzbrojo nych w obrzyny popełniło kolejne zabójstwo. Tym razem ofiarą był ad wokat z Essex. Świadek, który widział całe zdarzenie ze swojego samo chodu oddalonego o pięćdziesiąt metrów, potwierdził, że napastników było dwóch, co nikogo nie zaskoczyło. W policji co prawda panowało ogólne przekonanie, że morderstwo prawnika nie powinno być uważane za przestępstwo, ale ani Ryan, ani Douglas nie mieli ochoty na żarty. 152 - Daj znać, kiedy w to uwierzysz - powiedział Ryan cicho. Oczywiście obaj wiedzieli swoje. Ci dwaj byli tylko złodziejami. Zabili parę osób i dwa razy przejechali kilka przecznic samochodami ofiar, ale w obu przypadkach były to wozy sportowe; pewnie chcieli tylko zobaczyć, jak to jest za kółkiem takiej bryki. Policja miała ich ogólne rysopisy i niewiele więcej. Tyle że Duetowi chodziło tylko o pieniądze, natomiast zabójcy Pameli Madden zależało na wywołaniu odpowiedniego efektu; może w mieście grasował nowy, psychopatyczny morderca, która to ewentualność jeszcze bardziej komplikowała ich i tak ciężkie życie. - Byliśmy blisko - mruknął Douglas. - Ta dziewczyna znała twarze i nazwiska i była naocznym świadkiem. - Ale dowiedzieliśmy się o tym dopiero po tym, jak ten bałwan ją zgubił - powiedział Ryan. - Cóż, wrócił tam, gdzie go zwykle nosi, a my też wróciliśmy do punktu, w którym już byliśmy. - Douglas zabrał akta i podszedł do swo jego biurka. Po zapadnięciu zmroku Kelly zacumował „Springera". Podniósłszy głowę, zobaczył śmigłowiec, pewnie przybyły z pobliskiej bazy. Tak czy inaczej, zaraz odleciał. Powietrze było gęste, wilgotne i gorące. W bunkrze było jeszcze gorzej i minęła godzina, zanim klimatyzacja znów zaczęła działać, jak należy. „Dom" stał się jakby bardziej pusty, pokoje powiększyły się, kiedy zabrakło drugiej osoby mogącej pomóc wypełnić przestrzeń. Kelly chodził w kółko przez jakieś piętnaście minut. Krążył bez celu dotąd, aż przyłapał się na tym, że patrzy na ubrania Pam. Wtedy włączył się jego mózg, by podpowiedzieć mu, że szuka kogoś, kogo już tu nie ma. Wziął ubrania i ułożył je w równy stos na komodzie, która dawniej należała do Tish, a w przyszłości mogła przejść na Pam. Najsmutniejsze w tym wszystkim wydało mu się to, jak mało tego było. Dżinsy, top, kilka sztuk bielizny, flanelowa koszula, którą wkładała na noc, znoszone buty na szczycie stosu. Tak mało rzeczy, które mogły mu o niej przypominać. Usiadł na skraju łóżka i wbił wzrok w ubrania. Jak długo to trwało? Trzy tygodnie? Nie była to kwestia sprawdzenia dni w kalendarzu. Czasu tak naprawdę nie mierzyło się w ten sposób. Czas był czymś, co wyPełniało puste miejsca w ludzkim życiu, i te trzy tygodnie spędzone z Pam wydawały się dłuższe i głębsze niż cały okres od śmierci Tish. Ale to już minęło. Pobyt w szpitalu, choć zdawał się trwać okamgnie- nie, stał się czymś na kształt muru dzielącego najcenniejszą część jego życia od teraźniejszości. Mógł do niego podejść i zobaczyć ponad nim, 153 co było kiedyś, ale już nigdy nie zdoła tego dotknąć. Życie potrafiło być tak okrutne, a pamięć zdawała się klątwą, przypominała mu złośliwie, co było i co mogłoby się stać, gdyby tylko postąpił inaczej. A co najgorsze, mur dzielący to, gdzie był teraz, od tego, dokąd mógł dojść, Kelly zbudował własnymi rękami, jak stos z ubrań Pam, które nie mogły się już do niczego przydać. Mógł zamknąć oczy i ją zobaczyć. W ciszy mógł ją usłyszeć, ale już nigdy nie poczuje jej zapachu ani dotyku. Wyciągnął rękę i dotknął flanelowej koszuli, wspominając, jak niezdarnie rozpinał guziki, by znaleźć pod nią ukochaną. Teraz był to tylko kawał materiału niezawierający nic oprócz powietrza. I wtedy Kelly zaczął szlochać po raz pierwszy od chwili, kiedy dowiedział się o śmierci Pam. Drżał na całym ciele, uświadamiając sobie nieodwołalność tego faktu, i samotny w czterech betonowych ścianach wykrzyknął jej imię w nadziei, że gdziekolwiek jest, usłyszy go i może mu wybaczy, że zabił ją swoją głupotą. Modlił się, by Bóg zrozumiał, że ona nigdy nie dostała szansy, by dostrzegł w niej dobroć i osądził ją litościwie. Ale to była tajemnica, której rozwikłanie wykraczało poza jego możliwości. Jego oczy widziały tylko stos ubrań. Ci skurwiele obeszli się z jej ciałem bez krzty szacunku, zostawili ją pod gołym niebem, narażoną na ciekawskie spojrzenia gapiów. Chcieli, żeby wszyscy zobaczyli, jak ją ukarali, jak się nią zabawili i odrzucili niczym śmieć do rozdziobania przez ptaki. Pam Madden nie miała dla nich żadnego znaczenia, była tylko narzędziem nadającym się do wykorzystania za życia, a po śmierci - do zademonstrowania ich siły. Dla niego była wszystkim; dla nich niczym. Zupełnie jak z rodziną wodza tamtej wioski: postawicie się, to będziecie cierpieć. A jeśli inni się o tym dowiedzą, tym lepiej. Kelly położył się na koi, wyczerpany pierwszym pracowitym dniem po kilku tygodniach leżenia w łóżku. Chciał zasnąć i śnić o Pam, ale jego ostatnia przytomna myśl dotyczyła czegoś zupełnie innego. Jeśli oni mogli zabijać, on też. Dutch jak co dzień wszedł do swojego gabinetu o szóstej piętnaście. Choć jako zastępca szefa sztabu marynarki do spraw lotnictwa nie brał czynnego udziału w dowodzeniu operacjami, wciąż pozostawał wiceadmirałem i miał obowiązek traktować każdy samolot marynarki Stanów Zjednoczonych jak własny. Dlatego każdego ranka rozpoczynał pracę od lektury raportów z operacji lotniczych nad Wietnamem z poprzedniego dnia. A właściwie z dzisiejszego, jeśli uwzględnić zmianę czasu. Sam 154 stoczył jedną z bitew, praktycznie siedząc okrakiem na niewidocznej linii przecinającej Ocean Spokojny. Dobrze to pamiętał: trzydzieści lat wcześniej jako podporucznik leciał myśliwcem F4F-4 Wildcat z lotniskowca USS „Enterprise"; miał wtedy jeszcze wszystkie włosy - choć krótko obcięte - był zaraz po ślubie i rozpierała go energia. Wczesnym popołudniem czwartego czerwca 1942 roku zauważył trzy japońskie bombowce nurkujące Val, które miały, wraz z resztą grupy lotniczej Hiryu zaatakować „Yorktown", ale zgubiły się i przez pomyłkę skierowały w stronę jego lotniskowca. Dwa zestrzelił, wyskakując nagle zza chmur. Z trzecim męczył się nieco dłużej; do tej pory pamiętał błyski słońca odbitego w skrzydłach nieprzyjacielskiej maszyny i pociski smugowe, którymi strzelec pokładowy bezskutecznie próbował go odstraszyć. Kiedy czterdzieści minut później wylądował na pokładzie lotniskowca, przypisał sobie trzy strącenia i wszystkie trzy zostały potwierdzone przez nagrania z kamer. Cztery następne loty bojowe zaowocowały dwunastoma kolejnymi strąceniami, które zaznaczył na kadłubie swojej maszyny. Z czasem został dowódcą dywizjonu myśliwców, potem całego skrzydła, lotniskowca i grupy lotniczej. Następnie mianowano go dowódcąsił powietrznych floty na Pacyfiku, a stamtąd został przeniesiony na obecne stanowisko. Jeśli dopisze mu szczęście, obejmie dowództwo floty, a nigdy na nic więcej nie liczył. Jego gabinet był odpowiedni do stanowiska i doświadczenia. Na ścianie za mahoniowym biurkiem wisiała boczna płyta F6F Hellcata, którym latał nad Morzem Filipińskim i u wybrzeży Japonii. Piętnaście flag ze wschodzącym słońcem na ciemnoniebieskim tle, by nikt nie zapomniał, że nestor lotnictwa marynarki wojennej sam kiedyś zasiadał za sterami i dobrze sobie radził. Na biurku stał jego stary kubek z "Enterprise", ale Dutch nie używał go już do picia kawy, a już na pewno nie trzymał w nim ołówków. Maxwell spojrzał na dzienny raport strat z Yankee Station. Zniszczone zostały dwa lekkie bombowce A-7A Corsair; według zapisu pochodziły z jednego statku i jednego dywizjonu. - Jak to wyjaśnić? - spytał Podulskiego. - Sprawdziłem - odparł Casimir. - Pewnie kolizja w powietrzu. Do wodził Anders, jego skrzydłowy, Robertson, był nowy. Coś poszło nie tak, ale nikt nie widział co. Nikt nie zgłosił nadlatującej rakiety ziemia- Powietrze, a dla artylerii przeciwlotniczej byli za wysoko. - Uratowali się? - Nie. - Podulski pokręcił głową. - Dowódca dywizji widział kulę ognia. Wyleciały z niej tylko kawałki. 155 - Co było ich celem? - Prawdopodobny parking ciężarówek. Reszta maszyn dotarła na miejsce, bomby trafiły w cel, ale nie było wtórnych eksplozji. - Czyli zwykła strata czasu. - Maxwell zamknął oczy. Zastanawiał się, co się stało z tymi dwoma samolotami, z wyznaczaniem zadań, zje- go karierą, z marynarką wojenną, z całym jego krajem. - Skądże znowu, Dutch. Ktoś uznał to za ważny cel. - Za wcześnie na takie rozmowy, co? - Tak. Dowódca grupy prowadzi dochodzenie w tej sprawie i pew nie podejmie jakieś pozorowane działania. Jeśli chcesz znać moje zda nie, pewnie problem w tym, że Robertson był nowy i cały w nerwach. Wydało mu się, że coś zobaczył, więc zrobił zbyt ostry zwrot, ale że lecieli na końcu, nikt tego nie zauważył. Widzieliśmy podobne wypad ki. Maxwell skinął głową. - Co jeszcze? - A-6 został poszatkowany na północ od Hajfongu - rakieta ziemia- powietrze - ale wrócił na lotniskowiec. Pilot i bombardier dostaną or dery - zameldował Potulski. - Poza tym nad Morzem Południowo- chińskim spokój. Nad Atlantykiem niewiele się dzieje. Co do wschod niego Morza Śródziemnego dostajemy sygnały, że Syryjczycy trochę za bardzo brykają na nowych Migach, ale na razie to nie nasz kło pot. Jutro mamy spotkanie z Grummanem, a potem ruszamy na Kapitol porozmawiać z szacownymi urzędnikami państwowymi o programie F-14. - Jak ci się podobają dane nowego myśliwca? - Chciałbym, żebyśmy byli na tyle młodzi, by nim polatać, Dutch. - Cas zdobył się na uśmiech. - Ale wiem, że za cenę jednego takiego cac ka kiedyś zbudowalibyśmy lotniskowiec. - Na tym polega postęp, Cas. - Niestety - burknął Podulski. - Jeszcze jedno. Dzwonili z Pax Ri- ver. Twój znajomy prawdopodobnie wrócił do domu. Przynajmniej jego łódź jest przy nabrzeżu. - Dopiero teraz mi to mówisz? - Nie ma pośpiechu. To cywil, nie? Pewnie sypia do dziewiątej albo dziesiątej. - To chyba przyjemne. Kiedyś też będę musiał spróbować - odparł Maxwell. 156 Rozdział 11 TWORZENIE Czasami niełatwo przejść osiem kilometrów. Przepłynąć taką odległość zawsze jest trudno. Szczególnie samemu. Kelly po raz pierwszy od kilku tygodni płynął na długi dystans. Zanim pokonał połowę drogi, był już znużony. Nie odpoczywał jednak, mimo że na wschód od jego wyspy woda była na tyle płytka, że w wielu miejscach mógłby stanąć na dnie. Nie chciał wypaść z rytmu. Specjalnie obciążał nawet bardziej lewą stronę, żeby go bolało - ból bowiem sygnalizował mu, że nie stoi w miejscu. Temperatura wody była odpowiednia. Nie przegrzewał się ani nie tracił energii na podtrzymywanie ciepłoty ciała. Kilkaset metrów od wyspy zaczął zwalniać. Zebrał się jednak w sobie i znów przyspieszył. W końcu dotarł do wschodniego brzegu wyspy. Ledwie był w stanie się ruszać. Mięśnie zaczęły mu sztywnieć, ale zmusił się do marszu przed siebie. Wtedy zobaczył śmigłowiec. Płynąc, dwukrotnie słyszał odgłos helikoptera, lecz był do tych maszyn tak przyzwyczajony, że ich terkot odbierał jako coś naturalnego. Tym razem maszyna wylądowała na jego plaży. To nie zdarzało się każdego dnia. Ruszył więc w stronę śmigłowca. Po chwili zza pleców usłyszał głos: - Tutaj, bosmanie! Odwrócił się. Znał ten głos. Spostrzegł oficera marynarki bardzo wysokiej rangi w mundurze polowym. - Witam, panie admirale! - zawołał. Ucieszył się z towarzystwa, a już zwłaszcza - z towarzystwa wiceadmirała Maxwella. Wstydził się za to ubłoconych łydek. - Szkoda, że nie zadzwonił pan z góry. - Próbowałem - wyjaśnił Maxwell, podchodząc i wyciągając rękę. - Telefonowaliśmy tu od kilku dni. Gdzie pan się podziewał? Wykony wał pan jakąś robotę? Wyraz twarzy Kelly'ego zmienił się natychmiast. - Niezupełnie... - Niech pan pójdzie się umyć. Przyniosę coś do picia. - Wiceadmirał zobaczył świeże blizny na plecach i szyi Johna. Po raz pierwszy spotkali się przed trzema laty na pokładzie lotniskowca USS „Kitty Hawk". Bosmanmat John T. Kelly był wówczas bardzo chory. Poleciał na samotną misję poszukiwawczo-ratunkową, aby ocalić załogę samolotu, którego pilotem był porucznik marynarki Winslow Holland Maxwell III. Szukał go przez dwa dni, w nieznośnym upale, 157 w którym ledwie można było latać śmigłowcem. Odnalazł jedynego syna admirała, rannego, lecz żywego, i wrócił z nim do bazy. Sam złapał straszną tropikalną chorobę od przebywania w zatęchłej, pełnej gnijących szczątków wodzie. Jak można podziękować człowiekowi za coś takiego? Admirał nie wiedział. Odwiedzał w szpitalu młodego bosmanmata. John był podobny do jego syna - młody, dumny, inteligentny, skromny. W sprawiedliwym świecie dostałby za swój czyn Medal Honoru - najwyższe amerykańskie odznaczenie wojskowe. Maxwell nie wypełnił nawet w tej sprawie wniosku do naczelnego dowódcy Floty Pacyfiku. Usłyszałby, że zasługa jest rzeczywiście wyjątkowa, ale wniosek podpisany przez ojca uratowanego wygląda dwuznacznie. Zrobił, co mógł - awansował Kelly'ego o jeden stopień. Przeprowadzał wtedy na lotniskowcu inspekcję operacji powietrznych i przedłużył jąo trzy dni. Chciał być blisko rannego syna i chorego podoficera, który go uratował. Był z Kellym, kiedy nadszedł telegram o śmierci jego ojca, strażaka, który dostał zawału serca podczas akcji. Teraz wiceadmirał przybył w kolejnym trudnym dla Johna momencie. Kelly wrócił spod prysznica ubrany w koszulkę i szorty. Widać było, że jest bardzo zmęczony, ale w jego oczach błyszczała niezłomność. - Ile przepłynąłeś? - zagadnął Maxwell. - Niecałe osiem kilometrów, panie admirale. - Niezłe ćwiczenie... - Dutch podał gospodarzowi coca-colę. - Po winieneś się trochę ochłodzić. - Dziękuję, panie admirale. - Co ci się stało? - Maxwell spojrzał na świeży ślad po ranie na ramieniu Kelly'ego. Kelly opowiedział zwięźle swoją historię, jak żołnierz żołnierzowi. Mimo dużej różnicy wieku i stanowiska czuli wzajemne pokrewieństwo duchowe. Maxwell czuł się, jakby był jego przybranym ojcem. - To straszne - rzekł admirał. Szczerze współczuł Johnowi. - Jakoś sobie radzę. - Kelly spuścił wzrok. Nie wiedział, co jeszcze powinien powiedzieć. - Do tej pory nie podziękowałem panu za kartkę- kiedy umarła Tish. Miała dla mnie duże znaczenie... Jak miewa się pań ski syn? - Pracuje w liniach lotniczych Delta. Pilotuje boeinga 727. W naj bliższych dniach zostanę dziadkiem! - Wiceadmirał zmitygował się. Ostatnie zdanie mogło zabrzmieć dla osamotnionego Kelly'ego bardzo okrutnie. - To wspaniale! - John zmusił się do uśmiechu. Ucieszył się, że usłyszał coś pozytywnego. - Co pana admirała do mnie sprowadza? 158 - Chcę coś z tobą omówić. - Maxwell wyjął z teczki jedną z map, którą ze sobą przywiózł, i rozłożył na stoliku. Kelly odchrząknął. - Pamiętam to miejsce. - Przyjrzał się naniesionym na mapę symbolom. - Widzę tajne informacje... - To, o czym będziemy rozmawiać, jest ściśle tajne. John rozejrzał się. Admirałowie zawsze podróżowali z adiutantami. Zazwyczaj funkcję tę pełnił elegancki młody porucznik. Nosił za swoim szefem teczkę, pokazywał mu drogę, wykłócał się ze strażnikami na parkingach, gdzie ma stać admiralski samochód. Ale Maxwell był sam, jeśli nie liczyć kręcących się wokół śmigłowca pilotów. Niezwykłe. - Dlaczego ja, admirale? - Dlatego, że jesteś jedynym człowiekiem w Stanach Zjednoczo nych, który był na tym obszarze. Inni co najwyżej widzieli go z góry. - Jeżeli będziemy postępować mądrze, ta sytuacja się nie zmieni - odparł odważnie Kelly. Jego wspomnienia z narysowanego na mapie miej sca były bardzo nieprzyjemne. - Jak daleko w górę rzeki dotarłeś? - Mniej więcej tutaj. - Kelly przesunął palcem po mapie. - Przeszu kując pierwszy raz, przeoczyłem pańskiego syna, wróciłem więc i w końcu znalazłem go w tym miejscu. I bardzo dobrze! - pomyślał Maxwell. - Tego mostu już nie ma - zaczął. - Wymagało to od nas szesnastu lotów bojowych, ale ostatecznie most znalazł się w rzece. - Wie pan, co to znaczy, prawda? Usypali w tym miejscu bród albo zbudowali ze dwa mosty pontonowe. Czy chce się pan poradzić, jak znisz czyć przeprawę? - Szkoda na to czasu. Nasz cel jest tutaj. - Admirał postukał w miej sce zaznaczone czerwonym flamastrem. - Duża odległość do przepłynięcia. Co tam jest? - Występując ze służby, powiedziałeś, że pozostajesz w rezerwie ma rynarki... - Chwileczkę, panie admirale... - Spokojnie, synu; nie powołuję cię z powrotem. - Jeszcze, dodał w myśli. - Chodzi mi o to, żebyś miał dostęp do ściśle tajnych informacji. - Oczywiście, ale... - To, co ci pokazuję, John, jest tajniejsze niż ściśle tajne. - Admirał wyjaśnił dlaczego, wyjmując przy tym kolejne materiały. - Skurwysyny... - mruknął Kelly. Podniósł wzrok znad zdjęcia. - Chce pan, żebym tam wylądował i wydostał ich, jak było w Song Tay? 159 - Co wiesz o Song Tay? - Tylko to, co nie było utajnione. Rozmawialiśmy w SEAL o tamtej misji. Bardzo zręcznie przeprowadzona operacja. Chłopcy z sił specjal nych potrafią działać naprawdę inteligentnie -jeśli tylko nad tym popra- cują. Ale... - Ale nikogo nie było w domu. Ten mężczyzna - admirał postukał w fotografię - został zidentyfikowany. To pułkownik naszych sił powietrz, nych. John, nie wolno ci tego nigdy nikomu powtórzyć. - Rozumiem, panie admirale. Jak planuje pan przeprowadzić opera cję? - Jeszcze nie jesteśmy pewni. Znasz ten teren, i chcemy, żebyś po dał nam użyteczne informacje, abyśmy mogli rozważyć różne możliwo ści. Kelly zastanowił się. Spędził w miejscu przyszłej akcji pięćdziesiąt bezsennych godzin. - Lądowanie śmigłowcem byłoby bardzo ryzykowne - ocenił. - Jest tam mnóstwo artylerii przeciwlotniczej. Song Tay było oddalone od wszel kich baz, a to miejsce leży w pobliżu Hajfongu i ma dobre połączenia drogowe. To będzie bardzo trudna operacja, panie admirale. - Nikt nigdy nie mówił, że będzie łatwa. - Można nadlecieć tędy, dookoła, kryjąc się za wzgórzami. Trzeba jednak w którymś miejscu przelecieć nad rzeką... tutaj. Ale widzi pan, wlatuje się prosto pod ostrzał artylerii przeciwlotniczej. Albo tutaj, ale sam pan widzi; jeśli te oznaczenia są trafne, tu jest jeszcze gorzej. - Czy Navy SEAL planowała misje powietrzne w tym rejonie? - spytał Maxwell, nieco rozbawiony. Odpowiedź go zaskoczyła. - Panie admirale, w Trzeciej Grupie Operacji Specjalnych ciągle brakowało oficerów. Bez przerwy ginęli w kolejnych misjach. Sam peł niłem przez dwa miesiące funkcję oficera operacyjnego grupy; i wszy scy umieliśmy planować lądowania. Musieliśmy, bo wysadzanie koman dosów w rejonie akcji to najniebezpieczniejsza część większości opera cji. Proszę nie zrozumieć mnie źle, ale nawet szeregowcy potrafią myśleć - Nie powiedziałem, że nie potrafią! - żachnął się admirał. Kelly wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Nie wszyscy oficerowie wiedzą tyle co pan, panie admirale. - Spoj- rzał znowu na mapę. - Taką misję planuje się od końca. Najpierw się ustala, co jest potrzebne w rejonie celu, a potem rozważa, w jaki sposób to dostarczyć. - Zostawmy to na później - odparł Maxwell. - Powiedz mi coś o tej dolinie. 160 pięćdziesiąt godzin, przypominał sobie John. Został przewieziony śmigłowcem z Danang na okręt podwodny USS „Skate". Ten wwiózł go w nadspodziewanie głębokie ujście rzeki. Kelly walczył z prądem za pomocą elektrycznego podwodnego skutera. Pewnie ciągle tkwi tam, gdzie John go zostawił; chyba że jakiś rybak zaczepił o niego linę. Kelly siedział wtedy pod wodą, aż wyczerpał mu się zapas tlenu. Był przerażony myślą, że woda już go nie osłania. Krył się w krzakach i obserwował pojazdy na nadrzecznej drodze. Z wierzchołków wzgórz strzelały serie z działek przeciwlotniczych. Drżał, myśląc, co będzie, jeśli jakiś wietnamski chłopiec zauważy go przypadkiem i zawiadomi ojca... A teraz wiceadmirał Maxwell pytał go, jak w tym samym miejscu zaryzykować życie innych ludzi. Ufał mu. Tak jak przedtem Pam. Ta myśl zmroziła Kelly'ego. - To nie jest przyjemne miejsce, panie admirale - odezwał się. - Zresztą pański syn też je widział. - Z innej perspektywy. Rzeczywiście. Młody Dutch Maxwell wylądował awaryjnie na wierzchołkach drzew. Tkwił we względnie bezpiecznej gęstwinie, używając radia tylko od czasu do czasu. Cierpiał z powodu złamanej nogi, słysząc te same działka przeciwlotnicze, które strąciły jego A-6. Strzelały do jego kolegów. Próbowali zbombardować most, którego nie udało się zniszczyć jemu. Czekał na Johna. Pięćdziesiąt godzin! - przypominał sobie znowu Kelly. Bez snu, bez odpoczynku; tylko strach i zadanie, które wykonywał. - Ile mamy czasu? - spytał. - Nie jesteśmy pewni. Szczerze mówiąc, nie wiem nawet, czy zdo łamy uzyskać aprobatę dla tej misji. Ale musimy mieć plan. Jeśli zosta nie zaakceptowany, można będzie zbierać ludzi i sprzęt, ćwiczyć, a po tem wykonać operację. - Bierzecie pod uwagę pogodę? - Misja musi zostać wykonana jesienią; tej jesieni, inaczej może nigdy do niej nie dojść. - Jest pan pewien, że jeśli nie odbijemy tych jeńców, już nigdy nie wrócą? - Inaczej nie oznakowaliby miejsca, gdzie są przetrzymywani, w taki sposób. - Naprawdę znam się na rzeczy, ale jestem tylko podoficerem, zdaje Pan sobie sprawę? - Jesteś jedyną osobą, która przebywała w pobliżu. - Maxwell zwi- nął zdjęcia i mapy i rozłożył następne. - Posłuchaj John, trzykrotnie ignorowałeś rozkaz ze sztabu. Chciałbym wiedzieć dlaczego. 161 - Chce pan znać prawdę? Gdybym posłuchał rozkazów, musiałbym wracać. A chciałem zostać. Wiceadmirał wierzył mu. Żałował, że tak doświadczony żołnierz jak Kelly nie zdołał awansować do stopnia odpowiadającego jego umiejętnościom i wiedzy. Wiedział jednak, że najlepszymi pilotami są zwykle chorążowie. Maxwell nie miał wątpliwości, że tego rodzaju operację powinni planować prawdziwi specjaliści, a nie ludzie, którzy najlepiej czują się w mesie oficerskiej. - W Song Tay popełniono jeden błąd - powiedział po chwili Kelly. - Jaki? - Za długo ćwiczyli. Po pewnym czasie człowiek wpada w rutynę i stopniowo traci zapał. Należy wybrać odpowiednich ludzi, a potem ćwi czyć z nimi najwyżej parę tygodni. Więcej - oznacza stracony czas i wy siłek. - Nie pierwszy to mówisz. - Czy zadanie zostanie powierzone Navy SEAL? - Jeszcze nie jesteśmy pewni. Mogę ci dać dwa tygodnie. Przez ten czas opracujemy w sztabie inne aspekty operacji. - Jak kontaktować się z panem admirałem? Dutch położył na stole przepustkę do Pentagonu. - Żadnych telefonów ani poczty. Możemy kontaktować się wyłącz nie osobiście. John odprowadził admirała do śmigłowca. Piloci natychmiast uruchomili silniki. Maxwell przyleciał SH-2 SeaSprite. - Czy operacja w Song Tay została spalona? - spytał nagle Kelly. Dutch zatrzymał się raptownie. - Dlaczego chcesz wiedzieć? John pokiwał głową. - Właśnie odpowiedział pan na moje pytanie. - Nie jesteśmy pewni. - Dutch skulił się odruchowo i wsiadł do śmigłowca. Żałował, że Kelly nie zgodził się pójść do szkoły oficerskiej' Był naprawdę bardzo inteligentny. Admirał postanowił poprosić byłego dowódcę Johna o jego szczegółową ocenę. Zastanawiał się też, co zrobi Kelly, kiedy otrzyma rozkaz powrotu do służby. Może przyda mu się misja, która oderwie go od myśli o kłopotach osobistych? - pocieszał się. John popatrzył za znikającym śmigłowcem, a potem ruszył do jego warsztatu. Ćwiczenia w szpitalu okazały się bardzo owocne. Nie odzyskał jeszcze dawnej wytrzymałości, ale ramię prawie go nie bolało 162 postanowił, że położy się wcześnie, a od jutra zacznie jeszcze intensywniejszy trening. Będzie się starał stopniowo zwiększać swoją wydolność. Admirał dał mu dwa tygodnie. John ocenił, że tyle mu wystarczy, aby fizycznie przygotować się do akcji. Ale przygotowania nie ograniczały się do ćwiczeń. Bazy morskie, duże czy małe, służące do tych czy innych celów, mają pewne cechy wspólne. Niektóre obiekty muszą się znajdować w każdej z nich. Na przykład warsztat. Na wyspie przez sześć lat stacjonowały łodzie ratunkowe, więc w warsztacie były narzędzia do naprawy uszkodzonych części. Kelly dysponował takim zestawem, jakie znajdują się zwykle na niszczycielu. O ile wiedział, siły powietrzne używają identycznych. Skontrolował stan frezarki i uruchomił ją. Było przy niej sporo narzędzi ręcznych i mierników, a szuflady pełne wstępnie obrobionych kawałków stali, gotowych do przerobienia na różne części, które mogą być potrzebne technikowi. Maszyna działała. Kelly usiadł na stołku i zastanowił się, od czego zacząć. Zdjął ze ściany pistolet maszynowy kaliber 45, wyjął magazynek i rozmontował broń. Obejrzał dokładnie suwadło i lufę. Potrzebne mi będą po dwie sztuki wszystkiego, pomyślał. Założył suwadło w uchwycie i wywiercił w wierzchniej stronie dwa otworki odległe o trzydzieści dwa milimetry. Uniwersalna obrabiarka firmy South Bend była również znakomitą wiertarką. Nagwintował otworki i wkręcił w nie wkręty. Od ponad roku nie obsługiwał obrabiarki, ale szybko wszystko sobie przypomniał. Upewnił się, że nie uszkodził suwadła. Teraz czekało go trudniejsze zadanie. Umiał dostatecznie dobrze posługiwać się spawarką, nie miał jednak wszystkich urządzeń potrzebnych do wytworzenia części, z jakich składało się to, co chciał zrobić. Mógłby wprawdzie iść do jakiejś małej odlewni, ale to wiązało się z ryzykiem, że pracownicy zorientują się, co chce zrobić. Pocieszał się myślą, że jeśli coś jest zrobione dokładnie, to wystarcza. Próby osiągnięcia perfekcji są zwykle trudne i nie zawsze taki wysiłek jest opłacalny. Wziął kawałek metalu w kształcie otwartej puszki, tylko grubościen- nej i wydłużonej. Wywiercił i nagwintował na środku denka otwór śred- nicy piętnastu milimetrów. Znalazł jeszcze siedem podobnych „puszek" o mniejszej średnicy. Przyciął każdą do długości dwóch centymetrów, a w denkach wywiercił otworki średnicy sześciu milimetrów. Wyszło mu coś w rodzaju malutkich doniczek o pionowych ściankach. Chciał je wło- żyć do „puszki", ale jej wewnętrzna średnica okazała się za mała. Stęk- nął niezadowolony i zmniejszył „doniczki" na tokarce. Zajęło mu to pra- wie godzinę. Klął z powodu straty czasu. Kiedy skończył, napił się dla 163 ochłody zimnej coli. Włożył "doniczki" do „puszki". Miały teraz średnicę o milimetr mniejszą niż jej średnica wewnętrzna, dzięki czemu wchodziły gładko i jednocześnie nie grzechotały. Wyjął je z powrotem i zrobił po- krywkę do "puszki", nagwintowując obie części. Stwierdził z satysfakcją że pasują. Przypomniało mu się, że nie wywiercił jeszcze otworu w po. krywce, zrobił to więc. Nowy otwór miał średnicę 5,9 milimetra. Po wło żeniu do „puszki" mniejszych elementów i przykręceniu pokrywki mógł patrzeć na wylot przez cały zestaw. Udało mu się dokładnie wywiercić otwory. Teraz musiał wykonać bardzo ważną część pracy. Precyzyjnie ustawiał maszynę, sprawdzając wszystko co najmniej pięć razy. W końcu wziął głęboki oddech i pociągnął za dźwignię gwintownicy. Widział już kilka razy, jak się to robi, ale nigdy nie robił tego sam. W końcu nie był zawodowym mechanikiem. Miał jednak talent do tej pracy. Wziął lufę i złożył pistolet z powrotem. Wyszedł na dwór, zabierając pudełko amu nicji kaliber 22. Świetnie posługiwał się dużym i ciężkim pistoletem maszynowym firmy Colt, ale że naboje kaliber 45 były dużo droższe niż te kaliber 22, w zeszłym roku kupił moduł umożliwiający strzelanie mniejszymi nabojami. Rzucił puszkę po coli na odległość jakichś pięciu metrów i załadował do magazynka trzy naboje. Nie zakładając ochronnych słuchawek, stanął jak zwykle rozluźniony, z opuszczonymi rękami, a potem szybko uniósł broń, jednocześnie przyjmując postawę strzelecką. Był już skulony, trzymał pistolet obiema rękami i chciał oddać strzał, gdy nagle znieruchomiał. Dopiero teraz zorientował się, że tłumik zasłania mu celownik. To poważny problem... Opuścił broń, a potem uniósł znowu i wystrzelił, nie widząc celu. Nie zdziwił się, gdy zobaczył, że puszka była cała. Niestety. Ucieszyło go natomiast, że tłumik dobrze spełnia swoją funkcję. Filmowi dźwiękowcy często błędnie sądzą, że strzał z broni z tłumikiem przypomina dźwięczne „zing". Tymczasem brzmi on raczej jak przesuwanie metalową szczotką po gładko obrobionym drewnie. Kula przeleciała przez wywiercone otwory, a rozszerzający się gaz został wyhamowany przez kolejne przegrody. Pięć przegród i pokrywa wystarczyły, żeby huk wystrzału został zmieniony w dźwięk o natężeniu szeptu. Działa, pomyślał Kelly, ale jeśli go nie trafię, pewnie usłyszy odgłos suwadła broni. Nie sposób wziąć jej szczęku za coś niegroźnego. Skoro nie trafiłem w puszkę z odległości pięciu metrów, mogę chybić. Zależało mu, żeby trafić ofiarę w głowę, i to w konkretny jej obszar, aby zabić. Spróbował jeszcze raz - uniósł pistolet i pociągnął za spust w momencie, kiedy tłumik zaczął zasłaniać cel. Udało się. Puszka opadła na 164 turnię, przedziurawiona trzy centymetry od spodu. Mógł się jeszcze poprawić' Za trzecim razem nacisnął spust odrobinę później i trafił mniej więcej w środek puszki. Załadował jeszcze pięć nabojów. Po minucie puszka nie nadawała się już do użytku. Wszystkie pięć kul trafiło w niąw okolicach środka. Nie straciłem wprawy, pomyślał, opuszczając broń. Zdawał sobie jednak sprawę, że strzelał za dnia do nieruchomego obiektu. Wrócił do warsztatu i znów rozmontował pistolet. Tłumik nie uległ żadnym uszkodzeniom. I tak jednak oczyścił go na wszelki wypadek i lekko naoliwił wewnętrzne elementy. Potem namalował małym pędzelkiem wzdłuż suwadła prostą białą linię. Była druga popołudniu. Zjadł lekki lunch i zaczął popołudniowe ćwiczenia. - Aż tyle?! - O co ci chodzi? - spytał Tucker. -Nie dasz sobie z tym rady? - Poradzę sobie ze wszystkim, co mi dostarczysz - odpowiedział Piaggi. Zastanawiał się, co jeszcze może usłyszeć od Tuckera. - Będziemy tu siedzieć przez trzy dni! - zawołał w jego obronie Eddie Morello. - Boisz się, że stara cię zdradzi? - zarechotał Tucker. Chciał zażar tować, ale Morello chyba nie miał poczucia humoru. Poczerwieniał. - Słuchaj!... - Uspokójcie się obaj! - burknął Piaggi. Spojrzał na leżące na stole osiem kilo towaru. - Bardzo chciałbym wiedzieć, skąd to wziąłeś - po wiedział do Tuckera. - Nie wątpię, Tony, ale już to omówiliśmy. Czy poradzisz sobie z tą ilością? - Musisz mieć na uwadze jedno: kiedy raz puścisz coś takiego w ruch, trudno zatrzymać całą machinę. Ludzie uzależniają się od ciebie i po tem... To trochę tak jakbyś musiał wytłumaczyć głodnemu niedźwie dziowi, że skończyła ci się karma. - Piaggi intensywnie myślał. Miał kontakty w Filadelfii i Nowym Jorku, znał tam młodych ludzi, takich jak on, zmęczonych pracą według staromodnych zasad, żmudnym ciułaniem grosza. Widział przed sobą możliwość zyskania wprost oszałamiającego bogactwa. Henry musiał mieć dostęp do... właśnie, do czego? Zaczęli Ledwie przed dwoma miesiącami, z dwoma kilogramami, tak czystych, że mogła się z nimi równać tylko najlepsza Biała Sycylijska; a przy tym dostali je za połowę ceny tamtej. W dodatku wszystkie problemy związane z dostarczeniem narkotyku spadały na Henry'ego, co czyniło 165 interes jeszcze atrakcyjniejszym niż zazwyczaj. Największe wrażenie robiły na Piaggim podjęte przez Tuckera środki bezpieczeństwa. Nie był to jakiś prostak o dalekosiężnych pomysłach, ale małym mózgu. Henry działał jak prawdziwy zawodowiec, kalkulujący zimno biznesmen. Mógł stać się poważnym sojusznikiem i partnerem. - Mam stałe źródło towaru. Pozwól, że sam będę się o nie martwił. - Dobrze. - Piaggi przytaknął. - Ale jest jeden problem. Zebranie pieniędzy na tak dużą ilość zajmie mi trochę czasu. Powinieneś był mnie uprzedzić, człowieku. Tucker roześmiał się. - Nie chciałem cię wystraszyć, Anthony. - Ufasz mi? Henry skinął głową. - Wiem, że jesteś poważnym człowiekiem. - Gra Tuckera była prze myślana. Piaggi nie odstąpi od szansy zostania regularnym dostawcą to waru dla wszystkich swoich znajomych. Perspektywa długoterminowych dochodów była zbyt obiecująca. Może Angelo Vorano nie zdawał sobie z tego sprawy, ale on posłużył tylko jako środek do poznania Piaggiego. O to chodziło. Angelo nie miał już żadnego znaczenia. - Czy jest tak samo czysta jak poprzednio? - spytał Morello, irytu jąc tym obu partnerów. - Eddie, ten pan raczej nie zamierza nas oszukać - zauważył Piaggi. - Panowie - wtrącił Tucker - pozwólcie, że wam wyjaśnię, z czym mamy do czynienia. Przywiozłem wam dużą dostawę dobrego towaru. Skąd i jak go biorę, to moja sprawa. Mam nawet własne terytorium, od którego macie trzymać się z daleka. Nigdy nie weszliśmy sobie w drogę i będziemy dbać, aby było tak dalej. - Włosi pokiwali głowami. Eddie potulnie, z miną głupca, a Tony z szacunkiem i zrozumieniem. - Potrzebujesz dystrybutora towaru - rzekł Piaggi. - Poradzimy so bie z tym. Masz własne terytorium, a my potrafimy to uszanować. Nadszedł czas na kolejny ruch. - Nie zaszedłem tak daleko dzięki głupocie. Dlatego od jutra nie bierzecie udziału w tym, co teraz robimy, chłopcy. - Co masz na myśli? - Nie będziecie więcej pływać łodzią. Chodzi mi o to, że nie będzie cie już przewozić towaru. Piaggi uśmiechnął się. Zrobił to już po raz czwarty i to nowe dla niego zachowanie nudziło mu się pomału. - Nie protestuję - odpowiedział. - Jeżeli chcesz, mogę kazać lu dziom odbierać towar gdzie indziej i kiedy indziej. 166 - Oddzielimy towar od pieniędzy. Jak w legalnej firmie. Będziemy sobie ufać. - Najpierw musi być dostarczany towar. - Zgoda, Tony. Tylko wybierz naprawdę dobrych ludzi. Staram się, żebyśmy mieli jak najmniej wspólnego z narkotykami. - Ludzie dają się czasem złapać i sypią - zauważył Morello. Czuł się wyłączony z rozmowy i nie był dość inteligentny, aby zrozumieć zna czenie tego faktu. - Nie moi ludzie - odparł Tucker. - Moi ludzie są mądrzejsi. - Podoba mi się twój styl, Henry - powiedział Piaggi, odzyskując jego życzliwość. - Ale na drugi raz spróbuj być ostrożniejszy, dobrze? - Przygotowywałem wszystko przez dwa lata i kosztowało mnie to mnóstwo pieniędzy. Chcę, żeby nasz interes kręcił się przez długi czas, i nie będę już ryzykował więcej, niż muszę. Więc kiedy będziecie mogli mi zapłacić za ten towar? - Przywiozłem ze sobą równą setkę - odparł Tony, wskazując leżą cy na pokładzie worek marynarski. Jego skromna działalność się rozwi nęła. Pierwsze trzy dostawy zdołał sprzedać za bardzo dobre ceny. Tuc- kerowi można było ufać, przynajmniej na tyle, na ile komukolwiek w tym zawodzie można ufać. Ale Piaggi był zdania, że gdyby Tucker chciał się ich pozbyć, już doszłoby do starcia. Poza tym, gdyby wprowadzał ich w pułapkę, nie przywiózłby takiej ilości narkotyków. - Jest twoja - cią gnął Tony. - Wygląda na to, że będziemy ci winni jeszcze... pięćset? Będę na to potrzebował około tygodnia. Rozumiesz, że zebranie takiej ilości gotówki trochę trwa? - Wystarczy jeszcze czterysta, Tony. Nie ma sensu wyciskać każde go grosza od przyjaciół za pierwszym razem. Chciałbym, żebyśmy na początek mieli poczucie wzajemnej dobrej woli. - Specjalna zniżka przy pierwszym zakupie? - Piaggi roześmiał się i rzucił Tuckerowi piwo. - Musisz mieć w sobie trochę włoskiej krwi, chłopie. Zgoda! Zrobimy, jak mówisz, stary. - Tylko jak dobry jest ten towar? - myślał z obawą, ale nie mógł o to zapytać. - Bierzmy się do roboty - podsumował Tucker, rozcinając plastyko wą torebkę. Wsypał zawartość do naczynia z nierdzewnej stali. Cieszył się, że nie będzie już musiał kłopotać się tym wszystkim. Właśnie zreali zował siódmy punkt swojego planu marketingowego. Od teraz inni będą zajmować się towarem. Oczywiście początkowo pod jego nadzorem; ale od dziś będzie żył jak biznesmen. Był zadowolony z własnego sprytu. Rozkręcił swoje przedsięwzięcie tak, jak należało - podejmował ryzy- ko, lecz tylko nieuniknione. Budował swoją organizację od podstaw; 167 najpierw sam wszystko robił, osobiście zorganizował każdą rzecz. Może przodkowie Piaggiego zaczynali tak samo. Pewnie Tony już zapomniał jak to się robi. Ale to nie był problem Henry'ego. - Byłem tylko adiutantem, panie pułkowniku. Ile razy muszę to panu powtarzać?! Robiłem to samo, co adiutanci waszych generałów: zała twiałem nic nieznaczące drobiazgi. - To po co zgodził się pan na takie stanowisko? - spytał pułkownik Nikołaj Jewgienijewicz Griszanow. Smutno mu było, że człowiek musi przechodzić przez tak męczące śledztwo. Przypomniał sobie jednak nie chętnie, że Zacharias nie jest człowiekiem, tylko wrogiem. Trzeba go zmusić do mówienia - Czy nie tak samo jest w waszym lotnictwie? - spytał retorycznie Amerykanin. - Zauważa cię generał i awansujesz o wiele szybciej. Pisa łem także przemówienia. - U nas pisaniem przemówień zajmują się oficerowie polityczni. Było to szóste przesłuchanie Zachariasa przez Griszanowa, jedynego Rosjanina, któremu Wietnamczycy pozwalali przesłuchiwać schwytaną grupę Amerykanów. Z dokumentów wynikało, że Zacharias jest oficerem wywiadu, a jednocześnie pilotem myśliwskim. Służył od ponad dwudziestu lat i przez cały ten czas zajmował się systemami obrony powietrznej. Ukończył słynny uniwersytet w Berkeley w Kalifornii. Był z wykształcenia inżynierem elektrykiem. Zdobyto nawet kopię jego pracy magisterskiej; nosiła tytuł: „Wybrane aspekty propagacji i rozpraszania się mikrofal nad terenem skalistym o urozmaiconej rzeźbie". Sfotografowała ją w archiwum uczelni jedna z trzech anonimowych osób, które dostarczyły informacji o Zachariasie. W Związku Radzieckim pracę na taki temat natychmiast by utajniono; Amerykanie tego nie zrobili-Zacharias przeanalizował, co się dzieje w bardzo nierównym terenie z falami niskiej częstotliwości emitowanymi przez radary używane w obronie powietrznej. Na tej podstawie ustalił, jak samoloty mogą się kryć za pasmami górskimi. Przez trzy pierwsze lata służby latał na myśliwcach. Potem przydzielono go do bazy sił powietrznych Offutt koło Omaha w stanie Nebraska. Pracował tam w zespole planowania wojennego Dowództwa Strategicznych Sił Powietrznych. Współtworzył plany lotów B-52 nad terytorium Układu Warszawskiego. Przygotowywano je tak, aby amerykańskie bombowce strategiczne z bronią jądrową mogły ujść radzieckiej obronie powietrznej. Griszanow nie potrafił znienawidzić tego człowieka. Sam był pilotem myśliwskim, dowodził pułkiem obrony powietrznej i przydzielono 168 mU już następny. Jego zadaniem było przeciwdziałanie temu, co robił Zacharias. W wypadku wojny Griszanow miał powstrzymać amerykańskie bombowce strategiczne; planował, co należy robić, żeby im maksymalnie utrudnić przedostanie się nad cele w Związku Radzieckim. Dlatego właśnie rozkazano mu przesłuchiwać Zachariasa. Było to ważne i trudne przedsięwzięcie. Nie był bowiem oficerem KGB i nie sprawiało mu przyjemności dręczenie kogokolwiek, nawet Amerykanów, którzy szykowali się do zniszczenia jego ojczyzny. KGB, kompetentne w wydobywaniu z ludzi informacji, nie wiedziałoby, jakie zadać pytania ani jak przeanalizować odpowiedzi. Griszanow mógłby przekazać służbie bezpieczeństwa listę pytań, ale Zacharias dysponował taką wiedzą i inteligencją, że oszukałby przesłuchujących. Jego nie oszuka - ale nie chciał mówić prawdy. Był bystry i odważny. To dzięki jego staraniom w amerykańskich siłach powietrznych powstała formacja zwana Wild Weasels. Były to dywizjony specjalizujące się w niszczeniu rakiet przeciwlotniczych wroga. Zacharias odbył dziewięćdziesiąt osiem lotów bojowych mających ten właśnie cel. Prawdopodobnie zabił mnóstwo Wietnamczyków, i to nie prostych chłopów, lecz wyszkolonych przez Rosjan techników rakietowych. Rząd Wietnamu bez wątpienia zamierzał go za to ukarać. Mikołaj nie mógł się nad tym zastanawiać. Musiał się skupić na swoim zadaniu. Zacharias stanowił jedno z kluczowych ogniw sił zbrojnych swojego kraju. Planował ataki setek samolotów, z których każdy był prowadzony przez specjalistę. Sposób myślenia Amerykanów, ich doktryna taktyczna były równie ważne jak ich plany wojenne. Z tego, co widział i wiedział Griszanow, Wild Weasels unicestwiły wszystkie wyrzutnie, jakie ich dowódcy postanowili zniszczyć. W głębi duszy nie przepadał za Wietnamczykami, nie lubił ich agresywnego sposobu szerzenia komunizmu. - Za dużo o panu wiem, pułkowniku, żeby uwierzyć. - Położył na stole kopię pracy magisterskiej Zachariasa. - Przeczytałem to wczoraj wieczorem. Znakomita praca. -Nie spuszczał go z oczu. Zacharias był zaskoczony. Nie spodziewał się, że Wietnamczycy zdobędą tak szczegółowe informacje. Jak poznali jego przeszłość? Kto był w stanie to zrobić? Wietnamscy oficerowie okazali się głupcami, pomyślał Griszanow. Uważnie studiował historię wojskowości. Zapamiętał między innymi tekst o metodach, jakie stosowała Luftwaffe, przesłuchując pojmanych pilotów. Z powodzeniem zastosował tę taktykę wobec Zachariasa. Fizyczne znęcanie się wzmogło tylko jego opór, natomiast pokazanie mu jego własneJ pracy magisterskiej głęboko nim wstrząsnęło. Każdy człowiek ma swoje mocne i słabe strony, i trzeba być inteligentnym, żeby je wykryć. 169 - Jak to się stało, że nie utajniono pańskiej pracy? - spytał Rosjanin, zapalając papierosa. - To tylko fizyka teoretyczna. - Zacharias wzruszył ramionami. po chwilowym szoku próbował ukryć desperację, jaka go ogarnęła. - Moje rozważania najbardziej zainteresowały jedną z firm telefonicznych. Griszanow postukał palcem w pracę. - Wie pan, dowiedziałem się z niej kilku rzeczy. Przewiduje pan fałszywe odbicia na podstawie map topograficznych i podaje modele ma tematyczne martwych obszarów. Dzięki temu jest pan w stanie plano wać trasę przelotu, poszczególne manewry potrzebne, aby dostać się z jed nego niewidocznego obszaru do drugiego. Błyskotliwe! Uniwersytet Ber- keley... Co to za miejsce? - Zwykła uczelnia w kalifornijskim stylu... - Zacharias zmitygował się. Nie podobało mu się, że mówi cokolwiek prawdziwego. Uczono go nie mówić. Zwodzić. Ale prowadzący szkolenie nie przewidzieli takiej sytuacji. Bał się, był zmęczony, miał już tego wszystkiego dosyć. - Niewiele wiem o Stanach Zjednoczonych - powiedział Grisza now - poza, oczywiście, sprawami związanymi z obronnością. Czy są u was duże różnice między poszczególnymi regionami kraju? Pochodzi pan ze stanu Utah. Jak tam jest? - Jestem pułkownik Robin G. Zacharias... - Wiem - przerwał Griszanow, unosząc ręce. - Proszę, niech pan przestanie. Znam datę i miejsce pańskiego urodzenia. Koło Salt Lake City nie ma żadnej bazy lotniczej. Wiem o Utah tylko tyle, ile można wyczytać z mapy. Prawdopodobnie nigdy w życiu nie będę w pańskim kraju. W okolicy Berkeley jest bujna roślinność, prawda? Powiedziano mi raz, że są tam winnice. A. o Utah nic nie wiem. Macie wielkie jezioro, nazywa się Salt Lake - Jezioro Słone. Czy rzeczywiście jest słone? - Tak, dlatego... - Jak może być słone, skoro leży tysiąc kilometrówod oceanu, od dzielone od niego górami - nie mylę się? Nasze Morze Kaspijskie nie jest słone. Znam je, bo stacjonowałem kiedyś w bazie nad jego brze giem. A wasze Jezioro Słone jest słone? Dziwne. - Griszanow zgasił papierosa. - Sam nie wiem dlaczego. Nie jestem geologiem. Wydaje mi się, że tak zostało po którejś dawnej epoce. - Są też w Utah góry, prawda? - Góry Wasatch. - Zacharias był jakby półprzytomny. Griszanow przyznawał Wietnamczykom jedno - karmili jeńców w sposób przynoszący efekty. Dawali im tak okropne rzeczy, że chyba 170 nawet świnia jadłaby je tylko z głodu. Nie wiedział, czy miało to przynieść z góry zamierzony cel, czy też wynikało ze zwykłego okrucieństwa. Nawet więźniowie polityczni w łagrach jadali lepiej. Amerykańscy jeńcy stawiali opór z najwyższym wysiłkiem, byli otępiali, tak wycieńczeni, że prawdopodobnie nie zdołaliby uciec. Griszanow wzdragał się na myśl o takim traktowaniu jeńców, jednak działało ono na jego korzyść. Opór, czy to fizyczny, czy psychiczny, wymaga energii. W miarę przedłużających się przesłuchań Amerykanie tracili siły - a z nimi i odwagę; dlatego że ich organizmy zużywały niemal całą energię na przeżycie. Nikołaj uczył się pomału, jak przesłuchiwać wysokich oficerów. Był to żmudny, ale w sumie interesujący proces. Stawali się coraz bardziej skołowani. - Czy są tam dobre warunki do uprawiania narciarstwa? - spytał. Zacharias zamrugał oczami, jakby chciał sobie przypomnieć. - Tak - odpowiedział. - A w Wietnamie nikt nigdy nie będzie jeździł na nartach. Lubię narciarstwo biegowe, to doskonały relaks. Do niedawna miałem drew niane narty, ale jakiś czas temu mechanik zrobił mi stalowe, z części samolotu. - Stalowe? - Z nierdzewnej stali; są cięższe od aluminiowych, ale bardziej sprę żyste; wolę je. Zrobił je z elementu poszycia skrzydła naszego nowego myśliwca, projekt E-266. - Co to za myśliwiec? - Zacharias nie słyszał jeszcze o samolocie niedawno oznaczonym jako MiG-25. - Nazywacie go Foxbat. Jest bardzo szybki. Został zaprojektowany dla przechwytywania waszych B-70. - Ależ ten bombowiec nigdy ostatecznie nie powstał. - Wiem. Za to dzięki jego projektowi my mamy teraz znakomity, niewiarygodnie szybki myśliwiec. Wkrótce będę dowodził ich pierw szym pułkiem. - Stalowe poszycie skrzydeł myśliwca? Co to za pomysł? - Jest odporniejsze na przegrzewanie się. A z uszkodzonych części można zrobić świetne narty. - Zacharias był już bardzo skołowany. - Więc jak pan myśli, czy moje stalowe myśliwce poradzą sobie z pana aluminiowymi bombowcami? . - To zależy od... - Amerykanin urwał. Był zdziwiony tym, że omal me zaczął mówić. Jeszcze za wcześnie na zadawanie prawdziwych pytań, pomyślał Griszanow. To twardy przeciwnik. Ale zostanie pokonany wcześniej czy Później. Czasu było w bród. 171 Rozdział 12 DOSTAWCY VW 1963, mały przebieg, radio, ogrzew. Kelly wrzucił do automatu dziesięciocentówkę i wykręcił numer. Był upalny sobotni dzień. Wilgotność wynosiła chyba prawie sto procent, temperatura - ponad trzydzieści pięć stopni. John złościł się na siebie. Czasem najtrudniej dostrzec sprawy najbardziej oczywiste - widzimy je dopiero wtedy, kiedy, przez gapiostwo, spotyka nas coś przykrego. - Halo, dzwonię w sprawie ogłoszenia... Zaraz, jeśli pani pasuje. Mogę być za piętnaście minut... Wspaniale, dziękuję pani. Już jadę. Do zobaczenia. - Odłożył słuchawkę. Przynajmniej ta jedna rzecz, rozmo wa ze starszą panią, poszła mu dobrze. „Springer" stał przycumowany w jednej z przystani na Potomacu. Kelly musiał kupić kolejny samo chód. I nawet nie pomyślał, jak dojechać tam, gdzie ten samochód jest! Zabawne. Roześmiał się na głos. Koło przystani przejechała akurat wolna taksówka, wybawiając go z kłopotu. Podał kierowcy adres: - Essex Avenue 4500. - A gdzie to jest? - spytał kierowca. - W Chevy Chase. - To będzie dodatkowo kosztowało. - Taksówkarz skręcił na pół noc. Kelly podał mu dziesięciodolarówkę. - Jeżeli dojedziemy tam w piętnaście minut, zapłacę drugie dzie sięć. - Dobra! - ucieszył się kierowca i dodał gazu. Stojąc na czerwonym świetle, odnalazł na planie Essex Avenue. Dotarł na miejsce dwadzie ścia sekund przed czasem. Kelly łatwo znalazł właściwy adres. Przed domem stał volkswagen garbus w okropnym kolorze masła orzechowego, lekko zardzewiały. John wbiegł po drewnianych schodkach i zapukał do drzwi domu. - Słucham? - Głos, który słyszał przez telefon, nie zmylił go. Zoba czył drobną kobietę w wieku co najmniej osiemdziesięciu lat. Jej zielone oczy, powiększone przez grube szkła okularów, patrzyły bystro i żywo' a pośród siwych włosów widoczne były złociste pasma. Musiała być kie- dyś bardzo piękna. - Pani Boyd? Dzwoniłem niedawno w sprawie samochodu. 172 - A jak pan się nazywa? - Bili Murphy, proszę pani. - Kelly uśmiechnął się łagodnie. - Okrop nie gorąco, prawda? - Okropnie! Niech pan chwilę zaczeka... - Poszła w głąb domu i za raz wróciła z kluczykami. Podał jej rękę, żeby pomóc zejść ze schodków. - Dziękuję, młody człowieku. - Cała przyjemność po mojej stronie - odparł szarmancko. Podeszli do volkswagena. -Kupiliśmy ten samochód od naszej wnuczki, kiedy poszła do collegeu. Potem Ken nim jeździł. - Ken? - Mój mąż. Umarł miesiąc temu. - Och, bardzo pani współczuję! - Długo chorował... - Widać było, że staruszka cierpi po stracie męża, ale pogodziła się już z jego śmiercią. Podała Kelly'emu kluczyki. -Niech pan obejrzy wóz. Volkswagen wyglądał jak pojazd używany najpierw przez młodą dziewczynę, a potem przez starszego człowieka - siedzenia były wytarte, jedno miało rozerwaną tapicerkę, zapewne od jakiegoś ciężkiego pudła. Silnik zapalił od razu. Nawet bak był pełny. Przebieg był rzeczywiście mały jak na tak stary samochód - tylko osiemdziesiąt cztery tysiące kilometrów. John spytał, czy może przejechać się chwilę po sąsiednich uliczkach, żeby go wypróbować. Dostał zgodę i ruszył. Ocenił wstępnie, że pojazd jest sprawny. Wrócił. - Trochę zardzewiały... - stwierdził, oddając kluczyki. - Wie pani dlaczego? - Wnuczka studiowała w Chicago, na uniwersytecie Northwestern. Zimą leży tam śnieg i ciągle solą ulice. - To dobra uczelnia. Zejdźmy z tego słońca... - John wziął kobietę Pod rękę i odprowadził do mieszkania. W środku pachniało jak w domu starej osoby, kurzem i nieświeżym jedzeniem. Pani Boyd nie miała już siły sprzątać, a kupowała ciągle tyle, ile przed śmiercią męża. - Może napije się pan czegoś? - Chętnie, dziękuję. Najlepiej zwykłej wody. Pani Boyd poszła do kuchni. Kelly rozejrzał się. Zobaczył na ścianie ślubną fotografię. Mąż miał na sobie mundur ze stójką, ona bardzo elegancką białą sukienkę. Były też inne zdjęcia dokumentujące ich życie. Mieli dwie córki i syna. I wnuki. Samochody. Podróżowali. Wyglądali na szczęśliwą rodzinę, pracującą uczciwie i korzystającą z owoców swojej pracy. 173 - Proszę. - Gloria Boyd przyniosła szklankę z wodą. - Dziękuję. Czym zajmował się pani mąż? - Przez czterdzieści dwa lata pracował w Departamencie Handlu Mieliśmy się przeprowadzić na Florydę, ale zachorował... I teraz jadę tam sama. Moja siostra mieszka w Fort Pierce, też jest wdową. Jej mąż był policjantem... - Nadszedł kot, lustrując nieznanego gościa. - Prze- prowadzam się w przyszłym tygodniu. Dom jest już sprzedany, muszę go opuścić do następnego czwartku. Kupił go miły młody doktor. - Mam nadzieję, że spodoba się pani w nowym miejscu... To ile chciałaby pani za samochód? - Nie mogę go już prowadzić, bo mam kataraktę na obu oczach. Teraz muszą mnie wszędzie wozić. Mój wnuk mówi, że samochód jest wart tysiąc pięćset dolarów. Pani wnuk musi być prawnikiem, skoro jest aż taki chciwy! - pomyślał Kelly. - Zapłaciłbym tysiąc dwieście. Może być gotówką. - Gotówką?! - Tak. - W takim razie zgadzam się. - Gloria Boyd wyciągnęła rękę, a John uścisnął ją jak najlżej. - Czy ma pani potrzebne dokumenty? - Głupio się czuł, zmuszając swoim pytaniem staruszkę, żeby jeszcze raz wstała i szła po coś. Tym razem ruszyła po schodach na górę, uważnie trzymając się poręczy. Wy jął w tym czasie portfel i odliczył dwanaście nowych studolarówek. Przy niosła dowód rejestracyjny i polisę ubezpieczeniową. Załatwili niezbęd ne formalności. Przy okazji podwiózł panią Boyd do banku; potem za trzymali się pod supermarketem, gdzie kupiła mleko i kocią karmę- Odwiózł starszą panią do domu i odprowadził do drzwi. - Do widzenia. Dziękuję pani. - I ja dziękuję. Mam nadzieję, że samochód się panu przyda. Dokąd będzie pan nim jeździł? - W interesach. - Kelly uśmiechnął się i odszedł. Kwadrans po ósmej wieczorem tego samego dnia dwa samochody zjechały na parking przy autostradzie między stanowej numer 95. PierW' szym był dodge dart, drugim - czerwony plymouth roadrunner. Stanęły w odległości jakichś piętnastu metrów od siebie. Parking był zapełniony mniej więcej do połowy, nieopodal znajdowała się stacja benzynowa i restauracja Maryland House. Robili tam dobrą kawę; nie podawali zato żadnych napojów alkoholowych, przez wzgląd na kierowców. 174 Dodge stanął w pobliżu białego oldsmobile'a na numerach z Penncylwanii. Wysiadła kobieta; ruszyła w stronę restauracji. Mijała po drodze oldsmobile'a. - Hej, lala- rozległo się od samochodu. Przystanęła i podeszła. Kierowcą był mężczyzna o czarnych, długich, ale schludnie uczesanych włosach, w białej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem. - Przysyła mnie Henry - powiedziała. - Wiem. - Mężczyzna wyciągnął rękę i przesunął dłonią po jej twa rzy. Nie opierała się. Rozejrzał się na boki, a potem opuścił rękę niżej. - Masz to, czego chcę, kotku? - Tak. - Wykrzywiła twarz w wymuszonym uśmiechu. Bała się, ale nie wstydziła - Doris nie wstydziła się już od kilku miesięcy. - Ładne cycki — powiedział beznamiętnym tonem. - Dawaj towar. Poszła do swojego samochodu, jak gdyby czegoś zapomniała. Ruszyła z powrotem z bardzo dużą damską torebką, wielkości prawie małej torby podróżnej. Gdy mijała oldsmobile'a, kierowca sięgnął po torbę i zabrał ją. Nie zatrzymując się, Doris szła dalej, aż zniknęła w budynku restauracji. Po chwili wróciła z puszką napoju w ręku. Patrzyła w stronę plymoutha, mając nadzieję, że wszystko zrobiła dobrze. Mężczyzna z oldsmobile'a posłał jej pocałunek; odpowiedziała niepewnym uśmiechem. - Łatwo poszło - odezwał się Henry Tucker, który siedział piętna ście metrów od niej, pod parasolami na zewnątrz budynku. - Dobry towar? - spytał Tony'ego mężczyzna z Filadelfii. Siedzieli we trzech przy jednym stoliku. Pozostali odbiorcy znajdowali się we wnątrz lokalu, gdzie była klimatyzacja. - Najlepszy. Taki jak próbka, którą daliśmy wam dwa tygodnie temu - zapewnił Piaggi. - Pochodzi z tej samej dostawy. - A jeśli kurierka wpadnie? - dopytywał się filadelfijczyk. - Nie będzie mówić - uspokoił go Tucker. - Wszystkie widziały, co się dzieje z niegrzecznymi dziewczynkami. Z plymoutha wysiadł mężczyzna. Usiadł za kierownicą dodge'a. - Bardzo dobrze - pochwalił Rick. - Czy możemy już jechać? - spytała Doris. Sączyła nerwowo napój. , - Oczywiście, dziecinko. Wiem, czego chcesz. - Rick uśmiechnął się i uruchomił samochód. - Bądź teraz dla mnie miła. Pokaż mi coś. - Dookoła są ludzie... - No to co? Nie protestując dłużej, Doris rozpięła koszulę - a miała na sobie męską koszulę, wpuszczoną w spłowiałe szorty. Rick sięgnął do jej piersi, prowadząc lewą ręką. Mogło być gorzej, próbowała się pocieszać. Zamknęła 175 oczy i wyobrażała sobie, że jest w zupełnie innym miejscu i sytuacji Zastanawiała się, kiedy umrze. Miała nadzieję, że niedługo. - Macie pieniądze? - spytał Piaggi. - Muszę napić się kawy - odparł filadelfijczyk. Wstał i odszedł, zo- stawiając przy stoliku teczkę. Piaggi wziął ją i, nie czekając na niego ruszył z Tuckerem do swojego niebieskiego cadillaca. - Nie będziesz przeliczał? - zagadnął Tucker. - Wie, co się stanie, jeśli nas oszuka. To poważny biznes, Henry. - Masz rację. - Jestem Bili Murphy - przedstawił się Kelly. - Przeczytałem w ga zecie, że ma pan wolne mieszkania do wynajęcia. - Pokazał gazetę. - Jakie mieszkanie pana interesuje? - Kawalerka. Może być mała, bylebym miał gdzie powiesić ubra nie. Dużo podróżuję. - Jest pan przedstawicielem handlowym? - Tak. Sprzedaję narzędzia do warsztatów. Przydzielono mnie na nowy teren. Budynki były stare, ceglane, dwupiętrowe. Zbudowane po drugiej wojnie światowej, na potrzeby wracających żołnierzy. Na tyłach kompleksu znajdowały się ogrody; drzewa rozrosły się, dając schronienie wiewiórkom i ocieniając parkingi. Kelly rozglądał się z wyrazem aprobaty na twarzy. Zarządca nieruchomości zaprowadził go do umeblowanej kawalerki na parterze. - Właśnie o coś takiego mi chodziło - oznajmił John. Sprawdził zlew i krany. Meble były w przyzwoitym stanie. W oknach były nawet klimatyzatory. - Mam też inne kawalerki... - Ta jest w porządku. Ile pan sobie życzy? - Sto siedemdziesiąt pięć miesięcznie i sto siedemdziesiąt pięć na początek, w ramach depozytu. - Co z opłatami za prąd, wodę i tak dalej? - Może pan opłacać sam albo doliczymy je do rachunku; jak Pan woli. Przeciętnie wynoszą około czterdziestu pięciu dolarów miesięcz nie. - Prościej płacić jeden rachunek niż kilka. Sto siedemdziesiąt Pięć plus czterdzieści pięć... - Dwieście dwadzieścia. - Czyli czterysta czterdzieści za dwa miesiące, zgadza się? Mogę zapłacić czekiem, ale w tym mieście nie ma przedstawicielstwa mojego 176 banku. Nie założyłem jeszcze rachunku na miejscu. Czy przyjmie pan gotówkę? - Gotówka zawsze mnie cieszy. - Świetnie. - Kelly wyciągnął portfel i zapłacił. - Wolę dać panu sześćset sześćdziesiąt, za jeszcze jeden miesiąc, jeśli pan się zgadza. Poproszę tylko o kwit. - Zarządca natychmiast go wypisał. - Czy jest telefon? - Mogę go uruchomić do wtorku. Pobieramy kolejny depozyt na poczet rachunku. - Dobrze, proszę się tym zająć. - John zapłacił. - Trochę potrwa, zanim zdążę sprowadzić tu moje rzeczy. Gdzie mogę kupić pościel i tak dalej? - Dzisiaj wszystkie sklepy są zamknięte. Ale jutro znajdzie pan wszystko z łatwością; jest ich mnóstwo. Kelly popatrzył na zużyty materac, na którym z daleka widać było wyższe i niższe miejsca. - Trudno, sypiałem już w gorszych warunkach. - Był pan na wojnie? - Tak, w marines. - Ja też. - To zaskoczyło Kelly'ego. -Nie będzie pan robił nic głu piego, co? - Zarządca nie podejrzewał przybysza o nic złego, ale właści ciel kompleksu przykazał mu pytać każdego, nawet byłych marines. John uśmiechnął się. - Podobno strasznie chrapię - powiedział. Dwadzieścia minut później jechał taksówką do centrum. Wysiadł przy dworcu Penn i złapał najbliższy pociąg do dystryktu Kolumbia. Kolejną taksówką dojechał do swojego jachtu. Przed zmierzchem „Springer" płynął już w dół Potomacu. Byłoby mi o wiele łatwiej, myślał John, gdybym miał choć jedną osobę do pomocy. Tak wiele czasu tracił na dojazdy. Ale może nie był to czas zmarnowany. Wykorzystywał go bowiem na przemyślenia, a ich rezultaty były nie mniej ważne niż fizyczne przygotowanie do akcji. Krótko przed północą dotarł do domu - po sześciu godzinach ciągłego myślenia i planowania. Nie miał czasu do stracenia. Spakował ubranie, w większej części i na przedmieściach Waszyngtonu. Pościel kupi w Baltimore, podobnie jak żywność. Pośród starych ubrań umieścił pistolet wraz z tłumikiem, zestawem zmniejszającym kaliber i dwoma pudełkami amunicji. zrobił jeszcze jeden tłumik, do woodsmana, analizując w tym czasie swoJe przygotowania. Był w znakomitej formie fizycznej, prawie tak dobreJ jak podczas służby w SEAL. Codziennie ćwiczył strzelanie. Szło 177 mu teraz tak dobrze, jak chyba jeszcze nigdy. Obsługa obrabiarek nie stanowiła już dla niego trudności i przed trzecią w nocy przykręcił do woodsmana świeżo wykonany tłumik. Przetestował go. O wpół do czwartej znowu był na pokładzie jachtu. Walczył ze zmęczeniem, czekając, aż minie Annapolis. Potem rzuci kotwicę, aby przespać się parę godzin. Noc była spokojna, na niebie widniały pojedyncze chmury. Dał umysłowi chwilę odpoczynku, a potem skoncentrował się z powrotem. Musiał znowu być zawsze gotowy, jak żołnierz. Pozwolił sobie jednak na pierwsze od kilku tygodni piwo. Zastanawiał się, o czym mógł zapomnieć. Na szczęście nic nie przychodziło mu do głowy. Ale wciąż mało wiedział. Znał Billy'ego i jego czerwonego sportowego plymoutha. I Murzyna o imieniu Henry. Wiedział, gdzie działali. To wszystko. Ale przecież walczył już z uzbrojonymi i wyćwiczonymi nieprzyjaciółmi, o których wiedział jeszcze mniej. Zmuszał się, żeby być tak ostrożnym, jak na wojnie. Mimo wszystko czuł, że uda mu się wypełnić misję. Był lepiej niż przeciwnicy wyszkolony do walki, a poza tym miał o wiele silniejszą motywację niż oni. I jeszcze z jednego powodu: nie martwił się o konsekwencje swoich czynów, tylko o osiągnięcie celu. Przypomniał mu się wers z Eneidy, którego nauczył się w prywatnym katolickim liceum: Una salus victus nullam sperare salutem. „Jedyną nadzieją zwyciężonego jest nie mieć nadziei na ocalenie". Myśl była ponura. Uśmiechnął się do gwiazd. Dochodziło doń światło, które opuściło je na długo przed urodzeniem nie tylko jego, ale nawet Wergiliusza. Pigułki pomagały wyrwać się z rzeczywistości, chociaż nie do końca. Doris nie mogła uwolnić się od tej myśli. Nie chciała jej przyjąć do wiadomości, ale w głębi duszy czuła, że za bardzo uzależniła się od barbituranów. Cierpiała na bezsenność. Tkwiła teraz w pustym pokoju, nie mogąc uciec przed sobą samą. Pragnęła tylko krótkiego zapomnienia, nieświadomości, chwilowego uwolnienia od dręczącego ją lęku. Im nie zależało na niej ani jej samopoczuciu. Zdawała sobie sprawę ze swojej sytuacji lepiej, niż sądzili. Domyślała się przyszłości. Wiedziała, że wcześniej czy później złapie ją policja. Była już kiedyś aresztowana, lecz nie za tak poważne przestępstwo. Policja będzie chciała skłonić ją do mówienia, obiecując ochronę. Ale na nic taka „ochrona". Dwukrotnie widziała, jak ginęły jej przyjaciółki. Jeśli można je było nazwać przyjaciółkami. W każdym razie były osobami, z którymi dzieliła życie, rozmawiała. Mogły też razem płakać. Teraz obie nie żyły, a ona patrzyła, jak umierają. Otumaniona proszkami, nie mogła ani zasnąć, ani pozbyć się okropnych wspomnień. Dręczyły ją. Widziała ich oczy, czuła ich ból... 178 Świadomość bezsilności. Z nocnego koszmaru można się obudzić, a od tego, co ją ogarnęło, nie było ucieczki. Potrafiła spojrzeć na swoją sytuację z dystansu, nie panowała jednak nad wyobraźnią. Właściwie w ogóle nie miała kontroli nad sobą- działała, poruszała się tylko na rozkaz innych. Skrywała nawet myśli, odsuwała je od siebie, żeby nie odczytali ich z wyrazu jej twarzy. Ale teraz nie dawały się zepchnąć w nieświadomość... Rick leżał przy niej, oddychając spokojnie w ciemności. W pewnym sensie podobał się jej. Był najłagodniejszy z nich wszystkich. Czasami pozwalała sobie na snucie przypuszczeń, że może ją choć trochę lubi - bo nie bił jej mocno. Musiała, oczywiście, być posłuszna; kiedy się złościł, był równie groźny jak Billy. W obecności Ricka starała się więc być jak najlepsza. Wiedziała, że to głupie; ale cały jej świat był teraz ograniczony do i przez tych mężczyzn. Widziała skutki prawdziwego oporu. Po jednej szczególnie złej nocy Pam przytulała ją i szeptała, że chce uciec. Doris miała później nadzieję, że Pam się udało, że jest wyjście... Zobaczyła jednak, jak zaciągająją z powrotem i maltretująna śmierć. Robili Pam wszystko, co tylko przychodziło im do głowy, a Doris patrzyła na to bezradnie, siedząc w odległości pięciu metrów. W końcu Pam umarła w konwulsjach, dusząc się. A zabójca patrzył jej w oczy i rechotał. Potem Doris, płacząc, odgarnęła martwej przyjaciółce włosy, mając nadzieję, że jej dusza w jakiś sposób zobaczy, że ktoś się o nią troszczył. Zastanawiała się, co złego w życiu zrobiła. Czy obraziła Boga aż tak bardzo? Czy ktokolwiek mógł sobie zasłużyć na tak ponurą i beznadziejną egzystencję? - Jestem pod wrażeniem, John. - Rosen patrzył z podziwem na swo jego pacjenta. - Jak ćwiczysz? - Pływam po osiem kilometrów. To lepsze niż ciężary. Ale z ciężar kami też ćwiczę, wieczorem. I trochę biegam. - Chciałbym mieć takie ciśnienie jak ty - powiedział Rosen, doko nawszy pomiaru. Rano przeprowadził poważną operację, ale mimo to znalazł czas dla przyjaciela. - Więc ćwicz, Sam. - Nie mam czasu, stary... - mruknął ponuro chirurg. - Lekarz powinien wiedzieć, jakie to ważne, i znaleźć czas. - Masz rację. Co u ciebie? Kelly ani się nie uśmiechnął, ani nie skrzywił. Jego beznamiętny wyraz twarzy wystarczył Rosenowi za odpowiedź. - Zanim wyruszysz, aby się zemścić, wykop dwa groby - ostrzegł. 179 - Tylko dwa? - zażartował John. Sam pokiwał głową. - Nie zdołam cię odwieść od twojego zamiaru? - Jak miewa się Sarah? - Siedzi po uszy w swoim projekcie. Jest tak podekscytowana, że ciągle mi o nim opowiada. Naprawdę interesujący. Weszła Sandy OToole. Kelly opuścił koszulkę, zasłaniając pierś. Pielęgniarka wybuchnęła śmiechem. Sam także. Umilkł, kiedy zdał sobie sprawę, że John jest naprawdę gotowy na to, co zaplanował. Jak dobry chirurg, pomyślał Rosen. - Wygląda pan zdrowo jak na człowieka, który parę tygodni temu został postrzelony - odezwała się OToole. - Dbam o siebie. W ciągu miesiąca wypiłem tylko jedno piwo. - Pani Lott jest w tej chwili przytomna, doktorze. Nic nadzwyczaj nego nie zaobserwowałam; jest chyba w dobrym stanie. Odwiedził ją mąż. Myślę, że jemu też nic nie będzie; a miałam już wątpliwości. - Dziękuję, Sandy. Ty, John, też jesteś zdrowy. - Gdzie tu można dostać lunch? - spytał Kelly. - Pokazałbym ci, ale za dziesięć minut mam zebranie. Może ty mu pomożesz, Sandy? Pielęgniarka spojrzała na zegarek. - Akurat pora na mój lunch. Czy chcesz zaryzykować i zjeść to, czym karmią w szpitalu, czy wyjdziemy gdzieś na zewnątrz? - Ty decyduj. Sandy zaprowadziła Johna do szpitalnego baru. Jedzenie było pozbawione smaku, ale można było dodać przypraw. Kelly wybrał coś pożywnego, a przy tym zdrowego. - Masz dużo pracy? - zagadnął. - Jak zawsze. - Gdzie mieszkasz? - Niedaleko bulwaru Loch Raven. - Sandy nie zmieniła się. Żyła, funkcjonowała, miała się nieźle. Ale pustka w jej życiu nie różniła się od tej, której doświadczał John. Największa różnica jakościowa między nimi była taka, że on mógł działać, coś zrobić, a ona nie. Potrafiła się uśmie chać i żartować, ale zaraz znowu przytłaczał ją smutek. Tęsknota za zmar łym to potężne uczucie. Gdy ktoś zna wrogów, jest w stanie ich odszukać i pozabijać, czuje się inaczej niż osoba bezradna. - W jednym z tych szeregowców? - Nie, w starym jednopiętrowym domu jednorodzinnym. Właśnie mi się przypomniało; muszę w ten weekend przystrzyc trawę. - Przypomniało 180 jej się także, że Tim lubił kosić... Chciał wystąpić z wojska po powrocie z Wietnamu, skończyć prawo i żyć życiem normalnego człowieka. Wszystko to obrócili w niwecz mali ludzie mieszkający na drugim końcu świata. John nie wiedział, co wspomina w tej chwili Sandy, ale domyślał się mniej więcej. Wyraz jej twarzy zmienił się w charakterystyczny sposób, umilkł- Jak można ją pocieszyć? Stwierdził, że to dziwne pytanie, wziąwszy pod uwagę, co sam zamierzał robić w najbliższym czasie. - Byłaś dla mnie bardzo miła, gdy tu leżałem - odezwał się. - Dzię kuję. - Staramy się troszczyć o pacjentów. - Patrzyła na niego przyjaźnie. - Masz ładną twarz, ale czegoś jej brakuje. - Czego? - Uśmiechu. Spoważniała. - Nie każdemu łatwo się uśmiechać. - Wiem. A jednak zdołałem cię rozśmieszyć. - Zaskoczyłeś mnie. - Smutno ci z powodu Tima, prawda? Drgnęła. Ludzie nie mieli w zwyczaju rozmawiać o takich rzeczach. Popatrzyła mu w oczy. - Po prostu nie rozumiem tego wszystkiego - powiedziała. - To po części proste, a po części bardzo trudne. Trudno zrozu mieć, dlaczego ludzie robią takie rzeczy, dlaczego uznająje za potrzebne. W sumie sprowadza się to do tego, że tu czy tam na świecie są źli lu dzie. Ktoś musi ich pokonać, bo jeżeli ty tego nie zrobisz, któregoś dnia oni mogą zabić ciebie. Można próbować ich ignorować, ale to udaje się tylko na krótką metę. Poza tym czasami widzi się rzeczy, któ rych nie sposób zignorować... Widziałem tam mnóstwo okropnych rze czy. Strasznych... Na moich oczach ludzie popełniali potworne zbrod nie... - To twój koszmar? - Tak... Tamtej nocy omal nie straciłem życia. - Co... - Nie chciałabyś tego słuchać, naprawdę. Ja też nie rozumiem, dla czego ludzie są w stanie robić takie rzeczy. Może wierzą w coś tak bar dzo, że zapominają, że najważniejsze jest, aby pozostać człowiekiem, postępować w ludzki sposób. Może chcą czegoś tak mocno, że reszta nic ich nie obchodzi. A może coś jest z nimi nie tak - z ich sposobem myśle- nia czy odczuwania. Nie wiem. Ale to, co robią, robią naprawdę. I ktoś 181 musi zaryzykować i to powstrzymać. - A czasem nawet starać się osiągnąć coś, o czym wiadomo, że nie jest do osiągnięcia, dodał w myśli. Nie miał serca wyjaśniać Sandy, że jej mąż zginął za coś, co nie miało prawa się udać. - Czy chcesz mi powiedzieć, że mój Tim był dzielnym rycerzem? - Coś w tym rodzaju. Sama nosisz biały fartuch i walczysz przeciw swego rodzaju wrogom. - I tak nigdy nie zrozumiem, dlaczego Tim musiał umrzeć. Właśnie, pomyślał John. Do tego się to wszystko tak naprawdę sprowadza. Nie do wielkich haseł politycznych czy społecznych. Każdy człowiek ma tylko jedno życie i byłoby lepiej, żeby kończyło się ono w naturalny sposób, po czasie określonym przez Boga, naturę czy w co tam kto wierzy. Tymczasem widział, jak umierają młodzi ludzie, i sam zabił niejednego człowieka. Życie każdego z ginących miało ogromną wartość dla niego samego i dla innych. Jak można było wytłumaczyć tym innym, po co ich najbliżsi ginęli? Jak wytłumaczyć to sobie samemu? Ale tak wyglądało to wszystko z dystansu. Kiedy tkwiło się w tym po uszy, odczuwało się to inaczej. Może tu znajdowała się odpowiedź? - Bardzo ciężko pracujesz, prawda? - zagadnął znowu. - Tak. - Sandy skinęła głową. - Dlaczego nie zmienisz pracy na jakąś przyjemniejszą? Nie wiem. Może na przykład żłobek? Tam chyba jest lepiej? - Nie da się ukryć. - Może zajmowanie się małymi dziećmi jest prostsze, bardziej ruty nowe. - Masz rację. - Ale pracujesz na neurologii, gdzie jest bardzo ciężko. - Ktoś musi to robić... - Tak ciężka praca musi odbijać się na zdrowiu, samopoczuciu. - Czasem. - Ale i tak ją wykonujesz. - Tak! - Właśnie dlatego Tim zajmował się tym, czym się zajmował! OToole zrobiła taką minę, jakby zrozumiała, czy przynajmniej za czynała rozumieć. Ale natychmiast znowu ogarnął ją żal. - To bez sensu. - Może fakty wydają się bez sensu, ale ludzie widzą sens w tym, co robią. - Czuł, że już nic więcej nie wymyśli. - Przepraszam. Nie jestem księdzem, tylko załamanym podoficerem marynarki. - Wcale nie tak bardzo załamanym. 182 - Częściowo dzięki tobie. Bardzo ci dziękuję. Uśmiechnęła się znowu. - Nie wszystkim naszym pacjentom się polepsza. Jesteśmy dumni z tych, których udaje nam się przywrócić do zdrowia. - Może wszyscy staramy się ocalić świat, każdy swój malutki ka wałek. Skończyli jeść. John wstał i odprowadził Sandy na oddział. Nalegał na to. Dopiero po pięciu minutach odważył się powiedzieć to, co chciał: - Wiesz, chciałbym zaprosić cię na obiad. Może zjemy kiedyś ra zem w restauracji; nie teraz, ale może kiedyś... - Przemyślę to. Oboje wiedzieli, że jest dla nich jeszcze za wcześnie na myślenie o takich rzeczach. Zwłaszcza dla niego. Co to za człowiek? - myślała Sandy. Z jakimi niebezpieczeństwami wiąże się znajomość z nim? Rozdział 13 USTALANIE ROZKŁADU ZAJĘĆ John po raz pierwszy był w Pentagonie. Czuł się skrępowany. Może powinien włożyć mundur polowy. Z drugiej strony nie było to miejsce na mundury polowe. Ubrał się w niebieski mundur galowy, z baretką Krzyża Marynarki. Wysiadł w tunelu dla autobusów i samochodów, wszedł po pochylni piętro wyżej i odnalazł plan olbrzymiego budynku. Przejrzał go szybko i zapamiętał, co trzeba. Po pięciu minutach wszedł do właściwego biura. - Słucham? - powitał go siedzący w sekretariacie podoficer. - Nazywam się John Kelly; jestem umówiony na spotkanie z admi rałem Maxwellem. - Kazano mu usiąść i czekać. Zobaczył na stoliku egzemplarz "Navy Times". Nie czytał tej gazety, odkąd wystąpił z mary narki. Szybko jednak opanował nostalgię. Powody marynarzy do narze kań nie zmieniły się wiele. - Proszę! - usłyszał. Otwarto drzwi. Wstał i wszedł do gabinetu wi ceadmirała. Gdy sekretarz zamknął drzwi, zapaliło się nad nimi czerwo- ne światełko, oznaczające, żeby nie przeszkadzać rozmawiającym. - Jak się czujesz, John? - zapytał Dutch. - Dobrze, panie admirale, dziękuję bardzo. - Kelly, choć był w tej chwili cywilem, czuł się nieswojo w towarzystwie wiceadmirała. Poczuł się jeszcze bardziej onieśmielony, kiedy otworzyły się drzwi w drugiej 183 ścianie i weszło jeszcze dwóch mężczyzn. Cywil i kontradmirał, także pilot. Odznaczony Medalem Honoru. Maxwell przedstawił obecnych. - Wiele o panu słyszałem - odezwał się Casimir Podulski, podając Kelly'emu rękę. - To dla mnie zaszczyt, proszę pana. - John uścisnął mu dłoń. - Znamy się z Casem od lat - wyjaśnił Maxwell. Wskazał wiszący na ścianie fragment poszycia myśliwca. - Zestrzeliłem piętnaście nie przyjacielskich samolotów. Cas rozwalił osiemnaście. - Wszystko sfilmowane - zapewnił Podulski. - Ja nie zestrzeliłem ani jednego - powiedział James Greer - ale też nie zasypiałem gruszek w popiele. - Admirał Greer był w cywilu i miał ze sobą futerał na mapy. Wyjął jedną. Okazało się, że to ta sama, którą Kelly widział u siebie na wyspie; tylko tym razem było na niej więcej oznaczeń. Admirał położył na stole fotografie. John znowu zobaczył twarz pułkownika Zachariasa; poprawiono ostrość zdjęcia jakąś nowoczesną metodą. Obok leżała fotografia pułkownika z wojskowego identyfikato ra. Widać było, że to ten sam człowiek. - Byłem pięć kilometrów od obozu - powiedział Kelly. - Nie wie działem, że... - Nie było go jeszcze. Obóz jest nowy, powstał mniej więcej dwa lata temu - wyjaśnił Greer. - Czy masz jeszcze jakieś zdjęcia, Jamesie? - spytał Maxwell. - Trochę filmów zrobionych z powietrza przez SR-71, pod dużym kątem. Nic nowego na nich nie widać. Mój człowiek analizuje każdy kadr. Jest dobry, kiedyś służył w siłach powietrznych. Podlega bezspo- średnio mnie i nikomu więcej. - Będzie z ciebie dobry szpieg. - Cas zachichotał. - Potrzebują mnie - odparł Greer pół żartem, pół serio. Kelly pa trzył na trzech admirałów. Atmosfera rozmowy była podobna do tej, jaka panuje w mesie podoficerskiej; brakowało tylko przekleństw. - Niech pan mi opowie o tej dolinie. - To miejsce, od którego każdy wolałby trzymać się z dala... - za czął John. - Proszę najpierw opisać, jak uratował pan młodego Maxwella. Każ dy krok po kolei. Kelly mówił przez piętnaście minut, zaczynając od momentu, gdy opuścił USS „Skate", aż do chwili, kiedy z porucznikiem Maxwellem wystartowali śmigłowcem z ujścia rzeki i polecieli na "Kitty Hawk". Opowieść toczyła się gładko. John dziwił się tylko, że admirałowie spoglądająco chwila po sobie. 184 Nie potrafił traktować admirałów jak zwykłych ludzi. Dla niego były istoty podobne bogom - podejmowali ważne decyzje i wyglądali tak ważnie, jak powinni; nawet ten nieumundurowany. John nie uważał siebie za niedoświadczonego młodzieniaszka. Walczył na wojnie, a to zmienia każdego człowieka. Maxwell, Podulski i Greer patrzyli z trochę innej perspektywy - widzieli w młodym podoficerze siebie sprzed trzydziestu lat. Był bardzo podobny do każdego z nich. Natychmiast zorientowali się, że to prawdziwy wojownik. - Wykonał pan znakomitą robotę - pochwalił Greer. - A zatem oko lica jest gęsto zaludniona? - Tak i nie, panie admirale. Nie ma tam żadnego miasta, ale jest sporo gospodarstw rolnych. Na drodze był ruch. Trochę ciężarówek, mnó stwo rowerów, wózków ciągniętych przez woły i tak dalej. - Pojazdów wojskowych nie było? - Wojsko powinno poruszać się tą szosą. - Kelly postukał palcem w mapę. - Jak planujecie panowie dotrzeć w to miejsce? - To trudna sprawa, John. Rozważaliśmy desant ze śmigłowców, a nawet z barki desantowej. Można by przejechać szybko tą drogą. Kelly pokręcił głową. - To za daleko, a tej drogi łatwo im bronić. Musimy zdawać sobie spra wę z jednego: Wietnamczycy to naród-wojsko. Praktycznie każdy służył w armii, a skoro rozdali ludziom broń, wszyscy czująsię jak żołnierze. W tam tej okolicy jest dostatecznie dużo uzbrojonych ludzi, żeby narobić nam bigo su, jeśli będziemy próbowali tędy podjechać. To się po prostu nie uda. - Czy mieszkańcy naprawdę popierają komunistyczne władze? - spy tał Podulski. Trudno było mu w to uwierzyć. Kelly nie miał wątpliwości. - Inaczej ta wojna nie toczyłaby się tak długo! Jak pan myśli, panie admirale, dlaczego nikt nie pomaga naszym zestrzelonym pilotom? Wiet namczycy są inni niż my. W każdym razie, jeśli marines wylądują na plaży, nikt nie będzie ich witał. Nie ma co myśleć o dojeździe tą drogą, panie admirale. Byłem tam. To ledwie można nazwać drogą, jest w o wiele gorszym stanie, niż wynika z tych zdjęć. Wystarczy ściąć parę drzew i już zupełnie nie majak przejechać. To muszą być śmigłowce. Admirałowie się nie ucieszyli. Nic dziwnego. Ten rejon Wietnamu roił się od stanowisk artylerii przeciwlotniczej. Nie będzie łatwo przerzucić oddział na miejsce akcji. Dwaj obecni w pokoju dowódcy byli Pilotami i wiedzieli o działkach przeciwlotniczych więcej niż John. - Możemy zbombardować baterie artylerii... -pomyślałna głos Maxwell. - Chyba nie chcesz znowu użyć B-52? - upewnił się Greer. 185 - „Newport News" za parę tygodni wraca na front. Widział pan kie dyś, jak strzela, John? - Jasne. Wspierał nas dwukrotnie, kiedy działaliśmy w pobliżu wy. brzeża. Te ośmiocalowe działa to naprawdę niesamowita potęga ognia Ale trzeba uważać, żeby do powodzenia misji nie było potrzeba zbyt wielu rzeczy. Im bardziej złożona robi się operacja, tym łatwiej o niepo wodzenie. Użycie nawet pojedynczego środka walki może się okazać bardzo skomplikowane. - Za pięć minut mamy naradę - przypomniał z westchnieniem Po- dulski. Uważał, że spotkanie nie przyniosło nic pozytywnego. Greer i Max well byli innego zdania - dowiedzieli się kilku ważnych rzeczy, a to zawsze jest korzystne. - Czy mogę zapytać, dlaczego panowie planują tę operację w aż ta kiej tajemnicy? - odezwał się John. - Zgadłeś już na wyspie - odparł Dutch. Skinął na Greera. - Przed operacją w Song Tay doszło do przecieku - wyjaśnił Greer. -Nie wiemy, kto i jak to zrobił, ale już po misji jeden z agentów poinfor mował nas, że Wietnamczycy wiedzieli, a przynajmniej podejrzewali, że coś się święci. Spodziewali się tylko, że uderzymy później. W rezultacie znaleźliśmy się na miejscu tuż po tym, jak ewakuowali więźniów; nie zdążono za to jeszcze zastawić na nas pułapki. Mieliśmy szczęście w nie szczęściu. Sądzili, że operacja „Herszt"' nastąpi miesiąc później. - Boże! - sapnął Kelly. - To znaczy, że ktoś z naszych zdradził? - Tak wygląda świat wywiadu, bosmanie - potwierdził z ironicz nym uśmiechem James. - Ale po co? - Jeśli kiedykolwiek wykryję zdrajcę, z pewnościągo o to spytam. - Greer rozejrzał się po twarzach pozostałych. - Swoją drogą, mogliby śmy wykorzystać operację „Herszt" do naszych celów. Przejrzyjmy dys kretnie raporty z niej. - Gdzie są? - W bazie sił powietrznych Eglin; tam gdzie przygotowywali się żołnierze. - Kogo wyślemy? - spytał Podulski. Oczy trzech admirałów spoczęły na Johnie. - Panowie, ja byłem tylko bosmanem!... - próbował protestować. - Gdzie zaparkował pan samochód? - W mieście, panie admirale. Przyjechałem tu autobusem. - Proszę ze mną. Jest stąd połączenie autobusowe do centrum, będzie pan miał jak wrócić. 186 Kelly i Greer wyszli w milczeniu z budynku. Przy wejściu od strony rzeki, na jednym z parkingów dla interesantów stał nieoznakowany Mercury. Wsiedli do niego i ruszyli. - Dutch Maxwell wyciągnął pana teczkę, a ja ją przeczytałem - oznajmił James. - Synu, jestem pod wrażeniem! Każdy z pańskich dowódców wychwalał pana pod niebiosa. - Służyłem pod bardzo dobrymi dowódcami, panie admirale. - Na to wygląda. Trzech z nich próbowało skierować pana do kan celarii szefa sztabu. Dutch pytał już pana o to. Chciałbym jeszcze wie dzieć, dlaczego nie przyjął pan stypendium do college'u, jakie panu ofia rowano. - Byłem już zmęczony szkołami, panie admirale. Poza tym, to sty pendium przyznano mi za wyniki w pływaniu. - Wiem, że w Indianie to ceniona rzecz. Ale pańskie oceny były tak dobre, że mógł pan dostać stypendium także za wyniki w nauce. Zresztą chodził pan do świetnej szkoły średniej... - Do niej także trafiłem dzięki stypendium. - John wzruszył ramio nami. - Nikt z mojej rodziny nie studiował. Tata służył krótko w mary narce podczas wojny. Myślałem wtedy, że to jest coś, co można w życiu robić. - Nigdy nikomu nie mówił, że bardzo rozczarował ojca swoją decyzją. Greer rozmyślał nad słowami młodego człowieka. Nie wyjaśniły mu jeszcze wszystkiego. - Ostatniąjednostką, jaką dowodziłem - powiedział- był okręt pod wodny „Daniel Webster". Bosmanem był tam szef obsługi sonaru. Facet miał doktorat z fizyki. Był znakomity; wykonywał swoją pracę rewela cyjnie. Tylko nie miał w sobie ducha przywódcy, był na to zbyt nieśmia- ły. Ale pan nie jest i nie był nieśmiały! - Widzi pan, panie admirale, kiedy toczy się wojna, ktoś musi wal czyć. - Nie każdy postrzega to tak jak pan. Na świecie są dwie kategorie ludzi - ci, którym trzeba mówić, co mają robić, i ci, którzy rozumieją wszystko sami. Greer podjechał do budynku, na którym bynajmniej nie było napisany że należy do CIA. Oczom Johna ukazała się duża wartownia. - Czy podczas akcji współpracował pan kiedyś z agentami CIA? - zaPytał James. - Trochę. Jak pan wie, panie admirale, braliśmy udział w projekcie "Feniks'". - Co pan o nich myśli? 187 - Dwaj czy trzej byli bardzo dobrzy. Reszta... Mam mówić szcze- rze? - Szczerze i prosto z mostu. - Sądzę, że reszta umie tylko przygotowywać koktajle. Wstrząśnię te. Niewiele mieszają. James roześmiał się. - Taak... Chłopcy z CIA lubią oglądać filmy... Chodźmy. - Wysiedli i przeszli przez wartownię. Greer poprosił dla Johna o specjalną prze pustkę dla gościa. Uprawniała do wejścia tylko w towarzystwie osoby ze stałą przepustką. Kelly czuł się trochę jak turysta zwiedzający obcy kraj. Wprawdzie budynek centrali CIA wyglądał zwyczajnie, ale panowała w nim specyficzna atmosfera. Wydawało się, jakby człowiek znajdował się w sztucznym świecie. James zachichotał, widząc, z jakim wyrazem twarzy John się rozgląda. Zaprowadził go do windy, którą wjechali na piąte piętro. Poszli do gabinetu Greera. Gdy znaleźli się za zamkniętymi drzwiami, admirał zapytał: - Jakie ma pan plany na przyszły tydzień? - Nic, czego nie można by przełożyć - odpowiedział ostrożnie Kelly. James pokiwał ponuro głową. - Dutch opowiedział mi o pana sytuacji. Współczuję panu, bosma nie... Ale moim bieżącym zadaniem jest uratowanie dwudziestu dobrych ludzi, którzy w innym wypadku już nigdy nie zobaczą najbliższych. - Sięgnął do szuflady. - Panie admirale, nie jestem pewien, czego się ode mnie oczekuje... - Widzi pan, możemy to zrobić oficjalnie albo przyjemniej. Oficjal nie może być tak, że Dutch zadzwoni do odpowiedniego dowódcy i zo stanie pan z powrotem powołany do służby. Ale będzie dla pana łatwiej, jeśli zgodzi się pan podjąć pracę w charakterze mojego konsultanta, cy wila. Pańska dzienna stawka będzie w tym wypadku nieporównanie wyż sza niż zarobek bosmana. - A co mam robić? - Poleci pan do bazy sił powietrznych Eglin, przez Nowy Orlean: za pośrednictwem firmy Avis. To... - Greer podał Kelly'emu identyfikator w kształcie portfela - umożliwi panu dostęp do ich baz danych. Chcę, żeby pan przejrzał plany operacji "Herszt" i ocenił, czy nadają się do tego, żeby na ich podstawie zaplanować naszą misję. -John popatrzył na swoją fotografię na identyfikatorze. Było to stare zdjęcie z dokumentów wojskowych; przycięte tak, że ukazywało tylko głowę, jak w paszporcie' - Panie admirale, ja przecież nie mam kwalifikacji do... 188 - Sądzę, że ma pan odpowiednie kwalifikacje. Ale z zewnątrz rzeczywiście będzie wyglądało, jakby pan nie miał. Będzie pan tylko podatkującym konsultantem zbierającym informacje do jakiegoś mało istotnego raportu, na który nikt ważny nigdy nawet nie rzuci okiem. Swoją drogą, połowa pieniędzy wydawanych na tę cholerną agencję marnuje się w taki właśnie sposób! - James trochę przesadził, ale sposób funkcjonowania CIA irytował go niezmiernie. - Chcemy, aby pańska kontrola robiła wrażenie rutynowej i kompletnie pozbawionej sensu. - Czy panowie naprawdę planują przeprowadzić tę operację? - Bosmanie, Dutch Maxwell jest gotów poświęcić swoją karierę dla tych ludzi. Ja także. Jeśli istnieje sposób na wyciągnięcie ich stamtąd... - A co z rozmowami pokojowymi? Jak wytłumaczyć to temu chłopakowi? - zastanawiał się Greer. Powiedział prosto z mostu: - Oficjalnie pułkownik Zacharias nie żyje. Tak ogłosił nieprzyja ciel, opublikował nawet zdjęcie ciała. Poinformowano żonę pułkowni ka. Wraz z oficerem, który zawiadomił ją o śmierci męża, przyszedł ka pelan bazy i wdowa po innym oficerze. Żona Zachariasa dostała tydzień na wyprowadzenie się z bazy. Wszystko odbyło się oficjalnie. On został uznany za zmarłego. Rozmawiałem po cichu z pewnymi ludźmi i dowie działem się, że... - to najtrudniej było Jamesowi powiedzieć - nasz kraj nie zaprzepaści nadziei na pokój z powodu pułkownika Zachariasa i jego towarzyszy. Fotografia, którą mamy, jest, mimo całej obróbki, ciągle zbyt mało wyraźna, żeby mogła stanowić dowód w sądzie - a to wymagany standard. Nie jesteśmy w stanie go osiągnąć i ci, którzy podjęli decyzję, wiedzą o tym. Nie chcą, żeby rozmowy zostały zerwane. Uznali, że jeśli zakończenie tej wojny wymaga śmierci jeszcze dwudziestu ludzi, to trud no. Ta dwudziestka została spisana na straty. Kelly nie mógł w to wierzyć. Ilu ludzi Stany Zjednoczone spisywały na straty rocznie? Raczej nie wszyscy z nich nosili mundury. Niektórzy umierali tu, w kraju, w amerykańskich miastach. - Czy to naprawdę tak wygląda?... - spytał. Zmęczenie na twarzy Greera wystarczyło za odpowiedź. - Wie pan, bosmanie, dlaczego podjąłem się tej pracy? Szykowałem się już do emerytury. Wysłużyłem swoje lata, dowodziłem okrętami, wykonałem w moim życiu dość uczciwej pracy. Chętnie zamieszkałbym w ładnym domu i zabawiał się grą w golfa dwa razy w tygodniu. Ale zbyt wiele osób pracuje w takich miejscach jak to, gdzie cała rzeczywistość sprowadza się do kartek papieru, na których jest napisane to albo tamto. Skupiają się na realizacji zadań, zapominając, że na końcu łańcucha dowodzenia 189 znajdują się istoty ludzkie. Dlatego zostałem. Uważam, że ktoś musi sprowadzić to, co się tu dzieje, do rzeczywistości. Operacja, którą planujemy została zaliczona do „czarnych". Wie pan, co to oznacza? - Nie, panie admirale. - Ukuliśmy ten termin. „Czarną" operacją nazywamy taką, która ofic jalnie nie istnieje. Nie ma jej. Wiem, że to wariactwo; nie powinno tak być - ale jest. I jak, dołącza pan do nas czy nie? Nowy Orlean... Kelly zmrużył oczy i trwał tak piętnaście sekund. W końcu pokiwał powoli głową. - Jeśli pan admirał sądzi, że mogę się przyczynić do powodzenia tej operacji, zgadzam się. Ile mam czasu? Greer uśmiechnął się i rzucił mu bilet lotniczy. - Pański identyfikator został wypisany na nazwisko John Clark. Po winno być łatwe do pamiętania. Leci pan jutro po południu. Bilet po wrotny jest otwarty, ale chcę, żeby pan zameldował się tutaj w przyszły piątek. Oczekuję od pana dobrej roboty. W środku jest moja wizytówka i prywatny numer telefonu. Pakuj się, synu! - Tak jest, panie admirale. James odprowadził Kelly'ego do drzwi. - Niech pan tylko bierze na wszystko rachunki. Kiedy pracuje się u Wuja Sama, trzeba dbać, żeby wszystkie płatności były dokonywane należycie. - Będę pamiętał o rachunkach. - John uśmiechnął się. - Może pan wrócić autobusem. Kursują do Pentagonu i z powro tem. Autobus nadjechał, ledwie Kelly znalazł się na przystanku. Połowa pasażerów była umundurowana, połowa - nie. Nikt się nie odzywał, jak gdyby zwykła uwaga na temat pogody albo sportu mogła stanowić zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego. John uśmiechał się pod nosem i kręcił głową. Potem jednak zaczął zastanawiać się nad własnymi planami. Greer zaofiarował mu pracę, której nie brał pod uwagę. Oparł się wygodnie i zaczął wyglądać przez okno. Pozostali patrzyli twardo przed siebie. - Są naprawdę szczęśliwi - zapewnił Piaggi. - Cały czas ci mówiłem, stary. Dobrze jest mieć najlepsze prochy na ulicy. - Nie wszyscy się cieszą. Niektórzy mają po kilkaset działek fran' cuskiego towaru, z którym nie mają co zrobić. Nasza specjalna oferta promocyjna spowodowała wielką obniżkę cen. 190 Tucker roześmiał się. „Stara gwardia" od lat zawyżała ceny. Miała dotąd monopol. Każdy wziąłby jego i Piaggiego za dwójkę biznesmenów czy może prawników - w restauracji siedziało mnóstwo jednych i drugich. Znajdowali się dwie przecznice od nowego budynku sądu. Piaggi był lepiej ubrany, w jedwabny włoski garnitur; postanowił zaznajomić Henryego ze swoim krawcem. Tucker przynajmniej nauczył się dbać o siebie. Teraz musiał nauczyć się nie ubierać zbyt ostentacyjnie. Najodpowiedniejszy był strój budzący szacunek. Ci, którzy lubili się popisywać - tak na przykład zachowywali się z reguły alfonsi - grali w niebezpieczną grę. Byli za głupi, żeby to zrozumieć. - Następna dostawa będzie dwa razy większa. Czy twoi znajomi po radzą sobie z taką ilością? - Bez trudu. Szczególnie zadowoleni są ludzie z Filadelfii. Ich głów ny dostawca miał mały wypadek. - Tak, czytałem we wczorajszej gazecie. Był zbędnym partnerem, prawda? - Robisz się z każdą chwilą bystrzejszy, Henry. Tylko żebyś z tym nie przesadził. Szczerze ci radzę. - Masz całkowitą rację, Tony. Nie róbmy podobnych błędów, do brze? Piaggi uspokoił się. Pociągnął łyk piwa. - O to chodzi, Henry. Muszę też powiedzieć, że dobrze się robi inte resy z kimś, kto potrafi organizować. Rynek opanowała wielka cieka wość, skąd bierze się twój towar. Kryję cię. Ale później, gdybyś potrze bował na niego więcej funduszy... - Nie, Tony! Ani teraz, ani nigdy. - Dobrze. W razie czego przemyślimy to kiedy indziej. Tucker pokiwał głową. Zastanawiał się jednak, co może planować Jego partner w interesach. Przy tego rodzaju działalności zaufanie nie jest rzeczą stałą. Ufał, że Tony będzie mu płacił na czas. Zaoferował Piaggiemu korzystne warunki, a ten sumiennie wypełniał swoje zobowiązania. W tej chwili Henry czuł się, jakby posiadł na własność kurę znoszącą złote jaja. Jeśli wszystko będzie nadal funkcjonowało bez wstrząsów, miał zapewnione bogactwo do końca życia. Już doszedł do sytuacji, w której brak zapłaty za jedną dostawę nie zniweczyłby wszystkiego. Miał zapewniony stały dopływ dobrej heroiny i dzięki temu mógł prowadzić stabilny interes, jak w zwykłej, dobrze prosperującej firmie. Po to właśnie nawiązał współpracę z tymi, a nie innymi ludźmi. Mimo to nie mogło być tu mowy o prawdziwej wierności. Zaufanie do niego konało się wraz z jego przydatnością. Tucker nie spodziewał się zresztą 191 niczego więcej. Gdyby jednak Piaggi zaczął szukać bezpośrednich kontaktów z jego dostawcami... Tony zastanawiał się, czy nie przesadził w słowach. I czy Tucker ma świadomość rozmiarów ich wspólnego przedsięwzięcia. Przejmowali kontrolę nad dostawą narkotyków na całe wschodnie wybrzeże. I robili to w spokojny, bezpieczny, dobrze zorganizowany sposób. Każdy człowiek trudniący się działalnością przestępczą marzył o czymś takim. Wkrótce potrzeba będzie więcej kapitału i odbiorcy pytali już, czy mogą jakoś pomóc. Tucker jednak obawiał się, że ich ciekawość nie jest niewinna. Jeśli będą kontynuować dyskusję i Henry będzie podawał w wątpliwość jego dobrą wolę, może to tylko pogorszyć sprawy. Tucker był bardzo inteligentnym spryciarzem, ale w duchu pozostawał człowiekiem nastawionym na jednorazową akcję. Być może nauczy się trwać w wielkim, stabilnym biznesie. Nigdy nie stanie się w pełni jednym z nich, choć może zostać ważnym ogniwem organizacji. - Odpowiada ci przyszły piątek? - spytał Henry. - Jak najbardziej. Miej oczy i uszy otwarte. Uważaj na wszystko. - Masz to jak w banku, człowieku. Kelly leciał boeingiem 737. Stewardesa przyniosła mu lekki lunch. Latanie nad Stanami Zjednoczonymi bardzo różniło się od przygód, jakie zwykle miewał w powietrzu. Nic się nie działo. Zdumiewało go, jak wiele basenów jest w jego kraju. Gdziekolwiek się znajdował - przelatywał akurat nad łagodnymi wzgórzami stanu Tennessee - słońce odbijało się od prostokątnych poletek wody otoczonych zielenią trawy. Jego ojczyzna wydawała się z góry taka spokojna, wygodna, bezpieczna. Na dole bywało inaczej. Ale przynajmniej nie trzeba było uważać na artylerię przeciwlotniczą. Przy stanowisku firmy Avis dostał kluczyki do wypożyczonego samochodu i mapę. Równie dobrze mógłby polecieć do Panama City na Florydzie. Jednak z Nowego Orleanu też łatwo dojedzie. Wrzucił do bagażnika obie walizki i ruszył na wschód. Czuł się trochę jak podczas prowadzenia jachtu; tylko musiał bardziej uważać. Mógł jednak, nie odrywając oczu od drogi, pozwolić sobie na rozważanie swoich możliwości działania. Po pewnym czasie zaczął się nieznacznie uśmiechać. Plany na najbliższe tygodnie układały się w całość. Jechał wzdłuż południowego wybrzeża Missisippi, a potem Alabamy i po czterech godzinach dotarł do bazy sił powietrznych Eglin. Było to odpowiednie miejsce na ćwiczenie operacji, która miała odbyć się w Wietnamie. Temperatura i wilgotność powietrza w bazie były takie jak w 192 południowo-wschodniej Azji. Odczekał pod wartownią, aż nadjedzie mu na spotkanie niebieski samochód osobowy. Wysiadł z niego jakiś oficer. - Pan Clark? - spytał. - Tak. - Podał identyfikator. Oficer zasalutował mu, co było dla Johna całkowicie nowym doświadczeniem. Widocznie CIA robiło tu niezasłu- żenie duże wrażenie. Młody kapitan prawdopodobnie nigdy nie miał do czynienia z żadnym pracownikiem Agencji. Oczywiście Kelly włożył garnitur i krawat, żeby budzić odpowiedni szacunek. - Zechce pan pojechać za mną - powiedział kapitan, który miał na nazwisko Griffin. Zajechali do kwater oficerskich dla kawalerów. Griffin zaprowadził Johna do pokoju na parterze. Kwatera przypominała standardem średniej klasy motel. Leżała nawet dość blisko plaży. Kapitan pomógł Kelly'emu się rozpakować, a potem pokazał drogę do klubu oficerskiego. Zakomunikował, że przysługują mu przywileje gościa; wystarczy, że pokaże swój klucz do pokoju. - Jesteście niezwykle uprzejmi. Dziękuję, panie kapitanie. - John czuł się zobowiązany do postawienia swojemu gospodarzowi piwa. - Czy wie pan, po co tu przyjechałem? - Pracuję w sekcji wywiadu. - „Herszt"? Kapitan rozejrzał się ostrożnie, jak na filmach, i odpowiedział: - tak jest, proszę pana. Przygotowaliśmy wszystkie dokumenty, ja kich może pan potrzebować. Słyszałem, że pan także służył w Wietna mie w jednostce do operacji specjalnych. - Zgadza się. - Mam do pana pytanie. - Niech pan wali śmiało. - John pił piwo. W drodze zaschło mu w gardle. - Czy dowiedziano się, kto nas wydał? - Nie. Może uda mi się znaleźć jakiś ślad. - Mój starszy brat prawdopodobnie był w tym obozie. Byłby teraz wdomu, gdyby nie jakiś... - Skurwysyn - dokończył Kelly. Kapitan zaczerwienił się! - Jeśli wykryje pan, kto to jest, co będzie dalej? - Tym zajmuje się inny dział. - John pożałował swojej czczej przechwałki. - Kiedy mogę zacząć pracę? . - Oficjalnie zaczyna pan jutro rano, ale wszystkie dokumenty już leżą w moim gabinecie. - Potrzebny mi tylko cichy pokój, dzbanek kawy i może trochę ka- napek. 193 - Myślę, że to da się zrobić. - Wobec tego zacznę od razu. Dziesięć minut później miał już wszystko, czego zapragnął, a także notes i całą baterię ołówków. Zaczął oglądać pierwszą serię zdjęć rozpo. znawczych, zrobionych przez RF-101 Voodoo. Podobnie jak „Zielonego Nadawcę", Song Tay odkryto zupełnie przypadkowo. Fotografowano coś, co uważano za mały obóz szkoleniowy. Na zdjęciach zobaczono jednak kilka liter K, co było ustalonym kodem. Jedną wydeptano w błocie, drugą ułożono z luźnych kamieni, jeszcze jedną tworzyło wiszące pranie. W ten sposób pilnowani przez strażników amerykańscy jeńcy sygnalizowali „przybądźcie i wydostańcie nas stąd". Lista osób związanych z operacją „Herszt" był to niemal almanach struktur związanych z operacjami specjalnymi. Wiele nazwisk Kelly znał ze słyszenia. Układ obozu w Song Tay nie różnił się aż tak bardzo od tego, na który mieli uderzyć tym razem. John robił odpowiednie notatki. Jeden z dokumentów zaskoczył go. Z krótkiego listu pewnego generała broni do pewnego generała dywizji wynikało, że operacja „Herszt" była nie tylko ważna sama w sobie, ale stanowiła także środek do innego celu. Starszy rangą generał pisał, że powodzenie misji otworzyłoby wiele możliwości. Można byłoby na przykład zająć się pewną tamą, w której znajdowała się elektrownia i... Kelly rozumiał. Generał chciał uzyskać zgodę naczelnego dowództwa na przerzucenie w głąb terytorium nieprzyjaciela kilku jednostek, które robiłyby mniej więcej to co ludzie z OSS podczas drugiej wojny światowej na terytoriach okupowanych przez Niemców. List kończył się uwagą, że politycy uznali ów drugi aspekt operacji „Herszt" za bardzo ważny. Niektórzy z nich chcieliby rozszerzyć wojnę na nowe pole walki. Kelly podniósł wzrok i dokończył drugi kubek kawy. O co chodziło z tymi politykami? - zastanawiał się. Nieprzyjaciel mógł robić, co tylko chciał, a Stany Zjednoczone cały czas drżały, czy opinia publiczna nie uzna, że rozszerzają wojnę. Widział symptomy tego nawet na swoim poziomie operacyjnym. Projekt „Feniks", który miał na celu zniszczenie infrastruktury politycznej wroga, był realizowany bardzo ostrożnie. Przecież Wietnamczycy nosili mundury! Według każdego prawa wojennego można strzelać w strefie frontu do ludzi w mundurach wojsk nieprzyjacielskich. Nieprzyjaciele zabijali bez skrupułów burmistrzów zdobytych miast, a nawet nauczycieli. Wojnę wietnamską prowadzono i oceniano według podwójnych standardów! Myśl ta nie dawała Kelly'emU spokoju. Zostawił jąjednak na boku i sięgnął po drugi stos dokumentów Zbieranie potrzebnych ludzi i planowanie operacji trwało niewygodnie długo. Zgromadzono jednak naprawdę dobrych żołnierzy. 194 Bull Simons - John znał go ze słyszenia; cieszył się reputacją jednego z najwaleczniejszych dowódców polowych. Dick Meadows -młodszy oficer o podobnych cechach. Dzień i noc myśleli tylko o tym, jak wyrządzić szkody nieprzyjacielowi, i potrafili to robić, dysponując niewielkimi siłami i działając skrycie. Musieli cieszyć się na tę misję. Ale nadzór nad przygotowaniami do niej musiał pochłonąć dużo ich energii. John naliczył dziesięć różnych raportów do wyższego dowództwa, przewidujących sukces operacji. Zupełnie jakby zadrukowany papier miał wpływ na powodzenie operacji specjalnej. W końcu Kelly przestał je liczyć, gdyż wciąż odnajdywał nowe. Tak wiele było pisanych tym samym językiem, że zaczął podejrzewać, iż jakiś wojskowy urzędnik wykorzystywał jeden list do pisania pozostałych, zmieniając tylko to czy owo. Miał nadzieję, że nie zauważą nawet powtórzeń - i najwyraźniej nie zauważali. Trzy godziny przeszły Johnowi na przeglądaniu listów, jakie wymieniono między bazą Eglin a centralą CIA. Urzędnicy Agencji bez przerwy zawracali głowę oficerom polowym, rozpraszając ich i utrudniając w ten sposób przygotowania do operacji. Podawali im „pomocne" sugestie, jak użyć posiadanych sił i środków walki, podczas gdy sami znali tylko świat biurek. Pewnie nawet sypiali w krawatach... Przez nich „Herszt" rozrósł się z niedużej, sprawnie zaplanowanej operacji specjalnej do wielotomowej powieści, którą czytano nawet po kawałku w Białym Domu, w kancelarii Rady Bezpieczeństwa Narodowego! Stwierdziwszy to, o wpół do trzeciej w nocy John zakończył pracę na ten dzień. Kolejny stos papieru przerastałjuż jego siły. Zamknął wszystkie dokumenty w dostarczonych mu pojemnikach i pobiegł do swojej kwatery. Zostawił po drodze polecenie, aby obudzić go o siódmej rano. Zawsze się dziwił, jak mało snu potrzeba, kiedy ma się do zrobienia coś ważnego. Kiedy zadzwonił telefon, natychmiast zerwał się z łóżka, a piętnaście minut później biegł już boso i w szortach po plaży. Nie był tam sam. Nie wiedział, ilu ludzi stacjonuje w Eglin. Nie różnili się wiele od niego. Niektórzy z nich musieli służyć w jednostkach specjalnych i zajmować tajnymi sprawami, których mógł się tylko domyślać. Biegali, aby zachować kondycję. Taksowali się wzrokiem, oceniali wzajemnie. Każdy wiedział, że drugi myśli: „Ciekawe, jak mocny jest ten gość". Kelly uśmiechał się pod nosem, ciesząc się, że zasługuje na tego rodzaju spojrzenia. Znaczyło to, że wciąż się nadaje do świata operacji specjalnych. Zjadł duże śniadanie, wziął prysznic i poczuł się pełen świeżych sił do pracy. Idąc do gabinetu, zastanawiał się, dlaczego właściwie wystąpił spomiędzy szeregów tych tak bliskich mu duchem ludzi. Odkąd opuścił Indianapolis, tylko w wojsku miał swój prawdziwy dom. Innego nie zaznał. 195 Mijały dni. Dwa razy pozwolił sobie na sześć godzin snu, ani razu nie jadł dłużej niż dwadzieścia minut, nie wypił ani łyka alkoholu po tym pierwszym piwie. Coraz więcej za to ćwiczył, dochodząc do kilku godzin dziennie. Tłumaczył sobie, że to dla kondycji. W rzeczywistości jednak chodziło mu o co innego, choć nie potrafił tego przyznać przed samym sobą-chciał stać się najwytrzymalszym mężczyzną na tej plaży. Znowu był jednym z Navy SEAL, ponownie stawał się Wężem. Już trzeciego czy czwartego ranka dostrzegł zmianę w spojrzeniach innych. Spodziewali się go zobaczyć. Dodawała mu respektu anonimowość i blizny po ranach. Niektórzy na pewno zastanawiali się, co zrobił źle, jakie błędy popełnił na polu walki. Potem przypominali sobie, że ciągle żyje i jest żołnierzem. Nie wiedzieli, że porzucił służbę. Kelly myślał o tym z poczuciem winy. Ku jego zaskoczeniu, papierkowa robota była dla niego stymulująca, nie nudna. Nigdy przedtem nie analizował niczego na podstawie dokumentów. Zdziwił się, że najwyraźniej ma do tego talent. Widział, że planowanie operacji przebiegało znakomicie, aż wreszcie zaczęło się psuć z powodu upływu zbyt długiego czasu, powtarzania tych samych rzeczy. Codziennie budowano makietę obozu w Song Tay i każdego dnia rozbierano ją z powrotem, żeby radzieckie satelity szpiegowskie nie zobaczyły, co się święci. Musiało to osłabiać morale żołnierzy. Wszystko trwało niemiłosiernie długo; ćwiczyli i ćwiczyli, podczas gdy naczelne dowództwo wahało się, rozważając posiadane informacje wywiadowcze przez tyle czasu, że w końcu... przeniesiono jeńców. - Cholera! - zaklął Kelly pod nosem. Być może nie było żadnego zdrajcy. Przygotowania trwały po prostu za długo. A jeśli nawet jakiś szpieg dał znać Wietnamczykom o operacji, prawdopodobnie był jedną z ostatnich osób, które się o niej dowiedziały. Misję zaplanowano w najdrobniejszych szczegółach, wszystko zrobiono prawidłowo. Był plan główny i wystarczająca liczba awaryjnych. Każdy pododdział został tak dobrze przeszkolony, że żołnierze byli chyba w stanie wykonać wszystkie przewidziane czynności we śnie. Wielki śmigłowiec typu Sikorsky miał wylądować po raz ostatni w samym środku obozu Song Tay, żeby atakujący nie tracili czasu na docieranie na miejsce akcji. Wieżyczki wartownicze postanowiono zniszczyć przenośnymi działkami, aby przewróciły się od razu. Operacja miała zostać przeprowadzona z błyskawicznym zastosowaniem maksymalnej możliwej siły rażenia, od pierwszego momentu. Raporty z akcji dowodziły, że strażnicy obozu rzeczywiście zostali zabici w ciągu pierwszych sekund ataku. Przeprowadzający operację musieli czuć ogromną ulgę, kiedy okazywa- 196 ło się, że wreszcie wykonują to. do czego tak długo się szykowali, i wszystko idzie jak z płatka. Później musiała nastąpić gorzka frustracja, gdy nadeszły meldunki, że jeńców nie ma. Wyzwolono pusty obóz. John wyobrażał sobie, jak musieli się czuć wracający do Tajlandii żołnierze. Zrobili wszystko, co trzeba, a mimo to ponieśli porażkę. Można było przynajmniej wiele się z niej nauczyć. Kelly notował z zapałem, aż drętwiały mu palce. „Herszt" był cenną lekcją dla dowództwa. Bardzo wiele rzeczy zaplanowano dobrze; wszystkie udane elementy operacji można było śmiało powtórzyć. Właściwie jedynym błędem było przeciągnięcie przygotowań. Tak wyszkolone oddziały były gotowe do akcji po krótkim czasie i powinny były wtedy uderzyć. Starzy, pozbawieni młodzieńczego entuzjazmu i błyskotliwości dowódcy, którzy już od dawna nie uczestniczyli w działaniach operacyjnych, chcieli przygotować misję perfekcyjnie i w ten sposób ją zepsuli. Oni, nie Bull Simons, Dick Meadows czy chłopcy z Zielonych Beretów. Ci nie bali się ryzykować życie, aby uratować nieznanych sobie żołnierzy. A inni obawiali się zaryzykować karierę. Podobnie było z całą wojną w Wietnamie. W „Zielonym Nadawcy" będzie inaczej, powiedział sobie Kelly. Jeśli nie z innych powodów, to przynajmniej z tego, że akcja była przeprowadzana nieoficjalnie. Skoro to nadzór naczelnego dowództwa jest zagrożeniem dla misji, czemu go nie wyeliminować? - Okazał mi pan wielką pomoc, panie kapitanie - powiedział John. - Czy znalazł pan to, czego pan szukał? - spytał Griffin. - Tak. Pańska analiza mniejszego obozu była pierwszorzędna. Gdy by podczas akcji znajdowali się w nim więźniowie, być może uratował by pan życie kilku ludzi. Żałuję, że kiedy brałem udział w działaniach polowych, nie mieliśmy w jednostce tak dobrego oficera wywiadu jak pan. - Nie pozwolono mi zostać pilotem, proszę pana. Robię więc, co mogę, aby być pożyteczny. - Griffin był zawstydzony pochwałą, jaką usłyszał. - Jest pan pożyteczny. - Kelly podał swoje notatki. Na jego oczach zostały włożone do koperty i opieczętowane czerwonym woskiem. - Proszę przesłać ten pakiet przez kuriera pod wskazany adres. - Tak jest. Zasłużył pan na wypoczynek. Czy pan w ogóle spał? - Cóż, odpocznę trochę w Nowym Orleanie, przed odlotem. - To dobre miejsce na odrobinę rozrywki. - Griffin odprowadził Johna do samochodu, do którego załadowano już bagaże. 197 Kelly ruszył w drogę. Udało mu się to i owo zdziałać. Ku swojemu zdziwieniu łatwo dowiedział się jeszcze jednej rzeczy: w książce telefo. nicznej Nowego Orleanu, która leżała w jego kwaterze, znalazł nazwisko, które postanowił wcześniej sprawdzić. Przyszło mu to do głowy w siedzibie CIA, w gabinecie Jamesa Greera. Dzięki tej dostawie zdobędę reputację, myślał Henry Tucker. Patrzył jak Rick i Billy kończą ładować towar. Część trafi do Nowego Jorku. Aż dotąd Henry był ambitnym człowiekiem spoza dotychczasowego układu sił, właściwie intruzem. Dostarczył jednak dość heroiny, żeby ludzie zainteresowali się nim i jego partnerami. Nie tylko jego heroina budziła zainteresowanie, ale i fakt, że miał współpracowników. A teraz sytuacja całkowicie się zmieniła. Stał się elementem układu. Odtąd będzie postrzegany jako poważny biznesmen, bo bieżąca dostawa zaspokoi potrzeby rynku w Baltimore i Filadelfii na jakiś miesiąc. Może mniej, jeśli sieć dystrybucji rzeczywiście jest tak sprawna, jak utrzymywano. Reszta zostanie ochoczo wykupiona przez sprzedawców z Nowego Jorku, w którym nastąpiła nagła nadwyżka popytu nad podażą z powodu dużej wpadki. Po długim czasie wykonywania małych kroczków przyszedł czas na wielki skok. Billy włączył radio, żeby posłuchać wiadomości sportowych. Trafił jednak na prognozę pogody. - Cieszę się, że już jedziemy - odezwał się. - Nadchodzi burza. Tucker wyjrzał przez okno. Niebo było czyste. - Nie mamy czym się martwić - zapewnił. Pierre uwielbiał Nowy Orlean. Było to miasto zanurzone w europejskiej tradycji; łączyło czar Starego Świata z amerykańskim dynamizmem. Miało bogatą historię - władali nim Francuzi, a także Hiszpanie. Nigdy nie oderwało się całkiem od swoich korzeni. Zachowało nawet kodeks karny nieprzystający do tego, który obowiązywał w pozostałych czterdziestu dziewięciu stanach. Władze federalne nierzadko miały problemy ze znajomościąjego przepisów. Miejscowa gwara też bywała niezrozumiała, ponieważ wielu mieszkańców mieszało angielski z francuskim-czy też czymś, co nazywali francuskim. Przodkowie Pierre'a Lamarcka byli Akadyjczykami. Część jego dalszych krewnych wciąż mieszkała na pobliskich mokradłach. Jednak ich niecodzienne zwyczaje, które dla turystów były atrakcją, a dla innych wygodnym i zakorzenionym w tradycji życiem, nie interesowały go. Stanowiły dla niego tylko swego rodzaju punkt odniesienia, coś, co wyróżniało go spomiędzy innych sutenerów. Nie było mu łatwo się wyróżniać, bo ten zawód wymagał od każdego 198 roztaczania określonej aury. Pierre akcentował swoją wyjątkowość, nosząc biały trzyczęściowy garnitur, białą koszulę z długimi rękawami i czerwony jednolity krawat. Chciał bowiem uchodzić za szanowanego, choć ostentacyjnie noszącego się miejscowego biznesmena. Jego wizerunku dopełniał jasnobeżowy cadillac. Wystrzegał się wymyślnych ornamentów, jakie umieszczali na swoich samochodach niektórzy inni stręczyciele; nie doczepiał błyszczących, fałszywych rur wydechowych. Pewien człowiek, udający Teksańczyka, zamontował nawet na masce swojego lincolna rogi wołu. W rzeczywistości chłopak był śmieciem z dolnej Alabamy i nie potrafił należycie traktować swoich dziewczyn. Lamarck chełpił się umiejętnościami w tym zakresie. Otworzył drzwi samochodu swojemu najnowszemu nabytkowi. Dziewczynka miała piętnaście lat, niewinny wygląd i delikatne ruchy, co czyniło ją interesującą i ponętną, wyróżniało spośród ośmioosobowego stadka, które pracowało na niego. Niecodzienną uprzejmość Pierre'a zdobyła wcześniej w ciągu dnia, oferując mu specjalną obsługę. Silnik cadillaca zapalił natychmiast i Lamarck ruszył do pracy. Była dziewiętnasta trzydzieści. Nocne życie w Nowym Orleanie zaczynało się wcześnie i kończyło późno. W mieście odbywał się akurat jakiś zjazd, dystrybutorów czegoś tam czy inny. Nowy Orlean przyciągał organizatorów mnóstwa zjazdów i wiązały się one zawsze ze wzrostem przychodów Pierre'a. Zapowiadała się ciepła i dochodowa noc. To musi być on, pomyślał Kelly, siedząc kilkaset metrów dalej za kierownicą wypożyczonego samochodu. Któż inny miałby na sobie trzyczęściowy garnitur i przebywał w towarzystwie dziewczynki w obcisłej minispódniczce? Na pewno nie agent ubezpieczeniowy. Nawet z tej odległości widać było tanią, krzykliwą biżuterię, jaką miała na sobie dziewczynka. John uruchomił silnik i ruszył za sutenerem. Ile może tu być jasnych cadillaców? -zastanawiał się. Przejechali rzekę. Łatwo było śledzić duży beżowy samochód; trzymał się trzy pojazdy od niego. Raz tylko musiał przejechać na czerwonym świetle, ryzykując mandat. Cadillac zatrzymał się przed jakimś hotelem. Dziewczynka wysiadła. Szła rozkołysanym krokiem prostytutki - a jednocześnie czuło się w nim rezerwę. John nie chciał widzieć z bliska jej twarzy; bał się, jakie może mieć w nim później wspomnienia. To nie była noc na emocje. A właśnie emocje spowodowały, że podjął się swojego zadania. EmocJe wywołane przez tragiczne wydarzenie. Wiedział, że będą go dręczyć Przez resztę życia, ale musiał sobie jakoś z nimi radzić. W końcu po to tu Pojechał. 199 Cadillac ruszył i zatrzymał się kilka przecznic dalej; kierowca znalazł wolne miejsce do zaparkowania przed podejrzanie wyglądającym jaskrawo wymalowanym barem. Znajdował się w pobliżu eleganckich' hoteli i firm; można było tam dotrzeć w krótkim czasie, nie oddalając się zbytnio od bezpiecznej okolicy. Pod lokal zajeżdżały co chwila taksówki. Widocznie instytucja była znana. John zaparkował trzy przecznice od niej. Miał dwa powody, aby zatrzymać się tak daleko. Po pierwsze, idąc ulicą Decatur, zaznajamiał się z atmosferą okolicy i oglądał miejsca, w których być może rozegra się cała akcja. Czekała go długa, ciężka noc. Co jakiś czas uśmiechały się do niego dziewczyny w krótkich spódniczkach' robiły to tak mechanicznie, jak semafory zmieniały światła z czerwonych na zielone. Szedł dalej, rozglądając się uważnie. Specjalnie ubrał się w ciemny luźny garnitur, który nie zwracał uwagi i pasował do gorącego i wilgotnego klimatu. Był na tyle elegancki, że wyglądał w nim na człowieka, któremu dość dobrze się powodzi; choć nie na bogacza. Szedł zdecydowanym krokiem, żeby nikt go nie zaczepiał. Chciał robić wrażenie mężczyzny, który wie, czego chce, a tego wieczoru chce zaspokoić swoje żądze w jakimś dyskretnym miejscu. Wszedł do Chats Sauvages o dwudziestej siedemnaście. Bar był wypełniony papierosowym dymem i hałasem. W głębi sali grał trzyosobowy zespół rockowy. Był nawet mały parkiet, na którym młodzi ludzie poruszali się w rytm muzyki. Był też Pierre Lamarck. Siedział przy narożnym stoliku, w towarzystwie kilkorga znajomych. Kelly skierował się do toalety, żeby dokładniej obejrzeć lokal. Miał drugie wejście, ale znajdowało się dalej od stolika Lamarcka niż to, którym John wszedł. Najbliższa droga sutenera do jego beżowego cadillaca wiodła koło miejsca, które Kelly zajął przy barze. Zamówił piwo i odwrócił się przodem do zespołu, udając, że skupia uwagę na muzyce. O wpół do dziesiątej do Lamarcka podeszły dwie młode kobiety. Jedna usiadła mu na kolanach, a druga zaczęła delikatnie gryźć jego ucho. Mężczyźni siedzący przy stoliku patrzyli na to bez specjalnego zainteresowania. W pewnym momencie każda z kobiet podała coś Lamarckowi. Kelly nie widział, co to było, bo patrzył akurat na zespół; nie mógł zbyt często spoglądać na stolik stręczyciela. Ten rozwiałjednak wszelkie wątpliwości Johna - ostentacyjnie rozwinął banknoty, a potem dołączył je do grubego zwitka, który wyciągnął z kieszeni. John pamiętał, że pu' bliczne pokazywanie pieniędzy jest ważnym elementem aury sutenera. Kobiety odeszły, a na ich miejsce przyszły kolejne, i jeszcze następne; wydawało się, że przybywają ciągłym strumieniem. Niektóre oddawały 200 pieniądze Lamarckowi, inne jednemu lub drugiemu z jego towarzyszy. Stręczyciele sączyli drinki, płacili za nie gotówką, dowcipkowali na temat obsługującej ich kelnerki, a nawet obmacywali od czasu do czasu, przepraszając ją zaraz potem sutymi napiwkami. Kelly zdjął marynarkę i podwinął rękawy koszuli, aby pokazać tym, którzy rządzili barem, swoje drugie oblicze. Ograniczył się do dwóch piw. Pił je tak wolno, jak tylko mógł- Wieczór był zdecydowanie niemiły i monotonny, lecz John skupił się na dostrzeganiu wszystkiego, co warto było zauważyć. Patrzył, kto do kogo podchodzi, kto pojawia się na krótko, kto zostaje, kto tkwi w jednym miejscu. Po pewnym czasie zidentyfikował już szereg postaci, którym nadał na swoje potrzeby imiona. Przede wszystkim dbał, aby nie przeoczyć niczego, co dotyczyło Lamarcka, który nie zdjął marynarki i przez cały czas siedział plecami do ściany. Z pozostałymi dwoma sutenerami rozmawiał jak ze starymi znajomymi, ale bez otwartości charakterystycznej dla prawdziwych przyjaciół. Ich żarty były afektowane, wykonywali przesadne gesty. Nie siedzieli tu dla towarzystwa, tylko dla pieniędzy. Nawet alfonsi są samotni, pomyślał Kelly. Szukają podobnych sobie, ale to tylko powierzchowne znajomości. Nieważne. Ważne, że skoro przy tej temperaturze Lamarck nie zdejmuje marynarki, to znaczy, że ma przy sobie broń. Kiedy minęła północ, John włożył marynarkę i znów poszedł do toalety. W kabinie wyjął ze spodni pistolet maszynowy i przypiął go do paska. Powinien już spalić dwa piwa, które wypił, a jeśli nawet nie do końca, nie stępiły chyba zbyt mocno jego zmysłów. Miał nadzieję, że się nie myli co do tych piw... Dobrze wybrał porę. Myjąc ręce po raz piąty, zobaczył w lustrze, że drzwi się otwierają. Mignęły ciemne włosy i biały garnitur. John czekał, aż usłyszy wpadający do muszli strumień moczu. Lamarck należał do mężczyzn dbających o higienę, więc oczy ich obu spotkały się w lustrze. - Przepraszam - odezwał się sutener. Kelly ustąpił mu miejsca przy umywalce i zaczął wycierać dłonie papierowym ręcznikiem. - Podobają mi się te panie - powiedział cicho. - Mmf?... -wydał z siebie nieokreślony dźwięk Lamarck, który wy- Pił co najmniej sześć drinków. Jego wątroba nie pracowała dostatecznie szybko, aby je zneutralizować. - Te, które do pana podchodzą- ciągnął John. Zniżył głos. - One... Pracują dla pana, prawda? - Można tak powiedzieć, człowieku... - Pierre wyjął grzebień, aby Poprawić fryzurę. - A dlaczego pytasz? - Skorzystałbym z kilku... - powiedział z udawanym wstydem Kelly. 201 - Kilku? Czy aby na pewno dasz sobie radę, chłopie? - Jestem w mieście z kilkoma kumplami. Jeden ma urodziny i... - Prywatka! - ucieszył się sutener. - Właśnie... - John udawał zawstydzonego, choć wychodził raczej na niezdarę. Tym lepiej. - Ilu dziewczyn pan potrzebuje? - Trzech... no, może czterech. Możemy omówić to na zewnątrz? Chy- ba muszę wyjść na chwilę na powietrze. - Jasne. Tylko umyję ręce, dobrze? - Będę stał przed drzwiami. Na ulicy panował spokój. Mimo specyficznego charakteru tego miasta, w środku tygodnia o tej porze nie było na chodnikach tłumu - choć pusto także nie było. Kelly stał spokojnie, nie patrząc na drzwi. Sutener położył mu dłoń na plecach w przyjaznym geście. - Nie ma się czego wstydzić. Każdy potrzebuje trochę rozrywki, zwłaszcza kiedy jest daleko od domu, no nie? - Oczywiście... Zapłacę dobrą cenę! - John wyszczerzył zęby, niby z zakłopotaniem. Lamarck uśmiechnął się od ucha do ucha, żeby uspokoić młodego mężczyznę, który robił na nim wrażenie hodowcy kurczaków czy kogoś w tym rodzaju. - Za moje panie trzeba dobrze płacić! Czy potrzebuje pan jeszcze czegoś? Kelly odkaszlnął i odszedł parę kroków, mając nadzieję, że stręczyciel pójdzie za nim. Zrobił to. - Może jeszcze trochę... no wie pan. Czegoś. Co pomoże nam do brze się bawić... - Da się zrobić. - Zbliżali się do małej uliczki. - Ja już chyba pana spotkałem parę lat temu - powiedział John. - Lepiej pamiętam dziewczynę, miała na imię... zaraz... Pam? Tak, Pam. Taka szczupła szatynka. - A tak, była niezła! Już u mnie nie pracuje - odparł bez zająknienia Lamarck. - Ale mam jeszcze lepsze. Dla mężczyzn spragnionych kobie cego ciała zawsze dysponuję świeżymi dziewczynami. - Widziałem! - Kelly sięgnął za pasek. - Chyba wszystkie są na tym... to znaczy, biorą coś, co sprawia, że jest jeszcze... - Proszek szczęścia, chłopie. Dlatego zawsze mają nastrój do zaba wy. Kobieta musi mieć odpowiednie podejście do klienta! - Lamarck przystanął i rozejrzał się, może w obawie przed policją. Była to sytuacja korzystna dla Johna. Za jego plecami znajdowała się skąpo oświetlona, 202 ograniczona ceglanymi murami droga ucieczki. Uliczka była pusta, jeśli nie liczyć puszek i bezpańskich kotów. Widać było jej drugi, otwarty koniec. -No dobrze-powiedział Pierre. -Zastanówmy się. Cztery dziewczyny na resztę wieczoru plus coś na rozkręcenie przyjęcia... Pięć stów powinno wystarczyć. Moje dziewczęta nie są tanie, ale ich usługi z pewnością wynagrodzą panu... - Ręce do góry! - syknął Kelly, przystawiając colta do piersi sute nera. - Człowieku, to bardzo głupi pomysł... - zaczął Lamarck. - Kłótnia z wycelowaną w ciebie lufą jest jeszcze głupsza - prze rwał mu John. - Obróć się i idź przed siebie, to może zdołasz wrócić dzisiaj do baru na ostatnią szklaneczkę przed snem. - Musisz naprawdę potrzebować pieniędzy, żeby próbować czegoś tak durnego - mruknął sutener, próbując nastraszyć napastnika. - Czyżbyś uważał, że warto umierać za zwitek banknotów? Lamarck zastanowił się chwilę i posłusznie ruszył przed siebie. Kie dy przeszli pięćdziesiąt metrów, Kelly rzucił: - Stój! Lewą ręką złapał sutenera za szyję i pchnął go na ścianę. Rozejrzał się i nasłuchiwał chwilę. Wokół panowała cisza. - Podaj mi swoją broń, tylko ostrożnie! - Nie mam... Pierre usłyszał tuż przy uchu szczęk odbezpieczanego pistoletu. - Czy ja wyglądam na głupca? - Dobrze, dobrze!... - Lamarck był teraz bardzo zdenerwowany. - Spokojnie. To tylko pieniądze. - Mądry jesteś - pochwalił John. Jego oczom ukazał się mały pisto let maszynowy. Włożył palec wskazujący w osłonę spustu. Nie chciał zostawiać na pistolecie odcisków palców. I tak bardzo ryzykował. Scho wał pistolet do kieszeni marynarki. - Zobaczmy teraz te banknoty. - Robi się, chłopie! - Lamarck całkiem stracił rezon. Sprawiło to Kelly'emu satysfakcję, choć zdawał sobie sprawę, że człowiek ogarnięty paniką może zrobić coś głupiego, całkiem nieprzewidywalnego. - Dziękuję - powiedział grzecznie, żeby uspokoić sutenera. Ten odwrócił powoli głowę. Wydawał się nagle nieco trzeźwiejszy. - Chwileczkę! Powiedział pan, że znał Pam... - Znałem. - Dlaczego... - Pierre urwał, zobaczywszy skąpaną w ciemności twarz, a w niej błyszczące oczy napastnika. 203 - Jesteś jednym z ludzi, którzy zrujnowali jej życie! Lamarck poczuł się znieważony. - Ależ człowieku, przecież ona sama do mnie przyszła! - rzucił. - A ty szpikowałeś ją prochami, żeby dobrze się bawiła, prawda? - To wszystko w ramach wspólnych interesów! No i co, poznałeś ją, dobrze się pieprzyła - czy nie?! - Bardzo dobrze. - Powinienem był ją lepiej wyćwiczyć; żebyś mógł mieć ją znowu, zamiast... - Ona nie żyje - przerwał Kelly, sięgając do kieszeni. - Ktoś ją za mordował. - No to co? - irytował się Lamarck. - To nie ja! - Miał wrażenie, jakby znajdował się na jakimś dziwnym egzaminie, być może ostatnim w jego życiu. - Wiem, że to nie ty. - John nakręcił tłumik na pistolet. Lamarck zobaczył to; jego oczy przystosowały się w końcu do ciemności. - Więc dlaczego to robisz?! - sapnął. Był zbyt sparaliżowany stra chem, żeby krzyczeć. Jeszcze przed chwilą toczyła się normalna, niewy- różniająca się niczym noc w barze, a tu nagle jego życie miało skończyć się niespodziewanie w ciemnej uliczce, zaledwie paręnaście metrów obok. Musiał się przynajmniej dowiedzieć dlaczego. Wydawało mu się to waż niejsze od próby ucieczki. Wiedział, że i tak byłaby daremna. Kelly zastanawiał się przez moment. Mógł zmyślić cokolwiek, ale stwierdził, że uczciwie będzie powiedzieć umierającemu prawdę. - Żeby nabrać wprawy. Zabił go. Rozdział 14 PRZERABIANIE LEKCJI Poranny lot powrotny z Nowego Orleanu do Waszyngtonu był za krótki, żeby wyświetlić film. Śniadanie John już jadł. Ograniczył się więc do szklaneczki soku i wyglądał od czasu do czasu przez okno. Cieszył się, że samolot jest zapełniony tylko w około jednej trzeciej - mógł skupić się na analizie przeprowadzonej akcji. Nabrał tego zwyczaju podczas służby w SEAL. W Trzeciej Grupie Operacji Specjalnych po każdych ćwiczeniach gromadzono się na coś, co różni dowódcy różnie nazywali, na przykład „krytyka działania". 204 pierwszy błąd popełnił, bo chciał zobaczyć, jak umiera Lamarck, a zapomniał, że z rany w głowie często tryska krew. W związku z tym stanął zbyt blisko. Odskoczył, ale strumień krwi i tak go sięgnął. Na szczęście był to jedyny popełniony przez niego błąd, a na ciemnym ubraniu plamy były mało widoczne. Dwie śruby, które John dodał do górnej części pistoletu, przytrzymywały płócienny woreczek; sam go uszył. Łuski trafiły do niego, a więc policja ich nie znajdzie. Widziano go tylko w barze, był tam jednak tylko jedną z wielu anonimowych twarzy; stali bywalcy mieli zresztą bez wątpienia zwyczaj zachowywania dyskrecji. Dobrze, choć pospiesznie, wybrał miejsce zabicia Lamarcka. Odszedł potem uliczką, a po chwili wmieszał się w ruch na chodniku. Dotarł do swojego samochodu i wrócił nim do motelu. Tam przebrał się, a zbryzgane krwią spodnie, koszulę i, na wszelki wypadek, nawet slipy włożył do plastykowego worka. Wyniósł je na dwór, przeszedł na drugą stronę ulicy i wrzucił worek do jednego z pojemników przy supermarkecie. Jeśli nawet śmieciarze zauważą zakrwawione ubranie, pomyślą, że wyrzucił je nieostrożny rzeźnik. Rozmawiając ze stręczycielem, nie był obserwowany przez nikogo. Na chodniku było ciemno, więc nikt nie mógłby go rozpoznać. Może przypadkowy przechodzień, który znał Lamarcka, mógłby opisać policji w przybliżeniu wzrost i budowę Kelly'ego, ale niewiele więcej. John oceniał, że takie ryzyko warto było ponieść. Oczywistym motywem zabicia sutenera wydawał się rabunek. Kelly zabrał mu tysiąc czterysta siedemdziesiąt dolarów. Pomyślał, że gotówka mu się przyda, a gdyby jej nie wziął, policja wiedziałaby, że czynu nie dokonał przypadkowy rabuś. Techniczna strona całej akcji - John nie potrafił nazywać jej w myśli zbrodnią- została wykonana bez zarzutu. Co ze stroną psychologiczną? Eliminując -jak to określił - Pierre'a Lamarcka, chciał sprawdzić swoje nerwy. Był to swoisty eksperyment polowy. Rezultaty go zaskoczyły. Już od lat nie brał udziału w walce i spodziewał się, że po akcji może dostać drżączki. Zdarzało mu się to nieraz. Ale mimo że gdy oddalał się od ciała Lamarcka, czuł się nieswojo; zaraz potem szedł już do samochodu pewnym krokiem, choć w naPięciu. Tak samo wielokrotnie czuł się w Wietnamie. Miał wrażenie, jakby u^ało mu się wrócić do dawnych czasów. Rejestrował kolejne znane mu niegdyś uczucia, jakby oglądał film szkoleniowy własnej produkcji. Zrobił się uważniejszy - miał wrażenie, że wyostrzyły mu się zmysły. W tym momencie mocno docierało do mnie, że żyję, pomyślał. Było mu trochę głuPio, że doznał takiego odczucia w związku z zabiciem kogoś, uznał 205 jednak, że Lamarck już dawno utracił prawo do życia. Osoba- John nie potrafił myśleć o nim jak o człowieku - która wykorzystywała w taki sposób bezradne dziewczyny, nie zasługiwała na to, aby chodzić po ziemi. Może Lamarck tylko raz zszedł z dobrej drogi i potem jakoś samo się dalej potoczyło; może nie kochała go matka albo bił ojciec. Być może wzrastał w środowisku patologicznym, w biedzie, chodził do fatalnej szkoły. Wszystko to jednak powinno interesować raczej psychiatrów czy pracowników socjalnych. Pierre Lamarck zachowywał się na tyle normalnie, że w swoim środowisku był postrzegany jako zdrowa psychicznie osoba; Kelly'ego interesowało tylko to, czy sutener samodzielnie kierował swoim życiem, czy postępował według własnej wolnej woli. Niewątpliwie tak było. A John dawno temu doszedł do wniosku, że każdy, kto decyduje się na niewłaściwe działanie, powinien zdawać sobie sprawę z możliwych konsekwencji. Każda dziewczyna, jaką wykorzystywali stręczyciele, mogła mieć ojca, matkę, siostrę, brata czy chłopaka, którego - czy którą- opanował straszliwy gniew skierowany przeciw stręczycielowi, w bezwzględny sposób niszczącemu życie ukochanej osobie. Lamarck wiedział o tym i decydował się, z mniejszym czy większym prawdopodobieństwem, ryzykować życie. A hazard oznacza, że czasami się przegrywa, myślał Kelly. Jeżeli Pierre Lamarck nie ocenił ryzyka dostatecznie trafnie, to był jego problem, nie mój. Co czuł teraz? Zastanowił się nad tym chwilę. Skupił się, zamknął oczy... Jakiś cichy głos, może sumienie, podpowiadał mu, że powinien coś czuć. Szukał w sobie prawdziwych emocji. Jednak nawet po kilku minutach nie znalazł żadnych. Nie żałował Lamarcka, nie było mu szkoda, że stręczyciel zszedł z tego świata; nie miał także wyrzutów sumienia. Pierre Lamarck nic dla niego nie znaczył i prawdopodobnie nikt nie będzie go opłakiwał. Najwyżej jego prostytutki - Kelly naliczył ich w barze pięć - zostaną bez sutenera; ale wówczas może któraś z nich przemyśli swoje życie i postanowi zejść ze złej drogi? Było to mało prawdopodobne, lecz niewykluczone. John miał poczucie rzeczywistości i wiedział, że nie zdoła naprawić całego świata. Ale był również idealistą i uważał, że owa niemożność nie oznacza, iż ma nie likwidować poje' dynczych, konkretnych przypadków zła. Co czuł po wyeliminowaniu Pierre'a Lamarcka? Nic. Tylko swego rodzaju ulgę, jaką ma zawodowiec po wykonaniu trudnego i ryzykownego zadania. Nie była to jednak satysfakcja z powodu tego, co zrobił. Wie' dział, że kończąc ziemski żywot Lamarcka, usunął z powierzchni ziemi coś, co wyrządzało krzywdę ludziom. Jego samego nie wzbogaciło to w żaden sposób. Pieniądze wziął, aby zatrzeć ślady; nie były jego celem- 206 ale uważał, że pomścił cierpienia i śmierć Pam. Jego stosunek do nich nie zmienił się wiele. Było tak, jakby zabił kąśliwego owada - po zrobieniu czegoś takiego żyje się po prostu dalej, robiąc to co przedtem. Nie będzie się starał tłumaczyć sobie, że jest inaczej. Sumienie nie dręczyło go i pewnie nie będzie; to mu na razie wystarczało. Uznał swój eksperyment za udany. Po odpowiednim przygotowaniu psychicznym i fizycznym udowodnił sobie, że sprosta czekającemu go zadaniu. Skoncentrował się na nim. Zabił już w życiu wielu ludzi lepszych niż Pierre Lamarck. Teraz skupi się na zabiciu gorszych od niego. Greer miał satysfakcję z tego, że tym razem to oni jego odwiedzili. W gruncie rzeczy CIA była bardziej gościnna niż sztaby w Pentagonie. Zarezerwował dla przybyszów miejsca na parkingu dla ważnych gości, a także bezpieczną salę narad. Pod Pentagonem zawsze trudno znaleźć odpowiednie miejsce do zaparkowania admiralskiego samochodu. Cas Podulski zajął miejsce na końcu sali, przy kratce szybu wentylacyjnego, żeby nikomu nie przeszkadzało jego palenie. - Nie myliłeś się, Dutch, co do tego chłopaka - zaczął Greer, poda jąc zebranym kopie notatek Kelly'ego, które dostarczono przed dwoma dniami. - Ktoś powinien przyłożyć mu pistolet do głowy i siłą wprowadzić do kancelarii szefa sztabu. Stałby się podobny do nas. Podulski zachichotał. - Nic dziwnego, że broni się, jak może. - A ja uważałbym, zanim wycelowałbym w niego broń - dorzucił Greer, również uśmiechając się pod nosem. - W zeszłym tygodniu spę dziłem cały wieczór na czytaniu jego teczki. Ten człowiek na polu walki jest po prostu niepohamowany. - Niepohamowany? - powtórzył z nutą dezaprobaty Maxwell. - Chcesz powiedzieć, że nie brakuje mu odwagi ani zapału? - Nie brakuje. Ale chodzi mi o to, że atakuje z własnej inicjatywy. Służył kolejno pod trzema dowódcami i wszyscy stawali za każdą jego samodzielną akcją; poza jednym przypadkiem. - "Sztuczny Kwiat"? Ten major, oficer polityczny, którego zabił? - Tak. Porucznik dowodzący pododdziałem wściekł się na Kelly'ego. Ale jeżeli to prawda, na co musiał patrzeć John, można winić go jedynie za ryzykanctwo. Uderzył, nie zastanawiając się wiele. - Ja też to czytałem, Jamesie - odezwał się Podulski. - Wątpię, żebym sam zdołał się powstrzymać. - Cóż, pilot myśliwski zawsze pozostanie sobą, pomyślał. - Patrzcie, nawet język, jakim pisze, jest na dobrym 207 poziomie! - Casimir do tej pory miał nie najlepszą wymowę, ale pracowicie zgłębił wszelkie arkana angielszczyzny, która stała się jego no- wym językiem. - Ukończył jezuickie liceum - zauważył Greer. - Przeanalizowa łem naszą wewnętrzną ocenę operacji „Herszt". Analiza Kelly'ego jest z nią zgodna we wszystkich głównych punktach; z tym że John doszedł do kilku dodatkowych wniosków. - Kto robił analizę dla CIA? - spytał Maxwell. - Robert Ritter. To specjalista z Europy, sprowadzony do nas przez Agencję. Jest dobry; oszczędny w słowach, ale za to wie, jak pracować w polu. - Pracuje w sekcji operacyjnej? - Tak. Zrobił dobrą robotę przy operacji „Stacja Budapeszt". - Dlaczego - zainteresował się Podulski - polecili ocenić „Herszta" człowiekowi od operacji polowych? - Sam znasz odpowiedź, Cas - rzucił Maxwell. - Jeśli operacja „Zielony Bukszpan" stanie się faktem, będzie nam potrzebny agent z sekcji operacyjnej CIA - powiedział Greer. - Musi nam się udać. Ja nie mam już siły, żeby robić wszystko samemu. Zgadza cie się? - Powiódł wzrokiem po twarzach przyjaciół. Dutch i Cas nie chętnie pokiwali głowami. - Czy możemy mu ufać? - spytał Podulski. Ta kwestia niepokoiła ich wszystkich. - To nie on zdradził operację „Herszt". Jim Angleton zajmuje się teraz tą sprawą. Właśnie on wpadł na pomysł, żeby sprowadzić Rittera. Wiecie, jestem tu nowy. Ritter orientuje się w mechanizmach działania centrali Agencji lepiej niż ja. I jest człowiekiem czynu, podczas gdy ja- tylko analitykiem. Ma bardzo wysokie morale. Zaryzykował utratę pra cy, aby ochronić swojego agenta, który pracował w strukturze GRU. Nad szedł czas, żeby wydostać go stamtąd, a te wymoczki od podejmowania decyzji stwierdziły, że pora jest nieodpowiednia, bo trwająrozmowy po kojowe. Nie dali zgody. Ritter i tak wydostał agenta. Potem okazało się, że Rosjanin miał ze sobą coś, co było potrzebne Departamentowi Stanu, i tylko dzięki temu nie wyrzucono Rittera ani nie zniszczono mu kariery. - Krawaciarzowi, który był dyrektorem Rittera, ta sprawa specjalnie nie pomogła, dodał w myśli Greer. Ale akurat bez niego CIA spokojnie so bie radzi. - To awanturnik? - dopytywał się Maxwell. - Był po prostu lojalny wobec swojego człowieka. W tym budynku zbyt często zapomina się o takich rzeczach. 208 - Więc chłopak jest podobny do nas - odezwał się Podulski. - Dołącz go do operacji - orzekł Maxwell. - Ale powiedz mu, że jeśli kiedykolwiek odkryję, że jakiś cywil z tego budynku zaprzepaścił szansę wydostania jeńców z Wietnamu, osobiście pojadę do Pax River, osobiście poprowadzę A-4 i osobiście zrzucę napalm na jego dom. - Powinieneś pozwolić to zrobić mnie - wtrącił z uśmiechem Cas. -Zawsze lepiej mi szło zrzucanie różnych rzeczy. Poza tym wylatałem na A-4 sześćset godzin. - A co z Kellym? - spytał Maxwell. - W tej chwili pracuje tu pod nazwiskiem Clark. Jeśli będzie nam potrzebny, możemy lepiej go wykorzystać jako cywila. Nigdy nie zdobędzie się na to, żeby zostać oficerem, ale cywil nie musi się martwić o stopień wojskowy. - Dobrze - zgodził się Dutch. Wygodnie było mieć byłego maryna rza w CIA. John i tak będzie mu podlegał, zachowując, mimo cywilnego ubrania, pełną wojskową dyscyplinę. - Jeśli dojdzie do fazy ćwiczeń, gdzie będziemy ją przeprowadzać? - W bazie marines w Quantico. Generał Young to mój kumpel z daw nych czasów. Lotnik. Rozumie, o co chodzi. - Kończyliśmy razem z Martym szkołę pilotów doświadczalnych - poinformował Cas. - Z tego, co pisze Kelly, nie potrzebujemy wielkiego oddziału. Zawsze byłem zdania, że do operacji „Herszt" użyto zbyt du żych sił. Wiecie, jeżeli uda nam się „Zielony Bukszpan", będziemy mu sieli uzyskać wreszcie dla Johna Medal Honoru. - Mówisz o kilku rzeczach naraz - zauważył Maxwell. - Zawiado misz nas, Jamesie, jeśli Angleton coś wykryje? - Macie to jak w banku. Jeśli pracuje u nas zły człowiek, dostanie my go. Dobrze znam Jima Angletona. Potrafi znaleźć igłę w stogu siana. Admirałowie wyszli z sali. James ustalił spotkanie z Robertem Ritterem. John Kelly został na razie pozostawiony w spokoju. Wciągnięcie Rittera w sprawę było teraz ważniejsze. Organizowanie operacji postępowało naprzód, wciąż po cichu. . lotniska to dogodne miejsca do załatwiania wielu spraw. Człowiek Jest tam anonimowy, wokół pełno automatów telefonicznych. Czekając na bagaż, Kelly zadzwonił do Greera. - Słucham, Greer - odezwał się admirał. - Tu Clark. - John uśmiechnął się. Czuł się, jakby bawił się w Jamesa Bonda. - Wylądowałem. Czy nadal chce pan spotkać się ze mną dziś po Południu? 209 - Nie, jestem zajęty. - Greer zajrzał do notesu. - Umówmy się na wtorek. Powiedzmy... piętnasta trzydzieści. Może pan przyjechać samo chodem. Niech pan mi poda markę i numer rejestracyjny. Kelly podał żądane informacje, zaskoczony, że admirał nie ma dla niego czasu. - Czy otrzymał pan moje notatki? - upewnił się. - Tak. Wykonał pan świetną robotę. Omówimy pana wnioski we wtorek. Jesteśmy bardzo zadowoleni z pańskiej pracy. - Dziękuję. - Do zobaczenia we wtorek. - Greer rozłączył się. John odwiesił słuchawkę. - Dzięki i za to - powiedział sam do siebie. Dwadzieścia minut później szedł z bagażami do samochodu. Dotarcie do mieszkania w Baltimore zajęło mu następne pół godziny. Była akurat pora lunchu, zrobił więc sobie dwie kanapki i popił je colą. Nie golił się tego dnia. Gęsty zarost zmieniał od razu wygląd jego twarzy. Stwierdziwszy to, kiedy zobaczył się w lustrze, postanowił go zostawić. Poszedł do sypialni, aby wreszcie się wyspać. Cywilni przedsiębiorcy nie wiedzieli, w czym biorą udział, ale płacono im, więc wykonywali swoją pracę. W końcu o pieniądze im chodziło; musieli wykarmić najbliższych i opłacać mieszkanie. Postawili surowe w swojej prostocie budynki - zwykłe betonowe prostopadłościany o nietypowych proporcjach, pozbawione jakichkolwiek instalacji. W Stanach Zjednoczonych zwykle nie budowało się niczego takiego. Kształt budynków wydawał się konstruktorom jak wzięty z zagranicznego podręcznika. Ktoś sprawdził, że wszystkie podane na planach wymiary były okrągłe w metrach, nie w stopach i calach, na które najwyraźniej je przeliczono zgodnie z amerykańskim prawem budowlanym. Praca była łatwa. Część robotników stanowili byli wojskowi. Na przemian cieszyli się i denerwowali tym, że pracują w wielkiej bazie marines położonej pośród zalesionych wzgórz północnej Wirginii. Jadąc na budowę, widzieli oddziały kandydatów na komandosów, biegające rano wzdłuż dróg. Tego ranka jeden z byłych kaprali Pierwszego Pułku Marines zastanawiał się, ilu z tych inteligentnych młodych chłopców o ogolonych głowach zostanie przyjętych do służby? Ilu zostanie wysłanych do Wietnamu? Ilu wróci przedwcześnie, w stalowych trumnach? Nie mógł tego przewidzieć ani nie miał na to żadnego wpływu. Odsłużył swoje na tej straszliwej wojnie i wrócił nawet nie draśnięty. Do tej pory się dziwił, kiedy o tym myślał, bo zbyt często słyszał wokół siebie przelatujące kule. Był zdumiony, że wciąż żyje. 210 Położono już dachy. Wkrótce budowa się zakończy i były kapral wyjedzie stąd, po zaledwie trzech tygodniach dobrze płatnej pracy. Pracowali przez siedem dni w tygodniu i każdego dnia wyrabiali dużo nadgodzin. Najwyraźniej komuś spieszyło się z tą budową. Była naprawdę dziwna. Na przykład zrobili parking na sto samochodów, wyasfaltowany; ktoś nawet malował teraz na nim pasy. Kto będzie przyjeżdżał do budynków beZ wody i prądu? Najdziwniejsza była jednak praca, jaką zaczął teraz. Dostał ją, bo kierownik budowy go lubił. Instalował urządzenia placu zabaw dla dzieci - huśtawki, zestaw drabinek, piaskownicę, w której zmieściło się pół wywrotki piasku. Wszystko to nadawało się dla przedszkolaków, nie komandosów. Ale praca była pracą i były kapral wraz z dwoma towarzyszami pocił się nad planami, dochodząc do tego, co należy czym i do czego przykręcić. Nie do nich należało zastanawianie się, po co to wszystko. Skoro postanowiono płacić mu za montaż huśtawek dla dzieci, będzie je montował cały dzień, z nadgodzinami włącznie. W ciągu trzech dni pracy na tej budowie zarabiał równowartość miesięcznej raty za dom. Może była to pomylona robota, ale płaca bardzo mu się podobała. Denerwowało go tylko, ile czasu tracił co dzień na dojazd do pracy i powrót. Miał nadzieję, że w Forcie Belvoir będą robić coś podobnie wyjątkowego. Tam mógłby dotrzeć samochodem w ciągu dwudziestu minut. Ale armia działała trochę bardziej racjonalnie niż marines. W końcu trudno się dziwić. - Co nowego? - spytał Peter Henderson. Siedział przy obiedzie ze swoim długoletnim przyjacielem w restauracji niedaleko Kapitelu. Peter był absolwentem Harvardu i młodszym asystentem jednego z senatorów. Jego towarzysz, Wally Hicks, skończył uniwersytet Browna i dostał pra cę w kancelarii Białego Domu. - Bez zmian, stary - odparł Wally z rezygnacją. - Rozmowy poko jowe prowadzą donikąd. Ciągle zabijamy Wietnamczyków, a oni naszych. Obawiam się, że nie dożyjemy pokoju. - To się musi skończyć - zaprotestował Henderson, sięgając po dru gie piwo. - A jeśli nie?... Poznali się w Akademii Andover. Mieszkali w jednym pokoju, zaPrzyjaźnili się. Dzielili się notatkami z zajęć, nawet dziewczynami. Prawdziwą dojrzałość polityczną osiągnęli nie wraz z maturą, ale kilka miesięcy wcześniej, pewnego wtorkowego wieczoru w październiku 1962 roku, kiedy to oglądali w czarno-białym telewizorze przemówienie prezydenta Stanów Zjednoczonych. Mówił, że na Kubie są rakiety. Od kilku 211 dni czytali o tym w gazetach, ale byli już pokoleniem telewizji i rzeczywistość polityczna docierała do nich przede wszystkim za pośrednictwem szklanego ekranu. Obaj byli oszołomieni. Może dość późno, za to zdecydowanie wkroczyli w rzeczywistość, w którą szkoła powinna była wprowadzić ich wcześniej. Ich pokolenie dorastało jednak w spokojnych czasach. Zwłaszcza oni dwaj, pochodzący z bogatych rodzin. Pieniądze rodziców izolowały ich od trudnych realiów. Nagle w jednej chwili dotarła do nich szokująca świadomość: jeszcze dziś wszystko może się nagle skończyć! Na sali wrzały nerwowe rozmowy. Zrozumieli, że są otoczeni celami. Na południowy wschód był Boston, na południowy zachód - baza sił powietrznych Westover, w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów leżały jeszcze dwie bazy podległe dowództwu Strategicznych Sił Powietrznych- Pease i Loring. Była jeszcze baza marynarki w Portsmouth, skąd wypływały atomowe okręty podwodne. Wiedzieli, że jeśli dojdzie do wojny jądrowej, nie przeżyją; zabije ich albo wybuch, albo promieniowanie. A żaden nawet nigdy w życiu nie spał z dziewczyną! Inni chłopcy z akademika chwalili się, że mają to już za sobą; niektórzy może nawet nie kłamali. Peter i Wally nie okłamywali się nawzajem. Ani jednemu, ani drugiemu nigdy nie udało się doprowadzić do upragnionej intymnej sytuacji, mimo że się starali. Jak to możliwe, że świat nie brał pod uwagę ich osobistych potrzeb? Czy nie należeli do elity? Czy ich życie nie miało żadnego znaczenia?! Tamta pamiętna październikowa noc była bezsenna. Peter i Wally przesiedzieli ją, rozmawiając szeptem. Próbowali się pogodzić z nową rzeczywistością- ich świat z wygodnego zmienił się nagle w niebezpieczny. Bez ostrzeżenia. Nie mieli wątpliwości, że muszą znaleźć jakiś sposób, by to zmienić. Po ukończeniu akademii każdy kontynuował naukę gdzie indziej. Uniwersytety Browna i Harvarda dzieliło tylko kilkadziesiąt minut jazdy samochodem, więc ich przyjaźń się rozwijała. Utwierdzali się w celu obranym tamtej nocy. Obaj zrobili magisterium na wydziałach nauk politycznych. Obaj zostali dostrzeżeni przez ważnych ludzi - pomogli im w tym rodzice - i znaleźli miejsca w służbie publicznej, które nie wiązały się z ryzykiem, jakie podejmują ludzie noszący mundury. Kiedy byli w wieku, w którym mogli zostać powołani do Wietnamu, wojna nie rozszerzyła się jeszcze na taką skalę i wystarczył dyskretny telefon któregoś z ich mocodawców do odpowiedniego urzędnika, by pozostali w cywilu. Teraz obaj zajmowali dość pośrednie stanowiska, ale w szczególnych urzędach. Byli asystentami ważnych ludzi. Zamierzali zostać liczą- cymi się politykami jeszcze przed trzydziestką, rzeczywistość ograniczyła jednak ich oczekiwania. Nie zdawali sobie do końca sprawy, że 212 w pewnym stopniu już realizowali marzenia. Przeglądali bowiem informacje przeznaczone dla swoich szefów i decydowali o tym, co i w jakim porządku pojawiało się na ich biurkach. Dzięki temu mieli realny wpływ na podejmowanie przez nich decyzji. Mieli też dostęp do wielu, często poufnych danych. Wskutek tego Hicks i Henderson wiedzieli na temat niejednej sprawy więcej niż ich szefowie. I pasowało im to, bo uważali, że lepiej od nich rozumieją ważne wydarzenia. Dla dwójki młodych ludzi wszystko było jasne. Wojna jest złem, którego należy unikać za wszelką cenę. A gdy to niemożliwe, należy jak najszybciej ją zakończyć. Bo wojna oznacza zabijanie, wszelkie możliwe okropieństwa. Jeśli nie będzie wojen, może ludzie nauczą się wreszcie rozwiązywać konflikty pokojowo. Idea ta była dla Petera i Wally'ego tak oczywista, że dziwili się, iż tak wielu ludzi wciąż jej nie rozumie. Oni odkryli tę prostą prawdę jeszcze w szkole średniej! Wally Hicks pracował w Białym Domu, a więc w miejscu gdzie podejmowano kluczowe decyzje polityczne. Dzielił się jednak wszystkim ze swoim przyjacielem. Nie było to nic złego, bo obaj mieli oficjalny dostęp do poufnych informacji. Poza tym Wally potrzebował stymulacji intelektualnej, jaką dawały mu rozmowy z Peterem, którego rozumiał i któremu ufał. Nie wiedział, że Henderson robi coś bez jego wiedzy. Peter nie miał żadnego wpływu na politykę rządu, postanowił więc uciec się do pomocy z zewnątrz. Podjął tę decyzję po ingerencji w Kambodży. Musiał skorzystać z możliwości jakiejś organizacji, która pomogłaby mu blokować działania rządu stanowiące zagrożenie dla świata. Na ziemi żyli bowiem ludzie, którzy podzielali jego wstręt do wojny, który rozumieli, że nie można zmuszać społeczeństw, aby akceptowały formę rządów, jakiej wcale nie pragną. Po raz pierwszy nawiązał z nimi kontakt na Harvardzie - poznał kolegę, który działał w ruchu pokojowym. Teraz Peter kontaktował się z kimś innym. Powtarzał sobie, że powinien powiedzieć o tym Wally'emu, ale czas nie był na to odpowiedni. Wally mógł go nie zrozumieć. - ...musi i skończy się. - Henderson dał znak kelnerce, żeby przyniosła jeszcze jedno piwo. - Wojna się skończy! Wycofamy się z Wietnamu. Wietnamczycy będą mieli takie władze, jakich sami chcą. Przegramy tę wojnę i to będzie dobre dla Stanów Zjednoczonych, bo dostaniemy nauczkę. Zrozumiemy, gdzie są granice naszej potęgi. Nauczymy Się żyć i pozwalać żyć innym, dawać szansę pokojowi! Kelly wstał parę minut po siedemnastej. Wydarzenia poprzedniego dnia vyczerpały go bardziej, niż sądził; poza tym zawsze czuł się zmęczony po 213 podróży. Teraz był już w pełni wypoczęty - w ciągu ostatniej doby przespał całe jedenaście godzin. Ocenił w lustrze swój gęsty zarost - nie golił się od dwóch dni. Wyglądał dokładnie tak, jak chciał. Wybrał garnitur ciemny i stary. Zaniósł go do pralni i wyprał w gorącej wodzie z dodatkiem dużej ilości wybielacza, żeby kolory wyblakły, a tkanina wydawała się jeszcze starsza. Do tego włożył zniszczone białe skarpetki i tenisówki Koszula była za duża, co odpowiadało jego potrzebom. Włożył perukę, zrobionąz grubych, dość krótkich kruczoczarnych włosów jakiegoś Azjaty. Zmoczył ją najpierw pod kranem i uczesał tak, aby fryzura wyglądała niechlujnie. Pomyślał, że powinien również odpowiednio pachnieć. Natura stworzyła dla niego dodatkową zasłonę - nadeszła zapowiadana burza. Deszcz dopadł go po drodze do volkswagena. John pojechał do pobliskiego sklepu z alkoholem. Kupił butelkę taniego białego wina i papierową torebkę, w której można było ją ukryć. Odkręcił zakrętkę i wylał do rynsztoka mniej więcej połowę zawartości butelki. Nadszedł czas rozpoczęcia akcji. Tym razem będzie inaczej. Nie mógł obejrzeć zawczasu terenu działania, zidentyfikować zagrożeń. Po prostu wystawi się na wielkie niebezpieczeństwo. Przejechał koło miejsca, gdzie ostatnio widział Billy'ego w roadrunnerze. Popatrzył, czy na asfalcie nie ma śladów opon. Nie było. Pokręcił głową. Tamto wydarzenie należało do przeszłości, teraz musiał skupić się na przyszłości. W Wietnamie zawsze bliżej lub dalej znajdowała się linia drzew. W pewnej chwili wjeżdżało się z pola czy wsi do dżungli. Wtedy kończył się chwilowy spokój - człowiek wkraczał w strefę niebezpieczną. Nieprzyjaciel bowiem czaił się w dżungli. Rozglądając się teraz po okolicy, Kelly miał podobne wrażenie. Wprawdzie nie było dżungli, jednak czuł, że wjeżdża w groźny obszar, w którym nastąpi walka na śmierć i życie. Tym razem nie szedł z kilkoma uzbrojonymi towarzyszami, ubrany w maskujący mundur. Był sam, na widoku, jechał starym garbusem. Zaparkował pośród pojazdów w stanie podobnym do jego volkswagena i wysiadł. Ruszył uliczką, na której walały się sterty śmieci. Wytężał zmysły. Pocił się już - to dobrze. Chciał spocić się i śmierdzieć. Wziął łyk wina i wypluł je powoli, tak aby spłynęło mu po brodzie, szyi i ubraniu. Schylił się i nabrał garść brudnego pyłu, który wtarł sobie w dłonie, przedramiona i trochę w twarz. Sypnął nieco we włosy peruki. Kiedy znalazł się u wylotu uliczki, wyglądał już jak zwykły bezdomny pijak, zakała ludzkości. Jeszcze gorzej niż sprzedawcy narkotyków. Zwolnił, szedł niepeW' nym krokiem. Rozglądał się ukradkowo za miejscem, w którym mógłby się przyczaić. Znalazł je bez trudu. W polu widzenia było kilka pustosta- 214 nów. Musiał tylko wybrać dom, z którego będzie miał odpowiednie pole widzenia. Po półgodzinie wybrał budynek stojący na rogu ulic; na piętrach miał duże wykuszowe okna. Wszedł doń tylnymi schodami. Podskoczył ze strachu, natknąwszy się w zniszczonej kuchni na dwa szczury. Cholera! -zaklął w myśli. Wiedział, że to głupie, żeby bać się tych zwierząt, ale ich czarne oczka i łyse ogony napawały go wstrętem. - A niech to! -szepnął. Każdy ma jakiś lęk-jedni boją się pająków, inni węży, jeszcze inni wysokich budynków. John Kelly bał się szczurów. Powoli ruszył w stronę wyjścia, uważając, żeby nie zbliżać się do gryzoni. Ledwie na niego spojrzały. Odeszły o parę kroków; widać jednak było, że mniej boją się Johna niż on ich. Zaklął i zostawił szczury przy ich posiłku. Wszedł na górę po pozbawionych poręczy schodach. Odnalazł narożny pokój z wykuszowymi oknami. Był na siebie wściekły. Jak mógł choć na chwilę stracić rezon z powodu dwóch małych zwierzątek?! Przecież miał znakomitą broń, wystarczającą, żeby sobie z nimi poradzić. Co mogły mu zrobić -zebrać się w batalion i zaatakować ławą? Uśmiechnął się pod nosem na tę myśl. Popatrzył, co widać przez okna, i próbował ocenić, czy sam może być widoczny. Szyby były brudne i popękane; niektórych brakowało. Oba okna miały wygodne parapety, na których mógł siedzieć. Z pokoju rozciągał się dobry widok wzdłuż obu krzyżujących się ulic. Ta część miasta została zabudowana prostokątami - wszystkie ulice biegły ze wschodu na zachód lub z północy na południe. Na dole nie było dość światła, żeby przechodnie mogli widzieć, że w oknie domu znajduje się człowiek. Wyjął małą lornetkę i zaczął się rozglądać. Musiał poznać okolicę. Burza przeszła, pozostawiając w powietrzu wilgoć. Latarnie świeciły niezbyt jasno, przyciągając owady. Wciąż było ciepło, temperatura wynosiła prawie trzydzieści stopni. John pocił się. Żałował, że nie wziął wody do picia. Postanowił na przyszłość nie zapominać o tym. Wytrzyma parę godzin bez wody. Zabrał za to gumę do żucia, pomagała. Odgłosy ulicy różniły się od tych z dżungli. Tam, pośród drzew, słyszał owady, ptaki, nietoperze. Tu - samochody, rozmowy, Psy, wyrzucane puszki. Analizował to, co widzi i słyszy, rozmyślając Wciąż nad akcją, jaką zamierzał przeprowadzić tego wieczoru. Był piątek. Ludzie szykowali się na weekend, robili zakupy. Wyglądało na to, że tego dnia sprzedaż narkotyków idzie dobrze. Zidentyfikował jednego dealera, stał o półtorej przecznicy od niego. Mniej więcej dwudziestoletni chłopak. Miał pomocnika. Obaj chodzili spokojnie; muSieli bezpiecznie się czuć w swoim rejonie. John zastanawiał się, czy walczyli o to miejsce. Handel szedł tu dobrze, chyba mieli stałych klientów. 215 W pewnej chwili obaj podeszli do drogiego importowanego samochodu i wymienili kilka najwyraźniej żartobliwych uwag z jego pasażerami Dokonali transakcji, podali klientom ręce i pomachali za odjeżdżającym autem. Dealer i jego asystent byli mniej więcej podobnego wzrostu i budowy, ale zapamiętał ich, przydzielając pierwszemu imię Archie, a drugiemu - Sagan, ponieważ miał dużą głowę. "Ależ ja byłem niewinny!" Kelly pamiętał dupka, którego przyłapali raz w SEAL na paleniu marihuany - tuż przed wyruszeniem na akcję. Przysłano go prosto po szkoleniu, ale nie było to żadne usprawiedliwienie. Kelly wytłumaczył mu, dlaczego branie udziału w misji bojowej w stanie choćby odrobinę przytępionej świadomości może oznaczać śmierć dla całej drużyny. „Nie przesadzaj, stary; wyluzuj się; wiem, co robię", usłyszał w odpowiedzi. Nie była szczególnie inteligentna i pół minuty później inny żołnierz z drużyny Johna ściągnął go z już byłego członka elitarnej jednostki. Chłopaka odesłano następnego dnia i nigdy więcej się nie pojawił. Był to jedyny przypadek użycia narkotyków w Navy SEAL, o jakim Kelly słyszał. Oczywiście po służbie żołnierze chętnie popijali. Raz John został wysłany wraz z dwoma kolegami na urlop na Tajwan i tam hulali na całego, bez przerwy dokonując jakichś pijackich wyczynów. Ale nikt nie wypijał nawet łyka piwa przed wyruszeniem w pole. Była to kwestia zdrowego rozsądku. John nie słyszał o żadnej jednostce specjalnej, w której pojawiłby się problem zażywania narkotyków przez żołnierzy. Istniał, i to na bardzo poważną skalę, ale w zwykłych oddziałach armii, zwłaszcza w tych, które składały się z wcielonych do wojska chłopaków niemających najmniejszej ochoty iść na wojnę. Dowódcy tamtych oddziałów albo po prostu nie radzili sobie z problemem, albo czuli i myśleli podobnie jak podlegli im żołnierze. Z tego czy innego powodu John nigdy tak naprawdę nie rozmyślał poważnie nad problemem zażywania narkotyków. Niby nic dziwnego -choć z drugiej strony było się nad czym zastanowić. Nie zaprzątał sobie tym głowy. Z rozmiarów plagi zdał sobie sprawę bardzo późno. Teraz obserwował bezpośrednio, jak funkcjonuje. Na drugiej ulicy stał samotny sprzedawca. Miał na sobie prążkowaną koszulę. Kelly nazwał go Charliem Brownem. W ciągu następnych pięciu godzin zidentyfikował jeszcze trzy pary dealerów. Wyglądało na to, że Archie z Saganem mają największe obroty. Za nimi pracowała inna dwójka. Charlie Brown miał chyba wyłączność na cały odcinek między dwiema przecznicami. Zaledwie kilka metrów dalej znajdował się przystanek autobusowy. Pracował przy nim Hamburger, a naprzeciw niego, po dru- 216 giej stronie ulicy -Czarodziej. Obaj mieli asystentów i współpracowali ze sobą- Byłjeszcze Wielki Bob - człowiek potężniejszy od Kelly'ego. I jego aSystent - większy nawet od Wielkiego Boba. To było dla Johna wyzwanie. Ale w tej chwili nie szukał wyzwań. Jeszcze nie. Muszę zdobyć dobry plan miasta, myślał, i zapamiętać to osiedle. Podzielić je na poszczególne fragmenty. Nanieść linie autobusowe, posterunki policji. Zaobserwować, o której zmieniają się patrole, według jakiego schematu jeżdżą. Powinien wystarczyć obszar o promieniu dziesięciu przecznic. Nie mogę zaparkować samochodu choćby dwa razy w tym samym miejscu ani nawet w miejscu widocznym z któregokolwiek z poprzednich. Na danym odcinku mogę polować tylko raz. Muszę więc starannie wybrać ofiary. Poruszać się wyłącznie w ciemności. Nosić zapasową broń... nie pistolet... nóż, dobry nóż. Kilka metrów linki albo drutu. Gumowe rękawice, takie jak do zmywania. Jakieś ubranie z kieszeniami, najlepiej wewnętrznymi. Butelkę z wodą. Coś do jedzenia - batony czekoladowe dajądużo energii. Więcej gumy do żucia, może balonowej? Ta ostatnia myśl była już swobodna. John spojrzał na zegarek. Było dwadzieścia po trzeciej w nocy. Ruch malał. Czarodziej i jego towarzysz zeszli ze swojego odcinka i schowali się za rogiem. Hamburger wkrótce zrobił to samo. Wsiadł z pomocnikiem do samochodu i odjechali; asystent prowadził. Charlie Brown musiał zniknąć w międzyczasie. Zostali jeszcze Archie z Saganem na południu i Wielki Bob na zachodzie. Obaj od czasu do czasu sprzedawali towar. Dużą część transakcji zawierali z zamożnymi klientami, którzy podjeżdżali eleganckimi samochodami. John prowadził obserwację przez kolejną godzinę, po upływie której Archie i Sagan zwinęli się jako ostatni. Szybko zniknęli; przeoczył jak. Będzie musiał to sprawdzić. Wstał. Czuł się zesztywniały. Z tego niebezpieczeństwa też musiał zdawać sobie sprawę. Nie powinien siedzieć bez ruchu przez tak długi czas. Zszedł ostrożnie po schodach. Widział je - oczy przyzwyczaiły mu się do mroku. Zachowywał ciszę, bo za ścianą w sąsiednim domu nie spano. Na szczęście szczurów już nie było. Wyjrzał przez drzwi z tyłu budynku. Uliczka była pusta. Ruszył nią krokiem pijaka. Po dziesięciu minutach zobaczył swój samochód. Kiedy znalazł się pięćdziesiąt metrów od niego, zdał sobie sprawę, że nieświadomie zaparkował pod latarnią. Nie wolno mu powtórzyć tego błędu. Podchodził do volkswagena powoli, zataczając się lekko. Już przy samochodzie rozejrzał się. Ponieważ ulica była pusta, wsiadł szybko, uruchomił silnik i odjechał. Nie zapalał od razu reflektorów. Zrobił to, minąwszy dwie przecznice. Skręcił w lewo i wkrótce opuścił miejską dżunglę. 217 Myślał nad tym, co widział w ciągu minionych dziewięciu godzin. Wszyscy sprzedawcy narkotyków byli palaczami. Używali jasno świe cących zapalniczek, pewnie firmy Zippo. Ich płomienie bez wątpienia pogarszały na krótko widzenie pośród ciemności nocy. W miarę upływu czasu liczba klientów malała, dealerzy wydawali się coraz bardziej zmęczeni i coraz mniej uważni. Byli przecież ludźmi. Jedni kończyli sprzedaż wcześniej, inni zostawali dłużej. Wszystko to były ważne i przydatne informacje. Słabości poszczególnych handlarzy tkwiły w sposobie działania każdego z nich, w tym, co ich różniło. Noc była udana, ocenił John, mijając stadion baseballowy i skręcając w bulwar Loch Raven. Miał ochotę napić się wina; rozważał to chwilę, ale stwierdził, że nie czas na nabieranie złych przyzwyczajeń. Ściągnął perukę i otarł pot z głowy. Dręczyło go pragnienie. Zatrzymał samochód w odpowiednim miejscu i, nie hałasując, wrócił do mieszkania. Popatrzył tęsknie na prysznic. Chciał zmyć z siebie kurz, brud i... te szczury. Wzdrygnął się. Pieprzone szczury! - zaklął w myśli. Nabrał lodu do dużej szklanki i zalał go wodą z kranu. Wypił kilka szklanek zimnej wody, rozbierając się jednocześnie. Potem stanął przed zamontowanym na ścianie klimatyzatorem i chłodził się chwilę. Od tej pory powinien nosić ze sobą wodę. Wyjął z lodówki mielonkę i zrobił dwie grube kanapki. Popił je kolejną porcją wody. Muszę się umyć! - myślał. Nie mógł sobie jednak na to pozwolić. Będzie musiał raczej przyzwyczaić się do uczucia lepkości pokrywającej całe ciało. Polubić ją i stawać się coraz brudniejszym. Śmierdzieć. Były to elementy przebrania, zwiększające jego bezpieczeństwo. Ludzie powinni odwracać głowy i unikać zbliżania się do niego. Nie mógł być zwykłą osobą, ale ulicznym potworem, odrzucającym od siebie każdego. I przez to - niewidzialnym. Twarz pociemniała mu od zarostu. Postanowił spać na podłodze. Nie będzie brudził nowej pościeli. Rozdział 15 POŻYTEK Z LEKCJI Piekło zaczęło się dokładnie o jedenastej przed południem - choć pułkownik Zacharias nie miał się skąd dowiedzieć, która jest godzina. Na tej szerokości geograficznej słońce zawsze zdawało się świecić niemal prosto z góry, grzejąc niemiłosiernie. Nawet w pozbawionej okien celi nie było ucieczki przed upałem, podobnie jak przed robakami, któ- 218 rym gorąco najwyraźniej służyło. Zastanawiał się, jak jakiekolwiek stworzenia mogą dobrze funkcjonować w takiej temperaturze. Denerwowało go, że im nie przeszkadzała. Został wychowany w wierze i od dziecka słyszał między innymi o piekle. A teraz miał wrażenie, że tak właśnie musiało wyglądać. Wyszkolono go na wypadek schwytania przez nieprzyjaciela. Nauczono go survivalu, udzielania wymijających odpowiedzi, w miarę bezpiecznego stawiania oporu, zasad ucieczki. Wszystko to przerobił w ramach kursu zwanego Szkołą SERE. Każdy pilot przez nią przechodził. Był to najbardziej znienawidzony element służby w wojsku. Nic dziwnego. Podczas ćwiczeń przyzwyczajeni do wygód oficerowie sił powietrznych czy marynarki byli poddawani rzeczom, na myśl o których krzywiliby się nawet sierżanci marines. Gdyby nie odbywało się to w ramach obowiązującego kursu, sprawcy podobnych czynów by liby niewątpliwie sądzeni przez sąd wojskowy, a następnie odsiadywali długie wyroki w Leavenworth czy Portsmouth. Zacharias, podobnie jak większość pozostałych, nigdy nie chciałby powtarzać tego kursu. Ale teraz, wbrew swojej woli, znajdował się w sytuacji, która bardzo przypo minała Szkołę SERE. Zdawał sobie sprawę, że może zostać pojmany przez nieprzyjaciela. Trudno było o tym nie myśleć, słysząc od czasu do czasu przerażające wycie awaryjnych nadajników, widząc spadochrony, biorąc udział w RE-SCAP, czyli operacjach poszukiwawczo-ratunkowych. Miało się wtedy nadzieję, że jeden ze śmigłowców Jolly Green Giant nadleci z bazy w Laosie albo z okrętu na morzu i podejmie z ziemi zestrzelonego pilota. Zacharias był świadkiem zarówno powodzenia, jak i niepowodzenia takich akcji. Słyszał głosy pilotów wrzeszczących w panice: „Wyciągnijcie mnie stąd!!!", kiedy zbliżali się do nich Wietnamczycy. Załogi śmigłowców naprawdę dawały z siebie wszystko. Zacharias był mormonem i nigdy w życiu nie miał w ustach alkoholu, a mimo to postawił im go już taką ilość, że mogłaby zwalić z nóg cały pluton. To z wdzięczności i po dziwu dla ich odwagi. W ten bowiem sposób żołnierze wyrażali sobie nawzajem uznanie. Ale jak każdy z nich, sądził, że nigdy nie zostanie schwytany. Za o wiele bardziej prawdopodobną uważał śmierć. Miał bardzo wysoki iloraz inteligencji i był znakomitym pilotem. Współtworzył Wild Weasels. To on wymyślił doktrynę tej formacji, a następnie wykonywał w jej ramach skuteczne loty bojowe. Wlatywał swoim F-105 w obszary o największej gęstości sieci obrony przeciwlotniczej. Potrafił wyszukiwać śmiercionośne baterie i wygrywał pojedynki z ich załogami. Była to najbardziej niesamowita gra, jaką kiedykolwiek rozgrywano. Odbywała się 219 w trójwymiarowej przestrzeni, a ruchy wykonywano nierzadko z naddźwiękowymi prędkościami. On i jego partner siedzieli w myśliwcu a Wietnamczycy - przy naziemnych radarach i wyrzutniach rakiet. Walczyli jak groźne, szybkie drapieżniki. Zacharias miał zawsze nadzieję, że zwycięży, choć wiedział, że może także zginąć w żółtoczarnej chmurze ognia i dymu. Zginąłby śmiercią lotnika - szybką, dramatyczną, z pozoru odrealnioną. Nigdy nie uważał się za szczególnie odważnego człowieka. Starczała mu wiara. Jeśli spotka go śmierć w powietrzu, będzie mógł oglądać Boga twarzą w twarz. Stanie przed nim w pokorze, ale dumny z życia, jakie przeżył. Był bowiem prawym człowiekiem. Wiedział, że kroczy ścieżką cnoty i rzadko z niej zbacza. Był dobrym kolegą swoich towarzyszy z wojska, sumiennie wykonującym obowiązki dowódcą, dbał o swoich ludzi i ich potrzeby. Był także dobrym mężem i ojcem, wychowywał inteligentne, silne i dumne dzieci. A przede wszystkim był starszym swojego Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych Dni Ostatnich. Zgodnie z jego wymaganiami, płacił dziesięcinę z wojskowej pensji. Z tych wszystkich powodów nigdy nie odczuwał lęku przed śmiercią. Wierzył, że istnieje wieczna rzeczywistość, w której znajdzie się, gdy umrze. To nie ona, lecz życie było niepewne - szczególnie obecnie. Nawet tak silna wiara jak jego miała swoje granice, narzucone przez ciało. Nie rozumiał w pełni tego faktu, a może nie był w stanie się z nim pogodzić. Powtarzał sobie, że wiara powinna podtrzymywać go na duchu mimo wszystko. Tak powinno być - kiedy był dzieckiem, uczono go, że tak jest. Ale uczył się tego w wygodnej sali szkolnej, za której oknami widniały góry Wa-satch. Nauczyciele mieli białe koszule i krawaty; trzymali w rękach podręczniki i mówili z pewnością w głosie. Ich przekonanie umacniała historia ich Kościoła i jego członków. Tu jest inaczej... - szeptało mu coś do ucha. Starał się temu nie wierzyć, bo byłoby to sprzeczne z jego religią. A zaprzeczenie jej byłoby najgorszą rzeczą, jaką mógłby zrobić. Nigdy nie pozwoliłby sobie na coś takiego. Joseph Smith umarł za wiarę, zamordowany w Illinois. Podobnie inni. Historia judaizmu i chrześcijaństwa była naznaczona imionami męczenników; bohaterów -jak myślał Robin Zacharias - ponieważ to było słowo używane w wojsku. Każdy z nich wytrwał mimo tortur i urna" z imieniem Boga na ustach. Ale zamęczeni przez Rzymian czy innych nie cierpieli tak długo' szeptał złośliwy głos. Płonęli przez kilka potwornych minut na stosie albo umierali dobę czy dwie, przybici do krzyża. A poza tym wiedzieli, że czeka ich rychły koniec ziemskiego życia, i mogli koncentrować się 220 na tym, co nastąpi Po nim. Aby myśleć o życiu wiecznym, trzeba wiedzieć, że niedługo się umrze. Robin Zacharias był sam. W obozie więziono innych; od czasu do czasu mignął mu ten czy ów - ale nie miał możliwości komunikowania się z nimi. Próbował stukać w ściany, lecz nikt nie odpowiadał. Trzymano ich za daleko, a może usłyszeliby ich strażnicy; lub też odpowiadano mu, ale nie słyszał. Nie miał z kim dzielić się myślami. Nawet modlitwa nie zaspokajała całkowicie tak inteligentnego umysłu jak jego. Bał się modlić o wybawienie, bo byłoby to dla niego równoznaczne z przyznaniem się, że jego wiara się'chwieje. Nie mógł do tego dopuścić. Choć zdawał sobie sprawę, że nie modląc się o wybawienie, też się do czegoś przyznaje. Do tego mianowicie, że gdyby się modlił, a ratunek przez dłuższy czas by nie przychodził, jego wiara mogłaby osłabnąć i ustać. Wraz z nią zatraciłby swoją duszę. Był bliski desperacji. Nie z powodu nachodzących go myśli, ale dlatego, że nie chciał prosić Boga o coś, co mogło nie nadejść. Jeśli chodzi o całą resztę, nie mógł wiedzieć, co się zdarzy. Zbyt skąpo go karmiono, cierpiał całkowitą izolację od świata, okropnie bał się bólu. Wiadomo, nawet wiara nie jest w stanie zlikwidować bólu. Było trochę tak, jakby dźwigał zbyt wielki ciężar. Jakkolwiek silny byłby człowiek, jego siła miała swoje granice - a ciężar ładunku nie malał. Nie dziwił się, że opada z sił fizycznych, ale w wierze i wynikającym z niej poczuciu słuszności swojego postępowania nie pomyślał o tym, że stan ciała wpływa na stan psychiki. Równie nieubłaganie jak grawitacja działa na przedmioty - tyle że w mniej uchwytny sposób. Nieznośne zmęczenie psychiczne interpretował jako słabość czegoś, co powinno być mocne. Winił się - w gruncie rzeczy tylko za to, że był człowiekiem. Być może umocniłaby go rozmowa z drugim starszym, ale nie była możliwa. Odmawiając sobie przyznania się do niedoskonałości, pułkownik wpędzał się coraz głębiej i głębiej w psychiczną pułapkę, którą sam sobie stworzył. Cierpiał coraz bardziej. Pomagali mu w tym ludzie, którzy chcieli go zniszczyć - zarówno jego ciało, jak i ducha. Gdy tak się zadręczał, nagle zrobiło się jeszcze gorzej. Otworzyły się drzwi celi i popatrzyło na niego dwóch Wietnamczyków w mundurach Polowych. Ich spojrzenia były tak wrogie, jakby swoim istnieniem i obec- nOścią stanowił obrazę dla ich ojczyzny. Wiedział, po co przyszli. Próbo- wał spojrzeć na nich z odwagą. Złapali go pod ręce i poprowadzili - za jego Plecami pojawił się trzeci żołnierz, z karabinem - do większego Pieszczenia. Zanim jednak do niego wszedł, lufa strzelby uderzyła go w plecy, w miejsce, które ciągle go bolało, choć upłynęło już dziewięć 221 miesięcy, odkąd doznał kontuzji przy katapultowaniu się. Jęknął. Wietnamczycy nie okazali nawet sadystycznej radości, nie zadali mu żadnego pytania. Nie zauważył, żeby spojrzeli po sobie i uzgodnili coś. po prostu nagle zaczęli bić go i kopać; pięciu żołnierzy naraz. Wiedział, że jakikolwiek opór oznaczałby dla niego śmierć. Wprawdzie chciał, żeby jego męka już się skończyła, jednak próba sprowadzenia na siebie w ten czy inny sposób śmierci mogłaby oznaczać zwykłe samobójstwo. A przecież nie mógł go popełnić. Już po kilku sekundach i tak nie był w stanie się ruszać. Runął na betonową podłogę, a ból narastał wraz z nowymi ciosami i kopniakami. Paraliżowały go. Tak bardzo chciał, żeby przestali; ale wiedział, że tego nie zrobią. Słyszał ich głosy, brzmiały niczym wycie szakali albo diabłów, które dostały w swoje ręce jednego z prawych ludzi. Nie umarł jeszcze; bili go i bili... Nagle do jego świadomości dotarł donośny krzyk. Kopnięto go ostatni raz, znacznie słabiej niż przedtem, a potem buciory się oddaliły. Kątem oka zobaczył, że twarze Wietnamczyków wykrzywił lęk, po czym wybiegli szybko. Nie wiedzieć jak, wyczuł, że krzyczy biały człowiek. Czyjeś silne ręce uniosły go z ziemi i oparły plecami o ścianę. Zobaczył twarz. Griszanow. - O mój Boże! -jęknął po angielsku Rosjanin, a potem poczerwie niał, odwrócił się i wrzasnął coś dziwnie brzmiącym wietnamskim. Na tychmiast pojawiła się menażka. Wylał jej zawartość na twarz Zacharia- sa. Krzyknął znowu i drzwi się zamknęły. - Wypij to, Robinie! -powie dział. - Pij. - Zbliżył do jego ust małą metalową butelkę. Zacharias przełknął łyk i poczuł palenie w żołądku. Domyślił się, że to wódka. Zaszokowany, próbował odsunąć rękę Rosjanina. - Nie mogę!... - wydobył z siebie. - Ja nie mogę pić; nie mogę! - Robinie, to lekarstwo, nie pijesz dla rozrywki - tłumaczył spokoj nie Griszanow. - Twoja religia nie zabrania zażywania lekarstw. Proszę cię, przyjacielu, potrzebujesz tego. To najlepsze, co mogę dla ciebie zro bić. -Nikołaj był sfrustrowany. - Robinie, musisz. Może to i lekarstwo? - pomyślał Zacharias. Przecież wiele lekarstw jest na spirytusie, żeby się nie psuły, i Kościół chyba pozwala je brać-W tej chwili był tak skołowany, że nie mógł sobie przypomnieć. Wypił drugi łyk. Nie wiedział, że wódka rozluźni mięśnie, skurczone z powodu adrenaliny, jaka napłynęła do jego mózgu podczas bicia. - Nie za dużo - powiedział Griszanow i cofnął butelkę. Potem vvy prostował nogi Zachariasa i zaczął zmywać mu krew z twarzy zwilżoną szmatką. - Bestie! Obrzydliwe, krwawe dzikusy! Uduszę za to 222 Vinha; złamię mu tę jego chudą, małpią szyję!... - Usiadł na podłodze koło amerykańskiego pułkownika i przemówił do niego serdecznym tonem: - Jesteśmy nieprzyjaciółmi, Robinie, ale także ludźmi. Nawet wojna ma swoje zasady. Służysz swojemu krajowi, ja - swojemu. Ci tutaj nie rozumieją, że bez honoru nie ma prawdziwej służby, tylko barbarzyństwo. - Znowu zbliżył piersiówkę do ust Amerykanina. - Pij. Nie mam nic innego przeciw bólowi. Przykro mi, przyjacielu, ale nie mogę dać ci nic innego. Robin wypił jeszcze jeden łyk wódki. Wciąż był zdrętwiały, zdezorientowany i bardziej niż kiedykolwiek niepewny swojego postępowania. - Dobry z ciebie chłop - powiedział Griszanow. - Nie mówiłem ci tego, ale jesteś odważnym człowiekiem, przyjacielu. Dzielnie stawiasz czoło tym małym bestiom. - Muszę! - sapnął Zacharias. - Oczywiście. - Nikołaj wytarł mu twarz tak czule, jakby robił to jednemu ze swoich dzieci. - Ja zachowałbym się tak samo. - Umilkł. - Boże, chciałbym już znowu latać! - A ja?!... Panie pułkowniku, chciałbym... - Mów mi Kola. Znamy się już dostatecznie długo. - Kola? - Mam na imię Nikołaj. Kola to zdrobnienie. Robin zamknął oczy i spróbował sobie przypomnieć, jak czuje się człowiek, kiedy pilotuje. - Tak... Chciałbym znów latać, Kola. - Wyobrażam sobie, że waszymi samolotami lata się podobnie. - Nikołaj zbliżył się i objął zbolałego Amerykanina. Wiedział, że to pierw szy ciepły gest, jaki spotkał Zachariasa od prawie roku. - Moja ulubiona maszyna to MiG-17. Jest już przestarzały, ale - Boże, co za radość nim latać! Wystarczy naciskać drążek końcami palców i wydaje się, że samo lot robi, co tylko chcesz. - Tak samo było na osiemdziesiątkachszóstkach. Ale już wszystkie wycofano. Rosjanin zachichotał. - To tak jak z pierwszą miłością, co? Przeminęła. Chociaż samolot Jest dla takich jak my lepszy niż kobieta. Nie taki ciepły, ale za to łatwiej C się prowadzi. - Robin chciał się roześmiać, ale zadławił się. Griszanow dał mu jeszcze łyk wódki. - Spokojnie, przyjacielu. Powiedz, jaki jest twój ulubiony samolot? Zacharias wzruszył ramionami. Czuł przyjemne ciepło w żołądku. 223 - Latałem prawie wszystkim - powiedział. - Oprócz F-94 i jeszcze F-89. Z tego, co słyszałem, nie ma czego żałować. F-104 był fajny, jak sportowy samochód, ale nie najlepiej się prowadził. Myślę, że F-86Hto mój ulubiony myśliwiec, właśnie ze względu na prowadzenie. - A thud? - spytał Griszanow, mając na myśli F-105 Thunderchie- fa. Piloci częściej nazywali go thud. Robin kaszlnął. - Rozpędza się prawie przez cały stan, ale nieźle zasuwa tuż nad ziemią. Leciałem nim dwieście dwadzieścia kilometrów na godzinę po- nad licznik. - Mówią, że to właściwie nie myśliwiec, tylko ciężarówka z bomba mi. - Griszanow studiował kiedyś żargon amerykańskich pilotów. - Owszem. Można nim uciec przeciwnikowi. Ale nie nadaje się do walki powietrznej. W takim wypadku trzeba trafić wroga za pierwszym razem. - Jednak do bombardowania się nadaje... Powiem ci, jak pilot pilo towi, że celnie trafiacie bombami w ten przeklęty kraj. - Staramy się, Kola, staramy się... -Zacharias mówił niewyraźnie. Nikołaj był zdziwiony, że alkohol podziałał tak szybko. Wiedział, że ame rykański pułkownik nigdy przedtem nie pił. To niezwykłe, że mężczyzna mógł postanowić przeżyć życie bez łyka wódki... - Widziałem też, jak niszczycie wyrzutnie rakiet - ciągnął Grisza now. - Jesteśmy wrogami, Robinie, ale i pilotami. Byłem świadkiem waszej odwagi i umiejętności. Muszę powiedzieć, że przewyższają wszystko, z czym kiedykolwiek się spotkałem. U siebie w kraju jesteś chyba zawodowym hazardzistą? - Hazardzistą? - Zacharias pokręcił głową. - Nie. Nie wolno mi uprawiać hazardu. - Ale to, co robiłeś w swoim thudzie... - To nie hazard. Wykalkulowane ryzyko. Planuje się. zna się możli wości swoje i maszyny i trzyma się jednego i drugiego. Trzeba też wy czuć, co myśli przeciwnik. Griszanow postanowił napełnić piersiówkę wódką przed przesłuchaniem kolejnego Amerykanina. Po kilku miesiącach wreszcie wpadł na coś, co dawało rezultaty. Te małe dzikusy - jak nazywał wietnamskich żołdaków - nie zdawały sobie sprawy, że zadając człowiekowi ciosy, zazwyczaj wzmaga się tylko jego odwagę. Byli zuchwali, to prawda, ale widzieli wszystko tak płytko, jak tylko można sobie wyobrazić. Wydawało się, że nie są w stanie wyciągnąć wniosków z efektów swojego postępowania ani uczyć się od innych. Nikołaj starał się to robić 224 najdziwniejsze, metody, która teraz poskutkowała, nauczył się od pewnego oficera hitlerowskiej Luftwaffe. Griszanow żałował, że Wietnamczycy dopuszczali do specjalnych przesłuchań tylko jego. Napisze na ten temat do Moskwy. Wywierając odpowiedni nacisk, mogą zrobić prawdziwy użytek z tego obozu. Wietnamczycy wykazali się sprytem, zakładając go, ale potem nie potrafili wykorzystać możliwości, jakie dawał. Gorący, wilgotny, pełny robactwa kraj, w jakim tkwił Griszanow, i otaczający go aroganccy, miniaturowi ludzie o niskiej inteligencji i manierach węży napawali go niesmakiem. Lecz właśnie tu znajdowały się informacje, które musiał uzyskać. Uważał swoją obecną pracę za ohydną, ale musiał ją wykonać. Taką robotę dostałem, myślał. Zdawał sobie sprawę, że siedzący koło niego Zacharias nie zaakceptowałby takiego sposobu myślenia. Ten rozwodził się tymczasem nad szczegółami życia pilota Wild Weasels. Griszanow chłonął każde słowo. Twarz w lustrze stawała się obca. Cieszyło to Kelly'ego. I zdumiewało. Jak duży wpływ mają na ludzi przyzwyczajenia! Napełnił umywalkę gorącą wodą i namydlił dłonie, kiedy uzmysłowił sobie, że ma się nie myć ani nie golić. Wyczyścił jednak zęby. Nie mógł znieść niesmaku w ustach. Miał wino, aby odpowiednio z nich pachniało. Co za paskudztwo, pomyślał. Słodkie i mocne, ma dziwny kolor. Nie był znawcą, ale wiedział, że przyzwoite wino, choćby stołowe, nie powinno mieć koloru moczu. Wyszedł szybko z łazienki, bo nie mógł zbyt długo patrzeć w lustro. Wzmocnił się porządnym śniadaniem, aby jego żołądek bez problemu zniósł wysiłek. Wkrótce zaczął ćwiczyć. Miał mechaniczną bieżnię, na której mógł biegać, nie denerwując sąsiadów. Nie było to to samo co prawdziwe bieganie, ale wystarczyło. Potem robił pompki. Lewe ramię w końcu odzyskało pełną sprawność; w wyniku ćwiczeń mięśnie po obu stronach bolały go jednakowo. Następnie ćwiczył jeszcze walkę wręcz-dla samej umiejętności walki oraz dla ogólnej szybkości. Wczoraj wyszedł z mieszkania za dnia, ryzykując, że zostanie zobaczony, gdy wyglądał tak jak w tej chwili. Wybrał się do sklepu z używanymi rzeczami. Znalazł tam olbrzymią bluzę safari. Była tak wielka i wytarta, że dawano ją za darmo. John odkrył już, że trudno mu stać się oPtycznie mniej potężnym i ukryć to, że jest wysportowany. Jednak luźna, poszarpana bluza pomagała w tym. Wykorzystał okazję, żeby przyjrzeć się innym klientom sklepu. Jego przebranie wyglądało dostatecznie estetycznie. Nie wyglądał jak najgorszy z bezdomnych, ale z pewnością mieścił się w bardziej odrażającej połowie. Sprzedawca, który dał mu bluzę, zrobił to pewnie dlatego, żeby okazać mu współczucie - ale 225 także po to, aby John już wyszedł. To dobrze. Ileż dałby w Wietnamie za to, by móc uchodzić za zwykłego miejscowego wieśniaka! Poprzednią noc znów spędził na obserwacji. Gdy szedł ulicą, nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Był całkowicie bezpieczny -nawet napadać na takiego nie ma sensu. Siedział w oknie opuszczonego domu przez pięć godzin. Stwierdził, że policja porusza się według ustalonego schematu i że autobusy jeżdżą regularnie. Teraz, skończywszy ćwiczenia, rozmontował i wyczyścił pistolet oraz tłumik, mimo że nie używał broni od powrotu z Nowego Orleanu. Złożył ją z powrotem, sprawdzając wszystko. Wprowadził małą modyfikację -namalował na tłumiku cienką białą linię, która służyła mu za nocny celownik. Nie ułatwiała strzelania z dużej odległości, ale nie zamierzał tego robić. Załadował ostrożnie nabój do komory i założył pełny magazynek. Kupił też w sklepie z nadwyżkami sprzętu wojskowego nóż bojowy marines typu Ka-Bar. Ostrzył go na osełce w nocy, wyglądając przez okno. Ludzie boją się noża bardziej niż kuli. To niemądre, ale można to wykorzystać. Schował pistolet i nóż za pasek spodni. Do jednej kieszeni bluzy włożył butelkę po whisky wypełnioną wodą, do drugiej cztery snickersy. Opasał się kablem elektrycznym. W kieszeni spodni miał parę gumowych rękawiczek. Niestety, były żółte, ale innych nie znalazł. Mimo wszystko osłaniały mu dłonie; nie zmniejszały zbytnio jego zdolności manualnych. W samochodzie miał bawełniane rękawice robocze, których używał podczas jazdy. Kupiwszy volkswagena, wyczyścił go dokładnie z zewnątrz i wewnątrz, wycierając każdą szklaną, metalową i plastykową powierzchnię. Miał nadzieję, że nigdzie nie zostały odciski palców. Wciąż zastanawiał się, co jeszcze powinien zrobić. Nie nosił przy sobie żadnych dokumentów. Do portfela kupionego w sklepie dla ubogich włożył trochę gotówki. Miał wodę, jedzenie, broń, kabel. Tej nocy nie zabrał lornetki. Jej użyteczność była ograniczona, a rozmiary duże. Może zdobędzie skądś mniejszą. Był gotowy. Włączył telewizor i obejrzał prognozę pogody. Zapowiadano chmury, przelotne deszcze, dwadzieścia cztery stopnie. Wypił dwie filiżanki rozpuszczalnej kawy i czekał, aż zapadnie zmrok. Jednym z najtrudniejszych elementów jego akcji było opuszczenie kompleksu budynków, w którym mieszkał. Zgasiwszy światło, wyjrzał przez okno, sprawdzając, czy na dworze nikogo nie ma. Gdy tylko zna' lazł się za drzwiami, rozejrzał się jeszcze raz i przez chwilę nasłuchiwał. Potem poszedł prosto do volkswagena, otworzył go i wsiadł. Szybko włożył rękawice, zamknął drzwi i uruchomił silnik. Po dwóch minutach minął miejsce, gdzie parkował jego scout. Nastawił stację radiową nadającą 226 łagodnego rocka i folk. Jadąc na południe w miasto, chciał posłuchać czegoś miłego. Dziwił się, w jak wielkim prowadzi napięciu. Poradził sobie z nim, ale czuł się trochę jak wtedy, gdy wlatywał nad terytorium wroga w śmigłowcu Huey. Dłonie pociły mu się trochę pod rękawiczkami. Przestrzegał przepisów, zatrzymywał się na wszystkich światłach, ignorował wyprzedzające go samochody. Nie do wiary, myślał, jak długie może się wydawać dwadzieścia minut. Tym razem pojechał nieco inną drogą. Odpowiednie miejsce do zaparkowania odnalazł przed dwoma dniami. Znajdowało się dwie przecznice od celu. W jego umyśle odległość jednej przecznicy odpowiadała kilometrowi w dżungli. Wysiadł z samochodu i zniknął w bocznej uliczce. - Hej, ty! -usłyszał młody głos. Było ich trzech, siedemnasto-, osiem- nastolatkowie. Siedzieli na płocie i pili piwo. Zbliżył się do przeciwle głej ściany, aby przejść w jak największej odległości od nich. Na próżno. Jeden z chłopaków zeskoczył z płotu i podszedł do niego. - Czego tu szukasz, śmieciu?! - warknął. - Ale śmierdzisz! Stara nie nauczyła cię myć się?! John się nie odwracał; skulony szedł dalej. Opuścił głowę i odsunął od chłopaka, który szedł równolegle z nim, mając nadzieję, że sprowokuje bezradnego pijaka. Kelly przełożył butelkę z winem do drugiej ręki. - Ej, daj się napić! - Chuligan sięgnął po butelkę. John nie oddawał jej, bo bezdomny pijak nie zrobiłby tego. Napastnik podstawił Kelly'emu nogę i pchnął go na płot, ale z dalszych ataków zrezygnował. Wrócił do kumpli, śmiejąc się, podczas gdy John podniósł się i poszedł dalej. - Nie pokazuj się tu więcej! - usłyszał jeszcze, dochodząc do ulicy. Nie miał najmniejszego zamiaru wracać. W ciągu następnych dziesięciu minut minął jeszcze dwie podobne grupki wyrostków. Na szczęście nie zaczepili go. Tylne drzwi domu, w którym przesiadywał, były wciąż uchylone. Tej nocy nie było szczurów. Przystanął, nasłuchiwał chwilę. Spokój. - Wąż do Chicago - szepnął pod nosem, przywołując swój stary kryptonim - lądowanie udane. Jestem w punkcie obserwacyjnym. - wszedł po raz trzeci i ostatni po zniszczonych schodach i usiadł w oknie. Arnie i Sagan stali tam gdzie zwykle; rozmawiali akurat z jakimś kierowcą. Było dwadzieścia po dziesiątej. Wypił łyk wody i zjadł baton. Po Półgodzinie stwierdził, że dealerzy pracują tak samo jak w poprzednie dni. Wielki Bob też był na miejscu, razem z Małym Bobem - jak nazywał John jego ogromnego pomocnika. Charlie Brown także pracował, 227 podobnie Drewniak, i Hamburger z asystentem, którego nie chciało się Kelly'emu nazywać. Nie było natomiast Czarodzieja. Przybył po jedenastej, razem ze swoim towarzyszem, którego John nazwał Toto. Tak jak się spodziewał, w niedzielę ruch w interesie był mniejszy niż podczas dwóch poprzednich nocy. Archie i Sagan sprzedawali częściej niż inni. Może dlatego, że mieli trochę zamożniejszych klientów. Częściej zatrzymywały się przy nich błyszczące czystością samochody, których właściciele raczej nie mieszkali w tej części miasta. To akurat nie było istotne z jego punktu widzenia. Ważne było natomiast coś, co zauważył poprzedniej nocy, idąc ku punktowi obserwacyjnemu. Dziś jego obserwacja się potwierdziła. Pozostawało teraz tylko czekać. Rozluźnił się od razu, podjąwszy wszystkie decyzje. Patrzył czujnie na ulicę, obserwując, nasłuchując, zauważając wszystko. Za dwadzieścia pierwsza jedną z przecznic przejechał radiowóz; policja nie zrobiła nic poza pokazaniem się. Następny przejazd powinien nastąpić kilka minut po drugiej. Hałasowały autobusy. Kelly rozpoznał jeden, linii 110, któremu piszczały hamulce. Ich zgrzyt musiał denerwować każdego na trasie przejazdu, kto próbował spać. Ruch uliczny zmniejszył się wyraźnie po drugiej. Handlarze narkotyków więcej teraz palili, więcej rozmawiali. Wielki Bob przeszedł przez ulicę, żeby powiedzieć coś do Czarodzieja. Ich relacje wydawały się dość serdeczne, co zdziwiło Johna. Nie zaobserwował niczego takiego przedtem. A może Bob musiał tylko rozmienić setkę? Przejechał radiowóz. Kelly zjadł trzeciego snickersa, zebrał starannie resztki opakowania. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Niczego nie zostawił. Uznał, że na powierzchniach, których dotykał, raczej nie zostaną odciski palców - było za wiele kurzu i drobnych odłamków. Uważał cały czas, żeby nie dotknąć szyby. W porządku. Zszedł na dół i znalazł się na dworze. Przeszedł przez ulicę i wkroczył w uliczkę idącą równolegle do niej. Starał się trzymać cienia; znowu szedł chwiejnie, choć teraz sprężystym krokiem. I cicho. Tajemnicze wydarzenie pierwszej nocy wyjaśniło się następnej; rozwiązanie zagadki było dla Johna bardzo cenne. Archie i Sagan zniknęli w ciągu trzech sekund. Tylko przez tak krótki czas na nich nie patrzył! Nie mogli odjechać i nie zdążyliby dojść do najbliższej przecznicy. Długie ciągi szeregowców nie były budowane przez głupców. Okazało się, że wiele z nich ma w połowie długości bramę, aby można było przejść nią na uliczkę na tyłach domów. Archie i Sagan nie odchodzili od bramy dalej niż na jakieś siedem metrów. W razie potrzeby mieli za plecami drogę ucieczki. Nie oglądali się na nią właściwie wcale. 228 John upewnił się, że tak jest, kryjąc się za przybudówką. Znalazł dwie puszki po piwie, połączył je sznurkiem i postawił na chodniku przed bramą- W ten sPosób sprawił, że każdy, kto nadszedłby z tyłu, narobiłby hałasu. Potem wśliznął się cicho do bramy, sięgając po pistolet z tłumikiem. Przejście miało około dziesięciu metrów długości; bardzo uważał, żeby nie zaczepić o nic butem, gdyż tunele przenoszą dźwięk lepiej niż telefony. Ominął leżącą na ziemi gazetę i stłuczone szkło. Zbliżył się do wylotu bramy. Z bliska handlarze wyglądali inaczej, prawie ludzko. Archie opierał się o mur, paląc papierosa. Sagan także palił, siedząc na czyimś samochodzie. Spoglądał w głąb ulicy. Co dziesięć sekund papierosy rozpalały się, osłabiając nocne widzenie obu mężczyzn. Kelly widział ich, a oni nie widzieli jego, mimo że stał trzy metry od nich. - Nie ruszaj się! - szepnął do Archiego. Ten odwrócił głowę, raczej oburzony niż wystraszony. Zobaczył jednak pistolet maszynowy z tłumi kiem. Zerknął odruchowo na swojego towarzysza, który wciąż patrzył w dal, czekając na klienta i nucąc jakąś piosenkę. John wyręczył Archie go. - Hej! - szepnął donośnie. Sagan odwrócił się i zobaczył mężczyznę celującego w głowę szefa. Znieruchomiał. To Archie miał broń, trzymał pieniądze i większość narkotyków. Kelly skinął na Sagana. Ten podszedł posłusznie. - Dobrze idą interesy? - zagadnął John. - Przyzwoicie - odpowiedział cicho Archie. - Czego chcesz? - A jak myślisz? - Kelly wyszczerzył zęby. - Jesteś gliną? - spytał Sagan. Dwaj pozostali uznali to pytanie za raczej głupie. - Nie. Nie przyszedłem nikogo aresztować. Do bramy; kładźcie się, twarzami do ziemi, już! - Wpuścił handlarzy na jakieś trzy metry, żeby zniknęli z ulicy, ale ciągle pozostali oświetleni. Przeszukał ich szybko. Archie miał zardzewiały rewolwer kaliber 32. John schował go do kie szeni. Następnie sięgnął po kabel i skrępował ręce obu mężczyzn. Prze wrócił ich na plecy. - Byliście bardzo posłuszni - pochwalił. - Lepiej nigdy tu nie wracaj, człowieku... - próbował nastraszyć go Archie. Zorientował się, że na razie nie został obrabowany. Sagan kiwał tylko ulegle głową i chrząkał. - Potrzebuję waszej pomocy. - To ich zaskoczyło. - W jakiej sprawie? - spytał Archie. - Szukam jednego gościa. Ma na imię Billy i jeździ czerwonym roadrunnerem. - Co? Pokręciło cię? 229 - Odpowiedz, proszę, na moje pytanie. - Spierdalaj stąd. Kelly skręcił odrobinę lufę i zabił Sagana dwoma strzałami w głowę. Trysnęła krew; tym razem nie na Johna, ale prosto na twarz Archiego Jego oczy otworzyły się szeroko w przerażeniu i zaskoczeniu. Zupełnie się tego nie spodziewał. John uznał, że Sagan nie przedstawia chyba wielkiej wartości jako rozmówca, a czas uciekał. - Przecież poprosiłem grzecznie. - O Jezu! Boże!... -jęczał Archie. Umilkł, zrozumiawszy, że jeśli narobi hałasu, natychmiast zginie. - Szukam Billy'ego. Czerwony plymouth roadrunner, lubi się nim popisywać. To dostawca narkotyków. Chcę wiedzieć, gdzie można go spotkać. - Jeżeli ci powiem... - To będziesz miał nowego dostawcę. Mnie. A jeśli powiesz Bil- ly'emu, że się pojawiłem, szybko dołączysz do swojego towarzysza. - John pokazał na jeszcze ciepłe ciało, które opierało się bezwładnie o Ar chiego. Musiał mu zasugerować, że jest dla niego jakaś nadzieja. Może nawet powiedzieć trochę prawdy. - Rozumiesz? - ciągnął. - Billy i jego znajomi zadawali się z niewłaściwymi ludźmi i do mnie należy naprawa sytuacji. Przykro mi z powodu twojego przyjaciela, ale musiałem ci po kazać, że nie żartuję. Archie usiłował się uspokoić, lecz nie mógł. Uchwycił się jednak nadziei, jaką mu ofiarowano. - Słuchaj, stary, nie mogę... - Zawsze mogę spytać kogoś innego... - Kelly zrobił znaczącą pau zę. - Czy zrozumiałeś, co teraz powiedziałem? Archie zrozumiał, a przynajmniej tak sądził. Zaczął mówić wszystko, o co go pytano. Potem dołączył do Sagana. John przeszukał kieszenie Archiego. Znalazł spory zwitek banknotów i kilkanaście niedużych porcji narkotyków. Jedno i drugie schował do kieszeni bluzy. Ominął ciała i wycofał się na uliczkę, sprawdzając, czy na pewno nie wdepnął w krew. I tak na wszelki wypadek wyrzuci buty. Zdjął sznurek z puszek i położył je tam, gdzie je znalazł. Następnie krokiem pijaka wrócił okrężną drogą do samochodu, cały czas zachowując czujność. Wsiadł, przestrzegając tych samych co poprzednio środków ostrożności, i ruszył na północ. Cieszył się, że nareszcie umyje się i ogoli. Nie wiedział tylko, co, u licha, zrobić z narkotykami. Czas pokaże, co się z nimi stanie. 230 Samochody zaczęły przyjeżdżać tuż po szóstej rano. W bazie wojskowej nie jest to nietypowa godzina na rozpoczęcie pracy. Co jednak ciekawe, przywieziono piętnaście rozbitych w wypadkach wozów, które zostały skasowane i sprzedane na złom. Co jeszcze bardziej interesujące, wybrano takie, które zachowały kształt samochodu, mimo że nie nadawały się już do jazdy. Pracę wykonywał oddział marines dowodzony przez sierżanta, który nie wiedział, po co ustawiają te samochody. Nie musiał wiedzieć. Pojazdy stanęły to tu, to tam, nie w równych rzędach, jak w wojsku, ale raczej tak, jak parkują zwykle cywile. Po półtorej godzinie pracy oddział odmaszerował. O ósmej przybył następny, z manekinami w kilku rozmiarach. Manekiny były przyodziane w zniszczone ubrania. Kukły dzieci poumieszczano na huśtawkach i w piaskownicy. Dorosłych poustawiano za pomocą metalowych podpórek. Żołnierze odeszli. Wiedzieli, że co jakiś czas mają wracać w to miejsce i przemieszczać manekiny według planu spisanego przez jakiegoś głupawego oficera, który najwyraźniej nie miał nic lepszego do roboty. W notatkach Kelly'ego znajdował się komentarz mówiący, że jednym z najbardziej niekorzystnie wpływających na żołnierzy elementów przygotowań do operacji „Herszt" było codzienne budowanie i rozbieranie makiety celu. John nie był zresztą pierwszym, który zwrócił na to uwagę. Tym razem, gdyby radzieccy analitycy oglądający zdjęcia z satelitów szpiegowskich zwrócili uwagę na pojawienie się w bazie nowych budynków, których przeznaczenia trudno było się domyślić, widzieliby również plac zabaw z dziećmi, rodzicami, zaparkowanymi samochodami. Każdego dnia ludzie i samochody znajdowaliby się w nieco innych miejscach. Być może odwróciłoby to uwagę analityków od faktu, że plac zabaw i sąsiadujące z nim budynki, najpewniej służące rekreacji, znajdują się kilometr od najbliższej utwardzonej drogi i nie są widoczne z innych miejsc bazy. Rozdział 16 ĆWICZENIA Porucznik Emmet Ryan i sierżant Tom Douglas cofnęli się, dopuszczając na miejsce zbrodni lekarzy sądowych. Makabrycznego odkrycia dokonano kilka minut po piątej rano. Posterunkowy Chuck Monroe Przejeżdżał ulicą i zobaczył w bramie ciemny nieregularny kształt. Oświetlił 231 go reflektorem. Myślał, że może to śpiący pijak, zobaczył jednak kałużę krwi. Zatrzymał radiowóz i wysiadł na oględziny, po czym przesłał meldunek. Opierał się teraz o swój samochód, paląc papierosa i opisując szczegóły dokonanego odkrycia. Było dla niego rutynowe i mniej przerażające, niż mogliby sądzić cywile. Nie chciało mu się nawet wzywać karetki. Widział, że ofiary przestępstwa na pewno nie żyją. - Dużo krwi... - mruknął Douglas, gdy fotografowie wykonywali ostatnie zdjęcia. Scena wyglądała tak, jakby wylano w jednym miejscu dwie puszki czerwonej farby. - Godzina śmierci? - spytał Emmet. - Niedawno - odparł koroner. Uniósł dłoń zabitego. - Jeszcze nie ma stężenia. Z pewnością zginęli po północy, prawdopodobnie po dru giej. Nie było wątpliwości co do przyczyny śmierci. Oba ciała miały w czołach dziury od kul. - Monroe! - zawołał Ryan młodego posterunkowego. - Co pan wie o tych dwóch? - To sprzedawcy narkotyków. Starszy, ten z prawej, nazywał się Ma- ceo Donald, na ulicy był znany jako Ju-Ju. Nazwiska młodszego nie znam, ale pracowali razem. - Ma pan dobre oko - pochwalił Tom. - Coś jeszcze? Monroe pokręcił głową. - Nie, panie sierżancie. Poza tym nic się nie wydarzyło. Noc minęła bardzo spokojnie. Podczas zmiany przejeżdżam tędy czterokrotnie i nie zauważyłem niczego niezwykłego. Ci sami handlarze, co zwykle, sprze dawali tak samo, jak zwykle. - Skończyłem - powiedział starszy fotograf. Obaj się cofnęli. Ryan rozglądał się. W bramie było trochę światła; pomagał sobie silną latarką. Świecił pod ściany, w nadziei na błysk mosiądzu. - Widzisz jakieś łuski? - zagadnął Toma, który także myszkował, świecąc latarką. - Nie. Strzelano do nich z tego kierunku, prawda? - Nie poruszano ciał - wtrącił się niepotrzebnie lekarz sądowy. - Tak, do obu strzelano z tej strony. Już kiedy leżeli. Douglas i Ryan sprawdzali chodnik pod bramą, centymetr po centymetrze. Każde miejsce po trzy razy. Podstawą skuteczności ich pracy była skrupulatność. Mieli dowolnie dużo czasu; to znaczy kilka godzin - na jedno wychodziło. Każdy detektyw chciałby pracować w takim miejscu zbrodni. Nie było trawy, która potrafi kryć dowody, nie było mebli. Tylko ceglany korytarz, szeroki na niespełna półtora metra. Pole 232 poszukiwań było w naturalny sposób ograniczone. To oszczędzi sporo czasu. - Nic nie ma, Em — stwierdził Douglas, przeczesawszy tunel po raz trzeci. - Zatem prawdopodobnie rewolwer. - Lekkie łuski kaliber 22, wystrzeliwane z pistoletu maszynowego, potrafią odlatywać na zaskakująco duże odległości i są tak małe, że łatwo je przeoczyć. Rzadko który przestępca zbierał łuski po wystrzelonych przez siebie nabojach. Znalezienie w ciemności czterech małych dwudziestekdwójek byłoby mało prawdopodobne. - Zwykły rabuś z tanim rewolwerem - ocenił Tom. -Chcesz się założyć? - Pewnie masz rację. - Detektywi przykucnęli przy ciałach. - Nie widać śladów prochu... - zauważył nieco zaskoczony sierżant. - Czy któryś z tych domów jest zamieszkany? - spytał Ryan poste runkowego. - Żaden - odparł Monroe. - Za to zamieszkana jest większość bu dynków po przeciwnej stronie ulicy. - Cztery strzały w środku nocy. Czy myśli pan, że ktoś mógł je sły szeć? Wąski tunel powinien był skupić dźwięk, pomyślał Emmet. Dwudziestkidwójki strzelały głośno, ostro. Ale nieraz w podobnych przypadkach nikt niczego nie słyszał. W tej okolicy ludzie dzielili się na dwie kategorie: tych, którzy nie słuchali niczego, bo nic ich nie obchodziło, oraz tych, którzy wiedzieli, że wyglądanie przez okno zwiększa prawdopodobieństwo śmierci od zbłąkanej kuli. - Dwaj funkcjonariusze pukają w tej chwili do wszystkich drzwi po kolei, panie poruczniku - poinformował Monroe. - Ale na razie bez re zultatów. - Ktoś nieźle strzela, Em. - Douglas wskazał ołówkiem dziury w czo le niezidentyfikowanego handlarza narkotyków. Znajdowały się zaled wie centymetr od siebie, tuż ponad nasadą nosa. - Nie ma śladów pro chu. Morderca musiał stać w odległości metra. Nie dalej. - Sierżant sta- nął przy stopach ofiar i wyciągnął rękę w dół, ku ich czołom. Tak musiały zostać oddane strzały. - Nie sądzę, Tom - zaprzeczył Ryan. - Może są ślady prochu, któ- rych nie widzimy. Po to mamy do pomocy lekarzy sądowych. Obaj zabici mieli ciemną skórę, a oświetlenie nie było najlepsze. Jed- nak śladów prochu wokół ran nie było widać. Douglas kucnął znowu, żeby przyjrzeć się jeszcze raz. - Miło, że ktoś docenia naszą pracę - odezwał się jeden z koronerów robiąc notatki. 233 - W każdym razie, Em, zabójca ma bardzo pewną rękę. - Wskazał ołówkiem czoło Maceo Donalda. Otwory w jego czole znajdowały się jeszcze bliżej siebie; troszkę wyżej niż u drugiej ofiary. - To zdecydowa. nie rzecz godna uwagi. Ryan wzruszył ramionami i zaczął obszukiwać ciała. Wolał robić to osobiście, mimo że był starszy stopniem od Douglasa. Nie znalazł przy zamordowanych broni. Obaj mieli za to portfele i dowody osobiste. Młodszy dealer nazywał się Charles Barker; miał dwadzieścia lat. Znaleziona w portfelach ilość pieniędzy była niewielka, a sprzedawcy narkotyków majązwykle przy sobie sporo gotówki. Nie było także towaru... - Czekaj, mam coś... - odezwał się Ryan. - Trzy torebki z białym proszkiem. Do tego dolar i siedemdziesiąt pięć centów, zapalniczka Zip- po, lakierowana stal, najtańszy model. W kieszeni koszuli - paczka pall malli i jeszcze jedna torebeczka białego proszku. - Napad rabunkowy - ocenił Douglas. - Posterunkowy? - Tak jest, panie sierżancie! - Monroe nie przestawał zachowywać się jak żołnierz marines, którym był do niedawna. Zawsze prawidłowo tytułował starszych stopniem. - Czy nasi przyjaciele - Barker i Donald - byli doświadczonymi handlarzami? - Ju-Ju pracował tu, odkąd przydzielono mnie do tej dzielnicy, pa nie sierżancie. Nigdy nie słyszałem, żeby ktokolwiek mu groził. - Nie widać śladów walki - stwierdził Ryan, przewróciwszy ciała. - Mają skrępowane ręce. To kabel elektryczny. Miedziany przewód, biała izo lacja, widzę znak firmowy; nie jestem w stanie odczytać w tym oświetleniu. - Ktoś załatwił Ju-Ju! - zawołał Mark Charon, wysiadłszy z samo chodu. - Prowadziłem dochodzenie w sprawie tego gnojka. - Dwie rany wylotowe w tyle głowy Donalda - ciągnął Ryan, ziry towany, że Charon im przeszkadza. - Spodziewam się, że kule znajdzie my gdzieś w tym jeziorze... - dodał cierpko. - Zapomnij o balistyce - mruknął Douglas. Często na nic się nie zdawała w przypadku kul kaliber 22. Po pierwsze, robiono je z miękkie go ołowiu, który odkształcał się tak łatwo, że najczęściej nie udawało się zidentyfikować zarysowań powstałych wskutek gwintowania lufy. Po dru gie, małe kule miały dużą zdolność penetrowania - nawet większą niż czterdziestkipiątki - i często rozpłaszczały się na jakimś twardym obiek cie za denatem. W tym wypadku na betonie chodnika. - Opowiedz mi o nim - polecił Ryan Charonowi. - Handlarz na poważną skalę, ma dużą, stałą klientelę. Jeździ czer- wonym Cadillakiem. To bardzo inteligentny facet. 234 - Już nie. Jego mózg przestał pracować około sześciu godzin temu. - Napad rabunkowy? - Na to wygląda-odpowiedział Douglas. -Nie ma przy nich broni, narkotyków ani pieniędzy, jeśli nie liczyć drobnych. Ktokolwiek to zro bił znał się na rzeczy. Em, to mi wygląda na robotę zawodowca. To nie był jakiś zwykły narkoman, któremu się udało. - Muszę powiedzieć, że podejrzewam to samo - przyznał Ryan. Wstał. - Prawdopodobnie rewolwer. Narkomani mają zbyt mało pienię dzy, żeby wydawać na broń palną. Czy wiesz coś, Mark, o jakimś zawo dowym mordercy pracującym na tej ulicy? - Jest Duet. Ale posługują się strzelbą śrutową. - To wygląda jak wykonanie wyroku przez mafię - ocenił Tom. - Człowiek spojrzał im prosto w oczy i zabił... - Sierżant zastanowił się nad własnymi słowami. Nie, mafia nie zabijała w tak perfekcyjny sposób. Ban dyci nie są świetnymi strzelcami i zwykle używają taniej broni. Douglas i Ryan prowadzili już kilka śledztw w sprawach o morderstwa, które były dziełem mafii. Zazwyczaj ofiary ginęły od strzału w tył głowy. Ewentual nie miały po kilkanaście ran postrzałowych rozsianych po całym ciele. Ci dwaj handlarze zginęli z ręki zawodowca. Mafia dysponowała bardzo ską pą liczbą naprawdę dobrze wyszkolonych „żołnierzy". Scena zbrodni wy glądała po części typowo, po części - nie. Można było podejrzewać zwy kły rabunek, bo zniknęły narkotyki i pieniądze ofiar. Z drugiej strony pro fesjonalnie wykonane zabójstwo wskazywało, że sprawca był świetnie wyćwiczonym strzelcem. Chyba żeby przypadkowo dwukrotnie udało mu się po dwa razy idealnie trafić. Poza tym mafia, dokonując swoich za bójstw, nie pozorowała zwykle rabunku. Najczęściej zależało jej na tym, aby wszyscy wiedzieli, że wydała wyrok na tego czy owego. - Czy słyszałeś, żeby na tej ulicy toczyła się wojna o terytorium? - spytał Charona. - Nie. Na pewno nie było to nic zorganizowanego. Owszem, po szczególni handlarze spierali się o swoje odcinki, ale tak było zawsze. - Mógłbyś się trochę rozpytać - zasugerował porucznik Ryan. - Nie ma sprawy, Em. Każę moim ludziom to sprawdzić. Szybko tej sprawy nie rozwiążemy, myślał Ryan. Może nawet ni- gdy? Cóż, tylko w telewizji wpada się na właściwy pomysł po półgodzinie - w trakcie przerwy na reklamy. - Czy mogę ich zabrać? - spytał pracownik policyjnej kostnicy. Jego czarne kombi czekało; robił się ciepły dzień. Wokół już bzyczały muchy zwabione zapachem krwi. - Są pańscy - rzucił Em. Ruszyli z Tomem do samochodu. Resztę rutynowych czynności wykonają młodsi detektywi. 235 - Ktoś potrafi strzelać nawet lepiej niż ja - odezwał się Douglas kiedy ruszyli z powrotem do centrum. Raz próbował zakwalifikować się do drużyny strzeleckiej departamentu policji. - Cóż, teraz wielu ludzi to umie. Może niektórzy znaleźli zatrudnie nie u naszych zorganizowanych znajomych. - Zatem atak mafii? - Poprzestańmy na razie na nazwaniu tego zabójstwa profesjonal nie wykonanym. Poczekajmy, aż Mark przeprowadzi wywiad. - Na pewno dużo się dowie! - parsknął Douglas. Kelly wstał o dziesiątej trzydzieści. Po raz pierwszy od kilku dni czuł się czysty. Wziął prysznic natychmiast po powrocie do mieszkania. Teraz miał zamiar się ogolić, co cieszyło go tak, że nie denerwował się niedostatkiem snu. Przed obfitym śniadaniem pojechał jeszcze do pobliskiego parku i biegał przez pół godziny. Następnie wziął długi, wspaniały prysznic. Potem musiał zająć się ubraniem, które miał na sobie w nocy. Włożył je do papierowej torby na zakupy, wszystko - spodnie, koszulę, slipy, skarpetki, buty. Żal mu było rozstawać się z bluzą, której rozmiar i przepastne kieszenie okazały się bardzo przydatne. Będzie musiał sprawić sobie podobną, a raczej kilka. Czuł, że tym razem nie opryskała go krew, ale na ubraniu na pewno pozostały ślady prochu. Nie chciał ryzykować. Dołożył resztki jedzenia i fusy po kawie i wyrzucił torbę do śmietnika pod budynkiem. Zastanawiał się, czy nie pozbyć się jej w jakimś odległym miejscu, ale to mogło przynieść więcej kłopotów niż pożytku. Ktoś mógłby go zobaczyć, zwrócić uwagę na to, co robi, i nabrać podejrzeń. Czterech łusek pozbył się, biegając - wrzucił je do studzienki. W wiadomościach w południe powiedziano o odkryciu dwóch ciał, nie podano jednak szczegółów. Może w gazecie będzie coś więcej. Została jeszcze jedna rzecz. - Cześć, Sam. - Witaj, John. Jesteś w Waszyngtonie? - spytał przez telefon doktor Rosen. - Tak. Słuchaj, czy mógłbym do ciebie wpaść na parę minut? Po' wiedzmy, koło drugiej? - Co mogę dla ciebie zrobić? - spytał zza biurka Sam Rosen. - Potrzebne mi rękawiczki - powiedział John. - Chirurgiczne. Czy są drogie? Sam miał ochotę spytać, po co jego przyjacielowi takie rękawiczki, ale się powstrzymał. Uznał, że nie musi wiedzieć. 236 - Przeciwnie - odparł. - Przychodzą w pudełkach po sto par. - Nie potrzeba mi aż tylu. Rosen otworzył szufladę i rzucił dziesięć torebek z rękawiczkami. - Wyglądasz jak ważny gość - powiedział. Tak rzeczywiście było. Kelly miał na sobie granatowy garnitur CIA, jak zaczął go nazywać. Sam po raz pierwszy widział Johna pod krawatem. - Tylko nie krytykuj mojego ubrania! - Kelly uśmiechnął się. - Cza sami trzeba tak wyglądać. Mam nawet nową pracę, można tak powie dzieć. - Co robisz? - Jestem konsultantem. - John wykonał nieokreślony gest. - Nie mogę powiedzieć, co dokładnie robię, ale praca wymaga, żebym odpo wiednio się ubierał. - Dobrze się czujesz? - Tak jest, panie doktorze, czuję się dobrze. Biegam, ćwiczę. Co u ciebie? - To co zwykle. Mam więcej roboty papierkowej niż chirurgicznej; ale nadzoruję pracę całego oddziału... - Sam wskazał stos teczek na biur ku. Swobodna rozmowa go krępowała. Przypuszczał, że jego przyjaciel jest po prostu w przebraniu; wiedział, że John coś knuje. Próbował uspo koić sumienie, celowo nie pytając, o co chodzi. - Czy mógłbyś zrobić mi przysługę? - Jasne. - Sandy zepsuł się samochód. Miałem odwieźć ją do domu, ale mam zebranie; potrwa do czwartej, a ona kończy zmianę o trzeciej. - Pozwalasz jej pracować w normalnych godzinach? - Kelly uśmiechnął się. - Czasami, kiedy nie uczy. - Jeśli zgodzi się, żebym ją odwiózł, chętnie to zrobię. Była za dwadzieścia trzecia; John poszedł więc do szpitalnego baru, aby coś zjeść. Sandy O'Toole znalazła go tam. - Czy tym razem smakuje ci lepiej niż poprzednio? - zagadnęła. - Nawet w szpitalu nie dadzą rady bardzo zepsuć sałatki - odpowie dział. Nie pojmował jednak, dlaczego kucharze dodajądo niej galaretkę. - Podobno zepsuł ci się samochód. Pielęgniarka skinęła głową. John zrozumiał, dlaczego Sam nie wymagał od niej nieustannych nadgodzin. Wyglądała na przemęczoną. Miała podkrążone oczy i ziemistą cerę. - Rozrusznik nie działa. Samochód jest w warsztacie. Kelly wstał. 237 - Cóż, proszę pani, powóz czeka! - Odpowiedział mu uśmiech, ale powodowany raczej grzecznością niż rozbawieniem. - Nigdy nie widziałam cię tak elegancko ubranego - zagadnęła San- dy w drodze do garażu. - Ale nadal potrafię tarzać się w błocie z najsprawniejszymi prze ciwnikami. - Jego żart znowu nie został zrozumiany. - Nie chciałam... - To był żart, Sandy, nie przejmuj się. Po prostu jesteś zmęczona, a ja mam nieszczególne poczucie humoru. Przystanęła i popatrzyła na niego. - Nie, to nie twoja wina. Miałam zły tydzień. Przywieźli nam dziec ko ciężko ranne w wypadku. Doktor Rosen zrobił, co mógł, ale uszko dzenia były zbyt poważne i dziewczynka umarła przedwczoraj, podczas mojej zmiany. Czasami nienawidzę tej pracy! - Rozumiem. - John otworzył pielęgniarce drzwi samochodu. -Naj krócej mówiąc: zawsze umiera ktoś, kogo śmierci akurat nie chcemy, zawsze dzieje się to w niedobrym czasie i nigdy nie ma sensu. - Za bardzo mnie nie pocieszyłeś. - OToole uśmiechnęła się smutno. - Wszyscy staramy się naprawić to, co możemy, Sandy. Ty walczysz w szpitalu, ja gdzie indziej - powiedział Kelly. - Ilu nieprzyjaciół pokonałeś? - Paru. - John ugryzł się w język. Zdziwił się, że wymknęło mu się tak nieostrożne stwierdzenie. Za dobrze mu się z nią rozmawiało, to dla tego. - I co to poprawiło? - Mój ojciec był strażakiem. Palił się dom; tata wszedł do środka i znalazł dwoje dzieci, były podtrute dymem. Wyniósł oboje, ale dostał zawału serca i umarł. Podobno natychmiast. Ale zrobił coś ważnego. - Johnowi przypomniały się słowa admirała Maxwella, który powiedział mu kiedyś, że śmierć powinna coś znaczyć. I że śmierć jego ojca nie poszła na marne. - Zabijałeś ludzi, prawda? - spytała wprost Sandy. - Tak to jest na wojnie. - I co ważnego dzięki temu osiągnąłeś? Czego dokonałeś? - Jeśli mam odpowiedzieć, jak wpłynęło to na całą ludzkość, nie wiem. Ale ci, których zabiłem, już nigdy nie zrobili nikomu krzywdy. Sandy patrzyła przed siebie. Jechali Broadwayem na północ. - Czy ci, którzy zabili Tima, nie tłumaczyli tego tak samo? - SPytała. 238 - Może i tłumaczyli, ale jest pewna różnica między nimi a nami... - Kelly chciał powiedzieć, że nigdy nie widział, by którykolwiek z jego ludzi kogoś zamordował. Stwierdził jednak, że w tej chwili to byłaby nieprawda... - Jeżeli wszyscy tak myślą, to do czego dojdziemy? - ciągnęła San dy. - To nie jest tak samo jak z chorobami. Lekarze walczą z czymś, co wyrządza krzywdę wszystkim. Nie zabijamy ludzi. I nie uprawiamy po- litykierstwa, nie kłamiemy. Dlatego właśnie pracuję w szpitalu. - Trzydzieści lat temu pewien facet nazwiskiem Hitler wyładowy wał się, mordując ludzi, takich jak Sam czy Sarah, tylko za imiona. Trze ba było go zabić i w końcu umarł, chociaż o wiele za późno. Ale jednak został pokonany i zakończył życie. Czy to nie wystarczająca lekcja na przyszłość? - Mamy dostatecznie dużo problemów w kraju - oponowała Sandy. Widać je było gołym okiem na mijanych przez nich chodnikach. Szpital imienia Johna Hopkinsa nie stoi w dobrej dzielnicy. - Wiem o tym. Chyba nie zapomniałaś? Sandy straciła rezon. - Przepraszam cię, John... - Ja także ci współczuję. — Szukał odpowiednich słów. - Jest pewna różnica między nimi a nami. Są dobrzy ludzie - myślę, że większość ludzi na świecie jest uczciwa. Ale są także źli. Nie można samym chce niem sprawić, żeby zniknęli, ani też żeby stali się dobrzy. Większość z nich się nie zmieni. I ktoś musi chronić tę pierwszą grupę przed drugą. Tym właśnie się zajmowałem. - A jak dajesz radę uchronić się przed staniem się jednym z tych drugich? Kelly zastanowił się. Pożałował, że podwozi Sandy. Nie chciał słyszeć tego, co mówiła, nie miał zamiaru w tej chwili analizować swojego sumienia. W ciągu minionych kilku dni wszystko było dla niego jasne. Skoro już uznał, że istnieje nieprzyjaciel, jego dalsze postępowanie było tylko zwykłym zastosowaniem nabytych umiejętności. Nie musiał nad nim specjalnie myśleć. Ciężko jest zaglądać we własne sumienie... - Nigdy nie miałem takiego problemu - odparł wymijająco. Nagle zrozumiał pewną zasadniczą różnicę. Sandy i całe środowisko medycz ne walczyło z pewnymi rzeczami dzielnie i wytrwale, ryzykując zdro wie fizyczne i psychiczne, i zwalczając skutki, których przyczyn nie byli w stanie bezpośrednio likwidować. Natomiast żołnierze walczyli z ludź- mi. Lekarze działali z pobudek najczystszych moralnie, choć bywali sfrustrowani tym, że nie da się zlikwidować przyczyn urazów i chorób. 239 Żołnierze nieraz cieszyli się ze zniszczenia wroga, ale często stawali się jemu podobni, podobni temu, przeciw czemu walczyli. Zatem żołnierze i lekarze prowadzą wojny podobne co do celu, ale całkiem innymi metodami. Tu choroby ciała, tam - ludzkości. - Może nie chodzi o to, przeciw czemu czy komu się walczy, tylko po co się walczy - rzekł. - A po co walczymy w Wietnamie? - Odkąd Sandy dostała tele gram zawiadamiający o śmierci męża, zadawała sobie to pytanie co naj mniej dziesięć razy dziennie. - Mój mąż tam zginął, a ja ciągle nie rozu miem za co! Kelly zaczął coś mówić, ale umilkł. Właściwie nie było dobrej odpowiedzi. Dlaczego żołnierze ginęli? Różnie - z powodu zwykłego pecha, złych decyzji, podjęcia ich w niewłaściwym czasie, przez nich samych lub dowódców różnego szczebla. Nawet jeśli uczestniczyło się w walce, nie zawsze widziało się sens śmierci tego czy innego człowieka. Sandy O'Toole słyszała pewnie od męża, którego opłakiwała, wszelkie możliwe uzasadnienia jego udziału w wojnie. Być może szukanie znaczenia walki i śmierci w Wietnamie było tylko próżnym rozmyślaniem? Może ta wojna nie musiała mieć sensu? Ale jeśli go nie miała, jak można było żyć, nie wierząc, że jakiś ma? John skręcił w ulicę, przy której mieszkała Sandy. - Przydałoby się pomalować twój dom - zauważył. - Wiem. Nie stać mnie na malarzy, a nie mam czasu sama tego zro bić. - Czy mogę coś ci poradzić? - Co? - Żyj. Pozwalaj sobie na to. Współczuję ci z powodu śmierci Tima, ale skoro już go tu nie ma, musisz dalej żyć bez niego. Ja także straciłem na wojnie przyjaciół... Żal było patrzeć na Sandy, tak wielkie zmęczenie malowało się na jej twarzy. Trudno było powiedzieć, co w tej chwili myślała, co czuła. W każdym razie fakt, że ukrywała przed nim swoje uczucia, o czymś świadczył. Coś się w tobie zmieniło, myślała. Zastanawiam się, co to jest. I dlaczego. Jak gdyby John rozwiązał jakiś problem. Zawsze był ujmująco grzeczny, ale jednocześnie głęboko smutny; niemal tak bardzo jak ona. A teraz smutek Johna zniknął, ustąpił miejsca czemuś innemu, czego nie była w stanie określić. I było to dziwne, gdyż John nigdy nie krył przed nią swoich myśli ani uczuć. Sądziła, że zawsze będzie w stanie go przejrzeć. Pomyliła się - a może nie wiedziała tylko, jak się do tego zabrać. 240 Kelly obszedł samochód i otworzył jej drzwi, kłaniając się dwornie i pokazując na dom. - Dlaczego jesteś dla mnie taki miły? Czy doktor Rosen... - Powiedział tylko, żebym cię podwiózł; serio. - Odprowadził ją do drzwi. - Wyglądasz na bardzo zmęczoną. - Nie wiem dlaczego, ale lubię z tobą rozmawiać. - Nie byłem tego pewien. Naprawdę? - Chyba tak. - Próbowała się uśmiechnąć. - Jeszcze dla mnie za wcześnie, rozumiesz? - Dla mnie też, Sandy. Ale czy jest także za wcześnie, żebyśmy się zaprzyjaźnili? Zastanowiła się chwilę. - Nie, na to nie jest za wcześnie. - Może zjemy razem kolację? - Jak często bywasz w Waszyngtonie? - Ostatnio częściej. Mam pracę... to znaczy, coś, co muszę zrobić, w Waszyngtonie. - Co? - Nic ważnego. Sandy wyczuła, że to kłamstwo. Domyślała się jednak, że nie miało ono prowadzić do skrzywdzenia jej. - W takim razie może w przyszłym tygodniu? - Zadzwonię do ciebie. Właściwie nie znam tu żadnych miłych re stauracji. - Ja znam. - Postaraj się trochę odpocząć -John nie próbował pocałować Sandy czy choćby ująć jej dłoni. Uśmiechnął się tylko przyjaźnie i wrócił do samochodu. Patrzyła za nim, wciąż zastanawiając się, dlaczego i jak się zmienił. Nigdy nie zapomni widoku jego twarzy, kiedy leżał na szpital nym łóżku. Cokolwiek jednak to było, wiedziała, że nie musi się tego bać. Kelly prowadził volkswagena, klnąc po cichu na siebie samego. Teraz miał rękawiczki i przecierał nimi po kolei wszystkie powierzchnie, jakich dotykał. Nie mógł ryzykować wielu rozmów podobnych do tej. O co chodziło we wszystkim, co robił? A skąd, do cholery, miałby to wiedzieć? Na polu walki rzecz była prosta. Identyfikowało się nieprzyjaciela; a jeszcze częściej ktoś inny mówił człowiekowi, co się dzieje, kim jest nieprzyjaciel i gdzie się znajduje. Często te informacje były mylne, ale opierając się na nich, można było przynajmniej zacząć działać. Jednak podczas odpraw nigdy nie mówiono, w jaki sposób dana 241 misja zmieni świat czy przynajmniej przybliży koniec wojny. O tym czytało się w gazetach. Artykuły tworzyli dziennikarze, którzy specjalnie nie przejmowali się tym, co piszą. Powtarzali informacje zebrane od ludzi, którzy tak naprawdę nic nie wiedzieli, albo od polityków, którym nie chciało się dochodzić prawdy. Używali modnych słów, jak „infrastruktura" albo „kadra"; ale John polował na ludzi, a nie na infrastrukturę. Infrastruktura to była abstrakcyjna rzecz, jak choroby, z którymi walczyła Sandy. Nie osoba czyniąca zło, którą można było upolować niczym groźne dzikie zwierzę. Jak miało się to wszystko do tego, co robił ostatnio? John uznał, że musi kontrolować myślenie, trzymać się prostych zagadnień, pamiętać, że po prostu poluje na ludzi, tak samo jak poprzednio. Nie zmieni w ten sposób świata, ale oczyści jego maleńki fragment. - Czy ciągle cię boli, przyjacielu? - spytał Nikołaj. - Chyba połamali mi żebra - przyznał Zacharias. Siedział na krześle i oddychał powoli, z widocznym bólem. Griszanow niepokoił się. Tego rodzaju uszkodzenie mogło doprowadzić do zapalenia płuc, ono zaś - zabić człowieka w takim ogólnym stanie fizycznym, w jakim znajdował się obecnie amerykański pułkownik. Strażnicy trochę za ciężko pobili Zachariasa, mimo że Kola sam ich o to poprosił. Chodziło mu jednak tylko o to, żeby jeniec zaznał nieco bólu. Nie chciał, by działa mu się poważna krzywda. Zmarły nie powie tego, czego Nikołaj musiał się dowiedzieć. - Rozmawiałem z majorem Vinhem - odezwał się Griszanow. - Ten mały dzikus mówi, że nie ma lekarstw, które mógłby ci dać. - Wzruszył ramionami. - Może to i prawda. Czy bardzo cię boli? - Boli przy każdym oddechu - wyjaśnił Zacharias. Jasne było, że nie kłamie. Był jeszcze bledszy niż zazwyczaj. - Mam tylko jedną rzecz przeciw bólowi - powiedział przeprasza jącym tonem Rosjanin, wyciągając piersiówkę. Zacharias pokręcił głową. Nawet ta czynność sprawiała mu ból. - Nie mogę. - Nie odmawiaj - nalegał Griszanow. - Ból nikomu nie służy, ani tobie, ani mnie, ani twojemu Bogu. Proszę, pozwól mi pomóc ci choć trochę. Proszę... Nie mogę! - powtarzał sobie Robin. Gdyby napił się wódki, złamałby przymierze z Bogiem. Jego ciało było świątynią i musiała być ona czysta, wolna od takich rzeczy jak alkohol. Ale owa świątynia była uszkodzona. Najbardziej ze wszystkiego bał się krwotoku wewnętrznego. Czy wyzdrowieje? W normalnych warunkach na pewno by wyzdrowiał. Zda 242 wał sobie jednak sprawę, że jego stan ogólny jest bardzo zły; ciągle miał kontuzję kręgosłupa, a teraz jeszcze żebra... Ból stał się jego stałym towarzyszem i utrudniał mu opieranie się zadawanym pytaniom. Zacharias ważył teraz zakaz swojej religii i fakt, że alkohol, zmniejszając ból, zwiększa jego siłę, aby stawiać opór, co miał obowiązek czynić. Wszystko stało się ostatnio mniej jasne. Co powinien zrobić? Patrzył na metalową butelkę. Była źródłem ulgi. Może niewielkiej, ale zawsze. Potrzebował trochę ulgi, jeśli miał być w stanie panować nad sobą. Griszanow odkręcił zakrętkę. - Jeździsz na nartach, Robinie? - zagadnął. Zacharias był zaskoczony tym pytaniem. - Tak, od dziecka - odparł. - Biegowych? - Nie, zjazdowych. - Czy w górach Wasatch jest wystarczająco dużo śniegu, żeby jeź dzić na nartach? Robin uśmiechnął się do swoich wspomnień. - O tak. To świetny, suchy śnieg. Prawie jak drobniutki biały pia sek. - Najlepszy na narty. Masz. - Rosjanin podał piersiówkę. Wypiję tylko łyk, pomyślał Robin. Dla zmniejszenia bólu. Pociągnął. Kiedy będzie mnie mniej boleć, zbiorę się jakoś w sobie. Nikołaj patrzył na Amerykanina. Miał nadzieję, że Zacharias nie zacznie kaszleć, co zaszkodziłoby jeszcze bardziej jego żebrom. Wódka była dobra, pochodziła z zapasów radzieckiej ambasady w Hanoi. To jedyna rzecz, jakiej nigdy w Związku Radzieckim nie brakowało. Ani w ambasadzie. Była to najlepsza papierówka - ulubiona odmiana Nikołaja. Wódka aromatyzowana starym papierem. Zacharias i tak nie rozpozna specyficzności jej smaku. Prawdę powiedziawszy, po trzech, czterech łykach zmysły Nikołaja także gubiły aromat papieru. - Dobrze jeździsz?- pytał. Robin znowu poczuł w żołądku ciepło, rozlewające się na całe ciało, które rozluźniło się. Ból osłabł. Radziecki pułkownik chciał porozmawiać o nartach. Chyba nie wyrządzi to szkody bezpieczeństwu Stanów Zjednoczonych? - Zjeżdżam z najtrudniejszych stoków - pochwalił się Zacharias. - Uczyłem się od dziecka. Kiedy tata pierwszy raz zabrał mnie na narty, miałem chyba pięć lat. - Twój ojciec też był pilotem? - Nie. Jest prawnikiem. 243 - A mój profesorem historii na Uniwersytecie Moskiewskim. Mamy daczę. Kiedy byłem mały, mogłem zimąjeździć na nartach po lesie. Uwiel biam ciszę. Słychać tylko szum -jak to się mówi? Szum nart, sunących po śniegu. Nic więcej. Jakby ziemia była przykryta kocem. Żadnych od głosów, tylko cisza. - Jeśli wstanie się wcześnie, w górach Wasatch bywa podobnie. Trze ba wybrać się następnego dnia po tym, kiedy przestanie padać śnieg. Nie ma wtedy dużego wiatru. Kola uśmiechnął się. - To trochę jak latanie, nie uważasz? Kiedy pilotujesz jednomiej- scowy samolot, przy spokojnym niebie, czystym, z paroma białymi chmu rami. - Nachylił się i spytał z przebiegłą miną: - Czy wyłączasz choć na kilka minut radio, żeby pobyć chwilę samemu? - Pozwalają wam na to? - zdziwił się Zacharias. Griszanow zachichotał i pokręcił głową. - Nie, ale i tak to robię. - Musi ci być wtedy przyjemnie... - Robin uśmiechnął się, przypo minając sobie, jak to kiedyś było. Pomyślał o pewnym popołudniu, kie dy mroźnego lutowego dnia wylatywał z bazy sił powietrznych Moun- tain Home. To było w 1964 roku. - Chyba tak samo musi czuć się Bóg - ciągnął Nikołaj. - Całkiem sam. Odgłos silnika można w sobie wyłączyć. Ja po kilku minutach o nim zapominam. Ty też? - Tak, jeżeli hełm na mnie pasuje. - Dlatego latam - skłamał Griszanow. - Wszystkie inne sprawy - cała papierkowa robota, technika, szkolenie - to jest cena, którą płacimy. Za to, aby być tam, w górze, całkiem samemu, podobnie jak w lesie na nartach, ale jest jeszcze wspanialej. W czysty zimowy dzień widok jest tak rozległy... - Znów podał Amerykaninowi piersiówkę. - Myślisz, że te małe dzikusy rozumieją takie rzeczy? - Pewnie nie... - Robin zawahał się. Już wypił jeden łyk wódki. Drugi chyba nie zaszkodzi? Wypił. - Ja trzymam drążek tylko końcami palców, o tak. - Griszanow po kazał na szyjce piersiówki. -Na chwilkę zamykam oczy, a kiedy je otwo rzę, świat wygląda inaczej. Nie jestem już jego częścią, ale czymś in nym. Może aniołem? - zażartował. - I posiadam niebo, jak gdybym Po- siadał kobietę, ale to zupełnie co innego. Myślę, że najwspanialszych uczuć doświadcza się samemu. Ten facet czuje latanie, pomyślał Robin. Naprawdę je rozumie. - Czy piszesz wiersze? - spytał. 244 - Uwielbiam poezję. Nie, nie piszę sam, nie mam talentu. Ale czy tam, uczę się na pamięć, wczuwam w słowa poety... - Nikołaj mówił teraz prawdę. Patrzył, jak oczy Amerykanina wędrują gdzieś w dal. - jesteśmy bardzo do siebie podobni, mój przyjacielu. - Co się stało z Ju-Ju? - spytał Tucker. - To chyba był napad rabunkowy - odparł Mark Charon. - Facet zrobił się nieostrożny. Był jednym z twoich, prawda? - Tak, bardzo dużo dla nas sprzedawał. - Kto to zrobił? - zastanawiał się Mark. Siedzieli z Henrym Tuckerem w sali biblioteki Enocha Pratta, przy jednym z rzędów stolików. Trudno o bezpieczniejsze miejsce. Ciężko zbliżyć się tam do rozmawiających, żeby nie zostać zauważonym. Nie da się skorzystać z podsłuchu. Wprawdzie w bi bliotece panowała cisza, ale było w niej zbyt wiele zakątków. - Nikt nie wie, Henry - odpowiedział Charon. - Na miejsce przyje chali Ryan z Douglasem. Nie wyglądało na to, żeby znaleźli jakieś waż ne ślady. Słuchaj, chyba nie zamierzasz przejmować się śmierciąjedne- go handlarza? - Wiesz, że nie. Ale to niepomyślne zdarzenie. Jeszcze nigdy nie straciłem nikogo z moich. - Przecież zdajesz sobie sprawę, że to niebezpieczny interes, Henry. - Mark przerzucił kilka stron książki. - Ktoś potrzebował trochę gotów ki, może również narkotyków; a może chciał szybko dołączyć do sprze dawców? Miej oko na nowego handlarza rozprowadzającego twój to war. To może być on. Zrobili to naprawdę profesjonalnie. Może będzie dla ciebie korzystnie wejść z nimi w porozumienie. - Mam dość sprzedawców. A tego rodzaju układy nie są dobre dla całości przedsięwzięcia. Jak ich zabito? - Każdy dostał dwa strzały w głowę. Douglas mówił, że wygląda to jak wykonanie wyroku przez mafię. - Co ty?... - To nie była mafia. Tony nie zrobiłby nam czegoś takiego, prawda? - Pewnie. - Ale Eddie mógłby... - Potrzebuję czegoś - zmienił temat Charon. - Czego? - Dealera. A jak myślałeś; wskazówki, który koń będzie drugi w naj bliższym wyścigu? - Za dużo sprzedawców rozprowadza teraz mój towar, już mówiłem. - Posłużenie się Charonem do likwidacji poważniejszej konkurencji okazało się dla Tuckera bardzo opłacalne. Coraz mniejszą liczbę wciąż 245 niezależnych handlarzy eliminował drogą aresztowań i procesów sądowych. Podobnie jak zorganizowanych. Systematycznie pousuwał tych z którymi nie opłacało mu się współpracować. Pozostała grupka konkurentów mogła już niedługo zmienić się w cennych współpracowników jeżeli tylko uda mu się nakłonić ich do negocjacji. - Henry, jeśli chcesz, żebym był w stanie cię chronić - tłumaczył Mark - muszę mieć kontrolę nad toczącymi się śledztwami. A żebym mógł je kontrolować, muszę od czasu do czasu łapać jakąś grubą rybę.- Odłożył książkę na półkę. Dlaczego musiał tłumaczyć Tuckerowi tak podstawowe rzeczy? - Kiedy? - Na początku przyszłego tygodnia. Chcę aresztować handlarza, który będzie wyglądał na ważnego. - Odezwę się do ciebie. - Tucker odłożył swoją książkę i wyszedł. Porucznik policji Mark Charon spędził w sali bibliotecznej jeszcze kilka minut. Szukał kolejnej książki. Odnalazł ją, wraz z kopertą, którą wsunię to obok. Nie liczył pieniędzy. Wiedział, że zapłacono mu uzgodnioną sumę. Greer przedstawił sobie nieznajomych. - To jest pan Clark. Generał Martin Young. Pan Robert Ritter. Dwaj mężczyźni podali kolejno dłonie Kelly'emu. Generał marines był pilotem, podobnie jak Maxwell i Podulski, którzy nie brali udziału w spotkaniu. John nie miał pojęcia, kim jest Ritter, ale to on odezwał się pierwszy: - Świetna analiza. Nie napisał jej pan może oficjalnym językiem, ale wskazał pan sedno wszystkich problemów. - Nietrudno je było zidentyfikować. Atak na ziemi powinien być sto sunkowo łatwy. W takim obozie nie służą żołnierze pierwszej linii. War townicy patrzą do środka placówki, a nie na zewnątrz. Może być najwyżej po dwóch w każdej z wieżyczek. Będziemy ustawiać cekaemy, prawda? Przenoszenie ich z miejsca na miejsce zajmuje parę sekund. Można wyko rzystać fragment dżungli, żeby obóz znalazł się w zasięgu ostrzału M-79. Podejść z nimi od tej strony i rozstawić na linii drzew. - John pokazywał na schemacie, o czym mówi. - To jest budynek koszar. Ma tylko dwoje drzwi. Założę się, że w obozie stacjonuje mniej niż czterdziestu żołnierzy- - Wchodzimy tędy? - Young wskazał południowo-wschodni róg obozu. - Tak jest, panie generale. Cały problem polega na przerzuceniu ata kującego oddziału dostatecznie blisko. Trzeba będzie wykorzystać osłonę* jaką daje odpowiednia pogoda. O tej porze roku nie powinno to być trud' 246 ne. Potrzebne będą dwa samoloty szturmowe, uzbrojone w standardowe rakiety i działka, do ostrzału tych dwóch budynków. Śmigłowce ewakuacyjne niech wylądują tutaj. Faza lądowa zakończy się w ciągu niecałych pięciu minut od pierwszego wystrzału. Resztę pozostawiam lotnikom. - Zatem mówi pan, że najtrudniejszym elementem operacji jest prze rzucenie komandosów w odpowiednio blisko położone miejsce... - Niekoniecznie, panie generale. Jeśli chcecie powtórzyć operację z Song Tay, można to zrobić. Wylądować śmigłowcem w środku obozu, z dokładnością do ośmiu metrów. Ale z tego, co rozumiem, wolą pano wie, aby użyte siły były jak najmniejsze. - Zgadza się - potwierdził Ritter. -Nie ma mowy, żeby udzielono nam zgody na większą operację. - Jeśli będziemy dysponować mniejszą ilością sprzętu, trzeba uciec się do innej taktyki. Na szczęście cel jest niewielki, liczba jeńców, któ rych mamy wywieźć, stosunkowo mała, liczebność nieprzyjaciela także nieduża. - Mimo to misja jest bardzo niebezpieczna - zauważył generał Young, marszcząc brwi. - Rzeczywiście - przyznał John. - Potrzeba dwudziestu pięciu ko mandosów. Najlepiej wylądować w tej dolinie. Przejdą przez to wzgó rze, podejdą na miejsce, zniszczą wieżyczki wartownicze, wysadzą bra mę. Potem muszą nadlecieć samoloty szturmowe i ostrzeliwać te dwa budynki, podczas gdy jednostka naziemna zaatakuje ten budynek. Sztur- mowce krążą i strzelają, gdy komandosi wyprowadzają jeńców. Wresz cie gnamy w te pędy doliną. - Optymista z pana, panie Clark - skomentował Greer, przypomina jąc na wszelki wypadek Kelly'emu jego pseudonim. Gdyby generał Young się dowiedział, że Kelly był tylko podoficerem, na pewno nie zgodziłby się pomóc w przeprowadzeniu operacji. Tymczasem już poświęcił się dla niej, gdyż całoroczny budżet przeznaczony na budowy wydał na wzniesie nie w lasach bazy Quantico makiety wietnamskiego obozu jenieckiego. - Robiłem już takie rzeczy, panie admirale - zapewnił John. - Kto zajmie się wyborem ludzi? - spytał Ritter. - Już się tym zajmujemy - wyjaśnił Greer. Ritter oparł się wygodnie i patrzył na fotografie i wykresy. Wiedział, że ryzykuje swoją karierę; tak samo zresztąjak Greer i wszyscy pozostali. Jednak alternatywą było niezrobienie niczego. Bezczynność oznaczała zaś, że przynajmniej jeden dobry człowiek, a być może nawet dwudziestu nigdy nie wróci do domu. Właściwie to nie jest główny powód, dla którego wezmę w tym udział, myślał Ritter. Chodziło o to, że decydenci 247 postanowili, że życie tych dwudziestu ludzi nie jest aż tak ważne. Jeśli się na tym poprzestanie, podobne decyzje mogły się mnożyć. Tego rodzaju myślenie zniszczyłoby kiedyś CIA. Nie można będzie werbować agentów, jeśli zaczną chodzić słuchy, że Stany Zjednoczone nie troszczą się o ludzi, którzy dla nich pracują. Należało dochować wierności pojmanym przez wroga żołnierzom. A poza tym - to się opłacało. - Lepiej rozpocząć przygotowania - odezwał się - zanim wieść o ope- racji się rozniesie. Łatwiej będzie uzyskać na nią zgodę, jeśli będziemy gotowi do akcji. Zróbmy tak, żeby wyglądało na to, że mamy jedyną okazję do ataku. Jednym z podstawowych błędów popełnionych przy operacji „Herszt" było to, że przygotowywano ją pod gust decydentów; i w końcu nigdy nie wyrazili zgody. Tym razem przyszykujemy misję, która będzie mogła się odbyć tylko w określonym czasie. Mogę tak to przedstawić moim znajomym z Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Wtedy prawdopodobnie dostaniemy zgodę na atak; ale zanim zacznę się o nią starać, musimy być gotowi do akcji. - Czy to znaczy, Robercie, że jesteś z nami? - upewnił się Greer. Ritter zastanowił się po raz ostatni. - Tak, jestem z wami. - Trzeba w jakiś sposób zwiększyć bezpieczeństwo operacji - ode zwał się Young, patrząc na dokładną mapę okolicy celu. - Tak jest, panie generale - wtrącił Kelly. - Ktoś musi polecieć tam wcześniej i przyjrzeć się wszystkiemu z bliska. -Na stole wciąż leżały obie fotografie Robina Zachariasa. Na jednej pułkownik sił powietrz nych stał wyprostowany, z czapką pod pachą, w otoczeniu rodziny, prę żąc ozdobioną baretkami odznaczeń pierś i uśmiechając się pewnie do aparatu. Na drugiej ten sam człowiek, obdarty i brudny, spuszczał głowę, podczas gdy ktoś wymierzał mu z tyłu cios kolbą. Cholera, pomyślał John. Dlaczego nie wyruszyć na jeszcze jedną krucjatę? - Myślę, że ja powinienem to zrobić - zakończył. Rozdział 17 KOMPLIKACJE Archie nie wiedział wiele - ale okazało się, że wystarczająco dużo. John potrzebował teraz tylko trochę więcej snu. Stwierdził, że śledzenie kogoś samochodem jest trudniejsze, niż się człowiekowi wydaje, kiedy ogląda filmy. Tym razem było także trudniej 248 ponieważ w Nowym Orleanie. Jeśli jedzie się za blisko śledzonego, można zostać zauważonym. A jeżeli za daleko - można go zgubić. Wszystkie kłopoty powodowało duże natężenie ruchu. Ciężarówki zasłaniały widok. Kiedy patrzyło się na samochód odległy o pół odcinka między sąsiednimi przecznicami, nie widziało się dostatecznie dobrze pojazdów wokół siebie. Te tymczasem wyprawiały najróżniejsze rzeczy. Całe szczęście, że Billy jeździł czerwonym roadrunnerem. Łatwiej było go zauważyć. Poza tym lubił piszczeć oponami. No i nie mógł za bardzo łamać przepisów, żeby nie zatrzymywała go policja. Tak samo jak John, nie chciał jej sobą zainteresować. Kelly zauważył roadrunnera tuż po siódmej rano przy barze, który wskazał Archie. Jakimkolwiek człowiekiem był Billy, nie wiedział wiele o tym, jak nie zwracać na siebie uwagi. Świadczył o tym choćby jego samochód. Nie był teraz ubłocony, ale świeżo umyty i wywoskowany. John wiedział z poprzedniego spotkania, że Billy jest bardzo przywiąza ny do swojego czerwonego roadrunnera. Dawało mu to pole do popisu. Jechał za bandytą, starając się wyczuć jego sposób jazdy. Okazało się, że Billy unika głównych arterii. Znał boczne uliczki, jak drapieżnik zna okolice swojego gniazda. Z tego powodu trudno było Johnowi za nim nadążać; na szczęście sam miał wóz, którego nikt nie zauważał. Po czterdziestu minutach roadrunner skręcił raptownie w prawo i zatrzymał się przed następną przecznicą. Z samochodu wysiadła dziew czyna, niosła dużą torebkę. Podeszła do dobrego znajomego Johna - Cza rodzieja. Czarodziej znajdował się kilka przecznic od swojego rewiru. Nie dokonali na oczach Kelly'ego żadnej wymiany; weszli oboje do ka mienicy. Po upływie mniej więcej półtorej minuty dziewczyna wyszła sama. Pasowało to do tego, co mówiła Pam. I dowodziło, że Czarodziej kupuje towar od Billy'ego. John skręcił w lewo i zatrzymał się na czer wonym świetle. Dostrzegł w lusterku, jak roadrunner przecina jego uli cę.- Po chwili w tym samym kierunku przeszła dziewczyna. Kelly skręcił dwa razy w prawo. Zobaczył roadrunnera jadącego na południe, z trze ma osobami w środku. Wcześniej nie zauważył mężczyzny skulonego na tylnym siedzeniu - chyba był to mężczyzna. Ściemniało się, a noc była ulubioną porą działania Johna. Śledził czerwonego plymoutha, nie zapalając reflektorów tak długo, jak długo było to bezpieczne. W końcu roadrunner zatrzymał się przy narożnej kamienicy z brunatnego piaskowca. Cała trójka wysiadła. Dostarczyli towar na tę noc czterem dealerom. Kelly zaparkował w odległości kilku przecznic i po paru minutach nadszedł piechotą, znów w przebraniu bezdomnego pijaka. Wszystkie domy po tej stronie ulicy miały duże 249 marmurowe schodki. Łatwo było się za nimi schować, siadając na chodniku i opierając się o nie z boku. Wybrał odpowiednie schodki, blisko -ale nie za blisko - latarni. Rzucały na niego cień. I tak zresztą nikt nie zwraca uwagi na bezdomnych. Skulił się, jak robi wielu z nich, i od czasu do czasu podnosił do ust butelkę schowaną w papierowej torbie. Siedział tak kilka godzin, obserwując kamienicę z odległości jakichś pięćdziesięciu metrów. 0+, 0- i AB-, przypomniał sobie. Z raportu patologa wynikało, że nasienie znalezione w ciele Pam pochodziło od trzech mężczyzn o takich właśnie grupach krwi. Zastanawiał się, jaką ma Billy. Przechodnie nie zwracali uwagi na Kelly'ego. Może troje spojrzało na niego przelotnie. Udawał, że śpi, wciąż patrząc kątem oka na kamienicę. Cały czas nasłuchiwał, czy nie zbliża się jakieś niebezpieczeństwo. Około dwudziestu metrów za jego plecami jakiś dealer sprzedawał narkotyki. Słyszał, jak opisuje swój towar i negocjuje cenę. Słyszał także głosy jego klientów. Miał wyjątkowo dobry słuch, co nieraz uratowało mu życie. Zbierał teraz informacje wywiadowcze, które mogły okazać się przydatne. W pewnym momencie podszedł do niego bezpański pies i zaczął go obwąchiwać. John nie odgonił go - bezdomny by tego nie zrobił. Trzeba było grać swoją rolę do końca. Pies to nie szczur, myślał. Zastanawiał się, jaki charakter miała niegdyś ta dzielnica. Po jego stronie ulicy stały zwykłe ceglane szeregowce. Po drugiej stronie wznosiły się większe budynki o elewacjach z brunatnego piaskowca. Być może ta ulica stanowiła kiedyś granicę między osiedlem robotników a domami członków klasy średniej. Narożny budynek mógł należeć do jakiegoś handlowca albo kapitana statku. Może w weekendy rozlegały się w nim dźwięki pianina, na którym grała córka, studiująca w konserwatorium Peabody? Potem wszyscy ci ludzie wyprowadzili się na przedmieścia, gdzie było zielono i spokojnie. Trzypiętrowy dom stał teraz niezamieszkany, podobnie jak inne. Był jak gdyby duchem domu z dawnych czasów. John był zaskoczony, jak szerokie są tu ulice. Może dlatego, że kiedy je wytyczano, podstawowym środkiem transportu były pojazdy konne. Kelly przywołał się do porządku. Jego ostatnia myśl nie miała związku z zadaniem, jakie sobie wyznaczył. Musiał koncentrować się na nim. Cała trójka pojawiła się z powrotem po czterech godzinach. Mężczyźni szli przodem, dziewczyna za nimi. Była niższa i tęższa niż Pam. John lekko podniósł głowę, żeby przyjrzeć się Billy'emu. Nie robił wielkiego wrażenia. Jakieś metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, szczupły. na nadgarstku nosił coś błyszczącego -złoty zegarek albo łańcuch. Stawiał 250 szybkie, krótkie, energiczne kroki. Wyglądał na aroganckiego. Drugi mężczyzna był wyższy i potężniejszy, ale najwyraźniej podlegał Billy'emu. Widać to było z jego sposobu poruszania się. Dziewczyna szła ze spuszczoną głową. Wsiadła do samochodu, nie okazując żadnego zainteresowania otaczającym światem. Ruchy miała powolne i niezdarne, pewnie od narkotyków. Była w niej jakaś... rezygnacja. Przejawiała się nie tyle w ociężałości ruchów... John zamrugał oczami, gdy przypomniało mu się, gdzie widział takich ludzi. Wtedy, gdy polował na „Sztuczny Kwiat". Wieśniacy podchodzili na miejsce zbiórki, kiedy ich wezwano. Mieli spuszczone głowy, poruszali się mechanicznie, jak roboty. Byli całkowicie zależni od majora i jego żołdaków. Takim krokiem ludzie szli na śmierć. A więc to wszystko prawda, myślał. Naprawdę wykorzystują dziewczyny jako kurierki... Billy uruchomił silnik, ruszył gwałtownie, przyhamował na rogu dwa metry dalej i skręcił w lewo, przyspieszając z piskiem opon. Billy: metr siedemdziesiąt pięć, szczupły, złoty zegarek lub łańcuch, arogancki -zapamiętał John. Pomyślał o drugim bezimiennym mężczyźnie. Jedyna ważna rzecz, jaka spotka go jeszcze na ziemi, to nagła śmierć, o wiele bliższa, niż przypuszczał. Kelly wyjął z kieszeni zegarek. Za dwadzieścia druga. Co ta trójka mogła robić w budynku tyle czasu? Pewnie urządzili sobie szczególnego rodzaju prywatkę, pomyślał, wspomniawszy Pam. Pewnie ta dziewczyna także miała w sobie nasienie kilku mężczyzn. Kelly nie mógł ocalić świata, za to mógł spróbować uratować tę młodą kobietę. Rozejrzał się. W niektórych oknach paliło się światło. Ktoś mógł go obserwować, a nie chciał, by ktokolwiek zauważył jego odejście. Tkwił więc na miejscu jeszcze pół godziny, mimo że dręczyło go pragnienie i zdrętwiały mu nogi. W końcu podniósł się powoli i nierównym krokiem dotarł do rogu ulicy. Sporo osiągnął tej nocy. Nadszedł czas, by zrobić coś, co odwróci uwagę od jego głównego celu. Idąc wąskimi uliczkami na tyłach domów, minął kilka przecznic. Włożył rękawiczki chirurgiczne i wrócił na ulice. Minął kilku handlarzy narkotyków, szukając odpowiedniego. Przeszukiwał obszar po kwadracie, to znaczy wykonując kolejne skręty o dziewięćdziesiąt stopni, w tę samą stronę. Zbliżał się stopniowo do swojego volkswagena, który stanowił środek obszaru. Musiał zachować ostrożność, ale to on był nieznanym myśliwym, a zwierzyna nie wiedziała, co się święci. Dochodziła trzecia, gdy wybrał ofiarę. Samotny handlarz. Być może od niedawna sprzedawał narkotyki, dopiero się uczył panujących na ulicy zasad. Był młody, a przynajmniej taki się wydawał z odległości 251 dwunastu metrów. Opuścił głowę i przeliczał banknoty, jakie miał wręku. Sumował dzienne dochody. Przy prawym udzie miał coś, co odstawało, niewątpliwie broń palną. Zachowywał niejaką czujność; nie był całkowicie pochłonięty swoją czynnością. Usłyszał zbliżanie się Johna i odwrócił głowę. Potem wrócił do liczenia. Uznał, że nie ma co się przejmować zwykłym pijakiem. John pojechał za dnia na swój jacht; scoutem, bo nie chciał, żeby ktokolwiek z sąsiadów wiedział, że ma drugi samochód. Przywiózł coś z łodzi. Teraz zbliżył się do Juniora - każdy musiał mieć przydzielony pseudonim, choćby na chwilę - i przełożył butelkę z winem z prawej do lewej ręki. Prawą dłonią wyciągnął zawleczkę zjednorazowej śrutówki, którą miał umocowaną tasiemkami pod połą bluzy. Był to zwykły metalowy pręt, długi na czterdzieści pięć centymetrów, z nakręconym na końcu cylindrem. Zawleczka trzymała się na łańcuszku. Odczepił tasiemki, wciąż chowając śrutówkę pod bluzą. Zbliżał się do Juniora. Dealer obejrzał się znowu, rozzłoszczony. Prawdopodobnie miał trudności z liczeniem. Układał teraz banknoty według nominałów. Nie mógł się skupić lub był po prostu nader mało inteligentny. Pewnie to drugie. John potknął się i upadł na chodnik; wyglądał teraz jeszcze mniej groźnie. Wstając, zerknął za siebie. W odległości stu metrów nie było nikogo, a światła kilku samochodów, jakie zobaczył, były czerwone; czyli wszystkie pojazdy oddalały się bądź stały tyłem do niego. Popatrzył w przód i zobaczył tylko Juniora. Chłopak skończył liczenie; teraz zbierał się do domu, żeby napić się przed snem czy robić coś innego. Znajdowali się w odległości trzech metrów od siebie, a handlarz wciąż ignorował Kelly'ego jak bezpańskiego psa. John znał radosne podniecenie, jakie ogarnia człowieka na chwilę przed udanym atakiem. Satysfakcję, jaką się ma, kiedy już wie się, że się uda. Gdy dopada się niepodejrzewającego niczego wroga. Wysunął prawą rękę spod bluzy, robiąc kolejny krok; wciąż nie szedł prosto na cel, tylko trochę obok, jakby miał go ominąć. Dealer zerknął przelotnie na niego, tak na wszelki wypadek. W oczach nie miał strachu ani nawet złości; nie poruszył się. Zwykle bowiem ludzie omijali jego, nie na odwrót. Kelly był dla niego elementem otoczenia, nieistotnym jak plamy oleju na asfalcie. W marynarce nazywano tę odległość punktem minimalnego zbliżenia. Chodziło o ten punkt toru jednostki, od którego odległość do mijanego samolotu, okrętu czy miejsca na lądzie była najmniejsza. W tym wypadku PMZ wynosił metr. Znalazłszy się pół kroku od celu, Kelly wyciągnął śrutówkę spod bluzy, obrócił się na lewej nodze i wyrzucił 252 ku Juniorowi rękę, jak gdyby wymierzył mu zwykły cios. Skierowany ostro ku górze cylinder na końcu drąga trafił sprzedawcę narkotyków tuż pod mostkiem. Siła ramienia Johna oraz opór ciała Juniora spowodowały nacisk na komorę prochową; iglica wbiła się w spłonkę i nabój eksplodował. Karbowana plastykowa końcówka stykała się z koszulą dealera. Rozległ się głuchy odgłos, jakby ktoś upuścił na drewnianą podłogę kartonowe pudło. Nie przypominał strzału; głównie dlatego, że cała kolumna rozszerzających się gazów wbiła się w ciało Juniora. Pod pokrywką znajdował się drobny śrut, jakiego używa się w zawodach strzeleckich i do polowań na gołębie. Z odległości piętnastu metrów ledwie raniłby człowieka, ale przy bezpośrednim kontakcie śrutówki z ciałem był zabójczy. Siła eksplozji wycisnęła gwałtownie powietrze z płuc Juniora, otwierając przy tym jego usta. Popatrzył na Kelly'ego, mimo że serce miał poszarpane jak pęknięty balonik. Żył jeszcze. Na szczęście dla Johna nie było rany wylotowej. Cała energia wystrzału rozproszyła się w ciele Juniora, unosząc je jeszcze przez jakąś sekundę. Potem opadło pionowo w dół jak zawalający się budynek. Rozległo się dziwaczne westchnienie - to powietrze i gazy prochowe zostały wyciśnięte przez ranę siłą upadku. Oczy umierającego wciąż patrzyły przytomnie na Kelly'ego; otwarte usta drżały, jakby Junior chciał coś powiedzieć. W końcu znieruchomiał. Nie zdążył zadać pytania ani usłyszeć odpowiedzi. John wyjął zwitek banknotów z bezwładnej dłoni i odszedł ulicą, rozglądając się. Przed skrzyżowaniem zbliżył się do rynsztoka i obmył w wodzie cylinder na końcu pręta. Później skręcił na zachód w stronę volkswagena. Cały czas szedł powoli, chwiejnym krokiem. Czterdzieści minut później był w domu. Wzbogacił się o osiemset czterdzieści dolarów. Zbiedniał o jeden nabój do śrutówki. - Kto tym razem? - spytał Ryan. - Uwierzyłby pan porucznik? To Bandana! - odpowiedział umun durowany policjant. Był doświadczony w patrolowaniu ulic, miał trzy dzieści dwa lata. - Sprzedaje heroinę. To znaczy już nie sprzedaje... Oczy denata były wciąż otwarte, co wyglądało upiornie. Miał w okolicy serca ranę wlotową średnicy bez mała dwóch centymetrów, otoczoną czarnym pierścieniem spalonego prochu, grubym chyba na trzy milimetry. Przypominało to trochę przekrojonego pączka. Średnica rany odpowiadała kalibrowi strzelby śrutowej, dwunastki. Pod skórą była tylko dziura, można było w nią zajrzeć jak do pustego pudełka. Organy weWnętrzne zostały całkowicie zniszczone, a ich resztki przemieszczone. 253 Emmet Ryan po raz pierwszy w życiu zaglądał do ciała, jak gdyby był to przedziurawiony manekin. - Przyczyną śmierci - odezwał się lekarz sądowy - było rozerwanie serca na strzępy. Jedynym sposobem na wyodrębnienie tkanki serca będą oględziny pod mikroskopem. Siekanina... - dodał, kręcąc głową. - Widać, że to rana kontaktowa - skwitował Ryan. - Morderca mu- siał wbić mu lufę pod serce i nacisnąć spust. - Jezu, nie wyciekła z niego nawet kropla krwi... - wymamrotał Tom Douglas. Nie było rany wylotowej. Chodnik był zupełnie czysty. Z pew nej odległości można by wziąć Bandanę za śpiącego - gdyby nie szeroko otwarte martwe oczy. - Nie ma przepony - powiedział koroner, wskazując dziurę w ciele denata. - Powinna być, między tym miejscem a sercem. Prawdopodob nie cały układ oddechowy także został zmiażdżony. Nigdy w życiu nie widziałem tak dokonanego zabójstwa. - Uprawiał swój zawód już od szesnastu lat. - Potrzeba nam mnóstwo zdjęć. Ten denat trafi do pod ręczników. - Był doświadczonym dealerem? - spytał mundurowego policjanta Ryan. - Dostatecznie doświadczonym, żeby uważać. Em nachylił się i pomacał ubranie zabitego w okolicy jego lewego biodra. - Ma broń. Nawet jej nie wyjął. - Czy to zrobił ktoś, kogo znał? - zastanawiał się na głos Tom. - W każdym razie pozwolił temu komuś zbliżyć się na bezpośrednią odle głość. - Trudno ukryć strzelbę. Nawet obrzyn jest duży. Do końca niczego się nie spodziewał? - Porucznik Ryan cofnął się, ustępując miejsca ko- ronerowi. - Ręce ma czyste; żadnych śladów walki - powiedział Douglas. - Ktokolwiek to zrobił, zdołał go podejść, nie budząc żadnych podejrzeń aż do końca... Ale przecież strzelba jest bardzo głośna. Czy nikt nic nie słyszał? - Godzina śmierci według wstępnych szacunków druga, trzecia. Nie ma jeszcze stężenia pośmiertnego. - O tej porze ulice są ciche - ciągnął sierżant. - Strzelba jest choler nie głośna - powtórzył. Ryan spojrzał na kieszenie spodni denata. Nie było widać zwitka banknotów. Rozejrzał się. Za taśmami odgradzającymi miejsce zbrodni stało kilkunastu gapiów. Zaangażowanie widoczne na ich twarzach było 254 równie chłodne i nie mniej kliniczne niż zainteresowanie lekarza sądowego. - Może to Duo? - wysunął przypuszczenie Em. - Nie - zaprzeczył doktor. - To była strzelba jednolufowa. Dwurur ka zostawiłaby ślad po którejś ze stron rany. I proch przykleiłby się ina czej. - Amen - podsumował Douglas. - Ktoś wykonuje pracę za Pana Boga. Trzech sprzedawców narkotyków w ciągu paru dni... Jeśli to bę dzie trwało dalej, nasz Mark Charon może zostać bezrobotny. - Że też masz ochotę na takie żarty!... - mruknął Em. Jeszcze jedna teczka, myślał. Kolejny napad rabunkowy na dealera. Precyzyjnie wy konane morderstwo; ale sprawca inny niż poprzednim razem. Inna broń i sposób działania. John wziął prysznic i ogolił się. Biegając po parku Chinquapin, myślał o minionej nocy. Znał już nie tylko samochód Billy'ego, ale także wygląd i miejsce, gdzie można było go spotkać. Operacja rozwijała się pomyślnie. Skręcił w prawo, w aleję Belvedere, przebiegł nad strumieniem, a potem ruszył z powrotem, po raz trzeci z kolei. Park był ładny. Było w nim sporo dzieci, mimo braku placu zabaw. Mogły jednak biegać i bawić się do woli, w co chciały. Kilku chłopców grało w baseball. W pewnej chwili niezłapana piłka poleciała w pobliże Kelly'ego. Nachylił się i nie zwalniając kroku, odrzucił ją mniej więcej dziewięcioletniemu chłopcu. Ten złapał piłkę w rękawicę i zawołał „dziękuję!" Młodszy chłopczyk bawił się z matką frisbee; niezbyt dobrze mu szło. Niemal wpadł Johnowi pod nogi, tak że musiał on zrobić szybki unik. Matka popatrzyła na Kelly'ego zawstydzona, ale uśmiechnął się i zamachał do niej. Tak powinno być, pomyślał. Podobnie wyglądało jego dzieciństwo w Indianapolis. Tata dużo pracował. Mama zajmowała się dziećmi, bo trudno jednocześnie być dobrą matką i pracować, zwłaszcza gdy dzieci są małe. Kobiety, które muszą albo chcą pracować, powinny zostawiać dzieci pod opieką jakiejś zaufanej osoby, myślał. Tak żeby ich pociechy mogły bezpiecznie bawić się w parku czy gdzie indziej. Niestety, nasze społeczeństwo zaczęło akceptować fakt, że w wielu rodzinach jest inaczej. Czy dziecko może stać się normalnym dorosłym, jeśli dorasta bez Prawidłowej opieki? Zaraz dojdę do wniosku, że powinienem zmienić cały świat. A to Przerasta moje możliwości. Zakończył bieg po pięciu kilometrach. Czuł Przyjemne zmęczenie, jak zwykle po dobrze przeprowadzonym treningu. 255 Szedł jeszcze chwilę, aby trochę ochłonąć, zanim wsiądzie do samochodu. Słyszał dzieci - śmiały się, piszczały, któreś zawołało: „Oszukujesz!" Najwidoczniej ktoś łamał zasady gry, być może dobrze ich nie rozumiejąc. John wsiadł do samochodu. On także oszukiwał. Łamał zasady, i to takie, które w pełni rozumiał. Ale łamał w imię sprawiedliwości czy też czegoś, co nazywał sprawiedliwością. Nie chciał o tym myśleć. Czy to zemsta? - przyszło mu do głowy, gdy przejeżdżał przez skrzyżowanie. Troska obywatelska? O, to lepsze. Przypomnieli mu się rzymscy vigiles, o których uczył się na lekcjach łaciny w Liceum pod wezwaniem św. Ignacego Loyoli. W starożytnym Rzymie obywatele organizowali straż, która czuwała w nocy na ulicach miasta; głównie w celu ostrzegania przed pożarami. Ci strażnicy musieli mieć przy sobie miecze. Zastanawiał się, czy na ulicach starożytnego Rzymu było bezpiecznie; czy bezpieczniej niż w Baltimore. Prawdopodobnie. Rzymskie prawo było surowe. Ukrzyżowanie nie należało do przyjemnych rodzajów śmierci. Karą za niektóre przestępstwa - na przykład za ojcobójstwo -było umieszczenie skazanego w worku razem z psem, kogutem i jeszcze jakimś zwierzęciem; następnie zawiązywano worek i wrzucano do Tybru. Człowiek, topiąc się, był jednocześnie rozszarpywany przez szalejące zwierzęta, które usiłowały wydostać się z worka. Być może jestem dziedzicem tradycji vigiles - nocnej straży? - dumał Kelly. W Stanach Zjednoczonych też była straż obywatelska, zanim powołano prawdziwą policję. Obywatele patrolowali ulice i utrzymywali porządek, często uciekając się do użycia broni. Tak samo jak on? No, niezupełnie, przyznał przed sobą w duchu. Zaparkował samochód. A jeśli to jednak zemsta? Wyrzucił do pojemnika na śmieci kolejny komplet ubrania. Wziął prysznic, a potem zatelefonował. - Pokój pielęgniarek, O'Toole. - Sandy? Tu John. Czy nadal wypuszczają cię o trzeciej? - Pojawiasz się w odpowiednich momentach - powiedziała Sandy, uśmiechając się za kontuarem. - Mój cholerny samochód znowu się ze- psuł. - Taksówki były dla niej za drogie. - Może zajrzę do niego? - zaofiarował się Kelly. - Chciałabym, żeby ktoś wreszcie go naprawił... - Niczego nie obiecuję. Ale jestem tanim mechanikiem. - Jak tanim? - Znała odpowiedź. 256 - Czy mogę postawić ci obiad? Ty wybierzesz miejsce. - Dobrze, tylko... - Tylko ciągle jest jeszcze za wcześnie dla nas obojga. Tak, proszę pani, wiem. Pani cnota nie jest zagrożona! Mówię poważnie. Sandy roześmiała się. John potrafił być zabawny. Poza tym wiedziała, że może mu zaufać. Miała już dość gotowania obiadów tylko dla siebie i bycia samą, samą, samą... Może na poważne sprawy było dla niej za wcześnie, ale potrzebowała od czasu do czasu towarzystwa. - Piętnaście po trzeciej, przed głównym wejściem - zdecydowała. - Będę miał na ręku opaskę pacjenta. - Dobra. - Znów się roześmiała, co zaskoczyło jej koleżankę prze chodzącą obok z wózkiem lekarstw. - Powiedziałam już, że się zgadzam, prawda? - Tak. Do zobaczenia! - John zachichotał i rozłączył się. Miło będzie spotkać się z kimś, pomyślał. Wyszedł. W sklepie z butami kupił parę czarnych pantofli rozmiar jedenaście. W kolejnych czterech sklepach z obuwiem zrobił to samo, tyle że wybierał różne modele butów. Nie było to łatwe. Podobnie z bluzami safari. Kupił dwie różnych marek, po czym stwierdził, że są właściwie identyczne, jeśli nie liczyć wszywki na karku. Kompletowanie różnych przebrań szło mu trudniej, niż założył. Wracając do mieszkania, zerwał metki ze wszystkich kupionych rzeczy. Poszedł do pralni i uprał wszystko w najwyższej temperaturze, z dodatkiem wielkiej ilości wybielacza. Miał teraz trzy kompletne stroje. Trzeba postarać się o więcej... Zmarszczył się. Znów będzie musiał szukać przydomowych wyprzedaży. Nie znosił zakupów; były dla niego nudne, zwłaszcza kiedy ciągle musiał kupować to samo. Czuł się zmęczony zarówno z powodu niedostatku snu, jak i ciągłego napięcia. Ale nie wolno mu było myśleć o wykonywanych czynnościach jako o rutynowych. Wszystko było niebezpieczne. Zaczął się przyzwyczajać do swojej operacji - lecz nie nabierał Przecież przez to odporności na śmierć, która mu groziła. Do tego dochodził stres. Dobrze, że poważnie traktował wszystko, co się działo; z drugiej jednak strony przedłużający się stres potrafi zmęczyć każdego. Choćby wskutek zwiększenia tętna i ciśnienia krwi. John ćwiczył, i to mu pomagało. Ale brak snu bardzo mu doskwierał. Podobnie było, gdy służył w Navy SEAL. Tyle że teraz był starszy i nie miał żadnego wsparcia, towarzyszy, z którymi dzieliłby stres. Spać! - pomyślał i spojrzał na Zegarek. Włączył telewizor, żeby obejrzeć południowe wydanie wiadomości. 257 „W zachodnim Baltimore znaleziono zwłoki kolejnego handlarza narkotyków" - usłyszał. - Wiem o tym - mruknął i zasnął. - Żołnierze! - odezwał się pułkownik. - Mamy zadanie specjalne. Wybieramy do niego ochotników, tylko z oddziału zwiadowczego. Po- trzeba piętnastu ludzi. Misja jest niebezpieczna. Ważna. Po jej zakoń czeniu będziecie dumni, że braliście w niej udział. Cała operacja potrwa dwa, trzy miesiące. To wszystko, co wolno mi wam powiedzieć. Scena rozgrywała się w bazie marines Camp Lejeune w Karolinie Północnej. Prawie identyczna miała miejsce w bazie marines Camp Pendleton w Kalifornii. Na krzesłach siedziało siedemdziesięciu kilku żołnierzy z najbardziej elitarnej jednostki marines - oddziału zwiadowczego. Wszyscy byli zaprawieni w walkach; każdy wstąpił kiedyś do marines na ochotnika, a potem na ochotnika zgłosił się do oddziału zwiadowczego. Nie służyli w nim żołnierze z poboru. Skład rasowy jednostki różnił się od przeciętnej; ale to mogło interesować jedynie socjologów. Tu, w wojsku, wszyscy byli przede wszystkim - a raczej: tylko i wyłącznie -żołnierzami marines. Tak jednakowymi, jak tylko mogły upodobnić ich do siebie zielone mundury. Wielu miało blizny - bo ich służba była bardziej niebezpieczna i trudniejsza niż w zwykłej piechocie. Oddział zwiadowczy specjalizował się w wysyłaniu na akcje małych liczebnie drużyn, które prowadziły rozpoznanie albo zabijały, zwykle z góry określonych ludzi. Wielu żołnierzy oddziału było wykwalifikowanymi snajperami. Potrafili trafić w głowę, kogo chcieli, z odległości czterystu metrów. A w pierś - nawet z ponad kilometra. Jeśli tylko cel był na tyle uprzejmy, że stał w miejscu przez sekundę czy dwie, potrzebne na to, by kula przeleciała tak długi dystans. Ci żołnierze byli myśliwymi. Niewielu dręczyły w nocy koszmary związane z tym, co robili. Uważali się bowiem za drapieżników, a drapieżniki nie znają lęku. To zwierzyna łowna mogła żyć w strachu. Byli jednak także ludźmi. Większość miała żony i dzieci, a pozostali mieli dziewczyny i zamierzali wcześniej czy później się ożenić. Każdy odsłużył trzynaście miesięcy na wojnie w Wietnamie. Wielu - dwa razy po trzynaście. Kilku - aż trzy razy. Nikt z tych ostatnich się nie zgłosi-Walczyli w Wietnamie ponad trzy lata i uważali, że to dość jak na jedną wojnę. Ich zadaniem było teraz szkolenie mniej doświadczonych, uczenie tego, co im samym pomogło wrócić do domu. Wielu prawie tak samo dobrych żołnierzy nie wróciło. Tak więc ci najbardziej doświadczeni siedzieli w milczeniu i patrzyli na pułkownika. Byli ciekawi, o jaką misję 258 chodzi; lecz nie tak ciekawi, żeby znów narazić swoje życie na niebezpieczeństwo. Paru rozglądało się po twarzach młodszych kolegów, odczytując z nich, kto się zgłosi. Wiedzieli, że wielu z tych, którzy się nie zgłoszą, będzie tego żałowało. Ale podejmując decyzję, mieli przed oczami twarze żon i dzieci. I pomyśleli: nie, tym razem zostanę. Mężczyźni zaczęli wstawać i wychodzić. Pozostało około dwudziestu pięciu. Ci się zgłoszą. Spośród nich zostanie wybranych piętnastu, tylko pozornie w przypadkowy sposób. W rzeczywistości o wyborze zdecydują potrzeby misji. Jeden specjalizuje się w tym, drugi w czymś innym- Niektórzy z odrzucanych bywali lepszymi żołnierzami od tych, których wybierano. Ale czasem umiejętności dwóch znakomitych żołnierzy pokrywały się, a potrzebny był ktoś o innej specjalizacji. Zawsze tak się zdarzało i ci, których nie wybrano, akceptowali to. Każdy wracał do zwykłych obowiązków z mieszanymi uczuciami - żalu i ulgi. Późnym popołudniem miała się odbyć odprawa dla wybranych piętnastu. Usłyszą, kiedy mają odjechać - i nic więcej poza tym, że pojadą autobusem. Pomyślą więc, że nie będą jechać bardzo daleko. Przynajmniej na początek. Kelly obudził się o czternastej. Umył się - tego popołudnia musiał wyglądać porządnie. Włożył garnitur i krawat. Powinien był wyrównać zarost, ale nie zdążył. Wyszedł z budynku i skierował się do swojego scouta. Wyglądał jak handlowiec - wynajmując mieszkanie, podał się przecież za handlowca. Zamachał przyjaźnie do zarządcy nieruchomości. Miał szczęście. Przed głównym wejściem szpitala było akurat miejsce do zaparkowania. Wszedł. Pierwszą rzeczą, jaka zwróciła jego uwagę, była wielka figura Chrystusa stojąca w holu. Pięciometrowy Chrystus patrzył na Johna z góry łagodnym spojrzeniem. Figura pasowała do miejsca, w którym niesie się pomoc innym, a do tego, co robił Kelly dwanaście godzin wcześniej - nie bardzo. Obszedł rzeźbę z tyłu; nie chciał rozważać w sumieniu pytania, które go dręczyło. Nie w tej chwili. Sandy OToole pojawiła się o piętnastej dwanaście. Kroczył za nią energicznie niski, pulchny, śniady lekarz; mówił coś do niej głośno. Kelly zawahał się, zaciekawiony. Sandy przystanęła i odwróciła się do doktora. Był jej wzrostu, może nawet trochę niższy. Mówił tak szybko, że John nie rozumiał wszystkich słów. Nachmurzyła się i powiedziała: - Raport został już złożony, panie doktorze! - Nie ma pani prawa tego robić! - wołał lekarz, błyskając czarnymi oczkami. John zbliżył się odrobinę. 259 - Mam prawo, doktorze. Przepisał pan niewłaściwe lekarstwo. Je stem przełożoną pielęgniarek i zawiadamianie o błędach w przepisywa niu lekarstw należy do moich obowiązków. - Nakazuję pani wycofać ten raport! Pielęgniarki nie rządzą leka rzami! Nastąpił potok słów, które drażniły Kelly'ego, zwłaszcza że były wypowiadane przed podobizną Bożego Syna. Doktor, siny ze złości, zbliżył twarz do twarzy Sandy i krzyczał coraz głośniej. Ta nawet nie mrugnęła okiem, co rozwścieczało go jeszcze bardziej. - Przepraszam - odezwał się do niego John. - Nie wiem, o co pań stwo się kłócą, ale sądzę, że lekarz powinien zwracać się do pielęgniarki innym językiem. Doktor zignorował go. Nikt nie potraktował Kelly'ego w taki sposób od czasu, gdy miał szesnaście lat. Wycofał się jednak, pozwalając Sandy rozegrać sprawę samodzielnie. Lekarz krzyczał coraz donośniej, przechodząc z angielskiego na perski, którego John nie rozumiał. Był dumny z nieustępliwości Sandy. Doktor, widząc jej hardą minę, uniósł pięść i wrzeszczał. W końcu nazwał ją pizdą jebaną. Tego sformułowania niewątpliwie nauczył się od kogoś, a nie z podręcznika. Było ostatnim w jego tyradzie. Ze zdumieniem zobaczył, że jego pięść, którą zbliżył przed chwilą do nosa pielęgniarki, została błyskawicznie złapana w wielką owłosioną dłoń potężnego mężczyzny. - Przepraszam - odezwał się John - czy na górze jest ktoś, kto umie nastawić połamaną rękę? -Nacisnął lekko dłoń doktora zamkniętą w swojej. Nadchodził strażnik, zwabiony odgłosami kłótni. Lekarz popatrzył na niego. - Nie zdąży tu dobiec, żeby panu pomóc - powiedział Kelly. - Ile kości ma ludzka dłoń? - Dwadzieścia osiem - odpowiedział automatycznie doktor. - Czy chciałby pan mieć pięćdziesiąt sześć? - spytał John i nacisnął mocniej. Lekarz spojrzał mu w oczy i zobaczył w nich... nie, nie gniew ani perwersyjną radość - tylko obojętność. Potężnie zbudowany mężczyzna spoglądał na niego jak na przedmiot, a jego uprzejmy głos był jawną kpiną. Doktor zrozumiał, że ten facet naprawdę może zmiażdżyć mu dłoń. - Niech pan przeprosi tę panią- polecił Kelly. - Ja nie korzę się przed kobietami! - sapnął doktor. John ścisnął jego dłoń jeszcze mocniej. Lekarz zbladł. Wiedział, że niewiele brakuje, aby popękały mu stawy. 260 - Jest pan bardzo niekulturalny, panie doktorze - odpowiedział Kel ly - I ma pan tylko chwilę na nauczenie się kultury - dodał z uśmie chem. - Proszę przeprosić tę panią- rozkazał. - Przepraszam panią- wykrztusił doktor. Było jasne, że nie jest mu ani odrobinę przykro. Czuł się za to straszliwie upokorzony. John puścił jego rękę, a następnie uniósł jego identyfikator i odczytał: - Doktor Khofan. No cóż, doktorze - ciągnął - czy nie czuje się pan teraz lepiej? Od tej chwili nigdy więcej nie podniesie pan głosu na tę panią, a przynajmniej nigdy, kiedy będzie miała rację, a pan - nie. I ni gdy, absolutnie nigdy nie będzie pan jej wymachiwał pięścią przed no sem ani groził w żaden inny sposób. - Nie musiał wyjaśniać, dlaczego doktor nie wyszedłby na tym dobrze. - W naszym kraju nie akceptuje się takich zachowań. Khofan rozmasowywał bolące palce. - Tak, dobrze... - rzucił, mając ochotę uciekać. Kelly znowu złapał go za rękę i tym razem ją uścisnął - z serdecznym uśmiechem, tylko trochę mocniej niż zwykle, aby przypomnieć lekarzowi o swojej groźbie. - Cieszę się, że pan zrozumiał - powiedział. - Myślę, że może pan już iść. I doktor Khofan poszedł, nawet nie zerknąwszy na mijanego strażnika. Ten popatrzył uważnie na Kelly'ego, ale na tym poprzestał. - Musiałeś to robić? - odezwała się Sandy. - Co masz na myśli? - Dawałam sobie radę - oznajmiła, ruszając w stronę drzwi. - To prawda. O co mu właściwie chodziło? - zapytał. - Zlecił niewłaściwe lekarstwo; starszemu człowiekowi z urazem szyi, uczulonemu na ten środek. Jest to napisane na tabliczce przy jego łóżku. Mógł mu zrobić wielką krzywdę. Zresztą to nie pierwsza tego typu wpadka doktora. Niewykluczone, że doktor Rosen wyrzuci go z pra cy. A Khofanowi bardzo na niej zależy. Ma też zwyczaj pomiatania pie lęgniarkami. - Sandy mówiła szybko, podekscytowana. - Ale dawałam sobie z nim radę! - Skoro tak, następnym razem pozwolę mu złamać ci nos. - John wie dział, że następnego razu nie będzie. Dostatecznie przeraził tego człowieka. - I co wtedy? - Wtedy przestanie pracować jako lekarz, przynajmniej na jakiś czas. buchaj, po prostu nie lubię, kiedy ludzie tak się zachowują, rozumiesz? Nie cierpię facetów, którzy wykorzystują swoją przewagę fizyczną czy stanowisko, a zwłaszcza gdy zastraszają kobiety. 261 - Czy naprawdę łamiesz takim ludziom ręce? John otworzył Sandy drzwi. - Rzadko robię komuś krzywdę. W większości wypadków ostrzeże nie wystarczy. Gdyby cię uderzył, cierpiałabyś, on także poniósłby z tego powodu poważną szkodę. A tak nikomu nie stała się krzywda, poza tym że doktor Khofan poczuł się urażony. Na to jeszcze nikt nie umarł. Sandy nie kontynuowała tematu, choć była trochę zła. Radziła sobie przecież z Khofanem, skądinąd nie najlepszym chirurgiem, niedbałym, jeśli chodzi o opiekę pooperacyjną nad pacjentami. Powierzano mu tylko pacjentów przyjmowanych za darmo, w ramach działalności charytatywnej, i tylko tych z najmniej poważnymi urazami. Choć to akurat nie miało znaczenia dla sprawy. Ubodzy pacjenci to tacy sami ludzie jak inni; każdy człowiek zasługiwał na najlepszą opiekę, jaką szpital mógł mu zapewnić. Cieszyła się, że John stanął w jej obronie, ale z drugiej strony, była zła, że nie pozwolił jej samodzielnie stawić czoło Khofanowi. Gdyby złożyła doniesienie, opisując całe zajście, Khofan prawdopodobnie zostałby natychmiast wyrzucony. Pielęgniarki opowiadałyby sobie potem całą historię, chichocząc. Bo codziennym życiem szpitala tak naprawdę kierują pielęgniarki, podobnie jak podoficerowie życiem jednostki wojskowej. Tylko głupi lekarz naraża się pielęgniarkom, z którymi pracuje. Tego dnia Sandy dowiedziała się czegoś o Johnie. Ściskając rękę doktora, patrzył na niego tak beznamiętnie, że... Nie miała wątpliwości, że John potrafi być naprawdę groźny. - Co się zepsuło w twoim samochodzie? - zagadnął, gdy wjeżdżali na Broadway. Skręcił na północ. - Gdybym wiedziała, nie byłby już zepsuty. - Jasne, głupie pytanie. - John uśmiechnął się. Jest dziwny, pomyślała Sandy. Raz taki, raz zupełnie inny. Podczas konfrontacji z Khofanem zachowywał się jak bandyta. Najpierw wprawdzie próbował uspokoić doktora, ale potem nagle zagroził, że zrobi z niego kalekę. I działał zupełnie bez emocji. Kim on właściwie jest? Czy taki straszny z niego nerwus? Nie, raczej nie. Przecież panuje nad sobą. Czyżby był psychopatą? Ta myśl ją przeraziła. Uznała jednak, że John nie może być psychopatą- przecież Sam i Sarah przyjaźnią się z nim, a to bardzo mądrzy ludzie. - Mam skrzynkę z narzędziami - odezwał się. - Znam się na die- slach. Jak praca? To znaczy, poza naszym małym doktorkiem. - Mieliśmy dobry dzień. Wypisaliśmy do domu pacjentkę, o którą bardzo się martwiliśmy. Trzyletnią dziewczynkę. Spadła z huśtawki. Dok- 262 tor Rosen wspaniale przeprowadził operację. Za miesiąc, dwa będzie można zapomnieć, że miała jakiś uraz. - Sam to dobry chirurg - stwierdził Kelly. - I nie tylko chirurg. To człowiek z klasą. - Sarah także. - Wspaniała kobieta. - John skręcił w North Avenue. - Wiele zrobi ła dla Pam. - Umilkł i zaczął nieruchomo patrzeć przed siebie. Chyba nigdy nie przestanę cierpieć z powodu jej śmierci, myślał. Przez chwilkę wyobrażał sobie, że Pam jedzie razem z nim. Ale to nie była Pam i już nigdy jej nie będzie. Zacisnął dłonie na kierownicy, aż zbielały mu kostki. Nakazał sobie przestać myśleć o Pam. Te myśli były jak pole minowe. Wchodzi się na nie nieświadomie, nie spodziewając się niczego złego; a potem okazuje się, że jest się w niebezpieczeństwie -wtedy, gdy jest już za późno. Lepiej byłoby zapomnieć. Tak, naprawdę byłoby lepiej. Ale znowu - czym byłoby życie bez wspomnień, dobrych i złych? Sandy odgadywała myśli Johna z wyrazu jego twarzy. Jest dziwny, pomyślała znowu. Ale nie jest pozbawiony uczuć. Jaki to człowiek? Rozdział 18 ZAKŁÓCENIA - Zrób to jeszcze raz. Z silnika wydobył się pojedynczy odgłos. - Dobra, wiem, co to jest. - Kelly nachylał się nad plymouthem satellite Sandy. Ściągnął marynarkę i krawat, podwinął rękawy koszuli. Miał brudne ręce - pół godziny szukał pod maską samochodu uszkodze nia. - Co takiego? - Sandy wysiadła, odruchowo chowając kluczyki. Po myślała, że to głupie, bo przecież ten przeklęty grat i tak nie chciał zapa lić. Może tak zostawić go z kluczykami w stacyjce i doprowadzić jakie goś złodzieja do szaleństwa? - przyszło jej do głowy. - Wykluczyłem już wszystko inne. To wyłącznik rozrusznika. - Wyłącznik? - powtórzyła Sandy, stając koło Johna. Popatrzyła na brudny od oleju silnik, który był dla niej jedną wielką tajemnicą. - Ten przełącznik, który włączasz, przekręcając kluczyk w stacyjce, Jest za delikatny, żeby przenieść cały prąd potrzebny do uruchomienia 263 rozrusznika-tłumaczył Kelly. - Stacyjka włącza drugi, mocniejszy przełącznik, o tutaj. - Pokazał kluczem. - Elektromagnes zamyka obwód większej mocy, przez który przepływa prąd napędzający rozrusznik. Rozumiesz? - Chyba tak. - Sandy prawie nie kłamała. - Ktoś mi powiedział, że muszę wymienić akumulator. - Mechanicy lubią... - Pastwić się nad kobietami, bo nic nie wiemy o samochodach, praw da? - Właśnie. Naprawię ci wóz, ale będziesz musiała zapłacić mi w pe wien sposób. - John szukał w skrzynce potrzebnego narzędzia. - Jaki? - Będę za brudny, żeby iść do restauracji. Zjemy u ciebie. - Zniknął pod samochodem, w białej koszuli i spodniach od garnituru. Chwilę póź niej wyszedł z powrotem, z jeszcze brudniejszymi rękami. - Spróbuj zapalić. Sandy wsiadła i przekręciła kluczyk w stacyjce. Rozrusznik kręcił się trochę wolniej, niż powinien, ale silnik zaraz zaskoczył. - Niech trochę popracuje, to podładuje się akumulator. - Co zrobiłeś? - zaciekawiła się Sandy. - Wszystko przez jedną poluzowaną śrubkę. Przykręciłem mocniej przewód i już. - John popatrzył na swoje ubranie. Nie wyglądało dobrze. - Pojedź do warsztatu, żeby założyli podkładkę pod nakrętkę; wtedy nie odkręci się znowu. - Dziękuję ci. Niepotrzebnie się brudziłeś... - Przecież musisz jutro dojechać do pracy. Gdzie mogę umyć ręce? Zaprowadziła go do domu i pokazała, gdzie jest łazienka. Zmył smar z dłoni i wszedł do salonu. Sandy podała mu kieliszek wina. - Gdzie nauczyłeś się naprawiać samochody? - Mój tata był niezłym mechanikiem. Jako strażak musiał nauczyć się obsługi wszystkich urządzeń i samochodu. Lubił się tym zajmować. A ja nauczyłem się od niego. Dzięki. - John uniósł kieliszek. - Był? - Umarł, kiedy byłem w Wietnamie. Dostał zawału podczas akcji- Mama też nie żyje. Zmarła na raka wątroby, jeszcze kiedy byłem w pod stawówce. - Bardzo przeżył śmierć matki. Teraz myślał o jej odejściu jak o czymś, co zdarzyło się w odległej przeszłości. - Ciężko nam wtedy było. Zżyliśmy się bardzo z tatą. Palił papierosy, i pewnie to go zabiło. Gdy umierał, sam byłem ciężko chory; zaraziłem się tropikalną chorobą podczas misji. Nie byłem nawet na pogrzebie. 264 - Zastanawiałam się, dlaczego nikt nie odwiedzał cię w szpitalu, ale nie chciałam cię wypytywać... - Sandy uświadomiła sobie, jak bardzo samotny musiał być John. - Mam wujków i rodzeństwo cioteczne, ale rzadko się widujemy. Teraz rozumiała go lepiej. Stracił matkę, gdy był jeszcze chłopcem; umierała w straszny sposób, bardzo długo... Wszystkie kobiety w jego życiu zabrała śmierć, i to okrutna. Żonę, matkę, dziewczynę. To wiele wyjaśniało. Była mu wdzięczna, że nie zbliża się do niej za bardzo, nie rozbiera jej wzrokiem. Nienawidziła tego, choć, paradoksalnie, pozwalała na to pacjentom, bo czuła, że pomaga im to wyzdrowieć. John zachowywał się jak przyjaciel. Łączył serdeczność z szacunkiem, postrzegał ją przede wszystkim jako osobę, a dopiero potem jako kobietę. Podobało jej się to. Był potężnie zbudowanym mężczyzną i potrafił być groźny, ale nie miała powodów, by się go bać. Nietypowy wniosek jak na rozpoczęcie związku, stwierdziła. Jeśli to, co się dzieje, jest rodzeniem się naszego związku. Przez szparę w drzwiach wrzucono wieczorną gazetę. John podniósł ją i zerknął na pierwszą stronę. Latem nie ma zbyt wielu wydarzeń politycznych; tylko dlatego artykuł o zabójstwie kolejnego dealera był wiadomością dnia. Sandy dostrzegła, że tytuł zainteresował Johna; przeczytał część artykułu. Henry stopniowo przejmował kontrolę nad handlem narkotykami w Baltimore. Zabity dealer był jednym z jego detalistów -jak prawie wszyscy w mieście. Tucker znał Bandanę tylko z przezwiska; dopiero z artykułu dowiedział się, że zamordowany nazywał się Lionel Hali. Nigdy nawet go nie widział, słyszał tylko, że to inteligentny chłopak, wart, żeby w niego inwestować. Najwyraźniej nie był dostatecznie sprytny. Szkoda, pomyślał Tucker. Wstał z fotela i przeciągnął się. Spał do późna. Przed dwoma dniami ludzie, z którymi współpracował, dostarczyli piętnaście kilogramów towaru. Rejs łodzią w obie strony był najbardziej uciążliwym elementem przedsięwzięcia. Ale nadal pozostawał sprytnym rozwiązaniem. Henry zdawał sobie sprawę, że nie może Przestać zachowywać ostrożności. Tym razem obserwował tylko, jak inni wykonują całą robotę. Dwóch kolejnych ludzi poznało istotne szczegóły jego sposobu działania. Zmęczyło go już jednak wykonywanie tak niewdzięcznej pracy osobiście. Miał podwładnych - ludzi, którzy mało znaczyli i dobrze o tym wiedzieli. Zdawali sobie sprawę, że los będzie dla nich łaskawy dopóty, dopóki będą dokładnie wykonywać Polecenia Henry'ego. 265 Kobietom szło to lepiej niż mężczyznom. Mężczyźni noszą w sobie zbyt wielką dumę, którą muszą tłumić; a głowy mają pełne pomysłów. W dodatku im mniej inteligentny umysł, tym większa buta. Tucker wiedział, że wcześniej czy później któryś z ludzi zacznie się buntować. Pro. stytutki, którymi się wysługiwali, były znacznie potulniejsze. Poza tym ich obecność wiązała się z dodatkowymi przyjemnościami... Uśmiechnął się pod nosem. Doris obudziła się około piątej. Bolała ją głowa; źle się czuła. Wszystko przez barbiturany i podwójną whisky, którą ktoś postanowił jej dać. Ból głowy oznaczał, że będzie musiała przeżyć jeszcze jeden dzień. Że leki psychotropowe w połączeniu z alkoholem jej nie zabiły. A miała na to nadzieję, kiedy przed prywatką popatrzyła na szklankę whisky, zawahała się i wypiła ją duszkiem. To, co działo się potem, pamiętała jak przez mgłę. Miniona noc była podobna do tak wielu innych, że starsze i nowe wspomnienia mieszały się jej w głowie. Doris usiadła, spoglądając na kajdanki, którymi była przykuta za kostkę do łańcucha zamocowanego do ściany. Gdyby przyszło jej to do głowy, mogłaby spróbować zerwać kajdanki. Może udałoby się to zdrowej młodej kobiecie. Wiedziała jednak, że próba ucieczki oznacza śmierć; i to okrutną, i długą. Bardzo pragnęła uciec od życia, które stało się okropniejsze niż najgorsze koszmary, ale wciąż bała się bólu. Wstała i łańcuch brzęknął. Po chwili wszedł Rick. - Cześć, mała - powiedział z ironicznym uśmiechem. Rozpiął kaj danki i wskazał łazienkę. - Weź prysznic. Przyda ci się. - Gdzie nauczyłaś się przyrządzać chińskie potrawy? - zaintereso wał się John. - Od pielęgniarki, która pracowała u nas w zeszłym roku. Nazywała się Nancy Wu. Teraz prowadzi zajęcia na uniwersytecie wirginijskim. Smakuje ci? - Pytasz poważnie? - Jeśli najkrótsza droga do serca mężczyzny prowadzi przez żołądek, jednym z największych komplementów, jaki mężczyzna może powiedzieć kobiecie, jest prośba o dokładkę. John cały czas pił pierwszy kieliszek wina, ale jedzenie pałaszował na tyle szybko, na ile tylko pozwalały przyzwoite maniery. - Nie jest aż tak dobre - odezwała się Sandy, oczekując komple mentu. - Jest o wiele lepsze niż to, które sam sobie robię. Jeżeli jednak chcesz napisać książkę kucharską, potrzebujesz do oceny swoich potraw kogoś, 266 kto ma bardziej wyczulony smak niż ja. - Kelly podniósł wzrok. - Byłem kiedyś w Tajpej. Twoja chińszczyzna jest prawie tak dobra jak tamtejsza. - Co robiłeś na Tajwanie? - Rodzaj urlopu. Co kilka miesięcy wysyła się żołnierzy na krótki odpoczynek od wojny. - Na tym John zakończył opowieść. Nie wszyst ko, co robił z kolegami w Tajpej, mogło spodobać się kobiecie. Ale i tak powiedział zbyt wiele... - Mieliśmy spędzić wspólnie z Timem taki urlop. Planowaliśmy spo tkać się na Hawajach, ale... John miał ochotę ująć dłoń Sandy, żeby okazać jej współczucie; obawiał się jednak, że zostanie to odczytane inaczej. - Rozumiem. Co jeszcze nauczyłaś się gotować? - Wiele rzeczy. Nancy mieszkała ze mną przez parę miesięcy; uczy ła mnie, a ja gotowałam. Ma talent pedagogiczny. - Wierzę. - Kelly zjadł całą zawartość talerza. - Jak właściwie wy gląda twój dzień? - Wstaję piętnaście po piątej, wychodzę parę minut po szóstej. Lu bię być na oddziale na pół godziny przed dyżurem, żeby sprawdzić stan wszystkich pacjentów i przygotować się na nowych, którzy mają być przysłani z sali operacyjnej. Mamy dużo pracy. A jak wygląda twój dzień? - Hm, to zależy, jaką wykonuję pracę. Kiedy strzelam... - Strzelasz? - Odpalam materiały wybuchowe. To moja specjalność. Dużo cza su zajmuje planowanie i przygotowanie ładunku. Zwykle kręci się koło mnie kilku inżynierów, którzy co chwila mówią mi, na co powinienem uważać. Zapominają, że wysadzenie czegoś w powietrze jest nieporów nanie łatwiejsze niż zbudowanie. Mam swój znak firmowy. - Jaki? - Kiedy pracuję pod wodą, na kilka minut przed prawdziwym strzela niem odpalam kilka spłonek. - John zachichotał. - Żeby wystraszyć ryby. Sandy uniosła brwi. - Żeby odpłynęły? - spytała. - Żebyś nie zrobił im krzywdy? - Tak. Dowiedziała się o Johnie czegoś nowego. Zabijał ludzi na wojnie ' groził lekarzowi trwałym okaleczeniem, a jednocześnie dokładał sobie Pracy, żeby nie zrobić krzywdy rybom! - Dziwne - mruknęła. - Nie zabijam dla zabawy - wyjaśnił. - Kiedyś polowałem, ale prze stałem. Trochę łowię; ale nigdy dynamitem. Kiedy pracuję, wybuchy 267 spłonek straszą ryby i większość z nich odpływa. Po co zabijać niewinne istoty? Doris machinalnie tarła skórę, ale ciemne plamki, które wydały jej się zabrudzeniami, nie schodziły. Pewnie to sińce, doszła do wniosku. Zawsze jakieś miała w coraz to innych miejscach, zależnie od kaprysów mężczyzn, którzy je robili. Nie można było ich zmyć. Wiedziała, że już nigdy nie będzie naprawdę czysta. Prysznic usuwał tylko zapach. Nawet Rick dawał jej to jasno do zrozumienia, a był przecież najmilszy z nich. Spojrzała na brązowy ślad, który pozostawił na jej ciele. Nie był tak bolesny jak siniaki, które robił jej Billy. Wyszła spod prysznica. Tylko tam, pod strumieniem wody, było w miarę czysto. Nikomu nigdy nie chciało się myć umywalki ani sedesu. Brudne lustro było pęknięte. - O wiele lepiej - odezwał się Rick, podając jej pigułkę. - Dzięki. Tak zaczął się kolejny dzień w życiu Doris. Barbiturany oderwą ją od rzeczywistości. Dzięki nim jej życie było możliwe do wytrzymania. Ledwie. Popiła tabletkę wodą, mając nadzieję, że środek szybko zacznie działać. Po nim wszystko odczuwała słabiej, jej ciało i świadomość były jak gdyby mniej ze sobą związane. Kiedyś barbiturany oddzielały jedno od drugiego na tyle silnie, że nie zdawała sobie sprawy, co się naprawdę dzieje. Ale od jakiegoś czasu wiedziała to bez przerwy. Popatrzyła na Ricka. Uśmiechał się, omiatając ją spojrzeniem. - Wiesz, że cię kocham, laleczko. - Położył rękę na jej łonie. - Tak - odparła z niewyraźnym uśmiechem. - Dzisiaj w nocy będzie specjalne przyjęcie. Przyjeżdża Henry. John wysiadł z volkswagena cztery przecznice od narożnego domu z brunatnego piaskowca. Przełączył umysł na rozpoczęcie akcji - prawie usłyszał w głowie „pstryk", jak gdyby przekroczył linię drzew i znalazł się w wietnamskiej dżungli. Ostatnio jego samopoczucie poprawiło się, zwłaszcza tego dnia po obiedzie. Był to pierwszy obiad, jaki jadł z drugim człowiekiem od pięciu czy sześciu tygodni. Skupił się na obserwacji okolicy. Usiadł na ulicy prostopadłej do tej, na której był ostatnio. Schował się w cieniu schodków i czekał, aż nadjedzie roadrunner. Co kilka minut podnosił do ust butelkę z winem - kupił nowe, tym razem czerwone. Udawał, że pije, rozglądając się cały czas na wszystkie strony. Nawet w górę i w dół, aby sprawdzić, czy coś się dzieje na poszczególnych piętrach. 268 Znał już niektóre samochody. Zauważył sportowego volkswagena jcarmann-ghia, który odegrał swoją rolę w dniu śmierci Pam. Kierowca był mniej więcej w jego wieku i nosił wąsy. Przechadzał się ulicą, rozglądając się za kimś, kto powinien wyjść mu na spotkanie. John zastanawiał się, co było nie tak w psychice tego mężczyzny, że trafił z rodzinnego domu aż tutaj. Czy nie wiedział, że narkotyki mogą skrócić mu życie? Że naraża się na fizyczne niebezpieczeństwo? Dla pieniędzy z nielegalnego handlu narkotykami niszczył ludzkie życie, sprowadzał kolejne osoby na złą drogę. Czy nic go to nie obchodziło? Być mężczyzną oznacza od czasu do czasu samą przyjemność! - myślał Henry, biorąc prysznic. Doris miała swoje zalety. I Maria, ta chuda, głupia, z Florydy. Xantha też, ta najbardziej uzależniona od narkotyków, co na dłuższą metę mogło być trochę kłopotliwe. I Roberta, i Paula. Żadna nie miała jeszcze dwudziestu pięciu lat, dwie wciąż były nastolatkami. Wszystkie właściwie jednakowe - a z drugiej strony różniły się od siebie. Wklepał w policzki trochę wody po goleniu. Powinienem mieć prawdziwą kobietę, pomyślał. Piękną i zadbaną, żeby na nią patrzyli i zazdrościli mi jej. Wiedziałjednak, że to byłoby niebezpieczne. Sam by się prosił o jakieś przykre zdarzenie. Wystarczy mi to, zdecydował. Wyszedł z łazienki, odświeżony i zrelaksowany. Doris ciągle leżała, półprzytomna po tym, co z nią robił, i po dwóch pastylkach, które dostała w nagrodę. Popatrzyła na niego i uśmiechnęła się. Uznał, że jej uśmiech wyraża dostateczny szacunek. Wydawała odpowiednie odgłosy w pożądanych chwilach; nieproszona, robiła to, na co miał ochotę. Postanowił okazać jej czułość - nachylił się i przyłożył palec do jej ust. Pocałowała go posłusznie, patrząc tępo przed siebie. - Pozwól jej odespać ten wieczór - rzucił Billy'emu, wychodząc. - Dobrze. Zresztą i tak dziś wieczorem odbieram towar. - Racja. - Tucker zupełnie o tym zapomniał. Cóż, nawet on był czło wiekiem. - Kurdupel dał o tysiąc za mało. Pozwoliłem mu na krótkie opóź nienie, bo zdarzyło się to pierwszy raz i powiedział, że po prostu pomylił się przy liczeniu pieniędzy. Za karę zapłaci pięć stów więcej. Sam to wymyślił. Henry skinął głową. Fakt, Kurdupel zawiódł po raz pierwszy. Zawsze okazywał należyty szacunek i sprzedawał na swoim odcinku chodaka sporo towaru. - Wyjaśnij mu tylko, że jeden błąd to maksymalna ilość, jaką pusz czamy płazem - polecił. 269 - Jasne! - Billy energicznie pokiwał głową. - I nie pozwól, żeby się to rozeszło. Oto nasze problemy, pomyślał Tucker. Po pierwsze, uliczni sprzedawcy są strasznie krótkowzroczni, nastawieni tylko na jednorazowy zysk. Nie rozumieją, że zapewnienie sobie stałego źródła towaru i klienteli oznacza stabilność ich handlu i leży w interesie zarówno ich samych, jak i dostawców. Ale dealerzy to tylko dealerzy. Przestępcy. Tego nie jestem w stanie zmienić. Często któryś ginie, obrabowany przez kogoś albo w walce o odcinek chodnika. Niektórzy są nawet tak głupi, że zażywają towar, który sami sprzedają. Tych starał się unikać. Na ogół mu się udawało. Od czasu do czasu któryś z ulicznych sprzedawców sprawdzał, na ile może sobie pozwolić, mówiąc, że brak mu kilkuset dolarów - podczas gdy zarabiał na swoim handlu wielokrotnie więcej. Na takie przypadki było tylko jedno lekarstwo, które Henry stosował nieubłaganie; na tyle często i brutalnie, że już od dłuższego czasu nie było potrzeby powtarzania terapii. Kurdupel prawdopodobnie nie kłamał. Sam zaproponował, że zapłaci wysoką karę. Poza tym doceniał stałe źródło towaru. W ostatnich miesiącach otrzymywał większe dostawy i jego obroty wzrosły. Mimo wszystko trzeba będzie uważnie mu się przyglądać. Najbardziej denerwowało Henry'ego, że musiał zawracać sobie głowę takimi drobiazgami jak pomyłka Kurdupla w rachunkach. Wiedział jednak, że to nieodzowny element procesu przechodzenia od statusu lokalnego dostawcy do pozycji głównego dystrybutora. Będzie musiał nauczyć się dzielić władzą, pozwalając na przykład takiemu Billy'emu wziąć odpowiedzialność za sprawy poważniejszego kalibru. Czy był na to gotowy? Henry wyszedł z budynku. Dał dziesięć dolarów chłopakowi, który pilnował jego samochodu. Billy mądrze robi, trzymając dziewczyny krótko, myślał dalej. Bystry biały chłopak z górniczych rejonów Kentucky. Nienotowany przez policję. Ambitny. Potrafi pracować w zespole. Może nadszedł dla niego czas awansu? Nareszcie! Roadrunner nadjechał kwadrans po drugiej. John już od godziny martwił się, że czerwony pontiac może nie pojawić się wcale-Przywarł do schodków i odwrócił głowę, żeby lepiej przyjrzeć się Billy'emu. Szedł razem z pomagierem. Ten większy potknął się na schodkach. Może za dużo wypił albo coś w tym rodzaju. Gdy upadł na stopniach zawirowały wokół niego jakieś prostokątne przedmioty, które musiały być banknotami. 270 Więc przeliczają tu pieniądze, zastanawiał się John. Interesujące... Obaj mężczyźni zaczęli szybko zbierać gotówkę. Billy złapał towarzysza za ramię i coś do niego powiedział. O tej porze autobusy przejeżdżały co czterdzieści pięć minut. Patrole policyjne pojawiały się mniej więcej w tych samych godzinach. O ósmej wieczorem nie było już normalnego ruchu ulicznego; do dziewiątej trzydzieści ulice pustoszały, a porządni obywatele zamykali się w domach na trzy spusty, dziękując opatrzności, że przeżyli kolejny dzień. Myśleli już z lękiem o niebezpieczeństwach, jakie czyhały na nich nazajutrz. Na ulicach zostawały tylko podejrzane typy, które kręciły się mniej więcej do drugiej w nocy. Kelly doszedł do wniosku, że już wie, co powinien wiedzieć. Musiał także brać pod uwagę możliwość zajścia przypadkowych zdarzeń. Te były nieprzewidywalne, ale można było być na nie przygotowanym. Różne drogi ucieczki, nieustanna czujność, broń - to wszystko mogło ocalić go od śmierci. John nauczył się akceptować ryzyko jako stały element swojego życia, choć to, czym zajmował się w tej chwili, nie było zwykłą wojskową operacją. Wstał, jak robi to człowiek zmęczony, przeszedł przez ulicę i skierował się chwiejnym krokiem w stronę narożnej kamienicy. Drzwi nie zostały zamknięte na klucz - okucie zamka było przekrzywione. Zapamiętał, pod jakim kątem. Szedł dalej, planując to, co chciał zrobić następnej nocy. Znowu usłyszał śmiech Billy'ego, tym razem zza okien piętra. Dziwny śmiech, jakiś taki mało melodyjny. John nienawidził tego głosu. Po raz pierwszy znajdował się tak blisko jednego z ludzi, którzy zamordowali Pam. Ale był spokojny. Wiedział, że uda mu się to, co zamierzał. Do zobaczenia, chłopcy, pomyślał. Zbliżył się o kolejny wielki krok do celu. Nie mógł ryzykować zepsucia wszystkiego. Szedł dalej, patrząc na dwóch Bobów, odległych o jakieś czterysta metrów. Byli dobrze widoczni na szerokim, pustym chodniku. To dla niego kolejna próba. A musiał być pewny, że poradzi sobie z czekającym go zadaniem. Nie przechodził na drugą stronę ulicy, gdzie stali Wielki i Mały Bob. Nie chciał, żeby zwrócili na niego uwagę. Tu nie odcinał się od tła domów, od czasu do czasu chował się za parkującymi samochodami. Przeszedł przez ulicę dopiero w odległości jednej przecznicy od nich, rozglądając się uważnie na wszystkie strony. Skręcił w lewo i posuwał się dalej. Chodnik miał około czterech metrów szerokości, Schodki kamienic zwężały go. Pomagało mu to w utrzymywaniu falistego toru ruchu. Przystanął i uniósł do ust schowaną w papierowej torbie butelkę. Ruszył dalej. Wpadł na kolejny pomysł, jak pokazać, że nie jest groźny. Zatrzymał się po raz drugi i oddał mocz do rynsztoka. 271 Jeden z Bobów zaklął z obrzydzeniem; Johnowi było wszystko jedno który. Dwaj mężczyźni byli potężni. Wielki Bob - ten ważniejszy - miał jakieś metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Mały Bob -jego pomocnik - był jeszcze wyższy. John zastanowił się, czyjego taktyka się sprawdzi. Może lepiej po prostu przejść i pozwolić im żyć? Nie. Minął ich. Mały Bob patrzył na drugą stronę ulicy. Wielki Bob opierał się o mur. John wyobraził sobie linię łączącą ich obu i przeszedł trzy kroki za nią. Następnie obrócił się w lewo, powoli, żeby ich nie zaalarmować. Jednocześnie włożył prawą rękę pod połę bluzy. Wyjął maszynowego colta, złapał za uchwyt także drugą ręką, przesunął wzrokiem po białej linii namalowanej wzdłuż tłumika i uniósł broń. Wycelował w pierwszego z mężczyzn. Ludzkie oko jest wyczulone na ruch, zwłaszcza w nocy. Wielki Bob zobaczył, że bezdomny pijak robi coś nieoczekiwanego. Instynkt podpowiedział mu, co to może być. Sięgnął po broń, ale było już za późno. Zobaczył wycelowaną w siebie lufę. Zamiast sięgać po pistolet, powinien był uskoczyć; to mogłoby opóźnić jego śmierć. Kelly dwa razy nacisnął spust. Potem skierował lufę w prawo, na Małego Boba. Ten już prawie wyciągnął broń - widział kątem oka, że jego szef został trafiony - ale John był szybszy. Znów strzelił dwukrotnie. Pierwszy raz niezbyt celnie, za nisko; lecz kula przebiła skroń Małego Boba i zmasakrowała po drodze mózg. Mężczyzna padł na twarz. John upewnił się, że obaj dealerzy nie żyją, po czym odwrócił się i poszedł dalej. Już sześciu, pomyślał, zbliżając się do rogu. Była druga pięćdziesiąt sześć. Nie zaczyna się dobrze, pomyślał jeden z żołnierzy oddziału zwiadowczego marines. Wyczarterowany autobus, którym jechali wyselekcjonowani ochotnicy, zepsuł się dwukrotnie, a jazda skrótem, jaki wybrał kierowca, żeby nadrobić stracony czas, poskutkowała staniem w korku. Gdy autokar dotarł wreszcie do bazy w Quantico, było już po trzeciej w nocy. Ochotnicy wysiedli przed stojącym w odosobnieniu budynkiem i weszli do środka. Okazało się, że budynek jest już w połowie zajęty przez chrapiących komandosów. Przybysze zajęli pozostałe prycze. Czekająca ich misja będzie zapewne ekscytująca i niebezpieczna, ale miniony dzień zdecydowanie należał do zwykłych dni żołnierza pracującego z dala od frontu. 272 Ta noc nie przebiegała pomyślnie również dla Virginii Charles, salowej ze Szpitala św. Agnieszki. Jej zmienniczka nie przybyła w porę i dyżur Virginii się przedłużył. Nie chciała zostawiać pacjentów bez opieki, pracowała na tej samej zmianie już od ośmiu lat. Dojeżdżała do szpitala autobusem, nie znała więc rozkładu jazdy po godzinie, o której normalnie wychodziła. Kiedy znalazła się na przystanku, okazało się, że autobus właśnie jej uciekł, a następny miał przyjechać dopiero za godzinę. Gdy dotarła do domu, było już dwie godziny po tej, o której zwykle zasypiała. W dodatku nie obejrzała w telewizji The Tonight Show, który stanowił jej codzienną rozrywkę po pracy. Virginia była czterdziestoletnią rozwódką i miała dwóch synów. Jeden był żołnierzem - dzięki Bogu, służył w Niemczech, nie w Wietnamie. Drugi chodził do szkoły średniej. Gdy wysiadała z autobusu, była już naprawdę zmęczona. Zastanawiała się, dlaczego nie spożytkowała części zaoszczędzonych przez lata pieniędzy na kupno samochodu. Ale samochód wymagał opłacania drogiego ubezpieczenia. Może kupi samochód za parę lat, kiedy młodszy syn także wstąpi do wojska - co było dla jej dzieci jedyną szansą na edukację w college'u. Pragnęła, żeby chłopcy skończyli studia, ale nie było jej stać na ich opłacanie. Szła szybko, rozglądając się w napięciu. Jak ta dzielnica się zmieniła, myślała. Mieszkała tu od urodzenia, wychowała się w domu położonym trzy przecznice od tego, który zajmowała teraz. Pamiętała, jak ulica tętniła życiem. Wokół mieszkali mili ludzie. W środowe wieczory, kiedy miewała wolne popołudnie - co rzadko się zdarzało - chadzała do pobliskiego kościoła metodystów. Dziś znów nie mogła być na nabożeństwie. Pocieszała się tym, że wypracowała dwie nadliczbowe godziny, które będzie mogła wykorzystać na co innego. Rozglądała się cały czas, świadoma niebezpieczeństwa. To tylko trzy przecznice, powtarzała sobie w myśli. Starała się zachowywać spokój. W ubiegłym roku dwukrotnie ją obrabowano. Za każdym razem zrobił to narkoman potrzebujący pieniędzy na środki, od których był uzależniony. Te okropne zdarzenia były świetnymi lekcjami poglądowymi dla jej synów. Nie kosztowały ją zbyt dużo, bo nigdy nie nosiła więcej pieniędzy niż tyle, ile potrzebowała na bilety autobusowe i obiad w szpitalnym barze. Napastnicy wyrządzili jej Przede wszystkim krzywdę psychiczną. I tak bardziej cierpiała, gdy przyPominały jej się dawne lata. Jej osiedle było wtedy zamieszkane przez obywateli przestrzegających prawa. Jeszcze jedna przecznica, pomyślała, skręcając na rogu ulic. - Hej, mamuśka, nie masz no czasem dolara na zbyciu? - odezwał się nagle głos. Chłopak był tuż za jej plecami. Minęła go, nie odwracając 273 się, nie spoglądając w jego kierunku. Miała nadzieję, że nie będzie jej zaczepiał, ale w tej okolicy napotkani w nocy ludzie rzadko byli na tyle uprzejmi. Szła dalej przed siebie, starając się nie zatrzymywać ani nie biec. Nie tak wielu łobuzów zaatakuje kobietę od tyłu. A jednak. Opryszek położył jej rękę na ramieniu. - Dawaj pieniądze, kurwo - rzucił obojętnie. Po prostu dał jej do zrozumienia, kto rządzi o tej porze na ulicy. - Nie mam prawie nic! - zawołała i pobiegła dalej. Wiedziała, że może to oznaczać koniec napaści. Usłyszała jednak szczęk sprężynowe go noża. - Potnę cię, dziwko - oznajmił wciąż spokojny głos. Niech ten głu pi babsztyl dowie się wreszcie czegoś o życiu, pomyślał młody przestęp ca. Odgłos otwieranego noża przestraszył Virginię. Zatrzymała się i modląc się o ocalenie, wyjęła portmonetkę. Odwróciła się powoli. Mogła zacząć krzyczeć; kilka lat temu mieszkańcy zapewne wyjrzeliby przez okna; paru mężczyzn mogłoby nawet wyskoczyć z domów i przegonić rabusia. Zobaczyła go teraz: był jeszcze chłopcem, miał jakieś siedemnaście, najwyżej osiemnaście lat. Patrzył tępym wzrokiem, nienaturalnie szeroko rozwartymi oczami - niewątpliwie był pod wpływem jakiegoś narkotyku. Czuł, że jest panem życia i śmierci napastowanej kobiety. Dobrze, pomyślała, dam mu pieniądze i pójdę do domu. Wyjęła pięciodolarówkę. - Pięć dolców? - Chłopak uśmiechnął się pogardliwie. - Potrzeba mi więcej, ty szmato. Dawaj, bo cię potnę! Przeraziła się - z powodu wyrazu jego oczu. - To wszystko, co mam! - krzyknęła. - Dawaj więcej, inaczej spłyniesz krwią! Kelly skręcił w kolejną ulicę. Zaczął się uspokajać - dochodził już do swojego volkswagena. Zobaczył jednak, że kilka metrów od jego samochodu stoją dwie osoby. Błysnęło odbite światło - jeden człowiek trzymał w ręku nóż. Cholera, zaklął John w duchu. Zdecydował już wcześniej, jak będzie reagować w podobnych przypadkach. Stwierdził, że całego świata i tak nie ocali, nie będzie więc interweniował. Owszem, dobrze jest powstrzymać ulicznego przestępcę, ale John wykonywał operację o większym zasięgu. Nie przyszło mu jednak do głowy, że może trafić na jakieś zajście tuż koło swojego volkswagena. Zatrzymał się i zastanawiał chwilę. Jeśli młody bandyta zrobi tej kobiecie poważną krzywdę, przyjedzie policja; dokładnie w to miejsce, może 274 nawet na parę godzin. A on zostawił dwóch zabitych dealerów, zaledwie trzysta metrów stąd. Niedobrze! Nie miał wiele czasu na podjęcie decyzji. Napastnik trzymał kobietę za ramię i wymachiwał nożem; stał plecami do Kelly'ego. John trafiłby go z odległości siedmiu metrów, nawet po ciemku: ale za nim stała niewinna kobieta. Była dużo starsza od chłopaka, który ją napastował; miała ze czterdzieści lat. John ruszył w ich kierunku. Sytuacja zmieniła się błyskawicznie. Chłopak przejechał kobiecie nożem po ramieniu; w świetle latarni widać było krew. Virginia jęknęła z bólu i odruchowo próbowała się wyrwać, upuszczając banknot. Napastnik złapał ją wolną ręką za gardło. Widać było, że wybiera miejsce, gdzie uderzyć nożem po raz drugi. Wtedy zobaczyła w tle nadchodzącego mężczyznę. Próbowała krzyknąć „pomocy!", ale z jej dławionego gardła wydobył się tylko nieartykułowany dźwięk. Młody bandyta dostrzegł, że spojrzała na... Odwrócił się i zobaczył trzy metry od siebie pijanego obdartusa. Oho, nic groźnego, a przez moment był już wystraszony. Uśmiechnął się ze spokojem. Niedobrze, pomyślał Kelly. Sytuacja nie rozwijała się w kierunku pomyślnego rozwiązania; nie kontrolował jej. Popatrzył na chłopaka. - Może ty też masz parę dolców. Co, tatuśku? - Podniecony prze wagą, którą dawał mu ściskany w ręku nóż, rabuś zrobił krok w stronę pijaka. Pomyślał, że szmaciarz może mieć przy sobie więcej pieniędzy niż ta pinda pielęgniarka, czy kim tam była. Kelly nie spodziewał się napaści. Sięgnął w pośpiechu po pistolet, ale tłumik zaczepił mu się o pasek. Młody rabuś zrozumiał, że pijak wyciąga jakąś broń, rzucił się więc na niego z nożem. John wiedział, że nie zdąży wyjąć pistoletu; cofnął się szybko. Chłopak nie okazał się zbyt zręczny. Machnął nożem raczej niezdarnie. Zdziwił się, że pijak z łatwością podbija mu rękę, a następnie doskakuje do niego i wymierza cios w splot słoneczny. Złożył się w scyzoryk, chwilowo nie mogąc oddychać. Próbował uderzyć nożem w przeciwną stronę, ale przeciwnik złapał jego rękę i wykręcił. Kelly obrócił młodego bandytę tyłem do siebie i przewrócił na chodnik; stanął i wyrwał mu rękę ze stawu. - Niech pani idzie do domu - powiedział do kobiety. Odwrócił gło- We.; miał nadzieję, że nie widziała dokładnie jego twarzy. Virginia podniosła swoją pięciodolarówkę i odeszła bez słowa. Trzymała się za krwawiące ramię i uważała, żeby się nie potknąć. Prawdopodobnie była w szoku. John dziękował opatrzności, że kobieta nie potrzebuje 275 natychmiastowej pomocy lekarskiej. I tak pewnie wezwie policję, a przynajmniej karetkę. Chłopak zaczął jęczeć; dotkliwy ból przebił się przez narkotyczne otępienie. On widział z bliska twarz Johna. Cholera! -zaklął Kelly w myśli. Ale przecież ten chłopak napadł na kobietę, jego też zaatakował nożem. Na pewno nie był to jego pierwszy napad z bronią w ręku. Wybrał sobie złą zabawę; a tej nocy - niewłaściwy plac zabaw. Takie błędy kosztują. Kelly wyjął nóż z bezwładnej ręki rabusia i wbił mu go pod podstawę czaszki, aż po rękojeść. Siedmiu, pomyślał, wracając do samochodu. Rozdział 19 MIŁOSIERDZIE To się staje częstsze niż poranna kawa, pomyślał detektyw Ryan. Tego ranka znów znaleziono dwóch martwych dealerów; każdy miał w głowie dwie kule kaliber 22. Nie zostali obrabowani. Nie było żadnych łusek ani też widocznych śladów walki. Jeden z zabitych trzymał pistolet, ale nie zdążył wyciągnąć go z kieszeni. Dostrzegł niebezpieczeństwo i próbował zareagować, tyle że nie miał już na to czasu. Nadeszła wiadomość o jeszcze jednym zabójstwie, dokonanym zaledwie kilka przecznic dalej. Ryan z Douglasem pojechali tam, zostawiając pierwszą scenę zbrodni mniej doświadczonym detektywom. Dzwoniący policjant powiedział, że przypadek jest interesujący. - Daj spokój! - zawołał Tom Douglas, wysiadłszy z samochodu. Nieczęsto widuje się nóż wystający pionowo z tyłu czyjejś głowy. - Rzeczywiście, niecodzienny przypadek! Morderstwa dokonywane w tej dzielnicy - a właściwie także we wszystkich innych - były najczęściej wynikiem kłótni domowej czy czegoś podobnego. Ludzie zabijali członków swojej najbliższej rodziny albo przyjaciół z najbardziej trywialnych powodów. Na przykład w poprzednie Święto Dziękczynienia pewien ojciec zabił syna, gdy ten zjadł mu indycze udko. W innym przypadku przedmiotem sporu okazało się ciasto z krabami. Tego typu zbrodnie niemal zawsze były popełniane pod wpływem alkoholu i zarazem nieszczęśliwego życia w ubóstwie moralnym i materialnym. Oba te czynniki powodowały, że zwykłe kłótnie o drobiazgi przeradzały się w prawdziwe walki na śmierć i życie. Najczęściej sprawca mówił potem: „Nie chciałem go zabić..." albo: „Dlaczego nie chciała ani trochę ustąpić?..." Wszystko to było bardzo smutne. Ryan 276 czuł się, jakby jego duszę toczył powoli jakiś robak. Ludzkie życie nie powinno kończyć się w taki sposób, myślał. Tak okropny i banalny. Jest zbyt cenne. Zrozumiał to kiedyś w mglistej Normandii i ośnieżonych lasach koło Bastogne, gdy jako młody chłopak był spadochroniarzem 101. Powietrznodesantowej. Typowy morderca utrzymywał, że wcale nie chciał zabić swojej ofiary; często od razu przyznawał się do zbrodni, targany wyrzutami sumienia, gdy ukochana osoba czy przyjaciel zginęli zjego ręki. W ten sposób jedno zabójstwo niszczyło życie dwojga ludzi. Sprawcy tych morderstw działali w afekcie i nie do końca zdawali sobie sprawę z konsekwencji swoich czynów. Ten przypadek był inny. - Co jest, u licha, z tą ręką? - spytał koronera. Lewa ręka denata nosiła ślady po nakłuciach igłą; ale przede wszystkim ułożona była nienaturalnie. Em zorientował się, że widzi nie tę jej stronę, którą powi nien. - Wygląda na to, że została wyrwana ze stawu - stwierdził lekarz sądowy. - Wokół nadgarstkajest zasinienie, świadczy o sile chwytu. Ktoś złapał ofiarę za nadgarstek, a potem prawie wyrwał mu rękę, jakby łamał gałąź drzewa. - Czy to był chwyt judo? - spytał Douglas. - Coś w tym rodzaju - zgodził się koroner. - Ofiara została w ten sposób unieszkodliwiona. A przyczynę śmierci sam pan widzi. - Tutaj, panie poruczniku! - zawołał umundurowany sierżant. - To jest Virginia Charles, która zawiadomiła nas o przestępstwie. Mieszka przy następnej przecznicy. - Jak się pani czuje? - spytał Emmet z troską. Sanitariusz sprawdzał właśnie bandaż, którym kobieta sama owinęła sobie rękę. Przy jej boku stał syn, uczeń ostatniej klasy liceum. Spoglądał bez współczucia na ofiarę morderstwa. Porucznik wypytał panią Charles o wszystko i już po czte rech minutach znał wiele ważnych dla śledztwa informacji. - Jest pani pewna, że to był bezdomny? - spytał. - Tak wyglądał. Pijak. To jego butelka; upuścił ją. - Pokazała pal cem. Douglas ostrożnie podniósł butelkę. - Czy może pani dokładnie opisać tego człowieka? - poprosił Ryan. Przygotowania do operacji rozpoczęły się rutynowo. W taki sam sposób szkolili się marines od Lejeune aż po Okinawę. Najpierw ćwiczenia na sali treningowej, potem bieganie w nogę. Rytm kroków nadawał prowadzący ćwiczenia sierżant. Szczególną przyjemność sprawiało komandosom wyprzedzanie oddziałów świeżo upieczonych podporuczników 277 albo jeszcze mniej wytrzymałych studentów szkoły oficerskiej, którzy odbywali letni kurs w Quantico. Żołnierze oddziału rozpoznawczego biegli na osiem kilometrów, mijając różne budynki szkoleniowej części bazy, noszące imiona poległych marines. Zbliżali się do Akademii FBI, potem' skręcali z głównej drogi i wracali lasem. Poranne zajęcia przypomniały im tylko, że są marines, a dystans odbywanego co dzień biegu - że należą do oddziału rozpoznawczego. Musieli być sprawni prawie jak olimpijczycy. To była dla nich norma. Jednak dalekie od normy było to, że gdy skończyli bieg, zobaczyli czekającego na nich generała; a także piaskownicę i huśtawki. - Witajcie w Quantico, żołnierze! - zawołał generał Marty Young, kiedy wydano już komendę „spocznij". Marines widzieli w pobliżu jesz cze dwóch wysokich oficerów marynarki oraz dwóch cywilów w garni turach. Cała czwórka przyglądała im się uważnie i słuchała, co się dzie je. Misja rzeczywiście zapowiadała się interesująco. - Obiekt wygląda zupełnie jak na zdjęciach - odezwał się cicho Po- dulski, rozglądając się. - Po co ten plac zabaw? - To mój pomysł- wyjaśnił James Greer. - Ruscy patrzą. W budyn ku A wisi rozkład przelotów ich satelitów szpiegowskich na najbliższe sześć tygodni. Nie wiemy, jakie mają aparaty, założyłem więc, że tak dobre, jak nasze. Trzeba pokazać nieprzyjacielowi to, co chce zobaczyć, albo coś, co sprawi, że łatwo domyśli się pożądanego dla nas rozwiąza nia zagadki. Ośrodek rekreacyjny jeszcze nikomu nie zaszkodził. Oczy wiście przy każdym nieszkodliwym obiekcie musi być parking. - Usta lono już zasady postępowania. Samochody na parkingu będą przesta wiane codziennie wczesnym rankiem. Około dziesiątej manekiny będzie się wyjmować z aut i rozmieszczać na placu zabaw. O czternastej lub piętnastej dwa, trzy samochody znów zmienią miejsce postoju, a mane kiny zostaną przestawione. Autorzy planu wiedzieli, że wykonywanie tych czynności dostarczy marines wiele zawsze potrzebnej rozrywki. - Czy po operacji naprawdę będą bawić się tu dzieci? - spytał Rit- ter. - W sumie dlaczego nie? - odpowiedział sam sobie. - Wpadłeś na dobry pomysł, James. - Dzięki, Bob. - Z tym placem zabaw obóz wydaje się mniejszy - zauważył Max well. - Wymiary odpowiadają rzeczywistym, z dokładnością do dziesię ciu centymetrów - zapewnił Ritter. - Ale oszukiwaliśmy. Mamy radziecki podręcznik budowania tego typu obiektów. A pan generał Young dobrze się spisał. 278 - W budynku C nie ma szyb w oknach - zauważył Casimir. - Porównaj to ze zdjęciem satelitarnym. Cas - poradził Greer. - W Wietnamie brakuje szkła okiennego... W tamtym budynku są tylko okiennice, i to w niektórych oknach. Natomiast w budynku B są kraty. z drewna, żeby później łatwo je było zdjąć. Jeśli chodzi o urządzenie wnętrz, musieliśmy zgadywać, ale oparliśmy się na raportach naszych uwolnionych jeńców. Nie wróżyliśmy z fusów. Uczestnicy przyszłej operacji rozglądali się, dowiedziawszy się przed chwilą o niej co nieco. Poznali już dużą część planu. Zastanawiali się teraz, jak zastosować wyniesione z wojny doświadczenie do walki na tym pozorowanym placu zabaw. Będą ćwiczyć zabijanie na oczach manekinów dzieci!... Wiedzieli już, że wieżyczki wartownicze zniszczą granatami M-79, w okna baraków będą strzelać z cekaemów, a potem wspomogą ich samoloty szturmowe, ostrzeliwujące wszystko z góry. Manekiny kobiet i dzieci będą patrzeć na to wszystko bez słowa. Marines wiedzieli, że miejsce zostało wybrane nieprzypadkowo -bez wątpienia przypominało to, w którym stał prawdziwy obóz jeniecki. Spoglądali więc z zainteresowaniem na odległe o niecały kilometr wzgórze. Na pewno było z niego dobrze widać cały obiekt. Po mowie powitalnej generała podzielili się na drużyny i pobrali broń osobistą. Zamiast karabinów M16A1 dostali krótsze CAR-15 - poręczniejsze, lepsze do walki na krótki dystans. Grenadierzy dostali standardowe granatniki M-79. Ich celowniki pomalowano farbą zawierającą fosfor, żeby jarzyły się w ciemności. Odebrali też ciężkie pasy z granatami ćwiczebnymi -próbne strzelanie miało zacząć się natychmiast. Początkowo jednostka będzie ćwiczyć za dnia, dla nabrania wyczucia lokalizacji wszystkich obiektów w przestrzeni oraz precyzji działania. Szybko jednak przejdzie na ćwiczenia wyłącznie w nocy. Generał Young nawet o tym nie wspomniał, gdyż było to dla wszystkich obecnych oczywiste. Tego rodzaju ataki przeprowadzano tylko w ciemnościach. Komandosi przeszli na najbliższą strzelnicę. Jako cele ustawiono sześć ram okiennych. Grenadierzy wymienili spojrzenia i odpalili po pierwszym pocisku. Jeden chybił, ku wielkiemu zawstydzeniu. Pozostali, upewniwszy się, że chmurki dymu z wystrzelonych przez nich granatów pojawiły się w obrębie ram, zaczęli się naśmiewać z pechowego kaprala. - No dobra! - rzucił. - Muszę się tylko rozgrzać. - Trafił w cel pię cioma kolejnymi pociskami, w ciągu czterdziestu sekund. Krótko spał tej nocy, dlatego szło mu tak powoli. 279 - Zastanawiam się, jak silny musi być człowiek, żeby zrobić coś takiego - odezwał się Ryan. - Sprawca na pewno nie jest chuderlakiem - odpowiedział koroner. -Nóż przeciął rdzeń kręgowy w miejscu, gdzie zaczyna się rdzeń przed łużony. Śmierć nastąpiła natychmiast. - Wcześniej zrobił z tego chłopaka kalekę... - stwierdził Douglas. - Czy ta ręka naprawdę jest wyrwana ze stawu? - Ustąpił miejsca fotogra fowi. - Zobaczymy, ale założę się, że cały staw został zniszczony. Tego rodzaju urazu nie da się wyleczyć, na pewno nie całkowicie. Nawet gdy by nie zabił go nożem, ofiara byłaby do końca życia niepełnosprawna. - „Biały, czterdzieści lub więcej lat, długie czarne włosy, niski, brud ny" - odczytał Ryan ze swoich notatek. - Niech pani idzie do domu; dziękuję bardzo - powiedział do pani Charles. Jak uprzejmie się do mnie zwrócił, pomyślała Virginia. - Kiedy odeszła, chłopak musiał jeszcze żyć - odezwał się Tom do porucznika. - Dopiero potem go dobił. Em, w zeszłym tygodniu zdarzy ły się cztery perfekcyjnie wykonane zbrodnie. Oglądaliśmy sześciu de natów załatwionych na amen. - Na cztery różne sposoby. Dwóch pierwszych zostało związanych, obrabowanych i zastrzelonych z rewolweru kaliber 22; nie było śladów walki. Następnemu sprawca wbił pod serce strzelbę i wystrzelił; zasko czył go całkowicie, podchodząc na metr; denat także został obrabowany. Tych dwóch wysokich zostało po prostu zastrzelonych z dwudziestki- dwójki, zdążyli zauważyć niebezpieczeństwo. Nie obrabowano ich. Cała szóstka to uliczni sprzedawcy narkotyków. A ten tutaj był zwykłym ulicz nym rabusiem. To nie trzyma się kupy, Tom... - Nagle Ryanowi zaczęło coś świtać. - Czy denat został zidentyfikowany? - spytał mundurowego policjanta. - Tak - usłyszał. - To narkoman, już sześciokrotnie aresztowany za napady rabunkowe. Bóg jeden wie, co ten chłopak zdążył jeszcze nabro- ić. - Ten przypadek nie pasuje do innych - powiedział Emmet. - Jeżeli sprawca jest naprawdę inteligentny, dlaczego pozwolił się tej kobiecie zobaczyć, a potem dałjej odejść i jeszcze odezwał się do niej? I po co w ogóle zabił tego łobuza? O co mu chodzi? Czy to na pewno ten sam sprawca? Morderstwa nie były do siebie podobne. Wprawdzie dwie pary narkotykowych dealerów zostały zastrzelone z rewolweru kaliber 22, ale 280 rewolwery tego kalibru były najczęściej używaną bronią na ulicy, poza tym pierwszą dwójkę obrabowano, a drugą nie. Druga para dealerów nie została trafiona tak przerażająco celnie jak pierwsza; choć każdy z nich również miał dwie rany w głowie. Inny obrabowany sprzedawca narkotyków został zabity ze strzelby śrutowej. - W każdym razie - mówił dalej porucznik - mamy broń, którą za bito tego chłopaka; i jeszcze butelkę po winie. Zdejmiemy odciski pal ców z co najmniej jednego z tych przedmiotów. Ktokolwiek popełnił to morderstwo, nie był zbyt ostrożny. - Bezdomny pijak o nietypowym poczuciu sprawiedliwości? - dzi wił się Douglas. - Ktokolwiek załatwił tego chłopaka... - Wiem. Nie był wyniszczonym przez alkohol i głód słabeuszem. A kim był, do jasnej cholery? - zastanawiał się Em. Dzięki Bogu, że miałem rękawiczki! - pomyślał John. Patrzył na siniaki na swojej prawej dłoni. Dał się ponieść gniewowi - a to było bardzo głupie! Zastanawiał się nad tym, co zaszło. Wtedy, dochodząc do swojego volkswagena, znalazł się nagle w rzeczywiście trudnej sytuacji. Gdyby pozwolił młodemu rabusiowi zabić napadniętą kobietę bądź zadać jej poważne obrażenia, a potem po prostu wsiadł do samochodu i odjechał, nigdy by sobie tego nie wybaczył. A po drugie, gdyby ktokolwiek widział volkswagena, Kelly stałby się podejrzanym o zamordowanie niewinnej i bezbronnej osoby. Parsknął niezadowolony - i tak był podejrzanym. Czy właściwie - pewien bezdomny pijak. Wróciwszy do domu, popatrzył w lustro. Jeśli nawet kobieta widziała go dokładnie, nie zobaczyła Johna Kelly'ego. Jego twarz zasłaniała gęsta broda, a włosy przykrywała długa, niechlujna, kruczoczarna peruka. Cały czas się garbił, tak że wydawał się o chyba kilkanaście centymetrów niższy. Oświetlenie na ulicy też nie było najlepsze. I ofiara napaści chciała przede wszystkim uciec do domu, a nie przyglądać się wybawcy. Zapomniał jednak zabrać butelkę po winie. Pamiętał, że ją upuścił, kiedy uskakiwał przed nożem. W gorączce chwili zostawił ją na ulicy. Co za idiotyczny błąd! - myślał z wściekłością. Co będzie wiedzieć policja? Opis mojego wyglądu raczej ich zmyli. Cały czas miałem chirurgiczne rękawiczki i na szczęście się nie rozdarły. Nie krwawiłem. Co najważniejsze, nigdy nie dotykałem butelki bez rękawiczek! Był tego pewien, od początku bowiem postanowił na to uważać. Policja będzie wiedzieć tylko tyle, że niedoszłego rabusia zabił bezdomny. Bezdomnych było wielu, a Kelly potrzebował jeszcze tylko najbliższej nocy. Mimo wszystko musiał zmienić plan działania. Misja będzie 281 teraz bardziej niebezpieczna, ale trudno - informacje na temat Billy'ego jakie udało mu się zebrać, były wystarczające, nie zamierzał więc rezygnować. Gdyby poczekał jakiś czas, Billy mógłby zmienić miejsce czy sposób działania. Ten mały skurwysyn mógł być inteligentny i na przykład używać kilku domów, w których przeliczał zarobioną gotówkę, przenosząc się co kilka dni. Gdyby nie pojawił się w brunatnym domu na rogu ulic, cały wysiłek, jaki John włożył w jego obserwację, poszedłby na marne. Trzeba by zacząć od nowa, z zupełnie innym przebraniem -a nie było łatwo wymyślić równie dobre. Kelly zabił już sześciu ludzi, aby znaleźć się w punkcie, do jakiego doszedł. I siódmego - ale to był błąd, przypadkowe zdarzenie. Śmierć chłopaka nie zmieniała wiele, chociaż pewnie uratowała tę kobietę, kimkolwiek była. John wziął głęboki oddech. Nie byłby w stanie patrzeć na siebie w lustrze, gdyby stał bezczynnie, gdy młody bandyta na jego oczach zadawałby jej rany, być może śmiertelne. Postąpił najlepiej, jak mógł w tej niepomyślnej sytuacji. Teraz ryzyko misji wzrosło lecz martwił się tylko ojej powodzenie, a nie o własne bezpieczeństwo. Stwierdził, że pora zakończyć rozmyślania i przejść do innych obowiązków. Zadzwonił do admirała Greera. - Słucham, Greer. - Mówi Clark. - Posługiwanie się pseudonimem wciąż Johna bawi ło. - Miał pan zadzwonić wcześniej. - Rzeczywiście, Greer polecił mu zadzwonić przed lunchem. Kelly'emu zaburczało w brzuchu. - Nic się nie stało, właśnie wróciłem. Będziemy pana niedługo potrzebować. Za częło się. Szybko, zdziwił się John. Cholera! - Rozumiem. Dobrze, panie admirale - odpowiedział. - Mam nadzieję, że jest pan odpowiednio przygotowany. Dutch mówi, że da pan sobie radę... - Myślę, że tak. - Był pan kiedyś w Quantico? - Nie, panie admirale. - Proszę przypłynąć jachtem. Jest tam przystań, będziemy mieli gdzie porozmawiać. W niedzielę, punktualnie o dziesiątej. Będziemy na pana czekać, panie Clark. - Tak jest! - Greer rozłączył się. W niedzielę rano! Tego John się nie spodziewał. Operacja uwolnienia jeńców rozwijała się zbyt szybko. Tym pilniejsze było zakończenie tej, którą prowadził na własną rękę. Od kiedy to decydenci działają w ta- 282 kim tempie? -dziwił się. Tak czy owak, to tempo miało zasadniczy wpływ na jego plany. - Nie cierpię tego, ale taka jest procedura - powiedział Griszanow. - Naprawdę jesteście aż tak przywiązani do radaru naziemnego? - Chodzą nawet słuchy, że nasze rakiety mają odpalać operatorzy radarów siedzący w swoich budkach na ziemi! - Nikołaj był szczerze zdegustowany. - Chcą, żebyście tylko kierowali samolotami! - oburzył się Robin. - Trzeba ufać pilotom swoich myśliwców. Powinienem sprawić, żeby powtórzył to na posiedzeniu naszego Sztabu Generalnego! - pomyślał Griszanow. Mnie by nie posłuchali. A jego -kto wie? Radzieccy dowódcy podziwiali pomysły Amerykanów, mimo że zamierzali pokonać ich kiedyś w wielkiej wojnie. - Na ich koncepcję wpłynęło wiele czynników - odparł Nikołaj. - Nowe skrzydła myśliwskie będą rozmieszczone wzdłuż granicy chiń skiej, rozumiesz... - Co masz na myśli? - O niczym nie wiesz? W tym roku już trzy razy ścieraliśmy się zbrojnie z Chińczykami, nad rzeką Amur i dalej na zachód. - Żartujesz! - Robin nie mógł w to uwierzyć. - Przecież jesteście sojusznikami! Griszanow parsknął. - Sojusznikami? Może przyjaciółmi? Z zewnątrz pewnie to tak wyglą da. Wydaje się wam, że wszystkie kraje socjalistyczne to jedno. Stary, wal czymy z Chińczykami od stuleci. Nie uczyłeś się historii? Przez długi czas popieraliśmy Czang Kai-Szeka, żeby walczył z Mao; wyszkoliliśmy mu na wet armię. Mao Tse-Tung nienawidzi Związku Radzieckiego. Popełniliśmy idiotyczny błąd, dając mu nasze reaktory atomowe; no i teraz mają broń nuklearną. Jak ci się zdaje, czy ich rakiety są w stanie dolecieć do waszego kraju, czy raczej do naszego? Chiny mają bombowce Tu-16, nazywacie je, jeśli się nie mylę. Borsukami. Czy są w stanie dolecieć do Ameryki? - Coś ty. Jasne, że nie. - A do Moskwy mogą, zapewniam cię. Są w stanie przenosić bom by atomowe o energii wybuchu do pół megatony. I właśnie z tego powo du MiG-i 25 stacjonują w pobliżu chińskiej granicy. Ewentualny front Wzdłuż niej nie miałby głębokiego zaplecza. Od czasu do czasu stacza my z tymi przeklętymi żółtkami prawdziwe bitwy; nawet na poziomie dywizji! Ostatniej zimy udaremniliśmy ich próbę zabrania nam jednej Wyspy. Zaatakowali nas, wystrzelali batalion żołnierzy ochrony pogranicza 283 i jeszcze zbezcześcili zwłoki! Dlaczego? Dlatego, że mieli jaśniejsze włosy albo piegi?! - Ostatnie pytanie i odpowiedź były cytatem z pełnego gniewnych sformułowań artykułu w gazecie „Czerwona Gwiazda". Rosjanie byli rzeczywiście zdumieni chińskim atakiem. Nikołaj mówił prawdę, a mimo to Amerykaninowi było trudniej w nią uwierzyć niż w różne kłamstwa, które mógłby wymyślić. - Nie jesteśmy sojusznikami - ciągnął Griszanow. - Przestaliśmy nawet wysyłać broń do Wietnamu pociągami, bo Chińczycy kradną całe dostawy z wagonów! - Czy ta broń jest im potrzebna przeciwko wam? - A komu innemu? Hindusom? Tybetańczykom? Robinie, Chińczycy myślą inaczej niż ty i ja. Inaczej widzą świat. Tak jak hitlerowcy, z który mi walczył mój ojciec, uważają siebie za lepszych niż inne narody -jak to się mówi po angielsku? - Za wyższą rasę? - Właśnie. Wierzą, że są wyższą rasą, a my wszyscy jesteśmy jakby zwierzętami - bardzo pożytecznymi, owszem, ale nienawidzą nas i chcą zabrać nam wszystko, co mamy. Chcą naszej ropy, drewna i ziemi. - Dlaczego nigdy nie mówiono nam o tym na szkoleniu?! - A jak myślisz? Czy kiedy Francja wycofała się ze struktur woj skowych NATO i kazała wam zlikwidować bazy na jej terenie, informo wano nas o tym, w Związku Radzieckim? Pracowałem wtedy w jednym ze sztabów w Niemczech i nikt nie powiedział mi, że coś się dzieje. Patrzycie na nas, Robinie, tak samo jak my na was. Widzimy mocarstwo, ale polityka wewnętrzna Stanów Zjednoczonych jest mi tak samo nie znana, jak tobie radziecka. Być może bardzo cię to zdziwi, przyjacielu, ale powiem ci, że mój nowy pułk MiG-ów będzie stacjonował pomiędzy Chinami a Moskwą. Mogę przynieść mapę i pokazać ci gdzie. Zacharias oparł się o ścianę. Znowu skrzywił się z bólu - plecy ciągle mu dokuczały. Trudno mu było uwierzyć w to, co usłyszał. - Wciąż cię boli? - spytał Kola. - Tak. - Masz, przyjacielu. - Podał Amerykaninowi piersiówkę. Robin nie sprzeciwiał się. Pociągnął długi łyk i oddał butelkę. - Dobry jest ten wasz nowy MiG? - spytał. - MiG-25? To prawdziwa rakieta! - odparł z entuzjazmem Nikołaj. - Jest pewnie jeszcze mniej zwrotny od waszego thuda, ale jeśli chodzi o prędkość - nie ma sobie równych. Uzbrojenie stanowią cztery rakiety; nie ma w ogóle działka. Ma radar o największej mocy, jaki kiedykolwiek zastosowano w myśliwcu. Nie da się go zagłuszyć. - To radar krótkiego zasięgu? - upewnił się Zacharias. 284 - Tak, około czterdziestu kilometrów. - Griszanow pokiwał głową. - Zrezygnowano z dużego zasięgu na rzecz niezawodności. Próbowali by uzyskać jedno i drugie naraz, ale się nie dawało. - Mamy ten sam problem - przyznał Zacharias. - Wiesz co, tak naprawdę nie spodziewam się, żeby wybuchła woj na pomiędzy naszymi krajami. Poważnie. Mamy niewiele, co mogliby ście chcieć nam zabrać. Mamy oczywiście bogactwa naturalne, wielkie przestrzenie, ziemię - ale tego i u was niemało. Chińczycy za to są łasi na nasze dobra, a graniczą z nami. Tymczasem dajemy im broń, której uży ją potem przeciwko nam; i jest ich tak wielu! Mali, źli ludzie - podobni do tych tutaj - ale jest ich znacznie więcej! - No i co z nimi zrobicie? Nikołaj wzruszył ramionami. - Będę dowodził moim pułkiem. Będę także sporządzał plan obro ny ojczyzny przed chińskim atakiem atomowym. Ale jeszcze nie zdecy dowałem, jak ma to wyglądać. - To nie takie proste. Dobrze, że macie przestrzeń, a przez to czas na reakcję. No i trzeba mieć odpowiednie środki obrony i kontrataku. - Mamy sporo dywizjonów bombowych, ale nie dorównują waszym. Podejrzewam, że nawet gdybyście nie stawiali oporu, nie zdołalibyśmy dolecieć nad wasz kraj nawet dwudziestoma bombowcami. Bazy wszyst kich naszych bombowców strategicznych leżą około dwóch tysięcy kilo metrów od mojego przyszłego miejsca stacjonowania. Wiesz, co to zna czy. Nie będzie nawet przeciwko komu ćwiczyć walki. - To znaczy ćwiczenia bez „czerwonych"? - U nas prędzej nazywaliby się „niebiescy"'! - Griszanow zachicho tał. - Rozumiesz chyba... Tak. Ćwiczenia będą teoretyczne albo część myśliwców będzie udawać bombowce. Ale to na nic, bo mają za mały zasięg, żeby ćwiczenia naprawdę miały sens. - Czy ty mnie aby nie okłamujesz? - Robinie, nie będę cię prosił, żebyś mi ufał. To byłoby zbyt wiele. Obaj o tym wiemy. Ale zapytaj sam siebie, czy uważasz, że Stany Zjed noczone naprawdę zaatakują kiedykolwiek ZSRR? - Prawdopodobnie nie - przyznał Zacharias. - Czy pytałem cię o wasze plany wojenne? Niewątpliwie są pasjo- nuJącymi ćwiczeniami teoretycznymi, wciągającymi grami wojennymi, ale czy pytałem cię o nie? - No nie, nie pytałeś, Kola. - Bo nie obawiam się waszych B-52. Niepokoją mnie za to chiń- skie bombowce. To do wojny z Chinami mój kraj się przygotowuje... - 285 Griszanow spuścił wzrok na betonową podłogę, zaciągnął się papierosem i mówił dalej: - Pamiętam... miałem wtedy jedenaście lat, kiedy Niemcy doszli na odległość stu kilometrów od Moskwy. Ojca wcielili do pułku zaopatrzeniowego; utworzyli go z nauczycieli akademickich. Połowa z nich już nie wróciła... Wywieziono nas z mamą z miasta, w ramach ewakuacji, do jakiejś wioski, której nazwy już nawet nie pamiętam. Było wtedy tak dziwnie, strasznie... Bardzo martwiliśmy się o tatę. Wyobraź sobie, profesor historii jako kierowca ciężarówki. W wojnie z Niemcami zginęło dwadzieścia milionów naszych obywateli, Robinie. Dwadzieścia milionów! Wielu znałem. Poginęli ojcowie moich kolegów, ojciec mojej żony też. Dwóch moich wujków. Pamiętam, jak szedłem raz z mamą przez śnieg i obiecałem sobie, że któregoś dnia będę bronił ojczyzny. I tak stałem się pilotem myśliwskim. Ale ja nie zamierzam atakować żadnego kraju. Bronię mojego. Rozumiesz, Robinie? Mój zawód, moje zadanie to obrona ojczyzny, żeby potem inni mali chłopcy nie musieli w środku zimy uciekać z domów! Wielu moich kolegów z klasy poumierało z zimna. I dlatego właśnie bronię swojego kraju. Niemcy chcieli nam zabrać, co mieliśmy, a teraz Chińczycy chcą tego samego! - Pokazał z pogardą na drzwi celi. - Ludzie tacy jak... ci tutaj! Griszanow wiedział, że wreszcie zdobył serce amerykańskiego pułkownika, jeszcze zanim ten przemówił. Pracował na tę chwilę całe miesiące. Było to trochę jak uwodzenie dziewicy - tylko o wiele smutniejsze. Zacharias już nigdy nie zobaczy domu. Wietnamczycy zamierzali pozabijać amerykańskich jeńców, kiedy przestaną być użyteczni. Będzie to straszna strata; tylu utalentowanych ludzi! Niechęć Griszanowa do jego sojuszników była już absolutnie szczera i tak silna, jak starał się to pokazać Amerykaninowi. Od początku, kiedy tylko wylądował w Hanoi, zauważył, że Wietnamczycy są aroganccy i nieprawdopodobnie okrutni. I głupi. Za pomocą miłych słów i niecałego litra wódki osiągnął więcej niż oni przez lata stosowania tortur. Zamiast zadawać nieprzyjacielowi ból, wziął na siebie jego część. Zamiast znęcać się nad siedzącym obok człowiekiem, okazał mu uprzejmość, szacunek dla jego talentów i umiejętności; starał się zmniejszyć jego cierpienia, chronił go przed następnymi. Gorzko żałował, że stał się przyczyną obrażeń, jakich Robin doznał ostatnio. To, co osiągnął, okupione było jednak z niebłahymi kosztami. Aby osiągnąć przełom w przesłuchiwaniu Zachariasa, otworzył przed nim swoją duszę. Opowiadał mu prawdziwe historie, koszmarne przeżycia z dzieciństwa, ponownie zastanawiał się na głos nad powodem swojego wstą- 286 pienia do lotnictwa wojskowego. Uwielbiał swój zawód, ale nie wykonywał go z nienawiści do kogokolwiek. Wiedział, że amerykański pułkownik jest skazany na okrutną śmierć, w samotności i zapomnieniu, dla swoich najbliższych i dowódców był już dawno martwy. Spocznie w nieoznakowanym grobie. Zacharias nie był podobny do hitlerowców, był, oczywiście, nieprzyjacielem - ale uczciwym. Prawdopodobnie robił, co mógł, żeby nie wyrządzać krzywdy cywilom, bo sam miał rodzinę. Nie było w nim cienia wyższości z powodu przynależności do białej rasy; nie nienawidził nawet Wietnamczyków z Północy! To było dla Nikołaja najbardziej niezwykłe, gdyż sam stopniowo ich znienawidził. Ten człowiek nie zasługuje na śmierć, myślał. Zdał sobie nagle sprawę z czegoś, co było prawdziwą ironią losu. Zaprzyjaźnił się z Robinem. - I co o tym powiesz? - zagadnął sierżant Douglas, stawiając na biurku Ryana butelkę po tanim winie zamkniętą w plastykowym wo reczku. Widać było przez niego gładką powierzchnię butelki, pokrytą mniej więcej równo ulicznym pyłem. Emmet obejrzał ją dokładnie. - Nie ma odcisków palców? - zdziwił się. - Ani śladu, Em. Patrz dalej. - Tom położył na biurku brudny nóż sprężynowy, także schowany do woreczka. - Tu są widoczne jakieś odciski. - Tylko jeden niepełny odcisk kciuka - kciuka ofiary. Reszta to gład kie ślady. Tak mówią nasi spece. Albo ten łobuz sam wbił sobie nóż w tył szyi, albo nasz podejrzany był w rękawiczkach. O wiele za gorąco na rękawiczki, pomyślał porucznik, opadając na oparcie fotela. Patrzył na leżące przed nim dowody rzeczowe. Podniósł wzrok na Toma. - Co jeszcze masz do powiedzenia? - spytał. - Cztery sceny zbrodni, w sumie sześć morderstw. Pięć ofiar zabi tych podczas trzech różnych zdarzeń to narkotykowi dealerzy. Dwa róż ne narzędzia zbrodni. W każdym z tych przypadków nie było świadków, Pora zdarzeń mniej więcej ta sama, wszystkich przestępstw dokonano w promieniu pięciu przecznic. - Koronkowa robota - podsumował Ryan. Zamknął oczy, przypo minając sobie sceny zbrodni, porównując dane. Jednych obrabowano, innych nie. Użyto różnych narzędzi zbrodni. Ale przy ostatniej był świa- dek.„Niech pani idzie do domu". Dlaczego przestępca wyraził się grzecz nie? Ryan pokręcił głową. - Tom, w życiu nie jest tak, jak w powieściach Agathy Christie. 287 - Skupmy się na naszym najmłodszym denacie, Em. Co powiesz o metodzie, jaką nasz nieznajomy go załatwił? - Nóż... Dawno nie widziałem czegoś takiego - sukinsyn jest silny. Raz widziałem; chyba w pięćdziesiątym ósmym czy dziewiątym. - Ryan skupił się, żeby sobie przypomnieć. - To był, zdaje się, hydraulik; taki potężny, agresywny facet. Zastał swoją żonę w łóżku z innym. Pozwolił mu wyjść, a potem wziął nóż, złapał żonę za głowę i... - Trzeba być naprawdę wkurzonym, żeby zabić kogoś nożem w taki sposób. Przecież nie trzeba aż tak robić. Dużo łatwiej jest zwyczajnie podciąć komuś gardło, i też zaraz umrze. - Ale człowiek z podciętym gardłem strasznie krwawi; a poza tym robi wiele hałasu... - Porucznik zastanawiał się. Mordercom nie podoba się to, że umierające od przecięcia gardła ofiary hałasują. Jeśli przetnie się tchawicę, rozlega się straszliwy gulgot. Jeśli nie - nie mniej przerażające wrzaski. Krew tryska jak woda z węża, prosto na ręce i ubranie sprawcy. Ale jeśli ktoś chce zamordować kogoś szybko, jest silny i obezwładnił już ofiarę, opłaca mu się wbić nóż pod podstawę czaszki, aby przeciąć rdzeń kręgowy tuż pod mózgiem. Śmierć następuje błyskawicznie i cicho, a krwawienie nie jest duże. - Ci dwaj dealerzy zostali zabici tylko dwie przecznice dalej - ciąg nął Douglas. - Prawie w tym samym czasie. Nasz sprawca zastrzelił ich, przeszedł kawałek i zobaczył za rogiem napad na panią Charles. Ryan pokręcił głową. - Dlaczego nie poszedł swoją drogą? - spytał. - Mógł przejść na drugą stronę ulicy, to byłoby dla niego najkorzystniejsze. Po co się mie szać? Czyżby był to morderca o swoistym poczuciu moralności? - Tu załamywała się cała teoria. - Jeżeli ten sam sprawca zamordował wszyst kich sprzedawców narkotyków, jaki ma motyw? Przed ostatnią nocą wy glądało na to, że chodzi mu o forsę. Może dzisiaj coś go po prostu wy straszyło, zanim zdążył zabrać zabitym pieniądze i narkotyki. Na przy kład przejeżdżał samochód albo rozległ się jakiś hałas. No, ale jeżeli to rabuś, nie pasuje nam do pani Charles i tego martwego chłopaka. Może my długo w taki sposób spekulować, Tom... - Cztery różne przypadki, brak dowodów rzeczowych, facet w ręka wiczkach... Bezdomny pijak w rękawiczkach! - Ciągle za mało wiemy, Tom. - Mimo wszystko przykażę tym z Zachodniej, żeby wypytywali wszystkich. Emmet skinął głową. Wypytywać nigdy nie zaszkodzi. 288 Wyszedł z mieszkania o północy. W dzień powszedni wokół panowała cisza i spokój. Mieszkańcy miniaturowego osiedla zajmowali się swoimi sprawami. Odkąd John wynajął kawalerkę, nie miał okazji podać nikomu ręki - nie licząc zarządcy kompleksu. Parę osób skinęło przyjaźnie głową na „dzień dobry"; to wszystko. Nie mieszkały tu w ogóle dzieci, tylko ludzie w średnim wieku - małżeństwa i parę samotnych, owdowiałych osób. Wielu chodziło pod krawatami, mieli prace biurowe Czy podobne. Kelly był zaskoczony, że bardzo wielu z nich jeździ do pracy autobusem; wracali, oglądali wieczorem telewizję i kładli się spać około dziesiątej. Jak zwykle, cicho wsiadł do samochodu, uruchomił silnik i po chwili jechał bulwarem Loch Raven. Mijał kościoły, podobne do swojego kompleksy mieszkaniowe, miejski stadion. Okolica zmieniała się stopniowo w coraz biedniejszą- domy zamieszkane przez klasę średnią ustępowały miejsca tym, w których mieszkali robotnicy i sprzedawczynie, a te z kolei osiedlom, gdzie żyli ludzie na granicy ubóstwa: niewykwalifikowani robotnicy i bezrobotni. Potem przejechał koło pogrążonych w ciemności biurowców centrum Baltimore. Dzisiejsza noc będzie różnić się od poprzednich - wynagrodzi mu długotrwałe starania. Misja na tę noc była ryzykowna, ale przecież wszystkie operacje, które wykonywał, wiązały się z ryzykiem. Myślał o tym, ściskając w dłoniach kierownicę. Ciągłe używanie rękawiczek chirurgicznych nie było przyjemne - guma zatrzymywała ciepło i wilgoć, miał wciąż spocone dłonie. Ale nie mógł sobie pozwolić na zostawianie odcisków palców. W Wietnamie także nie lubił wielu rzeczy; na przykład pijawek. Wzdrygnął się, przypominając je sobie. Pijawki to coś jeszcze gorszego niż szczury. Te ostatnie przynajmniej nie wysysają z człowieka krwi. Nie spieszył się, jeździł chwilę po okolicy celu. Obserwował. Opłaciło się. Zobaczył bezdomnego i rozmawiających z nim dwóch policjantów. Jeden stał blisko, drugi -dwa kroki dalej; niby przypadkiem. Kelly wiedział, co to znaczy - drugi krył pierwszego. Najwyraźniej uważali tego pijaka za potencjalnie groźnego przestępcę. Ciebie szukają, pomyślał i skręcił w następną ulicę. Miał nadzieję, że policja nie zmieniła całego sposobu patrolowania. Owszem, obserwowali i wypytywali bezdomnych, ale to musiał być dodatkowy obowiązek. Pozostawały inne, ważniejsze: interweniowanie na wezwania - ze sklepów z alkoholem, domów, gdzie toczyły się niebezpieczne kłótnie; nawet karanie mandatami kierowców łamiących przepisy. Przepracowani policjanci nie mogą skupiać się wyłącznie na wypytywaniu bezdomnych. Nie zaprzestaną patrolowania w takim samym trybie 289 jak dotąd, a John znał go, po to spędził tyle nocy na obserwacji. Pojawiło się wprawdzie nowe niebezpieczeństwo, lecz przewidywalne. Podczas tej operacji miał już wystarczającego pecha. Jeśli jeszcze raz stanie się coś niedobrego, będzie musiał zmienić sposób postępowania. Nie wiedział, na jaki, ale jeżeli wszystko się uda, wkrótce dowie się, czego trzeba. Ucieszył się, zobaczywszy z daleka roadrunnera stojącego pod narożnym domem z brunatnego piaskowca. Było jeszcze wcześnie. Tej nocy musieli zbierać pieniądze, dziewczyny nie powinno być w budynku. John przejechał obok niego, skręcił w prawo, dojechał do najbliższej przecznicy, znów skręcił w prawo. Zobaczył samochód policyjny. Spojrzał na zegar na tablicy rozdzielczej. Radiowóz pojawił się o tej porze co zawsze, w środku siedziałjeden policjant. Następny patrol powinien przejeżdżać dopiero za jakieś dwie godziny. Kelly skręcił po raz trzeci w prawo i znów zaczął zbliżać się do interesującego go budynku. Zaparkował dość blisko niego. Wysiadł, cofnął się i minąwszy ulicę, którą przyjechał, wszedł w rolę pijaka. Na tym odcinku pracowało dwóch dealerów, obaj samotni. Wyglądali na trochę zdenerwowanych. Być może rozeszły się wieści o serii morderstw... John stłumił mimowolny uśmiech. Wiedzieli, że ich znajomi zaczęli ginąć, i było to niewątpliwie niepokojące. Minął obu w możliwie największej odległości. Czuł rozbawienie, pomyślawszy, że nie wiedzieli nawet, jak blisko nich przeszła śmierć. Nie zdawali sobie sprawy, jak niepewne było ich życie. Nie można rozpraszać uwagi takimi myślami! - zbeształ się. Skręcił jeszcze raz i zaczął się kierować w stronę celu. Przystanął na rogu i obejrzał się. Było po pierwszej. Sytuacja zaczynała wyglądać tak, jak każdej z poprzednich nocy - czyli dość nudno. Tak bywa w ostatnich godzinach pracy, nawet nielegalnej. Na ulicach było coraz mniej ludzi. Na tej, którą teraz ruszył, nie było widać nic nadzwyczajnego. Szedł więc na południe, mijając ciąg wyłożonych brunatnym piaskowcem budynków, a po drugiej stronie ulicy - ceglanych szeregowców. Musiał się koncentrować, żeby zachowywać chwiejny krok niegroźnego pijaka. Zbliżył się już na sto metrów do miejsca, gdzie znajdowało się dwóch mężczyzn z tych, którzy zabili Pam, lub przynajmniej jeden z nich. Zobaczył oczami wyobraźni jej twarz, przypomniał sobie jej głos, kształtne, miękkie ciało. Napiął się, zacisnął pięści - ale po chwili się uspokoił. Wziął pięć głębokich oddechów. Cały czas szedł w taki sposób, jakby był mocno nietrzeźwy. - Odległość taktyczna... - mruknął sam do siebie, zwalniając kroku i obserwując narożny dom z odległości trzydziestu metrów. Napełnił usta 290 winem i wypuścił je powoli, aby znów zalało mu bluzę. Wąż do Chicago meldował w myśli. Cel w polu widzenia. Wchodzę. Strażnik -jeśli był to strażnik - zdradził swoją obecność wylatującym przez drzwi papierosowym dymem, widocznym w świetle latarni. John nie musiał już szukać pierwszego z celów. Przełożył butelkę z winem do lewej ręki i rozruszał mięśnie prawej. Podszedł do szerokich schodków i opadł na nie, kaszląc. Potem podniósł się, wszedł na górę i zatoczył się na uchylone drzwi. Oparł się o podłogę, znalazłszy się u stóp mężczyzny, którego poprzednio widział z Billym. Butelka uderzyła w posadzkę i rozbiła się, tanie czerwone wino z kalifornijskich winogron rozlało się czerwoną plamą. John zaczął biadolić nad rozlanym trunkiem. - Życie bywa ciężkie, chłopie - odezwał się zaskakująco łagodny głos. - Idź stąd lepiej. Kelly marudził jednak dalej, chwiejąc się na czworakach. Zakaszlał i odwrócił głowę tak, aby widzieć nogi i buty mężczyzny. - Wstawaj no, dziadku. - Silne ręce uniosły Johna. Zwieszał bez władnie dłonie, podczas gdy towarzysz Billy'ego kierował go w stronę drzwi. Kelly chwiał się, więc tamten podtrzymywał prawie cały jego cię żar. W końcu John wykorzystał tygodnie ćwiczeń, przygotowań i obserwacji. Otwartą dłonią uderzył przeciwnika w twarz, a drugą ręką wbił mu nóż między żebra. Adrenalina wyczuliła jego zmysły do tego stopnia, że czuł koniuszkami palców serce, które wciąż próbowało bić. Rozrywało się jednak dalej na dwustronnej, ostrej jak brzytwa klindze. Kelly przekręcił ją, nie wyjmując; ciało strażnika drżało. Patrzył szeroko otwartymi oczami, w których malował się szok. Jego kolana już się uginały. John przytrzymał umierającego, aby opadł na ziemię łagodnie; cały czas nie puszczał noża. Tym razem pozwolił sobie na odrobinę satysfakcji. Zbyt długo pracował na tę chwilę, żeby całkowicie wyłączyć emocje. - Pamiętasz Pam? - szepnął głośno. Uczucie satysfakcji wzmogło się - w przerażonych oczach błysnęło zrozumienie; a potem znieruchomiały. Wąż! John czekał jeszcze, licząc do sześćdziesięciu. Potem wyciągnął nóż i wytarł go o koszulę ofiary. Dobry nóż nie zasługiwał na to, aby być sPlamiony krwią kogoś takiego. Odpoczął chwilę, oddychając głęboko. Dostał w swoje ręce właściwy cel - podwładnego Billy'ego. Cel główny był na górze. Wszystko Przebiegało zgodnie z planem. John pozwolił sobie na dokładnie minutę odpoczynku. Potem zebrał się w sobie i ruszył na górę. 291 Schody skrzypiały. Stąpał więc przy samej ścianie, powolutku, aby jak najmniej hałasować. Patrzył cały czas w górę. W dole nie było już nic, czym mógłby się martwić. Nóż miał teraz w pochwie, za to w ręku -maszynowego colta z nakręconym tłumikiem. Lewą dłonią przesuwał po ścianie. Gdy był w połowie drogi, do odgłosu pulsującej w jego skroniach krwi dołączyły inne. Usłyszał plaśnięcie, płaczliwy głos, jęk. Stłumione dźwięki brzmiały prawie zwierzęco. Zaraz po nich nastąpił okrutny rechot dolatujący z głębi mieszkania. John skręcił na półpiętrze i zbliżał się. Usłyszał ciężki, szybki oddech; sapanie. O cholera! - zaklął w myśli. Nie mógł jednak teraz się wycofać. - Proszę cię... -jęknęła cichutko dziewczyna, zdesperowana. Palce Kelly'ego zacisnęły się na rękojeści pistoletu. Szedł już korytarzem, wciąż trzymając się ściany. Zobaczył dochodzące z sypialni słabe światło - było to tylko wpadające przez brudne szyby światło ulicznych latarni. Oczy miał jednak przyzwyczajone do ciemności i zobaczył dwa cienie na ścia nie. - O co chodzi, Dor? - odezwał się męski głos. John dotarł do drzwi i bardzo powoli wsunął głowę za framugę. W pokoju był materac; klęczała na nim młoda kobieta. Dłoń mężczyzny ścisnęła brutalnie jej pierś, a potem szarpnęła. Usta dziewczyny rozwarły się w grymasie bólu. Kelly pamiętał zdjęcie, które pokazał mu detektyw. Robiłeś to samo Pam, prawda?! - pomyślał. Ty mały gnojku!!! Z twarzy dziewczyny ściekała ciecz... Mężczyzna patrzył na nią i uśmiechał się. John wszedł do pokoju i powiedział spokojnym, niemal rozbawionym głosem: - To mi wygląda na niezłą zabawę! Mogę się dołączyć? Billy odwrócił się i zobaczył, że pogrążony w mroku człowiek trzyma w wyciągniętej ręce pistolet maszynowy. Zerknął na stos ubrania, na którym leżała torba. Był nagi. Lewą ręką trzymałjakiś przyrząd, na pewno nie nóż ani broń palną. Te rzeczy leżały trzy metry od niego, ale nie był w stanie przyciągnąć ich do siebie wzrokiem. - Nawet nie próbuj, Billy - odezwał się John takim tonem, jakby prowadził zwykłą pogawędkę. - Kim, do kur... - Połóż się twarzą do ziemi i rozłóż szeroko ręce, bo odstrzelę ci tego małego fiutka. - Kelly obniżył lufę. Dziwił się, jak wielkie znacze nie przywiązywali mężczyźni do tego organu, jak łatwo było ich onie śmielić, grożąc, że się ich go pozbawi. Przecież groźba Johna nie była 292 poważna - trudno trafić w coś tak małego. Mózg jest o wiele większy. - Na ziemię, już! Billy posłusznie położył się na podłodze. Kelly odepchnął dziewczynę, a Potem wyciągnął zza paska kabel. W ciągu kilku sekund związał ręce bandyty. Wyjął kombinerki z wciąż trzymającej je dłoni i zacisnął nimi przewód jeszcze mocniej. Billy jęknął. Kombinerki? O Jezu! Dziewczyna patrzyła szeroko rozwartymi oczami na twarz Johna, sapała ciężko. Miała spowolnione ruchy, przekrzywiała głowę - musiała być na narkotykach. Widziała już jego twarz. Patrzyła na nią, zapamiętywała ją. Dlaczego musiałaś tu być?! - pomyślał. Zwykle bywało inaczej! Komplikujesz mi misję. Powinienem... powinienem... Jeśli to zrobisz, kim, do kurwy nędzy, się staniesz?! Cholera jasna!... Kelly'emu zatrzęsły się ręce. Dziewczyna stanowiła dla niego prawdziwe niebezpieczeństwo. Jeśli zostawi ją przy życiu, ktoś dojdzie do tego, że to on, John Kelly jest sprawcą. Prawidłowy rysopis, potem poszukiwanie właściwego człowieka i... Mógłby nie zrealizować zamierzonego celu. Jednak zagrożenie dla jego duszy było jeszcze większe. Przecież jeśli zabije tę dziewczynę, pójdzie na wieczne zatracenie. Był tego pewien. Zamknął oczy i pokręcił głową. A wszystko miało iść gładko! Czasem ma się pecha. - Ubierz się - powiedział do dziewczyny. Rzucił jej leżące nieopo dal ubranie. - Szybko! I nie hałasuj. Zostań tam, gdzie siedzisz. - Kim jesteś? - spytał Billy, co wywołało u Kelly'ego falę gniewu. Przyłożył mu do głowy zimną lufę. - Jeśli choćby głośniej odetchniesz, twój mózg zabrudzi tę podłogę. Rozumiesz? Billy przytaknął. I co teraz robić, u licha? - myślał John. Zerknął na dziewczynę, która z trudem usiłowała włożyć majtki. Światło padło na jej piersi... Aż po czuł skurcz w żołądku. Zobaczył ślady po kombinerkach. - Pospiesz się! - rzucił. A niech to, a niech to...! - myślał. Upewnił się, czy kabel dobrze wiąże nadgarstki Billy'ego, po czym przesunął jeszcze pętlę przez łokcie; skrócił ją, napinając jego stawy. Musiało być to ogromnie bolesne. 293 Teraz miał pewność, że dostawca narkotyków nie będzie próbował stawiać oporu. Żeby zadać mu jeszcze większy ból, uniósł go za ramiona, aż do pozycji stojącej. Billy jęknął. - Trochę boli, prawda? - John zakneblował mu usta i popchnął go w stronę drzwi. - Idź. - Odwrócił się do dziewczyny. - Ty też. Sprowadził ich na dół. Na schodach leżało trochę szkła z wybitych szyb. Billy stąpał ostrożnie, aby nie kaleczyć sobie stóp. Zobaczywszy na dole ciało zabitego, dziewczyna - ku zaskoczeniu Kelly'ego - krzyknęła: - Rick! - Schyliła się i dotknęła martwego mężczyzny. Oho, ciało miało imię! John podniósł dziewczynę. - Tylnym wyjściem - polecił. Zatrzymał się przed drzwiami i wyj rzał ostrożnie. Zobaczył swój samochód. W polu widzenia nie było ni kogo. To, co miał robić dalej, było niebezpieczne - ale niebezpieczeń stwo znów stało się jego nieodłącznym towarzyszem. Wyprowadził oboje. Dziewczyna patrzyła na Billy'ego, a ten dawał jej znaki oczami. Ku osłupieniu Kelly'ego, reagowała na nie. Odciągnął ją na bok. - Niech pani się o niego nie martwi - powiedział uprzejmie. Poka zał jej samochód i prowadził Billy'ego za ramię. Przyszło mu do głowy, że gdyby tak próbowała pomóc spętanemu bandziorowi, on miałby wymówkę i wówczas... Nie, do diaska! Otworzył volkswagena, wepchnął Billy'ego do środka, dziewczynę posadził koło siebie. Przeszedł szybko do lewych drzwi. Zanim uruchomił silnik, sięgnął nad fotelem i skrępował kablem jeszcze kostki i kolana bandyty. - Kim jesteś? - spytała dziewczyna, gdy ruszyli. - Przyjacielem - odpowiedział spokojnie. -Nie zrobię ci krzywdy. Gdybym tego chciał, mógłbym zostawić cię tam, z Rickiem. Rozumiesz? Odpowiedziała powoli, trochę zniekształconym głosem: - Dlaczego musiałeś go zabijać? Był dla mnie miły. John spojrzał na nią w osłupieniu. Co z nią? Miała podrapaną twarz, potargane włosy... Popatrzył z powrotem na ulicę. Z przeciwnego kierunku nadjeżdżał radiowóz. Kelly wpadł w panikę. Radiowóz pojechał jednak dalej i znikł mu z oczu, gdy skręcił na północ. Myśl szybko, chłopie! Mógł zrobić wiele rzeczy, ale tylko jeden pomysł wyglądał na realistyczny. Realistyczny? No jasne, że tak. 294 Człowiek nie spodziewa się dzwonka do drzwi za piętnaście trzecia w nocy. Sandy pomyślała najpierw, że jej się przyśniło. Otworzyła oczy j zastanowiła się. Nie, chyba dzwonek brzmiał, kiedy już się obudziła. Nie, to niemożliwe. Pokręciła głową. Zamykała już oczy z powrotem, gdy rozbrzmiał znowu. Wstała, narzuciła szlafrok i zeszła na parter. Była tak zaspana, że nawet nie przyszło jej do głowy, żeby się bać. Zobaczyła, że na werandzie ktoś stoi. Zapaliła więc światło i otworzyła drzwi. - Zgaś to cholerne światło! - warknął znajomy głos. Zgasiła. Głos był bardzo stanowczy. - Co ty tu robisz? - spytała. Zobaczyła, że John przyjechał z jakąś dziewczyną, wyglądała okropnie. - Zadzwoń do pracy i powiedz, że jesteś chora. Musisz zostać dzi siaj w domu. Będziesz się opiekować tą dziewczyną. Ma na imię Doris. - Wydawał zdecydowane, ciche polecenia, jak chirurg w trakcie skom plikowanej operacji. - Chwileczkę! - Sandy myślała intensywnie. John miał na sobie dam ską perukę - tak brudną, że nie założyłaby jej żadna kobieta. Był nieogo lony, obdarty. Za to jego oczy płonęły energią. Był wyraźnie wściekły na kogoś lub na coś. Ręce mu drżały. Te silne ręce... - Pamiętasz, co ci mówiłem o Pam? - spytał. - Pamiętam, ale... - Ta dziewczyna jest w takiej samej sytuacji. Ale chwilowo nie mogę jej pomóc. Muszę zająć się czymś innym. - Co ty robisz, John? - Sandy była zaniepokojona. Nagle zrozumia ła. Skojarzyła wszystko z tym, co mówili w telewizyjnych wiadomo ściach... Pamiętała wyraz oczu Johna w szpitalu, widziała, jak patrzył teraz - podobnie, choć inaczej. Współczuła mu, ale wymagał od niej tak wiele! - Ktoś ją bił, torturował. Sandy! Ona potrzebuje pomocy. - John - szepnęła. - John... oddajesz swoje życie w moje ręce! Kelly roześmiał się. - Za pierwszym razem dobrze na tym wyszedłem - odparł. Prze pchnął dziewczynę przez drzwi i odszedł do samochodu, nie odwracając się. - Niedobrze mi - odezwała się Doris. Sandy zaciągnęła ją do ła zienki. Dziewczyna uklękła przy sedesie i wymiotowała przez minutę czy dwie. Potem podniosła wzrok. W jasnym świetle żarówek odbijają cym się od białych kafelków Sandy O'Toole zobaczyła twarz z horroru. 295 Rozdział 20 DEKOMPRESJA Było już po czwartej, kiedy Kelly dotarł na przystań. Podjechał scoutem tyłem do rufy łodzi i wysiadł, by otworzyć luk bagażowy. Wcześniej rozejrzał się, czy nikt nie patrzy. Na szczęście nie było żywej duszy. - Wyskakuj - polecił Billy'emu. Wepchnął go na pokład, a następ nie skierował do głównej kabiny. Tam za pomocą szekli, których nie brakuje na pokładzie jachtu, przypiął go do jakiegoś uchwytu w pokła dzie. Dziesięć minut później odpłynął, kierując się na pełne wody zato ki. Wreszcie mógł sobie pozwolić na odprężenie. Ustawił autopilota i po luzował linki na rękach i nogach Billy'ego. Czuł zmęczenie. Przeniesienie mężczyzny z volkswagena do scouta okazało się trudniejsze, niż się spodziewał. I tak miał szczęście, że nie pojawiła się furgonetka z prasą, zrzucająca na rogach paczki z gazetami, które później rozpakowywali i roznosili gazeciarze, koniecznie przed szóstą. Usiadł w fotelu kapitana i popijał kawę, dając wytchnienie zmęczonemu ciału. Przygasił światła, żeby podczas rejsu nie oślepiała go poświata z kabiny. Daleko po lewej mijał pół tuzina kontenerowców przycumowanych w porcie towarowym Dundalk, ale niewiele się tam działo. Wiatr ledwie wiał, a powierzchnia wody wyglądała jak lekko falujące lustro, w którym igrały światła z brzegu. Boje błyskały na czerwono i zielono, ostrzegając statki przed groźnymi płyciznami. „Springer" minął Fort Carroll, niski ośmiokąt z szarego kamienia zbudowany przez korpus inżynieryjny amerykańskiej armii dowodzony przez porucznika Roberta E. Lee. Jeszcze sześćdziesiąt lat temu stały tu działa kaliber 300 milimetrów. Na północy jarzyły się pomarańczowe płomienie huty stali w Sparrow's Point. Zaczęły ruszać holowniki, by pomóc różnym statkom wypłynąć na pełne morze albo wprowadzić do portu nowe jednostki. Przyjazne mruczenie dieslowskich silników niosło się po gładkiej wodzie. Ten hałas tylko podkreślał spokój, jaki panował przed świtem. Cisza była niezwykle kojąca, tak jakby wszystko przygotowywało się na nadejście nowego dnia. - Kurwa, co z ciebie za jeden? - zapytał Billy, który po zdjęciu kne bla nie mógł znieść ciszy. Ręce miał nadal związane, ale nogi już swo bodne, więc usiadł na podłodze kabiny. Kelly sączył kawę, rozluźniając zmęczone ręce, i nie zwracał uwagi na hałas za plecami. 296 - Pytałem, kurwa, co z ciebie za jeden! - powtórzył Billy głośniej. Niebo było bezchmurne, mrugało na nim mnóstwo gwiazd. Nie widać było „czerwonego brzasku", ale temperatura spadła zaledwie do dwudziestu pięciu stopni, co źle wróżyło. W ciągu gorącego sierpniowego dnia słońce będzie prażyło bezlitośnie. - Słyszysz mnie, dupku? Gadaj, co z ciebie za jeden, kurwa mać! Kelly poprawił się w szerokim fotelu i pociągnął kolejny łyk kawy. Kompas wskazywał kurs jeden-dwa-j eden. Tak jak planował, jacht zmierzał w stronę południowej krawędzi kanału. Z przeciwka nadpływał jasno oświetlony holownik. Ciągnął dwie barki, ale było za ciemno, żeby zobaczyć, co wiozą. Kelly sprawdził światła i upewnił się, że są dobrze widoczne. To spodobałoby się straży przybrzeżnej, która nie zawsze była zadowolona z tego, co się działo na miejscowych holownikach. Kelly zastanawiał się, jak musi wyglądać takie życie - ciąganie barek w tę i we w tę po zatoce. Powtarzanie ciągle tej samej czynności musiało być koszmarnie nudne, dzień za dniem, w przód i w tył, na północ i na południe, cały czas z tą samą prędkością sześciu węzłów, wciąż te same widoki po drodze. Oczywiście można było nieźle zarobić. Kapitan, bosman, inżynier i kucharz-muszą mieć kucharza. Może jeszcze marynarz czy dwóch. Kelly nie był tego pewien. A wszyscy dostawali pensje w wysokości wynegocjowanej przez związki zawodowe, czyli zupełnie przyzwoite. - No dobra. Nie wiem, co cię ugryzło, ale przecież możemy o tym pogadać, nie? Precyzyjne manewrowanie takim holownikiem musiało być dość trudne. Zwłaszcza w czasie wiatru. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj nie będzie wiatru. Tylko upał gorszy niż w piekle. Kiedy Kelly minął Bodkin Point i zobaczył czerwone błyski na wieżach mostu w Annapolis, zaczął skręcać na południe. Pierwszy promień świtu ozdabiał niebo na wschodzie. Ostatnie dwie godziny przed wschodem słońca stanowiły najlepszą część dnia, ale niewiele osób potrafiło to docenić. Kolejny dowód na to, że ludzie nie widzą tego, co się wokół nich dzieje. Kelly'emu wydawało się, że coś widzi, ale przez szklaną osłonę źle mu się patrzyło. Wstał więc z fotela i wyszedł na górny pokład. Podniósł do oczu lornetkę, a do ust mikrofon radiotelefonu. - Jacht motorowy „Springer" do kutra czterdzieści jeden straży przy brzeżnej. Odbiór. - "Springer", tu straż przybrzeżna. Portagee z tej strony. Co cię tak wcześnie zerwało, Kelly? Odbiór. - Mam interesy na morzu, Oreza. A ty jaką masz wymówkę? Od biór. 297 - Pilnujemy, czy jakiś niedzielny kupiec nie potrzebuje pomocy, pro- wadzimy trochę ćwiczeń, a co myślałeś? Odbiór. - Miło mi to słyszeć, panowie. Jeśli chcecie, żeby łódka płynęła szyb ciej, trzeba popchnąć lewarek w stronę dziobu - to ten czubek z przodu. Aha, i czubek płynie w tę stronę, w którą skierujecie koło, rozumiecie: koło w lewo - płyniecie w lewo, koło w prawo - płyniecie w prawo. Odbiór. W głośniku radiotelefonu rozległ się wybuch śmiechu. - Zrozumiałem, „Springer", przekażę to mojej załodze. Dziękuje my za poradę, kapitanie. Odbiór. Załoga kutra czterdzieści jeden ziewała po długim ośmiogodzinnym patrolu i właściwie zbijała bąki. Oreza postawił za sterem młodego marynarza, a sam oparł się o ścianę sterówki i popijał kawę, bawiąc się radiotelefonem. - Wiesz, „Springer", nie od każdego toleruję takie pouczenia. Od biór. - Dobry żeglarz szanuje rady lepszych od siebie. Czy to prawda, co mówią, że wasze kutry mają pod dnem kółka? Odbiór. - Oooooo - odezwał się młody marynarz. - Niestety nie, „Springer"'. Zdejmujemy kółka treningowe, kiedy w stoczni posprzątająjuż wasze pawie. Nie lubimy, kiedy wy dostajecie choroby morskiej na sam ich widok. Odbiór! Kelly zachichotał i zmienił kurs bardziej na lewą burtę, by trzymać się z daleka od małego kutra. - Dobrze wiedzieć, że naszego wybrzeża pilnują fachowcy. Zwłasz cza przed weekendem. - Uważaj, „Springer", bo ci urządzę kontrolę bezpieczeństwa! - Za pieniądze z moich podatków? - Nie lubię, gdy się marnują. - Okej, panowie, chciałem się tylko upewnić, że nie śpicie. - Zrozumiałem i dziękujemy bardzo, kapitanie. Trochę sobie kima liśmy. Dobrze, że tacy fachowcy nas pilnują. - Pomyślnych wiatrów, Portagee. - Tobie też, Kelly. Bez odbioru. - W słuchawce słychać już było tylko trzaski. I to by było na tyle. pomyślał Kelly. Gorzej byłoby, gdyby chłopcom z kutra zebrało się na pogawędkę i chcieliby wpaść do niego na pokład. Nie teraz. Kelly wyłączył radio i zszedł na dół. Niebo na wschodzie było teraz różowopomarańczowe. Jeszcze dziesięć minut i pokaże się słońce. 298 - Co to było? - zapytał Billy. Kelly nalał sobie kolejną filiżankę kawy i sprawdził autopilota. Było już ciepło, więc zdjął koszulę. Blizny od postrzału w plecy widać było jak na dłoni, nawet w przytłumionym świetle budzącego się poranka. Nastąpiła długa chwila ciszy, po której rozległo się głębokie westchnienie. - To ty... Tym razem Kelly odwrócił się i spojrzał z góry na nagiego mężczyznę przywiązanego do pokładu. - Zgadza się. - Przecież cię zabiłem. - Billy był zdezorientowany. - Tak sądzisz? - zapytał Kelly i pochylił się jeszcze bardziej. Jeden z silników grzał się bardziej niż drugi. Zanotował w pamięci, by po po wrocie sprawdzić system chłodniczy. Poza tym jacht poruszał się płynnie jak zawsze, delikatnie kołysząc się na niemal niewidocznych falkach. Pły nął ze stałą prędkością dwudziestu węzłów ściśle zaplanowanym kursem, dziób wystawał nad wodę pod kątem około piętnastu stopni. „Idzie jak po sznurku", mawiał Kelly. Przeciągnął się, napinając mięśnie, wyraźnie po kazując Billy'emu blizny i to, co znajdowało się pod nimi. - A więc o to chodzi... Powiedziała nam o tobie wszystko, zanim ją załatwiliśmy. Kelly zerknął na przyrządy, a następnie sprawdził mapę. Zbliżali się do Bay Bridge. Wkrótce znajdzie się po wschodniej stronie kanału. Patrzył teraz na zegar jachtu - w myślach nazywał go chronometrem - co najmniej raz na minutę. - Pam była niezłą dupą. Do samego końca - ciągnął Billy, chcąc rozdrażnić człowieka, który go porwał. Starał się wypełnić ciszę swoimi gorączkowymi słowami, odszukać w nich coś na kształt odwagi. - Ale brakowało jej sprytu. Taa. Kiedy minęli Bay Bridge, Kelly wyłączył autopilota i przekręcił koło sterowe o dziesięć stopni na lewą burtę. Na wodzie było praktycznie pusto, ale przed wykonaniem manewru dokładnie się rozejrzał. Światła pozycyjne na horyzoncie zapowiadały statek towarowy. Dzieliło go od niego jakieś dwanaście kilometrów. Mógłby włączyć radar, żeby to sprawdzić, ale w tych warunkach pogodowych byłaby to tylko strata prądu. - Czy mówiła ci o znamionach? - drwił Billy. Nie widział, jak Kelly zaciska ręce na kole sterowym. -Znamiona wokół piersi najprawdopodobniej zostały wykonane zwykłymi obcęgami" - można było przeczytać w raporcie patomorfologa. Kelly znał ten raport na pamięć. Zastanawiał się, czy lekarze czują to co 299 on. Pewnie tak. Ich gniew przejawiał się zapewne w coraz większej oschłości dyktowanych notatek. Tak właśnie robią zawodowcy. - Gadała, wiesz? Powiedziała nam wszystko. Jak ją poderwałeś, jak imprezowaliście. Nauczyliśmy ją tego. Powinieneś być nam wdzięczny! Tego pewnie ci nie powiedziała, ale zanim uciekła, pieprzyła się z nami wszystkimi po trzy, cztery razy. Pewnie jej się wydawało, że jest cwana, nie? Chyba nie przyszło jej do głowy, że będziemy ją jeszcze kiedyś pieprzyć. 0 Rh+, 0 Rh-, AB Rh-, myślał Kelly. Grupa krwi 0 jest najpopularniejsza, więc mogło ich tam być więcej niż trzech. A jaką ty masz grupę krwi, Billy? - To tylko dziwka. Ładna, ale tylko dziwka. Zdechła, pieprząc się z facetem. Dusiliśmy ją, a jej mały tyłeczek podskakiwał cały czas, aż jej twarz zrobiła się fioletowa. To był zabawny widok- mówił Billy z uśmiesz kiem. - Ja też ją przeleciałem. Trzy razy, rozumiesz, facet? Dostała za swoje, rozumiesz? Mocno jej się dostało. Kelly otworzył szeroko usta, oddychał powoli i regularnie, nie pozwalał, by tężały mu mięśnie. Poranny wiatr lekko się wzmógł, jacht zaczął się kołysać o mniej więcej pięć stopni na prawo i lewo. Kelly poddał się temu kołysaniu, właściwie zmusił się do tego. - Nie rozumiem, o co w ogóle chodzi. Przecież to tylko martwa dziw ka. Możemy się dogadać, nie? Wiesz, jaki z ciebie frajer? W domku zo stało siedemdziesiąt patyków! Siedemdziesiąt patoli! - Billy przerwał, bo zdał sobie sprawę, że to nic nie daje. Ale w złości człowiek popełnia błędy, a już raz udało mu się rozjuszyć tego faceta. Był tego pewien, więc mówił dalej: - Wiesz, najgorsze jest chyba to, że ciągle potrzebo wała towaru. Gdyby znała jakieś inne miejsce, gdzie można go zdobyć, pewnie byśmy się nie spotkali. Zresztą ty też spieprzyłeś sprawę, pamię taj o tym. Tak, pamiętam. - Z ciebie jest naprawdę ciężki frajer. Nie wiesz, że istnieją telefo ny? Jezu, facet. Kiedy nasz samochód trafił szlag, zadzwoniliśmy po Burta, wzięliśmy jego wóz i nadal krążyliśmy po ulicach. A ciebie w tym dżipie trudno było nie zauważyć. Musiała cię naprawdę zauroczyć. Telefony? Przez coś tak banalnego zginęła Pam? - myślał Kelly. Napiął mięśnie. Kelly, ty cholerny idioto. Na chwilę opadły mu ramiona, bo zdał sobie sprawę, jak bardzo ją zawiódł, i jakaś część w nim uświadomiła sobie tę pustkę starań o zemstę. Pustka, nie pustka, na pewno nie zrezygnuje z zemsty. Wyprostował się w fotelu. 300 - Rany boskie, jaki dureń jeździ wozem tak łatwym do rozpozna nia? - rzucił Billy, widząc, jaki skutek wywołująjego słowa. Teraz może uda się zacząć prawdziwe negocjacje. - Trochę się dziwię, że żyjesz... ale bez urazy, osobiście nie mam nic przeciwko tobie. Nie mogliśmy jej puścić wolno z tym, co wiedziała, rozumiesz? Mogę ci to wynagrodzić. Może się dogadamy, co? Kelly sprawdził autopilota i powierzchnię wody. „Springer" płynął bezpiecznym i stałym kursem, a w zasięgu wzroku nie było żadnych przeszkód. John wstał z fotela i podszedł do drugiego, nieco ponad metr od Billy'ego. - Powiedziała ci, że byliśmy w mieście po narkotyki? To ci powie działa? - zapytał, trzymając głowę na poziomie jego oczu. - Zgadza się. - Billy się rozluźniał. Był zaskoczony, kiedy zobaczył, że Kelly zaczyna płakać. Może istniała szansa, żeby jakoś się z tego wy- karaskać. - O rany, stary, przykro mi - powiedział. - Trudno, po prostu miałeś pecha. Miałem pecha? Kelly przymknął oczy. Wielki Boże, ona mnie chroniła. Chociaż ją zawiodłem. Nie wiedziała nawet, czy żyję, ale kłamała, żeby mnie chronić. Więcej nie był w stanie znieść i po prostu na kilka minut stracił panowanie nad sobą. Ale to miało swój cel. Po jakimś czasie oczy mu wyschły. Kiedy ocierał twarz, wyrzucił z siebie resztki ludzkich uczuć. Wstał i wrócił do fotela kapitana. Nie chciał już patrzeć temu draniowi w twarz. Mógłby naprawdę stracić panowanie nad sobą, a tego nie chciał. - Chyba jednak masz rację, Tom - powiedział Ryan. Według prawa jazdy - już sprawdzonego: żadnych aresztowań na koncie, za to długa lista mandatów - Richard Oliver Farmer miał dwadzieścia cztery lata. I więcej mu nie przybędzie - zginął od pojedynczego pchnięcia nożem w klatkę piersiową. Ostrze przeszło prosto przez serce. Zwykle takie rany zasklepiały się i niewprawne oko nie było w stanie ich zauważyć, ale rozmiary tego cięcia wskazywały, że napastnik przekręcił nóż w środku tak bardzo, jak tylko pozwalały mu na to żebra. Rana była ogromna - ostrze musiało mieć około pięciu centymetrów szerokości. Co więcej, uzyskali kolejny dowód. - Gość nie był zbyt bystry - oświadczył lekarz. Ryan i Douglas przytak nęli. Farmer miał na sobie białą koszulę zapinaną na guziki. Na klam- Ce drzwi wisiała marynarka od garnituru. Morderca wytarł nóż w koszu- lę. Zrobił to trzy razy i jedno z otarć zostawiło trwały krwawy odcisk. 301 Ofiara miała za paskiem rewolwer, ale nie zdążyła z niego skorzystać. Kolejna ofiara o dużych umiejętnościach wzięta z zaskoczenia. Tym razem jednak wiadomo dlaczego. Douglas wskazał ołówkiem jedną z plam. - Wiecie, co to jest? - zapytał. Pytanie było retoryczne, bo zaraz na nie odpowiedział. - To kabar, standardowy nóż bojowy komandosów piechoty morskiej. Sam mam taki. - Niezłe ostrze - skwitował lekarz. - Bardzo ładne cięcie, zadane z niemal chirurgiczną precyzją. Przeciął serce dokładnie na pół. Bardzo zgrabne pchnięcie, panowie. Nóż wszedł dokładnie poziomo i nie utknął na żebrach. Większość ludzi sądzi, że serce jest po lewej stronie, ale nasz przyjaciel dobrze wiedział, gdzie go szukać. Tylko jeden cios. Doskona le wiedział, co robi. - Jeszcze coś, Em. To uzbrojony kryminalista. Nasz przyjaciel pod szedł do niego blisko i załatwił go tak szybko... - Tak, Tom, teraz ci wierzę. - Ryan skinął głową i poszedł na górę, gdzie dołączył do reszty grupy dochodzeniowej. W przedniej sypialni leżała sterta męskich ubrań, płócienny plecak z górą pieniędzy, pistolet i nóż. Materac nosił ślady spermy, niektóre były wciąż wilgotne. Zauwa żyli też damską torebkę. Młodzi będą musieli trochę się pomęczyć z opi sywaniem dowodów. Trzeba odczytać grupy krwi z plam nasienia. Spraw dzić tożsamość wszystkich trzech osób - zakładali, że było ich troje. Trzeba też obejrzeć samochód na dole. Wreszcie jakieś normalne mor derstwo. W całym mieszkaniu będą odciski palców. Fotografowie na- pstrykali kilka rolek filmów. Ale dla Ryana i Douglasa sprawa była już na swój sposób jasna. - Znasz Farbera ze Szpitala Johna Hopkinsa? - Tak, Em. Pracował z Frankiem Allenem nad sprawą Goodinga. Umówię się z nim. To bystry gość - odparł Douglas. - Trochę dziwny, ale bystry. Pamiętasz? Po południu muszę być w sądzie. - Dobrze, poradzę sobie. Wiszę ci piwo, Tom. Wpadłeś na to szyb ciej niż ja. - Dziękuję, może i ja kiedyś zostanę porucznikiem. Ryan roześmiał się. Schodząc po schodach, szukał w kieszeni papierosa. - Będziesz stawiał opór? - zapytał Kelly z uśmiechem. Właśnie wró cił do kabiny, przycumowawszy jacht przy nabrzeżu. - Dlaczego miałbym ci pomagać? - zapytał Billy, stawiając - jak mu się wydawało - opór. 302 - W porządku. - Kelly wyciągnął nóż i zbliżył go do szczególnie wrażliwego miejsca. - Możemy zacząć od razu, jeśli masz ochotę. Całe ciało Billy'ego zaczęło się trząść, ale jedna część bardziej niż inne. - Już dobrze, dobrze. - Świetnie. Chcę, żebyś coś zrozumiał. Nie pozwolę, żebyś kiedy kolwiek zrobił krzywdę innej dziewczynie. - Kelly odpiął szekle od uchwytu w pokładzie, ale Billy miał nadal ciasno związane ręce. John podniósł go. - Kurwa, facet. Możesz mnie zabić, a i tak ci gówno powiem. Kelly obrócił go, żeby spojrzeć mu w oczy. - Nie zabiję cię, Billy. Odpłyniesz z tej wyspy żywy. Obiecuję. Zmieszanie na twarzy Billy'ego było tak zabawne, że Kelly aż się uśmiechnął. Potem pokręcił głową. Powiedział sobie, że kroczy wąską i niebezpieczną ścieżką między dwoma równie niebezpiecznymi urwiskami. Po obu stronach czaiło się szaleństwo, różnego rodzaju, ale każde z nich było równie niszczące. Musiał oderwać się od rzeczywistości, a zarazem nie mógł stracić z nią kontaktu. Pomógł Billy'emu zejść z jachtu i zaprowadził go do bunkra maszynowni. - Chcesz pić? - Tak, i chcę się odlać. Kelly zaprowadził go na trawę. - Ulżyj sobie. Czekał. Billy nie lubił stać nago, nie przed innym mężczyzną, nie w takiej upokarzającej pozycji. Był głupcem i tchórzem. Wcześniej próbował dodać sobie animuszu, mówiąc nie tyle do Kelly'ego, ile sam do siebie. Opowiadając o ostatnich chwilach życia Pam, próbował stworzyć iluzję siły, tymczasem cisza mogłaby... nie, prawdopodobnie nie ocaliłaby go. Ale może zrodziłyby się wątpliwości, zwłaszcza gdyby starczyło mu oleju w głowie, żeby okazać nieco skruchy. Lecz przecież tchórzostwo i głupota sąjak rodzeństwo syjamskie. Kelly wystukał kod na zamku szyfrowym. Włączył światło i wepchnął Billy'ego do środka. Wyglądało to jak... właściwie to był stalowy cylinder o średnicy niespełna czterech i pół metra, osadzony na nogach z kółkami. Stał tak, jak John go zostawił. Stalowa pokrywa na jednym końcu zwisała na zawiasach. - Wejdź do środka - rzekł Kelly. - Pieprz się! - Znów opór. Kelly uderzył go rękojeścią noża w kark. Billy upadł na kolana. - Wejdziesz tam tak czy inaczej, krwawiąc albo nie. Mnie jest Wszystko jedno. - To było kłamstwo, ale skuteczne. Kelly podniósł 303 Billy'ego za szyję i wepchnął głowę i barki w otwór cylindra. - Nie ruszaj się. Poszło łatwiej, niż się spodziewał. Zdjął ze ściany klucz i rozpiął szekle na rękach Billy'ego. Czuł, że więzień napina mięśnie, licząc na to, że będzie miał szansę ucieczki. Ale Kelly był szybki - wystarczył jeden zatrzask, żeby uwolnić obie ręce, a nacisk noża we właściwym miejscu sprawił, że Billy nie cofnął się i stracił szansę na jakikolwiek skuteczny opór. Był po prostu zbyt wielkim tchórzem, by zapłacić cenę bólu za możliwość ucieczki. Trząsł się, ale nie stawiał oporu, choć takie myśli pewnie chodziły mu po głowie. - Do środka! - Pomogło popchnięcie, a kiedy nogi więźnia znalazły się już w środku, Kelly podniósł właz i zaryglował go. Wyszedł, wyłą czając światło. Musiał coś zjeść i się zdrzemnąć. Billy mógł poczekać. Zwłaszcza że oczekiwanie wiele ułatwi. - Halo? - Jej głos był pełen obaw. - Cześć Sandy, tu John. - John! Co się dzieje? - Co z nią? - Z Doris? Teraz śpi - odparła Sandy. - John, kto... to znaczy, co się jej stało? Kelly ścisnął słuchawkę. - Sandy, posłuchaj mnie teraz bardzo uważnie, dobrze? To napraw dę ważne. - Mów. - Sandy siedziała w kuchni i patrzyła na ekspres do kawy. - Po pierwsze, nikomu nie mów, że ona jest u ciebie. A już na pew no nie policji. - John, ona ma poważne obrażenia, jedzie na prochach. Muszę... - W takim razie Sam i Sarah. I nikt inny. Zrozumiałaś, Sandy? Nikt inny. Sandy... - Kelly zawahał się. Ciężko było mu to powiedzieć, ale musiał postawić sprawę jasno. - Naraziłem cię na niebezpieczeństwo. Ludzie, którzy tak urządzili Doris, to ci sami... - Wiem, John. Domyśliłam się. - Sandy mówiła obojętnym głosem, ale ona też widziała fotografię zwłok Pameli Starr Madden. - John, ona powiedziała mi, że... zabiłeś kogoś. - Tak, Sandy, zrobiłem to. Sandra O'Toole nie była zaskoczona. Kilka godzin wcześniej domy' śliła się kilku rzeczy, a teraz usłyszała to z jego ust. Uderzył ją raczej sposób, w jaki to powiedział. Spokojnie, rzeczowo. Tak, Sandy, zrobiłem to. Wyniosłeś śmieci? Tak, Sandy, zrobiłem to. 304 - To są bardzo niebezpieczni ludzie. Mogłem zostawić Doris... nie, nie mogłem, prawda? Jezu, Sandy, widziałaś, co oni... - Tak. - Minęło już sporo czasu, odkąd przestała pracować na ostrym dyżurze, i niemal zapomniała, jakie okropieństwa potrafi wyrządzić je den człowiek drugiemu. - Sandy, przykro mi, że... - John, stało się. Poradzę sobie. Kelly zamilkł na chwilę. Być może na tym właśnie polegała różnica między nimi. Jemu instynkt podpowiadał, by zidentyfikować ludzi, którzy wyrządzili zło, i kazać im za to zapłacić. Odszukać i zniszczyć. Sandy działała w inny sposób. Były komandos pomyślał, że może to ona ma więcej siły. - Muszę sprowadzić do niej lekarza. - Sandy pomyślała o młodej kobiecie w sypialni na górze. Pomogła jej się umyć i z przerażeniem patrzyła na ślady na jej ciele, ślady fizycznej przemocy. Ale najgorszy był widok jej oczu: martwych, pozbawionych choćby iskry oporu, jaką widziała nawet u tych pacjentów, którzy przegrywali walkę o życie. Mimo wielu lat pracy ze śmiertelnie chorymi nigdy nie przypuszczała, że moż na kogoś zniszczyć z premedytacją, poprzez sadystyczne tortury. Miała świadomość, że teraz sama mogła paść ofiarą takich ludzi, ale silniejsza od strachu była nienawiść do nich. U Kelly'ego te uczucia były dokładnie odwrócone. - W porządku, Sandy, ale proszę, bądź ostrożna. Obiecaj mi. - Będę. Zadzwonię do doktor Rosen. - Przerwała na chwilę. - John? - Tak, Sandy? - To, co robisz... jest złe, John. - Nienawidziła się za te słowa. - Wiem - odparł Kelly. Sandy zamknęła oczy. Wiedziała, że musi powiedzieć coś jeszcze. Wzięła głęboki oddech. - To mnie nie obchodzi. Już nie. Rozumiem cię, John. - Dziękuję - szepnął. - Dobrze się czujesz? - Poradzę sobie. - Wrócę jak najszybciej. Nie wiem, co z nią zrobimy... - Niech cię o to głowa nie boli. Zajmiemy się nią. Coś wymyślimy. - Dobrze, Sandy... Sandy? - Słucham? - Dziękuję. - Odłożył słuchawkę. Nie ma za co, pomyślała, rozłączając się. Co za dziwny człowiek. Zabijał ludzi z bezwzględnością, której nie widziała - i nie chciała widzieć - ale którą można było wyczytać z jego pozbawionego emocji głosu. 305 A mimo to naraził się na niebezpieczeństwo, by uratować Doris. Nie rozumiem tego, myślała Sandy, wykręcając numer. Doktor Sidney Farber wyglądał dokładnie tak, jak wyobrażał go sobie Emmet Ryan: około czterdziestki, niski, brodaty Żyd z fajką w zębach. Nie wstał, kiedy detektyw wszedł do gabinetu, jedynie ruchem ręki wskazał mu fotel. Ryan wysłał mu przed południem wyciąg z akt i psychiatra już je dostał. Dokumenty leżały na biurku ułożone w dwa rzędy. - Znam pańskiego partnera, Toma Douglasa - odezwał się Farber, wydmuchując obłok dymu z fajki. - Wiem. Mówił mi, że pańska pomoc przy sprawie Goodinga była nieoceniona. - Gooding to bardzo chory człowiek. Mam nadzieję że zostanie pod dany odpowiedniej terapi. - A jak chory jest ten? - zapytał Ryan. Farber podniósł wzrok. - Jest równie zdrowy jak my, a nawet zdrowszy, jeśli mówimy o kon dycji fizycznej. Ale nie to jest najważniejsze. Powiedział pan „ten'". Za kładacie, że we wszystkich tych przypadkach mamy do czynienia z jed nym sprawcą. Proszę mi powiedzieć, dlaczego? - Psychiatra usiadł wy godniej. - Na początku tak nie myślałem. Tom zauważył to wcześniej. Cho dzi o umiejętności. - Zgoda. - Mamy do czynienia z psychopatą? Faber pokręcił głową. - Nie, prawdziwy psychopata to osoba, która nie radzi sobie z ży ciem. Widzi rzeczywistość w bardzo ekscentryczny sposób, zwykle inny niż my wszyscy. Niemal we wszystkich przypadkach bardzo łatwo to rozpoznać. - Ale Gooding... - To prawda, ale zaburzenia Goodinga ujawniały się w sposobie, w jaki mordował swoje ofiary. W tych przypadkach nie ma mowy o żad nym rytuale. Żadnej kastracji. Nie ma pociągu seksualnego - zwykle przejawia się to w nacięciach na szyi, jak pan pewnie wie. Nic z tych rzeczy. - Faber znów pokręcił głową. - Ten człowiek jest wyrachowany- Nie angażuje się emocjonalnie. Po prostu zabija ludzi i robi to z powodu, który prawdopodobnie jest racjonalny, przynajmniej dla niego. - Zna pan ten powód? 306 - Na pewno nie chodzi o rabunek. To musi być coś innego. To bar dzo rozgniewany człowiek, ale miałem już do czynienia z takimi ludźmi. - Gdzie? - zapytał Ryan. Faber wskazał przeciwległą ścianę. W dębowej ramie na kawałku czerwonego aksamitu poprzypinane były odznaka bojowa piechoty, skrzydła skoczka spadochronowego i baretka rangersa. Detektyw nie zdołał ukryć zdumienia. - Trochę to głupie, prawda? - Faber machnął lekceważąco ręką. - Mały żydowski chłopiec udowadnia, jakim jest twardzielem. No cóż... - uśmiechnął się - chyba byłem twardy. - Nie lubiłem Europy, ale nie widziałem jej najładniejszych zakąt ków. - Jaka jednostka? - Druga kompania w 506. - Spadochroniarze. Dywizja 101, prawda? - Zgadza się, doktorze - odparł detektyw. - Skakałem w Normandii i pod Eindhoven. - A pod Bastogne? Ryan skinął głową. - To nie było zabawne, ale przynajmniej podwieźli nas ciężarówkami. - Właśnie z tym musi się pan zmierzyć, poruczniku Ryan. - Nie rozumiem? - To klucz do tej zagadki. - Farber podniósł zapis rozmowy z panią Charles. - Przebranie. Musiał być w przebraniu. Do wbicia noża w tył czaszki potrzeba silnej ręki. To nie był żaden pijak. Oni mają problemy ze zdrowiem. - Ale ten nie pasuje do żadnego wzoru - sprzeciwił się Ryan. - Moim zdaniem pasuje, choć nie jest to oczywiste na pierwszy rzut oka. Proszę się cofnąć w czasie. Był pan członkiem elitarnej jednostki. Poświęcał pan trochę czasu na rekonesans, prawda? - Zawsze - potwierdził detektyw. - Proszę sobie wyobrazić, że jest pan w mieście. Jak pan to robi? Kamuflując się. Nasz przyjaciel przebrał się za pijaczka. Ilu takich wi dać na ulicach? Brudni, śmierdzący, ale raczej nieszkodliwi, chyba że dla siebie nawzajem. Są niewidoczni, po prostu odfiltrowujemy ich. Wszyscy. - Nadal jednak... - Ale jak dostał się tam i jak uciekł? Sądzi pan, że wsiadł do autobu su... a może do taksówki? - Samochód. 307 - Przebranie można włożyć i zdjąć. - Farber podniósł zdjęcie z miej. sca zamordowania napastnika pani Charles. - Popełnia podwójne zabój- stwo dwie przecznice dalej, bada teren i przychodzi tutaj. Dlaczego, jak pan sądzi? - Na fotografii między dwoma zaparkowanymi samochoda mi widać było przerwę. - Jasna cholera! - mruknął Ryan. - Co jeszcze przegapiłem, dokto rze? - Mówmy sobie po imieniu, jestem Sid. Poza tym niewiele. Ten czło wiek jest bardzo inteligentny, zmienia metody i tylko w tym jednym przy padku ujawnił swój gniew. To jedyna zbrodnia, w której widać wście kłość, może poza tą dzisiaj rano, ale do tego wrócimy za chwilę. Tu wi dzimy gniew. Najpierw okalecza ofiarę, a potem zabijają w szczególnie okrutny sposób. Dlaczego? - Farber przerwał, by kilka razy pyknąć z fajki. - Był wściekły, ale dlaczego był wściekły? To musiało być niezaplano wane. Nie zaplanowałby czegoś takiego w obecności pani Charles. Z ja kiegoś powodu musiał zrobić coś, czego nie miał zamiaru robić, i to go rozeźliło. Poza tym puścił ją, wiedząc, że go widziała. - Nadal nie powiedziałeś mi... - To weteran z pola walki. Jest w bardzo dobrej kondycji. To ozna cza, że jest od nas młodszy i świetnie wyszkolony. Rangersi, zielone berety, ktoś z tych jednostek. - Co on wyprawia? - Nie wiem. Będziesz musiał sam go o to zapytać. Ale masz do czy nienia z kimś, kto się nie spieszy. Obserwuje ofiary. Wybiera zawsze tę samą porę: kiedy są zmęczone, kiedy na ulicach jest mały ruch, by wi działo go jak najmniej ludzi. Nie okrada ich. Zabiera pieniądze, ale to nie to samo. A teraz opowiedz mi o tym zabójstwie dzisiaj rano. - Masz fotografię. Na górze w worku leżało mnóstwo pieniędzy. Jeszcze ich nie przeliczyliśmy, ale jest tam co najmniej pięćdziesiąt ty sięcy dolarów. - Pieniądze z narkotyków? - Tak sądzimy. - Byli tam jeszcze inni? Porwał ich? - Przypuszczamy, że dwoje. Na pewno mężczyzna i być może rów nież kobieta. Faber skinął głową i przez kilka sekund ćmił fajkę. - Jedno z dwojga. Albo właśnie tej osoby cały czas poszukiwał, albo to po prostu kolejny krok na drodze do czegoś innego. - A więc wszyscy ci faceci, których zabił, to tylko kamuflaż? - Pierwsi dwaj, ci, których związał... 308 - Przesłuchiwał ich. - Ryan skrzywił się. - Powinniśmy się byli do myślić. Tylko tych dwóch nie zabił na otwartej przestrzeni. Zrobił to, żeby zyskać więcej czasu. - Łatwo jest myśleć, co by było gdyby - powiedział Farber. - Nie przejmuj się. Ten przypadek naprawdę wyglądał na napad rabunkowy i nie mieliście innego śladu. Kiedy tu przyjechałeś, było już więcej in formacji. - Psychiatra oparł się wygodnie i uśmiechnął, patrząc w sufit. Uwielbiał bawić siew detektywa. - Do tego przypadku - postukał w zdję cia z najnowszego morderstwa - tak naprawdę niewiele mieliście. Teraz wszystko widać wyraźniej. Wasz podejrzany zna się na broni. Zna takty kę. Jest bardzo cierpliwy. Śledzi swoje ofiary jak myśliwy jelenia. Zmie nia metody, by wyprowadzić was w pole, ale dziś popełnił błąd. Tym razem też ujawnił nieco gniewu, bo z rozmysłem użył noża. I wycierając nóż pokazał, że był szkolony. - Ale mówisz, że nie jest szaleńcem. - Nie, nie sądzę, by miał jakiekolwiek problemy kliniczne, ale na pewno coś silnego nim powoduje. Ludzie tacy jak on są mocno zdyscy plinowani, tak jak byliśmy ty i ja. Dyscyplinę widać w tym, jak działa. Ale widać też gniew w tym, dlaczego działa. Coś sprawiło, że zaczął to robić. - Ta kobieta. Tym razem Farber był zaskoczony. - Właśnie! Doskonale. Dlaczego jej nie wyeliminował? To jedyny świadek, o jakim wiemy. Był dla niej uprzejmy. Wypuścił ją... to intere sujące... ale nie ma tu żadnego punktu zaczepienia. - Poza tym, że wiemy, że nie zabija dla zabawy. - Słusznie - skinął głową Farber. - Wszystko, co robi ten człowiek, ma jakiś cel. Jest wystarczająco wyszkolony, by poświęcić się takiej mi sji. Bo to jest misja. Po ulicach krąży naprawdę niebezpieczny drapież nik. - Szuka ludzi z narkotykowego półświatka. To jasne - rzekł Ryan. - Ten człowiek, którego porwał - może jest ich więcej... - Jeśli jest wśród nich kobieta, to przeżyje. Mężczyzna - nie. Po stanie zwłok rozpoznamy, czy to on był celem. - Gniew? - To będzie oczywiste. Jeszcze coś. Jeśli wysłaliście policjantów za tym człowiekiem, pamiętajcie, że radzi sobie z bronią lepiej niż ktokol wiek inny. Będzie wyglądał nieszkodliwie, będzie unikał konfrontacji. Nie chce zabijać innych, niż trzeba. W przeciwnym wypadku zabiłby Panią Charles. 309 - Ale jeśli przyprzemy go do muru... - Lepiej tego nie róbcie. - Wygodnie ci? - zapytał Kelly. Komora dekompresyjna w bunkrze była jedną z kilkuset wyprodukowanych dla marynarki wojennej przez Dykstra Foundry and Tool Company Inc. z Houston w stanie Teksas. Tak przynajmniej widniało na tabliczce. Komorę wykonano z wysokiej jakości stali i opracowano tak, by w jej wnętrzu można było wytworzyć ciśnienie podobne do tego, jakiemu są poddawani nurkowie na dużych głębokościach. Na jednym z jej końców znajdował się wizjer z trójwarstwową szybą z pleksiglasu średnicy dziesięciu centymetrów. Była też mała śluza powietrzna, za której pośrednictwem można było podawać do środka różne rzeczy, na przykład picie czy jedzenie. Wisiała tam nawet specjalnie osłonięta dwudziestowatowa żarówka do czytania. Pod samą komorą znajdował się silny kompresor powietrza napędzany benzyną. Można nim było sterować, siedząc na składanym krzesełku tuż obok dwóch mierników ciśnienia. Jeden oznakowano koncentrycznymi kółkami w milimetrach i calach słupa rtęci, funtach na cal kwadratowy, kilogramach na centymetr kwadratowy i barach - czyli jednostkach ciśnienia atmosferycznego. Drugi miernik pokazywał, jakiej głębokości odpowiada ciśnienie w komorze; był wyskalowany w stopach i w metrach. Każde dziesięć metrów symulowanej głębokości oznaczało podniesienie ciśnienia atmosferycznego o kilogram na centymetr kwadratowy, czyli o jeden bar. - Powiem, co tylko chcesz wiedzieć... - usłyszał Kelly przez interkom. - Pomyślałem, że pokażę ci trochę mojego świata. - Szarpnął linkę startową kompresora i uruchomił silnik. Upewnił się, że zawór przy mier nikach jest zamknięty. Następnie otworzył zawór ciśnieniowy i wypuścił powietrze z kompresora do komory. Patrzył, jak strzałki kręcą się powoli zgodnie z ruchem wskazówek zegara. - Umiesz pływać? - zapytał, obserwując twarz więźnia. Billy niespokojnie szarpnął głową. - Zaraz, chyba nie chcesz mnie utopić? Proszę... - Tego nie musisz się bać. Więc umiesz pływać czy nie? - Tak, jasne. - A nurkowałeś kiedykolwiek? - zapytał znów Kelly. - Nie, nigdy - odparł handlarz narkotyków. - Więc poznasz to uczucie. Powinieneś teraz otworzyć usta i przeły kać ślinę, żeby przywyknąć do ciśnienia - powiedział Kelly i patrzył, jak miernik głębokości przekracza dziewięć metrów. 310 - Dlaczego po prostu nie zadasz tych kurewskich pytań? Kelly wyłączył interkom. W głosie więźnia było za dużo strachu. john nie lubił krzywdzić ludzi i zaczął się obawiać, że narasta w nim współczucie dla Billy'ego. Ustalił miernik głębokości na poziomie czterdziestu metrów i wyłączył zawór ciśnieniowy, choć nie wyłączył silnika kompresora. Podczas gdy Billy przyzwyczajał się do ciśnienia, Kelly znalazł gumowy wąż. Jeden koniec założył na rurę wydechową kompresora, a drugi wystawił na zewnątrz, by odprowadzić dwutlenek węgla. Ten proces trochę potrwa, trzeba będzie czekać na to, co się wydarzy. Wszystko robił z pamięci i trochę go to niepokoiło. Na jednej ze ścian komory znajdowała się pożyteczna, ale dość pobieżna instrukcja; odsyłała do podręcznika, którego Kelly nie miał. Ostatnio mało nurkował na dużych głębokościach, a kiedy mu się to zdarzało, interesowało go głównie zadanie, jakie miała wykonać grupa, takie jak zaminowanie platformy wiertniczej w zatoce. Przez godzinę porządkował rzeczy w warsztacie, odświeżał pamięć i gniew, po czym znów usiadł na składanym krzesełku. - Jak się czujesz? - W porządku, naprawdę. - Billy mówił dość nerwowym głosem. - Jesteś gotów odpowiedzieć na kilka pytań? - Zrobię wszystko, tylko wypuść mnie stąd, dobrze? - W porządku. - Kelly podniósł notatnik. - Czy kiedykolwiek cię aresztowano? - Nie. - Służyłeś w wojsku? - Nie. - A więc nigdy nie byłeś w więzieniu, nigdy nie pobierano ci odci sków palców, nic z tych rzeczy? - Nigdy-pokręcił głową Billy. - Skąd mam wiedzieć, że mówisz prawdę? - Nie kłamię! Naprawdę! - Może i nie kłamiesz, ale muszę się przekonać. - Kelly przekręcił zawór ciśnieniowy. Powietrze zaczęło uchodzić z komory, więc z uwagą obserwował mierniki. Billy nie wiedział, czego się spodziewać i to, co nastąpiło, było dla niego nieprzyjemną niespodzianką. W ciągu minionej godziny był poddany działaniu czterokrotnie większej ilości powietrza niż w normalnych warunkach na takiej powierzchni. Jego ciało przystosowało się do tego. Powietrze wdychane do płuc, również pod ciśnieniem, przedostało się do krwiobiegu i teraz całe jego ciało było poddane ciśnieniu czterech 311 kilogramów na centymetr kwadratowy. W jego krwi rozpuszczone były pęcherzyki rozmaitych gazów, głównie azotu, a kiedy Kelly wypuścił z komory powietrze, te pęcherzyki zaczęły się rozszerzać. Tkanki wokół pęcherzyków opierały się sile ciśnienia, ale niezbyt skutecznie. Niemal natychmiast ścianki komórek zaczęły się napinać, a w niektórych przypadkach - pękać. Ból zaczął się jako tępe, ale wszechogarniające ćmienie i szybko przerodził się w najbardziej intensywne i nieprzyjemne doznanie, jakiego doświadczył Billy w swoim życiu. Przychodził falami, a ich rytm wyznaczało jego serce bijące jak oszalałe. Kelly słuchał jęczenia, które przerodziło się w krzyk. Ciśnienie powietrza odpowiadało głębokości osiemnastu metrów. Zamknął zawór i znów wpuścił do komory sprężone powietrze. W ciągu dwóch minut ciśnienie wróciło do czterech barów. Billy odczuwał tylko coś w rodzaju zmęczenia po wyczerpujących ćwiczeniach. Ale i tak był przerażony. I bardzo dobrze, pomyślał Kelly. Włączył interkom. - To kara za kłamstwo. Uznałem, że powinieneś wiedzieć, co cię czeka. A teraz jeszcze raz. Czy kiedykolwiek cię aresztowano, Billy? - Jezu, człowieku, nie! - Nigdy nie byłeś w więzieniu, nie pobierano ci odcisków palców... - Nie, człowieku. Dostawałem tylko mandaty za przekraczanie pręd kości. Nigdy nie byłem w pierdlu. - A w wojsku? - Nie, przecież mówiłem! - Dobrze. Dziękuję. - Kelly odhaczył w notatniku pierwszą grupę pytań. - Teraz porozmawiajmy o Henrym i jego organizacji. Było jeszcze coś, czego Billy się nie spodziewał. Pod ciśnieniem mniej więcej trzech barów azot, który stanowi większość tego, co ludzie nazywają powietrzem, zaczyna wywierać efekt narkotyczny, przypominający działanie barbituranów czy alkoholu. Billy był przerażony, ale czuł też przypływ euforii, a przy okazji zatracił zdolność właściwej oceny sytuacji. Byłto kolejny plus techniki przesłuchania, jaką wybrał Kelly. A zrobił to głównie ze względu na rozmiar szkód, jakie mogła wyrządzić. - Zostawił pieniądze? - zapytał Tucker. - Ponad pięćdziesiąt tysięcy. Kiedy wychodziłem, jeszcze je liczyli - odparł Mark Charon. Wrócili do kina i jako jedyni siedzieli na balko nie. Detektyw zauważył, że tym razem Henry nie je popcornu. Nieczęsto miał okazję widzieć go tak zaaferowanego. - Muszę wiedzieć, co się dzieje. Mów, co wiesz. - W ciągu ostatniego tygodnia rozwalono kilku bandziorów... 312 - Ju-ju, Bandana i dwóch innych, których nie znam. Tak, słyszałem otym. Sądzisz, że te przypadki są ze sobą powiązane? - To wszystko, co mamy. Czy to nie Billy zniknął? - Tak. Rick nie żyje. Nóż? - Zgadza się - potwierdził Charon. - Była tam też jedna z twoich dziewczyn. - Doris. - Henry skinął głową. - Zostawił pieniądze... dlaczego? - Mógł to być napad, który się nie udał, ale nie wiem, z jakiego powodu. Ju-ju i Bandana zostali obrabowani. Do diabła, może te napady nie są powiązane. Może to, co się stało zeszłej nocy, to zupełnie inna sprawa. - Na przykład jaka? - Może bezpośredni atak na twoją organizację, Henry - spekulował Charon. - Nie musisz być gliną, żeby zrozumieć motyw, prawda? Jak dużo wiedział Billy? - Sporo. Cholera, właśnie zacząłem go zabierać... - Tucker prze rwał. - W porządku. Nie muszę wiedzieć i nawet nie chcę. Ale ktoś inny chce, więc lepiej się nad tym zastanów. - Mark Charon zaczął zdawać sobie sprawę, jak bardzo jego dobrobyt zależy od dobrego samopoczucia Henry'ego Tuckera. - Dlaczego przynajmniej nie upozorował włamania? - zastanawiał się Tucker. - Ktoś przesyła ci wiadomość, Henry. Zostawienie pieniędzy to ozna ka buntu. Kto z twoich znajomych nie potrzebuje pieniędzy? Krzyki stawały się coraz głośniejsze. Billy właśnie odbył kolejną wycieczkę na głębokość osiemnastu metrów i przebywał tam przez dwie minuty. Kelly obserwował, jak więzień ściska się za uszy, kiedy pękły mu błony bębenkowe. Potem zaczął czuć ból w oczach i zatokach. Wkrótce poczuje ból zębów, jeśli ma jakieś ubytki, a pewnie ma. Kelly uznał, że nie chce go za bardzo skrzywdzić. Jeszcze nie teraz. - Billy - odezwał się, przywróciwszy ciśnienie. - Nie jestem pe wien, czy ci uwierzyłem. - Ty zasrańcu! - krzyknął do mikrofonu mężczyzna w komorze. - Załatwiłem ją, rozumiesz? Patrzyłem, jak twoja laleczka zdycha z kuta sem Henry'ego w środku. Nacinałem dla niego jej cipkę. I widziałem, jak płaczesz z tego powodu, ty cholerny mięczaku! Kelly podszedł do okienka i dopiero wtedy przekręcił zawór powietrza. Billy ponownie zszedł na dwadzieścia cztery metry, dość, by 313 posmakować bólu. Teraz już na pewno nastąpi krwawienie w głównych stawach, bo z jakiegoś powodu bąbelki azotu lubią się zbierać właśnie w tych miejscach. Instynktowną reakcją na chorobę kesonową było zwijanie się w kłębek, ale Billy nie mógł się zwinąć w komorze, choć próbował. Choroba zaatakowała już jego centralny układ nerwowy. Nacisk na pajęczynę włókien nerwowych sprawił, że ból czuł wszędzie i w wielu postaciach. Całym jego ciałem zaczęły wstrząsać spazmy, jakby poddawano go działaniu wstrząsów elektrycznych. Na razie wystarczy. Kelly przywrócił ciśnienie i obserwował, jak drgawki powoli ustają. - Teraz już wiesz, jak się czuła Pam? - zapytał tylko po to, by same mu sobie o tym przypomnieć. - Boli. - Billy płakał. Podniósł ręce i zakrył nimi twarz, ale mimo to nie był w stanie ukryć cierpienia. - Widzisz, jak to działa? - odezwał się Kelly spokojnie. - Jeśli uznam, że kłamiesz, będzie bolało. Jeśli nie spodoba mi się to, co powiesz, będę cię dręczył dalej. Chcesz, żeby jeszcze pobolało? - Jezu, nie, proszę! - Billy odsłonił twarz. Patrzyli sobie w oczy z odległości niespełna pół metra. - Zacznijmy od odrobiny uprzejmości, dobrze? - Przepraszam.... - Ja również przepraszam, Billy, ale musisz robić to, co ci każę. - Zobaczył skinienie głową. Sięgnął po szklankę z wodą, sprawdził zamki śluzy powietrznej i wstawił szklankę do środka. - Jeśli otworzysz te drzwi, będziesz mógł się napić. Billy wykonał polecenie i po chwili sączył wodę przez słomkę. - A teraz wróćmy do pytań, dobrze? Opowiedz mi coś więcej o Hen- rym. Gdzie mieszka? - Nie wiem. - Zła odpowiedź! - Proszę, nie! Spotykaliśmy się w jednej knajpie przy drodze nu mer 40. On nie chce, żebyśmy wiedzieli, gdzie... - Musisz się lepiej postarać, bo winda znowu zjedzie na szóste pię tro. Gotów? - NIEEEEEEE! - krzyk był tak głośny, że słychać go było wyraźnie przez calową blachę. - Proszę, nie! Nie wiem... naprawdę nie wiem. - Billy, nie mam powodów, żeby być dla ciebie miły - przypomniał mu Kelly. - Zabiłeś Pam, pamiętasz? Torturowałeś ją. Bawiłeś się, mal tretując jąobcęgami. Ile godzin, Billy? Jak długo ty i twoi kolesie się nad nią znęcaliście? Dziesięć? Dwanaście? Do diabła, my sobie tutaj gawę- 314 dzimy zaledwie od siedmiu. Chcesz mi wmówić, że pracujesz dla tego faceta od prawie dwóch lat i nie masz nawet pojęcia, gdzie mieszka? jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Jedziesz na powierzchnię. - Kelly sięgnął do zaworu. Wystarczyło go tylko przekręcić. Pierwszy syk powietrza pod ciśnieniem wywołał w Billym takie przerażenie, że zaczął krzyczeć, zanim miał szansę poczuć jakikolwiek ból. - NIE WIEEEEEEM, KUUURWAAAA! Cholera, a jeśli rzeczywiście nie wie? - zastanawiał się Kelly. No cóż, nie zaszkodzi się upewnić. Uznał, że obniży ciśnienie tylko trochę, tak jakby Billy był na dwudziestu pięciu metrach. Wystarczy, by przywrócić wspomnienie bólu, ale nie wywołać nowych efektów. Strach przed cierpieniem był teraz równie groźny jak sam ból, myślał Kelly. Nie, ten człowiek jest tchórzem, który często bawił się zadawaniem bólu innym. Jeśli odkryje, że ból, choćby najbardziej przerażający, można przeżyć, może odnaleźć w sobie odwagę. John zamknął zawór i przywrócił ciśnienie w komorze do głębokości trzydziestu trzech metrów, żeby bardziej uśmierzyć ból i zwiększyć efekt narkotyczny. - O Boże - westchnęła Sarah. Nie widziała zdjęć zwłok Pam, a jej jedyne pytanie w tej sprawie uciął mąż. Wzięła sobie do serca to ostrze żenie. Doris leżała nago i była niepokojąco bierna. Jedyną pozytywną rzeczą było to, że pozwoliła się wykąpać. Sam otworzył torbę i przyłożył do jej piersi stetoskop. Puls - ponad dziewięćdziesiąt uderzeń na minutę, wystarczająco silny, ale nieco za szybki jak na dziewczynę w jej wieku. Ciśnienie krwi też miała podwyższone. Temperatura ciała w normie. Sandy podeszła i pobrała cztery próbki krwi, które potem chciała poddać analizie w szpitalnym laboratorium. - Kto robi coś takiego? - szepnęła. Na piersiach Doris widać było liczne blizny, na prawym policzku niknący ślad po sińcu, a na nogach i brzuchu znacznie świeższe obrażenia. Sam sprawdził reakcję źrenic - była pozytywna. Tylko że Doris zupełnie na nic nie reagowała. - Ci sami ludzie, którzy zabili Pam - rzekł cicho. - Pam? - odezwała się Doris. - Znałaś ją? - Człowiek, który cię tu przyniósł - wyjaśniła Sandy - to ten sam... - Którego zabił Billy? - Tak - odparł Sam i uświadomił sobie, jak idiotycznie ta rozmowa brzmiałaby dla kogoś z zewnątrz. 315 - Znam tylko numer telefonu - powiedział Billy odurzony wysokim ci- śnieniem azotu. Uwolnienie od bólu sprawiło, że stał się skory do współpracy, - Podaj mi go - polecił Kelly. Billy podyktował numer. John miał już dwie kartki notatek. Nazwiska, adresy, kilka numerów telefonicz nych. Mało, ale i tak znacznie więcej, niż miał jeszcze dobę temu. - Jak przychodzą narkotyki? Billy odwrócił twarz od okna. - Nie wiem... - Musisz się bardziej postarać. Ssssssssssssss Billy znów zaczął krzyczeć, ale tym razem Kelly nie przejmował się i patrzył, jak wskazówka miernika opada do poziomu dwudziestu dwóch metrów. Billy zaczął się dusić. Jego płuca właściwie przestały funkcjonować, a kaszel tylko powiększał ból, który wypełniał każdy centymetr sześcienny jego znękanego ciała. Całe ciało przypominało balon, a raczej zbiór baloników - mniejszych i większych - które próbowały eksplodować i naciskały na inne. Czuł, że niektóre są silniejsze, niektóre słabsze, ale te słabsze gromadziły się w najważniejszych punktach organizmu. Bolały go oczy, prawie wychodziły z orbit. Puchły mu zatoki. Miał wrażenie, że twarz zaraz odpadnie od reszty czaszki. Podniósł ręce w desperackim geście, jakby starał się przytrzymać ją na miejscu. Jeszcze nie przeżył takiego bólu. Nikomu też go nie wyrządził. Nogi ugiął na tyle, na ile pozwalał metalowy cylinder. Kolanami niemal wybił dziury w metalowej blasze, tak mocno przyciskał je do ścian komory. Był w stanie ruszać rękami. Przytrzymując twarz i oczy, przyciskał łokcie do piersi, ale zamiast ulgi czuł tylko większy ból. Nie był już w stanie nawet krzyczeć. Czas zatrzymał się i stał się wiecznością. Nie było światła ani ciemności, dźwięku ani ciszy. Jedyną rzeczywistością był ból. - Proszę... proszę... -Z głośnika Kelly"ego usłyszał już tylko szept. Powoli przywrócił ciśnienie, znów do trzydziestu trzech metrów. Twarz Billy'ego była pokryta czerwonymi plamami. Część naczynek popękała tuż pod powierzchnią skóry, a w lewym oku pękło jakieś większe. Białko oka szybko nabrało czerwonego, a właściwie fioletowego koloru, co sprawiło, że mężczyzna jeszcze bardziej przypominał zaszczute dzikie zwierze, jakim faktycznie był. - Pytam po raz ostatni, w jaki sposób przyjeżdżają narkotyki? - Nie wiem -jęknął Billy. - Billy, musisz coś zrozumieć. To, co czułeś do tej pory, bolało dość mocno, ale tak naprawdę nie zrobiłem ci jeszcze krzywdy. Nie zrobiłem ci jeszcze poważnej krzywdy. 316 Oczy Billy'ego zrobiły się jak spodki. Gdyby był w stanie zastanowić się nad swoją sytuacją bez emocji, na pewno powiedziałby sobie, że ten koszmar musi się kiedyś skończyć. I miałby rację, a zarazem by jej nie miał. - To, co przeżyłeś do tej pory, lekarze są w stanie naprawić, rozu miesz? - Kelly właściwie nie kłamał. - Następnym razem, kiedy wypu ścimy powietrze, dojdzie do takich rzeczy, których nie da się już odwró cić. Naczynia krwionośne w twoich oczach zaczną pękać i oślepniesz. Popękają też naczynia w mózgu, chwytasz? Ani jednego, ani drugiego nie da się naprawić. Będziesz ślepy i niespełna rozumu. Ale ból nie mi nie. Do końca życia będziesz ślepy, niespełna rozumu i będziesz cierpiał. Ile masz lat? Dwadzieścia pięć? Masz jeszcze sporo życia przed sobą. Może czterdzieści lat - w ślepocie, w szaleństwie, w kalectwie. Więc radzę ci, lepiej mnie nie okłamuj. A teraz pytam: jak przychodzą narko tyki? - Nie wiem... nie.... - Ostrzegałem cię, prawda? - Kelly otworzył zawór i sprowadził Billy'ego na głębokość piętnastu metrów. Naczynia w tęczówce musiały popękać wcześniej. Kelly widział to po czerwonych, szeroko rozwartych źrenicach. Ich właściciel krzyczał, choć w płucach nie miał powietrza. Kolanami, stopami i łokciami walił w blachę cylindra. Kelly odczekał chwilę, nim przywrócił ciśnienie. - Powiedz mi, co wiesz, Billy, albo będzie jeszcze gorzej. Mów szyb ko. Billy mówił teraz jak na spowiedzi. Informacje były niezwykłe, ale musiały być prawdziwe. Nikt w jego stanie nie mógłby tego zmyślić. Ostatnia część przesłuchania trwała trzy godziny, tylko raz Kelly musiał otwierać zawór, a i to tylko na sekundę czy dwie. Porzucał pytania, a potem do nich wracał, by sprawdzić, czy odpowiedzi będą takie same. I nie zmieniały się. Co więcej, ponowne pytania przynosiły nowe informacje, które pozwalały łączyć jedne dane z innymi. W efekcie powstał coraz wyraźniejszy ogólny obraz. O północy był już pewien, że wydobył z Billy'ego wszystkie pożyteczne informacje. Odłożył ołówek i odryglował klapę. Z komory wyszedł już nie człowiek. Ale czy kiedykolwiek Billy był człowiekiem? Kelly poczuł okropny smród, którego powinien się przecież spodziewać. Nacisk i ustępowanie ciśnienia na pęcherz i jelita Billy'ego musiały doprowadzić do przewidywalnych efektów. Trzeba będzie spłukać to z węża, pomyślał John, kładąc mężczyznę na betonie. Zastanawiał 317 się, czy nie przywiązać go do czegoś, ale ciało leżące u jego stóp było teraz zupełnie bezużyteczne dla jego właściciela. Główne stawy zostały praktycznie zniszczone, a centralny układ nerwowy przekazywał już tylko ból. Ale Billy wciąż oddychał. I bardzo dobrze, myślał Kelly, idąc do łóżka, rad, że ma już to za sobą. Jeśli Billy będzie miał szczęście i dobrą opiekę medyczną, czeka go jeszcze kilka tygodni życia. O ile można to nazwać życiem. Rozdział 21 MOŻLIWOŚCI Kelly z niepokojem myślał, że spał jak niemowlę przez dziesięć godzin mimo tego, co zrobił Billy 'emu. Sumienie wybrało dziwną porę, by zamanifestować swoją obecność, powiedział do lustra podczas golenia; to też zresztą robił za późno. Jeśli ktoś brał się do handlu narkotykami i krzywdzenia kobiet, musiał się liczyć z konsekwencjami. Kelly wytarł twarz. Nie czuł zadowolenia z powodu bólu, jaki zadał swemu więźniowi - tego był pewien. Chodziło o zdobycie niezbędnych informacji, a przy okazji można było wymierzyć sprawiedliwość w wygodny i odpowiedni sposób. Dzięki temu, że potrafił opisać swoje działania takimi prostymi słowami, był w stanie trzymać pod kontrolą sumienie. Musiał teraz gdzieś popłynąć. Ubrał się i wyciągnął foliową płachtę, którą włożył do forpiku. Był już spakowany, a wszystkie rzeczy ułożył w głównej kabinie. Podróż potrwa kilka godzin; większość drogi będzie nudna, a połowę miał przepłynąć w ciemności. Płynąc na południe w stronę Point Look-out, podziwiał grupę zniszczonych „statków" w pobliżu wyspy Bloods-worth. Zbudowane na pierwszą wojnę światową, stanowiły osobliwe zbiorowisko - część wykonano z drewna, część z betonu (to dopiero wyglądało dziwnie). Wszystkie przetrwały pierwszą regularną wojnę prowadzonąprzez okręty podwodne, ale już w latach dwudziestych nie nadawały się do wykorzystania komercyjnego. Marynarze ze statków handlowych byli wówczas tańsi niż dziś załogi holowników przemierzających codziennie zatokę Chesapeake. Kelly wyszedł na mostek - autopilot pilnował kursu na południe - podniósł lornetkę do oczu i przyglądał się mijanym statkom, bo jeden z nich wyglądał szczególnie interesująco. Nie zauważył żadnego ruchu, nie widział żadnych łodzi na płyciźnie, na 318 której osiadły jak na cmentarzysku. Ale nie należało się spodziewać w tym miejscu tłoku jak w fabryce, choć doskonale nadawało się do ukrycia działalności, w jakiej Billy ostatnio maczał palce. Zmienił kurs na zachód. Ta sprawa musi zaczekać. Wkrótce będzie grał w drużynie, znów będzie współpracował z takimi jak on sam. Wtedy znajdzie czas, żeby przemyśleć taktykę na kolejny etap swojej operacji. Policjanci niewiele wiedzieli o napaści na panią Charles, ale mieli się na baczności po tym, co usłyszeli później o metodzie działania zabójcy. Dodatkowe ostrzeżenia nie były potrzebne. Większością przypadków zajmowały się dwuosobowe patrole w radiowozach. Jeden policjant podchodził, a drugi stał z tyłu z ręką niedbale ułożoną na służbowej broni. Pierwszy funkcjonariusz ustawiał pijaczka pod ścianą i przeszukiwał. Często znajdowano noże, ale nie trafiła się broń palna - każdy pijaczek, w którego ręce wpadłoby coś takiego, natychmiast poszedłby do lombardu, by dostać pieniądze na alkohol albo na narkotyki. Pierwszej nocy zatrzymano i zidentyfikowano jedenastu takich ludzi; dwóch aresztowano za niewłaściwe zachowanie. Ale w sumie akcja nie przyniosła żadnych wymiernych efektów. - No, czegoś się dowiedziałem - powiedział Charon. Jego samo chód stał na parkingu przed supermarketem, tuż obok cadillaca. - Czego? - Szukają faceta przebranego za pijaczka. - Jaja sobie robisz? - zapytał Tucker z niesmakiem. - To prawda, Henry - zapewnił go detektyw. - Mają rozkaz, by pod chodzić do nich ze szczególną ostrożnością. - Cholera - prychnął Tucker. - Biały, średniego wzrostu, około czterdziestki. Jest silny i kiedy trzeba, potrafi się nieźle ruszać. Nie chcą wiele gadać, ale kiedy ostatnio go widziano, okazało się, że mamy kolejnych dwóch martwych bandzio rów. Założę się, że to ten sam, który załatwia twoich ludzi. Tucker pokręcił głową. - Ricka i Billy'ego też? To absurd. - Henry, nie wiem czy to ma sens, mówię ci tylko, czego się dowie działem, rozumiesz? I potraktuj to poważnie. Ten facet to zawodowiec. Rozumiesz? Zawodowiec. - Tony i Eddie - rzekł Tucker cicho. - Też mi to przyszło do głowy, ale to tylko domysły. Charon odjechał. 319 To bez sensu, rozmyślał Tucker, skręcając w Edmonton Avenue. Dlaczego Tony lub Eddie mieliby próbować... no właśnie, czego mieliby próbować? Co, do cholery, się dzieje? Nie wiedzą wiele o jego działalności. Niszczenie jego interesu bez wcześniejszego zdobycia informacji, jak sprowadza towar, nie miało żadnego sensu. A jeśli Billy nadal żyje? Jeśli dogadał się z kimś, a Rick nie chciał na to pójść? To niewykluczone. Billy zabija Ricka, zabiera Doris i pozbywa się jej gdzieś - wie, jak to zrobić... Ale dlaczego? Nawiązał kontakt... z kim? Ten mały drań Billy. Wcale nie taki cwany, ale ambitny i twardy, kiedy trzeba. Nawiązuje z kimś kontakt. Z kim? Ile wie? Wie, gdzie jest przetwarzany towar, ale nie wie, jak tam trafia... A może rozpoznał po zapachu? Po zapachu formaldehydu w plastykowych torebkach. Henry zachowywał pod tym względem daleko posuniętą ostrożność. Kiedy Tony i Eddie pomagali mu pakować towar, zadał sobie trud przepakowania wszystkiego, na wszelki wypadek. Ale ostatnie dwie dostawy... Cholera. To była pomyłka, prawda? Billy mniej więcej wiedział, gdzie jest przetwarzany towar, ale czy znajdzie to miejsce? Henry uważał, że nie. Billy nie miał pojęcia o żeglowaniu i w ogóle nie lubił tego sportu, a sztuki nawigacji nie tak łatwo się nauczyć. Eddie i Tony znają się na żeglowaniu, idioto, przypomniał sobie Tucker. Ale dlaczego mieliby wchodzić mu w paradę właśnie teraz, kiedy interes kwitł? Kogo jeszcze obraził? Była ekipa z Nowego Jorku, ale z nimi nigdy nie kontaktował się bezpośrednio. Za to najechał na ich rynek i wykorzystując braki w zaopatrzeniu, zdołał zająć przyczółek. Czy z tego powodu mogli się tak denerwować? A co z ekipą z Filadelfii? Pośredniczyli między nim a Nowym Jorkiem i być może byli chciwi. Może dowiedzieli się o Billym? A może to Eddie grał na dwa fronty, zdradzając jednocześnie Tony'ego i Henry'ego. Istniało wiele możliwości. Cokolwiek by się działo, Henry nadal kontrolował najważniejszy kanał przerzutowy. Teraz musiał się zmobilizo' wać, bronić swego terytorium i koneksji. Interes właśnie zaczął się opłacać. Aby dotrzeć do tego punktu, musiałem harować przez całe lata, myślał, skręcając w stronę domu. Gdyby chciał zacząć od nowa, musiałby się znów narazić na niebezpieczeństwa, i niełatwo byłoby mu sobie z nimi poradzić. Nowe miasto, tworzenie nowej siatki. Wietnam wkrótce się skończy. Ludzie, na których liczył, wykruszali się powoli. Kłopoty mo- 320 gły zrujnować wszystko. W najgorszym wypadku wyciągnie ponad dziesięć milionów dolarów - może nawet dwadzieścia, o ile wszystko dobrze rozegra. Wtedy będzie mógł rzucić to na dobre. To była kusząca perspektywa. Ale żeby ją zrealizować, trzeba jeszcze dwóch lat na wysokich obrotach. Niewykluczone, że nie uda się zacząć wszystkiego od nowa. Musi walczyć. Weź się w garść, chłopie. Zaczął układać plan. Roześle wici: chce dopaść Billy'ego, i to żywego. Porozmawia z Tonym i wybada go, czy przypadkiem Eddie nie rozgrywa jakiejś gierki, pracując na zlecenie kumpli z północy. Zacznie od zbierania informacji. A później je wykorzysta. To dobre miejsce, uznał Kelly. „Springer" sunął powoli w ciszy. Sztuka polegała na tym, by znaleźć miejsce zamieszkane, ale takie, gdzie można się pojawić, nie wzbudzając nadmiernego zainteresowania. W zakolu rzeki znalazł właśnie taki punkt. Uważnie sprawdził brzeg. Wyglądało to na szkołę, być może szkołę z internatem. W budynkach było ciemno. Dalej majaczyło senne miasteczko, w którym tylko tu i ówdzie migały światła. Co kilka minut przejeżdżał samochód, ale auta trzymały się głównej drogi. Tu raczej nikt go nie zauważy. Za zakrętem Kelly znalazł jeszcze lepsze miejsce - farmę, chyba tytoniową. Plantacja była dość stara. Duży dom stał dobre sześćset metrów od brzegu. Właściciele pewnie siedzą przed telewizorem i nie wyściubiają nosa z klimatyzowanych pomieszczeń. Postanowił zaryzykować. Zgasił silnik i poszedł na dziób, by rzucić małą kotwicę. Poruszał się szybko i cicho. Opuścił na wodę mały ponton i przeciągnął go w stronę rufy. Przełożenie Billy'ego przez reling było łatwe, ale opuszczenie go do pontonu prawie przerosło siły Kelly'ego. Popędził więc do magazynku w części rufowej i przyniósł kamizelkę ratunkową, w którą ubrał mężczyznę, a potem wrzucił go do wody. Tak będzie łatwiej. Przywiązał kamizelkę do pontonu i najszybciej, jak mógł, powiosłował do brzegu. Nim dziób pontonu zaszorował po mulistym brzegu, minęły trzy, najwyżej cztery minuty. Widział już wyraźnie, że budynek to szkoła. Prawdopodobnie odbywały się tu jakieś letnie zajęcia, na pewno był jakiś dozorca, który pojawi się rano. Wysiadł z pontonu, wyciągnął Billy'ego na brzeg i zdjął z niego kamizelkę. - Teraz tu zostaniesz. - ...zostaniesz... - Właśnie. - Wepchnął ponton z powrotem do rzeki. Wiosłując w stronę jachtu, patrzył na Billy'ego na brzegu. Był nago, a na ciele nie 321 miał żadnych śladów torturowania. Kilka razy mówił, że nigdy nie pobierano mu odcisków palców. Jeśli to prawda, policja nie będzie miała łatwego zadania z ustaleniem tożsamości. Może w ogóle im się to nie uda. W tym stanie Billy nie pożyje długo. Uszkodzenie mózgu okazało się większe, niż Kelly zamierzał, a to z kolei dowodziło, że inne organy też mocno ucierpiały. Po chwili John stał już na pokładzie "Springera", który sunął dalej po powierzchni Potomacu. Dwie godziny później ujrzał przystań w bazie morskiej Quantico. Był już zmęczony. Podpłynął ostrożnie, kierując się do miejsca dla gości, na końcu jednego z nabrzeży. - Kim jesteś? - dobiegł głos z ciemności. - Nazywam się Clark - odparł Kelly. - Jestem tu umówiony. - A tak. Niezły jacht - zauważył mężczyzna, wracając do małego kantorka. Po kilku minutach ze wzgórza, gdzie mieściły się kwatery ofi cerskie, zjechał samochód. - Wcześnie przypłynąłeś - powitał go Marty Young. - Możemy zaczynać choćby zaraz. Zapraszam na pokład. - Dziękuję, Clark. - Young rozejrzał się po kabinie. - Skąd wytrza snąłeś to cacko? Ja się kiszę w jakiejś łupince. - Chyba nie powinienem tego ujawniać - odparł Kelly. - Przykro mi. Generał Young nie indagował dalej. - Dutch mówi, że weźmiesz udział w akcji. - Tak jest. - Jesteś pewien, że dasz radę? - Young zauważył tatuaż na ręce Kel- ly'ego i zastanawiał się, co on oznacza. - Przez ponad rok brałem udział w operacji „Feniks", panie genera le. Kto jeszcze idzie na tę akcję? - Wszyscy są z oddziałów zwiadowczych. Dajemy im tu nieźle w kość. - O piątej trzydzieści dostają czas wolny? - zapytał Kelly. - Oczywiście. Poproszę kogoś, żeby się tobą zajął. Musimy cię do prowadzić do normalnego stanu. Kelly tylko się uśmiechnął. - Jasne, panie generale. - Co to za cholernie ważna sprawa? - zapytał Piaggi, zdenerwowa- ny, że ktoś mu przeszkadza, i to w weekendową noc. - Ktoś robi mi koło pióra. Chcę wiedzieć kto. - Doprawdy? - To uzasadnia potrzebę spotkania, choć czas był wy- brany kiepsko, pomyślał Tony. - Powiedz, co się stało. 322 - Ktoś załatwia ludzi z miasta po zachodniej stronie - odparł Tucker. - Czytam gazety - zapewnił go Piaggi. Nalał gościowi wina. W chwi lach takich jak ta trzeba zachować pozory normalności. Tucker nigdy nie będzie członkiem rodziny, do której należy Piaggi, ale był wartościowym współpracownikiem. - Dlaczego to takie ważne, Henry? - Ten sam facet załatwił dwóch moich ludzi. Ricka i Billy'ego. - Tych samych, którzy... - Zgadza się. Zaginęła też jedna z moich dziewczyn. - Tucker pod niósł kieliszek i pociągnął łyk wina. - Skok na kasę? - Billy miał przy sobie około siedemdziesięciu kawałków gotówką. Gliny znalazły forsę na miejscu, nieruszoną. - Podał jeszcze kilka szcze gółów. - Policja twierdzi, że to robota zawodowca. - Masz w mieście wrogów? - spytał Tony. Nie było to błyskotliwe pytanie. W tej branży każdy miał wrogów. - Dopilnowałem, żeby policja dowiedziała się tego i owego o moich głównych konkurentach. To mieściło się w kanonie działania, ale była to nieco ryzykowna strategia. Piaggi wzruszył ramionami. Henry potrafił być prawdziwym kowbojem i często przyprawiał o ból głowy Tony'ego i jego kolegów. Ale kiedy trzeba, potrafił być też bardzo ostrożny, i doskonale wiedział, jak to wszystko połączyć. - Ktoś chce wyrównać rachunki? - Nawet gdyby tak było, nie zostawiłby takiej forsy. - Racja - przyznał Piaggi. - Powiem ci coś, Henry. Ja nie zostawił bym takiej forsy. Doprawdy? - pomyślał Tucker. - Tony, albo ten facet spieprzył sprawę, albo próbuje mi coś przeka zać. Zabił siedem czy osiem osób, to naprawdę wielki cwaniak. Ricka załatwił nożem. Jakoś nie wydaje mi się, żeby coś spieprzył, kapujesz? - Najdziwniejsze było, że obaj mężczyźni uważali, iż to ten drugi mógłby posługiwać się nożem. Henry miał wrażenie, że nóż to broń Włochów. Piaggi sądził, że najczęściej się nim posługują czarni. - Słyszałem, że ten ktoś zdejmuje ludzi z miasta pistoletem, i to Jakimś małym. - Jednego załatwił strzelbą, prosto w brzuch. Gliny przeszukują pi jaczków na ulicy i robią to naprawdę ostrożnie. - O tym nie słyszałem - przyznał Piaggi. Henry miał doskonałych informatorów, ale w końcu mieszkał bliżej tej części miasta i powinien załatwić szybszą siatkę informacyjną niż on. 323 - To mi wygląda na robotę zawodowca - podsumował Tucker. - To ktoś naprawdę dobry, rozumiesz? Piaggi skinął głową, ale w myślach miał zamęt. Istnienie wyszkolonych zabójców działających na zlecenie mafii było wymysłem telewizji i Hollywood. Mafijne zabójstwa nie miały zwykle nic wspólnego z wyrafinowaniem. Dokonywali ich ci sami ludzie, którzy na co dzień zarabiali na życie zupełnie inaczej. Nie istniała żadna specjalna klasa zabójców, którzy czekali przy telefonie na zlecenia, wykonywali je i wracali do luksusowych domów, gdzie czekali na kolejne. Oczywiście w organizacji są ludzie, którzy mająsmykałkę do zabijania i duże doświadczenie, ale to nie to samo. Zdarzało się, że ktoś wyrobił sobie opinię osoby, na której zabijanie nie robi wrażenia - to oznaczało, że eliminacji można dokonać bez bałaganu, ale na artyzm nie można było liczyć. Prawdziwi socjopaci są rzadkością, nawet w mafii. Nieudolne zabójstwa nie stanowiły wyjątku, raczej regułę. Dla Henry'ego słowo „zawodowiec" oznaczało kogoś fikcyjnego, kto istniał tylko w wyobraźni scenarzysty telewizyjnego serialu. - To żaden z moich, Henry - odezwał się Tony po chwili namysłu. To, że nie mam żadnych swoich, nie ma tu nic do rzeczy, pomyślał i ob serwował, jaki efekt wywrą jego słowa na współpracowniku. Henry za wsze uważał, że Piaggi sporo wie o zabijaniu. Piaggi wiedział, że Tucker ma większe doświadczenie w tej dziedzinie, niż on sam miał ochotę kie dykolwiek zdobyć. Patrzył na Tuckera i próbował czytać w jego my ślach, dopijając chianti. Skąd mam wiedzieć, że mówi prawdę? Nie trzeba specjalnej wrażliwości, żeby wyczytać tę myśl. - Potrzebujesz pomocy, Henry? - zapytał Piaggi, by przerwać nie zręczną ciszę. - Nie sądzę, żeby to była twoja robota. Jesteś zbyt inteligentny - powiedział Tucker i również dopił wino. - Miło mi to słyszeć. - Tony uśmiechnął się i dolał wina do obu kieliszków. - A Eddie? - Eddie? - Zostanie kiedyś przyjęty do rodziny? - Tucker popatrzył w kieli szek i zakołysał nim lekko. Tony potrafił stworzyć właściwą atmosferę do rozmów o interesach. Dlatego między innymi czuli do siebie sympa- tię. - To trudne pytanie, Henry, i naprawdę nie powinienem o tym z tobą rozmawiać. Ty nigdy nie zostaniesz przyjęty. Wiesz o tym. 324 - W tej organizacji nie ma równych szans, co? W porządku. I tak wiem, że bym tu nie pasował. Wystarczy, że robimy razem interesy. - Tucker wykorzystał okazję, by błysnąć uśmiechem i złagodzić napiętą atmosferę. Liczył, że dzięki temu Tony łatwiej odpowie na pytanie. Nie pomylił się. - Nie - odezwał się Piaggi po chwili zamyślenia. - Wszyscy są prze konani, że Eddie nie nadaje się do nas. - Może stara się dowieść, że jest inaczej? Piaggi pokręcił głową. - Nie sądzę. Eddie ma zapewnione dostatnie życie. I dobrze o tym wie. - W takim razie kto? - zapytał Tucker. - Kto jeszcze tyle wie? Kto byłby zdolny zabić parę osób, żeby zakamuflować taką akcję? Kto mógł by upozorować, że to robota zawodowca? - Eliminacja Eddiego wywołałaby wiele komplikacji. Ale spraw dzę wszystko. - Dziękuję - odparł Tucker. Wstał i zostawił Tony'ego sam na sam z winem. Piaggi siedział przy stole. Dlaczego życie musi być takie skomplikowane? Czy Henry mówił prawdę? Pewnie tak. Tony był jedynym łącznikiem Henry'ego z organizacją i zerwanie tego związku zaszkodziłoby wszystkim. Tucker może się stać bardzo ważną personą, ale nigdy nie wejdzie do rodziny. Rodzina miała mnóstwo takich ludzi - zaufanych osób z zewnątrz, bliskich współpracowników. Nieważne, jak ich nazywano, ich wartość i status były proporcjonalne do tego, jakie korzyści przynosili organizacji. Wielu dysponowało większą władzą niż niektórzy prawdziwi członkowie rodziny, ale zawsze istniała ta różnica. W prawdziwych dyskusjach członkostwo w rodzinie liczyło się bardzo - czasami liczyło się przede wszystkim. To mogłoby wiele wyjaśnić. Czy Eddie był zazdrosny o status Henry'ego? Czy tak bardzo starał się wejść do rodziny, że gotów był porzucić korzyści płynące z obecnego stanowiska? To nie ma sensu, powiedział sobie Piaggi. Ale co w ogóle ma sens? - Ahoj, „Springer"'! - zawołał ktoś. Kapral marines był zaskoczony, gdy drzwi kabiny otworzyły się natychmiast. Spodziewał się, że będzie Musiał wyciągać tego... cywila z ciepłej koi. Zobaczył mężczyznę w bu tach komandosa, zielonych drelichowych spodniach i kurtce. Nie było to Prawdziwe wyposażenie marines, ale dość dobre i dowodziło, że z tym człowiekiem trzeba się liczyć. Kapral zauważył, że z munduru usunięto 325 naszywki z nazwiskiem i kilka innych emblematów. To sprawiło, że zaczął traktować Clarka jeszcze poważniej. - Tędy, sir. - Wskazał drogę. Kelly ruszył bez słowa. To „sir" nic nie znaczyło i doskonale o tym wiedział. Kiedy marines nie wiedzieli, jak kogoś tytułować, używali właśnie takiego zwrotu. Podszedł za kapralem do samochodu i ruszyli. Minęli tory kolejowe i wjechali na górę. Żałował, że nie może pospać jeszcze kilka godzin. - Wozisz generała? - Tak jest. - I to była cała ich rozmowa. W porannej mgle stało ich dwudziestu pięciu. Rozciągali się i gawędzili, a podoficerowie przechadzali się wzdłuż szeregu i wypatrywali zaspanych oczu i wyrazu zmęczenia na twarzy. Kiedy podjechał samochód generała, wszyscy odwrócili głowy w jego kierunku. Z auta wysiadł mężczyzna w niewłaściwym mundurze. Komandosi zaczęli się zastanawiać, co to za jeden, tym bardziej że nie miał żadnych insygniów ani szarży. Kelly podszedł do starszego podoficera. - Sierżant Irvin? - zapytał. Starszy sierżant Paul Irvin skinął głową i zmierzył przybysza wzrokiem. - Zgadza się, sir. Pan Clark? Kelly przytaknął. - Przynajmniej tak mi się wydaje, bo jest jeszcze wcześnie. - Jak forma? - zapytał Irvin. - Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać - odparł „Clark". Irvin uśmiechnął się szeroko. - Dobrze. Puszczę was przodem. Nasz kapitan gdzieś się schował, pewnie wali konia. O cholera! - Czas na rozgrzewkę. - Irvin wrócił do oddziału i ustawił żołnierzy na baczność. Kelly stanął na prawym skrzydle drugiego szeregu. - Dzień dobry, marines! - ...bry ...elu ...żancie! -ryknęli komandosi. Poranna rozgrzewka nie wyglądała na zabawę, ale Kelly nie musiał się popisywać. Patrzył jednak na Irvina, który z każdą chwilą traktował ćwiczenia poważniej, wykonywał je niczym robot. Pół godziny później byli już naprawdę rozgrzani. Irvin znów krzyknął „baczność" i przygotował ich do dalszego etapu. - Panowie, chcę wam przedstawić nowego członka naszej drużyny, pana Clarka. Poprowadzi dziś ze mną przebieżkę. ' 326 Kelly zajął odpowiednie miejsce i szepnął: - Nie mam pojęcia, gdzie, u diabła, mamy biegać. Irvin uśmiechnął się złośliwie. - Nie przejmujcie się, żołnierzu. Kiedy wymiękniecie, walcie pro sto za nami. - Prowadź, trepie - odgryzł się Kelly. Czterdzieści minut później nadal biegł na czele. Dzięki temu mógł nadawać tempo, ale to była jedyna korzyść. Pilnował się, żeby się nie potknąć, co stawało się coraz trudniejsze, bo w miarę zmęczenia ruchy ciała stawały się coraz mniej precyzyjne. - W lewo - polecił Irvin, pokazując palcem. Kelly nie spodziewał się, że będzie mu potrzeba aż dziesięciu sekund, żeby zebrać dość powietrza, by coś powiedzieć. Jednak spoczywał na nim obowiązek intonowania przyśpiewki. Nowa trasa - po prostu polna ścieżka - zaprowadziła ich do sosnowego lasu. Zabudowania, o Jezu, mam nadzieję, że się tam zatrzymamy. Nawet w myślach miał zadyszkę. Ścieżka wiła się nieco, ale stały tam samochody. Co to może być? Niemal stanął w miejscu z zaskoczenia i krzyknął: - Oddział, trucht! Manekiny? - Oddział stop! - polecił Irvin. - Spocznij - dodał. Kelly zakaszlał kilka razy i nieco się pochylił. Dziękował Bogu za jogging w parku i na wyspie. Dzięki nim przeżył ten poranek. - Za wolno - podsumował bieg Irvin. - Dzień dobry, Clark. - Okazało się, że jeden z samochodów jest prawdziwy. Kelly zobaczył, że wołają go James Greer i Marty Young. - Dzień dobry. Mam nadzieję, że dobrze się wam spało - przywitał ich. - Sam się zgłosiłeś, John - przypomniał Greer. - Biegli dziś cztery minuty wolniej - zauważył Young. - Ale to i tak nieźle jak na szpiega. Kelly odwrócił się z udanym niesmakiem. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, co to za miejsce. - A niech mnie! - Oto twoja górka - wskazał Young. - Drzewa są tu wyższe - powiedział Kelly, oceniwszy odległość. - Góra też. To tylko makieta. - Dziś w nocy? - zapytał Kelly. Nietrudno było odgadnąć znaczenie słów generała. - Sądzisz, że dasz radę? 327 - Przekonamy się. Kiedy ruszamy na akcję? Na to pytanie odpowiedział Greer: - Tego nie musisz jeszcze wiedzieć. - A z jakim wyprzedzeniem mi powiecie? Przedstawiciel CIA zastanawiał się chwilę nad odpowiedzią. - Trzy dni przed wyjazdem. Za kilka godzin przedstawimy szczegó ły misji. Na razie popatrz, jak przygotowują się ci faceci. -Greer i Young ruszyli do samochodu. - Tak jest - odparł Kelly, patrząc na ich plecy. Marines pili kawę. On też wziął kubek i zaczął rozmawiać z członkami oddziału. - Nieźle - odezwał się Irvin. - Dzięki. Zawsze uważałem, że to jedna z najważniejszych rzeczy w tej branży. - Co? - zapytał Irvin. - Umieć uciekać ile sił w nogach. Irvin roześmiał się, po czym zarządził pierwsze zadanie tego poranka; coś, co pozwoliło żołnierzom ochłonąć po biegu i trochę się zabawić. Zaczęli ustawiać manekiny. Stało się to już rytuałem: konkretne kobiety ustawiano z konkretnymi dziećmi. Żołnierze odkryli, że manekiny można ustawiać w odpowiednich pozach, i doskonale się przy tym bawili. Dwaj przynieśli nowe ubrania dla manekinów - skąpe bikini, które ostentacyjnie włożyli dwóm manekinom kobiet ustawionych w leniwych pozach. Kelly patrzył z niedowierzaniem, gdy uświadomił sobie, że manekiny są... pomalowane tu i ówdzie, by wyglądały jeszcze bardziej realistycznie. Jezu, pomyślał, a mówi się, że żeglarze to zboczeńcy! USS „Ogden" był nowym okrętem; no, prawie nowym. Z pochylni stoczni w Nowym Jorku zjechał w 1964 roku. Była to jednostka o nieco dziwnym wyglądzie. Miała ponad siedemnaście metrów długości, a w części dziobowej zwykłe nadbudówki i osiem działek do odstraszania atakujących samolotów. Dziwna była część rufowa: na górze płaska, a pod spodem pusta. Na płaskim mógł lądować śmigłowiec, a bezpośrednio pod tym lądowiskiem znajdował się dolny pokład, który można było w razie potrzeby zalać wodą. Stąd można było ekspediować sprzęt na ląd. USS „Ogden" i jedenaście bliźniaczych okrętów opracowano z myślą o wsparciu lądowania piechoty morskiej. Miały pomagać marines trafić bezpiecznie na plaże podczas misji wodno-lądowych rozpoczętych przez Amerykanów w latach dwudziestych i doprowadzonych do perfekcji w latach czterdziestych. Okręty amfibie floty Pacyfiku nie miały dzisiaj co robić - marines działali nie z morza, ale z lądu, a do celu do- 328 cierali często zwykłymi samolotami pasażerskimi. Część okrętów amfibii zaczęto więc przystosowywać do innych misji. Tak jak teraz „Ogdena" - Dźwigi przeniosły na pokład kilka kontenerów. Kiedy umieszczono je na miejscu, robotnicy zaczęli stawiać anteny radiowe. Podobne obiekty wznoszono na nadbudówkach. Wcale się nie kryto z tymi działaniami, zresztą trudno byłoby schować siedemnastotonowy okręt. Było jasne, że "Ogden", podobnie jak dwa inne bliźniacze okręty, przekształca się w jednostkę do nasłuchu elektronicznego. Tuż przed zachodem słońca „Ogden" wypłynął z bazy morskiej w San Diego - bez eskorty i bez batalionu marines, jaki mógł pomieścić na pokładzie. Załoga składała się z trzydziestu oficerów i czterystu dziewięćdziesięciu marynarzy, którzy przeważnie stali na warcie, ćwiczyli albo zajmowali się tym, czym zwykle zajmują się marynarze (w końcu właśnie dlatego zgłosili się na ochotnika do marynarki, zamiast ryzykować loterię poborowego). Kiedy słońce zaszło, okręt znajdował się już prawie pod horyzontem, a o nowej misji powiadomiono rozmaite zainteresowane strony, nie zawsze przyjaźnie nastawione do bandery, pod jaką pływał „Ogden". Kontenery ustawione na pokładzie, las anten przypominający pnie wypalonych drzew oraz brak marines na pokładzie - wszystko to sprawiało wrażenie, że okręt jest zupełnie nieszkodliwy. Było to oczywiste dla wszystkich obserwatorów. Dwanaście godzin później i dwieście mil od brzegu bosmani zebrali młodych marynarzy i kazali im odblokować wszystkie kontenery oprócz jednego. Okazały się puste. Kazano im też pozdejmować wszystkie anteny oprócz tych na nadbudówce. Anteny i kontenery powędrowały pod pokład do pojemnej przestrzeni bagażowej. Lądowisko było zupełnie puste. W bazie morskiej Subic Bay dowódca USS „Newport News" wraz z oficerem dyżurnym i zbrojmistrzem przeglądali grafik misji na najbliższy miesiąc. Ich okręt był jednym z ostatnich prawdziwych krążowników na świecie. Jako jeden z nielicznych miał dwudziestomilimetrowe działka. Były półautomatyczne, a pociski, jakie wylatywały z ich luf, mieściły się nie w gilzach, lecz w mosiężnych pancerzach i tylko rozmiarem różniły się od tych, jakie myśliwi polujący na jelenie wkładali do winchestera. Zasięg działek „Newport News" wynosił blisko trzydzieści kilometrów. Okręt dysponował ogromną siłą ognia, o czym zaledwie dwa tygodnie wcześniej przekonał się - ku swemu nieszczęściu -Jeden z batalionów armii wietnamskiej. Z każdego działka wylatywało Pięćdziesiąt pocisków na minutę. Środkowe działko w drugiej wieżyczce 329 było uszkodzone, więc krążownik mógł zasypać wroga tylko czterystoma pociskami na minutę, ale i tak odpowiadało to sile rażenia pięćdziesięciotonowej bomby. Kapitan dowiedział się, że kolejnym zadaniem krążownika będzie pilnowanie wybranych baterii działek na wietnamskim wybrzeżu. Nie miał nic przeciwko temu, choć najbardziej marzył mu się nocny rejs do zatoki Hajfong. - Twój chłopak chyba zna się na tym, co robi - odezwał się generał Young po kwadransie czy dwóch. - Sporo od niego wymagamy, dając mu takie zadanie już pierwszej nocy - odparł Dutch Maxwell. - Do diabła, Dutch, jeśli chce grać w jednej drużynie z moimi mari- nes... - Taki właśnie był Young. To byli ,jego"' marines. Latał z Fossem nad Guadalcanal, osłaniał oddziały Chesty'ego Pullera w Korei i stał się jednym z tych, którzy przekształcili walkę z bliskim wsparciem powietrz nym z rzemiosła w sztukę. Stali na wzgórzu górującym nad miejscem prób dla komandosów, wzniesionym niedawno na polecenie generała Younga. Na zboczu czaiło się piętnastu zwiadowców, którzy mieli wyeliminować Clarka. Ten zaś miał za zadanie dotrzeć do tego miejsca, gdzie stali. Nawet generał Young uważał, że to bardzo trudna próba dla Clarka już pierwszego dnia ćwiczeń, ale Jim Greer ciągle powtarzał, że chłopak jest fantastyczny. Trzeba pokazać szpiegom, gdzie ich miejsce. Nawet Dutch Maxwell się z tym zgadzał. - Podły sposób na zarabianie pieniędzy - powiedział admirał, który miał na koncie tysiąc siedemset lądowań na lotniskowcach. - Lwy, tygrysy, niedźwiedzie - zachichotał Young. - O rany. Wcale nie liczę na to, że uda mu się tu dojść za pierwszym razem. W końcu mamy w tym oddziale kilku niezłych wojaków. Prawda, Irvin? - Tak jest - potwierdził sierżant. - A co sądzicie o Clarku? - zapytał go Young. - Zdaje się, że wie to i owo - odparł Irvin ostrożnie. - Jak na cywila jest w niezłej kondycji. I podobają mi się jego oczy. - Słucham? - Zauważył pan, generale? Ma zimne oczy. Widział już to i owo. - Rozmawiali szeptem. Kelly miał tu dotrzeć, ale nie chcieli ułatwiać mu zadania, mówiąc zbyt głośno. Nie chcieli też zagłuszać żadnych szumów lasu. - Ale dzisiaj mu się nie uda. Wyjaśniłem moim ludziom, co ich czeka, jeśli ten facet przejdzie przez nich za pierwszym razem. - Wy marines nie umiecie grać fair - odezwał się Maxwell. natychmiast zareplikował: 330 - „Fair" oznacza tyle, że moi marines wracajążywi. A inni mogąsię pieprzyć- Przepraszam za określenie, sir. - Zabawne, sierżancie, ja też przez całe życie miałem taką samą de finicję tego słowa. - Z tego faceta byłby świetny dowódca wachty, po- myślał Maxwell. - Oglądałeś ostatnio baseball Marty? - Mężczyźni stojący na wzgó rzu nieco się rozluźnili. Clark nie miał szans, żeby się przedrzeć. - Zdaje się, że Orioles mają mocny skład. - Panowie, tracimy koncentrację - odezwał się dyplomatycznie Irvin. - Racja, sierżancie. Proszę nam wybaczyć - odparł generał Young. Dwaj oficerowie znów zamilkli i patrzyli, jak fosforyzujące wskazówki zegarków zbliżają się do trzeciej w nocy - o tej godzinie mieli przerwać akcję. Nie słyszeli głosu ani nawet oddechu Irvina. Minęła godzina. Sytuacja była komfortowa dla generała marines, ale admirał nie lubił stać w lesie, gdzie kąsało go różne robactwo, a być może czaiły się też węże. Takich świństw nie było w kokpicie lotniskowca. Wsłuchiwali się w szum bryzy w koronach drzew, trzepot skrzydeł nietoperzy i sów, i być może innych nocnych stworów latających. Poza tym niewiele było słychać. W końcu wskazówki zegarków doszły do drugiej pięćdziesiąt pięć. Marty Young przeciągnął się i zaczął szukać w kieszeni papierosa. - Ma ktoś dymka? Skończyły mi się, a zapaliłbym - mruknął ktoś w ciemności. - Proszę, żołnierzu - odezwał się Young. Wyciągnął rękę z papiero sem i pstryknął swoją wierną zapalniczką Zippo. - Jasna cholera! - Moim zdaniem, generale, lepszy skład w tym roku ma Pittsburgh. Orioles mają problemy z wybijaniem piłki. - Kelly zaciągnął się, po czym rzucił papierosa na ziemię. - Jak długo już tu stoisz? - zapytał Maxwell. - "Lwy, tygrysy, niedźwiedzie. O rany!" - przedrzeźniał ich Kelly. - „Zabiłem" was około pierwszej trzydzieści, sir. - Ty sukinsynu! - odezwał się Irvin. - To mnie zabiłeś. - A pan, sierżancie, był uprzejmy milczeć. Maxwell włączył latarkę. Clark - admirał świadomie zmienił jego nazwisko w myślach - stał z gumowym nożem w ręku. Twarz miał pofalowaną w zielone i czarne pasy. Po raz pierwszy od bitwy o Midway admirała przeszył dreszcz strachu. - Jak, u diabła, ci się to udało? - zapytał Dutch. - Chyba nieźle, prawda, admirale? - odparł rozbawiony Kelly i się gnął po generalską walizkę Marty'ego Younga. - Gdybym to ujawnił, każdy mógłby to zrobić, prawda? 331 Irvin wstał i podszedł do cywila. - Clark, sądzę, że się nadacie do tego zadania. Rozdział 22 TYTUŁY Griszanow był w ambasadzie. Hanoi to dziwne miasto z mieszaniną francuskiej architektury imperialnej, małych żółtych ludzi i lei po bombach. Podróżowanie po kraju w czasie wojny stanowiło nie lada doświadczenie, zwłaszcza kiedy jechało się samochodem pomalowanym w barwy ochronne. Taki pojazd mógł zostać ostrzelany „dla sportu" przez jakiś wracający amerykański myśliwiec, któremu została bomba albo trochę pocisków w dwudziestomilimetrowym działku. Na szczęście akurat tego dnia zanosiło się na burzę, więc niebo było raczej puste. Dzięki temu Griszanow mógł się odprężyć, lecz trudno mu było cieszyć się przejażdżką. Wiele mostów wysadzono, a drogi były poorane bombami, więc podróż trwała trzy razy dłużej niż normalnie. Śmigłowcem byłoby znacznie szybciej, ale lot byłby szaleństwem. Amerykanie żyli w przeświadczeniu, że samochód może należeć do jakiegoś cywila - i to w kraju, gdzie symbolem lepszego statusu jest już rower; Griszanow nie mógł się temu nadziwić. Śmigłowiec zaś był obcym statkiem powietrznym i strzelanie do niego traktowano jak strącenie wroga. Dotarłjuż do Hanoi i siedział w betonowym budynku, gdzie prąd tylko bywał - akurat teraz go nie było - a klimatyzacja wydawała się niezdrową fantazją. Otwarte okna i kiepsko dopasowane siatki nie stanowiły żadnej przeszkody dla robactwa. O wiele trudniej było wchodzić tu ludziom. A kiedy już weszli, ociekali potem. Mimo wszystko warto było przyjechać do ambasady, gdzie mógł porozmawiać w ojczystym języku i na kilka cennych godzin zrzucić skórę półdyplomaty. - I jak? - zapytał generał. - Wszystko idzie dobrze, ale muszę mieć ludzi. To zadanie przera sta możliwości jednego człowieka. Generał nalał gościowi wody mineralnej. Z minerałów najwięcej było w niej soli. Rosjanie mnóstwo tutaj pili. - Nikołaju Jewgienijewiczu, znów zaczynają utrudniać. - Towarzyszu generale, jestem pilotem myśliwca, a nie politologiem- Wiem, że nasi socjalistyczni sojusznicy walczą na froncie z reakcjoni- stycznym kapitalizmem z Zachodu. Wiem, że ta wojna narodowowyzwoleńcza 332 to ważna część naszych starań, by wyzwolić świat od tyranii ... - Tak, Kola. - Generał uśmiechnął się, pozwalając mężczyźnie, który nie był politologiem, by darował sobie kolejne ideologiczne frazesy. -Wszyscy wiemy, że to prawda. Mów dalej. Mam napięty plan. Pułkownik skinął głową z wdzięcznością. - Te aroganckie małe dranie w ogóle nam nie pomagają. Wykorzy stują nas, wykorzystują mnie, wykorzystują moich więźniów, żeby nas szantażować. Jeśli to jest marksizm-leninizm, to ja jestem trockistą. - Ma taki żart mogło sobie pozwolić niewiele osób, ale ojciec Griszanowa był członkiem Komitetu Centralnego. - Czego się dowiedzieliście, towarzyszu pułkowniku? - spytał ge nerał. - Nazywa się pułkownik Zacharias. To szef tajnej drużyny. - Co to? - generał zamrugał. - Wyjaśnijcie. - Ten człowiek jest pilotem myśliwca, ale jest także ekspertem w zwalczaniu obrony przeciwlotniczej. Uwierzycie, towarzyszu genera le, że latał tylko jako gość w bombowcach, ale tak naprawdę planował misje dowództwa lotniczego i brał udział w spisywaniu doktryny unika nia i blokowania obrony przeciwlotniczej? A teraz robi to dla mnie. - Macie jakieś notatki? Griszanow spochmurniał. - Mam w obozie. Nasi socjalistyczni towarzysze teraz je studiują. Towarzyszu generale, zdajecie sobie sprawę, jak bardzo ważne są te da ne? Generał był czołgistą, nie lotnikiem, ale był też jedną z najjaśniejszych gwiazd wschodzących na radzieckim firmamencie. Tu w Wietnamie miał obserwować wszystko, co robią Amerykanie. To było jedno z najważniejszych zadań w służbie mundurowej jego kraju. - Podejrzewam, że są bardzo cenne. Kola pochylił się. - W ciągu najbliższych dwóch miesięcy zdołam rozszyfrować ich planowanie strategiczne. Będę umiał myśleć tak jak oni. Przepraszam, towarzyszu generale, nie zamierzałem przeceniać mojego znaczenia - powiedział szczerze. - Ten Amerykanin daje mi serię wykładów amery kańskiej doktryny i filozofii. Widziałem prognozy wywiadowcze, jakie dostajemy z KGB i GRU. Przynajmniej połowa z nich jest błędna. A to tylko jeden człowiek. Drugi mówi mi o ich doktrynie dotyczącej lotni skowców. Jeszcze inny - o planach NATO. Wszystko idzie powoli do Przodu, towarzyszu generale. 333 - Jak wy to robicie, Nikołaju Jewgienijewiczu? - Generał był od niedawna na tej placówce i spotkał się z Griszanowem dopiero drugi raz. MiKołaj usiadł wygodniej w fotelu. - Uprzejmość i współczucie. - Dla wrogów? - zapytał ostro generał. - Czy nasza misja polega na zadawaniu im bólu? - Griszanow mach- nął ręką. - To zadanie żółtków. I co im z tego przychodzi? Tylko kłam stwa, które nieźle brzmią. Moja sekcja w Moskwie odrzuciła niemal wszystko, co przysyłały te małe małpy. Polecono mi tu przyjechać i zdo być informacje. I to właśnie robię. Przyjmę wszelką krytykę, byle zdo być takie informacje jak te, towarzyszu generale. Generał skinął głową. - W takim razie po co tu przyjechaliście? - Potrzebuję ludzi! To za dużo jak na jednego człowieka. A jeśli zginę? Albo złapię malarię czy struję się jakimś świństwem? Kto podej mie moje zadanie? Nie mogę sam przesłuchiwać wszystkich więźniów. Zwłaszcza teraz, kiedy zaczynają mówić. Za każdym razem dowiaduję się coraz więcej. Ale i tracę energię. Tracę ciągłość. Doba ma za mało godzin. Generał westchnął. - Próbowałem. Proponują ci najlepszych... Griszanow prawie zazgrzytał zębami z rozgoryczenia. - Najlepszych? Najlepszych barbarzyńców? To zniszczy moją pra cę. Potrzebuję Rosjan. Mężczyzn, kulturalnych mężczyzn! Pilotów, do świadczonych oficerów. Nie przesłuchuję szeregowców. To zawodowi wojownicy. Są dla nas cenni z powodu tego, co wiedzą. Wiedzą dużo, bo są inteligentni, a ponieważ są inteligentni, nie będą dobrze reagować na brutalne metody. Wiecie, towarzyszu, kogo mi naprawdę potrzeba? Do brego psychiatry. I jeszcze czegoś - dodał i aż zadrżał, zdając sobie spra wę ze swojej śmiałości. - Psychiatry? To niepoważne. Wątpię też, by udało się sprowadzić do obozu innych. Moskwa opóźnia dostawy rakiet przeciwlotniczych z po wodów technicznych. Jak już mówiłem, nasi miejscowi sojusznicy znów sprawiają kłopoty i te rozbieżności się pogłębiają. - Generał otarł pot z czoła. - A ta druga rzecz? - Nadzieja, towarzyszu generale. Potrzeba mi nadziei. -Nikołaj Jew- gienijewicz Griszanow zaczął się zbierać. - Wyjaśnijcie. - Niektórzy z tych mężczyzn rozumieją swoją sytuację. Pewnie wszy scy domyślają się, o co chodzi. Uczono ich, co dzieje się tu z jeńcami 334 wiedzą, że ich położenie jest niezwykłe. Towarzyszu generale, oni mają wiedzę encyklopedyczną. Lata pożytecznych informacji. - Do czegoś zmierzacie. - Nie możemy pozwolić im umrzeć - powiedział Griszanow i na tychmiast się zmitygował. - Przynajmniej nie wszystkim. Część musi- my mieć. Będą nam służyć, ale musimy im coś zaoferować. - Pozwolić im wrócić? - Po tym piekle, jakie tu przeżyli... - To wrogowie, pułkowniku! Szkolono ich, by nas zabijali! Zostaw cie współczucie dla własnych rodaków! - ryczał mężczyzna, który wal czył w śniegach pod Moskwą. Griszanow bronił się, tak jak kiedyś bronił się generał. - To ludzie prawie tacy jak my, towarzyszu generale. Mają wiedzę, która może nam się przydać, o ile nie zabraknie nam inteligencji, by się do niej dobrać. Czy proszę o zbyt dużo? Domagam się tylko, byśmy trak towali ich łagodnie, byśmy dali im coś w zamian za informacje, jak oca lić nasz kraj przed ewentualnym zniszczeniem. Możemy ich torturować, tak jak nasi socjalistyczni sojusznicy, ale niczego nie osiągniemy! Czy to jest właściwa służba ojczyźnie? Generał zdawał sobie sprawę, że pułkownik ma rację. - Chcecie, żeby moja kariera legła w gruzach razem z waszą? - rzekł. - Ja nie mam ojca w Komitecie Centralnym. - Wasz ojciec był żołnierzem - podkreślił Griszanow. - Tak jak wy, towarzyszu generale, dobrym żołnierzem. To była gra i obaj doskonale o tym wiedzieli, ale liczyła się tylko logika i znaczenie propozycji Griszanowa: wywiadowczego przewrotu, który wstrząsnąłby zawodowymi szpiegami z KGB i GRU. Prawdziwy żołnierz z poczuciem misji mógł zareagować tylko w jeden sposób. Generał Jurij Konstantynowicz Rokossowski wyciągnął z biurka butelkę wódki. Starka była ciemna, nieprzezroczysta. Najlepszy alkohol. Napełnił dwa małe kieliszki. - Nie mogę dać wam ludzi. A już na pewno nie mogę ci dać lekarza, nawet mundurowego, Kola. Ale spróbuję dać ci nieco nadziei. Trzeci atak drgawek był słabszy, ale wciąż niepokojący. Sarah podała Doris niewielką dawkę barbituranu. Krążenie krwi wróciło do normy, ale Doris wciąż była w opłakanym stanie: miała dwie choroby weneryczne, objawy innej infekcji i najprawdopodobniej cukrzycę. Pierwsze trzy schorzenia próbowali leczyć antybiotykami, czwarte wymagało odpowiedniej diety, a później dokładniejszych badań. Dla Sarah oznaki przemocy 335 fizycznej były jak coś z koszmaru dziejącego się na innym kontynencie i w innej epoce, ale jeszcze bardziej przerażający był wpływ przemocy na psychikę Doris, która właśnie zasnęła. - Pani doktor... - Sandy, proszę, zwracaj się do mnie po imieniu, dobrze? Przecież jesteśmy u ciebie w domu. Siostra OToole uśmiechnęła się z zakłopotaniem. - Dobrze, Sarah. Martwię się. - Ja też. Martwi mnie jej stan fizyczny i psychiczny. Niepokoją mnie jej „przyjaciele"... - A ja martwię się o Johna - oznajmiła Sandy. Doris dojdzie do siebie, to widać. Sarah Rosen była utalentowanym lekarzem, ale trochę panikarą, jak wielu dobrych internistów. Sarah wyszła z pokoju. Na dole ktoś właśnie zaparzył kawę. Czuła jej zapach i zaczęła schodzić na dół. Sandy poszła za nią. - O niego też się martwię - rzekła lekarka. - To dziwny i interesują cy człowiek. - Nie wyrzucam codziennie gazet, zbieram je i co tydzień wynoszę całą paczkę do kosza. Sprawdziłam kilka starszych wydań. Sarah nalała dwie filiżanki kawy. - Powiedz mi, co ty myślisz - poprosiła. - Sądzę, że on zabija ludzi. - Powiedzenie tego na głos sprawiło jej fizyczny ból. - Chyba masz rację. - Sarah Rosen usiadła i potarła oczy. - Nie miałaś okazji poznać Pam. Była ładniejsza niż Doris i bardzo szczupła, pewnie z powodu nieodpowiedniej diety. Łatwiej było ją wyciągnąć z nar kotyków. Nie była aż tak bardzo poturbowana, przynajmniej nie fizycz nie, ale emocjonalnie ucierpiała wcale nie mniej. Nigdy nie poznaliśmy całej prawdy. Sam twierdzi, że John się dowiedział. Ale nie to jest naj ważniejsze. - Sarah podniosła wzrok i dojrzała w oczach OToole głębo ki ból. - Udało nam się ją ocalić, Sandy. I nagle coś się stało, potem jeszcze coś... John się zmienił. Sandy wyjrzała przez okno. Był kwadrans po siódmej. Ludzie w pidżamach i szlafrokach wychodzili przed domy, by zabrać gazety i butelki z mlekiem. Ci, którzy wcześnie zaczynali pracę, szli już ubrani do samochodów. Taki poranny ruch trwał do wpół do dziewiątej. Odwróciła się. - Nie, nic się nie zmieniło. To zawsze w nim było. Coś... nie wiem, pękło? Wyszło na wierzch? Tak jakby otworzyły się drzwi klatki. Co z niego za człowiek... Pod pewnymi względami przypomina Tima, ale jest w nim też coś, czego nie pojmuję. 336 - Ma jakąś rodzinę? - Nie. Matka i ojciec nie żyją, nie ma rodzeństwa. Miał żonę... - Tak, wiem o tym. A potem była Pam. Sarah pokręciła głową. - Jest taki samotny. - Coś mi mówi, że to dobry człowiek, ale z drugiej strony... - Głos uwiązłjej w gardle. - Moje panieńskie nazwisko brzmi Rabinowicz - odezwała się Sa rah. - Moja rodzina pochodzi z Polski. Nie pamiętam, kiedy wyjechał tata, byłam za mała. Matka umarła, gdy miałam dziewięć lat. Zapalenie otrzewnej. Kiedy miałam osiemnaście lat, wybuchła wojna - ciągnęła. Dla jej pokolenia słowo "wojna" znaczyło ty lko jedno. - Mieliśmy w Pol sce mnóstwo krewnych. Pamiętam, że pisałam do nich. I nagle wszyscy po prostu zniknęli. Wszyscy... Nawet dziś trudno mi uwierzyć, że to praw da. - Przykro mi, Sarah. Nie wiedziałam. - O takich rzeczach raczej się nie opowiada. - Doktor Rosen wzru szyła ramionami. - Ale ludzie coś mi zabrali, a ja nic nie mogłam na to poradzić. Z kuzynką Revą świetnie mi się korespondowało. Podejrze wam, że jązabili, ale nigdy nie dowiedziałam się, kto to zrobił ani gdzie. Wtedy byłam za młoda, żeby to zrozumieć. Bardziej chyba byłam zasko czona. Później poczułam gniew - ale na kogo? Nic nie zrobiłam. Nie mogłam. Czuję pustkę w miejscu, gdzie kiedyś była Reva. Wciąż mam jej zdjęcie, czarno-białą fotografię dziewczynki z warkoczykami. Miała wtedy chyba dwanaście lat. Chciała zostać tancerką. - Sarah podniosła wzrok. - Kelly też czuje taką pustkę. - Ale zemsta... - Tak, zemsta. - Twarz lekarki była wyprana z emocji. — Powinni śmy uważać, że robi coś złego, prawda? Może nawet powinniśmy za dzwonić na policję i donieść na niego. - Nie mogę... to znaczy tak, ale... - Ja też tego nie zrobię, Sandy. Skoro jest złym człowiekiem, to dla czego przyprowadził tu Doris? Ryzykował własne życie. - Ale jest w nim coś przerażającego. - Nie mógł jej tak po prostu zostawić - mówiła Sarah, jakby nie słyszała słów Sandy. - Może to jeden z tych ludzi, którzy uważają, że sami są w stanie wszystko naprawić? Ale na razie musimy mu pomóc. - Co z nią zrobimy? - Sandy zmieniła temat. - Pomożemy jej wrócić do zdrowia, na ile się da. A potem sama zdecyduje. Co jeszcze możemy zrobić? 337 - A co z Johnem? Sarah spojrzała na nią. - Nie widziałam, żeby robił cokolwiek sprzecznego z prawem Aty? Tego dnia trenowali strzelanie. Gruba warstwa chmur dawała pewność, że żaden satelita szpiegowski - amerykański czy radziecki - nie będzie w stanie niczego podejrzeć. W całym kompleksie poustawiano kartonowe cele. Martwe oczy manekinów siedzących w piaskownicy i na huśtawkach wpatrywały się w marines, którzy wyszli z lasu i przechodząc przez symulowaną bramę, strzelali pociskami szkoleniowymi. W ciągu kilku sekund z celów zostały tylko strzępy. Dwa karabiny maszynowe M-60 zasypały gradem kul otwarte drzwi „baraków", które i tak już ucierpiały od działek śmigłowców Huey Cobra. Zespół odbijający ruszył z kolei do „aresztu". Tam w poszczególnych celach umieszczono kolejne dwadzieścia pięć manekinów. Każdy obciążono do około siedemdziesięciu kilogramów - choć nikt nie spodziewa się, że Amerykanie w „Zielonym Nadawcy" będą ważyć aż tyle - i każdego trzeba było wyciągnąć na zewnątrz pod osłoną ognia prowadzoną przez inny zespół. Kelly stał obok kapitana Pete'a Albiego, który podczas tego ćwiczenia został uznany za martwego. Był to jedyny oficer w drużynie, pozostali byli podoficerami. Obserwowali, jak żołnierze ciągną manekiny w stronę symulowanych ładowni śmigłowców. Zamontowano je na przyczepach, które przyjechały o świcie. Kiedy ostatni człowiek znalazł się na pokładzie, Kelly wcisnął stoper. - Pięć sekund krócej niż normalnie, kapitanie. Ci chłopcy są na prawdę nieźli. - Tyle że akcja nie będzie się odbywać w dzień, prawda, Clark? - Albie, podobnie jak Kelly, wiedział, o co chodziło w tej misji. Marines na razie nie mieli pojęcia - przynajmniej nie oficjalnie, bo do tej pory na pewno sporo się już domyślili. Odwrócił się do kapitana. - W porządku. To dopiero trzecia próba. Obaj weszli do baraku. Symulowane cele były w strzępach, a ich liczba była dwukrotnie większa niż największa możliwa liczba strażników w „Zielonym Nadawcy". W myślach odtwarzali atak, sprawdzali, skąd padały strzały. Układ obozu miał swoje wady i zalety. Zgodnie z zasadami zawartymi w jakiejś tajnej instrukcji z bloku wschodniego obóz zupełnie nie pasował do lokalnego terenu. Tak się złożyło, że najlepiej było podejść od strony bramy głównej. Szefowie obozu zgodnie ze stan- 338 dardem robili wszystko, by zapobiec ucieczkom więźniów. Dzięki wzmocnionej straży mogli też odeprzeć atak z zewnątrz. Ale przecież nie spodziewali się go, prawda? Kelly sprawdził w myślach plan ataku. Zwiadowcy marines zostaną zrzuceni na wzgórzu sąsiadującym z „Zielonym Nadawcą". Trzydzieści minut zajmie im dojście do obozu. Granatami M-79 wyeliminują wieżyczki strażników. Dwa uzbrojone śmigłowce Huey Cobra, zwane przez żołnierzy „wężami" z powodu zabójczej elegancji, omiotą baraki i zapewnią dobrą osłonę ogniową. Chociaż komandosi z granatami dadzą sobie radę z wieżami w ciągu pięciu sekund, a potem wrzucą granaty fosforowe do baraków i spalą strażników śmiertelnymi fontannami białego ognia. Tak, poradzą sobie bez „węży", jeśli będzie trzeba. Akcja była niewielka i oszczędnie zaplanowana, ale jakość zespołu w stosunku do wielkości obiektu zapewniała rezerwę na wypadek nieprzewidzianych czynników. To aż za duża siła, pomyślał. Prawie jakby chcieć bombą atomowązniszczyć pojedynczego snajpera. Ale w takich operacjach chodziło o to, żeby nie dać innym szansy zabicia własnych ludzi. Walka wcale nie miała być prowadzona fair. Kelly był przekonany, że wszystko idzie jak po maśle. - A jeśli mają miny? - niepokoił się Albie. - Na własnym terenie? - Kelly pokręcił głową. - Na zdjęciach nic takiego nie widać. Ziemia jest nieruszona. Nie ma też żadnych znaków ostrzegawczych. - Ale przecież ich żołnierze i tak wiedzieliby o minach. - Tuż za drutem kolczastym pasą się kozy, pamięta pan? Albie skinął głową z zakłopotaniem. - Tak, ma pan rację. Pamiętam. - Nie wymyślajmy sobie dodatkowych problemów - powiedział Kel ly. Zamilkł na chwilę, bo uświadomił sobie, że jest niższy rangąniż kapi tan marines, do którego właśnie się zwracał. To powinno być... niedo zwolone? Skoro tak, to dlaczego kapitan słuchał go bez słowa protestu? Dlaczego dla tego doświadczonego oficera był po prostu panem Clar- kiem? - Uda nam się. - Chyba ma pan rację, Clark. A jak się wydostaniecie? - Kiedy tylko pojawią się śmigłowce, pobiję rekord świata w zbie ganiu ze wzgórza na lądowisko. Jakieś dwie minuty. - W ciemności? - dziwił się Albie. Kelly wybuchnął śmiechem. - W ciemności biegam szczególnie szybko, kapitanie. 339 - Wiesz, ile jest komandoskich noży? Z tonu pytania Douglasa porucznik Ryan domyślił się, że to zła wiadomość. - Nie, ale przypuszczam, że zaraz się dowiem. - Zaledwie przed miesiącem do Surplus u Sunny'ego przyszła do stawa: tysiąc noży. Marines chyba mają ich już pod dostatkiem. Teraz nawet harcerze mogą je kupować po cztery dolce dziewięćdziesiąt pięć centów. I nie tylko w Surplus, gdzie indziej też. Nie mam pojęcia, ile ich może być. - Ja też nie wiem - przyznał Ryan. Komandoski nóż był bardzo duży i nieporęczny. Rzezimieszki nosiły mniejsze, sprężynowe. Jednak coraz częściej na ulicach pojawiali się bandyci uzbrojeni w broń palną. Żaden nie chciał otwarcie przyznać, że znów zabrnęli w ślepy zaułek, choć zapowiadało się, że mają aż nadto dowodów. Ryan spojrzał w otwartą teczkę zawierającą około dwudziestu fotografii z laboratorium kryminalistyki. Niemal na pewno była tam również kobieta. Ofiara morderstwa - zapewne też bandzior, ale oficjalnie nadal ofiara - została zidentyfikowana niemal na podstawie dokumentów w portfelu, ale pod adresem podanym w prawie jazdy znajdował się pusty budynek. Liczne mandaty wystawione na jego nazwisko były płacone w terminie i gotówką. Richard Farmer miał do czynienia z policją, ale nie było to nic na tyle poważnego, by poddano go formalnemu przesłuchaniu. Próba odnalezienia rodziny nic nie dała. Ojciec nie żył od dawna, a matka była przekonana, że syn jest komiwojażerem. Ale ktoś przeciął mu serce nożem bojowym - tak szybko i dokładnie, że nie zdążył nawet dotknąć pistoletu, który miał za paskiem. Pobrano odciski palców Farmera, lecz chyba tylko po to, by założyć nową kartę w ewidencji. Centralny komputer FBI niczego nie znalazł. Niczego nie było też w archiwach miejscowej policji. I choć odciski miały być jeszcze porównane z dużym zbiorem niezidentyfikowanych linii papilarnych, Ryan i Douglas nie spodziewali się zbyt wiele. Ślady znalezione w sypialni przyniosły trzy komplety danych identyfikujących Farmera: ślady na szybach i próbki nasienia zawierały krew odpowiadającąjego grupie krwi - 0. Kolejne ślady zawierały krew z grupy AB, może zabójcy albo kogoś, do kogo mógł należeć, ale nie musiał, volkswagen garbus. Z tego, co ustalili, zabójca mógł sobie pozwolić na szybki numerek z kobietą- chyba że w grę wchodził stosunek homoseksualny, wtedy kobiety zapewne w ogóle nie było. Znaleziono też wiele odcisków palców. Jedne należały do kobiety (sądząc po rozmiarach), a jedne do mężczyzny (to też było przypuszczenie). Były jednak bardzo niewyraźne. Ekipa kryminologów zaczęła w koń- 340 cu sprawdzać samochód zaparkowany przed domem, ale palące sierpniOwe słońce rozgrzało auto w środku tak bardzo, że z odcisków zostało tylko kilka wypalonych plam. Nie można więc było ustalić, czy należą do właściciela wozu, niejakiego Williama Petera Graysona. W nowym Krajowym Centrum Informacji Komputerowej FBI nie znaleziono niczego na temat Graysona ani Farmera. Zespół antynarkotykowy Marka Charona także nie miał żadnych wiadomości na ich temat. Nie chodziło nawet o to, że znów wrócili do etapu pierwszego. Raczej o to, że etap siedemnasty prowadził donikąd. Ale tak czasem tak bywało w wydziale zabójstw. Kryminologia zdołała sporo wyjaśnić. Udało się odtworzyć wzór podeszwy popularnego obuwia sportowego; dzięki śladom zostawionym na chodniku z piaskowca. Buty były zupełnie nowe, to pomogło. Wiedzieli, jakim mniej więcej krokiem poruszał się zabójca. Z tego dało się wywnioskować, że ma jakieś metr osiemdziesiąt do metra dziewięćdziesięciu wzrostu. Virginia Charles oceniła, że jest niższy, ale tę niezgodność odrzucili. Wiedzieli, że jest rasy białej. Wiedzieli, że musi być silny. Wiedzieli, że albo miał wielkie szczęście, albo ogromne doświadczenie w obchodzeniu się ze wszelkiego rodzaju bronią. Wiedzieli, że przeszedł co najmniej podstawowe szkolenie w walce wręcz. Wiedzieli też, że przebiera się za włóczęgę. Wszystko to razem niewiele dawało. Prawie połowa mężczyzn pasowała do tego przedziału wzrostu. Znacznie więcej niż połowa mężczyzn w Baltimore miała białą skórę. W Stanach były miliony weteranów wojennych, wielu służyło kiedyś w elitarnych jednostkach. W promieniu trzydziestu kilometrów znalazłoby się pewnie trzydzieści tysięcy mężczyzn, którzy pasują do opisu i mają podobne umiejętności. Czy sprawca sam parał się handlem narkotykami? Czy był złodziejem? Czy, jak sugerował Farber, wykonywał jakąś misję? Ryan skłaniał się ku tej ostatniej możliwości, ale nie mógł sobie pozwolić na ignorowanie dwóch pozostałych. Psychiatrzy i detektywi nie zawsze mieli rację. Najbardziej misterne teorie często waliły się w gruzy z powodu jednego niepasującego faktu. Cholera Nie, powiedział do siebie, mają do czynienia z kimś, o kim mówił Farber. To nie jest przestępca. To jest zabójca, a to coś zupełnie innego. - Brakuje nam tylko jednego - powiedział cicho Douglas. - Tylko jednego - powtórzył Ryan. Sam nie bardzo wiedział, co to jest. Ta przełomowa jedna rzecz to mogło być nazwisko, adres, rysopis, numer rejestracyjny samochodu albo osoba, która coś wie. Zawsze było to samo, choć za każdym razem nieco inaczej. Dla detektywa ta ostatnia rzecz była jak brakujący fragment puzzle' a, który pozwalał zobaczyć pełen 341 obraz. Dla przestępcy ten kawałek jest jak cegła, której wyjęcie sprawia że mur się zawala. Ten fragment na pewno gdzieś czekał, Ryan był tego pewien. Musiał gdzieś istnieć, mimo że zabójca był inteligentny, nawet bardzo inteligentny. Gdyby zabił tylko jedną osobę, pewnie nigdy by go nie odnaleziono, ale on nie zadowolił się jedną osobą, prawda? Nie powodowały nim motywy finansowe. To była część procesu, a każdy jego etap wiązał się z ogromnymi zagrożeniami. I przez to właśnie wpadnie. Detektyw był tego pewien. Zabójca jest wprawdzie inteligentny, ale trudności zaczną się piętrzyć i w końcu cały układ się rozpadnie. A może już się rozpadł, spekulował Ryan. - Dwa tygodnie - powiedział Maxwell. - Tak szybko? - James Greer pochylił się i oparł łokcie o kolana. - Dutch, to naprawdę szybko. - Uważasz, że powinniśmy się grzebać? - zapytał Podulski. - Do diabła, Cas, powiedziałem tylko, że to szybko. Nie mówię, że to źle. Jeszcze dwa tygodnie na szkolenie, a potem tydzień na podróż i organizację na miejscu? - zapytał Greer i w odpowiedzi ujrzał potaku jące kiwnięcie. - A pogoda? - Nad tym czynnikiem nie panujemy - przyznał Maxwell. - Ale pogoda działa w obie strony. Utrudnia latanie, ale też pracę radarom i obro nie przeciwlotniczej. - Jak, u diabła, udało się wam to tak przyspieszyć? - pytał Greer z niedowierzaniem i podziwem zarazem. - Są sposoby, James. W końcu jesteśmy admirałami, nie? Wydaje my rozkazy i zgadnij, co się dzieje? Okręty naprawdę ruszają. - Więc okienko otworzy się za dwadzieścia jeden dni? - Zgadza się. Cas leci jutro na pokład „Constellation". Zaczynamy instruować ludzi od wsparcia powietrznego. Załoga „Newport News'" jest już poinformowana, przynajmniej częściowo. Na razie wiedzą, że będą szukać na wybrzeżu baterii działek AAA. Nasz okręt dowództwa już pły nie przez ocean. Nie wiedzą nic poza tym, że mają się spotkać z TF-77. - Będę się musiał sporo naopowiadać - potwierdził Cas z uśmie chem. - Załogi śmigłowców? - Trenują w Coronado. Dziś wieczorem przylatują do Quantico. Tak naprawdę to standardowe działania. Taktyka jest prosta. A co mówi ten twój „Clark"? - Teraz jest mój? - zdziwił się Greer. - Mówi, że na razie wszystko idzie jak w zegarku. Podobało ci się. jak cię zabił? 342 - Powiedział ci? - zachichotał Maxwell. - James, po tym, co zrobił z Sonnym, wiedziałem, że to niezły chłopak, ale zupełnie inne wrażenie powstaje, kiedy widzi się to na własne oczy. A właściwie ani się nie widzi, ani nie słyszy. Kazał się zamknąć Marty'emu Youngowi, a to nie byle co. Wielu marines wpadło w zakłopotanie. - Powiedzcie mi teraz, jaki jest plan zatwierdzania misji - odezwał się Greer. Spoważniał. Zawsze był przekonany, że ta operacja ma szansę powodzenia. Obserwowanie tego, jak się rozwija, pozwalało nauczyć się wielu rzeczy, które przydadzą mu się w CIA. Teraz uwierzył, że „Zielo ny Bukszpan" może się powieść, jeśli dostaną na nią zgodę. - Jesteś pewien, że Ritter nie zostawi nas na lodzie? - Nie sądzę. Tak naprawdę to jeden z naszych. - Nie zrobi tego, ale wszystko musi grać - odezwał się Podulski. - Będzie chciał zobaczyć próbę - ostrzegł Greer. - Zanim go popro sicie, żeby nadstawił głowę, musi być przekonany, że to się może udać. - Słusznie. Jutro wieczorem robimy próbę generalnąz ostrą amuni cją. - Przyjedziemy, Dutch - obiecał Greer. Drużyna mieszkała w starych koszarach wzniesionych dla co najmniej sześćdziesięciu osób, więc miejsca było dość dla wszystkich. Nikt nie musiał zajmować górnej pryczy. Kelly miał dla siebie oddzielne pomieszczenie obok, kantorek zbudowany dla sierżanta kompanii. Postanowił przeprowadzić się tu z jachtu. Nie można należeć do drużyny, całkiem się od niej separując. Od czasu przyjazdu do Quantico mieli pierwszą wolną noc. Jakaś dobra dusza zorganizowała trzy skrzynki piwa. Wypadało dokładnie po trzy puszki na głowę, bo jeden z komandosów pił tylko dr peppera. Starszy sierżant lrvin pilnował, żeby nikt nie wypił więcej, niż mu się należało. - Clark - zapytał jeden ze szturmowców. - Co to za akcja? To nie fair, pomyślał Kelly. Nie powinni kazać im trenować, nie mówiąc, po co to wszystko. Przygotowywali się na niebezpieczeństwo bez świadomości, dlaczego mają ryzykować życie i przyszłość. To nie w porządku, ale też i normalność. Popatrzył komandosowi prosto w oczy. - Nie mogę wam powiedzieć, kapralu. Mogę tylko zdradzić, że to coś, z czego będziecie diabelnie dumni. Macie na to moje słowo, żołnierzu. Dwudziestojednoletni kapral, najmłodszy członek grupy, nie oczekiwał odpowiedzi, ale musiał zapytać. Odpowiedź przyjął, salutując puszką z piwem. 343 - Znam ten tatuaż - odezwał się starszy komandos. Kelly uśmiechnął się, dopijając drugą puszkę piwa. - A, to. Którejś nocy urżnąłem się i chyba mnie z kimś pomylono. - Podobno foki słyną z tego, że potrafią nieźle balansować piłką na nosie - odezwał się jeden z sierżantów i beknął. - Pod warunkiem że to nie piłka do metalu - odparował Kelly. - Dobre! - Sierżant rzucił Kelly'emu kolejne piwo. - Clark! - Irvin przywołał go do drzwi. Na zewnątrz było równie parno jak w środku. Między długimi igłami sosen przemykała się lekka bryza, a w powietrzu słychać było tylko trzepot skrzydeł nietoperzy uga niających się za owadami. - O co chodzi? - zapytał Kelly i pociągnął długi łyk. - To ja pytam, o co chodzi, Clark - odparł żartobliwie Irvin. Ale szybko spoważniał. - Znam cię. - Tak? - Trzecia grupa do zadań specjalnych. Moja drużyna osłaniała was w operacji „Gronostajowy Płaszcz". Jak na podoficera daleko zaszedłeś - zauważył Irvin. - Nie rozpowiadaj tego, ale zanim odszedłem, awansowali mnie. Czy ktoś jeszcze o tym wie? Irvin zaśmiał się. - Nie. Podejrzewam, że kapitan Albie natychmiast przyleciałby tu z knajpy, a generał Young wpadłby w szał. To zostanie tylko między nami, Clark - zapewnił. Zamierzał dochować tajemnicy, ale na razie warunko wo. - Przyjazd tutaj to nie był mój pomysł. Na admirałach chyba nie trudno zrobić wrażenie. - Na mnie trudniej, Clark. Przez ten twój pieprzony gumowy scyzo ryk prawie dostałem zawału serca. Nie pamiętam twojego nazwiska, tego prawdziwego, ale mówili na ciebie Wąż, prawda? Brałeś udział w „Sztucz nym Kwiecie". - To była moja najlepsza operacja - podkreślił Kelly. - Moja drużyna też cię wtedy wspierała. Cholerny śmigłowiec zdechł, - trzy metry nad ziemią silnik po prostu zgasł. Dlatego nie przylecieli śmy. Najbliżej poza nami była Pierwsza Jednostka Kawalerii. Dlatego tyle to trwało. Kelly odwrócił się. Twarz Irvina była ciemna jak noc. - Nie wiedziałem. Starszy sierżant wzruszył ramionami w ciemności. 344 - Widziałem zdjęcia z tego, co tam się działo. Kapitan mówił, że zachowałeś się jak kretyn, łamiąc reguły w ten sposób. Ale to była nasza vina. Powinniśmy tam być dwadzieścia minut po twoim wezwaniu. Gdybyśmy zdążyli, może jedna lub dwie z tych dziewczynek by przeżyły. Ale nie przylecieliśmy przez uszkodzoną uszczelkę. Pękł po prostu cholerny kawałek gumy. Kelly westchnął. Takie wypadki decydowały czasem o losach narodów. - Mogło być gorzej, uszczelka mogła puścić na dużej wysokości i wtedy dopiero bylibyście w szambie. - Pewnie. Ale to durne, żeby dziecko zginęło przez coś takiego, nie? - Irvin przerwał i wpatrywał się w ciemną ścianę sosen. Ludzie z jego branży wciąż nasłuchiwali i patrzyli. - Rozumiem, dlaczego to zrobiłeś. Chcę, żebyś to wiedział. Sam bym pewnie postąpił tak samo. Może nie zrobiłbym tego tak dobrze jak ty, ale na pewno bym spróbował i nie pozwoliłbym temu skurwielowi przeżyć, niezależnie od rozkazów. - Dzięki, sierżancie - odparł cicho Kelly, wracając do żołnierskiego języka. - To Song Tay, prawda? - odezwał się Irvin, wiedząc, że teraz usły szy odpowiedź. - Mniej więcej. Wkrótce powinni was poinformować. - Musisz mi powiedzieć więcej, Clark. Mam pod opieką paru mari- nes. - Makieta jest świetna. Pasuje idealnie. Przecież ja też z wami jadę, pamiętasz? - Mów dalej - polecił delikatnie Irvin. - Pomogłem zaplanować atak. Z odpowiednimi ludźmi jesteśmy w stanie to zrobić. Masz tu niezłych chłopaków. Nie będę ci pieprzył, że to łatwizna, ale nie jest to też takie trudne. Robiłem już gorsze rzeczy. Ty również. Szkolenie idzie dobrze. Wszystko jest na dobrej drodze, na- prawdę. - Jesteś pewien, że warto? To pytanie miało tak głębokie znaczenie, że niewielu by je zrozumiało- Irvin dwa razy był na linii frontu i choć Kelly nie widział jego kolekcji medali, był przekonany, że starszy sierżant z niejednego pieca jadł chleb. Teraz Irvin patrzył na przygotowania do akcji, która mogła unicestwić jego oddział marines. Żołnierze umierali za jakieś wzgórza, które oddawano natychmiast po zwycięstwie i zebraniu ofiar. Pół roku później Powracano, by robić to samo. Zawodowy żołnierz nie znosił powtórzeń. 345 Choć w czasie szkoleń to właśnie robiono - raz za razem „atakowano" to samo miejsce - w prawdziwej wojnie powinno się toczyć bitwę tylko raz o dany teren. W ten sposób można się było przekonać, jak postępują działania. Przed wyszukaniem nowego celu można było spojrzeć wstecz i ocenić, jak daleko się dotarło i jakie są szansę na zwycięstwo, dzięki temu, czego człowiek nauczył się w poprzednich walkach. Ale kiedy patrzyło się po raz trzeci, jak żołnierze umierają za ten sam skrawek zie- mi, wiadomo było, jak to się wszystko skończy. Kraj nadal wysyłał żoł. nierzy i kazał im ryzykować życie za kawałek ziemi i tak już skąpany w amerykańskiej krwi. Irvin nie chciał wracać po raz trzeci na front. Nie chodziło o odwagę, poświęcenie czy miłość do ojczyzny. Miał po prostu świadomość, że jego życie jest zbyt cenne, by ryzykować je za nic. Przy sięgał bronić kraju, miał więc prawo poprosić o coś w zamian - o praw dziwą misję, w której można walczyć, nie jakąś abstrakcję, ale coś praw dziwego. Mimo wszystko Irvin miał poczucie winy, czuł, że opuściła go wiara, że zdradził motto marines: Semper Fidelis - zawsze wierni. Po czucie winy zmusiło go do zgłoszenia się na ochotnika na jeszcze jedną misję, mimo że miał wątpliwości i pytania. Niczym mąż, który wciąż kocha żonę, choć przespała się z innym, Irvin nie mógł przestać kochać, nie mógł przestać się przejmować, był gotów przyjąć na siebie winę, do której nie chcieli przyznać się inni. - Sierżancie, nie mogę ci tego powiedzieć, ale i tak powiem. Rusza my na obóz jeniecki. Rozumiesz? Irvin skinął głową. - To nie wszystko. Musi być coś jeszcze. - To nie jest zwykły obóz. Ci faceci oficjalnie nie żyją. - Kelly ści snął puszkę. - Widziałem zdjęcia. Jednego z nich zidentyfikowaliśmy na sto procent. - Pułkownik lotnictwa. Wietnamcy powiedzieli, że zgi nął w akcji. Jesteśmy pewni, że ci faceci nigdy nie wrócą do domu. jeśli ich nie wyrwiemy. Człowieku, ja też nie mam ochoty tam wracać. Je stem przerażony. Tak, jestem dobry w te klocki, naprawdę dobry. Niezłe szkolenie, może mam do tego jakąś smykałkę. - Kelly wzruszył ramio nami i nie chciał mówić dalej. - Ale każdy w końcu ma dosyć. - Irvin podał mu kolejne piwo. - Myślałem, że każdemu przysługuje po trzy puszki? - Jestem metodystą. W ogóle nie powinienem pić - roześmiał się Irvin. - Ludzie nas lubią, Clark. - Cholerne z nas sukinsyny, nie? W tym obozie są Rosjanie, pewnie przesłuchująnaszych. Wszyscy jeńcy to wysocy oficerowie i oficjalnie nie żyją. Prawdopodobnie dają im niezły wycisk, żeby wyciągnąć z nich wszyst- 346 ko, co wiedzą. Wiemy, że tam są, i jeśli nic nie zrobimy... to co z nas za ludzie - Kelly przerwał. Nagle poczuł potrzebę posunięcia się krok dalej, powiedzenia, co jeszcze robił, bo znalazł kogoś, kto by go zrozumiał. Mimo całej tej obsesji zemsty za Pam coraz ciężej mu było na duszy. - Dziękuję, Clark. Pieska misja - starszy sierżant Paul Irvin oznaj- mił to drzewom i nietoperzom. - I to ty pierwszy wchodzisz i ostatni gasisz światło? - Pracowałem już sam. Rozdział 23 ALTRUIZM - Gdzie jestem? - zapytała Doris Brown, ledwo artykułując słowa. - Jesteś u mnie w domu - odparła Sandy. Siedziała w kącie sypialni. Wyłączyła lampkę nocną i odłożyła książkę, którą czytała od kilku godzin. - Jak się tu znalazłam? - Przyprowadził cię przyjaciel. Jestem pielęgniarką. Lekarz jest na dole, przygotowuje śniadanie. Jak się czujesz? - Okropnie. - Zamknęła oczy. - Moja głowa... - To normalne, ale wiem, że to boli. - Sandy wstała i podeszła do łóżka. Położyła rękę na czole dziewczyny. Nie miała gorączki, to dobrze. Następnie zbadała jej tętno. Silne, regularne, choć odrobinę za szybkie. Sądząc po tym, jak mocno Doris zacisnęła oczy, Sandy wnioskowała, że efekt uboczny nadmiaru barbituranów musiał być okropny, ale to także mieściło się w normie. Dziewczyna cuchnęła od potu i wymiocin. Pró bowali ją myć, ale nie dało się jej utrzymać w czystości, zresztą to nie było aż tak istotne w porównaniu z innymi problemami. Choć teraz nale żało się tym zająć. Skóra Doris była obwisła i pofałdowana, jakby osoba w środku skurczyła się. Od kiedy tu przybyła, musiała stracić pięć do siedmiu kilogramów. Nie byłoby to takie złe, ale była tak słaba, że nie zauważyła nawet więzów krępujących jej nogi, stopy i brzuch. - Ile? - Prawie tydzień. - Sandy wzięła gąbkę i wytarła jej twarz. -Nieźle nas wystraszyłaś. - Było to mało powiedziane. Aż siedem razy miała drgawki. Za drugim razem i lekarka, i pielęgniarka niemal wpadły w pa- nikę. Jednak siódmy atak -już znacznie słabszy - wydarzył się ponad Osiemnaście godzin temu i wszystko wskazywało na to, że stan pacjentki 347 się stabilizuje. Na szczęście ten etap rekonwalescencji mieli już za sobą. Sandy podała Doris wody. - Dziękuję - powiedziała Doris cicho. - A gdzie Billy i Rick? - Nie wiem, co to za jedni - odparła Sandy. I właściwie nie skłama ła. Czytała artykuły w lokalnej prasie, ale zawsze pomijała nazwiska. Wmawiała sobie, że nie musi wiedzieć. Była to pożyteczna wewnętrzna obrona przed tak mieszanymi uczuciami, że gdyby nawet miała czas, żeby wszystko przemyśleć, na pewno na koniec byłaby jeszcze bardziej rozdarta. Nie czas na suche fakty. Przekonała ją do tego Sarah. Trzeba spojrzeć na kształt wydarzeń, a nie na ich istotę. - Czy to ci, którzy cię skrzywdzili? Doris leżała nago. Miała na sobie tylko taśmy, którymi była przywiązana, i dużą pieluchę, jaką zakładano dorosłym pacjentom niepanującym nad swoim ciałem. Łatwiej było w ten sposób utrzymać ją w czystości. Koszmarne ślady na piersiach i tułowiu już zaczęły niknąć. Okropne plamy w odcieniach niebieskiego, czarnego i fioletu zmieniły się teraz w bardziej rozmyte fragmenty żółci przemieszanej z brązem. To organizm próbował sam się naprawić. Jest młoda, pomyślała Sandy, dojdzie do siebie. Będzie w stanie się wykurować i wewnętrznie, i zewnętrznie. Jej infekcje już ustępowały pod naporem masy antybiotyków. Gorączka minęła, a organizm mógł się zająć bardziej przyziemnymi sprawami, takimi jak naprawa ciała. Doris odwróciła głowę i otworzyła oczy. - Dlaczego to dla mnie robisz? Na to pytanie łatwo było odpowiedzieć. - Jestem pielęgniarką, nazywam się Brown. Opieka nad chorymi to mój zawód. - Billy i Rick - powtórzyła i znów wróciły wspomnienia. Pamięć Doris była zmienna i poszatkowana, pamiętała głównie ból. - Nie ma ich tutaj - zapewniła ją OToole. Zawahała się przed ko lejnymi słowami, ale ku swemu zdziwieniu powiedziała: - Nie sądzę, żeby kiedykolwiek mogli ci już zaszkodzić. - Sandy dostrzegła w oczach pacjentki zrozumienie. To dodało jej odwagi. - Muszę do toalety. Proszę... - Doris zaczęła się poruszać i wtedy zauważyła więzy. - Zaczekaj chwilę. - Sandy odwiązała ją. - Myślisz, że uda ci się stanąć? - Spróbuję -jęknęła Doris. Podniosła się lekko, ale ciało ją zawio dło. Sandy pomogła jej usiąść, ale głowa Doris ledwo trzymała się szyi. Postawienie jej na nogi było jeszcze trudniejsze, ale do łazienki nie było 348 daleko, a zachowanie godności było dla pacjentki warte wysiłku. Sandy usadziła jąna sedesie i trzymała za rękę. Zmoczyła wodą ręcznik i otarła Doris twarz. - To duży krok naprzód - zauważyła Sarah Rosen, która stanęła w drzwiach łazienki. Sandy odwróciła się i uśmiechem skwitowała stan zdrowia pacjentki. Lekarka wraz z pielęgniarką założyły Doris szlafrok i przyprowadziły jąz powrotem do sypialni. Sandy zmieniła pościel, a Sarah podała pacjentce kubek herbaty. - Wyglądasz dziś znacznie lepiej - powiedziała, patrząc, jak dziew czyna pije. - Czuję się koszmarnie. - Nie szkodzi. Zanim ci się polepszy, musi trochę boleć. Wczoraj w ogóle mało czułaś. Zjesz tosta? - Jestem taka głodna. - To kolejny dobry znak - zauważyła Sandy. W oczach Doris malo wało się takie cierpienie, że lekarka i pielęgniarka niemal czuły ból, jaki musiał rozsadzać jej czaszkę. Dziś można go było uśmierzać jedynie workiem lodu. Przez cały tydzień starały się oczyścić jej organizm z nad miaru leków i nie należało dodawać już nowych. - Oprzyj tu głowę. Doris wykonała polecenie. Oparła głowę o miękki fotel, który Sandy kupiła kiedyś na wyprzedaży. Oczy miała zamknięte, a kończyny tak słabe, że nawet nie podnosiła rąk. Sarah podawała jej tost po kawałku. Pielęgniarka wzięła szczotkę i zajęła się włosami pacjentki. Były brudne, należało je umyć, ale pomyślała, że przynajmniej spróbuje je ułożyć. Pacjenci bardzo zwracali uwagę na swój wygląd. Sandy wiedziała, że to dla nich ważne. Była zaskoczona, kiedy w chwilę potem, jak zaczęła czesanie, Doris zaczęła drżeć. - Czy ja jeszcze żyję? - spytała z przerażeniem w głosie. - Oczywiście, że tak - odparła Sarah. Zmierzyła ciśnienie pacjent ce. - Sto dwadzieścia dwa na siedemdziesiąt osiem. - Doskonale! - ucieszyła się Sandy. To był najlepszy wynik w tym tygodniu. - Pam... - Co takiego? - zapytała Sarah. Doris odczekała chwilę, nim zaczęła mówić dalej. Nadal zastanawiała się, czy jeszcze żyje, a jeśli nie, to do jakiej części wieczności trafiła? - Włosy... Kiedy umarła... Czesałam jej włosy. O Boże, pomyślała Sarah. Sam odczytał jej tę część raportu patologa w skupieniu popijając drinka w ich domu w Green Spring Valley. Nie 349 mówił nic więcej. Nie trzeba było. Wystarczyło zdjęcie na pierwszej stronie gazety. Doktor Rosen dotknęła twarzy pacjentki najdelikatniej. jak umiała. - Doris, kto zabił Pam? - Myślała, że będzie w stanie zadać to pytanie tak, żeby nie zwiększać bólu pacjentki. Myliła się. - Rick i Billy, i Burt, i Henry... zabili ją.... patrzyli... - Dziewczyna zaczęła płakać, a szloch tylko zwiększył fale bólu w jej głowie. Sarah zatrzymała rękę z kawałkiem tosta. Pacjentka mogła dostać nudności. - Kazali ci patrzeć? - Tak... - Nie myślmy teraz o tym. - Gładząc policzek Doris, Sarah zaczęła drżeć, jakby otarła się o śmierć. - No proszę! - odezwała się radośnie Sandy, licząc, że oderwie ją od tych myśli. - Teraz jest znacznie lepiej. - Jestem zmęczona. - W porządku, przeniesiemy cię z powrotem do łóżka, kochanie. - Obie kobiety pomogły jej wstać. Sandy zostawiła Doris w szlafroku i po łożyła jej na czole torebkę z lodem. Doris niemal natychmiast zasnęła. - Śniadanie już gotowe - powiedziała Sarah do pielęgniarki. -Nie musisz jej wiązać. - Czesała jej włosy? O co chodzi? - zapytała Sandy, kiedy schodzi ły na dół. - Nie czytałam raportu... - Sarah, widziałam to zdjęcie, widziałam, co zrobili... Pam, tak mia ła na imię? - Sandy była zbyt zmęczona, by wszystko spamiętać. - Tak. Też była moją pacjentką- potwierdziła doktor Rosen. - Sam mówił, że to wyglądało strasznie. Ale o dziwo, ktoś po śmierci uczesał jej włosy, tak mi powiedział. Zrobiła to chyba Doris. - Rozumiem. - Sandy otworzyła lodówkę i wyjęła mleko do poran nej kawy. - A ja nie - odparła gniewnie doktor Rosen. - Nie rozumiem, jak ludzie mogą coś takiego robić. Jeszcze kilka miesięcy i Doris by nie żyła. I tak niewiele brakowało... - Dziwię się, że nie przyjęłaś jej do szpitala pod jakimś lipnym na zwiskiem - odezwała się Sandy. - Po tym, co się stało z Pam, nie chciałam ryzykować... W ten spo- sób... O'Toole skinęła głową. - W ten sposób narazilibyśmy Johna na niebezpieczeństwo. Tak rozumiem. 350 - Hmm? - Zabili jej przyjaciółkę i kazali jej na to patrzeć... To, co jej robili... Dla nich była po prostu rzeczą!... Billy i Rick - powiedziała Sandy na głos, nie do końca zdając sobie z tego sprawę. - Burt i Henry - poprawiła ją Sarah. - Tamci dwaj już nikogo nie skrzywdzą. Kobiety spojrzały na siebie. Obie myślały o tym samym, choć obie były przerażone tym, co myślą, a już na pewno nie były w stanie tego zrozumieć. - I bardzo dobrze. - Przetrzepaliśmy wszystkich włóczęgów na zachód od Charles Street - oznajmił Douglas porucznikowi. - Jeden policjant został dra śnięty, ale niegroźnie. Pijaczka czeka za to długi okres abstynencji w Jes- sup. Kilku funkcjonariuszy musiało oczyścić się z pawia- dodał z uśmie chem. - Ale nadal nic nie mamy. Nie ma go tam, Em. Od tygodnia nie mamy nic nowego. I to była prawda. Po mieście już rozeszła się wieść, stało się to i tak zaskakująco wolno, ale było nieuchronne. Rzezimieszki z ulicy byli teraz niemal paranoicznie ostrożni. Może z tego właśnie powodu od tygodnia żaden z nich nie stracił życia. - Ale on nadal gdzieś tam jest, Tom. - Może i tak, ale nic nie robi. - W takim razie załatwił tylko Farmera i Graysona - zauważył Ryan, patrząc na sierżanta. - Nie wierzysz w to. - Nie, nie wierzę. Ale gdybyś mnie zapytał dlaczego, nie potrafił bym tego wyjaśnić. - Byłoby łatwiej, gdyby Charon mógł nam coś powiedzieć. Jest nie- zły w łapaniu ludzi. Pamiętasz, jak przyskrzynił tych kolesi razem ze strażą przybrzeżną? Ryan skinął głową. - To była niezła akcja. Ale ostatnio jakby stracił zęby. - My też, Em - rzucił sierżant Douglas. - Wiemy o tym facecie tyl ko tyle, że jest silny, nosi nowe buty sportowe i jest biały. Nie znamy wieku, wagi, wzrostu, motywów, nie wiemy, jakim samochodem jeździ. - Motyw. Wiemy, że coś go wkurzyło. Wiemy, że nieźle mu idzie Zabijanie. Wiemy, że jest bezwzględny na tyle, że jest w stanie zabić nawet po to, by zatrzeć ślady... I jest cierpliwy. - Ryan oparł się wygod- nieJ - Cierpliwy na tyle, żeby wziąć sobie wolne? 351 Tom Douglas miał bardziej niepokojące myśli. - Albo na tyle sprytny, żeby zmienić taktykę. To było denerwujące przypuszczenie. Ryan zaczął się nad tym zastanawiać. A jeśli widział poszukiwania wśród pijaczków? Jeśli doszedł do wniosku, że dalej nie da się tego robić w ten sposób i zaczął robić coś innego? A może wyciągnął jakieś informacje od Williama Graysona i te informacje zaprowadziły go w innym kierunku, być może w ogóle poza miasto? A jeśli nigdy się tego nie dowiedzą, jeśli tych spraw nie uda się zamknąć? Dla Ryana byłaby to zawodowa hańba. Nie znosił niedokończonych spraw, ale musiał to brać pod uwagę. Mimo dziesiątków rozmów z ludźmi nie udało się uzyskać nic ponad zeznania Virginii Charles, ale ona przeżyła taki wstrząs, że w zeznania trudno uwierzyć. Zaprzeczały też tym nielicznym dowodom kryminalistycznym, które udało się zebrać. Podejrzany musiał być wyższy, niż jej się wydawało, musiał być młodszy i na pewno był silny. Nie był wcale pijaczkiem, po prostu przebrał się za włóczęgę. Takich ludzi po prostu nie było widać. Jak opisać takiego samotnika? - Niewidzialny człowiek - odezwał się Ryan cicho. W końcu miał kryptonim dla tej sprawy. - Powinien był zabić panią Charles. Wiesz, z kim mamy do czynienia? Douglas prychnął. - Z kimś, kogo nie chciałbym spotkać sam na sam. - Trzy grupy mają zniszczyć Moskwę? - Tak, czemu nie? - odparł Zacharias. - W końcu to wasze politycz ne centrum dowodzenia, prawda? Ogromny ośrodek łączności i nawet jeśli uda wam się ewakuować Politbiuro, wciąż można zniszczyć sporą część wojskowego i politycznego dowództwa... - Mamy sposoby, by ukryć naszych najważniejszych przywódców - zaprotestował z narodową dumą Griszanow. - Jasne - odparł Robin, niemal się uśmiechając. Griszanow to za uważył. Z jednej strony czuł się dotknięty, ale z drugiej cieszył się, że pułkownik zachowuje się teraz w jego obecności swobodniej. - Kota my też mamy takie sposoby. Mamy naprawdę luksusowy schron w Wir ginii Zachodniej, w którym można schować cały Kongres i jeszcze tro chę ludzi. Pierwsza eskadra śmigłowców w bazie Andrews jest cały czas pod parą i ma za zadanie wyciągnąć VIP-ów z niebezpieczeństwa, ale wiesz co? Te cholerne śmigłowce nie mogą przelecieć bez tankowania do schronu i z powrotem. Nikt o tym nie pomyślał, kiedy wybierano miejsce na schron, bo to była decyzja polityczna. I wiesz co? Nigdy nie 352 przetestowaliśmy tego systemu ewakuacyjnego. A wy sprawdzaliście wasz? Griszanow usiadł na podłodze obok Zachariasa. Oparł się o brudną betonową ścianę, spojrzał w podłogę i pokręcił głową. Dowiedział się kolejnych rzeczy od Amerykanina. - Rozumiesz, dlaczego nie wszczynamy wojen? Jesteśmy podobni! Nie, Robin, nie testowaliśmy nigdy tego systemu, nigdy nie próbowali śmy ewakuować Moskwy, nie pamiętam tego od czasów, kiedy jako dziec ko bawiłem się na śniegu. Nasz schron mieści się w Żiguli. Jest wielki, z kamienia. Nie przypomina góry, raczej... bańkę. Brakuje mi odpowied niego słowa. To wielki kamienny cylinder wychodzący ze środka ziemi. - Monolit? Tak jak Kamienna Góra w Georgii? Griszanow przytaknął. W końcu nic nie ryzykował, wyjawiając tajemnice temu człowiekowi, czyż nie? - Geologowie twierdzą, że jest diabelnie mocny. Wwierciliśmy się w niego jeszcze w latach pięćdziesiątych. Byłem tam dwa razy. Pomaga łem przy tworzeniu biura obrony przeciwlotniczej, kiedy budowali to wszystko. Liczymy na to - mówię prawdę, Robin - liczymy, że uda się dowieźć tam naszych ludzi pociągiem. - Wiemy o tym. Wiemy o tym schronie. Więc to tylko kwestia tego, ile bomb zrzucisz. - Amerykanin miał w organizmie sto gramów wódki. -Chińczycy też pewnie wiedzą. Ale i oni polecieliby na Moskwę, zwłasz cza gdyby chodziło o atak z zaskoczenia. - Trzy grupy? - Ja bym tak postąpił. - Robin przytrzymywał stopami mapę lotni czą południowo-wschodniej części Związku Radzieckiego. - Trzy kie runki, z tych trzech baz. Po trzy samoloty w każdej drużynie. Dwa bom bowce, jeden myśliwiec obronny. Myśliwiec leci przodem. Wszystkie trzy grupy lecą w jednej linii, rozstawione szeroko, mniej więcej tak. - Wyznaczył na mapie prawdopodobne kursy. - Tu zaczyna się schodze nie do ataku, wlatują w te doliny, a kiedy już lecą nad równinami... - Nad stepami - poprawił go Kola. - Sąjuż za waszą pierwszą linią obrony, prawda? Lecą nisko, jakieś sto metrów nad ziemią. Może nawet nikt ich nie zaatakuje. Choć pewnie macie jakąś grupę specjalną. Specjalnie wyszkolonych chłopaków. - O czym ty mówisz, Robin? - Nocami przylatują do Moskwy samoloty, prawda? Pasażerskie. - Oczywiście. - A co byś powiedział na to, gdyby przyczepić do bombowca znacz ek, zostawić błyskające światła pozycyjne, może nawet przyczepić małe 353 światełka wzdłuż kadłuba, które można włączać i wyłączać, jak okienka w rejsowych samolotach. Halo, tu zwykły samolot pasażerski. - Mówisz poważnie? - Kiedyś się nad tym zastanawialiśmy. Nadal... chyba w Pease jest eskadra samolotów z takimi światłami. To miały być B-47 stacjonujące w Anglii. Na wypadek gdyby wywiad doniósł, że coś knujecie. Trzeba być przygotowanym na wszystko. To było nasze zabezpieczenie. Nazwa- liśmy to operacją „Celny Rzut"'. Pewnie odłożono to już do archiwum To była specjalność LeMaya: Mokswa, Leningrad, Kijów - i Żiguli. Trzy ptaszki na każdy cel, każdy z dwiema bombami. W ten sposób odcięliby, śmy całą waszą strukturę dowodzenia politycznego i wojskowego. Halo tu zwykły samolot pasażerski! To mogłoby się udać, pomyślał Griszanow i przeszył go dziwny dreszcz. W odpowiedniej porze roku i dnia... Bombowiec lecący regularnym korytarzem, jakim latają samoloty pasażerskie. Nawet w czasie kryzysu iluzja czegoś normalnego byłaby wiarygodna, bo ludzie wypatrywaliby czegoś niezwykłego. Może eskadra obrony przeciwlotniczej wysłałaby nawet jakiś samolot, jakiegoś młodego pilota z nocnego dyżuru, podczas gdy doświadczeni lotnicy spaliby w najlepsze. Zbliżyłby się pewnie mniej więcej na kilometr, ale w nocy... W nocy widzi się to, co podpowiada mózg. Światła na kadłubie... Oczywiście, że to zwykły samolot rejsowy. Po co oświetlano by bombowiec? Na plan takiej akcji KGB w ogóle nie wpadło. Ile jeszcze takich prezentów dostanie od Zachariasa? - Gdybym był Chińczykiem, to byłby jeden ze sposobów. Ale jeśli nie mają dość wyobraźni i chcą uderzyć otwarcie, na tym terenie, to ow szem, mogą to zrobić. Jedna grupa stanowiłaby zapewne przynętę. Oni także mieliby prawdziwy cel, ale poza Moskwą. Nadlatują wysoko, z in nego kierunku. Mniej więcej dotąd - przeciągnął ręką po mapie. - Po- tem skręcają gwałtownie i uderzają w coś, możesz wybrać ważny dla was cel. Macie ich tu mnóstwo. Wasze myśliwce pewnie za nimi popę dzą, prawda? - Da. - Pomyślano by pewnie, że nadlatujące bombowce biorą kurs na inny cel. - Pozostałe dwie grupy zatoczyłyby koło i nadleciały po cichu, nisko, z innego kierunku. Jednej z nich z pewnością by się udało. Ćwiczy liśmy to milion razy, Kola. Znamy wasze radary, znamy wasze bazy, wa- sze samoloty i wiemy, jak szkolicie ludzi. Nie jest trudno was pobić. A Chińczycy studiowali przecież z wami, prawda? Sami ich tego na' uczyliście. Znają waszą doktrynę i wszystko inne. 354 Wrażenie robił sposób, w jaki to mówił. Bez zwodzenia. I to był człowiek, który osiemdziesiąt razy przeleciał nad obroną przeciwlotniczą Wietnamu Północnego. Osiemdziesiąt razy. - A więc jak można... - Jak się przed tym obronić? - Robin wzruszył ramionami i pochylił się, by znów spojrzeć na mapę. - Potrzebne mi są lepsze plany, ale przede wszystkim należałoby po kolei sprawdzać przełęcze. Pamiętaj, że bombo wiec to nie myśliwiec. Nie może za bardzo manewrować, zwłaszcza na niskich wysokościach. Pilot będzie przede wszystkim pilnował, żeby nie rąbnąć w ziemię, prawda? Nie wiem jak ciebie, ale mnie na myśl o czymś takim przechodzą dreszcze. Pilot wybierze dolinę, w której będzie miał swobodę manewrowania. Zwłaszcza w nocy. I tu należy przyczaić my śliwce. Tu ustawić radary. Nie trzeba wielkich i wymyślnych. Wystarczą małe dzwoneczki. A kiedy samolot już się pojawi, trzeba go przechwycić. - Cofnąć linię obrony? Nie mogę tego zrobić! - Obronę ustawia się tam, gdzie będzie miała sens, Kola, a nie tam, gdzie masz kropkowaną linię na mapie. No, chyba że tak bardzo smakuje ci chińszczyzna. Zawsze mieliście do niej słabość. Ale zwróć uwagę, że przy okazji skracasz linię obrony, prawda? Oszczędność pieniędzy i bro ni. Musisz też pamiętać, że ten facet z drugiej strony wie, jak myślą pilo ci - albo ty zabijasz, albo ciebie zabiją, jasne? Może mamy grupy, które mająza zadanie odwrócić waszą uwagę? Mamy rozmaite zabawki, które oszukują radary. Musisz to wszystko wziąć pod uwagę. Musisz kontro lować swoich ludzi. Niech czekają w swoich sektorach, dopóki nie zda rzy się coś na tyle poważnego, by ich ruszyć... Pułkownik Griszanow uczył się swego zawodu od ponad dwudziestu lat. Badał dokumenty Luftwaffe, nie tylko te związane z przesłuchiwaniem jeńców, ale także tajne akta na temat tego, jak tworzono linię Kammhubera. To było tak niewiarygodne, że aż sam zapragnął się napić. Spokojnie, powiedział sobie w myślach. To nie był materiał na jakąś notatkę, nie był to nawet materiał na skrypt do wykorzystania w Akademii imienia Woroszyłowa. To była poważna książka, ściśle tajna, ale książka: Początki i ewolucja amerykańskiej doktryny lotnictwa bombowego. Taka książka była pierwszym krokiem na drodze do gwiazdek marszałkowskich. A wszystko dzięki przyjacielowi z Ameryki. - Zostańmy tutaj - powiedział Marty Young. - Dziś strzelają z ostrej amunicji. . - Całkiem rozsądna propozycja - odparł Dutch. - Przywykłem, że Jak coś wybucha, to kilkaset metrów za moimi plecami. 355 - A ja oddalam się na pełnym gazie - dokończył za niego Greer. - W ten sposób jest o wiele bezpieczniej - podkreślił Maxwell. Stali za wałem ziemnym - tym wojskowym terminem określano górę piachu dwieście metrów od obozu. Utrudniało to obserwację, ale dwaj spośród stojącej tu piątki mieli oczy lotników i wiedzieli, gdzie patrzeć - Jak długo już idą? - Około godziny. Mogąsię pojawić w każdej chwili - szepnął Young - Nic nie słyszę - odszepnął admirał Maxwell. Trudno było w ogóle dostrzec sam obóz. Budynki było widać tylko dzięki ich regularnym kształtom, bo z jakiegoś powodu natura takich regularności unika. Kiedy skupiło się wzrok jeszcze bardziej, można było rozpoznać ciemne prostokąty okien. Wieżyczki strażników wzniesione tego dnia też trudno było zauważyć. - Mamy swoje sztuczki - wyjaśnił Marty Young. - Każdy dostaje witaminę A, by poprawić widzenie w nocy. Wprawdzie tylko o kilkana ście procent, ale trzeba wykorzystać wszystkie sposoby. Słyszeli tylko wiatr szumiący w koronach drzew. Pobyt w lesie w takich warunkach miał w sobie coś surrealistycznego. Maxwell i Young przywykli do szumu silników samolotu i mdłego blasku oświetlenia przyrządów. Ich oczy automatycznie przestawiały się to na szukanie na niebie wrogich maszyn, to na delikatną poświatę panującą w kabinie lecącego samolotu. Kiedy stali przygwożdżeni do ziemi, wciąż mieli poczucie ruchu, którego nie było, i czekali, aż zdarzy się coś, czego jeszcze nie doświadczyli. - Tam! - To źle, że go zobaczyłeś - zauważył Maxwell. - Sir, w „Zielonym Nadawcy" nie ma parkingu z białymi samocho dami - odparł głos z ciemności. Przebiegający cień widać było na tle białego samochodu, ale i tak zobaczył go jedynie Kelly. - Chyba masz rację, Clark. Radiostacja stojąca na wale ziemnym przekazywała tylko szum i trzaski . Teraz to się zmieniło. Nadano cztery długie sygnały - kreski alfabetem Morse'a. Odpowiedziały im jedna, dwie, trzy, a potem cztery kropki. - Drużyny są już na miejscu - szepnął Kelly. - Teraz nasłuchujcie. Zaczną szturmowcy z granatami. To będzie sygnał do ataku. - To ci dopiero - prychnął Greer. I szybko tego pożałował. Najpierw usłyszeli odległy mruk wirników śmigłowców. Wymyślono to specjalnie po to, by wszyscy odwrócili głowy w tamtą stronę. Mężczyźni za wałem ziemnym znali plan w najdrobniejszych szczegółach a mimo to dali się nabrać. Kelly nie posiadał się z radości. W końcu to on 356 opracował taktykę. Wszyscy oprócz niego obrócili głowy w stronę śmigłowców. Kelly'emu wydawało się, że dojrzał pojedynczy błysk wybuchu Yj-79 rzuconego przez jednego ze szturmowców, ale równie dobrze mógł to być robaczek świętojański. Zobaczył stłumiony błysk pojedynczego wystrzału z granatnika i niecałą sekundę później biało-czerwono-czarny wybuch granatu rozpryskowego, który trafił w podłogę jednej z wieżyczek. Nagły dźwięk sprawił, że mężczyźni stojący obok Kelly'ego aż podskoczyli, ale John nie zwracał na to uwagi. Wieża ze strażnikami i bronią została zniszczona. Jeszcze nie ucichło wśród sosen echo tego wybuchu, gdy w podobny sposób zniszczono trzy inne wieżyczki. Pięć sekund później nad drzewami posypał się grad kul ze śmigłowców. Leciały w odległości nie większej niż piętnaście metrów od siebie i omiatały z działek barak w obozie. Smugi pocisków przypominały dwa długie snopy neonowego światła. Szturmowcy strzelali teraz z granatów fosforowych prosto w okna budynku i w mgnieniu oka noc zmieniła się w dzień. - Jezu! - Strzelające fontanny płonącego fosforu ukryto w środku budynku, co sprawiało, że spektakl był jeszcze bardziej przerażający. Działka śmigłowców omiatały teren przed wyjściami. - Tak - odezwał się Kelly głośno, by wyraźnie go usłyszano. - Wszy scy w środku są już uwędzeni. A ci cwani, którzy próbowali uciekać, dostają się prosto pod ogień z działek. Sprytne. Grupa szturmowa marines nadal ostrzeliwała baraki i budynek administracyjny, a grupa przechwytująca pędziła już do bloku więziennego. Teraz zza śmigłowców AH-1 Huey Cobra wychynęły śmigłowce ratunkowe i z hałasem wylądowały przed bramą główną. Grupa szturmowa podzieliła się - połowa osłaniała teraz śmigłowce, a połowa nadal nękała baraki ogniem. Jeden ze śmigłowców szturmowych zaczął krążyć nad całym terenem niczym niespokojny owczarek tropiący wilki. Pojawili się pierwsi marines, ciągnąc za sobą sztafetami udawanych więźniów. Kelly widział, że Irvin sprawdza ich i liczy przy bramie głównej. Żołnierze wykrzykiwali liczby i nazwiska, ale ryk wirników wielkich śmigłowców Sikorsky zagłuszał niemal wszystko. Jako ostatni na Pokład śmigłowców wskoczyli marines z osłony szturmowej, po czym śmigłowce ratunkowe zwiększyły obroty i uniosły się w ciemność. - To było szybkie - szepnął Ritter, kiedy ryk silników ucichł. Chwilę później pojawiły się dwa wozy strażackie, by ugasić ogień wywołany Przez rozmaite środki wybuchowe. - Piętnaście sekund poniżej normy - odparł Kelly, patrząc na zegarek. 357 - A jeśli coś pójdzie nie tak, Clark? - zapytał Ritter. Kelly wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Trochę już poszło nie tak. Czterech z drużyny zostało „zabitych" podczas szturmu. Podejrzewam, że jeden czy dwóch mogło złamać nogę, - Chwileczkę, chce pan powiedzieć, że istnieje szansa... - Sir, proszę pozwolić mi wyjaśnić - przerwał mu Kelly. - Z foto- grafii wynika, że nie ma powodu przypuszczać, by między terenem lądo- wania a celem znajdowali się jacyś ludzie. Na tych wzgórzach nie ma żadnych gospodarstw. Ale podczas dzisiejszego treningu wyeliminowa łem czterech przypadkowych żołnierzy. Powiedzmy, że to ci ze złama nymi nogami. Trzeba było ich nieść do celu i zabrać stamtąd, nie wiem, czy pan to zauważył. Mamy plany awaryjne na każdą sytuację. Sir, liczę, że to będzie spokojna misja, ale dzisiaj trochę im poprzeszkadzałem, żeby się upewnić. Ritter skinął głową. Był pod wrażeniem. - Byłem przekonany, że podczas tej próby wszystko będzie się od bywać zgodnie z planem. - W walce zdarzają się różne rzeczy. Biorę to pod uwagę. Każdy z tych komandosów jest szkolony tak, by w razie potrzeby zająć inną pozycję. - Kelly potarł nos. On też się denerwował. - To, co pan widział, było udaną symulacją misji, choć nastąpiły w niej przeszkody większe, niż oczekiwano. To się musi udać, sir. - Clark, kupił mnie pan. - Oficer polowy CIA odwrócił się do pozo stałych. - A co ze wsparciem medycznym i podobnymi sprawami? - Kiedy „Ogden" dołączy do Task Force 77, wprowadzimy na po kład personel medyczny - wyjaśnił Maxwell. - Cas jest już w drodze, by poinstruować załogę. Szef TF-77 to jeden z moich ludzi i będzie współ pracował. „Ogden'" to spory okręt. Będziemy tam mieli wszystko, czego potrzeba, żeby się nimi zająć: lekarzy, specjalistów od wywiadu. Dopły ną na jego pokładzie aż do zatoki Subic. Potem jak najszybciej ich stam tąd przerzucimy. Od czasu, kiedy ruszą śmigłowce ratunkowe, do chwi li, kiedy wylądują w Kalifornii, minie jakieś cztery i pół dnia. - W porządku, ta część misji wygląda nieźle. A reszta? Maxwell znów odpowiedział: - Cała grupa powietrzna z „Constellation" będzie nas wspierać. "Enterprise" będzie trochę bardziej na północ, działając w rejonie Hajfongu. To powinno skupić uwagę ich siatki obrony przeciwlotniczej i najwyż szego dowództwa. Przez najbliższe tygodnie „Newport News" będzie sunąć wzdłuż wybrzeża i strzelać do baterii AAA. Będzie to robił w przy- padkowej kolejności, a ten rejon zostanie ostrzelany jako piąty. 358 "Newport News" będzie się trzymał dziesięć mil od brzegu i zasypie ich silnym ostrzałem. Wielki pas obrony przeciwlotniczej jest w zasięgu jego dział. Możemy wyrżnąć korytarz między grupą powietrzną a krążownikiem. To pozwoli śmigłowcom wlecieć i wylecieć stamtąd. Krótko mówiąc, tak ich zaabsorbujemy, że nie zauważą naszej misji, spostrzegą się dopiero, kiedy będzie już po wszystkim. Ritter skinął głową. Zapoznał się już z całym planem, ale chciał to wszystko usłyszeć jeszcze raz od Maxwella - po prostu chciał zobaczyć, jakim językiem będzie się posługiwał. Admirał był spokojny i pewny siebie, nawet bardziej, niż Ritter się spodziewał. - Mimo wszystko to bardzo ryzykowne - odezwał się po chwili. - Zgadza się - przyznał Marty Young. - A jakie ryzyko poniesie nasz kraj, kiedy ludzie w obozie wyśpie wają wszystko, co wiedzą? - zapytał Maxwell. Kelly nie chciał brać udziału w tej części dyskusji. Zagrożenie dla kraju nie mieściło się w jego światopoglądzie. Żył w rzeczywistości małego oddziału - a ostatnio w jeszcze ciaśniejszej - i choć zdrowie i bogactwo jego ojczyzny zaczynało się na najniższym poziomie, wielkie rzeczy wymagały perspektywy, której mu brakowało. Ale nie było dyskretnego sposobu, by wycofać się z tego grona, więc stał, słuchał i uczył się. - Chcecie szczerej odpowiedzi? - zapytał Ritter. - Proszę bardzo. Ryzyko jest żadne. Maxwell przyjął to z zaskakującym spokojem, który maskował wewnętrzną wściekłość. - Synu, może mi to wyjaśnisz? - Admirale, to kwestia perspektywy. Rosjanie chcą o nas wiedzieć jak najwięcej i my chcemy wiedzieć o nich jak najwięcej. W porządku, Zachary opowie im o planach wojennych naszych wojsk lotniczych, inni jeńcy opowiedzą im o innych rzeczach. Więc zmienimy nasze plany. Naj bardziej niepokoi się pan o strategię, prawda? Po pierwsze, te plany zmie niają się co miesiąc. Po drugie, czy sądzi pan, że kiedykolwiek wcielimy je w życie? - Może któregoś dnia będzie trzeba. Ritter wyciągnął papierosa. - Admirale, czy chce pan, byśmy wcielili je w życie? Maxwell wyprostował się. - Panie Ritter, przeleciałem moim F6F nad Nagasaki tuż po zakoń czeniu wojny. Widziałem, co potrafią te bomby. A przecież tamta była mała - Więcej nie trzeba było mówić. 359 - Oni uważają dokładnie tak samo. Co pan na to, admirale? - Ritter pokręcił tylko głową. - Oni też nie są szaleńcami. Boją się nas bardziej niż my ich. To, czego się dowiedzą od jeńców, może ich tak przerazić, że przejrzą na oczy. To tak działa, proszę mi wierzyć. - W takim razie dlaczego nas pan popiera? I czy w ogóle nas pan popiera? - Oczywiście, że tak - Z tonu jego głosu można było odczytać: Co za głupie pytanie. Zdenerwowało to Marty'ego Younga. - W takim razie o co chodzi? - dopytywał się Maxwell. - To nasi ludzie. My ich tam wysłaliśmy. Musimy ich sprowadzić z powrotem. Czy to nie wystarczający powód? Ale proszę mi nie mówić o żywotnych interesach bezpieczeństwa narodowego. Te bzdury może pan wciskać w Białym Domu czy w Kongresie, ale nie mnie. Albo się wierzy we własnych ludzi, albo nie - powiedział agent, który zaryzyko wał karierę, by ocalić cudzoziemca, którego nawet nie za bardzo lubił. - Jeśli się nie wierzy, jeśli przestaje się w nich wierzyć, wtedy nie warto takiego kogoś ratować ani chronić. Ludzie przestają takiemu komuś po magać i wtedy zaczynają się prawdziwe kłopoty. - Nie jestem pewien, czy pana lubię, panie Ritter - powiedział ge nerał Young. - Operacja taka jak ta dowiedzie, że potrafimy ocalić naszych lu dzi. Rosjanie to uszanują. Pokażemy, że poważnie traktujemy nasze za dania. Dzięki temu będzie mi łatwiej kierować agentami za żelazną kur tyną. Będę mógł werbować ich więcej i zbierać więcej informacji. W ten sposób zdobywam rzeczy, które sąwam potrzebne, rozumiecie? Gra to czy się dalej, dopóki ktoś nie wymyśli innej. - To był koniec wyjaśnień. Ritter odwrócił się do Greera. - Kiedy mam zdać relację w Białym Do mu? - Dam ci znać. Bob, to ważne... Jesteś po naszej stronie? - Tak - odparł Teksańczyk. Robił to z powodów, których inni nie rozumieli, ale musieli przyjąć za dobrą monetę. - No i co? Co się dzieje? - Słuchaj, Eddie - odezwał się Tony - nasz przyjaciel ma problem- Ktoś załatwił dwóch jego ludzi. - Kto? - zapytał Morello. Nie był w szczególnie dobrym nastroju. Właśnie znów się dowiedział, że nie zakwalifikował się na pełnego człon ka organizacji. I to po wszystkim, co zrobił. Czuł się zdradzony. Tony trzymał stronę tego czarnego zamiast stronę rodziny - w końcu byli od ległymi kuzynami - a teraz przychodzi tu po pomoc. Niesamowite. 360 - Nie wiemy. On sprawdzał w swoich źródłach, ja w swoich. Na razie nic nie ustaliliśmy. - Cholera, to chyba kurewsko źle. - Eddie zaczął drążyć swoje problemy. -Tony, to on przyszedł do mnie, pamiętasz? Przez Angela, i może Angelo próbował nas wrobić. Zajęliśmy się tym, pamiętasz? Nie miałbyś tego, co dzisiaj masz, beze mnie, więc o co teraz chodzi? Mnie zamyka się mordę, a tamten podchodzi coraz bliżej. Co ty, Tony, zamierzasz przyjąć go do rodziny? - Daj spokój, Eddie. - Dlaczego się za mną nie wstawiłeś? - zapytał Morello. - Nie mam na to wpływu, Eddie. Przykro mi, ale nic nie mogę zro bić - piaggi nie liczył, że będzie to łatwa rozmowa, ale nie spodziewał się, że tak szybko okaże się tak trudna. Eddie był rozczarowany. To oczy wiste, spodziewał się, że zostanie przyjęty. Ale przecież ten kretyn i tak nieźle zarabiał, więc o co chodzi? Albo jest się w rodzinie, albo robi się kasę. Henry to rozumiał. Dlaczego nie mógł tego pojąć Eddie? W końcu posunął się o krok dalej. - To ja ustawiłem ci ten interes. A teraz masz drobny problem i do kogo z tym przychodzisz? Do mnie! Masz u mnie dług, Tony. - Wnioski płynące z tych słów były dla Piaggiego jasne. Ze strony Eddiego wszystko było proste: pozycja Tony'ego w rodzinie rosła. Z Henrym jako potencjal nym - i bardzo realnym - głównym dostawcą, Tony miałby nie tylko od powiednią pozycję, ale także wpływy. Musiałby nadal okazywać szacunek i posłuszeństwo tym, którzy stoją wyżej od niego, ale struktura dowodzenia w rodzinie była elastyczna, a konspiracyjne metody Henry'ego sprawiały, że ten, kto był jego wtyczką w rodzinie, mógł się cieszyć prawdziwym poczuciem bezpieczeństwa. Bezpieczna pozycja w tej organizacji była rze czą rzadką i cenną. Piaggi popełniał tylko błąd, nie robiąc kolejnego kro ku. Patrzył do środka zamiast przed siebie. Widział tylko to, że Eddie może zająć jego miejsce, stać się pośrednikiem, a potem członkiem rodziny, dzięki czemu oprócz wygodnego życia zyskałby też odpowiedni status. Wtedy Wystarczyłoby, aby Piaggi umarł w odpowiednim czasie. Henry był biz nesmenem. Przystosuje się. Piaggi o tym wiedział. I wiedział też Eddie. - Nie widzisz, co on robi? Wykorzystujecie, człowieku. -Najdziw- niejsze było to, że Morello zaczął rozumieć, że Tucker manipuluje nimi dwoma, a Piaggi, będący celem owej manipulacji, tego nie dostrzegał. W efekcie słuszna obserwacja Eddiego została wypowiedziana w nie właściwym czasie. - Myślałem o tym - skłamał Piaggi. - Co on z tego może mieć? Dostęp do Filadelfii? Do Nowego Jorku? 361 - Może. Może sądzi, że mu się to uda. Tacy faceci za bardzo się nadymają. - Później się nad tym zastanowimy, ale nie sądzę, żeby o to mu cho dziło. Teraz trzeba się dowiedzieć, kto załatwia jego ludzi. Słyszałeś może o kimś spoza miasta? - Trzeba go wystawić, niech się tym zajmie, my- ślał Piaggi. Wzrok Tony'ego świdrował ponad stołem mężczyznę zbyt rozgniewanego, by dostrzegł, co myśli jego rozmówca. - Nic nie słyszałem. - Roześlij wici - rzucił Tony. I był to rozkaz. Morello musiał go posłuchać, rozejrzeć się. - A jeśli on sam załatwia swoich własnych ludzi? Może ma takich, na których nie można polegać? Myślisz, że jest lojalny wobec wszystkich? - Nie. Ale nie sądzę też, by załatwiał własnych ludzi. - Tony wstał i wydał rozkaz po raz ostatni. - Rozejrzyj się. - Jasne - prychnął Eddie i został sam przy stoliku. Rozdział 24 POWITANIA - Panowie, poszło bardzo dobrze - oznajmił kapitan Albie, kończąc analizę treningu. Podczas marszu do celu przydarzyło się trochę uchybień, ale nie było to nic poważnego i nawet jego wyczulone oko nie dostrzegło niczego istotnego w czasie symulowanego ataku. Zwłaszcza celność była wręcz nieludzko wysoka, a komandosi mieli do siebie dość zaufania, by biec dosłownie kilka metrów od linii ognia i zająć wyznaczone pozycje. Załogi śmigłowców Cobra miały własną odprawę w drugiej części pomieszczenia. Oni też szczegółowo analizowali swoje działania. Piloci i strzelcy mogli liczyć na ogromny szacunek ludzi, których wspierali-Na podobny szacunek mogli liczyć członkowie załóg myśliwców i śmigłowców ratunkowych. Zwykłe animozje my-oni, spotykane między członkami różnych formacji, zredukowane były co najwyżej do poziomu przy jacielskich żartów. Ci ludzie trenowali razem i byli gotowi oddać życie jeden za drugiego. Wszelka antypatia lada chwila miała zniknąć zupełnie. - Panowie - podsumował Albie. - Za chwilę się dowiecie, dokąd jedziemy na ten piknik. - Baaaa-czność! - wydał komendę Irvin. Wiceadmirał Winslow Holland Maxwell podszedł do środka sali w towarzystwie generała Martina Younga. Obaj oficerowie sztabowi mieli 362 na sobie najlepsze niegalowe mundury. Biel munduru Maxwella błyszczała w jarzeniówkach oświetlających pomieszczenie, a mundur khaki Younga był tak wykrochmalony, że sprawiał wrażenie, jakby był wyciosany z drewna. Porucznik marines przyniósł tablicę, która niemal ciągnęła się Po ziemi. Ustawiono ją na stojaku, a Maxwell zajął miejsce za pulpitem. Stojący w kącie na podwyższeniu starszy sierżant Irvin obserwował twarze żołnierzy. Przypomniał sobie, że musi udawać zaskoczenie informacjami, jakie za chwilę usłyszy. - Usiądźcie, żołnierze - zaczął uprzejmie Maxwell i odczekał, aż zajmą miejsca. - Przede wszystkim chcę wam wszystkim powiedzieć, że jestem dumny ze współpracy z wami. Uważnie obserwowaliśmy wasz trening. Przyjechaliście tu, chociaż nie wiedzieliście po co. Pracujecie tak ciężko, jak nikt inny. Teraz dowiecie się, o co chodzi. Porucznik odsłonił pierwszy arkusz na tablicy, ujawniając zdjęcie lotnicze. - Panowie, ta misja nosi kryptonim „Zielony Bukszpan". Waszym celem jest uratowanie dwudziestu ludzi, naszych rodaków, Ameryka nów, którzy znajdują się w rękach wroga. Kelly stał obok Irvina. On też obserwował twarze żołnierzy, a nie admirała. Większość z nich była młodsza od niego, ale niewiele. Wpatrywali się w fotografie lotnicze - nawet egzotyczna tancerka nie byłaby w stanie przykuć ich wzroku bardziej niż te powiększenia wykonane z bezzałogowego samolotu Łowca Bizonów. Na początku na twarzach nie ujawniały się żadne emocje. Byli niczym posągi. Oddychali powoli i słuchali w skupieniu tego, co mówił admirał. - Ten człowiek to pułkownik Robin Zacharias z sił powietrznych Stanów Zjednoczonych - ciągnął Maxwell, posługując się metrowym drewnianym wskaźnikiem. - Widzicie, co zrobili mu Wietnamczycy tyl ko za to, że spojrzał na maszynę, która wykonała to zdjęcie. - Wskaźnik powędrował w stronę strażnika obozowego, który właśnie się przymie rzał, by uderzyć Amerykanina. - Tylko za to, że patrzył. Teraz wszyscy zmrużyli oczy, zauważył Kelly. To był cichy, ale zdecydowany gniew, trzymany pod kontrolą- ale właśnie taki był najgroźniejszy, pomyślał, powstrzymując się od uśmiechu, który tylko on by Rozumiał. Młodzi marines słuchający admirała też mieli poważne twarze. To nie był czas na uśmiechy. Każdy z obecnych w pokoju zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństw. Każdy odsłużył co najmniej trzynaście Miesięcy na froncie. Każdy widział, jak przyjaciele giną w najgorszy sPosób, jakiego można się spodziewać tylko w najczarniejszych koszarach. Ale strach nie był w życiu najważniejszy. Może chodziło o misję. 363 Poczucie obowiązku, które trudno było zdefiniować, ale które wszysCy czuli. Wszyscy zebrani widzieli śmierć w jej najstraszniejszej postaci wiedzieli, że życie kiedyś się kończy. Ale wiedzieli, że w życiu nie chodzi tylko o to, by unikać śmierci. Życie musi mieć cel, a jednym z takich celów jest służenie innym. Wprawdzie żaden z mężczyzn w tej sali nie oddałby dobrowolnie życia, ale każdy był gotów na ryzyko, wierząc w Boga, szczęście, los. Mieli poczucie, że inni zrobią to samo. Marines nie znali ludzi ze zdjęć, ale to byli ich towarzysze broni - a to więcej niż przyjaciele. Byli im winni lojalność. I gotowi byli zaryzykować dla nich życie. - Nie muszę wam mówić, jak niebezpieczna jest ta misja - podsu mował admirał. - Znacie te niebezpieczeństwa lepiej ode mnie, ale ci ludzie to Amerykanie i mają prawo oczekiwać, że przyjdziemy im z po mocą. - Jasne jak cholera, sir! - odezwał się głos z sali, zaskakując pozo stałych marines. Maxwell omal nie wypadł z roli. To prawda, powiedział w myślach. To naprawdę ma znaczenie. Mimo wszystkich błędów jesteśmy tym, kim jesteśmy. - Dziękuję, Dutch - powiedział Marty Young, wchodząc na środek podwyższenia. - W porządku, marines, teraz już wiecie. Sami się tu zgło siliście. Teraz musicie zgłosić się do misji. Część z was ma rodziny, na rzeczone. Nie możemy was zmusić do wyjazdu. Niektórzy z was mogli się rozmyślić - ciągnął i wpatrywał się w twarze, obserwując, jak działa na nich ta nieprzypadkowa zniewaga. - Dziś macie czas na przemyśle nia. Rozejść się. Marines wstali. A kiedy już wszyscy stanęli na baczność, ryknęli jednym głosem: - Tak jest! Dla każdego, kto patrzył na ich twarze, było jasne: nawet jeśli misja napawała ich obawami, nie mogli okazać wątpliwości co do swojego męstwa. Promienieli od uśmiechów. Wymieniali między sobą uwagi. I nie chodziło wcale o chwałę. Chodziło o cel i być może o to spojrzenie ludzi, których życie mieli ocalić. Jesteśmy Amerykanami i przyjechaliśmy, żeby zabrać was do domu. - No, Clark, twój admirał palnął niezłą mowę. Szkoda, że nie mieliśmy magnetofonu. - Sierżancie, masz już dość lat, żeby wiedzieć, co jest grane. Nie będzie łatwo. Irvin uśmiechnął się. 364 - Tak, wiem. Ale skoro uważasz, że to wyprawa dla straceńców, to po cholerę sam się tam pchasz? - Ktoś mnie o to poprosił. - Kelly pokręcił głową i podszedł do admirała, by z kolei jego o coś poprosić. Zeszła po schodach sama, trzymając się poręczy. Głowa nadal ją bolała, ale tego ranka już nie tak bardzo. Zmierzała w stronę, skąd dochodził zapach kawy i odgłosy rozmowy. Sandy uśmiechnęła się. - Proszę, proszę. Dzień dobry! - Cześć. - Doris, wciąż była blada i słaba, ale zdobyła się na uśmiech. Wchodząc przez drzwi, trzymała się framugi. - Jestem głodna jak wilk. - Mam nadzieję, że lubisz jajka. - Sandy pomogła jej dojść do krze sła i przyniosła szklankę soku pomarańczowego. - Zjem je ze skorupkami - powiedziała Doris, przejawiając pierw sze oznaki poczucia humoru. - Zacznij od tego i nie przejmuj się skorupkami - powiedziała Sa- rah Rosen, nakładając na talerz jajecznicę. Doris pokonała już zakręt. Jej ruchy były boleśnie powolne, a koordynację miała jak małe dziecko, ale poprawa w stosunku do stanu sprzed zaledwie dwudziestu czterech godzin była niesamowita. Badania próbek krwi pobranych dzień wcześniej dały niezłe wyniki. Potężna dawka antybiotyków powstrzymała infekcje, a ślady barbituranów prawie zniknęły - resztki pochodziły z ostatnich dawek zapisanych przez Sarah. Jednak najbardziej obiecującą oznaką było to, jak jadła. Rozwinęła serwetkę i ułożyła ją na kolanach. Nie pożerała łapczywie, jadła pierwsze od miesięcy prawdziwe śniadanie w sposób na tyle godny, na ile mogła. Doris znów stawała się człowiekiem. Ale nadal nie wiadomo było o niej nic poza nazwiskiem - Doris Brown. Sandy przyniosła sobie kubek kawy i usiadła przy stole. - Skąd pochodzisz? - zapytała niewinnym głosem. - Z Pittsburgha. - Masz rodzinę? - Tylko ojca. Mama zmarła w sześćdziesiątym piątym na raka pier- si. - Doris nieświadomie sięgnęła ręką pod szlafrok. Po raz pierwszy, odkąd pamiętała, piersi nie bolały jej od zabaw Billy'ego. Sandy zauważyła ten ruch i domyślała się, co oznacza. - Nie masz nikogo innego? - spytała. - Brat... W Wietnamie. - Przykro mi, Doris. 365 - W porządku... - Mam na imię Sandy, pamiętasz? - A ja jestem Sarah - dodała doktor Rosen i zamieniła pusty talerz na pełny. - Dziękuję, Sarah. - Uśmiech był blady, ale Doris Brown reagowała na to, co się wokół niej działo. To było o wiele ważniejsze, niż mógł przypuszczać postronny obserwator. Lekarka i pielęgniarka spojrzały po sobie. Trudno było wyjaśnić to komuś, kto nigdy tego nie przeżył. Wyrwały tę dziewczynę dosłownie spod ziemi. Jeszcze trzy miesiące, oceniła Sarah, i jej organizm byłby tak wycieńczony, że wystarczyłaby niewinna infekcja, by zmarła w ciągu kilku godzin. Ale nie teraz. Teraz dziewczyna miała przed sobą całe życie i obie poczuły to, co musiał czuć Bóg, kiedy tchnął życie w Adama. Pokonały śmierć, udzieliły daru, którego szafarzem był tylko Stwórca. Właśnie dla takich chwil obie robiły to, co robiły. W takich momentach nie myślało się o żalu i bólu po tych pacjentach, których nie udało się uratować. - Nie jedz za szybko, Doris. Kiedy nie je się dłuższy czas, żołądek się kurczy - wyjaśniła jej Sarah, wracając do roli lekarza. - Dobrze. Czuję, że mam już pełny żołądek. - W takim razie odpocznij trochę. Opowiedz nam o swoim ojcu. - Uciekłam z domu - odparła Doris. - Zaraz po tym, jak David... Po telegramie... Tata miał kłopoty i winił mnie za to. Raymond Brown był majstrem w brygadzie obsługującej piec tlenowy numer trzy w hucie stali Jones and Laughlin. Praca była dla niego wszystkim. Mieszkał przy Dunleavy Street, w jednym z wolno stojących drewnianych domów zbudowanych na przełomie wieków. Co dwa, trzy lata musiał malować drewniane ściany, w zależności od tego, z jaką siłą szalał zimowy wiatr w dolinie Monongahela. Pracował na nocnej zmianie, bo w nocy jego dom wydawał się szczególnie pusty. Już nigdy nie usłyszy głosu żony, nigdy nie zabierze syna na mecz Małej Ligi ani nie będzie bawił się z nim w berka w oazie pochyłego podwórka na tyłach domu, nigdy nie będzie musiał się martwić, z kim córka umawia się na randki. Próbował wszystkiego, co tylko w ludzkiej mocy, ale bezskutecznie. Tak to już jest. Po prostu za dużo się na niego zwaliło. Żona odkryła góza kiedy miała trzydzieści siedem lat. Wciąż była piękną kobietą i jego najlepszą przyjaciółką. Po operacji wspierał ją, jak potrafił, ale potem poJawił się kolejny guz. Kolejna operacja, terapia, a potem wszystko poto- 366 czyło się już szybko. Dla każdego byłby to powalający cios, ale po nim przyszedł następny. Jego jedyny syn dostał wezwanie do wojska i pojechał do Wietnamu. Zginął dwa tygodnie później w jakiejś dolinie bez y. Mimo wsparcia kolegów z pracy - aż serce mu się ścisnęło, kiedy przyszli na pogrzeb Dave'a - nie był w stanie powstrzymać się od zaglądania do kieliszka. Desperacko próbował zatrzymać przy sobie to, co mu pozostało, ale robił to nieumiejętnie. Doris skrywała swój ból, a Raymond nie potrafił tego zrozumieć ani docenić. Kiedy zaczęła wracać późno do domu, nieodpowiednio ubrana, pojawiły się okrutne, pełne nienawiści słowa. Pamiętał je wszystkie i głuchy dźwięk drzwi, którymi trzasnęła. Dotarło to do niego dopiero następnego dnia. Pojechał na komisariat policji i płakał przed mężczyznami, których zrozumienia i współczucia nigdy do końca sobie nie uświadomił. Za wszelką cenę chciał odzyskać swoją córeczkę, błagać ją o przebaczenie, którego sam jej nie dał. Ale Doris zniknęła. Policja robiła, co mogła. I znów przez dwa lata zaglądał do kieliszka, aż w końcu dwaj kumple z pracy wzięli go na stronę. Porozmawiali z nim jak przyjaciele, kiedy wreszcie zdobędą się na odwagę, by naruszyć prywatność innego mężczyzny. Teraz w samotnym domu regularnie odwiedzał go pastor. Raymond Brown wychodził z nałogu. Nadal pił, ale już nie na umór, i pracował nad tym, by skończyć z tym zupełnie. Musiał stawić czoło samotności i jakoś dać sobie z nią radę. Pomagała mu modlitwa. Do pewnego stopnia. Powtarzając jej słowa, często zasypiał, ale nie śniła mu się rodzina, z którą kiedyś dzielił ten dom. Przewracał się we śnie i pocił z gorąca, kiedy zadzwonił telefon. - Słucham? - Czy rozmawiam z Raymondem Brownem? - Tak, kto mówi? - zapytał, nie otwierając oczu. - Nazywam się Sarah Rosen. Jestem lekarzem z Baltimore, pracuję w Szpitalu Johna Hopkinsa. Otworzył oczy. Wpatrywał się w sufit, białą plamę, pustą jak jego życie. Nagle ogarnął go niepokój. Dlaczego dzwoni do niego lekarka z Baltimore? Ale głos w słuchawce szybko odezwał się ponownie: - Mam tu kogoś, kto chce z panem porozmawiać, panie Brown. - Tak? - Potem usłyszał stłumione odgłosy, które mogły pochodzić od zakłóceń na łączach. Ale to nie było to. - Nie mogę. - Nie masz nic do stracenia, kochanie - powiedziała Sarah i podała JeJ słuchawkę. -To twój ojciec. Zaufaj mu. 367 Doris wzięła słuchawkę i trzymała ją obiema rękami tuż przy twarzy. Odezwała się szeptem: - Tata? Z odległości setek kilometrów to wyszeptane słowo dobiegło do niego tak wyraźnie jak dźwięk kościelnych dzwonów. Musiał trzy razy odetchnąć, nim odpowiedział, ale wydobył z siebie tylko szloch. - Dor? - Tak... Tato, przepraszam cię. - Kochanie, wszystko z tobą w porządku? - Tak, tato, nic mi nie jest. - Gdzie jesteś? - Zaczekaj chwilę. - Głos w słuchawce się zmienił. - Panie Brown, tu znów doktor Rosen. - Ona jest przy pani? - Tak, panie Brown, jest tutaj. Od tygodnia jest pod naszą opieką. Jest chora, ale wyzdrowieje. Rozumie pan? Wyzdrowieje. Brown ściskał się teraz za pierś. Serce prawie mu stanęło, a oddech sprawiał ból. Lekarz mógłby to wziąć za objawy czegoś zupełnie innego. - Nic jej nie jest? - zapytał z niepokojem. - Wszystko będzie w porządku - zapewniła go Sarah. - Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości, panie Brown. Proszę mi wierzyć. - Słodki Jezu! Gdzie... gdzie jesteście? - Na razie nie może się pan z nią zobaczyć. Przywieziemy ją do pana, kiedy tylko w pełni wyzdrowieje. Zastanawiałam się, czy dzwonić do pana, zanim będziemy w stanie doprowadzić do waszego spotkania... Ale nie mogłyśmy nie zadzwonić. Mam nadzieję, że pan rozumie. Sarah musiała poczekać dwie minuty, nim usłyszała cokolwiek zrozumiałego, ale dźwięki, jakie dochodziły z drugiej strony linii, poruszyły jej serce. Udało jej się uratować dwa życia za jednym zamachem. - Naprawdę nic jej nie jest? - Wiele przeszła, panie Brown, ale obiecuję panu, że wyzdrowieje. Jestem niezłym lekarzem, proszę mi wierzyć. Nie mówiłabym tego, gdybym nie miała takiej pewności. - Proszę, proszę mi pozwolić jeszcze z nią porozmawiać. Proszę. Sarah oddała słuchawkę Doris i wkrótce cała czwórka zaczęła płakać. Lekarka i pielęgniarka miały najwięcej szczęścia. Obejmowały się i smakowały zwycięstwo nad okrucieństwem tego świata. 368 Bob Ritter zaparkował przy West Executive Drive. Kiedyś była to ulica łącząca Biały Dom z budynkiem Executive Office. Teraz była zamknięta. Podszedł do Executive Office, chyba najbrzydszego budynku w całym Waszyngtonie (a było to nie lada osiągnięcie). Kiedyś mieściła się tu większość agend wykonawczych rządu: departamenty stanu, wojny, marynarki. Znajdowała się tu także Sala Traktatu z Indianami -zaprojektowana specjalnie po to, by oszołomić prymitywnych gości splendorem wiktoriańskiej architektury i majestatem rządu, który wybudował to wielkie tipi. Szerokie korytarze dudniły echem kroków po marmurowej posadzce. Ritter szukał właściwego gabinetu. Znalazł go na drugim piętrze. Był to pokój Rogera MacKenziego, specjalnego doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego. Słowo „specjalny" - o ironio-oznaczało, że jest urzędnikiem drugiego garnituru. Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego miał biuro w narożnym gabinecie w zachodnim skrzydle Białego Domu. Gabinety podległych mu pracowników były porozrzucane tu i ówdzie. I choć odległość od Fotela Władzy określała poziom wpływów, wcale nie definiowała poziomu arogancji. MacKenzie musiał mieć własny zespół, by podkreślić wagę własnej osoby - prawdziwą czy też iluzoryczną. Nie należał do złych ludzi i był nawet bystry, ale zdaniem Rittera MacKenzie zazdrośnie strzegł swej pozycji. W innej epoce byłby urzędnikiem, który doradza kanclerzowi, który z kolei doradza królowi. Tyle że dziś taki urzędnik musiał mieć własną sekretarkę. - Cześć, Bob. Jak tam leci w Langley? - zapytał MacKenzie w obec ności swojego personelu. Chciał mieć pewność, że wiedzą, iż rozpoczy na spotkanie z ważnym urzędnikiem z CIA, a więc jest znaczącą perso ną, skoro fatygują się do niego tacy goście. - Jak zwykle - odpowiedział Ritter z uśmiechem. Człowieku, do rzeczy, dodał w duchu. - Jakieś korki po drodze? - zapytał Mackenzie, dając Ritterowi do zrozumienia, że ledwie zdążył na umówioną godzinę. - Niewielki korek w alei Waszyngtona. - Ritter wskazał prywatny gabinet MacKenziego. Gospodarz skinął głową. - Wally, ktoś musi przyjść i notować. - Już idę, sir. - Asystent wstał zza biurka i wziął ze sobą notatnik. - Bob Ritter, a to Wally Hicks. Chyba się jeszcze nie znacie. - Bardzo mi przyjemnie-powiedział Hicks i wyciągnął rękę. Ritter uścisnął ją. Oto kolejny asystent w Białym Domu. Akcent z Nowej Anglii, inteligentny, uprzejmy - wszystko, czego należało się spodziewać Po takich ludziach. Chwilę później siedzieli w gabinecie MacKenziego. 369 Wewnętrzne i zewnętrzne drzwi osadzone były we framugach z kutego żelaza. Całemu budynkowi nadawało to spójny wygląd okrętu wojenne go. Hicks popędził, by przynieść wszystkim kawę. Był niczym giermek na średniowiecznym dworze - taka jest kolej rzeczy w najpotężniejszej demokracji świata. - Co cię sprowadza, Bob? - spytał MacKenzie zza biurka. otworzył notatnik i zaczął biedzić się, by nie uronić ani słowa. - W Wietnamie nadarza nam się niepowtarzalna szansa - odparł Rit ter. Zauważył, że obecni w pokoju otwierają szeroko oczy i uszy. - Cóż to za szansa? - Odkryliśmy specjalny obóz jeniecki na południowy zachód od Haj- fongu. - Ritter streścił zwięźle to, co już wiedzieli i co podejrzewali. MacKenzie słuchał z uwagą. Choć bywał pompatyczny, sam był kiedyś pilotem. W czasie drugiej wojny światowej latał na B-24, brał między innymi udział w dramatycznej, zakończonej fiaskiem misji nad Ploesti. Patriota, choć nie bez wad, pomyślał Ritter. Trzeba wykorzystać jego patriotyzm, nie zwracając uwagi na wady. - Pozwól mi rzucić okiem na materiał graficzny - powiedział. Za miast zwykłego określenia „zdjęcia" musiał użyć napuszonej formy. Ritter wyjął z nesesera teczkę ze zdjęciami i położył na biurku. MacKenzie otworzył ją i sięgnął do szuflady po szkło powiększające. - Wiemy, co to za facet? - Pod koniec jest lepsze zdjęcie - podpowiedział mu Ritter. MacKenzie porównał fotografię z albumu rodzinnego ze zdjęciem z obozu, a potem z wyretuszowanym powiększeniem. - Podobny. Nie stuprocentowo, ale bardzo podobny. Kto to jest? - Pułkownik lotnictwa Robin Zacharias. Spędził trochę czasu w ba zie lotniczej Offutt, przygotowywał strategię sił powietrznych. Wie wszystko, Roger. MacKenzie podniósł wzrok i gwizdnął, bo jak sądził, właśnie tak się powinien zachować w tej sytuacji. - Ten drugi to wcale nie Wietnamczyk... - To pułkownik radzieckiego lotnictwa. Nie znamy nazwiska. ale nietrudno wywnioskować, po co tam się pojawił. Tu masz prawdziwą bombę. - Ritter podał mu kopię depeszy z doniesieniem o śmierci Za- chariasa. - Cholera. - Tak, nagle wszystko staje się jasne, prawda? - Coś takiego mogłoby doprowadzić do przerwania rozmów pokojowych - myślał MacKenzie na głos. 370 Walter Hicks milczał. Był jak niezbędne urządzenie - żywy dyktafon - a znajdował się tu tylko dlatego, że szef chciał mieć zapis rozmowy „Doprowadzić do przerwania rozmów pokojowych" - zapisał i podkreślił ten fragment. Choć nikt tego nie zauważył, zacisnął palce na ołówku, aż zbielały mu kostki. - Roger, ludzie, którzy są w tym obozie, wiedzą mnóstwo, dość, by poważnie zagrozić naszemu bezpieczeństwu narodowemu. Naprawdę po ważnie - powiedział Ritter. - Zacharias zna nasze plany wojny jądrowej, brał udział w tworzeniu SIOP. - Wystarczyło, że Ritter wymówił ten tajny skrót, by rozmowa natychmiast nabrała większej wagi. Agent CIA zadziwił sam siebie tym, jak sprytnie przemycił kłamstwo. Ci kretyni z Białego Domu nie byli w stanie pojąć idei ratowania ludzi tylko dlate go, że byli ludźmi. Ale mieli swoje ważne sprawy, a plany wojny jądro wej były najbardziej zakazaną z zakazanych rzeczy w tej i wielu innych świątyniach rządowej władzy. - Słucham cię uważnie, Bob. - Nazywasz się Hicks, prawda? - zapytał Ritter, odwracając gło wę. - Tak, sir. - Zostaw nas na chwilę samych. Asystent spojrzał na szefa. Sądził, że beznamiętny wyraz twarzy MacKenziego oznacza, że może zostać w gabinecie, ale było inaczej. - Wally, myślę, że przez chwilę poradzimy sobie sami - oznajmił specjalny doradca prezydenta. Złagodził efekt wyproszenia miłym uśmie chem i machnięciem ręką. - Tak, sir. - Hicks wstał i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Kurwa, zaklął w myślach, siadając za biurkiem. Jak może doradzać swemu szefowi, skoro nie słyszał, co się teraz działo? Robert Ritter. Facet, który omal nie zerwał negocjacji w szczególnie delikatnej sytuacji, łamiąc rozkazy i wywożąc z Budapesztu jakiegoś cholernego szpiega. Informacje, jakie zdobył, rzeczywiście wpłynęły na stanowisko negocjacyjne Stanów Zjednoczonych i przesunęły podpisanie traktatu o trzy miesiące, bo Amerykanie postanowili wydusić od Rosjan coś jeszcze, a ci cholernie rozsądnie przystali na już ustalone rzeczy. To ocaliło karierę Rittera i pewnie umocniło w nim idiotycznie romantyczne przekonanie, że ludzie są ważniejsi niż pokój na świecie. A liczył się tylko pokój. Ritter wiedział, jak manipulować Rogerem. Te opowieści o planach Wojennych to zwykła bujda. Roger miał w gabinecie zdjęcia ze starych czasów, kiedy latał cholernym samolotem nad piekłem i zmiatał stamtąd udając, że osobiście wygrywa wojnę z Hitlerem. Kolejna pieprzona 371 wojna, której można było uniknąć dzięki dobrej dyplomacji, gdyby tylko ludzie skupili się na prawdziwych problemach, tak jak on i Peter kiedyś zrobią. Nie chodziło tu wcale o plany wojenne ani o SIOP, ani o żadną z tych mundurowych bzdur, które ludzie z jego sekcji w Białym Domu codziennie przerabiali. Tu chodziło o ludzi, na litość boską. Ludzi w mundurach. Durnych żołnierzy o wielkich barach i małych móżdżkach, którzy potrafili tylko zabijać, jakby od tego świat miał być lepszy. Zresztą denerwował się Hicks, ryzykowali przecież, prawda? Skoro zachciało im się zrzucać bomby na pokojowo nastawionych ludzi, takich jak Wietnamczycy, to powinno im wcześniej przyjść do głowy, że tym ludziom może się to nie spodobać. A najważniejsze było to, że skoro już są na tyle durni, by ryzykować życie, to powinni też wziąć poważnie pod uwagę możliwość jego utraty. Co ludzi takich jak on, Wally Hicks, mogło obchodzić, gdzie są, kiedy powinie im się noga? Pewnie lubili chodzić na akcje. Niewątpliwie przyciągali ten typ kobiet, które uważały, że małym móżdżkom towarzysząwielkie członki, które lubiły mężczyzn czołgających się po ziemi niczym ubrane małpy. To może załamać rozmowy pokojowe. Nawet MacKenzie tak sądził. Ginęły dzieciaki z jego pokolenia. A teraz ryzykowali, że wojna nie dobiegnie końca, i to przez piętnastu czy dwudziestu zawodowych zabójców, którzy pewnie dobrze się bawili. To po prostu nie miało sensu. A gdyby wybuchła wojna i nikt by na nią nie poszedł? - to był jeden z aforyzmów jego pokolenia, choć wiedział, że to tylko marzenie. Bo tacy jak ten... jak mu tam - Zacharias - zawsze zwodzili innych ludzi, ludzi, którym brakło przenikliwości i perspektywy Hicksa, którzy nie potrafili dostrzec, że to tylko strata energii. To było w tym wszystkim najdziwniejsze. Czy nikt nie widział, że to jest po prostu okropne? Ile oleju w głowie potrzeba, żeby to zrozumieć? Hicks zobaczył, że drzwi się otwierają. MacKenzie i Ritter wyszli z gabinetu. - Wally, idziemy na chwilę na drugą stronę ulicy. Czy możesz prze kazać gościowi umówionemu na jedenastą, że wrócę najszybciej, jak będę mógł? - Tak, sir. Czyż to nie typowe? Ritterowi udało się całkowicie zwieść MacKenziego. Kupił tę bajeczkę i teraz idzie ją sprzedać doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego. Z tego wszystkiego zrobi się pewnie wielkie piekło przy stole negocjacyjnym i terminarz rozmów pokojowych przesunie się o jakieś trzy miesiące albo i więcej, dopóki ktoś nie przejrzy na oczy. Hicks podniósł słuchawkę i wykręcił numer. 372 - Biuro senatora Donaldsona. - Dzień dobry, chciałbym rozmawiać z Peterem Hendersonem. - Przykro mi, wyjechał z senatorem do Europy. Wracają w przy szłym tygodniu. - Och, rzeczywiście. Dzięki. - Hicks odłożył słuchawkę. Cholera Tak się zdenerwował, że zupełnie mu to wyleciało z głowy. Niektóre rzeczy trzeba robić bardzo ostrożnie. Peter Henderson nie wiedział nawet, że ma nadany kryptonim Kasjusz. Przypisał mu go analityk z Instytutu Amerykańsko-Kanadyjskiego, który kochał sztuki Szekspira miłością tak szczerą, jak każdy profesor z Oksfordu. Fotografia w aktach i jednostronnicowy opis agenta przywiodły mu na myśl Patriotę z Juliusza Cezara. Kryptonim Brutus by do niego nie pasował. Analityk ocenił, że Henderson nie miał odpowiedniego charakteru. Jego senator przebywał z roboczą wizytą w Europie. Chodziło głównie o sprawy NATO, ale wpadli też na rozmowy pokojowe w Paryżu, tylko po to, by nagrać dla telewizji audycję, która być może zostanie pokazana jesienią w telewizji w Connecticut. Tak naprawdę wizyta polegała głównie na robieniu zakupów z przerwami na spotkania co drugi dzień. Hendersonowi bardzo się podobała pierwsza taka podróż w charakterze doradcy senatora do spraw bezpieczeństwa narodowego. Musiał pojawiać się na spotkaniach, ale poza tym miał czas wolny, więc zaplanował sobie kilka rzeczy. Teraz zwiedzał londyńską Tower, która już od blisko dziewięciu wieków wznosiła się nad Tamizą. - Jak na Londyn jest dziś ciepło - odezwał się jakiś turysta. - Ciekawe, czy zdarzają się tu burze - odparł swobodnie Ameryka nin, podziwiając potężną kolekcję broni Henryka VIII. - Owszem - odparł turysta. - Ale nie tak gwałtowne jak w Waszyng tonie. Henderson poszukał wzrokiem wyjścia i ruszył ku niemu. Po chwili obchodził razem ze swoim nowym towarzyszem Tower Green. - Pański angielski jest doskonały. - Dziękuję, Peter. Jestem George. - Witaj, George. - Henderson uśmiechnął się, nie patrząc na nowe- go znajomego. Wydawało mu się, że gra w filmie z Jamesem Bondem, ato, że robił to tutaj -w Londynie, w historycznej siedzibie brytyjskiej rodziny królewskiej - tylko dodawało wszystkiemu smaczku. George rzeczywiście miał na imię George - a właściwie Georgij, co było rosyjskim odpowiednikiem tego imienia - i rzadko pojawiał się w terenie. Był bardzo wydajnym agentem terenowym KGB, ale miał też tak 373 wielkie zdolności analityczne, że pięć lat temu odwołano go do Moskwy awansowano na podpułkownika i postawiono na czele całej sekcji. Teraz George był pułkownikiem i wypatrywał generalskich gwiazdek. Przyleciał do Londynu przez Helsinki i Brukselę tylko po to, by osobiście przyjrzeć się Kasjuszowi. No i żeby zrobić zakupy dla rodziny. W KGB tylko trzej ludzie w jego wieku mieli równie wysoką szarżę, a jego młoda i piękna żona lubiła zachodnie ciuchy. A gdzie można zrobić lepsze zakupy, jeśli nie w Londynie? George nie znał francuskiego ani włoskiego. - Więcej już się nie spotkamy, Peter. - Powinienem czuć się zaszczycony? - Skoro tak sądzisz. - Jak na Rosjanina George był niezwykle po godny. Uśmiechnął się do Amerykanina. - Twój senator ma dostęp do wielu rzeczy. - Owszem, ma - przyznał Henderson, bawiąc się rytuałem rozmo wy. Nie musiał dodawać: „Ja też mam'". - Te informacje mogą być dla nas przydatne. Twój rząd, zwłaszcza pod nowym prezydentem... Szczerze mówiąc, przeraża nas. - Mnie też przeraża - przyznał Henderson. - Ale jest nadzieja - ciągnął George rozsądnym i wyważonym gło sem. - Jego propozycję odprężenia mój rząd odbiera jako sygnał, że możemy osiągnąć szerokie międzynarodowe porozumienie. Dlatego chce my się przekonać, czy ta propozycja rozmów jest szczera. Na nieszczę ście mamy własne problemy. - Jakie? - Może twój prezydent chce dobrze. Mówię to szczerze, Peter - do dał George. - Ale jeśli będzie o nas zbyt dużo wiedział, będzie nas za bardzo naciskał w wielu dziedzinach, to może uniemożliwić osiągnięcie porozumienia, którego wszyscy chcemy. Macie w waszym rządzie różne frakcje polityczne. U nas jest podobnie, są jeszcze niedobitki z czasów stalinowskich. Kluczem do takich rozmów jest to, że obie strony muszą wykazać rozsądek. Potrzebujemy twojej pomocy, by kontrolować nie rozsądne frakcje po naszej stronie. Henderson był zaskoczony, że Rosjanie potrafią mówić tak otwarcie. - Jak mogę pomóc? - Niektórych rzeczy nie można ujawniać. Jeśli wyciekną, zniszczą szansę na odprężenie. Jeśli będziemy za dużo wiedzieli o tobie albo ty będziesz wiedział za dużo o nas, gra będzie niesprawiedliwa. Kiedy jed- na lub druga strona szuka zbyt dużej przewagi, nie można mówić o tro- 374 pieniu, lecz o dominacji, na którą nie zgodzi się żadna ze stron. Rozumiesz? - Tak, to logiczne. - Proszę cię tylko o to, Peter, byś dawał nam od czasu do czasu znać, jeśli dowiesz się czegoś specjalnego. Nie będę ci nawet mówił, o co dokładnie nam chodzi. Jesteś wystarczająco inteligentny, by same mu się zorientować. Zaufamy ci. Czas wojny mamy już za sobą. Nad chodzący pokój -jeśli rzeczywiście nadejdzie - będzie zależał od ludzi takich jak my. Między naszymi narodami musi zaistnieć zaufanie. A to zaczyna się od ludzi. Nie ma innej drogi. Chciałbym, żeby było inaczej, ale tak właśnie musi zacząć się pokój. - Pokój... To byłoby coś - przyznał Henderson. -Najpierw musimy zakończyć tę cholerną wojnę. - Jak pewnie wiesz, pracujemy już nad tym. Naciskamy... nie, ra czej zachęcamy naszych przyjaciół do przyjęcia bardziej umiarkowanej postawy. Już dość młodych ludzi straciło życie. Czas położyć temu kres, i to w sposób, który będą w stanie zaakceptować obie strony. - Miło mi to słyszeć, George. - A więc możesz nam pomóc? Obeszli Tower Green i stanęli naprzeciwko kaplicy. Patrzyli na pień do ścinania głów. Henderson nie miał pojęcia, czy kiedykolwiek go użyto. Otoczono go niskim płotem. Na pniu siedział kruk, jeden z tych, które trzymano na terenie Tower, zarówno z powodu tradycji, jak i z przesądu. Po prawej strażnik oprowadzał jakąś grupę turystów. - Już ci pomagam, George. - To była prawda. Od blisko dwóch lat Henderson skubał z ich haczyka. Teraz pułkownik KGB musiał tylko osłodzić przynętę i Henderson był gotów ją połknąć. - Tak, Peter, wiem, ale teraz prosimy cię o coś więcej. Decyzja nale ży do ciebie, przyjacielu. Łatwo rozpętać wojnę. Zaprowadzanie pokoju może być znacznie bardziej niebezpieczne. Nikt nigdy się nie dowie, jaką rolę odegrałeś. Ważni ludzie w randze ministrów dojdą do poro zumienia i będą sobie ściskać ręce nad stołem. Kamery zarejestrują te historyczne wydarzenia, a ludzie tacy jak ja i ty nigdy nie trafią do pod ręczników historii. Lecz to, co robimy, ma ogromne znaczenie, przyja- cielu. Ludzie tacy jak my przygotowują grunt dla ministrów. Nie mogę Cię do tego zmusić, Peter. Musisz sam postanowić, czy chcesz nam po- móc. I to ty zdecydujesz, co powinniśmy wiedzieć. Jesteś bystrym mło dym człowiekiem, a twoje pokolenie już dostało lekcję, której musiało Się nauczyć. Jeśli chcesz, dam ci czas do namysłu... Henderson już podjął decyzję. 375 - Masz rację. Ktoś musi zaprowadzić pokój, a zastanawianie się ni- czego nie zmieni. Pomogę wam. - Ale to się wiąże z niebezpieczeństwem. Wiesz o tym - ostrzegł go George. Teraz, kiedy Henderson połknął haczyk, musiał postawić sprawę jasno. - Zaryzykuję. Bo warto. - Ludzi takich jak ty trzeba chronić. Kiedy wrócisz do domu, ktoś się z tobą skontaktuje. - George przerwał na chwilę. - Sam jestem oj. cem. Mam sześcioletnią córeczkę i dwuletniego synka. Dzięki twojej i mojej pracy będą dorastać w znacznie lepszym, pokojowym świecie. Dziękuję ci w ich imieniu, Peter. Muszę już iść. - Do zobaczenia, George - pożegnał go Henderson. George odwrócił się i uśmiechnął po raz ostatni. - Nie, Peter, nie zobaczymy się więcej. - Zszedł po kamiennych schodkach w stronę Bramy Zdrajcy. Musiał się powstrzymywać, żeby nie wybuchnąć śmiechem, kiedy zestawił to, czego właśnie dokonał, z niezwykłą ironią losu, która pchnęła go właśnie pod to kamienne przej ście. Pięć minut później wsiadł do czarnej londyńskiej taksówki i polecił kierowcy, by zawiózł go do domu towarowego Harrodsa w Kinghts- bridge. Rozdział 25 WYJAZDY Jeden pokaz, choć niemal doskonały, nie wystarczył. Przez kolejne cztery noce powtarzali całe ćwiczenie, dwa razy robili to też w dzień, tak by każdy widział wyraźnie rozmieszczenie kolegów. Grupa przechwytująca miała biec do bloku więziennego zaledwie trzy metry od linii ognia z karabinu maszynowego M-60 - ku niewygodzie wszystkich tak po prostu musiało być ze względu na układ obozu. To był największy problem techniczny całej akcji. Ale pod koniec tygodnia drużyna „Zielony Bukszpan" była wyszkolona wręcz idealnie. Zdawali sobie z tego sprawę, podobnie jak oficerowie sztabowi. Szkolenie stało się nie tyle lżejsze, ile bardziej stabilne - w przeciwnym wypadku marines byliby przetrenowani i znużeni rutyną. Teraz czekała ich ostatnia faza przygotowań. Podczas szkolenia przerywali czasami akcję, by poczynić drobne uwagi-Dobre pomysły przekazywano podoficerom albo kapitanowi Albie i naj' częściej uwzględniano je w planie. To była intelektualna część pracy 376 wszyscy członkowie drużyny mieli poczucie, że mają mniejszy lub większy wpływ na to, co będzie się działo. Z tego brała się pewność siebie; brawura tak często przypisywana elitarnym jednostkom, lecz głęboka analiza i znacznie istotniejsza profesjonalna ocena sytuacji, która zmieniała je i poprawiała, dopóki wszystko nie było tak, jak trzeba - a potem wygasała. Teraz mieli więcej czasu dla siebie. Wiedzieli już o misji i byli mniej skorzy do wyskoków charakterystycznych dla młodych mężczyzn. Oglądali telewizję we wspólnej sali, czytali książki i czasopisma, czekali na rozkaz, wiedząc, że po drugiej stronie świata czekają inni żołnierze. Dwudziestu pięciu marines w myślach raz po raz zadawało sobie pytania. Czy wszystko się uda? A jeśli nie - no cóż, już dawno wiedzieli, że niezależnie od tego, czy jest się na wozie, czy pod wozem, nie można tak po prostu odejść z tej służby. Żonom trzeba zwrócić mężów, dzieciom - ojców, krajowi -jego obywateli. Każdy z nich wiedział, że jeśli trzeba zaryzykować życie, to właśnie w takiej chwili i dla takiego celu. Na polecenie sierżanta Irvina pojawili się kapelani. Oczyszczono sumienia. Sporządzono kilka testamentów - tak na wszelki wypadek, wyjaśniali marines odwiedzającym ich oficerom. Komandosi coraz bardziej skupiali się na swojej misji, odrzucali obawy i koncentrowali się na tym, co nazwano kodem powstałym z przypadkowego zestawienia słów z dwóch różnych list. Każdy z żołnierzy chodził na miejsce treningu, zwykle z najbliższym kolegą z drużyny. Sprawdzali swoją pozycję i kąty, ćwiczyli podchodzenie do celu albo sposób poruszania się po obiekcie, kiedy zacznie się strzelanie. Każdy rozpoczął własny program ćwiczeń -oprócz porannej i popołudniowej zaprawy biegali dodatkowo kilometr lub dwa. Dzięki temu lepiej znosili napięcie, a przy okazji mieli pewność, że nie zabraknie im kondycji. Doświadczony obserwator mógł to wyczytać z ich twarzy: były poważne, ale nie spięte, skupione, ale bez obsesji, malowała się na nich pewność siebie, ale nie brawura. Inni marines w Quantico, widząc tę drużynę, zastanawiali się, dlaczego zakwaterowano ich w oddzielnym miejscu i ćwiczono według innego harmonogramu, skąd i dlaczego nad obozem pojawiły się śmigłowce ratunkowe Marynarki. Wystarczył jednak rzut oka na drużynę w sosnowym lesie, by porzucili ochotę do zadawania wszelkich pytań i trzymali się z daleka- Działo się coś szczególnego. - Dzięki, Roger - powiedział Bob Ritter, siedząc w zaciszu swego gabinetu w Langley. Wcisnął inny klawisz w telefonie i wybrał numer 377 wewnętrzny. - James? Tu Bob. Mamy zielone światło. Zacznij pociągać za sznurki. - Dziękuję, James. - Dutch Maxwell obrócił się w fotelu i popatrzył na blachę wiszącą na ścianie. Był to fragment błękitnego aluminiowego poszycia z jego myśliwca F6F Hellcat. Widniały na nim równe rządki czerwono-białych flag. Każda oznaczała ofiarę jego umiejętności. To był jego osobisty dyplom mistrzostwa zawodowego. - Chorąży Grafton! - krzyknął. - Słucham, sir? - podoficer pojawił się w drzwiach. - Nadaj sygnał do admirała Podulskiego na „Constellation": „Ga łązka Oliwna'". - Tak jest, sir. - Każ podstawić mój samochód i zadzwoń do Anacostia. Potrzebu ję śmigłowca w ciągu kwadransa. - Tak jest, admirale. Winslow Holland Maxwell wstał zza biurka i wyszedł bocznymi drzwiami na korytarz E biegnący wokół budynku. Najpierw zatrzymał się w jednym z gabinetów w sekcji lotnictwa. - Gary, będzie nam potrzebny ten transport, o którym rozmawiali śmy. - Już się robi, Dutch - odparł generał, nie zadając żadnych pytań. - Przekaż wszystkie szczegóły do mojego biura. Wyjeżdżam teraz, ale będę dzwonił co godzina. - Tak jest. Samochód Maxwella już czekał przy wyjściu od strony rzeki. Za kierownicą siedział starszy bosman sztabowy. - Dokąd jedziemy, sir? - Anacostia, bosmanie, na lądowisko śmigłowców. - Tak jest. - Bosman wrzucił bieg i ruszył w stronę rzeki. Nie wie dział, o co chodzi, ale czuł, że szykuje się coś ważnego. Stary szedł z taką werwą jak jego córka, kiedy wychodziła na randkę. Kelly pracował nad swoją przeprawą przez dżunglę. Robił to już od kilku miesięcy. Wybrał broń, choć miał nadzieję, że nie będzie musiał z niej strzelać. Główne uzbrojenie stanowił CAR-15 - karabin opracowany na podstawie sztucera M-16. W kaburze na ramieniu znalazł się pistolet automatyczny z tłumikiem kaliber 9 mm, ale prawdziwą bronią było radio. Miał zabrać dwa nadajniki, na wszelki wypadek. Dochodziło jeszcze jedzenie, woda, mapa i dodatkowe baterie do radia. W sumie 378 ważyło to nieco ponad dziesięć kilogramów, a musiał też zabrać sprzęt niezbędny do zrzutu. Ciężar nie był wielki i Kelly przekonał się, że jest w stanie się poruszać między drzewami i po górach, nawet go nie zauważając. Jak na mężczyznę swojej postury szedł zwinnie i cicho: uważnie stawiał stopy, obracał się i wyginał, by ominąć drzewa i krzaki, z jednakową intensywnością obserwował ścieżkę i to, co dzieje się wokół niego. Stanął wyprostowany i zbiegł ze wzgórza, ufając własnemu instynktowi. Na dole zobaczył, że marines trenują w małych grupkach, a kapitan Albie naradza się z czterema załogami śmigłowców. Kelly zbliżał się właśnie do lądowiska, kiedy wylądował na nim śmigłowiec marynarki wojennej. Wysiadł z niego admirał Maxwell. Kelly podszedł do niego jako pierwszy. Nim ktokolwiek zdążył się odezwać, wiedział, z jakąwiadomością przyleciał admirał. - Jedziemy? - Dziś w nocy - potwierdził Maxwell skinieniem głowy. Choć Kelly spodziewał się tej wiadomości, poczuł jak zwykle zimny dreszcz. To już nie były ćwiczenia. Miał ryzykować życie i od niego będzie zależało życie innych. Trzeba wykonać to zadanie. Wiem, jak to zrobić, pomyślał. Czekał przy śmigłowcu, a Maxwell podszedł do kapitana Albie. Podjechał samochód generała Younga - on też chciał osobiście przekazać rozkaz wyjazdu. Kelly patrzył, jak żołnierze salutują. Albie otrzymał wiadomość i wyprostował się jeszcze bardziej. Zwiadowcy zebrali się wokół, a ich reakcja była zaskakująco rzeczowa. Wymieniono spojrzenia, nieco powątpiewające, ale wkrótce zostało już tylko proste, zdecydowane potakiwanie głową. Mieli zielone światło. Przekazawszy wiadomość, Maxwell wrócił do śmigłowca. - Zdaje się, że chcesz się wyrwać na chwilę. - Obiecałeś mi to. Admirał klepnął młodszego kolegę po ramieniu i wskazał mu śmigłowiec. Wewnątrz założyli słuchawki. Załoga grzała silniki. - Ile mam czasu? - Musisz wrócić przed północą. - Pilot z prawego siedzenia obej- rzał się za siebie. Maxwell machnął ręką, żeby jeszcze nie startował. - Tak jest, sir. - Kelly zdjął słuchawki i wyskoczył ze śmigłowca, podszedł do generała Younga. - Dutch mi powiedział - rzucił generał z wyraźną dezaprobatą w gło- sie. - Tak się po prostu nie robiło. - Czego potrzebujesz? - Muszę wrócić na jacht, żeby się przebrać, a potem podrzućcie mnie do Baltimore. Wrócę już sam. 379 - Posłuchaj, Clark... - Generale, pomogłem wam zaplanować tę misję. Idę jako pierwszy i wracam jako ostatni. Young miał ochotę zakląć, ale nie odezwał się. Zamiast tego machnął do swego kierowcy i wskazał Kelly'ego. Piętnaście minut później Kelly był już w innym życiu. Odkąd zszedł z pokładu "Springera" przycumowanego do nabrzeża dla gości, świat się zatrzymał, a on przeniósł się w czasie wstecz. Wystarczył szybki rzut oka, by się przekonać, że kapitan portu wszystkiego dopilnował. Kelly wziął prysznic, przebrał się w cywilne ubranie i wrócił do generalskiej limuzyny. - Do Baltimore, kapralu. Wysadźcie mnie na lotnisku, stamtąd zła pię taksówkę. - Robi się, sir - odparł kierowca, ale jego pasażer już zasypiał. - Co się dzieje, panie MacKenzie? - zapytał Hicks. - Zgodzili się - odparł specjalny doradca, podpisując kilka doku mentów i szkicując kilka innych. Kiedy trafią do archiwów, historycy w przyszłości przekonają się, że był drobnym graczem biorącym udział w wielkich wydarzeniach jego czasów. - Może pan powiedzieć na co? A co tam, pomyślał MacKenzie. Hicks miał przecież certyfikat bezpieczeństwa. Ujawnił mu wszystkie główne punkty operacji „Zielony Bukszpan". - Przecież to inwazja - rzekł Hicks tak spokojnie, jak tylko mógł, choć po plecach przebiegł mu dreszcz, a w żołądku poczuł nagły skurcz. - Może tak im się będzie wydawać, aleja myślę inaczej. O ile pa miętam, najechali trzy niepodległe kraje. Hicks odezwał się z większym naciskiem: - Ale przecież toczą się rozmowy pokojowe... Sam pan mówił. - Pieprzyć rozmowy pokojowe! Wally. tam są nasi ludzie, a to, co wiedzą, ma ogromne znaczenie dla naszego bezpieczeństwa narodowego. Zresztą- uśmiechnął się - sam pomogłem przekonać do tego Henryego. - Ale... MacKenzie podniósł wzrok. Czy ten chłopak niczego nie rozumie. - Ale co, Wally? - To niebezpieczne. - Taka jest wojna. Nikt ci o tym nie powiedział? - Sir, mam obowiązek wygłaszać swoje opinie, prawda? - rzekł Hicks. 380 - Oczywiście, że tak, Wally. Mów. - Rozmowy pokojowe są teraz w delikatnej fazie... - Rozmowy pokojowe zawsze są delikatne, prawda? Mów dalej - polecił MacKenzie, coraz lepiej bawiąc się tą pedagogiczną dyskusją. Może ten dzieciak czegoś się z tego nauczy. - Sir, straciliśmy mnóstwo ludzi, a zabiliśmy milion. I po co? Co zyskaliśmy? Czy ktokolwiek coś zyskał? Nie było to nic nowego, a MacKenzie miał już dość odpowiadania na takie pytania. - Wally, jeśli mnie prosisz, żebym uzasadnił, po co pchaliśmy się w to bagno, tracisz czas. Od samego początku było to bagno, ale nie ta administracja to zaczęła, prawda? Zostaliśmy wybrani po to, by wyciągnąć nas stamtąd. - Tak, sir - zgodził się Hicks, bo musiał. - Właśnie o to mi chodzi. Ta akcja może zniweczyć nasze szansę na zakończenie tego wszystkie go. Uważam, że to pomyłka, sir. - W porządku. - MacKenzie tolerancyjnie potraktował swego do radcę. - Taki punkt widzenia może mieć... a co tam, ma uzasadnienie. Ale co z ludźmi, Wally? - Ryzykowali. I przegrali - odparł Hicks zimnym głosem. - Taka obojętność może być przydatna, ale różnica między nami polega na tym, że ja tam byłem, a ty nie. Nigdy nie miałeś na sobie mun duru, Wally. Wstyd. Mógłbyś się dzięki temu czegoś nauczyć. Hicksa po prostu zamurowało to stwierdzenie. - Nie mam pojęcia czego, sir. Przerwałoby mi to tylko studia. - Życie to nie książka, synu - powiedział MacKenzie. Użył słowa, któ re miało ocieplić to zdanie, ale doradcy wydało się, że szef traktuje go pro tekcjonalnie. - Prawdziwi ludzie krwawią. Prawdziwi ludzie czują. Praw dziwi ludzie mają marzenia, rodziny. Mają prawdziwe życie. Dowiedział byś się, Wally, że choć nie są tacy jak ty, to są prawdziwi ludzie. A skoro Pracujesz w rządzie wybranym przez ludzi, musisz to brać pod uwagę. - Tak, sir. - Co innego mógł powiedzieć? Nie mógł wygrać w tej dyskusji. Cholera, musi z kimś o tym pogadać. - John! - Nie odezwał się od dwóch tygodni. Obawiała się, że coś mu się stało, ale teraz zobaczyła go żywego. Z jednej strony cieszyła się, a z drugiej przypomniała sobie, że pewnie robi rzeczy, które do tej pory były dla niej czystą abstrakcją. - Witaj, Sandy. - Kelly uśmiechnął się. Znów był ubrany przyzwoiCie, miał na sobie krawat i niebieski blezer. Aż nazbyt widoczne było, że 381 to przebranie, ale zupełnie inne niż to, które widziała poprzednim razem. Wtedy sam jego widok był niepokojący. - Gdzie byłeś? - zapytała, zapraszając go do środka. Nie chciała żeby sąsiedzi gadali. - Miałem coś do załatwienia - odpowiedział wymijająco. - Co takiego? - Stanowczość w jej głosie wymagała bardziej rze- czowej odpowiedzi. - Nic, co by nie było zgodne z prawem. Słowo. - Więcej nie mógł powiedzieć. - Na pewno? Zapanowała niezręczna cisza. Kelly stał w drzwiach i nagle zaczęły nim targać poczucie winy i gniew. Zaczął się zastanawiać, po co tu przyszedł, po co poprosił admirała Maxwella o tę szczególną przysługę. - John! - krzyknęła Sarah, schodząc po schodach. - Witam panią doktor - odpowiedział Kelly, wdzięczny, że prze rwała ciszę. - Mam dla ciebie niespodziankę! - Jaką? Doktor Rosen podeszła do niego. Mimo uśmiechu miała zatroskaną minę, jak zawsze. - Wyglądasz jakoś inaczej. - Regularnie ćwiczę - wyjaśnił. - Co cię tu sprowadza? - zapytała Sarah. - Wybieram się gdzieś i przed wyjazdem chciałem się pożegnać. - Dokąd jedziesz? - Nie mogę powiedzieć. - Ta odpowiedź zmroziła atmosferę. - John - odezwała się Sandy. - Wiemy o wszystkim. - W porządku - przytaknął Kelly. - Spodziewałem się, że się domy ślicie. Jak ona się czuje? - Coraz lepiej. Dzięki tobie - odparła Sarah. - John, musimy porozmawiać - nalegała Sandy. Doktor Rosen wycofała się na piętro, a pielęgniarka wraz ze swym byłym pacjentem przeszli do kuchni. - John, co ty właściwie robisz? - Ostatnio? Nie mogę ci powiedzieć, Sandy. Przykro mi, ale nie mogę. - Ale... tak w ogóle. Co ty wyprawiasz? - Lepiej, żebyś nie wiedziała. - Billy i Rick? - Sandy wyłożyła kawę na ławę. Kelly wskazał głową schody wiodące na piętro. - Widziałaś, co jej zrobili? Już tego nie zrobią. 382 - John, nie możesz tak postępować! Policja... - ...jest skorumpowana - wpadł jej w słowo. - Mafia przekupiła kogoś, pewnie wysoko postawionego. I właśnie dlatego nie mogę ufać policji- Ty też, Sandy. - Sąjeszcze inni, John. Inni, którzy... - W końcu dotarło do niej, co powiedział. - Skąd to wiesz? - Zadałem Billy'emu kilka pytań. - Kelly przerwał i patrząc w jej twarz, miał coraz większe poczucie winy. - Sandy, czy naprawdę sądzisz, że ktoś wyrwie się przed szereg, żeby prowadzić śledztwo w sprawie śmierci prostytutki? Sądzisz, że kogokolwiek obchodzą prostytutki? Pytałem cię już, pamiętasz? Mówiłaś, że nie ma żadnego programu pomocy dla nich. Tobie zależy. Właśnie dlatego przyprowadziłem ją tutaj. Ale glinom? Nic z tego. Może uda mi się wygrzebać informacje, które pozwolą rozbić tę narkotykową szajkę. Nie jestem pewien, nie do takich rzeczy mnie szkolono, ale tym się właśnie teraz zajmuję. Jeśli chcesz mnie wsypać, proszę bardzo, nie mogę cię powstrzymać. Nie skrzywdzę cię... - Wiem o tym! - Sandy niemal krzyknęła. - John, nie możesz tego robić - dodała spokojniej. - Dlaczego nie? - zapytał. - Oni zabijają ludzi. Robią straszne rze czy i nikt nie reaguje. A co z ofiarami, Sandy? Kto się za nimi ujmie? - Broni ich prawo! - A kiedy prawo nie skutkuje, co wtedy? Mamy pozwolić im umie rać? Umierać w ten sposób? Pamiętasz zdjęcie Pam? - Tak. - Katowali ją godzinami. Twoja... pacjentka na to patrzyła. Kazali jej patrzeć. - Opowiadała mi o tym. Wszystko nam opowiedziała. Ona i Pam były przyjaciółkami. Kiedy... kiedy Pam umarła, to ona uczesała jej wło sy. Reakcja Johna zaskoczyła ją. Na chwilę się odwrócił i nim znów na n'ą spojrzał, wziął głęboki oddech. - Wszystko z nią w porządku? - Za kilka dni wróci do domu. Zawieziemy ją samochodem. - Dziękuję, że się nią zajęłaś. To rozdwojenie okropnie ją niepokoiło. Potrafił mówić o zadawaniu ludziom śmierci tak spokojnie, jak Sam Rosen podczas rozmowy o skomPlikowanej chirurgicznej procedurze - i podobnie jak chirurg troszczył Się o ludzi, których... ratował? Mścił? Czy to nie to samo? Jemu tak się Udawało. 383 - Sandy, dla mnie to wygląda tak: oni zabili Pam. Gwałcili ją, tortu, rowali i zabili... dla przykładu, żeby inne dziewczyny można było wyko. rzystać w ten sam sposób. Dopadnę każdego z nich i jeśli mam zginąć robiąc to, to trudno. Przykro mi, że mnie za to nie lubisz. Wzięła głęboki oddech. Nic więcej nie należało już mówić. - Mówiłeś, że wyjeżdżasz. - Tak. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, wrócę mniej więcej za dwa tygodnie. - Będzie niebezpiecznie? - Nie, jeśli nie popełnię błędu. - Wiedział, że przejrzała go na wy. lot. - A co będziesz robił? - To misja ratunkowa. Tyle mogę ci powiedzieć. I proszę, nie po wtarzaj tego nikomu. Wyjeżdżam dziś w nocy. Nie było mnie, bo ćwi czyłem przed tym zadaniem w bazie wojskowej. Tym razem Sandy odwróciła się i spojrzała w stronę kuchennych drzwi. Nie dawał jej szansy. Było w nim za dużo sprzeczności. Uratował dziewczynę, która na pewno by umarła, ale zabił, by tego dokonać. Kochał dziewczynę, która już nie żyła. Z tej miłości chciał zabijać innych, chciał położyć wszystko na jednej szali. Ufał jej, Sarah i Samowi. Jest dobrym czy złym człowiekiem? W tej mieszance faktów i idei trudno było znaleźć jakiś ład. Widziała, co zrobiono Doris. Starała się przywrócić ją do zdrowia, a kiedy usłyszała jej głos - i jej ojca - wszystko nabrało sensu. Łatwo rozważać wszystko bez emocji, z daleka. Ale nie teraz, kiedy stała twarzą twarz z mężczyzną, który był przyczyną tego wszystkiego, który tłumaczył się spokojnie i bezpośrednio, nie kłamał, niczego nie ukrywał - po prostu mówił prawdę i znów zaufał, że go zrozumie. - Wietnam? - zapytała po chwili. Próbowała chwycić się czegokol wiek, nadać bezładnej plątaninie myśli jakiś kształt. - Zgadza się. - Kelly musiał pomóc jej zrozumieć. - Są tam ludzie, którzy nie wrócą bez naszej pomocy. Biorę w tym udział. - Dlaczego właśnie ty? - Dlaczego ja? Ktoś musi, a właśnie mnie o to poproszono. A dla czego ty robisz to, co robisz, Sandy? Pytałem cię już o to, pamiętasz? - Niech cię diabli, John! Zaczęło mi na tobie zależeć - wydusiła to z siebie. Na jego twarzy znów pojawił się ból. - Nie angażuj się. Możesz znów cierpieć, a ja nie chcę tego. - Po- wiedział to nie tak, jak chciał. - Ludzie, którzy się ze mną związują cierpią, Sandy. 384 Weszła Sarah, prowadząc Doris. Dziewczyna wyglądała inaczej. Sandy obcięła jej włosy i znalazła jakieś przyzwoite ubranie. Doris nadal była osłabiona, ale chodziła już o własnych siłach. Spojrzała na Kelly'ego. - To pan - powiedziała cicho. - Tak. Jak się czujesz? Uśmiechnęła się. - Wkrótce wracam do domu. Tata... tata chce, żebym wróciła. - Na pewno - odparł Kelly. Wyglądała zupełnie inaczej niż ofiara, którą widział zaledwie kilka tygodni wcześniej. Może to jednak miało jakieś znaczenie. To samo przyszło do głowy Sandy. Doris była ofiarą sił, które sprzysięgły się przeciw niej. Gdyby nie Kelly, już by nie żyła. Aby ją ocalić, musiał zabić innych, ale... ale co? - Więc może to był Eddie - odezwał się Piaggi. - Kazałem mu tro chę powęszyć. Mówi, że niczego nie znalazł. - I nic się nie wydarzyło, od kiedy z nim gadałeś. Wszystko wróciło do normy - odparł Henry. Opowiedział Piaggiemu, co wie, i zakończył wnioskiem, który i jemu przyszedł do głowy. - A jeśli próbował trochę namącić? Jeśli po prostu chciał dodać sobie powagi? - Możliwe. To prowadziło do kolejnego pytania. - O ile się założysz, że jeśli Eddie zniknie na jakiś czas, nic innego się nie zdarzy? - Sądzisz, że coś knuje? - A przychodzi ci do głowy inne sensowne wyjaśnienie? - Jeśli cokolwiek stanie się Eddiemu, mogą być kłopoty. Nie sądzę, bym potrafił... - Ja się tym zajmę, dobrze? Mam doskonały sposób. - Opowiedz mi o nim - zażądał Piaggi. Dwie minuty później skinął potakująco głową. - Dlaczego tu przyjechałeś? -zapytała Sandy, kiedy sprzątała z Kel- lym ze stołu. Sarah zabrała Doris na górę, by nadal odpoczywała. - Chciałem zobaczyć, jak ona się czuje. - To było kłamstwo i na dodatek kiepskie. - Czujesz się samotny, prawda? Kelly nie odpowiadał przez dłuższą chwilę. - Tak. - Zmusiła go, by stawił czemuś czoło. Nie chciał żyć samot nie, ale los i własna natura go do tego zmusiły. Ilekroć się otwierał, działo 385 się coś strasznego. Zemsta na tych, którzy zmienili jego życie w to, co było teraz, miała sens, ale nie potrafiła wypełnić pustki. A teraz było jasne, że to co robił, tylko oddalało go od czegoś innego. Jak życie mogło się tak pogmatwać? - Nie mogę powiedzieć, że to w porządku, John. Chciałabym, ale nie mogę. Uratowałeś Doris i to jest cudowne. Ale zabiłeś przy tym tych ludzi. Powinien być jakiś inny sposób... - ...A jeśli go nie ma, to co wtedy? - Pozwolisz mi dokończyć? - zapytała cicho Sandy. - Przepraszam. Dotknęła jego dłoni. - Proszę, uważaj na siebie. - Zwykle uważam, Sandy. Słowo. - To, co robisz, ten wyjazd, to nie... Uśmiechnął się. - Nie, to prawdziwa praca. Wszystko jak najbardziej oficjalnie. - Dwa tygodnie? - Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, tak. - A pójdzie? - Czasami to się zdarza. Ścisnęła go za rękę. - John, proszę, przemyśl to wszystko. Spróbuj znaleźć inny sposób. Daj sobie spokój. Przerwij to. Uratowałeś Doris. To cudowne. Może dzięki temu, czego się dowiedziałeś, będziesz mógł uratować innych bez... bez kolejnych zabójstw? - Spróbuję. -Nie potrafił jej odmówić, nie teraz, kiedy czuł ciepło jej dłoni. Wpadł w pułapkę, bo raz danego słowa zawsze dotrzymywał. - Zresztą teraz i tak mam co innego na głowie. - I to była prawda. - John, a skąd będę wiedziała... to znaczy... - O mnie? - Był zaskoczony, że w ogóle chciała wiedzieć. - John, muszę wiedzieć. Zastanawiał się chwilę, po czym wyjął długopis z marynarki i zapisał numer telefonu. - To numer do faceta... do admirała Jamesa Greera. On będzie wie dział. - Proszę, uważaj na siebie. - Jej uścisk i wzrok miały w sobie coś desperackiego. - Będę uważał. Obiecuję. Naprawdę jestem niezły w tym, co robię. Tim też był niezły. Nie musiała tego mówić. Widać to było w JeJ oczach i Kelly zrozumiał, jak okrutne byłoby zostawić kogoś. 386 - Muszę już iść, Sandy. - Wróć. - Wrócę, obiecuję. - Ale te słowa zabrzmiały pusto nawet w jego uszach. Chciał pocałować Sandy, lecz nie mógł. Odszedł od stołu, wciąż czując jej rękę na swojej. Była kobietą bardzo silną i dzielną, lecz cier- piała już wcześniej i Kelly był przerażony, że przez niego znów może poczuć ból. - Do zobaczenia za dwa tygodnie. Pożegnaj ode mnie Sarah i Doris, dobrze? - Tak. - Poszła za nim do drzwi wyjściowych. - John, kiedy wró cisz, skończ z tym. - Pomyślę o tym - odparł, nie odwracając, bo bał się znów na nią spojrzeć.-Naprawdę. Kelly otworzył drzwi. Na dworze było już ciemno i musiał się pospieszyć, żeby zdążyć do Quantico na czas. Słyszał ją za plecami, słyszał jej oddech. W jego życiu były dwie kobiety. Jedna zginęła w wypadku, drugą zamordowano. Teraz pojawiła się trzecia, którą sam odpychał. - John? -Nie puściła jego ręki, a on mimo obawy musiał się odwró cić. - Tak, Sandy? - Wróć. Znów dotknął jej twarzy, pocałował w rękę i cofnął dłoń. Patrzyła, jak idzie do volkswagena i odjeżdża. Nawet teraz, pomyślała, nawet teraz próbuje mnie chronić. Czy to już dość? Czy mogę to teraz przerwać? Ale co znaczyło „dość"? - Przemyśl to - mówił do siebie na głos. - Co wiesz, co mógłbyś przekazać innym? Było tego sporo. Billy powiedział mu wiele, zapewne dość. Narkotyki przetwarzano na jednym z opuszczonych statków. Znał nazwisko Henry'ego i Burta. Wiedział, że Henry przekupił wysokiego funkcjonariusza służb antynarkotykowych. Czy policja mogła wykorzystać te informacje i Poprowadzić śledztwo tak skuteczne, że wszyscy wpadną za handel narkotykami i morderstwo? Czy Henry dostanie wyrok śmierci? Jeśli odpowiedź na każde z pytań brzmiałaby tak, czy to było dość? Nie tylko wątpliwości Sandy, ale i jego więzi z marines powodowały, że zaczął się nad tym wszystkim zastanawiać. Co by sobie pomyśleli, gdyby dowiedzieli się, że zadają się z mordercą? Czy postrzegaliby to w ten sposób, czy solidaryzowali się z jego punktem widzenia? - Torby śmierdzą- mówił Billy. - Jak trupy, jak to świństwo, które- go używają. 387 O co, u diabła, mu chodziło? - zastanawiał się Kelly, jadąc po raz ostatni przez miasto. Widział radiowozy na patrolu. Przecież nie we wszystkich siedzą skorumpowani policjanci, prawda? - Cholera - zaklął, widząc korki. - Przestań się zadręczać, żeglarzu Czeka cię praca, prawdziwa praca. „Zielony Bukszpan" to była prawdziwa praca, nagle stało się to jasne i wyraźne niczym światła nadjeżdżającego samochodu. Skoro ktoś taki jak Sandy nie rozumiał... Inaczej było, kiedy robiło się to w samotności, tylko z własnymi myślami i gniewem, i samotnością, a inaczej, kiedy inni wiedzieli, nawet ludzie, którzy cię lubią... Skoro nawet Oni proszą, żeby przestać... Co jest dobre, a co złe? Gdzie przebiega granica? Na autostradzie było łatwo. Ktoś wcześniej malował linie i wystarczyło się trzymać swojego pasa. Życie nie było tak wyraziste. Czterdzieści minut później był na drodze 1-495 do Waszyngtonu. Co jest ważniejsze, zabicie Henry'ego czy wydostanie tych kobiet? Kolejne czterdzieści minut i już przekraczał rzekę i wjeżdżał do Wirginii. Zobaczył Doris - co za durne imię - żywą, a kiedy widział ją poprzednio, była prawie tak martwa jak Rick. Im więcej o tym myślał, tym bardziej mu się to podobało. W „Zielonym Bukszpanie" nie chodziło o zabijanie wroga. Chodziło o ratowanie ludzi. Skręcił na południe na autostradę między stanową 95. Do Quantico zostało mu jeszcze siedemdziesiąt kilometrów. Kiedy dotarł do ośrodka szkoleniowego, była jedenasta trzydzieści. - Miło, że zdążyłeś - odezwał się kwaśno Marty Young. Choć raz miał na sobie mundur polowy zamiast koszuli khaki. Kelly spojrzał generałowi w oczy. - Sir, miałem kiepski wieczór, więc bądź pan kolegą i odczep się, dobrze? Young zniósł to jak mężczyzna. - Clark, widzę, że nie możesz doczekać się akcji. - Nie o to chodzi, sir. Ci faceci w „Zielonym Nadawcy"' nie mogą się doczekać. - Jasna sprawa, twardzielu. - Mogę tu zostawić samochód? - Na tym złomowisku? Kelly zawahał się, ale szybko podjął decyzję. - Odsłużył już swoje. Zezłomujcie go razem z innymi. - Chodźmy, autobus czeka na dole, kawałek drogi stąd. 388 Kelly zabrał swoje rzeczy i zaniósł je do limuzyny generała. Za kierownicą siedział ten sam kapral. On usiadł na tylnym siedzeniu z pilotem marines, który nie wybierał się na akcję. - I co powiesz, Clark? - Sir, uważam, że mamy spore szanse. - Wiesz, marzy mi się, żeby choć raz, choć jeden jedyny raz można było powiedzieć: „Tak, tym razem na pewno się uda". - Za pana czasów tak było? - zapytał Kelly. - Nie - przyznał Young. - Ale pomarzyć można. - Jak było w Anglii, Peter? - Całkiem nieźle. Ale w Paryżu padało. Bruksela nawet mi się po dobała, byłem tam pierwszy raz - odparł Henderson. Mieszkali zaledwie dwie przecznice od siebie w wygodnych kamienicach w Georgetown, wybudowanych pod koniec lat trzydziestych z myślą o napływie urzędników zatrudnianych przez rozrastający się rząd. Wzniesione na metalowych szkieletach, domy te były zdrowsze niż niejeden nowszy budynek. Hicks miał dwie sypialnie, co miało wynagrodzić niezbyt imponujące rozmiary salonu. - Co takiego się stało, że chciałeś o tym ze mną pogadać? -zapytał doradca senatora, wciąż nie mogąc się otrząsnąć po zmianie czasu. - Znów najeżdżamy na północny Wietnam - odparł doradca z Bia łego Domu. - Jak to? Przecież toczą się rozmowy pokojowe. Widziałem te po- gaduszki na własne oczy. Wszystko idzie naprzód. Właśnie zaczęli nam ustępować. - Na razie możesz się pożegnać z pokojem - powiedział Hicks po nuro. Na stole leżała foliowa torebka z marihuaną. Asystent MacKenzie- go zaczął robić skręta. - Powinieneś dać sobie spokój z tym szajsem, Willy. - Nie mam po tym kaca, jak po piwie. Cholera, Peter, a co to za różnica? - Różnica jest taka, że masz certyfikat bezpieczeństwa! - przypo mniał mu Henderson. - I co z tego? Peter, oni w ogóle nas nie słuchają. Mówisz do nich, a oni po prostu nie słuchają. - Hicks zapalił skręta i zaciągnął się. - Zresztą i tak niedługo to rzucę. Ojciec chce, żebym wrócił i pomógł mu w intere- sach. Może jak zarobię parę milionów, od czasu do czasu ktoś będzie słuchał. - Nie powinieneś tego rzucać, Wally. Cierpliwości. Do wszystkiego potrzeba cierpliwości. Sądzisz, że wszystko da się naprawić z dnia na dzień? 389 - Ja w ogóle nie sądzę, że cokolwiek da się naprawić! Wiesz, co mi to wszystko przypomina? Tragedię Sofoklesa. Nad nami ciąży jakaś śmier. telna klątwa i nad nimi tak samo. A kiedy pojawi się pieprzony deus ex pieprzona machina, to ten deus okaże się chmurą rakiet balistycznych i będzie po wszystkim, Peter. Tak jak to sobie wyobrażaliśmy kilka lat temu w New Hamsphire. - Wally już kilka razy pociągnął skręta tego wieczoru, uświadomił sobie Henderson. Kiedy był pod wpływem środ- ków odurzających, zawsze wpadał w ponury nastrój. - Wally, powiedz mi, o co chodzi. - Jest ponoć jakiś obóz... -zaczął Hicks ze wzrokiem wbitym w pod łogę. W ogóle nie patrzył przyjacielowi w oczy, zdając relację z tego, co wiedział. - To kiepska wiadomość. - Wydaje im się, że jest tam grupa naszych ludzi, ale to tylko przy puszczenie. Wiemy na pewno tylko o jednym. Co będzie, jeśli rozpie przą rozmowy pokojowe z powodu jednego faceta? - Zgaś to cholerstwo - mruknął Henderson. Nie podobał mu się smród tego skręta. - Nie. - Wally znów się zaciągnął. - Kiedy to się zacznie? - Nie wiem. Roger nie powiedział dokładnie. - Wally, musisz się trzymać. Potrzebujemy w systemie ludzi takich jak ty. Czasami będą nas słuchać. Hicks podniósł wzrok. - Kiedy, twoim zdaniem, to nastąpi? - A jeśli ta misja się nie powiedzie? Jeśli okaże się, że masz rację? Wtedy Roger cię posłucha, a Henry słucha przecież Rogera, prawda? - Tak, czasami słucha. Cóż to za wspaniała okazja, pomyślał Henderson. Wyczarterowany autobus dowiózł ich do bazy lotniczej Andrews. Kelly zauważył, że przebył z powrotem ponad połowę drogi, którą pokonał volkswagenem. Na pasie startowym stał nowy C-141. Od góry pomalowany był na biało, na brzuchu - na szaro. Światła pozycyjne już mu migały. Marines wysiedli z autobusu i zobaczyli, że czekająna nich Maxwell i Greer. - Powodzenia - życzył Greer każdemu żołnierzowi po kolei. - Udanego polowania - życzył im z kolei Maxwell. Lockheed starlifter został zbudowany z myślą o przewożeniu ponad' dwukrotnie większej liczby ludzi, niż liczył ich zespół. Samolot przygo- 390 tovyvano do transportu rannych. Do ścian przymocowano łącznie osiemdziesiąt pryczy. Było też miejsce dla mniej więcej dwudziestu osób z personelu medycznego. Dzięki temu marines mieli się gdzie położyć i przespać. Mieli też miejsce dla wszystkich więźniów, jakich zamierzali uratować. Noc sprzyjała wszystkim, więc kiedy tylko zamknięto luk bagażowy, silniki starliftera zaczęły się kręcić z pełną mocą. - Jezu, mam nadzieję, że się uda - powiedział Maxwell, patrząc, jak samolot kołuje i niknie w ciemności. - Dobrze ich pan wyszkolił, admirale - zauważył Bob Ritter. - Kie dy ruszamy? - Za trzy dni, Bob - odparł James Greer. - Poprzesuwałeś sobie wszystkie spotkania? - Na tę akcję? No pewnie. Rozdział 26 PRZERZUT Starlifter był samolotem nowym, ale powolnym. W powietrzu osiągał raptem siedemset siedemdziesiąt kilometrów na godzinę. Pierwsze między lądowanie zaplanowano w bazie lotniczej Elmendorf na Alasce, pięć tysięcy trzysta sześćdziesiąt kilometrów i osiem godzin od miejsca startu. Kelly nigdy nie mógł się nadziwić, że najkrótsza trasa do dowolnego miejsca na Ziemi wiodła nad biegunem, ale to dlatego, że przywykł do płaskich map. a przecież Ziemia jest kulą. Gdyby zatoczyć okrąg od Waszyngtonu do Danang, musieliby lecieć nad Syberią, a według nawigatora tak się po prostu nie dało. Kiedy dotarli do Elmendorf, marines już wstali wypoczęci. Wyszli z samolotu, żeby popatrzeć na śnieg i nie tak odległe góry. Zaledwie kilka godzin wcześniej wylecieli z miejsca, gdzie temperatura przekraczała trzydzieści stopni, a wilgotność powietrza zbliżała się do stu procent. Tu, na Alasce, zobaczyli komary tak wielkie, że omal ich nie zjadły. Większość żołnierzy wykorzystała postój, by przebiec kilka kilometrów, ku rozbawieniu personelu bazy, który z komandosami rzadko miał do czynienia. Obsługa C-141 zajmowała Według instrukcji dwie godziny i piętnaście minut. Po zatankowaniu i wymianie jakiegoś drobnego elementu marines wrócili na pokład, by ruszyć w drugą część podróży, do Yokoty w Japonii. Trzy godziny po starcie Kelly poszedł do kabiny pilotów. Coraz bardziej nużyła go ciasnota i hałas. 391 - Co tam jest? - zapytał. W oddali majaczyła brązowo-zielona linia, najwyraźniej jakieś wybrzeże. - Rosja. Mają nas teraz na radarze. - O, to miło. - Świat jest mały, ale oni zagarnęli spory kawałek. - Rozmawiacie z nimi, tak jak kontrolerzy' lotów? - Nie - roześmiał się nawigator. - Nie są zbyt uprzejmi. W tej części podróży kontaktujemy się z Tokio, a kiedy wystartujemy z Yokoty, bę- dzie nas pilnowała Manila. Dobrze się leci? - Na razie w porządku. Tyle że się dłuży. - To prawda - przyznał nawigator. Kelly wrócił do przedziału bagażowego. W C-141 panował okropny hałas. Lotnictwo wojskowe nie traciło pieniędzy, tak jak linie cywilne, na wyciszanie kabiny. Wszyscy marines mieli w uszach zatyczki, co utrudniało rozmowę. Po pewnym czasie nawet zatyczki niewiele dawały. Najgorsza w podróży samolotem jest nuda, pomyślał Kelly. Tym gorsza, że wzmagała ją izolacja i to wycie. Nie można spać na okrągło. Część żołnierzy czyściła noże; najprawdopodobniej nie będą musieli ich używać, ale w ten sposób mogli się przynajmniej czymś zająć. Zresztą wojownik po prostu musiał mieć nóż. Inni ćwiczyli pompki na metalowej podłodze. Załoga samolotu patrzyła na to niespokojnie. Zastanawiali się, co będzie robić ta wyselekcjonowana drużyna marines, ale nie mogli się zdobyć na to, by zapytać. Niezależnie od tego, co czekało tych żołnierzy, życzyli im jak najlepiej. Kiedy otworzył oczy, pierwsza myśl, jaka mu przyszła do głowy, brzmiała: Co mam z tym zrobić? Pytanie nie było łatwe. Nie chodziło o to, co chciał, ale o to, co mógł zrobić. Już wcześniej dostarczał informacje. Początkowo nieświadomie, przez łączników z ruchu pacyfistycznego. Nie tyle może ujawniał informacje, ile włączał się w rozmaite dyskusje, które z czasem stawały się coraz bardziej konkretne, aż w końcu jedna ze znajomych zapytała go o coś wprost. Nie wyglądało to na przypadkowe pytanie. Zadała je swobodnym tonem, ale w jej oczach widać było zainteresowanie odpowiedzią, a nie zainteresowanie nim. Natychmiast się to odwróciło, kiedy odpowiedział. Dałem się wziąć na łep, myślał później, zdenerwowany, że padł ofiarą tak oczywistego ! starego jak świat... błędu. Lubił ją i tak jak ona wierzył, że świat powinien być inny. Denerwowało go tylko, że uznała, że musi manipulować jego ciałem po to, by wydobyć z niego coś, czego równie dobrze mogła' by się dowiedzieć, używając rozumu i intelektu... no, może. 392 Teraz już jej nie było, odeszła. Henderson nie miał pojęcia dokąd, ale wiedział, że na pewno już jej nie spotka. Szkoda. Była niezłą laską. Krok po kroku, stopniowo i naturalnie dotarł aż do rozmowy w Tower of rondon. Teraz... teraz miał coś, czego druga strona naprawdę potrzebowała- Tyle że nie miał komu o tym powiedzieć. Czy Rosjanie naprawdę wiedzieli, kogo trzymają w tym cholernym obozie na południowy zachód od Hajfongu? Taka informacja, odpowiednio wykorzystana, mogłaby ułatwić im osiągnięcie odprężenia. Mogliby trochę się wycofać, pozwalając Stanom też się trochę wycofać. Tak się to musiało zacząć. Wstyd, że Wally nie rozumiał, że nie można zmienić świata od razu. Peter wiedział, że musi przekazać tę wiadomość drugiej stronie. Nie mógł pozwolić, żeby Wally teraz wycofał się ze służby w rządzie i został kolejnym dupkiem od finansów. Był cenny na posadzie, którą miał teraz. Wally po prostu lubił za dużo mówić, to efekt braku równowagi emocjonalnej. I nadużywania narkotyków, pomyślał Henderson, patrząc w lustro podczas golenia. Zjadł śniadanie, czytając poranną gazetę. Znów to samo. Jakaś bitwa o wzgórze, które odbijano sobie z dziesięć razy. Zginęło x Amerykanów, y Wietnamczyków. Jak wpłynie na rozmowy taka czy inna ofensywa powietrzna, jakiś kolejny nudny i przewidywalny komentarz? Plany demonstracji. „Chcemy czasy mieć spokojne. Mamy w dupie waszą wojnę'". Jakby te szczeniackie zabawy miały jakiekolwiek znaczenie. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że do pewnego stopnia miały. Wywierały nacisk na polityków, przyciągały uwagę mediów. Istniała już liczna grupa polityków, którzy chcieli końca wojny, tak jak Henderson, ale nie osiągnęli oni jeszcze masy krytycznej. Jego senator Robert Donaldson wciąż się wahał. Uważano go za rozsądnego i rozważnego człowieka, ale Henderson przekonał się, że jest po prostu niezdolny do podjęcia decyzji; zawsze rozważał wszystkie za i przeciw, a potem i tak szedł z tłumem. Musiał istnieć jakiś lepszy sposób i Henderson właśnie nad tym pracował. Doradzał senatorowi, nieco koloryzując, stopniowo zdobywał zaufanie szefa, żeby móc się dowiadywać od niego rzeczy, których Donaldson nie powinien mówić nikomu. Z tajemnicami już tak jest. Komuś trzeba się z nich zwierzyć, myślał, wychodząc z domu. Henderson jeździł do pracy autobusem. Znalezienie miejsca na parkingu wokół Kapitolu graniczyło z cudem, a autobus podwoził go niemal od drzwi do drzwi. Usiadł z tyłu, gdzie mógł spokojnie dokończyć gazetę. Dwie przecznice dalej autobus się zatrzymał. Chwilę później obok Hendersona usiadł jakiś mężczyzna. - Jak było w Londynie? - zagaił. 393 Henderson podniósł wzrok. Nie znał go. Czyżby byli aż tak skuteczni? - Miałem tam pewne spotkanie - powiedział ostrożnie. - Mam znajomego w Londynie. Ma na imię George. - Ani śladu obcego akcentu. Kontakt został nawiązany. Mężczyzna czytał stronę spor tową „Washington Post". - Chyba Senatorom nie uda się w tym sezonie wygrać ligi. Jak sądzisz? - George mówił, że ma... znajomego w mieście. Mężczyzna uśmiechnął się nad tabelą z wynikami. - Nazywam się Marvin. Możesz tak się do mnie zwracać. - Jak będziemy... jak będę...? - Jakie masz plany na wieczór? - zapytał Marvin. - Właściwie żadnych. Chcesz do mnie wpaść? - Nie, Peter, to byłoby nierozsądne. Znasz taką knajpę Alberto? - Znam, przy Wisconsin Avenue. - O siódmej trzydzieści - powiedział Marvin. Wstał i wysiadł na następnym przystanku. Ostatni etap podróży zaczął się w bazie lotniczej Yokota. Po kolejnej przerwie na serwis, trwającej dokładnie dwie godziny i kwadrans, starlifter odkołował na pas startowy i wzbił się w niebo. Wtedy wszystko zaczęło wydawać się bardziej realne. Marines próbowali zasnąć. W ten sposób radzili sobie z napięciem, które rosło odwrotnie proporcjonalnie do odległości od celu. To nie były już ćwiczenia i nastrój komandosów zmieniał się, przystosowując do nowej sytuacji. Gdyby lecieli na pokładzie samolotu pasażerskiego, pewnie sypaliby żartami i opowieściami o podbojach miłosnych, mówiliby o domu, rodzinie i planach na przy szłość, ale hałas w C-141 uniemożliwiał to, więc wymieniali pewne sie bie uśmiechy, nad którymi w oczach czaiła się ostrożność. Każdy został sam na sam ze swoimi myślami i obawami. Chcieli się nimi podzielić i zneutralizować je, ale w huku ładowni starliftera nie byli w stanie tego zrobić. Właśnie dlatego wielu ćwiczyło: żeby odegnać stres, zmęczyć się na tyle, by móc zasnąć i zapomnieć. Kelly patrzył na nich - kiedyś też tak robił. On też był sam na sam z własnymi myślami, jeszcze bardziej skomplikowanymi niż ich. Chodzi o ratowanie, powtarzał w duchu. Wszystko zaczęło się od uratowania Pam i poczucia, że to on ponosi winę za jej śmierć. Zabij-żeby wyrównać rachunki, wmawiając sobie, że to dla jej pamięci i z miłości do niej, ale czy to była prawda? Co dobrego przychodzi ze śmierci. Torturował człowieka, a teraz musiał przyznać, że cierpienie Billy'ego 394 sprawiło mu satysfakcję. Jeśli Sandy się o tym dowie, co wtedy? Co sobje o nim pomyśli? Starała się tak bardzo, żeby uratować tę dziewczynę. pielęgnowała ją i chroniła. Co pomyślałaby o człowieku, który rozrywał ciało Billy'ego, komórka po komórce? Nie był w stanie pokonać całego zła na świecie. Nie mógł wygrać wojny, na którą teraz wracał, nawet dobrze wyszkolona drużyna marines nie zdoła sama wygrać tej wojny. Lecieli tam po coś innego. Ich celem był ratunek, bo o ile odbieranie życia daje niewiele prawdziwej satysfakcji, o tyle ocalenie komuś życia zawsze można wspominać z największą dumą. To była teraz jego misja i takąmisję musi podjąć po powrocie. Organizacja więziła jeszcze cztery dziewczyny. Jakoś je uwolni... i może zdoła przekazać policji, co kombinuje Henry. Wtedy będą mogli się do niego dobrać. Jakoś. Jak konkretnie, nie miał pojęcia. Ale przynajmniej zrobi coś, czego czas nie zatrze w pamięci. Musiał tylko wrócić cało z tej misji. Żaden problem, prawda? - westchnął. Jestem twardzielem, powiedział sobie z brawurą, która brzmiała fałszywie nawet w jego głowie. Potrafię to zrobić. Robiłem to już nieraz. Dziwne, pomyślał, umysł zapomina o najbardziej przerażających rzeczach, a potem jest już za późno. Może bliskość celu tak na niego działała. Może łatwiej było myśleć o niebezpieczeństwach, które czyhały na drugim końcu świata, a potem, kiedy człowiek się do nich zbliżał, wszystko się zmieniało... - Najtrudniejsze przed nami, Clark! - krzyknął Irvin, siadając obok niego na pryczy. Przed chwilą zrobił sto pompek. - Prawda? - odkrzyknął Kelly. - Musisz coś wiedzieć, koleś. Tamtej nocy zakradłeś się i mnie zdją łeś, prawda? - Irvin uśmiechnął się. - A ja jestem cholernie dobry w te klocki. - Na swoim terenie pewnie nie będą aż tak czujni - zauważył Kelly Po chwili. - Pewnie nie, na pewno nie tak czujni jak my tamtej nocy. Cholera, wiedzieliśmy przecież, że idziesz. Oni mogą się co najwyżej spodziewać swoich wracających z frontu, wiesz, na obiadek u mamusi i skręta po obiadku. Ale nie nas, stary. - Nie takich jak my - przyznał Kelly i uśmiechnął się. -Nie takich narwańców jak my. Irvin klepnął go po ramieniu. - Masz rację, Clark. - Wstał, by pocieszyć kolejnego żołnierza. Takie już miał zadanie. 395 Dzięki, sierżancie, pomyślał Kelly. Położył się na pryczy i zmusił do zaśnięcia. Restauracja Alberto nie była zbyt znana. Mała włoska knajpka, gdzie podawano szczególnie dobrą cielęcinę. Zresztą wszystko tu było smaczne, a małżeństwo, które prowadziło lokal, cierpliwie czekało, aż kiedyś zabłąka się tu krytyk kulinarny z „Washington Post", a wraz z nim przyjdzie fortuna. Do tego czasu żywili studentów z pobliskiego Georgetown University i stałą klientelę z sąsiedztwa, bez której nie przetrwałaby żadna restauracja. Jedynym zgrzytem była tu muzyka - operowe kawałki puszczane z taśmy przez kiepskiej jakości głośniki. Właściciele lokalu będą musieli nad tym popracować, pomyślał Henderson. Znalazł ławę z tyłu. Kelner, zapewne Meksykanin pracujący na czarno, próbował udawać, że mówi z włoskim akcentem. Zapalił świece na stole i odszedł, by przynieść dżin z tonikiem, który zamówił nowy gość. Marvin przyszedł po kilku minutach. Ubrany był swobodnie, a w ręku miał wieczorną gazetę, którą położył na stoliku. Był mniej więcej w wieku Hendersona, ale trudno byłoby go opisać: ani wysoki, ani niski, ani tęgi, ani chudy. Włosy miał w neutralnym brązowym kolorze, średniej długości. Nosił okulary. W niebieskiej koszuli z krótkim rękawem, bez krawata wyglądał jak jeden z okolicznych mieszkańców, który wpadł jak co dzień na kolację. - Senatorowie znów przegrali - oznajmił, kiedy pojawił się kelner z drinkiem Hendersona. - Dla mnie czerwone wino - powiedział do Mek sykanina. - Si - odparł kelner i zniknął. Marvin musi być nielegalny, myślał Peter, mierząc wzrokiem mężczyznę. Jako doradca członka komisji specjalnej do spraw wywiadu, Henderson brał udział w spotkaniach z poważnymi pracownikami wydziału wywiadu FBI. „Legalny" funkcjonariusz KGB miał dyplomatycznąprzy' krywkę i w razie wpadki mógł być co najwyżej uznany za persona non grata i odesłany do domu. W ten sposób byli zabezpieczeni przed po ważnymi konsekwencjami ze strony amerykańskiego rządu - i to była dobra wiadomość. Zła była taka, że dzięki temu łatwiej było ich śledzić -wiedziano, gdzie mieszkają i jakimi jeżdżą samochodami. Nielegalni-jak sama nazwa wskazuje, byli radzieckimi agentami wywiadu, którzy wjechali do kraju na lewych papierach. Gdyby zostali złapani, trafiliby do więzienia federalnego, gdzie czekaliby aż do następnej wymiany agen' tów, co mogło trwać latami. To wyjaśniało doskonały angielski Marvina' 396 Jakakolwiek pomyłka mogła mieć poważne konsekwencje. W tej sytuacji jego luz budził tym większy podziw. - Jesteś kibicem baseballa? - Nauczyłem się grać dawno temu. Nieźle szło mi łapanie, ale jakoś nie udało mi się wytrenować właściwego odbicia. - Marvin uśmiechnął się. Henderson odpowiedział uśmiechem. Widział zdjęcia satelitarne miejsca, gdzie Marvin nauczył się swego rzemiosła. Małe miasteczko na północny zachód od Moskwy. - Jak będziemy działać? - Dobrze, przejdźmy do rzeczy. Nie będziemy się często spotykać. Sam wiesz dlaczego. Kolejny uśmiech. - Tak, podobno zimy w Leavenworth sąkurewsko ostre. - To nie jest zabawa, Peter - powiedział agent KGB. - To bardzo poważna sprawa. - Proszę, tylko nie kolejny cholerny kowboj, modlił się w duchu. - Wiem. Przepraszam - odrzekł Henderson. - To mój pierwszy raz. - Po pierwsze, musimy ustalić sposób, w jaki będziesz się ze mną kontaktował. W twoim mieszkaniu są zasłony w oknach od frontu. Kie dy są całkiem zasłonięte albo całkiem odsłonięte - nie masz dla nas nic. Kiedy będziesz coś miał, zostaw je zasłonięte do połowy. Będę spraw dzał twoje okna dwa razy w tygodniu. We wtorki i piątki rano, około dziewiątej. Może być? - Tak, Marvin. - Na początek skorzystamy z prostej techniki przekazu. Zaparkuję samochód na ulicy w pobliżu twojego domu. To granatowy plymouth satellite. Numer rejestracyjny HVR-309. Powtórz go. Nic nie zapisuj. - HVR-309. - Wiadomość włożysz w to. - Podał mu coś pod stołem. Przedmiot był mały, metalowy. - Nie przystawiaj tego do zegarka. W środku jest silny Magnes. Kiedy będziesz mijał mój samochód, możesz się pochylić, żeby Podnieść jakiś papierek, albo postawić stopę na zderzaku, żeby zawiązać but. Włóż tę kapsułkę za zderzak. Magnes przytrzyma ją w miejscu. Wszystko to wydawało się Hendersonowi bardzo wyrafinowane, choć w gruncie rzeczy było na poziomie szpiegowskiego przedszkola. Taki sposób był dobry w lecie. W zimie trzeba będzie wymyślić coś innego, kelner przyniósł kartę i obaj zamówili cielęcinę. - Jeśli was to interesuje, to mam coś nowego - powiedział Henderson oficerowi KGB. Niech wiedzą, że nie jestem byle kim. 397 Marvin, który naprawdę nazywał się Iwan Aleksiejewicz Jegorow miał prawdziwą pracę i wszystko, co się z tym wiązało. Był zatrudniony w Aetna Casualty and Surety Company jako inspektor ubezpieczeniowy. Przeszedł szkolenie w ośrodku firmy w Hartford w stanie Connecticut przy Farmington Avenue. Potem wrócił do regionalnego biura w Waszyngtonie i pracował tu, szukając u klientów swojej firmy wszelkich niedociągnięć w sprawach bezpieczeństwa. Jego koledzy z pracy określali to jako „ryzyko". Tę posadę wybrał głównie ze względu na możliwość wyjazdów, a przy okazji miał służbowy samochód. Dodatkowo bywał czasami w biurach rozmaitych firm pracujących na zlecenie rządu, gdzie pracownicy nie zawsze odpowiednio zabezpieczali papiery na biurkach. Bezpośredni zwierzchnik Marvina był nim zachwycony. Nowy pracownik okazał się spostrzegawczy i wręcz doskonale dokumentował swoją pracę. Odrzucił propozycję awansu i przeniesienia do Detroit -„Przykro mi, szefie, po prostu za bardzo lubię Waszyngton" - czym przełożony wcale się nie przejął. Dzięki pracownikowi o takich umiejętnościach - i to dość nisko opłacanemu -jego dział radził sobie po prostu lepiej. Marvin przebywał poza biurem przez cztery z pięciu dni tygodnia pracy. Dzięki temu mógł się umawiać z ludźmi, gdzie tylko chciał i o której chciał. Jeśli dorzucić do tego darmowy samochód - Aetna płaciła nawet za benzynę i naprawy - i wygodne życie, to gdyby wierzył w Boga, pomyślałby, że już umarł i właśnie trafił do nieba. Prawdziwa miłość do baseballa zawiodła go na stadion imienia Roberta Kennedy'ego, gdzie w anonimowym tłumie łatwo było przekazywać różne rzeczy i prowadzić spotkania idealnie według instrukcji dla agentów terenowych KGB. Mówiąc krótko, kapitan Jegorow piął się do góry, było mu wygodnie z tą przykrywką i w tej okolicy, a przy okazji służył ojczyźnie. Przybył do Stanów akurat wtedy, kiedy zaczęła się rewolucja seksualna. Brakowało mu tylko dobrej wódki. Amerykanie zupełnie się na tym nie znali. Czy to nie interesujące? - zastanawiał się w swoim mieszkaniu w Chevy Chase. Bawiło go, że o ściśle tajnej operacji rosyjskiego wywiadu dowiedział się od jakiegoś Amerykanina i że głównego wroga jego ojczyzny można było w ten sposób boleśnie ugodzić - o ile uda się wszystko odpowiednio szybko zorganizować. Będzie też mógł przekazać swoim oficerom prowadzącym, że ci kretyni z lotnictwa Armii Czerwonej knują na boku coś, co może mieć znaczący wpływ na obronność Związku Radzieckiego. Pewnie spróbują przejąć tę operację. Pilotom nie można ufać w sprawach tak ważnych jak bezpieczeństwo narodowe, przesłuchanie powinien prowadzić oficer KGB. Sporządził notatki, sfotografował je i przewinął film w małej kasetce. Jutro rano był umówiony 398 u jakiegoś lokalnego podwykonawcy. Jadąc stamtąd, wstąpi na śniadanie do Howarda Johnsona i tam przekaże materiał. Kaseta znajdzie się Moskwie za dwa dni, może trzy. Pojedzie pocztą dyplomatyczną. Kapitan Jegorow zakończył pracę i zdążył jeszcze na mecz Senatorów. Mimo dobrego zagrania Franka Howarda znów przegrali, tym razem z Cleveland 3:5. Co za historia, myślał, sącząc piwo. Henderson sam był szyszką, ale nikt nie powiedział Jegorowowi - bo może nikt nie wiedział - że ma jeszcze własne źródło w biurze bezpieczeństwa narodowego w Białym Domu. Czy to nie piękny strzał? Kiedy C-141 wylądował w Danang, poczuli ulgę. Lecieli od dwudziestu trzech godzin, podczas których słyszeli tylko ogłuszające wycie. Wszyscy mieli już dość, ale po chwili dotarła do nich rzeczywistość. Wystarczyło, że uchyliły się drzwi do przedziału towarowego, by uderzył w nich smród. Wszyscy tutejsi weterani nazywali to smrodem Wietnamu. Do beczek wrzucano zawartość latryn i palono ją ropą. - Domowe zapachy! - zażartował jeden z marines, ale odpowiedziały mu pojedyncze parsknięcia nieszczerego śmiechu. - Wysiadka! - krzyknął Irvin, kiedy ucichł ryk silników. Zareago wali dopiero po chwili. Ruchy mieli spowolnione ze zmęczenia. Wielu musiało otrząsnąć się z zawrotów głowy wywołanych przez zatyczki w uszach. Ziewanie i przeciąganie się psychologowie z pewnością okre śliliby jako pozawerbalne reakcje na niepokój. Kiedy marines szykowali się do wyjścia z samolotu, do przedziału towarowego zeszła załoga starliftera. Kapitan Albie podziękował im za podróż, która, choć długa, odbyła się bez przeszkód. Załogę samolotu czekało kilka dni przymusowego odpoczynku po tym maratonie, ale nie wiedzieli jeszcze, że zostaną w tej okolicy, dopóki drużyna marines nie będzie gotowa do powrotu. Może załapią się na kilka lotów transportowych do Clark. Albie wyprowadził swoich ludzi z samolotu. Dwie ciężarówki zawiozły ich do innej części bazy lotniczej. Czekały tam na nich dwa samoloty marynarki wojennej C-2A Greyhound. Jęcząc, zajęli miejsca, by odbyć kolejną część podróży - godzinny lot na pokład lotniskowca Uss „Constellation". Stamtąd dwa śmigłowce CH-46 Sea Knight zawiozły marines na USS „Ogden", gdzie wreszcie, zmęczeni podróżą, weszli do obszernego przedziału dla żołnierzy i zwalili się na prycze. Kelly patrzył, jak się rozpakowują, i zastanawiał się, co teraz go czeka. - Jak podróż? Odwrócił się i zobaczył admirała Podulskiego w pogniecionym mundurze khaki, stanowczo zbyt rozradowanego jak na tę chwilę. 399 - Lotnicy mająnarąbane - prychnął Kelly. - Trochę się dłuży. Za mną- polecił admirał i zaprowadził go na mostek. Kelly rozejrzał się. Na wschodzie widać było „Constellation". Z jednego końca lotniskowca wzbijały się samoloty, inne czekały, by wy- lądować na drugim końcu. W pobliżu czuwały dwa krążowniki, a forma- cję zamykały niszczyciele. Te jednostki marynarki wojennej Kelly rzad- ko widywał. Marynarze w akcji, panujący na falach. - Co to? - wskazał palcem. - Radziecki trawler rybacki, szpiegowski - odparł Podulski. - Nieźle! - Spokojnie. Damy sobie radę - zapewnił admirał. Wspięli się po kilku drabinkach i znaleźli centrum dowodzenia, a właściwie to, co za centrum uchodziło. Admirał Podulski zajął na czas misji kabinę kapitana, przesuwając dowódcę „Ogdena" do mniejszego pomieszczenia w pobliżu mostka. Znajdował się tam wygodny salonik. - Witamy na pokładzie! - rzekł do Kelly'ego kapitan Ted Franks. - Pan Clark? - Tak jest. Franks miał około pięćdziesiątki i wygląd zawodowca, który od 1944 roku pływał na okrętach amfibiach. „Ogden" był jego piątą jednostką i miał być ostatnią pod jego dowództwem. "Niski, tęgi i łysiejący, ale miał twarz wojownika. Uśmiechnął się i gestem zaprosił Kelly'ego do stolika, na którym stała butelka jacka danielsa. - To nielegalne - zastrzegł Kelly. - Dla mnie - przyznał Franks. - Ale to racje lotnicze. - Sam je zamówiłem - wyjaśnił Casimir Podulski. - Przywiozłem je z „Connie". Musicie się jakoś uspokoić po tej wyprawie z podniebny mi kowbojami. - Sir, nigdy nie dyskutuję z admirałami. - Kelly wrzucił do szklanki dwie kostki lodu i zalał je alkoholem. - Mój zastępca rozmawia z kapitanem Albiem i jego ludźmi. Będą mieli czym przepłukać gardło - dodał Franks, co oznaczało, że każdy z komandosów znajdzie na pryczy dwie miniaturowe butelki. - Panie Clark, moja łajba jest do pańskiej dyspozycji. Spełnimy każde żądanie' - Kapitanie, wie pan, jak witać gości. - Kelly pociągnął łyk ze szklan ki. Alkohol sprawił, że poczuł, jak bardzo jest spięty. - Kiedy zaczynamy? - Za cztery dni - odparł admirał. - Gdy przypłyną okręty podwod ne. Marines ruszą w piątek rano, w zależności od pogody. - W porządku. -Nie miał nic więcej do dodania. 400 - Tylko mój zastępca i ja wiemy, o co chodzi. Mamy tu niezłą załogę. Ekipa wywiadowcza jest już na pokładzie i pracuje. Ekipa medyczna przyleci jutro. - A co z rozpoznaniem! Na to pytanie odpowiedział Podulski. - Jeszcze dziś będziemy mieli zdjęcia obozu, zrobi je vigilante, któ ry wystartuje z „Connie". Potem dostaniemy kolejny zestaw, dwanaście godzin przed twoim wyjazdem. Mamy też zdjęcia z Łowcy Bizonów sprzed pięciu dni. Obóz wciąż stoi, pilnują go tak jak przedtem. - A obiekty? - zapytał Kelly, używając kodowej nazwy więźniów. - Mamy tylko trzy zdjęcia. - Podulski wzruszył ramionami. - Nie wynaleziono jeszcze aparatu, który robi zdjęcia przez dach. - Racja. - Z twarzy Kelly'ego można było wyczytać wszystko. - Ja też się martwię - przyznał Cas. Kelly odwrócił się. - Kapitanie, ma pan jakieś miejsce, gdzie można poćwiczyć? - Siłownia, z tyłu za mesą dla załogi. Proszę z niej korzystać do woli. Kelly dokończył drinka. - Chyba pójdę się trochę zdrzemnąć. - Będzie pan jadł razem z marines. Tutejsza kuchnia na pewno przy padnie panu do gustu - rzekł kapitan Franks. - Na pewno. - Kelly skinął głową - Widziałem dwóch robotników bez kasków - oznajmił kierowni kowi Marvin Wilson. - Porozmawiam z nimi. - Poza tym bardzo miło się współpracowało. - Udzielił łącznie je denastu zaleceń dotyczących bezpieczeństwa, a właściciel cementowni zgodził się uwzględnić wszystkie, licząc na obniżkę stawek ubezpiecze nia. Marvin zdjął kask i otarł pot z czoła. Zapowiadał się upalny dzień. Klimat był nawet podobny do moskiewskiego, choć bardziej wilgotny. Ale przynajmniej zimy były łagodniejsze. - Wie pan, powinni wiercić w nich dziurki do wentylacji. Łatwiej by się je nosiło. - To samo chciałem powiedzieć - odparł kapitan Jegorow i poszedł do samochodu. Kwadrans później zajechał pod lokal Howarda Johnsona. Granatowy plymouth stanął na wolnym miejscu parkingowym przy zachodniej ścianie budynku. Kiedy Jegorow wysiadł, gość w środku właśnie skończył kawę i wstał od baru. Zostawił dwadzieścia pięć centów 401 napiwku dla kelnerki. Restauracja miała podwójne drzwi z izolacjąpowietrzną, by zaoszczędzić na energii do klimatyzatora. Kiedy obaj męż czyźni spotkali się w przejściu - sami między szklanymi drzwiami - jeden przekazał drugiemu mikrofilm, unikając wzroku ewentualnych cie kawskich. Jegorow/Wilson wszedł do środka, a „legalny" major KGB RIszczenko wyszedł z lokalu. Marvin Wilson miał za sobą najważniejsze zadanie tego dnia. Usiadł więc za barem i na początek zamówił sok pomarańczowy. W Ameryce było tyle smacznych rzeczy do jedzenia. - Jem za dużo - westchnęła Doris, atakując górę ciasteczek. Sarah nie była w stanie pojąć zamiłowania Amerykanów do odchu dzania. - W ciągu ostatnich dwóch tygodni sporo schudłaś. Nie zaszko dzi odzyskać trochę ciała - powiedziała do swej coraz zdrowszej pacjent ki. Buick Sarah stał przed domem. Dziś miały dojechać nim do Pittsburgha. Sandy popracowała nad fryzurą Doris i zarządziła jeszcze jedną wyprawę na zakupy, by zdobyć ciuchy odpowiednie na tę okazję: beżową jedwabną bluzkę i brązową spódniczkę tuż nad kolano. Marnotrawny syn mógł wracać do domu w łachmanach, ale córka musiała zajechać z godnością. - Nie wiem, co powiedzieć - odezwała się Doris, wstając, by po zbierać naczynia. - Wystarczy, że wyzdrowiejesz - odparła Sarah. Wyszły do samochodu i Doris usiadła z tyłu. Od Kelly'ego nauczyły się ostrożności. Doktor Rosen szybko wyjechała z miasta i skręciła na północ w stronę Loch Raven. Wyjechała na obwodnicę Baltimore i dalej na autostradę międzystanową numer 70. Na nowej autostradzie obowiązywało ograniczenie prędkości do stu dwudziestu kilometrów na godzinę, ale jechała szybciej. Ciężki buick toczył się żwawo na północny zachód w stronę gór Catoctin. Każdy kilometr dzielący je od miasta był dodatkową gwarancją bezpieczeństwa. Kiedy minęły Hagerstown, odprężyła się i zaczęła cieszyć się przejażdżką. Jaka była szansa, że ktoś odnajdzie je w jadącym samochodzie? Podróż minęła w zaskakującej ciszy. Nagadały się w ciągu minionych dni, kiedy Doris wracała do stanu zbliżonego do normalności. Nadal wymagała opieki medycznej i potrzebowała pomocy psychiatry, ale Sarah już się tym zajęła. Skontaktowała się z koleżanką z uniwersytetu w Pittsburghu i przekonała ją, że nie należy o niczym mówić miejscowym i policji. Zapewniła, że tymi sprawami już się zajęto. Sandy i Sarah odczUwały 402 narastające napięcie. Doris wracała do domu i do ojca, którego zostawiła by rzucić się w wir życia, co omal nie zakończyło się tragicznie. Przez wiele miesięcy będzie jej towarzyszyć poczucie winy, po części słuszne, po części nie. W sumie dziewczyna miała sporo szczęścia, ale dotrze to do niej dopiero z czasem. Najważniejsze, że żyła. Jeśli odzyska pewność siebie i godność osobistą, w ciągu dwóch, trzech lat wróci do normalnego życia. Sarah miała nadzieję, że może nawet wyjdzie z tego silniejsza, o ile psychiatra popracuje z nią ostrożnie i powoli. Doktor Michelle Bryant miała znakomitą reputację; Sarah liczyła, że koleżanka stanie na wysokości zadania. Dla doktor Rosen, która gnała na zachód, przekraczając dopuszczalną prędkość, były to trudne chwile. Musiała wypuścić spod swej opieki pacjentkę nie do końca wyleczoną. Pracowała w szpitalu z wieloma narkomanami i za każdym razem miała podobny dylemat. Przychodził po prostu czas, kiedy trzeba było się wycofać i zaufać pacjentowi, że dalej da sobie sam radę. Może to samo czują rodzice, wydając córkę za mąż, pomyślała. Mogło być przecież o wiele gorzej, i to z różnych powodów. Ojciec Doris wydawał się porządnym człowiekiem, a Sarah Rosen nie potrzebowała specjalizacji w psychiatrii, by wiedzieć, że Doris potrzeba teraz przede wszystkim jego miłości i wsparcia. Wszystko było już w rękach innych, ale Sarah i tak nie przestawała się martwić o pacjentkę. Góry w Pittsburghu były strome. Doris wskazała im drogę wzdłuż rzeki Monogahela, aż w końcu wjechały na właściwą ulicę. Napięcie jeszcze wzrosło, gdy Sandy wypatrywała właściwego numeru. W końcu znalazła. Zatrzymała buicka na miejscu parkingowym i wszystkie trzy wzięły głęboki oddech. - W porządku? - zapytała Sarah. W odpowiedzi zobaczyła niepewne skinięcie głową. - Kochanie, to twój ojciec. On cię kocha. Raymond Brown nie wyróżniał się niczym szczególnym, przekonała się chwilę później. On też był zdenerwowany. Zszedł po popękanych betonowych schodkach, trzymając się drżącą ręką poręczy. Otworzył drzwi samochodu i z niezdarną galanterią pomógł Sandy wysiąść. Potem nachylił się do środka i choć starał się być dzielny i opanowany, kiedy dotknął Doris, wybuchnął płaczem. Doris potknęła się, wychodząc z samochodu, a ojciec podtrzymał ją i przycisnął do piersi. - Och, tato! Sandy OToole odwróciła się. Nie czuła się zażenowana, ale chciała zostawić ich samych. Wymieniły z doktor Rosen porozumiewawcze 403 spojrzenie. Lekarka i pielęgniarka zagryzły usta i patrzyły sobie w wilgotne oczy. - Wejdźmy do środka, kochanie - powiedział Ray Brown i zapro wadził dziewczynę po schodkach. Chciał już mieć jąw domu, pod swoją opieką. Sarah i Sandy bez zaproszenia poszły za nimi. Salon był zaskakująco ciemny. Brown sypiał w dzień, więc zamontował w domu ciemne żaluzje i zapominał je podnosić na dzień. Pokój był zagracony, pełen kilimów i mebli z lat czterdziestych. Na małych mahoniowych stolikach leżały korkonkowe serwetki. Wszędzie stały fo. tografie w ramkach. Zmarła żona. Zmarły syn. I zdjęcia zaginionej córki - aż cztery. W ciemnym zaciszu domu ojciec znów przycisnął córkę do piersi. - Kochanie - rzekł, przypominając sobie słowa, które ćwiczył od tylu dni. -To, co powiedziałem wtedy, było złe. Nie miałem racji, zupeł nie nie miałem racji! - W porządku, tato. Dziękuję, że... że pozwoliłeś mi... - Dor, jesteś moją małą córeczką. - Nic więcej nie trzeba było mó wić. Ten uścisk trwał ponad minutę i w końcu musiała uwolnić się z nie go z chichotem. - Muszę iść siusiu. - Łazienka jest tam, gdzie była - powiedział ojciec, ocierając oczy. Doris poszła na górę. Raymond Brown spojrzał na swoich gości. - Mam... przygotowałem obiad. - Przerwał zmieszany. Nie był to odpowiedni czas na dobre maniery i wyszukane słowa. - Nie wiem, co powiedzieć. - Nic nie szkodzi. - Sarah uśmiechnęła się łagodnym uśmiechem lekarza, który zapewnił go, że wszystko jest w porządku, choć tak na prawdę nie było. - Ale musimy porozmawiać. A przy okazji, to jest San dy O'Toole. Sandy jest pielęgniarką i właściwie to dzięki niej pańska córka wyzdrowiała. - Witam - odezwała się Sandy. Gospodarz i goście uścisnęli sobie ręce. - Panie Brown, Doris potrzebuje jeszcze dużo pomocy - odezwała się doktor Rosen. - Przeszła naprawdę wiele. Możemy chwilę porozma wiać? - Oczywiście, pani doktor. Proszę, niech panie usiądą. Czy coś podać? - Umówiłam pańską córkę z lekarzem w Pittsburghu. Nazywa się Michelle Bryant. Jest psychiatrą... - Czy to znaczy, że Doris jest... chora? 404 Sarah pokręciła głową. - Nie, nie jest chora. Ale ma za sobą ciężkie przejścia. Właściwa opieka medyczna pomoże jej wrócić do zdrowia znacznie szybciej. Rozumie pan? - Pani doktor, zrobię wszystko, co mi pani każe. A wszelkie wydatkI pokryje moje ubezpieczenie w fabryce. - Tym niech się pan nie przejmuje. Michelle załatwi to po starej znajomości. Musi pan tam pojechać z Doris. Musi pan też zrozumieć, że przeszła przez koszmarne rzeczy. Naprawdę okropne. Wydobrzeje, wy zdrowieje do końca, ale musi pan wziąć w tym udział. Michelle wyjaśni panu to lepiej niż ja. Chcę tylko powiedzieć, panie Brown, że niezależ nie od tego, czego się pan dowie, proszę... - Pani doktor - przerwał jej łagodnie. - To moja mała córeczka. Została mi tylko ona i nie zamierzam... tego spieprzyć i stracić jej po nownie. Wolałbym umrzeć. - Panie Brown, właśnie to chciałyśmy usłyszeć. Kelly obudził się o pierwszej w nocy miejscowego czasu. Spora dawka whisky, jaką wlał w siebie w drodze, na szczęście nie zaowocowała kacem. Czuł się wręcz nadzwyczaj wypoczęty. Delikatne kołysanie okrętu koiło jego ciało w czasie tego dnia/nocy. Leżąc w ciemności w swojej oficerskiej części, słuchał delikatnego zgrzytania ściskanej i rozciąganej stali. To USS „Ogden" brał kurs na lewą burtę. Kelly poszedł pod prysznic i orzeźwił się zimną wodą. W ciągu dziesięciu minut ubrał się i mógł się pokazać ludziom. Czas poznać okręt. Na okrętach wojennych nigdy nie spano. Choć większość prac synchronizowano z porządkiem dnia, nieodzowny cykl wacht w marynarce oznaczał, że po okręcie zawsze ktoś się kręcił. Co najmniej sto osób z załogi było cały czas na posterunkach, a wielu innych krążyło po mdło oświetlonych korytarzach i zajmowało się rozmaitymi zadaniami. Jeszcze inni siedzieli w mesie, nadrabiali zaległości w czytaniu i pisaniu listów. Kelly miał na sobie pasiasty drelich. Nosił na nim baretkę z nazwiskiem Clark, ale poza tym żadnych insygniów. W oczach załogi był panem Clarkiem, cywilem. Już zaczęli szeptać po kątach, że jest z CIA. Oczywiście towarzyszyły temu dowcipy o Jamesie Bondzie, które natychmiast cichły, kiedy się zbliżał. Marynarze ustępowali mu drogi w kolarzach, pozdrawiali go pełnymi szacunku skinieniami głowy, które -Jak sądził - były należne oficerom. Choć tylko kapitan i jego zastępca wiedzieli, na czym polega misja, marynarze nie byli w ciemię bici. Nie 405 wysyłało się okrętu aż z Dago tylko po to, by obsługiwać niepełny pluton marines. Musiała być po temu jakaś ważna przyczyna. Kiedy patrzyło się na tę zgraję twardzieli, którzy wylądowali na „Ogdenie", można było pomyśleć, że nawet sam John Wayne ustępowałby im z drogi. Kelly znalazł pokład-lądowisko. Wybierali się tam także trzej marynarze. Na horyzoncie nadal było widać „Connie", wciąż startowały i lądowały tam samoloty, których stroboskopowe światła niknęły na rozgwieżdżonym firmamencie. Po chwili oczy przywykły mu do ciemności. Kilkaset metrów dalej płynęły niszczyciele. Wysoko na pokładzie „Ogdena" szumiał elektryczny silnik obracający antenami radaru. Ale nadal dominował stały szum, niczym szelest miotły. To stalowy kadłub pruł wodę. - Jezu, jak tu pięknie - powiedział Kelly. Wrócił do kabin na mostku i poszedł na dziób i do góry, gdzie zwykle mieściło się centrum informacji bojowej. Siedział tam kapitan Franks, bezsenny, tak jak większość kapitanów. - Czuje się pan lepiej? - zapytał dowódca okrętu. - Tak jest, sir. - Kelly spojrzał na mapę sytuacyjną, licząc w my ślach statki w tej formacji określonej jako TF-77.1. Działało wiele rada rów, bo Wietnam Północny miał własne lotnictwo i mógł się pokusić o coś głupiego. - Który to szpiegowski? - Tu jest nasz radziecki przyjaciel. - Franks postukał palcem w ekran głównego radaru. - Robi to samo co my. Goście od wywiadu elektro nicznego, których zabraliśmy na pokład, nieźle się bawią- ciągnął kapi tan. - Zwykle uganiają się za drobnymi statkami. Dla nich jesteśmy jak „Queen Mary". - Dość duża łajba - zgodził się Kelly. - Ale i pusta. - Tak. Przynajmniej nie trzeba się martwić, że moi chłopcy i pańscy marines się poprztykają. Chce pan zerknąć na jakieś mapy? W kabinie trzymam pod kluczem cały zestaw. - Niezła myśl, kapitanie. A może da się załatwić trochę kawy? Kajuta Franksa była wystarczająco wygodna. Steward przyniósł kawę i śniadanie. Kelly rozłożył mapę, znów przyglądając się rzece, którą miał ruszyć. - Ładna i głęboka - zauważył Franks. - Wystarczająco - przyznał Kelly, żując kawałek tosta. - Cel jest gdzieś tutaj. - Lepiej, że to pan tam idzie, nie ja. - Franks wyciągnął z kieszeni cyrkiel i zmierzył odległość. 406 - Ile lat pan już w tym robi, kapitanie? - W żabiej marynarce? - roześmiał się Franks. - W dwa i pół roku kończyłem naukę w Annapolis. Chciałem pływać na niszczycielach, vięc rzucili mnie na okręt amfibię. Jako szczeniak tuż po akademii byłem już zastępcą kapitana, wyobraża sobie pan? Pierwsze lądowanie mieliśmy w Pelieu. Na Okinawie miałem już własny statek. Potem ln-chon, Wonsan, Liban. Naścierało się trochę farby o piasek na różnych plażach. Czy uważa pan...? - podniósł wzrok. - Nie przyjechaliśmy tu po to, żeby zawieść, kapitanie. - Kelly miał wyryty w pamięci każdy zakręt rzeki, ale i tak patrzył na mapę, dokład nie taką samą, z jakiej uczył się rzeki w Quantico. Szukał czegoś nowe go, ale niczego nie znalazł. Mimo wszystko wpatrywał się w mapę. - Płynie pan sam? To spory kawałek drogi, panie Clark - zauważył Franks. - Będę miał trochę pomocy. Poza tym nie będę musiał płynąć z po wrotem, prawda? - Chyba nie. Fajnie, że wyciągniecie tamtych chłopaków. - Jasne, sir. Rozdział 27 PRZENIKNIĘCIE Etap pierwszy operacji "Zielony Bukszpan" rozpoczął się tuż przed świtem. Wystarczyło jedno umówione słowo, by lotniskowiec USS "Constellation" zmienił południowy kurs. Dwa krążowniki i sześć niszczycieli wykonało podobny zwrot na lewą burtę, a dźwignie w dziewięciu maszynowniach zostały przestawione w pozycję cała naprzód. Kotły wszystkich okrętów były pod pełną parą, więc kiedy zaczęły zakręcać, jednocześnie też przyspieszyły. Manewr zaskoczył załogę szpiegowskiego radzieckiego trawlera. Spodziewali się, że „Connie" wykona zwrot w drugą stronę i ustawi się do wiatru, by myśliwce mogły zacząć loty. Tymczasem nie wiedzieć czemu tego ranka lotniskowiec obrócił się zupełnie inaczej i zaczął sunąć żwawo na północny wschód. Trawler szpiegowski również zmienił kurs i też zaczął przyspieszać, na Próżno licząc, że uda mu się dogonić grupę lotniskowca. "Ogden" został sam z eskortą dwóch niszczycieli klasy Adams. Wydawało się to rozsądną ochroną, zważywszy na to, co ostatnio stało się z USS "Pueolo" u wybrzeży Korei. 407 Godzinę później kapitan Franks patrzył, jak radziecki trawler ginie na horyzoncie. Odczekali jeszcze dwie godziny, żeby mieć pewność O ósmej rano dwa śmigłowce AH-1 Huey Cobra zakończyły samotny lot z bazy morskiej Danang i wylądowały na pokładzie "Ogdena". Rosjanie mogliby się dziwić, po co dwa śmigłowce szturmowe wylądowały na okręcie, który według ich rozpoznania pełnił podobną misję jak oni rozpoznania elektronicznego. Obsługa natychmiast wyskoczyła na pokład, przetoczyła dwa „węże" w miejsce, skąd nie było ich widać, i zaczęła gruntowny przegląd serwisowy, by dokładnie sprawdzić każdą część śmigłowców. Członkowie załogi „Ogdena" mieli własny warsztat, a zdolny szef maszynowni mógł spełnić każde żądanie nowo przybyłych pilotów. Nadal nie podano szczegółów misji, ale było już jasne, że dzieje się coś niezwykłego. Cokolwiek to było, „Ogden" udostępnił gościom wszystko, co miał, i to jeszcze zanim oficerowie zdążyli przekazać to polecenie załodze. Uzbrojone cobry oznaczały, że szykuje się jakaś akcja, a wszyscy obecni na pokładzie doskonale zdawali sobie sprawę, że płyną znacznie bliżej północy Wietnamu niż południa. Rozważano najbardziej nieprawdopodobne scenariusze, ale nie aż tak nieprawdopodobne. Na pokładzie mieli ekipę szpiegów, później marines, teraz uzbrojone śmigłowce. Po południu miało ich przylecieć więcej. Sanitariusze na pokładzie „Ogdena" dostali polecenie, by przygotować szpitalną część okrętu dla nowych gości. - Coś mi się zdaje, że szykuje się nalot na tych skurwieli - powie dział jeden z bosmanów do swojego szefa. - Tylko nie rozgaduj tego - mruknął dwudziestoośmioletni wete ran. - Kurwa, a kim ja według ciebie jestem? Człowieku, ja też w tym siedzę, kapujesz? Co się dzieje z marynarką? - pytał w myślach weteran z zatoki Le-yete. - Ty, ty i ty - odezwał się do nowych marynarzy młodszych stop niem. - Sprawdzimy, czy na pokładzie nie ma jakichś śmieci. Zaczęło się drobiazgowe przeglądanie lądowiska w poszukiwaniu jakichkolwiek przedmiotów, które mogłyby zostać wessane do wlotu powietrza chłodnicy śmigłowca. Bosman odwrócił się do swego szefa. - O ile pan pozwoli, sir. - Do roboty. - Studenciaki, pomyślał przełożony. Uciekli przed po borem. - A jak kogoś zobaczę z fajką w zębach, tak mu nakopię, że popamięta ruski miesiąc! - ostrzegł nowych marynarzy. Ale prawdziwa akcja toczyła się na poziomie oficerów. 408 - Nic szczególnego - oznajmił gościom oficer nasłuchu. - Ostatnio nabroiliśmy im trochę w telefonach - wyjaśnił Podulski. Dzięki temu muszą częściej korzystać z radia. - Sprytne - przyznał Kelly. - Jakieś transporty z celu? - Było kilka. Ostatniej nocy przywieźli Rosjanina. - I o taki sygnał nam chodziło! - powiedział admirał. Rosjanin w "Zielonym Nadawcy" mógł być tylko z jednego powodu. - Mam na dzieję, że dopadniemy tego sukinsyna! - Sir, jeśli tylko tam jest, nie wymknie się - obiecał Albie z uśmie chem. Nastroje znów się zmieniły. Żołnierze byli wypoczęci i coraz bliżej celu. Przestali myśleć o abstrakcyjnym strachu i skupili się na faktach. Wróciła pewność siebie - oczywiście podszyta obawami - ale przecież po to trenowali. Teraz myśleli o tym, co ma się udać. Najnowsze zdjęcia, jakie dotarły na pokład, pochodziły z samolotu RA-5 Vigilante, który przeleciał nad co najmniej trzema stanowiskami rakiet ziemia-powietrze, by zamaskować zainteresowanie tajnym obozem. Kelly wziął do ręki szkło powiększające. - Nadal mamy ludzi na wieżyczkach. - Czegoś pilnują-zgodził się Albie. - Nie widzę żadnych zmian - ciągnął Kelly. - Tylko jeden samo chód. Żadnych ciężarówek... W bezpośrednim otoczeniu nic nie widzę. Panowie, wygląda na to, że wszystko w normie. - „Connie" będzie stał tam, gdzie teraz, jakieś czterdzieści mil od brzegu. Ekipy medyczne przeskoczą dziś z pokładu na pokład. Zespół dowodzenia przyleci jutro, a następnego dnia... - Franks spojrzał na dru gą stronę stołu. - Pójdę popływać - dokończył Kelly. Kasetka z niewywołanym mikrofilmem leżała w sejfie w biurze szefa jednej z sekcji waszyngtońskiej placówki KGB. Mieściła się ona w radzieckiej ambasadzie, dosłownie o kilka przecznic od Białego Domu, przy Szesnastej ulicy. Kiedyś był tu pałac George'a Mortimera Pullmana, późnieJ kupiony przez rząd cara Mikołaja II. W budynku ambasady znajdowała się druga najstarsza winda w Waszyngtonie i największa placówka szpiegowska w tym mieście. Ilość materiałów wytwarzanych przez ponad stu wykwalifikowanych agentów terenowych sprawiała, że nie wszystkie zdobywane informacje przetwarzano na miejscu. Kapitan Jegorow był stosunkowo młody stażem i jego szef sekcji uważał, że informacje, jakie przerzuca, nie zasługują na szczególne traktowanie. Kasetka w końcu trafiła 409 do małej szarej koperty, którą zapieczętowano woskiem i wysłano w płóciennym woreczku w bagażu kuriera dyplomatycznego, który wyleciał do Paryża. Pierwszą klasą, dzięki uprzejmości Air France. Osiem godzin później na Orły kurier przesiadł się do odrzutowca Aerofłotu do Moskwy. Spędził w nim trzy i pół godziny na miłej rozmowie z oficerem bezpie czeństwa KGB, którego przydzielono mu do ochrony na tę część podróży. Poza normalnymi obowiązkami kurier żył całkiem nieźle, kupując rozmai ite towary podczas regularnych wypraw na Zachód. Teraz na topie były pończochy. Dwie pary dostał jego ochroniarz z KGB. Po przyjeździe do Moskwy i przejściu kontroli celnej kurier wsiadł do oczekującego samochodu i pojechał do miasta, gdzie najpierw zatrzymał się nie w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, lecz w kwaterze głównej KGB przy placu Dzierżyńskiego 2. Zostawił tam ponad połowę swego bagażu dyplomatycznego. W tej części znalazła się większość płaskich paczuszek z pończochami. Dwie godziny później kurier mógł wrócić do swego mieszkania, otworzyć butelkę wódki i przespać się. Kasetka trafiła na biurko majora KGB. Z opisu odczytał, z którego oddziału terenowego pochodzi przesyłka. Oficer dyżurny wypełnił jeszcze jeden formularz, po czym wezwał jednego z podwładnych, by zaniósł film do laboratorium fotograficznego do wywołania. Laboratorium było duże, ale tego dnia akurat zawalone pracą, więc film musiał czekać na wywołanie dzień lub dwa. Porucznik przekazał tę wiadomość majorowi. Ten skinął głową. Jegorow był nowym, ale obiecującym agentem terenowym. Zaczął prowadzić swoje źródło z interesującymi dojściami w legislaturze, ale spodziewano się, że musi minąć trochę czasu, nim Kasjusz przyśle coś naprawdę godnego uwagi. Raymond Brown opuszczał akademię medyczną uniwersytetu w Pittsburghu i starał się nie trząść z gniewu po pierwszej wizycie u doktor Bryant. Wizyta przebiegła dość dobrze. Doris opowiadała o wydarzeniach z ostatnich trzech lat pewnym, choć nieco drżącym głosem, a on cały czas trzymał jąza rękę, udzielając wsparcia fizycznego i moralnego. Winił siebie za wszystko, co przeżyła jego córka. Gdyby tamtego piątkowego wieczoru potrafił się opanować... Ale nie potrafił. Stało się. Nie mógł tego zmienić. Teraz był starszy i mądrzejszy, więc w drodze do samochodu starał się opanować gniew. Tu chodziło o przyszłość, nie o przeszłość. Doktor Bryant dokładnie to wyjaśniła. Postanowił słuchać jej we wszystkim. Ojciec z córkąjedli kolację w małej rodzinnej restauracji - on nigdy nie nauczył się dobrze gotować - i rozmawiali o sąsiadach. Doris dopytywała się 410 jak się mają koleżanki i koledzy z dzieciństwa. Delikatnie próbowali nadrobić stracony czas. Raymond mówił cicho, pilnował się, by często się uśmiechać i Pozwolić Doris mówić. Od czasu do czasu przerywała i w jej oczach znów pojawiało się cierpienie. Wtedy natychmiast zmieniał temat; mówił coś miłego o jej wyglądzie, opowiadał jakąś historię z fabryki; Musiał być dla niej przede wszystkim silnym oparciem. Podczas półtoragodzinnej pierwszej sesji z doktor Bryant dowiedział się, że minęło już to, czego obawiał się przez ostatnie trzy lata, ale miał przeczucie, że były inne, gorsze sprawy, o których jeszcze nie mówili. Będzie musiał zrobić wszystko co w jego mocy, by trzymać nerwy na wodzy, bo jego mała córeczka potrzebowała teraz ojca-skały. Skały, na której będzie mogła się wesprzeć, tak trwałej jak góry, pośród których powstało to miasto. Potrzebowała też innych rzeczy. Musiała na nowo odnaleźć Boga. Pani doktor zgodziła się z nim w tej kwestii i Ray Brown zamierzał się tym zająć z pomocą pastora. Tak sobie postanowił, patrząc w oczy córeczki. Dobrze było wrócić do pracy. Sandy znów kierowała swoim oddziałem. Jej dwutygodniową nieobecność Sam Rosen odnotował jako zadanie specjalne, a że był ordynatorem oddziału, nikt nie będzie go o to pytał. Pacjenci po operacjach jak zwykle stanowili zbiór mniej lub bardziej poważnych przypadków. Zespół pod kierownictwem Sandy sprawował nad nimi opiekę. Dwie pielęgniarki pytały ojej nieobecność. Odpowiedziała wymijająco, że wykonywała specjalne polecenie doktora Rosena. To wystarczyło, bo pracy na oddziale było bez liku. Inne pielęgniarki dostrzegły, że Sandy jest nieco rozkojarzona. Od czasu do czasu zamyślała się, zastanawiała nad czymś. Nie wiedziały, o co chodzi. Miały nadzieję, że może o mężczyznę. I cieszyły się, że szefowa wróciła do pracy. Sandy lepiej radziła sobie w kontaktach z lekarzami niż którakolwiek z nich, a ponieważ profesor Rosen ją popierał, pracowało się komfortowo. - Masz już kogoś na miejsce Billy'ego i Ricka? - zapytał Morello. - To musi potrwać, Eddie - odparł Henry. - To nam namiesza w do stawach. - Cholera jasna! Przesadziłeś z tymi kombinacjami. - Daj spokój, Eddie - odezwał się Tony Piaggi. - Henry opracował dobry system. Jest bezpieczny i działa... - Ale jest za bardzo skomplikowany. Kto się teraz zajmie Filadelfią? - zapytał Morello. 411 - Pracujemy nad tym - odparł Tony. - Chryste, wystarczy tylko zostawić im towar i odebrać kasę! Niko- go przecież nie orżną, mamy do czynienia z biznesmenami, prawda?, A nie z czarnuchami z ulicy, dodał w myślach, ale miał dość rozumu, by powstrzymać się od tego komentarza. Piaggi dolał wina do kieliszków. Morello uznał ten gest za protekcjonalny i irytujący. - Posłuchajcie - powiedział Eddie, pochylając się do przodu. - ja pomogłem załatwić ten kontrakt, pamiętacie? Gdyby nie ja, pewnie do tej pory nie obsługiwalibyście Filadelfii. - Do czego zmierzasz, Eddie? - Zrobię dostawę, a Henry niech pozbiera tu wszystko do kupy. Czy to takie trudne? Kurwa, przecież nawet jakieś laski robią u ciebie takie dostawy! - Postaw się, myślał Morello, pokaż, że masz jaja. Cholera, teraz dopiero pokaże tym kolesiom z Filadelfii. Może nawet zrobią dla niego to, czego nie chcą robić dla Tony'ego. - Na pewno chcesz ryzykować, Eddie? - zapytał Henry, uśmiecha jąc się w duchu. Tego kretyna nietrudno było rozszyfrować. - A co, kurwa?! - W porządku - powiedział Tony, udając, że jest pod wrażeniem. - Zadzwoń i umów się z nimi. Henry miał rację, pomyślał Piaggi. To wszystko sprawka Eddiego. który próbował grać na własną rękę. Co za głupiec. I jak łatwo się go pozbyć. - Nadal nic - powiedział Emmet Ryan, podsumowując sprawę Nie widzialnego Człowieka. - Tyle dowodów... i nic. - Jedyne sensowne wytłumaczenie, to że ktoś próbuje się dorwać do władzy. - Morderstwa nie zaczynały się i nie kończyły ot tak, po pro stu. Musiał być jakiś motyw. Ten motyw często trudno wykryć, czasami to niemożliwe. Ale zorganizowana i zaplanowana seria morderstw to zupełnie co innego. Sprowadzało się to do dwóch możliwości. Jedna, to że ktoś zorganizował serię morderstw, by odwrócić uwagę od prawdzi wego celu. Tym celem musiał być William Grayson, który zapadł się pod ziemię i pewnie nigdy już nie odnajdzie się żywy. Może odnalezione zostaną jego zwłoki - a może i to nie. Zrobił to ktoś bardzo rozgniewany, bardzo ostrożny, doskonale wyszkolony. Niewidzialny Człowiek dotarł do tego miejsca i przerwał. Na ile jest to prawdopodobne? - pytał sam siebie Ryan. Trudno było ocenić, ale start i koniec tej sekwencji wydawał się aż za bardzo 412 jednomyślny. To było coś więcej niż stopniowe dochodzenie do pojedynczego, na pozór nieistotnego celu. Kimkolwiek był Grayson, nie kierował żadną organizacją, a jeśli morderstwa odbywały się w ściśle zaplanowanej sekwencji, jego śmierć wcale nie stanowiła logicznego punktu końcowego. Ryan zmarszczył czoło. Tak przynajmniej podpowiadał mu instynkt. Nauczył się ufać instynktowi, jak wszyscy policjanci. A jednak morderstwa ustały. W ciągu ostatnich tygodni zginęło jeszcze trzech bandziorów. Wraz z Douglasem byli we wszystkich miejscach zbrodni, ale okazało się, że w dwóch przypadkach chodziło o napady rabunkowe, w których coś poszło nie tak. Trzeci przypadek to była walka o teren. Jeden z nich ją przegrał. Niewidzialny Człowiek zniknął albo przynajmniej przestał działać, a wraz z nim zniknęła teoria, która stanowiła najbardziej sensowne wytłumaczenie morderstw. Zostało drugie wyjaśnienie, znacznie mniej satysfakcjonujące. Ktoś w branży narkotykowej walczył o władzę. Ktoś jeszcze niewykryty przez Marka Charona i jego ekipę. Eliminował bandziorów, bez wątpienia zachęcając ich do przejścia na stronę nowego dostawcy. W tej teorii William Grayson był nieco większym trybikiem w wielkiej machinie. I być może doszło do kolejnego morderstwa czy dwóch, których jeszcze nie wykryli. Doszło do usunięcia kierownictwa owego kręgu narkotykowego. Wyobraźnia podpowiadała Ryanowi, że Niewidzialny Człowiek mógł zaatakować tę samą organizację, którą on i Douglas bezskutecznie tropili od wielu miesięcy. Wszystko to łączyło się w całkiem zgrabną teorię. Ale morderstwa rzadko tak wyglądały. Prawdziwe morderstwa nie przypominały tych z seriali kryminalnych. Nigdy nie udawało się wyjaśnić wszystkiego. Kiedy wiedziało się kto, nie wiadomo było dlaczego, przynajmniej nie w takim stopniu, który byłby satysfakcjonujący. Problem z eleganckimi teoriami polegał na tym, że w prawdziwym życiu ludzie nie za bardzo pasowali do takich teorii. Co więcej, nawet jeśli przebieg wypadków z ostatniego miesiąca wyglądał właśnie tak, oznaczało to, że w mieście Ryana pojawił się znakomicie wyszkolony, bezwzględny i śmiertelnie skuteczny człowiek. A to nie była dobra wiadomość. - Tom, to się po prostu nie trzyma kupy. - No dobrze, jeśli to ten twój komandos, dlaczego przestał? - zapytał Douglas. - Czy ja dobrze pamiętam? Czy nie ty pierwszy wysunąłeś ten po mysł? - Tak, i co z tego? - To, że nie pomagasz zbytnio swojemu porucznikowi, sierżancie. 413 - Mamy przed sobą miły weekend. Chciałbym w niedzielę skosić trawę przed domem, zdrzemnąć się i udawać, że jestem zwykłym oby watelem. Nasz przyjaciel zniknął, Em. Nie wiem, co się z nim stało, ale może być na drugim końcu świata. Podejrzewam, że był to ktoś spoza miasta na gościnnych występach. Zrobił swoje i wyjechał. - Zaczekaj! - To była zupełnie nowa teoria. Zabójca na kontrakcie zupełnie jak w filmie. Przecież tacy ludzie nie istnieli. Ale Douglaspo prostu wyszedł z biura, przerywając dyskusję, która mogłaby dowieść że każdy z detektywów miał trochę racji. Pod czujnym okiem kierownictwa misji i wszystkich marynarzy, którzy znaleźli wymówkę, by wyjść na rufę, zaczęły się ćwiczenia strzeleckie. Marines sądzili, że dwaj nowo przybyli admirałowie i ten nowy człowiek z CIA cierpią po zmianie czasu tak jak oni. Nie wiedzieli, że Maxwell, Greer i Ritter przelecieli większość drogi samolotami dla VIP-ów. Łatwiej było im przeskoczyć Pacyfik w wygodnych fotelach i popijając drinki. Za burtę wyrzucono śmieci. Okręt poruszał się ze stałą prędkością pięciu węzłów. Marines szatkowali rozmaite kawałki drewna i papierowe torby. W tym ćwiczeniu więcej było rozrywki dla załogi niż prawdziwego treningu. Przyszła kolej na Kelly'ego - wystrzelił dwa i potem trzy pociski z CAR-15, trafiając w cel. Po wszystkim komandosi zabezpieczyli broń i wrócili do swojej kwatery. Kiedy Kelly wracał do nadbudówki, zatrzymał go jeden z bosmanów. - To pan idzie sam? - W ogóle nie powinieneś o tym wiedzieć. Szef maszynistów tylko się uśmiechnął. - Proszę za mną, sir. Ruszyli do przodu. Minęli kwaterę marines i trafili do warsztatu pod pokładem „Ogdena". Robił wrażenie. Musiał zresztą robić wrażenie, bo przystosowano go nie tylko do obsługi okrętu, ale i do obsługi wszelkich pojazdów, jakie mogły się znaleźć na jego pokładzie. Na jednej z ław Kelly zobaczył podwodny skuter, którym miał popłynąć w górę rzeki. - Mamy go na pokładzie od San Diego, sir. Nasz główny elektryk i ja trochę przy nim grzebiemy. Rozebraliśmy go, oczyściliśmy wszystko i sprawdziliśmy akumulatory. Są niezłe. Założyliśmy nowe uszczelki więc nic nie powinno przeciekać. Sprawdziliśmy go nawet w śluzie wod nej. Według gwarancji baterii ma starczyć na pięć godzin. Deacon i ja trochę nad nim posiedzieliśmy i teraz wytrzymuje siedem - rzekł mechanik z dumą. - Pomyślałem, że może się to przydać. 414 - Jasne, bosmanie. Dziękuję. - A teraz rzućmy okiem na ten karabin. Kelly podał mechanikowi broń. Po piętnastu sekundach była rozłożona do czyszczenia, ale mężczyzna nie poprzestał na tym. - Przestań! - warknął Kelly, kiedy mechanik zdjął celownik. - Sir, ta pukawka jest za głośna. Idzie pan tam sam, prawda? - Zgadza się. Mechanik nawet nie podniósł wzroku. - Chce pan, żebym ją trochę przyciszył, czy woli pan tam rozgła szać wszem wobec, gdzie pan jest? - Przecież takiej broni nie da się przyciszyć. - Kto tak powiedział? Na jaką odległość będzie pan musiał strzelać? - Nie więcej niż dwieście metrów, może bliżej. Cholera, najlepiej, jeśli w ogóle nie będę strzelał... - Bo huku jest przy tym, że głowa pęka, prawda? - Mechanik uśmiechnął się. - Chce pan popatrzeć, sir? Może się pan czegoś nauczy. Zabrał lufę do stojaka z wiertarką. Odpowiednie wiertło było już zamontowane i pod czujnym okiem Kelly'ego i dwóch podoficerów mechanik wywiercił kilka dziur w przedniej części stalowej tuby, na odcinku około piętnastu centymetrów. - Oczywiście nie da się wyciszyć całkiem kuli pędzącej z ponad- dźwiękową prędkością, ale można przechwycić gazy i wtedy robi się ciszej. - Nawet w przypadku silnych pocisków? - Gonzo, jesteś gotowy? - Tak, szefie - odparł inny mechanik. Lufa powędrowała do gwin townicy, którą nacięto płytki, ale długi gwint. - Przygotowałem to wcześniej. - Mechanik podniósł tłumik, długi na trzydzieści pięć centymetrów i szeroki na mniej więcej siedem. Na- kręcił się łatwo na wygwintowaną część lufy. Szczelina w tłumiku po zwoliła założyć z powrotem celownik. W ten sposób tłumik został jesz- cze lepiej przymocowany do lufy. - Ile czasu nad tym pracowaliście? - Trzy dni, sir. Kiedy spojrzałem na broń, jaka trafiła na pokład, nietrudno było się domyślić, czego potrzebujecie. A że miałem trochę wolnego czasu, to się pobawiłem. - Ale skąd, u diabła, wiedzieliście, że idę... - Wymieniamy sygnały z tymi pod wodą. Czy to tak trudno sobie wykombinować? - Skąd to wiecie? - naciskał Kelly, choć i tak znał już odpowiedź. 415 - Widział pan okręt, na którym udałoby się coś utrzymać w tajemni cy? Kapitan ma adiutanta, a adiutanci mają długie języki - wyjaśnił me chanik i zakończył składanie broni. - Karabin jest jakieś piętnaście cen tymetrów dłuższy. Mam nadzieję, że nie będzie to panu przeszkadzać Kelly założył broń na ramię. Była nawet jeszcze lepiej wyważona. Wolał broń o ciężkiej lufie, bo w ten sposób łatwiej mu było nad nią zapanować. - Jest świetnie. Musiał teraz wypróbować nową przeróbkę. Wyszedł wraz z mechanikiem na rufę. Po drodze marynarz znalazł gdzieś porzuconą drewnianą skrzynkę. Kiedy wyszli na pokład, Kelly wcisnął pełny magazynek do karabinu. Mechanik wrzucił skrzynkę do wody i odsunął się o krok. Kelly przełożył broń, ustawiając się do strzału, i puścił pierwszy pocisk. Paf. Chwilę później dobiegł go dźwięk kuli uderzającej w drewno. Był nawet głośniejszy niż sam dźwięk wylatującego pocisku. Słyszał też wyraźnie mechanizm iglicy. Bosman maszynista dorobił do karabinu podobne urządzenie, jakie on sam wykonał kiedyś do pistoletu kaliber 22. Mechanik uśmiechnął się skromnie. - Trzeba ty lko sprawdzić, czy jest dość gazu, żeby przesunąć iglicę. Niech pan sprawdzi na pełnym automacie, sir. Kelly przestawił broń na tryb automatyczny i wypuścił serię sześciu pocisków. Nadal brzmiało to jak seria z karabinu, ale hałas zredukowano o co najmniej dziewięćdziesiąt pięć procent, a to oznaczało, że w odleg łości dwustu metrów nie będzie nic słychać. W przypadku normalnego karabinu hałas niósł się na kilometr. - Doskonała robota, bosmanie. - Nie wiem, co pan knuje, sir, ale proszę na siebie uważać, dobrze? - powiedział mechanik i odszedł bez słowa. - Jasne - odparł Kelly, patrząc na wodę. Podniósł broń jeszcze raz i opróżnił magazynek, celując w skrzynkę, nim odpłynęła zbyt daleko. Kule pocięły drewno na drzazgi przy akompaniamencie małych białych fontann morskiej wody. Jesteś gotów, John. Gotowa była też pogoda, jak przekonał się kilka minut później. Być może zaawansowany system prognoz meteorologicznych działał tak, by wspierać operacje nad Wietnamem - choć piloci wcale się do tego nie przyznawali ani nie doceniali tego. Starszy meteorolog przyleciał z "Constellation" wraz z admirałami. Wskazywał różne rzeczy na mapie ciśnienia i na najnowszych zdjęciach satelitarnych. 416 - Przelotne opady zaczną się jutro. Przez następne cztery dni można spodziewać się deszczu, i to porządnego. Będzie padało, dopóki ten południowy poruszający się obszar niskiego ciśnienia nie przesunie się na północ do Chin - wyjaśnił. Słuchali go wszyscy. Cztery ekipy śmigłowców przypisane do misji oceniały te wiadomości. Lot śmigłowcem w ulewnym deszczu nie należy do przyjemności i żaden lotnik nie lubi, kiedy ma ograniczoną widoczność. Ale deszcz stłumi też hałas wytwarzany przez śmigłowce, a ograniczona widoczność będzie wpływała na obie strony. Głównym niebezpieczeństwem były dla nich lekkie działka przeciwlotnicze. Miały celowniki optyczne i cokolwiek, co zmniejszało widoczność śmigłowca, oznaczało większe bezpieczeństwo dla załogi. - Jaki wiatr? - zapytał jeden z pilotów. - W najgorszym wypadku do trzydziestu pięciu, czterdziestu wę złów. Trochę będzie rzucało, sir. - Nasz główny radar nieźle sobie radzi ze śledzeniem pogody. Po kierujemy wami, żebyście ominęli najgorsze - zaproponował kapitan Franks. Piloci skinęli głowami. - Clark? - zapytał admirał Greer. - Deszcz brzmi nieźle. Kiedy popłynę w tamtą stronę, będą mnie mogli wypatrzyć tylko po bąbelkach na wodzie. Ale deszcz to zakamu fluje. To znaczy, że będę mógł też płynąć w dzień, jeśli będzie trzeba. - Kelly przerwał, wiedząc, że teraz musiałby złożyć ostatecznądeklarację. -Czy „Skate" jest już gotowy? - W każdej chwili - odparł Maxwell. - W takim razie jestem gotów do drogi, sir. - Kelly poczuł, że jego skóra kurczy się, że on sam robi się jakiś mniejszy. Ale powiedział to mimo wszystko. Oczy wszystkich zwróciły się na kapitana Albiego. Wiceadmirał, dwaj admirałowie i ważny agent CIA czekali na jego ostateczną decyzję. To on miał poprowadzić główny oddział. To na nim spoczywała ostateczna odpowiedzialność za całą misję. Młodemu kapitanowi dziwne wydawało się, że cała wierchuszka czeka na jego zgodę, ale od jego oceny zależało życie dwudziestu pięciu marines i zapewne życie dwudziestu innych ludzi. To on miał poprowadzić tę misję i musiało się udać za pierwszym razem. Spojrzał na Kelly'ego i uśmiechnął się. - Clark, niech pan na siebie uważa. Czas, żeby pan popływał. Nie było żadnych oklasków. Wszyscy pochylili się nad mapami i próbowali przekształcić dwuwymiarowy obraz wyrysowany na papierze 417 w trójwymiarową rzeczywistość. W końcu podnieśli wzrok i spojrzeli sobie w oczy. Maxwell odezwał się pierwszy do jednej z załóg: - Panowie, zacznijcie grzać silniki. - Odwrócił się do Franksa -. Kapitanie, czy może pan nadać sygnał do „Skate'a"? Odpowiedziało mu podwójne i wyraźne „tak jest". Mężczyźni wstali i wyszli z kabiny. Już za późno, żeby się wahać, powiedział sobie Kelly. Przestał myśleć o strachu i zaczął się skupiać na dwudziestu jeńcach. Ryzykowanie życia dla ludzi, których nie znał, wydawało się nieco dziwne, ale przecież narażanie się nie ma w sobie nic racjonalnego. Jego ojciec robił to całe życie i w końcu zginął, ale uratował dwójkę dzieci. Skoro mogę być dziś dumny z ojca, pomyślał, to w ten sposób najlepiej uczczę jego pamięć. Uda ci się, człowieku. Wiesz, jak to zrobić. Czuł, że zaczyna brać w nim górę determinacja. Podjęto już wszelkie decyzje. Był zdecydowany ruszyć na akcję. Teraz nie należało się bać niebezpieczeństw, trzeba było stawić im czoło. Dać sobie z nimi radę. Maxwell dostrzegł tę zmianę. Widział już to w pokojach odpraw na lotniskowcach, kiedy koledzy piloci przygotowywali się w myślach do rzucenia wszystkiego na jedną szalę. Admirał przypomniał sobie, jak sam to przeżywał, jak tężała mu twarz, jak wyostrzał mu się wzrok. Pierwszy wchodzi, ostatni wychodzi. Podobnie było i z jego misjami, kiedy na F6F Hellcat eliminował myśliwce, a potem eskortował samolot atakujący aż do lądowiska. Mój drugi syn, pomyślał nagle Dutch. Tak samo śmiały jak Sonny i równie inteligentny. Ale sam nigdy nie wysłał Sonny'ego na niebezpieczną misję. Dutch był też znacznie starszy niż na Okinawie. Niebezpieczeństwo grożące innym wydawało się dużo większe niż to, które brało się na siebie. Ale tak to już było. Maxwell wiedział, że Kelly mu ufa, tak jak on kiedyś ufał Pete'owi Mitscherowi. To było ciężkie brzemię, tym bardziej że musiał patrzeć w twarz człowiekowi, którego wysyłał w pojedynkę na terytorium wroga. Kelly dostrzegł spojrzenie Maxwella i rozjaśnił twarz w porozumiewawczym uśmiechu. - Niech pan nie pęka, sir. - Wyszedł z kabiny, żeby spakować swoJe rzeczy. - Wiesz, Dutch - admirał Podulski zapalił papierosa - kilka lat temu ten chłopak by nam się przydał. Pasowałby jak ulał. - Te „kilka" lat to więcej niż kilka, ale Maxwell wiedział, że Podulski ma rację. Kiedyś sami byli młodzi i waleczni. Teraz przyszedł czas na następne pokolenie. 418 - Cas, mam nadzieję, że będzie ostrożny. - Będzie. My też byliśmy. Mechanicy wyprowadzili skuter podwodny na pokład-lądowisko, A śmigłowiec był już gotowy do startu. Zaczynało świtać. Pięcioramienny wirnik obracał się powoli, kiedy Kelly wychodził przez wodoszczelne drzwi- Wziął głęboki oddech. Jeszcze nigdy nie miał takiej publiczności. Ma pokładzie stał Irvin i trzej podoficerowie marines, Albie i oficerowie z załogi „Ogdena'', Ritter z CIA. Gapili się na niego, jakby był jakąś Miss Ameryki. Ale podeszli do niego dwaj bosmani. - Akumulatory są naładowane. Pański sprzęt jest w pojemniku. Wo doszczelnym, więc proszę się nie przejmować, sir. Karabin jest nałado wany, a pocisk już w lufie, na wypadek gdyby musiał pan skorzystać z niego szybko. Bezpiecznik jest zamknięty. Wszystkie nadajniki mają nowe baterie i każdy po dwa komplety zapasowych. Nie wiem, co może my jeszcze zrobić - mówił bosman mechanik, przekrzykując ryk silni ków śmigłowca. - Rewelacja! - odkrzyknął Kelly. - Powodzenia, panie Clark! - Do zobaczenia wkrótce... i dzięki! - Kelly uścisnął ręce obu mary narzom, po czym podszedł do kapitana Franksa. Nieco komicznie wy glądał, prężąc się i salutując przed nim. - Sir, proszę o pozwolenie na opuszczenie okrętu. Kapitan Franks zasalutował. - Zezwalam na opuszczenie pokładu. Kelly spojrzał na pozostałych. Pierwszy wchodzę, ostatni wychodzę. W tej chwili wystarczyło skinienie głowy i półuśmiech. Teraz to oni czerpali odwagę z jego postawy. Wielki śmigłowiec ratowniczy Sikorsky uniósł się o mniej więcej metr. Marynarz przymocował skuter do podwozia maszyny i śmigłowiec ruszył w stronę rufy. Wzniósł się na wysokość mostka „Ogdena" i rozpłynął się w ciemności w ciągu sekund. Nie miał świateł pozycyjnych. USS „Skate" był starym okrętem podwodnym. Powstał po przeróbkach pierwszego okrętu o napędzie atomowym USS „Nautilus". Jego kadłub przypominał kadłub zwykłego okrętu, a nie ciało wieloryba. To sPrawiało, że pod wodą nie pędził zbyt szybko, ale dwie śruby pozwalały mu lepiej manewrować, zwłaszcza w płytkich wodach. Od lat „Skate" pełnił obowiązki przybrzeżnego okrętu rozpoznania wywiadowczego. Podpływał do wybrzeża Wietnamu, i wysuwał pręty anten, by szukać 419 radarów i innych przekazów elektronicznych. Niejeden pływak wysiadał na brzeg z pokładu „Skate'a". W takiej grupie kilka lat wcześniej znalazł się też Kelly, choć nie było już na pokładzie ani jednego załogan ta, który pamiętałby jego twarz z tamtych czasów. Widział okręt na powierzchni morza - czarny kształt, ciemniejszy niż woda, która błyskała w świetle ginącego księżyca. Pilot śmigłowca posadził na pokładzie „Skate'a" skuter podwodny, który marynarze przytwierdzili do pokładu. Potem spuszczono na linie Kelly'ego i jego sprzęt. Chwilę później był już w sterowni okrętu. - Witamy na pokładzie - powitał go komandor Silvio Esteves, nie mogąc się doczekać pierwszej misji z pływakiem. - Dziękuję, sir. Jak daleko mamy do plaży? - Sześć godzin, może więcej. Musimy najpierw się rozejrzeć. Kawy? Coś do jedzenia? - Chętnie bym się zdrzemnął. - Wolna prycza jest w kajucie mojego pierwszego oficera. Dopilnu ję, żeby nikt panu nie przeszkadzał. Kelly ruszył na ostatni prawdziwy odpoczynek w ciągu najbliższych trzech dni - o ile wszystko pójdzie zgodnie z planem. Zasnął, nim okręt zanurkował pod wody Morza Południowochińskiego. - To interesujące - powiedział major. Położył tłumaczenie na biur ku swojego bezpośredniego przełożonego, też majora, ale ze ścisłego grona personelu podpułkownika. - Słyszałem o tym miejscu. GRU coś tam prowadzi... to znaczy pró buje. Nasi sojusznicy niezbyt dobrze współpracują. Więc Amerykanie w końcu się dowiedzieli, co? - Czytajcie dalej, Juriju Pietrowiczu - zasugerował młodszy ma jor. - Rzeczywiście! - Jurij podniósł wzrok. - Kim jest ten Kasjusz? - Widział już gdzieś to imię, kojarzyło mu się z jakimś strzępkiem infor macji, którą przekazywano przez kilka źródeł w środowisku amerykań skiej lewicy. - Głazów całkiem niedawno dokonał ostatecznego werbunku. - Major opowiadał o tym przez mniej więcej minutę. - W takim razie zaniosę mu to. Dziwię się, że Grigorij Borysowicz sam nie prowadzi tej sprawy. - Myślę, że teraz zacznie. 420 Wiedzieli, że zaraz zdarzy się coś nieprzyjemnego. Na wybrzeżu Wietnamu północnego aż roiło się od radarów. Miały głównie ostrzegać przed nalotami z lotniskowców, które Amerykanie nazywali stadionami, a Wietnamczycy - zupełnie inaczej. Zwykle takie radary zagłuszano, ale nie tak jak dzisiaj. Dzisiaj sygnał zagłuszający był tak silny, że miał zmienić ekrany radarów radzieckiej produkcji w okrągłe białe plamy. Operatorzy pochylili się nad ekranami, wypatrując pośród bieli szczególnie jaskrawych kropek, które mogłyby stanowić ostrzeżenie przed prawdziwymi celami. - Statek! - zawołał ktoś w centrum operacyjnym. - Statek na hory zoncie. - Kolejny raz ludzkie oko było lepsze niż radar. Skoro byli na tyle głupi, żeby montować radary i działka na wzgórzach, nie był to właściwy cel. Główny kanonier stał w Punkcie 1, dziobowej wieżyczce, która nadawała profilowi tego okrętu niezwykły wdzięk. Do oczu przykładał silną lornetkę. Opracowano ją w latach trzydziestych i nadal była jednym z najlepszych urządzeń optycznych, jakie Amerykanie kiedykolwiek wyprodukowali. Palcami obracał małe kółko, które przypominało układ wyostrzający obraz w aparacie. Podzielony obraz łączył się w jedno. Kanonier wyostrzył obraz na antenie radaru, której metalowa konstrukcja nieprzykryta siatką maskującą stanowiła doskonały cel. - Cel! Kanonier 2/c obok niego wcisnął klawisz mikrofonu i odczytał liczby z tarczy. - Odległość jeden-pięć-dwa-pięć-zero. W centrali sterowania ogniem, trzydzieści metrów poniżej Punktu 1, komputery przyjęły dane i obliczały, o ile należy podnieść osiem dział krążownika. To, co stało się potem, było stosunkowo proste. Załadowane już działka obracały się na platformach. Lufy ustawiały się pod odpowiednim kątem, wyliczonym na podstawie koordynatów podanych wcześniej. Kiedyś liczyły je zastępy młodych kobiet. Dziś te kobiety były już babciami, a obliczeniami zajmowały się mechaniczne kalkulatory. Komputer zawierał już dane o prędkości i kursie okrętu, a że strzelali do celu nieruchomego, przypisywano mu taki sam, tylko odwrotny wektor. W ten sPosób działka pozostaną cały czas skierowane na cel. - Ognia! - wydał rozkaz kanonier. Młody marynarz wcisnął odpowiednie klawisze i USS "Newport News" zatrząsł się od pierwszej tego dnia salwy. - W porządku, azymut dobry, ale za blisko o... trzysta metrów-po- wiedział bosman. W szkłach lornetki obserwował fontanny ziemi. 421 - Do góry o trzysta! - przekazał operator i piętnaście minut póź niej rozległa się kolejna salwa. Nie wiedział, że pierwsza przypadkiem zniszczyła bunkier dowodzenia tego stanowiska radarowego. Druga sal wa poszybowała w powietrze. - Ten ich dopadnie - szepnął bosman. I tak się stało. Dwa z ośmiu pocisków wylądowały w promieniu pięć dziesięciu metrów od anteny i rozbiły ją w drobiazgi. - Trafiony - powiedział do własnego mikrofonu. Czekał, aż opad. nie kurz. - Cel zniszczony. - Lepiej niż samolot - odparł kapitan, obserwując wszystko z most- ka. Dwadzieścia pięć lat wcześniej sam był kanonierem na USS "Missi- sipi" i nauczył się ostrzału ruchomych celów na wybrzeżach zachodnie go Pacyfiku. Podobną szkołę odebrał jego nieoceniony bosman z Punk tu 1. To był jeden z ostatnich triumfów prawdziwych działek okrętowych i kapitan chciał, żeby było to huczne pożegnanie. Chwilę później kilometr dalej pojawiły się fontanny wody. Pochodziły zapewne ze 130-milimetrowych długich działek, którymi armia Wietnamu Północnego drażniła marynarkę wojenną USA. Musiał je zneutralizować, nim dobiorą się do baterii AAA. - Kontrostrzał! - krzyknął kapitan do centrali dowodzenia ogniem. - Tak jest, sir, już się tym zajmujemy. Minutę później "Newport News'" zmienił cel, a szybkie działka zaczęły szukać i znalazły gniazda stotrzydziestek, które nie powinny były zaczynać tej zaczepki. Kapitan wiedział, że chodziło o odwrócenie uwagi. To jedyne sensowne wyjaśnienie. Na pewno gdzie indziej działo się coś innego. Nie wiedział co, ale musiało to być coś poważnego, skoro pozwolono, by jego krążownik zapuścił się tak daleko na północ od strefy zdemilitaryzowanej i ostrzeliwał ich wybrzeże. Nie mam nic przeciwko temu, pomyślał kapitan, czując, jak statek znowu zadrżał. Trzydzieści sekund później gwałtownie rosnąca pomarańczowa chmura dała dowód, że po baterii działek nie pozostał nawet ślad. - Dopadliśmy drugiego drania - oznajmił kapitan. Na mostku przeZ chwilę wiwatowano, po czym wszyscy znów zabrali się do pracy. - Proszę bardzo - kapitan Mason odsunął się od peryskopu. - Blisko. - Kelly'emu wystarczył rzut oka, by się przekonać, że Esteves to kowboj. "Skate" praktycznie szorował po dnie. Peryskop ledwo wystawał nad wodę, dolną część soczewki zalewała woda. - Chyba tyle wystarczy. - Na zewnątrz nieźle leje - powiedział Esteves. 422 - Wymarzona pogoda. - Kelly dokończył kawę, prawdziwą marynarską, z dodatkiem soli. - Wykorzystam to. Zaczynamy Teraz? - Tak, sir. - Kelly skinął głową. - Chyba że chce pan podpłynąć jeszcze bliżej - dodał z wyzywającym uśmiechem. - A to pech, akurat nie mamy kółek pod kilem. Bo spróbowałbym. - Esteves wskazał mu kierunek. - O co tym razem chodzi? Zwykle mnie powiadamiają. - Sir, nie mogę powiedzieć. Powiem tylko tyle: jeśli się uda, na pewno się pan dowie. - To musiało wystarczyć i Esteves doskonale o tym wie dział. Wprawdzie woda była ciepła, ale Kelly obawiał się o wychłodzenie. Osiem godzin w wodzie nawet o niewielkiej różnicy temperatur mogło wyssać z niego energię niczym z akumulatora podczas zwarcia. Włożył czarno-zielony neoprenowy kombinezon nurka i dodał dwa razy więcej niż zwykle obciążników. Prosił Boga, by pomógł nie jemu samemu, ale tym, których próbował uratować. Prosił też o przebaczenie za wszystko, co zrobił złego. Nadal się zastanawiał, czy przekroczył tę linię, czy nie. Ale teraz musiał skupić się na tym, co go czekało. Może Bóg pomoże uratować pułkownika Zachariasa, lecz on, Kelly, też musi się do tego przyłożyć. Kiedy wychodził z mesy, pomyślał jeszcze o fotografii samotnego Amerykanina, któremu jakiś wietnamski popapraniec miał właśnie przyłożyć kolbą w głowę. Czas położyć temu kres, pomyślał. - Śluza wyjściowa jest tutaj - wskazał mu Esteves. Kelly wspiął się po drabince pod czujnym wzrokiem Estevesa i sześciu czy siedmiu innych członków załogi „Skate'a". - Obyśmy usłyszeli o tej akcji - powiedział kapitan, odryglowując właz. - Postaram się ze wszystkich sił - odparł Kelly, kiedy zatrzasnął się rygiel. Czekał na niego akwalung. Ciśnieniomierz na butli pokazywał, żejest pełna. Podniósł wodoszczelną słuchawkę. - Tu Clark. Jestem w ślu zie. Gotów do drogi. - Sonar nie wykazuje niczego poza ulewą na górze. Niczego w za sięgu wzroku. Vaya con dios, senor Clark. - Gracias - odparł ze śmiechem Kelly. Odłożył słuchawkę, otworzył zawór i wypłynął na znajdujący się pod wodą pokład USS „Skate". Zerknął na zegarek. Ósma szesnaście. Oświetlił latarką skuter. Był Przymocowany w czterech punktach, ale nim zaczął go odczepiać, przyPioł się do niego linką zabezpieczającą. Źle by było, gdyby pojazd oddalił 423 się bez niego. Głębokościomierz wskazywał piętnaście metrów. Skuter podwodny stał w naprawdę niebezpiecznie płytkiej wodzie. Im szybciej ruszy, tym szybciej załoga będzie bezpieczna. Odczepił skuter i uruchomił silnik. Dwie śruby zaczęły powoli się obracać. Świetnie. Kelly wyjął zza pasa nóż i dwa razy stuknął w pokład. Potem ustawił stery głębokościowe skutera i ruszył przed siebie, trzymając się kursu trzy. -zero-osiem. Teraz nie ma już odwrotu, pomyślał. Ale on rzadko się cofał. Rozdział 28 PIERWSZY WCHODZI Wiele rzeczy jest równie niepokojących i dezorientujących jak pływanie pod wodą w nocy. Na szczęście projektanci skutera sami byli nurkami i zdawali sobie z tego sprawę. Skuter był nieco dłuższy niż długość ciała Kelly'ego. W rzeczywistości była to przerobiona torpeda ze skrzydełkami pozwalającymi człowiekowi nią sterować i regulować prędkość. Ten miniokręt podwodny wyglądał jak dziecięcy rysunek samolotu. „Skrzydła" - prawidłowo określane jako stateczniki - kontrolowało się ręcznie. Skuter miał głębokościomierz i wskaźnik kąta nachylenia. Do tego dołożono miernik stanu akumulatorów i kompas magnetyczny. Pierwotnie napęd i akumulatory opracowano z myślą, by skuter mógł przebyć pod wodą ponad dziesięć tysięcy metrów z dużą szybkością. Przy mniejszych prędkościach zasięg był znacznie większy. W tym wypadku przy prędkości pięciu węzłów akumulatory miały wystarczyć na pięć do sześciu godzin, a może i więcej, jeśli mechanik z „Ogdena" miał rację. Kelly czuł się jak podczas lotu C-141. Warkotu dwóch śrub nie było słychać dookoła, ale znajdował się niespełna dwa metry od nich. Ciągły jęk na wysokich obrotach sprawiał, że zaczął się krzywić pod maską. Musiał być cały czas czujny. Na tyle rzeczy musiał uważać. Po rzece pływały łodzie, niektóre przewoziły ciężką amunicję z jednego brzegu na drugi. Nadzianie się na taką łódkę oznaczałoby śmierć. A widoczność spadła praktycznie do zera. Kelly musiał założyć, że na unik będzie miał najwyżej dwie, trzy sekundy. Trzymał się jak najbliżej środka koryta rzeki. Co pół godziny zwalniał i wystawiał głowę na powierzchnię, by ustalić, gdzie jest. Pilnował, by nie schodzić głębiej niż na trzy metry. Słyszał o nurku, który zmarł, schodząc za szybko po kilku godzinach 424 spędzonych na głębokości czterech i pół metra. Nie miał zamiaru iść w jego ślady. Czas pełzł powoli. Co jakiś czas chmury na niebie przerzedzały się i w świetle księżyca widać było krople uderzające o powierzchnię wody. Trzy metry nad jego głową rozchodziły się i niknęły delikatne czarne kręgi. Potem niebo znów się zaciągało i widać było tylko szary pułap, dźwięk spadających kropel konkurował z piekielnym wyciem śrub skutera. Kolejnym niebezpieczeństwem były halucynacje. Kelly miał umysł aktywny, aterazbył pozbawiony jakichkolwiek bodźców. Co gorsza, ciało kołysało się w wodzie. Prawie nic nie ważył i sam komfort tej sytuacji był niebezpieczny. Mózg mógł zacząć reagować snami, a na to nie mógł sobie pozwolić. Kelly wypracował sobie rutynowe zachowania: prześlizgiwał się wzrokiem po przyrządach, bawił się w rozmaite gierki, na przykład próbował utrzymać skuter w równowadze, nie patrząc na wskaźnik kierunku - ale to okazało się niemożliwe. To, co piloci w powietrzu nazywali korkociągiem, pod wodą zdarzało się jeszcze szybciej. Odkrył, że nie jest w stanie utrzymać skutera w równowadze dłużej niż piętnaście sekund. Potem przechylał się i szedł w dół. Od czasu do czasu pozwalał sobie na obrót, by się rozerwać, ale głównie patrzył to na wodę. to na instrumenty i powtarzał ten proces bez końca, aż w końcu i on stał się niebezpiecznie monotonny. Minęły dwie godziny od wejścia do rzeki, a Kelly już musiał się koncentrować. Nie potrafił jednak skupić się na jednej czy nawet dwóch rzeczach. Było mu stosunkowo wygodnie, ale w promieniu kilku kilometrów wszyscy napotkani ludzie byliby gotowi go zabić. Ci ludzie byli stąd, to była ich rzeka i ich ziemia, znali tu każdy kamień. Ich kraj był w stanie wojny, a wtedy wszystko, co niezwykłe, oznacza zagrożenie. Kolejny postój zaplanował w zakolu wijącej się rzeki. Zmniejszył obroty śrub skutera i ostrożnie podniósł głowę. Jakiś hałas na północnym brzegu, około trzystu metrów od niego. Głosy rozmawiających mężczyzn. Słuchał przez kilka sekund, zanurkował z powrotem i obserwował, jak na szerokim zakręcie zmienia się kurs na kompasie. O czym mogli mówić? O polityce? To nudny temat w komunistycznym kraju. Może o rolnictwie? A może o wojnie? Być może, bo głosy były przyciszone. Zabiliśmy już dość młodych mężczyzn w tym kraju, Wietnamczycy mają powody, by nas nienawidzić, pomyślał Kelly. Zaklął w myślach i skupił się na kierowaniu skuterem. Niewiele rzeczy było w stanie oderwać pastora Charlesa Meyera od cotygodniowego kazania. Była to bodaj najważniejsza 425 część jego posługi, mówienie ludziom tego, co musieli usłyszeć jasno i wyraźnie. Jego owieczki widywały go tylko raz w tygodniu, chyba że coś było nie tak. A kiedy działo się naprawdę źle, musieli mieć fundament wiary, by jego porady mogły odnieść jakiś skutek. Meyer był pastorem od trzydziestu lat, całe swoje dorosłe życie, i wrodzoną elokwencję przez te lata praktyki wyszlifował do tego stopnia, że mógł wybrać dowolny fragment Biblii i wygłosić na jego podstawie spójne kazanie o moralności. Wielebny Meyer nie był człowiekiem surowym. Lubił się uśmiechać i żartować, i choć w kazaniach podkreślał, że osiągnięcie zbawienia to najważniejszy cel człowieka, próbował ukazać w nich przede wszystkim prawdziwą naturę Boga. Miłość do ludzi. Miłosierdzie dla grzeszników. Odkupienie. Poświęciłem całe życie, by pomagać ludziom w chwilach zapomnienia, myślał Meyer. Przygarniałem, mimo że inni ich odrzucali. - Witaj w domu, Doris - powiedział, wchodząc do domu Raya Brow- na. Pastor był średniego wzrostu, a gęsta czupryna siwych włosów nada wała mu stateczny i uczony wygląd. Wziął dziewczynę za ręce i uśmiech nął się. - Nasze modlitwy zostały wysłuchane. To spotkanie było kłopotliwe dla całej trójki. Doris zbłądziła, i to chyba bardzo, myślał pastor, ale starał się nie zgłębiać tego tematu mentorskim tonem. Najważniejsze było, że marnotrawne dziecię wróciło. Jeśli przyjście Jezusa na świat miało jakiś sens, to przypowieść o synu marnotrawnym streszczała ów sens w kilku zdaniach. Całe chrześcijaństwo to jedna opowieść: nieważne, jak wielkie są twoje grzechy, zawsze powitamy z otwartymi ramionami tych, którzy mają odwagę wrócić. Ojciec i córka siedzieli na starej niebieskiej sofie, a Meyer po lewej stronie na fotelu. Na niskim stoliku stały trzy filiżanki z herbatą. W takich chwilach herbata była najodpowiedniejszym napojem. - Doris, wyglądasz zaskakująco dobrze- Meyer uśmiechnął się, pró bując zatuszować desperacki wysiłek, by rozluźnić dziewczynę. - Dziękuję, pastorze. - Było ci ciężko, prawda? Głos zaczął jej się łamać. - Tak. - Doris, wszyscy popełniamy błędy. Bóg stworzył nas niedoskona łymi. Trzeba się z tym pogodzić i cały czas starać się poprawiać. Nie zawsze nam się udaje, ale tobie się udało. Wróciłaś. Złe czasy minęły. Wystarczy trochę pracy, a całkiem o tym zapomnisz. - Zapomnę - potwierdziła stanowczo. - Naprawdę zapomnę. Wi działam... i robiłam... takie straszne rzeczy... 426 Meyera trudno było zaszokować. Duchowni przez całe życie wysłuchiwali opowieści z piekła rodem, bo grzesznicy nie mogli przyjąć rozgrzeszenia, dopóki nie byli w stanie sami sobie wybaczyć. Ale to, co usłyszał od Doris, zaszokowało go. Próbował siedzieć bez ruchu. Przede wszystkim próbował jednak pamiętać, że to, co usłyszał, jego parafianka miała już za sobą. W ciągu dwudziestu minut dowiedział się rzeczy, o jakich nawet mu się nie śniło, rzeczy z innych czasów, kiedy w młodości służył jako kapelan wojskowy w Europie. Wiedział, że w stworzeniu świata miał swój udział szatan. Ale oblicza Lucyfera nie powinni oglądać nieprzygotowani do tego ludzie, a już na pewno nie dziewczyna, którą ojciec w zapalczywym gniewie wypędził, kiedy była młoda i bezbronna. Ucieszył się więc, że Doris chodzi do doktor Bryant, lekarki, do której sam skierował dwie ze swych owieczek. Przez kilka minut dzielił z Doris ból i wstyd, a ojciec dzielnie trzymał córkę za rękę, z trudem powstrzymując łzy. Prostytucja, narkotyki, handel prochami, gwałty, śmierć. Doris wszystko pamiętała bardzo dokładnie. Doktor Bryant będzie musiała mocno się napracować, by ten koszmar odszedł do przeszłości. Dziewczyna opowiadała o wszystkim, niczego nie pomijała. Tak było zdrowo, musiała to z siebie wyrzucić. Było to zdrowe nawet dla jej ojca. A pastor Meyer słuchał tych opowieści. Ginęli ludzie. Niewinne ofiary. Dwie dziewczyny podobne do tej, która siedziała przed nim. Zostały zamordowane w sposób, który zasługiwał na... potępienie. - To, co zrobiłaś dla Pam, moja droga, to przykład największej od wagi, o jakiej słyszałem - powiedział cicho pastor. - To Bóg, Doris. To Bóg posłużył się twoimi rękami i pokazał ci dobroć twojego charakteru. - Tak pastor sądzi? - zapytała i wybuchła szlochem. Meyer uklęknął przed ojcem i córką, wziął ich za ręce. - Bóg cię nawiedził i Bóg cię ocalił, Doris. Twój ojciec i ja modlili śmy się o tę chwilę. Wróciłaś i już nigdy więcej nic takiego nie zrobisz. Pastor Meyer nie mógł wiedzieć tego, czego nie usłyszał, tego, co pominęła. Wiedział, że lekarka i pielęgniarka z Baltimore przywróciły jego parafiankę do zdrowia. Nie wiedział jednak, jak Doris do nich trafiła, i uznał, że uciekła, tak jak próbowała jej przyjaciółka Pam. wiedział też, że doktor Bryant została poproszona o najwyższą dyskrecję. Nie miałoby to zresztą żadnego znaczenia. Billy i jego kumpel więzili jeszcze inne dziewczęta. Pastor poświęcił całe życie na Wyrywanie dusz z łap Lucyfera, miał więc obowiązek odebrać mu także ciała. Musiał zachować ostrożność. Rozmowę taką jak ta chroniła 427 największa tajemnica. Mógł poradzić Doris, by porozmawiała z policją lecz nie mógł jej do tego zmusić. Ale jako oby watel, jako dziecko Boga musiał coś zrobić, by pomóc tamtym dziewczętom. Nie wiedział jeszcze co. Będzie musiał zapytać swego syna, młodego sierżanta policji z Pittsburgha. Kelly wystawił głowę tylko na tyle, by móc spojrzeć ponad lustrem wody. Zdjął gumowy kaptur i odsłonił uszy. Wokół rozlegały się najrozmaitsze dźwięki. Bzyk owadów, trzepot skrzydeł nietoperzy. Najgłośniejszy był deszcz, który teraz zmienił się w lekką mżawkę. Po północnej stronie widział tylko ciemność; dopiero po chwili jego oczy zaczęły wyłuskiwać z mroku poszczególne kształty. Dojrzał „swoją" górę, mniej więcej o półtora kilometra za innym, niższym wzgórzem. Z fotografii lotniczych wiedział, że między tym miejscem a celem wyprawy nie ma żadnych siedzib ludzkich. Kilkaset metrów dalej wiła się tylko droga, w tej chwili zupełnie pusta. Było tak cicho, że na pewno usłyszałby wszelkie mechaniczne odgłosy. Nie dobiegł go żaden. Czas ruszać. Skierował skuter w pobliże brzegu. Wybrał miejsce, gdzie gałęzie drzew zwieszały się nad wodą, zapewniając dodatkową kryjówkę. Pierwszy fizyczny kontakt z wietnamską ziemią przypominał uderzenie prądem. Ale to szybko minęło. Kelly zdjął kombinezon nurka i wepchnął go do wodoszczelnego pojemnika skutera, pływającego teraz na powierzchni. Przebrał się w maskujący mundur polowy. Buty do chodzenia po dżungli miały podeszwy z takim samym wzorem jak północnowietnamska armia. To na wszelki wypadek, gdyby ktoś zainteresował się śladami. Pomalował sobie twarz i dłonie na maskujące kolory. Ciemna zieleń na czole, kościach policzkowych i żuchwie, jaśniejsze kolory pod oczami i na policzkach. Zarzucił plecak na ramię i wcisnął włącznik skutera. Odpłynął w stronę środka rzeki. Dzięki zalaniu komór wypornościowych skuter poszedł na dno. Kelly zmusił się, by nie patrzeć, jak pojazd odpływa. To przynosiło pecha. Odwrócił się w stronę dżungli i znów przez chwilę nasłuchiwał. Nic nie usłyszał, więc wspiął się na brzeg i błyskawicznie przeszedł na drugą stronę żwirowej ścieżki. Zniknął w gęstwinie i zaczął piąć się pod pierwszą górę. Ludzie wycinali tu drzewa, żeby mieć czym palić. To go zaniepokoiło. Czy jutro też będą ciąć? Miało to jednak i dobre strony - mógł się poruszać szybciej i ciszej. Szedł pochylony, uważnie patrząc, gdzie stawia stopy. Wciąż obserwował i nasłuchiwał. W rękach trzymał karabin. kciukiem cały czas dotykał bezpiecznika. W lufie był pocisk. Sprawdził to. Bosman mechanik przygotował broń doskonale, ale na pewno zrozu 428 miałby, że Kelly sam musi wszystko sprawdzić. Choć nie chciał ani razu strzelić z karabinu. Wejście na wzgórze zajęło mu godzinę. Zatrzymał się i znalazł miejsce, z którego mógł obserwować i nasłuchiwać. Dochodziła trzecia nad ranem miejscowego czasu. Nic Zszedł z góry. U jej stóp płynął strumyk, który wpadał do rzeki. Wykorzystał okazję, by napełnić jedną z manierek. Nabrał wody i wrzucił do niej tabletkę dezynfekującą. Znów nasłuchiwał, bo dźwięki niosły się szczególnie dobrze w dolinach i po strumieniach. Nadal cisza. Spojrzał na "swoją" górę. Stanowiła szarą masę na tle zachmurzonego nieba. Kiedy zaczął się wspinać, deszcz przybrał na sile. Tu wycinano mniej drzew. To logiczne, droga nie dochodziła tu aż tak blisko. Zbocze było zbyt strome, by można było coś uprawiać. A że nieco dalej była całkiem żyzna gleba, czuł, że raczej nikt nie będzie go niepokoił. Chyba właśnie dlatego „Zielonego Nadawcę" umieszczono w tym miejscu, pomyślał. Na ziemi nie było nic, na co musiałby szczególnie uważać. To ułatwi życie obu stronom. W połowie drogi po raz pierwszy dostrzegł obóz jeniecki na polanie pośród lasu. Nie wiedział, czy od początku była tu łączka, czy drzewa wycięto specjalnie. Z drugiej strony Jego" góry dochodziła tu ścieżka od drogi wijącej się wzdłuż brzegu rzeki. Zobaczył błysk ognia najednej z wieżyczek strażniczych - bez wątpienia ktoś palił papierosa. Czy ludzie nigdy się tego nie nauczą? Oczy przyzwyczajały się do ciemności godzinami, a zapalenie papierosa rujnowało wszystko w jednej chwili. Kelly podjął dalszą wspinaczkę. Omijał krzaki, szukał otwartych przestrzeni, gdzie jego mundur nie zahaczałby o gałęzie i liście, wywołując niebezpieczny szelest. Niemal się zdziwił, kiedy dotarł wreszcie na szczyt. Usiadł, rozejrzał się, nasłuchiwał jeszcze przez chwilę, w końcu zaczął przyglądać się obozowi. Znalazł doskonały punkt obserwacyjny jakieś sześć metrów poniżej szczytu. Tamta strona góry była stroma i przy-Padkowy wspinacz na pewno by hałasował. W tym punkcie Kelly mógł mieć pewność, że nie będzie widoczny z dołu. Zaszył się w kępie krzewów, które dobrze go maskowały. Świetne miejsce. Sięgnął do kamizelki i wyjął jeden z nadajników. - Wąż do Świerszcza, odbiór. - Wężu, tu Świerszcz. Słychać cię doskonale - odpowiedział jeden z radiooperatorów z furgonetki łącznościowej zaparkowanej na pokładzie "Ogdena". 429 - Jestem na miejscu, rozpoczynam obserwację. Odbiór. - Zrozumiałem. Bez odbioru. - Operator spojrzał na admirała Max wella. Drugi etap operacji „Zielony Bukszpan" został zakończony. Etap trzeci rozpoczął się od razu. Kelly wyjął lornetkę wojskową 7x50 i zaczął obserwować obóz. Na wszystkich czterech wieżyczkach stali strażnicy. Dwaj palili. To oznaczało, że ich przełożony śpi. Północnowietnamska armia utrzymywała rygorystyczną dyscyplinę i surowo karała za jej łamanie - kara śmierci wcale nie należała do rzadkości, i to za niezbyt wielkie przewinienia. Widać było tylko jeden samochód. Jak można się było spodziewać, stał przed budynkiem, w którym najprawdopodobniej mieszkali oficerowie. Nie było widać żadnych świateł, panowała całkowita cisza. Kelly otarł krople deszczu z oczu i poprawiwszy ostrość, kontynuował obserwację. O dziwo, czuł się, jakby wrócił do bazy w Quantico. Podobieństwo kąta patrzenia i perspektywy było uderzające. Istniały drobne różnice w wyglądzie budynków, ale być może był to efekt ciemności albo trochę innego koloru. Nie, uświadomił sobie. To jest podwórko, plac apelowy -jakkolwiek to zwać. Nie było na nim trawy, powierzchnia była płaska i pusta- po prostu klepisko z powszechnej w tym regionie czerwonej gliny. Inny kolor i brak faktury sprawiał, że budynki nabierały innego odcienia. Inne też było pokrycie dachu, ale kąt ten sam. Naprawdę czuł się jak w Quantico. Przy odrobinie szczęścia akcja zakończy się sukcesem, tak jak ćwiczenia. Kelly usiadł i łyknął wody. Miała smak destylowanego płynu, jaki przygotowywano na okrętach podwodnych. Była czysta i obca, tak jak on w tym wrogim miejscu. Kwadrans przed czwartą zobaczył, że w barakach błyskają na żółto jakieś światła, jakby świece. To chyba zmiana warty. Dwaj żołnierze na najbliższej wieży przeciągali się, gawędząc beztrosko. Kelly słyszał dźwięki rozmowy, ale nie rozróżniał słów ani intonacji. Byli znudzeni. Taka to już służba. Pewnie narzekali na to, ale niezbyt poważnie. Alternatywą było podążanie szlakiem Ho Szi Mina aż do Laosu. I choć pewnie byli patriotami, tylko głupiec mógłby się cieszyć na taką myśl. Tu mieli na oku dwudziestu kilku żołnierzy, pozamykanych w oddzielnych celach, być może przykutych łańcuchami do ścian albo unieruchomionych w inny sposób. Prawdopodobieństwo ich ucieczki było równe temu, że Kelly nagle zacznie chodzić po wodzie. A nawet gdyby ta nieprawdopodobna sztuka im się udała, to co dalej? Wysocy biali w kraju małych żółtych ludzi, z których żaden nie kiwnąłby palcem, żeby im pomóc. Nawet więzienie w Alcatraz nie było tak bezpieczne jak ten obóz. Strażnicy mieli trzy zmiany dziennie, a nudna służba przytępiała im zmysły 430 Bardzo dobrze, pomyślał Kelly. Nudźcie się dalej, chłopaki. Otworzyły się drzwi baraku. Wyszło z nich ośmiu mężczyzn. Drużyną nie dowodził żaden podoficer. Interesujące. Jak na wietnamską armię, była to wielka swoboda dyscypliny. Podzielili się na pary i każda dwójka rUSzyła do swojej wieży. We wszystkich przypadkach zmiana najpierw weszła na górę, a dopiero potem poprzednia warta zeszła na dół; tego należało się zresztą spodziewać. Dwóch żołnierzy zapaliło papierosy, nim wrócili do baraku. Rozmawiali jeszcze chwilę przed wejściem. Była to aż do bólu normalna i niezwykle wygodna rutyna w wykonaniu ludzi, którzy powtarzali te czynności od miesięcy. Dwóch z nich kuśtyka, zauważył Kelly. Weterani. To była zarazem dobra i zła wiadomość. Ludzie z doświadczeniem bojowym są po prostu inni. Kiedy przyjdzie im walczyć, pewnie będą reagować prawidłowo. Choćby ostatnio nie ćwiczyli, do głosu dojdzie instynkt i zaczną się skutecznie bronić nawet bez przywódcy. Ale jako weterani mogli też lżej i niedbale traktować swoją służbę. Na pewno brakowało im entuzjazmu młodych żołnierzy. Tak czy inaczej, w planie ataku to przewidziano. Wystarczy zabić ludzi bez ostrzeżenia, a całe ich szkolenie zda się psu na budę. Wartownicy w obozach jenieckich zwykle byli drugiego sortu. Ci przynajmniej brali udział w walce, a odniesione w niej rany zdegradowały ich do roli personelu pomocniczego. Czy przy planowaniu popełniono jeszcze jakieś błędy? Kelly zaczął się zastanawiać. Na razie nic nie przychodziło mu do głowy. Jego pierwszy meldunek radiowy zawierał pojedynczy sygnał kodowy nadany alfabetem Morse'a. - Łatwy cel, sir - oznajmił radiooperator i odstukał potwierdzenie odbioru. - Dobre wieści? - zapytał kapitan Franks. - To oznacza, że wszystko wygląda zgodnie z przewidywaniami. Żadnych nowych wieści - odparł admirał Podulski. Maxwell drzemał. Cas nie zamierzał spać, dopóki misja się nie zakończy. -Nasz przyjaciel Clark nadał komunikat dokładnie o czasie. Pułkownik Głazów nie lubił pracować w weekendy, a jeszcze bardziej nie znosił, kiedy musiał to robić, bo jego adiutant się pomylił i ułożył raport nie na tej kupce, co trzeba. Przynajmniej chłopak się przyZnał, zadzwonił do przełożonego z informacjąo swoim błędzie. Głazów mógł się wkurzyć z powodu omyłki, ale z drugiej strony, musiał docenić 431 poczucie przyzwoitości i obowiązku u tego dzieciaka. Wrócił z daczy do Moskwy własnym samochodem. Zaparkował przed budynkiem i po przejściu męczących procedur bezpieczeństwa wsiadł do windy i pojechał na górę. Musiał posłać kogoś po odpowiednie dokumenty do centralnego archiwum, co w weekend zajmuje więcej czasu niż w zwykły dzień. Krótko mówiąc, od telefonu, od którego to wszystko się zaczęło, do chwili kiedy mógł sprawdzić te cholerne dokumenty, upłynęły dwie godziny. Podpisał pokwitowanie odbioru dokumentów i patrzył, jak goniec odchodzi. - Cholerny świat - mruknął po angielsku, kiedy w końcu został sam w swoim gabinecie na trzecim piętrze. Kasjusz ma znajomego w Biurze do spraw Bezpieczeństwa Narodowego przy Białym Domu? Nic dziw nego, że niektóre jego informacje były tak dobre... dość dobre, by zmu sić Grigorija Borysowicza do lotu do Londynu i dokończenia werbunku. Wysoki funkcjonariusz KGB mógł się wkurzać już tylko na siebie. Ka sjusz trzymał te informacje niczym asa w rękawie. Może wiedział, że wstrząśnie swym oficerem prowadzącym. Agent, który się z nim kon taktował, kapitan Jegorow, przyjął te informacje bez emocji i dokładnie opisał pierwsze spotkanie ze źródłem. - „Zielony Bukszpan" - powiedział Głazów. To tylko kryptonim ope racji, wybrany bez szczególnego powodu, jak to u Amerykanów. Kolej ne pytanie brzmiało, czy przesłać te informacje Wietnamczykom. To była decyzja polityczna i należało podjąć ją szybko. Pułkownik podniósł słu chawkę i wykręcił numer swojego bezpośredniego zwierzchnika. Był w domu i od razu wpadł w zły humor. Świt wzbudził w nim mieszane uczucia. Chmury zmieniły kolor z ciemnoszarego na jasnoszary. Gdzieś tam w górze pojawiło się słońce, ale nie będzie go widać, dopóki obszar niskiego ciśnienia nie przesunie się na północ, w stronę Chin - tak przynajmniej mówił meteorolog. Kelly zerknął na zegarek i notował wszystko w myślach. Siły wartownicze liczyły czterdziestu czterech ludzi plus oficerowie, może jest jeszcze kucharz lub dwóch. Wszyscy poza ósemką pilnującą terenu z wieżyczek zebrali się na placu na poranną zaprawę. Wielu miało problemy z wykonywaniem ćwiczeń, więc jeden z oficerów, sądząc po naszywkach - porucznik, krążył dookoła z trzcinkąw ręku. Chyba i on był ranny w rękę-sądząc po tym, jak używał trzcinki. Co cię ugryzło? - zastanawiał się Kelly. Oficer chodził wzdłuż szeregów żołnierzy i klnął na nich, na czym świat stoi, a robił to tak sprawnie, że widać było długie miesiące prakty' ki. Przez lornetkę Kelly obserwował twarze tych, którzy stali za plecami 432 wrzeszczącego porucznika. Wietnamscy strażnicy okazywali ludzkie odruchy, co niezbyt go ucieszyło. Zaprawa trwała pół godziny. Potem żołnierze udali się na poranny posiłek, rozchodząc się zdecydowanie nie w wojskowy sposób. Strażnicy na wieżyczkach przez większość czasu gapili się w stronę obozu, tak jak się spodziewał, oparci łokciami o barierki. Broń mieli pewnie niegotowądo strzału. To skądinąd słuszne zabezpieczenie obróci się przeciwko nim jeszcze tej nocy albo następnej, zależnie od pogody. Kelly nie mógł się teraz ruszać, choć poranek przyniósł tylko szare światło. Ale mógł obracać głową i nasłuchiwać. Zaczął wsłuchiwać się w świergot ptaków i przyzwyczajał się do niego, by w razie jakiejkolwiek zmiany od razu ją wychwycić. Na lufę karabinu narzucił zielone płótno, a na głowę włożył miękki kapelusz, który miał zamaskować kształt jego głowy w krzakach. Jeśli do tego dodać kamuflaż na twarzy, powinien być niewidoczny, powinien wtopić się w to wilgotne i ciepłe otoczenie. Rany, po cholerę ludzie biją się o to durne miejsce? - zastanawiał się. Już czuł owady na skórze. Najgorsze z nich odstraszał środek owadobójczy, jaki rozpylił wokół. Ale nie wszystkie udało się odgonić i świadomość, że coś po nim łazi, łączyła się ze świadomością, że on nie może wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. W takim miejscu sporo się ryzykowało. Wiele już zapomniał. Trening był dobry i przydał się, ale nigdy nie zastąpi pełnych przygotowań. Nic nie było w stanie oddać prawdziwych niebezpieczeństw, jakie groziły w akcji. Lekko przyspieszone bicie serca potrafiło człowieka wykończyć, choć leżał bez ruchu. Nigdy się tego nie zapominało, ale nie zawsze się o tym pamiętało. Jedzenie, odżywianie, siła. Sięgnął wolno do kieszeni i wyjął z niej dwie racje żywnościowe. W żadnym innym miejscu do ust by tego nie wziął, ale teraz było mu to niezbędne. Zerwał foliową osłonkę zębami i zaczął powoli żuć. O ósmej znów zmieniła się warta. Ci z wieżyczek poszli teraz coś zJeść. Dwaj żołnierze zajęli pozycję przy bramie. Byli znudzeni, jeszcze zanim tam doszli. Wyglądali na drogę, ale do tego zapomnianego obozu chyba nikt nigdy nie przyjeżdżał. Zebrało się kilka drużyn do pracy, a zadania, jakie wykonywali, były kompletnie bezużyteczne. Pułkownik Griszanow obudził się tuż po ósmej. Choć poprzedniego dnia siedział do późna, zamierzał wstać wcześniej, ale zobaczył, że jego mechaniczny budzik właśnie wyzionął ducha, przeżarty rdzą w tym wilgotnym klimacie. Ósma dziesięć - odczytał z lotniczego zegarka na ręku. Cholera. Diabli wzięli poranną przebieżkę. Wkrótce będzie na to za 433 gorąco, a poza tym zanosiło się na deszcz. Zaparzył sobie herbatę na małej wojskowej maszynce. Znów nie ma porannej gazety. Nie ma gdzie poczytać o piłce nożnej. Nie ma recenzji z najnowszego baletu. W tym okropnym miejscu nie było żadnej rozrywki. Nie było nawet odpowiedniej kanalizacji. Boże, żeby wreszcie wrócić do domu, usłyszeć ludzi którzy mówią w ojczystym języku, znaleźć się w kulturalnym miejscu gdzie jest o czym porozmawiać. Griszanow zmarszczył brwi do swego odbicia w lustrze. Zaczynał narzekać jak szeregowiec, cholerny rekrut. A przecież wiedział, co go czeka. Mundur przydałoby się wyprasować. Wilgoć atakowała tu włókna bawełny i sprawiała, że jego zwykle wykrochmalona bluza wyglądała jak bluza od pidżamy. Griszanow popijał herbatę i analizował w myślach przesłuchania z poprzedniego wieczoru. Próbował zapalić papierosa, ale wilgoć wykończyła także jego zapałki. Od tego miał zapalniczkę. Gdzie się podziała, u licha? Były też plusy, o ile można było je tak nazwać. Wietnamscy żołnierze traktowali go z szacunkiem, niemal z bojaźnią- poza dowódcą obozu majorem Vinhiem, bezwartościowym draniem. Kurtuazja nakazywała, by sojusznik otrzymał adiutanta. Griszanow dostał jakiegoś niezbyt rozgarniętego chłopaka ze wsi, bez jednego oka. Potrafił tylko zasłać łóżko i co rano wynieść nocnik. Ale pułkownik mógł przynajmniej wyjść z kwatery ze świadomością, że po powrocie będzie w niej jako tako czysto. Miał też swoją pracę. Ważną i odpowiedzialną. Ale dałby się zabić za poranne wydanie „Sowieckiego Sportu". - Dzień dobry, Iwan - szepnął Kelly. Teraz niepotrzebna mu była nawet lornetka. Już wzrost wyróżniał tego człowieka od innych - ponad metr osiemdziesiąt - a mundur miał w znacznie lepszym stanie niż wietnamscy żołnierze. Rosjanin rozpoczynał właśnie dzień. Kiwnął na małego szeregowca, który czekał pod drzwiami oficerskich kwater. Adiutant, pomyślał Kelly. Rosyjski pułkownik na pewno lubił wygody. Pilot, tak wynikało ze skrzydełek naszytych nad kieszonką bluzy mundurowej-Wiele baretek. Tylko jeden? - dziwił się Kelly. Tylko jeden rosyjski oficer do pomocy przy torturowaniu jeńców? Dziwne. Ale to oznaczało tylko jedną osobę więcej do zabicia. Mimo braku obycia politycznego Kelly wiedział, że zabicie Rosjanina nie przyniesie nic dobrego. Obserwował, jak pułkownik przemierza plac apelowy. Potem podszedł do niego oficer wietnamski. Kolejny kuternoga, zauważył Kelly. Wietnamski major zasalutował radzieckiemu pułkownikowi. 434 - Dzień dobry, towarzyszu pułkowniku. - Dzień dobry, majorze Vinh. - Ten cholerny drań nawet salutować dobrze nie umie. Pewnie nie może po prostu wykonać odpowiedniego gestu wobec lepszych od siebie. - Co z racjami dla więźniów? - Będzie im musiało wystarczyć to, co mają- odparł Wietnamczyk łamaną ruszczyzną. - Majorze, zrozumcie mnie dobrze. - Griszanow podszedł bliżej, by spojrzeć na Wietnamczyka jeszcze bardziej z góry. - Muszę od nich wydobyć te informacje. A nie zrobię tego, jeśli będą zbyt słabi, by mó wić. - Towariszcz, mamy problem, żeby wyżywić naszych ludzi. Prosi cie, żebyśmy marnowali jedzenie dla morderców? - W głosie majora brzmiała pogarda dla obcokrajowca i podziw dla własnych żołnierzy. - Wasi ludzie nie mają tego, czego potrzebuje mój kraj, majorze. A kiedy mój kraj dostanie to, czego potrzebuje, wtedy wasz kraj dosta nie więcej tego, czego mu potrzeba. - Mam rozkazy. Jeśli macie trudności z przesłuchiwaniem Amery kanów, to jestem gotów wam pomóc. - Arogancki pies. Tego Vinh nie musiał dodawać, dawało się to odczuć. Major wiedział, jak odpowiednio dopiec. - Dziękuję, majorze. To nie będzie konieczne. - Griszanow zasalu tował, jeszcze bardziej niedbale niż ten wkurzający kurdupel. Chciał bym, żeby zdechł, myślał Rosjanin, idąc w stronę bloku więziennego. Pierwsze „spotkanie"' miał odbyć z amerykańskim lotnikiem marynarki wojennej, który właśnie zaczął pękać. Dość swobodnie się zachowują, ocenił Kelly z kilkuset metrów. Najbardziej obawiał się, że strażnicy mogą wysyłać patrole na zewnątrz. Jednostka frontowa w obcym kraju na pewno by tak zrobiła. Ale to nie był ani obcy kraj, ani nie była to jednostka frontowa. W następnym przekazie na pokład „Ogdena" potwierdził, że dopuszczalne ryzyko mieściło się w normie. Sierżant Peter Meyer palił. Ojciec tego nie pochwalał, ale godził się na tę słabość syna. Stali na werandzie domu pastora po niedzielnej kolacji. . - To Doris Brown, tak? - zapytał Peter. Miał dwadzieścia sześć lat. Był jednym z najmłodszych sierżantów w wydziale policji. Jak większość funkcjonariuszy, był też weteranem z Wietnamu. Czekało go jeszcze sześć godzin wieczornego kursu. Zastanawiał się, czy nie złożyć 435 podania o przyjęcie do Akademii FBI. Wieść o tym, że marnotrawna córka wróciła do ojca, krążyła już po całej okolicy. - Pamiętam ją.Kilka lat temu mówiło się o niej, że to niezła laska. - Peter, wiesz, że nie mogę ci nic powiedzieć. Tajemnica spowiedzi. Poradzę tej osobie, by z tobą porozmawiała, kiedy przyjdzie na to czas ale... - Tato, rozumiem twoje skrupuły. Ale ty musisz zrozumieć, że mówimy o dwóch zabójstwach. Dwie ofiary, a do tego narkotyki Wyrzucił niedopałek salema w trawę. - To naprawdę poważna sprawa tato. - Jest jeszcze gorzej - odezwał się cichym głosem pastor. - Oni nie tylko zabijają te dziewczyny. Torturują je, gwałcą. To coś okropnego Doris Brown konsultuje się z tego powodu z lekarzem. Wiem, że powi nienem coś zrobić, ale nie... - Tak, wiem, że nie możesz. Dobrze, zadzwonię do chłopaków w Bal timore i przekażę im to, co mi powiedziałeś. Naprawdę powinienem się wstrzymać, aż będziemy mieli dla nich coś naprawdę pożytecznego, ale jak sam powiedziałeś, coś trzeba zrobić. Zadzwonię tam jutro z samego rana. - Czy to ją... tę dziewczynę... narazi na niebezpieczeństwo? -zapy tał wielebny Meyer. - Nie powinno - zamyślił się Peter. - Jeśli udało jej się wyrwać... Raczej nie wiedzą, gdzie jest, bo gdyby wiedzieli, to już by ją dopadli. - Jak ludzie mogą robić takie rzeczy? Peter zapalił kolejnego papierosa. Ojciec był zbyt dobrym człowiekiem, by to zrozumieć. Zresztą on też tego nie pojmował. - Tato, mam z tym do czynienia na co dzień i sam nie mogę w to uwierzyć. Najważniejsze, żeby dopaść tych drani. - Tak, chyba masz rację. Rezydent KGB w Hanoi miał stopień generała-majora, a jego zadanie polegało głównie na szpiegowaniu chwiejnych sojuszników jego ojczyzny. Jakie mają prawdziwe cele? Czy rzekome ochłodzenie stosunków z Chinami było prawdziwe, czy tylko udawane? Czy będąwspółpracować ze Związkiem Radzieckim, kiedy (o ile w ogóle) wojna zakończy się zwycięstwem? Czy po wyjeździe Amerykanów pozwolą radzieckiej marynarce korzystać ze swojej bazy morskiej? Czy ich po lityczna determinacja rzeczywiście była tak silna, jak mówili? Wydawało mu się, że zna odpowiedzi na te pytania, ale rozkazy z Moskwy i wrodzony sceptycyzm wobec wszystkiego i wszystkich zmuszały go do ciągłego 436 roZpytywania. Zatrudniał agentów w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Wietnamu Północnego i wszędzie indziej. Byli to Wietnam- czycy, którym za udzielanie informacji sojusznikowi zapewne groziła śmierć. Odszyfrowana wiadomość leżąca na jego biurku brzmiała interesująco Tym bardziej że nie dostał konkretnych instrukcji, co ma z nią zrobić Biurokraci z Moskwy! Zawsze lubili się mieszać w sprawy, z którymi sam potrafił sobie poradzić, a teraz nie mieli pojęcia, co zrobić - lecz bali się nie robić nic. Więc zwalili to na niego. Oczywiście wiedział o obozie. Choć prowadził placówkę wywiadu, miał też ludzi w biurze attache w ambasadzie. Sam attache zresztą był jego podwładnym. KGB obserwowało wszystkich, takie było zadanie tej służby. Pułkownik Griszanow stosował niestandardowe metody, ale przynosiły niezłe wyniki. Teraz przyszedł mu do głowy niezwykle śmiały pomysł. Zamiast pozwolić Wietnamczykom zabić jeńców, należy ich przywieźć do Rosji. Pomysł był błyskotliwy i generał KGB zaczął się zastanawiać, czy przekazać go Moskwie. Tam decyzja na pewno trafiłaby na poziom ministerstwa, a może nawet Biura Politycznego. W sumie naprawdę pomysł miał szansę realizacji... i to przesądziło. Amerykanie mogą się nieźle bawić, organizując tę operację. Powodzenie akcji „Zielony Bukszpan" udowodniłoby Wietnamczykom, że powinni bliżej współpracować ze Związkiem Radzieckim. Ale oznaczałoby również, że jego kraj nie przejmie wiedzy, jaką mają amerykańscy jeńcy, a ta wiedza była bezcenna. Zastanawiał się, ile może jeszcze czekać. Amerykanie działająszybko, ale nie tak szybko. Misję zatwierdzono na poziomie Białego Domu dopiero jakiś tydzień temu. Wszystkie biurokracje są siebie warte. Choć w Moskwie trwałoby to wieki. Operacja „Herszt" ciągnęła się bez końca, gdyby nie to, może by się powiodła. Tylko dzięki łutowi szczęścia jakiegoś agenta terenowego na południu Stanów Zjednoczonych udało się ostrzec Hanoi, niemal w ostatniej chwili. Teraz mieli naprawdę wczesne ostrzeżenie. Polityka. Nie dało jej się oddzielić od wywiadu. Kiedyś oskarżano go o opóźnianie spraw. Nie może im dać znów tego pretekstu. Nawet Państwa-petentów trzeba traktować jak towarzyszy. Generał podniósł słuchawkę telefonu, by umówić się na obiad. Zaprosi swojego rozmówcę do ambasady. Przynajmniej będzie mieć pewność, że podadzą coś porządnego do jedzenia. 437 Rozdział 29 WRACA OSTATNI Samo patrzenie na nich sprawiało przyjemność. Dwudziestu pięciu marines odbywało poranną zaprawę, kończąc ją biegiem wokół ustawionych na pokładzie śmigłowców. Marynarze przyglądali się temu w milczeniu. Wieści szybko się rozchodziły - zbyt wiele osób widziało „Skate'a". Marynarze w mesie połączyli wszystkie znane fakty, niczym wytrawni oficerowie wywiadu, okraszając je garścią domysłów. Marines kierowali się na północ. Co ma nastąpić potem, nie wiedział nikt. Może zniszczenie wyrzutni rakiet i zdobycie użytecznych informacji Może wysadzenie mostu. Wszystko jednak wskazywało na to, że cel operacji stanowili ludzie, prawdopodobnie szefowie wietnamskiej partii. - Więźniowie - powiedział mat trzeciej klasy, pochłaniając ostatni kęs hamburgera, znanego w marynarce jako „ślizgacz"'. -To muszą być więźniowie - powtórzył, kiwając głową w stronę świeżo przybyłej dru żyny medyków siedzących przy osobnym stoliku. - Sześciu sanitariu szy, czterech lekarzy, nie za dużo tego dobrego? Jak myślicie, po co tu przyjechali? - Jezu - odparł inny marynarz, głośno siorbiąc mleko. - Masz rację, stary. - Jeśli się nam uda, będzie się czym pochwalić - dodał inny. - Szykuje się dziś paskudna pogoda - wtrącił się sternik. - Szef meteorologów cieszył się z tego, a potem widziałem, jak w nocy o mało nie wyrzygał flaków. Chyba nie wytrzymuje na niczym mniejszym od lotniskowca. USS „Ogden" rzeczywiście płynął w specyficzny sposób, a kurs wprost na porywisty, zachodni wiatr tylko pogorszył sprawę. Zawsze miło było popatrzeć, jak przemądrzały oficerek żegna się z obiadem czy, jak w tym przypadku, kolacją, a rzadko się zdarzało, by ktoś cieszył się z pogody, której zawdzięcza podróż do Rygi. Musiał być jakiś powód. Wnioski nasuwały się same... jak w koszmarnym śnie oficera kontrwywiadu. - Boże, mam tylko nadzieję, że im się uda. - Przeczeszmy jeszcze raz pokład - zaproponował młodszy bosman Krótkie skinięcie głowami i wkrótce każdy miał przydzielone zadanie. Po godzinie na czarnej przeciwpoślizgowej powierzchni pokładu trudno by znaleźć choćby pyłek. 438 - To naprawdę dobre dzieciaki, kapitanie - zauważył Dutch Maxwell obserwując ich z mostka. Co chwilę któryś schylał się, żeby podnieść z pokładu „obcy obiekt", który mógłby spowodować zniszczenie silnika. Tego rodzaju wypadki klasyfikowano jako uszkodzenie z powodu ciała obcego. Cokolwiek mogło dziś pójść źle, marynarze chcieli być pewni, że nie stanie się tak z ich winy. - Mnóstwo dzieciaków z college'u - odparł Frank, z dumą obserwując swoich ludzi. - Czasem myślę, że załoga pokładowa dorównuje rozumem oficerom. - Była to oczywiście przesada, ale całkowicie wybaczalna. Myślał o pytaniu, które cisnęło się na usta wszystkich obecnych: Jakie mamy szanse? Jednak nie powiedział go głośno. To przynosi pecha. Nawet sformułowanie go w myśli mogło zaszkodzić powodzeniu misji, ale choć bardzo się starał, nie udało mu się nie pomyśleć tych słów. W kwaterze marines wszyscy zebrali się wokół kartonowego modelu celu. Już raz powtórzyli każdy szczegół planu i zamierzali zrobić to ponownie, krok po kroku. Cały proces zostanie jeszcze powtórzony przed obiadem, najpierw w grupie, a potem w poszczególnych podzespołach. - Wiadomość do kapitana Albie! - Do pomieszczenia wszedł pod oficer z kancelarii okrętowej. - Od Węża. Kapitan marines uśmiechnął się. - Dziękuję, marynarzu. Czytaliście ją? - Przepraszam, sir. - Kancelista się zaczerwienił. - Tak, czyta łem. Wszystko w porządku. - Zawahał się chwilę, a potem dodał od siebie: - Sir, mój oddział życzy wam powodzenia. Dokopcie tym żółt kom. - Wie pan, kapitanie - powiedział sierżant Irvin, kiedy kancelista wyszedł - chyba już nigdy nie będę umiał skopać dupy matrosowi. Albie przeczytał depeszę. - Panowie, nasz przyjaciel jest już na miejscu. Doliczył się czterdziestu czterech strażników, czterech oficerów i jednego Rosjanina. Wszystko wygląda normalnie, żadnych nadzwyczajnych ruchów. - Młody kapitan podniósł wzrok. - To już, panowie. Dziś w nocy tam wchodzimy. Jeden z młodszych marines sięgnął do kieszeni i wyciągnął kawałek gumki. Złamał ją, narysował na końcu ołówkiem parę oczu i położył na wierzchołku wzgórza, nazywanego przez nich Wężowym Wzgórzem. - Ten koleś - powiedział - to naprawdę niezły zawodnik. 439 - Zapamiętajcie wszyscy to, co teraz powiem - ostrzegł Albie A zwłaszcza załogi ciężkich karabinów: kiedy tylko się tam pojawimy, on zacznie zbiegać ze wzgórza. Lepiej byłoby go wtedy nie skaso- wać. - Jasne, żaden problem - odparł dowódca drużyny artyleryjskiej - A teraz czas wrzucić coś na ruszt. Najedzcie się warzywek i od. pocznijcie. Musicie widzieć w ciemnościach. O dziewiętnastej przegląd broni, wszystko ma lśnić. Wiecie, o co toczy się ta gra. Więc nerwy na wodzy i do roboty. - Czekało go jeszcze spotkanie z załogami śmigłow ców i powtórzenie po raz ostatni planów desantu i ucieczki. - Tak jest! -odparł Irvin w imieniu całej drużyny. - Witaj, Robin. - Cześć, Kola - odparł Zacharias słabym głosem. - Wciąż walczę o lepsze jedzenie. - Byłoby miło - przyznał Amerykanin. - Spróbuj tego. — Griszanow podał mu kawałek ciemnego chleba, który przysłała mu żona. W wilgotnym klimacie zaczął już pokrywać się pleśnią, ale Kola ściągnął ją nożem. Amerykanin pochłonął chleb w mgnieniu oka. Pomógł mu w tym łyk wódki z piersiówki gościa. - Jeszcze zrobię z ciebie Rosjanina - powiedział Griszanow, nie kry jąc uśmiechu. - Do wódki najlepszy jest dobry chleb. Chciałbym ci kie dyś pokazać mój kraj. - Tylko wspomnieć mimochodem o tym pomyśle, jak w przyjacielskiej rozmowie dwóch mężczyzn. - Mam rodzinę, Kola. Jeśli Bóg pozwoli... - Tak, Robin. Jeśli Bóg pozwoli. - Albo Wietnam Północny, albo Związek Radziecki. Albo jeszcze ktoś. Jakimś sposobem musi uratować tego człowieka, i innych też. Z wieloma zdążył się już zaprzyjaźnić. Wie dział o nich tak dużo, o ich małżeństwach, dobrych i złych, o ich dzie ciach, nadziejach i marzeniach. Ci Amerykanie byli tacy dziwni, tacy otwarci. -Teraz, z Bożą pomocą, jeśli Chińczycy postanowią zbombar dować Moskwę, będę miał plan, jak ich powstrzymać. Rozpostarł mapę i położył ją na podłodze. Była owocem jego rozmów z amerykańskim przyjacielem - wszystko, czego nauczył się i do- wiedział, zawarte na jednym arkuszu papieru. Griszanow był z niego bardzo dumny, nie tylko dlatego, że w przejrzysty sposób przedstawia' skomplikowany plan operacyjny. Zacharias przebiegł palcami po papierze, czytając podpisy po angielsku, dziwnie niepasujące do mapy, której legenda była pisana cyrylicą. Uśmiechnął się aprobująco. Kola był bystrym człowiekiem i bardzo szybko 440 się uczył. To, jak rozlokował siły, jak wysyłał samoloty na patrole Raczej do tyłu niż w przód. Widać było, że rozumie dokładnie, na czym polega dobra obrona. Stanowiska obrony naziemnej ulokowane w głębi dolin najlepiej nadających się do przelotu, pozwalające działać z zasko- czenia. Kola myślał teraz jak pilot bombowca, a nie zwinnego, lekkiego myśliwca. To był pierwszy krok do prawdziwego zrozumienia, jak to się robi. Gdyby wszyscy rosyjscy dowódcy obrony przeciwlotniczej myśleli w taki sposób, amerykańskie strategiczne dowództwo sił powietrznych miałoby się naprawdę z pyszna... Dobry Boże... Ręce Robina znieruchomiały. Wcale nie chodziło o Chińczyków. Zacharias podniósł głowę. To, co pomyślał, malowało się na jego twarzy tak wyraźnie, że właściwie nie musiał mówić tego głośno. - Ile badgersów mają Chińczycy? - Teraz? Dwadzieścia pięć. Starają się zbudować więcej. - Możesz wykorzystać wszystko, co ci powiedziałem. - Będziemy musieli to zrobić, bo oni wciąż się zbroją, Robin. Uprze dzałem cię o tym - odparł szybko Griszanow, ale widział, że jest już za późno... przynajmniej pod jednym względem. - Opowiedziałem ci wszystko - wykrztusił Amerykanin, patrząc na mapę. Zamknął oczy, ramiona mu zadrżały. Griszanow objął go, chcąc złagodzić ból. - Robin, powiedziałeś mi, jak chronić dzieci w moim kraju. Nie okła małem cię. Mój ojciec naprawdę rzucił studia, żeby walczyć z Niemca mi. Naprawdę musiałem jako dziecko uciekać z Moskwy. Naprawdę stra ciłem przyjaciół tej zimy, małych chłopców i małe dziewczynki. Robin, te dzieci zamarzły na śmierć. To się naprawdę zdarzyło. Naprawdę to widziałem. - A ja naprawdę zdradziłem swój kraj - szepnął Zacharias. Nagłe zrozumienie spadło na niego z szybkością i siłą bomby. Jak mógł być tak ślePy, tak naiwny? Odchylił się do tyłu, czując nagły ból w piersi. W tej chwili modlił się, żeby to był zawał, pierwszy raz w życiu marzył, by umrzeć. Ale to nie był zawał, tylko nagły skurcz żołądka. Złamał przy- sięgę wobec kraju i wobec Boga. Był potępiony. - Przyjacielu... - Wykorzystałeś mnie! - syknął Robin, próbując się odsunąć. - Robin, musisz mnie wysłuchać - nie ustępował Griszanow. - kocham mój kraj, tak samo jak ty kochasz swój. Przysiągłem go bro- nić. Nigdy cię co do tego nie oszukiwałem, a teraz nadszedł czas, abyś 441 dowiedział się jeszcze paru rzeczy. - Robin musiał zrozumieć. Kola mu wyjaśni kilka spraw, zrewanżuje się za szczerość. - Na przykład? - Robin, ty nie żyjesz. Wietnamczycy zgłosili cię twojemu krajowi jako zabitego. Nigdy nie pozwolą ci wrócić do domu. Dlatego nie trafi, łeś do więzienia w Hoa Lo, do Hiltona, jak je nazywacie. Oskarżycielski wzrok Robina ranił mu serce. Kiedy przemówił znowu, w jego głosie słychać było błaganie: - To nie tak jak myślisz. Błagałem moich przełożonych, żeby ci? oszczędzili. Przysięgam na życie moich dzieci: nie pozwolę ci umrzeć Nie możesz wrócić do Ameryki. Dam ci nowy dom. Będziesz mógł zno wu latać, Robin! Zaczniesz nowe życie. Nie mogę zrobić nic więcej. Gdybym mógł sprawić, żebyś wrócił do Ellen i dzieci, zrobiłbym to. Nie jestem potworem. Robin, jestem człowiekiem, jak ty. Mam swój kraj, rodzinę, tak samo jak ty. Zaklinam cię na Boga, postaw się na moim miejscu. Co byś zrobił? Czy nie postąpiłbyś tak samo? Zacharias milczał. - Chcesz, żebym pozwolił im cię torturować? Mogę to zrobić. Sze ściu ludzi zginęło w tym obozie, wiedziałeś o tym? Sześciu, zanim tu przyjechałem. To ja położyłem temu kres! Od mojego przyjazdu zginął tylko jeden człowiek i płakałem po nim, wiesz? Chętnie zabiłbym majo ra Vinha, tego małego faszystę. Uratowałem cię! Zrobiłem wszystko co w mojej mocy i błagałem o więcej. Dzielę się z tobą własnym jedzeniem, Robin, tym, co przysyła mi Marina! - A ja powiedziałem ci, jak zabijać amerykańskich pilotów... - Mogę zrobić im krzywdę tylko wtedy, jeśli zaatakują mój kraj. Tylko jeśli będą próbowali zabijać moich rodaków, Robin! Tylko wtedy! Czy chcesz, żeby zabili moją rodzinę? - To nie tak! - Właśnie tak. Nie rozumiesz? To nie jest gra, Robin. Pracujemy w tym samym fachu i żeby ratować ludzi, musimy czasem ich zabijać. Griszanow miał nadzieję, że Amerykanin z czasem to zrozumie. Kiedy przeanalizuje fakty, zrozumie, że życie jest lepsze od śmierci, i może znów będą mogli być przyjaciółmi. Tymczasem, myślał Griszanow, uratowałem mu życie. I nawet jeśli Amerykanin mnie przeklina, to musi oddychać, żeby to zrobić. Pułkownik Griszanow zniesie ten ból z honorem. Zdobył cenne informacje, a przy okazji uratował ludzkie życie, Jak przystało na pilota sił obrony powietrznej ZSRR, który wybrał swoją życiową ścieżkę jako mały chłopiec w drodze z Moskwy do miasta Goi 442 Kelly widział, jak Rosjanin wychodzi z bloku więziennego na kolację. W ręku trzymał notes, z pewnością pełen informacji, które wyciągnął od więźniów. - Jeszcze się dobiorę do twojej żałosnej czerwonej dupy - szepnął Kelly. - Wrzucimy przez to okno trzy pociski zapalające, koleś, i usma żymy cię na kolację razem z twoimi zasranymi notatkami. O tak. Teraz to czuł. To była cicha, niemal boska satysfakcja płynąca z tego, że znał przyszłość. Pociągnął łyk z manierki. Nie mógł sobie pozwolić na odwodnienie. Trudno mu było teraz zachować cierpliwość. W zasięgu wzroku miał budynek z dwudziestką przestraszonych, samotnych i ciężko rannych Amerykanów, i choć nigdy żadnego z nich nie spotkał, a tylko jednego znał z nazwiska, to warto było. Jeśli chodzi o resztę, usiłował sobie przypomnieć łacińską sentencję, jeszcze ze szkoły: Morituri non cognant, jakoś tak to szło. „Ci, którzy mają zginąć, nie wiedzą o tym"'. Zupełnie mu to odpowiadało. - Wydział zabójstw. - Chciałbym rozmawiać z porucznikiem Frankiem Allenem. - Przy telefonie - odparł Allen. Pięć minut wcześniej rozpoczął się kolejny tydzień w pracy. - Kto mówi? - Sierżant Pete Meyer z Pittsburgha. Skierował mnie do pana kapi tan Dooley. - Dawno nie rozmawiałem z Mikiem. Wciąż jest fanem Piratów? - Nie opuści żadnego meczu. Sam niektóre oglądam. - Chcecie cynk na najbliższą kolejkę, sierżancie? - zapytał Allen z uśmiechem. Gliniarze powinni trzymać się razem. - Stawiajcie na piątkę. Roberto jest w tym sezonie naprawdę ostry. - Clemente osiągnął chyba szczyt kariery. - Doprawdy? To samo można powiedzieć o Brooksie i Franku. - Robinsons też nieźle sobie radzili. - W czym mogę pomóc? - Poruczniku, mam dla was informację. Dwa zabójstwa, obie ofiary to kobiety, około dwudziestki. - Chwileczkę, powoli. - Allen wziął czystą kartkę. - Kim jest źró dło? - Na razie nie mogę powiedzieć, to poufne, ale pracuję nad tym. mówić dalej? - Tak. Nazwiska ofiar? - Jedna nazywała się Pamela Madden, to świeża sprawa, sprzed kilKu tygodni. 443 Allen otworzył szeroko oczy. - Jezu, morderstwo z fontanny. A druga? - Nazywała się Helen, to było zeszłej jesieni. Obie sprawy paskudne, ofiary były torturowane i gwałcone. Allen nachylił się ze słuchawką przyciśniętą do ucha. - Mówicie, że macie świadka, który widział oba morderstwa? - Dokładnie tak, poruczniku. Mamy też dwóch podejrzanych. Biali mężczyźni, jeden nazywa się Rick, a drugi Billy. Nie mamy portretów pamięciowych, ale pracuję nad tym. - W porządku, to nie ja prowadzę te sprawy. Przekazano je do śród mieścia, do porucznika Ryana i sierżanta Douglasa. Ale znam nazwiska ofiar. To bardzo ważne dla dochodzenia, sierżancie. Na ile pewne są wa sze informacje? - Źródło jest wiarygodne. Coś panu powiem. Drugiej ofierze, Pa- meli Madden, po śmierci ktoś uczesał włosy. W każdej poważniejszej sprawie kryminalnej część ważnych informacji utajnia się przed prasą, żeby łatwo odsiewać wariatów, którzy zgłaszają się na policję, gotowi przyznać do wszystkiego, co tylko pobudza ich chorą wyobraźnię. Informacja o włosach była tak ściśle tajna, że nie znał jej nawet porucznik Allen. - Macie coś jeszcze? - Morderstwa były związane z narkotykami. Dziewczyny były ku rierami. - Bingo! - zawołał Allen. - Wasz informator siedzi w więzieniu? - Nie powinienem tego mówić, ale... dobrze, będę z panem szczery. Mój ojciec jest pastorem. Opiekuje się pewną dziewczyną. Poruczniku, mówię to panu w zaufaniu. - Rozumiem. Co mam zrobić? - Proszę przekazać te informacje ludziom, którzy prowadzą sprawę Mogą mnie złapać przez posterunek. - Sierżant Meyer podał numer tele fonu. - Jestem oficerem dyżurnym. Teraz muszę kończyć, mam wykład na akademii. Wrócę około czwartej. - Doskonale, sierżancie. Przekażę to dalej. Wielkie dzięki za po moc. Em i Tom na pewno się do was odezwą. Macie to jak w banku.' Jezu, oddałbym Pittsburghowi puchar w tej kolejce, żeby tylko dorwać tych sukinsynów, pomyślał Allen, naciskając guziki telefonu. - Witaj, Frank - powiedział porucznik Ryan. Kiedy odstawiał na stolik kubek z kawą, wyglądał, jakby poruszał się w zwolnionym tempie. podniósł długopis i wszystko wróciło do normy. - Mów dalej, notuję 444 Sierżant Douglas spóźnił się z powodu wypadku na 183. Kiedy wszedł do pokoju z poranną kawą i pączkiem, zobaczył, jak jego szef zażarcie coś notuje. - Uczesane włosy? Tak powiedział? - pytał Ryan. Przypominał drapieżnika, który właśnie zauważył pierwsze poruszenie w listowiu. - Jakie nazwiska...? - Detektyw uderzył pięścią w otwartą dłoń. Długi wydech. - W porządku, Frank, gdzie on jest? Dzięki. Na razie. - Ruszyło? - Pittsburgh. -Co? - Zadzwonił sierżant z Pittsburgha, prawdopodobnie ma świadka, który widział zabójstwo Pameli Madden i Helen Waters. - Chrzanisz? - To ktoś, kto uczesał jej włosy, Tom. Zgadnij, jacy nasi znajomi jeszcze się pojawili? - Richard Farmer i William Grayson? - Rick i Billy. Wystarczy? Zapewne były kurierkami gangu narko tykowego. - Ryan odchylił się na krześle, patrząc w pożółkły sufit. - Kiedy Farmera zabito, była przy tym dziewczyna, przynajmniej tak nam się wydaje - poprawił się. - To jest nasz łącznik, Tom. Pamela Madden, Farmer, Grayson, wszystko się łączy... a to znaczy... - Detaliści też. Wszystkich coś łączy. Dziewczyny zarżnięto jak... nie, tego nie robi się nawet zwierzętom. Ale całą resztę załatwił Niewi dzialny Człowiek. Człowiek z misją! Tak właśnie powiedział Farber: "człowiekzmisją". - Zemsta - powiedział Douglas, po swojemu podsumowując wy kład Ryana. - Gdyby jedna z tych dziewczyn była dla mnie kimś bli skim... Boże, trudno mu się dziwić. Był tylko jeden człowiek, którego coś łączyło z jedną z ofiar, człowiek dobrze znany policji. Ryan chwycił za słuchawkę i zadzwonił do Porucznika Allena. - Frank, jak się nazywał ten gość, który pracował nad sprawą Goodinga, ten z marynarki? - Kelly, John Kelly. To on uratował nam człowieka w Fort McHen- ty' a potem centrala wynajęła go do szkolenia naszych płetwonurków, Pamiętasz? Och! Pamela Madden! Jezu! -wykrzyknął Allen, kiedy zro- zumiał, co ich łączy. - Opowiedz mi o nim, Frank. - Strasznie miły facet. Cichy, jakby smutny. - Stracił żonę, chyba w wypadku. 445 - Weteran? - Pracuje jako płetwonurek, zajmuje się zakładaniem ładunków wy buchowych pod wodą. Tak zarabia na życie, podkładając bomby, ale tylko pod wodą. - Mów dalej. - Jest bardzo silny fizycznie, dba o siebie. - Allen przerwał na chwilę. - Widziałem kiedyś, jak nurkował, ma na ciele parę blizn. Wie, co znaczy walka, i parę razy był w prawdziwym ogniu. Mam jego adres, jeśli chcesz - Mam go w swoich aktach, Frank. Dzięki, stary. - Ryan rozłączył się. - To nasz człowiek. Niewidzialny Człowiek. - Kelly? - Cholera, zaraz muszę być w sądzie! - zaklął Ryan. - Miło cię znów widzieć - powiedział doktor Faber. Lubił ponie działki. Właśnie pożegnał ostatniego pacjenta i zbierał się na poobiedni mecz tenisowy z synami. Gliniarze złapali go w chwili, kiedy wychodził z gabinetu. - Co pan wie o ludziach z UDT? - spytał Ryan, wychodząc razem z nim na korytarz. - O płetwonurkach z marynarki? - Zgadza się. Twardzi są, prawda? Farber uśmiechnął się znad fajki. - Oni pierwsi lądują na plaży, jeszcze przed marines. To chyba coś znaczy. - Przerwał na chwilę. Nagle coś sobie przypomniał. -Teraz wy myślili coś jeszcze lepszego. - Jak to? - spytał porucznik. - Cóż, wciąż pracuję trochę dla Pentagonu. Szpital Hopkinsa często dostaje rządowe zlecenia. Laboratorium fizyki stosowanej i inne rzeczy. Znacie moją historię. - Przerwał. - Czasem prowadzę testy psycholo giczne, badam ludzi, którzy wrócili z pola walki. To ściśle tajne informa cje, jasne? Jest teraz nowa formacja, osobny dział w ramach UDT. Nazy wają się SEAL, od Sea-Air-Land. To komandosi, naprawdę twarde sztu ki, i mało kto w ogóle wie o ich istnieniu. Są nie tylko silni, ale też inteligentni. Szkoli się ich, żeby potrafili samodzielnie myśleć i plano' wać. Tam liczą się nie tylko mięśnie, ale także mózg. - Tatuaż - powiedział Douglas, przypominając sobie. - Ma na ramieniu tatuaż z foką. - Doktorze, co by się stało, gdyby któremuś z tych komandosów brutalnie zamordowano dziewczynę? - To było oczywiste pytanie, ale musiał je zadać. 446 - To byłby wasz człowiek - powiedział Farber, idąc w stronę drzwi. Ale i tak powiedział już za dużo, nawet policji. - Mamy go, jest tylko jeden problem - powiedział cicho Ryan do zamkniętych drzwi. - Tak. Żadnych dowodów, tylko doskonały motyw. Zapadał zmrok. Dla całej załogi „Zielonego Nadawcy" ten dzień był bardzo nużący - z wyjątkiem Kelly'ego. Plac manewrowy był podmokły i pokryty błotnistymi kałużami. Żołnierze spędzili większość dnia, starając się nie przemoknąć do suchej nitki. Strażnicy na wieżyczkach dostosowywali swoją pozycję do zmieniających się wiatrów. Pogoda robi z ludźmi takie rzeczy... mało kto lubi być przemoknięty. Człowiek jest wtedy poirytowany i otępiały, zwłaszcza jeśli jego obowiązki same w sobie są nudne, a takie właśnie tu były. W Wietnamie Północnym brzydka pogoda oznaczała także mniej ataków, jeszcze jeden powód, by się rozluźnić. Zwiększona wilgotność powietrza sprzyjała powstawaniu chmur, które z kolei szybko oddawały wodę z powrotem na ziemię. Co za zasrany dzień, mówili strażnicy, siedząc przy obiedzie w kantynie. Kiwali głowami i wracali do swoich talerzy, patrząc w dół, nie do góry, do wewnątrz, a nie na zewnątrz. Las też był wilgotny. Po mokrych liściach chodzi się o wiele łatwiej, przemoczone gałęzie nie pękająz trzaskiem pod stopami. Wilgotne powietrze głuszy dźwięki, zamiast je przenosić. Jednym słowem, pogoda była idealna. Kelly wykorzystał panującą ciemność, żeby trochę się poruszać i rozprostować kości, zdrętwiałe po całym dniu siedzenia w bezruchu. Przysiadł pod swoim krzakiem, wycierając mokrą twarz i sięgając po kolejny baton żywnościowy. Popił go resztką wody z manierki, a potem przeciągnął się. Ze swojego punktu obserwacyjnego widział lądowisko i prowadzącą do niego drogę. Miał tylko nadzieję, że marines nie będą zanadto wyrywni do naciskania spustu, kiedy rzuci się biegiem w ich stronę. O dwudziestej pierwszej nadał ostatni komunikat. "Zielone światło - zapisał technik w swoim notesie. - Wszystko w normie"'. - W porządku. Na to czekaliśmy - Maxwell powiódł wzrokiem po zebranych. Wszyscy skinęli głowami. . - Operacja „Zielony Bukszpan", etap czwarty rozpoczyna się o dwudziestej drugiej. Kapitanie Franks, proszę skontaktować się z „Newport News". - Tak jest. 447 Na pokładzie „Ogdena" lotnicy ubrani w ognioodporne kombinezony podchodzili właśnie do samolotów. Marynarze przecierali szyby w maszynach. W kajutach załogi marines po raz ostatni sprawdzali sprzęt. Broń była czysta, magazynki pełne amunicji wyjęte z próżniowych pojem ników. Marines podzielili się na pary i malowali sobie nawzajem twarze w maskujące wzory. Nie było czasu na śmiechy i żarty. Wszyscy byli poważni jak aktorzy w dzień premiery, a delikatność ruchów rąk nakładających makijaż kontrastowała z naturą dzisiejszego spektaklu - Ostrożnie z tym cieniem, kapitanie - powiedział Irvin do wyraźnie zdenerwowanego Albiego, który jako dowódca czuł największą tre- mę i potrzebował swojego sierżanta, żeby go uspokoił. W sali odpraw USS „Constellation" trwała ostatnia odprawa, prowadzona przez młodego dowódcę szwadronu Joshuę Paintera. Osiem śmigłowców F-4 Phantom czekało w pełnej gotowości bojowej na pokładzie. - Dziś w nocy prowadzimy szczególną operację. Naszym celem są stanowiska rakiet ziemia-powietrze na południe od Hajfongu - mówił dalej, nie wiedząc dokładnie, o co w tym wszystkim chodzi, i mając na dzieję, że misja jest warta ryzyka, które podejmie dziś razem ze swoim szwadronem piętnastu oficerów. W operacji brało również udział dzie sięć maszyn A-6 Intruder, które startując z pokładu „Connie" razem z resztą eskadry, miały za zadanie emitować tyle elektronicznych zakłóceń, ile tylko mogły. Painter miał nadzieję, że misja jest rzeczywiście tak ważna, jak zapewniał admirał Podulski. Zabawa z wyrzutniami rakiet przeciw lotniczych nie była tym, co tygrysy lubią najbardziej. „Newport News" stał teraz w odległości dwudziestu pięciu mil od brzegu, zbliżając się do punktu leżącego dokładnie pomiędzy „Ogdenem'" a plażą. Radary były wyłączone, więc załoga na lądzie zapewne nie wiedziała dokładnie, gdzie jest statek. Po ostatnich kilku dniach armia północno-wietnamska stała się ostrożniejsza w używaniu systemów nasłuchu lądowego. Kapitan siedział na mostku. Spojrzał na zegarek, a potem otworzył zapieczętowaną kopertę, przebiegając szybko wzrokiem rozkazy, które od dwóch tygodni przechowywał w pokładowym sejfie. - Hmm... - mruknął pod nosem. - Panie Shoeman, niech obsługa przygotuje kotły jeden i cztery na pełną moc. Mają być gotowe jak naj szybciej. Czeka nas dzisiaj mała wycieczka. Znajdźcie oficera dowodzą cego, oficera artylerii i jego podwładnych. Chcę ich u siebie widzieć Jak najszybciej. 448 - Tak jest. - Oficer pokładowy natychmiast przekazał dalej rozkazy. Wykorzystując wszystkie cztery silniki, "Newport News" mógł się poruszać z prędkością trzydziestu czterech węzłów, by jak najszybciej zbliżyć się do plaży i równie szybko się wycofać. - Czas na małe surfowanie! - zażartował oficer przy sterze, gdy tylko kapitan opuścił mostek. To był oficjalny żart. wymyślony kilka miesięcy wcześniej przez jednego z marynarzy. Surfowanie oznaczało wejście na płytkie wody i ostrzał pozycji lądowych. "Czas na małe surfowanie, szczurom prochu się dostanie!" - Podaj kurs, Baker - zażądał oficer wachtowy, chcąc zakończyć występ. - Idziemy prosto na jeden-osiem-pięć, panie Shoeman - odparł ofi cer, wciąż podrygując w rytm przyśpiewki „Czas na małe surfowanie!" - Panowie, jeśli zastanawialiście się, czym sobie zasłużyliśmy na ostat nie kilka dni, zaraz wam to wyjaśnię - oznajmił kapitan w swojej kajucie, położonej tuż obok mostka. Przez kilka minut wyjaśniał zebranym ofice rom sytuację. Na biurku leżała mapa wybrzeża z zaznaczonymi pozycjami wszystkich działek przeciwlotniczych, które wypatrzyły satelity szpiegow skie i samoloty zwiadowcze. Artylerzyści przyglądali im się z uwagą. Na wigację radarową z pewnością będzie ułatwiała duża liczba wzgórz. - Sir, naprawdę wszystko? - zapytał przejęty dowódca artylerzy- stów. - Pięciocalówki też? Kapitan skinął głową. - Bosmanie Skelley, jeśli wrócimy do Subic z choć jedną sztuką amunicji na pokładzie, będę wami bardzo rozczarowany. - Sir, proponuję użyć pięciocalowych działek z wieży numer trzy do wystrzału rac oświetlających, a potem strzelać jak najwięcej w oparciu o obserwację. To było prawdziwe zadanie z geometrii. Specjaliści artyleryjscy wspólnie z oficerem dowodzącym nachylili się nad mapą, aby zaplanować całą akcję. Wiedzieli już wcześniej, jakie są zadania misji, jedyna zmiana polegała na tym, że mieli działać w nocy. - Nie zostawimy ani jednego żółtka, który mógłby strzelać do na- szych śmigłowców, sir. Na biurku zadzwonił telefon. - Mówi kapitan. - Wszystkie cztery kotły idą pełną mocą, sir. Prędkość marszowa trzydzieści, maksymalna - trzydzieści trzy. - Miło mi słyszeć, że główny silnik już pracuje. Doskonale. Wszyscy na stanowiska bojowe. - Kiedy kapitan odwiesił słuchawkę, rozległ 449 się dźwięk dzwonu okrętowego. - Panowie, musimy osłonić paru marines - powiedział ściszonym głosem. Wiedział, że załoga artyleryjska jego krążownika jest w najlepszej formie od czasów „Missisipi". Dwie minuty później był już na mostku. - Panie Shoeman, mamy połączenie. - Kapitan na linii - potwierdził oficer dowodzący. - Kurs na prawą burtę, zmiana kursu na dwa-sześć-pięć. - Kurs na prawą burtę, zrozumiałem, nowy kurs dwa-sześć-pięć! - Sternik Sam Baker obrócił kołem sterowym. - Jest, sir, kurs na prawą burtę. - Doskonale - potwierdził kapitan i dodał: - Czas na małe surfowa- nie! - Taa jest, sir! - krzyknął sternik. Kapitan naprawdę lubił ten żart. Nadszedł czas, żeby się denerwować. Co może pójść nie tak? Kelly zadawał sobie to pytanie na szczycie wzgórza. Wiele rzeczy. Śmigłowce mogą się zderzyć w powietrzu. Mogą wpaść na jakieś nieoznaczone stanowisko obrony przeciwlotniczej i zostać strącone. Jakaś mała śrubka albo zatyczka może się obluzować i maszyna runie w dół. A jeśli wietnamska Gwardia Narodowa urządzi sobie w nocy ćwiczenia? Nigdy nie można było wykluczyć działania przypadku. Kelly widział już misje, które kończyły się katastrofą z najgłupszych i najbardziej nieprzewidywalnych powodów. Ale nie dziś, obiecał sobie w duchu. Nie po tylu przygotowaniach. Załogi śmigłowców przygotowywały się do tej akcji przez trzy tygodnie, podobnie jak marines. Maszyny były dopieszczone jak nigdy. Załoga „Ogdena" zaproponowała kilka pomysłowych udogodnień. Ryzyka nigdy nie da się wyeliminować, ale gruntowne przygotowania i planowanie mogą je znacząco zmniejszyć. Kelly upewnił się, że bron jest w pełni sprawna i stoi oparta prawidłowo o ziemię. To nie była zasadzka na rogu domu w zachodnim Baltimore. To się działo naprawdę. Ta akcja wreszcie pozwoli mu o wszystkim zapomnieć. Próba ratowania Pam nie powiodła się z powodu błędu, który popełnił, ale może nie stało się to na próżno. Teraz nie pozwolił sobie na żaden błąd. Nikt sobie nie pozwolił. Teraz nie chodziło o ratowanie jednego człowieka, ale dwudziestu. Spojrzał na podświetlaną tarczę zegarka. Wskazówki poruszały się jakby wolniej. Kelly zamknął oczy, mając nadzieję, że gdy je otworzy, wskazówka będzie poruszać się szybciej. Nie pomogło. Wziął się w garść. Były dowódca jednostki SEAL nakazał sobie w duchu wziąć głęboki oddech i kontynuować misję. Co oznaczało odłożenie karabin na kolana i skupienie się na lornetce. Jego obserwacja zakończy się 450 w chwili, kiedy na wieże strażnicze spadną pierwsze granaty M-79. liczyli na niego. Może to pokaże wreszcie chłopakom z Filadelfii, że trzeba się ze mną liczyć. Siatka Henry'ego rozpada się i teraz ja przejmuję kontrolę. Eddie Morello to ważny gość, pomyślał, karmiąc własne ego pochwałami i jadąc trasą numer 40 w stronę Aberdeen. Ten idiota nie potrafi kontrolować własnej organizacji, nie umie dobrać sobie ludzi, na których można polegać. Powiedziałem Tony'emu, że jest za sprytny, żeby tak się urządzić, że nie jest naprawdę poważnym biznesmenem - ale nie, on jest bardzo poważny. Jest poważniejszy od ciebie, Eddie. Lepiej uważaj. Henry będzie pierwszym czarnuchem, który przebije się w tym biznesie. Uważaj. Tony to zrobi. Nie może ci tego zrobić. Własny kuzyn nie zrobi ci czegoś takiego, zwłaszcza po tym, jak skontaktowałeś go z Henrym. Ten zasrany układ nie doszedłby do skutku, gdyby nie ja. Ja go stworzyłem i nie pozwolę się nikomu przerobić. - Kurwa! - zaklął na czerwonym świetle. Ktoś zaczyna rozwalać system Henry'ego od środka i oni proszą mnie, żebym to sprawdził. Jakby Henry sam nie mógł sobie z tym poradzić. Bo pewnie nie umie, wcale nie jest taki bystry, za jakiego się uważa. Więc co teraz? Próbuje stanąć między mną a Tonym. Więc o to chodziło, prawda? - pomyślał Eddie. Henry chciał oddzielić mnie od Piaggich, chciał mnie odsunąć, tak samo jak odsunął Angela. Angelo był pierwszym kontaktem. To on go mi przedstawił... ja przedstawiłem go Tony'emu.. Tony i ja zajmujemy się połączeniem między Filadelfią a "Nowym Jorkiem... Angelo i ja, to byli dwaj łącznicy. Angelo był słaby, więc go załatwili... Teraz Tony i ja jesteśmy łącznikami... A jemu wystarczy jeden, czyż nie? Wystarczy tylko jeden łącznik. Oddziela mnie od Tony'ego... Kurwa. Morello sięgnął do kieszeni po papierosy i włączył zapalniczkę w swoim kabriolecie. Dach był opuszczony. Eddie lubił słońce i wiatr. Czuł się prawie tak, jakby wybrał się łódką na ryby. Poza tym w ten sposób miał doskonałą widoczność. To, że w takim samochodzie łatwiej go wyśledzić i wejść mu na ogon, jakoś nie przyszło mu do głowy. Obok, na Podłodze, leżała skórzana aktówka. W środku było sześć kilogramów Czystego towaru. Powiedzieli mu, że w Filadelfii mają poważne braki, nie nadążająz dzieleniem towaru na działki. Czeka na niego wielka kasa. Identyczna aktówka wędrowała teraz na południe, wypełniona po brzegi 451 dwudziestkami. Dwóch gości. Nie ma się czym martwić. To profesjo naliści, a poza tym układ był długoterminowy i oparty na zaufaniu. Nie wydaje mu się, że zostanie wyrolowany, ale i tak zabrał ze sobą gnata. Czuł go teraz pod luźną koszulką, zatknięty za paskiem, w najwygodniejszym i naj bardziej poręcznym miejscu. Muszę to sobie koniecznie przemyśleć, postanowił. Właściwie to już wszystko zrozumiał. Henry nimi manipulował. Henry kontrolował całym przedsięwzięciem. Ten śmieć próbował ich wszystkich wykiwać. I udawało mu się to. Pewnie sam załatwił swoich ludzi. Ten skurwiel lubił się znęcać nad kobietami, zwłaszcza białymi. To by się zgadzało pomyślał Morello. Oni wszyscy są tacy sami. Choć trzeba przyznać, że był całkiem sprytny. Cóż, może i był. Ale nie dość sprytny. Już nie. Tony na pewno wszystko zrozumie. Eddie był tego pewien. Zawieźć przesyłkę i natychmiast z powrotem. Kolacja z Tonym. Zachować spokój i rozsądek. Tony to lubi. Myślałby kto, że studiował na Harvardzie. Potem popracujemy nad Henrym i przejmiemy jego siatkę. Biznes to biznes, jego ludzie będą się teraz nam opłacać. W końcu nie byli z nim z miłości. tylko dla szmalu. Jak wszyscy. A kiedy on z Tonym przejmie całą organizację, nareszcie będzie urządzonym człowiekiem. Tak. Teraz już wiedział, co robić. Spojrzał na zegarek. Dokładnie o czasie wjechał na opustoszały parking przed przydrożną restauracją. To był lokal w starym stylu, urządzony w wagonie olejowym - niedaleko stąd biegła trasa Pennsylvania Railroad. Pamiętał, jak pierwszy raz w życiu ojciec zabrał go na obiad poza domem, do miejsca takiego jak to. gdzie przez okno można było obserwować przejeżdżające pociągi. Uśmiechnął się na to wspomnienie, gasząc papierosa i wyrzucając go za siebie. Podjechał drugi samochód. Niebieski oldsmobile, dokładnie taki, jakiego się spodziewał. Wysiadło dwóch mężczyzn. Jeden, trzymający w ręku aktówkę, podszedł do niego. Eddie go nie znał, ale facet był porządnie ubrany, jak biznesmen, w szykownym ciemnym garniturze. Wyglądał jak prawnik. Morello uśmiechnął się do siebie, starając się nie patrzeć zbyt wyraźnie w ich stronę. Drugi mężczyzna został przy samochodzie, ubezpieczając pierwszego. Tak, od razu widać, że to poważni ludzie. Wkrótce się przekonają, że Eddie Morello też jest poważnym człowiekiem, myślał, trzymając ręce na kolanach, zaledwie kilkanaście centymetrów od ukrytego pod koszulą rewolweru. - Masz towar? - Macie pieniądze? - odpowiedział pytaniem Morello. - Popełniłeś błąd, Eddie - powiedział mężczyzna, bez ostrzeżeń otwierając aktówkę. 452 - Jak to? - spytał Morello, nagle zaniepokojony, jakieś dziesięć sekund, czyli całe życie za późno. - To znaczy do widzenia, Eddie. Morello sięgnął po broń, ale to tylko ułatwiło zadanie mężczyźnie. , Policja, stać! - krzyknął, a chwilę później ścianki aktówki przebiła pierwsza seria strzałów. Eddie wyciągnął broń i zdążył oddać strzał w podłogę samochodu, ale gliniarz stał zaledwie metr od niego, za blisko, żeby spudłować. Policjant, który go ubezpieczał, zaczął biec w jego stronę, zaskoczony, że porucznikowi Charonowi nie udało się aresztować gościa. Widział, jak aktówka opadła z trzaskiem na podłogę, a detektyw wyciągnął ręce, przykładając lufę bezpośrednio do piersi mężczyzny i oddając strzał. Nagle Morello zrozumiał. To Henry wszystko zaplanował. Henry sam się wylansował, teraz widział to jasno. Zrozumiał, że jedynym celem jego życia było zetknięcie ze sobąTony'ego i Henry'ego. Teraz wydawało mu się to dziwnie mało. - Wsparcie! -krzyknął Charon nad umierającym mężczyzną. Wy ciągnął rękę po rewolwer Eddiego. Po chwili na parking wjechały z piskiem opon samochody policji stanowej. - Cholerny głupiec! - powiedział Charon do swojego partnera pięć minut później, trzęsąc się, jak zwykle trzęsie się człowiek, który kogoś zabił. - Sięgnął po broń, nie miałem wyboru... - Wszystko widziałem - rzekł młodszy detektyw, bo tak właśnie mu się wydawało. - Dokładnie tak jak pan mówił, poruczniku - powiedział sierżant z policji stanowej. Otworzył aktówkę leżącą na podłodze oldsmobile'a. Była wypełniona woreczkami z heroiną. - Ile towaru... - Tak - mruknął Charon. - Szkoda tylko, że ten dupek już nic nam nie Powie. - Dokładnie tak było. Godne podziwu, pomyślał, starając się nie uśmiechnąć na myśl o ironii tego wszystkiego. Właśnie popełnił zbrodnię doskonałą na oczach policji. Teraz organizacja Henry'ego była bezpieczna. Już prawie pora. Strażnicy się zmienili. To ostatni moment. Deszcz wciąż nie przestawał padać. Żołnierze na wieżach kulili się, starając się schronić przed deszczem. Ten długi dzień znudził ich jeszcze bardziej niż zwykle, a znudzony człowiek traci czujność. Wszystkie światła w obozie zgasły. Nie paliły się nawet świeczki w barakach. Kelly powoli przeczesał wzrokiem teren obozu. W oknie baraku dla oficerów widział jakiś kształt, ktoś wyglądał przez okno, pewnie Rosjanin. Więc to tu 453 mieszkasz? Świetnie, pierwszy strzał z działka numer trzy, zdaje sie obsługuje je kapral Mendez, ma trafić właśnie w to okno. Upieczemy cię, Rusku. Zacznijmy to wreszcie. Muszę się wykąpać. Mam nadzieję, że zosta ło tam jeszcze trochę jacka danielsa? Przepisy przepisami, ale czasami trzeba zrobić wyjątek. Napięcie rosło. Nie chodziło o niebezpieczeństwo, Kelly nie spodzie wał się, by teraz groziło mu cokolwiek. Najbardziej niebezpieczne było przedarcie się do tego miejsca. Teraz wszystko w rękach załóg śmigłowców, a potem marines. Moja rola już się prawie skończyła, pomyślał. - Rozpocznijcie ostrzał - rozkazał kapitan. „Newport News" włączył radary zaledwie kilka minut wcześniej. Nawigator siedział w centrum dowodzenia ogniowego, pomagając artylerzystom ustalić dokładną pozycję okrętu na podstawie odczytów radaru porównanych ze znanymi punktami odniesienia na lądzie. To był nadmiar ostrożności, ale dzisiejsza misja tego wymagała. Teraz za pomocą radarów nawigacyjnych i radarów wspomagania ogniowego wszyscy mogli przygotować się do strzału z dokładnością włosa. Pierwsze strzały padły z burtowego działa kaliber 5. Ostry, jękliwy dźwięk dwóch pięciocalowych trzydziestekósemek ranił uszy, ale towarzyszyło mu niezwykłe zjawisko. Po każdym strzale niebo przeszywała żółta wstęga. Te działa miały to do siebie. Przez kilka milisekund wyglądało to jak żółty wąż goniący własny ogon. Potem wąż znikł, a sześć kilometrów dalej wybuchła pierwsza para pocisków oświetlających, rozbłyskając tym samym metalicznym żółtym światłem, które kilka sekund wcześniej ozdabiało wyloty luf. Wilgotny, zielony krajobraz Wietnamu Północnego przybrał w tym świetle pomarańczową barwę. - Wygląda mi to na działko pięćdziesiąt siedem milimetrów. Widzę nawet załogę. - Luneta działka Spot-1 była już nastawiona na odpowied nią odległość. Światło znacznie ułatwiło sprawę. Bosman Skelley nasta wił pokrętło z zadziwiającą delikatnością. Wskazówka zatrzymała się na pozycji "wyśrodkowanie". Dwie sekundy później rozległ się huk ośmiu dział. Kolejne piętnaście, i stanowisko obrony przeciwlotniczej zniknęło w chmurze dymu i ognia. - Cel zniszczony po pierwszej salwie. Cel alfa zniszczony. - Bos man przyjął rozkaz przekierowania na kolejny cel. Podobnie jak kapitan' on też wkrótce wybierał się na emeryturę. Może otworzą wspólnie sklep z bronią. 454 Dźwięk przypominał odległy grzmot, ale coś było nie tak. Zaskakująca była reakcja w obozie, a raczej jej brak. Przez lornetkę widział, jak kilka głóW odwróciło się w stronę dźwięku. Może wymieniono parę uwag, ale nic więcej. W końcu w tym kraju toczyła się wojna i nieprzyjemne dźwięki były tu na porządku dziennym, zwłaszcza przypominające odległy grznot. Rozlegały się za daleko, by kogokolwiek zaniepokoić. Przez pogodę nie było nawet widać żadnych błysków. Kelly spodziewał się, że jakiś oficer wyjdzie na zewnątrz, żeby się rozejrzeć. On na ich miejscu pewnie by tak zrobił, ale nikt się nie pojawił. Dziewięćdziesiąt minut do godziny zero. Marines byli wyraźnie podekscytowani, kiedy wsiadali do śmigłowców. Grupa marynarzy stała na pokładzie, przyglądając się przygotowaniom. Albie i Irvin przeprowadzili odprawę i odesłali załogi do odpowiednich maszyn. Ostatnimi marynarzami w szeregu byli Maxwell i Podulski. Obaj mieli na sobie najstarsze i najbardziej zniszczone spodnie, koszule i kurtki, które pamiętały niejedno starcie. Teraz miały im przynieść szczęście. Nawet admirałowie bywają przesądni. Dopiero teraz marines zobaczyli, że Blady Admirał-jak nazywali go między sobą- był odznaczony Medalem Honoru. Maxwell zauważył, jak kilka głów skłoniło się z szacunkiem. - Wszystko gotowe, kapitanie? - spytał. - Tak jest - odparł Albie spokojnie, starając się nie okazywać zde nerwowania. - Do zobaczenia za trzy godziny. Maxwell stanął na baczność i zasalutował młodemu człowiekowi. - Wyglądają wspaniale - zauważył Ritter. On też miał na sobie wy tarte spodnie, dostosowując się do zwyczajów panujących na okręcie. - Boże, mam nadzieję, że wszystko się uda. - Tak. - James Greer wciągnął głęboko powietrze, gdy okręt obrócił się ustawiając z wiatrem. Załoga pokładowa, uzbrojona w latarki, wska zywała transportowcom miejsce na pasach startowych. Po chwili potęż ne śmigłowce Sikorsky jeden po drugim, wzbiły się w powietrze, skiero- wały na zachód, w stronę lądu i celu misji. - Teraz wszystko zależy od nich. - To dobre dzieciaki, James - powiedział Podulski. - Clark też jest naprawdę niezły. Bystrzak - zauważył Ritter. - Czym się zajmuje na co dzień? - Zdaje się, że w tej chwili ma dość złożoną sytuację. Czemu pytasz? 455 - Przyda nam się facet z głową na karku. A on jest naprawdę niezły - powtórzył Ritter, kierując się razem z resztą w stronę centrum dowo dzenia. Na pokładzie załogi śmigłowców Cobra prowadziły ostatnie przy gotowania do startu. Za czterdzieści pięć minut wzbiją się w powietrze. - Wąż, tu Świerszcz. Potwierdzamy czas. Odbiór. - Potwierdzam. - Kelly wysłał trzy kreski i odebrał dwie. „Ogden" potwierdzał rozpoczęcie misji i otrzymanie od niego potwierdzenia. - Za dwie godziny będziecie wolni - powiedział do więźniów w do- linie. To, że dla innych ludzi w obozie misja miała zakończyć się mniej szczęśliwie, nieszczególnie go martwiło. Zjadł ostatnią rację żywnościową, zmiął wszystkie papierki i śmieci i wcisnął do kieszeni spodni. Wychynął z kryjówki. Było ciemno, więc mógł sobie na to pozwolić. Odwrócił się i pozacierał wszystkie ślady swojej bytności. Może tego rodzaju misja zostanie kiedyś powtórzona, po co więc dawać drugiej stronie możliwość odgadnięcia, jak do niej doszło? Poczuł, że musi opróżnić pęcherz, w końcu przez cały dzień wypił prawie dwa litry wody. To było nawet zabawne i przez chwilę poczuł się jak mały chłopiec. Przelot do pierwszego lądowiska zajmie trzydzieści minut, dalsze trzydzieści - podejście do celu. Kiedy zdobędą tamto wzgórze, skontaktuję się z nimi, żeby kontrolować ostateczny atak. Zaczynamy. - Przesuwam ogień na prawo. Cel w polu widzenia - zameldował Skelley. -Zasięg... dziewięć-dwa-pięć-zero. Po raz kolejny rozległ się huk wystrzałów. Obsada jednego ze stumilimetrowych działek wietnamskiej armii skierowała ogień dokładnie w ich stronę. „Newport News" właśnie zlikwidował ich batalion obrony przeciwlotniczej, więc próbowali przynajmniej trochę zranić bestię, która zbliżyła się do wybrzeża. - Nadciągają śmigłowce - oznajmił oficer dowodzący w bojowym centrum informacyjnym. Światełka głównego radaru pojawiły się przy linii wybrzeża dokładnie w miejscu, gdzie znajdowały się cele Alfa i Bra- vo. Podniósł słuchawkę telefonu. - Tu kapitan. - Oficer dowodzący, panie kapitanie. Śmigłowce dotarły bezpiecz nie na ląd, kierują się korytarzem, który dla nich oczyściliśmy. - Bardzo dobrze. Przygotujcie się do wstrzymania akcji ogniowej. Będziemy kontaktować się z nimi na wysokich częstotliwościach za trzy' dzieści minut, pilnujcie dobrze tego radaru. 456 - Tak jest. - Jezu... - wtrącił operator radaru. - Co tu się dzieje? - Najpierw ostrzelaliśmy im tyłek - odparł jego sąsiad - a teraz przeprowadzamy na niego inwazję. Tylko minuty dzieliły marines od wyjścia na ląd. Deszcz wciąż padał choć wiatr trochę się uspokoił. Kelly był teraz na otwartej przestrzeni. Za nim kłębiła się bujna roślinność. Strój miał tak dobrany, by jak najlepiej się w nią wtapiał. Nieustannie lustrował otoczenie, szukając najmniejszych oznak zagrożenia, czegoś nietypowego, ale niczego nie znajdował. Ziemia zamieniła się w grząską masę. Wilgoć i błoto oblepiały go, przesiąkając przez ubranie i wdzierając się w pory skóry. Dziesięć minut do strefy lądowania. Od strony wybrzeża wciąż dobiegały sporadyczne wystrzały; ich ciągłość i powtarzalność oznaczały dla niego bezpieczeństwo. Teraz dźwięki jeszcze bardziej przypominały burzowe grzmoty i tylko Kelly wiedział, że w rzeczywistości to ośmiocalowe działa okrętu wojennego. Usiadł na ziemi i oparłszy łokcie na kolanach, obserwował przez lornetkę obóz. Wciąż żadnych świateł. Żadnego ruchu. Śmierć zbliżała się do nich wielkimi krokami, a oni o niczym nie wiedzieli. Tak bardzo skupiał się na tym, co widział, że prawie przestał zwracać uwagę na otaczające go dźwięki. Z początku trudno je było wychwycić przez padający deszcz: odległy ryk, niski i jednostajny. Ale dźwięk nie ustawał, przeciwnie, nasilał się. Kelly odsunął lornetkę od oczu i próbował rozpoznać, co słyszy. Silniki. Silniki ciężarówki. W porządku, przecież tam jest droga... Nie, do głównej drogi jest za daleko... i nie w tę stronę. Może to ciężarówka z zaopatrzeniem. Wiezie prowiant i pocztę. Jest ich więcej. Wszedł na szczyt wzgórza, oparł się o drzewo i spojrzał w dół, tam gdzie wąska pylista droga łączyła się z drugą, biegnącą wzdłuż północnego brzegu rzeki. Ruch. Przyłożył lornetkę do oczu. Ciężarówki... dwie... trzy... cztery... O Boże... Światła samochodów były zasłonięte, zostawiono tylko wąskie szczepy. To znaczyło, że należą do wojska. Drugi wóz oświetlił na chwilę Pierwszy. Z tyłu siedzieli ludzie, równe rzędy po obu stronach. Żołnierze. Tylko nie panikuj. Nie spiesz się... może... 457 Samochody skręciły obok bazy pod Wężowym Wzgórzem. Strażnik na jednej z wieżyczek coś krzyknął. Kierowca odpowiedział. W jednej z kwater oficerskich zapaliło się światło. Po chwili ktoś, zapewne rosjanin, wyszedł na zewnątrz, wołając coś pytającym głosem. Pierwsza ciężarówka stanęła pod bramą. Kierowca wychylił się i krzyknął w stronę wieżyczki. Reszta ciężarówek ustawiła się za nim. Żołnierze zaczęli wysiadać. Kelly liczył: dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści... jeszcze więcej... ale nie chodziło o to, ilu ich było. Ważne, co robili Odwrócił wzrok. Dlaczego los tak okrutnie z nim igrał? Dlaczego po prostu nie zabierze mu życia? Ale to nie jego życiem interesował się ktoś na górze. Ono zawsze było bez znaczenia. Na jego barkach spoczywała o wiele większa odpowiedzialność. Kelly sięgnął po radio i włączył nadawanie. - Świerszcz, tu Wąż, odbiór. Cisza. - Świerszcz, tu Wąż, odbiór. - Co słychać? - spytał Podulski. Maxwell podniósł mikrofon. - Wąż, tu Świerszcz, jak brzmi wiadomość, odbiór. - Przerwać misję, powtarzam, przerwać misję, potwierdź. - To było wszystko, co usłyszeli. - Powtórz Wąż, powtórz. - Przerwijcie misję - powiedział Kelly trochę głośniej, niż powi nien ze względu na własne bezpieczeństwo. -Przerwać, powtarzam, prze rwać misję. Natychmiast potwierdźcie. Cisza trwała kilka sekund. - Potwierdzam. Misja przerwana. Bez odbioru. - Przyjąłem, bez odbioru. - Co się dzieje? - spytał major Vinh. - Mamy informacje, że Amerykanie mogą zaatakować obóz - od parł kapitan, patrząc na swoich ludzi. Przegrupowali się bardzo spraw nie, połowa rozproszyła się między drzewami, druga połowa zajmowała pozycje wewnątrz obozu, okopując się. - Towarzyszu majorze, mam roz kaz przejąć dowództwo obrony do czasu przybycia kolejnych posiłków. Wy odwieziecie naszego rosyjskiego gościa do Hanoi. Względy bezpie czeństwa. - Ale... 458 - Rozkaz wydał osobiście generał Giap, towarzyszu majorze. - To wyklucza wszelką dyskusję. Vinh wrócił do swojej kwatery, żeby się ubrać. Sierżant poszedł obudzić kierowcę. Kelly mógł tylko patrzeć. Czterdziestu pięciu, może więcej. Trudno , ich policzyć, kiedy byli w ruchu. Grupki wyciągały z wozów stanowiska karabinów maszynowych. Inni patrolowali lasy wokół obozu. Zakrażało mu bezpośrednie niebezpieczeństwo, ale mimo to czekał. Musiał być pewny, że podjął właściwą decyzję, że nie spanikował, nie zachował się jak tchórz. Dwudziestu pięciu przeciw pięćdziesięciu, przy dobrym planie i działaniu z zaskoczenia nic trudnego. Dwudziestu pięciu przeciw setce, jeśli spodziewają się, że tam jesteśmy... beznadziejna sprawa. Postąpił słusznie. Nie było powodu dodawać kolejnych dwudziestu ciał do setek wracających każdego tygodnia do Waszyngtonu w plastykowych workach. jego sumienie nie dopuszczało tego rodzaju błędów i nie pozwalało na takie marnowanie życia. - Śmigłowce wracają tą samą drogą, którą ruszyły, sir - powiedział operator radaru do oficera dowodzącego. - Za szybko - odparł oficer. - Do diabła! Co znowu...? - Misja została przerwana, Cas - powiedział Maxwell, wpatrując się w leżącą na stole mapę. - Ale dlaczego? - Bo pan Clark tak powiedział - odparł Ritter. - On jest naszą czuj ką On podejmuje decyzje. Nie muszę tego panu tłumaczyć, admirale. Nie zapominajmy, panowie, że wciąż mamy tam naszego człowieka. - Mamy tam dwudziestu ludzi. - To prawda, ale dziś wieczorem wróci tylko jeden z nich. -1 tylko jeśli będziemy mieli szczęście, dodał w myślach. Maxwell spojrzał na kapitana Franksa. - Ruszamy w stronę plaży, najszybciej jak się da. - Tak jest. - Do Hanoi? Dlaczego? - Takie mamy rozkazy. - Vinh patrzył na depeszę przywiezioną przez kapitana. - Podobno Amerykanie się tu wybierają. Proszę bardzo! Mam nadzieję, że to zrobią. To nie będzie kolejne Song Tay! 459 Pomysł ataku piechoty niezbyt się podobał Griszanowowi, a wycieczka do Hanoi, nawet niezapowiedziana, oznaczała również wizytę w ambasadzie. - Tylko się spakuję, majorze. - Ale szybko! - burknął Wietnamczyk, zastanawiając się, czy wyjazd do Hanoi nie jest karą za jakieś przewinienie. Griszanow skrupulatnie zebrał wszystkie notatki i włożył je do plecaka. To był cały jego dorobek, który Vinh tak uprzejmie pozwolił mu zabrać. Podrzuci go generałowi Rokossowskiemu, a kiedy sprawa przybierze oficjalny bieg, będzie mógł dopilnować, by jeńcy przeżyli. Nie ma tego złego... pomyślał, przypominając sobie angielskie powiedzenie. Słyszał, jak się zbliżali. Z daleka, poruszając się zbyt głośno, pewnie zmęczeni, ale się zbliżali. - Świerszcz, tu Wąż, odbiór. - Słyszymy cię, Wąż. - Przemieszczam się. Na moje wzgórze idą ludzie, zbliżają się do mnie. Idę na zachód. Wyślecie po mnie śmigłowiec? - Potwierdzam. Uważaj na siebie, synu - w głosie Maxwella sły chać było zdenerwowanie. - Ruszam. Bez odbioru. - Kelly schował radio i ostatni raz rzucił okiem na okolicę. „W ciemnościach biegam szczególnie szybko'", powiedział kiedyś marines. Czas, by to udowodnić. Słyszał zbliżających się Wietnamczyków. Wypatrzył prześwit w gęstym poszyciu i ruszył w dół zbocza. Rozdział 30 BIURO PODRÓŻY Dla wszystkich było oczywiste, że coś poszło nie tak. Dwa śmigłowce ratownicze wylądowały na pokładzie „Ogdena" zaledwie godzinę po starcie. Jeden z nich natychmiast skierowano na bok. Drugi, prowa' dzony przez doświadczonego pilota, zatankowano ponownie. Kapitan Albie wyskoczył z maszyny, gdy tylko dotknęła pokładu, i pognał do kwatery dowództwa, gdzie wszyscy już na niego czekali. Czuł, że "Ogden" wraz z eskortującymi go jednostkami pędzi w stronę plaży. 460 Marines po kolei wychodzili ze śmigłowca, w milczeniu, ze spuszczonymi głowami. - Co się stało? - zapytał Albie. - Clark wszystko odwołał. Wiemy tylko, że zszedł ze wzgórza, mówił, że są tam jacyś ludzie. Będziemy się starali go stamtąd wyciągnąć. Jak myślisz, dokąd mógł pójść? - zapytał Maxwell. - Na pewno szuka miejsca, skąd mógłby go zabrać śmigłowiec. Spójrzmy na mapę. Gdyby Kelly miał odrobinę czasu na refleksję, mógłby zadumać się nad tym, jak szybko sytuacja może się zmienić z doskonałej w tragiczną. Ale nie zrobił tego. Gra w przetrwanie wymagała stuprocentowej uwagi, a w tej chwili to była jego gra. Trudno było się przy niej nudzić, a przy odrobinie szczęścia mogła się również okazać dość łatwa. W obozie było niewielu strażników, na pewno nie dość, by móc wystawić patrole z prawdziwego zdarzenia. Jeśli obawiali się kolejnego ataku w stylu Song Tay, na pewno wolą trzymać siły blisko siebie. Na wzgórzach prawdopodobnie wystawili kilka czujek, nic więcej. Od szczytu Wężowego Wzgórza dzieliło go teraz pięćset metrów. Zwolnił, żeby złapać oddech. Właściwie bardziej zmęczył go strach niż prawdziwy wysiłek, choć nie brakowało mu i jednego, i drugiego. Stojąc bez ruchu, słyszał za plecami rozmowę. Rozmowę, ale nie ruch. W porządku, to znaczy, że dobrze przewidział ich taktykę. Pewnie czekają na dalsze posiłki, ale do tego czasu jego dawno już tu nie będzie. Jeśli sprowadzisz ten śmigłowiec. Przyjemna myśl. Bywałem już w gorszych miejscach niż to, zabrzmiał kolejny głos w jego głowie. Na przykład jakich? - powątpiewał drugi. Jedyna rozsądna rzecz, którą mógł teraz zrobić, to jak najbardziej oddalić się od żołnierzy armii północnowietnamskiej, a potem znaleźć odpowiednie miejsce dla śmigłowca. Nie miał powodów do paniki, ale nie powinien też zbytnio się ociągać. Kiedy wstanie świt, przybędą kolejne oddziały, a jeśli ich dowódca ma głowę na karku, na pewno zgad- nie, że w okolicy może się znajdować szpica nieprzyjaciela. Jeżeli nie uda mu się uciec przed świtem, jego szanse, że kiedykolwiek wyrwie się tego kraju, drastycznie zmaleją. Dalej. Znaleźć odpowiednie miejsce. Wywołać śmigłowiec. Spieprzać stąd jak najszybciej. Do świtu zostały czterygodziny. Śmigłowiec był o pół godziny lotu dalej. Dodajmy jakieś 461 dwie i pół, trzy godziny na znalezienie lądowiska i wezwanie posiłków. Niezbyt trudne zadanie. Kelly znał teren otaczający „Zielonego Nadawcę" ze zdjęć lotniczych. Przez kilka minut rozglądał się dookoła, starając się rozeznać w terenie. Najkrótsza droga do polany biegła tam, przecinając zawalone drogi. Pomysł ryzykowny, ale wart sprawdzenia. Przepakował się, przekładając zapasowe magazynki w poręczniejsze miejsce. Bardziej niż cze gokolwiek innego bał się, że przeciwnik może go schwytać i znajdzie się na łasce ludzi takich jak ci ze „Sztucznego Kwiatu", niezdolny się bronić bez kontroli nad własnym życiem. Śmierć byłaby od tego lepsza. Walka nawet ze znacznie silniejszym przeciwnikiem, nie jest przecież samobójstwem. W porządku. Postanowione. Ruszył w drogę. - Wywołać go? - spytał Maxwell. - Nie, nie teraz. - Albie potrząsnął głową. - Sam to zrobi. Teraz jest zajęty. Dajmy mu spokój. Do bojowego centrum informacyjnego wszedł Irvin. - Clark? - spytał. - Ucieka - odparł Albie. - Mam przygotować moich ludzi i Jedynkę ratowniczą? - To, że będą próbowali wydostać stamtąd Clarka, było oczywiste. Marines nie znali takiego pojęcia jak zostawienie człowieka na terytorium wroga. - To moje zadanie, Irvin - powiedział Albie. - Pan niech lepiej dowodzi akcją, sir - sprzeciwił się Irvin. - Strze lanie z karabinu to nic trudnego. Maxwell, Podulski i Greer nie wtrącali się do tej rozmowy. W milczeniu obserwowali dwóch zawodowców, którzy dokładnie wiedzieli, co robią. Dowódca marines musiał w końcu przyznać rację swojemu podoficerowi. - Weźcie wszystko, co potrzeba. - Albie odwrócił się do Maxwella - Panie admirale, niech Jedynka wystartuje jak najszybciej. Zastępca dowódcy marynarki powietrznej USA przekazał dwudziestoośmioletniemu oficerowi marynarki słuchawki, a wraz z nimi taktyczne dowództwo spalonej już operacji. W ten sposób dobiegła końca kariera Dutcha Maxwella. Kiedy się poruszał, mniej się bał. Bycie w ruchu dawało Kelly'emu wrażenie, że ma kontrolę nad swoim życiem. To było złudzenie i wie' dział o tym, a jednak jego ciało odbierało to w taki sposób. Właściwie mu nawet odpowiadało. Dobiegł do podnóża wzniesienia, tam gdzie poszycie stawało się jeszcze gęstsze. To tutaj. Dokładnie po drugiej stronie. 462 - Wąż do Świerszcza, odbiór. - Tu Świerszcz. Słyszymy cię, jesteśmy gotowi. Kelly widział otwartą przestrzeń, rodzaj łąki. być może zakole rzeki, z którego o tej porze roku cofała się woda. Nic specjalnego, ale da się wylądować. Złapał za radio. Mówił urywanym głosem, co chwilę robiąc przerwy na oddech: - Na zachód od mojego wzgórza, po drugiej stronie rzeki, mniej więcej trzy kilometry od celu, otwarta przestrzeń. Jestem tuż obok. Wyślijcie śmigłowiec. Dam znak latarką. Albie przyjrzał się mapie, a potem zdjęciom lotniczym. W porządku, sprawa wyglądała na prostą. Dźgnął palcem mapę, a oficer kontroli powietrznej natychmiast przekazał wiadomość dalej. Albie poczekał na potwierdzenie, zanim odpowiedział Clarkowi przez radio. - Przyjąłem. Jedynka ratownicza już ruszyła, za dwadzieścia minut będzie na miejscu. - Zrozumiałem. - Albie słyszał ulgę w głosie Clarka. - Będę goto wy, bez odbioru. Dzięki Ci, Boże. Kelly poruszał się teraz powoli i uważnie. Był już bardzo blisko szosy i nie musiał się spieszyć. Wyglądało na to, że jego drugi pobyt w Wietnamie Północnym okaże się dużo krótszy od poprzedniego. Tym razem nie będzie musiał uciekać wpław, a dzięki tonie zastrzyków, które dali mu przed wyjazdem, może nawet nie rozchoruje się od picia wody z tej cholernej rzeki. Jeszcze nie pozwolił sobie na rozluźnienie, ale zeszło z niego trochę napięcia. Jakby na zamówienie, deszcz wzmógł się, tłumiąc dźwięki i zmniejszając widoczność. Kolejna dobra wiadomość. Może Bóg czy ktokolwiek tam w górze jednak nie zdecydował się go Przekląć. Zatrzymał się znowu, dziesięć metrów od drogi, i rozejrzał. pusto. Postanowił odpocząć kilka minut i pozwolić, by napięcie nieco oPadło. Nie było sensu biec do przodu tylko po to, by znaleźć się na otwartej przestrzeni. Dla samotnego żołnierza na terytorium wroga otwarta Przestrzeń znaczyła niebezpieczeństwo. Ściskał kurczowo karabin, tę maskotkę piechura, zmuszając się, by oddychać powoli i spokojnie, aby spowolnić tętno. Kiedy poczuł, że wszystko wróciło mniej więcej do normy, ruszył w stronę drogi. Co za straszne drogi, myślał Griszanow. Gorsze nawet niż w Rosji, a samochód był chyba francuski, co samo w sobie wydało mu się dziwne. 463 Co więcej, maszyna sprawowałaby się nawet całkiem nieźle, gdyby nie kierowca. Major Vinh sam powinien był go prowadzić. Jako oficer na pewno miał prawo jazdy, ale że sprawy prestiżu traktował zupełnie poważnie, kazał usiąść za kierownicą swojemu adiutantowi, ten wieśniak pewnie w życiu nie powoził niczym bardziej skomplikowanym od woła. Teraz samochód grzązł w błocie. Poza tym kierowca prawie nic nie widział w strugach deszczu. Griszanow zamknął oczy, kuląc się na tylnym siedzeniu i ściskając kurczowo swój plecak. Patrzenie przez okno mijało się z celem. Po co się denerwować. To było jak lot samolotem przy złej pogodzie, a tego nie lubił żaden pilot, zwłaszcza gdy za sterami siedział ktoś inny. Czekał, obserwując drogę i nasłuchując dźwięku silnika, który mógł oznaczać śmiertelne zagrożenie. Cisza. W porządku, śmigłowiec powinien się zjawić za jakieś pięć minut. Kelly sięgnął do plecaka po latarkę. Przechodząc przez drogę, patrzył w lewo, bo z tamtej strony mogły nadjechać dodatkowe ciężarówki, wiozące wsparcie dla obozu. Cholera! Silna koncentracja zwykle działała na korzyść Johna Kelly'ego, ale tym razem stało się inaczej. Dźwięk nadjeżdżającego samochodu, ślizgającego się po błotnistej nawierzchni, zbyt przypominał odgłosy dżungli, a gdy Kelly zauważył różnicę, było już za późno. Kiedy samochód wyłonił się zza zakrętu, on stał na środku drogi, oślepiony światłem reflektorów jak zabłąkane zwierzę. Kierowca musiał go zauważyć. Kelly zareagował bez namysłu. Wycelował karabin i strzelił krótką salwą w kierunku kierowcy. Przez chwilę samochód jechał dalej, więc Kelly wypalił po raz drugi, w fotel dla pasażera. Wtedy samochód zmienił kierunek, wbijając się w drzewo. Wszystko to trwało nie więcej niż trzy sekundy, a serce Kelly'ego zaczęło bić dopiero po kolejnych kilku. Podbiegł do samochodu. Kogo zabił? Kierowca wypadł przez przednią szybę, z roztrzaskaną czaszką. Kelly otworzył drzwi od strony pasażera. Major. Strzały okazały się nie dość celne i choć prawa strona czaszki była strzaskana, mężczyzna wciąż się ruszał. Kelly wyciągnął go z wozu i klęknął, żeby go przeszukać, kiedy usłyszał jęk dobiegający z wnętrza samochodu. Zajrzał do środka. Zobaczył jeszcze jednego mężczyznę, leżącego na podłodze z tyłu wozu. był to Rosjanin. Jego też wyciągnął. Rosjanin ściskał w rękach plecak. Dalsze działanie było równie automatyczne, jak strzały. Kelly uderzył Rosjanina kolbą karabinu, a potem szybko przetrząsnął ubranie ma jora, szukając materiałów wywiadowczych. Wszystkie dokumenty i papiery, które 464 znalazł, schował do kieszeni. Wietnamczyk patrzył na niego jednym okiem. - Życie jest okrutne, co? - powiedział Kelly zimno, kiedy wzrok Wietnamczyka znieruchomiał. - I co ja mam z tobą zrobić? - zapytał, odwracając się do nieprzytomnego Rosjanina. - To ty maglowałeś naszych chłopaków, mam rację? - Klęknął, otworzył plecak i wyciągnął z niego pliki papierów. To wystarczyło mu za odpowiedź, której radziecki pułkownik chwilowo nie był w stanie mu udzielić. Myśl szybko, Johnny. Śmigłowiec zaraz tu będzie. - Widzę latarkę! - krzyknął drugi pilot. - Schodzimy do lądowania. - Pilot leciał sikorskim tak szybko, jak tylko pozwalały mu silniki. Dwieście metrów od lądowiska pociągnął gwałtownie drążek sterowniczy, zadzierając dziób maszyny ostro do góry i praktycznie stawiając ją w miejscu. Doskonałe wyczucie, bo zatrzyma li się dosłownie pół metra od błyskającej latarki. Śmigłowiec zawisł tuż nad ziemią, kołysząc się na wietrze. Pilot ze wszystkich sił starał się utrzymać kontrolę nad jej położeniem i dlatego nie od razu uwierzył w to, co zobaczył przed sobą. - Czy mi się wydaje, czy naprawdę widzę dwóch ludzi? - zapytał przez interkom drugiego pilota. - Szybciej, szybciej! - krzyknął inny głos w słuchawkach. - Zabie rajcie ich stamtąd i zmywajcie się! - Dobra, już mnie tu nie ma! - pilot pociągnął drążek, zwiększając wysokość, nacisnął pedał gazu i opuścił nos maszyny, przyspieszając, w miarę jak zbliżał się do rzeki. Czy mi się wydawało, czy tam miał być tylko jeden człowiek? Porzucił tę myśl. Teraz musiał skupić się na locie, a od bezpiecznych wód dzieliło go pięćdziesiąt niebezpiecznych kilome trów. - Kto to jest, do cholery? - zapytał Irvin. - Autostopowicz - odparł Kelly, przekrzykując ryk silników. Po- trząsnął głową. Wyjaśnianie trwałoby zbyt długo, jeszcze przyjdzie na to czas. Irvin zrozumiał ten gest i podał Johnowi menażkę. Kelly napił się łapczywie. Wtedy zaczęły się drgawki. Na oczach pięcioosobowej załogi trząsł się, kulił, obejmując rękami i przyciskając kurczowo broń, doPóki Irvin mu jej nie zabrał. Sierżant artylerii zauważył, że z niej strzela. No, Potem się dowie do kogo i dlaczego. Operatorzy działek pokładowych czujnie obserwowali teren w dole, wzgórza falujące zaledwie trzysta metrów niżej. Wbrew obawom lot okazał się spokojny. Jeszcze jedna 465 niespodzianka tego wieczoru. Co poszło nie tak? Wszyscy chcieli to wiedzieć. Odpowiedź znał mężczyzna, którego przed chwilą wzięli na pokład. Ale kim, do cholery, jest ten drugi, w radzieckim mundurze? Po jego obu stronach usiadło dwóch marines, jeden związał mu ręce. Kelly zasznurował klapę plecaka. - Tu Jedynka ratownicza, mamy Węża na pokładzie, odbiór. - Jedynka ratownicza, tu Świerszcz, przyjąłem. Czekamy na was bez odbioru. - Albie podniósł wzrok. - No i po wszystkim. Podulski przyjął to najgorzej z nich wszystkich. Operacja „Zielony Bukszpan" była jego pomysłem. Gdyby się powiodła, mogłaby dać zielone światło dla innych operacji, mogła zmienić dalsze losy wojny, a wtedy śmierć jego syna nie poszłaby na marne. Podulski powiódł wzrokiem po zebranych. Chciał spytać, czy nie spróbować jeszcze raz, ale się powstrzymał. Wszystko przepadło. To była gorzka myśl dla kogoś, kto poświęcił trzydzieści lat życia służbie przybranej ojczyźnie. - Ciężki dzień, co? - zagadnął Frank Allen. Porucznik Mark Charon trzymał się zaskakująco dobrze jak na człowieka, który właśnie przeżył strzelaninę i następujące po niej przesłuchanie, będące niemal równie ciężkim przeżyciem. - Cholerny głupek. To się nie musiało tak skończyć - odparł. - Pew nie nie uśmiechała się mu perspektywa zamieszkania na Falls Road - dodał, mając na myśli więzienie stanu Maryland. Ten położony na obrze żach Baltimore ponury budynek cieszył się złą sławą, a mieszkańcy na zywali go „zamkiem Frankensteina". Allen nie musiał mu wiele tłumaczyć. Procedury w takich wypadkach były wyraźnie określone. Charon zostanie wysłany na przymusowy urlop, a w tym czasie departament sprawdzi, czy użycie broni nie było sprzeczne z regulaminem. Właściwie były to dwutygodniowe wakacje. z tym że Charon musiał się liczyć z możliwością dodatkowych przesłuchań. W tym przypadku raczej się na to nie zanosiło, bo całe zajście obserwowało dwóch policjantów, w tym jeden z odległości zaledwie sześciu metrów. - Nie masz się czym martwić, Mark - powiedział Allen. - Przeglą dałem akta. Wygląda na to, że wyjdziesz z tego czysty. Myślisz, że zrobi łeś coś, co mogło go przestraszyć? Charon pokręcił głową. - Rozmawiałem z nim spokojnie, dopóki nie sięgnął po broń. Starałem się to załagodzić, jakoś go uspokoić, ale on po prostu zaczął się 466 rzuCać. Eddie Morello umarł z powodu własnej głupoty - podsumował. - Cóż, ja na pewno nie będę płakał. Wygląda na to, że mamy dzisiaj udany dzień, Mark. - Co masz na myśli, Frank? - Charon usiadł i poczęstował się pa pierosem z leżącej na stole paczki. - Dzwonili dziś do mnie z Pittsburgha. Chyba mamy świadka w spra wie tego morderstwa przy fontannie, którym zajmują się Em i Tom. - Serio? To świetnie! Co wiemy? - Wygląda na to, że świadkiem jest jakaś dziewczyna, która widzia ła, jak załatwili Madden i Waters. Zdaje się, że zwierzyła się ze wszyst kiego swojemu pastorowi i teraz on będzie ją namawiał, żeby zeznawała. - Świetnie - powtórzył Charon, ukrywając dreszcz przerażenia rów nie dobrze, jak poprzednio maskował radość ze swojego pierwszego płat nego zabójstwa. Jeszcze tylko jeden śmieć do sprzątnięcia i przy odrobi nie szczęścia wszystko wreszcie się skończy. Śmigłowiec dał sygnał światłami i miękko wylądował na pokładzie USS „Ogden". Kiedy tylko dotknął kołami podłoża, na pokładzie zaroiło się od ludzi. Obsługa naziemna przywiązała łańcuchami koła do pokładu. Pierwsi wysiedli marines, czując ulgę, że wracają bezpiecznie do bazy, i jednocześnie rozczarowanie z powodu takiego zakończenia operacji. Wiedzieli, że przygotowanie było doskonałe. O tej właśnie porze mieli lądować na pokładzie z uratowanymi towarzyszami. Wszyscy czekali na ten moment, tak jak drużyna sportowa wyczekuje radosnej atmosfery w szatni po wygranym meczu. Ale nie tym razem. Przegrali i wciąż nie wiedzieli nawet dlaczego. Irvin i jeden z marines wynieśli ze śmigłowca nieprzytomnego mężczyznę. Oczy zebranych na pokładzie oficerów rozszerzyły się ze zdumienia, gdy po chwili z maszyny wysiadł Kelly. Pilot śmigłowca również przyglądał się temu z zapartym tchem: więc na łące rzeczywiście było dwóch ludzi! Przede wszystkim jednak czuł ulgę z powodu kolejneJ częściowo udanej akcji ratunkowej w północnym Wietnamie. - Co, do diabła? - spytał Maxwell, podczas gdy statek obracał się, skręcając na wschód. - Natychmiast umieśćcie go w izolatce! - rozkazał Ritter. - Jest nieprzytomny. - Więc wezwijcie lekarza - odparł Ritter. Na spotkanie wyznaczono jedną z wielu pustych kajut załogi. Kelly'emu pozwolono tylko umyć twarz. Lekarz wojskowy obejrzał Rosjanina 467 i stwierdził, że jest ogłuszony, ale poza tym zdrowy. Źrenice reagują prawidłowo, żadnych oznak wstrząsu mózgu. Wyznaczono dwóch marines którzy mieli trzymać przy nim wartę. - Cztery ciężarówki - powiedział Kelly. - Jechały w stronę obozu Wiozły pluton w pełnym uzbrojeniu. Pojawili się już po tym, jak nasi marines wyruszyli z bazy, i natychmiast zaczęli się okopywać. Musiałem odwołać akcję. Greer i Ritter wymienili spojrzenia. To nie był przypadek. Kelly spojrzał na Maxwella. - Naprawdę strasznie mi przykro, admirale. - Zamilkł na chwilę. - W takich okolicznościach przeprowadzenie operacji było niemożliwe Musiałem się ewakuować ze wzgórza, bo zaczęli rozsyłać czujki po oko licy. Naprawdę, nawet gdybyśmy sobie z tym poradzili... - Mieliśmy wsparcie śmigłowców, pamiętasz? - warknął Podulski. - Zamknij się, Cas - ostrzegł James Greer. Kelly popatrzył przeciągle na admirała i dopiero po chwili odpowiedział na zarzut. - Admirale, nasze szanse powodzenia były dokładnie zerowe. Wy słaliście mnie tam na zwiad po to, żeby obyło się bez większych strat w ludziach, prawda? Gdybyśmy mieli więcej ludzi, może udałoby się to zrobić... może z takim składem jak w Song Tay. Byłaby straszna jatka, ale oni mieli dość stanowisk ogniowych, żeby odeprzeć bezpośredni atak. - Znów pokręcił głową. - Nasz plan był nie do zrealizowania. - Jesteś pewny? - spytał Maxwell. Kelly skinął głową. - Pewny jak diabli, panie admirale. - Dziękuję, panie Clark - powiedział cicho kapitan Albie. Kelly siedział bez ruchu, wciąż czując napięcie po pełnej wydarzeń nocy. - W porządku - rzucił Ritter po chwili. - A pański gość, panie Clark? - Spieprzyłem sprawę - przyznał Kelly, wyjaśniając, w jaki sposób znalazł się tak blisko przejeżdżającego samochodu. Sięgnął do kieszeni. - Zabiłem kierowcę i komendanta obozu, przynajmniej tak mi się wyda je. Miał przy sobie to. - Wyciągnął z kieszeni dokumenty i podał je Irvinowi. - Przy Rosjaninie też znalazłem mnóstwo papierów. Pomyślałem. że lepiej go tam nie zostawiać. Może się nam przydać. - Te dokumenty są po rosyjsku - oznajmił Irvin. - Pokaż - ożywił się Ritter. -Znam dość dobrze rosyjski. - Potrzebujemy też kogoś, kto zna wietnamski. - Mam takiego człowieka - powiedział Albie. - Irvin, zawołaj sierżanta Chalmersa. 468 - Tak jest. Ritter i Greer przesiedli się do stolika w rogu pokoju. - Boże! - wykrzyknął oficer polowy, przewracając kolejne strony. -Ten gość to naprawdę niezła szycha... Rokossowski? On jest w Hanoi? Tu jest jego dossier. Sierżant sztabowy Chalmers, oficer wywiadu, zaczął przeglądać notatki zabrane majorowi Vinhowi. Wszyscy czekali w napięciu, ciekawi, jakie upiory kryją się na tych kartkach papieru. - Gdzie ja jestem? - zapytał Griszanow po rosyjsku. Chciał zdjąć przepaskę zasłaniającą mu oczy, ale nie mógł ruszyć rękami. - Jak się pan czuje? - odpowiedział mu ktoś w tym samym języku. - Samochód się rozbił. - Zamilkł na chwilę. - Gdzie jestem? - Jest pan na pokładzie USS „Ogden", pułkowniku - powiedział Ritter po angielsku. Mężczyzna zastygł w bezruchu, po czym odpowiedział po rosyjsku, że nie zna angielskiego. - W takim razie dlaczego niektóre pańskie notatki są po angielsku? -zapytał Ritter. - Jestem radzieckim oficerem. Nie macie prawa... - Mamy takie samo prawo jak wy do przesłuchiwania amerykań skich jeńców wojennych, a także do planowania ich zabicia, towarzyszu pułkowniku. - Jak to? - Pański przyjaciel, major Vinh, nie żyje, ale znaleźliśmy przy nim rozkazy. Domyślam się, że skończył pan już przesłuchiwać naszych lu dzi? A teraz wietnamska armia szukała najwygodniejszego sposobu, żeby się ich pozbyć. Chyba mi pan nie powie, że nic o tym nie wiedział? Słowa, które usłyszał Ritter, były szczególnie jadowite, ale zaskoczenie w głosie więźnia wyglądało na szczere. Pułkownik był zbyt oszołomiony, by tak doskonale udawać. Ritter spojrzał na Greera. - Muszę jeszcze trochę poczytać. Dotrzymasz panu towarzystwa? A jednak tego dnia Kelly'ego spotkało coś przyjemnego. Okazało się, że kapitan Franks przezornie nie wyrzucił za burtę swojego „przypału dla lotników". Po zebraniu Kelly znalazł butelkę w swojej kajucie i wypił trzy głębsze. Dopiero gdy opadło z niego całe napięcie, poczuł, bardzo był zmęczony. Trzy drinki wystarczyły, żeby zwalić go z nóg. Legł nieprzytomny na koję, nie miał nawet siły, żeby wziąć prysznic po Ciężkim dniu. 469 Zdecydowano, że „Ogden'" będzie się poruszał po ustalonym kursie zbliżając się z prędkością dwudziestu węzłów do zatoki Subic. Na okręcie panował teraz spokój. Załoga, dotychczas napompowana adrenaliną i gotowa do karkołomnej operacji, teraz odczuwała przygnębienie z powodu porażki. Zmieniały się wachty, a życie na statku pozornie płyneło takim samym trybem jak dotychczas, ale teraz jedynym dźwiękiem wypełniającym kantynę był szczęk sztućców. Żadnych rozmów, żadnych żartów. Najgorzej przyjął to personel medyczny. Pozbawiony pacjentów snuł się bezczynnie po pokładzie. Przed dwunastą z pokładu odleciały śmigłowce cobry do bazy w Danang, a transportowce z powrotem na lotniskowiec. Spece od wywiadu i komunikacji wrócili do codziennych obowiązków i przeszukiwali częstotliwości radiowe w poszukiwaniu komunikatów nieprzyjaciela. Kelly spał aż do szóstej. Potem wziął prysznic i poszedł porozmawiać z marines. Uważał, że jest im winien wyjaśnienie. Ktoś musiał to zrobić. Znalazł ich tam, gdzie widzieli się po raz ostatni. Na stole wciąż stał kartonowy model celu. - Byłem dokładnie tam - powiedział, pokazując kawałek gumki z do rysowaną parą oczu. - Ilu ich było? - Cztery ciężarówki, przyjechali tą drogą i zatrzymali się w tym miej scu - wyjaśnił. - Tu rozstawili stanowiska ciężkich karabinów. Wysłali ludzi na moje wzgórze. Widziałem, jak drużyna zwiadowców idzie do kładnie na mnie. - Jezu - nie wytrzymał dowódca drużyny - szli dokładnie twoją trasą ewakuacyjną. - Zgadza się - przytaknął Kelly. - Tak czy inaczej, właśnie przez nich wszystko tak się skończyło. - Skąd wiedzieli, żeby przysłać posiłki? - spytał kapral. - To nie moja działka. - Dzięki, Wąż - powiedział dowódca drużyny, podnosząc wzrok znad modelu, który wkrótce zapewne trafi na śmietnik. - Ciężka przeprawa, co. Kelly skinął głową. - Przykro mi, stary. Naprawdę. - Panie Clark, moja żona jest w ciąży, za dwa miesiące urodzi. Gdy by nie pan... -jeden z marines wyciągnął do niego rękę. - Dziękuję, żołnierzu. - Kelly odwzajemnił uścisk. , - Panie Clark? - Przez drzwi wsunęła się głowa marynarza. - Ad mirałowie pana szukają. Czekają w mesie oficerskiej. 470 - Doktor Rosen - powiedział Sam do słuchawki. - Dzień dobry, doktorze. Mówi sierżant Douglas. - W czym mogę panu pomóc? - Szukamy pańskiego przyjaciela Kelly'ego. Jego telefon nie odpowiada. Czy wie pan, gdzie możemy go znaleźć? - Dawno go nie widziałem - odpowiedział lekarz. - A może wie pan, kto mógł się z nim ostatnio widzieć? - Zorientuję się. Co się stało? - spytał Sam, wiedząc, że to kłopotli we pytanie, i zastanawiając się, jaką otrzyma odpowiedź. - Cóż... obawiam się, że nie mogę tego panu powiedzieć. Mam na dzieję, że pan to rozumie. - Tak. Dobrze, popytam. - Lepiej się czujesz? - spytał Ritter. - Trochę - przyznał Kelly. - O co chodzi z tym Rosjaninem? - Clark, zdaje się, że właśnie spełniłeś dobry uczynek. - Ritter wska zał stół, na którym piętrzyło się co najmniej dziesięć stert dokumentów. - Planowali zabicie wszystkich więźniów - rzekł Greer. - Kto? Rosjanie? - Wietnamczycy. Rosjanie chcieli zatrzymać ich żywych. Ten gość, którego nam przywiozłeś, starał się zabrać ich ze sobą do domu-powie dział Ritter, podnosząc kartkę papieru. - To kopia jego listu, w którym wyjaśnia, dlaczego chce to zrobić. - To dobrze czy źle? Dźwięki na zewnątrz zmieniły się, pomyślał Zacharias. Było ich jakby więcej. Te wystrzały miały jakiś cel, choć nie potrafił zgadnąć jaki. Po raz pierwszy od kilku miesięcy nie odwiedził go Griszanow. Nie wpadł nawet na kilka minut. Nagle Amerykanin poczuł się jeszcze bardziej samotny, a jego jedynym towarzyszem była świadomość, że podarował Związkowi Radzieckiemu szczegółowy wykład na temat kontynentalnej obrony powietrznej. Nie chciał tego zrobić. Nie wiedział nawet, że to robił, choć ta świadomość nie stanowiła żadnego pocieszenia. Rosjanin wykorzystał go i oszukał, a pułkownik Robin Zacharias po prostu wszystko mu wyśpiewał, dał się podejść odrobiną dobroci i towarzystwa, jakimi omamił go ten pijak i ateista. Głupota i grzech, cóż za trywialne pobłażenie ludzkich słabości, a on właśnie im się poddał... Nie miał nawet łez, żeby opłakać swój wstyd. Czuł tylko ogromną Pustkę. Siedział na podłodze celi, wpatrując się w brudną betonową Posadzkę. Sprzeniewierzyłem się Bogu i ojczyźnie, mówił do siebie, 471 patrząc, jak przez szczelinę pod drzwiami wsuwa się miska z wiecz nym posiłkiem. Rzadka zupa z dyni i ryż z robakami. Amerykanin nawet się nie poruszył. Griszanow wiedział, że jest już martwy. Nigdy go nie odeślą. Nie mogli się nawet przyznać, że go mają. Zniknie, takjak inni Rosjanie, którzy zaginęli w Wietnamie, obsługując stanowiska rakiet ziemia-powietrze lub ro biąc inne, mniej chwalebne rzeczy. Dlaczego Amerykanie tak dobrze go karmią? Choć podejrzewał, że statek musi być naprawdę duży, źle znosił swoją pierwszą morską podróż. Nawet najlepsze jedzenie trudno było utrzymać w żołądku, ale przysiągł sobie, że nie zhańbi się, ulegając mieszaninie choroby morskiej i strachu. W końcu był pilotem myśliwca, człowiekiem który już nieraz patrzył śmierci w oczy, zazwyczaj za sterami szwankującego samolotu. Pamiętał, że zawsze w takich razach zastanawiał się, co powiedzą Marinie. Czy dostanie oficjalny list? Telegram? Czy zaopiekują się jego rodziną? Czy renta starczy im na życie? - Żartujesz? - Panie Clark, świat jest bardziej skomplikowany, niż nam się wy daje. Właściwie dlaczego Rosjanie mieliby lubić Wietnamczyków? - Przecież dostarczają im broń, szkolą ich... Ritter wyciągnął z kabury swojego winstona. - My też rozdajemy to różnym ludziom na całym świecie. Nie wszy scy z nich są mili, ale musimy z nimi pracować. Z Rosjanami jest tak samo, może nie do końca, ale w pewnym sensie tak. W każdym razie Griszanow zadał sobie naprawdę wiele trudu, żeby utrzymać naszych chłopców przy życiu. - Ritter podniósł ze stołu kolejną kartkę. -To prośba o lepsze jedzenie. Nawet o lekarza. - Więc co z nim zrobimy? - spytał admirał Podulski. - To nasza działka, panowie - odparł Ritter, spoglądając na Greera, który skinął potakująco głową. - Chwileczkę - zaprotestował Kelly. - Przecież jemu zależało tylko na tym, żeby wyciągnąć od nich informacje. - I co z tego? - spytał Ritter. - Na tym polega jego praca. - Nie czas teraz na dygresje - wtrącił się Maxwell. James Greer nalał sobie kawy. - To prawda, musimy działać szybko. - Okazuje się - Ritter popukał palcem w tłumaczenie wietnamskie' go meldunku - że ktoś sprzedał naszą operację. Musimy wytropić tego skurwiela. 472 Kelly był wciąż zbyt zaspany, żeby za tym wszystkim nadążyć, a tym bardziej zrozumieć, że właśnie znalazł się w samym centrum wydarzeń. - Gdzie jest John? Sandy O'Toole uniosła wzrok znad papierów. Zbliżał się koniec zmiany, a pytanie profesora Rosena obudziło w niej na nowo zmartwienie, które przez ostatni tydzień starała się zepchnąć do podświadomości. - Za granicą. Dlaczego pan pyta? - Dzwonili do mnie z policji. Szukają go. O Boże! - Dlaczego? - Nie powiedzieli. - Rosen rozejrzał się dokoła. W pokoju pielęg niarek poza nimi nie było nikogo. - Sandy, wiem, że on robił rzeczy... to znaczy, wydaje mi się, że wiem, ale nigdy... - Mnie też niczego nie mówił. Co powinniśmy zrobić? Rosen skrzywił się i odwrócił na chwilę wzrok, zanim odpowiedział na pytanie. - Jako praworządni obywatele powinniśmy współpracować z poli cją, ale tego nie robimy, prawda? Nie wiesz, gdzie on może być? - Powiedział mi, ale nie powinnam... wiem, że pracuje dla rządu, tam... -Nie mogła dokończyć, nie potrafiła się zmusić, żeby wypowie dzieć głośno to słowo. - Dał mi numer telefonu, ale na razie z niego nie skorzystałam. - Ja bym to zrobił - powiedział Sam i wyszedł. To nie było w porządku. John wyjechał, żeby robić coś ważnego i niebezpiecznego, a teraz miał wracać do kraju z powodu jakiegoś śledztwa. Sandy wydało się nagle, że życie nie mogłoby być bardziej niesprawiedliwe. Nawet nie wiedziała, jak bardzo się myli. - Pittsburgh? - Tak właśnie powiedział - potwierdził Henry. - To całkiem sprytne, że masz tam swojego człowieka. Bardzo pro fesjonalne podejście - powiedział Piaggi z szacunkiem. - Mówił, że musimy się tym szybko zająć. Na razie nie zdążyła zbyt wiele powiedzieć. - Na pewno widziała wszystko? - Piaggi nie musiał dodawać, że nie uważał tego za ani trochę profesjonalne. - Henry, trzymanie ludzi krótko to jedna rzecz. Ale zmuszanie ich, żeby na wszystko patrzyli, to zuPełnie inna bajka. 473 - Wszystkim się zajmę, tylko musimy działać naprawdę szybko, kapujesz? - Henry'emu Tuckerowi wydawało się, że już widzi przed sobą linię mety, za którą czeka bezpieczeństwo i dostatek. To, że przed metą musi zginąć jeszcze pięciu ludzi, znaczyło niewiele w porównaniu z dro gą, jaką już przebył. - Mów dalej. - Ma na nazwisko Brown. Doris Brown. Ojciec ma na imię Raymond. - Jesteś pewien? - Dziewczyny gadają ze sobą. Dostałem dokładny adres i tak dalei Ty znasz odpowiednich ludzi. Niech się pospieszą. Piaggi zanotował wszystkie informacje. - W porządku. Nasz człowiek w Filadelfii się tym zajmie. To będzie trochę kosztować, Henry. - Nie spodziewałem się, że będzie inaczej. Pokład wyglądał na zupełnie pusty. Cztery śmigłowce tymczasowo przysłane na „Ogdena" już odleciały, a pokład znów pełnił swoją zwyczajową funkcję nieoficjalnego miejsca spotkań załogi. Gwiazdy świeciły tak samo jak przedtem, niebo nad statkiem znów było czyste, a wysoko w górze lśnił srebrny sierp księżyca. Na pokładzie było niewielu marynarzy. Nie spali tylko ci, którzy mieli wachtę. Jednak dla Kelly'ego i marines dzień zlał się w jedno z nocą, a stalowe ściany koi były za ciasne dla dręczącego ich natłoku myśli. Kilku stało na rufie, wpatrując się bez słowa w ślad fosforyzującego planktonu wyrzucanego na powierzchnię przez śruby napędowe okrętu. - Mogło się skończyć o wiele gorzej. Kelly odwrócił się. To był Irvin. Oczywiście. - Mogło być też o wiele lepiej. - To nie był przypadek, że pojawili się tam dokładnie wtedy, prawda? - Chyba nie powinienem o tym mówić. Czy taka odpowiedź cię sa tysfakcjonuje? - Tak. Jak powiedział nasz Pan: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią". - A jeśli wiedzą? Irvin żachnął się. - Chyba wiesz, na kogo głosuję. Ktokolwiek to był, mogli nas tam wszystkich pozabijać. - Wiecie, sierżancie, chciałbym choć raz skończyć coś, jak należy powiedział Kelly. 474 - Tak. - Irvin zawahał się przez chwilę, a potem znów podjął wątek, no diabła, dlaczego ktoś miałby robić coś takiego? Do burty zbliżał się jakiś kształt. „Newport News". Jego piękna syl- wetka, teraz odległa zaledwie o dwieście metrów, była wyraźnie widoczna mimo wyłączonych świateł. Ostatni z potężnych krążowników ma- rynarki USA wracał do domu po tej samej porażce, którą przeżyli Kelly i Irvin. - Siedem-jeden-trzy-jeden - odezwał się kobiecy głos. - Halo? Chciałam się skontaktować z admirałem Jamesem Greerem - powiedziała Sandy. - Nie ma go. - Czy może mi pani powiedzieć, kiedy wróci? - Przykro mi, ale nie wiem. - To bardzo ważne. - Przepraszam, ale kto mówi? - Co to za miejsce? - Biuro admirała Greera. - Rozumiem, ale czy to Pentagon? - To pani nie wie? Sandy nie wiedziała i to dziwne pytanie trochę zbiło ją z tropu. - Proszę, musi mi pani pomóc. - Kto mówi? - Musi mi pani powiedzieć, gdzie to jest! Proszę! - Niestety, nie mogę - odparła sekretarka, czując się jak strażniczka bezpieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczomych. - Czy to Pentagon? Cóż, mogła odpowiedzieć. - Nie. W takim razie co? - zastanawiała się Sandy. Wzięła głęboki oddech. - Mój przyjaciel podał mi ten numer i powiedział, żeby dzwonić w razie potrzeby. Pracuje z admirałem Greerem. Powiedział, że mogę tu zadzwonić, żeby się dowiedzieć, czy nic mu nie jest. - Nie rozumiem. - Proszę posłuchać, ja wiem, że on jest w Wietnamie! - Nie mogę z panią rozmawiać o miejscu pobytu admirała Greera. - Który naruszył zasady bezpieczeństwa! Sekretarka pomyślała, że musi złożyć na niego raport. . - Nie chodzi o niego, chodzi o Johna! - Uspokój się. W ten sposób nikomu nie pomożesz. 475 - A nazwisko? - spytała sekretarka. Głęboki wdech. Przełknij ślinę. - Proszę zanotować wiadomość dla admirała Greera. Dzwoni Sandy. Chodzi o Johna. On będzie wiedział, kim jestem. To sprawa najwyż szej wagi. - Podała telefon do pracy i do domu. - Dziękuję. Zobaczę, co się da zrobić. - Kobieta rozłączyła się Sandy miała ochotę krzyczeć i mało brakowało, a zrobiłaby to. Wie, że admirał wyjechał razem z nim. W porządku, to znaczy, że będzie blisko Johna. Sekretarka na pewno przekaże mu wiadomość. Będzie musiała. Ludzie tego rodzaju, słysząc słowa „sprawa najwyższej wagi", nie potrafią ich zlekceważyć. Spokojnie. Tam, gdzie jest, policja też nie będzie w stanie go znaleźć. Ale i tak przez dwa kolejne dni Sandy wydawało się, że wskazówki jej zegarka stanęły w miejscu. USS „Ogden" zawinął do bazy w zatoce Subic wczesnym popołudniem. W tropikalnym słońcu dobijanie do brzegu wydawało się ciągnąć w nieskończoność. Wreszcie rzucono cumy i przysunięto trap do burty. Cywil wyskoczył na brzeg pierwszy, nie czekając nawet, aż trap zostanie porządnie zaczepiony. Marines zeszli zaraz za nim. Wsiedli do podstawionego autobusu, który miał ich zawieźć do Cubi Point. Załoga pokładowa obserwowała, jak odchodzą. Wymieniono kilka uścisków rąk, starając się zachować przynajmniej jedno dobre wspomnienie z nieudanej operacji, ale utarte zwroty nie były stosowne w tej chwili. „Dobra robota" brzmiałoby co najmniej nie na miejscu, a „powodzenia" wydawało się wręcz bluźniercze. Żołnierze czekali na C-141, które miały ich zawieźć do kraju. Jednak, jak zauważyli, Clarkaz nimi nie było. - John, zdaje się, że martwi się o ciebie jakaś przyjaciółka-powie dział Greer. To była najmilsza spośród depesz, które oficer łączności przy wiózł z Manili. Kelly przebiegł tekst wzrokiem, podczas gdy admirałowie zajęli się pozostałymi meldunkami. - Czy zdążę do niej zadzwonić, admirale? Niepokoi się o mnie. - Zostawił jej pan numer do mojego biura? - Greer był lekko ziryto wany. - Jej mąż służył w Pierwszej Dywizji Kawalerii Powietrznej. Nie żyje. Ona naprawdę się martwi - wyjaśnił Kelly. - W porządku. - Greer na chwilę odłożył na bok własne problem. y- Powiem Barbarze, żeby jej przekazała, że jest pan bezpieczny. 476 pozostałe depesze nie były równie miłe. Admirałowie Maxwell i Podulski otrzymali pilne wezwanie do Waszyngtonu, żeby jak najszybciej wytłumaczyć się z porażki operacji „Zielony Bukszpan". Ritter i Greer dostali podobne rozkazy, ale oni trzymali asa w rękawie. Ich K.C-135 czekał w bazie sił powietrznych Clark. Jeszcze tylko skok przez Wielką Wodę i będą w domu. Teraz przyda się im na coś zaburzony rytm dnia -kiedy wylądują na wschodnim wybrzeżu, dzięki zmianie czasu wszystko wróci do normy. Pułkownik Griszanow wyszedł na słońce razem z admirałami. Miał na sobie ubranie pożyczone od kapitana Franksa, który był podobnej postury, i szedł w eskorcie Maxwella i Podulskiego. Kola wiedział, że nie ma najmniejszej szansy ucieczki, nie w amerykańskiej bazie sił powietrznych, leżącej na terenie państwa sprzymierzonego ze Stanami Zjednoczonymi. Sześciu mężczyzn szło równym krokiem w stronę czekających na nich samochodów. Ritter mówił coś po rosyjsku przyciszonym głosem. Po dziesięciu minutach wszyscy siedzieli na pokładzie dwusilnikowego beech-crafta amerykańskich sił powietrznych. Po kolejnych trzydziestu samolot wylądował obok większego boeinga, który wzbił się w powietrze w godzinę po tym, jak opuścili pokład „Ogdena". Kelly znalazł wygodny fotel, przypiął się pasami i zasnął, jeszcze zanim pozbawiony okien transportowiec zaczął kołować. Dowiedział się, że następny przystanek to Hickam na Hawajach. Mógł sobie pozwolić na kilka godzin snu. Rozdział 31 POWRÓT MYŚLIWEGO Nie wszyscy mieli okazję wypocząć podczas tego lotu. Greerowi udało się odpowiedzieć na część meldunków jeszcze przed startem, ale Greer i Ritter mieli najwięcej roboty. Samolot, który siły powietrzne bez zadawania zbędnych pytań użyczyły im na potrzeby tej operacji, był przeznaczony dla VIP-ów; wożono nim członków Kongresu, kiedy stacjonowali w bazie Andrews. Dzięki temu na pokładzie znajdował się doskonale zaopatrzony barek. Oni dwaj pili tylko czarną kawę, ale do filiżanki Rosyjskiego gościa dolewano brandy, początkowo mało, potem coraz więcej. Ciężar przesłuchania wziął na siebie Ritter. Pierwszym jego zadaniem było wyjaśnienie Griszanowowi, że nikt nie zamierza go zabić, jesteśmy z CIA. Tak, jestem oficerem polowym czy, jeśli ktoś woli, 477 szpiegiem, z rozległym doświadczeniem w pracy za żelazną kurtyną, przepraszam, w pracy jako zapluty szpieg w miłujących pokój krajach bloku wschodniego. Ale to moja praca, tak samo jak ty, Kola - mogę ci mówić po imieniu? - masz swoją pracę. A teraz proszę, pułkowniku, czy może nam pan podać nazwiska swoich ludzi? (Te informacje Ritter już znał z obszernego notesu Griszanowa). Mówisz, że to twoi przyjaciele? Tak, jesteśmy ci bardzo wdzięczni, że starałeś się utrzymać ich przy życiu. Wszyscy mają rodziny, wiesz o tym? Dokładnie tak jak ty. Jeszcze kawy pułkowniku? Prawda, że dobra? Tak, oczywiście, że wróci pan do swojej rodziny. Za kogo pan nas ma, za dzikusów? Griszanow był zbyt dobrze wychowany, by na to odpowiedzieć. Cholera, myślał Greer, Bob jest rzeczywiście niezły w te klocki. Nie chodziło o odwagę czy patriotyzm. Chodziło o człowieczeństwo. Griszanow był odważnym żołnierzem i zapewne doskonałym pilotem -jaka szkoda, że nie mogli zaprosić do pomocy Maxwella, a zwłaszcza Podul-skiego! - ale w głębi duszy był przede wszystkim człowiekiem, i to obróciło się przeciwko niemu. Nie chciał, żeby amerykańscy więźniowie zginęli. To, plus stres związany z uwięzieniem, plus zaskoczenie serdecznym traktowaniem, plus mnóstwo dobrej brandy - wszystko to razem sprawiło, że w końcu rozwiązał mu się język. Poszło tym łatwiej, że Ritter nie poruszał kwestii o kluczowym znaczeniu dla Związku Radzieckiego. Do diabła, pułkowniku, przecież wiem, że i tak nie zdradzicie nam żadnych tajemnic, więc po co w ogóle pytać? - Wasz człowiek zabił Vinha, prawda? - zapytał Rosjanin gdzieś w połowie Pacyfiku. - Tak, zabił. To był wypadek... Griszanow przerwał mu machnięciem ręki. - I dobrze. To był straszny cham, złośliwy faszystowski wypierdek. Chciał zabić moich ludzi, wszystkich ich zamordować - dodał Kola, który zdążył już wypić sześć kieliszków brandy. - Neurochirurgia - powiedziała pielęgniarka do słuchawki. - Szukam siostry Sandry O'Toole. - Proszę poczekać. - Pielęgniarka w dyżurce podniosła słuchavkę do góry. - Sandy? Siostra oddziałowa podeszła po chwili. - O'Toole. - Pani O'Toole, mówi Barbara. Dzwoniła pani do nas. Biuro admi rała Greera. 478 - Tak! - Admirał Greer kazał pani powiedzieć, że John jest cały i zdrowy, właśnie wraca do domu. Sandy odwróciła gwałtownie głowę, nie chcąc, by ktokolwiek widział jej łzy ulgi- Może nie pełnej, ale jednak ulgi. - Może mi pani powiedzieć kiedy? - Jutro, wiem tylko tyle. - Dziękuję. Połączenie zostało przerwane. To już coś, nawet bardzo dużo. Zastanawiała się, co będzie, kiedy John wróci. Ale przynajmniej wróci żywy. To więcej, niż udało się Timowi. Pilot był już zmęczony i twarde lądowanie w Hickam obudziło Kelly'ego. Sierżant sił powietrznych dla pewności potrząsnął nim lekko, kiedy samolot kołował w kierunku odległego zakątka bazy, by zatankować paliwo i zrobić krótki przegląd. Kelly wykorzystał ten czas, żeby wyjść na dwór i rozprostować kości. Klimat był tu ciepły, ale nie tak obezwładniająco gorący jak w Wietnamie. Na amerykańskiej ziemi wszystko wygląda inaczej... Jasne, że inaczej. Tylko raz, tylko ten jeden raz... Kelly pamiętał, jak to mówił. Tak, wydostanę stamtąd te dziewczyny, tak jak wyrwałem im Doris. To nie powinno być zbyt trudne. Potem dorwę Burta i porozmawiamy sobie. Może nawet pozwolę mu odejść, jak już będzie po wszystkim. Może. Nie mogę zbawić całego świata, ale, na Boga, mogę coś w nim zmienić. W poczekalni dla VIP-ów znalazł telefon. Wybrał numer. - Halo? - odezwał się zachrypnięty głos osiem tysięcy kilometrów dalej. - Cześć, Sandy. To ja, John - powiedział. Choć jego towarzysze nie wracali jeszcze do domu, on mógł to zrobić i był za to wdzięczny losowi. - John! Gdzie jesteś? - Uwierzysz, jak ci powiem, że na Hawajach? - Nic ci nie jest? . - Jestem trochę zmęczony, ale poza tym w porządku. Żadnych dziur, Jestem w jednym kawałku - oznajmił z uśmiechem. Sam dźwięk jej głosu Wystarczał, by rozjaśnić mu dzień. Ale nie na długo. - John, mamy problem. 479 Sierżant dyżurujący w recepcji zauważył, że twarz gościa się zmieniła. - W porządku, to na pewno Doris - powiedział Kelly. - Tylko wy dwie i Rosenowie wiecie o mnie, a... - To nie my - zapewniła go Sandy. - Proszę, zadzwoń do Doris i... uważaj na siebie... - Mam ją ostrzec? - Możesz to zrobić? - Tak! Kelly starał się rozluźnić i prawie mu się to udało. - Wrócę za jakieś... dziewięć, dziesięć godzin. Będziesz wtedy w pra cy? - Mam wolny dzień. - W porządku, Sandy. Do zobaczenia wkrótce. Cześć. - John! -zawołała nagląco. - Tak? - Chciałam tylko... to znaczy... - zamilkła. Kelly znów się uśmiechnął. - Porozmawiamy o tym, kiedy się zobaczymy, kochanie. - Może to nie był zwykły powrót do domu. Może teraz miał do kogo wracać. Szyb ko sporządził w myślach spis tego, co zrobił. Na łodzi wciąż jest przero biony pistolet i reszta broni, ale buty, skarpetki, ubrania, nawet bieliznę wyrzucił do śmieci. Nie zostawił żadnych dowodów. Policja może mieć ochotę na rozmowę z nim, w porządku. Ale on nie musi niczego im mó wić. Na coś się jednak przydaje konstytucja, pomyślał, wracając do sa molotu. Pierwsza załoga pilotów właśnie rozkładała sobie łóżka z tyłu pokładu, podczas gdy ich zmiennicy uruchamiali silniki. Kelly przysiadł się do oficera CIA. Rosjanin spał w fotelu, głośno chrapiąc. Ritter zachichotał. - Będzie miał jutro niezłego kaca. - Co pan mu dał? - Zaczęło się od dobrej brandy, a skończyło na kalifornijskich przy smakach. Ja zawsze po brandy mam kaca - powiedział Ritter. Teraz, kiedy więzień nie był już w stanie odpowiadać na pytania, sączył martini. - Czego się pan dowiedział? - zapytał Kelly. Ritter streścił mu rozmowę. Obóz rzeczywiście spełniał rolękarty przetargowej w negocjacjach z Rosjanami, ale Wietnamczycy działali 480 nieudolnie i teraz przymierzali się do jej likwidacji, razem z więźniami. - Chce pan powiedzieć, że zdecydowali się na to z powodu naszej interwencji? - Zgadza się. Ale dorwaliśmy Rosjanina, a on też jest niezłym atutem panie Clark - Ritter uśmiechnął się lekko - podoba mi się pański styl. - Jak to? - Zabierając ze sobą Rosjanina, wykazał się pan godną podziwu inicjatywą. A sposób, w jaki odwołał pan operację, jest dowodem umiejętności właściwej oceny. - Proszę posłuchać, janie mogłem... - Nie spieprzył pan tego. Podjął pan szybką decyzję, i to właściwą. Chce pan służyć swojemu krajowi? Sandy obudziła się o wpół do siódmej, co jak na nią było późną porą. Przyniosła gazetę, zaparzyła kawę i spojrzała na ścienny zegar. Jeszcze za wcześnie, by zadzwonić do Pittsburgha. Artykuł na pierwszej stronie dotyczył handlarza narkotyków zastrzelonego podczas wymiany ognia przez policjanta. Dobrze, pomyślała Sandy. Sześć kilogramów czystej heroiny, pisali w artykule, to bardzo dużo. Zastanawiała się, czy to ta sama grupa, która... Nie. przywódca tamtych był czarny, przynajmniej tak mówiła Doris. Tak czy inaczej, kolejny ćpun opuścił ten świat. Jeszcze jedno spojrzenie na zegar. Wciąż za wcześnie na telefon. Przeszła do dużego pokoju i włączyła telewizor. Poprzedniej nocy późno się położyła, a po telefonie Johna długo nie mogła zasnąć. Teraz postanowiła popatrzeć przez chwilę na „Today Show". Nawet nie zauważyła, kiedy oczy same się jej zamknęły... Gdy je znów otworzyła, było po dziesiątej. Zła, że tak zaspała, potrząsnęła głową i wróciła do kuchni. Numer Doris był przypięty na ścianie obok telefonu. Zadzwoniła i liczyła sygnały w telefonie. Cztery, sześć, dziesięć... nikt nie odbiera. Cholera. Wyszła po zakupy? Może do doktor Bryant? Spróbuje jeszcze raz za godzinę. W międzyczasie zastanowi się, Co ma powiedzieć. Czy to będzie przestępstwo? Utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości? Jak głęboko była w to wszystko wmieszana? Ta myśl zaskoczyła ją nieprzyjemnie. Ale przecież wiedziała, że się angażuje. Pomogła uratować tę dziewczynę i teraz nie mogła się już wycofać. Powie tylko Doris, żeby nie zaszkodziła ludziom, którzy jej pomogli i żeby była bardzo, bardzo ostrożna. Poprosi ją o to. 481 Wielebny Meyer wrócił późno. W ostatniej chwili na plebanii zatrzymał go telefon, a w jego zawodzie nie można po prostu powiedzieć: „spieszę się na spotkanie". Kiedy parkował samochód w pewnej odległości od domu Brownów, zauważył wóz poczty kwiatowej wjeżdżający na wzgórze. Potem samochód skręcił w prawo i zniknął mu z oczu. Pastor trochę się niepokoił. Musi przekonać Doris, żeby porozmawiała z jego synem. Peter obiecał mu, że będzie bardzo ostrożny. „Tak, tato, będziemy ją chronić". Teraz musiał tylko dotrzeć z tą informacją do przerażo nej młodej kobiety i jej ojca. Cóż, rozwiązywałem już trudniejsze zada nia, pomyślał. Na przykład udało mi się zapobiec kilku rozwodom. Megocjowanie traktatów międzypaństwowych nie może być trudniejsze niż ratowanie rozpadającego się małżeństwa. Mimo to wejście na ganek wydaje się bardziej strome, myślał Meyer wspinając się po wyszczerbionych betonowych schodkach. Na ganku stało kilka wiader z farbą. Może Raymond przymierzał się do odnowienia domu, teraz, gdy znów zamieszkała w nim prawdziwa rodzina. Dobry znak, pomyślał pastor, naciskając dzwonek. Słyszał za ścianą jego podwójny dźwięk. Biały ford Raymonda stał zaparkowany przed domem. Na pewno są w domu... ale nikt nie podchodził do drzwi. Cóż, może właśnie się ubierająalbo sąw łazience. Poczekał jeszcze kilka minut, po czym znów nacisnął dzwonek. Zmarszczył brwi. Dopiero teraz zauważył, że drzwi nie są porządnie zamknięte. Jesteś osobą duchowną, przekonywał się w duchu, a nie włamywaczem. Mimo to czuł się zakłopotany, gdy popchnął lekko drzwi i wsunął głowę do środka. - Halo? Raymond?! Doris?! - zawołał dość głośno, by było go sły chać w całym domu. Telewizor był włączony i pastor słyszał odgłosy jakiegoś idiotycznego teleturnieju dobiegające z dużego pokoju. - Jest tam kto? Dziwne. Wszedł do środka. W popielniczce dopalał się papieros. Pionowa smużka dymu wyraźnie sygnalizowała, że coś jest nie w porządku. Zwykły obywatel obdarzony przeciętną inteligencją wycofałby się w tym momencie, ale wielebny Meyer nie był zwykłym obywatelem. Na dywanie leżało otwarte pudło pełne róż. Miejsce kwiatów nie jest na podłodze. Przypomniał sobie czasy, gdy służył w wojsku. nie była łatwa służba, ale cieszył się, mogąc nieść pocieszenie żołnierzom idącym na śmierć. Zastanawiał się, dlaczego akurat to wspomnienie pojawiło się w jego głowie. Nagłe skojarzenie sprawiło, że serce zaczęło mu bić mocniej. Przeszedł przez pokój, tym razem mocno nasłuchując. Kuchnia też była pusta. Na kuchence stał czajnik pełen wody, 482 na stole kubki i herbata. Drzwi do piwnicy były uchylone i widać było palące się zanimi światło. Nie mógł się teraz zatrzymać. Otworzył drzwi i ruszył w dół. Był w połowie schodów, kiedy zobaczył ich. Ojciec i córka leżeli twarzami do ziemi na betonowej podłodze, a krew ran postrzałowych zlewała się na nierównej powierzchni w jedną kałużę. Ogarnęło go przerażenie. Wciągnął łapczywie powietrze, patrząc na ciała swoich parafian, których za dwa dni odprowadzi w ostatnią drogę. Trzymali się za ręce, ojciec i córka. Umarli razem, ale myśl, że ta tragicznie doświadczona rodzina stała teraz razem przed obliczem Pana, nie mogła stłumić wściekłości na ludzi, którzy kilka minut wcześniej opuścili ten dom. Meyer otrząsnął się z odrętwienia. Zszedł po schodach na dół i uklęknął, kładąc rękę na ich złączonych dłoniach i prosząc Boga, by zlitował się nad ich duszami. Stracili życie, ale nie dusze, a ojcu udało się odzyskać miłość córki. Potem powiem moim parafianom, że tych dwoje osiągnęło zbawienie, obiecał sobie Meyer. Teraz musiał zadzwonić do syna. Skradziona ciężarówka poczty kwiatowej została porzucona na parkingu przed supermarketem. Dwaj mężczyźni wysiedli z niej i weszli do sklepu, tak na wszelki wypadek, a potem wyszli z niego tylnym wyjściem, przy którym stał ich samochód. Ruszyli na południowy wschód drogą Pennsylwania Turnpike. Droga do Filadelfii zajmie nam trzy godziny, może trochę dłużej, pomyślał kierowca. Wolał nie ryzykować, że policja stanowa zatrzyma go za przekroczenie prędkości. Obaj byli teraz bogatsi o dziesięć tysięcy dolarów. Nie znali całej historii. Nie musieli nic wiedzieć. - Halo? - Pan Brown? - Nie. Kto mówi? - Sandy. Czy zastałam pana Browna? - Skąd pani zna państwa Brownów? - A kto mówi? - odpowiedziała pytaniem na pytanie Sandy, wyglądając z niepokojem przez kuchenne okno. - Sierżant Peter Meyer, policja okręgowa w Pittsburghu. Czy teraz może się pani przedstawić? - To ja przywiozłam Doris do domu. Dlatego dzwonię. - Czy może pani podać nazwisko? - Czy coś im się stało? 483 - Wygląda na to, że zostali zamordowani - odparł Meyer szorstko ale cierpliwie. - Teraz proszę mi podać nazwisko i... Sandy wcisnęła palcem widełki, przerywając połączenie. Gdyby usłyszała chociaż słowo więcej, mogłaby zacząć odpowiadać na pytania. Trzęsły jej się nogi, ale na szczęście obok stało krzesło. To niemożliwe, mówiła sobie. Skąd ktoś miałby wiedzieć, gdzie jest Doris? Przecież nie zadzwoniła do ludzi, którzy... Nie, to niemożliwe. - Dlaczego? - szepnęła. - Dlaczego, dlaczego, dlaczego? Przecież ona nie mogła nikogo skrzywdzić... Właśnie że mogła. Ale jak się do wiedzieli? Przypomniała sobie słowa Johna. Miał rację, prawda? Ale to było teraz nieważne. - Cholera, przecież ją uratowaliśmy! -oznajmiła pustej kuchni. Pa miętała każdą minutę pierwszego bezsennego tygodnia, a potem stop niowe postępy, własną satysfakcję z dobrze wykonanej pracy i to, jaką radość sprawił jej widok twarzy ojca Doris. Wszystko na nic. Strata cza su. Nie. To nie była strata czasu. Sens jej życia polegał na przywracaniu ludziom zdrowia. Dokonała tego i była z tego dumna. To nie był stracony czas. On został jej skradziony. Skradziony czas i dwa skradzione życia. Zaczęła płakać. Poszła do łazienki po chusteczki. Kiedy spojrzała w lustro, zobaczyła w swoich oczach coś, czego nigdy wcześniej w nich nie widziała. A ujrzawszy to, wreszcie zrozumiała. Choroba była smokiem, z którym walczyła każdego dnia. Jako doświadczona pielęgniarka, szkoląca młodsze kadry i współpracująca z chirurgami na oddziale, walczyła ze smokami tak, jak umiała, częściej przy tym wygrywając, niż przegrywając. Z każdym rokiem walka szła jej coraz lepiej. Postępy nigdy nie były tak szybkie, jak by tego chciała, ale istniały i można je było zmierzyć. Może doczeka chwili, kiedy wszystkie smoki na jej oddziale znikną raz na zawsze. Ale na świecie było wiele rodzajów smoków, czyż nie? Niektóre można było tępić za pomocą leków i dzięki fachowej pielęgniarskiej opiece. Udało jej się pokonać jednego smoka, ale inny i tak zabił Doris. Na takiego smoka potrzebny był miecz w rękach doświadczonego wojownika. A miecz jest tylko narzędziem, pożytecznym, jeśli trzeba zabić tego rodzaju smoka. Ona nie potrafiłaby go użyć, ale ktoś powinien to zrobić-John wcale nie był złym człowiekiem, był tylko realistą. Ona walczyła ze swoimi smokami, on zabijał swoje. Ale to była sama walka. Źle postąpiła, potępiając go. Teraz to zrozumiała, znajdując 484 w sobie tę samą desperację, którą kilka miesięcy wcześniej dojrzała w jego oczach. Powoli znikał z nich gniew, pozostała tylko czysta determinacja. - Wszyscy się zmyli - powiedział Hicks, podając piwo. - Jak to, Wally? - spytał Peter Henderson. - Operacja zakończyła się zupełną klapą. Przerwali ją w samą po rę. Nikomu nic się nie stało, dzięki Bogu. Teraz wszyscy wracają do do mu. - Wspaniale! - powiedział Henderson i naprawdę tak myślał. On też nie chciał nikogo zabijać. Chciał tylko, żeby ta cholerna wojna się skończyła, tak samo jak Wally. Szkoda tych jeńców w obozie, ale na pewne rzeczy nic nie można poradzić. - Co właściwie się stało? - Nic dokładnie nie wiadomo. Chcesz, żebym to sprawdził? Peter skinął głową. - Tylko ostrożnie. Komitet do spraw wywiadu powinien wiedzieć, kiedy Agencja partaczy sprawę tak jak tam. Mogę dostarczyć im infor mację, ale musisz być ostrożny. - Nie ma sprawy. Jeszcze trochę, a Roger będzie jadł mi z ręki. - Hicks zapalił pierwszego tego wieczoru skręta, co rozdrażniło jego go ścia. - To może cię kosztować utratę dojścia, rozumiesz? - Cóż, najwyżej dołączę do ojczulka i zarobię parę milionów na gieł dzie. - Wally, chcesz zmienić system, czy pomagać utrzymać go bez zmian? Hicks skinął głową. - Racja. Dzięki pomyślnym wiatrom KC-135 pokonał trasę z Hawajów bez przystanku na uzupełnienie paliwa i wylądował wyjątkowo łagodnie. Przestawiony rytm snu Kelly'ego wrócił do normy. Była piąta po południu, a on czuł, że za następne sześć, siedem godzin będzie gotów, by znów położyć się spać. - Czy mogę dostać dwa dni wolnego? - Będziesz nam potrzebny w Quantico, musisz złożyć szczegółowy raport - powiedział Ritter, zesztywniały po wielogodzinnym locie. - W porządku, tylko nie przydzielajcie mi kuratora. Nie pogniewał bym się za jakiś transport do Baltimore. - Zobaczę, co da się zrobić - odparł Greer, kiedy samolot zatrzymy- wał się po kołowaniu. 485 Pierwszymi osobami, które pojawiły się na ruchomych schodachijesz cze zanim kolos na dobre się zatrzymał, było dwóch oficerów Agentów CIA. Ritter obudził Rosjanina. - Witamy w Waszyngtonie. - Zabierzecie mnie do ambasady? - spytał Griszanow z nadzieją w głosie. Ritter omal się nie roześmiał. - Jeszcze nie teraz. Ale znajdziemy ci jakieś przytulne gniazdko Griszanow był zbyt pijany, by oponować. Pocierał obolałą głowę marząc o aspirynie. Wyszedł razem z oficerami bezpieczeństwa prosto do czekającego na dole samochodu. Gdy tylko wsiedli, wóz ruszył do bezpiecznego lokalu niedaleko Winchester w stanie Wirginia. - Dzięki, że próbowałeś, John - powiedział admirał Maxwell, po- dając młodszemu mężczyźnie dłoń. - Przepraszam za to, co wtedy powiedziałem - dodał Cas, robiąc to samo. - Miałeś rację. Na nich też czekał samochód. Kelly patrzył, jak do niego wsiadają. - Co się teraz z nimi stanie? - spytał Greera. James wzruszył ramionami i wyprowadził Kelly'ego z samolotu. Silnik sąsiedniego samolotu prawie zagłuszał jego głos. - Dutch miał nadzieję na dowództwo floty, a może nawet operacji morskich. Teraz nie ma na to szans. Ta operacja... to miało być jego dziec ko. To koniec jego kariery. - To niesprawiedliwe - powiedział Kelly. - To prawda, ale takie jest życie - odparł Greer. Na niego również czekał już samochód. Kazał kierowcy jechać do budynku kwatery głów nej, gdzie zorganizował Kelly'emu przejazd do Baltimore. - Odpocznij trochę i zadzwoń do mnie, jak będziesz gotowy. Bob mówił poważnie. Przemyśl to. - Tak jest - odpowiedział Kelly, wsiadając do niebieskiego sedana sił powietrznych. To niesamowite, myślał, jak się w życiu układa. Kierowca, młody sierżant, wjechał na autostradę międzystanową. Zaledwie dwadzieścia cztery godziny wcześniej Kelly był na pokładzie statku wpływającego do zatoki Subic. Trzydzieści sześć godzin temu infiltrował terytorium wroga, a teraz siedział wygodnie na tylnym siedzeniu rządowego chevroleta i jedyne niebezpieczeństwo, na jakie był narażony, pochodziło ze strony innych kierowców. Przynajmniej przez jakiś czas. Wszystko wo kół było tak dobrze znajome; zielone znaki przy zjeździe z autostrady-nawet jazda w godzinach szczytu. Wszystko dookoła mówiło mu, że życie 486 • toczy się jak zwykle, choć jeszcze trzy dni temu wszędzie czaiło się zagrożenie. A najbardziej zadziwiające było, że zdążył się już do tego przyzwyczaić. Kierowca nie odezwał się ani słowem (jeśli nie liczyć pytania o admosferę) choć na pewno musiał się zastanawiać, kim jest mężczyzna, który przyleciał specjalnym samolotem. Może często woził takich pasażerów, zastanawiał się Kelly. Ta myśl sprawiła, że porzucił rozmyślania nad pytaniami, na które nigdy nie pozna odpowiedzi. - Dzięki za podwiezienie - powiedział. - Nie ma za co, proszę pana. Samochód odjechał, a Kelly wszedł do mieszkania. Pięć minut później był już pod prysznicem, w typowo amerykański sposób przechodząc z jednej rzeczywistości do drugiej. Kolejne pięć minut i w krótkich spodenkach i koszulce szedł w stronę scouta zaparkowanego ulicę dalej. Za następne dziesięć zatrzymał wóz nieopodal domu Sandy. Przejście od samochodu do jej drzwi to kolejna zmiana, pomyślał. Wrócił do kraju, ale wracał też... do kogoś. Po raz pierwszy. - John! - Nie spodziewał się uścisku na powitanie. Ani łez w jej oczach. - Wszystko w porządku, Sandy, nic mi nie jest. Jestem w jednym kawałku, ani zadrapania. - Miło było czuć jej mocny uścisk i może dla tego dopiero po chwili zorientował się, że kryje się w nim przerażenie. Kiedy zaczęła łkać z twarzą wtuloną w jego pierś, pojął, że nie o niego chodziło. - Co się stało? - Zabili Doris. Czas znów się zatrzymał. Wydawało się, że rozpadł się na kawałki. Kelly zamknął oczy, a potem w jednej sekundzie był znów na wzgórzu, obserwując obóz, patrząc, jak nadjeżdżają ciężarówki wietnamskiej armii. Leżał na szpitalnym łóżku i patrzył na fotografię. Był w jakiejś bezimiennej wiosce i słuchał krzyków dzieci. Zgoda, wrócił do domu, ale zastał tu tylko to, co zostawił za sobą przed wyjazdem. Czy może raczej to, czego nigdy nie opuścił, co podążało za nim wszędzie, dokądkolwiek Pojechał. Nigdy się od tego nie uwolni, bo nigdy nie udało mu się tego zakończyć. Ani razu. Teraz jednak coś się zmieniło, bo była z nim ta kobieta tuląca się do niego i dzieląca z nim ten sam ból, który płonął w jego piersi. - Co się stało. Sandy? - Wychodziła już na prostą, John. Odwiozłyśmy jądo domu, do ojca, a kiedy zadzwoniłam tam dziś rano, telefon odebrał policjant. Doris i JeJ ojciec zostali zamordowani. 487 - Pomyślmy. Posadził jąna sofie. Chciał, żeby się uspokoiła, ale wczepiła się w nie go mocno, uwalniając uczucia, które do tej pory tłumiła, wreszcie dała' upust niepokojowi o jego bezpieczeństwo. Przez kilka minut gładził ją po włosach. - A Sam i Sarah? - Jeszcze im nie mówiłam. - Powiodła niewidzącym wzrokiem po pokoju. - A jak ty się czujesz? - Jestem trochę zmęczony po podróży - odparł, żeby zyskać na cza sie. Ale w końcu musiał powiedzieć jej prawdę. - To była kompletna klapa. Operacja się nie powiodła. Oni wciąż tam są. - Nie rozumiem. - Usiłowaliśmy wydostać pewnych ludzi z Wietnamu, ale coś po- szło nie tak. Kolejna porażka. - Czy to było niebezpieczne? Kelly roześmiał się gorzko. - Tak, można tak powiedzieć, ale wszystko dobrze się skończyło. Sandy nie pytała o nic więcej. - Doris mówiła, że były tam jeszcze inne dziewczyny. Oni wciąż je mają. - Tak. Billy mówił to samo. Postaram się je wydostać. - Kelly za uważył, że Sandy wcale się nie zdziwiła, słysząc imię Billy'ego. - To nic nie zmieni, jeśli... - Wiem. - To nigdy nie przestanie mnie prześladować, pomyślał. Jest tylko jeden sposób, żeby przestało. Ucieczka nic nie da; trzeba się odwrócić i spojrzeć wyzwaniu prosto w twarz. - Ta mała sprawa, o której mówiliśmy, została załatwiona dziś rano - powiedział Piaggi. - Czysto i schludnie. - Nie zostawili... - Henry, to zawodowcy. Zrobili, co mieli do zrobienia, a teraz pewnie siedząjuż w domu, kilkaset kilometrów stąd. Nie zostawili niczego oprócz dwóch trupów. - W rozmowie telefonicznej potwierdzili to bardzo wyraź nie. Robota była prosta, bo żadna z ofiar niczego nie podejrzewała. - W takim razie po kłopocie - podsumował z satysfakcją Tucker. Sięgnął do kieszeni po grubą kopertę. Wręczył ją Piaggiemu, który wcześniej wyłożył za niego pieniądze; taki był z niego dobry partner. - Eddie już nam nie przeszkodzi, ten problem też mamy już z gło wy, więc wszystko powinno wrócić do normy. -Najlepiej wydane dwa dzieścia kawałków w moim życiu, dodał w duchu. 488 - A reszta dziewczyn? - zwrócił uwagę Piaggi. - Prowadzisz teraz ważny biznes, Henry. Kiedy ktoś wie za dużo, tak jak one, potrafi nieźle nabruździć. Musisz się tym zająć, rozumiesz? - Schował kopertę do kieszeni i wstał od stołu. - Dwudziestkadwójka, strzały w tył głowy - detektyw z Pittsburgha składał meldunek przez telefon. - Przeczesaliśmy cały dom, nie ma żadnych śladów. Na pudle z kwiatami nic, na ciężarówce też nic. Ukradziono ją wczoraj wieczorem... właściwie dzisiaj rano, ale to bez znaczenia. Kwiaciarnia ma ich osiem. Znaleźliśmy ją, zanim zgłoszenie dotarło do wszystkich jednostek. To byli zawodowcy. Zbyt gładko im to poszło jak na tutejszych mistrzów strzelnicy. Na ulicy nikt nic nie wie, pewnie już dawno wyjechali z miasta. Samochód widziały dwie osoby. Jakaś kobieta spostrzegła dwóch mężczyzn wchodzących do domu. Myślała, że doręczają kwiaty, poza tym stała pół przecznicy dalej. Nie potrafi podać opisu, nie pamięta nawet, czy byli biali czy kolorowi. Ryan i Douglas słuchali meldunku z dwóch aparatów, co chwilę wymieniając znaczące spojrzenia. Ton głosu policjanta mówił wszystko. To była sprawa, jakich najbardziej nie lubią. Brak motywu, żadnych świadków, żadnych dowodów. Żadnego punktu zaczepienia, najmniejszej wskazówki. Dalsze śledztwo było równie przewidywalne, co bezowocne. Przesłuchają wszystkich sąsiadów, ale to była robotnicza okolica i o tej porze mało kto był w domu. Ludzie zauważają tylko to, co niezwykłe, a ciężarówka poczty kwiatowej nie przyciągała niczyjej uwagi na tyle, by zapamiętano twarz kierowcy. Popełnienie zbrodni doskonałej nie było wcale takie trudne - to tajemnica znana bractwu detektywów, a skrzętnie skrywana przez literaturę. Może kiedyś sprawa zostanie rozwiązana. Zabójca zostanie złapany z innego powodu i przyzna się do tego. Żeby wytargować ugodę. Albo, co mniej prawdopodobne, będzie się przechwalał i trafi na Policyjnego informatora, który przekaże wiadomość dalej. Tak czy inaczej, obie wersje wymagajączasu, a to znaczy, że trop, który już teraz był zimny, wystygnie do reszty. To było najbardziej frustrujące w policyjnym fachu. Zginęli niewinni ludzie i nie znalazł się nikt, kto by się za nimi ujął, kto pomściłby ich śmierć. Za chwilę pojawią się nowe sprawy, gliniarze odłożą dochodzenie na półkę i tylko co jakiś czas ktoś zajrzy do teczki i odłoży ją z powrotem do przegródki z napisem "Nierozwiązane", gdzie oCdzie powoli robiła się coraz grubsza, lecz tylko z powodu kolejnych formularzy informujących, że w sprawie nie dzieje się nic nowego. Było jeszcze gorzej. Dla Ryana i Douglasa nowe morderstwo oznaczało kolejny możliwy trop w dwóch nierozwiązanych dochodzeniach. 489 Wszyscy będą żałować Raymonda i Doris Brown. Mieli przyjaciół, życzliwych sąsiadów i najwyraźniej również dobrego pastora. Ludzie będą ich wspominać i mówić „Jaka szkoda..." Ale teczki na biurku Ryana dotyczyły ludzi, którzy nie obchodzili nikogo oprócz policjantów, I w pewien sposób to tylko pogarszało sprawę, bo ktoś powinien człowieka opłakiwać po śmierci, nie tylko gliny, którym przecież za to płacą. co gorsza, to zabójstwo na pewno miało związek z poprzednimi, ale jaki był jego sens, trudno było dociec. Tym razem to na pewno nie był Niewidzialny Człowiek. Owszem, kaliber się zgadzał, ale on już wcześniej miał okazję, żeby zabić tę niewinną dziewczynę. Oszczędził Virginje Charles i zadał sobie wiele trudu, żeby oszczędzić Doris Brown. Uratował ją przed Farmerem i Graysonem, i może przed kimś jeszcze... - W jakim stanie było ciało Doris? - spytał Ryan. - Jak to? Pytanie wydawało się absurdalne nawet jemu, ale wiedział, że porucznik zrozumie, o co mu chodzi. - W jakim była stanie? - Autopsja będzie jutro, poruczniku. Była porządnie ubrana, czysta. włosy miała uczesane, słowem, wyglądała naprawdę przyzwoicie. -Z wy jątkiem dwóch dziur w głowie, ale tego nie musiał dodawać. Douglas odczytał niewypowiedzianą na głos myśl porucznika i skinął głową. Ktoś zadał sobie sporo trudu, żeby doprowadzić ją do porządku. To był ich punkt wyjścia. - Jeśli znajdziecie coś jeszcze, dajcie mi znać. Ja zrobię to samo- obiecał Ryan. - Ktoś bardzo się postarał, żeby ich zabić. Nieczęsto widujemy tu takie przypadki. Wcale mi się to nie podoba - dodał detektyw. Wniosek wydawał się dość naiwny, ale Ryan go zrozumiał. W końcu jak inaczej można to było powiedzieć? Nazywali to miejsce bezpiecznym schronieniem, i rzeczywiście tak było. Na czterdziestohektarowej posiadłości na wzgórzach Wirginii stał stylowy dworek i stajnia na dwanaście koni, zajęta w połowie przez wierzchowce do polowań. Tytuł własności był wystawiony na osobę prywatną, ale że gospodarz miał w pobliżu jeszcze jeden dom, postanowił wynająć posiadłość Centralnej Agencji Wywiadowczej, a właściwie fasa dowej firmie składającej się tylko z kawałka papieru i skrytki pocztowej-Z zewnątrz wszystko wyglądało normalnie, ale patrząc uważniej, można było zauważyć stalowe ramy okien i drzwi, wyjątkowo grube szyby i zbrojenia w oknach. Dom był zabezpieczony zarówno przed atakiem z zewnątrz, jak i 490 przed próbą ucieczki równie dobrze, jak najpilniej strzeżone więzienie tyle, że milej się tu mieszkało. Griszanow znalazł ubrania i przybory do golenia, które działały, ale nie można się było nimi skaleczyć. Lustro w łazience było stalowe, a ku- bek papierowy. Ludzie, którzy prowadzili dom, potrafili porozumieć się po rosyjsku i byli bardzo mili. Uprzedzono ich, kogo goszczą. Domu zawsze pilnowało dwóch strażników, którzy mieszkali w pobliżu stajni, a dodatkowo czterech, kiedy przyjeżdżali „goście". Przybysz nie przestawił się jeszcze na tutejszy czas, a wybicie z rytmu i dezorientacja sprawiały, że stał się bardziej rozmowny. Gospodarzy zdziwiły więc rozkazy, według których w rozmowach mieli się ograniczać do neutralnych tematów. Gospodyni przygotowała śniadanie, najlepszy posiłek dla osób cierpiących z powodu nagłej zmiany stref czasowych, a jej mąż rozpoczął rozmowę o Puszkinie, z radością odkrywając, że tak jak wielu Rosjan Griszanow był wielkim miłośnikiem poezji. Strażnik oparł się o drzwi, żeby mieć na wszystko oko, tak na wszelki wypadek. - Sandy, to, co muszę zrobić... - Rozumiem - powiedziała cicho. - Przedtem nie rozumiałam, ale teraz tak. - Kiedy tam byłem... - To naprawdę tylko trzy dni temu? - Myśla łem o tobie. Chcę ci podziękować. - Za co? Kelly opuścił wzrok na kuchenny stół. - Trudno to wytłumaczyć. Czasem muszę robić naprawdę straszne rzeczy. Pomaga mi, kiedy mam o kim myśleć. Przepraszam, nie chcia łem...-przerwał. Sandy wzięła go za rękę i uśmiechnęła się łagodnie. - Kiedyś się ciebie bałam. - Dlaczego? - W jego głosie słychać było zaskoczenie. - Z powodu tego, czym się zajmujesz. - Nigdy bym cię nie skrzywdził - odparł, nie podnosząc wzroku, zmartwiony, że wzbudzał w niej strach. - Teraz to wiem. Mimo tych słów Kelly czuł potrzebę, żeby się wytłumaczyć. Ale jak? zabijał ludzi, lecz tylko z ważnych powodów. W jaki sposób stał się tym kim był? Częściowo dzięki szkoleniom, miesiącom morderczych ćwiczeń, wyrabiających bezwiedne odruchy i jeszcze bardziej zabójczą cierpliwość. Wraz z nimi stopniowo przyszedł nowy sposób patrzenia na 491 świat, aż wreszcie zrozumiał, że istnieją powody, dla których czasem zabijanie jest konieczne. Nowy kodeks był w istocie tylko zmodyfikowaną wersją tego, czego w dzieciństwie uczył go ojciec. Jego działa " muszą mieć cel, zwykle wyznaczony przez innych. Działał dość sprawnie, by podejmować własne decyzje, dopasowywał kodeks do zmieniających się okoliczności, ale go nie zmieniał. - Za mocno kochasz, John - powiedziała Sandy. - Jesteś taki jak ja. Te słowa sprawiły, że uniósł głowę. - Na naszym oddziale wciąż ktoś umiera - ciągnęła. - Codziennie się to zdarza, a ja tego po prostu nienawidzę. Nie znoszę patrzeć, jak uchodzi z nich życie. Nie mogę patrzeć, jak płaczą ich rodziny, a ja wiem że już nic nie możemy zrobić. Profesor Rosen jest wspaniałym chirur giem, ale nie zawsze wygrywamy, John, a ja nie znoszę przegrywać Je śli chodzi o Doris, wiem, że wtedy wygraliśmy, ale ktoś nam ją zabrał. I to nie było zrządzenie losu. Ktoś chciał to zrobić. Ona była moją pa cjentką, a ktoś zabił ją i jej ojca. Więc teraz rozumiem. Naprawdę rozu miem. Boże, ona naprawdę to wszystko rozumie... lepiej niż ja sam. - Wszyscy, którzy mieli do czynienia z Pam i Doris, są teraz w nie bezpieczeństwie. Sandy skinęła głową. - Pewnie masz rację. Mówiła nam różne rzeczy o Henrym. Wiem, co to za człowiek. I powiem ci jeszcze coś. - Masz świadomość, co zrobię z tą informacją? - Tak, John. Proszę, uważaj. - Zamilkła na chwilę, a potem dodała: - Chcę, żebyś do mnie wrócił. Rozdział 32 POWRÓT ZWIERZYNY Jedyna informacja z Pittsburgha. która do czegoś się nadawała, to było imię. Sandy. Właśnie ona przywiozła Doris do ojca. Tylko imię - nawet nie nazwisko, ale w takich przypadkach to często wystarczało, żeby przełamać impas w śledztwie. To było jak pociągnięcie za sznureK. Czasem po chwili się urywał, a czasem człowiek ciągnął i ciągnął, aż miał w ręku cały splątany kłębek. Kobieta o imieniu Sandy Rozłączyła się, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, choć trudno przypuszczać, by miała 492 cOś wspólnego z zabójstwami. Czasami morderca rzeczywiście wraca na miejsce zbrodni, ale rzadko robi to przez telefon. Gdzie pasował ten kawałek układanki? Ryan odchylił się na krześle i patrzył w sufit, podczas gdy jego umysł przetwarzał wszystkie informacje Majbardziej prawdopodobna wersja to ta, że Doris Brown, ofiara morderstwa, była bezpośrednio powiązana z tą samą grupą przestępczą, która zabiła Pamelę Madden i Helen Waters, a do której aktywnych członków należeli Richard Farmer i William Grayson. John Terrence Kelly, były komandos, w jakiś sposób znalazł i uratował Pamelę Madden. Kilka tygodni później zadzwonił do Franka Allena, mówiąc mu bardzo niewiele: coś poszło bardzo źle, zachował się jak kompletny dupek i w efekcie Pamela Madden zginęła. Ryan długo będzie pamiętał fotografię jej zwłok. Kelly został ciężko postrzelony. Były komandos, którego dziewczyna zostaje zamordowana, powtórzył w myślach Ryan. Pięciu ulicznych handlarzy wyeliminowanych, jakby na ulicach Baltimore nagle pojawił się James Bond. Jedno dodatkowe zabójstwo, w którym morderca z nieznanych przyczyn interweniował w czasie ulicznego napadu. Richard Farmer (Rick?) został zabity nożem, drugie morderstwo prawdopodobnie zostało popełnione w afekcie (pierwsze nie należało do tej listy, upomniał się Ryan). William Grayson, prawdopodobnie porwany i zamordowany. Doris Brown, prawdopodobnie uratowana w tym samym czasie, doszła do siebie po kilku tygodniach i wróciła do domu. To oznaczało jakąś pomoc medyczną, czyż nie? Niewidzialny Człowiek... czy możliwe, że zrobił to wszystko sam? Doris była dziewczyną, która uczesała włosy Pameli Madden. Więc jednak istniał jakiś związek. Chwileczkę. Kelly uratował tę Madden, ale ktoś musiał mu pomóc w doprowadzeniu jej do formy. Profesor Sam Rosen i jego żona, też lekarka. Kelly znalazł Doris Brown. Do kogo miał ją zabrać? To był punkt wyjścia! Ryan podniósł słuchawkę. - Halo. - Doktorze, mówi porucznik Ryan. - Nie wiedziałem, że dałem panu bezpośredni numer - odparł Far- ber.-O co chodzi? - Czy zna pan Sama Rosena? - Profesora Rosena? Jasne. To świetny chirurg, światowej klasy. Nie Widuję go zbyt często, ale jeśli kiedyś będzie panu potrzebna operacja głowy, to tylko u niego. - A jego żona? - Ryan słyszał, jak rozmówca pyka fajkę. 493 - Znam ją dość dobrze. Ma na imię Sarah. Jest farmakologiem, prowadzi badania po drugiej stronie ulicy i pracuje na naszym oddziale narkomanów. Pomagam jej przy tej grupie i... - Dziękuję - przerwał mu Ryan. - Jeszcze jedno imię. Sandy - Jaka Sandy? - Mam tylko imię - przyznał porucznik. - Chciałbym się upewnić, czy dobrze pana rozumiem. Chce pan żebym opowiedział panu o dwojgu moich kolegach w związku z docho dzeniem w sprawie przestępstwa? Ryan szybko rozważył korzyści z kłamstwa. Facet był psychiatrą. Jego praca polegała na zaglądaniu ludziom do głów. Był w tym dobry - Tak, doktorze - przyznał po milczeniu dość długim, by psychiatra mógł się dokładnie domyślić jego przyczyny. - Będzie się pan musiał wytłumaczyć - powiedział spokojnie Far- ber. - Sam i ja nie jesteśmy bliskimi przyjaciółmi, ale wiem, że to nie jest człowiek, który mógłby kogokolwiek skrzywdzić. A Sarah to prawdzi wy anioł dla tych dzieciaków, którymi się tutaj zajmujemy. Żeby to ro bić, zaniedbuje ważne badania, dzięki którym mogłaby zdobyć sławę. - Farber nagle uświadomił sobie, że przez ostatnie tygodnie Sarah bardzo często gdzieś wyjeżdżała. - Doktorze, próbuję tylko zebrać trochę informacji. Nie mam żad nych powodów, by przypuszczać, że którekolwiek z nich jest zamieszane w nielegalne działania. - To zabrzmiało zbyt formalnie i dobrze o tym wiedział. Może trzeba zmienić taktykę. Może nawet będzie szczery. - Jeżeli moje domysły są trafne, może im grozić niebezpieczeństwo, o któ rym jeszcze nie wiedzą. - Muszę się zastanowić. - Farber przerwał połączenie. - Nieźle, Em-powiedział Douglas. To przypomina zarzucanie przynęty, pomyślał Ryan. Kolejne pięć minut, zanim zadzwonił telefon, zdawało się ciągnąć w nieskończoność - Ryan. - Farber. Na neurologii nie ma żadnego lekarza o tym imieniu, tylko jedna pielęgniarka, Sandra OToole. Oddziałowa. Nie znam jej osobi ście. Sam ma o niej bardzo dobre zdanie, powiedziała mi to jego sekre' tarka. Ostatnio pracowała z nim nad jakimś specjalnym projektem. Mu siał przez to trochę pomajstrować przy liście płac. - Farber zdążył już skojarzyć fakty. Sary nie było w klinice dokładnie w tym samym czasie, ale niech policja sama na to wpadnie. On i tak posunął się daleko, może nawet za daleko. W końcu Sam był jego kolegą. - Kiedy to było? - zapytał Ryan od niechcenia. 494 - Dwa albo trzy tygodnie temu, przez dziesięć dni roboczych. - Dziękuję, doktorze, jeszcze do pana zadzwonię. - Znowu powiązanie - zauważył Douglas, gdy Ryan odłożył słuhawkę. - Chcesz się założyć, że zna też Kelly'ego? - przy tym pytaniu było więcej nadziei niż pewności. Sandra to popularne imię. Ale że już od pół roku pracowali nad tą sprawą, nad tym niekończącym się łańcuchem śmierci, bez żadnych dowodów ani nawet śladów. Dzisiejsze wiadomości były dla nich jak światełko w tunelu. Kelly nie miał innego wyjścia, jak poprosić Sandy, żeby zawiozła go do Quantico. Pierwszy raz była w bazie marynarki wojennej, ale wizyta szybko się skończyła. Tak szybko, pomyślał. Zaledwie jego organizm zdążył się przystosować do rytmu dnia i nocy, musiał go znów zaburzać. Zanim Sandy zdążyła wrócić na autostradę 1-95, on już wypływał z doku, kierując łódź w stronę środka rzeki, rozwijając pełną prędkość tak szybko, jak tylko pozwalał na to silnik. Moja pani ma nie tylko charakter, ale i głowę na karku, pomyślał, popijając pierwsze od wielu dni piwo. To pewnie normalne, że pielęgniarka szpitalna ma dobrą pamięć. Wyglądało na to, że Henry bywał chwilami dość rozmowny, szczególnie kiedy miał nad dziewczyną pełną kontrolę. Pyszałek, pomyślał Kelly. Facet nie podał co prawda pełnego adresu wraz z numerem telefonu, ale miał dzięki niemu coś nowego: nazwisko. Tony jakoś na P, Pigi lub podobnie. Biały, Włoch, facet podał jego pełny rysopis plus to, że jeździ białym lincolnem. Pewnie kręci się wokół mafii i albo już w niej jest, albo chciałby być. Kolejny gość nazywał się Eddie, ale Sandy już skojarzyła, że to zapewne handlarz, którego zastrzelił miejscowy policjant; w lokalnej gazecie to była wiadomość dnia. Kelly poszedł krok dalej: a jeśli ten gliniarz to wtyka Henry'ego? Uderzyło go, że starszy oficer, porucznik, był zamieszany w strzelaninę. To tylko spekulacje, mówił sobie, ale warto je sprawdzić; nie wiedział tylko jeszcze Jak. Miał na to całą noc i gładką taflę wody, odbijającą jego myśli jak gwiazdy. Za chwilę minie miejsce, w którym zostawił Billy'ego. Przy-naJmniej ktoś zabrał ciało. Ziemia zarastała grób w miejscu, które niektórzy wciąż nazywali Pot-ter's Field. Lekarze z okręgowego szpitala, którzy leczyli tego mężczyznę wciąż studiowali raport patologów z Akademii Medycznej stanu Virginia. Uraz baryczny. W całym kraju zdarzało się tylko kilka takich wypadków rocznie, wszystkie w regionach nadmorskich. Nic dziwnego, że nie umieli postawić diagnozy. I tak, jak stwierdzał raport, niczego 495 by to nie zmieniło. Bezpośrednią przyczyną śmierci był kawałek szpiku kostnego, który w jakiś sposób dostał się do arterii mózgowej i spowodował śmiertelny udar. Uszkodzenia pozostałych organów były tak rozległe, że nawet gdyby nie udar, pacjent żyłby jeszcze najwyżej trzy tygodnie. Zator szpikowy był wynikiem działania bardzo dużej różnicy ciśnień, rzędu trzech barów, może nawet większej. Policja do tej pory sprawdzała, czy nie był to jeden z nurków pływających w p o tomaku. Wciąż istniała nadzieja, że ktoś zgłosi się po ciało, dlatego o miejscu pochówku powiadomiono administrację okręgu. Szanse były jednak niewielkie. - Jak to nie wiesz? - Generał Rokossowski był wściekły. - To mói człowiek! Porwaliście go? - Towarzyszu generale - odparł gwałtownie Giap - powiedziałem wam wszystko, co wiemy. - Więc mówicie, że zrobił to ten Amerykanin? - Zna pan raport wywiadu równie dobrze jak ja. - Ten człowiek ma bezcenne informacje. Ale trudno mi uwierzyć, że Amerykanie zaplanowali zmasowaną operację tylko po to, żeby po rwać jednego radzieckiego oficera. Sugeruję, towarzyszu generale, że byście lepiej go poszukali. - Mamy wojnę! - Tak, wiem o tym doskonale - zauważył cierpko Rokossowski. - Inaczej co bym tu robił? Giap miał ochotę zwymyślać wysokiego mężczyznę stojącego przy jego biurku. W końcu był dowódcą sił zbrojnych swojego kraju, i to całkiem zdolnym. Wietnamski generał przełknął jednak dumę. Potrzebował broni, którą mogli mu dać tylko Rosjanie, i dlatego musiał dać się poniżać dla dobra kraju. Ale jednego był pewien. Obóz nie był wart kłopotów, które mu sprawiał. Dziwna rzecz, ale zaczęto ich traktować łagodniej. Koli już tu nie było, tego był pewien. Zacharias był tak zdezorientowany, że nie potrafił określić, ile dni minęło, wiedział tylko, że spał już cztery razy od momentu, gdy po raz ostatni za drzwiami słyszał głos Rosjanina. Przez ten czas nie zabrano go ani razu na tortury. Siedział i jadł w samotności. A o dziwo, czuł się przez to lepiej, a nie gorzej. Przez czas, który spędził z Kolą, uzależnił się od niego mocniej niż od alkoholu. Dopiero teraz widział. To samotność była jego prawdziwym wrogiem, nie strach, ból. Wychował się w społeczności, która bardzo wysoko ceniła więzy 496 międzyludzkie, a potem wstąpił do organizacji, która pielęgnowała te wartości. Kiedy go tego pozbawiono, zaczynał wariować. Dodajmy dotego trochę bólu i strachu, i co otrzymujemy? O wiele wyraźniej rozumiał to teraz, gdy Koli już nie było. Na pewno on też to rozumiał, jesteśmy tacy podobni, powtarzał często. Tak właśnie wykonywał swoją pracę- pomyślał Zacharias. Całkiem sprytnie, musiał to przyznać. Nie często zdarzały mu się błędy, ale przecież żaden człowiek nie jest doskonały. Kiedyś, jeszcze w bazie Luke, o mało się nie zabił w czasie lotu treningowego na myśliwcu, a pięć lat później, kiedy chciał się dowiedzieć, jak naprawdę wygląda od środka chmura burzowa, o mały włos nie skończył, uderzając w ziemię jak piorun. Teraz czuł się podobnie. Nie znał powodu nagłej przerwy w przesłuchaniach. Może Kola wyjechał, żeby zdać relację z tego, czego się dowiedział. Niezależnie od przyczyn, Zacharias miał teraz czas. żeby parę spraw przemyśleć. Zgrzeszyłeś, mówił sobie. Postąpiłeś bardzo nieroztropnie. Ale drugi raz tego nie zrobisz. Jego determinacja osłabła i wiedział, że musi zacząć pracować nad jej wzmocnieniem. Na szczęście teraz miał dużo czasu na przemyślenia. To musiało być prawdziwe wybawienie. Czuł pełną koncentrację, jak w czasie lotu bojowego. Mój Boże, pomyślał, to jest to słowo. Bałem się modlić o wybawienie... a mimo to... Strażnicy na pewno się zdziwią, widząc błogi uśmiech na jego twarzy, chociaż z pewnością zauważyli, że znowu zaczął się modlić. Nauczono ich, że modlitwa to tylko szopka. Na tym polega ich błąd, pomyślał Robin, i w tym może się kryć szansa na moje wybawienie. Nie mógł zadzwonić z biura, to było wykluczone. N ie chciał też dzwonić z domu. Rozmowa przechodziłaby na druga stronę rzeki, przez linię stanową, a on dobrze wiedział, że ze względów bezpieczeństwa wszystkie rozmowy w rejonie Waszyngtonu były objęte specjalną procedurą. Nagrywano je. Poza tym to, co postanowił zrobić, wcale nie było łatwe. Potrzebne było oficjalne zezwolenie. Sprawę należało omówić z szefem Pionu, następnie z dyrektorem wydziału, a potem mogła zawędrować aż na siódme piętro, do szefa firmy. Ritter nie chciał tak długo czekać. Zbyt wiele ludzkich istnień od niego zależało. Wziął dzień wolnego, wyjaśniając zgodnie z prawdą, że potrzebuje odpoczynku po długiej podróży. Postanowił pojechać do miasta. Wybrał Muzeum Historii Naturalnej. Przeszedł obok stojącego w głównym holu słonia, a potem na tablicy z napiSem "Tu jesteś" znalazł położenie budek telefonicznych. Wrzucił do aparatu dziesięciocentówkę i wybrał 347-1347. To zakrawało na żart, bo ten numer łączył go bezpośrednio z rezydentem KGB w Waszyngtonie. 497 Wszyscy o tym wiedzieli, a tamci wiedzieli też, że oni wiedzą. życie szpiega bywa zabawne, pomyślał Ritter. - Tak? - odezwał się głos. Ritter po raz pierwszy znalazł się w po dobnej sytuacji i dlatego wydała mu się pełna wrażeń: własna nerwo wość, spokojny ton głosu po drugiej stronie, podniecenie tym, co robi Jego odpowiedź była starannie przygotowana, tak aby nikt postronny nie domyślił się, że chodzi o coś innego niż legalne interesy. - Mówi Charles. Jest sprawa, która was zainteresuje. Proponuję krót kie spotkanie i rozmowę. Za godzinę będę w zoo, przy wybiegu białych tygrysów. - Jak pana poznam? - spytał głos. - W lewej ręce będę trzymał „Newsweeka". - Za godzinę - mruknął głos. Pewnie rano miał ważne spotkanie, pomyślał Ritter. Cóż, życie potrafi zaskakiwać. Oficer CIA wyszedł z mu zeum i skierował się do samochodu. Na siedzeniu pasażera leżał numer „Newsweeka", który kupił w drodze do miasta. Przede wszystkim taktyka, pomyślał Kelly, minąwszy wreszcie Point Lookout. Wciąż miał szerokie pole manewru. W Baltimore czekało na niego bezpieczne mieszkanie wynajęte na fałszywe nazwisko. Policja miała do niego pytania, ale na razie nie udało się im go zlokalizować. Postara się, by tak pozostało. Wróg nie wiedział, kim jest. To był punkt wyjścia. Najważniejszą sprawą była równowaga pomiędzy tym, co wiedział, czego nie wiedział i tym, jak może wykorzystać pierwszy czynnik, by zmienić drugi. Trzeci element, odpowiadający na pytanie "jak", to była właśnie taktyka. Mógł się przygotować na niewiadome. Na razie nie mógł działać, ale w odpowiedniej chwili będzie wiedział, co robić. Osiągnięcie tego punktu wymagało strategicznego podejścia do problemu. Mimo wszystko czuł frustrację. Cztery młode kobiety czekały na jego akcję. Nieznaną na razie liczbę innych ludzi miała spotkać śmierć Kelly wiedział, że kierował nimi strach. Bali się Pam i bali się Doris. Bali się dość mocno, by zabić. Zastanawiał się, czy śmierć Edwarda Morella również była efektem tego strachu. Na pewno zabili go, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo, i teraz pewnie odetchnęli z ulgą. To dobrze - skoro ich siłą napędową był strach, wpadnąw panikę, kiedy okaże się, że wciąż grozi im niebezpieczeństwo. Najbardziej martwił go czas. Miał go niewiele, policja węszyła coraz bliżej. Choć raczej nie mają niczego, co mogliby użyć przeciwko niemu i tak nie było to przyjemne. Kolejnym problemem było bezpieczenstwo tych kobiet. Nie istniało coś takiego jak długo trwająca udana operaCJa. 498 Wyglądało na to, że do jednej rzeczy będzie musiał mieć cierpliwość, i jeśli szczęście mu dopisze, na tym się skończy. Nie był w zoo od lat. Pomyślał, że musi tu znów przyprowadzić dzieci, teraz, gdy trochę podrosły i będą mogły więcej zrozumieć. Zatrzymał się na chwilę, by popatrzeć na wybieg niedźwiedzi. W tych zwierzętach było coś, co przyciągało jego uwagę. Dzieci uważały je za większą, żywą wersję zabawek, z którymi zasypiały co noc. ale nie Ritter. On wiedział, że były doskonałym symbolem przeciwnika, dużego i silnego, a ponadto o wiele mniej nieporadnego i o wiele bardziej inteligentnego, niż mogło by się wydawać. Warto to zapamiętać, pomyślał, podchodząc do klatki z tygrysami. Zwinął „Newsweeka" w lewej ręce, obserwując wielkie koty i czekając. Nawet nie spojrzał na zegarek. - Witaj, Charles - odezwał się głos za jego plecami. - Witaj, Siergiej. - Nie znam pana - zauważył rezydent. - Ta rozmowa jest nieoficjalna - wyjaśnił Ritter. - Czyż wszystkie takie nie są? - spytał retorycznie Siergiej. Zaczęli iść. Każde konkretne miejsce mogło być na podsłuchu, ale nie całe zoo. Co prawda jego kontakt mógł mieć na sobie nadajnik, choć byłoby to wbrew zasadom. Szli w dół brukowaną ścieżką wzdłuż wybiegów dla zwierząt, pod czujnym okiem rosyjskiego ochroniarza. - Właśnie wróciłem z Wietnamu - oznajmił oficer CIA. - Jest tam cieplej niż tu. - Nie na morzu. Tutejszy klimat bardziej mi odpowiada. - Cel rejsu? - spytał rezydent. - Niespodziewana wizyta. - Domyślam się, że niezbyt udana - odparł Siergiej, nie po to by draż nić się z rozmówcą, lecz by dać mu do zrozumienia, że o wszystkim wie. - Niezupełnie. Przywieźliśmy ze sobą gościa. - Kto to może być? - Ma na imię Nikołaj. - Ritter wręczył Rosjaninowi książeczkę żoł du Griszanowa. - Wasz rząd znajdzie się w kłopotliwej sytuacji, jeżeli cały świat się dowie, że radziecki oficer przesłuchiwał amerykańskich jeńców wojennych. - To mały kłopot - odparł Siergiej, przerzucając pobieżnie kartki Zeszytu, a potem chowając go do kieszeni. - Obawiam się, że całkiem spory. Widzi pan, ludzie, których prze słuchiwał, zostali zgłoszeni jako zabici przez waszych małych przyjaciół. 499 - Nie rozumiem. - Rosjanin mówił prawdę i Ritter musiał mu krót ko wyjaśnić sytuację. -Nie wiedziałem o tym. - Zapewniam pana, że to prawda. Możecie wszystko sprawdzić wła snymi kanałami. - Oczywiście, że tak zrobi. Ritter o tym wiedział, a Sier- giej wiedział, że on wie. - Gdzie nasz pułkownik? - W bezpiecznym miejscu. Spotyka go większa gościnność niż na szych ludzi tam. - Pułkownik Griszanow nie zrzucał bomb na ludzi - podkreślił Ro sjanin. - To prawda, ale brał udział w przedsięwzięciu, którego efektem miała być śmierć amerykańskich jeńców. Mamy niezbite dowody, że oni żyją. Jak już mówiłem, może z tego wyniknąć wiele nieprzyjemności dla waszego rządu. Siergiej Wołoszyn był przenikliwym obserwatorem sytuacji międzynarodowej i wystarczająco orientował się w zawiłościach światowej polityki, by nie potrzebować pouczeń młodego oficera CIA. Doskonale rozumiał, do czego zmierza rozmowa. - Co proponujecie? - Byłoby nam bardzo na rękę, gdyby wasz rząd zdołał przekonać Hanoi do wskrzeszenia tych ludzi. Mam na myśli przewiezienie ich do tego samego więzienia, w którym przebywają inni jeńcy, a także wyda nie odpowiedniego komunikatu, tak by ich rodziny wiedziały, że żyją. W zamian za to pułkownik Griszanow wróci do was cały i zdrowy. Poza tym nie będziemy go przesłuchiwać. - Przekażę waszą propozycję do Moskwy. - Ton głosu Wołoszyna mówił wyraźnie, że opinia będzie pozytywna. - Proszę, niech pan się pospieszy. Mamy powody przypuszczać, że Wietnamczycy planują drastyczne posunięcia, żeby nie narażać się na komplikacje międzynarodowe. To by utrudniło sprawę - ostrzegł Ritter. - Tak, sądzę, że tak. - Wołoszyn przerwał na chwilę. - Mam pań skie zapewnienie, że pułkownik Griszanow jest cały i zdrowy? - Mogę pana do niego zawieźć w ciągu... powiedzmy czterdziestu minut. Uważa pan, że kłamałbym w tak ważnej sprawie? - Nie. Ale pewne rzeczy muszą zostać powiedziane wyraźnie. - Wiem, Siergieju Iwanowiczu. Nie mamy zamiaru skrzywdzić wa szego pułkownika. Wydaje się, że całkiem honorowo potraktował naszych ludzi.... Poza tym prowadził bardzo owocne śledztwo. Mam jego notatki - dodał Ritter. - Propozycja spotkania z nim jest otwarta, Jeśli będziecie z niej kiedyś chcieli skorzystać. 500 Wołoszyn zastanowił się nad tym. Gdyby przyjął ofertę, musiałby się kiedyś odwdzięczyć. Takie były zasady. Przyjęcie propozycji Rittera oznaczałoby obciążenie jego rządu zobowiązaniem, a nie chciał tego robić bez porozumienia z centralą. Poza tym CIA musiałaby chyba oszaleć, żeby blefować w takiej sprawie. Więźniowie mogli zniknąć w każdej chwili. Ratowała ich jedynie dobra wola Związku Radzieckiego, a ta mogła się w każdej chwili zmienić. - Wierzę panu na słowo, panie... - Ritter. Bob Ritter. - Ach, tak! Budapeszt! Ritter uśmiechnął się z zakłopotaniem. Po tym, jak ryzykował, by uratować swojego agenta na Węgrzech, wiedział, że nie ma szans na pracę w terenie, na pewno w żadnym ważnym miejscu - a dla Rittera takie miejsca leżały wyłącznie na wschód od Łaby. Rosjanin stuknął go palcem w pierś. - Wspaniale się spisaliście, wyciągając waszego człowieka. Podzi wiam waszą lojalność. - Wołoszynowi imponowało przede wszystkim to, że Ritter podjął osobiste ryzyko. W KGB byłoby to nie do pomyślenia. - Dziękuję, generale. Dziękuję też za przyjęcie mojej propozycji. Kiedy mogę zadzwonić? - Potrzebne mi dwa dni. - Czterdzieści osiem godzin. Zadzwonię. - Doskonale. Życzę miłego dnia. - Uścisnęli sobie dłonie jak dwóch zawodowców, bo w istocie nimi byli. Wołoszyn wrócił do swojego kie- rowcy-ochroniarza i razem skierowali się w stronę samochodu. Prze chadzka zakończyła się przy klatce niedźwiedzia z wyspy Kodiak, po tężnego zwierzęcia o brązowym futrze. Ritter zastanawiał się, czy to był tylko przypadek. Idąc do samochodu, uświadomił sobie, że w pewnym sensie cała ta sprawa była zbiegiem przypadków. Jeśli uda mu się dobrze ją rozegrać, może zostanie szefem sekcji. Choć operacja skończyła się fiaskiem, właśnie wynegocjował z Rosjanami ważną ugodę, a wszystko dzięki przytomności umysłu młodego mężczyzny, który mimo przerażenia i depczącego mu po piętach wroga podjął właściwą decyzję. Takich właśnie ludzi potrzebowała Agencja, a do Rittera należało przekonanie go, by do nieJ przystąpił. Kelly zniknął gdzieś po przylocie na Hawaje. Nie szkodzi, trzeba będzie go jakoś przekonać. Będzie musiał nad tym popracować z Jimem Greerem, ale już teraz postanowił, że jego następna operacja będzie polegała na wyciągnięciu Kelly'ego z kryjówki. 501 - Jak dobrze zna pani panią O'Toole? - spytał Ryan. - Jej mąż nie żyje - powiedziała sąsiadka. - Pojechał do Wietnamu zaraz po tym, jak kupili ten dom, i już nie wrócił. Taki miły człowiek Ona chyba nie ma żadnych kłopotów? Detektyw pokręcił głową. - Nie, absolutnie. Słyszeliśmy o niej same dobre rzeczy. - Ostatnio straszny tu ruch - mówiła dalej starsza pani. Była ideal nym świadkiem: wdowa po sześćdziesiątce, która wypełniała samotne godziny, obserwując życie wszystkich dookoła. Kiedy tylko się ją za. pewni, że nie wyrządzi nikomu szkody, powie wszystko, co wie. - Co pani ma na myśli? - Wydaje mi się, że niedawno ktoś u niej mieszkał. Widziałam, że robi o wiele większe zakupy niż zwykle. To taka ładna, miła dziewczyna, strasznie szkoda jej męża. Powinna zacząć znów się umawiać na randki. Powiedziałabym jej, ale nie chcę, żeby pomyślała, że się wtrącam. W każ dym razie kupowała dużo jedzenia i widziałam, jak prawie codziennie ktoś do niej przychodził, często zostawał też na noc. - Kto to był? - zapytał Ryan. - Kobieta, niska, mojego wzrostu, ale grubsza, z tapirowanymi wło sami. Jeździła dużym samochodem, czerwonym buickiem; pamiętam, że na masce była jakaś naklejka. Tak, pamiętam dokładnie! - Co? - spytał Ryan. - Przycinałam róże, kiedy wyszła ta dziewczyna, i wtedy zauważy łam naklejkę. - Dziewczyna? - podpowiedział niewinnie Ryan. - To dla niej robiła zakupy! - wykrzyknęła starsza pani, uszczęśli wiona nagłym odkryciem. - Założę się, że to dla niej kupowała ubrania. Widziałam torby Hecht Company. - Może mi pani powiedzieć, jak wyglądała ta dziewczyna? - Dziewiętnaście, może dwadzieścia lat, ciemne włosy. Trochę blada, jakby była chora. Wyjechały. Kiedy to było? Już wiem. To było wtedy, kiedy przywieźli mi róże do ogródka, jedenastego. Umówiłam się z do stawcą bardzo wcześnie, bo nie lubię upałów. Pracowałam w ogrodzie, kiedy one wyszły z domu. Pomachałam do Sandy. To taka miła dziewczy na. Rzadko ze sobą rozmawiamy, ale zawsze ma dla mnie dobre słowo. Wie pan, ona jest pielęgniarką, pracuje w Szpitalu Johna Hopkinsa i... Ryan dopił herbatę, starając się nie okazywać zadowolenia. Doris Brown wróciła do domu, do Pittsburgha, po południu jedenastego. Sarah Rosen kierowała buickiem, który na pewno miał za szybą kwit parkingowy. Sam Rosen, Sarah Rosen, Sandra O'Toole. To oni leczyli pannę Brown. 502 Któreś z nich opiekowało się też Pam Madden. A także Kellym. Po wielu miesiącach niepowodzeń pułkownik Emmet Ryan wreszcie czuł, że złapał trop. - O, właśnie tu idzie - powiedziała starsza pani, wytrącając go z za myślenia. Odwrócił się i zobaczył młodą, atrakcyjną, dość wysoką kobietę niosącą siatkę z zakupami. - Zastanawiam się, kim mógł być ten mężczyzna... - Jaki mężczyzna? - Był tu wczoraj wieczorem. Może wreszcie znalazła sobie kogoś. Jest wysoki, tak jak pan, z ciemnymi włosami. Duży. - Jak to? - Potężny, jak gracz w rugby. Ale wygląda na miłego. Widziałam, jak ją przytulał. Był tu wczoraj. Dzięki Bogu za ludzi, którzy nie oglądają telewizji, pomyślał Ryan. Jako długą broń Kelly wybrał powtarzalny Savage Model 54 kaliber 22, który był lżejszą wersją karabinu Anschutz tej samej firmy. Broń była droga, kosztowała sto pięćdziesiąt dolarów, włączając podatek. Prawie drugie tyle kosztował celownik optyczny leupold wraz z mocowaniem. Broń była wręcz za dobra na to, do czego miała służyć, a więc do polowania na drobną zwierzynę, i miała wspaniałą orzechową kolbę. Szkoda, że będzie ją musiał porysować. Ale jeszcze większym błędem byłoby zmarnowanie lekcji, której udzielił mu pomocnik okrętowego maszynisty. Jedyną rzeczą, której żałował w związku ze śmiercią Eddiego Morella, był fakt, że zamknięcie sprawy wymagało pożegnania się z wielką paczką czystej heroiny; drobny sześciokilogramowy podarunek dla policyjnego depozytu. Trzeba to było jakoś odkręcić. Filadelfia miała coraz większy apetyt, łącznicy w Nowym Jorku też byli coraz bardziej chętni na kolejne dostawy, gdy spróbowali pierwszej partii. Na statku została już tylko jedna partia towaru. Czas na kolejny zwrot akcji. Tony szykował nowe, bezpieczne laboratorium, z którego łatwiej było przewieźć towar i które bardziej odpowiadało jego rosnącej pozycji. Ale dopóki wszystko nie było gotowe, nastąpi ostatnia dostawa w starym stylu. Sam nie wybierał się na tę wycieczkę. - Kiedy? - zapytał Burt. - Dziś wieczorem. - Dobrze, szefie. Kto ze mną popłynie? - Phil i Mikę. - Dwaj nowi pochodzili z organizacji Tony'ego, byli młodzi i zdolni. Ambitne chłopaki. Nie znali jeszcze Henry'ego i nie 503 byli przeznaczeni do włączenia w jego sieć lokalnych dystrybutorów. Mieli zająć się dostawami między miastami i robótkami ręcznymi, takimi jak cięcie i pakowanie działek. Postrzegali to, nie bez racji, jako punkt wyjścia, od którego mogą rozpocząć budowanie swojej pozycji i zyskiwanie zaufania szefów. Tony ręczył za nich, a Henry mu ufał. Teraz łączyły ich nie tylko interesy, ale również krew. Teraz, kiedy ufał Tony'emu przyjął jego radę. Odbuduje sieć dystrybucji i przestanie się opierać na kurierkach. A kiedy nie będąmu już potrzebne, ich życie przestanie mieć Uzasadnienie. Trochę szkoda, ale po trzech ucieczkach stało się jasne, że ich dalsze trzymanie jest niebezpieczne. W początkowym okresie rozwoju organizacji były przydatne, teraz stanowiły już tylko zbędny balast. Ale wszystko po kolei. - Ile?-spytał Burt. - Dość, żebyście przez jakiś czas mieli zajęcie. - Henry machnął ręką w stronę lodówek. W tej chwili nie mieli na nie zbyt dużo miejsca, ale tak musiało być. Burt zaniósł lodówki do samochodu, bez ostentacyjnego luzu, ale też bez napięcia. Sprawiał solidne wrażenie i tak właśnie powinno być. Może Burt zostanie jego prawą ręką. Lojalny i posłuszny, potrafił być twar dy, kiedy trzeba, poza tym był znacznie bardziej godny zaufania niż Billy czy Rock, no i był jego bratem. To naprawdę zabawne. Billy i Rick byli potrzebni na początku, bo wszyscy główni dystrybutorzy byli biali. Ale teraz karta się odwróciła. Biali chłopcy sami do niego przychodzą. - Weźcie ze sobą Xanthę. - Szefie, będziemy zajęci - zaprotestował Burt. - Możecie ją tam zostawić, jak już skończycie. - Będzie się ich po zbywał po jednej. To najlepszy sposób. Cierpliwość nigdy nie była łatwa. Nauczył się jej, bo to było konieczne, ale wiele go to kosztowało. Musiał czymś się zająć. Umocował lufę w imadle, rysując ją mocno, jeszcze zanim wziął się do właściwej roboty. Nastawił wiertarkę na najwyższe obroty i zaczął nawiercać otwory, rozmieszczając je w równych odstępach na końcowym piętnastocentymetrowym odcinku lufy. Godzinę później osadził na niej stalową puszkę, a potem zamocował celownik optyczny. Tak przerobiona broń jest zwykle niezwykle celna. - Trudne, prawda, tato? - Jedenaście miesięcy pracy, Jack - przyznał Emmet znad talerza z kolacją. Po raz pierwszy od miesiąca przyszedł do domu o czasie, spra wiając tym radość żonie. Przynajmniej taką miał nadzieję. 504 - To ta okropna sprawa? - Proszę, nie przy kolacji - odparł Emmet. Bardzo się starał, by tej strony swego życia nie przynosić do domu. Spojrzał na syna i postanowił porozmawiać z nim o decyzji, którą ten podjął ostatnio. - Więc marines, tak? - Płacą za ostatnie dwa lata szkoły, prawda? - To było takie do nie go podobne, martwić się o edukację siostry, która wciąż była w colle ge'u. Poza tym, tak jak ojciec, Jack również marzył o przeżyciu wielkiej przygody, zanim ustatkuje się w życiu. - Mój syn, w gorącej wodzie kąpany - zażartował Emmet, ale w głębi ducha niepokoił się. Wietnam wciąż jeszcze się nie skończył i może bę dzie trwał, gdy jego syn skończy szkołę. Tak jak większość mężczyzn z jego pokolenia, Emmet zastanawiał się, po co właściwie ryzykował życie, walcząc z Niemcami, skoro teraz jego syn ma robić to samo, wal cząc z ludźmi, o których jeszcze kilkanaście lat temu nikt nie słyszał. - Co spada z nieba, tato? - spytał Jack z szelmowskim uśmiechem, powtarzając zagadkę popularną wśród marines. Takie rozmowy martwiły Catherine Burkę Ryan. Wciąż dokładnie pamiętała dzień, w którym żegnała się z Emmetem. Szóstego czerwca 1944. Po nim przyszło jeszcze wiele niespokojnych dni, pomimo regularnych wiadomości i zapewnień, że nic mu nie jest. Wiedziała, że Emmet też się martwi, choć trochę inaczej to okazuje. Co spada z nieba? Kłopoty! - omal nie odpowiedział synowi detektyw Ryan, bo lotnicy też byli bardzo dumni ze swojej formacji. W ostatniej chwili ugryzł się w język. Kelly. Próbowali się z nim skontaktować. Poprosili straż przybrzeżną, żeby sprawdzili wyspę, na której mieszka. Łodzi tam nie było. Nigdzie jej nie widzieli. Gdzie on mógł być? Jeśli starsza kobieta mówiła prawdę, wrócił do miasta. Czy wyjeżdżał? Tak czy inaczej, jest już z powrotem. Zabójstwa nagle ustały, po serii Farmer-Grayson-Brown. W zatoce pamiętali, że w tym czasie widzieli jego łódź, ale pewnej nocy - tej nocy - po prostu zniknął, rozpłynął się we mgle. Gdzie była wtedy łódź? Gdzie jest teraz? Co spada z nieba? Kłopoty. Dokładnie tak było ostatnim razem. Po prostu z jasnego nieba. Nagle się zaczęło i nagle skończyło. Jego żona i syn znów to zobaczyli. Ryan przeżuwał jedzenie zapatrzony w dal, niezdolny przestać przetwarzać w myślach wciąż od nowa to, czego się dowiedział. Kelly tak naprawdę jest podobny do mnie sprzed lat, pomyślał. Sto Pierwsza Powietrznodesantowa, Krzyczące Orły, do dziś zadają szyku luźnymi portkami. Emmet zaczynał jako zwykły 505 szeregowiec, a kończył w ostatnich miesiącach wojny ze stopniem porucznika. Pamiętał dumę płynącą z poczucia, że jest się kimś szczególnym, to dziwne połączenie poczucia bycia niezwyciężonym i przerażenie kiedy pierwsi wyskakiwali nad terytorium wroga, w ciemnościach, mając ze sobą tylko lekką broń. Najtwardsza załoga do najtrudniejszych operacji. Tak, on też był kiedyś taki. Ale jemu nikt nie zabił ukochanej kobiety... co by się stało wtedy, w 1946 roku, gdyby ktoś zabił mu Catherine? Nic dobrego. Uratował Doris Brown. Przekazał ją pod opiekę ludziom, którym ufał. Zeszłej nocy widział się z jedną z tych osób i wie, że dziewczyna nie żyje. Uratował Pamelę Madden, zginęła, a on trafił do szpitala. Kiedy stamtąd wyszedł, na ulicach zaczęli ginąć ludzie, zabici w bardzo profesjonalny sposób. Kilka tygodni to dość czasu, by dojść do formy. Potem zabójstwa się skończyły, a Kelly zniknął. A jeśli wyjechał? Teraz wrócił. Wkrótce coś się wydarzy. To nie była sprawa, z którą mógł pójść do sądu. Jedynym dowodem był odcisk adidasa - bardzo popularny model, jakiego codziennie sprzedaje się setki par. Facet miał motyw. Ale ilu ludzi ma ochotę kogoś zamordować, a ilu rzeczywiście to robi? Miał możliwość. Ale czy on sam potrafiłby się wyspowiadać z każdej minuty swojego czasu przed sądem? Nikt by tego nie umiał. Oczywiście, pomyślał detektyw, mógłby wyjaśnić całą sprawę sędziemu, niektórzy nawet by go zrozumieli, ale na pewno nie zrozumiałaby ława przysięgłych, zwłaszcza po tym, jak świeżo upieczony adwokat namieszałby im w głowie. Sprawa rozwiązana, pomyślał Ryan. Wiedział to. Ale nie miał na poparcie tej wiedzy nic poza przekonaniem, że wkrótce coś się wydarzy. - Jak myślisz, kto to? - zapytał Mike. - Pewnie jacyś wędkarze - powiedział Burt, siedzący za sterem. Trzy mał „Henry's Eighth" w bezpiecznej odległości od białego jachtu. Zapa dał zmierzch. Mało brakowało, a nie zdążyliby dopłynąć do laborato rium, bo nawigacja po tych trudnych wodach w nocy była praktycznie niemożliwa. Burt rzucił okiem na biały jacht. Facet z wędką zamachał do niego, a on odwzajemnił pozdrowienie. Potem skręcił na lewą burtę, choć dla niego był to po prostu zakręt w lewo. Czekała ich długa noc Z Xanthy nie będą mieli wielkiego pożytku. No, może kiedy zrobią so bie przerwę na posiłek. Właściwie szkoda. Dziewczyna nie była taka zła, po prostu głupia, a do tego zaćpana. Może tak to załatwią, dadzą jej na- 506 prawdę dobry towar, a potem w ruch pójdzie sieć rybacka i bryły betonu, albo balast. Wszystko leżało na widoku, a ona nie miała pojęcia, co to oZnacza. Ale to już nie jego zmartwienie. Burt pokręcił głową. Miał teraz ważniejsze sprawy do rozważenia, jak Mike i Phil zareagują na to, że on będzie teraz ich szefem? Na pewno zrozumieją. Pomyślą o forsie i pogodzą się z tym. Rozsiadł się wygodnie na krześle, popijając piwo i wypatrując czerwonej boi. - Proszę, proszę - szepnął Kelly. Właściwie to wcale nie było trudne. Billy powiedział mu dokładnie wszystko. Więc tu mieli kryjówkę. Przypływali od strony zatoki łodzią, zazwyczaj w nocy, i wypływali następnego dnia rano. Skręcić przy czerwonej podświetlanej boi. Cholernie trudna do znalezienia i prawie niezauważalna po zmroku. Kelly ją znalazł. Zwinął na kołowrotek żyłkę bez przynęty i podniósł do oczu lornetkę. Łódź nazywała się „Henry's Eighth". Usadowił się wygodnie i patrzył, jak płynie na południe, a potem skręca przy czerwonej boi. Kelly zaznaczył miejsce na mapie. To potrwa przynajmniej dwanaście godzin. Problem z tego rodzaju kryjówką polegał na tym, że kiedy już raz ktoś zdradził jej położenie, to, co było atutem, zmieniało się w śmiertelną pułapkę. Ale ludzie nigdy nie zmądrzeją. Jedyna droga dojścia to też jedyna droga ucieczki. Kolejny sprytny sposób na samobójstwo. Czekając, aż słońce się schowa, Kelly wyciągnął puszkę farby w sprayu i zaczął malować zielone pasy na bokach swojej dingi. Wnętrze pomalował na czarno. Rozdział 33 ZATRUTE JABŁKO Zwykle trwa to całą noc, tak mu powiedział Billy. Kelly miał więc czas, by zjeść, odpocząć i przygotować się. Podpłynął „Springerem'" bliżej do wód złomowiska, na których miał dzisiaj polować, i rzucił kotwicę. Za posiłek musiały mu wystarczyć kanapki, ale to i tak więcej, niż miał do jedzenia dokładnie tydzień wcześniej na szczycie „swojego" wzgórza. Boże, zaledwie tydzień temu siedziałem na pokładzie „Ogdena", przygotowując się do operacji, pomyślał, kiwając z żalem głową. Dlaczego jego życie musiało być takie pokręcone? Małą dingi, teraz pomalowaną w maskujące wzory, spuścił na wodę Po północy. Do rufy przymocował niewielki silnik elektryczny i modlił 507 się, by akumulator wystarczył na drogę tam i z powrotem. Kryjówka nie mogła znajdować się daleko. Na mapie widać było wyraźnie, że basen jest niewielki, a oni na pewno stanęli dokładnie na środku, żeby zapewnić sobie maksymalną izolację. Pomalował ręce i twarz ciemną maskującą farbą i ruszył. Płynął przez cmentarzysko wraków, lewą ręką trzymając ster i wypatrując w ciemności czegoś, co nie pasowałoby do reszty. Niebo było po jego stronie. Księżyc był w nowiu, a gwiazdy dawały akurat dość światła, by widział trawę i trzciny porastające zalewowe bagna, powstałe, gdy porzucono tu kadłuby wielkich statków, co spowodowało całkowite zamulenie tej części zatoki. Od tej pory jesienią to miejsce stawało się ulubionym siedliskiem tysięcy ptaków. Wszystko było tak samo. Szum motoru przywodził mu na myśl wodny skuter. Płynął z prędkością dwóch węzłów, żeby oszczędzać akumulator, a w nawigacji kierował się położeniem gwiazd. Zarośla wyrastały ponad dwa metry nad wodę i trudno się było dziwić, że tamci nie chcieli wpływać nocą. Ktoś, kto nie zna drogi, mógł się tu łatwo zgubić. Ale Kelly ją znał. Kierował się położeniem gwiazd, z łatwością odnajdując te istotne na nocnym niebie. To kwestia swobody, pomyślał. Oni pochodzili z miasta, nie byli ludźmi morza, tak jak on, i choć wybrali tę kryjówkę, żeby w spokoju przygotowywać nielegalny towar, czuli się nieswojo w tym dzikim gąszczu pełnym nieznanych ścieżek. Zapraszam do moich włości, pomyślał Kelly. Używał teraz bardziej uszu niż oczu. Łagodna bryza poruszała wysoką trawą, wskazując najszerszy kanał wśród trzcin i tataraków; tędy właśnie musieli wpłynąć. Pięćdziesięcioletnie wraki otaczające go ze wszystkich stron wyglądały jak duchy z zamierzchłej przeszłości i rzeczywiście tym były, reliktami dawno wygranej wojny, pozostałością czasów, w których wszystko było o wiele prostsze. Niektóre osiadły w wodzie pod dziwnym kątem, niczym zabawki porzucone przez duże dziecko, jakim był niegdyś ich kraj; kraj, który teraz wyrósł na nękanego problemami dorosłego. Głos. Kelly wyłączył silnik. Dryfował przez kilka sekund i obracał głowę, usiłując zlokalizować źródło dźwięku. Miał rację, wybierając ten kanał. Tunel zakręcał w prawo tuż przed nim, a głosy również dobiegały z tej strony. Bardzo ostrożnie, powoli wypłynął za zakręt. Stały tam trzy wraki, prawdopodobnie przyciągnięte tu razem. Kapitanowie holowników chcieli pewnie popisać się sprawnością, ustawiając je w równej linii. Ten najbardziej na zachód stał lekko pod kątem i przechylał się w stronę lewej burty. Kadłub miał staroświecki kształt, a tam, gdzie na niskiej nadbudówce powinien być komin, straszył przeżarty rdząkikut. W miej' scu, gdzie kiedyś znajdował się mostek, paliło się światło. Słuchają mu- 508 zyki, pomyślał, klasycznego rocka z rodzaju tych, jakie nadają stacje radiowe dla kierowców ciężarówek starających się nie zasnąć za kółkiem w środku nocy. Kelly zaczekał kilka minut, aż oczy przyzwyczają mu się do ciemności. Zastanawiał się nad najlepszą drogą dotarcia do wraków. Podpłynie od strony dziobu, tak by zasłaniał go kadłub statku. Teraz słyszał już kilka głosów. Nagły wybuch śmiechu, może opowiadają sobie dowcipy. Znów się zatrzymał, lustrując burtę statku w poszukiwaniu dziwnych wybrzuszeń lub czegoś, co przypominałoby wejście. Nie zauważył niczego. Bardzo sprytnie wybrali to miejsce. Mało kto pomyślałby o nim jako o kryjówce, omijali je nawet tutejsi rybacy. Ale zawsze trzeba się mieć na baczności, bo żadne miejsce nie jest do końca bezpieczne... Tam stoi łódź. Dobrze. Kelly podpłynął jeszcze pół węzła, trzymając się kadłuba statku, aż stanął tuż przy ich motorówce. Przywiązał cumę do najbliższego kołka. Na przerdzewiały pokład prowadziła sznurowa drabinka. Kelly wziął głęboki wdech i zaczął się po niej wspinać. Praca była dokładnie tak męcząca i nudna, jak mówił Burt, pomyślał Phil. Mieszanie proszku z laktozą było proste, potem należało to przesiać do wielkich metalowych misek, jak mąkę na ciasto. Pamiętał, jak pomagał matce w kuchni, kiedy był dzieckiem, obserwując ją i ucząc się rzeczy, które zapomniał z chwilą, gdy odkrył baseball. Teraz wszystko nagle powróciło: szelest sita do przesiewania, sposób, w jaki dwa proszki łączyły się w misce. To było nawet przyjemne, przypominało mu czasy, kiedy nie musiał jeszcze wstawać rano do szkoły. Ale to była łatwa część pracy. Potem zaczynało się żmudne odmierzanie porcji i pakowanie ich do plastykowych torebek, które trzeba było następnie szczelnie zamknąć, poukładać, przeliczyć i zapakować. Wymienił kwaśne spojrzenia z Mikiem, który czuł dokładnie to samo. Burt, choć zapewne też niezachwycony tym zajęciem, nie dał tego po sobie poznać i był na tyle miły, by zatroszczyć się dla nich o rozrywkę. Mieli radio, a była jeszcze Xantha, na wpół otumaniona przez prochy, ale bardzo uległa, jak przekonali się Po kolei koło północy, kiedy zrobili sobie przerwę. Trochę ją wymęczyli, teraz spała spokojnie w kącie. O czwartej zaplanowali kolejną przerwę, która pozwoli wszystkim trochę się zrelaksować. Praca była nużąca i oczy same mu się kleiły. Phil martwił się białym proszkiem, który wzbijał się powietrze. Czy on też go wdycha? Czy nie odleci po takim towarze? Jeśli jeszcze raz będzie przy tym pracować, załatwi sobie jakąś maseczkę na twarz. Podobał mu się pomysł zarabiania na sprzedaży tego gówna, 509 ale nie miał najmniejszego zamiaru sam go używać. Na szczęście Tony i Henry przygotowują już porządne laboratorium. I podróż nie będzie tak cholernie męcząca. To już coś. Następna partia gotowa. Phil był odrobinę szybszy niż pozostali. Chciał to mieć już za sobą. Podszedł do lodówki po następną kilogramową torbę. Powąchałją, tak jak poprzednie. Pachniała chemią i przypominała mu pracownię biologii w szkole, zapach formaldehydu czy innego świństwa. Rozciął torbę nożem i przesypał zawartość do najbliższej miski, a następnie dosypał odmierzony proszek, mieszając wszystko starannie przy świetle gazowej lampy Colemana. - Witam. W drzwiach stał obcy facet ze spluwą w ręku, ubrany w wojskowe moro i z twarzą pomalowaną w barwy ochronne. Nie musiał martwić się o hałas. Ofiary same o to zadbały. Kelly przełożył lufy w colcie, zmieniając kaliber z powrotem na 45. Wiedział, że szeroki otwór lufy będzie argumentem, który najlepiej przemówi do obecnych w kajucie mężczyzn. Machnął lewą ręką. - Tędy. Na pokład, twarzą do ziemi, ręce na szyję, po kolei, ty pierw szy - powiedział do faceta stojącego nad miską. - Coś ty za jeden, do cholery? - zapytał czarny. - Ty pewnie jesteś Burt. Tylko nie rób żadnych głupstw. - Skąd wiesz, jak się nazywam? - spytał Burt, kiedy Phil zajął jego miejsce na pokładzie. Kelly skinął ręką na drugiego białego, pokazując mu, by położył się obok kolegi. - Wiem dużo różnych rzeczy - odparł, podchodząc do Burta. Wte dy zobaczył dziewczynę śpiącą na podłodze. - Co to za jedna? - Posłuchaj, kretynie! Czterdziestkapiątka natychmiast powędrowała do twarzy Burta. - Mówiłeś coś? - spytał Kelly od niechcenia. - Na pokład, ale już. Burt grzecznie wykonał rozkaz. Kelly widział, że dziewczyna śpi, i postanowił, że na razie będzie najlepiej, jeśli tak zostanie. Najpierw musi sprawdzić, czy tamci nie mają przy sobie broni. Rzeczywiście, przy dwóch znalazł małe pistolety. I jeden mały nóż. - Hej, coś ty za jeden? Może porozmawiamy - zaproponował Burt. - Zamierzałem to zrobić. Najpierw opowiedzcie mi o prochach - zaczął Kelly. 510 W Moskwie była dziesiąta rano, kiedy meldunek Wołoszyna po rozszyfrowaniu opuścił departament łączności. Jako członek pierwszego zarządu KGB miał on bezpośredni dostęp do wszystkich starszych rangą oficerów. Jednym z nich był amerykański naukowiec pracujący w wydziale I jako doradca przywództwa KGB i Ministerstwa Spraw Zagranicznych do spraw odprężenia. Człowiek ten, który oficjalnie nie miał żadnego stopnia służbowego w quasi wojskowej strukturze KGB, był prawdopodobnie najlepszym kontaktem, mogącym doprowadzić do podjęcia szybkich działań. Mimo to meldunek musiał przejść również przez biurko zastępcy przewodniczącego komitetu, nadzorującego poczynania wydziału kierowanego przez Wołoszyna. Jak zwykle wiadomość była krótka i na temat. Akademik był oburzony. Zmniejszenie napięcia między dwoma supermocarstwami w samym środku wojny prowadzonej przez jedno z nich wydawało się cudem, a biorąc pod uwagę, że jednocześnie Stany zmieniały stosunek do Chin, mogło to oznaczać początek nowej ery we wzajemnych stosunkach. Tak właśnie brzmiała analiza, którą wygłosił w czasie długiego spotkania w Politbiurze zaledwie dwa tygodnie wcześniej. Ujawnienie w takim momencie, że sowiecki oficer był zamieszany w podobną aferę... nie, to byłaby katastrofa. Co za kretyn w GRU wpadł na ten pomysł? Zakładając, oczywiście, że faktycznie tak było, co zamierzał sprawdzić. Zadzwonił do zastępcy przewodniczącego. - Jewgieniju Leonidowiczu, dostaliśmy pilną depeszę z Waszyng tonu. - My też, Wania. Co sugerujesz? - Jeśli ten Amerykanin mówił prawdę, nalegam na jak najszybsze działania. Gdyby opinia publiczna dowiedziała się o tym idiotyzmie, to byłaby katastrofa. Czy możecie potwierdzić, że taka operacja rzeczywi ście miała miejsce? - Da. A potem? Ministerstwo Spraw Zagranicznych? - Zgadzam się. Z wojskowymi za długo by to trwało. Czy nas posłu chają? - Nasi sojusznicy z bratniego socjalistycznego narodu? Na pewno Posłuchają kolejnej dostawy rakiet. Od tygodni o nie błagali - odparł zastępca przewodniczącego. Jakie to typowe, pomyślał akademik. Żeby ratować życie Amerykanów, wyślemy więcej rakiet, które będą ich nadal zabijać. Czyste szaleństwo. Jeżeli ktoś jeszcze potrzebował argumentów za odprężeniem, ten był najlepszy. Jak dwa wielkie mocarstwa mają prowadzić swoją politykę Jeśli angażują się, pośrednio lub bezpośrednio, w sprawy mniejszych 511 państw? W ten sposób gubi się z oczu sprawy naprawdę ważne. To niedopuszczalne. - Jewgieniju Leonidowiczu, to sprawa niecierpiącazwłoki -powtó rzył akademik. Choć zastępca przewodniczącego był teraz od niego dużo wyższy stopniem, wiele lat temu chodzili do jednej klasy, a drogi ich karier krzyżowały się wiele razy. - Całkowicie się z tobą zgadzam, Wania. Odezwę się do ciebie jesz cze dziś po południu. To chyba cud, pomyślał Zacharias, rozglądając się dookoła. Od miesięcy nie widział świata poza swoją celą i sama możliwość oddychania świeżym powietrzem, nawet tak gorącym i wilgotnym, wydawała się darem od Boga. Ale tak nie było. Policzył pozostałych - osiemnastu mężczyzn ustawionych w szeregu, wszyscy mniej więcej w jego wieku. W przyćmionym świetle zmierzchu widział ich twarze. Jedna wydawała mu się znajoma - oficer marynarki, którego poznał przed laty. Wymienili spojrzenia i uśmiechnęli się lekko. Inni robili to samo. Gdyby jeszcze strażnicy pozwolili im mówić... ale pierwsza próba skończyła się siarczystym policzkiem. Mimo to sam widok ich twarzy był dla niego pocieszeniem, świadomość, że nie jest sam, że są tu też inni ludzie tacy jak on. Niby drobiazg, ale znaczył dla niego tak wiele. Robin starał się wyprostować na tyle, na ile pozwalały mu poranione plecy, ściągając łopatki, podczas gdy niski oficer mówił coś do swoich ludzi, którzy również ustawili się w szeregu. Zbyt słabo znał wietnamski, by zrozumieć gwałtownie wyrzucane słowa. - Oto nasz wróg! - krzyczał kapitan. Wkrótce zabierze ich na połu dnie. Nieoczekiwanie zdarzyła się możliwość, by z bliska przypatrzyli się przeciwnikowi. Ci Amerykanie wcale nie są tacy silni, mówił. Krwa wią tak samo jak my i bardzo łatwo ich złamać. A przecież to ich elita, ludzie, którzy zrzucają bomby na nasz kraj i mordują niewinnych ludzi. To z nimi będziecie walczyć. Czy teraz się ich boicie? Jeśli inni Amery kanie będą na tyle głupi, żeby próbować ich ratować, poćwiczymy na nich sztukę zabijania. Po tych słowach kapitan uznał, że morale oddziału zostało dostatecznie wzmocnione, i rozesłał ludzi na posterunki. Mógłbym tak zrobić, pomyślał, ale wkrótce to i tak będzie bez znaczenia. Z dowództwa pułku dotarły do niego pogłoski, że kiedy tylko nadejdzie zgoda kierownictwa partii, obóz zostanie ostatecznie zlikwidowany, a wtedy jego ludzie rzeczywiście będą mogli wprawić się w zabijaniu, zanim ruszą szlakiem wujka Ho, gdzie będą musieli stawić czoła uzbrojonym Amerykanom. Do tego czasu jeńcy będą służyli jako trofea 512 wojenne, dzięki którym może osłabić lęk swoich ludzi przed walką i sprawić, by poczuli prawdziwy gniew. To byli ludzie, którzy bombardowali jego piękny kraj i zamienili go w pobojowisko. Wybierze dziewiętnastu rekrutów, którzy szczególnie przykładali się do ćwiczeń, i pozwoli im poczuć smak zabijania. Potrzebujątego. Kapitan zastanawiał się, ilu z nich przyprowadzi z powrotem do domu. Kelly zatrzymał się w porcie w Cambridge, żeby nabrać paliwa przed drogą powrotną na północ. Teraz miał już wszystko, czego potrzebował. W każdym razie dość dużo, poprawił się w myślach. Pełne baki i mnóstwo użytecznych informacji. Nareszcie dobrał się draniom do skóry. Stracili towar na dwa, może nawet trzy tygodnie. To powinno nimi zatrząść. Zastanawiał się, czy go nie zabrać i nie użyć jako przynęty, ale nie mógł tego zrobić. Wolał nie mieć z tym do czynienia, zwłaszcza teraz, kiedy domyślał się już, jaką drogą towar dociera do kraju. Burt wiedział tylko tyle, że szlak prowadzi gdzieś ze wschodniego wybrzeża. Kimkolwiek był Henry Tucker, mimo swojej paranoi był naprawdę inteligentny. W innych okolicznościach Kelly zapewne podziwiałby jego przemyślny plan. Ale sprawa dotyczyła azjatyckiej heroiny, a torby, w których przylatywała, śmierdziały trupem. Co wędrowało na wschód Stanów Zjednoczonych z Azji i śmierdziało trupem? Kelly znał tylko jedną odpowiedź, a fakt, że ludzie, których ciała trafiały do bazy sił powietrznych Pope, byli jego przyjaciółmi, wzmagał tylko jego gniew i determinację, by doprowadzić tę sprawę do końca. Popłynął „Springerem" na północ. Minął ceglaną wieżę latarni morskiej na Sharp's Island i kolejny raz skierował się do miasta, w którym z każdej strony czyhało na niego niebezpieczeństwo. Ostatni raz. We wschodniej części Stanów niewiele było miejsc równie sennych jak okręg Somerset. Dominowały tu rozległe, oddalone od siebie farmy, a cały region mógł się poszczycić zaledwie jedną szkołą średnią. Biegła tu też jedyna droga główna, pozwalająca przejechać szybko i bez zatrzymywania się. Cały ruch do Ocean City, najważniejszego nadmorskiego kurortu w całym stanie, omijał tę okolicę, a najbliższa autostrada międzystanowa biegła po drugiej stronie zatoki. Wskaźniki przestępczości były tu tak niskie, że prawie niewidoczne, chyba że ktoś chciał liczyć Jednocyfrowy wzrost drobnych wykroczeń. Pojedyncze morderstwo mogło nie schodzić z nagłówków lokalnych gazet przez wiele tygodni, włamania również nie stanowiły większego problemu, bo nocny intruz mósiał się liczyć z tym, że zostanie powitany lufą dwunastostrzałowca 513 i prostym pytaniem. Jedyny prawdziwy problem stanowili kierowcy, którzy byli też racją bytu policji stanowej, przemierzającej drogi w swoich żółtych samochodach o niezwykle mocnych silnikach, zdolnych dogonić lokalnych miłośników szybkości, którzy po wizycie w lokalnym sklepie monopolowym usiłowali wnieść w tę dostatnią, choć nieco nudną okolicę trochę życia. Starszy posterunkowy Ben Freeland odbywał właśnie rutynowy patrol. W każdej chwili coś może się zdarzyć, tłumaczył sobie, a wtedy przyda się znajomość terenu, każdej piędzi ziemi, zakrętu i farmy, tak by mógł dotrzeć w dowolne miejsce w najkrótszym możliwym czasie. Pochodził z Somerset i cztery lata wcześniej ukończył Akademię Policyjną w Pikesville. Zastanawiał się właśnie, kiedy dostanie awans na kaprala, kiedy zauważył pieszego na Postbox Road, niedaleko zrujnowanego domu, znanego pod szumną nazwą Dames Quarter. To było dziwne. W mieście nikt nie chodził na piechotę. Nawet dzieci bardzo wcześnie uczyły się jazdy na rowerze, a potem często siadały za kierownicą samochodu, na długo wcześniej, niż zezwala na to prawo. Było to zresztą najczęstsze wykroczenie, z jakim miał do czynienia Freeland. Zauważył poruszającą się sylwetkę już z odległości półtora kilometra, ale przyjrzał się jej uważniej dopiero, gdy zbliżył się na kilkaset metrów. To była kobieta, idąca chwiejnym krokiem i ubrana - co okazało się, gdy podjechał jeszcze bliżej -zupełnie nie po miejscowemu. To było jeszcze dziwniejsze. Do miasta nie można się było dostać inaczej niż samochodem. Szła zygzakiem, raz szybciej, raz wolniej. Oho, możemy mieć do czynienia z nietrzeźwością w miejscu publicznym, a więc bardzo poważnym jak na lokalne warunki wykroczeniem, pomyślał posterunkowy, uśmiechając się. Powinien przyjrzeć się jej uważnie. Zatrzymał forda na żwirowym poboczu, hamując łagodnie piętnaście metrów przed nią i wysiadając przepisowo, takjak go uczono. - Dzień dobry - powiedział uprzejmie. - Dokąd pani zmierza? Zatrzymała się po chwili, patrząc na niego nieprzytomnym wzrokiem. - Kim pan jest? Posterunkowy nachylił się nad nią. W oddechu nie wyczuwał alkoholu. Narkotyki nie stanowiły dotąd w okolicy większego problemu, ale być może właśnie się to zmieniło. - Jak się pani nazywa? - spytał bardziej stanowczym tonem. - Xantha, przez „x" - odparła, uśmiechając się. - Skąd pochodzisz, Xantha? - Z okolicy. - Z jakiej okolicy? 514 - ...lanty. - Jesteś teraz kawał drogi od Atlanty. - Wiem! - zaśmiała się. - On nie wiedział, że mam jeszcze trochę - Uznała to za niezły dowcip, którym warto się z kimś podzielić. - Trzy mam je w staniku. - Co takiego? - Moje tabletki. Trzymam je w staniku, a on nic o tym nie wiedział. - Możesz mi je pokazać? - spytał Freeland, zastanawiając się, czy dokona dziś prawdziwego zatrzymania. Zaśmiała się, sięgając pod bluzkę. - Odsuń się. Freeland posłuchał. Nie było sensu jej straszyć, choć cały czas trzymał prawą rękę na pasku, tuż przy kaburze ze służbową bronią. Patrzył, jak Xantha sięga ręką pod rozpiętą bluzkę i wyciąga garść czerwonych tabletek. Więc jednak. Otworzył bagażnik i wyjął zestaw do zabezpieczania dowodów, a potem niewielką kopertę. - Może włożysz je tutaj, żeby się nie zgubiły? - Dobrze! - Całkiem uczynny ten policjant, pomyślała zdziwiona. - Może panią podwieźć? - Jasne. Zmęczyłam się tym chodzeniem. - Proszę wsiadać. - Przepisy wymagały, by w takich przypadkach skuć podejrzanego, co też uczynił, gdy wsiadła do samochodu. Chyba nawet tego nie zauważyła. - Dokąd jedziemy? - Myślę, że powinnaś się położyć i odpocząć, Xantha. Poszukamy miejsca, gdzie mogłabyś to zrobić, zgoda? - Wiedział, że sprawa o po siadanie narkotyków jest już murowana. Wyjechał na drogę. - Burt i tamci dwaj też odpoczywają, ale oni już nigdy się nie obudzą. - Co to znaczy, Xantha? - Ten biały, nie wiem, jak się nazywa ani jak wygląda, on ich wszyst kich zastrzelił, bang, bang! - Kiedy Freeland zobaczył w lusterku, jak dziewczyna macha ręką, żeby to pokazać, o mało nie zjechał z drogi. Jasny gwint! - Gdzie? - Na łodzi. - Przecież to oczywiste. - Na jakiej łodzi? - Na takiej, co pływa, idioto! - To też wydawało jej się bardzo śmieszne. - Robisz mnie w konia, dziewczyno? - I wiesz, co jeszcze? Zostawił tam wszystkie prochy, ten biały. Tyl ko że on był zielony. 515 Freeland nie miał bladego pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi i zamierzał się tego dowiedzieć. Na początek postawił na dachu koguta i najszybciej, jak na to pozwalał ośmiozaworowy silnik, ruszył do siedziby policji stanowej w Westover. Powinien ich wcześniej zawiadomić przez radio, ale nic by przez to nie osiągnął. Co najwyżej kapitan pomyślałby, że on sam jest na prochach. - „Springer", rzuć okiem na lewą rufową! Kelly podniósł mikrofon. - Znamy się? - spytał, nie patrząc. - Gdzie się, do cholery, podziewałeś, Kelly? - spytał Oreza. - Podróż służbowa. A co cię to obchodzi? - Stęskniłem się. Zwolnij trochę. - To coś ważnego? Trochę się spieszę. - Hej, Kelly, powiem ci coś jak marynarz marynarzowi, zgoda? Tyl ko zwolnij. Gdyby nie to, że znał człowieka od lat... nie, musiał grać dalej, niezależnie od wszystkiego. Kelly zmniejszył obroty silnika i pozwolił się dogonić kutrowi. Oreza poprosi go o zgodę na wejście na pokład, do czego miał pełne prawo, więc sprzeciw nie miał sensu. Kelly wyłączył silniki i wkrótce stanął na wodzie. Kuter podpłynął tuż obok i Oreza, nie czekając na zaproszenie, wskoczył na pokład. - Witaj, szefie - rzucił na powitanie. - Co słychać? - Dwa razy wpadałem na twoją wyspę, żeby napić się piwa, ale od dwóch tygodni nie mogę cię zastać. - Nie mogę cię narażać na niezdolność do służby. - Czułem się trochę samotny, nie mając kogo nękać. - Nagle stało się jasne, że obaj czują się skrępowani, ale żaden nie znał powodu zakło potania drugiego. - Gdzie się, do diabła, podziewałeś? - Musiałem wyjechać za granicę. Sprawy służbowe - odparł Kelly. Było jasne, że nie powie nic więcej. - Rozumiem. Zostaniesz tu przez jakiś czas? - Takie mam plany. - W takim razie może wpadnę w przyszłym tygodniu i posłucham twoich bajek o tym, jaką jesteś szychą w marynarce. - Szychy z marynarki nie muszą kłamać. Udzielić ci korepetycji z że glugi? - Spadaj! Może masz ochotę na małą inspekcję bezpieczeństwa na pokładzie? 516 - Myślałem, że to przyjacielska wizyta - zauważył Kelly i obaj poczuli się Jeszcze bardziej zakłopotani. Oreza próbował pokryć zażenowanie uśmiechem. - W porządku, potraktuję cię ulgowo. - To nie rozładowało napię cia. - Do zobaczenia w przyszłym tygodniu, bosmanie. Podali sobie ręce, ale coś się zmieniło. Oreza pomachał do swoich, żeby podpłynęli, i wskoczył na pokład jak zawodowiec, którym przecież był. Kuter odpłynął, rozmowa była skończona. No i dobrze. Kelly zwiększył obroty silnika. Oreza patrzył, jak „Springer" rusza na północ. Zastanawiał się, co tu się, do diabła, dzieje. „Byłem za granicą", powiedział. Na pewno łódź nie opuściła wód Chesapeake, więc gdzie w takim razie była? I dlaczego gliny tak się nim interesują? Kelly miałby być zabójcą? Cóż, w końcu za coś dostał ten Krzyż Marynarki. Pracował jako nurek UDT, tyle Oreza o nim wiedział. Poza tym był po prostu dobrym kumplem, z którym można wypić piwo, i na swój sposób niezłym marynarzem. No tak, życie robi się bardziej skomplikowane, kiedy człowiek, zamiast prowadzić akcje ratunkowe, musi się bawić w całe to policyjne gówno, pomyślał, kierując łódź na południowy zachód, do Thomas Point. Musiał zadzwonić w pewne miejsce. - Więc co się stało? - Wiedzieli, że tam jesteśmy - odpowiedział Ritter, patrząc rozmów cy prosto w oczy. - Ale skąd, Bob?- spytał MacKenzie. - Tego jeszcze nie ustalono. - Przeciek? Ritter wyjął z kieszeni fotokopię dokumentu i podał Rogerowi. Oryginał był sporządzony po wietnamsku, na dole dopisano ręcznie tłumaczenie na angielski. Wśród wietnamskich słów wyróżniało się napisane po angielsku: "Zielony Bukszpan". - Znali nawet kryptonim? - To niedopatrzenie z ich strony, że się z tym zdradzili, ale tak, wszyst ko na to wskazuje. Pewnie zamierzali wykorzystać tę informację przy Przesłuchaniach schwytanych marines. Tego rodzaju rzeczy doskonale nadają się do łamania ludzi. Ale mieliśmy szczęście. - Wiem. Nikomu nic się nie stało. Ritter skinął głową. - Wcześniej wysłaliśmy tam naszego człowieka. To komandos, świetny w tym fachu. Widział, jak do obozu zbliżały się posiłki. To on odwołał 517 całą operację. A potem po prostu zszedł ze wzgórza. - Niedomówienia zawsze robiły większe wrażenie, zwłaszcza na ludziach, którzy od czasu do czasu sami wąchali proch. - To musi być niezły koleś - orzekł MacKenzie. - Lepiej - odparł cicho Ritter. - Wracając, zgarnął Rosjanina, który przesłuchiwał naszych ludzi, i komendanta obozu. Trzymamy ich obu w Winchester. Żywych - dodał z uśmiechem. - Więc stąd macie ten meldunek! Myślałem, że z nasłuchu radiowe- go. Jak mu się to udało? - Sam powiedziałeś, że gość jest niezły. - Ritter uśmiechnął się. - To była dobra wiadomość. - Nie jestem pewny, czy chcę usłyszeć złą. - Mamy powody przypuszczać, że druga strona planuje likwidację obozu i wszystkich więźniów. - Jezu... Henry jest teraz w Paryżu - powiedział MacKenzie. - Nie tędy droga. Jeśli on poruszy ten temat, nawet w czasie nieofi cjalnej sesji, oni wszystkiego się wyprą, a na dodatek mogą się tak wy straszyć, że jeszcze szybciej wszystko sprzątną. - Było rzeczą powszech nie znaną, że prawdziwa praca na tego rodzaju konferencjach miała miej sce w czasie przerw, a nie podczas oficjalnych przemówień przy stołach prezydialnych. Niestety, na nich właśnie mijała większość czasu. - Masz rację. Więc co robimy? - Pracujemy nad Rosjanami. Mamy bezpośredni kontakt, sam go zainicjowałem. - Dasz mi znać, jak coś będzie wiadomo? - Masz to jak w banku. - Dziękuję, że zgodził się pan na rozmowę - powiedział porucznik Ryan. - O co chodzi? - spytał Sam Rosen. Siedzieli w jego gabinecie, któ ry stawał się dość ciasny, gdy znajdowały się w nim cztery osoby. Oprócz Sama były tam jeszcze Sarah i Sandy. - Chodzi o pańskiego byłego pacjenta. Nazywa się John Kelly. - Ta wiadomość nie zaskoczyła doktora i Ryan to zauważył. - Muszę z nim porozmawiać. - Co panu w tym przeszkadza? - zapytał Sam. - Nie wiem, gdzie jest. Miałem nadzieję, że może państwo mi pomogą? - O co chodzi? - O serię zabójstw - odparł bez ogródek Ryan, mając nadzieję, że nimi wstrząśnie. 518 - Kogo zabito? - To pielęgniarka. - Między innymi Doris Brown, i jeszcze kilka osób. - John nic jej nie zrobił... - wyrwało się Sandy, zanim Sarah do tknęła jej ręki. - Więc znają państwo Doris Brown - zauważył detektyw, nieco przedwcześnie. - John i ja jesteśmy... przyjaciółmi - powiedziała Sandy. - Przez ostatnie kilka tygodni nie było go w kraju. Nie mógł nikogo zabić. To była jednocześnie dobra i zła wiadomość. Przesadził, wykrywając kartę Doris Brown, chociaż reakcja pielęgniarki na to oskarżenie wydawała się nieco zbyt emocjonalna. Przynajmniej jeden jego domysł znalazł potwierdzenie. - Wyjechał za granicę? Dokąd? Skąd pani wie? - Myślę, że nie powinnam była tego mówić. Właściwie to wcale tego nie wiem. - Co pani ma na myśli? - zapytał zaskoczony gliniarz. - Przykro mi, ale nie mogę tego panu powiedzieć. Co to, do cholery, miało znaczyć? Nie mógł spodziewać się odpowiedzi na to pytanie, więc kontynuował. - Ktoś o imieniu Sandy dzwonił do domu Brownów w Pittsburghu. To była pani, prawda? - Proszę pana - wtrąciła się Sarah - obawiam się, że nie rozumiem, dlaczego zadaje pan wszystkie te pytania. - Usiłuję zdobyć pewne informacje, dlatego proszę, by powtórzyła pani swojemu przyjacielowi, że musi ze mną porozmawiać. - Czy to dochodzenie w sprawie kryminalnej? - Tak. - I pan zadaje nam te wszystkie pytania - zauważyła Sarah. - Mój brat jest prawnikiem. Może powinnam go poprosić, żeby tu przyjechał? Wydaje mi się, że pan rozmawia z nami w związku z jakimiś morder stwami. Zaczynam się denerwować. Proszę mi powiedzieć: czy któreś z nas jest o coś podejrzane? - Nie, ale państwa przyjaciel tak. - Ostatnią rzeczą, jakiej Ryan po trzebował, była obecność prawnika przy tej rozmowie. - Chwileczkę - powiedział Sam. - Jeżeli pan uważa, że John mógł Popełnić przestępstwo, i chce pan, żebyśmy panu pomogli go znaleźć, to znaczy, że zakłada pan, że wiemy gdzie on jest, prawda? Czy w takim razie nie bylibyśmy jego... pomocnikami? To się chyba nazywa współ sprawca? A jesteście nimi? - miał ochotę zapytać Ryan. Zamiast tego rzekł: 519 - Czy tak powiedziałem? - Nigdy w życiu nie odpowiadałem na takie pytania, i też się denerwuję - powiedział chirurg do żony. - Zadzwoń po brata. - Słuchajcie, nie mam powodu przypuszczać, że którekolwiek z was zrobiło coś złego. Mam natomiast powody, by podejrzewać waszego przyjaciela. Chciałem tylko powiedzieć jedno: wyświadczycie mu przysługę prosząc, by do mnie zadzwonił. - Kogo on według was zabił? - Kilku handlarzy narkotyków. - Wie pan, czym się zajmuję? - zapytała ostro Sarah. - Na czym upływa mi większość życia? Wie pan? - Tak, wiem. Pracuje pani z narkomanami. - Jeśli John naprawdę to zrobił, może sama powinnam mu kupić ka rabin! - To boli, kiedy się kogoś straci, prawda? - spytał cicho Ryan, stara jąc się ją uspokoić. - Jeszcze jak. Nie jesteśmy tu po to, by nasi pacjenci umierali. - Co pani czuła, kiedy zginęła Doris Brown? Sarah nie odpowiedziała tylko dlatego, że rozum powstrzymał słowa cisnące się jej na usta. - Przyprowadził ją do was, żebyście jej pomogli, prawda? Pani i pa ni O'Toole bardzo się starałyście, żeby wyprowadzić ją na prostą. Myśli cie, że was za to potępiam? Ale zanim ją do was przywiózł, zabił dwóch ludzi. Wiem to na pewno. Prawdopodobnie tych dwóch należało do gru py, która zabiła Pamelę Madden, i to oni byli jego prawdziwym celem. Wasz przyjaciel Kelly to ostry zawodnik, ale nie jest taki mądry, za jakie go się uważa. Jeśli zgłosi się teraz sam, to będzie zupełnie coś innego, niż kiedy później go złapię. Przekażcie mu to, wyświadczycie mu w ten sposób przysługę. Zresztą to jest również w waszym interesie. Nie są dzę, żebyście do tej pory złamali prawo, ale jeśli zrobicie coś więcej niż to, o co was proszę, zapewne je złamiecie. Rzadko udzielam ludziom takich ostrzeżeń - dodał. - Wy nie jesteście przestępcami, wiem o tym. Naprawdę podziwiam to, co zrobiliście dla Doris Brown, i przykro mi, że to się tak skończyło. Ale Kelly zabija ludzi, to jest złe, jasne? Przypominam wam o tym na wypadek, gdybyście po drodze trochę się pogubili. Ja też nie lubię handlarzy narkotyków. To ja prowadzę sprawę Pameli Madden, tej dziewczyny, którą znaleźliśmy przy fontannie. Chcę, żeby ludzie, którzy ją zabili, trafili do komory gazowej. To mój zawód: pilnu ję, by sprawiedliwości stała się zadość. Ale nie w jego wydaniu, rozu miecie? 520 - Myślę, że tak - odparł Sam Rosen, przypominając sobie rękawice hirurgiczne, które dał Kelly'emu. Wtedy to wszystko wydawało mu się takie odległe... przeżywał śmierć dziewczyn, ale jednocześnie miał wrażenie, że to, co robi jego przyjaciel, jego nie dotyczy, i nawet jeśli to pochwalał, to z dystansu, jakby czytał w gazecie sprawozdanie z meczu. Teraz wszystko się zmieniło. Teraz sam też był w to zamieszany. - Niech mi pan powie, kiedy złapiecie tych ludzi, którzy zabili Pam? - Trochę już wiemy - odparł Ryan, nie zdając sobie sprawy, że mó wiąc to, właśnie zaprzepaścił szansę, która była tak blisko. Oreza siedział za biurkiem. To była część jego pracy, której szczerze nienawidził. Wyłącznie z tego powodu opierał się przed przyjęciem nominacji na bosmana; awans oznaczałby konieczność prowadzenia biura i przynależność do „kierownictwa", ale wolał pływać jako zwykły żeglarz. English był na urlopie, a jego zastępca wyszedł coś załatwić, zostawiając mu, jako najstarszemu stopniem, cały ten kram. Ale przecież to była jego praca. Znalazł na biurku wizytówkę i wybrał numer. - Wydział zabójstw. - Proszę z porucznikiem Ryanem. - Nie ma go. - A sierżant Douglas? - Jest dziś w sądzie. - W takim razie zadzwonię później. - Oreza rozłączył się. Spojrzał na zegar na ścianie. Zbliżała się czwarta po południu, a on był na stacji od północy. Otworzył szufladę i zaczął wypełniać formularze, wpisując, ile zużył dziś paliwa, pilnując, by zatoka Chesapeake była bezpieczna od wariatów stających po pijaku za sterami łodzi. Potem zamierzał pójść do domu, zjeść kolację i porządnie się wyspać. Problem polegał na tym, żeby zrozumieć to wszystko, co mówiła. Lekarz stwierdził u dziewczyny zatrucie barbituranami, co nie było żadnym odkryciem, a potem oznajmił, że trzeba po prostu zaczekać, by organizm oczyścił się z tego świństwa. Te dwie opinie kosztowały okręg Sommerset dwadzieścia dolarów. Kilkugodzinna rozmowa chwilami ją denerwowała, a chwilami śmieszyła, ale nie sprawiła, by zmieniła swoją historię. Trzech ludzi zabitych, bang, bang, bang. Teraz przestało się to JeJ wydawać takie śmieszne. Zaczęła sobie przypominać, jaki był Burt, a to nie były przyjemne wspomnienia. Gdyby dziewczyna nażarła się jeszcze trochę więcej tego świństwa, orbitowałaby już w kosmosie, pomyślał kapitan. 521 - Na jakiejś łodzi zabito trzech ludzi - powtórzył posterunkowy Fre land. - Podała ich imiona i całą resztę. - Wierzysz jej? - Wciąż opowiada to samo. - Tak. - Kapitan podniósł wzrok. - Ty lubisz łowić ryby, Ben. Jak myślisz, gdzie to mogło być? - Pewnie koło Bloodsworth Island. - Zatrzymamy ją tu przez noc za nietrzeźwość w miejscu publicz nym... Sprawę o posiadanie narkotyków mamy jak w banku. - Kapitanie, wystarczyło ją tylko poprosić. Sama mi wszystko dała - W porządku, rozpocznij postępowanie. - A potem? - Lubisz latać helikopterem? Tym razem wybrał inną przystań. Nie miał żadnych problemów ze znalezieniem miejsca, bo tego dnia wiele łodzi wypłynęło na zatokę, a ich właściciele łowili ryby lub urządzali przyjęcia na wodzie. Poza tym w przystani było dużo dodatkowych miejsc do cumowania dla gości; o tej porze roku wzdłuż wybrzeża pływało wiele łodzi, zatrzymując się w miejscach takich jak to, by zatankować paliwo i coś zjeść. Kapitan portu obserwował, jak łódź wpływa sprawnie do doku dla dużych jednostek; właściciele większych łodzi nie zawsze wykazywali się takimi umiejętnościami. Jeszcze bardziej zdziwił go młody wiek kapitana. - Jak długo planuje pan u nas zostać? - zapytał, pomagając przy linach cumowniczych. - Kilka dni, może być? - Jasne. - Czy mogę zapłacić gotówką? - Gotówkę też przyjmujemy - zapewnił kapitan. Kelly odliczył banknoty i poinformował, że dzisiejszej nocy będzie spał na pokładzie. Nie wspomniał o swoich planach na kolejny dzień. Rozdział 34 PODCHODY Przegapiliśmy coś, Em - oznajmił Douglas dziesięć po ósmej rano. - Co tym razem? - zapytał Ryan. Przeoczenie czegoś nie było niczym nowym w tym biznesie. 522 - Skąd oni wiedzieli, że była w Pittsburghu? Zadzwoniłem do sierżanta Meyera i poprosiłem, żeby sprawdził międzymiastowe wychodzące z ich domu. W zeszłym miesiącu nie było ani jednej takiej rozmowy, porucznik zgasił papierosa. - Powinieneś założyć, że nasz przyjaciel Henry wiedział, skąd pochodzi dziewczyna. Przedtem uciekły mu już dwie kurierki i pewnie zadał sobie trochę trudu, żeby dowiedzieć się co nieco o pozostałych, tak na wszelki wypadek. - Masz rację - dodał po chwili zastanowienia. - Pewnie założył, że ona nie żyje. - Kto wiedział, gdzie ona jest? - Ludzie, którzy jątam zawieźli, ale oni na pewno nikomu o tym nie powiedzieli. - Kelly? - Dowiedział się o tym dopiero wczoraj w Szpitalu Hopkinsa, nie było go w kraju. - Naprawdę? A gdzie był? - Pielęgniarka, siostra O'Toole, powiedziała mi, że wie, ale nie wol no jej o tym mówić. Tylko mnie nie pytaj, o co jej chodziło. - Przerwał. - Wracamy do Pittsburgha. - Zaczęło się od tego, że ojciec sierżanta Meyera jest pastorem. Po magał tej dziewczynie i powiedział o niej synowi. Sierżant porozumiał się ze swoim kapitanem. Kapitan zna Franka Allena, więc sierżant dzwoni do niego, żeby się dowiedzieć, kto prowadzi tę sprawę. Frank odesłał go do nas. Meyer nie rozmawiał oprócz tego z nikim. - Douglas zapalił papierosa. - Więc jak ta informacja dotarła do naszych przyjaciół? Odpowiedź była prosta, ale niezbyt przyjemna. Teraz obaj wiedzieli, że dochodzenie znalazło się w przełomowym momencie. To działo się na ich oczach, sprawy nabierały tempa. I jak to często bywa, wypadki następowały zbyt szybko, by można było dokonać potrzebnej analizy ' ogarnąć całość. - Tak jak myśleliśmy, mają u nas swojego człowieka. - Frank? - zastanawiał się głośno Douglas. -Nigdy nie miał stycz ności z żadną z tych spraw. Nie ma nawet dostępu do informacji, które mogłyby być potrzebne naszym przyjaciołom. -To była prawda. Sprawa Helen Waters została początkowo przydzielona dwóm młodym detekty wom Allena, ale szef szybko przekazał ją Ryanowii i Douglasowi. - Przypuszczam, że mógłbyś to nazwać postępem, Em. Teraz wie- my na pewno. Był przeciek. - Masz dziś dla mnie więcej takich dobrych wiadomości? 523 Policja stanowa dysponowała tylko trzema śmigłowcami Bell Jet Ra ger i wciąż uczyła się, jak ich używać. Zdobycie zgody na wykonanie lotu nie było rzeczą łatwą, ale kapitan prowadzący hangar był starszym oficerem pracującym w spokojnym okręgu, i choć ten spokój wynikał bardziej z lokalnej specyfiki niż z nadzwyczajnej skuteczności policji nigdy nie zaszkodzi kolejny plus w statystyce. Śmigłowiec został wyprowadzony na lądowisko za piętnaście dziewiąta. Kapitan Ernest JOv i posterunkowy Freeland już na niego czekali. Żaden nie latał wcześniej helikopterem i obaj byli lekko zdenerwowani, widząc, jak mała jest to maszyna. Śmigłowce zawsze z bliska wydają się mniejsze, a jeszcze ciaśniejsze, gdy wsiądzie się do środka. Ponieważ maszyna była wykorzystywana głównie do przewozów medycznych, oprócz pilota na pokładzie znajdował się również ratownik, obaj z policji, ubrani w sportowe kombinezony, które doskonale pasowały do kabur na broń i lotniczych okularów przeciwsłonecznych. Standardowy wykład dotyczący bezpieczeństwa trwał dokładnie dziewięćdziesiąt sekund i został wygłoszony tak szybko, że nie można było z niego zrozumieć ani słowa. Chwilę później śmigłowiec drgnął i poderwał się z ziemi. Pilot zdecydował, że będzie leciał spokojnie. Koniec końców, wiózł przecież kapitana, a poza tym sprzątanie wymiocin z siedzeń już mu się sprzykrzyło. - Dokąd lecimy? - zapytał przez interkom. - Bloodsworth Island - powiedział kapitan Joy. - Przyjąłem - odparł pilot zgodnie z tym, jak według niego powi nien wyrażać się prawdziwy lotnik. Opuścił nos maszyny i skręcił na południowy wschód. Lot nie trwał długo. Z wysokości świat wygląda zupełnie inaczej i pierwsza reakcja ludzi na lot śmigłowcem była zawsze taka sama. Start, przypominający trochę szarpnięcie przy starcie kolejki w wesołym miasteczku, budzi przerażenie, ale wkrótce ustępuje ono miejsca fascynacji. Świat zmieniał się na oczach obu policjantów, którzy czuli się tak, jakby nagle zrozumieli sens tego wszystkiego. Widzieli drogi i farmy wyraźnie jak na mapie. Freeland pierwszy to zauważył. Znał swój teren jak własną kieszeń, a mimo to widział teraz, że położenie wielu miejsc nie odpowiada dokładnie mapie, którą miał w głowie. Znajdował się zaledwie trzysta metrów nad ziemią. Taką odległość jego samochód pokonywał w kilka sekund, ale wystarczyła, by dać mu zupełnie nową perspektywę, którą od razu postanowił wykorzystać. - Tam ją znalazłem- powiedział do kapitana przez interkom. - To daleko od miejsca, gdzie lecimy. Myślisz, że przeszła taki Ka wał? 524 - Nie. - Ale do wody było całkiem blisko, prawda? W odległości najwyżej trzech kilometrów widzieli farmę na sprzedaż, a stamtąd od celu dzieliło ich zaledwie osiem kilometrów, czyli dwie minuty lotu. Zatoka Chesapeake była teraz szeroką, błękitną wstęgą lśniącą w porannym słońcu. Na północnym zachodzie widać było Centrum Testów Lotniczych Marynarki Patuxent River, a nad nim sylwetki przecinających powietrze samolotów. Pilot nie spuszczał z nich oka, zawsze uważał na nisko latające maszyny. A chłopcy z marynarki lubili latać blisko ziemi. - Na wprost - powiedział. Ratownik wskazał kierunek ręką, na wy padek gdyby pasażerowie nie byli pewni, co to znaczy. - Stąd wszystko wygląda zupełnie inaczej - powiedział Freeland z chłopięcym zachwytem w głosie. - Często tu wędkuję. Z dołu to wy gląda jak zwykłe szuwary. Ale teraz nie. Z wysokości trzystu metrów początkowo widzieli wyspy, pozarastane trzcinami i trawą. W miarę jak schodzili niżej, wyspy przybierały coraz bardziej regularne kształty, początkowo owalne, aż stopniowo spod szuwarów i traw wyłoniły się pordzewiałe kadłuby. - Jezu, ile ich tu jest! - zauważył pilot. Rzadko latał w tej okolicy, najczęściej w nocy, przewożąc ofiary wypadków. - Pierwsza wojna światowa - odparł kapitan. — Mój ojciec mówił, że to statki, których Niemcom nie udało się zatopić. - Czego dokładnie szukamy? - Nie wiem, zapewne łodzi. Wczoraj złapaliśmy ćpunkę - wyjaśnił kapitan. - Mówiła, że gdzieś tu jest laboratorium handlarzy narkotyków i trzy trupy. - Naprawdę? Laboratorium narkotykowe - tutaj? - Tak właśnie mówiła - potwierdził Freeland, zauważając coś jesz cze. Choć z wody szuwary wyglądały na nieprzebyte, w rzeczywistości przecinała je sieć kanałów. To musi być wspaniałe miejsce na łowienie krabów. Z pokładu łodzi wszystko wyglądało po prostu jak jedna wielka wyspa, ale teraz widział, że było inaczej. Czy to nie ciekawe? - Tam coś błyszczy - ratownik pokazał na prawo. - Pewnie szkło. - Lepiej to sprawdźmy. - Drążek powędrował na prawo i lekko w dół, a śmigłowiec obniżył pułap. - Tak, przy tamtych trzech statkach stoi łódź. - Sprawdź to - powiedział z uśmiechem ratownik. - Załatwione. -Nareszcie okazja, żeby naprawdę polatać. Pilot, nie- gdyś latający na hueyach w Pierwszej Dywizji Kawalerii Powietrznej, uwielbiał bawić się maszyną. Latać prosto i na równym pułapie potrafi każdy głupek. Najpierw zatoczył koło nad celem, sprawdzając wiatr, 525 potem nieco obniżył lot, aż zawisł na wysokości około sześćdziesięciu metrów. - Pięciometrowa - powiedział Freeman, kiedy wszyscy widzieli wyraźnie białą nylonową linę łączącą łódź z zardzewiałym wrakiem - Niżej - rozkazał kapitan. Po chwili śmigłowiec zawisł piętnaście metrów nad wrakiem. Na pokładzie widać było lodówkę na piwo i tro. chę śmieci, ale nic poza tym. Śmigłowiec zachybotał się, gdy z pokładu statku poderwało się stado ptaków. Pilot odruchowo usunął się, żeby unik nąć zderzenia. Jeden kruk wessany przez płaty wirnika wystarczyłby, by stali się częścią wystroju tego cmentarzyska. - Kimkolwiek jest właściciel tej łodzi, wyraźnie ma nas gdzieś - powiedział przez interkom. Na tylnym siedzeniu Freeland pokazał ge stem trzy strzały z pistoletu. Kapitan pokiwał głową. - Chyba masz rację, Ben. - I do kapitana: - Może pan zaznaczyć na mapie dokładną pozycję? - Jasne. - Zastanawiał się, czy nie opuścić maszyny jeszcze trochę niżej, tak by mogli zejść na pokład. Gdyby byli w kawalerii, to byłaby pestka, jednak w tej sytuacji wydawało się to zbyt niebezpieczne. Ra townik wyciągnął mapę i poczynił na niej odpowiednie notatki. - Zobaczyliście już wszystko? - Tak, możemy wracać. Dwadzieścia minut później kapitan Joy rozmawiał przez telefon. - Straż przybrzeżna, Thomas Point. - Tu kapitan Joy z policji stanowej. Potrzebujemy waszej pomocy. - Przez kilka minut wyjaśniał, o co mu chodzi. - To potrwa jakieś półtorej godziny - poinformował go oficer dy żurny English. - Doskonale. Kelly wezwał taksówkę, która podjechała pod samo wejście do portu. Pierwszym miejscem, jakie odwiedził tego dnia, była dość podejrzana firma Kolonel Klunker, w której wypożyczył volkswagena z 1959 roku, płacąc za miesiąc z góry, bez dodatkowych opłat za przebieg. - Dziękuję, panie Aielo - powiedział właściciel do uśmiechniętego Kelly'ego, posługującego się dowodem tożsamości mężczyzny, który go już nie potrzebował. Wrócił samochodem do portu i zaczął wyładowy wać z łodzi niezbędne rzeczy. Nikt nie zwracał na niego uwagi i po piętnastu minutach garbus odjechał. Kelly wykorzystał okazję, by przejechać przez swój przyszły teren ło wiecki i przeanalizować ruch na ulicach. Nigdy przedtem nie był w 526 tej części miasta. Okolica była wyludniona, co mu odpowiadało, a zamykała ją ponura przemysłowa O'Donnell Street, przy której nikt nie chciał mieszkać. Powietrze wypełniał zapach chemikaliów. Dzielnica nie tętniła życiem jak niegdyś, a wiele domów wyglądało na opustoszałe. Co ważniejsze, było tu dużo otwartych przestrzeni, a budynki często rozdzielały pokryte kurzem placyki, służące jako place manewrowe dla ciężarówek. Żadnych dzieciaków grających w palanta, żadnych domów mieszkalnych w zasięgu wzroku, a co za tym idzie - również brak patroli policyjnych. Dla przeciwnika to doskonały teren, pomyślał Kelly, przynajmniej z jednego punktu widzenia. Miejscem, którego szukał, był wolno stojący budynek z podniszczonym szyldem nad wejściem. Od tyłu gmach wieńczyła ślepa ściana. Do wnętrza prowadziły tylko trzy wejścia i choć znajdowały się na różnych ścianach, wszystkie były widoczne z jednego punktu obserwacyjnego. Za plecami miał wtedy inny pusty budynek, wysoką betonową konstrukcję z mnóstwem powybijanych okien. Po zakończeniu wstępnego rekonesansu Kelly skierował się na północ. Oreza zmierzał na południe. Był właśnie w połowie rutynowego patrolu i zastanawiał się, dlaczego, do cholery, straż przybrzeżna nie wystawi jakiegoś miniposterunku dalej na wschodnim wybrzeżu lub może nawet przy latarni Cove Point, której załoga spędzała czas na spaniu i pilnowaniu, by światło paliło się non stop. Według Orezy, zadanie nie było zbyt trudne, choć pewnie odpowiadało dzieciakowi, który zawiadywał latarnią. W końcu jego żona niedawno urodziła bliźniaki, a straż przybrzeżna słynęła z polityki prorodzinnej. Posadził jednego z młodszych marynarzy za sterem, a sam cieszył się świeżym porankiem, opierając się o sterówkę i popijając przyniesioną z domu kawę. - Radio - powiedział ktoś z załogi. Oreza wszedł do środka i podniósł mikrofon. - Cztery-jeden Alfa. - Cztery-jeden Alfa, tu English z bazy Thomas. Czekają na ciebie w doku Dame's Choice. Zobaczysz tam wozy policyjne. Kiedy możesz tam być? - Za dwadzieścia, dwadzieścia pięć minut, panie English. - Przyjąłem. Bez odbioru. - Skręcaj w lewo - powiedział Oreza, patrząc na mapę. Woda wy- glądała na dość głęboką. - Jeden-sześć-pięć. - Jeden-sześć-pięć, tak jest. 527 Xantha była już prawie przytomna, choć wciąż bardzo osłabiona i • ciemna skóra miała szarawy odcień, a dziewczyna wciąż uskarżała się na rozsadzający głowę ból, na który nie pomagały żadne proszki. Wiedziała, że jest aresztowana i że raport w jej sprawie został już wysłany. Była dość przytomna, żeby zażądać obecności prawnika. Dziwne, ale policję wcale to nie zmartwiło. - Moja klientka - powiedział adwokat - będzie współpracować - Zawarcie ugody zajęło dziesięć minut. Jeśli dziewczyna mówiła prawdę i jeśli nie miała na koncie poważniejszego przestępstwa, zarzut posiada nia narkotyków zostanie zawieszony pod warunkiem rozpoczęcia lecze nia odwykowego. To była najlepsza propozycja, jakąXantha Matthews otrzymała od wielu lat. Od razu stało się jasne, dlaczego tak było. - Oni chcieli mnie zabić! -zawołała, przypominając sobie wszyst ko dokładniej, kiedy barbiturany przestały działać, a adwokat powiedział że może mówić swobodnie. - Jacy oni? - zapytał kapitan Joy. - Oni nie żyją. Biały chłopak ich zabił, zastrzelił. I zostawił prochy, cały worek. - Opowiedz nam o tym białym człowieku - poprosił Joy, patrząc na Freelanda wzrokiem, w którym powinno być niedowierzanie, ale go nie było. - Duży gość, taki jak on - wskazała na Freelanda - ale miał zieloną twarz, jak liście. Zabrał mnie stamtąd, a potem zawiązał mi oczy i zosta wił na przystani. Powiedział, żebym złapała autobus. - Skąd wiesz, że był biały? - Nadgarstki były białe. Ręce miał zielone, ale nie tutaj -wyjaśniła, pokazując własne przeguby. - Miał zielone ubranie, jak żołnierz, i wielką czterdziestkępiątkę. Obudziłam się, kiedy zaczął strzelać, bo przedtem spałam, rozumiecie? Kazał mi się ubrać i zabrał mnie do swojej łodzi. - Co to była za łódź? - Duża, biała, wysoka, długa chyba na trzydzieści metrów. - Xantha, skąd wiesz, że tamci chcieli cię zabić? - Biały mi to powiedział, pokazał mi różne rzeczy na łodzi, na tej małej. - Jakie rzeczy? - Cholerną sieć rybacką i bryły betonu. Mówił, że oni mu powie dzieli, że już tak kiedyś robili. Prawnik zdecydował, że powinien włączyć się do rozmowy. - Panowie, moja klientka posiada informacje, które mogą dotyczyć działań poważnej grupy przestępczej. Może wymagać ochrony. Chciał 528 bym, by w zamian za JeJ pomoc władze stanowe sfinansowały jej leczenie. - Panie mecenasie - odparł spokojnie Joy - jeśli to rzeczywiście taka sprawa, na jaką wygląda, chętnie sfinansuję leczenie z własnego budżetu. Na razie proponuję, by zatrzymana pozostała w naszym areszcie. Ze względu na jej bezpieczeństwo takie rozwiązanie wydaje się najodpowiedniejsze. Freeland pomyślał, że po latach negocjowania z prawnikami kapitan zaczął sam gadać jak oni. - Dają tu beznadziejne żarcie! - zaprotestowała Xantha, przymyka jąc oczy z bólu. - Tym też się zajmiemy - zapewnił Joy. - Wydaje mi się, że ona potrzebuje pomocy lekarza - zauważył praw nik. - Jak możemy taką pomoc jej tu zapewnić? - Doktor Paige przyjdzie zaraz po lunchu. Panie mecenasie, pańska klientka nie jest teraz w stanie sama o siebie zadbać. Zarzuty wobec niej zostaną uchylone, jeśli jej opowieść się potwierdzi. W zamian za współ pracę godzimy się na wszystkie pańskie żądania. Nic więcej nie mogę zrobić. - Moja klientka zgadza się na pańskie propozycje -powiedział praw nik, nie konsultując z nią niczego. Okręg płacił też jego honorarium. Poza tym miał wrażenie, że spełnia dobry uczynek. To miła odmiana po latach wyciąganiu z opresji pijanych kierowców. - Tam jest prysznic. Chyba powinna się wykąpać. Może pan też jej kupić jakieś porządne ubrania, potem proszę tylko przynieść nam rachu nek. - Interesy z panem to czysta przyjemność, kapitanie Joy. Szef ko mendy wyszedł z Freelandem do samochodu. - Ben, naprawdę trafiłeś na poważną sprawę. Podoba mi się, jak zająłeś się tą dziewczyną, będę o tym pamiętał. A teraz pokaż mi, ile wyciąga ta bestia. - Już się robi, kapitanie. - Freeland włączył światła, zanim rozpę dził samochód do setki. Dotarli do doku dokładnie w chwili, gdy z kanału wyłoniła się łódź straży przybrzeżnej. Mężczyzna miał dystynkcje porucznika, ale mówił o sobie „kapitan", więc Oreza zasalutował mu, gdy wchodził na pokład. Obaj policjanci założyli kamizelki ratunkowe, zgodnie z przepisami straży przybrzeżnej, a potem Joy pokazał mu mapę. - Myśli pan, że damy radę się tam dostać? 529 - Tak, ale tylko szalupą. Co się stało? - Prawdopodobnie potrójne zabójstwo i narkotyki. Dziś rano pole cieliśmy tam śmigłowcem. Dokładnie w tym miejscu stoi łódź rybacka Oreza skinął głową, starając się zachować obojętny wyraz twarzy, Po czym sam stanął za sterem i ruszył z pełną prędkością. Do cmentarzyska bo tak myślał o tym miejscu, było zaledwie osiem kilometrów, ale podejście należało zaplanować jak najostrożniej. - Nie damy rady bliżej? Jest przypływ - zauważył Freeland. - W tym właśnie problem. W takich miejscach płynie się przy ni skiej wodzie, żeby w razie gdyby łódź osiadła na mieliźnie, móc odpły nąć z przypływem. - Kiedy jego załoga spuszczała szalupę na wodę, trybiki w głowie Orezy kręciły się z pełną parą. Kilka miesięcy wcze śniej, pewnej sztormowej nocy porucznik Charon z Baltimore opowia dał mu o narkotykowych interesach, które mogą mieć tu miejsce. „To poważni goście", mówił. Oreza zastanawiał się, czy te dwie sprawy się łączą. Ruszyli przez trzciny małą łódką napędzaną przez dziesięciokonny silnik. Kapitan obserwował przypływ, płynąc wijącym się w zaroślach kanałem, który prawdopodobnie prowadził do zaznaczonego na mapie celu. Wokół panowała cisza. Oreza przypomniał sobie, jak prowadził wraz z marynarką operację „Czas targów". Spędził wtedy trochę czasu z gośćmi specjalizującymi się w płytkich wodach, pływając na łodziach Swift, produkowanych przez Trumpy Yard w Annapolis. Ta trawa wyglądała bardzo podobnie, spokojnie mogliby się w niej schować uzbrojeni ludzie. Zastanawiał się, czy wkrótce czeka ich podobne spotkanie. Gliny trzymały ręce blisko broni i Oreza żałował, że nie zabrał ze sobą colta. Pomyślał też, że dobrze byłoby mieć teraz przy sobie Kelly'ego. Nie wiedział dokładnie, jaka jest historia tego faceta, ale podejrzewał, że należał on do formacji SEAL, z którąkiedyś miał okazję współpracować w delcie Mekongu. Na pewno nie dostał Krzyża Marynarki za piękne oczy, a tatuaż na jego ramieniu też nie znalazł się tam przypadkiem. - O cholera... - westchnął. - Wygląda to na czterometrowego star- crafta, albo raczej na pięciometrowego. Sięgnął po radio. - Cztery-jeden Alfa, tu Oreza. - Słyszę cię, Oreza. - Mamy łódź, dokładnie tam, gdzie mówili. Bez odbioru. - Przyjąłem. Atmosfera zrobiła się bardzo napięta. Gliniarze wymienili spoJrzenia, zastanawiając się, dlaczego nie przybyli większą grupą. 530 Oreza przybił precyzyjnie do burty starcrafta. Policjanci zeszli ostrożnie na pokład. Freeland wskazał ręką rufę. Joy skinął głową. Na pokładzie leżało sześć brył cementu i zwinięta sieć rybacka. Xantha niczego nie wymyśliła. Była tam także sznurowa drabinka łącząca pokład z wrakiem. joy wszedł pierwszy, w prawej dłoni ściskając pistolet. Zanim Freeland; Oreza tylko się przypatrywał. Po wejściu na pokład policjanci trzymali broń w gotowości do strzału i posuwając się ostrożnie, zniknęli za nadbudówką. Orezie wydawało się, że trwa to co najmniej godzinę, choć w rzeczywistości minęło zaledwie parę minut. Kilka spłoszonych ptaków poderwało się do lotu. Kiedy Joy wyłonił się z powrotem, broń miał schowaną. - Mamy tam trzy ciała i od cholery czegoś, co wygląda na heroinę. Proszę wywołać swój kuter i przekazać im, by zawiadomili posterunek, że potrzebna będzie analiza laboratoryjna. Wygląda na to, że popracuje pan trochę jako przewoźnik. - Kutry straży ochrony przyrody lepiej się do tego nadają. Czy mam zawiadomić, że będzie pan potrzebował ich pomocy? - Dobry pomysł. Może się pan trochę pokręcić po okolicy. Woda jest dość przejrzysta, a dziewczyna powiedziała nam, że już wcześniej wrzucali tu ciała ofiar. Widzi pan ten sprzęt na kutrze? Oreza spojrzał w tamtą stronę, dopiero teraz zauważając sieć i bloki cementu. Jezu! - Więc tak się to robi. W porządku, rozejrzę się. - Przekazał wiado mość przez radio i zabrał się do roboty. - Cześć, Sandy. - John! Skąd dzwonisz? - Z miasta, jestem u siebie. - Był u nas wczoraj jakiś facet z policji. Szukają cię. - Tak? - Kelly zmrużył oczy. - Powiedział, że mają do ciebie kilka pytań i że będzie dla ciebie lepieJ Jeśli zgłosisz się sam. - Jakie to miłe z jego strony - rzucił Kelly z przekąsem. - Co zamierzasz zrobić? - Lepiej, żebyś tego nie wiedziała, Sandy. - Jesteś pewien? - Tak. - Proszę cię, John, zastanów się dobrze. 531 - Wszystko dokładnie przemyślałem. Będzie dobrze. Dzięki za ' informację. - Coś się stało? - spytała pielęgniarka, gdy siostra OToole odwie siła słuchawkę. - Nie - odparła Sandy, ale jej przyjaciółka widziała, że kłamie Hmm... Kelly dopił colę. Więc potwierdziły się jego przypuszczenia co do przyjacielskiej wizyty Orezy. To komplikuje kilka spraw, i tak już skomplikowanych. Ruszył w stronę łazienki, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Aż podskoczył, ale wiedział, że musi otworzyć. Kiedy po dro dze uchylał okno, żeby trochę przewietrzyć, zauważył stojącą na ulicy postać. Wziął głęboki oddech i otworzył drzwi. - Zastanawiałem się już, gdzie się pan podziewa, panie Murphy. - To był gospodarz. Kelly odetchnął z ulgą. - Dwa tygodnie roboty na środkowym zachodzie i tydzień wakacji na Florydzie - skłamał, uśmiechając się szeroko. - Coś mało się pan opalił. Uśmiech zażenowania. - Mało wychodziłem na dwór. Gospodarz uznał, że to całkiem zabawne. - Dobre i to. Zajrzałem tylko, żeby sprawdzić, czy niczego panu nie brakuje. - Wszystko w porządeczku - zapewnił Kelly, zamykając drzwi, za nim mężczyzna zdążył zapytać o coś więcej. Musiał się zdrzemnąć. Tak się składało, że większość pracy wykonywał w nocy. To jak życie w in nym świecie, pomyślał, kładąc się do łóżka. W zoo panował tego dnia wyjątkowy upał. Szkoda, że nie umówili się przy wybiegu dla pand, pełnym zwiedzających, którzy tłoczyli się. żeby zobaczyć wspaniały dar Chińskiej Republiki Ludowej. Budynek był przestronny i klimatyzowany, ale oficerowie wywiadu nie czuli się bezpiecznie w tego rodzaju miejscach. Dlatego dziś Ritter przechadzał się wokół dużego wybiegu dla żółwi z Galapagos, a może dla żółwi morskich - diabli wiedzą, jaka jest między nimi różnica, o ile w ogóle takowa istnieje. Nie wiedział też, dlaczego potrzebna im była aż tak rozległa przestrzeń. Urządzenie wybiegu wydawało się dość kosztowne, biorąc pod uwagę, że zwierzęta te poruszały się mniej więcej z prędkością lodowca. - Witaj, Bob. 532 Używanie fałszywego imienia Charles nie było już konieczne, choć to Wołoszyn zainicjował spotkanie, dzwoniąc bezpośrednio na numer Rittera, żeby pokazać mu, jaki jest sprytny. Taki savoir-vivre dla szpiegów. W przypadku spotkań inicjowanych przez Rosjan hasłem zawsze było imię Bili. - Witaj, Siergiej. - Ritter wskazał dłonią gady na wybiegu. - Przywodzą na myśl sposób, w jaki pracują nasze rządy, czyż nie? - Na pewno nie mój departament. - Rosjanin popijał spokojnie na pój z puszki. - Ani twój. - W porządku, jakie są wieści z Moskwy? - Zapomniałeś mi o czymś powiedzieć. - O czym? - Że macie też oficera wietnamskiej armii. - A czemu miałoby cię to interesować? - spytał Ritter pogodnie, maskując irytację, że Wołoszyn o tym wie. - To komplikuje sprawy. W Moskwie na razie o niczym nie wiedzą. - Więc nic im nie mów - zaproponował Ritter. - Jak sam twier dzisz, to dodatkowa komplikacja. Zapewniam cię, że wasi sojusznicy nie mają o niczym pojęcia. - Jak to? - zdziwił się Rosjanin. - Siergiej, czy ty ujawniasz mi wasze metody? - odparł Ritter, za mykając tę część rozmowy. Kolejny etap rozgrywki z wielu względów musiał zostać rozegrany bardzo uważnie. - Panie generale, proszę posłu chać. Nie znosicie tych małych drani tak samo jak my, prawda? - To nasi socjalistyczni sojusznicy. - Tak, oczywiście, my również wspieramy przyczółki demokracji w Ameryce Łacińskiej. Czy spotkaliśmy się tu, żeby rozmawiać o filozo fii polityki? - Z wrogami człowiek przynajmniej wie, na czym stoi. O sojuszni kach nie zawsze da się to powiedzieć - przyznał Wołoszyn. To wyjaśnia ło, dlaczego jego rząd czuł się tak swobodnie z obecnym amerykańskim prezydentem. To łotr, ale przynajmniej przewidywalny. Wołoszyn mu siał też przyznać, oczywiście tylko w myślach, że z Wietnamczyków rze czywiście nie było żadnego pożytku. Prawdziwa gra toczyła się w Euro- Pie, zawsze tak było i zawsze będzie. Od stuleci tam właśnie ważyły się losy świata i nic nie mogło tego zmienić. - Powiedzmy, że to niepotwierdzony raport, wymagający jeszcze sPrawdzenia. Może pan grać na zwłokę? Proszę, generale, stawka jest zbyt wysoka. Jeśli tym ludziom coś się stanie, obiecuję, że świat dowie się o waszym oficerze. W Pentagonie wiedzą o wszystkim, Siergiej, i chcą, 533 żeby ci ludzie wrócili do domu. Gówno ich obchodzi jakieś odprężenie. - Wulgaryzmy dobitnie pokazywały, co sam Ritter o tym myśli. - A pan? Pański wydział? - Na pewno dzięki temu świat mógłby się stać o wiele bardziej prze. widywalny. Gdzie był pan w sześćdziesiątym drugim roku? - zapytał Ritter, znając dokładnie odpowiedź i zastanawiając się, co odpowie Sier- giej. - Jak pan doskonale wie, byłem w Bonn, obserwując, jak wasze siły zostały postawione w stan gotowości z powodu głupich gierek Nikity Siergiejewicza. - Którym sprzeciwiało się zarówno Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, jak i KGB, o czym obaj wiedzieli. - Nigdy nie będziemy przyjaciółmi, ale nawet wrogowie mogą się umówić, jakie będą zasady gry. Czy nie o to w tym wszystkim cho dzi? Rozsądny człowiek, pomyślał z zadowoleniem Rosjanin. Wiadomo, czego się po takim spodziewać, a tego właśnie najbardziej brakowało mu u Amerykanów. - Potrafisz być przekonujący, Bob. Zapewniasz mnie, że nasi so jusznicy nic nie wiedzą, że ich człowiek zaginął? - Absolutnie. Moja propozycja, żebyś spotkał się z waszym czło wiekiem, jest wciąż aktualna - dodał. - A nie będziecie się potem domagali rewanżu? - zapytał Woło- szyn. - Na to potrzebuję zgody z góry. Mogę spróbować, jeśli pan chce, ale to też będzie swego rodzaju komplikacja. - Ritter wyrzucił pusty kubek do kosza. - Chcę. - Wołoszyn wolał, żeby wszystko było zupełnie jasne. - Doskonale. Zadzwonię do pana. A w zamian? - W zamian rozważę pańską prośbę. - Wołoszyn odwrócił się i od szedł. Mam cię! - pomyślał Ritter, idąc w stronę samochodu. Rozgrywka była ostrożna, ale pomysłowa. W operacji „Zielony Bukszpan'' istniały trzy możliwe źródła przecieku. Odwiedził każde z nich. Jednemu powiedział, że udało im się odbić więźnia, ale zmarł od odniesionych ran. Drugiemu, że Rosjanin jest ciężko ranny i może z tego nie wyjść. Ale najlepszą przynętę Ritter zostawił dla źródła, które wydało mu się najbardziej podejrzane. Teraz już wiedział. Musiał sprawdzić cztery osoby. Roger MacKenzie, jego pomocnik i dwie sekretarki. Tak naprawdę sprawą powinno się zająć FBI, ale Ritter nie chciał dodatkowych komplikacji. 534 śledztwo w biurze prezydenta Stanów Zjednoczonych było rzeczą bardziej złożoną, niż można to sobie wyobrazić. Siedząc w samochodzie, postanowił spotkać się z przyjacielem pracującym w departamencie nauki i technologii. Ritter miał wielki szacunek dla Wołoszyna. Był inteligentny, bardzo ostrożny i metodyczny, a przed wysłaniem na rezydenturę do Waszyngtonu koordynował prace wszystkich agentów w Europie Wschodniej. Wiedział, że Rosjanin dotrzyma słowa, i aby mieć pewność, że nie wpędzi go to w żadne kłopoty, zamierzał rozegrać wszystko według reguł obowiązujących w jego macierzystej organizacji. Ritter wiele sobie po tym obiecywał. Jeśli ta akcja się powiedzie, jak wysoko może go to zaprowadzić? Otworzy się przed nim droga na szczyt, choć nie miał żadnych politycznych koneksji i był zwykłym synem policjanta z Teksasu, który, żeby zapłacić na studia w Bay lor, musiał pracować jako kelner. Siergiej potrafiłby to docenić, jako porządny marksista-leninista, pomyślał Ritter, skręcając w Connecticut Avenue. Chłopak z robotniczej rodziny, który wyszedł na ludzi. To było dla niego coś zupełnie nowego. Nie był przyzwyczajony do zdobywania informacji w ten sposób, ale mógłby się chyba przyzwy czaić. Siedział przy stoliku w rogu sali w restauracji Mama Maria's i koń czył właśnie drugie danie. Nie, dziękuję za wino, jestem samochodem. Ubrany w nowy elegancki garnitur z CIA i ostrzyżony w stylu biznesme na, z przyjemnością zauważył spojrzenia kilku samotnych kobiet i kel nerki, której wyraźnie wpadł w oko, do czego zapewne przyczyniły się również jego nienaganne maniery. Doskonałe jedzenie wyjaśniało tłok panujący na sali, a ten z kolei był powodem, dla którego Tony Piaggi i Henry Tucker lubili spotykać się właśnie tutaj. Mike Aiello bardzo li czył na ich przywiązanie do tego lokalu. Restauracja była własnością rodziny Piaggich i od trzech pokoleń zapewniała doskonałe jedzenie oraz inne, mniej legalne rozkosze lokalnej społeczności, jeszcze od czasów prohibicji. Gospodarz witał stałych gości już w progu, prowadząc ich do stolika z gościnnością typową dla Starego Świata. On też ubierał się szy kownie, co Kelly, pozornie zajęty konsumowaniem porcji kalmarów, zanotował skrupulatnie w pamięci, Podobnie jak jego twarz, sylwetkę, sPosób poruszania się i charakterystyczną gestykulację. Do sali wszedł czarny mężczyzna ubrany w dobrze skrojony garnitur. Wyglądał jak sta- ły bywalec, uśmiechał się do szatniarki i czekał, aż ta go zauważy. Po chwili Kelly również zwrócił na niego uwagę. , Piaggi podniósł wzrok i ruszył do drzwi, zatrzymując się po drodze tylko po to, by przelotnie uścisnąć komuś dłoń. Przywitał się z Murzynem, 535 a potem przeszedł razem z nim obok Kelly'ego i dalej w stronę schodów prowadzących do prywatnych sal na górze. Nie zwróciło to niczyjej uwagi. Na sali było kilka innych ciemnoskórych osób, które traktowano tu tak samo jak wszystkich. Ale oni na pewno uczciwie zarabiają na życie, pomyślał Kelly. Skupił się z powrotem na celu dzisiejszej wizyty. Więc to jest Henry Tucker. Człowiek, który zabił Pam. Nie wyglądał na potwora. Dla Kelly'ego stał się jeszcze jednym celem, więc zanotował w pamięci wszystko, co o nim teraz wiedział, razem z charakterystyką Tony'ego Piaggi. Opuścił wzrok i ze zdziwieniem zauważył, że widelec, który trzy. ma w ręku, jest zgięty wpół. - Co się stało? - zapytał Piaggi, gdy znaleźli się na górze. Jak przy. stało na dobrego gospodarza, nalał chianti do dwóch kieliszków, ale gdy tylko drzwi się zamknęły, zauważył na twarzy Henry'ego wyraz, który nie wróżył nic dobrego. - Nie wrócili. - Phil, Mike i Burt? - Tak! - burknął Henry. Jakby możliwa była inna odpowiedź. - W porządku, uspokój się. Ile mieli towaru? - Dwadzieścia kilo czystego proszku, stary. To wystarczyłoby dla mnie, ludzi z Filadelfii i jeszcze zostałoby trochę na Nowy Jork. - Masz rację, Henry. To kupa towaru. - Tony skinął głową. - Może po prostu nie skończyli jeszcze roboty? - Powinni już być z powrotem. - Posłuchaj, Phil i Mike są nowi, jeszcze nie mają wprawy. Eddie i ja też z początku niezbyt dobrze sobie w tym radziliśmy, pamiętasz, a to było tylko pięć kilo... - Wziąłem to pod uwagę - odparł Tucker, zastanawiając się, czy podjął właściwą decyzję. - Henry - zaczął Tony, starając się, by jego głos brzmiał spokojnie i rozsądnie - posłuchaj mnie. Po co się tak denerwować? Pomyśleliśmy przecież o wszystkim, pamiętasz? - Coś jest nie w porządku, stary. - Co? - Nie wiem. - Może wsiądziemy na łódź i popłyniemy tam, żeby sprawdzić? Tucker pokręcił głową. - To za długo potrwa. - Jesteśmy z nimi umówieni dopiero za trzy dni. Wyluzuj. Pewnie właśnie do nas jadą. 536 piaggi chyba rozumiał, dlaczego Tucker zaczął się nagle tak trząść. gra szła o naprawdę dużą stawkę. Dwadzieścia kilo czystego towaru To przekładało się na ogromną liczbę działek, a sprzedawanie w małych porcjach było dla klientów takim udogodnieniem, że byli gotowi płacić naprawdę dobrą cenę. To był ten wielki numer, na który Tucker pracował od lat. Samo zgromadzenie kasy potrzebnej, żeby zapłacić za taką partię towaru, zajęło mu sporo czasu. Nic dziwnego, że się denerwował. - Tony, a jeśli to wcale nie był Eddie? - Przecież sam mnie przekonywałeś, że to mógł być tylko on. - Piaggi zaczynał tracić cierpliwość. Tucker nie drążył tematu. Przecież to był tylko pretekst, by pozbyć się niewygodnego człowieka. Tony słusznie domyślał się powodów jego niepokoju, ale nie znał całej prawdy. Wszystko, co działo się wcześniej tego lata, te zabójstwa, które skończyły się równie nagle, jak zaczęły - to wszystko, jak sam siebie przekonywał, była sprawka Eddiego Morella. Udało mu się w to uwierzyć tylko dlatego, że bardzo chciał. Jednak gdzieś z tyłu głowy wciąż odzywał się cichy głos, który powtarzał mu, że to nieprawda. Był to ten sam głos, dzięki któremu zaszedł w życiu tak daleko. Teraz ten głos wrócił, a na świecie nie było już Eddiego, na którym mógłby skupić swój niepokój i gniew. Tucker był człowiekiem ulicy, który zawdzięczał sukces kombinacji intelektu, odwagi i instynktu, ale właśnie instynktowi ufał najbardziej. Teraz instynkt podpowiadał mu rzeczy, których nie rozumiał i których nie był w stanie ogarnąć. Tony miał rację. Może to wszystko tylko wina niezręczności w pracy. To jeden z powodów, dla których zakładają laboratorium w Baltimore. Teraz, bogatsi o doświadczenie i z rysującą się perspektywą stabilnego biznesu, mogli sobie na to pozwolić. Dopił więc wino i rozluźnił się, pozwalając, by aromatyczny trunek ukoił jego stargane nerwy. - Damy im czas do jutra. - Jak było? - spytał mężczyzna za sterem. Godzinę drogi na północ od Bloodsworth Island doszedł do wniosku, że czekał już dość długo, by zadać pytanie milczącemu oficerowi. - Nakarmili tym gościem cholerne kraby! - powiedział im Oreza. - Wzięli dwa metry sieci, obciążyli je betonem i po prostu go utopili. Nie zostało z niego nic oprócz kilku kości! - Technicy policyjni wciąż zasta nawiali się, jak wydobyć zwłoki. Oreza wiedział, że ten widok będzie go Prześladował przez lata: czaszka leżąca na dnie i kości, wciąż w ubraniu, Poruszające się wraz z nurtem wody... a może z powodu krabów, które wdarły się do środka. Nie przyglądał się z bliska. 537 - Niezła jatka, chłopie - zgodził się sternik. - Wiesz, kto to był? - Co ci chodzi po głowie, Oreza? - Pamiętasz, jak w maju był tu ten gość, Charon? Taki "niedzielny żeglarz"? Założę się, że to on tam leży. - Taa... Pewnie masz rację, szefie. Pozwolili mu wszystko zobaczyć. Nie mógł stchórzyć i ośmieszyć się przed gliniarzami, w końcu on też był swego rodzaju gliną. Zobaczył więc ciało leżące w wodzie zaledwie pięćdziesiąt metrów od wraku, a potem wdrapał się po drabinie i zobaczył trzy kolejne trupy, leżące twarzami w dół na podłodze czegoś, co kiedyś zapewne było mesą oficerską-wszyscy zabici strzałem w kark, a do ran zaczęły się już dobierać ptaki. Kiedy to sobie uświadomił, o mały włos nie zemdlał. Na szczęście ptaki miały dość rozumu, żeby zostawić narkotyki w spokoju. - Było tego ze dwadzieścia kilo, w każdym razie tak mówili glinia rze. Warte miliony dolarów - opowiadał Oreza. - Zawsze mówiłem, że marnuję się w tej robocie. - Jezu, ci gliniarze wyglądali, jakby nieźle się napalili. Powiedzieli, że zostaną tam całą noc. - To ty, Wally? Na taśmie było mnóstwo zgrzytów i trzasków. Technik wyjaśnił, że to wina starych linii telefonicznych. Nie mógł nic na to poradzić. Centrala pochodziła zapewne jeszcze z czasów, gdy Graham Bell montował pierwsze pudełka do transmisji dźwięku. - Tak, o co chodzi? - odparł niewyraźny głos. - O tego wietnamskiego oficera, z którym się dogadali. - Jesteś tego pewien? - Tak mi powiedział Roger. - Bingo! - pomyślał Ritter. - Gdzie go trzymają? - W Winchester, razem z Rosjaninem. - Jesteś tego pewien? - Jak cholera. Sam byłem zdziwiony. - Chciałem się tylko upewnić, zanim... sam wiesz, o czym mówię. - Jasne, stary. - Połączenie zostało przerwane. - Kto to? - zapytał Greer. - Walter Hicks. Uczył się w samych najlepszych szkołach, skończył James, potem Andover i Brown. Ojciec jest grubą rybą, inwestorem ban kowym z mocnymi koneksjami w polityce, a tu popatrz, jak skończył mały Wally. - Ritter zacisnął dłonie w pięści. - Chcesz wiedzieć, dlaczego 538 nasi ludzie wciąż siedzą w „Zielonym Nadawcy"? Właśnie dlatego, mój przyjacielu. - I co zamierzasz z tym zrobić? - Nie wiem jeszcze. - Ale to na pewno nie będzie zgodne z prawem. Taśma nie była. Nagrania dokonano bez nakazu sądowego. - Tylko wszystko dokładnie przemyśl, Bob - ostrzegł go Greer. - Ja też tam byłem, pamiętasz? - A jeśli Siergiej nie zdąży wszystkiego załatwić? Wtedy temu ma łemu skurwysynowi ujdzie na sucho doprowadzenie do śmierci dwu dziestu ludzi! - Mnie też niezbyt się to podoba. - A mnie wcale! - Zdrada stanu wciąż jest karana śmiercią, Bob. Ritter spojrzał mu prosto w oczy. - I tak powinno być. Minął kolejny długi dzień. Oreza złapał się na tym, że zazdrości młodemu oficerowi, który opiekuje się latarnią w Cove Point. On przynajmniej może być cały czas z rodziną, podczas gdy Oreza był ojcem najbystrzejszej dziewczynki w całym przedszkolu, którą rzadko kiedy widywał. Może jednak zdecydować się na tę pracę w New London, pomyślał, żeby choć przez parę lat żyć jak normalna rodzina. To by znaczyło, że musiałby się użerać, ucząc szczeniaków, którzy pewnego dnia mają zostać oficerami, ale przynajmniej nauczyłby ich żeglować jak należy. Przez większość czasu Oreza był sam ze swoimi myślami. Załoga dawno już chrapała w kojach. Powinien zrobić to samo, ale nie mógł uwolnić się od prześladujących pamięć obrazów. Facet, którego pożarły kraby, i trzech kolejnych, którzy skończyli jako karma dla ptaków, nie pozwolą mu zasnąć tak długo, jak długo nie pozbędzie się ich z pamięci... a miał dobrą wymówkę, czyż nie? Oreza przekopał biurko w poszukiwaniu wizytówki. - Halo? - Porucznik Charon? Tu sternik Oreza z posterunku Thomas Point. - Jest dość późno - zauważył Charon na wypadek, gdyby Oreza coś Przeoczył. Telefon zastał go w drodze do łóżka. - Pamięta pan, jak w maju był pan u nas, szukając tego jachtu? - Tak, dlaczego pan pyta? - Myślę, że znaleźliśmy tego faceta. - Orezie wydało się, że słyszy, Jak rozmówca wytrzeszcza oczy. - Niech pan mówi dalej. 539 Opowiedział, nie pomijając niczego. Czuł, jak stopniowo opuszcza go przerażenie, zupełnie jakby wysyłał je policjantowi przez telefon wiedział, że dokładnie to robi. - Jak się nazywa kapitan, który prowadzi tę sprawę? - Joy, proszę pana. Z okręgu Sommerset. Zna go pan? - Nie. - Aha, jeszcze coś - przypomniał sobie Oreza. - Tak? - Charon zapisywał kolejne kartki w notesie. - Zna pan porucznika Ryana? - Tak, pracuje w śródmieściu. - Prosił mnie, żebym mu sprawdził pewnego faceta, nazywa się Kelly A tak, przecież pan go widział, pamięta pan? - Jak to? - Spotkaliśmy jego łódź, kiedy szukaliśmy tamtego jachtu. To było tuż przed świtem. Mieszka na wyspie niedaleko Bloodsworth. Tak czy inaczej, ten Ryan prosił, żebym go poszukał, więc wiem, że gość jest znowu w kraju, prawdopodobnie w Baltimore. Próbowałem się do niego dodzwonić, ale ciągle go nie ma, a ja przez cały dzień miałem urwanie głowy. Może mu pan to przekazać? - Jasne - zapewnił Charon, którego mózg pracował już na najwyż szych obrotach. Rozdział 35 RYWAL PRZEJŚCIA Mark Charon znalazł się w dość niedogodnym położeniu. To, że był skorumpowanym policjantem, nie oznaczało jeszcze, że był głupi-W rzeczywistości miał bystry umysł i nawet kiedy popełniał błędy, potrafił je dostrzec. Teraz, leżąc samotnie w łóżku, odtwarzał w myślach rozmowę z człowiekiem ze straży przybrzeżnej i rozważał swoje obecne położenie. Po pierwsze, Henry na pewno nie będzie zadowolony, że laboratorium zostało spalone, a razem z nim przepadło trzech jego ludzi-Co gorsza, wyglądało na to, że stracili również ogromną ilość narkotyków, i nawet zapasy Henry'ego się skończyły. Ale najgorsze było to, że człowiek, który tego dokonał, wciąż pozostawał na wolności i działał, a oni nie mieli pojęcia, kim jest. Wiedział, kim był Kelly. Zdobył nawet dość informacji, by zauważyć ten dziwny zbieg okoliczności, że to właśnie on przypadkowo zgarnął 540 z ulicy Pam Madden w dniu, gdy wyeliminowano Angela Vorano, że przebywała ona na jego łodzi w odległości zaledwie siedmiu metrów 'od jednostki straży przybrzeżnej tej burzowej nocy, gdy odwiedził ją Charon. Teraz Em Ryan i Tom Douglas chcieli się czegoś o nim dowiedzieć i postanowili wykorzystać do tego właśnie człowieka ze straży przybrzeżnej. Dlaczego? Uzupełniające przesłuchanie zamiejscowego świadka najczęściej przeprowadzano przez telefon. Em i Tom pracowali nad zabójstwem z fontanny i pozostałymi morderstwami, których seria zaczęła się cztery tygodnie po jego wizycie nad zatoką. „Bogaty wałkoń rozbijający się jachtem", tak opisał go Henry'emu, ale teraz interesował się nim najlepszy zespół wydziału zabójstw, a poza tym facet miał jacht i mieszkał niedaleko od laboratorium, którego Henry w swej głupocie upierał się używać. Trochę za dużo zbiegów okoliczności, co niepokoiło Charona tym bardziej, że nie był już policjantem prowadzącym śledztwo w sprawie przestępstwa, lecz raczej kryminalistą, którego zbrodnie badają policyjni detektywi. Ta myśl zabolała go zaskakująco mocno. Aż do tej pory nie myślał o sobie w ten sposób. Wyobrażał sobie, że jest ponad tym wszystkim, obserwując wydarzenia, ale nie będąc ich uczestnikiem, tylko ingerując w nie od czasu do czasu. Bądź co bądź, mógł się pochwalić pasmem sukcesów, którego zwieńczeniem było ujęcie Eddiego Morella, najdoskonalsza akcja w całym jego zawodowym życiu - doskonała podwójnie, bo zastrzelił dealera narkotyków na oczach sześciu innych policjantów, a to morderstwo z premedytacją zostało określone jako nieprzekraczające granic regulaminu i nagrodzone sześcioma tygodniami płatnego urlopu. Ta gra była wciągająca, a przy tym nie odbiegała zanadto od tego, za co płacili mu obywatele tego miasta. Ludzie żyją złudzeniami i pod tym względem Charon nie był wyjątkiem. Nawet nie wmawiał sobie, że to, co robi, jest właściwe; po prostu skupiał się na strzępach informacji, którymi karmił go Henry, a następnie zdejmował z ulic każdego, kto zagrażał jego rosnącej pozycji na rynku. Mając kontrolę nad tym, którzy detektywi obejmą poszczególne dochodzenia, Charon oddał cały rynek w ręce jednego dostawcy. To pozwoliło Henry'emu na rozbudowywanie organizacj i, czym ściągnął na siebie uwagę Tony'ego Piaggi i jego partnerów ze wschodniego wybrzeża. Wkrótce, o czym uprzedził Henry'ego, będzie musiał pozwolić swoim ludziom trochę poskubać na obrzeżach jego siatki detalistów. Tucker to zrozumiał, pewnie po rozmowie z Piaggim, który był dość wyrafinowany, by pojąć subtelniejsze niuanse tej gry. A teraz ktoś wrzucił zapałkę do tej wybuchowej mieszaniny. Informacje prowadziły wyraźnie w jednym kierunku, ale nie były dość 541 dokładne. Musiał więc dowiedzieć się więcej. Charon zastanawiał się chwilę, a potem podniósł słuchawkę. Musiał zadzwonić w trzy miejsca żeby w końcu zdobyć numer, którego potrzebował. - Policja stanowa. - Muszę się skontaktować z kapitanem Joyem. Mówi porucznik Charon z policji miejskiej Baltimore. - Ma pan szczęście. Właśnie wrócił z miasta. Proszę zaczekać W głosie, który zabrzmiał w tle, słychać było zmęczenie. - Kapitan Joy. - Witam, tu porucznik Mark Charon z policji miejskiej. Wydział narkotyków. Słyszałem, że właśnie trafiliście na coś dużego. - Chyba tak. - Mógłby pan krótko nakreślić sytuację? Może będę mógł wam po móc. - Kto panu powiedział o tej sprawie? - Oreza ze straży przybrzeżnej, ten, który zawiózł was na miejsce. Pracowałem z nim przy kilku sprawach. Pamięta pan tę dużą wpadkę plantatorów marihuany na farmie w okręgu Talbot? - To był pan? Myślałem, że to sukces straży przybrzeżnej. - Musiałem na to pozwolić, żeby chronić mojego informatora. Może pan do nich zadzwonić, potwierdzą, że to prawda. Dam panu numer tele fonu, kapitan stacji nazywa się Paul English. - W porządku, Charon, przekonał mnie pan. - W maju spędziłem z Orezą całą noc, szukając człowieka, który zniknął z naszych radarów. Do tej pory nie udało się nam znaleźć ani jego, ani jego łodzi. Oreza twierdzi... - Człowiek zjedzony przez kraby - westchnął Joy. - Wrzucili go do wody, wygląda na to, że leży tam już od jakiegoś czasu. Wie pan coś o nim? - Nazywa się Angelo Vorano. Mieszkał w mieście, był drobnym dea lerem usiłującym znaleźć dojście do wielkich bossów. - Charon opisał jego wygląd. - Mniej więcej się zgadza. Ale musimy sprawdzić jego kartotekę u dentysty. Dziękuję, poruczniku. Jak mogę się panu zrewanżować? - Co może mi pan powiedzieć o tej sprawie? Charon przez kilka minut pilnie notował. - Co się dzieje z tąXanthą? - Przetrzymujemy ją jako świadka, zresztą za zgodą jej adwokata Chcemy jej pomóc. Wygląda na to, że mamy do czynienia z naprawdę paskudnymi typami. 542 - Wierzę - rzekł Charon. - W porządku, postaram się poszperać w naszych aktach. - Dzięki za pomoc. Charon odłożył słuchawkę i westchnął głęboko. - Jezu... Wielki biały mężczyzna, wielka biała łódź. Burt i dwóch innych ludzi, na pewno od Tony'ego, zabici strzałami z czterdziestkipiątki w tył głowy. Egzekucje tego rodzaju nie były jeszcze popularne wśród handlarzy narkotyków i Charon poczuł, jak po plecach przebiegł mu zimny dreszcz. Choć właściwie nie chodziło tu o wyrachowanie, tylko o skuteczność, czyż nie? Jak u handlarzy. Jak w sprawie, nad którą pracowali Em i Tom. Oni też chcieli się dowiedzieć czegoś więcej o tym Kellym, który był potężnym białym facetem, miał łódź i mieszkał w pobliżu laboratorium. To nie mógł być zbieg okoliczności. Jedyna dobra wiadomość była taka, że mógł bezpiecznie zadzwonić doTony'ego. Wiedział, którzy handlarze narkotyków majązałożone podsłuchy, i żaden z nich nie należał do organizacji Tony'ego. - Tak? - Burt i jego koledzy nie żyją- oznajmił Charon. - Co takiego? - To był głos człowieka, który został obudzony z głę bokiego snu, ale nagle w pełni oprzytomniał. - Słyszałeś. Policja stanowa w Sommerset ma ich ciała w plastyko wych workach. Angela też, a raczej to, co z niego zostało. Laboratorium przepadło, Henry. Narkotyki także, a Xantha siedzi w policyjnym aresz cie. - Czuł w tej chwili pewien rodzaj satysfakcji. Wciąż był gliniarzem na tyle, by upadek organizacji przestępczej nie budził w nim żalu. - Co się, do cholery, dzieje? - zapytał zachrypnięty głos. - Myślę, że potrafię ci to wyjaśnić. Musimy się spotkać. Kelly jeszcze raz rzucił okiem na swój punkt obserwacyjny. Specjalnie przejechał obok wynajętym garbusem, zanim skierował się do domu. Był syty po doskonałej kolacji, ale czuł narastające zmęczenie. Popołudniowa drzemka pozwoliła mu nieco zregenerować siły, więc przejażdżka służyła bardziej rozładowaniu gniewu. Jazda samochodem działała na niego uspokajająco. Wreszcie zobaczył tego człowieka. Tego, który zakończył długą agonię Pam, posługując się sznurowadłem. Tak łatwo byłoby załatwić go od razu, na miejscu. Kelly nigdy nie zabił nikogo gołymi rękami, ale wiedział, jak się to robi. W Coronado w Kalifornii wielu zdolnych ludzi poświęciło wiele czasu, by nauczyć go najbardziej wyrafinowanych sztuczek, tak by teraz, patrząc na dowolną osobę, miał 543 w głowie gotowy plan reakcji na każdy ruch przeciwnika. Teraz widział że było warto. Warto było narażać się na niebezpieczeństwo i konsekwencje swoich działań... Choć dostrzeganie zagrożeń nie znaczy, że należy się im poddawać. Życie to ryzyko, ale każdy chce żyć jak najdłużej. Tego też go nauczono. Zaczynał dostrzegać przed sobą koniec drogi i planować, co dalej. Musiał być jeszcze bardziej ostrożny. W porządku, gliny wiedzą, kim jest, ale na pewno nic na niego nie mają. Nawet gdyby dziewczyna Xantha, postanowiła z nimi współpracować, nie widziała jego twarzy,' ukrytej pod starannie nałożonym kamuflażem. Jedyne niebezpieczeństwo polegało na tym, że mogła zauważyć numery jego łodzi, kiedy odbijał od brzegu. Ale bez fizycznych dowodów nie mają szans w sądzie. Wiedzą, że nie przepada za pewnymi ludźmi - w porządku. Może nawet sprawdzili, jakie przeszedł szkolenie - nie szkodzi. Gra, w którą grał, przebiegała według określonych zasad. Oni grali w inną. Koniec końców wszystko przemawiało na jego korzyść. Wyjrzał przez okno, szacując kąt i odległość, opracowując w głowie wstępny plan i oceniając różne jego warianty. Tamci wybrali miejsce, w którym rzadko pojawiały się policyjne patrole, za to wokół było dużo otwartej przestrzeni. Mogli z daleka zauważyć każdego, kto próbowałby się do nich zbliżyć, prawdopodobnie po to, by w razie wpadki zdążyć zniszczyć wszelkie obciążające dowody. To było logiczne rozwiązanie ich problemu taktycznego, ale nie wzięli pod uwagę jednej rzeczy. Nie pomyśleli, że ktoś może działać według innych zasad. Cóż, to już nie mój problem, pomyślał Kelly, wracając do mieszkania. - Boże Wszechmogący... - Roger MacKelly zbladł i poczuł mdłości. Stali obaj na kuchennej werandzie jego domu w północno-zachod- niej części Waszyngtonu. Żona i córka pojechały do miasta na zakupy, a Ritter przyjechał z niezapowiedzianą wizytą o szóstej piętnaście rano, ubrany w garnitur i śmiertelnie poważny, wprowadzając niemiły zgrzyt w ten przyjemny chłodny poranek. - Znam jego ojca od trzydziestu lat. Ritter pił sok pomarańczowy, choć kwaśny napój drażnił jego delikatny żołądek, podobnie jak tego rodzaju stresujące sytuacje. To była zdrada stanu w najgorszym wydaniu. Hicks wiedział, że robiąc to, co robi, działa na szkodę innych obywateli, w tym jednego, którego zna z nazwiska. Ritter zdążył już wyrobić sobie zdanie na ten temat, ale Roger potrzebował trochę czasu, by wszystko przetrawić. 544 - Razem przeszliśmy przez Randolph, służyliśmy w tej samej jed nostce w lotnictwie - mówił MacKenzie. Ritter postanowił, że pozwoli mu się wygadać, nawet jeśli miałoby to zająć trochę czasu. - Razem robiliśmy interesy... - dokończył MacKenzie, wbijając wzrok w talerz z nie tkniętym śniadaniem. - Nie mogę cię winić za to, że dałeś mu pracę w swoim biurze, Ro- ger, ale ten chłopak zajmował się szpiegostwem. - Co chcesz teraz zrobić? - To przestępstwo kryminalne, Roger - zwrócił uwagę Ritter. - Zamierzałem wkrótce złożyć rezygnację. Chcą, żebym pracował w sztabie wyborczym. Miałem dostać cały północny wschód. - Już teraz? - JefFHicks będzie prowadził kampanię w Massachussets, Bob. Mam z nim bezpośrednio współpracować. - MacKenzie spojrzał na niego po nad stołem i zaczął wyrzucać z siebie krótkie, urywane zdania. - Bob, afera szpiegowska w naszym biurze... to mogłoby wszystko zaprzepa ścić. Gdyby to, co zrobiliśmy... gdyby wasza operacja wyszła na jaw... to znaczy, to że się nie powiodła i dlaczego... - Przykro mi, Bob, ale ten gnojek zdradził nasz kraj. - Mogę anulować jego uprawnienia, wyrzucić go z biura... - To za mało - powiedział Ritter lodowatym tonem. - Z jego powo du mogą zginąć ludzie. Nie dopuszczę, żeby uszło mu to płazem. - Możemy wydać ci rozkaz... - Chcesz, żebym utrudniał śledztwo, Roger? To przestępstwo. - Twoja taśma też jest nielegalna. - To śledztwo dotyczące bezpieczeństwa narodowego. Nasz kraj znajduje się w stanie wojny, nie pamiętasz? Wtedy obowiązują trochę inne zasady, a poza tym jestem pewien, że wystarczy puścić mu tę taśmę, a od razu wszystko wyśpiewa. - A ryzyko, że pogrążymy prezydenta? Teraz, w takim momencie? Czy myślisz, że to byłoby z korzyścią dla kraju? A co z naszymi stosun kami z Rosją? To bardzo trudny moment, Bob. A czy zawsze tak nie jest? - chciał dodać Ritter, ale zmilczał. - Cóż, przyszedłem do ciebie po radę - powiedział zamiast tego. I w pewnym sensie dostał ją. - Nie możemy sobie pozwolić na śledztwo, które doprowadzi do Publicznego procesu. To nie do zaakceptowania. - MacKenzie miał na dzieję, że nie musi mówić nic więcej. Ritter skinął głową i wstał. Powrotna jazda do biura w Langley nie była przyjemna. Świadomość, że ma całkowicie wolną rękę, była nawet 545 miła, ale jednocześnie oznaczała, że Ritter stanął przed koniecznością postąpienia w sposób, którego nigdy nie popierał. Na początek należało zlikwidować podsłuch. I to szybko. Choć tyle się wydarzyło, dopiero po artykule w lokalnej gazecie spra wy naprawdę nabrały tempa. Ogromne litery na pierwszej stronie krzy czały o potrójnym morderstwie związanym z narkotykami, które wstrząsnęło sennym zazwyczaj okręgiem Sommerset. Ryan rzucił się do lektury zupełnie zapominając o kolumnie sportowej, dla której zwykle rezerwował piętnaście minut przy śniadaniu. To na pewno był on, pomyślał. Kto inny zostawiłby na miejscu „dużą ilość narkotyków"? Tego dnia, ku zaskoczeniu żony, porucznik wyszedł z domu czterdzieści minut wcześniej niż zwykle. Sandy właśnie skończyła poranny obchód i wypełniała formularze, kiedy zadzwonił telefon. - Czy zastałem panią OToole? - Słucham. - Mówi James Greer. Wydaje mi się, że to pani rozmawiała kiedyś z Barbarą, moją sekretarką. - Tak, rzeczywiście. W czym mogę pomóc? - Przepraszam, że zawracam pani głowę, ale próbujemy znaleźć Jo- hna. Nie ma go w domu. - Wydaje mi się, że powinien być w mieście, ale nie wiem dokładnie gdzie. - Jeśli będzie pani z nim rozmawiała, proszę mu przekazać, żeby do mnie zadzwonił. Ma mój numer. Jeszcze raz przepraszam za fatygę - dodał uprzejmie. - Chętnie panu pomogę. O co w tym wszystkim chodzi? - zastanawiała się w duchu. Policja szukała Johna, ale gdy mu o tym powiedziała, wcale się tym nie przejął. A teraz szukał go jeszcze ktoś. Dlaczego? Kiedy nad tym rozmyślała, zobaczyła gazetę, którą w szpitalnej poczekalni czytał brat jednego z pacjentów. Mężczyzna czytał jakiś artykuł ze środka, ale Sandy widziała tylko tytuł widniejący na pierwszej stronie: MORDERSTWO W SOMMERSET. ZGINĘLI HANDLARZE NARKOTYKÓW 546 - Wszyscy go nagle szukają - zauważył Frank Allen. - Co masz na myśli? - Charon przyszedł do zachodniej dzielnicy pod pretekstem, że chce sprawdzić postępy dochodzenia w sprawie śmierciMorella. Namówił Allena, by pozwolił mu przejrzeć zeznania innych policjantów, a także trzech cywilnych świadków. Ponieważ Charon wspaniałomyślnie zrezygnował z prawa do obrony, a sama strzelanina wyglądała na czystą, Allen zgodził się pod warunkiem, że akta nie znikną z jego oczu ani na chwilę. - Na przykład to, że kiedy zadzwonili tu z Pittsburgha i powiedzieli, że ktoś sprzątnął tę Brown, Em natychmiast dzwonił i pytał o niego. A teraz ty. Jak to możliwe? - Jego nazwisko przewija się w tej sprawie. Nie wiadomo dokład nie dlaczego, ale sprawdzamy go na wszelki wypadek. A co ty o nim wiesz? - Hej, Mark, nie zapominaj, że jesteś na urlopie! - przypomniał mu Allen. - Chcesz powiedzieć, że nieprędko wrócę do pracy? Mam nagle wy łączyć mózg z kontaktu, Frank? Czy może przegapiłem ten artykuł w ga zecie, w którym pisali, że zbiry też biorą sobie parę tygodni wolnego? Tu Allen musiał przyznać mu rację. - Skoro wszyscy tak się o niego dopytują, zaczynam myśleć, że może faktycznie ma coś na sumieniu. Wydaje mi się, że coś o nim miałem... chwileczkę, wyleciało mi z głowy. Zaczekaj. - Allen wstał zza biurka i ruszył w stronę archiwum. Charon udawał, że czyta zeznania świadków, czekając, aż wróci. Po chwili na jego kolanach wylądowała cienka teczka. - Trzymaj. To były fragmenty akt personalnych Kelly'ego z czasu służby wojskowej. Niezbyt dużo informacji, pomyślał Charon, kartkując dokumenty. Zaświadczenie o umiejętności nurkowania, oceny instruktorów, fotografia i trochę innych nic niewartych materiałów. Charon podniósł wzrok. - Facet mieszka na wyspie? Tak słyszałem. - Tak, rozmawiałem z nim na ten temat. To zabawna historia. Dla tego to cię interesuje? - Jego nazwisko pojawiło się w związku z jedną ze spraw. Pewnie nic takiego, ale wolałem to sprawdzić. Wciąż dochodzą do mnie jakieś Plotki o gangu, który działa na wybrzeżu. - Właściwie powinienem przesłać tę teczkę Emowi i Tomowi. Zu- Pełnie zapomniałem, że ją mam. Jeszcze lepiej. 547 - Jadę w tamtą stronę. Jeśli chcesz, mogę im to podrzucić. - Naprawdę mógłbyś? - Jasne. Charon wetknął teczkę pod pachę i pojechał. Pierwszy przystanek zrobił przy bibliotece publicznej, gdzie za dziesięć centów od strony skopiował wszystkie dokumenty. Potem poszukał fotografa. Dzięki służbowej odznace po kilku minutach odebrał gotowe pięć powiększeń z małego zdjęcia paszportowego. Idąc do komendy, zostawił kopie dokumentów w samochodzie. Potem zatrzymał pierwszego spotkanego na korytarzu młodszego oficera i przekazał mu teczkę z poleceniem dostarczenia do wydziału zabójstw. Mógłby zachować ją dla siebie, ale doszedł do wniosku, że lepiej postępować jak prawdziwy gliniarz. - Więc co się stało? - zapytał Greer za zamkniętymi drzwiami swo jego gabinetu. - Roger mówi, że dochodzenie mogłoby mieć niekorzystne reper kusje polityczne - odparł Ritter. - To chyba nie nasz zafajdany interes. - Potem powiedział, że mamy się tym sami zająć - dokończył Rit ter. Nie powiedział tego dosłownie, ale właśnie to miał na myśli. Nie było sensu wchodzić w takie szczegóły. - To znaczy? - A jak myślisz, James? - Skąd to się tu wzięło? - zapytał Ryan, kiedy teczka wylądowała na jego biurku. - Jakiś detektyw dał mi ją i kazał panu dostarczyć - odparł młody policjant. - Nie znam go, ale powiedział, że to dotyczy pana sprawy. - W porządku. - Ryan machnął ręką, pokazując mu, że może odejść, po czym otworzył teczkę. Pierwszą rzeczą, którą w niej zobaczył, była fotografia Johna Terrence'a Kelly'ego. Kelly zaciągnął się do marynarki dwa tygodnie po osiemnastych urodzinach, odsłużył tam sześć lat, a po tem odszedł z nienaganną opinią jako starszy bosman. Na pierwszy rzut oka było widać, że teczkę gruntownie odchudzono. Można się było tego spodziewać, jako że departament był zainteresowany przede wszystkim umiejętnościami Kelly'ego jako nurka. W aktach widniała data zakoń czenia przez niego szkolenia dla nurków, a także certyfikat instruktora, który był głównym powodem, dla którego Kellym zainteresowała się policja. Średnia ocen na arkuszach wynosiła 4,0 - co było najwyższą 548 ocenąw marynarce. Dołączono do nich list polecający od trzygwiazdkowego admirała, co z pewnością było kolejnym argumentem. Admirał starannie wyliczył odznaczenia Kelly'ego, żeby dodatkowo zwiększyć wrażenie, jakie jego list miał wywrzeć na wydziale policji w Baltimore: Krzyż Marynarki, Srebrna Gwiazda, Brązowa Gwiazda z odznaką „V" oznaczającą zasługi na polu bitwy i podwójnym wieńcem sygnalizującym powtórne przyznanie tego samego odznaczenia. Purpurowe Serce z podwójnym wieńcem na znak... Jezu, ten facet rzeczywiście jest dokładnie taki, jak sobie wyobrażałem... Ryan zauważył, że teczka należała do akt sprawy Goodinga. To oznaczało, że śledztwo prowadzi Frank Allen. Znowu. Podniósł słuchawkę. - Dzięki za informacje o Kellym. Czemu je zawdzięczam? - Mark Charon wpadł dziś do mnie. Zajmuję się tą strzelaniną. Cha ron wspomniał nazwisko Kelly'ego i powiedział, że pojawia się też w ja kichś jego sprawach. Przepraszam, stary, zupełnie zapomniałem, że to u mnie jest. Zaproponował, że ci to podrzuci. Ten Kelly nie wygląda mi na gościa, który grzebałby się w narkotykach, ale sam wiesz... - Po czym przeszedł do spraw, które w tej chwili zupełnie Ryana nie interesowały. Cholera, to się zaczyna kręcić zbyt szybko. Zdecydowanie za szybko. Charon. Wciąż się na niego natykam. Dziwne. - Frank, chcę, żebyś coś sobie przypomniał. Kiedy zadzwonił do ciebie ten sierżant z Pittsburgha, komu jeszcze oprócz mnie o tym po wiedziałeś? - Co masz na myśli, Em? - zapytał Allen, lekko zirytowany suge stią zawartą w tym pytaniu. - Nie chcę wcale powiedzieć, że to ty zadzwoniłeś do gazet. - To było tego samego dnia, kiedy Charon kropnął tego handlarza narkotyków, prawda? Może coś mu wspomniałem o tej sprawie... Ale tego dnia z nikim poza nim chyba nie rozmawiałem. - Wielkie dzięki, Frank. - Ryan odszukał numer piątego posterunku policji w Baltimore. - Kapitan Joy - odezwał się zmęczony głos. Komendant posterunku położyłby się spać nawet w celi własnego aresztu, ale na szczęście sie dziba policji była przygotowana na takie nagłe sytuacje i kapitan znalazł wygodne łóżko w pokoju służbowym. Miał zamiar na nim spędzić czte ry i pół godziny. Teraz marzył już tylko o tym, żeby życie okręgu Som- merset jak najszybciej wróciło do normy. - Porucznik Ryan, wydział zabójstw komendy miejskiej. - Proszę, panowie z wielkiego miasta nie mogą się z nami rozstać - skomentował kwaśno Joy. - Co chciałby pan wiedzieć? 549 - Jak to? - A to, że wczoraj właśnie kładłem się spać, kiedy zadzwonił jeden z waszych ludzi, porucznik Cha... jakoś tak, nie zapisałem nazwiska Powiedział, że może zidentyfikować jedne ze zwłok... Na pewno mam to gdzieś zapisane. Przepraszam, ale jestem skonany. - Mimo wszystko byłbym wdzięczny, gdyby opowiedział mi pan co się tam stało. Może być wersja skrócona. Nawet skrócona wersja wiele wyjaśniła. - Więc mówi pan, że kobieta jest w areszcie? - Tak. - Kapitanie, zostawcie ją tam na razie, dopóki nie dam wam znać. Przepraszam... proszę, żeby pan jej na razie nie wypuszczał. Może być głównym świadkiem wielokrotnego zabójstwa. - Przecież o tym wiem. - Chodzi mi też o dwa zabójstwa tu u nas. Pracuję nad nimi od dzie więciu miesięcy. - Przez jakiś czas ta dziewczyna nigdzie się nie ruszy - zapewnił go Joy. - Mamy z nią sporo do pogadania, a jej adwokat zgodził się na współpracę. - Nic więcej nie wiecie o tym gościu? - Dokładnie tak, jak powiedziałem: wysoki biały mężczyzna, po malowany na zielono, przynajmniej tak mówi dziewczyna. O tym ostatnim Joy nic nie wspomniał w pierwszej relacji. - Co? - Powiedziała, że twarz i ręce miał zielone, pewnie jakiś rodzaj far by maskującej. Jest jeszcze coś - dodał Joy. - Facet jest cholernie do brym strzelcem. Ci trzej, których załatwił... Każdy dostał tylko jedną kulę, prosto w punkt. Idealnie. Ryan otworzył teczkę. Na dole listy odznaczeń Kelly'ego widniała adnotacja: strzelec wyborowy, ekspert od broni krótkiej. - Jeszcze się do pana odezwę, kapitanie. Wygląda na to, że świetnie pan sobie poradził, zwłaszcza jak na kogoś, kto nieczęsto ma do czynie nia z zabójstwami. - Bardzo chętnie wrócę do wypisywania mandatów za przekrocze nie prędkości - odparł Joy i odłożył słuchawkę. - Wcześnie dziś przyszedłeś do pracy - zauważył Douglas, który sam się spóźnił. - Czytałeś gazetę? - Nasz przyjaciel znów wrócił do gry i od razu trafił na tablicę wy ników. - Ryan podał mu zdjęcia. - Wygląda teraz starzej - zauważył sierżant. 550 Żeby zasłużyć na trzy Purpurowe Serca, trzeba swoje przeżyć Ryan uzupełnił lukę w wiedzy Douglasa. - Chcesz się przejechać do Sommerset i porozmawiać z tą dziewczyną? - Myślisz... - Tak, myślę, że w końcu znaleźliśmy naszego świadka. A przy oka zji także ich wtykę - dodał, ściszając głos. Zadzwonił tylko po to, żeby usłyszeć jej głos. Był teraz tak blisko celu, że pozwalał sobie na zastanowienie się nad tym, co będzie potem. Nie było to zbytnio profesjonalne, ale pomimo całego swojego profesjonalizmu Kelly pozostał człowiekiem. - John, gdzie jesteś? - Zaniepokojenie w jej głosie było jeszcze więk sze niż dzień wcześniej. - W wynajętym mieszkaniu. - Tylko tyle mógł jej powiedzieć. - Mam dla ciebie wiadomość. Dzwonił James Greer, chce, żebyś się z nim skontaktował. - W porządku. - Kelly skrzywił się. Powinien był to zrobić wczoraj. - Czy to o tobie pisali w gazecie? - Co masz na myśli? - Mam na myśli to - ściszyła głos. - „Trzy trupy na wschodnim wybrzeżu". - Zadzwonię do ciebie później - odparł i przerwał połączenie. Z oczywistych powodów nie zamówił dostawy gazet do domu, ale teraz musiał jak najszybciej kupić egzemplarz. Przypomniał sobie, że na rogu ulicy widział automat z prasą. Musi rzucić okiem na ten artykuł. Co ona o mnie wie? Za późno było na wyrzuty sumienia. Miał z nią ten sam problem co z Doris. Kiedy wykonywał zadanie, Xantha głęboko spała. Obudził ją dopiero odgłos wystrzałów. Zawiązał jej oczy, wysadził na brzeg, wyjaśnił, że Burt zamierzał ją zabić, i dał dość drobnych, żeby starczyło na bilet autobusowy dokądkolwiek. Nawet biorąc pod uwagę wpływ narkotyków, była cholernie wystraszona. Mimo to gliniarze już jąmieli. Jak to się stało, do diabła? Nie zastanawiaj się jak, najważniejsze, że ją mają. Niesamowite, jak szybko zmieniał się cały jego świat. W porządku, więc co teraz? - zastanawiał się, wracając do mieszkania. Na początek musi się pozbyć czterdziestkipiątki. I tak planował, że to zrobi. Choć nie zostawiał za sobą żadnych śladów, broń mogła stanowić poszlakę. Kiedy misja dobiegała końca, to oznaczało naprawdę 551 koniec. Ale teraz potrzebował pomocy, a gdzie miał jej szukać, jeśli nie u ludzi, dla których zabijał? - Proszę z admirałem Greerem. Mówi Clark. - Proszę zaczekać - usłyszał, a po chwili: - Miał pan zadzwonić wczoraj, nie pamięta pan? - Mogę być na miejscu za dwie godziny. - Czekam. - Gdzie jest Cas? - zapytał Maxwell, dość zirytowany, by nazwać admirała Podulskiego skrótem, którego używali tylko prywatnie. Bosman, który prowadził biuro admirała, rozumiał to. - Dzwoniłem do niego do domu, ale nikt nie odpowiada. - Zabawne. - W rzeczywistości nie było w tym nic śmiesznego, ale to też obaj rozumieli doskonale. - Chce pan, żeby ktoś z Bolling to sprawdził, panie admirale? - Dobry pomysł. - Maxwell skinął głową i wrócił do biura. Dziesięć minut później sierżant służb bezpieczeństwa sił powietrznych jechał samochodem ze swojej budki strażniczej w stronę wolno stojących budynków zajmowanych przez starszych oficerów służących w Pentagonie. Tabliczka przed wejściem głosiła: „Kontradmirał C.P. Podulski, USN" i była ozdobiona rysunkiem pary lotniczych skrzydeł. Sierżant miał dopiero dwadzieścia trzy lata i nieczęsto miał do czynienia z wysokimi oficerami. Dostał jednak wyraźny rozkaz, by sprawdzić, czy nie dzieje się nic niepokojącego. Na schodach leżała poranna gazeta. Przy podjeździe stały dwa samochody, jeden miał za szybą przepustkę Pentagonu. Sierżant wiedział, że admirał mieszka tylko z żoną. Zebrał się na odwagę i zapukał do drzwi, krótko, ale dość głośno. Brak reakcji. Zadzwonił dzwonkiem. Żadnego znaku życia. Co teraz? - zastanawiał się. Cała baza stanowiła własność rządową, a on miał prawo wstępu do wszystkich budynków. Poza tym dostał wyraźne rozkazy i jego porucznik na pewno to potwierdzi. Otworzył drzwi. W domu panowała cisza. Rozejrzał się po parterze, nie znajdując niczego, czego nie byłoby tu poprzedniego wieczoru. Kilka razy zawołał, lecz bez rezultatu. Wreszcie zdecydował, że pora iść na górę. Tak zrobił, trzymając prawą dłoń w pogotowiu na skórzanej kaburze... Dwadzieścia minut później admirał Maxwell był już na miejscu. - Zawał serca - orzekł lekarz wojskowy. - Prawdopodobnie we śnie. Ta diagnoza nie dotyczyła żony admirała, leżącej obok niego. Dutch Maxwell przypomniał sobie, jaką piękną była niegdyś kobietą i jak głęboko przeżyła stratę syna. Opróżnioną do połowy szklankę wody odsta- 552 wiła na serwetkę, żeby nie uszkodzić drewnianego stolika nocnego. Zakręciła nawet słoiczek z tabletkami, zanim położyła się obok męża. Dutch zajrzał do szafy. Wisiała tam biała bluza mundurowa, przygotowana na kolejny dzień służby przybranej ojczyźnie. Nad rzędem baretek widać byłojasnobłękitną wstążkę z pięcioma gwiazdami, a nad nią Złote Skrzydła. - Boże, zmiłuj się nad jego duszą-powiedział Maxwell, stojąc nad ciałami jedynych amerykańskich ofiar operacji „Zielony Bukszpan". Co mam im powiedzieć?-zastanawiał się Kelly, przejeżdżając przez bramę. Strażnik przyjrzał mu się bardzo uważnie, pomimo przepustki, może dlatego, że Agencja nie dość dobrze płaciła swoim pracownikom. Zaparkował garbusa na parkingu dla gości, który, co dziwne, był położony dogodniej niż część dla pracowników. Wszedł do holu i tam zajął się nim oficer, który zaprowadził go na górę. Czuł się nieswojo, przemierzając długie szare korytarze pełnych anonimowych postaci. Chyba dlatego, że to miejsce miało się dla niego stać rodzajem konfesjonału, a dotąd nie mógł się zdecydować, czy jest grzesznikiem, czy nie. Nigdy przedtem nie był w biurze Rittera. Znajdowało się na czwartym piętrze i było zaskakująco małe. Kelly zawsze uważał tego człowieka za ważną figurę, a choć rzeczywiście tak było, jego biuro na to nie wskazywało. - Witaj, John - powiedział admirał Greer, wciąż dochodząc do sie bie po wiadomości, którą dostał pół godziny wcześniej od Dutcha Max- wella. Wskazał gościowi fotel i zamknął drzwi. Ritter palił, co drażniło Kelly'ego. - Cieszy się pan z powrotu do domu, panie Clark? - spytał agent. Na biurku leżał egzemplarz „The Washington Post". Kelly zauważył ze zdziwieniem, że również w tym dzienniku historia zabójstw z Sommer- set trafiła na pierwszą stronę. - Tak, można tak powiedzieć. - Obaj starsi mężczyźni usłyszeli wa hanie w jego głosie. - Dlaczego mnie panowie wezwali? - Rozmawialiśmy o tym w samolocie. Pańska decyzja, by zabrać ze sobą Rosjanina, może uratować naszych żołnierzy. Potrzebujemy ludzi, którzy potrafią myśleć w stresie. Pan jest takim człowiekiem. Proponuję Panu pracę dla mojego departamentu. - W jakim charakterze? - Będzie pan robił wszystko, o co pana poprosimy - odparł Ritter. Mam już pewien plan. - Nie skończyłem nawet college'u. Ritter wyciągnął z szuflady grubą teczkę. 553 - Przysłali mi to z St. Louis - wyjaśnił. Kelly rozpoznał nadruk. To były jego akta z marynarki. - Szkoda, że nie wziął pan tego stypendium do college'u. Wyniki pana testów na inteligencję są jeszcze lepsze, niż się spodziewałem. Do języków ma pan większy talent niż ja. James i ja możemy nagiąć w pańskim przypadku wymogi formalne. - Krzyż Marynarki coś znaczy, John - dodał Greer. - To, co zrobi- łeś, pracując przy planowaniu operacji „Zielony Bukszpan" i potem w te. renie, też się liczy. Instynkt Kelly'ego walczył ze zdrowym rozsądkiem. Problem w tym że sam już nie wiedział, co przemawia za, a co przeciw. Dlatego postanowił, że musi komuś powiedzieć prawdę. - Jest pewien problem, panowie. - Jaki? - spytał Ritter. Kelly postukał palcem w gazetę. - Dobrze by było, żebyście to przeczytali. - Czytałem. I co z tego? Ktoś wyświadczył światu przysługę - po wiedział Ritter. Zauważył błysk w oku Kelly'ego i w jego głosie pojawi ła się rezerwa. - Proszę mówić dalej, panie Clark. - To ja. - O czym pan mówi? - nie rozumiał Greer. - Tych akt u nas nie ma - oznajmiła przez telefon urzędniczka z ar chiwum. - Jak to nie ma? - zaprotestował Ryan. - Mam przed sobą kilka kartek, które zostały z nich skopiowane. - Może pan chwilę zaczekać? Porozumiem się z moją przełożoną. - Zabrzmiał sygnał zawieszonego połączenia, którego Ryan nienawidził. Skrzywił się i wyjrzał przez okno. Dzwonił do wojskowego centrum archiwizacji, mieszczącego się w St. Louis. Każdy kawałek kartki dotyczący wszystkich kobiet i mężczyzn, którzy kiedykolwiek służyli w dowolnego rodzaju mundurze, trafiał właśnie tam, do pilnie strzeżonego pancernego gmachu. Dość osobliwa biblioteka, ale bardzo przydatna w pracy policjanta. Ryan nieraz korzystał z ich zasobów. W słuchawce rozległa się seria trzasków, a potem dobiegł go kobiecy głos: - Mówi Irma Roherbach. - Detektyw natychmiast zobaczył przed oczami białą otyłą kobietę siedzącą przed biurkiem zawalonym papiera' mi, które powinny były z niego zniknąć tydzień temu. - Porucznik Emmet Ryan z policji miejskiej w Baltimore. Potrzebu ję informacji na temat akt, które się u was znajdują... 554 - Nie mamy tych akt. Moja pracownica przed chwilą pokazała mi notatkę. - Jak to? Przecież wiem, że nie macie prawa wypożyczać orygina łów. - To nieprawda. Istnieją wyjątki od tej zasady, i to jest jeden z nich. Akta zostały wydane i wrócą do nas, ale nie wiem kiedy. - Kto je ma? - Nie mogę tego panu powiedzieć. - Suchy ton urzędniczki odzwier ciedlał stopień jej zaangażowania w sprawę. Akta opuściły archiwum i dopóki do niego nie wrócą, nie należą już do jej świata. - Mogę się postarać o nakaz sądowy. - To zazwyczaj działało na ludzi, bo rzadko kto lubił być obiektem zainteresowania sądu. - To prawda, może pan. Czy mogę panu jeszcze w czymś pomóc? - Widać było, że kobieta jest przyzwyczajona do takich zagrywek. W koń cu telefon był z Baltimore, a list od sędziego oddalonego o tysiąc trzysta kilometrów wydawał się rzeczą bardzo odległą i wręcz banalną. - Czy ma pan nasz adres korespondencyjny? Właściwie blefował z tym nakazem. Wciąż miał za mało, by przekonać sędziego. Tego typu sprawy załatwiał najczęściej na zasadzie przyjacielskiej przysługi, a nie z nakazem w ręku. - Dziękuję, zadzwonię do państwa później. - Życzę miłego dnia. - Za pozorną uprzejmością kryła się pogarda dla kolejnej nieważnej osoby zakłócającej dzień urzędniczki archiwum. Wyjechał z kraju. Dlaczego? Dla kogo pracuje? Co, do diabła, jest tak niezwykłego w tej sprawie? Ryan wiedział, że różnic jest wiele. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek uda mu się je wszystkie zrozumieć. - Tak właśnie ją potraktowali - dokończył Kelly. Po raz pierwszy opowiedział komukolwiek całą historię. Kiedy relacjonował treść rapor tu patologa, miał wrażenie, że to ktoś inny mówi za niego. - Ze względu na jej pozycję społeczną gliniarze nie zajęli się porządnie sprawą. Uwol niłem dwie kolejne dziewczyny. Jedną udało im się zabić. Druga... - machnął ręką w stronę gazety. - Dlaczego tak po prostu ją pan wypuścił? - A co miałem z nią zrobić, panie Ritter? Może zabić? Oni mieli dokładnie taki zamiar - odparł Kelly, wciąż nie podnosząc wzroku. - Kiedy ją wypuściłem, była już prawie trzeźwa. Nie miałem czasu, żeby zrobić coś więcej. Przeliczyłem się. - Ilu? 555 - Dwunastu - odpowiedział, wiedząc, że Ritter pyta o łączną liczbę ofiar. - Dobry Boże. — Ritter nie powiedział nic więcej, choć miał ochotę się uśmiechnąć. Ostatnio dużo się mówiło o tym, że CIA może zostać zaangażowana w walkę z narkotykami. On sprzeciwiał się tej polityce bo uważał, że nie powinno się odciągać ludzi od zajmowania się sprawa mi, które naprawdę stanowiły zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowe- go. Ale nie mógł sobie pozwolić na uśmiech. Sprawa była zbyt poważna - W artykule piszą, że było tego dwadzieścia kilo. To prawda? Kelly wzruszył ramionami. - Możliwe, nie ważyłem. Jest jeszcze coś. Wydaje mi się, że wiem skąd pochodzą te narkotyki. Torby pachną płynem do konserwacji zwłok. To azjatycka heroina. - I? - spytał Ritter. - Nie rozumie pan? Towar z Azji. Płyn do balsamowania zwłok. Towar trafia gdzieś na wschodnie wybrzeże. Czy to nie oczywiste? Wy korzystują ciała zabitych żołnierzy, żeby szmuglować do kraju to świń stwo! Zadzwonił interkom na biurku Rittera. - Powiedziałem, z nikim mnie nie łączyć - warknął agent. - Dzwoni Bili. Mówi, że to ważne. To najlepszy moment, postanowił kapitan. Więźniów wyprowadzono w ciemnościach. Latarnie nie działały i jedyne oświetlenie stanowiły latarki na baterie i kilka pochodni, sporządzonych naprędce przez jego adiutanta. Wszyscy więźniowie mieli związane nogi, a ręce i łokcie skrępowane za plecami. Szli lekko zgięci do przodu. Nie chodziło tylko o to, żeby ich kontrolować. Ważne było również upokorzenie. Za każdym z Amerykanów kroczył jeden z rekrutów. Jego ludzie mieli do tego prawo, myślał kapitan. Mieli za sobą ciężkie szkolenie i już wkrótce czekał ich długi marsz na południe, gdzie będą walczyć o wyzwolenie i ponowne zjednoczenie ojczyzny. Amerykanie byli zdezorientowani i wyraźnie przestraszeni tak nagłą zmianą zwykłego porządku dnia. Przez ostatni tydzień żyło im się tu jak w raju. Może to jednak był błąd - że zebrał od razu na placu całą grupę. Dzięki temu mogli poczuć się pokrzepieni wzajemną obecnością. Jednak lekcja, jakiej zamierzał udzielić swoim żołnierzom, była tego warta. Wkrótce będą zabijać więcej Amerykanów, niż zgromadziło się dziś na placu, co do tego kapitan nie miał żadnych wątpliwości. W końcu od czegoś trzeba zacząć. Wydałrozkaz. 556 Dwudziestu wybranych żołnierzy jak jeden mąż podniosło broń i uderzyło „swoich" Amerykanów w podbrzusze. Tylko jednemu z nich udało się ustać na nogach, ale po drugim ciosie też padł na ziemię. Zacharias był zaskoczony. To był pierwszy fizyczny atak od miesięcy, od czasu gdy interwencja Koli przerwała tortury. Uderzenie stalowej kolby AK-47 pozbawiło go władzy w nogach i upadł na ziemię, tuż obok innego więźnia, który usiłował wstać. Wtedy zaczęły się kopniaki. Z rękami boleśnie wykręconymi na plecy nie mógł nawet próbować osłonić twarzy. Widział twarz wroga. Chłopiec wyglądał najwyżej na siedemnaście lat. Miał delikatne, niemal dziewczęce rysy, a wyraz jego twarzy przypominał lalkę, te same puste oczy pozbawione życia. Nie było w nim gniewu, nie szczerzył nawet zębów, po prostu kopał go tak, jak dziecko kopie piłkę, po prostu dlatego, że tak się robi. Nie potrafił go nienawidzić, ale gardził nim za jego okrucieństwo i nawet wtedy, gdy kolejny kopniak złamał mu nos, nie przestawał patrzeć. Robin Zacharias znał otchłań rozpaczy, zmierzył się z faktem, że załamał się w obozie i zdradził wrogowi wszystko, co wiedział. Ale miał też czas, by wszystko zrozumieć. Nie był tchórzem, tak samo jak nie był bohaterem. Był tylko człowiekiem. Zniesie ból jako fizyczną karę za błędy, które popełnił, i nadal będzie prosił Boga, by dał mu siłę. Pułkownik Zacharias nie odrywał oczu od dzieciaka, który go torturował. Przetrwam to, przetrwałem już gorsze rzeczy i nawet jeśli zginę, i tak jestem lepszym człowiekiem, niż ty będziesz kiedykolwiek - mówiło jego spojrzenie utkwione w oprawcy. Zniosłem torturę samotności, o wiele gorszą niż to, co mi teraz robisz, dzieciaku. Nie modlił się już o wybawienie. Czuł się wewnętrznie wolny i wiedział, że kiedy nadejdzie śmierć, stawi jej czoło tak samo, jak stawił czoło własnej słabości i upadkowi. Oficer wykrzyczał kolejną komendę i żołnierze się cofnęli. Robin dostał jeszcze ostatniego, pożegnalnego kopniaka. Krwawił, jedno oko spuchło mu tak, że niemal nic nie widział, pierś miał posiniaczoną i kaszlał ciężko, ale żył, wciąż był Amerykaninem i wiedział, że zniósł jeszcze jedną próbę. Spojrzał na kapitana dowodzącego akcją. Na jego twarzy malowała się wściekłość, której nie widać było na twarzach stojących wokół żołnierzy. Robin zastanawiał się dlaczego. - Postawić ich na nogi! - wrzeszczał kapitan. Okazało się, że dwóch Amerykanów straciło przytomność i trzeba było po dwóch mężczyzn, żeby ich podnieść. Niestety, to było najlepsze, co mógł zaproponować swoim ludziom. Rozkaz, który trzymał w kieszeni, zabraniał mu zabicia jeńców. A w jego armii nie tolerowano łamania rozkazów. Robin patrzył teraz z bliska w oczy chłopca, który przed chwilą go bił. Stali nie dalej niż dwadzieścia centymetrów od siebie. Nie widział 557 w nich żadnej emocji, ale patrzył dalej, a wzrok chłopaka też pozostawał beznamiętny. To była mała prywatna próba sił. Nie padło ani jedno słowo, choć obaj oddychali ciężko - jeden z wysiłku, drugi z bólu. Chcesz się jeszcze kiedyś zmierzyć? Jeden na jednego, jak mężczyźni. Myślisz, że wtedy sobie poradzisz, synku? Czy wstydzisz się tego, Co zrobiłeś? Było warto? Czy teraz czujesz się bardziej mężczyzną? Nie wydaje mi się, i chociaż starasz się to ukrywać najlepiej, jak potrafisz obaj dobrze wiemy, kto zwyciężył w tej rundzie. Żołnierz przeszedł na bok, a wyraz jego oczu nie zdradzał emocji ale uścisk na ramieniu był wyjątkowo mocny, jakby chłopiec obawiał się, że więzień może mu się wyrwać spod kontroli. Robin przyjął to jako potwierdzenie swojego zwycięstwa. Dzieciak wciąż się go bał, mimo wszystko. Amerykanin był jednym z tych, którzy przemierzali niebo, znienawidzeni i budzący grozę. Okrucieństwo jest bronią tchórzy, a ci, którzy się go dopuszczają, wiedzą to równie dobrze jak ci, którzy muszą je znosić. Zacharias omal się nie potknął. Związane ręce utrudniały patrzenie w górę i dlatego zauważył ciężarówkę dopiero wtedy, gdy prawie na nią wpadł. Był to zniszczony radziecki pojazd ze skrzynią owiniętą zamiast plandeki drutem kolczastym, nie tylko po to, by zapobiec ucieczkom, ale również by „towar" był dobrze widoczny. Gdzieś ich zabierają. Robin nie miał pojęcia, dokąd jadą, i nie chciał nawet zgadywać. Nic nie może być gorsze od tego miejsca... Ciężarówka ruszyła po wyboistej drodze. Obóz zniknął w ciemnościach, a razem z nim najcięższa próba, jaką Robin przeszedł w życiu. Pochylił głowę i zmówił modlitwę dziękczynną, a potem, po raz pierwszy od wielu miesięcy, modlił się również o wybawienie, czymkolwiek by miało być. - To pańska zasługa, panie Clark - powiedział Ritter po długiej chwili. - Niezupełnie tak to zaplanowałem. - To prawda, ale zamiast zabić tego rosyjskiego oficera, zabrał go pan ze sobą. - Ritter spojrzał na admirała Greera. Kelly nie zauważył, że skinienie głowy właśnie zmieniło całe jego życie. - Szkoda, że Cas o tym nie wiedział. - Co wiedzą? - Mają Xanthę, trzymają ją w więzieniu okręgowym w Sommerset Ile ona wie? - zapytał Charon. Oprócz niego w spotkaniu uczestniczył Tony Piaggi. Widzieli się po raz pierwszy, na miejsce spotkania wybrali gotowe do uruchomienia nowe laboratorium położone we wschodnim 558 Baltimore. Charon uważał, że jedna wizyta nie stwarza dla niego zagrożenia. - No to mamy kłopot - zauważył Piaggi. Stwierdzenie wydawało się dość oczywiste, dopóki nie zaczął mówić dalej. - Ale poradzimy sobie. Pierwsza zasada w tym biznesie: terminowe dostawy. - Straciliśmy dwadzieścia kilo, stary! - nie wytrzymał Tucker. Te raz wiedział, co znaczy strach. Czuł, że właśnie dzieje się coś, czego powinien się naprawdę bać. - Masz coś jeszcze? - Tak, dziesięć kilo u siebie. - Trzymasz towar w domu? - Piaggi nie mógł w to uwierzyć. - Henry, zwariowałeś? - Ta suka nie wie, gdzie mieszkam. - Ale wie, jak się nazywasz. A mając nazwisko, można naprawdę wiele zrobić - pouczył go Charon. - Jak myślisz, dlaczego trzymam mo ich ludzi z dala od twoich? - Musimy przebudować całą organizację - oświadczył spokojnie Piag gi. - To się da zrobić. Musimy się przenieść, ale to nic trudnego. Henry, twój towar też przerzucimy w inne miejsce. Przyniesiesz go nam, a my znajdzie my mu nowy domek. Przeniesienie twojej siatki to żaden problem. - Ale stracę lokalnych... - Pieprz to, Henry! Przejmuję dystrybucję na całym wschodnim wy brzeżu. Kiedy ty wreszcie zaczniesz myśleć, na rany Chrystusa! Stracisz może dwadzieścia pięć procent tego, co spodziewałeś się zarobić. Nad robimy to w dwa tygodnie. Myśl trochę szerzej, Henry. - Chodzi o to, żeby zatrzeć ślady - wyjaśnił Charon, zainteresowa ny wizją przyszłości, jaką nakreślił Piaggi. - Xanthato tylko jeden czło wiek, do tego narkomanka. Kiedy jązabrali, była naćpana jak diabli. Jest za słabym świadkiem, żeby ją wykorzystać, chyba że mają coś jeszcze. Jeśli wyniesiesz się z okolicy, sprawa rozejdzie się po kościach. - Trzeba się pozbyć reszty dziewczyn. Natychmiast - rzekł Piaggi tonem rozkazu. - Po tym, jak straciłem Burta, nie ma kto się tym zająć. Mogę ścią gnąć nowych ludzi... - Zapomnij o tym, Henry! Chcesz teraz wciągać w to nowych lu- dzi? Lepiej zadzwonię do Filadelfii. Mamy tam tych dwóch w rezerwie, Pamiętasz? - Skinienie głowy znaczyło, że sprawa została załatwiona. - Teraz kolejna rzecz: lepiej, żeby moi przyjaciele nie mieli powodów do niezadowolenia. Potrzebujemy dwudziestu kilo towaru gotowego do sprzedaży, i to jak najszybciej. 559 - Mam tylko dziesięć - powtórzył Tucker. - Wiem, gdzie jest tego więcej, i ty też to wiesz. Czy nie tak, porucz niku Charon? Pytanie Tony'ego tak zaskoczyło policjanta, że zapomniał powiedzieć o jeszcze jednej rzeczy, która go niepokoiła. Rozdział 36 NIEBEZPIECZNA SUBSTANCJA Nadszedł czas na zastanowienie się nad sobą. Nigdy przedtem nie robił nic podobnego na czyjekolwiek zlecenie, nie licząc Wietnamu ale to była zupełnie inna sytuacja. Zadanie wymagało podróży do Baltimore, która w tym momencie była dla niego skrajnie ryzykowna. Miał co prawda nowe dokumenty, ale gdyby ktokolwiek zadał sobie trud, by je sprawdzić, łatwo by się przekonał, że należą do człowieka, który od dawna nie żyje. Niemal z czułością wspominał czasy, kiedy miasto było podzielone na dwie strefy -jedną stosunkowo niewielką i niebezpieczną, i drugą, rozległą i niewiążącą się z zagrożeniem. Teraz wszystko się zmieniło. Nigdzie nie było bezpiecznie. Policja miała jego nazwisko, może również zdjęcie, a to znaczyło, że każdy policyjny wóz - a teraz wydawało mu się, że widzi je na każdym kroku - może oznaczać zatrzymanie. Co gorsza, nie będzie się mógł przed nimi bronić. Nie mógł sobie pozwolić na zabicie policjanta. A teraz jeszcze to... wszystko stało się nagle bardzo skomplikowane. Zaledwie dwadzieścia cztery godziny wcześniej myślał, że już dostrzega swój cel, a teraz wydawał się on bardziej odległy niż kiedykolwiek. Może byłoby lepiej, gdyby nigdy tego nie zaczynał, tylko po prostu pogodził się ze śmiercią Pam i żył dalej, czekając cierpliwie, aż policja wytropi i złapie sprawców. Ale nie, oni nigdy by ich nie złapali, nie poświęciliby dość czasu i energii śmierci zwykłej dziwki. Dłoń Kelly'ego zacisnęła się na kierownicy. Jej śmierć pozostałaby niepomszczona. Czy mógłbym do końca żyć z tą świadomością? Jadąc na południe drogą łączącą Baltimore z Waszyngtonem, przypomniał sobie lekcje angielskiego w liceum. Arystotelesowskie zasady tragedii. Bohater musi posiadać dramatyczną rysę, jakąś cechę, która przesądza o jego przeznaczeniu. Jaka była rysa Kelly'ego? Za bardzo troszczył się o ludzi, zbyt mocno ich kochał i przejmował się zdarzeniami i ludźmi, których spotykał na swojej drodze. Nie potrafił odwró- 560 cić wzroku. Choć często obojętność mogłaby mu uratować życie, jednocześnie by je zatruła. Dlatego ryzykował. Bosię nie łudził i widział świat taki jaki jest. Miał nadzieję, że Ritter to rozumiał, że wiedział, dlaczego zgodził się zrobić to, o co go poproszono. Po prostu nie potrafił się wycofać. Nie ze sprawy Pam. Nie potrafił zawieść ludzi uwięzionych w obozie „Zielony Bukszpan". Potrząsnął głową. Mimo wszystko wolałby, żeby poprosili o to kogoś innego. Szosa zmieniła się teraz w ulicę Baltimore, New York Avenue. Słońce dawno już schowało się za horyzontem. W powietrzu czuć było nadchodzącą jesień, jakże inną od wilgotnego, gorącego atlantyckiego lata. Wkrótce zacznie się nowy sezon piłkarski, a liga baseballowa zakończy rozgrywki. Tak mijają kolejne lata. Peter miał rację, pomyślał Hicks. Nie mógł się teraz wycofać. Jego ojciec wchodził coraz głębiej w system, rozpoczynając karierę politycznąjako najważniejsze z politycznych zwierząt: skarbnik i koordynator kampanii wyborczej. Prezydent zostanie wybrany na kolejną kadencję, a Hicks będzie budował własne polityczne zaplecze. Wtedy będzie mógł naprawdę wpływać na bieg wydarzeń. Wystartowanie w tym wyścigu może się jeszcze okazać najlepszą decyzją jego życia. Tak, tak, wszystko zaczyna dobrze się układać, pomyślał, zapalając trzeciego tego wieczora jointa. Zadzwonił telefon. - Cześć, jak leci? - To był Peter. - W porządku, stary. A u ciebie? - Masz chwilę? Chcę z tobą o czymś porozmawiać. - Henderson miał ochotę zakląć. Czuł, że Wally znów się upalił. - Za pół godziny? - W porządku. Nie minęła minuta, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Hicks zgasił skręta i wstał, żeby otworzyć. Za wcześnie, żeby to był Peter. Może policja? Na szczęście okazało się, że nie. - Pan Walter Hicks? - Tak, a kim pan jest? - Mężczyzna był mniej więcej w jego wieku, ale wyglądał na człowieka z niższej półki. - John Clark. - Mężczyzna rozejrzał się po korytarzu. - Chciałbym z panem porozmawiać, jeśli można. - O czym? - O "Zielonym Bukszpanie". - O czym pan mówi? 561 - Musi pan o czymś wiedzieć - oznajmił Clark. Pracował teraz dla Agencji, więc nazywał się Clark. W jakiś sposób sprawiało to, że było mu łatwiej. Uznał, że machnięcie ręką oznacza zaproszenie, i wszedł do pokoju. Hicks wskazał gestem krzesło naprzeciwko siebie. - Napije się pan czegoś? - Nie, dziękuję - odparł, starając się niczego nie dotykać. - Byłem tam - Jak to? - Byłem w „Zielonym Nadawcy". W zeszłym tygodniu. - Był pan w zespole, który tam pojechał? - zapytał Hicks, coraz bardziej zaciekawiony, nie dostrzegając niebezpieczeństwa, które zbie rało się jak burzowe chmury nad jego głową. - Zgadza się. To ja wyciągnąłem stamtąd Rosjanina - powiedział spokojnie gość. - Porwał pan obywatela Związku Radzieckiego? Po co, do cholery, pan to zrobił? - To teraz nieistotne, panie Hicks. Ważny jest dokument, który przy nim znalazłem. Był to rozkaz zabicia wszystkich jeńców znajdujących się w obozie. - Szkoda - odparł Hicks, kiwając przesadnie głową. Widać było, że niezbyt się przejął. „Och, zdechł pani piesek? Jaka szkoda!" - Nie robi to na panu żadnego wrażenia? - spytał Clark. - Ależ robi. Ale ludzie wciąż ryzykują życie. Proszę chwilę zacze kać. - Hicks zamknął na chwilę oczy i Kelly widział, że intensywnie zastanawia się, co mu umknęło. - Myślałem, że mamy też komendanta obozu, czy nie tak? - Nie, własnoręcznie go zabiłem. Ta informacja została sprzedana twojemu szefowi, żebyśmy mogli ustalić, gdzie siedzi wtyka. - Clark pochylił się do przodu. - To ty spaliłeś naszą operację, Hicks. Ja tam byłem. Wszystko było gotowe. Ci więźniowie powinni być teraz ze swo imi rodzinami. Cała dwudziestka. Hicks nie przyjmował tego do wiadomości. - Wcale nie chciałem, żeby zginęli. Proszę posłuchać, ludzie ryzy kują życie cały czas. Nie rozumie pan, że to nie było warte całego tego zachodu? I co teraz zrobicie? Aresztujecie mnie? Za co? Myślicie, że jestem głupi? To była nielegalna operacja. Nie możecie się z nią ujaw nić, bo to może zagrozić rozmowom pokojowym, a na to nigdy nie po zwoli wam Biały Dom. - Zgadza się. Przyszedłem tu, by ciebie zabić. - Co? - Hicks omal się nie roześmiał. 562 - Zdradziłeś swój kraj. Zdradziłeś tych dwudziestu ludzi. - To sprawa przekonań. - Z mojej strony również, Hicks. - Clark sięgnął do kieszeni i wyjął z niej plastykową torbę. Były w niej narkotyki, które znalazł przy ciele swojego przyjaciela Archiego, łyżeczka i strzykawka. Położył torebkę na kolanach. - Nie zrobię tego. - Jak wolisz. - Wyciągnął zza pleców nóż. - Tam tkwi dwudziestu ludzi, którzy dawno powinni byli wrócić do domu. Zabrałeś im życie. To był twój wybór, Hicks. Hicks zbladł. - Chyba nie chce pan naprawdę... - Komendant obozu był wrogiem mojego kraju. Ty również nim jesteś. Daję ci minutę. Hicks spojrzał na nóż, który Clark obracał w ręku, i wiedział, że nie ma żadnych szans. Nigdy przedtem nie widział takich oczu, ale rozumiał, co znaczy ich spojrzenie. Kelly przypomniał sobie ostatni tydzień. Jak siedział pod drzewem w strugach ulewnego deszczu, zaledwie kilkaset metrów od dwudziestu mężczyzn, którzy powinni teraz cieszyć się wolnością. Ta myśl sprawiła, że było mu trochę lżej, choć wciąż modlił się, by nigdy więcej nie otrzymać podobnego rozkazu. Hicks rozglądał się po pokoju, jakby w nadziei, że zauważy coś, co zmieni jego położenie. Zegar na kominku wydawał się stać w miejscu, podczas gdy on gorączkowo analizował wydarzenia. Zmierzył się ze śmiercią raz, na gruncie teoretycznym, w Andover w 1962 roku, i od tego czasu żył zgodnie z tym obrazem. Świat Waltera Hicksa przypominał równanie matematyczne, był czymś, co należało dopasowywać do własnych potrzeb. Teraz, kiedy było już za późno, zrozumiał, że jest tylko kolejną zmienną w równaniu, a nie facetem z kredą patrzącym na nie z góry. Zastanawiał się, czy próbować ucieczki, ale gość już się pochylał w jego stronę, wyciągając nóż. Utkwił wzrok w cienkim srebrzystym ostrzu z hartowanej stali. Wyglądało na tak ostre, że bał się wciągnąć powietrze. Znów spojrzał na zegar. Wskazówka poruszyła się w końcu. Peter Henderson się nie spieszył. Był zwykły wieczór w środku tygodnia, a w Waszyngtonie ludzie szybko kładą się spać. Wszyscy biurokraci, asystentki i sekretarki wcześnie wstawali, by od rana być w pełnej gotowości do zarządzania sprawami wagi państwowej. Wolno szedł po chodniku, którego płyty wykrzywiały korzenie rosnących wzdłuż ulicy 563 drzew. Zauważył dwoje staruszków spacerujących z psem. Kiedy był jakieś pięćdziesiąt metrów od domu Wally'ego, zobaczył samotnego mężczyznę, który wyszedł z budynku i wsiadł do samochodu. Sądząc po dźwięku silnika, był to garbus, prawdopodobnie stary model. Te cholerne gruchoty są niezniszczalne, jeśli tylko człowiek trochę się postara. Kilka sekund później zapukał do drzwi Wally'ego. Były niedomknięte. Ten facet potrafił być naprawdę niedbały. Nie nadawałby się na szpiega. Henderson popchnął drzwi, szykując się do sprawienia przyjacielowi solidnej bury, kiedy zauważył go, siedzącego na krześle. Lewy rękaw miał podwinięty, dłoń spoczywała na kołnierzyku, jakby nie mógł złapać oddechu, ale w rzeczywistości chodziło o zgięcie lewego łokcia. Peter nie podchodził bliżej. Na chwilę zamarł w bezruchu. Potem zrozumiał, że powinien jak najszybciej stąd zniknąć. Wyjął z kieszeni chusteczkę i starannie wytarł klamkę. Potem zamknął drzwi i wyszedł, starając się opanować skurcze żołądka. Niech cię diabli, Wally! Byłeś mi potrzebny. A ty umierasz w taki sposób... z przedawkowania! Tak czy inaczej, Wally umarł, równie niespodziewanie, co nieodwracalnie. Pozostały jednak jego przekonania, pomyślał Henderson, idąc w stronę domu. Przynajmniej one przetrwały. Już on o to zadba. Podróż trwała całą noc. Ilekroć ciężarówka podskakiwała na wyboju, każda cząstka jego ciała krzyczała z bólu. Był jednym z najciężej rannych. Tylko trzech innych żołnierzy znajdowało się w gorszym stanie -dwaj leżeli nieprzytomni na podłodze, ale nie mógł im w żaden sposób pomóc, bo ręce miał wciąż związane na plecach. Mimo wszystko Amerykanie odczuwali swoistą satysfakcję. Za każdym razem, kiedy kierowca musiał nadłożyć drogi, żeby ominąć zniszczony most, czuli się jak zwycięzcy. Ktoś jednak wciąż z nimi walczył, ktoś zadawał rany tym bydlakom. Kilku mężczyzn szeptało między sobą. Siedzący z tyłu strażnik nie słyszał ich słów, zagłuszanych przez ryk silnika. Robin zastanawiał się, dokąd ich wiozą. Zachmurzone niebo sprawiało, że nie mógł orientować się po położeniu gwiazd, ale gdy zaczął się świt, wiedział już, gdzie jest wschód; znaczyło to, że oni kierują się na północny zachód. Ich dalsze losy stanowiły zbyt wielką niewiadomą, by mógł sobie pozwolić na jakąkolwiek nadzieję. Po chwili zastanowienia doszedł jednak do wniosku, że nadzieja nie zna granic. Kelly czuł ulgę, że jest już po wszystkim. Śmierć Waltera Hicksa nie przyniosła mu żadnej satysfakcji. Ten człowiek był zdrajcą i tchórzem, 564 ale przecież musiał istnieć lepszy sposób. Kelly cieszył się, że Hicks zdecydował się sam odebrać sobie życie, bo nie był do końca pewny, czy zdołałby go zabić. Co do jednego nie miał żadnych wątpliwości - ten człowiek zasłużył sobie na to, co go spotkało. Ale przecież każdy dostaje w końcu to, na co zasłuży. Zapakował ubrania do walizki, dość dużej, by wszystko się w niej zmieściło, i przeniósł ją do wynajętego samochodu. Tym samym zakończyła się jego znajomość z wynajętym mieszkaniem. Było już po północy, kiedy znów ruszył na południe, w sam środek strefy zagrożenia, gotowy, by po raz ostatni wkroczyć do akcji. Chuck Monroe nareszcie miał trochę spokoju. Wciąż musiał się zajmować włamaniami i wszelkimi innymi rodzajami przestępstw, ale rzeź handlarzy w jego rewirze wydawała się zakończona. Czasami myślał, że właściwie to szkoda, i nawet dzielił się swoimi refleksjami z kolegami w porze lunchu, który zdarzało mu się jeść o trzeciej nad ranem. Monroe krążył radiowozem po stałej trasie patrolu, z przyzwyczajenia wypatrując wszystkiego, co odbiegałoby od normy. Zauważył dwóch ludzi, którzy zajęli miejsce Ju-Ju. Musi się dowiedzieć, jakie noszą przydomki. Może informator będzie coś wiedział. Szkoda, że wydział narkotyków ze śródmieścia tak rzadko tu zagląda. Ktoś zajął się tymi typami, ale niestety tylko na chwilę, pomyślał, skręcając na zachód, w stronę gdzie kończył się jego rewir. A to kto, do cholery? Pewnie uliczny włóczęga. Policjant uśmiechnął się do siebie. Kryptonim tamtej sprawy wydał mu się nagle nieodpowiedni. „Niewidzialny Człowiek". Aż dziwne, że gazety tego nie podchwyciły. Nudny nocny patrol skłaniał do takich rozmyślań. Ale był wdzięczny losowi za takie chwile. Inni nie spali do późna w nocy, żeby patrzeć, jak Oriole leją Jankesów na boisku. Nauczył się, że często w śledztwach dotyczących przestępstw ulicznych pomaga znajomość zespołów sportowych i ich rozkładu jazdy. Oriole byli w tym sezonie w szczycie formy i coraz bliżsi tytułu dzięki sile uderzenia Franka Robinsona i szczelnej rękawicy Brooksa Robinsona. Nawet najgorsze męty lubią baseball, pomyślał, sam zdziwiony niedorzecznością tej refleksji. Wszystko z powodu nudy, ale nie przeszkadzało mu to. W takie noce jak ta mógł krążyć po mieście, obserwować i uczyć się. Znał już rytm życia na ulicach, teraz chodziło tylko o to, by nie przegapić chwili, gdy zacznie się dziać coś niezwykłego, lustrować teren okiem doświadczonego gliniarza, który wie, czemu należy przyjrzeć się bliżej, a co można sobie odpuścić. Jeśli uda mu się tego nauczyć, będzie mógł zapobiegać 565 przestępstwom, a nie tylko reagować na te, które już popełniono. Ale na to potrzeba czasu, pomyślał. Na zachodnim skraju jego rewiru biegła ulica prowadząca z północy na południe. Jedna strona należała do niego, druga już do innego policjanta. Właśnie zamierzał w nią skręcić, kiedy zauważył kolejnego włó częgę. Postać wydała mu się dziwnie znajoma, choć nie było to żaden z bezdomnych, których sprawdzał kilka tygodni wcześniej. Zmęczony siedzeniem w samochodzie i znudzony patrolem, w czasie którego wysłał tylko jeden meldunek o ruchu ulicznym, zjechał na pobocze. - Hej, ty, zatrzymaj się! Włóczęga szedł dalej, wolno i chwiejnie. Może szykuje się zatrzymanie za pijaństwo w miejscu publicznym. Ale równie prawdopodobne było to, że chwiejny chód facet zawdzięcza trwałemu uszkodzeniu mózgu spowodowanemu przez te wszystkie świństwa, które wlewają w siebie tacy jak on. Monroe wsunął pałkę w pętlę przy pasie i ruszył za oddalającym się mężczyzną. Był nie więcej niż piętnaście metrów za nim, ale facet zachowywał się, jakby był głuchy, nie słyszał nawet stuku jego obcasów na chodniku. Położył rękę na ramieniu włóczęgi. - Mówiłem, żebyś się zatrzymał. Kontakt fizyczny wszystko zmieniał. Ramię, którego dotykał, było twarde i silne, czuł jego napięcie. Monroe po prostu nie był na to przygotowany. Był zanadto zmęczony, znudzony i zbyt pewny tego, co widziały jego oczy. Choć w jego głowie natychmiast rozległ się krzyk: „Niewidzialny Człowiek!" - ciało nie było gotowe do działania. Włóczęga - wręcz przeciwnie. Ledwie policjant położył dłoń na jego ramieniu, świat wokół niego zawirował, a jego oczom ukazało się niebo, chodnik i znów niebo. Tym razem jednak widok na gwiazdy zasłaniała mu lufa pistoletu. - Po cholerę wyłaziłeś z tego zasranego samochodu? - warknął gniewnie mężczyzna. - Kim...? - Cisza! - Lufa przytknięta do czoła załatwiła sprawę, ale nie do końca. Zdradziły go chirurgiczne rękawiczki, które nie pozwoliły poli cjantowi milczeć. - Boże. - Szept pełen szacunku. - To ty. - Tak, to ja. I co mam, do cholery, z tobą zrobić? - Nie będę cię błagał. - Policjant nazywał się Monroe, Kelly prze' czytał nazwisko z naszywki na piersi. Nie wyglądał na człowieka przy wykłego do uległości. - Nie musisz tego robić. Odwróć się, ale już! 566 Przy odrobinie pomocy policjant odwrócił się na brzuch. Kelly odpiął mu od pasa kajdanki i zatrzasnął na jego nadgarstkach. - Proszę się rozluźnić, posterunkowy Monroe. - Jak to? - Głos policjanta nie zadrżał ani na chwilę, co wzbudziło szacunek jego prześladowcy. - Nie mam zwyczaju zabijać gliniarzy. - Kelly pomógł mężczyźnie wstać i zaczął prowadzić go w stronę samochodu. - To nie zmienia postaci rzeczy, kolego - powiedział Monroe, zni żając głos. - Coś podobnego. Gdzie trzymasz kluczyki? - W prawej kieszeni. - Dziękuję. - Kelly wyjął kluczyki i posadził policjanta na tylne siedzenie, oddzielone od przedniej części wozu plastykową szybą. Uru chomił silnik i zaparkował samochód w bocznej uliczce. - Nie jest ci za ciasno w kajdankach? - Skąd, jest mi cholernie wygodnie. - Gliniarz zaczął się trząść. Kelly domyślał się, że raczej z wściekłości niż ze strachu, co było całkowicie zrozumiałe. - Uspokój się, nie chcę cię skrzywdzić. Zamknę samochód od ze wnątrz. Kluczyki będą niedaleko, w studzience ściekowej. - Może mam ci jeszcze podziękować? - Monroe nie krył irytacji. - Nie powiedziałem nic podobnego, prawda? - Kelly odczuwał nie przepartą chęć, by przeprosić mężczyznę za wstyd, jakiego mu przyspo rzył. - Ale to fakt, że ułatwił mi pan zadanie. Następnym razem radzę większą ostrożność, posterunkowy Monroe. Kiedy odchodził do wylotu zaułka, omal się nie roześmiał. Dopiero teraz czuł, jak opada z niego napięcie. Dzięki Bogu, pomyślał, ruszając znów na zachód, choć nie wszystko było jeszcze w porządku. Wciąż sprawdzają pijaków, mimo iż od sprawy minął ponad miesiąc. Miał nadzieję, że do tego czasu im się to znudzi. Kolejna komplikacja. Starał się trzymać ciemnych zaułków i bocznych ulic. To rzeczywiście był stary magazyn. Informacja Billy'ego, potwierdzona potem przez Burta, okazała się prawdziwa. W odpowiednich okolicznościach ludzie robią się naprawdę rozmowni. Kelly zatrzymał się po drugiej stronie ulicy i spojrzał na budynek. Choć parter wyglądał na Pusty, na pierwszym piętrze paliło się światło. Drzwi wejściowe były zamknięte na solidną mosiężną kłódkę. Tylne wejście prawdopodobnie również. Trudno, skoro jeden trudny sposób odpada... pozostaje inny, tak samo trudny. Niemal słyszał tykanie zegara. Gliniarze muszą się Meldować o określonych godzinach, a nawet jeśli tak nie jest, wkrótce 567 Monroe otrzyma wezwanie do uwięzionego na drzewie kotka i jego sier żant zacznie się zastanawiać, gdzie on się, do cholery, podziewa. A to znaczy, że wszyscy gliniarze w mieście zostaną postawieni na nogi, żeby go szukać. Będą szukać starannie i uważnie. Kelly wolał się nie zastanawiać, czym to się może dla niego skończyć, zwłaszcza że dalsze czekanie nie poprawiało jego położenia. Szybkim krokiem przeszedł przez ulicę, po raz pierwszy ujawniając swoje przebranie, co, biorąc pod uwagę wszystkie argumenty za i przeciw równało się czystemu szaleństwu. Ale czy całe to przedsięwzięcie nie było szalone od samego początku? Najpierw uważnie rozejrzał się po okolicy. Ani żywej duszy. Wyciągnął z pochwy nóż i zaczął wydłubywać kit wokół dużej szyby osadzonej w drewnianych drzwiach wejściowych. Może włamywacze byli głupi, może po prostu brakowało im cierpliwości, a może byli sprytniejsi niż ja, zastanawiał się, wydłubując kit obiema rękami. Trwało to sześć długich minut, spędzonych w świetle pobliskiej latarni, zanim udało mu się wyjąć szybę z ramy. Zaklął cicho, przyglądając się głębokiej ranie na lewej ręce. Przeszedł przez otwór w drzwiach i ruszył w stronę tylnej części budynku. Wnętrze wyglądało na opuszczony sklepik rodzinny, którego właściciel pewnie musiał zamknąć interes, kiedy okolica zaczęła podupadać. Cóż, mogło być gorzej. Podłoga była zakurzona, ale nie zagracona. W głębi zobaczył schody, z góry dobiegał hałas. Kelly powoli ruszył po schodach, trzymając przed sobą czterdziestkępiątkę. - Miło było, kotku, ale teraz zabawa skończona - mówił męski głos. Kobieta jęknęła. - Proszę... Chyba nie chcecie nas... - Przykro mi, złotko, ale takie jest życie - powiedział drugi mężczy zna. - Stanę na czujce. Kelly przemknął korytarzem. Na szczęście tu również na podłodze nie leżały żadne przeszkody, tylko mnóstwo kurzu. Podłoga zaskrzypiała. - Co to było? Kelly zamarł na chwilę, ale nie miał ani czasu, ani miejsca, by się ukryć; przebiegł więc ostatnie kilka kroków, po czym padł na ziemię i wycelował broń. W pokoju znajdowało się dwóch mężczyzn, obaj około dwudziestki, ale w jego głowie zmienili się tylko w zarys postaci. Jego umysł filtrował wszystkie informacje, pozostawiając tylko te najważniejsze: kształty, odległość, ruch. Jeden zdążył nawet sięgnąć po pistolet, zanim dwie kule trafiły go w głowę i klatkę piersiową. Gdy ciało upadło na ziemię, Kelly trzymał już broń wycelowaną w drugiego przeciwnika. 568 - Jezu Chryste! W porządku, w porządku! - Mały chromowany rewolwer upadł na ziemię. Z przodu budynku rozległ się głośny krzyk, który Kelly zignorował. Wstał, ani na chwilę nie przestając trzymać mężczyzny na celowniku, jakby lufa jego broni była z nim połączona niewidzialną liną. - Oni chcieli nas zabić - rozległ się z kąta piskliwy głos. - Ilu? - warknął Kelly. - Tylko tych dwóch, oni chcą nas... - Nie sądzę, żeby to zrobili - odparł Kelly. - Jak się nazywasz? - Paula. - A więc jedna z tych, których szukał. - Gdzie są Maria i Roberta? - W tamtym pokoju - powiedziała Paula, zbyt otumaniona, by zdzi wić się, skąd zna ich imiona. Zamiast tego odezwał się mężczyzna. - Trochę słabo się poczuły, koleś. - Porozmawiajmy, mówiło jego spojrzenie. - Jak się nazywasz? - W czterdziestcepiątce jest coś takiego, że wy zwala w ludziach chęć do rozmowy, pomyślał Kelly. - Frank Molinari. - Mówił z akcentem i właśnie zrozumiał, że Kel ly nie jest z policji. - Skąd jesteś, Frank? Ty się nie ruszaj! - machnął ręką w stronę Pauli. Trzymał broń nieruchomo, omiatając otoczenie wzrokiem i nasłu chując wszelkich niepokojących odgłosów. - Z Filadelfii. Człowieku, możemy się jakoś dogadać, okej? - Facet dosłownie się trząsł, rozbieganymi oczami spoglądał co chwilę na leżący na ziemi rewolwer i usiłował zrozumieć, co się tu, do cholery, dzieje. Dlaczego ktoś z Filadelfii wykonywał za Henry'ego brudną robotę? -zastanawiał się Kelly. Mężczyźni na łódce mówili w ten sam sposób. Tony Piaggi. Jasne, to mafia, a Filadelfia... - Byłeś kiedyś w Pittsburghu, Frank? - pytanie samo wyrwało się mu z ust. Molinari postanowił zaryzykować. Nie był to najlepszy wybór. - Skąd o tym wiesz? Dla kogo pracujesz? - Zabiłeś Doris i jej ojca, zgadza się? - To było tylko zlecenie, stary, nie wiesz, jak to jest? Kelly udzielił mu jedynej możliwej odpowiedzi, a kiedy opuścił rewolwer, z pokoju dobiegł go kolejny krzyk. Musi się zastanowić. Czasu było coraz mniej. Podszedł do dziewczyny i postawił ją na nogi. - Boli! - Szybko, przyprowadź swoje koleżanki. 569 Maria miała na sobie tylko majtki i była zbyt nawalona, żeby cokolwiek zauważyć. Roberta była przytomna, ale przestraszona. Nie chciał na nie patrzeć, nie teraz. Nie miał na to czasu. Zebrał dziewczyny i kazał im zejść na dół, a potem na ulicę. Żadna nie miała butów, a do tego były całkowicie zaćpane, szły więc po chropowatym, usianym odłamkami szkła chodniku jak kaleki, jęcząc i popłakując. Kelly popychał je i pokrzykiwał, żeby przyspieszyły, obawiając się zwykłego samochodu, który mógłby tamtędy przejeżdżać. To wystarczyłoby, żeby zniszczyć wszystko czego udało mu się dokonać. Najważniejsza była szybkość; dziesięć minut wydawało się ciągnąć w nieskończoność, jak wtedy, gdy zbiegał w dół wzgórza, oddalając się od „Zielonego Nadawcy". Na szczęście radiowóz wciąż stał tam, gdzie go zaparkował. Kelly otworzył przednie drzwi i wepchnął dziewczyny do środka. Oczywiście skłamał, mówiąc, że wrzuci kluczyki do kanału. - Co, do cholery? - zaprotestował Monroe. Kelly podał kluczyki Pauli, która wydawała się jedyną z dziewczyn zdolną poprowadzić samochód. Przynajmniej umiała trzymać głowę prosto. Dwie pozostałe skuliły się po prawej stronie, uważając, by nie potrącić nogą radia. - Posterunkowy Monroe, te kobiety odwiozą pana na komisariat. Mam dla pana instrukcje. Wysłucha mnie pan? - A mam jakiś wybór, gnojku? - Chce pan pokazać, kto tu jest ważniejszy, czy może zależy panu na zdobyciu kilku cennych informacji? - zapytał Kelly tak spokojnie, jak potrafił. Dwie pary czujnych oczu przez chwilę mierzyły się wzrokiem. Monroe przełknął dumę i skinął głową. - Proszę mówić. - Skontaktuje się pan z sierżantem Tomem Douglasem, i z nikim innym. Te dziewczyny wpadły w naprawdę śmierdzące bagno. Mogą wam pomóc rozwiązać kilka grubszych spraw. Ale rozmawiać możesz tylko z nim, to ważne, rozumiesz? - Zrób coś inaczej, a spotkamy się znowu, mówił jego wzrok. Monroe zrozumiał wszystko. Skinął głową. - Jasne. - Paula, poprowadzisz samochód, tylko nie zatrzymuj się pod żad nym pozorem, niezależnie od tego, co on ci będzie mówił, jasne? Dziewczyna przytaknęła. Widziała, jak Kelly zabił dwóch ludzi. W rzeczywistości była zbyt zaćpana, by prowadzić, ale starała się jak mogła najlepiej. Radiowóz odjechał, ścinając po drodze pobliską 570 budkę telefoniczną, a potem zniknął za rogiem. Kelly wciągnął głęboko powietrze i ruszył w stronę swojego auta. Nie udało mu się uratować Pam ani Doris, ale uratował te trzy dziewczyny i Xanthę, ryzykując przy tym życie w sposób, który był równie niespodziewany, co niepotrzebny. To już koniec. Prawie koniec. Konwój złożony z dwóch ciężarówek musiał pojechać jeszcze bardziej okrężną drogą, niż początkowo planowano, dlatego na miejsce dotarł dopiero po południu. Było to więzienie Hoa Lo, powszechnie znane amerykańskim żołnierzom i cieszące się wśród nich złą sławą. Jego nazwa znaczyła „palenisko". Kiedy samochody wjechały na dziedziniec i zamknięto za nimi bramę, więźniom pozwolono wyjść na zewnątrz. Każdemu przydzielono jednego strażnika, który prowadził go do środka. Potem pozwolono im wypić po kubku wody i zamknięto w pojedynczych celach. Robin Zacharias trafił do jednej z nich. Zmiana była naprawdę niewielka. Zmęczony podróżą, znalazł wygodny kawałek podłogi i usiadł, opierając głowę o ścianę. Dopiero po kilku minutach usłyszał stukanie. Otworzył oczy. Musiał pomyśleć. Jeńcy wojenni od dawna używali systemu komunikacji opartego na bardzo prostym schemacie szyfrowania. A B C D E F G H I J K L M N O P R S T U V W X Y Z Puk - puk - puk - pauza - puk. 3/1, pomyślał Robin, walcząc ze zmęczeniem. Litera K. Dobrze, rozumiem. 4/5, 3/5. Puk - puk - puk - puk... - zaczął nadawać odpowiedź. 4/2, 3/4, 1/2, 2/4, 3/3, 5/5, 1/1, 1/3. Puk - puk - puk - puk... 1/1,3/2,5/2, 1/1,3/2,3/2... Al. Wallace? Al? Więc on żyje? Puk-puk-puk... JAK LECI? - nadał Robin. Przyjaźnił się z Alem od piętnastu lat. DAJĘ RADĘ - brzmiała odpowiedź. I jeszcze kilka słów, specjalnie dla krajana z Utah: 571 1/3, 3/5. 3/3, 1/5... Come, come, ye saints... Robin wciągnął gwałtownie powietrze, nie słysząc już stukania, lecz chór śpiewający religijną pieśń. Puk - puk - puk - puk... Robin Zacharias zamknął oczy i podziękował w myślach Bogu, drugi raz tego dnia i drugi raz w ciągu ostatniego roku. Jakim był głupcem sądząc, że nie ma już szans na wybawienie! Zrozumiał to dopiero teraz w przedziwnym miejscu i jeszcze dziwniejszych okolicznościach. Za ścianą, w celi obok znalazł brata w wierze i całe jego ciało zadrżało, gdy słyszał w myślach dźwięk najpiękniejszego z hymnów, którego ostatni wers okazał się koniec końców nie kłamstwem, lecz cudowną prawdą. Ali is we 11, all is we II. Monroe nie rozumiał, dlaczego ta dziewczyna nie chciała go słuchać. Starał się przemówić jej do rozsądku, na przemian krzyczał i przekonywał, ale ona nadal siedziała za kierownicą, choć trzeba przyznać, że przynajmniej słuchała jego wskazówek. Samochód wlókł się po ulicy z prędkościąpiętnastu kilometrów na godzinę, ale nawet przy tej prędkości Pauli z trudem udawało się trzymać właściwego pasa jezdni. Podróż trwała czterdzieści minut. Dziewczyna dwa razy zgubiła drogę, a raz całkiem zatrzymała samochód, kiedy jedna z jej towarzyszek zaczęła wymiotować przez okno. Monroe zaczynał rozumieć, co się stało. Podróż dostarczyła mu kilku wskazówek, ale przede wszystkim miał czas, żeby wszystko przemyśleć. - Co on zrobił? - spytała Maria. - Oni chcieli nas zabić, tak jak tamte, ale on ich zastrzelił! Jezu, pomyślał Monroe. Wszystkie kawałki układanki ułożyły się w całość. - Paula? - Tak? - Czy znałaś kiedyś dziewczynę, która nazywa się Pamela Madden? Jej głowa poruszyła się powoli w górę, a potem w dół. W oddali widać było budynek policji. - Dobry Boże - westchnął posterunkowy. - Paula, zjedź na parking, dobrze? Podjedź od tyłu... dobrze, grzeczna dziewczynka... możesz tu zatrzymać. Samochód zatrzymał się z szarpnięciem, a Paula zaczęła gwałtownie szlochać. Nie mógł nic zrobić, tylko zaczekać, aż minie najgorsze. Monroe nie bał się już o siebie, ale o te dziewczyny. - Już dobrze. A teraz mnie wypuść. 572 Wysiadła i otworzyła tylne drzwi. Musiała mu pomóc wydostać się z samochodu, co zrobiła odruchowo. - Przy kluczykach jest klucz od kajdanków. Możesz mnie rozkuć, panienko? - Dopiero za trzecim podejściem udało jej się trafić kluczy kiem do zamka. - Dziękuję bardzo. - Lepiej, żeby to były dobre wiadomości! - mruknął Tom Douglas. Sznur od słuchawki otarł się o twarz jego żony, ją również wyrywając ze snu. - Sierżancie, mówi Chuck Monroe, rejon zachodni. Mam trzech świadków zabójstwa przy fontannie. - Przerwał na chwilę. - I chyba dwie kolejne ofiary Niewidzialnego Człowieka. Powiedział, że mogę roz mawiać tylko z panem. - Co? - detektyw skrzywił się w ciemnościach. - Kto taki? - Niewidzialny Człowiek. Mam do pana przyjechać? To długa historia. - Ani słowa o tym nikomu. Rozumiesz, gęba na kłódkę. - On mówił dokładnie to samo. - Co się stało, kochanie? - spytała Beverly. Podobnie jak mąż, była już zupełnie rozbudzona. Minęło osiem miesięcy od śmierci Helen Waters. Potem była Pamela Madden. Potem Doris Brown. Ale tym razem dorwę drania, obiecał sobie Douglas. Mylił się. - Co tu robisz? - spytała Sandy nieruchomą postać stojącą obok jej samochodu, tego samego, który kiedyś jej naprawił. - Przyszedłem się pożegnać - odparł cicho Kelly. - Jak to? - Muszę na jakiś czas wyjechać. Nie wiem, ile to potrwa. - Dokąd? - Tego nie mogę ci powiedzieć. - Znów do Wietnamu? - Może. Nie wiem. Naprawdę. To nie najlepszy moment na taką rozmowę, pomyślała Sandy. Ale czy kiedykolwiek był na to dobry moment? O szóstej trzydzieści musiała być w pracy i choć na razie nie zanosiło się na to, że się spóźni, nie było dość czasu, żeby powiedzieć to, co musiało być powiedziane. - Wrócisz? - Jeśli tego chcesz, tak. - Chcę, John. - Dziękuję ci. Sandy. Cztery udało mi się stamtąd wyrwać. 573 - Cztery? - Cztery dziewczyny, takie jak Pam i Doris. Jedna jest teraz za chodnim wybrzeżu, a trzy tu, w mieście, na posterunku policji. Dopilnuj żeby ktoś się nimi zaopiekował, dobrze? ' - Tak. - Niezależnie od tego, co będą ci mówić, wrócę. Proszę, uwierz mi - John! - Nie mamy czasu, Sandy. Wrócę - obiecał, odchodząc. Ani Ryan, ani Douglas nie miał krawata. Obaj pili kawę z papierowych kubków, podczas gdy chłopcy z laboratorium zabrali się do roboty - Dwie kule - mówił jeden z nich. - Jedna w głowie, to pewna śmierć dla ofiary. Mamy do czynienia z zawodowcem. - I to nie byle jakim - szepnął Ryan do partnera. Oczywiście kule pochodziły z czterdziestkipiątki. Jakżeby inaczej. Żadna inna broń nie czyniła takich spustoszeń, a poza tym na podłodze znaleziono sześć mo siężnych łusek, które policyjni technicy obrysowali starannie kredą. Trzy kobiety siedziały w celi komisariatu w rejonie zachodnim. Pilnował ich umundurowany strażnik. Ryan i Douglas rozmawiali z nimi tylko przez chwilę, ale to wystarczyło, by zrozumieć, że mają wreszcie świadków zabójstw dokonanych przez niejakiego Henry'ego Tuckera. Dziewczyny wiedziały tylko, jak wygląda i jak się nazywa, ale to i tak było nieskończenie więcej, niż dwaj detektywi mieli zaledwie kilka godzin wcześniej. Najpierw przeszukają własne akta, potem krajowe archiwum przestępstw FBI, wreszcie zaczną rozpytywać na ulicy. Sprawdzą też, czy na to nazwisko jest zarejestrowany jakiś samochód. Wcześniej czy później go dorwą. Ale najpierw musieli załatwić jeszcze jeden drobiazg. - Obaj są spoza miasta? - spytał Ryan. - Z Filadelfii. Francis Molinari i Albert d'Andino - potwierdził Douglas, zaglądając do dokumentów znalezionych przy zabitych. -O ile się założysz? - Żadnych zakładów, Tom. - Ryan odwrócił się, trzymając w ręku fotografię. - Monroe, czy ta twarz wydaje ci się znajoma? Posterunkowy przyjrzał się fotografii paszportowej i pokręcił głową. - Nie bardzo. - Jak to? Przecież widziałeś go z bliska. - Miał dłuższe włosy, ubłoconą twarz, a poza tym, kiedy był na' prawdę blisko, widziałem głównie lufę czterdziestkipiątki. Było ciemno i wszystko działo się zbyt szybko. 574 Zadanie było trudne i niebezpieczne, ale do tego zdążył się już przyzwyczaić. Przed budynkiem stały cztery samochody, a on nie mógł sobie pozwolić na najmniejszy hałas. Ale właśnie tędy prowadziła najbezpieczniejsza droga. Kelly stał na wąskim fragmencie parapetu, który wystawał ze ściany po zamurowaniu okna, i sięgał do kabla telefonicznego. Miał nadzieję, że nikt nie spróbuje zadzwonić akurat wtedy, gdy będzie podłączał swój kabel. Szybko założył obejście, zeskoczył na ziemię i ruszył na północ, wzdłuż tylnej ściany budynku, rozwijając na ziemi kabel telefoniczny. Skręcił za róg, niosąc szpulę z kablem niedbale w lewej ręce, jak pudełko z drugim śniadaniem, i poruszając się swobodnie, jak ktoś, kto jest u siebie. Po przejściu kolejnych stu metrów skręcił ponownie, wchodząc do opustoszałego budynku i zajmując swoje miejsce obserwacyjne. Potem wrócił do wynajętego samochodu i wyciągnął z niego wszystko, czego będzie potrzebował, w tym niezawodną metalową butelkę po whisky, wypełnioną wodą z kranu, i zapas snickersów. Przygotowania zakończone. Broń nie była jeszcze dostatecznie przestrzelana. Choć mogło się to wydawać szaleństwem, najlepszym celem próbnym był budynek naprzeciwko. Uniósł broń na wysokość ramienia, szukając właściwego celu na ścianie. Jest. Cegła w innym kolorze. Uspokoił oddech, ustawił celownik na największe zbliżenie i nacisnął spust. Strzelanie z tej broni było dziwnym uczuciem. Naboje kaliber 22 z bocznym zapłonem są z natury dość ciche, a po dodaniu wyszukanego tłumika własnej konstrukcji dźwięk stawał się zupełnie niepowtarzalny. Po raz pierwszy w życiu usłyszał dźwięczne „piiiiing", kiedy bijnik uderza w iglicę, a potem stłumione „pyk" samego wystrzału. Niezwykłość tych dźwięków sprawiła, że Kelly omal nie zauważył głośnego „bang", z jakim kula uderzyła w ceglany mur, wzbijając chmurę kurzu i trafiając pięć centymetrów na lewo i dwa w górę od celu. Wprowadził poprawki na tarczy leupolda i wystrzelił znowu. Doskonale. Cofnął zamek i załadował do magazynka jeszcze trzy naboje. Na koniec przekręcił celownik z powrotem na najmniejsze powiększenie. - Słyszałeś coś? - zapytał Piaggi zmęczonym głosem. - Co takiego? - Tucker podniósł głowę znad pracy. Siedział tu od dwunastu godzin, zajmując się porcjowaniem towaru. Wciąż nie przerobił nawet połowy, mimo pomocy dwóch „żołnierzy" przysłanych z Filadelfii. Tony'emu też się to nie podobało. - Jakby coś upadło - powiedział, potrząsając głową i wracając do pracy. Jedyna dobra strona tej całej historii, to że kiedy wieści rozejdą się 575 wzdłuż wybrzeża, zyska sobie jeszcze większy szacunek współpracowników. Anthony Piaggi, poważna firma. Kiedy wszystko zawaliło się w branży, sam usiadł do roboty. Tony dotrzymuje terminów i dostarcza towar. Można na nim polegać. Na reputację warto było pracować, nawet za taką cenę. W tym dziarskim postanowieniu wytrwał trzydzieści sekund. Rozciął nożem kolejną torbę, czując nieprzyjemny zapach chemikaliów, którego nie rozpoznawał. Biały proszek trafił do miski. Teraz laktoza. Wymieszał łyżką oba składniki, ostrożnie, żeby pył nie wzbijał się w powietrze. Zapewne można by zmechanizować tę część procesu, ale maszyny piekarskie byłyby za duże do tego celu. Jego umysł nie przestawał się buntować na myśl, że wykonuje pracę przypisaną drobnym płotkom. Przede wszystkim jednak musiał dopilnować, by towar trafił na czas do klienta, a w tej chwili nie miał nikogo więcej do pomocy. - Co mówiłeś? - spytał zmęczonym głosem Henry. - Nieważne. - Piaggi skupił się na zadaniu. Gdzie, do cholery, po- dziewająsię Albert i Frank? Powinni wrócić kilka godzin temu. Pewnie myślą, że są kimś wyjątkowym, bo zabijają ludzi. Jakby to miało jakie kolwiek znaczenie. - Czołem, poruczniku. Sierżant prowadzący centralne archiwum pracował kiedyś w drogówce. Spotkanie z nieostrożnym kierowcą w czasie patrolu kosztowało go utratę jednej nogi i przeniesienie do prac administracyjnych. Właściwie nie miał nic przeciwko temu. Miał teraz swoje biurko, pączki i codzienną gazetę, a do tego kilka urzędniczych obowiązków, które wymagały nie więcej niż trzech godzin pracy w czasie ośmiogodzinnej zmiany. Nazywano to pracą na zapleczu. - Jak tam rodzina, Harry? - Dobrze, dziękuję. W czym mogę panu pomóc? - Muszę sprawdzić numery inwentaryzacyjne narkotyków, które przyniosłem tu w zeszłym tygodniu - powiedział Charon. - Wygląda na to, że jest jakieś zamieszanie w papierach. Tak czy inaczej - wzruszył ramionami - chciałbym to sprawdzić. - W porządku, proszę chwilę zaczekać... - Nie przeszkadzaj sobie, Harry, wiem, gdzie co leży - odparł Cha ron, poklepując go po ramieniu. Oficjalnie nikt nie mógł wchodzić do pomieszczenia archiwum bez towarzystwa strażnika, ale Charon był Po rucznikiem, Henry nie miał jednej nogi, a proteza uwierała go jak diabli. - To był niezły strzał, Mark - powiedział sierżant. A co tam, pomy ślał, przecież to on załatwił gościa, który miał przy sobie ten towar. 576 Charon rozejrzał się uważnie, sprawdzając, czy w archiwum nie ma nikogo, ale pomieszczenie było puste. Tony go za to ozłoci. Chce przenieść organizację w inne miejsce? Wtedy Charon zostanie na lodzie i będzie musiał wrócić do nękania drobnych handlarzy... Właściwie to nie byłoby takie złe rozwiązanie. Zdążył odłożyć sporo pieniędzy, dość, by starczyło na alimenty dla byłej żony i trójki dzieci, które z nią zostały, plus drobne na własne wydatki. Poza tym wkrótce dostanie awans, w końcu usunął z rynku kilku handlarzy... O, tu jest. Dziesięć kilo, które wyjął z samochodu Eddiego Morella, leżało w kartonowym pudle na trzeciej półce, dokładnie tam, gdzie powinno. Wysunął pudło i przyjrzał się zawartości, tak na wszelki wypadek. Każda z dziesięciu jednokilowych toreb została otwarta, sprawdzona i następnie zapieczętowana ponownie. Technik, który to robił, podpisał się na plombach tylko inicjałami, a jego podpis łatwo było podrobić. Charon sięgnął za koszulę i do spodni. Wyciągnął plastykowe worki z cukrem pudrem o dokładnie takim samym kolorze i konsystencji jak heroina. Do tych dowodów będą mieli dostęp tylko ludzie z jego biura, już on tego dopilnuje. Za miesiąc wyśle do archiwum dyspozycję zniszczenia dowodów, bo sprawa zostanie zamknięta. Kapitan na pewno poprze jego decyzję. Wysypie zawartość toreb do ścieku, w asyście kilku innych policjantów, plastykowe torby zostaną spalone i nikt nigdy o niczym się nie dowie. Sprawa wydawała się dość prosta. Po trzech minutach wyszedł z archiwum. - Sprawdził pan te numery? - Tak, dziękuję, Henry. - Charon pomachał ręką na pożegnanie i wy szedł. - Niech ktoś odbierze ten cholerny telefon! -warknął Piaggi. W koń cu facet z Filadelfii podszedł do telefonu, gasząc po drodze papierosa. - Tak? - Odwrócił się. - Henry, to do ciebie. - Co, do cholery?! - Witaj, Henry - powiedział Kelly. Jego telefon polowy był podłą czony do linii w budynku, odcinając go od reszty świata. Urządzenie było schowane w płóciennym pokrowcu, a żeby zadzwonić, wystarczyło zakręcić korbką. Dość prymitywne rozwiązanie, ale działało. - Kto mówi? - Nazywam się Kelly. John Kelly - odezwał się głos w słuchawce. - Coś ty za jeden? 577 - Kiedy zabijaliście Pam, było was czterech. Zostałeś tylko ty, Hen ry - powiedział głos. - Resztę już sprzątnąłem. Teraz twoja kolej. Tucker odwrócił się i rozejrzał po pokoju, jakby spodziewając się, że zobaczy, skąd dobiega głos. Czy to jakiś chory żart? - Skąd masz ten numer? Gdzie jesteś? - Bliżej, niż myślisz, Henry. Dobrze ci tam, z kolegami? - Posłuchaj, nie wiem, kim jesteś... - Powiedziałem ci już, kim jestem. Siedzisz tam z Tonym Piaggim Widziałem was wczoraj w restauracji. Przy okazji, jak wam smakowała kolacja? Bo moja była wyśmienita - przekomarzał się głos. Tucker zacisnął dłoń na słuchawce. - I co zamierzasz teraz zrobić? - Na pewno nie wycałuję cię po policzkach, mały. Załatwiłem Ri- cka, załatwiłem Billy'ego, załatwiłem Burta, a teraz załatwię ciebie. Wy świadcz mi przysługę i poproś Piaggiego do telefonu. - Tony, lepiej tu podejdź! - krzyknął Tucker. - O co chodzi, Henry? -Piaggi przewrócił krzesło, wstając od stołu. Cholera, ale jestem zmęczony. Mam nadzieję, że goście z Filadelfii już przygotowali forsę. Wziął od Henry'ego słuchawkę. - Kto mówi? - Ci dwaj goście na łodzi, których podesłałeś Henry'emu -to ja ich załatwiłem. A następnych dwóch wykończyłem dziś rano. - Co to ma, kurwa, znaczyć? - Sam się domyśl. - Połączenie zostało przerwane. Piaggi podniósł wzrok. Skoro nie może się spodziewać odpowiedzi od telefonu, dostanie ją od Tuckera. - Henry, do cholery, co tu się dzieje? W porządku, a teraz zobaczmy, co z tego wyniknie. Kelly pozwolił sobie na łyk wody i snickersa. Znajdował się na trzecim piętrze budynku, który zapewne był kiedyś magazynem. Wskazywały na to masywne ściany ze zbrojonego betonu. Można by tu przeczekać nawet wybuch bomby. Teraz jednak interesował go problem taktyczny. Nie mógł tak po prostu wpaść do środka. Nawet gdyby miał karabin maszynowy - a nie miał go - czterech na jednego to niekorzystny układ sił, zwłaszcza gdy się nie wie, co czeka za drzwiami, a przy tym nie można liczyć na element zaskoczenia. Musi spróbować innej metody. Nigdy dotąd jej nie stosował, ale ze swojego punktu obserwacyjnego widział wszystkie drzwi wejściowe. Okna z tyłu były zamurowane, więc jedyna droga wyjścia widniała w zasięgu jego wzroku, w odległości około stu metrów. Miał nadzieję, że mu się uda. Oparł broń na ramieniu, ale na razie nie mierzył 578 w żaden konkretny cel. Obserwował za to budynek, uważnie i cierpliwie. - To on - powiedział Henry cicho, by inni nie słyszeli. - Kto? - Ten gość, który załatwiał handlarzy, ten sam, który wykończył Bil- ly'ego i całą resztę. Ten, który był na statku. To on. - Co za „on", do cholery? - Skąd mam to, kurwa, wiedzieć? - Podniósł głos, aż obejrzeli się pracujący przy stole mężczyźni. Tucker opanował zdenerwowanie. - Mówi, że mamy wyjść z budynku. - Tak? Doskonale! Żaden problem! Zaczekaj chwilę. - Piaggi pod niósł słuchawkę, ale nie było sygnału. - Co znowu, do cholery? Kelly usłyszał brzęczyk i podniósł mikrotelefon. - Słucham, o co chodzi? - Coś ty, kurwa, za jeden? - Ty jesteś Tony, prawda? Dlaczego zabiłeś Doris, Tony? Przecież nie stanowiła dla ciebie żadnego zagrożenia. A teraz ja będę musiał zała twić ciebie. - Janie... - Doskonale wiesz, o czym mówię. Przy okazji, dzięki, że sprowa dziłeś też tamtych dwóch. Miałem nadzieję, że uda mi się wszystko ład nie zamknąć, ale nie spodziewałem się, że mi w tym pomożesz. Teraz leżą już pewnie w kostnicy. - Chcesz mnie przestraszyć? - Głos Tony'ego przedarł się przez trza ski i zakłócenia na linii. - Nie. Zamierzam cię zabić - oznajmił Kelly. - Kurwa! - Piaggi cisnął słuchawką. - Mówi, że widział nas w restauracji, człowieku. Mówi, że też tam był, - Dwaj pozostali zdążyli się już zorientować, że coś jest nie tak. Podnosili wzrok, początkowo z ciekawości, ale widok zdenerwowanych szefów ich zaniepokoił. Co się tu działo? - Skąd on mógł wiedzieć? - Piaggi zniżył głos. - No tak, tamci dwaj mnie znali... Jezu! Tylko jedno okno miało szybę. W pozostałe wstawiono luksfery, które miały za zadanie wpuszczać do wnętrza światło, a jednocześnie lepiej chronić przed wandalami. Ponadto uniemożliwiały wyglądanie na ze- wnątrz. Jedyne szklane okno miało zawiasy, które pozwalały otworzyć 579 je do góry. Tym biurem rządził pewnie jakiś stuknięty dyrektorzyna, któ ry nie chciał, żeby jego sekretarki wyglądały na ulicę. Cóż, udało mu się. Piaggi z trudem uchylił okno. Udało mu się podnieść skrzydło o jakieś czterdzieści stopni, a potem mechanizm się zaciął. Kelly zauważył ruch i zaczął się zastanawiać, czy nie dać im wyraźniej do zrozumienia swojej obecności. Zdecydował jednak, że lepiej uzbroić się w cierpliwość. Czekanie potrafi wykończyć, zwłaszcza tych którzy nie wiedzą, co się dzieje. Była dopiero dziesiąta rano. Słoneczny letni dzień. Po O'Donnel Street jeździły ciężarówki i trochę samochodów osobowych. Wszyscy spieszyli się do swoich spraw. Może kierowcy widzieli wysoki opustoszały budynek, w którym siedział Kelly, może zgadywali, tak jak on, jakie było kiedyś jego przeznaczenie. Może dostrzegli cztery zaparkowane przed wejściem samochody i zastanawiali się, czy ktoś rozkręca tu nowy interes. Ale nawet jeśli myśleli o tym wszystkim, było to tylko przelotne zainteresowanie ludzi zaabsorbowanych przede wszystkim własną pracą. Rozgrywka toczyła się w środku, ale wiedzieli o niej tylko gracze. - Gówno widać. - Piaggi przykucnął i usiłował wyjrzeć przez okno. - Nikogo tam nie ma. To ten sam facet, który załatwiał detalistów, pomyślał Tucker, odsuwając się od okna. Pięciu czy sześciu. Zadźgał Ricka pieprzonym nożem... Tony wybrał to miejsce. Oficjalnie budynek należał do niewielkiej firmy zajmującej się przewozami międzystanowymi, której właściciele byli dobrze osadzeni i bardzo ostrożni. Doskonała lokalizacja, myślał, blisko autostrady, w okolicy kręci się mało gliniarzy, po prostu anonimowy budynek anonimowej firmy. Kiedy go zobaczył, od razu pomyślał, że nadaje się doskonale. Jasne, doskonale... - Pokaż. - To nie był dobry moment, żeby się wycofywać. Henry Tucker nie chciał, żeby uznano go za tchórza. Sam walczył i zabijał, i to nie tylko kobiety. Poświęcił lata na budowanie swojej pozycji, a pierw sze kroki na tej drodze nie obyły się bez rozlewu krwi. Poza tym nie mógł teraz okazać słabości, nie przy Tonym i dwóch „żołnierzach". - Nic nie widać - potwierdził. - Spróbujemy czegoś innego - powiedział Tony, podchodząc do te lefonu i podnosząc słuchawkę. Nie było w niej słychać sygnału, tylko jednostajne brzęczenie... 580 Kelly spojrzał na telefon polowy, wsłuchując się w jego dzwonienie, przez chwilę nie podnosił słuchawki, pozwalając, by tamci czekali. Choć sytuacja rozwijała się po jego myśli, wciąż miał ograniczone możliwości działania. Rozmawiać, nie rozmawiać. Strzelać, nie strzelać. Wychodzić, nie wychodzić. Ponieważ wybór był ograniczony do tych trzech decyzji, musiał je dobrze przemyśleć, żeby osiągnąć zamierzony efekt. Ta bitwa nie polegała na starciu fizycznym. Jak zwykle najważniejsza część rozgrywki odbywała się w głowie. Robiło się coraz cieplej. Ostatnie gorące dni, wkrótce z drzew zaczną spadać liście. Już teraz musiało być około trzydziestu stopni, może w ciągu dnia będzie czterdzieści, ostatni raz tego roku. Kelly otarł pot z czoła. Obserwował budynek, słuchał brzęczenia, pozwalał, by tamci pocili się nie tylko z powodu upału. - Cholera! - rzucił Piaggi, ciskając słuchawkę na widełki. - Wy dwaj! - Co? - odezwał się wyższy z nich, Bobby. - Przejdźcie się na mały spacer.. - Nie! - zaoponował Henry. - A jeśli on jest tuż za rogiem? Przez to zasrane okno nic nie widać. Może stać tuż za drzwiami. Chcesz ryzykować? - Co masz na myśli? - odpowiedział pytaniem Piaggi. Tucker chodził nerwowo po pokoju, oddychając szybko i usiłując zmusić umysł do działania. Co ja bym zrobił na jego miejscu? - Ten gnojek odciął linię telefoniczną, zadzwonił, żeby nas wystra szyć, a teraz pewnie czeka na zewnątrz, aż wyjdziemy i damy się powy strzelać jak kaczki. - Co o nim wiesz? - Wiem, że zabił pięciu detalistów i czterech moich ludzi... - I jeszcze czterech moich, jeśli mówi prawdę... - Musimy go przechytrzyć, tylko jak? Piaggi zaczął się zastanawiać. Nigdy sam nie zabijał, ta metoda po prostu się nie sprawdzała. Wolał zajmować się planowaniem. Co prawda zdarzyło mu się urabiać opornych, pobić kogoś do nieprzytomności, więc chyba czuł, o co chodzi. Jak ja bym się do tego zabrał? To, co mówił Henry, miało sens. Wystarczy trzymać się w cieniu, gdzieś za rogiem albo w ciasnym zaułku, a potem czekać, aż przeciwnik się potknie. Drzwi, którymi weszli do środka, otwierały się w lewą stronę, co można było zauważyć również z zewnątrz, patrząc na zawiasy. Stąd było najbliżej do samochodów, które stanowiły ich jedyną drogę ucieczki. Na pewno przeciwnik spodziewał się, że będą uciekać właśnie tędy. Taaak. 581 Piaggi spojrzał na partnera. Henry patrzył w górę. Z sufitu usunięto płyty dźwiękochłonne, odsłaniając drzwi prowadzące na dach. Były zamknięte na prostą zasuwę uniemożliwiającą otwarcie ich od zewnątrz. Można je łatwo, bez hałasu otworzyć i wyjść na płaski, pokryty asfaltem dach. Potem wystarczy podejść do krawędzi, namierzyć faceta czającego się za drzwiami i sprzątnąć go. - Bobby, Fred, chodźcie tu - rozkazał Piaggi. Wyjaśnił im krótko położenie, w jakim się znaleźli. Mężczyźni zdążyli się domyślić, że dzieje się coś złego, ale informacja, że to nie gliny, nieco ich uspokoiła. To byłoby najgorsze, przynajmniej tak im się wydawało. Obaj mieli broń i byli sprytni. Fred zabił już kiedyś człowieka, wyjaśniając drobne ro dzinne nieporozumienie w Filadelfii. Teraz bardzo chciał udowodnić, że jest zawodowcem, i zyskać parę punktów u Tony'ego, który również na takiego wyglądał. Razem z Bobbym przesunął biurko pod klapę i stanął na blacie. Wciąż za nisko. Postawił na stole krzesło i dopiero wtedy uda ło mu się otworzyć drzwi i wyjrzeć na dach. Aha! Kelly zauważył stojącego na dachu mężczyznę, a właściwie tylko jego tors. Broń powędrowała do góry, aż na skrzyżowaniu linii celownika znalazła się jego twarz. O mało nie nacisnął spustu. Powstrzymał go ostrożny sposób, w jaki mężczyzna rozglądał się po dachu, zanim zdecydował się wyjść dalej. Bardzo chciał tam wyjść i Kelly zdecydował, że mu na to pozwoli. Mężczyzna wyszedł na dach. Przez lunetę celownika Kelly widział, że trzyma w ręku broń. Wstał, a potem bardzo powoli przeszedł w stronę frontowej ściany budynku. Właściwie nie była to zła taktyka. Zawsze dobrze jest zacząć od zwiadu. Aha, więc tak kombinujecie. Macie pecha, koledzy. Fred zdjął buty. Gruby żwir boleśnie ranił go w stopy, podobnie jak żar bijący od rozgrzanej słońcem powierzchni dachu. Jednak musiał być cicho, a poza tym był twardym zawodnikiem, o czym boleśnie przekonał się pewien człowiek na brzegu rzeki Delaware. Zacisnął rękę na kolbie rewolweru Smiths and Weston. Jeśli ten drań tam będzie, zastrzeli go od razu. Tony i Henry wciągną ciało do środka, a potem zmyją krew i wrócą do roboty, bo czekała ich bardzo ważna dostawa. Jeszcze połowa drogi-Fred bardzo ostrożnie podszedł do krawędzi dachu, odchylając się do tyłu, dopóki jego stopy nie dotknęły ceglanego murku biegnącego wzdłuż krawędzi. Potem przechylił się do przodu, celując lufąw dół. Nic. Uważnie przyjrzał się chodnikowi przed budynkiem. - Cholera! - odwrócił się i zawołał: - Nikogo tam nie ma! 582 - Co? - Bobby wychylił głowę, żeby się rozejrzeć, ale Fred przyglą dał się już samochodom, szukając wzrokiem przyczajonej za nimi syl wetki. Kelly powtarzał sobie, że cierpliwość prawie zawsze zostaje nagrodzona. Ta myśl pozwalała mu opanować pokusę, by pociągnąć za spust, gdy tylko cel znajdzie się w polu widzenia. Kątem oka zauważył ruch w otworze w dachu i natychmiast skierował broń w tamtą stronę. Twarz, biała, około dwudziestki, ciemne oczy, patrzy na drugiego, w ręku trzyma rewolwer. Teraz był tylko celem. Najpierw sprzątnąć tego. Kelly naprowadził środek celownika na nasadę nosa i delikatnie nacisnął spust. Płask. Fred odwrócił głowę, słysząc ten dźwięk, który był jednocześnie mokry i twardy, ale nic nie zobaczył. Tylko ten wyraźny płask, a chwilę potem łoskot, jakby Bobby poślizgnął się na krześle i przewrócił na podłogę. Nic więcej, ale z jakiegoś powodu to wystarczyło, żeby po karku przebiegł mu zimny dreszcz. Cofnął się od krawędzi dachu, błyskawicznie przebiegając wzrokiem płaski, prostokątny horyzont. Nic. Kelly widział, jak mężczyzna rozgląda się wokoło. Widział jego strach. Czuł, że grozi mu niebezpieczeństwo, ale nie wiedział, skąd może nadejść i jakiego jest rodzaju. Mężczyzna ruszył szybko w stronę wejścia na dach. Kelly nie mógł na to pozwolić. Wycelował, biorąc poprawkę na ruch obiektu, i delikatnie nacisnął spust. Dźwięk uderzenia był o wiele głośniejszy niż stłumiony odgłos samego wystrzału. Kelly wyjął łuskę i załadował nowy nabój. Na O'Donnel Street wjechał samochód. Tucker wpatrywał się w twarz Bobby'ego, kiedy poderwał go na nogi kolejny hałas. To mogło być tylko kolejne ciało uderzające o wsparty na metalowych dźwigarach dach. - Boże... Rozdział 37 SĄD BOŻY - Wygląda pan o wiele lepiej niż ostatnio, pułkowniku - zagadnął Ritter po rosyjsku. 583 Strażnik wstał i wyszedł z pokoju, zostawiając dwóch mężczyzn samych. Ritter przyniósł ze sobą aktówkę, którą teraz położył na stole. - Dobrze pana karmią? - Nie narzekam - odparł z rezerwą Griszanow. - Kiedy będę mógł wrócić do domu? - Być może już dziś wieczorem. Czekamy na coś. Ritter otworzył teczkę. To sprawiło, że Kola poczuł się nieswojo, ale nie dał tego po sobie poznać. Równie dobrze w teczce mógł znajdować się pistolet. Choć jego więzienie było bardzo wygodne, a rozmowy z mieszkańcami domu toczyły się w przyjacielskiej atmosferze, musiał pamiętać, że znajduje się na terytorium wroga i pod jego kontrolą. Ta myśl sprawiła, że przypomniał sobie innego człowieka, przebywającego teraz bardzo daleko i w zgoła odmiennych warunkach. Poczuł wyrzuty sumienia i wstyd za swoje obawy. - Co to jest? - Potwierdzenie, że nasi ludzie znajdują się w więzieniu Hoa Lo. Rosjanin schylił głowę i wyszeptał coś, czego Ritter nie dosłyszał. Potem podniósł wzrok. - Cieszę się, że to słyszę. - Wie pan, że panu ufam. Pańska korespondencja z generałem Ro- kossowskim wszystko wyjaśnia. - Ritter podniósł stojący na stole im- bryk i nalał herbatę do dwóch filiżanek. - Traktowaliście mnie właściwie. - Griszanowowi ciążyła cisza, która zapadła przy stole, a nie wiedział, co mógłby powiedzieć. - Mamy duże doświadczenie w przyjacielskim traktowaniu naszych radzieckich gości - zapewnił go Ritter. -Nie jest pan tu pierwszy. Jeździ pan konno? - Nie. Nigdy nie siedziałem w siodle. - Uhmmm. Kola zauważył, że teczka jest pełna papierów, i zastanawiał się, co to za dokumenty. Ritter wyjął dwie duże kartki i gąbkę nasączoną tuszem. - Proszę podać mi ręce. - Nie rozumiem. - Nie ma powodów do niepokoju. - Ritter wziął lewą rękę Rosjani na i pobrał odciski palców, przykładając je po kolei do odpowiednich kratek. Następnie powtórzył całą procedurę z prawą dłonią. - Nic nie bolało, prawda? Może pan teraz umyć ręce, radzę zrobić to teraz, zanim tusz zaschnie. - Ritter wsunął kartę z odciskami palców do teczki na dokumenty. Drugą, którą stamtąd wyjął, odłożył na stół. Zamknął aktówkę, a potem podszedł do kominka z drugą kartą i podpalił ją. Szybko 584 zamieniła się w popiół, niczym nieróżniący się od tego, który zostawał po rozpalanym wieczorem przez gospodarzy ogniu. Griszanow wrócił do pokoju z umytymi rękami. - Wciąż nie rozumiem. - Naprawdę nie powinien się pan przejmować. Właśnie pomógł mi pan w pewnej sprawie, to wszystko. Może zjemy razem lunch? Potem możemy się spotkać z pana rodakiem. Rozluźnijcie się! towarzyszu puł kowniku - powiedział Ritter, starając się podnieść Rosjanina na duchu. - Jeśli pańska strona wywiąże się z umowy, za jakieś osiem godzin bę dzie pan w drodze do domu. Mark Charon czuł się nieswojo, przychodząc tu znowu, nawet jeśli o tak wczesnej porze to miejsce doskonale nadawało się do jego celów. Cóż, załatwi to szybko. Podjechał nieoznakowanym fordem pod budynek, wysiadł i podszedł do drzwi wejściowych. Były zamknięte. Musiał zapukać. Otworzyły się gwałtownie i stanął w nich Tony Piaggi z pistoletem w dłoni. - Co się dzieje? - przeraził się Charon. Co się tam dzieje? - zastanawiał się Kelly. Nie spodziewał się, że jakiś samochód zaparkuje tuż przed budynkiem. Właśnie załadowywał dwa kolejne naboje, kiedy wysiadł z niego jakiś mężczyzna. Broń chodziła tak twardo, że Kelly miał problemy z odciągnięciem zamka i zanim zdążył ją wycelować, postać poruszała się już zbyt szybko, by mógł oddać strzał. Cholera. Nie wiedział, co to za człowiek. Zmienił powiększenie celownika na największe i przyjrzał się uważnie samochodowi. Tani model... dodatkowa antena radiowa... czyżby wóz policyjny? Odbijające się w szybach słońce nie pozwalało mu zajrzeć do środka. Niech to szlag. Spodziewał się chwili odpoczynku po tym, jak sprzątnął tamtych dwóch z dachu. Nigdy nie bądź zbyt pewny siebie, głupku! Skrzywił się na myśl o popełnionym błędzie. - Co tu się, do diabła, dzieje? - warknął Charon. Zobaczył leżące na podłodze ciało mężczyzny i małą dziurę w jego głowie, tuż nad otwar tym prawym okiem. - To on! Jest tutaj! - powiedział Tucker. - Kto? - Gość, który załatwił Billa, Ricka i Burta... - Kelly! - krzyknął Charon, odruchowo sprawdzając, czy drzwi są zamknięte. ' - Wiesz, jak się nazywa? - spytał Tucker. 585 - Ryan i Douglas mają go na celowniku, podejrzewają go o serię zabójstw. - Dodaj do niej jeszcze dwa trupy - powiedział Piaggi. - Tam leży Bobby, a na dachu Fred. - Przystanął przy oknie. Musi być gdzieś tam, po drugiej stronie ulicy... Charon wyjął broń. Torby z heroiną wydawały mu się teraz dziwnie ciężkie. Odłożył rewolwer i wyłożył paczki na stół, obok reszty worków, miski do mieszania, plastykowych torebek i zszywacza. Kiedy skończył, jego możliwości działania wyczerpały się, więc po prostu gapił się bezmyślnie na pozostałą dwójkę. Właśnie wtedy zadzwonił telefon. Tucker podniósł słuchawkę. - Dobrze się bawisz, złamasie? - A ty dobrze się bawiłeś z Pam? - odparł zimno Kelly. — A teraz - dodał już weselszym tonem - powiedz mi, kim jest wasz przyjaciel? Czy to ten gliniarz, którego kupiliście? - Myślisz, że wszystko o nas wiesz, co? - Nie, nie wszystko. Nie wiem, jak kogoś może podniecać mordo wanie kobiet. Może ty mi to powiesz, Henry? - Pieprz się, gnoju! - Chcesz wyjść do mnie i spróbować? Chłopców też lubisz, fagasie? Tucker cisnął słuchawką. Wciąż nie rozumiał, co jest grane. To dobrze, pomyślał Kelly. Człowiek, który nie rozumie zasad gry, nie potrafi się skutecznie bronić. W jego głosie słychać było zmęczenie, u Tony'ego również. Mężczyzna leżący na dachu miał rozpiętą koszulę. Kelly, który przyglądał mu się uważnie przez lunetę celownika, zauważył, że jest wymięta. Spodnie były pogniecione najbardziej pod kolanami, jak u kogoś, kto długo siedział. Może po prostu facet jest abnegatem? Raczej nie, przeczyły temu wypastowane na błysk czarne buty. Po chwili zastanowienia John doszedł do wniosku, że gość musiał spędzić w budynku całą noc. Są zmęczeni, przerażeni i nie wiedzą, w jaką grę grają. Doskonale. On miał zapas wody i batony, a przed sobą cały dzień. - Skoro wiedziałeś, jak ten skurwiel się nazywa, czemu nie... Kur wa! - zaklął Tucker. - Przekonywałeś mnie, że to tylko bogaty obibok, a ja mogłem go sprzątnąć wtedy w szpitalu! To ty mi doradziłeś, żeby dać mu spokój! - Uspokój się, Henry - powiedział Piaggi tak spokojnie, jak tylko po trafił. A więc mamy do czynienia z poważnym zawodnikiem. Załatwił sześciu moich chłopaków. Sześciu! Jezu. Nie. Nie mogę teraz panikować. 586 - Musimy się zastanowić. - Tony podrapał się po zarośniętym po liczku, usiłując wziąć się w garść i spokojnie wszystko przemyśleć. - Ma broń i siedzi w tym dużym białym budynku po drugiej stronie ulicy. - Może chcesz tam pójść i go sprzątnąć, Tony? - Tucker wskazał na głowę Bobby'ego. - Zobacz, jak go załatwił! - Słyszałeś kiedyś o tym, że wieczorem robi się ciemno? Na dworze jest tylko jedna latarnia, tuż przed drzwiami. - Piaggi podszedł do skrzynki w ścianie. Otworzył ją i odszukał właściwy bezpiecznik. - Proszę, wła śnie się zepsuła. Zaczekamy, aż się ściemni, i wtedy zaczniemy działać. Nie da rady załatwić nas wszystkich. Jeśli będziemy dość szybcy, może nawet nie dorwie nikogo. - A co z towarem? - Jeden z nas zostanie tu, żeby go pilnować. Nabierzemy sił, zała twimy tego skurczybyka, a potem wrócimy do pracy, jasne? - Piaggi uważał, że to świetny plan. Tamten gość nie trzymał w ręku wszystkich kart. Nie zastrzeli ich przez ścianę. A oni mają wodę, kawę i czas, pracu jący na ich korzyść. Trzy historie były do siebie tak bliźniaczo podobne, jak tylko można sobie było wymarzyć, biorąc pod uwagę okoliczności. Przesłuchiwał każdą z osobna, gdy tylko prochy przestały działać na tyle, że dziewczyny mogły mówić. Ich pobudzenie ułatwiało mu sprawę. Nazwiska, miejsce, gdzie wszystko się działo, to, jak ten skurwiel Tucker wywoził heroinę z miasta, coś, co powiedział Billy na temat śmierdzących toreb... wszystko potwierdzało wiadomości, które zdobyli po wpadce laboratorium na wschodnim wybrzeżu. Miał numer prawa jazdy i adres Tuckera. Możliwe, że adres jest lipny, często się to zdarzało, ale wiedzieli też, jakiej marki jest wóz. Miał już wszystko, a przynajmniej dość, by zacząć myśleć o tym śledztwie jako o czymś, co kiedyś się skończy. Teraz mógł usiąść i czekać. Przed chwilą przez radio zostało nadane wezwanie do wszystkich patroli. Na najbliższych odprawach we wszystkich komisariatach nazwisko Henry'ego Tuckera i numer rejestracyjny jego wozu poznają wszyscy posterunkowi - ludzie, którzy są prawdziwymi oczami i uszami policji. Przy odrobinie szczęścia wszystko pójdzie szybko. Znajdą go, aresztują, oskarżą i skażą, a potem wsadzą do końca życia za kratki. Było tylko jedno ale. Ryan wiedział, że wciąż jest o krok za kimś innym. Niewidzialny Człowiek używał teraz czterdziestkipiątki zamiast dotychczasowej broni z tłumikiem. Zmienił taktykę i dążył do zadania szybkiej, pewnej śmierci... nie przejmował się już hałasem... atakże rozmawiał z ludźmi, których 587 potem zabijał, dzięki czemu prawdopodobnie wiedział o wiele więcej niż on. Niebezpieczny drapieżnik, którego opisał mu Farber, znów grasował na ulicach. Pewnie polował dokładnie w tej chwili; problem w tym że Ryan nie wiedział gdzie. John T. Kelly, starszy bosman, członek US Navy SEAL. Gdzie teraz jesteś, Johnie Kelly? Dokąd bym poszedł, gdybym był tobą? Dokąd? - Wciąż tam jesteście? - spytał Kelly, gdy Piaggi odebrał telefon. - Tak, człowieku, właśnie jemy śniadanie. Może przyjdziesz do nas i się dołączysz? - Jadłem wczoraj kalmary w twojej restauracji. Twoja matka je przy gotowuje? - spytał Kelly, zastanawiając się, jaką dostanie odpowiedź. - Zgadza się - odparł Tony. - To stary rodzinny przepis, moja pra- prababcia przywiozła go jeszcze ze Starego Kraju. - Zaskakujesz mnie. - Jak to możliwe, panie Kelly? - zapytał uprzejmie Piaggi, wyraź nie rozluźniony. Zastanawiał się, jakie wrażenie wywrze na rozmówcy ta zmiana. - Spodziewałem się, że będziesz się starał ze mną dogadać. Twoi ludzie tego próbowali, aleja nie byłem chętny - odparł Kelly, pozwala jąc, by w jego głosie zabrzmiała irytacja. - Jak już mówiłem, zapraszamy. Możesz zjeść z nami śniadanie i po rozmawiać. - Trzask odkładanej słuchawki. Doskonale. - Przykra sprawa z Casem - zauważył komendant Akademii Mary narki Stanów Zjednoczonych. Maxwell skinął głową. - Cóż mogę powiedzieć, Will? Musisz przyznać, że niezbyt się nada wał na emeryta. Cała rodzina zginęła, i tam, i tutaj. Armia to było całe jego życie, a on dobrze wiedział, że to wkrótce się skończy. - Słyszałem, że ty też złożyłeś już dokumenty, Dutch. - Komendant nie do końca to rozumiał. Od dawna było wiadomo, że Dutch jest pew nym kandydatem do objęcia dowództwa floty wiosną przyszłego roku. Ale od kilku dni nikt już o tym nie mówił i komendant nie wiedział dlaczego. - Zgadza się. - Maxwell nie mógł mu tego wyjaśnić. Rozkaz, na zwany oględnie "sugestią", przyszedł z Białego Domu za pośrednictwem szefa operacji morskich. - Tyle lat, Will... czas dać szansę młodym. My, weterani drugiej wojny światowej, powinniśmy się usunąć w cień. 588 - Co słychać u Sonny'ego? - Zostałem dziadkiem. - Gratuluję! - Chociaż jedna dobra wiadomość. Do pokoju wszedł admirał Greer, wyjątkowo ubrany w mundur. - James! - Niezły gabinet - zauważył Greer. - Witaj, Dutch. - Czemu zawdzięczam wizytę szanownych kolegów? - Will, chcemy ci ukraść jedną z żaglówek. Masz coś ładnego i mi łego w prowadzeniu, co nadałoby się dla dwóch admirałów? - W szerokim wyborze. Co powiecie na jedną dwudziestkęszóstkę? - Może być. - W takim razie zadzwonię do działu szkolenia praktycznego i każę ją dla was przygotować. - Wszystko się zgadza, pomyślał admirał. Obaj byli blisko związani z Casem, a kiedy chce się pożegnać marynarza, naj lepiej zrobić to na morzu. Uścisnął im dłonie i sięgnął po telefon. - Skończyły ci się pomysły? - zapytał Piaggi. W jego głosie słychać było teraz kpiącą pewność siebie. Emocje rosną, pomyślał. Może podbi jemy jeszcze stawkę? - Nie widzę, żebyście wy na jakiś wpadli. Boicie się światła, skur wiele? Zaraz wam pomogę! - warknął Kelly. - Tylko patrzcie. Odłożył słuchawkę i podniósł broń, celując w okna. - Ty kretynie! - wrzasnął Piaggi do telefonu, choć wiedział, że po łączenie zostało przerwane. - Widzicie? Wie, że nie może nam nic zro bić. Czas działa na naszą korzyść. Kule rozbiły dwie szyby, a potem zapadła cisza. Zadzwonił telefon. Tony odczekał chwilę, zanim podniósł słuchawkę. - Pudło, palancie! - I tak nie masz dokąd uciec, zasrańcu! - Wrzask był tak donośny, że Tucker i Charon usłyszeli go, stojąc trzy metry od Tony'ego. - Czas uciekać, panie Kelly. Kto wie, może ja cię nie złapię. Może zrobią to gliny. Słyszałem, że depczą ci po piętach. - To wy jesteście w pułapce. Nie zapominaj o tym. - To ty tak sądzisz, stary. - Piaggi rozłączył się, pokazując, kto tu jest górą. - Jak się pan czuje, pułkowniku? - zapytał Wołoszyn. - To była bardzo interesująca podróż. - Ritter i Griszanow siedzieli na schodach Lincoln Memorial jak dwaj turyści zmęczeni po całym dniu 589 zwiedzania, pod czujnym okiem stojącego dziesięć metrów dalej ochroniarza. - A pański wietnamski przyjaciel? - Co? - Kola był zaskoczony. - Jaki przyjaciel? Ritter uśmiechnął się. - To był mój mały spisek. Widzi pan, musiałem namierzyć wtycz kę. - Myślałem, że to wasza sprawka - zauważył kwaśno generał KGB. Pułapka była dziecinnie prosta, a jednak w nią wpadł... Prawie. Szczę ście się do niego uśmiechnęło, ale Ritter zapewne o tym nie wiedział. - Gra toczy się dalej, Siergiej. Czy będzie pan płakał po zdrajcy? - Po zdrajcy nie. Ale po człowieku, który wierzy w lepszy świat, owszem. Jest pan bardzo bystry, Bob. Doskonale pan to rozegrał. - Może jednak nie do końca, pomyślał Wołoszyn, może jednak nie wpadłem tak głęboko w zasadzkę, jak ci się wydaje, amerykański przyjacielu. Za bar dzo się spieszyłeś. Udało ci się zabić Hicksa, lecz nie Kasjusza. Jesteś zbyt porywczy, młody człowieku. Przeliczyłeś się, ale jeszcze o tym nie wiesz. Prawda? Czas przejść do interesów. - Co z moimi ludźmi? - Tak jak ustaliliśmy, są razem z innymi. Rokossowski to potwier dza. Przyjmie pan moje słowo, panie Ritter? - Przyjmę. Dobrze, o ósmej piętnaście z lotniska Dullesa odlatuje samolot PanAm do Paryża. Przyprowadzę tam naszego gościa i będzie pan mógł osobiście się z nim pożegnać. Wasi ludzie go odbiorą na Orły. - Zgoda. - Wołoszyn odszedł. - Czemu mnie tu zostawił? - spytał Griszanow, bardziej zaskoczo ny niż zaniepokojony. - Dlatego, że ufa mojemu słowu tak samo, jak ja ufam jego, puł kowniku. - Ritter wstał. - Mamy trochę czasu do zabicia.... - Do zabicia? - Przepraszam, to takie powiedzenie. Mamy kilka godzin. Co pan powie na spacer po Waszyngtonie? W Smithsonian Institute jest skała z Księżyca. Podobno tym, którzy jej dotkną, przynosi szczęście. Wpół do szóstej. Słońce świeciło mu teraz prosto w oczy. Kelly co chwila wycierał pot z czoła. Patrząc w rozbite okna, nie widział niczego poza poruszającymi się cieniami. Zastanawiał się, czy tamci odpoczywają. Podniósł radiotelefon i zakręcił korbką. Znów sprawili, że to on czekał. 590 - Kto mówi? - zapytał Tony. - Czy twoja restauracja serwuje dania na wynos? - Co, robimy się głodni? - Chwila milczenia. - Może chcesz się z nami dogadać. - Wyjdź na zewnątrz, to pogadamy. Trzask. Doskonale, pomyślał Kelly, obserwując cienie przesuwające się po podłodze. Wypił resztkę wody i zjadł ostatni baton, wypatrując w okolicy jakichkolwiek zmian. Już dawno zdecydował, co ma robić. W pewnym sensie to oni podjęli za niego tę decyzję. Znów słyszał tykanie zegara, odmierzającego czas do godziny zero, której dokładny termin mógł się zmieniać, ale musiała kiedyś nadejść. Gdyby chciał, mógł jeszcze zrezygnować, lecz wiedział, że tego nie zrobi. Spojrzał na zegarek. To będzie niebezpieczna misja, a mijający czas niczego nie zmienia. Tamci nie spali już od dwudziestu czterech godzin, może dłużej. Sprawił, że poczuli strach, a potem pozwolił, by się do niego przyzwyczaili. Teraz myśleli, że mają w ręku dobre karty, dokładnie tak jak zaplanował. Cofnął się od okna po betonowej podłodze. Sprzęt zostawił tutaj, nie będzie mu już potrzebny, niezależnie od tego, jak potoczą się sprawy. Wstał, otrzepał ubranie i sprawdził automatycznego colta. Jeden nabój w komorze, siedem w magazynku. Przeciągnął się lekko. Wiedział, że nie może dłużej czekać. Zszedł po schodach, wyciągając z kieszeni kluczyki od volkswagena. Nagle przestraszył się, że samochód nie zapali, ale silnik działał bez zarzutu. Zaczekał chwilę, aż silnik się rozgrzeje i ruszył z kopyta. Słyszał wściekłe trąbienie kierowcy jadącego z przeciwka, kiedy wtapiał się w gęsty o tej porze sznur samochodów. - Widzisz coś? To Charon wpadł na pomysł, że ze swojego punktu obserwacyjnego Kelly może nie widzieć całego budynku. Może jednak spróbuje do nich przyjść, myśleli, ale na wszelki wypadek dwóch wciąż obserwowało obie strony białego budynku. Wiedzieli, że wciąż tam jest. Wiedzieli, że go dopadną. Nie przemyślał wszystkiego dość dokładnie, orzekł Tony. Był bystry, ale nie dość dobry. Kiedy zapadnie ciemność i cienie się wydłużą, oni zaczną działać. Musi się udać. Mała dwudziestkadwójka nie przebije się przez karoserię i jeśli tylko dobiegną do samochodu, będą bezpieczni, a jeśli wezmą go z zaskoczenia, mogą nawet... - Po tamtej stronie zwykły ruch. - Nie podchodź do okna, człowieku. - Zamknij się - odparł Henry. - Lepiej powiedz, co z dostawą. 591 - Mamy w rodzinie takie powiedzonko: lepiej późno niż wcale. Kapujesz? Charon czuł się najbardziej nieswojo z całej trójki. Może to przez narkotyki. Cholerne gówno. Czy uda mu się z tego jakoś wycofać? Pieniądze za dostawę były tuż obok, przy biurku. A on miał broń. Ma umrzeć jak zwykły przestępca? Obserwował stojących przy oknach mężczyzn, jednego po prawej, drugiego po lewej. To oni byli przestępcami. On nie zrobił Kelly'emu nic złego. To Henry zabił dziewczynę, a Tony załatwił tę drugą. Charon był tylko zwykłym przekupnym gliniarzem, a dla Kelly'ego ta sprawa była osobista. Nietrudno to zrozumieć. Zabójstwo Pam było brutalne i głupie, sam to powiedział Henry'emu. Może jeszcze wyjść z tego wszystkiego jako bohater. Powie, że dostał cynk, wywiązała się strzelanina. Może nawet pomoże Kelly'emu. I już nigdy, nigdy nie właduje się w nic podobnego. Pieniądze na konto, awans w kieszeni... Wiedząc to wszystko, co wie, dopilnuje, żeby po organizacji Henry'ego nie został nawet ślad. Więcej nie da się w to wciągnąć. Wystarczy podejść do telefonu i pogadać z tamtym człowiekiem. Przekonać go. Był tylko jeden problem. Kelly skręcił w lewo, przejechał jedną przecznicę na zachód, potem znów w lewo i na południe, w stronę O'Donnel Street. Ręce mu się pociły. Tamtych jest trzech, więc nie wolno mu popełnić żadnego błędu. Wiedział, że jest dobry w swoim fachu i musi dokończyć tę robotę, nawet jeśli to ona go wykończy. Zatrzymał samochód przecznicę wcześniej, wysiadł, zamknął drzwi i resztę drogi pokonał na piechotę. O tej porze okoliczne firmy były już pozamykane. Naliczył tylko trzy, które jeszcze pracowały, choć nikt w nich nie miał pojęcia, co właśnie dzieje się obok... Przecież wszystko sobie zaplanowałeś, prawda? Tak, chłopcze, ale to była ta łatwiejsza połowa. Dzięki. Stał na rogu budynku, rozglądając się dookoła. Może lepiej z drugiej strony... podszedł do narożnika, z którego wychodziły linie elektryczne i telefoniczne, i wspiął się na ten sam parapet zamurowanego okna, który wykorzystał już wcześniej. Wyszedł na dach, starając się omijać przewody elektryczne. Teraz musisz tylko przejść po dachu, nie robiąc zbyt wiele hałasu. Po smole posypanej żwirem? Była tylko jedna możliwość, której nie wziął pod uwagę. Wyprostował się, stając na okalającym dach murku, który miał jakieś dwadzieścia pięć centymetrów szerokości. Po tej ceglanej ścieżce mógł iść całkiem 592 cicho, zastanawiając się, czy komuś z tamtych nie przyjdzie do głowy zatelefonować. Charon musiał działać szybko. Wstał, ani na chwilę nie spuszczając ich z oka, i przeciągnął się teatralnie, zanim ruszył w ich stronę. Wcześniej zdjął płaszcz i rozluźnił krawat. Przy prawym biodrze na pasku wisiał pięciostrzałowy smith and weston. Wystarczy zastrzelić sukinsynów, a potem zadzwonić do tego popaprańca Kelly'ego. Czemu nie? To w końcu tylko dwaj menele. Czemu miałby umierać za cudze grzechy? - Co robisz, Mark? - zapytał Henry, zbyt skupiony na wyglądaniu przez okno, by wyczuć zagrożenie. - Zmęczyło mnie to siedzenie. - Charon wyciągnął z kieszeni chus teczkę i otarł twarz. Ocenił odległość i położenie celu, a potem znów spojrzał w stronę telefonu. Jedna rozmowa i będzie bezpieczny. Był tego pewien. To jedyna szansa, żeby jakoś się z tego wyplątać. Piaggi zauważył coś w jego oczach, coś, co mu się nie spodobało. - Usiądź i odpocznij, w porządku? Wkrótce zrobi się tu naprawdę gorąco. Czemu on się gapi na telefon? I na nas? - Cofnij się, Tony - powiedział Charon, sięgając do kieszeni, by schować chusteczkę. Nie wiedział, że oczy go zdradziły. Jego dłoń nie zdążyła dotknąć rewolweru, gdy Tony wycelował i wypalił mu prosto w pierś. - Myślałeś, że jesteś taki cwany, co? - powiedział do umierającego. Nagle zauważył, że na prostokącie światła wpadającego przez otwarte drzwi na dach pojawił się cień. Nie zdążył mu się przyjrzeć, gdy cień zniknął, zmieniając się w rozmazany kształt. Henry wciąż wpatrywał się w zwłoki Charona. Odgłos wystrzału go zaskoczył. Był pewny, że strzelają do niego, ale było już za późno, by się wycofać. Runął przez otwór w dachu, przypominając sobie zasady skoków ze spadochronem: stopy razem, kolana zgięte, plecy proste, przekoziołkować zaraz po zderzeniu z ziemią. Lądowanie było twarde. Betonowa podłoga była pokryta glazurą, ale jego nogi wytrzymały impet zderzenia. Przekoziołkował, prostując ramię. Najbliżej stał Piaggi. Kelly wycelował broń w jego pierś, wypalił dwa razy, przesunął broń i strzelił w podbródek. Zmiana celu. Przetoczył się jeszcze raz po podłodze, jak kiedyś w Wietnamie pod ostrzałem wroga. Henry wyciągnął broń wcześniej i trzymał ją wycelowaną 593 prosto w niego. Czas zatrzymał się na ułamek sekundy. Ich oczy spotkały się i po prostu na siebie patrzyli, myśliwy i zdobycz. Kelly pierwszy przypomniał sobie, jaki jest cel jego wizyty. Nacisnął spust i posłał kulę prosto w pierś Tuckera. Poczuł odbicie colta w ręku. Jego umysł pracował teraz na takich obrotach, że widział wszystko jak w zwolnionym tempie: cofający się zamek wyrzucający na bok pustą łuskę, a potem wracający na miejsce po kolejną kulę, własny nadgarstek stabilizujący broń i palec naciskający spust po raz drugi. Tucker się zachwiał. Może pośliznął się na podłodze, a może to impet dwóch kul wytrącił go z równowagi, w każdym razie runął na ziemię. Misja wykonana, powiedział sobie Kelly. Przynajmniej tę robotę udało mu się doprowadzić do końca, po wszystkich porażkach, jakie spotkały go tego ponurego lata. Wstał i podszedł do Henry'ego Tuckera, kopniakiem wytrącając mu broń z ręki. Chciał mu coś jeszcze powiedzieć, dopóki tamten żył, ale nagle zabrakło mu słów. Może teraz Pam będzie lżej I w grobie... Ale nie, to nie działa w ten sposób. Umarli opuszczają ten świat raz na zawsze i nie obchodzi ich, co dzieje się na nim potem. Przynajmniej tak można przypuszczać. Kelly wciąż nie wiedział, jak to właściwie jest, choć często się nad tym zastanawiał. Zmarli żyli na ziemi! tylko w pamięci żywych, i właśnie przez wzgląd na tę pamięć Kelly zabił Tuckera i całą resztę. Może dla Pam to niczego nie zmieni, ale dla niego - tak. Podczas gdy tak rozmyślał, Tucker opuścił ten padół łez. Kelly wsłuchał się w swoje sumienie. Nie, tego człowieka nie będzie żałował podobnie jak pozostałych. Zabezpieczył broń i rozejrzał się po pokoju. Na podłodze leżały trzy trupy. Cieszyło go tylko to, że sam nie był jednym z nich. Podszedł do drzwi i wyszedł na ulicę. Samochód czekał przecznicę dalej, a on miał wyznaczone jeszcze jedno spotkanie. Miał zakończyć jeszcze jedno życie. Łódź stała tam, gdzie ją zostawił. Dojazd do przystani zajął mu godzinę. Zaparkował wóz i wyjął walizkę z bagażnika. Zatrzasnął drzwi samochodu, zostawiając kluczyki w środku. On też nie będzie mu już więcej potrzebny. W czasie jazdy przez miasto w stronę przystani głowę miał cudownie lekką, wolną od rozmyślań. Prowadził samochód automatycznie, zatrzymując się na światłach i zmieniając biegi. Zmierzał w stronę zatoki, jednego z niewielu miejsc, gdzie czuł się naprawdę u siebie. Dźwignął walizkę i ruszył w stronę „Springera". Wskoczył na pokład. Za dziesięć minut będzie już na wodzie, z dala od wszystkiego, co przypominało mu miasto. Otworzył drzwi do głównej kabiny i znieruchomiał, czując dym z papierosa. Po chwili usłyszał głos. 594 - John Kelly? - A z kim mam przyjemność? - Emmet Ryan. Poznał pan już mojego partnera, Toma Douglasa. - W czym mogę panom pomóc? - Kelly postawił walizkę na pokła dzie, pamiętając o colcie schowanym pod zapiętą kamizelką. - Mógłby pan na przykład powiedzieć, dlaczego zabił pan tylu ludzi - zaproponował Ryan. - Jeśli uważacie, że to zrobiłem, to wiecie również dlaczego. - To prawda. W tej chwili szukam Henry'ego Tuckera. - Tutaj go chyba nie ma. - Więc może pan pomoże mi go znaleźć? - Proponuję zacząć od rogu O'Donnel i Mermen. Nie sądzę, żeby gdzieś się stamtąd wybierał - poinformował detektywa Kelly. - I co ja mam z panem zrobić? - Te trzy dziewczyny dziś rano, czy...? - Są bezpieczne. Zaopiekujemy się nimi. Pan i pańscy przyjaciele wspaniale zajęliście się Pam Madden i Doris Brown. To nie wasza wina, że tak to się skończyło. No, może tylko trochę. - Policjant zamilkł na chwilę. - Muszę pana aresztować. - Za co? - Za morderstwo, panie Kelly. - Nie. - Kelly potrząsnął głową. - Morderstwo jest wtedy, gdy giną niewinni ludzie. Ryan zmrużył oczy. Nie widział twarzy mężczyzny, tylko sylwetkę podświetloną od tyłu przez ostre słońce. Ale słyszał jego słowa i w głębi duszy wiedział, że są prawdziwe. - Prawo stanowi inaczej. - Nie zamierzam sprawiać panu kłopotów, ale nie pójdę do żadnego więzienia. - Nie mogę pana wypuścić. - Mimo to wciąż nie wyciągał broni. Co to znaczy? - zastanawiał się Kelly. - Oddałem wam tego Monroe. - Dziękuję - zgodził się Ryan. - Nie jestem zabójcą. Do tego mnie szkolono, ale nigdy nie zabijam bez przyczyny. Miałem wystarczający powód. - Może. Ale proszę powiedzieć, co pan przez to osiągnął? - spytał Ryan. - To nie rozwiąże problemu narkotyków. - Henry Tucker nie zabije już ani jednej dziewczyny. To moje osiąg nięcie. Nigdy nie spodziewałem się, że zrobię coś więcej, ale przy oka zji zniszczyłem jego organizację. - Kelly zamilkł. Było coś jeszcze, co 595 musiał im wytłumaczyć. - W tym budynku jest gliniarz. Myślę, że dla nich pracował. Tucker i Piaggi go zastrzelili. Może uda się zrobić z niego bohatera. Jest przy nich mnóstwo heroiny. Myślę, że uda się to przedstawić jako wielki sukces waszego wydziału. - Dzięki Bogu za to, że nie musiałem zabijać policjanta, nawet takiego. - Powiem wam coś jeszcze! Wiem, jak Tucker sprowadzał towar do kraju. - Kelly wyjaśnił im po krótce cały mechanizm. - Nie mogę tak po prostu pana wypuścić - powtórzył detektyw, choć wolałby, by było inaczej. Ale nie mógł tak postąpić, bo kierował się w ży ciu pewnymi zasadami. - Możecie mi dać godzinę? Wiem, że nie spuścicie mnie z oka. Tyl- ko godzinę. To nam wszystkim ułatwi zadanie. Ryan nie był przygotowany na taką prośbę. Nie mieściła się w jego policyjnym myśleniu. Ale z drugiej strony, ten człowiek zabił ich wspólnych wrogów. Jesteśmy mu coś winni. Czy bez niego udałoby mi się rozwiązać tę sprawę? Umarli nie potrafią mówić. A poza tym dokąd on może uciec? To byłoby bez sensu. Ryan, czyś ty zwariował? Może tak. - Ma pan godzinę. Potem doradzam spotkanie z dobrym prawni kiem. Kto wie, może uda mu się pana z tego wyciągnąć. Ryan wstał i wyszedł bocznymi drzwiami, nie oglądając się za sie bie. Wychodząc, zatrzymał się na moment. - Oszczędził pan człowieka, którego mógł pan zabić, panie Kelly. Dlatego się zgodziłem. Zaczynam odliczać czas. Ma pan równo godzinę. Kelly nie patrzył, jak policjant wychodzi. Włączył silnik i pozwolił by mechanizm diesla rozgrzał się powoli. Godzina mu wystarczy. Wyszedł na pokład i odpiął cumy, zostawiając je przypięte do pachołków na nabrzeżu. Kiedy wrócił do kabiny, silnik był już gotowy i zaskoczył natychmiast. Kelly obrócił łódź i skierował ją w głąb portu. Kiedy tylko opuścił basen jachtowy, włączył do oporu oba silniki i „Springer" ruszył przed siebie z prędkością dwudziestu dwóch węzłów. Kanał był pusty, więc Kelly włączył autopilota i pospiesznie zabrał się do niezbędnych przygotowań. Przy Bodkin Point wyszedł z toru, ścinając zakręt, ale nie miał innego wyjścia. Wiedział, kogo wyślą za nim w pogoń. - Straż przybrzeżna, Thomas Point. - Tu policja miejska w Baltimore. Telefon odebrał podporucznik Tomlinson, świeżo upieczony absolwent Akademii Straży Przybrzeżnej w New London, tymczasowo przydzielony do posterunku. Chociaż przewyższał stopniem dowódcę posterunku, który nie posiadał stopnia oficerskiego, obaj wiedzieli, kto tu rzą- 596 dzi. Chłopak ma dopiero dwadzieścia dwa lata, a belki na jego mundurze wciąż lśnią nowością, pomyślał Paul English, ale czas wysłać go do prawdziwej roboty. Zwłaszcza że to Oreza będzie tak naprawdę dowodził operacją. Czterdzieści Jeden Bravo, drugi pod względem wielkości kuter patrolowy jednostki, stał z włączonymi silnikami, gotowy do wypłynięcia w morze. Młody podporucznik wybiegł z biura w takim pośpiechu, jakby bał się, że mogą wypłynąć bez niego. English zachichotał na ten widok. Pięć sekund po tym, jak młodzik chwycił w biegu kamizelkę ratunkową, Czterdzieści Jeden Bravo wypłynął z doku, skręcając na zachód w stronę latarni Thomas Point. Facet najwyraźniej nie zamierza stosować taryfy ulgowej, pomyślał Kelly, widząc kuter zbliżający się od prawej burty. Cóż, prosił o godzinę i dokładnie tyle dostał. Miał ochotę włączyć radio, żeby nadać ostatnie pozdrowienie, ale to nie byłoby w porządku. Tym bardziej szkoda. Jeden z dieslów zaczynał się przegrzewać, lecz na szczęście to nie potrwa już długo. To zaczynał być wyścig, do tego z przeszkodami, bo dokładnie w miejscu, gdzie chciał się znaleźć Kelly, stał teraz duży frachtowiec pod francuską banderą, płynący ku otwartemu morzu. Za chwilę Kelly znajdzie się w potrzasku pomiędzy nim a kutrem straży przybrzeżnej. - Proszę, jesteśmy na miejscu - powiedział Ritter, odsyłając gestem dłoni ochroniarza, który przez całe popołudnie chodził za nimi jak cień. Wyjął z kieszeni bilet. - Pierwsza klasa. Drinki za darmo, pułkowniku. - Dzięki wykonanemu wcześniej telefonowi uniknęli kontroli paszporto wej. - Dziękuję za gościnność. Ritter docenił ironię. - Tak, dzięki rządowi Stanów Zjednoczonych obleciał pan pół świata. Mam nadzieję, że Aerofłot poradzi sobie z dalszą drogą. - Ritter prze rwał i zmienił ton na bardziej oficjalny. - Pańskie zachowanie wobec naszych żołnierzy było wspaniałe. Dziękujemy panu za to. - Chciałbym, żeby wrócili bezpiecznie do domu. To nie są źli lu dzie. - Tak samo jak pan. - Ritter odprowadził Rosjanina do bramki, gdzie już czekał autobus wiozący pasażerów pod nowiutkiego boeinga 747. - Proszę nas kiedyś odwiedzić, w Waszyngtonie jest wiele do zobaczenia. - Ritter popatrzył, jak Griszanow wchodzi na pokład, a potem odwrócił się do Wołoszyna. 597 - To dobry człowiek, Siergiej. Czy to zaszkodzi jego karierze? - Z tym wszystkim, co wie? Nie sądzę. - No i dobrze - odparł Ritter i ruszył w stronę wyjścia. Wyścig był cholernie wyrównany. Tamten miał niewielką przewagę, bo prowadził i miał możliwość wyboru kursu. Z kolei kuter mógł wykorzystywać silniejszy o jeden węzeł motor do powolnego nadrabiania dystansu. Tak naprawdę liczyły się umiejętności sterników, a ci również szli łeb w łeb. Oreza patrzył, jak tamten prowadzi łódź przez kilwater frachtowca, wykorzystując wzburzoną falę, by przydać swojej łodzi dodatkowe pół węzła prędkości. Podziwiał przeciwnika. Trudno byłoby tego nie zrobić. Mężczyzna prowadził łódź tak lekko, jakby nic sobie nie robił z praw rządzących wiatrem i falą. Ale przecież w rzeczywistości nie było w tym nic zabawnego. Przypominali mu o tym mężczyźni stojący obok z załadowaną bronią. Nie tak postępuje się wobec przyjaciela. - Na litość boską! - warknął Oreza, przesuwając ster na prawą bur tę. - Uważajcie z tymi cholernymi spluwami! Mężczyźni zdjęli ręce z pistoletów i pozapinali kabury. - To niebezpieczny człowiek - powiedział marynarz stojący obok kapitana. - Nie dla nas. - A ci wszyscy ludzie, których... - Może sami się o to prosili! - Oreza dodał trochę więcej gazu i prze chylił ster na prawo. Wypatrywał teraz na wodzie gładkich powierzchni. Przechylał kuter to na prawą, to na lewą burtę, by prześlizgiwać się na falach, zyskując cenne metry odległości, podobnie jak czynił to tamten. Startujące co roku z Newport regaty o puchar Ameryki nie były nigdy równie fascynujące jak ten wyścig. - Może pozwolicie... Oreza nawet nie odwrócił głowy. - Panie Tomlinson, uważa pan, że ktokolwiek poprowadziłby tę łódź lepiej ode mnie? - Nie, panie Oreza - odparł oficjalnym tonem podporucznik. Oreza parsknął śmiechem, nie odrywając wzroku od szyby. - Może warto by wezwać śmigłowiec z marynarki? - dodał niepew nie Tomlinson. - A po co? Myśli pan, że gdzie nam może uciec, na Kubę? Mam dwa razy większy zapas paliwa niż on i o pół węzła szybszy silnik, a on wyprzedza nas o zaledwie trzysta metrów. Proszę obliczyć. Dwadzieścia 598 minut i doganiam go, choćby nie wiem jak kombinował. -Należy mu się trochę szacunku, pomyślał Oreza, lecz nie powiedział tego głośno. - Ale to niebezpieczny człowiek - powtórzył Tomlinson. - Jestem gotów podjąć to ryzyko. Proszę bardzo... - Oreza znów pochylił kuter na prawą burtę, przecinając tor frachtowca, wykorzystu jąc wytworzoną przez niego energię, by zwiększyć prędkość. Ciekawe, tak samo robią delfiny, a ja zyskuję przez to cały węzeł przewagi. Poza tym mój kadłub lepiej się do tego nadaje niż jego... na przekór sytuacji, w jakiej się znalazł, Oreza uśmiechnął się. Właśnie nauczył się czegoś nowego o żeglowaniu od przyjaciela, którego ścigał, by aresztować go za morderstwo. Za zabicie ludzi, którzy w pełni sobie na to zasłużyli. Musi traktować przeciwnika z szacunkiem, pozwolić mu na ten ostatni wyścig, na próbę walki o wolność, choćby nawet z góry była skazana na porażkę. Postępując inaczej, upokorzyłby jego, a tym samym siebie. Kiedy zawiodło wszystko inne, pozostawał jeszcze honor. To było najważniejsze prawo morza, a Oreza, podobnie jak człowiek, którego ścigał, był człowiekiem morza. Jest diabelnie blisko, pomyślał Kelly. Oreza to cholernie dobry sternik i dlatego wykonanie tego, co John zaplanował, okazało się takie trudne. Wykorzystał wszystkie sztuczki, jakie znał. Prowadzenie „Springera" zakosami po torze frachtowca to był najlepszy pomysł, jaki kiedykolwiek przyszedł mu do głowy, jeśli chodzi o wyczyny na wodzie, ale ten cholerny przybrzeżniak od razu go zauważył i skopiował, a do tego jego kuter miał głębsze zanurzenie. Teraz już oba silniki "Springera" były przeciążone i zaczynały się przegrzewać, a ten pieprzony frachtowiec płynął trochę za szybko, by plan mógł się powieść. Czemu Ryan nie poczekał głupich dziesięciu minut dłużej? Kelly nie mógł tego zrozumieć. Tuż przed nim widniał przycisk detonatora. Pięć minut po wciśnięciu guzika ładunki wybuchowe wysadzą w powietrze zbiorniki paliwa, ale nie może tego zrobić, mając dwieście metrów za sobą ten cholerny kuter. I co teraz? - Nadrobiliśmy kolejne dwadzieścia metrów - powiedział Oreza z mieszaniną zadowolenia i smutku. Widział, że przeciwnik nawet nie ogląda się za siebie. Rany, jesteś naprawdę niezły, pomyślał Oreza, żałując teraz tych wszystkich chwil, kiedy dał mu się we znaki. Ale tak to już jest między marynarzami. Ścigając się z nim w ten sposób, przeciwnik również wyrażał w jakiś sposób swój szacunek dla Orezy. Miał na pokładzie działka i mógł ich użyć, 599 żeby przeszkodzić w pościgu, ale tego nie zrobił, i Oreza wiedział dlaczego. To byłoby złamanie zasad wyścigu. Obaj dawali z siebie wszystko, lecz w razie porażki byli gotowi ją przyjąć. A przede wszystkim - zachować wzajemny szacunek. - Zaraz zrobi się ciemno - powiedział Tomlinson, wyrywając Orezę z zadumy. Chłopak nic nie rozumiał, ale czego można się spodziewać po świeżo upieczonym absolwencie szkoły? Może pewnego dnia załapie o co w tym wszystkim chodzi. To przychodzi z czasem, pomyślał Oreza, który miał nadzieję, że Tomlinson wyciągnie lekcję z dzisiejszego dnia. - Nie zdążymy go dogonić, sir. Oreza przeczesał wzrokiem horyzont. Francuski frachtowiec zajmował mniej więcej jedną trzecią pola widzenia. Wysoki kadłub wznosił! się dumnie nad powierzchnią wody, lśniąc świeżo nałożoną farbą. Jego załoga nie miała pojęcia, co dzieje się obok. Nowa jednostka, zanotował w pamięci Oreza, patrząc, jak gruszkowaty dziób wzburza potężne fale, I które ścigany wykorzystywał do zwiększania prędkości. Najszybszym i najprostszym sposobem byłoby zwabić kuter za sobą, na prawą burtę frachtowca, potem zanurkować pod dziób i dopiero wtedy wysadzić zbiorniki z paliwem. Ale był jeszcze drugi sposób, o wiele lepszy. - Teraz! Oreza przekręcił koło sterowe o dziesięć stopni, przechylając kuter na prawą burtę i zyskując w jednej sekundzie pięćdziesiąt metrów przewagi. Potem cofnął ster, przeskoczył kolejny półtorametrowy wał wody i przygotował się do powtórzenia manewru. Jeden z młodszych człon- ków załogi aż westchnął z podziwu. - Widzi pan, panie Tomlinson? Nasz kadłub lepiej się nadaje do tego rodzaju sztuczek niż jego. Mógłby nas prześcignąć o włos na spo kojnej wodzie, ale nie tu. Nasza jednostka jest wprost stworzona do ta kich skoków. - Na pewno chcesz wygrać ten wyścig, Oreza? - spytał Tomlinson. Wcale nie jest taki głupi... Cóż, w końcu był oficerem, a oni powinni od czasu do czasu wykazywać się inteligencją. - Każdy wyścig kiedyś się kończy. Ktoś musi wygrać, a ktoś inny przegrać - wyjaśnił, mając nadzieję, że jego przyjaciel także to zrozu mie. Sięgnął do kieszeni koszuli po papierosa i zapalił go, trzymając za palniczkę w lewej ręce, podczas gdy prawą, właściwie samymi koniusz kami palców, trzymał ster, wprowadzając drobne poprawki do kursu, dyk- 600 towane przez tę część jego mózgu, która nieustannie analizowała każdą zmarszczkę na powierzchni wody. Powiedział Tomlinsonowi, że to potrwa jeszcze dwadzieścia minut. To była wersja pesymistyczna. W rzeczywistości był pewien, że dogoni go szybciej. Zatoka była pełna łodzi, w większości zmierzających do portu i całkowicie nieświadomych wyścigu, który się tu rozgrywał. Kuter miał na dachu policyjne migacze, ale nie używał ich nigdy. Oreza nie lubił tych urządzeń, uważając je za obrazę swojej profesji. Znajdował się w połowie długości frachtowca. Jak można się było spodziewać, Oreza połknął przynętę. Cholera, facet był naprawdę niezły. Jeszcze mila i zrównałby się z Kellym, redukując jego szansę praktycznie do zera. On jednak miał plan. Widział już gruszkowaty, częściowo wynurzony dziób statku. Z mostka wychylał się jakiś marynarz. Kelly'emu przypomniał się pierwszy dzień z Pam. To było tak dawno i tak wiele zdarzyło się od tego czasu... Czy postąpił właściwie, czy popełnił błąd? Kto to osądzi? Pokręcił głową. Pozwoli, by sędzią był Bóg. Po raz pierwszy w czasie tego wyścigu obejrzał się za siebie, oceniając odległość dzielącą obie łodzie. Była cholernie mała. Jednostka numer czterdzieści jeden pruła fale z dziobem zadartym do góry pod kątem około piętnastu stopni, a głęboko zanurzony kadłub przecinał spieniony wał kilwateru. Kuter kołysał się na boki, przechyły dochodziły do dwudziestu stopni, a potężne wolnoobrotowe diesle wydawały z siebie specyficzny pomruk. Nad wszystkim czuwał Oreza. Kontrolował obroty silnika i zmiany steru, a jego oczy nieustannie analizowały otoczenie. Ścigany postępował dokładnie tak samo, wyciskając z silników ostatnie poty i wykorzystując całe swoje doświadczenie i umiejętności. Jednak wszystko to okazywało się zbyt mało, by pokonać Orezę. Oreza dostrzegł twarz mężczyzny oglądającego się za siebie. Już czas, przyjacielu. Zakończmy tę sprawę honorowo. Może ci się poszczęści i za jakiś czas znów będziemy mogli się spotkać i zostać przyjaciółmi. - Wyłącz silniki i skręć na prawo - powiedział niemal bezwiednie. Jego załoga myślała o tym samym i była dumna, że szyper postępuje zgodnie z ich wyczuciem. Wyścig trwał zaledwie pół godziny, ale już wiedzieli, że stanie się tematem jednej z tych morskich powieści, które pamięta się do końca życia. Mężczyzna znów odwrócił głowę. Oreza był teraz zaledwie połowę długości kadłuba za nim. Z łatwością mógł odczytać nazwę łodzi na rufie. 601 Nie było sensu podpływać do samego końca. To by zepsuło wyścig i dowodziło małostkowości, która nie przystoi ludziom morza. Takie rzeczy robili niedzielni żeglarze, a nie zawodowcy. Wtedy Kelly zrobił coś, czego nikt się nie spodziewał. Oreza zauważył to najszybciej, szacując odległość po raz pierwszy, a potem drugi i trzeci. Za każdym razem wynik był przerażający. Sięgnął po radio. - Nawet o tym nie myśl! - krzyknął na częstotliwości zarezerwowa nej dla straży. - O czym? - zapytał cicho Tomlinson. Nie rób tego! - wołał w duchu Oreza. Nagle poczuł się strasznie samotny, przeczuwając, co tamten chce zrobić, i kuląc się w duchu na tę straszną myśl. To nie miało się skończyć w taki sposób. To nie było honorowe. Kelly przesunął ster odrobinę w prawo, żeby chwycić falę dziobową. Wzrok utkwił w spienionej wodzie bijącej spod dziobu frachtowca. Kiedy nadszedł odpowiedni moment, wychylił ster do oporu. Nagle zaskrzeczało radio. To był głos Orezy i Kelly uśmiechnął się na jego dźwięk. To naprawdę dobry człowiek. Życie byłoby puste bez takich ludzi. „Springer" przechylił się na prawo, skręcając gwałtownie, a potem pochylając się jeszcze bardziej pod naporem wody wyrzucanej spod dziobu frachtowca. Kelly trzymał ster lewą ręką, prawą wyciągając po butlę z powietrzem, do której przyczepił sześć pasów z obciążeniem. Jezu, pomyślał, gdy przechylenie „Springera" doszło do dziewięćdziesięciu stopni, nie sprawdziłem głębokości. A jeśli woda nie jest tu dość głęboka... O Boże... Pam... Biała łódź skręciła gwałtownie na prawo. Oreza obserwował ją z odległości stu metrów, ale czuł się równie bezsilny, jakby oglądał wszystko z ogromnego dystansu. Umysł podsuwał mu obrazy tego, co się stanie, jeszcze zanim motorówka, już przechylona dość mocno z powodu skrętu, uniosła się na spienionym pagórku fali dziobowej frachtowca i przecinając ją w poprzek, odwróciła się do góry dnem. Biały kadłub natychmiast zniknął w spienionej wodzie pod kadłubem potężnej francuskiej jednostki. Tak nie powinien ginąć marynarz. Czterdzieści Jeden Bravo zatrzymał się gwałtownie i zakołysał, wstrząsany falą wzbudzaną przez ciężki frachtowiec. On również się zatrzymał, ale przy tej wielkości hamowanie ciągnęło się przez dwie mile - 602 do tego czasu Oreza i jego ludzie przeczesywali już miejsce zderzenia w poszukiwaniu wraku. - Jednostka straży przybrzeżnej czterdzieści jeden, tu łódź żaglowa marynarki na waszej prawej, czy potrzebujecie pomocy? - Przydałoby się nam kilka dodatkowych par oczu. Kogo macie na pokładzie? - Dwóch admirałów, ten przy mikrofonie jest admirałem sił powietrz nych, jeśli to wam pomoże. - Zapraszamy, panie admirale. Żył. Kelly był tym równie zaskoczony, jak prawdopodobnie byłby Oreza, gdyby się o tym dowiedział. Woda była w tym miejscu dość głęboka, by mógł wraz z butlą z powietrzem zanurkować ponad dwadzieścia metrów, zanim uderzył o dno. Udało mu się przypiąć butlę do pleców, mimo silnego prądu wzbudzonego przez przepływający nad nim statek. Potem musiał uciekać spod opadających na dno silników i ciężkiego sprzętu, który jeszcze kilka chwil wcześniej stanowił część wyposażenia luksusowego jachtu. Dopiero po kilku minutach w pełni dotarło do niego, że przeżył ten sąd boży. Patrząc za siebie, zastanawiał się, jakim musiał być szaleńcem, by podjąć takie ryzyko. Czuł jednak, że musi powierzyć swoje życie osądowi istoty stojącej wyżej od niego i ponieść konsekwencje swojego czynu. Osąd okazał się dla niego korzystny. Kelly widział nad sobą kadłub jednostki straży przybrzeżnej majaczący na wschodzie... a na zachodzie - sylwetkę łodzi żaglowej. Modlił się, by okazała się tą, na którą czekał. Odłączył od butli cztery z sześciu pasów obciążeniowych i podpłynął w kierunku żaglówki. Nie szło mu to najlepiej, bo butlę miał przypiętą po odwrotnej stronie. Wynurzył głowę tuż przy burcie jednostki, dość blisko, by móc odczytać nazwę na rufie. Znów zanurkował. Minęło sześć minut, zanim ponownie wynurzył się po zachodniej stronie. - Jest tam kto? - Jezu... to ty?!-zawołał Maxwell. - Tak mi się wydaje. - Może niezupełnie. Wyciągnął rękę do góry. Weteran lotnictwa morskiego przechylił się przez reling i wciągnął na pokład posiniaczoną postać. Następnie poprowadził gościa do kabiny. - Czterdzieści Jeden, tu jednostka marynarki, jesteśmy teraz po wa szej zachodniej... Nie wygląda to dobrze, chłopaki. - Obawiam się, że macie rację. Jeśli chcecie, możecie już sobie dać spokój. My jeszcze chwilę tu zostaniemy - powiedział Oreza. Miło z ich 603 strony, że przez trzy godziny pomagali im przeszukiwać okolicę. Przydała się pomoc dwóch doświadczonych oficerów. Nawet łódź żaglową prowadzili w miarę dobrze. W innych okolicznościach pociągnąłby tę myśl dalej i pożartowałby z umiejętności żeglarskich oficerów marynarki, ale nie teraz. Oreza i jego załoga będą kontynuowali poszukiwania przez całą noc, ale jedyne, co znajdą, to potrzaskane szczątki łodzi. W gazetach było o tym dużo szumu, ale zupełnie bez sensu. Policyjny detektyw, porucznik Mark Charon, prowadząc na własną rękę śledztwo w wolnym czasie - dodajmy, że dysponował nim dzięki przymusowemu urlopowi w związku z udziałem w strzelaninie - natknął się na tajne laboratorium handlarzy narkotyków. W wyniku wymiany ognia stracił życie, zabijając najpierw dwóch handlarzy. Przypadkowa ucieczka trzech młodych kobiet więzionych przez gang pozwoliła zidentyfikować jednego z zabitych handlarzy jako wyjątkowo brutalnego zabójcę, co może wyjaśniać heroiczną gorliwość Charona. Zeznania dziewczyn pozwoliły również zamknąć kilka innych dochodzeń w sposób, który policyjni reporterzy uznali za wyjątkowo dogodny. Na stronie szóstej znalazła się krótka wzmianka o wypadku na wodach zatoki. Trzy dni później urzędniczka archiwum w St. Louis zadzwoniła do porucznika Ryana i poinformowała go, że akta Kelly'ego wróciły już do archiwum, choć nie może powiedzieć skąd. Ryan podziękował jej za pamięć. Zamknął dochodzenie, podobnie jak pozostałe, i nie próbował już nawet sprawdzać akt Kelly'ego w archiwum FBI. Tym samym Ritter niepotrzebnie podmienił jego odciski palców na odciski osoby, która prawdopodobnie nigdy więcej nie odwiedzi Stanów. Jedyna nierozwiązana sprawa, która nie dawała Ritterowi spokoju, dotyczyła pewnej rozmowy telefonicznej. Ale nawet przestępcy mają prawo do jednego telefonu, a Ritter nie chciał wchodzić Clarkowi w drogę z powodu takiej drobnostki. Pięć miesięcy później Sandra O'Toole zrezygnowała z posady pielęgniarki w Szpitalu Johna Hopkinsa i przeniosła się do Wirginii, gdzie dzięki wspaniałym rekomendacjom od profesora Samuela Rosena objęła posadę siostry oddziałowej w miejscowym szpitalu klinicznym. 604 Epilog 12 lutego 1973 To dla nas zaszczyt, że mogliśmy służyć naszemu krajowi nawet w najtrudniejszych okolicznościach - powiedział kapitan Jeremiah Denton na zakończenie liczącego trzydzieści cztery słowa przemówienia, które wygłosił, stojąc na rampie w bazie sił powietrznych Clark. Zamknął je słowami: - Boże, błogosław Amerykę. - I co państwo na to? - Komentator telewizyjny starał się przekazać widzom wrażenie uczestnictwa w oglądanym wydarzeniu. W końcu za to mu płacono. - Tuż obok kapitana Dentona widzimy pułkownika Robina Zachariasa z sił powietrznych. To jeden z pięćdziesięciu trzech więźniów, o których do niedawna nikt nie wiedział... John Clark nie słuchał dalej. Patrzył w ekran telewizora stojącego na szafce w sypialni jego żony i widział twarz człowieka, który znajdował się na drugim końcu świata, a który nie tak dawno był niemal na wyciągnięcie ręki od niego. Człowieka, z którym połączyły go więzy niemal duchowe. Patrzył, jak Zacharias wita się z żoną, niewidzianą od pięciu lat. Widział kobietę postarzałą od zmartwień, ale teraz odmłodzoną miłością do męża, którego wszyscy kazali jej już pochować. Kelly płakał razem z nimi, widząc twarz tego mężczyzny, który po raz pierwszy był dla niego żywą istotą, a nie samym nazwiskiem. Zrozumiał, że radość może przezwyciężyć ból, choćby najsilniejszy. Ściskał rękę Sandy tak mocno, że omal sprawiał jej ból, dopóki nie położyła jej na swoim brzuchu, by mógł poczuć ruchy ich pierworodnego, jeszcze nienarodzonego syna. Zadzwonił telefon. Kelly poczuł gniew, że ktoś przerywa im w takim momencie, ale rozpogodził się, gdy usłyszał głos w słuchawce. 605 - Mam nadzieję, że jesteś z siebie dumny, John - powiedział Dutch Maxwell. - Wróciła cała dwudziestka. Chciałem, żebyś o tym wiedział! - Dziękuję, panie admirale. - Clark odłożył słuchawkę. Nie było nic więcej do powiedzenia. - Kto to był? - spytała Sandy, ściskając jego dłoń. - Przyjaciel - odparł Clark. Otarł oczy i odwrócił się, by pocałować żonę. - Z poprzedniego życia. PODZIĘKOWANIA Pragnę serdecznie podziękować: Billowi, Darrellowi i Pat za porady „zawodowe", C.J., Craigowi, Curtowi, Gerry'emu i Steve'owi za ich uzupełnienie, Russellowi za zaskakującą fachowość. A także ex post facto: G.R. i Wayne'owi zanieocenionąpomoc, Shelly za wykonaną pracę, Craigowi, Curtowi, Gerry'emu, Steve 'owi P, Steve 'owi R. i Yictorowi za to, że pomogli mi zrozumieć. Pomyśl, gdzie ludzkiej chwały początek, a gdzie kres. I powiedz, że mieć takich przyjaciół- oto czym dla mnie chwała jest. William Butler Yeats