Coupland Douglas Pokolenie X Słońce twym wrogiem Pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy miałem piętnaście lat, wydałem wszystkie oszczędności na przelot jumbo jetem na drugi koniec Ameryki, do Brandon w prowincji Manitoba, w samym sercu kanadyjskich prerii, by z obaczyć pełne zaćmienie słońca. To musiał być dziwny widok: taki smar- kacz, chudy jak ołówek, prawie albinos, bierze pokój w tanim motelu, żeby spędzić w nim samotną noc, z zadowoleniem oglądając to, co na zaśnieżonym ekranie miała wówczas do zaoferowania telewi- zja kablowa i popijając wodę ze szklanek o grubym dnie, tyle razy mytych i owijanych w papierowe to- rebki, że wyglądały, jakby ktoś potraktował je papierem ściernym. Ale noc wkrótce się skończyła. Rano, gdy miało nastąpić zaćmienie, zrezygnowałem ze specjalnie podstawianych autobusów i zwykłą linią miej- ską dojechałem na skraj miasta. Tu ruszyłem przed siebie boczną, wiejską drogą przez czyjeś pole - pole jakiegoś zboża, sięgającego mi do piersi, zielonego, z szelestem parzącego mnie w skórę potrącanymi źdźbłami. I na tym właśnie polu, gdy nadeszła oznaczona godzina, minuta i sekunda ciemności, położy- łem się na ziemi wśród wysokich, jędrnych kłosów i cichego bzykania owadów; wstrzymałem oddech, doznając uczucia, od którego już nigdy nie miałem się wyzwolić tak do końca - uczucia ciemności, nie- uchronności i fascynacji - uczucia, jakie musiało być udziałem wszystkich młodych ludzi od zarania dziejów, którzy wykrzywiali szyje, by spojrzeć w górę i patrzyli, jak gaśnie im niebo. ***** Półtora dziesięciolecia później moje uczucia są równie ambiwalentne. Siedzę na frontowej werandzie wynajętej chatki w kalifornijskim Palm Springs, głaszcząc moje dwa psy, wdychając nocno-cynamonową woń lwich paszczy i rzeczowy zapach chloru z basenu w ogrodzie, które docierają tu, gdy czekam na świt. Spoglądam na wschód, ku leżącemu pośrodku doliny jak kawał przegotowanego mięsa Uskokowi św. Andrzeja. Już wkrótce nad uskokiem i prosto w mój dzień wybuchnie słońce, jak rząd showgirls z Las Vegas, wpadających na scenę. Moje psy też patrzą. Wiedzą, że zaraz stanie się coś ważnego. Mówię wam, one są takie mądre. Tylko, że czasem mnie martwią. Na przykład, kiedy ścieram im z pysków tę blado- żółtą, serowatą maź, jak ser na odgrzanej w kuchence mikrofalowej pizzie, zaczynam podejrzewać, że moje pieski, (choć ich urocze, czarne, kundle oczy zdają się zaprzeczać) znowu grzebały w śmietniku pobliskiej kliniki chirurgii plastycznej, a te ozdoby na ich pyskach to nic innego, jak, nie bójmy się tego słowa, ode- ssany tłuszcz jakiegoś yuppie. Nie mam zielonego pojęcia, jak im się udaje dobrać do regulaminowych, czerwonych plastikowych worków, które podobno mają nie dać się nawet kojotom. To pewnie albo zła wo- la, albo lenistwo tych lekarzy. Albo jedno i drugie. Piękny świat. Mówię wam. Z głębi chatki dochodzi mnie trzaśniecie drzwi kredensu. Chyba mój kolega, Dag, niesie naszej kole- żance, Claire, jakiś skrobiowy albo cukrowy przysmak. Albo, co bardziej do nich podobne, dżinie z to- niczkiem. Mają swoje nałogi. Dag pochodzi z Toronto (ma podwójne obywatelstwo), Claire z Los Angeles. Ja, skoro już o tym mowa, z Portland w stanie Oregon. Zresztą, kogo dzisiaj obchodzi, kto skąd jest („skoro i tak wszyscy mają te same sklepy", jak mawia mój młodszy brat Tyler). Jest nas troje; wszyscy należymy do biednej złotej młodzieży, wielkiej, międzynarodowej grupy społecznej, której członkiem stałem się, jak już wspomniałem, w wieku lat piętnastu podczas mojej wyprawy do Manitoby. W każdym razie, ponieważ wieczór nie udał się ani Dagowi, ani Claire, przywlokło ich do mnie na koktajle i sorbety. Obojgu tego było trzeba. Oboje mieli swoje powody. Dag, na przykład, skończył o drugiej w nocy zmianę w barze „U Larry'ego", gdzie razem barma- nujemy. Kiedy wracaliśmy piechotą do domu, w środku rozmowy zostawił mnie i pobiegł na drugą stronę drogi, a tam podniesionym z ziemi kamieniem przejechał po pokrywie silnika i przedniej szybie jakiegoś cutlassa supreme. To już nie pierwszy raz nachodzi go takie wandalstwo. Samochód był koloru masła, a na zderzaku miał nalepkę PUSZCZAMY SPADEK NASZYCH DZIECI; to chyba właśnie ten napis tak wkurzył Daga, wynudzonego i drażliwego jak śmierdzące jajo po ośmiu godzinach tej naszej McPracy („słaba płaca, słaby prestiż, słabe uprawnienia socjalne, słaba przyszłość"). Szkoda, że nie potrafię zrozumieć tych destrukcyjnych ciągot Daga; to skądinąd naprawdę dusza czło- wiek - raz na przykład przez tydzień się nie kąpał, bo nie chciał niszczyć nici jakiemuś pajączkowi, które ten uplótł sobie na jego wannie. - Sam nie wiem, Andy - powiedział, zatrzaskując za sobą i pieskami siatkowe drzwi mojego domku; w przekrzywionym krawacie, w białej koszuli, mokrej od potu pod pachami, z dwudniowym zarostem, w szarych spodenkach („nie spodniach, tylko spodenkach") wyglądał jak mormon, który zszedł na psy; niczym atakujący łoś pochylił łeb, by zaraz wrazić go do mojej lodówki, gdzie zaczął odlepiać zwiędłe liście sałaty z omszałej butelki taniej wódy. - Sam nie wiem, czy bardziej chodzi mi o to, żeby ukarać jakiegoś starego pryka za roztrwonienie mojego świata, czy po prostu wkurza mnie, że świat zrobił się taki duży. Tak duży, że już nie potrafimy o nim opowiadać i że zostały nam tylko te wszystkie urywki, skrawki, strzępki i te dow- cipasy na zderzakach. - Pociąga z butelki. - Tak czy siak, dopiekli mi. Czyli musiała być jakaś trzecia w nocy. Dag był na wandalskim haju. Siedzieliśmy obaj na kanapach w moim salonie, gapiąc się w ogień w kominku, i zaraz wpadła Claire (bez pukania), powiewając tą swoją kruczoczarną, rozczochraną, krótką fryzurką, imponująca mimo niskiego wzrostu; niemała w tym zasługa szyku, jakiego nabrała, pracując na stoisku Chanel w miejscowym I. Magnin. McPRACA: Nisko płatna, mato prestiżowa, niekorzystna i bez przyszłości praca w sektorze usługowym. Często uważana za zadowalającą alternatywę kariery zawodowej przez osoby, które nigdy nie splamiły się pracą. Piekielna randka - oświadczyła, więc wymieniliśmy z Dagiem znaczące spojrzenia. Porwała z kuchni szklankę red bulla i rzuciła się na mniejszą kanapę, nie bacząc, że grozi to nieuchronną katastrofą odzie- żową - na jej czarnej, wełnianej sukience zaraz znajdą się liczne psie włoski. Słuchaj, Claire. Jeżeli trudno ci o tym mówić, to może odegrasz nam to na kukiełkach? Bardzo śmieszne, Dag, bardzo śmieszne. Boże. Znowu makler i znowu nouvelle cuisine: kiełki i woda Evian. Oczywiście, jest również ekologiem. Cały wieczór nawijał o tym, jak to przeniesie się do Montany i co też będzie dolewał do baku, żeby mu się nie rozpuścił. Ja już nie mogę. Niedługo skończę trzydzieści lat. Czu- ję się jak postać z komiksu. BIEDNA ZŁOTA MŁODZIEŻ: Grupa społeczna oddająca się nieustannym podróżom kosztem stałej pracy lub stałego miejsca zamieszkania. Członkowie jej często pozostają w z góry skazanych na niepowodzenie i niezwykle kosztownych związkach telefonicznych z osobami o imionach takich jak Serge czy IIiana. Na przyjęciach dyskutują zwykle o punktach frequent flyer. Rozglądnęła się po funkcjonalnym (i mało zachwycającym) umeblowaniu pokoju, którego główne urozmaicenie stanowią tanie, nierzucające się w oczy kilimy nawajskie. Potem twarz jej się rozluźniła. Ale kompletne dno było później. W Cathedral City przy drodze 111 jest sklep, w którym można do- stać wypchane kury. Przejeżdżaliśmy tamtędy i o mało nie zemdlałam, tak chciałam mieć taką kurę. Były takie milutkie! Ale Dan (tak ma na imię) mówi: „Ależ Claire, po co ci taka kura?", na co ja: „Nie o to chodzi, Dan. Chodzi o to, że ja chcę ją mieć". A on wtedy palnął mi porażająco nudne kazanie o tym, że chcę tę kurę tylko, dlatego, że ładnie wygląda na wystawie, a gdybym ją dostała, zaraz zaczęłabym kombi- nować, jak by ją tu wyrzucić do rowu. Racja. Usiłowałam wyjaśnić mu, że taka kura to właśnie to, o co chodzi w życiu i że po to właśnie poznaje się nowych ludzi, ale jakoś zdechło mi to wyjaśnienie analogie mi się poplątały i w efekcie uraczył mnie tym tragicznym milczeniem, typowym dla pedanta, któremu wydaje się, że rozmawia z półgłówkiem. Chciałam go udusić. -Czyli poszło wam o kury? - zapytał Dag. -Tak, o kury. -No, no. -No właśnie. -Ko ko ko. Wtedy zrobiło się nam i głupio, i smutno, i po paru godzinach przeniosłem się na werandę, gdzie te- raz jestem, czyszcząc pyski moich psów z tego, co jest, być może, tłuszczem yuppie, i wypatrując pierw- szych różów słońca na dolinie Coachella, tam gdzie leży Palm Springs. Na jednym ze wzgórz widzę sio- dłowaty zarys domu pana Boba Hope'a, słynnego komika, wtapiający się w skały jak zegar u Dalego. Jestem spokojny, bo jestem wśród przyjaciół. -Pogoda na polipy - oznajmia Dag, wchodząc na werandę i sadowiąc się przy mnie; przedtem zmiótł pyłki szałwi z koślawego, drewnianego progu werandy. -To obrzydliwe, Dag - mówi Claire, siadając obok mnie z drugiej strony i okrywając mnie kocem (je- stem w samej bieliźnie). -Wcale nie. Zresztą wystarczy, że się przejdziesz w okolice restauracji w Rancho Mirage, tak około południa. Z ludzi lecą polipy, zupełnie jak łupież. Kiedy się po tym idzie, to tak, jakby się szło po chrup- kach ryżowych. Mówię: „Ciii..." i całą piątką (nie zapominajmy o psach) gapimy się na wschód. Chwytają mnie dresz- cze, więc szczelniej owijam się kocem. Jest mi zimniej, niż się spodziewałem, i zaczynam się zastanawiać, dlaczego tyle rzeczy nazywamy teraz „piekielnymi": randki, prace, imprezy, pogodę... Czy to, dlatego, że już nie wierzymy w piekło? A może obiecywano nam wszystkim raj już za życia, więc wszystko, co mamy, jest znacznie gorsze - w porównaniu. Może ktoś tu kogoś wyjajał. Ciekawe. Wiecie, Dag i Claire dużo się uśmiechają, podobnie jak wielu innych moich znajomych. Ja zawsze po- dejrzewałem, że jest w tym coś mechanicznego albo nawet maniakalnego, bo te ich wykrzywione w górę kąciki ust to gest, no, może nie obłudny, ale jakby obronny. Siedząc tak między nimi, dokonuję drobnego odkrycia: uśmiechy, które codziennie przylepiają sobie na twarz są idealnie takie same jak uśmiechy ludzi, którzy dali się oskubać - z humorem, ale mimo wszystko oskubać - przez nowojorskich szulerów, a którym konwenans nie pozwala okazać gniewu, bo wyszliby na jeszcze większych głupków. Taka ulotna myśl. Spoza lawendowej góry Joshua wychyla się pierwszy rąbek słońca, ale cała nasza trójka jest zbyt cool, żeby to zostawić w spokoju. Dag nie wytrzymuje pierwszy, ma dla nas pytanie, taką ponurą pieśń poranną: O czym myślicie, kiedy widzicie słońce? Tylko szybko, zanim zaczniecie się zastanawiać i wykrzy- wicie pierwszą reakcję. No, szczerze aż do bólu. Claire, ty pierwsza. NIEDOSYT HISTORII: Życie w czasach, w których nic się nie dzieje. Główne objawy to uzależnienie od gazet, czasopism wiadomości telewizyjnych. Claire zaraz się załapuje: -No właśnie, Dag. Widzę chłopa w Rosji. Prowadzi traktor przez pole zboża, ale słońce nie grze- je go i muzyk zaczyna od niego blaknąć, jak te czarno-białe zdjęcia w starych „Life'ach". I dzieje się jesz- cze coś równie dziwnego: słońce wysyła teraz nie promienie, ale smród starych egzemplarzy „Life'a", który niszczy plony. Zboże marnieje w oczach. Chłop opiera się o kierownicę i płacze, a jego zboże dalej zatruwa historia. -Dobre, Claire, niesamowite. A ty, Andy? PRZESYT HISTORII: Życie w czasach, w których dzieje się zbyt dużo. Gtówne objawy to uzależ- nienie od gazet, czasopism i wiadomości telewizyjnych. -Daj mi jeszcze chwilę. -Dobra, to w takim razie teraz ja. Kiedy myślę o słońcu, myślę o lasce z Australii, powiedzmy, osiemnastoletniej, zapalonej surfistce, która gdzieś na Bondi Beach odkrywa na swojej łydce pierwszą zmianę zrogowaceniową. W głębi mózgu drze się ze strachu i już zaczyna kombinować, jak podprowadzić mamie valium. A teraz ty mi powiedz, Andy, o czym myślisz, kiedy widzisz słońce? Nie chcę brać udziału w tym okropieństwie. Nie chcę dopuszczać innych do moich marzeń. -Myślę o Jeziorze Vanda na Antarktydzie, gdzie deszcz nie padał od przeszło dwóch milionów lat. -No dobra. To wszystko? -Tak, wszystko. Chwila ciszy. Nie powiedziałem, że to samo słońce przywodzi mi na myśl wielkie mandarynki, otępiałe motyle i leniwe karpie. I krople krwi granatów, sączące się w ekstazie przez spękane skórki owoców gniją- cych na gałęzi w ogrodzie sąsiada - krople, które jak rubiny zwieszają się ze swych starych, brązowych, skórzastych źródeł, pękających w szwach od tej przemożnej, jajniczej płodności. Claire również nie wytrzymuje tej beznamiętnej maski. Przerywa milczenie, mówiąc, że to niezdrowo traktować życie jako ciąg odrębnych cool momentów. - Albo nasze życie stanie się opowieścią, albo będzie nie do wytrzymania. Zgadzam się z nią. Dag również. Wiemy, że właśnie, dlatego każde z nas porzuciło własne życie i prze- niosło się na pustynię - by snuć opowieści i w ten sposób przemieniać to życie w coś, co warto opowiadać. Nasi rodzice mieli więcej „Rozbierają się do rosołu". "Mówią do siebie". "Oglądają widoki". "Masturbują się". "Dzień później (no, tak naprawdę minęło niecałe dwanaście godzin) cała nasza piątka tłucze się po Indian Avenue w drodze na po południowy piknik w górach. Jedziemy starym, zasyfiałym saabem Daga, czer- wonym, rozkosznie blaszanym, przedpotopowym modelem, takim, jakie na disneyowskich kreskówkach wjeżdżają na pionowe ściany, posklejane lizakami, gumą do żucia i taśmą klejącą. Jadąc, zabawiamy się szybką grą - Claire kazała nam „wymienić wszystko, co ludzie robią, kiedy znajdą się sami na pusty- ni". „Robią sobie akty polaroidem". "Gromadzą złom i inne rupiecie". „Potem strzelają do tego złomu i rozpieprzają go na kawałki". „Ej - ryczy Dag – to trochę jak w życiu, nie?" Samochód ciągle jakoś się toczy, „Czasem - mówi Claire, gdy przejeżdżamy obok I. Magnin, gdzie pracuje - kiedy tak patrzę, jak u mnie w pracy te niekończące się fale siwych włosów zżerają biżuterię i perfumy, robi mi się jakoś dziwnie. Wydaje mi się, że patrzę na wielki, nakryty do obiadu stół, otoczony przez setki małych łakomczuchów, tak rozpuszczonych i tak niecierpliwych, że nawet nie czekają, aż jedzenie będzie gotowe: łapią stawiane na stół żywe zwierzęta i jedzenie wysysają prostoz nich". Dobra, dobra. To nic innego, jak bezlitosna, pokrętna interpretacja prawdziwego oblicza Palm Springs jako małego miasteczka, w którym starzy ludzie usiłują odkupić sobie z powrotem młodość i te parę szczebli drabiny społecznej. Jak to się mówi, tracimy młodość, uganiając się za bogactwem, a potem bogactwo, uganiając się za młodością. Tutaj wcale nie jest tak źle - jest przede wszystkim ślicznie - w koń- cu sam tu mieszkam, nie? Ale trochę mnie to martwi. **** W Palm Springs pogoda nie istnieje - zupełnie jak w telewizji. Nie ma tu też klasy średniej i w tym sen- sie Palm Springs tkwi w średniowieczu. Dag twierdzi, że za każdym razem, gdy jakikolwiek Ziemianin uży- wa spinaczy, dolewa zmiękczacza do prania czy ogląda powtórkę starego serialu, ktoś w naszej dolinie Co- achella dostaje za to centa. I Dag pewnie ma rację. Claire zauważa, że tutejsi bogacze płacą biednym za obcinanie kolców na kaktusach. - Widziałam też, że wolą wyrzucać z domu rośliny w doniczkach, zamiast się nimi zajmować. Boże. Wy- obraźcie sobie, jakie muszą być ich dzieci. Ale mimo to wszyscy troje zdecydowaliśmy się tu zamieszkać, bo przynajmniej można tu uciec od bur- żuazyjnej moralności. Nie mieszkamy przecież w jednej z lepszych dzielnic - nie ma mowy. Prawda - są tu takie dzielnice, gdzie, jeżeli zobaczy się jakiś błysk w wystrzyżonym na jeża trawniku, to można spokoj- nie przyjąć, że leży tam srebrna dolarówka. Tu, gdzie my mieszkamy, w naszych małych chatkach przy wspólnym podwórku i basenie w kształcie nerki, błysk w trawie oznacza rozbitą butelkę po whisky albo woreczek po kolostomii, które jakoś uchroniły się przed urękawiczoną łapą śmieciarza. ***** Samochód wyjeżdża na długą prostą, prowadzącą do głównej drogi. Claire tuli psa, który wsadził pysk między dwa przednie fotele. Pysk ten grzecznie, lecz stanowczo domaga się, by ktoś się nim zajął. Claire przemawia do pary obsydianowych, psich oczu: - Ty, ty śliczne stworzonko. Ty nie musisz się martwić kupowaniem skuterów śnieżnych, kokainy czy trzeciego domu w Orlando na Florydzie. No tak, nie musisz. Ty chcesz tylko, żeby cię pogładzić po łebku. WSPÓŁCZESNE NAWIEDZANIE UBOGICH: Odwiedzanie miejsc, takich jak tanie jadłodajnie, zamknięte fabryki i zapadłe wioski - miejsc, w których czas jakby się zatrzymał by odczuć ulgę po powrocie do „teraźniejszości". BRAZYFIKACJA: Poszerzająca się przepaść między bogatymi a biednymi i równoczesny zanik klas średnich. PODRÓŻE W CZASIE ZE SZCZEPIONKĄ: Fantazjowanie o podróżach w przeszłość, w które jednak człowiek udaje się tylko po przyjęciu wszystkich koniecznych szczepień ochron- nych. Pies tymczasem ma minę chłopca hotelowego za granicą, który nic nie rozumie z tego, co się do niego mówi, ale i tak domaga się napiwku. - No właśnie. Ty nie musisz się martwić o tyle rzeczy. A wiesz, dlaczego? (Pies strzyże uszami na tę zmianę intonacji, udając, że rozumie. Dag uparcie twierdzi, że wszystkie psy potajemnie znają angielski i żyją zgodnie z zasadami moralności głoszonymi przez kościół unitariański, ale Claire się z tym nie zgadza, bo kiedy była we Francji, dowiedziała się na pewno, że psy mówią po francusku). Bo te wszystkie przedmioty tylko by się buntowały i biły cię po pysku. Tylko by ci przypominały, że całe życie trawisz na gromadzeniu przedmiotów. I nic poza tym. ***** Pędzimy nasze małe życie gdzieś na peryferiach, na marginesie, świadomie odmawiając uczestnictwa w wielu rzeczach. Pragnęliśmy ciszy, to ją teraz mamy. Przyjechaliśmy tu upstrzeni pryszczami i siniakami, z tak poskręcanymi jelitami grubymi, że już prawie zwątpiliśmy w możliwość wypróżnienia. Nasze organizmy zacięły się, odurzone smrodem kserokopiarek, korektora, papierów wartościowych i niekończą- cym się stresem związanym z wykonywaniem bezsensownych i nieprzynoszących niczyjego uznania zawo- dów. Coś zmuszało nas, by zakupy traktować jako coś twórczego, by brać środki uspokajające, by uważać, że wystarczy pożyczyć na sobotę jakąś kasetę wideo. Ale teraz, kiedy mieszkamy tu, na pustyni, jest znacz- nie, znacznie lepiej. Przestań odgrzewać przeszłość Na zebraniach Anonimowych Alkoholików współpijaczki wpadają w złość, je wyrzygać. Wyrzygać, czyli wygarnąć z siebie wszystko - tak do końca wyłowić z siebie te gnijące koszyki ze sfermentowanymi kociętami, te narzędzia zbrodni, które leżą na dnie naszych własnych, osobistych jezior. Członkowie AA chcą usłyszeć, jak nisko się upadło i nie zadowolą się byle, czym. Chętnie widziane są i dobrze oceniane opowieści o biciu żon, malwersacjach i publicznej obrazie moralności. Wiem, bo bywałem na tych zebra- niach (pikantne szczegóły mojego życia zostaną podane nieco później) i na własne oczy widziałem popisy samodołowania sięi wkurzałem się, że sam nie miałem na koncie czegoś takiego. „Nie trzeba się bać wypruć z siebie trochę flaków dla publiczności" - powiedział mi na jednym z takich zebrań facet siedzący obok; miał skórę koloru niedopieczonego ciasta i piątkę dzieci, które przestały odpowiadać na jego telefony:, „Bo jak niby mają wziąć się w garść, jeżeli nie uda im się podprowadzić ci trochę twojego osobistego strachu? Tego chcą, tego właśnie im trzeba. Wystarczy kawałek cudzych flaków, żeby nie bać się własnych". Jak dotąd, nie udało mi się natknąć na lepszą definicję narracji. Zainspirowany własnymi kontaktami z organizacją Anonimowych Alkoholików, zapoczątkowałem uprawianie narracji we własnym życiu, czyli zwyczaj „bajek na dobranoc". Wciągną- łem w to Daga i Claire. To bardzo proste: wymyślamy historyjki i opowiadamy je sobie nawzajem. Mamy tylko jedną zasadę: nie wolno przerywać - zupełnie jak w AA - i nie wolno krytykować na końcu. Atmosfera braku krytyki to duży plus, bo każde z nas cholernie kryje się uczuciami. Tylko dzięki takiej umowie nie boimy się siebie nawzajern. Claire i Dag od razu polubił tę zabawę. - Wierzę święcie - powiedział mi kiedyś na początku Dag, dobrych parę miesięcy temu - że każdy czło- wiek na ziemi ma głęboko skrytą, mroczną tajemnicę, której przez cale życie nie wyjawi nikomu. Ani żonie, ani mężowi, ani kochance, ani księdzu. Ja mam swoją tajemnicę, ty masz swoją. Masz, masz, widzę przecież, jak się uśmiechasz. I właśnie sobie o niej myślisz. No, wyrzuć to z siebie. Co to może być? Dobierałeś się do siostrzyczki? Waliłeś konia z kumplami? Jadłeś własną kupkę, żeby wiedzieć, jak smakuje? Zdradziłeś przyja- ciela? No, powiedz. Może możesz mi pomóc i sam o tym nie wiesz. Tak czy inaczej dzisiaj na pikniku będziemy sobie opowiadać bajki na dobranoc. Prowadzony przez Daga starożytny, czerwony truposz skręca właśnie z Indian Avenuena zachód, na autostradę numer 10. Dag oznaj- mia swoim pasażerom, że jego czerwonym samochodzikiem nie „jeździ się", tylko „porusza": „Poruszamy się na nasz piknik w piekle". Piekłem tym jest miasteczkoWest Palm Springs Village - wyblakłe i zwiędłe, nieudane przedsięwzięcie budowlane z lat pięćdziesiątych, przypominające do złudzenia tę mieścinę z kolorowych kreskówek „Między nami jaskiniowcami". Miasteczko leży na dusząco gorącym wzgórzu kilka kilometrów w górę doliny z wido- kiem na lśniący, aluminiowy naszyjnik autostrady nr 10, która ciągnie się na zachód ku San Bernardino, na wschód do Blythe i Phoenix. W epoce, w której każdy inwestuje w nieruchomości, West Palm Springs Village to prawdziwa rzadkość: nowoczesna ruina, niemal opustoszała, jeśli nie liczyć pan chwastów mieszkających w przyczepach kempin- gowych i przewoźnych odziomkach, którzy przyglądają nam się ostrożnie, gdy mijamy powitalną bramę mia- steczka opuszczoną stację benzynową Texaco, otoczoną siatką, oraz rządki zwiędłych i poczerniałych palm Washingtonia, które wyglądają, jakby pomalował je na pomarańczowo ktoś, kto bardzo chciał pozbyć się tu swojej działki. Ogólne wrażenie przywodzi na myśl scenografię do filmu o wojnie wietnamskiej. - Człowiekowi się zdaje - mówi Dag, gdy w ślimaczym tempie mijamy stację benzynową - że w roku, dajmy na to, 1958, grupa artystów estradowych z Las Vegas zrzuciła się, żeby tu trochę zarobić, ale potem główny inwestor uciekł z forsą, no i ta dziura wzięła i zdechła. Ale „ta dziura" nie jest jednak całkiem wymarła, bo parę osób ciągle tu mieszka. Ci twardziele mają wspaniały widok na zagony wiatraków, ciągnące się w dole, wzdłuż autostrady - wzniesione na słupy dzie- siątki tysięcy śmigieł, wycelowanych w górę San Gorgonio, jedno z najbardziej wietrznych miejsc w Ame- ryce. Wybudowane przez kogoś jako sposób na uzyskanie odliczeń od podatku tuż po kryzysie naftowym, wiatraki te są tak potężne, że każde z ich śmigieł bez problemu przecięłoby człowieka na pół. Co ciekawe, okazało się zaraz, że przydały się nie tylko do celów podatkowych; wytwarzane tam wolty bezszelestnie zasilają ogromne klimatyzatory tutejszego odwyku i przyssawki do wysysania tłuszczu z grubasów w rozwi- jającym się właśnie miejscowym ośrodku chirurgii plastycznej. MIESZANIE DEKAD: W modzie: bezkrytyczna kombinacja dwóch lub więcej elementów stroju z różnych epok w celu uzyskania oryginalnego efektu: Sheila = kolczyki Mary Quanta (lata sześć- dziesiąte) + buty na korkowym koturnie (lata siedemdziesiąte) + czarna kurtka skórzana (lata pięć- dziesiąte i osiemdziesiąte). Claire ma dziś na sobie jaskraworóżowe legginsy, bluzkę bez rękawów, chustkę pod szyją i okulary sło- neczne - efekt końcowy: niedoszła gwiazdka filmowa. W ogóle lubi modę retro; kiedyś powiedziała nam, że jeśli będzie mieć dzieci, „to dam im takie ekstra retro imiona, Madge, Verna albo Ralph, takie, jakie mają ludzie, których spotyka się w tanich jadłodajniach". Dag natomiast ubrany jest w wytarte bermudy, gładką koszulę z kołnierzykiem, mokasyny, (ale bez skarpetek), taka okrojona wersja jego ulubionego motywu mormona, który zszedł na psy. Nie wziął oku- larów słonecznych, bo będzie gapił się w słońce, taki Huxley dla ubogich albo Montgomery Clift przygo- towujący się do roli i usiłujący otrząsnąć się z prochów. - Jak to się dzieje - pytają mnie zawsze Dag i Claire - że tak naspasjonują zmarłe sławy? A ja? Ja po prostu jestem. Nigdy jakoś nie udawało mi się nauczyć używać „czasu jak koloru" w mojej garderobie, jak nazywa to Claire, czy „kanibalizować czas", jak nazywa to Dag. Mam dość kłopotów z samym byciem. Ubieram się tak, by się nie wyróżniać, by się ukryć - by nie rzucać się w oczy, zamaskować. ***** W końcu, po dłuższym krążeniu ulicami pozbawionymi domów, Claire wybiera na nasz piknik róg Cottonwood i Sapphire, nie, dlatego, że jest tam coś ciekawego, (bo nie ma, poza kruszącym się asfaltem, powoli zarastającym zielskiem); już prędzej, dlatego, że „z pewnym wysiłkiem można sobie wyobrazić optymizm urbanistów, z jakim nadawali nazwy tym ulicom". Z brzękiem otwiera się bagażnik samochodu. Tutaj będziemy jeść kurze piersi, pić mrożoną herbatę i nie- szczerze entuzjazmować się patykami i zrzuconymi skórkami wężów, przynoszonymi przez psy. I w tym upalnym, skwierczącym słońcu będziemy sobie opowiadać bajki na dobranoc, tu, na pustych działkach, które w inaczej porozgałęzianym świecie mogłyby mieścić stylowe, pustynne domy takich gwiazd filmo- wych, jak pan William Holden czy panna Grace Kelly. A w domach tych moi przyjaciele, Dagmar Bellin- ghausen i Claire Baxter, byliby zawsze mile widzianymi gośćmi wśród wymieniających nad basenem plo- teczki pod oszronione drinki z rumem w kolorze hollywoodzkiego, kalifornijskiego zachodu słońca. Ale tak byłoby w jakimś innym świecie, nie w tym. Tutaj jemy w trójkę suchy prowiant na ziemi jało- wej - takim odpowiedniku pustego miejsca na kartce pod koniec rozdziału - i tak pustej, że wszystko, co znajdzie się na jej dyszącej, rozpalonej skórze, staje się przedmiotem ironii. I tutaj, pod wielkim, białym słońcem, mogę sobie popatrzeć, jak Dag i Claire udają, że mieszkają w tym drugim, przyjemniejszym świe- cie. Nie jestem potencjalnym rynkiem zbytu Dag twierdzi, że jest lesbijką uwięzioną w ciele mężczyzny. Pojęcia nie mam, co to znaczy. Kiedy człowiek przygląda się mu, jak pali papierosa z filtrem tu, na pustyni, a pot paruje mu na twarzy szybciej, niż się pojawia, podczas gdy Claire drażni psy kawałkami kurczaka przy otwartym bagażni- ku pięciodrzwiowego saaba, trudno nie myśleć o tych wyblakłych, kodakowskich zdjęciach sprzed iluś tam dziesięcioleci, które znajduje się potem na strychach w pudełkach po butach. Wiecie, o jakie mi chodzi: te takie pożółkłe, niewyraźne. Zawsze gdzieś w tle stoi wielgachny, spłowiały samochód, a postacie na zdję- ciu ubrane są zdumiewająco modnie. Kiedy się to ogląda, trudno nie pomyśleć, że wszystkie chwile życia, gdy je uchwycić jednym trzaskiem migawki, stają się miłe, smutne i niewinne; bo nie zna się wtedy przyszłości, która rani nas dopiero potem, i w takiej jednej, krótkiej chwili wszystkie pozy stają się nagle szczere i uczciwe. Patrząc, jak Dag i Claire dokazują na pustyni, uzmysławiam sobie, że dotychczasowe opisy postaci moich przyjaciół i mojej własnej osoby były dość pobieżne. Przydałoby się teraz trochę więcej szczegółów - a więc nadeszła pora, by indywidualnie poroztrząsać każde z nas. Zacznę od Daga. Jego sa- mochód zajechał przed mój domek jakiś rok temu; miał rejestrację pokrytą musztardową skorupą oklahom- skiego błota i owadów z Nebraski. Kiedy otwarł drzwi, żeby wysiąść, ze środka wypadły na chodnik jakieś pinkle, w tym również flakonik perfum Chanel Crystalle, który się stłukł. („Wiesz, lesbije uwielbia- ją Crystalle. To takie aktywne, takie sportowe".) Nigdy nie dowiedziałem się, po co mu były te perfumy, ale i tak życie stało się od razu znacznie ciekawsze. Wkrótce po pojawieniu się Daga znalazłem mu mieszkanie - pusty domek między moim a Claire - i pracę, tam, gdzie sam pracuję, u Larry'ego, i gdzie zaraz wysunął się na pierwszy plan. Kiedyś, na przy- kład, założył się ze mną o pięćdziesiąt dolarów, że uda mu się namówić miejscowych - przygnębiający wia- nuszek niedoszłych Zsa Zsa Gabor, Aniołów Piekieł podlejszego gatunku, którzy pędzą kwas gdzieś w górach i ich Piekielnych Anielic z bladozielonymi, gangowymi tatuażami na palcach, o potwornej cerze porzuconych i zmokłych na deszczu manekinów - założył się ze mną, że przed zamknięciem baru namówi ich wszystkich do odśpiewania z nim „It's a Heartache", paskudnego, dziwnie staroświeckiego romansu szkockiego, którego od dawna nikt nie włączał w szafie grającej. Pomysł był tak bezsensowny, że oczywiście przyjąłem zakład. Parę minut później, kiedy prowadziłem rozmowę międzymiastową z automatu w koryta- rzu, pod gablotką z indiańskimi grotami strzał, usłyszałem nagle - no, co? Wrzaskliwe fałszowanie i wycie tłumu, kołyszącego wielkimi fryzurami afro i arytmicznie wymachującego woskowobladymi, wychudłymi rękami w takt piosenki. Nie bez podziwu wręczyłem pięćdziesiątkę Dagowi, ściskanemu właśnie przez przerażającego Anioła Piekieł („Kocham tego faceta!") i patrzyłem, jak Dag wsadza banknot do ust, prze- żuwa go i połyka. - Hej, Andy. Człowiek je tym, co je. ***** Ludzie są trochę nieufni względem Daga przy pierwszym poznaniu, trochę tak jak mieszkańcy prerii wzdragają się przed smakiem wody morskiej, kiedy na oceanicznej plaży próbują jej pierwszy raz w życiu. - Ma brwi - mówi Claire, opisując go przez telefon jednej ze swych licznych sióstr. Dag pracował dawniej w reklamie (a dokładnie w marketingu), do Kalifornii zaś przyjechał z Toronto, czyli z Kanady. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem Toronto, miasto wywarło na mnie wrażenie ożywionych, trójwymiarowych, żółtych stron książki telefonicznej, ozdobionych drzewami i spryskanych zimną wodą. - Chyba nie byłem przyjemnym facetem. Szczerze mówiąc, zaliczałem się do tych baranów, których widuje się co rano, jadących do dzielnicy biznesu sportowym samochodem z opuszczonym dachem, w cza- peczkach baseballowych na głowie, pewnych siebie i zadowolonych ze swojego żwawego, kompletnego wy- glądu. Podniecała mnie, mile łechtała i dawała spore poczucie siły świadomość, że większość zachod- nich producentów towarów określających status społeczny jednostki uważa mnie za najbardziej pożą- dany rynek zbytu. Mimo to pod byle pretekstem byłem gotów tłumaczyć się z tego, co robię w pracy jak to pracuję od ósmej do piątej przed plemnikobójczym monitorem, wykonując abstrakcyjne zadania, prowadzące do dalszego uzależnienia Trzeciego Świata. Ale o piątej -oho! - kompletny odjazd! Robi- łem sobie pasemka na włosach i piłem piwo z Kenii, nosiłem muszki, słuchałem alternatywnego rocka i rozbijałem się po wesołych dzielnicach miasta. Akurat łazi mi po głowie historia o przyjeździe Daga do Palm Springs, więc zrekonstruuję ją do końca jego słowami z tego, co opowiedział mi przez ten ostatni rok spokojnych wieczorów wspólnie spędzonych za barem. Zacznę od tego, jak siedział w pracy i dostał „Zespołu Chorego Budynku": - Tego rana okna w biurowcu, w którym pracowałem, nie otwierały się, a ja siedziałem w mojej kanciapie, czule nazywanej klatką dla brojlera. W miarę jak wentylatory mieszały wokół mnie powietrzną zupę biurowych toksyn i wirusów, czułem się coraz gorzej i coraz bardziej bolała mnie głowa. Oczywiście te trujące wiatry płynęły przede wszystkim w moją stronę, niesione szumem białych klima- tyzatorów i poświatą monitorów. Nie mogłem się zabrać do roboty i tylko wpatrywałem się bezmyślnie w mojego peceta, otoczonego morzem karteczek z notatkami, plakatów rockowych zerwanych z tablic ogło- szeniowych na ogrodzeniach placów budów; wisiało też tam małe, pożółkłe zdjęcie drewnianego statku wielorybniczego, zmiażdżonego przez antarktyczny lód, które kiedyś znalazłem w jakimś starym nume- rze „National Geographic". Oprawiłem je sobie w kupioną w Chinatown złotą ramkę. Gapiłem się na nie bez przerwy, nigdy nie potrafiąc zrozumieć do końca rozpaczy uwięzionych tam ludzi - zaraz przyjemniej było mi myśleć o własnym bólu istnienia. Tak czy inaczej nie byłem szczególnie produktywny i, szczerze mówiąc, tego właśnie dnia uznałem, że nie widzę siebie za tym biurkiem przez następne dwa lata - na samą myśl równocześnie chciało mi się śmiać i popadałem w depresję. Dlatego też zachowywałem się swobodniej niż zwykle i dobrze mi z tym było. To ta euforia, jaką się ma tuż przed rzuceniem pracy. Wiem, bo przerabiałem to już parę razy. KLATKA DLA BROJLERA: Ciasne pomieszczenie biurowe, odgrodzone od innych przenośną, po- krytą tapicerką ścianką działową, przeznaczone dla młodszych pracowników. Nazwa pochodzi od pudełek, w których umieszczany jest drób rzeźny w celu ograniczenia mu swobody ruchów, a co za tym idzie osiągnięcia maksymalnej wagi w minimalnym czasie. Karen i Jamie, „wilczyce komputerowe", które pracowały w sąsiednich klatkach (tę część biura nazywaliśmy albo „magazynem młodych", albo „gettem młodych") też nie czuły się najlepiej i też nie za dobrze im się pracowało. Zdaje się, że Karen najbardziej z nas wszystkich świrowała na punkcie Chorego Budynku. Zmusiła siostrę, technika radiologicznego z Montrealu, żeby załatwiła jej ołowiany fartuch - miał chronić jajniki podczas pracy z komputerem. Planowała zdegradować się na pomoc biurową: „Człowiek jest wtedy bardziej wolny i łatwiej podrywać gońców rowerowych". No, więc pracowałem wtedy, o ile pamiętam, nad kampanią jakiejś sieci, hamburgerowni, której szczytnym celem, według mojego zgorzkniałego szefa, eks-hipisa Martina, było „tak podniecić milusiń- skich, że żrą hamburgera, żeby się nim porzygać". Martin, mówiąc to, był czterdziestoletnim starcem. Moje wątpliwości względem tej pracy zaczynały mi coraz bardziej ciążyć. Akurat tego dnia pojawił się inspektor bhp, którego sam ściągnąłem telefonicznie, zakwestionowawszy warunki pracy w biurze. Martin był przerażony, że jakiś jego pracownik wezwał inspektora; kompletnie mu odwaliło. W Toron- to taka kontrola może zmusić pracodawcę do zmian architektonicznych, a to kosztuje jak cholera - nowe szyby wentylacyjne i tak dalej - i chociaż Martin miał gdzieś zdrowie pracowników, stanęły mu w oczach znaczki $, idące w dziesiątki tysięcy dolarów. Wezwał mnie do gabinetu i rozdarł mordę, aż podskakiwał ten jego maluśki, szpakowaty kucyk. „Nie mam pojęcia, o co wam, młodym, chodzi. Już nic się wam nie podoba. Mażecie się i narzekacie, że macie taką beznadziejną pracę, że się marnujecie, a dać wam w końcu awans, to rzucacie robotę i jedziecie zbierać winogrona w Queensland albo coś jeszcze głupsze- go". Martin, jak wielu zgorzkniałych eks-hipisów, jest yuppie, a ja kompletnie nie umiem gadać z takimi ludźmi. Zanim zaczniecie mnie przekonywać, że yuppies nie istnieją, spójrzmy prawdzie w oczy - właśnie, że istnieją: chujki takie jak Martin, które zaczynają zachowywać się jak rozwścieczone rosomaki, jeśli nie dostaną w restauracji stolika przy oknie, w części dla niepalących, z materiałowymi serwetkami; androidy, które nigdy nie rozumieją kawałów; jest w nich jakiś strach i podłość zarazem. Są jak niedożywiony chihu- ahua, który obnaża te swoje maleńkie kły i zaraz dostanie kopa w pysk, albo jak fioletowawy, włocha- ty szaszłyk z karaluchów, popity szklanką mleka: no, krótko mówiąc, są jakimś niesamowitym wynaturze- niem. Yuppies nigdy nie ryzykują; oni kalkulują. Niczym nie emanują: byliście kiedyś na imprezie yuppiel Zupełnie, jakby się było w pustym pokoju: puste, hologramowe postacie chodzą w kółko i popatrują na siebie w lustra, od czasu do czasu sprayując sobie migdałki, na wypadek gdyby mieli pocałować takie samo widmo. Pełna pustka. EMOCJONALNY WYBUCH KETCHUPU: Narastanie w jednostce opinii i uczuć, które, gdy w końcu ujawnią się równocześnie, szokują i przerażają pracodawców i kolegów - z których większość uważata dotąd, że wszystko jest w porządku. KRWAWIĄCY KUCYK: Stary i pozbawiony dawnych, pięknych ideałów członek pokolenia baby boom, który tęskni do dawnych, pięknych, idealistycznych, hipisowskich czasów. Więc wchodzę do gabinetu Martina, gabinetu jakby żywcem wziętego z Jamesa Bonda, z widokiem na drapacze chmur w centrum - siedzi za biurkiem w koreańskim swetrze o komputerowo generowanej faktu- rze. Taki sweter ma mnóstwo faktury. Martin lubi faktury. I pytam: „No, Martin, postaw się na moim miej- scu. Czy naprawdę myślisz, że nam przyjemnie pracować na tym wysypisku odpadów toksycznych?" Najwyraźniej zaczynałem już ulegać nieposkromionym pragnieniom. „...I przez cały dzień wysłuchiwać twoich pogaduszek z tymi twoimi yuppie kumplami o liposukcji, i pa- trzeć, jak w tym waszym raju sączy się z was ta sztucznie słodzona galaretka?" Ni stąd, ni zowąd zacząłem wgłębiać się w temat. Skoro i tak się stąd wynoszę, to przynajmniej sobie ulżę. „Chwileczkę", mówi Martin, kompletnie zaskoczony. „Albo czy naprawdę ci się zdaje, że miło nam wysłuchiwać o twoim nowiutkim domu za milion dolarów, skoro nas, w tych obrzydliwych klitkach, ledwo stać na kanapkę na lunch, a zaraz stuknie nam trzydziestka? O domu, który w dodatku wygrałeś na loterii genetycznej, wyłącznie, dlatego, że urodziłeś się w dogodnym punkcie czasowo-historycznym? Martin, gdybyś był w moim wieku, wytrzymałbyś jakieś dziesięć minut, nie więcej. A ja jeszcze muszę znosić, że takie półgłówki jak ty będą do końca mojego życia tkwić sobie spo- kojnie gdzieś nade mną, zachapując dla siebie to, co najlepsze, i jeszcze otaczając to drutem kolczastym. Rzygać mi się chce na twój widok". Niestety, wtedy właśnie zadzwonił telefon, więc nie otrzymałem, na pewno mało przekonywającej, odpowiedzi telefonował ktoś z góry, komu Martin systematycznie się podlizywał, więc nie mógł już ze mną rozmawiać. Zaniosło mnie do stołówki, gdzie akwizytor od ksero wylewał styropianowy kubek wrzącej kawy do doniczki z fikusem, który jeszcze nie całkiem doszedł do siebie po tych wszystkich kok- tajlach i niedopałkach z imprezy bożonarodzeniowej. Na dworze lał deszcz, po szybach spływała woda, ale w środku wielokrotnie przepompowywane powietrze było suche jak na Saharze. ZAWIŚĆ DO BABY-BOOMERÓW: Zazdrość, jaką budzi w młodszych pokoleniach materialny dobrobyt i długoterminowe zabezpieczenie materialne będące udziałem starszych przedsta- wicieli pokolenia baby boom li tylko dzięki urodzeniu się we właściwym czasie. SOLIDARNOŚĆ POKOLENIOWA: Potrzeba danego pokolenia, by krytykować wady pokoleń następnych w celu podniesienia się na duchu: „Dzisiejsza młodzież w ogóle nic nie robi. Jest taka apatyczna. My przynajmniej chodziliśmy na demonstracje. Oni tylko chodzą na za- kupy i narzekają". TERROR KONSENSUSU: Proces decydujący o postawach i zachowaniu się w miejscu pracy. Ludzie narzekali na korki na ulicach w godzinie szczytu i rzucali kawałami o AIDS, wyliczali, kto się u nas i jak źle ubiera, kichali, gadali o horoskopach, planowali kupno apartamentów przy plażach Santo Do- mingo i obgadywali sławnych ludzi. Nalałem sobie kawy z ekspresu przy zlewie. Obok pracująca na dru- gim końcu biura Margaret czekała, aż jej się zaparzy ziołowa herbatka, i poinformowała mnie o konse- kwencjach mojego wybuchu sprzed paru minut. „Coś ty powiedział Martinowi?", mówi do mnie. „On mało nie zaczął rodzić, rzuca za tobą miechem. Co się stało? Bhp uznało nas za Czarnobyl?" Rzuć robotę „Zignorowałem jej pytanie. Lubię Margaret, bo naprawdę się stara. Jest starsza i nawet dość atrakcyj- na na swój sprayowowatowany-dwukrotnie-rozwiedziony sposób. Prawdziwy z niej buldożer. Jest jak te pokoiki, które można znaleźć tylko w super drogich miesz kaniach w centrum Chicago i Nowego Jorku - pokoiki pomalowane na intensywne, jaskrawe kolory, na przykład na szmaragdowo lub krwistoczerwono, by ukryć fakt, że są takie małe. Kiedyś powiedziała mi, jaką jestem porą roku: jestem latem. "Boże, Margaret. Naprawdę trzeba się zastanowić, po co my w ogóle wstajemy, co rano. Serio:, Po co pracujemy? Tylko po to, żeby mieć wszystkiego więcej? To nie wystarczy. Przypatrzże się nam. Co sprawia, że w ogóle funkcjonujemy? Czym sobie zasłużyliśmy na lody, adidasy i wełniane marynarki z Włoch? Widzę przecież, że wszyscy usiłujemy mieć wszystkiego jak najwięcej, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nam się to nie należy..." Ale Margaret z miejsca mnie ustawiła. Odstawiła kubek i powiedziała, że zanim znowu upozuję się na Młodego Cierpiącego, powinienem uświadomić sobie, że wstajemy, co rano do pracy tylko dlatego, że boimy się, co by się stało, gdybyśmy przestali. „Jako gatunek nie jesteśmy przystosowani do wolnego czasu. Myślimy, że jesteśmy, ale tylko nam się tak wydaje". Potem mówiła już prawie tylko do siebie. Musiałem w niej coś wyzwolić. Mówiła, że większość z nas miała w swoim życiu tylko dwie, najwyżej trzy naprawdę ciekawe chwile, że reszta to woda, i że pod koniec życia będziemy mogli mówić o szczęściu, jeżeli zdołamy te chwile połączyć w opowieść, którą ktokolwiek się zainteresuje. MIGRACJA Z CHOREGO BUDYNKU: Skłonność młodszych pracowników do porzucania lub uni- kania pracy w złych warunkach bhp. ZEJŚCIE NA LEPSZĄ KRZYWĄ: Rezygnacja z jednej pracy na korzyść innej, gorzej płatnej, ale dającej lepsze perspektywy. Widzisz, więc, jakie mroczne i samobójcze impulsy mną miotały, i że Margaret z radością skorzystała z okazji, żeby podrzucić mi trochę własnych brudów. Siedzieliśmy, więc patrząc, jak zaparza się herbata (do- dam, że nie jest to szczególnie pasjonujące zajęcie) i wspólnie przysłuchiwaliśmy się dyskusji biurowych dołów o tym, czy pewna prowadząca teleturniej gwiazda mediów zrobiła sobie ostatnio operację plastyczną, czy nie. „No, Margaret", powiedziałem. „Założę się, że nie uda ci się wymienić choćby jednej osoby w historii świata, która zdobyła sławę bez równoczesnego przepływu dużej ilości gotówki". Nie wiedziała od razu, o co mi chodzi, więc wyjaśniłem. Powiedziałem jej, że nie da się, że nie można zdobyć wielkiej, światowej sławy, o ile ktoś na tym nie zarobi. Wstrząsnął nią ten cynizm, ale podjęła wy- zwanie. „Trochę demonizujesz, Dag. A taki Abraham Lincoln?" „Nic z tego. Chodziło przecież o niewolnictwo i ziemię. Czyli o kupę szmalu". Więc mówi: „Leonardo da Vinci", na co ja zaraz stwierdziłem, że był biznesmenem jak Szekspir i ci inni faceci, że wszystkie dzieła tworzył na zamówienie i że, co gorsza, jego badania były wykorzystywane przez wojsko. „Wiesz, Dag, chyba w życiu nie brałam udziału w tak głupiej dyskusji", zaczyna, bo już ogarnia ją roz- pacz. „Przecież są ludzie, którzy stali się sławni i nikt na tym nie zarobił". „No, to wymień, choć jedną osobę". Widziałem, że mózg Margaret już zaczyna dymić, że marszczy twarz i rozjaśnia ją na przemian, i za- czynałem być troszeczkę zbyt pewny siebie, wiedząc, że inni od jakiegoś czasu przysłuchują się tej rozmo- wie. Znowu byłem tym jadącym kabrioletem chłopakiem w czapeczce baseballowej, upajającym się własnym cwaniactwem, przypisującym wszystkim ludzkim działaniom ciemne, materialne pobudki. Tak, to właśnie byłem ja. „No dobra, wygrałeś", mówi Margaret, przyznając mi to Pyrrusówe zwycięstwo. I już miałem wyjść z kubkiem kawy w ręce (teraz we wcieleniu pt. Doskonały, Lecz Nieco Zbyt Pewny Siebie Młodzieniec), kie- dy z kąta sali dobiegło mnie wypowiedziane cichym głosikiem: „Anna Frank". No właśnie. OZMOZA: Sytuacja, gdy uprawiany zawód, kłóci się z własnym image. MGŁA WŁADZY: Nieokreśloność hierarchii biurowej, powodująca niemożność jej precyzyjnego zde- finiowania. Obróciłem się na pięcie i ujrzałem - kogo? Spokojnie wyzywającą, ale okropnie niepozorną, grubawą Charlene, siedzącą przy biurowej megabańce z acetaminofenem; Charlene, z tą jej prowincjonalną, tlenioną trwałą, przepisami na dania wegetariańskie, wyciętymi z tanich czasopism kobiecych, Charlene, zanie- dbywaną przez jej chłopaka - to taka osoba, że kiedy w biurze losujemy przed Świętami, kto komu ma dać prezent, i człowiek wylosuje właśnie ją, pierwsze pytanie brzmi: „A kto to?" „Anna Frank?", wrzasnąłem. „Ależ oczywiście, że chodziło o szmal, przecież...", a przecież wcale nie chodziło. Nieświadomie wydałem moralną bitwę, którą natychmiast wygrała. We własnych oczach wy- glądałem teraz głupio i podle. Wszyscy byli oczywiście po stronie Charlene - nikt nie lubi być po stronie szmaty. Każdy miał na twarzy uśmiech z cyklu „Dobrze ci tak", a w całej stołówce zrobiło się cicho, bo publiczność czekała, że- bym jeszcze bardziej się pogrążył; Charlene miała bardzo szlachet- ny wyraz twarzy. A ja stałem jak koł, bez słowa; publiczność musiała zadowolić się widokiem mojej białej, puszystej karmy, w jednej xhwili zmie- niającej się w stalowoczarne kule armatnie, pędzące na samo dno zimnego, głębokiego jeziora w Szwajca- rii. Miałem ochotę tu, zaraz, zmienić się w roślinę - w bezmyślny, pozbawiony oddechu twór w śpiączce. No, ale roślinom w biurach wlewają do doniczek wrzącą kawę serwisanci od kopiarek, no nie? Co miałem robić? Nim zrobiło się jeszcze gorzej, spisałem na straty doznane w tej pracy urazy psychiczne, wyszedłem ze stołówki, z biura, i nigdy już nie wróciłem. Nawet nie przyszedłem po swoje rzeczy do klitki. Kiedy teraz o tym myślę, dochodzę do wniosku, że gdyby mieli tam w firmie choć odrobinę rozsądku (w co wątpię), moje biurko kazaliby uprzątnąć właśnie Charlene. Bo oczyma duszy mojej chętnie wyobra- żam sobie, że stoi tam z koszem na śmieci w tych tłustych łapkach o kiełbaskowatych palcach i segreguje moje papierzyska. I że wreszcie znajduje to zdjęcie statku wielorybniczego tkwiącego, być może na zawsze, w szklanym lodzie Antarktyki. I widzę, jak gapi się na nie, nie wiedząc, co myśleć, zastanawiając się, jaki naprawdę jestem, i może dochodzi do wniosku, że wcale nie taki zły. Ale w końcu zaczyna się dziwić, po co chciało mi się oprawić taki dziwny obrazek, a potem stara się określić, czy ma jakąkolwiek materialną wartość. I widzę jeszcze, jak dziękuje opatrzności za to, że nie rozu- mie takich niezwykłych impulsów, i wreszcie wyrzuca zdjęcie, zdążywszy już o nim zapomnieć, do śmieci. Ale w tej krótkiej chwili niepewności w tej krótkiej chwili, nim zdecydowała się wrzucić zdjęcie do kosza, no myślę, że prawie mógłbym ją pokochać. A właśnie to myśl o miłości długo podtrzymywała mnie na duchu, gdy po rzuceniu pracy stałem się Su- tereniarzem i już nigdy nie zatrudniłem się w żadnym biurze. ***** No, kiedy człowiek zostaje sutereniarzem, wypada z systemu. Musi pozbyć się, tak jak ja to zrobiłem, mieszkania na powierzchni i tych wszystkich wypełniających je głupich, matowoczarnych przedmiotów, podobnie jak bezsensownych prostokątów sztuki minimalistycznej znad kanapy w kolorze owsianki i całej reszty tych funkcjonalnych mebli ze Szwecji. Sutereniarze wynajmują garsoniery w suterenie; wszę- dzie wyżej powietrze jest zbyt burżujskie. Przestałem się strzyc. Zacząłem wypijać za dużo maleńkich, mocnych jak heroina kaw w kawiarenkach, gdzie szesnastolatki obojga płci z kolczykami w nosach codziennie wymyślały nowe sosy do sałat, używając ziół o najbardziej egzotycznych nazwach („Ooo! Kardamon! Dawaj łyżeczkę, zobaczymy!). Znalazłem nowych przyjaciół, bez przerwy gadających o niedocenianych powieściopisarzach południowoamerykań- skich. Jadałem soczewicę. Nosiłem poncho, paliłem małe papieroski dla odważnych (włoskie Nazionali, pamiętam jak dziś). Krótko mówiąc, gorąco wierzyłem w to, co robię. Subkultura sutereniarska jest ściśle skodyfikowana: strój z przewagą własnoręcznie barwionych, spłowia- łych podkoszulków z podobiznami Schopenhauera albo Ethel i Juliusa Rosenbergów, ozdobionych emble- matami i odznakami rastafariańskimi. Wszystkie dziewczyny z tego kręgu robiły się na dzikie, rudowłose lesbije; wszy scy chłopcy chodzili bladzi, z obrażonymi minami. Seksu, zdaje się, nie uprawiał nikt, bo wszyscy oszczędzali energię na dyskusje o pracy społecznej i wymyślaniu coraz to nowych, politycznie po- prawnych podróży (Dolina Nama w Namibii - ale tylko żeby zobaczyć tamtejsze stokrotki). Filmy oglądano biało-czarne, najczęściej brazylijskie. UCIECZKA ZA BURTĘ: Nadreakeja na obawy o przyszłość, objawiająca się poświęceniem bez reszty pracy lub stylowi życia całkowicie niezwiązanemu z dotychczasowymi zaintere- sowaniami: Amway, aerobik, działalność w partii republikańskiej, kariera prawnicza, sekty, McPraca... BARWY ZIEMI: subkultura młodzieżowa cechująca się wegetarianizmem, ręcznie barwionymi strojami, używaniem słabych, rekreacyjnych narkotyków i dobrego sprzętu hi-fi. Jej człon- kowie zwykle gorąco wierzą w to, co robią, i są często pozbawieni poczucia humoru. ETNOMAGNETYZM: Młodzieńcza skłonność do osiedlania się w emocjonalnie otwartych, bardziej bezpośrednich wspólnotach etnicznych: „Mamo, nie wiedziałabyś, jak się tam za- chować - tam ludzie się obejmują". Po jakimś czasie życia po sutereniarsku zacząłem przejmować coraz więcej postaw tej kultury. Zaczą- łem się staczać zawodowo: podejmowałem pracę tak bardzo poniżej moich możliwości, żeby ludzie przychodzili, patrzyli i mówili: „No pewnie, że mógłby być kimś, gdyby tylko chciał". Zacząłem uprawiać zawody kultowe, z których najlepszym było, któregoś lata, sadzenie drzewek w głuszy gdzieś w Kolumbii Brytyjskiej, całkiem przyjemny maraton trawki, kleszczy i wyścigów w wymalowanych sprayem gruchotach. KRYZYS DWUDZIESTOLATKA: Okres zapaści umysłowej występującej między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia, często spowodowany niezdolnością do znalezienia się poza szkołą i innym otoczeniem o ustalonej strukturze i powiązany z uzmysłowieniem sobie sa- motności jednostki. Często bywa początkiem zainteresowania rytualnym przyjmowaniem substancji farmaceutycznych. Robiłem to wszystko, żeby zmyć z siebie brud, jaki pozostawiła na mnie praca w marketingu, praca, która zbyt beznamiętnie folgowała mojej żądzy władzy; która w jakiś sposób nauczyła mnie nie lubić same- go siebie. W marketingu chodzi w gruncie rzeczy o ładowanie gówna z powrotem do jadłodajni, tak szybko, by ludzie myśleli, że dalej dostają prawdziwe jedzenie. Marketing nie jest twórczy, tylko złodziejski, a przecież nikt nie lubi kraść. Ale mimo wszystko taka ucieczka w inny styl życia nic mi nie dawała. Ja wykorzystywałem tylko praw- dziwych sutereniarzy dla własnych celów - zupełnie jak projektanci mody wykorzystują artystów. Byłem oszustem i w końcu zrobiło się tak źle, że przeżyłem klasyczny kryzys dwudziestolatka. Wtedy zaczęło się robić farmaceutycznie, wtedy stoczyłem się na dno, wtedy ucichły ostatnie głosy otuchy. Śmierć po trzydziestce, pogrzeb po siedemdziesiątce Czy zauważyliście, jak trudno się rozmawia po posiłku na świeżym powietrzu w super upalny dzień, w taki, kiedy jest naprawdę górą - co? Drżące palmy rozpływają się w oddali; bezmyślnie przyglądam się moim nierównym paznokciom i zastanawiam się, czy mam w organizmie wystarczająco dużo wapnia. Opowieść Daga trwa; snuje mi się po głowie przez cały czas. "Była wtedy zima. Przepro- wadziłem się do brata, do Matthew, tego, który pisze dżingle. Mieszkał wówczas w Buffalo, w stanie Nowy Jork, godzinę drogi na południe od Toronto; w mieście, które, jak gdzieś czytałem, zostało nazwane «pierwszym wielkim miastem-widmem Ameryki Północnej)), kiedy to znaczna część jego najważniejszych firm poszła sobie w siną dal któregoś pięknego dnia w latach siedemdziesiątych. Pamiętam, że z okna mieszkania Matthew przyglądałem się stopniowemu zamarzaniu jeziora Erie i myślałem sobie, że to kiczo- waty, ale bardzo adekwatny widok. Matthew często wyjeżdżał w interesach, a ja siadałem na podłodze w salonie otoczony pornosami i butelkami dżinu Blue Sapphire, puszczałem muzykę na pełny regulator i my- ślałem sobie: Hura! Jestem na imprezie! Byłem wtedy na typowej diecie depresyjnej - pełny stół szwedzki środków uspokajających i antydepresyjnych. Musiałem je brać, żeby odpędzać czarne myśli. Byłem przeko- nany, że wszyscy moi szkolni koledzy dojdą do czegoś w życiu, tylko ja - nie; że oni mają więcej radości życia, że znajdują w nim więcej sensu. Nie mogłem się zmusić, żeby odbierać telefony; nie byłem w stanie osiągać zwierzęcej radości ludzi w telewizji, więc musiałem przestać ją oglądać; odwalało mi na widok lu- ster; przeczytałem wszystkie książki Agathy Christie; raz nawet wydawało mi się, że zgubiłem swój cień. Byłem na autopilocie. Zdeseksualizowałem się zupełnie i czułem się tak, jakby ciało przenicowało mi się na lewą stronę - jakby mnie obłożono lodem i węglem, zabito na głucho deskami, niczym te opuszczone sklepy, młyny i rafinerie w Tonawanda i Niagara Falls. Sygnały seksualne stały się dla mnie wszechobecne, ale odrażające. Przypadkowo napotkany wzrok ekspedientek w 7-Eleven nabierał obleśnych znaczeń. Każde spojrzenie rzucane nieznajomym stało się niewypowiedzianym pytaniem: Czy to ty jesteś tą, która mnie uratuje? Łak- nący czułości, przerażony, że zostanę na zawsze sam, zacząłem podejrzewać, że seks to tylko pretekst, żeby spojrzeć głęboko w oczy drugiej istocie ludzkiej. Zacząłem brzydzić się człowieczeństwem, redukując je do hormonów, zadów, krągłości, wydzielin i ku- szących, metanowych smrodów. Dobrze, że przynajmniej w tym stanie nie byłem już dla nikogo pożądanym rynkiem zbytu. Jeżeli przedtem, w Toronto, próbowałem grać w życiu na dwa fronty, uważając się za osobę wolną i twórczą, a równocześnie grałem zadowolonego z siebie, trutnia yuppie, to teraz niewątpliwie przy- szło mi za to zapłacić. SUKCESOFOBIA: Obawa przed sukcesem zawodowym, który może doprowadzić do zaniedbania osobistych potrzeb i dziecinnych zachcianek. Ale najbardziej dobijało mnie to, jak ludzie młodzi potrafią patrzeć w oczy, z ciekawością, ale bez cie- nia cielesnego głodu – młodsi nastolatkowie i jeszcze młodsze dzieci, których radości życia przyglądałem się z zawiścią podczas moich nielicznych, bo agorafobicznych wypadów do tych centrów handlowych Buffalo, które jeszcze nie zdążyły zwinąć interesu. Ja już zatraciłem tę niewinność, więc przeczuwałem, więc byłem pewny, że najbliższe czterdzieści lat strawię na mechanicznym wykonywaniu najprostszych ży- ciowych funkcji, nasłuchując z własnego wnętrza marakasowego, drwiącego szelestu prochu mumii, jaką się stałem w młodości. Okej, okej. Wszyscy miewamy takie kryzysy; jeżeli nie, to chyba coś jest nie w porządku. Nawet wam nie powiem, ile osób, które znam, tak wcześnie przechodziło kryzys wieku średniego. Zawsze nadchodzi taka chwila, kiedy młodość nas zawodzi; kiedy zawodzi szkoła, rodzice... Jeśli o mnie chodzi, ja już nigdy nie zaznam schronienia w sobotnich porankach w pokoju zabaw dziecinnych, gdzie drapie izolacja z włók- na szklanego, gdzie z telewizora, płynie głos Mela Blanca, gdzie nieświadomy zagrożenia wdychałbym opa- ry ksenonu, unoszące się z pustaków, żywiąc się dropsami z witaminą C i maltretując Barbie siostry. Ale mój kryzys nie polegał tylko na tym, że zawiodła mnie młodość. Zawiodły mnie też klasa społeczna, seks, przyszłość, sam już nie wiem co. Świat zaczął być dla mnie miejscem, którego mieszkańcy gapią się na, powiedzmy, Wenus z Milo i snują fantazje o kochaniu się z kalekami albo cnotliwie przyczepiają listek figowy posągowi Dawida - ale najpierw odłamują mu fiuta na pamiątkę. Wszystkie zdarzenia zaczęły przy- bierać rangę znaku z niebios; straciłem zdolność brania czegokolwiek dosłownie. No więc chodzi mi o to, że chciałem stać się tabula rasa, chciałem jeszcze bardziej wypaść z systemu. Moje życie stało się serią przerażających zdarzeń, które w żaden sposób nie wiązały się na razie w interesują- cą książkę, a przecież, Boże, jak człowiek szybko się starzeje! Czas uciekał (i nadal ucieka). Więc wyniosłem się tam, gdzie jest gorąco, sucho i gdzie papierosy są tanie. Wyniosłem się - tak jak Claire i ty. No i jestem". Wszystko, co dobre, szybko się kończy No, to teraz wiecie już co nieco o Dagu (choć może w tym, co mówił, prawda o jego życiu została trochę skrzywiona). Tymczasem, wracając do naszego pikniku w ten tętniący upałem, pustynny dzień, Claire właśnie kończy kurczaka po meksykańsku, prze ciera okulary i nakłada je z powrotem tak zdecydowanie, że na pewno jest już gotowa ze swoją historyjką. W tym miejscu parę szczegółów o Claire: jej pismo przypomina pismo taksówkarza. Potrafi składać japońskie żurawie z papieru i naprawdę lubi kotleciki z soi. Zjawiła się w Palm Springs w gorący, wietrzny Dzień Matki, ten sam, na który Nostrada- mus (według niektórych interpretacji) zapowiedział koniec świata, "Pracowałem wtedy w barze nad ba- senem w La Spa de Luxembourg, znacznie elegantszym niż ten podły Larry, w ośrodku wypoczynkowym oferującym dziewięć basenów z bąbelkami i platerowe sztućce, również na dworze – ciężkie toto i zawsze robi wrażenie na gościach. Mniejsza z tym. Przyglądałem się niezliczonemu i hałaśliwemu rodzeństwu Cla- ire, przyrodniemu i nie przyrodniemu, które bezustannie trajkotało w słońcu nad basenem, jak papugi w klatce, wokół której krąży zły, wygłodniały dachowiec. Na lunch mieli ochotę wyłącznie na ryby, i to maleńkie. Jak powiedziało jedno z nich: „Duże ryby były w wodzie trochę za długo, Bóg raczy wiedzieć, co tam żarły". Rekord pretensjonalności! Przez trzy dni trzymali na stoliku ten sam, nieprzeczytany egzemplarz „Frankfurter Allgemeine Zeitung". Mówię wam... Przy innym stoliku pan Baxter, ojciec Claire, przesiadywał ze swymi lśniącymi i upierścienionymi kum- plami z biznesu, kompletnie ignorując swe potomstwo, podczas gdy pani Scott- Baxter, jego czwarta (i najlepsza) żona, młoda, znudzona blondynka, wlepiała nienawistny wzrok w Baxterowy przychówek, czekając tylko, by jakiś samolot zaczął pikować na lokal, bo wtedy mogłaby udać, że wpadła w panikę, i pożreć swe młode. Cały klan Baxterów został na ten weekend sprowadzony en masse z Los Angeles przez wysoce przesądnego pana Baxtera (nawróconego na New Age przez żonę numer 3), który chciał w ten sposób uchronić swą rodzinkę przed niemal pewną zagładą. Tacy jak on, co bojaźliwsi mieszkańcy tego miasta, wyobrażali sobie malownicze sceny, w których pęknięcia skorupy ziemskiej połykają te dziwnie duże domy w dolinie i w kanionach, bezlitośnie, za to z głośnym, smakowitym mlaskaniem, podczas gdy z nieba pada deszcz olbrzymich żab. Jak przystało na prawdziwego Kalifornijczyka, żartował: „No, przy- najmniej będzie na co patrzeć". Ale Claire siedziała sobie z boku, całkowicie obojętna wobec dowcipnych, ujętych w cudzysłowy rozmów rodziny. Leniwie przytrzymywała papierowy talerzyk, załadowany niskokalorycznym, obfitym w błonnik lunchem (kiełki i kurczak bez skóry), by nie odleciał zwiany szczególnie tego dnia silnym wiatrem od góry San Jacinto. Pamiętam dobrze te chore pogaduszki, rzucane ponad stołem przez hordy ulizanych, efektownych Baxterząt: - Nostradamus mówił o Histerze, nie o Hitlerze – wrzeszczał przez cały stół jeden z braci, Allan, typowy byczek z prywatnej szkoły. - A zabójstwo Kennedy'ego też przewidział. - Ja nie pamiętam zabójstwa Kennedy'ego. - Na dzisiejsze przyjęcie z okazji końca świata u Zoli włożę kapelusz a la Jackie. To takie historyczne. REZERWIZM: Przekonanie o wiecznym istnieniu finansowo-emocjonalnych rezerw, które chronią przed niepowodzeniami życiowymi - najczęściej są nimi rodzice. ROZWÓD Z ZAŁOŻENIA: Forma rezerwizmu - przekonanie, że niepowodzenie w małżeństwie nie jest problemem, ponieważ w razie czego można wystąpić o rozwód. -Wiesz, ten kapelusz to był Halston. -Jakie to warholowskie! -De facto zabawne są te wszystkie zmarłe sławy. -Pamiętacie to Halloween sprzed paru lat, kiedy była ta afera ze szkodliwym tylenolem, i wszyscy przebrali się za pudełka tylenolu... -...A potem mieli obrażone miny, kiedy okazało się, że nie tylko oni wpadli na ten pomysł. -Wiecie, głupio zrobiliśmy przyjeżdżając tutaj, bo pod miastem biegną trzy uskoki tektoniczne. Rów- nie dobrze mogliśmy wymalować sobie na koszulach tarcze strzeleckie. -Czy Nostradamus mówił coś o tych facetach, którzy zasadzają się za krzakiem i strzelają do wszyst- kiego, co się rusza? -Czy konie można doić? -A co to ma do rzeczy? ANTYURLOP: Praca podjęta wyłącznie w celu pozostania w niej tytko przez określony czas (często przez rok), zwykle w celu zebrania dostatecznych funduszy na inne, bardziej rozwijające zajęcie jak malarstwo pastelowe na Krecie lub komputerowe projektowanie swetrów w Hongkongu. Praco- dawcy zwykle nie są informowani o tych zamiarach. Całe to gadanie było niekończące się, niepohamowane i leniwe; chwilami brzmiało jak język, jakim mogłaby posługiwać się ludzkość, czy raczej to, co z niej zostanie, w paręset lat po wojnie atomowej. Mimo to słowa ich świetnie oddawały ducha czasów. Pamiętam je do dziś: „ - Na parkingu widziałem jednego producenta płytowego. Razem z żoneczką jechali do Utah. Powie- dzieli, że tutaj wszystko trafi szlag, i że bezpiecznie jest tylko w Utah. Jechali takim naprawdę super złotym corniche z bagażnikiem pełnym liofilizowanych wojskowych racji żywnościowych i butli z wodą mineralną z Alberty. Żoneczka chyba nieźle się bała. -Widzieliście w gabinecie pielęgniarki te pół kilo silikonu na biust? Zupełnie jak makiety jedzenia z wystaw japońskich restauracji, jak porcja puree malinowo-kiwiowego. -Niechże ktoś wyłączy ten wiatr, przecież strój mi się spieprzy. -Nie bądź taki model. -Zaśpiewam ci Eurodisco. (Papierowe talerzyki pełne wołowiny w chutney z małymi jarzynkami zlatywały w tym momencie z ja- skrawobiałych stolików wprost do basenu). -Nie myśl o tym wietrze, Dave. Ignoruj chamstwo natury. Znudzi się i sobie pójdzie. -Ej... czy można uszkodzić słońce? No, bo na ziemi potrafimy już zniszczyć wszystko. Ale słońce, czy możemy spieprzyć słońce? Nie wiem. No? -Ja tam bardziej się boję wirusów komputerowych". Claire wstała, podeszła do baru, za którym realizowałem jej zamówienie na całą tacę koktajli Cape Cod („ale bardziej Cape niż Cod, jeśli można") i wzruszyła ramionami, jakby mówiła: „Boże, ta moja rodzinka!" Potem ruszyła z powrotem do stolika, ukazując mi plecy otoczone ramką czarnego, jednoczęściowego ko- stiumu kąpielowego blade, białe plecy, pokryte plastelinowo-różowawą kratką blizn. Jak dowiedziałem się znacznie później, była to pozostałość po chorobie, która w dzieciństwie przez całe lata przykuwała ją do łóżek w szpitalach od Brentwood po Lozannę. W szpitalach tych lekarze wpuszczali jej w kręgosłup paskudne mik- stury; to w szpitalach właśnie spędziła Claire najważniejsze lata swojego życia, rozmawiając z niepełnospraw- nymi duszami podobnych jej rekonwalescentów - takimi krańcowymi przypadkami, skrzywionymi ludźmi z pogranicza. („Do dzisiaj wolę rozmawiać z ludźmi, którym coś brakuje. Są jacyś tacy pełniejsi"). Ale wtedy Claire zatrzymała się w pół kroku, po czym wróciła do baru, gdzie uniosła okulary słoneczne i zwierzyła mi się: - Wiesz, naprawdę myślę, że kiedy Bóg łączy ludzi w rodziny, robi to tak, że wybiera na chybił trafił ludzi z książki telefonicznej i mówi im potem: „No, to teraz spędzicie razem najbliższe siedemdziesiąt lat, nawet jeśli nie macie ze sobą nic wspólnego, nawet jeśli się nie znosicie. A w dodatku, jeżeli choćby przez sekundę nie będziecie się sobą nawzajem przejmować, nie przestaną was dręczyć z tego powodu okropne wyrzuty sumienia". Takie jest moje zdanie. A twoje? Kroniki nie odnotowały mojej odpowiedzi. Zaniosła drinki rodzince, która odwdzięczyła jej się chóralnym: „Dzięki, stara panno" i wróciła. Wło- sy miała obcięte krótko a la Betty Boop; była ciekawa, skąd się wziąłem w Palm Springs. Powiedziała, że to podejrzane, jeśli ktoś poniżej trzydziestki mieszka w miejscowości wypoczynkowej: „albo jest alfon- sem, albo dealerem, albo podrywaczem, albo na odwyku, albo skądś ucieka, albo jest oszustem, albo jesz- cze coś". Odpowiedziałem jej mętnie, że ja tylko usiłuję wymazać ze swojej przeszłości wszelkie ślady historii, co wzięła za dobrą monetę. Potem sama zaczęła mi opowiadać o swojej pracy w Los Angeles, po- woli popijając drinka i od niechcenia przeglądała się w lustrzanej półce za moimi plecami, wypatrując na swojej twarzy ewentualnych pryszczyków. - Zaopatruję butiki w odzież, głównie codzienną - wyznała, ale zaraz dodała, że praca w modzie to tylko etap przejściowy. – Chyba nie staję się przez to kimś lepszym, a w dodatku w całej tej branży aż roi się od matactwa. Chciałabym przenieść się gdzieś, gdzie jest dużo skał, gdzie jest tak jakoś maltańsko, i wy- zerować sobie umysł. Dużo czytać i przebywać z ludźmi, pragnącymi robić to samo. Wtedy to zasiałem ziarno, które wydało potem w moim życiu tak piękne a niespodziewane owoce. Powiedziałem: - Przenieś się tutaj. Rzuć to wszystko. - Dzięki temu, że oboje zachowywaliśmy się względem sie- bie tak przyjaźnie, mogłem bez obaw dokończyć: - Zacznij od nowa. Przemyśl sobie życie. Odrzuć niepotrzebny bezwład. Pomyśl, ile byś zyskała, a poza tym jest domek do wynajęcia tuż obok mojego. Możesz się wprowadzić choćby jutro, a ja znam masę kawałów - Może - powiedziała. - Może rzeczywiście. Uśmiechnęła się i obróciła, by popatrzeć na rodzinę, która, wciąż zadowolona z siebie i rozgadana, dys- kutowała o rzekomej długości członka Johna Dillingera, o demonicznych aspektach numeru telefonicznego przyrodniej siostry Claire, Joannę - miał trzy szóstki pod rząd - i ciągle o tym zmarłym Francuzie, Nostra- damusie, i jego proroctwach. - No, popatrz tylko na nich. Wyobrażasz sobie, jak to jest, kiedy w wieku dwudziestu siedmiu lat jedzie się z całym rodzeństwem do Disneylandu? Nie chce mi się wierzyć, że dałam się w to wciągnąć. Przecież to wszystko imploduje zaraz z drętwoty, oczywiście jeżeli przedtem nie zwieje nas wiatr. Masz rodzeń- stwo? Wyjaśniłem, że mam, trzy siostry i trzech braci. -No, więc wiesz, jak to jest, kiedy wszyscy zaczynają kroić przyszłość na małe, paskudne kawałeczki. Boże, kiedy oni zaczynają tak truć - no wiesz, te ploteczki o seksie i te bzdury o końcu świata, to aż się zastanawiam, czy przypadkiem nie usiłują przyznać się sobie nawzajem do czegoś zupełnie innego. -Na przykład? -Na przykład do strachu. No, bo przecież kiedy ludzie zaczynają na serio mówić o gromadzeniu w garażu całych skrzynek wołowiny z makaronem i zaczynają ronić łezki na myśl o Dniach Ostatecznych, to przecież tak naprawdę chodzi o to, że się martwią, bo życie nie układa im się tak, jak by chcieli. Byłem w siódmym niebie! Jak miałem nie być, znalazłszy kogoś, kto mówi takie rzeczy! Rozmawialiśmy tak przez godzinę, przerywając tylko, gdy musiałem podać komuś jakiś drink na rumie, i gdy pojawił się przy nas Allan po następną miseczkę palonych migdałów. Klepnął Claire po plecach, a mnie spytał: -Ej, facet, stara panna dowala się do ciebie? -Allan i reszta rodziny uważają mnie za dziwadło, bo jeszcze nie wyszłam za mąż - powiedziała do mnie Claire, po czym odwróciła się i wylała mu swój różowy Cape Cod na koszulę. - I daj sobie spokój z tym paskudnym przezwiskiem. Allan nie zdążył zareagować, bo przy stole pana Baxtera zaczęło się coś dziać. Jedno z zasiadających tam ciał opadło nagle na ziemię; zaraz zbiegł się tłumek opalonych, brzuchatych, obwieszonych biżuterią panów w średnim wieku. Pan Baxter leżał na plecach, trzymał się za serce i wybałuszał oczy. Przypominał trochę cyrkowego klowna. -No nie, znowu - powiedzieli równocześnie Allan i Claire. -Ty idź, Allan. Teraz twoja kolej. Ociekający sokiem Allan niechętnie ruszył ku grupce, z której kilka osób twierdziło, że już wezwało pogotowie. -Przepraszam, Claire - powiedziałem. - Wydaje mi się, że twój ojciec miał właśnie atak serca albo coś takiego. Czy ty przypadkiem nie zachowujesz się trochę, no, czy ja wiem, trochę zbyt obojętnie? -E, daj spokój, Andy. Nie przejmuj się. Robi to trzy razy na rok, jeśli tylko uda mu się zebrać odpowiednio dużą publiczność. Nad basenem zapanował nagle straszny ruch, ale w tym całym chaosie Baxterów można było rozpoznać po całkowitej obojętności względem tego, co się działo. W końcu pojawili się dwaj pielęgniarze z wózkiem (dość częsty widok w Palm Springs). Załadowali pana Baxtera na wózek, wytłumaczywszy najpierw świeżo upieczonej pani Scott-Baxter, że choremu nie należy pakować w dłoń kryształków kwarcu (ona też wyznawała New Age) i już ruszyli przed siebie, gdy nagle rozległ się brzęk, który zaskoczył całe towarzystwo. Popatrzywszy w stronę samochodu, ujrzeli, że panu Baxterowi wyleciało z kieszeni kilka sztućców. Jego spopielała twarz była szczerze zawstydzona; milczenie, które zapadło, stało się nabrzmiałe i bolesne zarazem. - Och, tato - powiedział Allan. - Jak mogłeś? Taki wstyd... Potem podniósł jeden ze sztućców z ziemi i otaksowawszy go spojrzeniem, dodał: - A w dodatku to zwykły plater. Jak cię uczyliśmy? Napięcie pękło. Odezwały się śmiechy, pan Baxter odjechał na leczenie. Okazało się niebawem, że był to rzeczywiście naprawdę groźny atak serca. Claire, jak dostrzegałem kątem oka, podczas całej afery siedziała sobie nad brzegiem któregoś z zamulonych ochrą naturalnych basenów i machała nogami w mętnej, mio- dowej wodzie, gapiąc się w słońce, mówiąc mu, że bardzo jej przykro, jeżeli uraziliśmy je w jakiś sposób. Wiedziałem już, że to przyjaźń do końca życia. Zakupy to nic twórczego Psy padły już z upału. Leżą w cieniu saaba i na pewno uganiają się we śnie za królikami, bo drgająim -mięśnie tylnych łap. Dagowi i mnie, obu w śpiączce węglowodanowej, niewiele do nich brakuje. Jesteśmy więc w idealnym nastroju do słuchania bajek na dobranoc, gdy Claire zaczyna swoją dzisiejszą opowieść. "To będzie bajka o Teklahomie", mówi ku naszej radości, bo Teklahoma to mityczny świat, który stworzyliśmy, żeby nasze opowiadania miały gdzie się dziać. To takie smutne miejsce Byle Gdzie, którego obywatele ciągle tracą pracę w sklepach, młodzi ludzie biorą narkotyki i oddają się najnowszym tańcom nad miejscowym jeziorem. Tam też, oglądając sobie nawzajem plecy, czy nie robi im się jakieś paskudztwo od zanieczyszczonej chemikaliami wody, marzą o tym, że kiedy dorosną, naciągną państwo na ogromne zasiłki. Teklahomianie kradną z tanich sklepów tanie podróbki perfum i strzelają do siebie przy rodzinnym stole w Święto Dziękczynienia. Jedyną chyba dobrą rzeczą w tej krainie jest uprawa zimnych, nieefektownych zbóż, którymi słusznie szczycą się Teklahomianie; tamtejsze prawo stanowi, że każdy obywatel musi mieć na zderzaku nalepkę z napisem: BEZ ROLNIKA NIE MA JEDZENIA. Życie tam nudne, ale jest i trochę rozrywek: wszyscy dorośli mieszkańcy trzymają w szufladach duże ilości taniej bielizny z sex shopów - bielizny dostarczanej wprost z Korei. Dostarczanej, bo Teklahoma to krążący wokół Ziemi asteroid, na którym przez cały czas trwa rok 1974, rok po kryzysie naftowym, rok, po którym płace realne w USA nigdy się już nie podniosły. Atmosfera składa się z tlenu, sieczki i długich fal radiowych. Fajnie tam pojechać na dzień, ale tylko na jeden, bo potem każdy chce spieprzyć stamtąd jak najszybciej. No więc skoro już znacie miejsce akcji, czas na opowiadanie Claire. - To opowieść o astronaucie imieniem Buck. Pewnego dnia po południu astronauta Buck miał kłopoty ze swym statkiem kosmicznym i musiał lądować na Teklahomie, na podmiejskim podwórku państwa Monroe. Kłopot ze statkiem Bucka polegał na tym, że nie był zaprogramowany na przyciąganie Tekla- homy - ludzie na Ziemi zapomnieli mu o niej w ogóle powiedzieć! „Zawsze tak jest", powiedziała pani Monroe, prowadząc Bucka od statku do domu obok ogrodowej huśtawki. „Ci z Przylądka Canaveral wiecznie o nas zapominają". Ponieważ było wczesne popołudnie, pani Monroe poczęstowała Bucka pożywnym obiadkiem: krem z pieczarek, na drugie klopsiki i kukurydza z puszki. Cieszyła się, że ma towarzystwo: jej trzy córki były w pracy, a mąż przy młockarni. Potem poprosiła Bucka do salonu, żeby pooglądał z nią teleturnieje. „Zwykle o tej porze pracuję w ga- rażu przy produktach aloesowych, które sprzedaję, ale ostatnio jest jakiś zastój w interesie". Buck potaknął. „Nie zastanawiałeś się kiedy, żeby zostać akwizytorem produktów aloesowych, jak już przejdziesz na emeryturę?" „Nie, proszę pani", odpowiedział Buck. „Jakoś nie". „To się zastanów. Wystarczy zorganizować sobie piramidkę i zanim się obejrzysz, już nie musisz pra- cować - siedzisz sobie i zgarniasz dochód". „Coś takiego", powiedział Buck. Pogratulował też pani Monroe jej kolekcji pudełek od zapałek, prze- chowywanych w olbrzymiej karafce na stole w salonie. Ale nagle stało się coś złego. Pani Monroe zobaczyła, że w jednej chwili Buck pobladł, zzieleniał, a gło- wa zrobiła mu się koścista i żylasta, jak u Frankensteina. Buck rzucił się do małego lusterka z gwiaz- dą ekranu na odwrocie, bo tylko takie było pod ręką, i natychmiast zrozumiał: zatrucie kosmiczne. Wkrótce zacznie przypominać potwora, a zaraz potem zapadnie w śpiączkę. Jednak pani Monroe natychmiast uznała, że pewnie zaszkodziły mu klopsiki i że pewnie jej niedocią- gnięcia kulinarne staną się przyczyną bezpowrotnej utraty wspaniałej, astronauckiej urody Bucką. Za- proponowała, że zawiezie go do miejscowego ośrodka zdrowia, ale Buck odmówił. NOSTALGIA NARZUCONA: Zmuszanie grupy ludzi do wspomnień, których wcale nie mają: „Jak mam należeć do pokolenia lat sześćdziesiątych, jeżeli nawet ich nie pamiętam?" ODRZUCANIE TERAŹNIEJSZOŚCI: Wmawianie sobie, że tak naprawdę dobrze żyło się tylko w przeszłości i że znowu będzie się dobrze żyło w przyszłości. „Może tak będzie lepiej", powiedziała pani Monroe, „skoro w ośrodku mają tylko zastrzyki na za- palenie otrzewnej i szczęki do metalu". „Proszę mi tylko wskazać miejsce, gdzie mógłbym położyć się spać", powiedział Buck. „Dostałem za- trucia kosmicznego. Za parę minut stracę przytomność. Przez jakiś czas będzie pani musiała się mną opie- kować. Czy pani mi to obieca?" „Oczywiście", odrzekła pani Monroe, zadowolona, że upiekło jej się z tym zatruciem. Szybko zaprowa- dziła Bucka do chłodnej izby w suterenie, której niewykończona jeszcze ściana pokryta była imitacją drewna. Stał też tam regał, a na nim nagrody, zdobyte przez panią Monroe w różnych turniejach curlin- gowych i zabawki jej trzech córek: pluszowe Snoopy, lalki Jem, dziecinne kuchenki i powieści Nancy Drew. Łóżko, dziecinne łóżko, w którym położono Bucka, było na niego trochę przymałe, pokryte zaś ró- żową, syntetyczną pościelą, woniejącą tak, jakby parę lat przeleżała w składzie Armii Zbawienia. Na za- główku widniały resztki niechętnie odklejonych nalepek z Holy Hobby, Veroniką Lodge i Betty Cooper. Izba była najwyraźniej nieużywana i właściwie zapomniana, ale Buckowi to nie przeszkadzało. On chciał tylko jak najszybciej zapaść w bardzo głęboki sen. I zapadł. Oczywiście, jak się domyślacie, córki państwa Monroe były strasznie podekscytowane, że w pokoju dla gości hibernuje u nich prawdziwy astronauta-potwór. Po kolei wszystkie trzy, Arleen, Darleen i Serena schodziły na dół, by popatrzeć na Bucka, śpiącego w ich starym łóżku wśród innych rupieci dzieciń- stwa. Pani Monroe nie pozwalała im patrzeć zbyt długo, wciąż nie do końca przekonana, że nawet w naj- mniejszym stopniu nie ponosi winy za jego stan, i wypędzała je na górę, by mógł jak najszybciej wy- zdrowieć. No i życie powróciło mniej więcej do normy. Darleen i Serena chodziły do pracy na stoisku perfume- ryjnym w miejscowym sklepie, aloesowy biznes pani Monroe zaczął nawet jakoś iść, przez co mniej czasu spędzała w domu, pan Monroe stale pracował przy młockarni, a Buckiem opiekowała się najstarsza córka, Arleen, niedawno wyrzucona z pracy w 7-Eleven. „Pamiętaj, żeby go dobrze karmić!", wołała pani Monroe ze swego niebieskiego, przerdzewiałego bon- neville, wyjeżdżając z piskiem opon spod domu. Arleen machała jej ręką, po czym pędziła do środka, do łazienki, gdzie czesała swe jasne, strzępione włosy, robiła się na bóstwo, a potem biegła na dół, do kuchni, żeby przygotować jakiś przysmak na obiad dla Bucka, który, z powodu zatrucia kosmicznego, budził się tylko raz dziennie, w południe, a i to zaledwie na pół godziny. Arleen przygotowywała cały półmisek na- dzianych na wykałaczki paróweczek, ozdobionych kostkami pomarańczowego sera. Ułożywszy je ładnie na półmisku tak, że przypominały szyld jednego z miejscowych centrów handlowych, mocno przekrzywione na prawo C Crestwood Mali - „ku przyszłości", jak napisano w gazecie z okazji otwarcia sklepu kilkaset lat wcześniej w tym samym roku 1974; mówiłam przecież, że na Teklahomie zawsze był 1974 od najdawniej- szych czasów. Centra handlowe, na przykład, na Zielni znane stosunkowo niedawno, od niepamiętnych tysiącleci zaopatrywały Teklahomian w adidasy, mosiężne bibeloty i wesołe kartki z życzeniami. No więc gdy pierwszego dnia Arleen zbiegła do piwnicy z półmiskiem, przysunęła sobie krzesło do łóżka i zaczęła udawać, że czyta. Kiedy Buck obudził się w sekundę po południu, jego wzrok od razu padł na dziewczynę czytającą książkę. Uznał, że wygląda fantastycznie. Jeśli zaś chodzi o Arleen, jej serduszko dostało małej, romantycznej arytmii - mimo tego, że Buck wyglądał jak Frankenstein. „Jeść mi się chce", powiedział Buck do Arleen, na co ona odparła: „To może zjadłbyś te szaszłyczki z pa- rówek i sera? Sama je zrobiłam. Na stypie po wujku Clemensie bardzo wszystkim smakowały". „Na stypie?", zapytał Buck. „Tak, tak. Przy żniwach przewrócił się na niego kombajn i przez dwie godziny wujek czekał pod nim, żeby go stamtąd wycięli. Zdążył nawet spisać testament. Własną krwią na ścianie kabiny". Od tego czasu chętnie ze sobą rozmawiali i wkrótce rozkwitła między nimi miłość. Z tym był jednak pewien kłopot, bo Buck, z powodu zatrucia kosmicznego, zasypiał niemal natychmiast po przebudzeniu. Martwiło to Arleen. Wreszcie, gdy któregoś dnia Buck znów obudził się w południe, rzekł do Arleen: „Arleen, bardzo cię kocham. A czy ty kochasz mnie?" I oczywiście Arleen odpowiedziała: "Tak", na co Buck: "Czy jesteś go- towa narazić się na niebezpieczeństwo, żeby mi pomóc? Moglibyśmy być zawsze razem i pomógłbym ci opuścić Teklahomę". Arleen bardzo odpowiadały obie te rzeczy, więc powiedziała: „Tak, tak". Wtedy Buck wytłumaczył jej, co trzeba zrobić. Okazało się, że promieniowanie emitowane przez zakochaną kobietę jest właśnie takiej częstotliwości, jakiej potrzeba, by rakietowe silniki statku kosmicznego przezwyciężyły siłę przyciągania Teklahomy. Gdyby Arleen wsiadła z nim do statku, mogliby wystartować, a Buck dostałby lekarstwo na zatrucie kosmiczne w bazie na Księżycu. „Pomożesz mi, Arleen?" „Oczywiście, Buck". „Jest tylko pewien problem". „Jaki?" - Arleen zdrętwiała ze strachu. „Widzisz, w moim statku jest powietrza tylko na jedną osobę, więc obawiam się, że musiałabyś umrzeć zaraz po starcie. Wybacz. Oczywiście, kiedy już dotrzemy do Księżyca, mamy tam takie maszyny, które cię ożywią. Naprawdę nie jest to taki wielki problem". Arleen spojrzała na Bucka i łza potoczyła jej się po policzku, na wargi i język, słona jak mocz. „Przykro mi, Buck, aleja tego nie zrobię", powiedziała, dodając zaraz, że najlepiej będzie, jeżeli odtąd przestanie się nim zajmować. Nieszczęśliwy lecz wcale niezdumiony Buck znowu zasnął. Arleen wróciła na górę. Na szczęście tego samego dnia Darleen, najmłodszą z sióstr, właśnie wyrzucono z działu perfumeryjnego, więc teraz ona mogła opiekować się Buckiem. Arleen dostała pracę przy rożnie, więc Buckowi nie robiło się już smutno na jej widok. Ale że Buck chciał się jakoś pocieszyć po Arleen, Darleen zaś miała dużo wolnego czasu, wystarczyło tak naprawdę tylko parę minut, by znów pod dachem państwa Monroe rozkwitła miłość. W ileś tam dni później Buck poprosił o pomoc Darleen, podobnie jak Arleen. „Pomożesz mi, Darleen? Tak cię kocham". Ale kiedy Buck wytłumaczył jej, że będzie musiała umrzeć, Darleen, podobnie jak jej siostra, zesztyw- niała. „Wybacz, Buck, ale tego nie zrobię", i ona również uznała, że najlepiej będzie, jeżeli przestanie się nim zajmować. Znów nieszczęśliwy i znów wcale niezdumiony Buck znowu zasnął. Darleen wróciła na górę. Nie muszę chyba mówić, że historia powtórzyła się jeszcze raz. Darleen dostała pracę w miejscowym steak house, a Serenę, średnią siostrę, wywalono z pracy w Woolworth. Teraz ona zajęła się Buckiem, który tymczasem nie był już dla nikogo żadną atrakcją, ale kłopotem - jak pies, z którego powodu dzieci kłócą się, czyja kolej go karmić. Więc kiedy następnego dnia jedzenie przyniosła mu Serena, Buck powiedział tylko: „Boże, następną z was wywalili? Czy wy naprawdę nie umiecie dbać o pracę?" Na Serenie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. „Ja i tak traktuję to dorywczo", powiedziała. „Uczę się malować i któregoś dnia będę taka dobra, że pan Leo Castelli z nowojorskiej; galerii Leo Castellego wyśle po mnie ekspedycję ratunkową, żeby mnie zabrać z tego zabitego dechami asteroidu. Masz, powie- działa, szturchając go w klatkę piersiową talerzem surowych jarzyn. „Zjedz selera i zamknij się. Chyba przydałoby ci się trochę błonnika". No więc jeżeli Buck uważał się przedtem za zakochanego, dopiero teraz zrozumiał, że tylko mu się tak zdawało, a jego Prawdziwą Miłością jest Serena. Przez kilka następnych tygodni swe codzienne pół godziny na jawie spędzał, opisując Serenie, jak z kosmosu wygląda niebo i słuchając jej opowiadań o tym, jak ma- lowałaby planety, gdyby wiedziała, jak wyglądają. „Mogę pokazać ci niebo i mogę pomóc ci wyrwać się z Teklahomy -jeśli tylko ze mną pójdziesz, ko- chana", powiedział Buck, wyjawiwszy jej plany ucieczki. Kiedy doszedł do tego, że będzie musiała umrzeć, odpowiedziała po prostu: „Rozumiem". Gdy Buck obudził się następnego dnia, Serena dźwignęła go z łóżka i wyniosła po schodach z piw- nicy; po drodze jego nogi strącały ze ścian oprawione portrety rodzinne sprzed wielu, wielu lat. „Nie za- trzymuj się", powiedział Buck. „Idź dalej, mamy coraz mniej czasu". Na dworze było zimno i szaro, gdy Serena niosła Bucka przez pożółkły, jesienny trawnik do statku. Kiedy już wsiedli i zamknęli drzwi, Buck resztką sił włączył zapłon i ucałował Serenę. Tak jak przewidy- wał, fale miłości z jej serca dodały mocy silnikom i statek wystartował w niebo, wyrywając się z pola przy- ciągania Teklahomy. A Serena, zanim omdlała, a potem zmarła z braku tlenu, zobaczyła jeszcze, jak z twa- rzy Bucka odchodzi płatami jaszczurczej skóry jego zielona, frankensteinowska bladość i opada na deskę rozdzielczą statku, ukazując szalenie przystojnego, różowego astronautę; na zewnątrz zaś zdążyła uchwycić wzrokiem lśniącą, bladoniebieską kulkę Ziemi na tle czarnego nieba, spryskanego gwiazdami jak mlekiem. Tymczasem na Teklahomie Arleen i Darleen wracały z pracy, z których zresztą obie zostały wyrzu- cone, i ujrzały start rakiety, niosącej w stratosferę ich siostrę długą, jelitopodobną i rozmywającą się, białą linią. Usiadły na huśtawce, nie śmiejąc wejść do domu, zamyślone, wpatrzone w punkt, w którym niknął ślad statku, wsłuchane w brzęk łańcuchów i preriowy wiatr. „Zdajesz sobie sprawę", powiedziała Arleen, „że to całe gadanie o tym, że Buck nas potem ożywi, to jedna wielka bzdura". „No pewnie", odrzekła Darleen. „Ale i tak jej zazdroszczę". „No właśnie. Ja też". I obie siostry siedziały długo w noc w świetle błyszczącej Ziemi, w zawody huśtając się na huśtawce. Re Kon Strukcja Claire i ja nie zakochaliśmy się w sobie, choć oboje staraliśmy się bardzo. Bywa. Mniejsza z tym. Może to nawet dobry moment, żeby powiedzieć parę słów o sobie. Od czego zacząć? No, więc nazywam się Andrew Palmer, mam prawie trzydzieści lat, uczę się języków (szczególnie japońskiego), pocho- dzę z licznej rodziny (o tym potem) i urodziłem się z ciałem ektomorficznym - skóra i kości. Mimo to od pewne- go czasu, pod wpływem fragmentu dzienników malarza pop-artu, pana Andy'ego Warhola - w którym opisuje swój żal, gdy w wieku pięćdziesięciu lat uświadomił sobie, że mógł mieć prawdziwe ciało, gdyby więcej się gimnastykował - stałem się bardzo aktywny. Straszliwy reżim ćwiczeń zmienił moją cherlawą klatkę piersiową w prawdziwą klatę - teraz mam ciało, więc jeden problem z głowy. Z drugiej jednak strony, jak już wspomniałem, nigdy nie byłem zakochany, a to już jest problem. Jakoś tak się dzieje, że z wszystkimi w końcu się zaprzyjaźniam; nie cierpię tego, mówię wam. Ja chcę się zakochać. Albo przynajmniej tak mi się wydaje. Nie jestem całkiem pewny, bo to jakieś takie... mętne. No, dobra, dobra, wiem jedno: nie chcę samotnie iść przez życie. Na dowód opowiem wam coś, czego nigdy nikomu nie opowiadam; nie opowiem tego nawet dzisiaj Dagowi i Claire na tym naszym pustynnym pikniku. Idzie to tak: Dawno, dawno temu był sobie młody człowiek imieniem Edward, który mieszkał sobie godnie i samot- nie. Tak godnie, że gdy o wpół do siódmej przygotowywał sobie swój samotny, wieczorny posiłek, zawsze przyozdabiał go dziarską gałązką pietruszki. Tak właśnie: dziarską. Dziarską a godną. Zawsze też mył i wycierał naczynia zaraz po swej samotnej kolacji. Tylko samotni ludzie nie przejmują się zmywaniem po kolacji, Edward zaś uważał za punkt honoru, że choć nikogo innego w życiu nie potrzebuje, nie jest samotny. Takie życie może nie było zbyt wesołe, ale przynajmniej nikt mu się nie naprzykrzał. BAMBIFIKACJA: Myślowe przekształcenie istot z krwi i kości w postacie z filmów animowanych o mieszczańskich, judeo-chrześcijańskich postawach i przekonaniach. DOPUST BOŻY (HIPERKARMA): Głęboko zakorzenione przekonanie, że kara będzie zawsze znacznie cięższa od zbrodni: dziura ozonowa za zanieczyszczanie środowiska. Aż któregoś dnia Edward przestał wycierać naczynia, tylko napił się piwa, ot tak, dla odmiany. I żeby się zrelaksować. Wkrótce potem zniknęła pietruszka, pojawiło się następne piwo. Edward jakoś to sobie wytłu- maczył, już nie pamiętam, jak. Wkrótce kolacje stały się samotnym stuknięciem mrożonki w dno kuchenki mikrofalowej, witanym brzę- kiem whisky z lodem w wysokiej szklance. Biedny Edward miał już dość gotowania i jedzenia w samot- ności, bardzo szybko zaczął przynosić sobie gotowe, podgrzane już jedzenie, na przykład burrito z woło- winą i fasolą, spłukane polską wiśniówką, którą polubił, gdy pewnego długiego, sennego lata pracował z zapałem w smętnej, nigdy przez nikogo nieodwiedzanej, komunistycznej księgarni imienia Envera Hodży. Ale nawet i to zaczęło mu się wydawać zbytnim kłopotem, więc kolacja zredukowała się wreszcie do szklanki mleka oraz dowolnego towaru z taniego sklepu z alkoholem. Zapomniał, jak to jest, kiedy się ma twarde stolce i fantazjował, że w oczach ma diamenty. Po dwakroć biedny Edward! Przestawał już panować nad własnym życiem. Raz, na przykład, pojechał na imprezę do Kanady, ale rano zbudził się w Stanach - dwie godziny jazdy - i nawet nie pamiętał ani faktu przekraczania granicy, ani czy wstąpił po drodze do domu. Edward zawsze uważał się za bardzo inteligentnego faceta. Chodził do szkoły i wiedział mnóstwo rzeczy. Wiedział, że chusta świętej Weroniki to coś, czym wytarto twarz Jezusa, albo że opas to wieprz tuczony na mięso. Słowa, słowa, słowa. Edwardowi wydawało się, że używając tych wszystkich słów, tworzy sobie swój własny świat - czarodziej- ski, ładny pokój, w którym może mieszkać tylko on - pokój o proporcjach podwójnego sześcianu, jak to kiedyś określił sławny angielski architekt, Adam. Do pokoju tego prowadziły tylko jedne, ciemno pomalo- wane drzwi, wyłożone skórą i końskim włosiem, tłumiącymi pukanie każdego, kto chciałby przyjść i, być może, przeszkadzać skupieniu Edwarda. W pokoju tym spędził dziesięć niekończących się lat. Znaczną część ścian zajmowały tam dębowe rega- ły, które i tak z trudem mieściły wszystkie książki; gdzie indziej, na szafirowych jak głębszy koniec basenu ścianach, wisiały w ramkach mapy; całą podłogę skrywały niebieskie, perskie dywany, obsypane siwizną sierści wiernego spaniela Edwarda, Ludwiga, który wszędzie za nim chodził. Ludwig lojalnie wysłuchiwał wszelkich inteligentnych uwag Edwarda o życiu, które ten często czynił, siedząc za biurkiem przez większą część dnia. Przy biurku też czytał i palił fajkę z dużym, okrągłym cybuchem, obserwując przez ołowiowe szyby okien krajobraz, który niezmiennie przedstawiał deszczowe, jesienne popołudnie w Szkocji. Oczywiście do tego czarodziejskiego pokoju poza Edwardem wstępu nie miał nikt. Tylko pani York, szablonowa służąca, babcia z kokiem na głowie, w tweedowych strojach, mogła przynosić mu "jedzenie": oczywiście wiśniówkę - później już tylko duże butelki Jacka Danielsa - i mleko. Tak, tak. Pokój Edwarda był pokojem wyszukanym - tak wyszukanym, że czasem istniał tylko na czarno- biało, przywodząc na myśl stare komedie salonowe. Elegancja Francja, co? No. I co dalej? Pewnego dnia Edward stał właśnie na drabince na kółkach i sięgał na jedną z wysokich półek po starą książkę, którą chciał przeczytać jeszcze raz - musiał jakoś przestać myśleć o tym, że pani York spóźnia się z butelką. Ale kiedy zszedł z drabinki, wdepnął całym ciężarem w kupkę usadzoną na dywanie przez Ludwiga. Edward okropnie się rozzłościł. Podszedł do szezlonga, na którym drzemał Ludwig. „Lu- dwig!", krzyknął. „Zły pies, zły..." Ale tylko tyle zdążył wymówić, bo oto Ludwig zmienił się w czarodziejski sposób i (możecie mi wierzyć) całkowicie niespodziewanie z wesołego, przymilnego psa kanapowego z optymistycznie drgającym ogon- kiem we wściekłego, czarno-brązowo połyskującego rottweilera, który skoczył Edwardowi do gardła i tyl- ko dlatego nie przegryzł mu od razu tętnicy szyjnej, że Edward odskoczył do tyłu jak oparzony. Nowo upieczony Ludwig Cerber rzucił się więc z obnażonymi kłami na łydki swego pana z rozpaczliwym wyciem dziesięciu psów rozjeżdżanych przez TIR-y na autostradzie. Roztrzęsiony Edward wdrapał się na drabinkę, wołając do pani York, którą, traf chciał, zauważył przez okno. Była w blond peruce i aksamitnej sukience: wskakiwała do małego, czerwonego wozu spor- towego jakiegoś zawodowego tenisisty, na zawsze porzucając służbę u Edwarda. W dramatycznym świetle nowego, rażącego nieba, palącego, bezozonowego - na pewno nie było to jesienne niebo w Szkocji - wy- glądała po prostu wspaniale. No tak. Biedny Edward. Pokój stał się teraz dla niego pułapką, po której mógł poruszać się tylko jeżdżąc drabinką tam i z po- wrotem wzdłuż regałów. Życie w jego własnym, zaczarowanym pokoju stało się straszne. Nie mógł dosię- gnąć do termostatu, więc atmosfera zapanowała tam wilgotna, zatęchła, kalkucka. No a wraz ze zniknię- ciem pani York zniknęły też koktajle, którymi mógłby się poratować. Tymczasem od dawna śpiące za najwyższymi, rzadko używanymi półkami stonogi i inne robactwo obu- dziło się, gdy Edward wyciągał coraz to nowe książki, broniąc się przed ciągłymi atakami Ludwiga na swe blade, drżące palce u nóg. Robaki wpełzały już na dłonie Edwarda; gdy zaś książki odbijały się od psa, wysy- pywały się z nich na dywan mole, zagarniane zaraz długim, różowym jęzorem Ludwiga. Sytuacja Edwarda była rzeczywiście nie do pozazdroszczenia. Pozostało mu tylko jedno: uciec z pokoju, więc w akompaniamencie wściekłego wycia Ludwiga, który pędził na niego z drugiego kąta pokoju, Edward otworzył ciężkie dębowe drzwi i z językiem zdrętwiałym od żelazistego posmaku adrenaliny, przerażony i smutny opuścił swój czarodziejski niegdyś pokój po raz pierwszy od, jak mu się zdawało, zawsze. SPEKTAKULARYZM: Fascynacja sytuacjami krańcowymi. Zawsze znaczyło tak naprawdę dziesięć lat. To, co Edward zobaczył na zewnątrz, całkowicie go zasko- czyło. Podczas gdy on krył się i wymądrzał w swym pokoiku, reszta ludzkości zdążyła stworzyć coś zupełnie innego - wielkie miasto, zbudowane nie ze słów, lecz ze związków między ludźmi: połyskliwy, bezkresny Nowy Jork, ukształtowany ze szminek, łusek po pociskach artyleryjskich, tortów weselnych i złożonych tekturek z opakowań koszul; miasto z żelaza, papier mdche i kart do brydża; brzydki/śliczny świat, pokryty węglem, soplami lodu i bougainvillą, przecinany przez prowadzące donikąd, przypadkowo łączące się i rozgałęziające, zwariowane bulwary. Wszędzie czekały zasadzki: łapki na myszy, tryfidy, czarne dziury. A jednak Edward zauważył, że pomimo wszechogarniającego szaleństwa tego miasta jego mieszkańcy poru- szają się po nim z łatwością, nie przejmując się, że za każdym rogiem może czaić się klown z ciastem z bitą śmietaną, Czerwone Brygady lub gotowa do pocałunku śliczna aktorka Sophia Loren. Nie można było nigdzie trafić, ale gdy Edward zapytał jednego z przechodniów, gdzie da się kupić plan miasta, ten popatrzył na Edwarda jak na szaleńca i uciekł z wrzaskiem. Więc Edward musiał uznać, że w tym Wielkim Mieście jest jak wiejski chamek. Zrozumiał, że musi te- raz uczyć się wszystkiego od nowa, i to z dziesięcioletnim opóźnieniem - przerażała go ta myśl. Potem jednak, podobnie jak inne wiejskie chamki, przekonane, że dadzą sobie radę w wielkim mieście, bo mają do niego świeże podejście, Edward obiecał sobie to samo. I obiecał sobie, że gdy już znajdzie dla siebie miejsce w tym świecie (nie oparzywszy się na śmierć w któ- rejś z licznych fontann, tryskających palącymi perfumami, ani nie wpadłszy pod którąś z ciężarówek, wo- żących po ulicach rozgniewane i rozgdakane kury z filmów rysunkowych), zbuduje wieżowiec wyż- szy od wszystkich. Srebrna wieża stanie jak latarnia morska dla takich jak on, zapóźnionych przybyszów. Na samym szczycie będzie wielki hol, w którym Edward postanowił już teraz robić trzy rzeczy: serwować koktajle z sokiem pomidorowym ozdobione maleńkimi plasterkami cytryny, grać jazz na fortepianie pokrytym cyn- kowaną blachą i zdjęciami zapomnianych gwiazd muzyki rozrywkowej, a w małym, różowym kiosku, z tyłu, obok wychodków, będzie sprzedawał (między innymi) mapy. Przejście w nadprzestrzeń „Andy." Dag szturcha mnie tłustym udkiem kurzym, sprowadzając z powrotem na piknik. „Niebądź taki milczący. Twoja kolej na opowiadanie. Tylko bądź taki dobry, kochany żeby było o jakichś sławnych lu- dziach " Zabaw nas jakoś, kochanie", dodaje Claire. „Taki masz dzisiaj dziwny nastrój. Gdy tak siedzę na kruszącym się, podziurawionym, trędowatym asfalcie na rogu Cottonwood i Sapphire, opowiada- jąc sobie coś w myśli i rozgniatając w palcach wonne gałązki szałwi, mój nastrój najlepiej określa w tej chwili słowo „odrętwienie". „Dobra. Kiedyś mój brat, Tyler, jechał w tej samej windzie z Davidem Bowie". „Przez ile pięter?" "Nie wiem. Pamiętam tylko, że Tyler nie miał pojęcia, co mu powiedzieć, więc nie powie- dział nic". "Przekonałam się", mówi Claire, „że kiedy nie ma o czym pogadać z kimś sławnym, zawsze można powiedzieć: Och, panie Sławny, mam wszystkie pana płyty – nawet jeśli nie jest muzykiem". "Patrz- cie. Ktoś tędy przejeżdża. Nie do wiary". Spływa ku nam w dół czarny buick wypełniony młodymi turystami z Japonii - rzadkość w naszej dolinie, odwiedzanej głównie przez Kanadyjczyków i Niemców z RFN. To pierwszy samochód, jaki pojawił się od rozpoczęcia pikniku. "Pewnie zjechali przez pomyłkę z autostrady na Verbenia Street. Założę się o co chcecie, że szukają tych betonowych dinozaurów przy parkingu dla ciężarówek w Cabazon", mówi Dag. MAŁE JEST PIĘKNE: Filozofia życiowa polegająca na pogodzeniu się z malejącymi perspek- tywami dobrobytu materialnego: „Już wcale nie marzy mi się zrobić fortunę na giełdzie albo zostać kimś. Ja chcę tylko znaleźć szczęście i może otworzyć małą, przydrożną kawiarnię w Idaho". SUBSTYTUCJA STATUSU: Zastąpienie przedmiotu o wysokiej wartości materialnej przed- miotem modnym intelektualnie: „Brian, zostawiłeś swojego camusa w BMW brata". -Andy, ty mówisz po japońsku. Idź, pogadaj z nimi – mówi Claire. -To by było trochę nachalne. Niech najpierw zatrzymają się i sami poproszą, żeby pokazać im drogę. - Co też natychmiast robią. Wstaję i idę z nimi pogadać przez elektronicznie opuszczane okno. We- wnątrz limuzyny siedzą dwie pary, mniej więcej w moim wieku, nienagannie (można by powiedzieć: sterylnie - jak gdyby wjeżdżali w strefę zagrożoną skażeniem) ubrane w wesołe stroje wakacyjne i uzbrojone w pełen rezerwy uśmiech mówiący: „Bardzo proszę mnie nie zamordować", który japońscy tury- ści zaczęli parę lat temu stosować w Ameryce. Od razu robię się urażony i zły, że spodziewają się po mnie przemocy. Bóg zresztą wie, co myślą sobie o naszym barwnym kwintecie i rozklekotanym wozie, obłożo- nym resztkami jedzenia na najróżniejszych talerzach - reklama dżinsów na żywo. Odzywam się po angielsku (po co im niszczyć wyśniony obraz amerykańskiej pustyni) i po kontorsjoni- stycznych zabiegach językowo-migowych dowiaduję się, że Japończycy rzeczywiście szukają tych dino- zaurów. Dostawszy wskazówki, ruszają w chmurze pyłu i drobnych odłamków nawierzchni, z której wysuwa się przez tylne okno aparat fotograficzny, trzymany przez dłoń z palcem na spuście. Dag wrzeszczy: „Patrzcie! Będzie zdjęcie! Szybko, wciągnijcie policzki. No, wypiąć kości policzkowe!" Potem, gdy już stracili- śmy limuzynę z oczu, Dag wskakuje na mnie: -No i co z tym twoim poliglockim przedstawieniem? -Andrew, ty tak ślicznie mówisz po japońsku - dodaje Claire. -Tak by się ucieszyli... -To by było nie na miejscu - odpowiadam, dobrze pamiętając, jaki byłem zawiedziony w Japonii, kiedy wszyscy usiłowali rozmawiać ze mną po angielsku. - Ale za to przypomniała mi się bajka na dobra- noc. -No, to mów. Więc moi przyjaciele, lśniący od masła kakaowego, moszczą się wygodnie, a ja snuję opowieść. - Parę lat temu pracowałem w Japonii w jednym czasopiśmie dla młodzieży - taka półroczna wymiana studencka - i wtedy zdarzyło mi się coś dziwnego. -Czekaj - przerywa Dag. - To prawdziwa historia? -Tak. -Okej. - Był piątek rano. Jako znający swe obowiązki facet od zdjęć agencyjnych wisiałem na słuchawce i rozmawiałem z Londynem. Potrzebowałem, na wczoraj, jak zwykle, zdjęć od agenta Depeche Modę z im- prezy, na której był zespół - a po drugiej stronie siedział jakiś przerażający eurogaduła. Jedno ucho miałem przyklejone do słuchawki, drugie zasłaniałem sobie dłonią, żeby nie słyszeć szumu w redakcji: moi współpracownicy byli bandą Davidów Bowie z nadpobudliwością od tokijskich kaw - dziesięć dola- rów filiżanka w kawiarni naprzeciw. Pamiętam dokładnie, o czym wtedy myślałem. Wcale nie o pracy. Myślałem o tym, że każde miasto ma swój własny, charakterystyczny zapach. Przyszło mi to do głowy pod wpływem zapachu tokijskiego, mie- szaniny zupy makaronowej z lekkim odorkiem ścieków, czekolady ze spalinami samochodowymi. Potem przypomniał mi się zapach Mediolanu: cynamon, dieslowskie wydzieliny i róże, Vancouver: chińska pie- czeń wieprzowa, morska woda i cedry. Zatęskniłem za Portland; właśnie próbowałem przywołać ten jego zapach drzew, rdzy i mchu, kiedy hałas w redakcji znacznie osłabł. Do pokoju wszedł malutki staruszek w czarnym garniturze od Balmaina. Skórę miał całą pomarsz- czoną jak na starym jabłku, ale ciemną, prawie czarną i błyszczącą, która przypominała starą rękawicę do baseballu albo tego duńskiego Człowieka z Bagien. Na głowie miał czapeczkę baseballową; gawędził z moimi przełożonymi. Panna Ueno, supercool specjalistka od mody, siedząca przy sąsiednim biurku (włosy w Olive Oyl; ko- szula a la gondolier wenecki; szerokie spodnie, buty Viva Las Vegas), nagle speszyła się tak, jak małe dziec- ko, które w śnieżny, zimowy wieczór otwiera drzwi frontowe domu i widzi w nich swego misiowatego, napi- tego wuja. Zapytałem ją o tego faceta. Powiedziała, że to pan Takamichi, kacho, Wielki Basza firmy, ame- rykanofil znany ze swych przechwałek o wyczynach na polu golfowym, w paryskich burdelach i z rajdów na tasmańskie kasyna gry z kalifornijskimi blondynami pod każdą pachą. Panna Uenó wyglądała na nieźle wystraszoną. Zapytałem, o co chodzi. Powiedziała, że wcale się nie boi, tylko jest wściekła. Jest wściekła, bo choćby nawet najbardziej się starała, i tak zawsze pozostanie za tym swoim biureczkiem -japońskim odpowiednikiem klatki dla brojlera. „I to wcale nie tylko dlatego, że jestem kobietą", powiedziała. „Również dlatego, że jestem Japonką. Przede' wszystkim dlatego, że jestem Japonką. Mam swoje ambicje. W każdym innym kraju dawno bym awansowała, a tu - nic. I muszę gwałcić te moje ambicje". Powiedziała, że pojawienie się pana Takamichi jakoś znowu uzmysłowiło jej sytuację. Jej beznadziejną sytuację. W tej samej chwili pan Takamichi ruszył w stronę mojego biurka. Od razu wiedziałem, co będzie. To było takie żenujące. W Japonii świrujesz, kiedy ktoś wyróżnia cię z tłumu. To chyba najgorsze, co ktoś mo- że komuś zrobić. „To ty musisz być Andrew", powiedział i uścisnął mi dłoń jak dealer forda. „Chodź do mnie na górę. Na- pijemy się. Pogadamy", dodał. Poczułem, że stojąca obok mnie panna Ueno zapala się urazą do mnie jak czerwone światło na skrzyżowaniu. Przedstawiłem ją, ale pan Takamichi skwitował to jednym pomrukiem. Biedni Japończycy. Biedna panna Ueno, Miała rację: oni są więźniami własnego stanowiska, zamrożeni na szczeblach tej okropnej drabiny. Idąc z panem Takamichi w stronę windy, czułem, że cała redakcja strzela we mnie promieniami za- zdrości. Scena była po prostu okropna. Wiedziałem dokładnie, co sobie myślą: „Za kogo on się ma?" Czu- łem się, jakbym robił coś nieuczciwego, jakbym wykorzystywał fakt, że jestem cudzoziemcem. Czułem się ekskomunikowany ze wspólnoty shinjin rui - tak japońskie gazety nazywają takich ludzi, jak ci dwudziesto- latkowie w naszej redakcji: nowe istoty ludzkie. Trudno to wyjaśnić. Taką samą grupę mamy u nas, równie liczną, ale nikt jej w żaden sposób jeszcze nie nazwał - takie pokolenie X - grupę, która stara się nie ujawniać. Tutaj łatwiej się ukryć, zagubić w tłumie, zamaskować. W Japonii nie da się tak po prostu - znik- nąć. Ale zbaczam z tematu. Wjechaliśmy windą na piętro, do którego można się dostać, tylko jeśli ma się specjalny klucz. Przez ca- łą drogę pan Takamichi był sztucznie jowialny, jak Amerykanin w kreskówce, no wiecie, gadał o futbolu amerykańskim i tak dalej. Ale kiedy wyjechaliśmy na górę, nagle zrobił się bardzo japoński - taki spo- kojny. Zmienił się w jednej chwili -jakby go kto przełączył. Przeraziłem się, że czeka mnie wielogodzinna rozmowa o pogodzie. Przeszliśmy przez wyłożony grubym chodnikiem hol. Szło się bezszelestnie, mijając małe obrazy impre- sjonistów i wiktoriańskie aranżacje kwiatowe. To była zachodnia część piętra pana Takamichi. Kiedy ta się skończyła, zaczęła się część japońska -jakby przejście w nadprzestrzeń. Pan Takamichi wskazał mi grana- towe kimono, miałem je założyć. Założyłem. Wewnątrz głównego pokoju japońskiego, w którym się znaleźliśmy, był ołtarzyk toko no ma, z chryzan- temami, pergaminem i wachlarzem. Na środku stał niski czarny stolik otoczony rudawymi poduchami. Na blacie ustawiono dwa karpie z onyksu i nakrycia do herbaty. Jedynym zgrzytem był mały sejf w rogu - i to nawet nie jakiś tam porządny sejf, ale tani model, coś takiego, co pasowałoby raczej do sklepu obuwniczego w Lincoln w stanie Nebraska zaraz po drugiej wojnie światowej - tani i obrzydliwie kontrastujący z wnę- trzem pokoju. Pan Takamichi zaprosił mnie do stolika, gdzie zasiedliśmy do słonawej, zielonej japońskiej herbaty. Pewnie się domyślacie, że przez cały czas zastanawiałem się, o co tak naprawdę chodzi. Był oczywiście bardzo miły w rozmowie... jak mi się tu podoba?... co myślę o Japonii?... opowiadał o swoich dzieciach. Miła, nudna pogawędka. I opowiedział mi parę historyjek z lat pięćdziesiątych, kiedy pracował w No- wym Jorku jako paparazzi dla „Asahi", o tym, jak zetknął się z Dianą Yreeland, Trumanem Capote i Judy Holiday. Po pół godzinie przerzuciliśmy się na podgrzaną sake - pan Takamichi klasnął w dłonie i zaraz pojawiła się malutka służąca w zwykłym brązowym kimonie w kolorze papieru pakunkowe- go. Kiedy wyszła, zapadło na chwilę milczenie. A potem zapytał mnie, która z posiadanych rzeczy jest dla mnie najcenniejsza. No właśnie. Najcenniejsza rzecz, jaką posiadam. Jak tu wytłumaczyć osiemdziesięcioletniemu japoń- skiemu magnatowi prasowemu pojęcie studenckiego minimalizmu? Raczej trudno. Co można mieć cennego? No, żeby miało jakąś prawdziwą wartość? Zdezelowanego garbusa? Sprzęt hi-fi? Prędzej bym zdechł, niż bym się przyznał, że najcenniejszą rzeczą, jaką mam, jest spory zbiór płyt analogowych z dance miksami niemieckiej muzyki industrialnej, przechowywany, co jeszcze bardziej żenujące, pod pudłem z potłuczonymi bombkami choinkowymi w piwnicy pewnego domu w Portland w stanie Oregon. Więc odpowiedziałem, całkiem zgodnie z prawdą (przy okazji zdałem sobie sprawę, że musiało to zabrzmieć bardzo młodzieńczo), że nie posiadam nic cennego. Wtedy zmienił temat rozmowy i zaczął mówić o tym, że bogactwo musi być przenośne, że trzeba za- mieniać je na obrazy, kamienie szlachetne, cenne metale i tym podobne (przeżył niejedną wojnę i nie- jeden kryzys gospodarczy, więc miał doświadczenie), ale najwyraźniej przycisnąłem właściwy guzik, powie- działem właśnie to, co należało - zdałem egzamin - bo z tonu jego głosu przebijało teraz zadowolenie. Po- tem, może po dziesięciu minutach, znowu klasnął w ręce i znowu pojawiła się filigranowa służąca w bezszelestnym, brązowym kimonie, by wysłuchać szczeknięcia rozkazu. Ten wysłał ją w jeden z kątów po- koju po ów tani sejf na kółkach, który dotoczyła po macie do pana Takamichi, siedzącego po turecku na poduszkach. Wtedy on, z wahaniem, ale i spokojnie, pokręcił zamkiem szyfrowym. Rozległ się stuk, pan Takamichi pociągnął za klamkę, drzwiczki otwarły się, odsłaniając coś, ale nie wiedziałem, co. Sięgnął do środka i wyjął to coś, co rozpoznałem z daleka jako czarno-białe zdjęcie z lat pięćdziesią- tych, takie, jakie teraz robi się już tylko do kartotek policyjnych. Pan Takamichi popatrzył na tę tajemni- czą fotografię i westchnął. Potem obrócił na drugą stronę i z lekkim sapnięciem, które znaczyło „to najcenniejsze, co mam" podał mi zdjęcie; ja zaś, gdy na nie spojrzałem, muszę przyznać, że doznałem szo- ku. Było to zdjęcie Marylin Monroe, wsiadającej do nowojorskiej taksówki. Unosiła w górę suknię, ukazu- jąc brak bielizny, i uśmiechała się zalotnie do fotografa, zapewne samego pana Takamichi, wówczas do- piero początkującego reportera. Była to czysta pornografia (żeby odpędzić wasze kosmate myśli - miała czarne jak węgiel, skoro tak bardzo was to ciekawi), całkiem zresztą podniecająca. Patrząc na zdjęcie, ode- zwałem się - pan Takamichi najwyraźniej oczekiwał na jakąś reakcję - „no, no", czy coś takiego, ale tak naprawdę aż mnie zabolało ze smutku, że takie zdjęcie, nadające się najwyżej do jakiegoś brukowca, w dodatku nigdzie jeszcze niepublikowane, jest najcenniejszą rzeczą, jaką posiada. A wtedy przestałem panować nad moją reakcją. Krew napłynęła mi do uszu, serce waliło młotem; oblał mnie pot i przypomniałem sobie słowa poety Rilkego - o tym, że każdy z nas rodzi się ze skrytym w głębi siebie listem, który można przeczytać, tylko jeśli jest się wiernym samemu sobie. Pulsująca w uszach krew mówiła mi, że z jakiegoś powodu pan Takamichi wziął to przechowywane w sejfie zdjęcie Monroe za swój wewnętrzny list i że ja sam też mogę kiedyś popełnić podobny błąd. Uśmiechałem się miło - taką przynajmniej mam nadzieję – ale też zacząłem szukać spodni, nic nie widząc na oczy, mamrocząc jakieś wymówki, i w końcu rzuciłem się do windy, w biegu zapinając koszulę, ku zdumieniu pana Takamichi, który kuśtykał za mną, wydając starcze odgłosy. Może oczekiwał, że mnie to zdjęcie zaciekawi, albo skłoni do gratulacji, albo nawet podnieci, ale na pewno nie spodziewał się takiego chamstwa. Biedak. Ale co się stało, to się nie odstanie. Nie warto wstydzić się własnej impulsywności. Ciężko dysząc, zu- pełnie jakbym właśnie zdemolował komuś mieszkanie, uciekałem z budynku, nawet nie zabrawszy swoich rzeczy - zupełnie jak ty, Dag - i spakowałem się jeszcze tego samego dnia. Nazajutrz, już w samolocie, zno- wu przypomniał mi się Rilke: „Tylko ktoś prawdziwie samotny poddany jest głębokim prawom. Gdy wychodzi w dopiero rozpoczy- nający się ranek lub gdy patrzy w pełen zdarzeń wieczór, i gdy czuje, co się dzieje, wtedy opada z niego cała jego sytuacja - jak z kogoś, kto umiera, choć stoi przecież w samym środku życia". Dwa dni później byłem już w Oregonie, z powrotem w Nowym Świecie, oddychając mniej zatłoczonym po- wietrzem, ale wiedziałem, że nawet tam jest za dużo historii. Że muszę mieć w życiu mniej. Mniej przeszło- ści. Więc przyjechałem tutaj, by wdychać kurz i spacerować z psami, by patrzeć na skałę czy kaktus i wie- dzieć, że jestem pierwszym człowiekiem, który widzi ten kaktus czy tę skałę. I by próbować odczytać list, ukryty w moim wnętrzu. 31 grudnia 1999 W kwestii formalnej: podobnie jak w moim przypadku, Dagowi i Claire również nie udało się w sobie zakochać. Pewnie dlatego, że byłoby to za proste. Więc oni też zostali przyjaciółmi; muszę przy- znać, że to bardzo ułatwia życie. Jakieś osiem miesięcy temu zleciało się do nas z Los Angeles na week- end całe stado Baxterów wystrojone w neonowe kolory, kieszenie, klapy i zamki błyskawiczne - zupełnie jak dzieci z Mini Playback Show - żeby wydobyć z Daga i ze mnie całą prawdę o naszych stosunkach z Claire. Pamiętam, że jej brat Allan, ten korporant, powiedział mi w kuchni, podczas gdy reszta siedziała z Claire przy moim kominku, że w tej samej chwili jedno z rodzeństwa sprawdza w domku Claire stan jej pościeli. Co za piekielna, wścibska, pruderyjna rodzinka - nic dziwnego, że Claire chciała od nich uciec. „Nie truj, stara panno", przemawiał do niej Allan. „Przecież faceci nie przyjaźnią się z dziewczynami". Wspominam o tym, bo muszę dodać, że podczas gdy snułem moją japońską opowieść, Claire maso- wała Dagowi kark i była to czynność czysto platoniczna. Kiedy skończyłem, Claire zaklaskała, powie- działa Dagowi, że teraz jego kolej, po czym usiadła z kolei przede mną i kazała sobie masować kark - równie platonicznie. No problem. ***** - Ja mam opowiadanie o końcu świata - mówi Dag, dopijając resztkę mrożonej herbaty, w której lód daw- no już stopniał. Potem zdejmuje koszulę, ukazując nieco cherlawą klatkę piersiową, zapala kolejnego pa- pierosa z filtrem i nerwowo odchrząkuje. Koniec świata to często powtarzający się motyw w bajkach na dobranoc Daga - to eschatologiczne opowieści „naocznych świadków" o tym, jak to jest, gdy się dostaje Bombą, z miłośnie dopieszczonymi szczegółami, wszystko zaś podane spokojnym, beznamiętnym głosem. Teraz Dag nie zwleka już, tylko zaczyna: - Wyobraźcie sobie, że któreś z was stoi w kolejce w supermarkecie, powiedzmy w Vonsie na rogu Sunset i Tahquitz - ale teoretycznie mógłby to być dowolny supermarket w dowolnym miejscu - i że jest w złym hu- morze, bo po drodze na zakupy posprzeczało się z kimś bliskim. Poszło o to, że kiedy mijaliście znak drogowy „Uwaga, dzikie zwierzęta (2 mile)", powiedziałeś - załóżmy, że to o ciebie chodzi, Andy: „Czy oni naprawdę chcą, żeby im wierzyć, że tutaj w ogóle zostały jakiekolwiek dzikie zwierzęta?", na co ten ktoś, siedzący na miejscu pasażera i grzebiący w pudełku z kasetami, ze złości aż podwinął palce u nóg w adidasach. Wyczu- łeś, że w jakiś sposób mu dopiekłeś, więc jeszcze dolałeś oliwy do ognia: „Zresztą, jeśli już o tym mowa", po- wiedziałeś, „ptaków też już się tu nie widuje tyle, co dawniej, nie? A wiesz co ostatnio słyszałem? Na Kara- ibach zabrakło muszli na plaży, bo wszystkie zabrali turyści. Aha, i jeszcze jedno: nigdy cię nie zastanawia, że kiedy wraca się samolotem z Europy, lecąc osiem kilometrów nad Grenlandią, to całe to kupowanie aparatów fotograficznych, whisky i papierosów w kosmosie jest jakby... d rebours?" Wtedy przyjaciel dostał szału, nazwał cię żałosnym dupkiem i powiedział: „Dlaczego, do cholery, ty mu- sisz być bez przerwy tak negatywnie nastawiony do wszystkiego? Czy ty naprawdę musisz zawsze widzieć coś przygnębiającego?" „Ja jestem nastawiony negatywnie? MoP. Wydaje mi się, że słowo «realistycznie» bardziej by tu pasowało. Kiedy jedzie się stąd do Los Angeles, mija się po drodze jakieś dwadzieścia pięć tysięcy kilometrów kwadra- towych centrów handlowych, i ty mi mówisz, że wszystko jest w porządku? Że nie ma najmniejszego powo- du sądzić, że coś się wszystkim popieprzyło?" PRZEŻYWOLNOŚĆ: Skłonność do wyobrażania sobie siebie jako ostatniego człowieka na ziemi, który się tym świetnie bawi. „Latałbym helikopterem i zrzucał kuchenki mikrofalowe na McDonaldy". CIEŃ PLATONICZNY: Aseksualna przyjaźń z osobą innej płci. Oczywiście cała ta wymiana zdań do niczego nie doprowadziła, jak zwykle bywa w podobnych dysku- sjach. Skończyło się na tym, że zostałeś nazwany osobnikiem niemodnie negatywnym. W rezultacie stoisz teraz sam w kolejce do kasy numer trzy. Masz torbę prawoślazu i torbę brykietów na wieczorne barbecue, i żołądek, rozstrojony i skwaśniały z wkurwienia, podczas gdy twój najlepszy przyjaciel siedzi w samochodzie, umyślnie cię unikając, i z obrażoną miną słuchając jazzowych big-bandów, nadawanych na długich falach przez stację z Cathedral City, specjalizującą się w takiej lodowiskowej muzyce. EPICENTRUM MYŚLOWE: Miejsce, w którym dana osoba wyobraża sobie, że zastanie ją wy- buch bomby atomowej; często jest to centrum handlowe. Ale równocześnie zaczynasz się fascynować zawartością wózka stojącego przed tobą faceta, którego można spokojnie nazwać otyłym. O rany, co on tam ma! Wielkie, plastikowe butle dietetycznej koli, gotowe miksy ciasta o smaku toffi, już w blasze do pieczenia w kuchence mikrofalowej (dziesięć minut wygody, dziesięć milionów lat na wy- sypisku śmieci) i hektolitry sosu do spaghetti w butelkach.przy takim odżywianiu cała jego rodzina musi mieć zaparcie jak cholera. Zaraz, zaraz, co on tam ma na szyi, może to wole? Ojej, jakie teraz tanie mleko, mówisz do siebie, zauważając cenę na jednej z butelek grubasa. Czujesz słodko- wiśniowy zapach półki z gumą do żucia i tanią, a kuszącą woń jeszcze nieczytanych czasopism. Ale teraz dzieje się coś z prądem. Światła jaśnieją, powracają do normalnego stanu, przygasają, gasną. Potem cichnie muzyczka z głośni- ków, rozlega się zaś szmer rozmów, tak jak w kinie, kiedy zerwie się film. Ludzie od razu rzucają się do „Art. gosp." po świeczki. Przy wyjściu jakaś starsza pani z coraz większym poirytowaniem uderza wózkiem w elektryczne drzwiczki, nie mogąc ich otworzyć. Ktoś z personelu usiłuje wytłumaczyć jej, że nie ma prądu. Przez dru- gie wejście, które już zostało zablokowane wózkiem, widzisz, że do sklepu wchodzi twój najlepszy przyja- ciel. „Radio wysiadło", oznajmia. „Patrz - widzisz przez okno kilkanaście śladów po silnikach rakietowych, wznoszących się w niebo nad bazą piechoty morskiej w Twentynine Palms - chyba coś się dzieje". I wtedy właśnie rozlegają się syreny, najgorszy dźwięk na świecie, dźwięk, którego obawiałeś się przez ca- łe życie. Już jest: piekielna, nieziemska muzyka - wyje, drze się, zawodzi - a czasoprzestrzeń zapada się i rozmywa jak w koszmarze ekspalacza, gdy śni mu się, że znowu pali. Teraz jednak ekspalacz budzi się z papierosem w dłoni i koszmar okazuje się prawdą. Przez głośniki rozlega się głos kierownika sklepu, proszący o spokojne opuszczanie lokalu, ale nikt go nie słucha. Porzucone wózki zostają między półkami, ciafa uciekają, unosząc pieczenie wołowe i butelki z wodą Evian, które potem gubią na chodniku przed supermarketem. Parking przypomina teraz tor samo- chodzików w wesołym miasteczku. Ale grubas pozostał w miejscu, podobnie jak kasjerka, drobna blondynka o kościstym, kowbojskim no- sku i przezroczystej skórze. Tych dwoje, ty i twój najlepszy przyjaciel, stoicie jak wryci, nie mogąc wykrztu- sić ani słowa, a w głowach rozświetla się wam strategiczno-mitologiczna mapa ośrodka dowodzenia NORAD - co za banał! Wędrują po niej ścieżki ognistych kul, chyłkiem i nieubłaganie przemykających nad Ziemią Baffina, Aleutami, Labradorem, Azorami, Jeziorem Górnym, Wyspami Królowej Charlotty, Cie- śniną Pugeta, stanem Maine... teraz to już tylko chwila, prawda? „Zawsze sobie obiecywałem", odzywa się grubas głosem tak normalnym, że was troje przestaje na chwilę myśleć, „że kiedy to się stanie, zachowam się z godnością. Dlatego bardzo panią proszę..." – tu zwraca się do kasjerki, „niech mi pani pozwoli jeszcze zapłacić". Kasjerka nie ma wyboru, przyjmuje od niego pienią- dze. Wtedy nadchodzi Błysk. „Na ziemię!", krzyczysz, ale oni nie zaprzestają transakcji - sarny, oślepione reflektorami samochodu. „Nie ma czasu!" Ale twoje ostrzeżenie pozostaje bez echa. I właśnie wtedy, zanim jeszcze okna supermarketu zmienią się w pomarszczoną, płynną, implodującą taflę - jak widziana od dołu powierzchnia wody w basenie podczas konkursu skoków z wieży... -Jeszcze nim lunie na ciebie grad gumy do żucia i nieoczytanych czasopism... -Jeszcze nim grubas uniesie się w powietrze, zawiśnie w nim jak w stop- klatce i wybuchnie jasnym płomieniem na tle chlustającego w niebo, stopionego dachu... -Otóż nim to wszystko się stanie, twój najlepszy przyjaciel wyciąga szyję, przekręca się ku tobie i całuje cię w usta, po czym mówi: „No. Zawsze chciałem to zrobić". I już. Wszystko kończy się tak, jak to sobie wyobrażałeś od chwili, kiedy skończyłeś sześć lat: w cichym powiewie gorącego wiatru niczym z trylionów krematoryjnych pieców - trochę strasznie, trochę pięknie, z żalem. Jak w życiu, co? Nowa Zelandia też dostanie bombą A Pięć dni temu – w dzień po pikniku - Dag zniknął. Poza tym był to tydzień jak każdy. Cla- ire i ja męczyliśmy się w naszych McPracach - ona sprzedając starym torbom torebki po pięć tysięcy dolarów, ja stojąc za barem u Larry'ego i sprzątając teren wokół naszych chatek (wysiłek mały a płacę niższy czynsz). Oczywiście zastanawiamy się, gdzie się podział Dag, ale nie martwimy się za bardzo. Pewnie wyDagował się gdzieś; może właśnie przekracza granicę w Mexicali i jedzie pisać wiersze wśród traw sa- guaro, a może siedzi w Los Angeles, ucząc się CAD-a albo kręcąc biało-czarny film kamerą 8 mm. Te krótkie przebłyski twórczej działalności pozwalają mu wytrzymać jakoś nudę prawdziwej pracy. W po- rządku, Szkoda tylko, że mnie nie uprzedził, bo teraz wypruwam z siebie flaki kryjąc go w pracy. Dobrze wie, że pan MacArthur, właściciel baru, nasz szef, i tak pozwala mu na wszystko. Dag rzuci jakiś kawał i zaraz wszystko pójdzie w zapomnienie. Tak jak ostatnim razem: "To już się nie powtórzy, proszę pana. A wie pan, ile trzeba lesbijek, żeby wkręcić żarówkę?" Pan MacArthur krzywi się: „Cicho, Dagmar, nie ob- rażaj mi klientów!" W niektóre dni tygodnia nawet u Larry'ego mogą trafić się amatorzy rzucania krze- słami. Bójki w barze mogłyby przecież wpłynąć na wzrost składek ubezpieczeniowych, które pan M. musi płacić firmie Allstate. Oczywiście jeszcze ani razu nie widziałem, żeby u Larry'ego ktoś się bił - pan MacArthur to stary paranoik. „Trzy. Jedna wkręci żarówkę, dwie zrobią o tym film dokumentalny". Wymuszony śmiech. Pan MacArthur chyba nie załapał. „Dagmar, dowcipny z ciebie gość, ale proszę nie drażnić pań". „Ależ proszę pana - mówi Dag, wchodząc na swój ulubiony temat. - Przecież ja sam jestem lesbijką, tylko uwięzioną w męskim ciele". To już oczywiście za dużo jak na pana MacArthura, produkt innej epoki, dziecko Wielkiego Kryzysu, właściciela sporej kolekcji pudełek z zapałkami z Waikiki, Boca Raton i Gatwick; pana MacArthura, który wraz żoną odcina kupony, robi zakupy w hurcie i nie rozumie, po co w samolotach rozdają przed posiłkiem te wilgotne, podgrzane w kuchence mikrofalowej ręczniczki. Dag usiłował mu kiedyś wyjaśnić „sprawę ręczniczków": „To kolejny podstęp wymyślony przez marketing. No, wie pan niech chamstwo wytrze sobie paluchy z druku thrillerów i romansów, zanim rzuci się na żarcie. Superszpan. Niech się chamy cieszą". Ale równie dobrze Dag mógłby to tłumaczyć kotu. Pokolenie naszych rodziców nie potrafi i nie chce zro- zumieć, jak jest wykorzystywane przez speców od reklamy. Dla pokolenia naszych rodziców zakupy to za- kupy. Ale życie toczy się dalej. Dag, gdzie jesteś? ***** Dag się odnalazł! Jest w Scotty's Junction (dlaczego akurat tam?) w stanie Nevada, zaraz na wschód od pustyni Mohave. Telefonował: -Strasznie by ci się tu spodobało, Andy. Scotty Junction to idealne miejsce dla naukowców od bom- by atomowej, którym sumienie nie daje spokoju. Mogliby tu przyjechać, uwalić się i wjechać w przepaść swoimi wielkimi fordami; potem przychodziłyby różne pustynne zwierzątka, żeby się na nich paść. Smako- wite. I takie biblijne. Kocham pustynię. -Ty dupo. To ja pracuję przez ciebie na dwie zmiany... -Andy, ja musiałem wyjechać. Przepraszam, że tak cię wrobiłem. -Dag, po cholerę jechałeś do tej Nevady? -Nie zrozumiesz. -Może zrozumiem. -No, nie wiem... -No to zmyśl coś. Skąd dzwonisz? -Z takiej knajpy z automatu. Ale mam kartę pana M. Nie miałby nic przeciwko temu. -Przeginasz, Dag. Ten twój wdzięk kiedyś cię zawiedzie -Co to, wykręciłem przez pomyłkę numer „Kazań przez telefon"? Chcesz usłyszeć moje opowiada- nie, czy nie? Pewniej, że chcę. - No dobra, już nic nie mówię. Dajesz. KULT SAMOTNOŚCI: Potrzeba autonomii za wszelką cenę zwykle za cenę utraty długotrwałych związków międzyludzkich. Jest często konsekwencją nadmiernych wymagań względem innych. Poznaję w tle dźwięki stacji benzynowej i świszczący wiatr, który słychać nawet tam, wewnątrz. Niepięk- na pustka Nevady sprawia, że już czuję się samotny; muszę podnieść kołnierz koszuli, bo wstrząsa mną dreszcz. Przydrożna knajpa Daga na pewno śmierdzi starym chodnikiem z baru. Jedenastopalcy brzydale grają we wbudowane w bar gry komputerowe i żrą tłuste produkty mięsopochodne, upstrzone przyprawami o wesołych barwach. W powietrzu unosi się zimna, wilgotna mgiełka, przepojona wonią taniego płynu do podłogi, kundli, papierosów, puree ziemniaczanego i niemożności. Pozostali klienci gapią się na Daga, jak zwija się i umiera romantycznie do telefonu, snując swe tragiczne opowieści. Widząc jego brudną białą koszulę, przekrzywiony krawat i drżący w ustach papieros, pewnie zastanawiają się, czy za chwilę nie wpadnie do knajpy banda żylastych, czystych mormonów, nie pochwyci go na długie białe lasso, i nie pogna go z powrotem w granice stanu Utah. - No, to słuchaj, Andy. Spróbuję się pośpieszyć. Dawno, dawno temu żył sobie w Palm Springs pewien młody człowiek, który nigdy nie wtrącał się w nie swoje sprawy. Nazywał się, powiedzmy, Otis. Otis prze- prowadził się do Palm Springs, bo kiedyś przestudiował mapy pogody i dowiedział się, że pada tam śmiesz- nie mało deszczu. Dawało to pewność, że jeżeli leżące po drugiej stronie gór Los Angeles zostanie kiedyś zaatakowane bombą atomową, prądy powietrzne sprawią, że do jego płuc trafi minimalna dawka promieniowania. Palm Springs była więc jego prywatną Nową Zelandią, rezerwatem. Bo Otis, podobnie jak zdumiewająco wielu ludzi, dużo rozmyślał o Nowej Zelandii i o bombie A. Pewnego dnia Otis dostał pocztówkę od starego przyjaciela, który przeniósł się do Nowego Meksyku, czyli o dwa dni jazdy samochodem od Palm Springs. Otisa zaintrygowało zdjęcie na pocztówce: widziany z lotu ptaka próbny wybuch jądrowy z lat sześćdziesiątych. SCHADENFREUDE DLA UBOGICH: Dreszczyk emocji wywołany rozmową o śmierci sławnych lu- dzi. Pocztówka ta dała Otisowi do myślenia. Coś go zaniepokoiło w tym zdjęciu, ale długo nie wiedział, co. I wreszcie zrozumiał: chodziło o to, że zdjęcie było w złej skali, że grzyb był za mały. Otis zawsze uważał, że grzyb atomowy zajmuje całe niebo, a ten wybuch? Jakiś taki mały, zagubiony wśród dolin i łańcu- chów górskich, gdzie nastąpiła detonacja. Otis wpadł w panikę. „A może", pomyślał sobie, „całe życie bałem się maleńkich chmurek dymu, rozdmuchanych do po- twornych rozmiarów przez naszą wyobraźnię i telewizję. Może byłem w błędzie? Może uda mi się wy- zwolić od strachu przez Bombą..." Otis był podekscytowany. Zrozumiał, że nie ma wyjścia, że musi natychmiast wskoczyć w samochód i zbadać sprawę do końca, czyli zwiedzić prawdziwe miejsca prób jądrowych i ocenić rozmiary eksplozji. Ruszył więc w drogę tak zwanym Szlakiem Atomowym, prowadzącym przez południową część Nevady, południowo-zachodnie Utah; potem pętelka w Nowym Meksyku: Alamogordo i Las Cruces. Pod koniec pierwszego dnia Otis dojechał do Las Vegas. Mógłby przysiąc, że widział tam Jill St. John, mio- tającą przekleństwa na swą cynamonową perukę, unoszącą się na wodzie w jakiejś fontannie. I że to chyba Sammy Davis junior podał jej miskę orzeszków na pocieszenie. A kiedy raz zawahał się przed podwyż- szeniem stawki w black jacku, siedzący obok facet warknął: „Te, młody (nazywano go tu «młodym» - strasznie mu się tu podobało) Las Vegas nie powstało dzięki tym, co wygrali". Otis rzucił tamtemu jednodo- larowy żeton. Następnego dnia Otis napotkał na drodze olbrzymie ciężarówki, wiozące broń, mundury i wołowinę do Mustang, Ely i Susanville, i wkrótce znalazł się w Utah, gdzie zwiedził okolicę, w której kręcono jeden z filmów z Johnem Waynem - ten, po którym połowa obsady zmarła na raka. Krótko mówiąc, Otis odbył ekscytującą wycieczkę - ekscytującą, choć samotną. Oszczędzę ci opisów reszty jego drogi, bo już chyba rozumiesz, o co w tym wszystkim chodzi. Otóż w kilka dni później Otis odnalazł te swoje księżycowe krajobrazy Nowego Meksyku i po dokładnych ich oględzinach uznał, że miał rację: tak jest, grzyby atomowe rzeczywiście są znacznie mniejsze, niż je sobie wyobrażamy. To bardzo go uspokoiło - uciszyło te wszystkie atomowe głosiki, odzywające się w nim od przedszkola. Nie miał już czego się bać. - Czyli to jest opowiadanie z happy endernt NOWY SUPERMARKET CESARZA: Powszechne przekonanie, że supermarkety istnieją tylko we- wnątrz, nie posiadając strony zewnętrznej. Koncepcja taka pozwala kupującym wierzyć, że te wiel- kie, betonowe pudta wtłoczone przemocą w otaczające je środowisko w rzeczywistości wcale nie istnieją. - Nie całkiem, Andy. Widzisz, dobre samopoczucie Otisa trwało krótko, bo niebawem uzmysłowił sobie coś okropnego, a uzmysłowił to sobie ni mniej, ni więcej, dzięki centrom handlowym. Było to tak: wracał do Kalifornii autostradą nr 10. Koło Phoenix minął wielki supermarket. Rozmyślał leniwie o wielkich, bez- czelnych pudłach architektury centrów handlowych, o tym, że wyglądają w krajobrazie równie bezsensow- nie jak kominy chłodzące elektrowni atomowych. Potem przejeżdżał obok osiedla domków dla yuppie - jednego z tych nowych, dziwacznych skupisk setek równie bezsensownych, wielkich pudeł w kolorze różo- wego koralu, bez choćby centymetra miejsca między jednym a drugim, w dodatku oddalonych od głównej drogi najwyżej o metr. Otis zaczął się zastanawiać: „Ej! Przecież to też są centra handlowe, tylko w prze- braniu. „Boże", powiedział do siebie Otis, „o czym myślą ludzie, którzy w tym czymś mieszkają? Tylko o za- kupach?" Zorientował się, że jest na tropie czegoś ważnego, ale przerażającego. Musiał zjechać na pobocze. Mija- ły go pędzące autostradą samochody, a on rozmyślał. I w ten sposób stracił dopiero co odzyskany spokój. „Bo jeżeli ludzie potrafią przekształcić własny dom w centrum handlowe", myślał, „to ci sami ludzie mogą postawić znak równości między bombą atomową a zwykłą bombą". Następnie połączył to ze swym niedawnym spostrzeżeniem o grzybach atomowych: „A jak już raz zobaczą te nowe, sympatyczniejsze rozmiary wybuchu, tego procesu nic już nie zatrzyma. Nikt już nie bę- dzie miał się na baczności. Może nawet będzie można kupić sobie bombę atomową w sklepie - albo dostać ją jako dodatek przy zatankowaniu do pełna na stacji benzynowej!" Świat Otisa znowu stał się przerażający. ***** -Był naćpany? - pyta Claire. -Nie, tylko kawa, ale pewnie jakieś dziewięć filiżanek. Był bardzo podminowany. -Wydaje mi się, że myśli teraz, czy mu się za bardzo umysł nie rozszerzył. Uważam, że powinien się zakochać. Jeżeli szybko się nie zakocha, wtedy naprawdę mu odwali. -Możliwe. Wraca do domu jutro po południu. Powiedział, że ma dla nas prezenty. -Uszczypnij mnie. Potwory istnieją Właśnie przyjechałDag. Wygląda, jakby cały ten czas prze-leżał w śmietniku w Cathedral City. Je- gozwykle różowe policzki są teraz jasno-szare, a kasztanowe włosy przywodzą namyśl szaleńca, który zabarykadował się whamburgerowni, wychyla się z niej iwrzeszczy: „Nigdy się nie poddam". I gdytylko pojawił się w drzwiach, wiedzieliśmyod razu - jest nabuzowany jak diabli i ma spore zaległości w spaniu. Zaniepokoiłem się; sądząc z tego, jak zmieniła pozycję papierosa w dłoni, Claire również się nie- pokoi. Ale Dag sprawia wrażenie człowieka szczęśliwego, czyli trudno żądać więcej; tylko dlaczego to szczęście jest takie takie podejrzane? Chyba wiem dlaczego. Znam ja ten rodzaj szczęścia. Należy do tego samego taksonu co rozluźnienie i ponura chichotliwość, które obserwowałem u znajomych powracających z półrocznych pobytów w Europie - na ich twarzach widać było ulgę, że znowu mogą dogadzać sobie jeżdżąc dużymi samochodami, wycierając się w białe, puszyste ręczniki, opychać się wytworami kalifornijskiej kuchni, ale twarze te przeczuwały już nadejście nieuchronnej, półklinicznej depresji z cyklu „co ja teraz zrobię z moim życiem?", która nieodłącznie towarzyszy powrotom z europejskich pielgrzymek. Aj. Tyle że Dag kryzys dwudziestolatka ma już za sobą, a to, dzięki Bogu, nachodzi człowieka tylko raz. Czyli pewnie po prostu za długo był bez towarzystwa - człowiekowi zaraz odbija, gdy nie ma z kim pogadać. Serio. Tym bardziej w Nevadzie. -Cześć, ludzie! Dla każdego coś miłego - wrzeszczy Dag, wtaczając się przez drzwi, wnosząc przez próg domku Claire wielką, papierową torbę, przystając na chwilę, by szybko przerzucić leżącą na stoliku w holu pocztę Claire, dzięki czemu możemy oboje wymienić nad partyjką Scrabble'a znaczące spojrzenia połączone z uniesieniem brwi; Claire zdążyła jeszcze szepnąć mi: „Zrób coś". -Cześć, słodyczko - mówi głośno Claire, stukając po podłodze wysokimi, korkowymi obcasami i prężąc się w jasnoniebieskim dresie z rozszerzanymi u dołu spodniami. - Na twoją cześć przebrałam się za gospodynię domową z Reno. Nawet próbowałam się utapirować, ale zabrakło mi lakieru do włosów, więc nie wyszedł mi tapir, tylko zmokła kura. Napijesz się czegoś? -Wódki z sokiem pomarańczowym, jeśli łaska. Cześć, Andy. -Cześć, Dag - mówię, wstając i wymijając go w drodze do drzwi wyjściowych. - Muszę się wysiusiać, a klozet Claire wydaje dziwne odgłosy. Zaraz wracam. Długo dziś jechałeś? -Dwanaście godzin. -Całuski. Znalazłszy się w mojej własnej, nieco nieuporządkowanej, choć czystej chatce, przekopuję dolną szufla- dę w sypialni i wreszcie znajduję fiolkę, która została mi po fazie eksperymentów z lekami uspokajającymi sprzed paru lat. Z tej to fiolki wyjmuję pięć pomarańczowych, półmiligramowych tabletek Xanaxu, odcze- kuję tyle czasu, ile potrzeba, by się wysiusiać, po czym wracam do domku Claire, gdzie rozgniatam tabletki w moździerzu, a uzyskany w ten sposób proszek wsypuję Dagowi do wódki z sokiem. - No, Dag. Co prawda wyglądasz w tej chwili jak groch przy drodze, ale i tak twoje zdrowie. BIEDOCHONDRIA: Hipochondria wywołana faktem nieposiadania ubezpieczenia zdrowotnego. OSOBISTE TABU: Drobna, granicząca z przesądem zasada życiowa, umożliwiająca radzenie sobie w codziennym życiu przy braku regut kulturowych czy religijnych. Unosimy szklanki (w mojej jest napój gazowany). Już kiedy wypił, uprzytomniłem sobie z elektrycznym wstrząsem wyrzutów sumienia w karku, że pomyliłem się co do dawki: zamiast sprawić, że trochę się zre- laksuje (jak zamierzałem), dałem mu piętnaście minut, nim zmieni się w kolejny mebel w pokoju Claire. Le- piej jej o tym nie mówić. - Dagmar, poproszę o prezent - mówi Claire sztucznie wesołym głosem, nadkompensując w ten sposób zaniepokojenie opłakanym stanem Daga. - Wszystko w swoim czasie, moje przeszczęśliwe dzieciaczki - odpowiada Dag, zataczając się na fotel. - Wszystko w swoim czasie. Muszę zrelaksować się przez chwilę. Popijamy ze szklanek i rozglądamy się po salonie Claire. - Claire, u ciebie jak zwykle czyściutko i czarująco. - Ojej, dzięki, Dag. - Claire myśli, że Dag mówi to z lekceważeniem, ale prawda jest taka, że obaj zawsze podziwiamy gust Claire. Jej domek znajduje się o wiele kwantów wyżej pod względem dobrego smaku od naszych, bo umeblowany jest całą stertą rodzinnych rupieci, splądrowanych przy okazji sowitych, brentwoodzkich rozwodów obojga jej rodziców. Claire zrobi wszystko, by osiągnąć zamierzony efekt („Moje mieszkanie musi być doskonałe"). U siebie w domku zerwała z podłogi całą wykładzinę, odsłaniając całkiem niezłe deski, które własnoręcz- nie wycyklinowała, zabejcowała, a potem obrzuciła perskimi i meksykańskimi dywanikami. Antyczne srebrne dzbany i wazony (pchli targ w Orange Country) stoją na tle wyłożonych materiałową tapetą ścian. Ogrodowate foteliki z wikliny dźwigają poduchy kryte prowansalskimi wzorami. Przestrzeń życiowa Claire jest prześliczna, ale jest w niej jeden niepokojący element: stos zwierzęcych rogów, całe mnóstwo rogów, leży na kruchej, wapniejącej kupie w pokoju przy kuchni, w pokoju, który teoretycznie powinien być jadalnią, a nie kostnicą, i który przyprawia o atak serca każdego fachowca przychodzącego coś naprawić. To maniakalne zbieractwo rogów zaczęło się już parę miesięcy te; mu, kiedy Claire „uwolniła" parę łosich rogów z wyprzedaży garażowej w sąsiedztwie. Kilka dni później poinformowała Daga i mnie, że odprawiła małe nabożeństwo, które pozwoli duszom tego umęczonego, zaszczutego na śmierć zwierzęcia znaleźć wieczny odpoczynek w niebie. Nie chciała tylko powiedzieć, co to było za nabożeństwo. NIESTRAWNOŚĆ ARCHITEKTONICZNA: Niemal obsesyjna potrzeba mieszkania w otoczeniu modnym architektonicznie. Do najczęściej spotykanych fetyszów należą czarno- biate zdjęcia (najchętniej Dianę Arbus) w ramkach; proste, sosnowe meble; sprzęt elektroniczny, taki jak te- lewizory, wieże hi-fi, telefony, wszystko w kolorze czarny mat; nastrojowe, niskowatowe oświe- tlenie; lampa, fotel lub stół nawiązujące do lat pięćdziesiątych; cięte kwiaty 0 skomplikowanych nazwach. MINIMALIZM JAPOŃSKI: Najczęściej spotykana estetyka wystroju wnętrz zamieszkanych przez pozbawionych korzeni stałej pracy młodych ludzi. Wkrótce to uwalnianie przerodziło się w prawdziwą obsesję. Teraz Claire uwalnia rogi masowo; daje ogłoszenia do Desert Sun: „Miejscowa artystka poszukuje rogów do instalacji. Tel. 323..." W dzie- więciu na dziesięć przypadkach zgłasza się Verna, kobieta w papilotach żująca gumę nikotynową, która mówi Claire: „Ty mi nie wyglądasz na hipiskę, kochanie. Wszystko jedno, ten skurwiel się wyprowadził, więc bierz to świństwo". ***** - No, Dag - pytam, sięgając do przyniesionej przez niego papierowej torby. - To co mi przywiozłeś? - Proszę nie dotykać towaru! - warczy Dag i szybko dodaje: Cierpliwości. - Potem sięga do torby i wręcza mi coś tak szybko, że nie zdążyłem zobaczyć, co to jest. - Un cadeau pour toi. To zwinięty w kłębek, staroświecki pas z koralików, które układają się w napis WIELKI KANION. - Dag! Super! To chyba z lat czterdziestych? -Wiedziałem, że ci się spodoba. A teraz coś dla mademoiselle...- Dag obraca się na pięcie i wręcza Claire to coś: słoik po majonezie, bez naklejki, napełniony jakąś zieloną substancją. - To zapewne najbar- dziej czarodziejski przedmiot z mojej kolekcji. -Mille tendresses, Dag - mówi Claire, przypatrując się temu czemuś, co wygląda jak oliwkowe krysz- tałki kawy rozpuszczalnej. – Ale co to jest? Zielony piasek? - Pokazuje mi słoik, potem lekko nim potrząsa. - Jestem doprawdy zaintrygowana. Czy to zielony kamień? -Jaki tam kamień. Po kręgosłupie zatańczył mi dreszcz zgrozy. -Dag, to chyba nie jest z Nowego Meksyku? -Zgadłeś, Andy. Czyli wiesz już, co to jest? -Podejrzewam. -Ty sprytny kocurze, ty. -Przestańcie strugać twardzieli, tylko gadajcie, co to jest - domaga się Claire. - Policzki mnie już rozbolały od tego uśmiechania. Proszę Claire, żeby pokazała mi na chwilę swój prezent, więc wręcza mi słoik, ale wyrywa mi go Dag. Koktajl zaczyna chyba wreszcie działać. -Ale tak naprawdę to nie jest promieniotwórcze? - pytam. -Promieniotwórcze?! - wrzeszczy Claire. Jej krzyk przestraszył Daga, który upuszcza słoik. Słoik rozbija się na podłodze. W jednej chwili niezliczone paciorki z zielonego szkła rozlatują się na wszystkie strony jak rój rozwścieczonych szerszeni, stukają po podłodze, turlają się w jej szpary, wpadają w obicie kanapy, w ziemię w doniczkę z fikusem... Są wszędzie. -Dag, co to za świństwo? Sprzątaj to teraz! Zabierz to z mojego domu! -To trynityt - bełkocze Dag, bardziej załamany niż przestraszony. - Z Alamogordo, tam, gdzie zro- bili pierwszą próbę jądrową. Temperatura wzrosła wtedy tak, że piasek stopił się w nieznaną dotąd sub- stancję. Kupiłem to w sklepie z ozdobami dla pań. -O Boże. To pluton! Przyniosłeś mi do domu pluton! Ty głupolu! Przecież tu jest teraz jak na skła- dowisku odpadów radioaktywnych. - Wzięła głęboki oddech. - Nie mogę tu już mieszkać! Muszę się przeprowadzić! Mój śliczny domek... Teraz mieszkam wśród odpadów radioaktywnych... - Claire zaczyna podrygiwać jak w tańcu, poczerwieniała na twarzy z histerii, ale nie próbuje już wzbudzić wyrzutów sumie- nia u coraz bardziej odpływającego w niebyt Daga. Jak głupi usiłuję przemówić jej do rozsądku: -Daj spokój, Claire. Ten wybuch był prawie pięćdziesiąt lat temu. Teraz to już niegroźne... -Jak takie dla ciebie niegroźne, to możesz mi to wszystko wynieść na śmietnik, mądralo. Przecież sam nie wierzysz, że to niegroźne, no nie? Ty ofiaro, ty ptasi móżdżku - i ty wierzysz władzy? Przecież to może zabić jeszcze przez następne cztery i pół miliarda lat! Dag bełkocze coś z kanapy, prawie już śpi. -Przesadzasz, Claire. Tym paciorkom upłynął już połowiczny czas rozpadu. Są czyste. -Nie odzywaj się do mnie, ty monstrualny oszuście, póki nie zdezaktywujesz mi domu. Do tego czasu przeprowadzam się do Andy'ego. Dobranoc. Wypruwa przez drzwi jak lokomotywa. Dag jest już prawie w śpiączce; teraz będzie miał bladozielo- ne koszmary. Claire może koszmary nie dręczą, ale jeżeli kiedykolwiek zdecyduje się wrócić do tego domku, nigdy już nie zaśnie tu tak całkiem spokojnym snem. ***** Jutro przyjeżdża do Claire Tobias. Zbliża się Boże Narodzenie, a co za tym idzie moja wizyta u rodziny w Portland. Dlaczego nie mogę odkomplikować sobie życia? Nie zjadaj się Co za dzień! Dag cią-gle jeszcze śpi ni kanapie Claire, nieświa-domy, jak wysoko znalazł się na jej czar-nej. liście. Tymczasem Claire siedzi umnie w łazience, robi się na bóstwo i filo-zofuje na głos w gorących oparach Gi-venchy, otoczona całym stoiskiem ko-smetyków i akcesoriów, po które wysłała mnie do swojego domku, przypominającego teraz puste jajo wielkanocne: ^„Andy, każdy ma w życiu fascynującą, nieznajomą osobę, kogoś, kto posiada nad nim niewyjaśnioną władzę. Może nim być chłopak w krótkich, obciętych nad kolanami dżinsach, który strzyże ci trawnik, albo kobieta pachnąca White Shoulders, która podbija ci kartę w bibliotece - i jeśli ktoś taki zostawiłby wiadomość w automatycznej sekretarce: «Rzuć wszystko. Kocham cię. Wyjedźmy na Florydę», poszłoby się za tym kimś bez namysłu, ^pia ciebie tym kimś jest ta kasjerka od Jensena, ta blondynka, no nie? Sam mi mówiłeś. Dla Daga to pew- nie Elvissa (EMssa to przyjaciółka Claire) - a dla mnie, niestety - wychodzi z łazienki, przechylając na bok głowę, bo zakłada kolczyk - tym kimś jest Tobias. Życie jest takie niesprawiedliwe, Andy. Serio". ^Tobias to taki nowojorczyk, fatalna obsesja Claire; przyjeżdża dziś rano z lotniska w Los Angeles. Jest w naszym wieku i podobnie jak jej brat, Allan, zachowuje się jak typowy produkt prywatnego szkolnictwa. Pochodzi z jakiegoś getta dla białych na wschodnim wybrzeżu: New Rochelle? Shaker Heights? Westmount? Lakę Forest? Zresztą, czy to ważne? Ma taką jakąś bankowo-forsiastą pracę, że kiedy mówi ci na imprezie, co robi, zaraz o tym zapominasz. Przemawia stylem twardych biznesmenów i nie widzi nic głupiego ani wstydliwego w uczęszczaniu do „specjalistycznych" restauracji o sztucznych, do- pełniaczowych nazwach, jak „U McTuckeya" albo „U 0'Dooligana". Zna się na wszelkich niuansach obuwia z kutasikami („Andy, nigdy nie założyłbym twoich butów, są za bardzo na luzie, bo mają szew jak w mokasynach"). Nic więc dziwnego, że stara się za wszelką cenę panować nad otoczeniem i uważa się za dobrze poin- formowanego. Lubi żartować o brukowaniu Alaski i zrzuceniu bomby atomowej na Iran. Uznaje tylko jedną lojalność: względem Bank of America. Wyzbył się paru ważnych cech człowieczeństwa. Jest paskud- ny. Ale Tobias jest też przystojny taką klownowską urodą, której obaj z Dagiem mu zazdrościmy. Mógłby stanąć na rogu ulicy w centrum miasta o północy i zaraz zrobiłby się korek - a to zbyt przygnębiające dla takich zwykłych facetów, jak my. „Gdyby tylko zechciał, nie musiałby przepracować ani jednego dnia w życiu", mawia Dag. „To nie fair". Jest w Tobiasie coś takiego, co każe ludziom myśleć, że życie nie jest fair. CHLEBA I OBWODÓW: Właściwa erze elektroniki tendencja, by traktować tradycyjne uprawianie polityki jako coś niemodnego - nieważnego i bezużytecznego, a w wielu przypadkach niebez- piecznego, dla współczesnego społeczeństwa i jego problemów. IMPOTENCJA WYBORCZA: Z góry skazana na niepowodzenie próba wyrażenia krytyki pod adre- sem istniejącego ustroju politycznego przez powstrzymanie się od udziału w wyborach. Claire i Tobias poznali się parę miesięcy temu w mieszkaniu Brandona w West Holywood. Wybierali się całą trójką na koncert Wall of Yoodoo, ale Tobias i Claire już tam nie dotarli. Dotarli za to do ka- wiarni Java, gdzie przez pół nocy Tobias gadał, a Claire gapiła się na niego jak cielę na malowane wrota. Potem Tobias kazał wynosić się Brandonowi z jego własnego mieszkania. „Nie słyszałam ani słowa z tego, co mówił Tobias", zwierzyła się Claire. „Nie wiem, może czytał menu. Od tyłu. Ale profil ma zabójczy, mówię wam". Tamtą noc spędzili razem. Rano Tobias wbiegł tanecznym krokiem do sypialni, niosąc sto róż na dłu- gich łodygach, i obudził Claire, rzucając nimi w nią delikatnie jedna po drugiej. Kiedy już się dobudziła, spadła na nią istna Niagara płatków i łodyg. Kiedy Claire nam to opowiedziała, nawet my musieliśmy przy- znać, że był tyfzytgo strony wspaniały gest - To musiała być najbardziej romantyczna chwila w moim życiu - powiedziała Claire. - No, bo czy można umrzeć od róż? Od roz- koszy? Mniejsza z tym. Jeszcze tego samego przedpołudnia jechaliśmy samochodem na targ w Fairfax, żeby zjeść brunch i rozwiązać krzyżówkę w „Los Angeles Times" wśród gołębi i turystów, pod gołym niebem. I wtedy na La Cienega Boulevard zobaczyłam wielki szyld z dykty z wymalowanym sprayem napisem 100 róż tylko 9.95$, i serce poszło mi gdzieś na dno jak zwłoki, owinięte w stal i wrzucone w Hudson. Tobias aż się skulił na siedzeniu. A potem stało się coś gorszego. Akurat było czerwone światło. Ja patrzę, a ten facet z budki podchodzi do samochodu i mówi coś takiego: „Pan To- bias! Mój najlepszy klient! A więc to jest ta szczęściara, która ciągle dostaje tyle kwiatów!" Jak się domy- ślacie, brunch nie był potem zbyt udany. Okej, okej, jestem tu trochę jednostronny. Tylko że to wielka przyjemność wieszać psy na Tobiasie. I w dodatku tak łatwo mi to przychodzi. Jest dla mnie uosobieniem wszystkich ludzi mojego pokolenia, któ- rzy zużyli wszystko, co w nich dobre, żeby się dorobić; którzy, jak by to powiedzieć, marnują swój głos w wyborach, by osiągnąć krótkowzroczne cele. I którzy z radością usadowili się na tłustych posadkach - w marketingu, nieruchomościach, ubezpieczeniach i maklerstwie. A to ich samozadowolenie! Uważają się za orły budujące potężne gniazda z konarów dębu i sitowia, gdy tymczasem bardziej przypominają nasze kali- fornijskie orły, które budują swoje gniazda ze strzępów porzuconych części samochodowych, wyglądają- cych jak zwiędła sałata z kanapki - z przerdzewiałych odbytnic tłumików i przepuklinowych pasków kli- nowych - z drogowych śmieci, pętających się po pasie zieleni między jezdniami autostrady do Santa Moni- ca: plastikowych krzeseł ogrodowych, styropianowych pokryw pudeł chłodniczych i połamanych nart - taniego, ordynarnego, toksycznego chłamu - które albo rozkładają się w ciągu paru minut, albo pozostaną w niezmiennym stanie aż do czasu, gdy nasza galaktyka zmieni się w supernową. O, ja wcale nie nienawidzę Tobiasa. Słysząc zajeżdżający przed dom jego samochód, uświadamiam so- bie, że widzę w nim to, czym sam mogłem się stać, coś, w co każde z nas może się zmienić, jeśli nie bę- dzie uważać. Coś bezbarwnego, pewnego siebie, sprzedającego po wielokroć własną maskę, coś tak prze- pełnionego wściekłością i pogardą dla ludzkości, takim głodem, że może się wykarmić już tylko własnym mięsem. Jest jak pasażer samolotu pełnego chorych ludzi, który rozbija się wysoko w górach - ci, któ- rzy przeżyli katastrofę, nie dowierzają jakości cudzych organów, więc jedzą własne ręce. - Andy, mój maleńki! - drze się Tobias sztucznie serdecznym głosem, strzelając siatkowymi drzwiami mojego domku, zastawszy u Claire tylko bezładną kupę Daga. Krzywię się, udaję nagły przypływ zain- teresowania tygodniowym programem telewizji i mamroczę pod nosem jakieś powitanie. Zauważa gazetę: - Co to, siedzimy na dupie? Myślałem, że to ty jesteś tu intelektualistą. - Ciekawe, że to ty zacząłeś mówić o dupie... - Co takiego? - wrzeszczy jak ktoś z włączonym na pełny regulator walkmanem, gdy spytać go na ulicy o drogę. Tobias właściwie nie zwraca uwagi na przedmioty niepozostające w całości w jego sferze. - Nic, nic. Claire jest w łazience - dodaję, wskazując ręką dokładnie w chwili, gdy zza drzwi pojawia się Claire, rozgadana, wpinająca we włosy prawie dziecinną spinkę. - Tobias! - mówi, podbiegając po całuska. Ale Tobias nie wie, co myśleć o tym jej zadomowieniu się u mnie i odmawia jej całuska. - Bardzo przepraszam - mówi. - Zdaje się, że jestem tu jak piąte koło u wozu. ARMANIZM: Od Giorgia Armaniego: obsesyjne naśladownictwo naturalnego i (przede wszystkim) opanowanego etosu włoskiej mody. Podobnie jak minimalizm japoński, armanizm jest konsekwen- cją głębokiej potrzeby porządku. NIEELASTYCZNOŚĆ: Uświadomienie sobie, że było się lepszym człowiekiem, mając mniej pienię- dzy. Oboje z Claire wywracamy oczami, że Tobias traktuje życie jako niezbyt zabawną klasyczną komedię francuską, skierowaną wyłącznie przeciwko niemu. Claire staje na palcach i całuje go i tak. (Oczywiście jest też wysoki). -Dag rozsypał mi wczoraj pluton po domu. Razem z Andym mają to dzisiaj sprzątnąć, a do tego czasu koczuję tu.na kanapie. To znaczy, jak tylko Dag skończy detoks. Bo wczoraj odleciał na mojej kana- pie. Zeszły tydzień spędził w Nowym Meksyku. -Po nim można się tego spodziewać. A co, robił bombę? -To nie był pluton, tylko trynityt. To niegroźne - dodaję.Tobias puszcza moją uwagę mimo uszu. -A w ogóle, co on robił u ciebie? - Tobias, co to ja jestem, twoja, jałówka"! Przecież to mój kumpel. I Andy też. Przecież ja tu mieszkam. Zapomniałeś? Tobias chwyta ją za nadgarstek - chyba się rozchmurzył. - No, moja pani, chyba będę musiał przyłożyć ci parę razy w dupę. Przyciąga jej krocze do swego. Jestem tak zażenowany, że nie potrafię wykrztusić ani słowa. Czy ludzie naprawdę tak mówią do siebie? - No, Andy, patrz, chyba zaczyna ją brać. Jak myślisz - zapłodnić ją? W tej sytuacji twarz Claire wskazuje, że retorykę i dialektykę feministyczną ma dobrze opanowaną, ale nie jest już w stanie znaleźć odpowiedniego cytatu. Jest jeszcze gorzej, bo nawet zachichotała, zdając sobie sprawę w tej samej chwili, że chichot ten zostanie kiedyś użyty przeciwko niej w bardziej racjonalnych, mniej hormonalnych okolicznościach. Tobias ciągnie Claire do drzwi. - Proponuję, żebyśmy przeszli się na chwilę do domu Daga. Andy, kochanie... Powiedz swojemu kum- plowi, jeśli zdecyduje się wstać, żeby nam nie przeszkadzał przez najbliższe kilka godzin. Ciao. Ponowne trzaśniecie drzwi. Pary śpieszące kopulować rzadko tracą czas na grzeczne pożegnania. Zjadaj rodziców Elektroluksujemypluton z podłogi salonu Claire. Pluton -nasze nowe cool określenie na te śmiesz- ne, być może jednak promieniotwórcze pa-ciorki trynitytu. U„Dają w dupę, skurwysy-ny", bluzga Dag, grze- biąc szczotką odku-rzacza w trudnym sęku w podłodze. Dagjest już w dobrym nastroju i znacznie bardziej sobą po dwunastu godzinach snu, po prysznicu, po grejpfrucie z drzewka pana MacArthura - drzewka, które w zeszłym tygodniu pomogliśmy mu ozdobić niebieskimi, choinkowymi lampkami - oraz po tajnym lekarstwie na kaca Dagmara Bellinghausena (cztery paracetamole z letnią zupą Campbella - koniecznie rosół z makaronem gwiazdki). „Te kulki są jak jadowite pszczoły, tak się wszędzie wciskają". ^}Całe przedpołudnie spędziłem przy telefonie, ustalając szczegóły - i zamartwiając się każdym drobia- zgiem - mojego bożonarodzeniowego wyjazdu do rodziny w Portland, wyjazdu, który, według i Claire, i Daga, już zdążył zrobić ze mnie chorobliwego nudziarza. „Nie bądź taki nie w sosie. Czym się martwisz? A co ja mam powiedzieć? Przecież właśnie przeze mnie w czyimś mieszkaniu nie da się teraz mieszkać przez najbliższe cztery i pó! miliarda lat. Wyobraź sobie, jakiej muszę mieć wyrzuty sumienia". Dag zresztą zachował się całkiem poprawnie w sprawie plutonu, ale coś za coś: teraz musi udawać, że nie ma nic przeciwko temu, że Claire kopuluje z Tobiasem w jego własnej sypialni, brudząc mu prześcieradło (Tobiasz chwali się, że nie używa prezerwatyw), burząc alfabetyczny porządek kaset i plądrując przetwory cytrusowe w Kelvinatorze. Mimo to nie może zejść z tematu Tobiasa: „Nie ufam mu. Co on knuje?" -Knuje? -Andrew, weźże się obudź. Taki facet mógłby mieć każdą głupią blondynkę w Kalifornii. To jego styl. Ale on wybiera Claire, która, choć obaj ją uwielbiamy, choć świetnie się ubiera, i, choć to tylko dobrze o niej świadczy, jest jednak dla takiego Tobiasa nie takim znowu świetnym towarem. No bo, Andy, prze- cież ona umie czytać. Wiesz, o co mi chodzi. -Chyba wiem. -To nie jest dobry człowiek, Andrew, a tłukł się przez góry, żeby się z nią spotkać. I bardzo cię proszę, nie mów mi, że może to miłość. -Może jest w nim coś, czego nie widzimy. Może powinniśmy w niego wierzyć. Dać mu listę lektur, żeby stał się lepszym... Lodowate spojrzenie. - Nie sądzę, Andrew. Dla niego jest już za późno. W jego przypadku można tylko wybrać mniejsze zło. Ej, pomóż mi przesunąć ten stół. Odsuwamy meble, odkrywając nowe kolonie plutonu. Rytm dezaktywacji trwa: miotła, szmata, zmiot- ka. Szuru-buru. Pytam Daga, czy w te Święta wybiera się do Toronto, do rodziców (z którymi dawno się pokłócił). - Daj mi spokój. Twój wesoły przyjaciel zrobi sobie w tym roku kaktusowe święta. Patrz - dodaje, zmieniając temat. - Ale tu kurzu! Zmieniam temat. - Moja mama tak naprawdę to chyba nie rozumie, na czym polega ekologia i recykling - zaczynam opowiadać Dagowi. - Dwa lata temu, po przyjęciu na Święto Dziękczynienia, pchała wszystkie resztki ze stołu do wielkiego, niebiodegradowalnego worka. Zwróciłem jej uwagę, że ten worek nie jest biodegrado- walny i że może lepiej użyć biodegradowalnego, skoro i tak ma je na półce. Ona na to: „Masz rację! Zupełnie o nich zapomniałam!", i łapie dobry worek. Po czym pakuje wszystko, i resztki, i zły worek, do tego dobrego. Była taka dumna z siebie, że nie miałem serca jej powiedzieć, że to nie tak. Louise Palmer, zbawczyni naszej planety. Opadam na chłodną, miękką kanapę. Dag sprząta dalej. - Żałuj, że nie widziałeś, jak mieszkają. To jakby muzeum sprzed piętnastu łat, tak nic się tam nie zmienia, tak boją się przyszłości: Nigdy nie miałeś ochoty podpalić domu rodziców, po to tylko, żeby ich z tego wyrwać? Żeby coś im się w życiu wreszcie zmieniło? Starzy Claire przynajmniej rozwodzą się od czasu do czasu, więc coś się dzieje. A dom moich przypomina te starzejące się europejskie mia- sta jak Bonn, Antwerpia, Wiedeń czy Zurych, gdzie nie ma już młodych ludzi i gdzie wszystko przypomina luksusową poczekalnię. MUZYCZNE DZIELENIE WŁOSA NA CZWORO: Dokonywanie patologicznie drobiazgowej klasyfikacji muzyki i muzyków: „Wiedeńskie Parowy to dobry przykład połączenia ska z urban white acid folkiem". WSTĘPDOPSYCHOLOGIZM: Roztrząsanie, często bardzo drobiazgowe, wszelkich aspektów życia z zastosowaniem' niezrozumiałej do końca popularnej psychologii. -Andy, może jestem ostatnią osobą, która powinna to powiedzieć, ale... No, przecież twoi starzy po pro- stu się starzeją. Tak to bywa ze starymi. Odwala im, robią się nudni, nie są już tacy bystrzy. -Ale to moi starzy, Dag. Wiem, jacy są. - Ale Dag ma zupełną rację, niestety, i to mnie zawstydza. Więc za to dobieram mu się do skóry: - Ciekawa uwaga, jak na kogoś, dla kogo cały sens życia zaczyna się i kończy w roku ślubu własnych rodziców, jak gdyby to był ostatni rok, kiedy wszystko było pewne i bezpieczne. Jak na kogoś, kto ubiera się jak sprzedawca z salonu General Motors w roku 1955. A zauważyłeś kiedyś, że to, w czym mieszkasz, przypomina bardziej willę nowożeńców z Pipidówy z czasów Eisenhowera niż dom dekadencko-egzystencjalnego pozera? -Skończyłeś? -Jeszcze nie. Masz nowoczesne meble z Danii, używasz czarnego telefonu z tarczą, najwyższym autoryte- tem jest dla ciebie Encyclopedia Britannica. Przyszłości boisz się tak samo jak moi starzy. Milczenie. -Może masz rację, Andy, a może po prostu denerwujesz się, bo jedziesz do domu na święta... -Nie bądź taki dociekliwy. To żenujące. -Proszę bardzo. Ale ne drzyj się pas na moi, co? Mam swoje własne demony i wolałbym, żebyś mi ich nie trywializował swoimi wstępdopsychologizmami. W ogóle za bardzo analizujemy życie. To nas kiedyś zgubi. Miałem ci zaproponować, żebyś skorzystał z doświadczeń Matthew, mojego brata, tego, co pisze dżingle. Kiedy dzwoni albo faksuje do agenta, zawsze targują się, który zje faks – to znaczy, który z nich wpisze go sobie w koszta. No więc proponuję, żebyś to samo zrobił ze swoimi starymi. Zjedz ich. Zaakcep- tuj ich jako tych, dzięki którym przyszedłeś na świat, i żyj dalej własnym życiem. Wpisz ich sobie w koszta. Twoi starzy przynajmniej rozmawiają o Wielkich Sprawach. Kiedy ja usiłuję rozmawiać z moimi o tym, co dla mnie coś znaczy, na przykład o energii atomowej, czuję się, jakbym przemawiał do nich po braty- sławsku. Słuchają mnie z pobłażaniem, ile wypada, a kiedy już nie mam siły mówić, pytają mnie, po co zagrzebałem się na takim odludziu i co słychać w moim życiu uczuciowym. Starym wystarczy najdrobniej- sze zwierzenie, a natychmiast użyją go jako łomu, żeby otworzyć cię na siłę i poustawiać ci życie bez per- spektyw. Czasem chciałbym ich zagazować. Chciałbym im powiedzieć, że zazdroszczę im tego czystego, nie bezprzyszłościowego wychowania. I zadusić ich za to, że beztrosko przekazali nam świat, jak jakieś zasra- ne gacie. Kupowane przeżycia się nie liczą Przypatrz się - mó-wi Dag parę godzin później, zjeżdżając sa-mochodem na pobocze i wskazując tu- tejszy zakład dla niewidomych. Z początku nie widzę nic dziwnego, ale potemuświadamiam sobie, że ten budynek w sty-lu Desert Modernę otaczają olbrzymiekaktusy o kolcach jak zęby piranii, śliczne, i lecz groźne jak brzytwy. W myśli od razu widzę tłuste dzieci z komiksów, pękające jak gotowane parówki w ze- tknięciu się z tym świństwem. fNa dworze jest gorąco. Wracamy z Palm Desert, dokąd pojechaliśmy poży- czyć cykliniarkę. W drodze powrotnej przejechaliśmy (powoli) wzdłuż szpitala imienia Betty Ford, a potem obok zakładu imienia Eisenhowera, tam, gdzie skonał pan Liberace. f „Czekaj no; muszę wziąć sobie parę takich kolców do mojej kolekcji czarodziejskich przedmiotów". Dag wyciąga obcęgi i zamykaną, plastikową torebkę z rozwalonego schowka w samochodzie, przewiązanego sznurem, bo już się nie zamyka. Potem Dag rzuca się na drugą stronę piekielnie ruchliwej Ramon Road. Dwie godziny później słońce jest już wysoko, a cykliniarka leży wyczerpana na drewnianej podłodze Claire. Dag. Tobiasz i ja wylegujemy się jak leniwi playboye w zdemilitaryzowanej strefie nad znajdującym się między naszymi chatkami basenem w kształcie nerki. W mojej kuchni Claire i jej przyjaciółka Elvissa tworzą damski klub, pijąc jedno małe cappuccino za drugim i pisząc kredą po czarnej ścianie. ^Między nami, trzema facetami nad basenem, trwa teraz zawie- szenie broni. Trzeba Tobiasowi przyznać, że opowiadał dość zabawne historie ze swojego niedawnego po- bytu w Europie – o papierze toaletowym w bloku wschodnim: szeleszczący i lśniący, jak ulotka K-Martu z „Los Angeles Times", i o „pielgrzymce" – do grobu Jima Morrisona na Pere Lachaise. „Trafiliśmy bez problemu, bo na grobach wszystkich tych francuskich poetów ludzie powypisywali sprayem «Tędy do Jimmy'ego». Było super". Nieszczęsna Francjo... ***** Elvissa to przyjaciółka Claire. Poznały się wiele miesięcy temu przy babsko- jubilerskim stoisku Claire w I. Magnin. Niestety Elvissa tak naprawdę wcale nie nazywa się Ehdssa, tylko Catherine. „Elvissa" to mój wymysł, co zresztą przylgnęło do niej od samego początku (ku jej wielkiej radości), kiedy parę miesięcy temu Claire przyprowadziła ją do nas na obiad. Pseudonim ten zawdzięcza swej wielkiej, anatomicznie nie- proporcjonalnej głowie, takiej, jakie mają te baby, które prezentują nagrody rzeczowe w teleturniejach. Głowa ta jest pokryta kruczoczarną, EWisoidalno-Barbiową fryzurą, obramowującą jej czaszkę niczym para pojedynczych cudzysłowów. I o ile nie jest może piękna per se, fascynuje, jak większość kobiet o wiel- kich oczach. Poza tym, choć mieszka na pustyni, cerę ma jasną jak biały ser. I jest chuda jak chart wyści- gowy. I z tego też powodu ciągle podejrzewa się ją o raka. Choć Elvissa i Claire pochodzą z kompletnie rozłącznych środowisk, mają wiele wspólnego: obie są uparte, pełne zdrowej ciekawości, ale, i to jest najważniejsze, obie porzuciły swoje poprzednie życia 1 w imię przygody zabrały się za budowanie nowych. W tym bliźniaczym poszukiwaniu prawdy o sobie nie zawahały umieścić się na marginesie społeczeństwa, a to, jak sądzę, wymaga pewnej odwagi. I ko- bietom trudniej się na to zdobyć, niż mężczyznom. Kiedy rozmawia się z Elvissą, jest tak, jakby gadało się przez telefon z hałaśliwym dzieckiem z głębo- kiego Południa – konkretnie z Tallahassee na Florydzie - ale z dzieckiem mówiącym z telefonu w Syd- ney albo we Władywostoku. Każda jej odpowiedź spóźnia się, jak przy połączeniach przez satelitę, o ja- kąś jedną dziesiątą sekundy, aż człowiek zaczyna się zastanawiać, czy wszystko jest w porządku z jego mózgiem - albo czy ktoś czegoś przed nim nie kryje. Jeśli zaś chodzi o to, jak Elvissa zarabia na życie, żadne z nas nie jest tego pewne i żadne z nas nie jest pew- ne, czy chce wiedzieć. Jest żywym potwierdzeniem teorii Claire, że każda osoba poniżej trzydziestki mieszkająca w miejscowości wypoczynkowej jest trochę podejrzana. Według mnie Elvissa ma do czynienia z nielegalnym hazardem, ale może też chodzić o seks: widziałem ją kiedyś, jak w jednoczęściowym ko- stiumie kąpielowym a la księżniczka Stephanie (proszę o mój maillot) rozmawia poufale z jakimś ma- fioso,, równocześnie przeliczając gruby plik banknotów przy basenie hotelu Ritz Carlton, tego na gra- hamowych pagórkach nad Rancho Mirage. Potem twierdziła, że wcale jej tam nie było. Naciskana odpo- wie, że sprzedaje nigdy niewidziane w sklepach szampony witaminowe, produkty z aloesu oraz plastikowe pudełka i naczynia formy Tupperware, na który to temat potrafi improwizować adhoc przekonywające przypowieści („ten pojemnik na jarzyny ocalił mi kiedyś życie"). Elvissa i Claire wychodzą z mojego domku. Claire, wpatrzona w jakiś punkt nad ziemią odległy od niej o długość ciała, sprawia wrażenie przygnębionej i równocześnie niespokojnej. Z kolei Elvissa jest w bardzo przyjemnym nastroju. Ma na sobie niedopasowany kostium kąpielowy a la lata trzydzieste, próba bycia cool i retro. Elvissa myśli o dzisiejszym popołudniu jako o „czasie, by czuć się młodzieżowo i robić młodzieżowe rzeczy z młodzieżą w moim wieku". Uważa nas za „młodych". A jednak już jej wybór kostiumu świadczy o jej daleko idącym wyobcowaniu z czasoprzestrzeni współczesnej burżuazji. Niektórzy ludzie nie muszą wcale silić się na oryginalność; lubię ją, ale czasem zupełnie nie wie, jak się zachować. -Patrzcie, gospodyni domowa z Las Vegas wraca z chemoterapii - szepcze Tobias do mnie i do Daga, niezgrabnie usiłując wkupić się w nasze zaufanie głupimi dowcipami. -Ja też cię kocham, Tobias - odpowiada Dag, po czym uśmiecha się do dziewczyn i mówi: - Cześć, maleństwa. Pogadałyście sobie? Claire mruczy coś obojętnie, Elvissa uśmiecha się. Dag przyskakuje do niej, by ją pocałować. Claire opada na wypłowiały na słońcu żółty leżak. Nasze towarzystwo nad basenem zdecydowanie przywodzi na myśl rok 1949 - wyłamuje się tylko Tobias tymi swymi jaskrawozielonymi kąpielówkami. -Cześć, Andy - szepcze Elvissa, pochylając się do mojego policzka. Rzuca jeszcze przelotne „cześć" Tobiasowi, po czym na własnej macie rozpoczyna ciężką pracę pokrycia wszystkich porów swego ciała kremem PABA 29. Jej każdy ruch śledzi rozanielony wzrok Daga, zachowuje się jak przyjacielski psiak, którego właściciela nigdy nie ma w domu. Leżące po drugiej stronie Daga ciało Claire to istna szmaciana lalka smutku. Jakaś zła wiadomość, czy co? -Ładnie dzisiaj, co? - mówi Elvissa, właściwie nie wiadomo do kogo. -Aha. Czuję się jak szczur laboratoryjny, któremu znowu udało się przycisnąć dobrą dźwigienkę i dostać coś smacznego. - Przestań, Dag - odpowiada Elvissa. - Już mi jest nieswojo. Następna godzina mija nam na zwierzę- cym milczeniu. Tobias, nie będąc już ze swymi europrzechwałkami w centrum uwagi, zaczyna być nie- przyjemny. Siada, przeciąga się nieco, sprawdza, jak leżą jego kąpielówki i odgarnia łapą włosy z czoła. - No, Dagwood (zwraca się do Dagmara), coś mi się zdaje, że zaczynasz przybierać na wadze, odkąd wi- działem cię ostatni raz, kiedy tamowałeś ruch na drodze swoim gratem. Obaj z Dagiem leżymy na brzuchach, spoglądamy na siebie, krzywimy się i mówimy mu w stereo, żeby się czymś zajął. To zmusza Tobiasa, by przeniósł swą uwagę na Claire, ale ta leży z twarzą w macie i nie nadaje się do niczego. Zauważyliście, jak trudno rozdrażnić kogoś w depresji? Tobias przenosi więc swój drapieżny wzrok na Eb/issę, która właśnie maluje sobie paznokcie różowym lakierem Honolulu Choo-Choo. Wzrok, którym ją mierzy, mówi bez ogródek, że uważa się za istotę wyż- szego rzędu. Już widzę, jak ubrany w niebieski garnitur od angielskiego krawca z tym samym wyrazem twa- rzy zniża się do kontaktów z motłochem w nowojorskiej kafeterii w porze obiadowej, gdzie każda kelnerka jest łatwą zdobyczą i podlega jego droit de seigneur. -Co się gapisz, yuppiel -Nie jestem yuppie. -Akurat, nie jesteś. -Jestem na to za młody i nie mam dość szmalu. Może wyglądam na yuppie, ale to tylko wygląd. Bo zanim dorwałem się do tanich działek i super zarobków, one jakoś... już się skończyły. Sensacja! Tobias nie jest wystarczająco bogaty? To wyznanie wyrywa mnie z ciągu własnych myśli - zupełnie tak, jak urwanie sznurówki przy wiązaniu buta może przenieść człowieka na zupełnie inny poziom świadomości. Uświadamiam sobie, że mimo tej swojej maski Tobias też, tak jak my, jest shinj- in rui - też należy do pokolenia X. Oczywiście zaraz zorientował się, że znowu jest w centrum uwagi- - Szczerze mówiąc, udawanie yuppie jest dość męczące. Myślę czasem, żeby w ogóle dać sobie spokój, bo i tak nic z tego nie mam. I może nawet zapiszę się do cyganerii, jak ci troje. Może wprowa- dzę się do kartonowego pudła na dachu budynku RCA, przestanę jeść białko, zatrudnię się jako ży- wa przynęta do parku z aligatorami. A może nawet, kto wie, wyprowadzę się tu, na pustynię. (Broń nas Boże). - Nie truj - kontratakuje Elvissa. - Już ja znam takich typków. Wy, yuppies, jesteście wszyscy tacy sami i mam was serdecznie dość. Pokaż oczy. -Co? - Pokaż oczy. NIEDOSZLI YUPPIE: Podgrupa pokolenia X wierząca w mit stylu życia yuppie. Jej członkowie zwykle toną w długach, nadużywają tej czy innej substancji, a po trzech drinkach najchętniej roz- mawiają o apokalipsie. Tobias pochyla się do Elvissy, która chwyta go dłonią za szczękę i pobiera dane z jego oczu. -No, dobra. Może rzeczywiście nie jesteś aż taki zły. Za parę minut może nawet opowiem ci coś spe- cjalnego, przypomnij mi. Ale to zależy. Bo najpierw musisz odpowiedzieć mi na jedno pytanie: Kiedy już umrzesz, zostaniesz pochowany i będziesz się unosił tam, dokąd się idzie po śmierci, gdziekolwiek to jest, jakie będzie twoje najmilsze wspomnienie? -Jak to? O co ci chodzi? -Jaka jedna, konkretna chwila określa dla ciebie, co to znaczy żyć? Co weźmiesz stąd na wynosi Cisza. Tobias nie rozumie, szczerze mówiąc, ja też nie za bardzo. Elvissa mówi dalej: - Ale nie liczą się te fałszywe, przeżycia yuppie, które kupuje się za pieniądze, jak spływ pontonem po górskiej rzece albo przejażdżki na słoniu w Tajlandii. Masz mi opisać jakieś drobne zdarzenie z twoje- go życia, które dowodzi, że naprawdę żyjesz. Tobias na razie nie ma nic do powiedzenia. Pewnie zrozumie to dopiero na przykładzie. -Ja mam - mówi Claire. Wszystkie oczy kierują się na nią. -Śnieg - mówi nam. - Śnieg. Dobrze zapamiętaj Ziemię - Śnieg - mówi Clairedokładnie w chwili, gdy z brązowej, jjedwabistej ziemi w sąsiednim ogro- dzie |państwa MacArthurów wybucha w po-wietrze grad gołębi. MacArthurowie usi- łują od tygodnia obsiać trawnik, ale go-łebie wprost przepadają za pysznymi nasionami trawy. A że są milutkie i w ogóle, trudno tak naprawdę się na nie złościć. Pani MacArthur (Irenę) co jakiś czas odpędza je bez większego przekonania, ale one odlatują tylko na dach domu, gdzie we własnym mniemaniu świetnie się chowają i z tej okazji odbywają tam bardzo ekscytujące, gołębie imprezy i zawsze będę pamiętać, kiedy pierwszy raz widziałam śnieg. Miałam dwanaście lat. Było to zaraz po tym pierwszym, najważniejszym rozwodzie. Przy- jechałam do Nowego Jorku, żeby odwiedzić mamę. Stałam na wysepce ulicznej na Park Avenue. Przedtem nigdy nie wyjeżdżałam z Los Angeles. Nowy Jork całkiem mnie oszołomił. Przyglądałam się budynkowi Pan Am i zastanawiałam się nad podstawowym problemem Manhattanu". %,Czyli?..." pytam. %,Czyli nad nierównomiernym rozkładem ciężaru: wieżowce i windy; stal, kamień i beton. Tyle wyniesionej ku górze masy, że nawet siła ciężkości gdzieś się tam załamuje - taka okropna inwersja - taki program wymiany z niebem". (Uwielbiam, kiedy Claire zaczyna mówić takie niesamowite rzeczy). - Drżałam na myśl o tym wszystkim. Ale w pewnej chwili mój brat, Allan, pociągnął mnie za rękaw, bo zrobiło się zielone światło. A kiedy odwróciłam głowę, żeby przejść na drugą stronę, rąbnęłam twarzą - bum! - z całej siły, w mój pierwszy w życiu płatek śniegu, który roztopił mi się w oku. Z początku nawet nie wiedziałam, co to jest, ale potem zobaczyłam ich całe miliony - białe i pachnące ozonem spadały w dół, jak gdyby aniołowie zrzu- cali skórę. Nawet Allan się zatrzymał. Wszystkie samochody zaczęły na nas trąbić, ale dla nas czas stanął w miejscu. No właśnie - tak. Jeśli miałabym wziąć ze sobą tylko jedno wspomnienie, wzięłabym to. Do dzi- siaj uważam, że prawe oko mam zaczarowane. -Genialne - mówi Ehdssa. Zwraca się do Tobiasa: - Kumasz teraz? -Daj mi jeszcze chwilę, niech się zastanowię. -Ja mam! - mówi dość entuzjastycznie Dag; podejrzewam, że chce się podlizać Elvissie. - To było w siedemdziesiątym czwartym w Kingston, w Ontario. - Zapala papierosa; czekamy. - Zajechaliśmy raz z tatą na stację benzynową. Dostałem zadanie napełnienia baku w samochodzie - galaxy 5000, niezła ga- blota. Była to dla mnie wielka odpowiedzialność. Należałem do tych dzieci, które ciągle się przeziębią)ą i nie mogą się nauczyć takich rzeczy jak branie benzyny czy rozplątywanie żyłki u wędki. Zawsze udawało mi się wszystko spieprzyć, coś zepsuć, coś uśmiercić. No więc tata wszedł do środka, żeby kupić mapę, a ja stałem przy samochodzie, czując się taki męski i okropnie dumny, że jeszcze nic się nie stało - że nie podpaliłem stacji na przykład - a tu bak już prawie pełny. No i tata wrócił dokładnie w chwili, kiedy dolewałem do końca, i wtedy właśnie wąż pompy kom- pletnie oszalał i zaczął polewać wszystko dookoła. Nie wiem, jak do tego doszło, ale w jednej chwili ben- zyna była wszędzie: na moich dżinsach, na adidasach, na tablicy rejestracyjnej, na betonie; wyglądała jak denaturat. Tata wszystko to widział, dlatego pomyślałem sobie, że teraz to mnie opieprzy. I zrobiłem się taki malutki. A tata uśmiechnął się i powiedział: „Ej, stary. Fantastycznie pachnie, co? Zamknij oczy i zacią- gnij się. Super. Pachnie przyszłością". Więc zamknąłem oczy, jak kazał, i wziąłem głęboki wdech. W tej samej chwili zobaczyłem przez zamknięte powieki jasnopomarańczowe światło słońca, poczułem zapach benzyny, kolana ugięły się pode mną. Przeżyłem najwspanialszą chwilę w moim życiu, więc jeśli mnie o to pytasz (a wiele od tego zależy), niebo musi bardzo przypominać te parę sekund, wtedy. Tak zapamiętam Ziemię. -A benzyna była ołowiowa czy bezołowiowa? - pyta Tobias. -Ołowiowa - odpowiada Dag. -Genialnie. -Andy? - Elvissa patrzy na mnie. - A ty? -Wiem, jakie mam wspomnienie o Ziemi. Też związane z zapachem, z zapachem bekonu. To było w domu, niedziela rano, wszyscy siedzieliśmy przy śniadaniu, co samo w sobie było niesłychane, bo ja i cała szóstka rodzeństwa odziedziczyliśmy nienawiść mamy do porannego widoku-jedzenia. Zwykle zamiast śniadania po prostu spaliśmy dłużej. W dodatku nie było nawet żadnej szczególnej okazji. Cała nasza dziewiątka spotkała się w kuchni cał- kiem przypadkiem, a wszyscy żartowali i byli dla siebie mili; wyczytywaliśmy co głupsze teksty z gazety. By- ło słonecznie; nikt nie dostał szału, nikt się nie wyzłośliwiał. Bardzo dokładnie pamiętam, jak stoję przy kuchence i smażę kawał bekonu. Już wtedy wiedziałem, że naszej rodzinie nie przytrafi się więcej takich poranków - kiedy wszyscy są normalni i dobrzy dla siebie, i pewni, że lubimy się nawzajem bez żadnych zobowiązań - i że wkrótce (co się zresztą spełniło) wszystkim nam odbije i odejdziemy od siebie, tak jak z upływem czasu dzieje się z każdą rodziną. Więc, bliski łez, słuchałem, jak inni żartują i podtykałem psu kawałki jajka; już w trakcie tego, co trwało, zaczynałem za tym tęsknić. Równocześnie w obie ręce kłuły mnie drobniutkie igiełki gorącego tłuszczu, ale nie krzyczałem. Dla mnie te ukłucia nie były ani mniej, ani bardziej przyjemne od uszczypnięć, którymi moje siostry usiłowały zawsze wydobyć ode mnie prawdę, którą z nich najbardziej kocham - i ja zabiorę ze sobą te drobne ukłucia i ten zapach bekonu; to będzie moje wspomnienie o Ziemi. Tobias nie może wytrzymać. Jego ciało pochyla się w przód, jak dziecko w wózku w supermarkecie, się- gające po ulubione, słodzone płatki: -Już wiem, jakie jest moje wspomnienie! Już wiem! -No, to nam powiedz - mówi Elvissa. -To było tak... (Diabli wiedzą, co wymyśli). Co roku, jeszcze w Tacoma Park (czyli w Waszyng- tonie. Wiedziałem, że to będzie miasto na Wschodzie) montowaliśmy z tatą radio na krótkie fale, które mu zostało z lat pięćdziesiątych. O zachodzie słońca rozwieszaliśmy nad ogrodem drut, przyczepiając go do lipy, żeby robił za antenę. Próbowaliśmy wszystkich zakresów, a jeżeli w paśmie Van Allena nie było za dużo zakłóceń, słyszeliśmy wszystko: Johannesburg, Radio Moskwa, Japonię, coś z Pendżabu. Ale najlepiej słychać było stacje z Ameryki Południowej, te niesamowite, nawiedzone bolera i samby z koncertów w Ekwa- dorze, Caracas czy Rio. Słychać było cicho - cicho, ale wyraźnie. NOSTALGIA ULTRAKRÓTKOTERMINOWA: Tęsknota za bardzo niedawną przeszłością: „Boże, świat byt o tyle lepszy w zeszłym tygodniu". Któregoś wieczora mama wyszła do nas z domu w różowej, letniej sukience, z dzbankiem lemoniady w rę- ce. Tata porwał ją w ramiona i zaczęli tańczyć sambę; mama dalej trzymała ten dzbanek. Piszczała, ale bar- dzo jej się to podobało. Pewnie odrobina niebezpieczeństwa - w tańcu dzbanek w każdej chwili mógł wy- paść jej z dłoni jeszcze zwiększała tę przyjemność. A cykady cykały i huczał transformator na słupie wysokie- go napięcia za garażami i nagle miałem moich odmłodniałych rodziców tylko dla siebie - ich i tę cichą, ale zupełnie niebiańską muzykę, płynącą gdzieś z daleka, wyraźną a nieuchwytną, płynącą gdzieś z nie- znanych mi miejsc, gdzie panuje wieczne lato i gdzie piękni ludzie tańczą i tańczą, i dokąd nie można się do- dzwonić, choćby nie wiem jak chcieć. I to jest ta moja Ziemia. No no. Kto by pomyślał, że takiemu Tobiasowi mogą rodzić się w głowie takie myśli? Trzeba będzie do- konać nowej oceny tego młodziana. -A teraz musisz mi opowiedzieć to, co obiecałaś - mówi Tobiasz do Elvissy, która na to jakby posmutniała; jakby musiała dotrzymać danego pochopnie słowa. -Pewnie. Pewnie, że opowiem - mówi. - Wiem od Claire, że czasem opowiadacie sobie różne historie, więc nie wyjdę na idiotkę. Ale nikomu nie wolno sobie robić jaj, okej? -No pewnie - mówię. - To nasza główna zasada. Zmień kolor Elvissa zaczyna: - Tobędzie opowiadanie, które nazywam „Ochłopcu, oczach i kolibrach". Więc ułóż- ciesię wygodnie, to wam opowiem. Wszyst-ko zaczęło się tam, gdzie się wychowa- łam, czyli w Tal- lahassee. W sąsiednimdomu mieszkał taki Curtis, syn sąsiadów, jnajbliższy kumpel mojego brata, Matty- 'ego. Mama nazywała go Leniwy Curtis, bo on tak sobie wlókł się przez życie, niewiele mówił, tylko milcz- kiem żuł kanapki z mortadelą tą swoją wielką szczeną i, jeśli tylko mu się chciało, wybijał w baseballu piłkę dalej, niż ktokolwiek. On był taki fantastycznie milczący. I tak mu wszystko wychodziło. Ja oczywiście po- dziwiałam go jak wariatka od pierwszej chwili, kiedy nasza przyczepa zajechała pod nowy dom i zobaczy- łam go leżącego na trawniku sąsiedniego domu i palącego papierosa, na który to widok moja mama mało nie zemdlała, bo Curtis miał wtedy może piętnaście lat. Bardzo szybko zaczęłam go małpować we wszyst- kim. Nawet czesałam się tak jak on (to mi zresztą trochę zostało do dziś), nosiłam takie same niechlujne koszule, naśladowałam jego milkliwość i jego lamparci krok. Mój brat też. Razem, w trójkę, przeżyliśmy najlepsze lata swojego życia - nadal tak uważam - włócząc się po naszej dzielnicy, nigdy zresztą do końca niewybudowanej. Bawiliśmy się w wojnę w tych jednakowych domach, przejętych na własność przez palmy i drzewa mangrowe, i przez różne małe zwierzątka, które się tam zadomowiły: Nieśmiałe pancerniki, chowa- jące się w liściach wewnątrz różowych wanien; wróble, wlatujące i wylatujące przez drzwi frontowe, otwarte tylko na gorące, białe, tropikalne niebo; okna pokryte dymnym mchem. Mama oczywiście umierała ze stra- chu, że możemy się natknąć na aligatora, ale Leniwy Curtis oświadczył, że gdyby jakikolwiek aligator pró- bował mnie tknąć, on sam rzuciłby się na niego. Oczywiście miałam wielką ochotę to zobaczyć. W naszych zabawach w wojnę zawsze byłam siostrą Meyers. Musiałam opatrywać rany Curtisa, rany, które z biegiem czasu zaczęły podejrzanie koncentrować się wokół krocza i wymagać coraz bardziej skomplikowanego „leczenia". Naszym szpitalem polowym była rozpadająca się sypialnia w samym sercu Zapomnianej Dzielnicy. Matty'ego wysyłało się do domu po prowiant, czyli Rice Krispie Sąuares i Space Food Stix, a ja wykonywałam rytualistyczne zabiegi -jego własnego pomysłu - na kroczu Curtisa o nazwach również odzwierciedlających jego gusta czytelnicze: „Masaż batonu czekoladowego" lub „Nacieranie bło- tem przez dziwkę z Hanoi". Curtis czytał wyłącznie „Soldier of Fortune", wymyślane przez niego nazwy nic mi nie mówiły - dopiero wiele lat później nieźle się uśmiałam. Tam właśnie, w tym sennym, zabłoconym pokoju straciłam z Curtisem dziewictwo, ale odbyło się to z taką czułością, że nadal uważam się za szczęśliwszą od wielu kobiet, które opowiadały mi, jak to było pierwszy raz. Byłam niesamowicie przywiązana do Curtisa - tak, jak tylko może się przywiązać bardzo młoda żona. Więc kiedy jego rodzina przeprowadziła się do innego miasta, nie tknęłam jedzenia przez dwa tygodnie. On, oczywiście, nie napisał do mnie ani słowa, ale nawet się tego nie spodziewałam, to nie byłoby w jego stylu. I tak okropnie długo byłam zagubiona - bez niego. Ale życie jakoś toczyło się dalej. Trzeba było jakichś czternastu lat, żeby Curtis stał się już tylko bezbolesnym wspomnieniem. Myśla- łam o nim rzadko, i to tylko, gdy przypomniał mi go podobny zapach potu kogoś obcego w windzie albo widok podobnie zbudowanych facetów - najczęściej takich, którzy stoją przy zjazdach z autostrad z ręcz- nie zrobionymi napisami na tekturze: „Podejmę się każdej pracy". Aż tu parę miesięcy temu coś dziwnego przytrafiło mi się tu, w Palm Springs... Byłam w Spa de Luxembourg. Czekałam na klientkę, której miałam tam zrobić pokaz różnych rzeczy z aloesu, więc miałam trochę wolnego czasu. Wylegiwałam się przy basenie, ciesząc się słońcem, na co lu- dzie mieszkający w fajnym klimacie zwykle nie mają czasu. Przede mną siedział w leżaku jakiś facet, ale ponieważ przyszłam nad basen z drugiej strony, nie zwróciłam na niego uwagi, poza tym, że miał dobrze obcięte czarne włosy i super klatę. I jeszcze, że co jakiś czas rzucał głową w dół i w górę, a potem w bok, ale nie dlatego, że miał tik - tak jakby zauważał jakiś lepszy towar, a potem okazywało się, że ciągle się myli. No i w pewnej chwili z hotelu wychodzi taka bogata baba, taka stuprocentowa Syhia (Elvissa nazywa Syhiami wszystkie bogate, dobrze ubrane i uczesane kobiety) i zasuwa jak kocica w tych malutkich panto- felkach, w tej swojej sukience od Lagerfelda, prosto do tego faceta przede mną. Miauczy do niego coś, czego nie słyszę i wkłada mu złotą bransoletę na rękę, którą on podsuwa jej akurat z takim entuzjazmem, jakby miała zrobić mu w nią zastrzyk. Na koniec całuje go w dłoń, mówi: „Bądź gotowy na dziewiątą", i idzie sobie. To mnie trochę zaciekawiło. Więc bardzo cool podchodzę do baru - tego, za którym pracowałeś, Andy, zamawiam najelegantszy koktajl, w kolorze różowym, a potem sunę z powrotem na swoje miejsce i przy okazji ukradkiem rzucam okiem na tego faceta. I z miejsca umieram, bo był nim, oczywiście, Curtis. Wydawał się wyższy, nie miał na sobie ani grama tłuszczu, cały był taki żylasty, bokserowaty, trochę jak te chłopaki, które chodzą na Hollywood Boulevard po odkażacz do igieł i zanim się ich zobaczy z bli- ska, wyglądają jak turyści z Niemiec. Na całym ciele miał kupę długich, białawych blizn. I, Boże, ile razy musiał chodzić na tatuaż! Po wewnętrznej stronie lewego uda miał krucyfiks, po lewym ramieniu pędziła mu lokomotywa. Pod lokomotywą serce przebite strzałą; na drugim ramieniu bukiet gardenii. Od razu wi- dać, że siadywał nie raz. Powiedziałam: „Cześć, Curtis", on podniósł wzrok i powiedział: „A niech mnie! Przecież to Catherine Lee Meyers!" Nie miałam pojęcia, co powiedzieć. Odstawiłam drinka, siadłam obok niego na krześle, założywszy nogę na nogę, i trochę się kuląc, gapiłam się; w niego i robiło mi się coraz cieplej. Pochy- lił się, pocałował mnie w policzek i powiedział: „Tęskniłem za tobą, laleczko. Myślałem, że zdechnę, a ciebie już nie zobaczę". Kilka następnych minut było jak bezkształtna plama kompletnego szczęścia. Tylko że zaraz musiałam iść, bo już mnie wołała klientka. Curtis zdążył mi powiedzieć, po co przyjechał, ale szczegółów nie zrozumiałam - miał grać w jakimś filmie (oho!). Ale nawet kiedy ze mną rozmawiał, dalej tak samo rzucał głową to tu, to tam, jakby czegoś szukał. Zapytałam go, za czym się tak rozgląda, ale powiedział tylko: „Za kolibrami. Może opowiem ci więcej dziś wieczór". Podał mi swój adres (to był adres mieszkania, nie hotelu) i umówiliśmy się na kolację o wpół do dziewiątej. Nie mogłam przecież spytać go: „A co będzie z Sylvią?", choć wiedziałam, że z nią był umówiony na dziewiątą - nie chciałam wydać się wścibska. No i w końcu zrobiło się wpół do dziewiątej, i nawet trochę później. To było wtedy, kiedy była ta burza - pamiętacie? Ledwo dotarłam pod ten adres, obrzydliwy blok z lat siedemdziesiątych aż za Racąuet Club Drive, tam gdzie zawsze tak wieje. Nie było prądu, więc latarnie też pozdychały. Mieszkanie, numer trzy- dzieści ileś, było na trzecim piętrze, więc musiałam wejść na górę kompletnie ciemną klatką schodową, a kiedy wreszcie dowlokłam się pod drzwi i zapukałam, nikt nie otworzył. Byłam wściekła. Już miałam odejść, ale wrzasnęłam: „Zszedłeś na psy, Curtis", i dopiero wtedy otworzył, usłyszawszy mój głos. Widać było, że już zdążył wypić. Przeprosił za to mieszkanie, to nie jego, tylko jednego kumpla, mo- dela, imieniem Lenny. „Pisze się przez i na końcu", powiedział. „Wiesz, jacy są ci modele". Curtis nie był już tym chłopakiem z Tallahassee sprzed lat. W mieszkaniu prawie nie było mebli, a z powodu braku prądu również światła, poza świeczkami uro- dzinowymi, które Curtis znalazł w szufladzie w kuchni. Zapalał je teraz jedną po drugiej, ale dalej było mroczno. Zauważyłam po chwili, że ściany są wytapetowane czarno-białymi zdjęciami wydartymi z żurnali (wy- dartymi, trzeba dodać, niezbyt starannie). W pokoju pachniało próbkami perfum. Na zdjęciach byli prze- ważnie modele z obrażonymi minami, o obcych oczach i sylwetkach jak z „GQ", kokietujący nas ze wszystkich kątów pokoju. Próbowałam udawać, że ich nie widzę, bo kiedy się skończy dwadzieścia pięć lat, przylepianie taśmą kle- jącą zdjęć z czasopism do ściany zaczyna człowieka przerażać. „Zdaje się, że my w końcu zawsze spotykamy się w spartańskich warunkach, co, Curtis?" - powiedzia- łam, ale chyba nie pojął aluzji do naszego polowego szpitala miłości. Usiedliśmy na rozłożonych na pod- łodze kocach koło harmonijkowych drzwi i patrzyliśmy na burzę za oknem. Strzeliłam sobie jedną whisky, żeby poczuć szmerek, ale więcej nie chciałam. Chciałam pamiętać wszystko. No więc odbyliśmy długą, urywaną rozmowę ludzi nadganiających stracony czas. Jak to bywa przy bo- lesnych wspomnieniach, uśmiechaliśmy się blado, ale ogólnie nastrój był dość oschły. Zdaje się, że oboje zastanawialiśmy się, czy nie popełniliśmy jakiegoś błędu. Curtis był pijany na smutno. Wyglądało, że lada chwila się rozpłacze.Potem ktoś załomotał w drzwi. Przyszła Syfoia. - O kurwa, to Kate - szepnął. - Nic nie mów. Zmęczy się, to sobie pójdzie. Kate, stojąca za drzwiami w tym okropnie ciemnym korytarzu, miała w sobie coś z siły żywiołu. Nie była to już ta potulna Syhia z popołudnia. Wyzywała Curtisa tak, że diabeł by się zawstydził; domagała się, żeby ją wpuścił, oskarżała go, że rżnie się ze wszystkim, co tylko się rusza i ma gruby portfel; zaraz potem uściśliła, że ze wszystkim, co ma portfel. Żądała zwrotu „talizmanów" i groziła, że naśle na niego któregoś z goryli swego męża, żeby urwał mu ten „jeden pozostały klejnot". Sąsiedzi, o ile nie umarli ze strachu, musieli się nieźle bawić. Ale Curtis trzymał mnie mocno za rękę i siedział jak mysz pod miotłą. Kate w końcu rzeczywiście się zmęczyła, beknęła sobie i wreszcie bezszelestnie opuściła lokal. Po chwili usłyszeliśmy ryk silnika i pisk opon na alejce przed blokiem. Czułam się niezręcznie, ale w odróżnieniu od sąsiadów ja mogłam zaspokoić swoją ciekawość. Jednak zanim zdążyłam zapytać, Curtis powiedział: „Nie pytaj. Pytaj mnie, o co chcesz, byle nie o to". „Dobra", powiedziałam. „To pogadajmy o kolibrach", na co roześmiał się i odwrócił na bok. Ucieszyłam się, że choć trochę się odprężył. Potem zaczął ściągać spodnie, mówiąc: „Nic się nie bój, i tak nie będziesz ze mną chciała. Możesz mi wierzyć, laleczko". Kiedy już był nagi, rozchylił nogi i przyłożył dłonie do krocza, mówiąc: „Przyjrzyj się". Rzeczywiście, „klejnot" miał już tylko jeden. „To się stało w..." - powiedział. Ja głupia zapomniałam, jaki kraj wymienił, chyba gdzieś w Ameryce Środkowej. Nazywał to „u służących". Położył się na kocu z butelką whisky pod ręką i opowiedział mi, jak walczył tam za pieniądze, o dyscy- plinie i braterstwie broni, o potajemnych wypłatach z rąk ludzi mówiących z włoskim akcentem. Powoli się uspokajał. Przez jakiś czas opowiadał o swoich wyczynach, co w większości interesowało mnie akurat tak, jak ho- kej w telewizji, ale dobrze się maskowałam. Potem zaczął coraz częściej wymieniać jedno imię: Ario. Ten Ario był jego najlepszym kumplem, może więcej - bo skąd mam wiedzieć, czym faceci stają się dla siebie na wojnie. No więc któregoś dnia Curtis i Ario znaleźli się w strzelaninie, która stała się bardzo niebezpieczna i bardzo „nieciekawa". Musieli „zglebować" w maskowaniu, z wystawionymi ku nieprzyjacielowi karabi- nami maszynowymi. Leżeli obok siebie i okropnie swędziały ich palce na spustach. Nagle jakiś koliber spróbował dziobnąć Aria w oczy. Ario odpędzał go, ale ptaszek zaraz powracał. Potem było ich już dwa, potem trzy. „O co im chodzi?", spytał Curtis. Ario wyjaśnił, że niektóre gatunki kolibrów lubią niebieski kolor i że rzucają się mu do oczu, bo chciałyby mieć coś niebieskiego na gniazdko. Tu Curtis powiedział: „Zaraz, zaraz, ja też mam niebieskie oczy..." ale ruchy Aria, którymi opędzał się od ptaszków, przyciągnęły uwagę nieprzyjaciela. Zaatakowano ich i po chwili jedna kula weszła Curti- sowi w krocze a druga Arlowi w serce, zabijając go na miejscu. Nie wiem dokładnie, co było potem. Następnego dnia Curtis, mimo rany, wrócił na pobojowisko z innymi po trupy. Ale kiedy znaleźli ciało Aria, wszyscy byli wstrząśnięci - o ile może jeszcze być wstrząśnięty ktoś, kto regularnie zbiera trupy z pola walki - nie tyle ranami od kul (do tego byli przyzwyczajeni), ale straszli- wym zbezczeszczeniem jego zwłok - niebieskie źrenice Aria zostały starannie wydłubane z białek oczu. Tubylcy klęli i żegnali się, ale Curtis zamknął Arlowi oczy i ucałował oba. On wiedział, że to kolibry, ale zachował to dla siebie. Tego dnia uznano go za niezdolnego do dalszej walki; kiedy zapadła noc, wracał już samolotem do Stanów, otumaniony środkami przeciwbólowymi. Znalazł się w San Diego i tu jego życie stało się pustą kartą. Tu zaczęły dziać się te wszystkie rzeczy, o których nie chciał mi opowiedzieć. „Więc to dlatego cały czas wyglądasz kolibrów", powiedziałam. Ale to jeszcze nie wszystko, bo kiedy tak leżał na podłodze, oświetlony smutną triadą trzech urodzinowych świeczek, oświetlających również byczka, patrzącego spode łba ze ściany, zaczął płakać. Czy raczej zanosić się płaczem. Nie płakał. Zanosił się płaczem. Ja mogłam tylko przytulić mu swój policzek do serca i słuchać - słuchać, jak bełkocze, że nie wie, co się stało z jego młodością, z jego wyobrażeniem o ludziach i o tym, jak być dobrym; że teraz zmienił się w lekko stukniętego robota. „A teraz nawet do pornosów się nie załapię przez ten wypadek, bo nikt mi dobrze nie zapłaci". Przez chwilę tylko leżeliśmy tam i razem oddychali. Potem znowu zaczął mówić, ale jak koło ruletki, które już-już ma się zatrzymać. „Wiesz, laleczko", powiedział, „czasem człowiek bywa taki głupi, że wy- płynie w morze za daleko i nie ma już siły wrócić. Wtedy ptaki zaczynają się z niego śmiać, kiedy już tylko unosisz się na wodzie. Przypominają ci ląd, do którego i tak już nigdy nie wrócisz. Ale któregoś dnia, nie wiem kiedy, jeden z tych kolibrów rzuci się do moich niebieskich oczu i wtedy..." Ale nie powiedział mi, co wtedy będzie. Może chciał, ale zasnął. Musiała już być północ; zostało mi tylko patrzeć na to biedne, pokiereszowane ciało, oświetlone urodzinowymi świeczkami. Usiłowałam wy- myślić, co mogłabym dla niego zrobić - cokolwiek. Tylko jedno przyszło mi do głowy: przytuliłam się do jego piersi, pocałowałam w czoło, trzymając się jego tatuaży z lokomotywą, gardeniami i sercem prze- bitym strzałą, i próbowałam przelać mu w duszę wszystko, co miałam w swojej. Wyobrażałam sobie moją siłę moją duszę - jako biały promień lasera wstrzeli wuj ący moje serce w jego, jak te błyski światła w światłowodach, które mogą w jedną sekundę przepompować na księżyc zawartość miliona książek. Pro- mień przerzynał się przez jego klatę jak laser przez stal. Curtis zrobi z tą tak bardzo brakującą mu siłą, co zechce, ale bardzo chciałam, żeby miał z czego ją czerpać. Życie bym za niego oddała, ale tamtej nocy mo- głam mu oddać tylko to, co mi zostało z młodości. Nie żałowałam. No więc gdzieś w środku nocy, już kiedy skończył się deszcz, a ja spałam, Curtis zniknął z mieszkania i o ile los znowu nas ze sobą nie zetknie, w co wątpię, to by już było dla nas na tyle. On gdzieś tam teraz jest i może właśnie w tej chwili dziobie go w gałkę oczną małe cacko o rubinowym gardziołku. A wiecie, co się z nim stanie, kiedy go w końcu udziobie? Tak coś czuję, że wtedy przetoczy sobie w głowie wagony za tą lokomotywą. I kiedy następnym razem ta czy inna Syfoia zapuka do drzwi, on podejdzie do nich i je otwo- rzy. Tak coś czuję. Żadne z nas nie jest w stanie wykrztusić ani słowa. To oczywiste, co Elvissa zapamięta z Ziemi. Na szczęście w moim domku rozdzwonił się telefon i przenosi nas w kompletnie inny świat, jak to tylko telefon potrafi. Tobias korzysta z tej chwili i podchodzi do swojego auta. Wchodząc do domu widzę, że pochyla się i przygląda własnym oczom w lusterku bocznym Nissana z wypożyczalni. I już wiem, że między nim a Claire wszystko skończone. Tak coś czuję. Podnoszę słuchawkę. Czemu jestem biedny? A w słuchawce głos kró-lewicza Tylera z Portland, mojego młodsze-go o mniej więcej pięć lat brata, jesienne- gokwiatka naszej rodziny, ukochanego dzie-ciaczka, rozpieszczonego potworka, któ-ry potrafi zwrócić ma- mie podgrzany w ku-chence mikrofalowej talerz makaronu z żą-daniem: „Ta część w środku jest jeszcze- zimna. Podgrzej ją jeszcze raz (ja, i pozostała piątka naszego rodzeństwa dostałaby za taką bezczelność po łbie, ale te pańskie maniery Tylera jeszcze umacniają jego książęcą pozycję). %,Cześć, Andy. Smażysz się?" „Cześć.A wiesz, że tak". „Super, super. Jest tak: Bili do trzeciej, World Trade Center, Lori, Joanna i ja przyjeżdżamy do waszego nadmiarowego domku ósmego stycznia na parę dni. Są urodziny Elvisa, zrobimy sobie Święto Króla. Masz z tym jakiś problem?" !„Nie sądzę, ale będziecie tam jak sardynki w puszce. Mam nadzieję, że wam to nie przeszkadza. Czekaj, sprawdzę". (Bili do trzeciej, czyli Bili3, to trzech kumpli Tylera, wszystko Bille; World Trade Center to bliźniacy Morrisey, dwa metry dziesięć każdy). ^Wywracam domek do góry nogami w poszukiwaniu notesu z rezerwacjami (robię to za właściciela). Równocześnie zamyślam się nad Tylerem i jego drużyną - Dag nazywa ich Globalnymi Nastolatkami, choć właściwie większość z nich już skończyła dwadzieścia lat. Bawi mnie i frapuje -jako coś nienaturalnego -jak te Globalne Nastolatki, a przy- najmniej znajomi Tylera, prowadzą razem życie: razem chodzą na zakupy, razem podróżują; kłócą się wszy- scy razem, myślą i oddychają, zupełnie jak Baxterowie (nic więc dziwnego, że Tyler zaprzyjaźnił się przeze mnie i Claire z jej bratem Allanem). To nieprawdopodobne, jacy oni są ze sobą zżyci! Na przykład: żadne z nich nie może wyjechać na zwy- kłe, jednotygodniowe wczasy na Waikiki, żeby od razu nie odbyło się kilka hucznych imprez pożegnalnych, połączonych z wręczaniem prezentów, i to imprez z jednym z kilku klasycznych, wczesnostudenckich mo- tywów przewodnich: „typowy turysta", „ulubiony nieżyjący sławny człowiek" albo „toga". A kiedy już do- jedzie na miejsce, zaczynają się tęskne rozmowy telefoniczne, codzienne, sentymentalne a skomplikowane salwy rozbudowanych transoceanicznych telekonferencji, zupełnie jakby wesoły wczasowicz popędził z trzyletnią misją na Jowisza, a nie na sześć dni przepłacania hawajskich koktajli na Kuhio Street. „Tylerowcy" bywają drętwi: nie używają narkotyków, ironii, alkoholu tylko w miarę, w piątki wieczorem spotykają się na filmy z wypożyczalni, popcorn i kakao. Ale jak się ubierają- no! Niesamowicie i niesamo- wicie drogo, wszystko subtelnie dobrane i najlepszych firm. Szał. A stać ich na to, bo jak większość global- no-nastoletnich królewiczów i królewien mieszkają ciągle z rodzicami, bo nie stać ich na te nieliczne, więc niebotycznie drogie mieszkania, jakie jeszcze zostały w mieście. Więc wszystko, co mają, wydają na szmaty. OPÓŹNIENIE BUNTU: Tendencja, by w młodości unikać tradycyjnie młodzieżowych zajęć i prze- żyć artystycznych, ponieważ przeszkadzają one w zdobyciu porządnej pracy. Czasem prowadzi do żalu nad zmarnowaną młodością w wieku około trzydziestu lat, to zaś do noszenia głupich fryzur i drogich, a ośmieszających właściciela, strojów. Tyler jest jak ta dawna postać z telewizji, Danny Partridge, który nie chciał pracować jako chłopak na posyłki w sklepie spożywczym, bo wolał marzyć, że jest jego właścicielem. Przyjaciele Tylera mają nieży- ciowe, niesprzedawalne, ale za to fajne talenty: na przykład parzą świetną kawę albo naprawdę świetnie się czeszą (ach, gdybyście mogli zobaczyć kolekcję szamponów, żelów i pianek Tylera!). To w sumie miłe dzieciaki, rodzice nie powinni narzekać. Są tacy dziarscy. Witają się, obejmując się wza- jemnie, wierzą w pseudoglobalizm i erzac harmonijnego współżycia między rasami z kampanii reklamo- wych wymyślonych przez producentów napojów bezalkoholowych i komputerowo projektowanych swetrów. Wielu z nich chce zatrudnić się w IBM, kiedy już w wieku dwudziestu pięciu lat skończy im się życie („Przepraszam, czy mógłbym dowiedzieć się czegoś więcej o waszym planie emerytalnym?"). Mimo to w jakiś mroczny, nieokreślony sposób owe dzieciaki to również Dow Jones, Union Carbide, General Dynamics i armia. I podejrzewam, że gdyby ich Airbus rozbił się kiedyś na mroźnym płaskowyżu w Andach, nie mieliby w przeciwieństwie do Tobiasa większych oporów przed zjadaniem ciał martwych towarzyszy podróży. Ale to tylko taka moja teoria. ***** No. Szukając notesu zerkam przez okno i widzę, że nad basenem nie ma już nikogo. Pukanie do drzwi, Elvissa szybko wsuwa przez nie głowę: -Chciałam się tylko pożegnać, Andy. -Elvissa, mam telefon międzymiastowy od brata. Możesz poczekać sekundkę? MINIMALIZM OSTENTACYJNY: Taktyka życiowa pokrewna Substytucji statusu. Szczycenie się nieposiadaniem dóbr materialnych na dowód własnej wyższości moralno- intelektualnej. MINIMALIZM KAWIARNIANY: Opowiedzenie się za filozofią minimalizmu niepołączone z prak- tykowaniem jego zasad. -Nie, tak będzie lepiej. - Całuje mnie w górną część nosa, między oczami. Taki mokry pocałunek, który przypomina mi, że dziewczyny w stylu Elvissy, spontaniczne, troszeczkę wulgarne, ale za to niewąt- pliwie pełne życia, nigdy nie będą naprawdę blisko z takimi zatwardziałymi smutasami jak ja. -Ciao, bambino - mówi. - To dziewczę znika. -Odwiedź nas niedługo! - drę się za nią, ale jej już nie ma. Znika za krzakami róży i wsiada, jak widzę, do samochodu Tobiasa. No, no, no. Wracam do telefonu: -No, Tyler, jestem. Może być ósmego. -Dobra. W Boże Narodzenie dogadamy resztę. Bo przyjeżdżasz, tak? -Niestety, oui. -Coś przeczuwam, że w tym roku będzie molto straszno. Dobrze ci radzę: miej jak uciec. Zrób pięć róż- nych rezerwacji na pięć różnych dni. Aha, no właśnie, co chcesz pod choinkę? -Nic. Ja pozbywam się balastu. -Martwię się o ciebie. Jesteś bez ambicji. - Słyszę przez telefon, że równocześnie zajada się jogurtem. Tylera ambicją jest pracować dla wielkiej firmy, im większej, tym lepszej. -Tyler, nie ma nic dziwnego w tym, że ktoś chce więcej być niż mieć. -Dobra, dobra. Tylko żebym wszystko dostał ja, kiedy będziesz rozdawał towar. I pamiętaj, że pod choinkę chcę polo. -A wiesz, że ja właśnie chciałem ci dać coś minimalistycznego? WDECHOWIENIE: Używanie potocznych zwrotów z minionych epok w celu uzyskania efek- tu ironicznego i/lub komicznego: „Impreza u Kathleen była w dechę" albo „Ten Dave na- prawdę uważa się za morowego, fajowego bajeranta, no nie?" -Coś jakiego? -No, jakiś ładny kamień albo zeschłego kaktusa. Po drugiej stronie chwila ciszy. Wreszcie: -Naćpałeś się? -Nie, Tyler, nie. Pomyślałem, że najlepszym prezentem będzie coś prostego a pięknego. Jesteś już w tym wieku... -Ale z ciebie żartowniś, Andy. Już leję. Jedwabny krawat i para skarpet będą a-ku-rat. Dzwonek u drzwi, wchodzi Dag. Dlaczego ludzie nigdy nie czekają, aż otworzę drzwi? -Tyler, ktoś dzwoni, muszę iść. To widzimy się za tydzień? -Numer buta jedenaście, w pasie trzydzieści, kołnierzyk piętnaście i pół. -Adios. Stawni ludzie też umierają Minęły trzy godziny, od telefonu Tylera. Jak mnie dziś ludzie wkurzają! Nie mogę sobie z tym dać rady, chwała Bogu, że dzisiaj pracuję. Taj praca, choć nędzna, nudna i monotonna,jednak po- zwala mizachować jaką takąrównowagę. Tobiasz odwiózł EMssę dodomu, ale już nie wrócił. Cla- ire lekceważy wszelkie zdrożne podejrzenia. Chyba wie o czymś, o czym ja nie wiem. Może podzieli się tą tajemnicą, ale jeszcze nie teraz. Dag i Claire są na siebie obrażeni, siedzą każde na innej kanapie i nie od- zywają się do siebie. Nerwowo obierają orzeszki ziemne, wrzucając konopne resztki do wypełnionej już po brzegi popielniczki z nadrukiem Targi w Spokane 1974. (To te, na których tak lało, a część hal tar- gowych wzniesiono z aluminiowych puszek po napojach gazowanych). Dag jest zły, bo Elvissa w ogóle nie zwracała na niego uwagi, a Claire dlatego, że przez pluton ciągle nie może wrócić do domu. Całe to skaże- nie wstrząsnęło nią bardziej, niż się spodziewaliśmy. Twierdzi, że zamieszka u mnie na razie na czas nie- określony: „Promieniotwórczość jest trwalsza nawet niż Frank Sinatra, Andy. Ja jestem tu na dłużej". tCla- ire wypuszcza się jednak do swej nieruchomości – na nie dłużej niż pięć minut dziennie - po kolejną dostawę własnych ruchomości. Za pierwszym razem przypominało to wyprawę średniowiecznego wie- śniaka do zadżumionego miasta z trupem kozy mającym odpędzać złe duchy. -Jakaś ty dzielna - wyzłośliwia się Dag, co Claire kwituje groźnym spojrzeniem. Mówię jej, że prze- sadza. - Claire, u ciebie jest naprawdę czyściutko. Zachowujesz się jak technowieśniak. -Śmiejcie się, śmiejcie. Żaden z was nie ma w salonie Czarnobyla. -Prawda. Wypluwa zmutowanego, małego orzeszka i bierze głęboki wdech. -Tobias już nie wróci. Czuję to. Wyobraźcie sobie: najlepiej prezentujący się kawał ludzkiego ciała, z którym się kiedykolwiek zetknęłam, ten Chodzący Orgazm, odszedł na zawsze. -E, co ty, Claire - mówię, choć w głębi duszy wiem, że ma rację. - Może wstąpił tylko, żeby coś zjeść. - Daruj sobie, Andy. Nie ma go już trzy godziny. I w dodatku zabrał torbę. Nie rozumiem tylko, czemu tak nagle. A ja owszem. Tymczasem oba psy przyglądają się głodnym wzrokiem obieranym przez Claire i Daga orzeszkom. - Wiecie, jak najszybciej pozbyć się psów, które żebrzą pod stołem przy jedzeniu? - pytam, uzyskawszy w odpowiedzi dwa pomruki. - Dać im, ale z kamienną twarzą, marchewkę albo oliwkę zamiast mięsa. Popa- trzą na ciebie, czy nie zwariowałeś i zaraz sobie pójdą. Oczywiście dużo stracisz w ich oczach. Claire puszcza to mimo uszu. - To znaczy, oczywiście, że muszę jechać za nim do Nowego Jorku. - Wstaje i idzie do drzwi. - Czyli, pa- nowie, wygląda na to, że jednak będę miała White Christmas. Boże, okropna rzecz taka obsesja. - Patrzy w lustro na swoją twarz. - Nie mam jeszcze nawet trzydziestu lat, a już kurczy mi się górna warga. Jestem zgubiona. I wychodzi. ***** - W życiu umawiałem się z trzema kobietami - mówi mój szef i sąsiad, pan MacArthur - i z dwiema z nich się ożeniłem. Jest ciągle ten sam dzień, tylko trochę później, u Larry'ego. Dwa głupki od handlu nieruchomościami z In- dio śpiewają „wimmaway" do włączonego mikrofonu, będącego własnością naszej piosenkarki, Lorraine, która wraz ze swą „sekcją rytmiczną", czyli jednym anemikiem z keyboardem, ma teraz przerwę i popija białe wino, roztaczając wokół siebie nastrój smutnego wdzięku. Dziś nic się nie dzieje; słabe napiwki. Obaj z Da- giem wycieramy szkło -jak to uspokaja! - i słuchamy zwykłych monologów pana M. My tylko poddajemy mu nowe wątki; zupełnie, jakbyśmy oglądali interaktywny program z Bobem Hope. Pan M. nie mówi nic śmiesznego, ale to strasznie śmieszne. RODZINA-POWIETRZE: Fałszywe poczucie wspólnoty odczuwane przez współpracowników w biurze. Ciekawie zrobiło się tylko wtedy, gdy jakaś stara, niedoszła Zsa Zsa Gabor wyrzygała serię koktajli na wykładzinę koło automatów do gry. Rzadki przypadek - klienci Larry'ego, choć z marginesu, wiedzą zwykle, co wypada, a co nie. Ale najciekawsze zdarzyło się tuż potem. Dag zawołał: „Panie M.! Andy! Chodźcie zobaczyć!" A tam, wśród platonicznych, kukurydzo- i spaghettiopodobnych kształtów, walało się na podłodze ze trzydzieści na wpół przetrawionych, żelatynowych kapsułek. - No, no. To chyba jak numer na loterii, nie? Andrew, dzwoń na pogotowie. To działo się dwie godziny temu. Po testosteronowo-pozerskiej rozmowie z lekarzem, żeby popisać się wiedzą medyczną („Ojej", mówi Dag. „Może by płynu Ringera?"), jesteśmy teraz raczeni dziejami życia uczuciowego pana M. - śliczną opowieścią z cyklu „dopiero po ślubie", pełną pierwszych, drugich i trze- cich randek, odbytych z zachowaniem czystości, niemal natychmiastowych ślubów i szybkiego nadmia- ru dzieci. -A ta, z którą pan się nie ożenił? - pytam. -Ukradła mi samochód. Forda gold. Bo gdyby nie to, z nią pewnie też bym się ożenił. Wtedy nie bardzo umiałem wybierać. Pamiętam tylko, że onanizowałem się pod biurkiem dziesięć razy dziennie i my- ślałem, że dziewczyna, z którą się człowiek umawia, musi się czuć okropnie urażona, jeżeli się z nią potem nie ożenić. Byłem samotny, mieszkałem w Alberta. Wtedy nie było MTV. ***** Claire i ja poznaliśmy się z państwem M., „Philem i Irenę", pewnego pięknego dnia wiele miesięcy temu, kiedy wyjrzeliśmy za parkan i zostaliśmy zaatakowani przez straszliwe kłęby dymu i wesoły okrzyk pana M., przystrojonego w fartuch z napisem DO STOŁU. Zaraz zaprosili nas na swoją stronę płotu, dali oranżady w puszkach, a w łapki wcisnęli nam po „Ireneburgerze". Tuż przed tym, kiedy pan M. wyszedł z domu z własnym ukelele, Claire szepnęła mi: - Andy, wyczuwam z dużym prawdopodobieństwem klatkę z szynszylami za domem. (Bo „Hodowcy szynszyli jedzą steki"). Po dziś dzień nie możemy się doczekać, kiedy Irenę znowu weźmie nas na bok na przyciszone, pełne nabożeństwa kazanie o kosmetykach, których jest przedstawicielką handlową i które trzyma w garażu, jakby to było kilka tysięcy niechcianych i nieoddawalnych kociąt. „Kochanie, zanim tego spróbowałam, miałam łokcie jak kora sosnowa". WICIE SIĘ ZE WSTYDU: Znane młodym ludziom nieprzyjemne uczucie wywołane przez oso- by starsze, niedostrzegające ironii we własnym zachowaniu. „Karen o mato nie umarła, kiedy jej tata z wielką pompą degustował młode wino, nim pozwolił je rozlać do kieliszków na rodzinnej wyprawie do jadłodajni za rogiem". A co to za rozkoszna para! Należą do pokolenia, które wierzy, że w steak houseach powinno być mroczno i zimno jak diabli (gorzej: oni w ogóle wierzą w steak housey). Nos pana M. pokryty jest paję- czyną bladych, drobnych żyłek, dokładnie takich, które panie z Las Palmas usuwają sobie przez skleroterapię z tylnej części nóg i płacą za to kupę forsy. Irenę to nawet pali papierosy. Oboje noszą spor- towe stroje kupowane po obniżonych cenach - trochę za późno odkryli, że mają ciała. Wychowano ich, by swoich ciał nie zauważali i to trochę smutne. Ale i tak lepiej późno niż wcale. Oboje są tacy uspokajający. W oczach duszy naszej Irenę i Phil żyją w niekończących się latach pięćdziesiątych. Ciągle wierzą w przyszłość z kartek z życzeniami. To właśnie ich olbrzymi kieliszek do koniaku wypełniony pudełkami po zapałkach przychodzi mi na myśl, gdy żartuję z olbrzymich kielichów do koniaku wypełnionych pudeł- kami po zapałkach. Kielich stoi u nich na stole w salonie, który to stół służy za genetyczny parking licz- nych, oprawionych w ramki zdjęć potomków rodu MacArthurów, głównie wnucząt, przesadnie ufryzowa- nych w stylu Farrah Fawcett, zezujących przez nowe szkła kontaktowe i z jakiegoś powodu wyglądających tak, jakby czekała je dziwna śmierć. Claire rzuciła kiedyś okiem na list leżący na bocznym stoliku i prze- czytała żale nad losem jednego z MacArthurów, który, nabity na kierownicę,-dwie i pół godziny czekał na przyjazd specjalistycznego sprzętu w wywróconym do góry nogami traktorze. Tolerujemy ich lekko rasistowskie przyzwyczajenia i ekologiczne grzeszki („W życiu nie jeździłbym mniejszym samochodem niż mój cutlass supreme"), bo ich istnienie działa na nas jak środek uspokajający w skądinąd nieco wytrąconym z równowagi świecie. „Czasem", mawia Dag, „nie mogę sobie przypo- mnieć, czy dana sławna osoba żyje, czy nie, ale potem uświadamiam sobie, że to nie ma żadnego znaczenia. Może to zabrzmi makabrycznie, ale podobnie myślę -Irenę i Philu - oczywiście w najlepszym znaczeniu". Tak czy inaczej... ***** Pan M. zaczyna od kawału, żeby rozśmieszyć mnie i Daga: - Ale się uśmiejecie. Na plaży na Florydzie siedzi trzech starych Żydków. - (Aha, czyli tym razem ka- wał rasistowski). – Rozmawiają o jeden pyta drugiego: „To ty skąd wziąłeś forsa, żeby się przenieść na Floryda?", a ten odpowiada: „Fabryka mnie się spaliła, aj waj. Całe szczęście, że miałem ubezpieczenie". No. Teraz ten sam pyta tego trzeciego, skąd ma pieniądze, żeby mieszkać w Miami Beach, a ten mówi: „Ty popatrz, to ja zupełnie jak on. Mnie też się fabryka spaliła, ale, chwalić Pana, byłem ubezpieczony". Dag wybucha głośnym śmiechem. To wybija pana M. z rytmu opowiadania; jego lewa dłoń, wycierają- ca od wewnątrz kufel do piwa spraną ścierką z ptakami Arizony, nieruchomieje. -Ej, Dag - mówi pan M. -Tak? -Czemu ty zawsze śmiejesz się z moich kawałów, zanim skończę? -Słucham? - No właśnie. Zawsze zaczynasz rechotać mniej więcej w połowie, zupełnie jakbyś śmiał się ze mnie, a nie z kawału. - Znowu zaczyna wycierać kufel. REKREACYJNE NAWIEDZENIE UBOGICH: Uczestniczenie w rozrywkach klasy uważanej przez siebie za niższą od własnej: „Karen! Donald! Chodźmy dziś do kręgielni! Nie, nie trzeba mieć butów... Podobno można wypożyczyć na miejscu". KONWERSACYJNE NAWIEDZENIE UBOGICH: Perwersyjna przyjemność uczestniczenia w ma- to intelektualnej rozmowie. Jedna z najczęstszych konsekwencji Rekreacyjnego nawiedza- nia ubogich. ZAWODOWE NAWIEDZENIE UBOGICH: Przyjęcie pracy znacznie poniżej poziomu umiejęt- ności i wykształcenia w celu uniknięcia odpowiedzialności wieku dorosłego i /lub ewentu- alnych niepowodzeń w prawdziwym zawodzie. - Ale skąd, panie M. Nie śmieję się z pana, tylko dlatego, że pan tak śmiesznie gestykuluje i robi takie świetne miny. Pan ma wyczucie zawodowca. Pan jest taki śmieszny facet... Pan M. kupuje to. - No dobra, ale nie traktuj mnie jak gadającą fokę. Więcej szacunku. Jestem człowiekiem, w dodatku tym, który ci płaci. (Tę ostatnią uwagę wypowiada takim tonem, jakby Dag był dożywotnim więźniem w tej malowniczej, ale kompletnie pozbawionej widoków McPracy). Na czym ja skończyłem? Aha, już wiem. No więc teraz ci dwaj pytają tego pierwszego: „No a ty? Skąd miałeś pieniądze, żeby się przenieść na Florydę?" A on na to: „U mnie też było nieszczęście. Przyszła powódź i wszystko mi zalało. Dobrze, że miałem ubezpieczenie". Ci dwaj patrzą na niego, nic nie rozumieją, i w końcu jeden mówi: „To ty mnie powiedz jedna sprawa. Jak ty sobie załatwił powódź?" Rozlegają się jęki. Pan M. wygląda na zadowolonego. Rusza wzdłuż baru, którego powierzchnia, jak wąska podkowa podłogi wokół muszli klozetowej alkoholika, jest księżycowym krajobrazem liszajów po kiepowanych na niej papierosach. Przechodzi po purpurowopomarańczowej, sztucznej jak diabli wykładzi- nie w meksykańskie wzory, pachnącej cynamonem (czy raczej barowym dezodorantem o tym zapachu), i zamyka drzwi wejściowe. Dag rzuca mi spojrzenie. Co ono znaczy? Aha, naprawdę muszę bardziej uważać. Ale wiem doskonale, że Dag, podobnie jak ja, rozdarty jest między pławieniem się w pozostałościach tego dziwacznego zwyczaju opowiadania kawałów z czasów pana MacArthura, a pustką życia w przyszłej kulturze, zagraconej przez ponurych, nieśmiesznych i pozbawionych wyobraźni yuppie; kulturze, która nie będzie już pamiętać dowcipów Boba Hope'a. - Cieszmy się tym, póki jeszcze jest - mówi. - No, idziemy. Może Claire jest w lepszym humorze. ***** NJO (NIE JESTEM OFIARĄ): Drobny, modny szczegół rzy nierzucającym się w oczy stroju, oznajmiający światu, e jego właściciel nie zatracił jeszcze resztek indywidualności: rawaty retro a la lata czterdzieste i kolczyki (u mężczyzn), lakietki z hasłami feministycznymi, kolczyki w nosie u kobiety) i obecnie całkowicie już zanikający, maleńki kosmyk" na karku (u obojga płci). Saab nie chce zapalić. Wyrzuca z siebie na zmianę gruźlicze salwy żegotu i dyskretne pokasływanie, co przypomina małe dziecko, u którego opętanie przez diabła nałożyło się z udławieniem się hamburgerem. Gość z motelu obok baru drze się przez okno spierdalaj, ale ego gniew nie przeszkodzi nam cieszyć się tą piękną nocą na pusty- , i, bo znowu musimy wracać do domu na piechotę. Gładkie, chłodne powietrze gładzi mi skórę jak mączka porcelanowa, a nadmiernie trome góry to bursztyn w takim odcieniu, jak pod- wodne zdjęcia raku „Andrea Doria". Powietrze jest prawie całkiem niezanieczyszczone, więc perspektywa załamuje się - góry jakby chciały uderzyć się o moją twarz. Małe latarnie sodowe podkreślają równy rządek palm rosnących zdłuż drogi nr 111. Ich liście szeleszczą, wachlując świeżym powietrzem ukryte w nich, niezliczone, lekko drzemiące ptaki, szczury witki bouga- invillei. Zaglądamy w wystawy, sklepów, zachwalających fosforyzujące ostiumy kąpielowe, bakalie i fatalne abstrakcyjne malowidła, wyglądające jak pokryte iskrzącą się mazią sceny wypadków samochodowych. Widzę kapelusze, biżuterię i ciastka - jakie to wszystko liczne, jak pragnie zwrócić na siebie uwagę niczym dziecko, które eszcze nie chce iść spać. Mam ochotę rozpruć sobie brzuch, wydłubać oczy i napchać się tymi ślicznościami. Ziemia. -isiaj to wyglądamy albo jak niedorozwinięte bliźniaki dealera samochodowego z Indiany - mówi Dag o naszych supercool jasnoniebieskich wiatrówkach i białych kapeluszach od słońca – albo a dwóch włóczęgów, żywiących w duszy obsceniczno-krwiożercze amiary. Możesz sobie wybrać. -dług mnie wyglądamy jak dwaj palanci, Dag. Droga nr 111 (znana również jako Palm Canyon Drive) to główna arteria przelotowa miasta, teraz za- dziwiająco pusta. Kilku/kilka mbiseksualnych blondynów/blondynek krąży po niej tam i z powrotem w podrasowanych volkswagenach, a ostrzyżeni na zero marines w poobijanych el camino hamują ostro, roz- glądają się za towarem, ale nie zatrzymują się ani razu. Tutaj ciągle panuje cywilizacja amochodowa; kiedy wieczorem na ulicy jest większy ruch, człowiek zuje się, według trafnego stwierdzenia Daga, „jak w jakimś tandetnie amerykańskim miasteczku, gdzie młodzież w kowbojskich, wysokich butach i azbestowych kurt- kach zajada Frytki Śmierci za estauracyjnymi przepierzeniami z pomarańczowego plastiku kształ- cie rajdowych opon samochodowych". Skręcamy za róg i idziemy dalej. - Wyobraź sobie, Andrew: czterdzieści osiem godzin temu mały agster był jeszcze w Newadzie - cią- gnie Dag, rozsiadając się teraz a bagażniku przeraźliwie drogiego, wyścigowego, zielonego kabrioletu aston martin, i zapalając papierosa z filtrem. - No, wyobraź obie. Nie jesteśmy już na głównej ulicy, tylko w bocznym, źle oświetlonym zaułku, gdzie ktoś tak głupio zapar- kował ten kosztowny „fotel" aga. W tyle auta leżą tekturowe pudła pełne papierzysk, ubrania różnych rupieci, trochę jak na garażowej wyprzedaży jakiegoś księgowego. Wygląda zupełnie tak, jakby ktoś pla- nował zmyć się z miasta, i to bardzo szybko. Tutaj to nawet całkiem prawdopodobne. -Noc spędziłem w małym, rodzinnym motelu na kompletnym adupiu. Ściany miały sękatą sosnową boazerię, lampy z lat pięćdziesiątych, na ścianach jelenie na rykowisku... -Dag, złaź z tego auta. Coś mi tu nieswojo. -...a wszędzie unosił się zapach tych małych, różowych kostek motelowego mydła. Boże, jak ja to lubię. To takie przemijające. Jestem przerażony: Dag wypala papierosem dziurę w dachu astona martina. ' - Dag! Co ty wyprawiasz! Przestań! Znowu chcesz... -Nie tak głośno, Andrew, z łaski swojej. Co się łamiesz? -Dag, przeginasz. Ja idę - zaczynam się oddalać. Dag, jak już mówiłem, to wandal. Próbuję jakoś zrozumieć jego zachowanie, ale bez skutku; podrapanie cutlassa supreme w zeszłym tygodniu to tylko jeden incydent z całej serii podobnych przypadków. Chyba ogranicza się wyłącznie do samochodów mających na zderzakach naklejki z hasłami, które on sam uważa za odrażające. Zgadza się: przyglądam się tylnemu zderzakowi astona martina i odczytuję: ZAPYTAJ MNIE, CO BĘDZIE Z MOIMI WNUKAMI. - Wracaj, Palmer. Zaraz przestanę, za sekundkę. Poza tym chcę podzielić się z tobą pewną tajemnicą. Zatrzymuję się -Ta tajemnica dotyczy mojej przyszłości - mówi. Wbrew rozsądkowi wracam do niego. -Dag, to głupio tak wypalać komuś dziurę w samochodzie. -Spoko, chłopie. To nawet nie przestępstwo, tylko wykroczenie. Paragraf 594 kodeksu karnego stanu Kalifornia. Za to najwyżej dają po łapach. A poza tym przecież nikt nie widzi. - Z jednej z wypalonych przez siebie dziur strąca kupkę popiołu. - Chcę prowadzić własny hotel nad Zatoką Kalifornijską. I chyba jestem tego bliższy, niż ci się zdaje. -Co? -Tego chcę w przyszłości. Być właścicielem hotelu. -Świetnie. No, to idziemy. -Nigdzie nie idziemy - zapala następnego papierosa - dopóki ci go nie opiszę. -Tylko się pośpiesz. -Chcę otworzyć hotel w San Felipe, po wschodniej stronie półwyspu. To mała wioseczka rybacka, głównie łowią tam krewetki. Dookoła nic, tylko piasek, porzucone kopalnie uranu i pelikany. Chciałbym otworzyć mały hotelik, tylko dla znajomych i ekscentryków, a do pracy przyjmowałbym tylko stare Meksy- kanki i cudownie piękną młodzież, surferów i hipisów, o mózgach jak ser szwajcarski z nadmiaru narkoty- ków. Byłby tam bar, gdzie każdy mógłby przyczepiać zszywaczem wizytówki i pieniądze do ściany i sufitu, oświetlony tylko dziesięciowatowymi żarówkami schowanymi za zwisającymi z góry szkieletami kaktusów. Wieczorami zmywalibyśmy sobie z nosów maść cynkową, pili koktajle na rumie i opowiadali sobie różne rzeczy. Ci, co potrafią dobrze opowiadać nie płaciliby za nocleg. Nie wolno by korzystać z łazienki, jeśli się najpierw nie napisało czegoś śmiesznego na kafelkach. Każdy pokój miałby boazerię w sękatej sośnie, a na pamiątkę każdy dostawałby małą kostkę mydła. Muszę mu przyznać, że to wszystko brzmi cudownie, ale równocześnie chcę, żebyśmy już poszli. - Genialnie, Dag. Serio. Świetny pomysł. Ale teraz spadajmy, dobra? - No chyba tak. Bo... - Patrzy w dół, tam gdzie wypalał kolejną dziurę, kiedy nie patrzyłem. - O o... -Co się stało? -O cholera. Palący się koniec papierosa Daga spadł na pudło papierów i przeróżnych rupieci z tyłu samochodu. Dag zeskakuje z samochodu i obaj patrzymy skamieniali, jak ten mały, czerwony punkcik przepala się przez parę kartek gazety; przez chwilę wydaje się już, że zniknął, aż tu nagle szul i całe pudło zapala się jak słoma, oświetlając nasze przerażone twarze błyskawicznym, żółtym, kpiąco wesołym płomieniem. -O Boże! -Zdyniamy! Mnie już nie ma. Z duszą na ramieniu pędzimy drogą, odwracamy się tylko raz i to dopiero po minięciu dwóch przecznic, i to tylko na chwilę. Wystarczy, bo sprawdzają się najgorsze przypuszczenia: astona martina spowijają musujące, malinowe jęzory, zachwycone i rozsmakowane, powoli rozlewające się na jezdnię wokół auta. - Cholera, Bellinghausen, jeszcześ nigdy nie wyciął czegoś tak głupiego! - i pędzimy dalej. Wyprze- dzam Daga, wreszcie przydało się, że chodzę na aerobik. Dag skręca za róg za mną i wtedy słyszę stłumiony głos i głuche uderzenie. Odwracam się i widzę, że Dag wpadł na Kapitana. Akurat na Kapitana - to taki menel z Morongo Valley, który czasem przesiaduje u Larry'ego (przezwisko zawdzięcza swojej kapitańskiej czapce, bo taką samą nosi kapitan w tym głupim serialu). -Cześć, Dag. U was już zamknięte? -Cześć, Kapitanku. Aha. No, muszę lecieć, mam ekstra randkę - odpowiada Dag i już się odsuwa, i celuje palcem w Kapitana jak yuppie, nieszczerze obiecujący spotkanie na lunchu. Dopiero po jakichś dziesięciu przecznicach zatrzymujemy się kompletnie wykończeni, bez tchu, klę- kamy na ziemi i kiwamy się nad jezdnią jak modlący się mahometanie. -Andrew, nikt się o tym nie dowie? Kumasz? Nikt. Nawet Claire. -Masz mnie za debila? Boże. Uf, uf, uf. -A Kapitan? - zapytałem. - Myślisz, że skojarzy? -On? Eeee, nie. Jemu mózg dawno zmienił się w błoto z gaźnika. -Jesteś pewny? -Aha. - Wraca nam dech. -Szybko, wymień dziesięciu zmarłych rudzielców - domaga się Dag. -Co? -Masz pięć sekund. Raz, dwa, trzy... Zaczynam się zastanawiać. -Jerzy Waszyngton, Danny Kaye... -On nie umarł. -A właśnie, że umarł. -Racja. To masz dodatkowe punkty. Reszta drogi do domu już nie jest taka zabawna. Nie jestem zazdrosny Okazuje się, że odjechawszy znad naszego basenu, Elvissa wsiadła w autobus pojechała cztery go- dziny na północny achód nad morze,j do Santa Barbara, gdzie czekała na niąj nowa praca. Została, uwaga, ogrodniczką| w klasztorze. Totalnie wymiękliśmy. K„No",i kręci Claire, „właściwie nie jest to, ściśle i mówiąc, klasztor. Kobiety chodzą tam w czarnych workowatych sutannach, ale takich bardziej japoń- skich, i krótko strzygą włosy. Widziałam w reklamówce. Zresztą Elvissa będzie tam tylko ogrodniczką". W reklamówce?" To jeszcze straszniejsze, „No, takiej kolorowej, rozkładanej, którą Elvissa dostała razem z potwierdzeniem, że dostała tę pracę". (Dobry Boże...) „A w ogóle dowiedziała się o niej z tablicy ogło- szeń w parafii; mówi, że chce oczyścić sobie umysł. Ale ja podejrzewam, że jej się zdaje, że Curtis może się tam pojawić i chce być na miejscu. Elvissa, jeśli chce, potrafi świetnie pilnować swoich tajemnic". Siedzi- my teraz w mojej kuchni, gnuśniejąc na barowych stołkach z ciemnej sosny o pogryzionych przez psy nogach i purpurowych, kwadratowych siedziskach. Stołki to moja zdobycz z dość niesympatycznej licyta- cji jednego domu na Pało Fiero Road miesiąc temu; zdobycz, bo dostałem je za darmo. TfŻeby było bar- dziej nastrojowo, Dag wkręcił do lampki nad stołem paskudną czerwoną żarówkę i teraz robi nam okropne drinki o okropnych nazwach. Nauczył się ich od nastolatków, które podczas ostatnich ferii wio- sennych najechały nasz wolny domek (Gwałt Towarzyski; Chemoterapia, Bezgłowa Królowa Komersu - kto to wszystko wymyśla?) ŻYWIENIOWE NAWIEDZANIE UBOGICH: Potrawy spożywane nie dla smaku, lecz dla złożo- nych skojarzeń klasowych, wspomnieniowych i dla szczególnej semiotyki opakowań: „Kupi- łyśmy z Katie tubę sztucznej bitej śmietany, bo uznałyśmy, że właśnie takie destylaty nafto- we serwowały swoim mężom lotnikom ich żony w bazie Pensacola na początku lat sześć- dziesiątych, żeby uczcić ich awans". TELEPRZYPOWIEŚCI: Porównywanie sytuacji życia codziennego z serialami telewizyjnymi: „To zupełnie tak jak wtedy, gdy wszyscy myśleli, że Alf zjadł Szczęściarza!" CZB: CO ZA BÓL: „Jamie utknęła na lotnisku w Rzymie na trzydzieści sześć godzin. CZB!" CZS: CO ZA SYF: „Spodnie ogrodniczki jak w 1979? CZS!" Dziś przepisowy strój to zestaw do bajek na dobranoc: Claire występuje we flanelowej podomce z ko- ronką wypalonych papierosem dziurek, Dag w bordowej piżamie „Lord Tyrone" ze sztucznego jedwa- biu, z „królewskim", pseudozłotym ściągaczem, a ja w obwisłej koszuli w paski i szortach. Nie pasujemy do siebie, wyglądamy głupio i ponuro. - Naprawdę musimy coś zrobić z naszą garderobą - mówi Claire. - Po rewolucji, Claire, dopiero po rewolucji - odpowiada Dag. , Claire wrzuca naukowo ulepszony popcorn do kuchenki mikrofalowej. -Kiedy wkładam coś do nich - mówi potem, piskając nastawianiem czasu w kuchence - wydaje mi się, że nie wyjdzie z tego jedzenie. Już bardziej, jakbym wsuwała pręty paliwowe do rdzenia atomo- wego. - Z trzaskiem zamyka drzwiczki. -Ej, ostrożnie - wołam. -Przepraszam, ale jestem w złym humorze. Nie macie pojęcia, jak mi trudno zdobyć przyjaciółkę. Jak dotąd ciągle przyjaźniłam się z facetami. Dziewczyny są takie płochliwe, wiecznie widzą we mnie zagrożenie. A kiedy w końcu z jakąś się zaprzyjaźnię, to ona zostawia mnie dokładnie tego samego dnia, kiedy porzuciła mnie największa obsesja mojego życia. Więc proszę o odrobinę wyrozumiałości, dobrze? -To dlatego byłaś taka nie w sosie nad basenem? -No właśnie. Nie pozwoliła mi nikomu powiedzieć, że wyjeżdża, bo nie znosi pożegnań. Dag chyba martwi się tym klasztorem. -Przecież nic z tego nie będzie - mówi. - To taki madonnowato-dziwkowaty pomysł. Nie kupuję tego. -Tego się nie kupuje, Dag. Kiedy tak mówisz, jesteś jak Tobias. A ona przecież wcale nie będzie zakonnicą, więc nie bądź od razu tak negatywnie nastawiony. Daj jej szansę. - Claire wraca na stołek. - A poza tym może wolisz, żeby dalej siedziała w Palm Springs i dalej robiła to, co tu robiła, a robiła diabli wie- dzą co? Chciałbyś za rok chodzić jej po odkażacz do igieł? A może zabawić się w swata - załatwić jej ja- kiegoś dentystę, żeby zmieniła się w kurę domową z Pało Alto? Strzela pierwsze ziarno. Uświadamiam sobie, że Dag nie tylko czuje się odrzucony przez Elvissę, ale też zazdrości jej decyzji zmiany i uproszczenia sobie życia. -Czyli że porzuciła marności świata tego - mówi Dag. -Na większość tych marności załapią się te dziewczyny, z którymi mieszkała. Biedaczki, ona ma BZG: bardzo zły gust. Lampy w kształcie Snoopy'ego, wycinanki, te rzeczy. -Daję jej trzy miesiące. Claire podnosi głos, bo z kuchenki mikrofalowej popcorn strzela teraz salwami. - Nie będę już nudzić na ten temat, Dag, ale, choć ta jej decyzja, by stać się kimś lepszym, może i jest konwencjonalna albo z góry skazana na niepowodzenie, to nie wolno ci się z niej śmiać. Akurat tobie. Boże, akurat ty powinieneś zrozumieć, co to znaczy próbować wyrzucić z własnego życia cały smród. Ale Eh/issa poszła w tym dalej niż ty, no nie? Ona jest już w następnym stadium. A ty się jeszcze opierasz, mi- mo że superpracę i wielkie miasto masz już za sobą. Opierasz się, nie rezygnujesz z samochodu, pa- pierosów, rozmów międzymiastowych i przede wszystkim z postawy. Ty ciągle chcesz być panem. To, co ona zrobiła, nie jest wcale głupsze niż twoje plany zostania zakonnikiem, bo przecież ciągle nas tym za- dręczasz. Kukurydza, bardzo na czasie, przestaje strzelać, a Dag gapi się na swoje stopy. Patrzy na nie, jakby by- ły dwoma kluczami na kółku, a on nie pamiętał, który jest do którego zamka. -O Boże. Masz rację. Nie do wiary, że potrafię być taki. Wiecie, jak się czuję? Jakbym znowu miał dwanaście lat, jakbym znowu był w Ontario i jakbym znowu polał benzyną samochód i ubranie - czuję się jak świnia. -Nie bądź świnią, Belłinghausen, tylko zamknij oczy – mówi Claire. - Zamknij oczy i skup się na tym, co rozlałeś. Czujesz przyszłości ***** Ta czerwona żarówka była fajna, ale i męcząca. Teraz idziemy już do mnie do pokoju na bajki na do- branoc. W kominku pali się ogień, psy śpią słodko na swym owalnym posłaniu. Na kocach w głowie mo- jego łóżka jemy popcorn i rozkoszujemy się ulotnym poczuciem przytulności wśród woskowożółtych cieni biegających po drewnianych ścianach, na których wiszą różne moje rzeczy: błystki spinningowe, kapelusze słoneczne, skrzypce, liście palmy daktylowej, pożółkłe gazety, indiańskie paski z paciorków, kawałki lin, półbuty i mapy - codzienne przedmioty codziennego życia. Dziś zaczyna Claire. Porzuć ciało Dawno, dawno temu .była sobie bogata dziewczynka imieniem ILinda. Była dziedziczką ogromnej, ro- dzin- 'nej fortuny. Rodzina zaczynała od handluniewolnikami w Georgii, przerzuciła się po-tem na jankeskie tkalnie Massachusetts iConnecticut, jeszcze później ruszyła na za-chód hutami żelaza nad rzeką Monon- ga - hela w Pensylwanii i wreszcie rodziła krzepkie potomstwo w prasie, filmie i lotnictwie Kalifornii. Ale choć pieniądze rodziny Lindy zawsze umiały się przystosować do nowych czasów, sama rodzina już nie. Robiła się coraz mniejsza, coraz mniej liczna, aż w końcu Lindzie została już tylko jej mama, Doris. Linda mieszkała w kamiennym pałacu w wiejskiej posiadłości w Delaware, ale jej mamę łączył z Dela- ware wyłącznie adres, jaki podawała na zeznaniu podatkowym. Nie przyjeżdżała, nawet w odwiedziny, od wielu lat - mieszkała w Paryżu, należała do high-life, do wielkiego świata. Gdyby odwiedzała Linde, może udałoby jej się zapobiec temu, co się stało. Widzicie, dzieciństwo Lindy było tak szczęśliwe, jak dzieciństwo każdej bogatej dziewczynki - rosła sa- ma w dziecinnym pokoju na najwyższym piętrze kamiennego pałacu, dokąd co wieczór przychodził ojciec czytać córeczce bajki, usadziwszy ją sobie na kolanach. Pod sufitem fruwało i śpiewało kilkanaście małych, oswojonych kanarków, które czasem siadały im na ramionach i przyglądały się ślicznym smakołykom, przynoszonym przez pokojówki, Aż któregoś dnia ojciec przestał przychodzić. Przez jakiś czas próbowała przychodzić mama, ale to już nie było to samo - czuć było od niej koktajle, płakała, odpędzała ptaszki, jeśli podlatywały zbyt blisko po jakimś czasie przestały. Mijały lata. W wieku mniej więcej dwudziestu lat Linda była piękna, ale przeraźliwie nieszczęśliwa i bezustannie szukała tej jednej osoby, tej jednej idei, tego jednego miejsca, które uwolni ją od jej, no, nazwij- my to... życia. Linda czuła, że nie ma dokąd pójść, i że jest całkiem, ale to całkiem sama na świecie. I miała mieszane uczucia co do swej pokaźnej fortuny - czasem dręczyły ją wyrzuty sumienia, że nie ona na to wszystko pracowała, a znowu czasem czuła się jak królowa, której to wszystko się należy - choć dobrze wiedziała, że takie myśli sprowadzą na nią nieszczęście. Czyli raz tak, raz tak. I jak wszyscy naprawdę bogaci i/lub piękni i/lub sławni ludzie, nigdy nie była pewna, czy inni widzą ją jako ją, jako promyk światła schwytany w cielesną powłokę, czy widzą w niej tylko wygrany przez nią w dniu urodzin los na loterii. Zawsze miała się na baczności przed oszustami i pasożytami, wierszokletami i znachorami. I jeszcze jedno mogę o Lindzie powiedzieć: była naprawdę bystra. Mogła dyskutować o fizyce cząstek, o wszystkich tych kwarkach i leptonach, bozonach i mezonach. Potrafiła natychmiast poznać, czy ktoś zna się na czymś, czy tylko czytał o tym w jakimś czasopiśmie. Znała nazwy wszystkich kwiatów i mogła je wszystkie kupić. Chodziła do Williams College i na cocktailparty z gwiazdami filmowymi, odbywające się w aksamitnych gniazdach Manhattanu, rozświetlane epileptycznymi błyskami fleszy. Często samotnie jeź- dziła do Europy. W średniowiecznym, francuskim miasteczku Saint Mało mieszkała w małym pokoju pachnącym pomadkami i kurzem. Tam czytywała dzieła Balzaca i Nancy Mitford, szukając miłości, szuka- jąc idei, i planując dalsze europejskie podróże, kochała się z Australijczykami. Oglądała nieskończone, kwietne kołdry gerberów i traw – pola nie z tego świata, na których psychode- liczne zebry żują jędrne kwiaty wyrastające w ciągu jednej nocy z jałowej ziemi, rodzące się z nasion obu- dzonych z dziesięcioleci śpiączki przez kapryśne deszcze w Kongo. Ale dopiero w Azji znalazła to, czego szukała - wysoko w Himalajach, wśród porzuconych przez wspi- naczy, rdzewiejących butli tlenowych i pustych, odurzonych opium, skazanych na śmierć ciał studentów z Iowy - tam właśnie poznała ideę, która wyzwoliła mechanizmy jej duszy. Usłyszała o religijnej sekcie mnichów i mniszek z pewnej małej wioski, którym udało się osiągnąć stan świętości, uniesienia, wyzwolenia, przez zachowywanie ścisłych postów i oddawanie się medytacji trwającej siedem lat, siedem miesięcy, siedem dni i siedem godzin. W tym czasie pretendentom do świętości nie wol- no wypowiedzieć ani słowa i wykonywać żadnych czynności poza pożywianiem się, snem, medytacją i wy- próżnianiem. Mówiono, że poznana dzięki temu prawda jest tak wspaniała, że wszystkie te umartwienia są jej stokroć warte. Niestety, w dniu, w którym Linda wybierała się do wioski, w górach rozszalała się burza. Dziewczyna musiała zawrócić z drogi, a następnego dnia miała spotkanie ze swymi prawnikami w Delaware i nigdy nie dotarła do świętej wioski. Wkrótce skończyła dwadzieścia jeden lat. Zgodnie z testamentem ojca wtedy właśnie dziedziczyła cały majątek. Doris dowiedziała się w jednej przykrej chwili w przesyconej zapachem tytoniu kancelarii adwo- kackiej w Delaware, że ona sama ma dostawać stałą, choć sowitą, miesięczną rentę. Doris liczyła na więcej, więc była wściekła i właśnie pieniądze stanowiły przyczynę ostatecznego ze- rwania matki z córką. Doris wyzbyła się wszelkich hamulców: była doskonale utrzymaną obywatelką tajem- niczego świata wielkich bogaczy. Jej życie stało się pasmem angielskich uzdrowisk, kupowanych chłop- ców hotelowych w Wenecji, którzy podkradali jej z torebki biżuterię, bezowocnych poszukiwań UFO w Andach, sanatoriów nad Jeziorem Genewskim i antarktycznych rejsów na luksusowych statkach, gdzie bezwstydnie schlebiała młodym arabskim szejkom na tle bladoniebieskich lodów Ziemi Królowej Maud. I tak Linda stała się panią samej siebie. Teraz ona sama decydowała o swoim losie, więc postanowiła wypróbować tę siedmioletnio-siedmiomiesięczno-siedmiodniową metodę odkupienia duchowego. Jednak, by to zrobić, musiała mieć pewność, że świat jej w tym nie przeszkodzi. Ufortyfikowała mury swej posiadłości, podnosząc je i uzbrajając w laserowe systemy alarmowe, nie z obawy przed kradzieżą, lecz by nikt nie przerywał jej medytacji. Sporządzono notarialne dokumenty zapewniające obsługę spraw po- datkowych i innych. Dokumenty te określały również naturę przedsięwzięcia Lindy i stanowiły zabezpie- czenie na wypadek, gdyby zakwestionowano jej poczytalność. Zwolniła cały personel z wyjątkiem jednej starej służącej, Charlot- te. Wprowadzono zakaz wjazdu na terenie całej posiadłości; nawet klombom i ogrodom pozwolono zarosnąć, by uniknąć hałasu kosiarek. Wokół posiadłości rozmieszczono agentów ochrony, zaś inny system ochrony śledził samych agentów, by za- pobiec rozprężeniu. Nic nie mogło zakłócać jej codziennych, szesnastogodzinnych medytacji. Wreszcie, na początku marca, rozpoczęła okres milczenia. Ogrody zarosły niemal natychmiast. Bezlitosna mon- okultura trawników Kentucky bluegrass szybko urozmaiciła się łagodniejszymi, miejscowymi kwiatami, chwastami i trawami. Mlecze, niezapominajki, trybula i len wnet pojawiły się na kępach dzikiej trawy, które kolonizowały, zmiękczały i urozmaicały wysypane żwirem alejki i ścieżki. Altany padły łupem wybuja- łych, aż bolesnych zwojów róż, ich kwiatów i cierni; werandę zdusiła wistaria; bluszcze wykipiały jak gotująca się zupa z ogródków skalnych. Pojawiły się niezliczone, drobne stworzonka. Latem czubki traw pokrywały się stale słoneczną mgiełką, upstrzoną cichymi, głupawymi, niedorozwiniętymi motylami, ćmami i muszkami, a ten powietrzny płyn przyciągał głodne, hałaśliwe sójki i wilgi. Taki był teraz Lindy świat. Patrzyła nań od świtu do zmierzchu ze swej maty na zewnętrznym patio i nie mówiła nic, nie dzieli- ła się z nikim, i niczego po sobie nie okazywała. Gdy nadchodziła jesień, otulała się wełnianymi kocami przynoszonymi jej przez Charlotte, dopóki na dworze nie robiło się zbyt zimno. Wtedy przenosiła się do środka i patrzyła w dal przez wysokie, prze- szklone drzwi sypialni. Zimą obserwowała uśpiony świat, wiosną była świadkiem jego odrodzenia i zno- wu następowało lato, a wraz z nim duszna bujność życia. Tak działo się przez siedem lat, w ciągu których posiwiały jej włosy, przestała miesiączkować; skóra obcią- gała teraz ściśle jej kości; zanikła jej krtań, więc nie mogła mówić, nawet gdyby chciała. JA-IZM: U osoby pozbawionej tradycyjnych wierzeń religijnych, poszukiwania mające na celu sformułowanie własnej religii. Jest to najczęściej mieszanina reinkarnacji i osobistego dialogu z mgliście określoną osobą boską, panteizmem i karmaistycznymi postawami typu „oko za oko". Pewnego dnia, już pod koniec okresu medytacji Lindy, w owej wiosce w dalekich Himalajach, pewien kapłan imieniem Laski czytał niemieckie czasopismo „Stern", pozostawione tam przez grupę himalaistów. Na jednej ze stron zobaczył nieostre zdjęcie kobiecej postaci - była nią Linda - pogrążonej w medytacji wśród dzikiego, bujnie rozkwitłego ogrodu. Przeczytawszy podpis pod zdjęciem, opisujący newageowską pasję bogatej Amerykanki, Laski poczuł, że zabiło mocniej jego serce. PAPIEROWŚCIEKLIZNA: Nadwrażliwość na śmieci. Już następnego dnia lądował samolotem Japan Air Lines na lotnisku imienia Kennedy'ego. Wyglądał na dziwaka w swej szacie i z wielkim kufrem podróżnym, z trudem przepychał się przez tłum eurośmie- cia, dostarczanego do odprawy paszportowej przez samoloty czarterowe, pełen obawy, czy zamówiony sa- mochód dowiezie go na czas do posiadłości Lindy. A czasu było już tak mało! Laski stanął przed stalową bramą posiadłości Lindy i usłyszał dobiegające z wartowni odgłosy zabawy. Tego dnia, jak poprawnie wydedukował z notatki w „Sternie", miała zakończyć medytacje wartownikom kończył się długi okres służby, więc świętowali, mocno zaniedbując swe obowiązki. Laski zostawił kufer przed bramą, wślizgnął się cicho do środka i bez przeszkód ruszył oświetloną słońcem alejką, czy raczej tym, co z niej zostało. Na jabłoniach siedziały antypatyczne wrony; stopy kapłana lizały gęste, młode świerczki; wyczerpane słoneczniki zwieszały głowy na zwichniętych szyjach, a ślimaki gromadziły się u ich stóp jak tricoteuses. Laski stanął wśród tej bujności i przebrał się z bladobrązowej szaty w połyskujący metalowo ornat, który zabrał ze sobą sprzed wejścia. Dotarłszy do domu Lindy, otworzył drzwi frontowe i wszedł w chłodną, mroczną ciszę, która zaraz opowiedziała mu o bogatych, a nigdy nieużywanych pokojach. Wiedziony in- stynktem, szedł długim korytarzem po chodniku czarnoczerwonej barwy granatu, aż trafił do pokoju Lindy. Charlotte, świętująca razem z ochroniarzami, również nie mogła zauważyć jego przyjścia. Wtedy zobaczył na patio pokurczoną postać Lindy, wpatrzoną w słońce, bursztynowe teraz i na wpół już skryte za widnokręgiem. Laski przybył na czas - milczenie i medytacje Lindy miały się skończyć lada sekunda. Laski spojrzał na jej ciało, wciąż tak młode, lecz przypominające wyniszczoną staruchę. Wydało mu się, że ono za chwilę zaskrzypi, gdy odwróciła się do niego, ukazując straszliwie wyniszczoną twarz, umierającą twarz, jak ponton, z którego uszło powietrze i który za długo leżał w tym stanie na słońcu. Powoli uniosła się, chwiejna i cienka, jak pozbawiony wdzięku ptak, ulepiony przez dziecko z długiego makaronu. Powoli przeszła przez patio i jak leciutki wietrzyk weszła do środka, do swej sypialni. Wcale nie wydawała się zdziwiona obecnością ubranego w połyskliwy ornat Laskiego. Mijając go, roz- ciągnęła mięśnie warg w pełen satysfakcji uśmiech i ruszyła do łóżka. Gdy się kładła, Laski wyraźnie słyszał, jak szorstki, wojskowy koc trze niczym papier ścierny o jej sukienkę. Patrzyła w sufit. Laski stanął przy niej. „Wy, dzieci Europy... i Ameryki..." rzekł. „Tyle wkładacie w to wysiłku, ale robicie wszystko na opak - wy i to wasze majsterkowanie z własnymi religiami. Owszem, miałaś medytować przez siedem lat, siedem miesięcy, siedem dni i siedem godzin, ale według naszej miary czasu, nie waszej. Według waszego kalenda- rza miał upłynąć zaledwie rok. Medytowałaś siedem razy dłużej, niż potrzeba... Za długo, i teraz..." Lecz umilkł. Oczy Lindy stały się takie same jak oczy, które tego samego dnia widział na lotnisku - oczy emi- grantów, którzy za chwilę wychyną zza rozsuwających się automatycznie drzwi pomieszczenia odprawy celnej i wreszcie znajdą się w tym nowym świecie, dla którego spalili za sobą wszystkie mosty. Bowiem Linda, choć się pomyliła, odniosła jednak zwycięstwo, zwycięstwo dziwne, lecz zawsze zwycię- stwo. Laski zrozumiał, że trafił na kogoś większego od siebie. Szybko zdjął symbol swego kapłaństwa, ornat sprzed ponad dwóch tysięcy lat, przez który to czas dodawano do niego coraz to nowe zdobienia w miejsce rozpadających się starych ozdób, ornat z wplecionych w wełnę jaka złotych i platynowych nici, na które nanizano obsydianowe paciorki i guzy z zielonego kamienia. I był tam też rubin od Marco Polo, i kapsel od butelki Seven-Up, dar pierwszego pilota, który wylądował w wiosce Laskiego. Laski wziął więc ornat i przykrył nim ciało Lindy, które teraz przechodziło nadprzyrodzoną przemianę. Jego gestowi towarzyszyło pękanie żeber Lindy i jej zduszony pisk ekstazy. „Biedactwo", powiedział, cału- jąc ją w czoło. Gdy tylko to uczynił, czaszka Lindy zapadła się jak te delikatne, zielone koszyczki na jagody, które, zo- stawione na zimę na dworze, rozpadają się w dłoni. Tak, czaszka jej zapadła się i rozsypała w proch - zaś cząstka światła, prawdziwe istnienie Lindy, opuściła swe dawne mieszkanie i uniosła się ku niebu, gdzie zasiadła -jak mały, żółty ptaszek, co potrafi wyśpiewać każdą pieśń - na prawej dłoni swego własnego boga. Hoduj kwiatki Wiele lat temu, kiedy po raz pierwszy zacząłem trochę zarabiać, chodziłem jesienią do miejscowego |sklepu ogrodniczego, gdzie kupowałempięćdziesiąt dwie cebulki żonkili. Szedłem do ogrodu za do- mem moich rodziców z talią woskowanych kart do brydżai rzucałem je na trawnik. W każde miejsce, na które upadła karta, sadziłem po cebulce. Oczywiście mógłbym od razu rzucać cebulkami, ale właśnie o to chodziło. Sadzenie cebulek w taki sposób daje bardzo miły efekt przypadkowości, bo posługuje się tymi samymi algorytmami, które określają moment obrotowy stada wróbli albo powykręcanie wielkich, sękatych konarów drzew, A gdy nadeszła wiosna, gdy żonkile i narcyzy wydeklamowały już światu swe delikatne haiku i napełniły go tym swym zimnym, spokojnym zapachem, ich kruche, beżowe, papierowe resztki informowały nas, że wkrótce nadejdzie lato i że czas zabrać się za koszenie trawnika. Nic, co jest bardzo, ale to bardzo dobre, ani nic, co bardzo, ale to bardzo złe, nie trwa bardzo, ale to bardzo długo, Budzę się, jest pewnie wpół do szóstej. Leżymy w trójkę na łóżku, tak jak zasnęliśmy. Psy drzemią na podłodze przy niemal zaga- słych już węglach. Na zewnątrz światła jest tylko trochę, zaduch oleandrów, nawet gołębie jeszcze nie gru- chają. Czuję ciepły dwutlenek węgla snu i małej przestrzeni. Te stworzenia w tym pokoju -je właśnie kocham i one mnie kochają. Gdy jesteśmy razem, czuję się jak w dziwnym, tajemniczym ogrodzie - jestem tak szczę- śliwy, że mógłbym umrzeć. Gdyby dało się to tak zatrzymać, chciałbym, by trwało wiecznie. Zasypiam znowu. Zdefiniuj normalność Piętnaście lat temu,podczas jednego z najmniej cool dni w mo-im życiu, cała moja rodzina, cała dziewiątka, pojechała zrobić sobie grupowezdjęcie u miejscowego fotografa. W wyniku tego przecią- gającego się w nie-skończoność pozowania w upale, caładziewiątka strawiła następne piętnaście lat na pełnych samozaparcia próbach dorównania temu amerykańskiemu optymizmowi, tym wesołym oparom szamponu i błysku wyszorowanych zębów, które po dziś dzień tchną z tego piekielnego zdjęcia. Wyglądamy na nim, owszem, staroświecko, ale przede wszystkim doskonale. Wszyscy uśmiechamy się szczerze w prawą stronę, do przyszłości, mogłoby się zdawać, ale tak naprawdę do fotografa, pana Le- onarda, samotnego, starego wdowca z implantami włosów na głowie, trzy. mającego w lewej ręce coś tajemniczego i wrzeszczącego: „Ptaszek! Zaraz wyleci ptaszek!" ^Kiedy zdjęcie wreszcie przysłano nam pocztą, spoczywało może przez jakąś godzinę na kominku, gdzie niewinnie położył je ojciec; wkrótce jednak oszalały chór piskliwych głosów nas, nastolatków, przerażonych, że staną się pośmiewiskiem go- ści z ich grupy wiekowej, zmusił go do zabrania stamtąd tego corpus delicti. Zdjęcie znalazło się w nigdy nieużywanej części „jaskini" taty i wisi tam do dziś, jak zapomniana świnka morska, powoli zdychająca z głodu. Odwiedzane jest rzadko ale z rozmysłem przez każde z nas, gdy różnie nam się dzieje, gdy mamy ochotę na niezłą porcję „ale kiedyś byliśmy niewinni", co dodaje naszym smutkom iście literackiej, melo- dramatycznej nuty. Ale było to piętnaście lat temu. W tym roku cala rodzina uznała wreszcie, że wystarczy tego zadręcza- nia się jakimś cholernym zdjęciem. W tym roku daliśmy sobie spokój; w tym roku byliśmy jak każda, normalna rodzina; w tym roku wszyscy postanowili wreszcie być sobą. W tym roku nikt nie przyjechał do domu na święta. Więc byliśmy tylko my z Tylerem, mama i tata. -To były czasy, Andy, co? Pamiętasz? - To moja siostra Deirdre wspomina przez telefon rok, w którym zrobiliśmy to zdjęcie. Obecnie Deirdre przechodzi właśnie przez „potwornie obrzydliwy" rozwód z tym swoim gliną z Teksasu („Cztery lata potrzebowałam, żeby się przekonać, że ten śmierdziel tylko udawał, że mnie kocha"), więc słychać w jej głosie wyraźny efekt działania trójcyklicznych środków antydepresyjnych. Była Najładniejszą i Najhardziej Lubianą z moich sióstr; teraz telefonuje do krewnych i znajomych o wpół do trzeciej w nocy i przeraża ich swym pustym, nieco narkotycznym gadaniem. -Świat był wtedy taki lśniący i taki nowy. Wiem, Andy, że to banał. Boże, mogłam wtedy opalać się i nie bać raka; a wystarczyło, że przejechałam się roadrunnerem Bobby'ego Viljoena na imprezę, na której było mnóstwo nieznanych nam ludzi, i czułam się tak pełna życia, że myślałam, że pęknę. BRADYZM: Specyficzna wrażliwość wynikająca z wychowywania się w rodzinie wielodzietnej. Rzadkość wśród pokolenia urodzonego mniej więcej po roku 1965; gtówne objawy to skłonność do gier umysłowych, emocjonalny eskapizm w tłoku oraz głęboka potrzeba dobrze określonej prze- strzeni życiowej. Telefony od Deirdre są przerażające z wielu powodów, między innymi dlatego, że ma rację. Rzeczywiście utrata młodości ma w sobie coś milczącego, coś, co tępo boli; młodość to rzeczywiście, jak twierdzi Deirdre, smutna, ulotna woń złożona z wielu przypadkowych zapachów. Woń mojej młodości? Soczysty zapach no- wych piłek do kosza, uwijających się po lodowisku maszyn do wygładzania lodu i aparatury hi-fi, przegrzanej od zbyt częstego puszczania Supertrampa. No i oczywiście parującej, podświetlonej zupy ja- cuzzi Kempseyów w piątkowy wieczór, gorącej zupy okraszonej płatami martwego naskórka, aluminio- wych puszek po piwie i owadów skrzydlatych, które miały pecha. ***** Mam trzech braci i trzy siostry, i nigdy nie byliśmy rodziną, która lubi się tulić nawzajem. Nie przypomi- nam sobie, bym kiedykolwiek był tulony przez jednego lub drugiego rodzica (szczerze mówiąc, jest to dla mnie praktyka dość podejrzana). Nie, uważam, że charakterystyczną cechą dynamiki mojej rodziny jest coś, co można określić terminem psychiczny unik. Urodziłem się jako piąte z siedmiorga dzieci -jestem więc typowym średnim dzieckiem, przez co musiałem starać się znacznie bardziej od innych, by zwrócić na siebie uwagę. Wszyscy młodzi Palmerowie, cała siódemka, noszą porządne, sensowne i mało pieszczotliwe imiona: Andrew, Deirdre, Susan, Dave i Evan. Tyler brzmi może unpeu egzotycznie, ale to pewnie dlatego, że zawsze był najbardziej kochany. Kiedyś zwierzyłem się Tylerowi, że chciałbym zmienić sobie imię na coś bardziej nowoczesnego, hipisowskiego, powiedzmy na Harmony. Popatrzył na mnie jak na idiotę: „Odwaliło ci? Andrew robi genialne wrażenie w życiorysie, czego ty jeszcze chcesz? Nikt nigdy nie awansuje wariata, któ- ry się gług;o nazywa". Te święta Deirdre spędzi w Teksasie, w Port Arthur, zamartwiając się swym nieudanym, za wcześnie zawartym małżeństwem. Dave, mój najstarszy brat - ten, który miał być naukowcem, ale zapuścił kucyk i sprzedaje teraz płyty w sklepie z muzyką alternatywną w Seattle (i on, i jego dziewczyna, Rain, noszą się tylko na czarno) - te święta spędza w Londynie, biorąc ecstasy i odwiedzając nocne kluby. Jak wróci, jeszcze przez pół roku bę- dzie udawał, że ma angielski akcent. Kathleen, druga z kolei, jest ideologicznie przeciwna świętom Bożego Narodzenia; w ogóle walczy z większością przejawów burżuazyjnego sentymentalizmu. Prowadzi bardzo dochodową fermę mleczną w bezalergenowej strefie na wschodzie Kolumbii Brytyjskiej i mawia, że kiedy wreszcie zacznie się „in- wazja", zastanie nas wszystkich w sklepach, kupujących kartki świąteczne. I że w takim razie wszystko, co nas wtedy spotka, spotka nas całkowicie zasłużenie. CZARNE DZIURY: Podgrupa pokolenia X ubierająca się prawie wyłącznie na czarno. CZARNE JAMY: Miejsce zamieszkania czarnych dziur, są to często nieogrzewane magazyny wymalowane sprayem, udekorowane kalekimi manekinami, presleyanami, dziesiątkami prze- pełnionych popielniczek czy rzeźbami z kawałków tłuczonego lustra, z muzyką Velvet Un- derground w tle. Susan, moja ulubiona, bo najweselsza siostra, nasza rodzinna aktorka, wiele lat temu, tuż po szkole średniej, uległa napadowi paniki, poszła na prawo, wyszła za tego okropnego mądralę, tego yuppie prawni- ka, Briana (to się źle skończy, zapewniam). Z dnia na dzień zrobiła się tak nienaturalnie poważna. Bywa. Nieraz widziałem takie rzeczy. ROZMNAŻANIE Z BRAKU LAKU: Płodzenie dzieci jako antidotum na brak wiary w przyszłość. CHOMIKI: Najbardziej pospolita podgrupa pokolenia X; jedyna, która się rozmnaża. Chomiki występują niemal wyłącznie w parach. Są łatwo rozpoznawalne dzięki swym rozpaczliwym próbom odtworzenia w swym codziennym życiu dobrobytu ery Eisenhowera w sytuacji wy- śrubowanych cen nieruchomości i konieczności pracy obojga małżonków. Wiecznie prze- męczone łapczywą pogonią za meblami i bibelotami. Mieszkają oboje w Chicago. W świąteczny poranek Brian będzie robił polaroidem zdjęcia ich córeczce - Chelsea (imię to jego pomysł) - leżącej w kołysce, kołysce z widoczkiem południowoafrykańskiego pejzażu, o ile pamiętam. Zapewnię i Brian, i Susan będą przez cały dzień pracować; w czasie świątecznego obiadu też. Mam nadzieję, że któregoś dnia uda mi się uratować Susan od tego opłakanego losu. W którymś momen- cie chcieliśmy z Davem wynająć jej egzorcystę i nawet zatelefonowaliśmy na wydział teologii uniwersytetu, żeby nam kogoś polecili. Poza Tylerem, o którym już trochę wiecie, pozostaje Evan, obecnie zamieszkały w Eugene w stanie Oregon. Sąsiedzi nazywają go „tym jedynym normalnym dzieckiem Palmerów", ale są rzeczy,o któ- rych sąsiedzi nie wiedzą: że pije, że puszcza pensję na kokę, że niemal z dnia na dzień wygląda coraz gorzej. I jeszcze czasem zwierza się Dave'owi, Tylerowi i mnie, że zdradza Lisę, swoją żonę, do której przema- wia publicznie głosem Elmera Fudda. Evan nie jada jarzyn, więc jesteśmy wszyscy przekonani, że które- goś dnia jego serce po prostu weźmie i wybuchnie. Serio, po prostu zrobi łubu- du! . i już A on ma to gdzieś. Och, panie Leonard, co to się z nami porobiło? Wypatrujemy tego ptaszka, co miał wyfrunąć z aparatu - naprawdę go wypatrujemy - i nic. Niech nam pan pomoże. ***** Na dwa dni przed Bożym Narodzeniem lotnisko w Palm Springs jest już zapchane różowiutkimi tury- stami i głupawymi, jakby oskalpowanymi marines. Wszyscy jadą do domu na roczną dawkę trzaskania drzwiami, wstawania od stołu z obrażoną miną i innych tradycyjnie rodzinnych psychodram. Claire z cierpką miną pali jednego papierosa za drugim - czeka na samolot do Nowego Jorku, ja do Portland. Dag sili się na dobroduszność; nie chce po sobie pokazać, że będzie mu smutno samemu przez ten tydzień, bo nawet MacArthurowie jadą na święta do Calgary. Cierpka mina Claire to jej mechanizm obronny: -Ja wiem, że obaj uważacie mnie za natrętną pantoflarę, że jadę za Tobiasem do Nowego Jorku. No, nie patrzcie tak na mnie. -Szczerze mówiąc, Claire, ja tylko czytam gazetę - mówię. -Ale chcesz tak na mnie patrzyć, już ja wiem. Nawet nie warto jej tłumaczyć, że to paranoja. Od wyjazdu Tobiasa Claire odbyła z nim tylko parę mało skomplikowanych rozmów telefonicznych. Szczebiotała i robiła mnóstwo planów, a Tobiasz tylko słuchał tego na drugim końcu, jak gość w restauracji, któremu długo i nużąco recytują jadłospis - mahi- mahi, flądra, ryba piła a on od razu wie, że nie ma na nic z tego ochoty. No więc siedzimy w poczekalni na dworze, czekając na te skrzydlate autobusy. Mój odlatuje pierwszy; za- nim odejdę, Dag zdąży jeszcze powiedzieć mi, żebym nie próbował podpalić rodzicom domu. ***** Jak już wspominałem, moi rodzice, czyli Frank i Louise, piętnaście lat temu zamienili dom w muzeum czasów sprzed piętnastu lat, bo wtedy ostatni raz kupili nowe meble i wtedy zrobiono to nasze Zdjęcie Ro- dzinne. Od tego czasu większość swej energii poświęcają ukrywaniu oznak mijającego czasu. No dobra. Kilka drobnych objawów świadczy jednak o pewnym postępie cywilizacyjnym - drobiazgi takie jak kupowanie niemarkowej żywności w ilościach hurtowych, co zaraz widać po zagracających kuchnię, pa- skudnych pudłach - i nawet się tego nie wstydzą („wiem, że to może zły gust, słoneczko, ale ile pieniędzy się przez to. oszczędza"). W domu znalazło się też kilka nowocześniejszych urządzeń technicznych, ale to głównie za sprawą Tylera: kuchenka mikrofalowa, wideo i automatyczna sekretarka. Zauważyłem, że oboje moi rodzice, para technofobów, rozmawiają z automatyczną sekretarką jak babcia ze wsi, sto lat temu nagrywająca się na płytę gramofonową. BIEDA CZYHA: Finansowa paranoja przekazana dzieciom przez rodziców pamiętających cza- sy kryzysów gospodarczych. ODŁĄCZYĆ RESPIRATOR, IMPREZOWAC: Marzenia dzieci, obliczających w myśli wartość net- to obojga rodziców. SŁABIZM: Skłonność do stawania po stronie strony słabszej w każdej niemal sytuacji. Na rynku konsumpcyjnym oznacza to kupowanie mających mniejsze powodzenie, żałosnych lub po prostu gorszych produktów: „Wiem, że te serdelki to murowany atak serca, ale wy- glądały tak żałośnie przy tym całym żarciu dla yuppie, że musiałam je kupić". - Mamo, czemu w tym roku nie pojedziecie na Maui i dacie sobie spokój z tym Bożym Narodzeniem? My z Tylerem już mamy depresję. -Może za rok, kochanie, kiedy będziemy trochę lepiej stali finansowo. Wiesz, ile teraz wszystko kosztu- je... -Mówisz tak co rok. Może wreszcie przestaniecie dziadować? Udawać, że jesteście biedni? -Bądź wyrozumiały, misiu. My to lubimy. Wyjeżdżamy z lotniska. Wokół dobrze mi znany zieleniobraz Portland. Wystarczyło te dziesięć minut, żebym wyzbył się lub zapomniał wszelkich postępów, duchowych i psychicznych, jakie poczyniłem z dala od rodziny. - Czyli teraz tak się strzyżesz, kochanie? A więc to prawda, że dla własnych rodziców człowiek zawsze ma najwyżej dwanaście lat, choćby nie wiem co robił. Oni naprawdę nie chcą jątrzyć, ale ich uwagi są pozbawione wszelkiej skali i koncentrują się na dziwnych rzeczach. Rozmawiać o życiu prywatnym z własnymi rodzicami to jak przyglądać się pryszczowi na swojej twarzy we wstecznym lusterku samochodu i dochodzić w tych warunkach do wnio- sku, że to objaw połączenia potówki z rakiem skóry. -Czyli - mówię - w tym roku będziemy tylko ja i Tyler? -Na to wygląda. Ale tak sobie myślę, że Dee może jednak przyjedzie z Port Arthur. Tak więc niedłu- go można się spodziewać, że znowu zamieszka w swoim dawnym pokoju. Coś mi mówi... - Co? Mama zwiększa prędkość wycieraczek i włącza światła. Coś jej chodzi po głowie. -No, bo wy wszyscy odchodziliście i powracali już tyle razy, że naprawdę przestałam mówić znajo- mym, że wszystkie nasze dzieci się od nas wyniosły. Zresztą jakoś się teraz o tym nie mówi. Wszyscy nasi znajomi mają to samo ze swoimi dziećmi. Kiedy spotykam się z kimś przypadkiem w sklepie, wiem, żeby nie pytać o dzieci, jak dawniej. To by było zbyt przygnębiające. A propos, pamiętasz Allanę du Bois? -Tę laskę? -Ogoliła się na zero i przystała do jakiejś sekty. -Niemożliwe! -Ale najpierw sprzedała całą biżuterię mamy, żeby mieć na składkę na Lotusa Elitę swojego guru. Porozlepiała po całym domu karteczki z napisem: „Mamo, będę się za ciebie modlić". I mama w koń- cu wywaliła ją z domu. Teraz Allana hoduje rzepę gdzieś w Tennessee. - Jak to się wszystkim pokręciło... Nikt nie wyrósł na normalnego człowieka. Widziałaś się z kimś innym? -Z wszystkimi. Ale nie pamiętam, jak się nazywają. Jakiś Donny... Arnold... Pamiętam ich z cza- sów, kiedy przychodzili do nas na lody. Ale teraz wyglądają tak staro... tak smutno... jakby przedwcześnie byli w średnim wieku. Za to muszę przyznać, że znajomi Tylera są inni, tacy jacyś dziarscy. -Bo znajomi Tylera żyją w bańkach mydlanych. -Andy, to niesprawiedliwe i nieprawdziwe. Ma rację. Ja po prostu zazdroszczę Tylerowi i jego kumplom, że w ogóle nie boją się przyszłości. A ja boję się - i zazdroszczę. - Masz rację. Przepraszam. A co ci mówi, że Dee.też może przyjedzie? Bo chyba ci przerwałem... Ruch jest mały na Sandy Boulevard, którym jedziemy ku stalowym mostom w centrum, mostom w ko- lorze chmur, mostom tak wielkim i skomplikowanym, że przypominają mi Nowy Jork Claire. Zastanawiam się, czy ich masa też wpływa na prawa ciążenia. - No, bo w momencie, kiedy któreś z was dzwoni do domu i zaczyna wspominać przeszłość al- bo narzekać na pracę, ja wiem, że trzeba przygotować świeżą pościel. Albo gdy coś idzie za dobrze. Trzy miesiące temu Dee zadzwoniła, że Lukę kupuje jej sklepik z mrożonym jogurtem. Nigdy jeszcze nie była taka podekscytowana. To ja zaraz powiedziałam tacie: „Frank, najdalej na wiosnę będzie znowu mieszkać u nas i beczeć nad rocznikami licealnymi". Chyba wygram ten zakład. Albo kiedy Davie dostał wreszcie w miarę porządną pracę jako redaktor artystyczny w tym czasopi- śmie i ciągle mi mówił, jak się z tego cieszy. No i za parę minut mu się znudziło, i proszę: dzyń-dzyń, dzwonek do drzwi, a za drzwiami Dave i ta jego dziewczyna, Rain, i oboje wyglądają, jakby uciekli z łagru dla dzieci. Kochająca się para została u nas na sześć miesięcy, Andy. Ciebie nie było, byłeś w Japonii czy gdzieś tam. Nie masz pojęcia, co tu się działo. Do tej pory znajduję obcięte pazury od nóg. Biedny tata znalazł jeden, pomalowany czarnym lakierem, w zamrażarce. Okropna istota. -A teraz już się tolerujecie z Rain? -Z trudem. Nie powiem, żebym się zamartwiała, że w tym roku pojechali na święta do Anglii. Pada coraz bardziej. Stuk deszczu o dach samochodu to jeden z moich ulubionych odgłosów. Mama wzdycha: - A ja wiązałam z wami wszystkimi takie nadzieje. No, bo jak tu o tym nie myśleć, kiedy patrzy się w buzię własnego dzidziusia? Ale musiałam przestać się przejmować tym, co robicie z własnym życiem. Mam nadzieję, że cię to nie martwi, bo bardzo mi to ułatwiło życie. 2+2=5-IZM: Poddanie się, po długim oporze, skierowanej do siebie strategii marketingowej: „No dobra, już kupię tę waszą gtupią kole, tylko dajcie mi święty spokój". PARALIŻ WYBORU: Niezdolność dokonania wyboru w sytuacji nadmiaru możliwości. Gdy zajeżdżamy przed dom, widzę, że wybiega z niego Tyler i pędzi do samochodu, osłaniając od desz- czu swą wyszukaną fryzurę czerwoną sportową torbą. „Cześć, Andy!" - krzyczy i zatrzaskuje drzwi swego ciepłego, suchego świata. Uchyla na centymetr szybę, przekrzywia szy;ę i dodaje: „Witaj w domu, o któ- rym zapomniał czas!" MTV, nie kule Wigilia. fKupuję dziśogromne ilości świec, ale nie powiem, poco. - Świece wotywne, urodzinowe, wy-padkow.e, obiadowe, żydowskie, bożona-rodzeniowe, i świece z księgarni hinduskiej z komiksami z życia świętych.Wszystkie się liczą - ich płomienie są ta-kie same. W Durst Thriftee Mart na dwudziestej pierwszej Tyler już tak wstydzi się tej manii, że włożył mi do wózka mrożonego indyka, żeby było bardziej świątecznie. „A co to jest świeca wotywna?", pyta, zdradzając świeckie wychowanie, a przy okazji również zawroty głowy, bo nawdychał się ubezwłasnowolniającego, ciężkiego zapachu pękatej świeczki obiadowej z niebieskiego, sztucznego wosku. U„Taka, którą się zapala do modlitwy. Można je zobaczyć w każdym kościele w Europie". ,Aha. Patrz, takiej jeszcze nie masz". Podaje mi okrągłą, czerwoną świecę w czymś, co przypomina pończochę - takie same świece zapalają ci na stole w rodzinnych knajpkach włoskich. „An- dy, ludzie już i tak gapią się na twój wózek. Może byś mi jednak powiedział, po co ci te świeczki". ,To będzie świąteczna niespodzianka, Tyler. Cierpliwości". Ruszamy ku sezonowym kolejkom przy kasach. Wyglą- damy zadziwiająco normalnie w naszych półłachach, wyciągniętych przeze mnie z szafy w moim dawnym pokoju, a pochodzących z czasów, kiedy byłem punkiem: Tyler ma na sobie starą skórzaną kurtkę, którą znalazłem w Monachium, ja - cebulkę starych podkoszulków i dżinsy. Na dworze, oczywiście, pada. W samochodzie Tylera, gdy wracamy do domu Burnside Avenue, usiłuję mu opowiedzieć historyjkę Da- ga o końcu świata w supermarkecie. -Jeden mój znajomy z Palm Springs mówi, że kiedy włącza się alarm przeciwlotniczy, ludzie naj- pierw lecą po świeczki. -No to co? -No i zdaje mi się, że to właśnie dlatego ludzie tak na nas dziwnie patrzyli. Zastanawiali się, dlaczego sami nie słyszą syren. -Hm. Po konserwy chyba też - odpowiada, zaczytany w „Vanity Fair" (ja prowadzę). - Myślisz, że powinienem utlenić sobie włosy? ***** -Andy, ty nie gotujesz w aluminiowych garnkach, co? - pyta ojciec. Jest w salonie i nakręca stojący ze- gar. - Wyrzuć je zaraz. Glin w diecie to pierwszy krok ku chorobie Alzheimera. Tata miał wylew dwa lata temu. Nieduży, ale na tydzień stracił władzę w prawej dłoni i teraz musi brać jakieś lekarstwo, które sprawia, że nie tworzą mu się łzy – nie może płakać. Muszę przyznać, że nieźle go to wszystko nastraszyło i trochę zmienił tryb życia. Szczególnie odżywianie. Dawniej jadał jak parobek: kawały czerwonego mięsa faszerowane hormonami, antybiotykami i Bóg wie czym jeszcze, do tego zwały puree ziemniaczanego i całe morze whisky. Teraz, ku wielkiej uldze mamy, jada kurczęta i jarzyny, jest bywalcem sklepów ze zdrową żywnością i zamontował w kuchni półeczkę na witaminy, od której jedzie hipisowską witaminą B i która sprawia, że teraz kuchnia moich rodziców przypomina bardziej aptekę. Podobnie jak pan MacArthur, tata dość późno odkrył, że posiada ciało. Dopiero otarcie się o śmierć zmusiło go do przeprogramowania się z żywieniowych fikcji wymyślonych przez spółki kolei, hodowców bydła oraz firmy petrochemiczne i farmaceutyczne. Ale, jak już mówiłem, lepiej późno niż wcale. -Tak, tak, tato. Byle nie aluminium. -Świetnie świetnie świetnie. - Odwraca się i włącza telewizor po drugiej stronie pokoju, po czym zaraz zaczyna wydawać pejoratywne odgłosy pod adresem rozwścieczonego tłumu protestującej mło- dzieży w którymś z zakątków świata. - Tylko się na nich popatrz. Czy żaden z nich nie ma pracy? Trzeba by dać im coś do roboty. Puszczać im przez satelitę wideoklipy Tylera, niechże się czymś zajmą. Jezu. - Tata, podobnie jak dawna współpracowniczka Daga, Margaret, uważa, że ludzie nie potrafią sami z siebie organizować sobie czasu. DANINA OSOBOWOŚCI: Cena, jaką płaci się za pozostawanie w związku: zabawni dotąd ludzie stają się nudni: „Dzięki za zaproszenie, ale dzisiaj wieczór będziemy z Noreen przeglądać ka- talogi z serwisami, a potem pooglądamy telezakupy". PĘPKÓWKA KOEDUKACYJNA: Zwyczaj Chomików. Przyjęcia z okazji narodzin dziecka, na które, w odróżnieniu od pępkówki tradycyjnej, zaprasza się osoby obojga płci. Podwojona w ten sposób sita nabywcza pozwala na utrzymanie wartości prezentów na poziomie ery Eisenhowera. Potem Tyler wymyka się z Wigilii; zostaję tylko ja, mama, tata, cztery grupy potraw i łatwe do przewi- dzenia napięcie. -Mamo, ja nie chcę żadnych prezentów. W ogóle nie chcę w życiu żadnych rzeczy. -Święta bez prezentów? Zwariowałeś. Czy ty tam nie gapisz się a dużo w słońce? Potem mój sentymentalny ojciec, pod nieobecność większości swych dzieci, snuje się po pustych po- kojach domu jak tankowiec, który przedziurawił sobie burtę własną kotwicą i szuka portu, miejsca, gdzie mógłby zaspawać sobie rany. W końcu postanawia napełniać pończochy przy kominku. Tylerowi daje to, co z taką radością kupuje mu co roku: małe buteleczki płynu do płukania gardła, japońskie pomarańcze, orzeszki ziemne, śrubokręty i loteryjne losy. Kiedy zabiera się za moją pończochę, każe mi wyjść z pokoju, choć wiem, że chciałby, bym z nim był. Teraz ja snuję się po domu, za dużym domu na za mało osób. Nawet choinka, ubrana w tym roku odruchowo raczej niż z potrzeby, nie potrafi wytworzyć lepszego nastroju. Telefon też nic tu nie pomoże; Portland to teraz wymarłe miasto. Wszyscy moi znajomi albo pożenili się i skapcanieli, albo nie pożenili się i skapcanieli, albo wyjechali, żeby nie skapcanieć. A niektórzy z nich pokupowali sobie domy - co jest równoważne przyznaniu się do utraty osobowości. Od razu można domy- ślić się wielu rzeczy: że jak w klatce trzyma ich praca, której nie cierpią; że ciągle brakuje im szmalu; że co wieczór oglądają wideo; że mają dziesięć kilo nadwagi; że nie dociera do nich nic nowego. To takie przy- gnębiające. Najgorsze, że ci, co już mają te domy, wcale nie są z nich zadowoleni. A jedyne szczęśliwe chwile zawdzięczają marzeniom o przeróbkach. Boże, skąd mi się wziął taki zrzędliwy nastrój? Świat zmienił się w jeden wielki, cichy dom, taki jak ten, w którym mieszka Deirdre w Teksasie. A przecież życie nie musi koniecznie być takie. DEGNIAZDOWANIE: Zjawisko przenoszenia się rodziców do mniejszych, pozbawionych pokojów gościnnych domów po wyprowadzeniu się potomstwa w celu uchronienia się przed powrotem tychże dwudziesto- lub trzydziestoletnich dzieci. ZAZDROŚĆ MIESZKANIOWA: Zawiść, jaka budzi się u młodych i niezamożnych w obliczu przerażającej statystyki mieszkaniowej. Trochę wcześniej popełniłem błąd, bo zacząłem narzekać, że w domu nie ma się czym zająć. Tata zażartował: „Nie wkurzaj nas, bo przeniesiemy się do bliźniaka bez pokoju gościnnego i zapasowej pościeli, tak jak rodzice wszystkich twoich kolegów". Był przekonany, że powiedział świetny dowcip. No tak. Przeniosą się, akurat. Dobrze wiem, że to nigdy nie nastąpi. Oni stawią czoło wszelkim zmianom, sami porobią sobie przeciwko nim talizmany, tak jak te papierowe polana, które mama robi ze zwiniętych gazet. I będą tak tu żyć na zwolnionych obrotach, aż przyszłość, niczym jakiś straszny, zdegenerowany włóczęga, włamie się do środka i popełni na nich jakiś okropny czyn w formie śmierci, choroby, pożaru lub (i tego obawiają się naprawdę) bankructwa. Przyjście tego włóczęgi obudzi ich z letargu, bo spełnią się ich obawy. Wiedzą, że przyjdzie na pewno, potrafią wyobrazić sobie jego szpetne, zielone jak szpitalna sala krosty, jego ubranie ze śmietnika klubu parafialnego w Santa Monica, gdzie zresztą również sypia. I wiedzą, że nie ma własnej ziemi, że nie będzie z nimi omawiał programu telewizyjnego i że zaklei wróble w domku dla pta- ków taśmą klejącą. Ale nie chcą o nim rozmawiać. Jedenasta. Mama i tata już śpią, Tyler imprezuje poza domem. Krótki telefon od Daga uspokaja mnie, że gdzie indziej jeszcze istnieje życie. Sensacją dnia jest, że podpalenie astona martina znalazło się aż na siódmej stronie „Desert Sun" (straty przekroczyły sto tysięcy dolarów, więc to już przestępstwo) i że Ka- pitan pojawił się u Larry'ego, zamówił całe morze gorzały, a kiedy Dag kazał mu płacić, nie zapłacił i po- szedł sobie. A Dag niepotrzebnie puścił mu to płazem. Zdaje się, że będziemy mieli kłopoty. - Aha, jeszcze jedno. Mój brat, ten, co pisze dżingle, przysłał mi stary spadochron do zawijania saaba na noc. Niezły prezent, co? Później zaciągam się ciasteczkami czekoladowymi, oglądając kablówkę. Jeszcze później, sprzątając kuchnię, uświadamiam sobie, że z nudy aż mi słabo. Przyjazd do domu na święta to nie był dobry pomysł. Za stary jestem na to. Dawniej, kiedy wracałem na święta z uczelni albo z wyjazdów, zawsze liczyłem, że dzięki rodzinie popatrzę na wszystko w inny sposób. Teraz to się skończyło - niczego nowego już się nie dowiem, przynajmniej nie od moich rodziców. I tak mam więcej, niż większość ludzi, to znaczy dwie miłe osoby, ale czas się ruszyć. Wydaje mi się, że wszyscy będą z tego zadowoleni. Trans Formacja Boże Narodzenie od wczesnego rana jestem w salonie i zaj- jmuję się świecami - są ich setki, może tysiące - kupą rolek złej, szeleszczącej fo-lii aluminiowej i stertą jednorazowych ta-lerzyków deserowych. Rozmieszczam świe-ce na każdej poziomej powierzchni, pod-kładając pod każdą folię, która nie tylko chroni przed wyplamieniem mebli i podłogi, ale też podwaja blask świec. Świece są już wszędzie: na piani- nie, na półkach, na ławie, na kominku, w kominku, na parapecie, na którym strzegą nas przed porażająco smętną taflą deszczowej pogody. Na samej tylko dębowej szafce na aparaturę hi-fi musi być ich przynajm- niej z pięćdziesiąt, takie grupowe zdjęcie koła esperantystów najróżniejszego wzrostu. Świece w kształcie postaci z filmów rysunkowych spoczywają wśród srebrnych, kręconych świec, te zaś wśród cytrynowych i limonowych zniczy. Stoją malinowe kolumny wśród łąk bieli - taki olbrzymi pokaz dla kogoś, kto jeszcze nigdy nie widział świeczki. Z góry słyszę odgłos odkręcanych kurków, tata woła: „To ty, Andy?" ,Wesołych Świąt, tato. Czy wszyscy już wstali?" „Mniej więcej. Mama właśnie bije Tylera po brzuchu. Co ty tam ro- bisz?" ^„To niespodzianka. Musisz mi coś obiecać. Obiecaj mi, że nie zejdziecie na dół przez najbliższe piętnaście minut. Tylko piętnaście minut i będę gotowy". - Spokojnie. Jego królewska mość ledwo zdąży zdecydować się, czy żel, czy pianka. -Czyli obiecujesz? -Piętnaście minut. Czas, start. Próbowaliście kiedyś zapalić parę tysięcy świec? Trzeba na to więcej czasu, niż się wam zdaje. Ze zwy- kłą białą świecą i talerzykiem w dłoni, by nie nakapać na podłogę, zapalam knoty moich dzieciaczków, moich szeregów świec wotywnych, plutonów świeczek świątecznych i tych mniej pospolitych, grubych i żół- tych. Zapalam je wszystkie po kolei i czuję, jak nagrzewa się pokój. Muszę otworzyć okno, żeby było wię- cej tlenu i świeży powiew. Gotowe. Wkrótce u szczytu schodów staje trójka tutejszych Palmerów. - Czas, Andy, schodzimy - woła tata do wtóru tupotu stóp Tylera na schodach i jego skandowania: „Dostanę nowe narty, dostanę nowe narty..." Mama mówi, że czuje wosk, ale jej głos szybko milknie. Pewnie właśnie wyszli zza załomu ścian, i do- strzegli i poczuli maślanożółty napór płomieni, wylewający się z drzwi salonu. Jeszcze jeden skręt... -O Boże - mówi mama, gdy wchodzą w trójkę do salonu, oniemiali, lekko obracając się w koło. Wi- dzą swój spowszedniały, na co dzień salon, pokryty teraz stopionym, żywym lukrem białego ognia; wszystkie powierzchnie pożera ogień - olśniewające, ulotne imperium idealnego światła. Wszyscy na- tychmiast wyzwalamy się spod wulgarnej władzy grawitacji i wkraczamy do świata, w którym nasze ciała potrafią wykonywać akrobacje jak astronauta na orbicie, ku uciesze rozedrganych, liżących cieni. -Jak w Paryżu - mówi tata. Chodzi mu na pewno o Notre Damę. Wdycha powietrze, gorące, jakby lek- ko przypalone; tak musi pachnieć, gdy, na przykład, UFO zostawia wypalony ślad na polu pszenicy. Ja sam też przyglądam się własnemu dziełu i też odkrywam na nowo tę dobrze znaną przestrzeń, skąpa- ną teraz w żółtym poblasku. Efekt jest jeszcze silniejszy, niż mogłem się spodziewać: to światło bezboleśnie wypala mi, jak palnikiem acetylenowym, dziury w głowie i wyzwala mnie z własnego ciała. To światło roz- świetla również oczy mojej rodziny, niechby na chwilę tylko, skoro przyszło nam żyć w takich czasach. - Och, Andy - mówi mama, siadając na ziemi. - Wiesz, co mi to przypomina? Taki sen, który śni się kiedyś każdemu, w którym jest się u siebie w domu i odkrywa nagle pokój, o którego istnieniu dotąd się nie wiedziało. Ale raz go zobaczywszy mówi się: „Ależ oczywiście on tu jest. Zawsze był". Tyler i tata też siadają, niezgrabnie, jak ludzie przytłoczeni wygraną na loterii. - To wideo, Andy - mówi Tyler. - Totalne wideo. Ale jest pewien problem. Bo potem wszystko wraca do normy. Świece powoli wygasają, powraca zwykłe, poranne życie. Mama idzie po dzbanek: z kawą, tata biegnie wyłączyć aktynowe serce wykrywaczy dymu, żeby zapobiec aku- stycznej katastrofie, Tyler rzuca się na swoją pończochę i rozrywa prezenty na strzępy („Nowe narty! Teraz mogę umrzeć!"). A mnie ogarnia taka dziwna świadomość... Świadomość, że nasze uczucia, choć cudowne, uzewnętrzniają się w próżni, a w sumie wszystko dlatego, że należymy do klasy średniej. Bo widzicie: jeżeli należycie do klasy średniej, musicie żyć ze świadomością, że historia was ignoruje. Musicie żyć ze świadomością, że historia nigdy nie będzie po waszej stronie i nigdy się nad wami nie użali. To cena, jaką się płaci za codzienny komfort i milczenie. A z powodu tej ceny każda szczęśliwa chwila jest bezpłodna, każda smutna - niepocieszona. I tak oto te krótkie chwile ostrego, jaskrawego piękna szybko odejdą w niepamięć, rozpłyną się w cza- sie, jak zostawiona na deszczu Uśma filmowa 8 mm, bez jednego szmeru, a w ich miejsce pojawią się ty- siące milcząco rosnących drzew. Synu, to miło, że wróciłeś z Wietnamu Czas uciekać. Chcę odzyskać moje prawdziwe życie z wszystkimi jego dziwnymi woniami, ślepymi zaułkami samotności i długimi, przejrzystymi przejażdżkami. Chcę wrócić do przyjaciół i do mojej głupiej pracy, w której wydaję koktajle marginesowi społecznemu. Tęsknię za upałem, suchym powie- trzem, za światłem. „Ale w Palm Sprins jest ci dobrze, co?", pyta dwa dni później Tyler, gdy w drodze na lotnisko pędzimy z rykiem silnika w górę, do mauzoleum wojny wietnamskiej. „No dobra, Tyler, gadaj: co mówią mama z tatą?" E, nic. Tylko dużo wzdychają. Ale i tak nie wzdychają tyle nad tobą, co nad Dee czy Davem". „Serio?" „No a w ogóle, co ty tam robisz? Nie masz telewizora, nie masz przyjaciół..." „A właśnie, że mam przyjaciół". „No dobra, to przyjaciół akurat masz. Ale i tak martwię się o ciebie. I tyle. Sprawiasz wrażenie, jakbyś tylko przemykał się nad powierzchnią życia, jak pająk po wodzie... Jakby jakaś tajemnica nie pozwalała ci wejść w zwykły, codzienny świat. Niech będzie, ale boję się tego. Bo gdybyś ty, no, nie wiem, zniknął, czy coś takiego, nie wiem, czybym sobie z tym poradził", „Boże, Tyler, ja niczego takiego nie planuję. Słowo. Wyluzuj się, dobra? O, tam zaparkuj..." %,Obiecujesz, że powiesz mi wcześniej? No, to znaczy, gdybyś miał wyjechać gdzieś, przeobrazić się w coś, czy co ci tam chodzi po głowie.. „Nie bądź taki pesymista. No pewnie, obiecuję". „Tylko nie zostawiaj mnie samego, to wszystko. Ja wiem, każdemu wydaje się, że jestem taki zadowolony z życia i w ogóle, ale posłuchaj: coraz mniej mnie to obchodzi. Nabi- jasz się ze mnie i moich kumpli, a ja rzuciłbym to wszystko z miejsca, gdybym tylko miał jakiś sensowny wybór". „Tyler, przestań". „Andy, ja tak mam dość być zazdrosnym o wszystko..." - Nie przestanie. - „I boję się, nie widzę żadnej przyszłości. I nie rozumiem tego mojego odruchu, żeby z wszystkiego się nabijać. To mnie dopiero przeraża. Andy, to tylko tak wygląda, że mam wszystko w dupie. Wcale nie. Ja tylko tego po sobie nie okazuję. I sam nie wiem, dlaczego". ZIELONA KRESKA: Umiejętność rozróżniania między zazdrością a zawiścią. Idąc pod górę ku mauzoleum, zastanawiam się, o co mu chodziło. Chyba będę musiał być (jak mawia Claire) „odrobineczkę optymistyczniej nastawiony do życia". Tylko, że to takie trudne. ***** W Brookings przeładowano w porcie czterysta tysięcy kilogramów ryb, zaś w Klamath Falls odbył się udany pokaz bydła mięsnej rasy Aberdeen Angus. Oregon jest też krajem prawdziwie płynącym miodem: w roku 1964 było tam zarejestrowanych dwa tysiące pszczelarzy. IRONIA ODRUCHOWA: Skłonność do ironiczno-dowcipnych uwag w codziennych rozmo- wach. BLOKADA ANTYDRWINOWA: Taktyka życiowa polegająca na powstrzymywaniu się od ja- kichkolwiek emocjonalnych reakcji, by nie narazić się na kpiące uwagi rówieśni- ków.Blokada antydrwinowa jest głównym celem ironii odruchowej. APATIA SŁOWOPOCHODNA: Przekonanie, że żadna czynność nie jest warta zachodu, jeżeli nie można stać się dzięki niej bardzo stawnym. Apatia sławopochodna przypomina lenistwo, ale jej korzenie sięgają głębiej. Mauzoleum wietnamskie nazywa się Ogrodem Pociechy. To Guggenheimowska spirala wcinająca się wykopami i mostkami w górskie zbocze, przypominające stertę szmaragdów upstrzonych jarzynowym sprayem. Zwiedzanie rozpoczyna się przy dolnym końcu wijącej się dróżki. Idąc w górę, czyta się na kolej- nych głazach o eskalacji działań wojny wietnamskiej, skontrastowanych z opisami codziennego życia w Oregonie. Pod każdym z tych tekstów wyryto nazwiska wygolonych na jeża chłopców z Oregonu, którzy zginęli w obcym błocie. Jest to niezwykły dokument, a zarazem przedziwne miejsce. Przez cały rok po- jawiają się tu goście i żałobnicy najróżniejszego wieku i wyglądu, w różnych stadiach psychicznej dezinte- gracji, rekonstrukcji i reintegracji, pozostawiając za sobą bukieciki kwiatów, listów i rysunków, często ko- ślawych, dziecinnych, i oczywiście łzy. Tyler zachowuje minimum przyzwoitości, to znaczy nie podśpiewuje i nie tańczy, czego można by się po nim spodziewać w miejscowym centrum handlowym. Po jego wcześniejszym wybuchu nie ma już ani śladu; jestem całkiem pewien, że nigdy już o tym nie wspomni. - Nie rozumiem. No, bo rzeczywiście tu fajnie i tak dalej, ale co cię interesuje Wietnam? Przecież to się skończyło jeszcze zanim wszedłeś w wiek dojrzewania. - Za wiele o tym nie wiem, ale trochę pamiętam. Trochę, głównie biało-czarne obrazy z telewizji. Kie- dy dorastałem, Wietnam był jedną z barw gdzieś w tle, jak czerwień, błękit, czy złoto – wszystkiemu nada- wał swój odcień. A potem nagle zniknął. Wyobraź sobie, że budzisz się któregoś dnia i zauważasz, że nie ma już zielonego koloru. I ja przyjeżdżam tu, żeby zobaczyć kolor, którego nie widzę już gdzie indziej. - No, w każdym razie ja tam nic nie pamiętam. - I dobrze. To były paskudne czasy... Wymykam się pytaniom Tylera. No dobra, myślę sobie, to prawda, że był to paskudny czas. Ale był to też jedyny, jaki mnie kiedykol- wiek spotka, prawdziwie historyczny czas, z historią przez duże H, bo potem historia zmieniła się w donie- sienia prasowe, strategie marketingowe i cyniczne narzędzie walki politycznej. Zresztą, zaraz, zaraz, tak wiele tej prawdziwej historii to ja nie zaliczyłem - pojawiłem się na koncercie, kiedy kończył się ostatni wy- stęp. Ale widziałem dość i dziś, w dziwacznym braku innych odniesień czasowych, potrzebuję czuć się zwią- zany z jakąkolwiek ważną przeszłością, choćby związek ten miał być bardzo słaby. Mrugam oczyma, jakbym wychodził z transu. - No, Tyler, to możesz mnie teraz odwieźć na lotnisko? Niedługo startuje lot 1313 do Głupkowa. ***** Przesiadka w Phoenix, a parę godzin potem jadę już taksówką z lotniska do domu, bo Dag jest w pra- cy, a Claire jeszcze nie wróciła z Nowego Jorku. Niebo jest senno-tropikalno-czarno-aksamitne. Kołyszące się palmy pochylają się, by opowiedzieć księżycowi w pełni chamski dowcip o wiejskiej dziewczynie. Suche powietrze aż piszczy od plotkarskiej swawoli pyłków, a niedawno przycięte drzewko cytrynowe pachnie czyściej i bardziej ściągąjąco niż wszystko, co dotąd wąchałem. Nieobecność piesków oznacza, że Dag wypuścił je na obchód. Zostawiam bagaż za małą żelazną furtką patio łączącego nasze trzy domki i wchodzę do siebie. Jak prowadzący teleturniej, który wita nowego uczestnika, mówię: „ Witamy drzwi!" drzwiom frontowym Cla- ire i Daga. Potem podchodzę do moich, zza których odzywa się dzwonek telefonu, ale to nie powstrzymuje mnie od złożenia na drzwiach lekkiego pocałunku. No co, nie zrobilibyście tak samo? Przygody bez ryzyka to Disneyland Dzwoni Claire z Nowego Jorku. W jej głosie słychać niezwykłą u niej pewnośćsiebie - i znacznie więcej mówi kursywą. Wymieniwszy drobne żarciki świąteczne, przechodzę do meri- tum i zadaję Zasadnicze Pytanie: „Jak się mają sprawy z Tobiaszem ?" Comme ci,comme ca. Ale przytym to ja muszę zapalić, baran- ku - czekaj - powinien tu gdzieś być. Bulgari, rozumiesz? Nowy mąż mojej mamy, Armand, jest naprawdę nadziany. Ma prawa do tych dwóch guziczków w telefonie, tej gwiazdki i tego krzyżyka po obu stronach zera. Przecież to tak, jakby mieć prawa do księżyca. Jak ci się to podoba?" Słyszę trzask - zapala podkra- dziony Armandowi Sobranie. „No więc o Tobiasie. No cóż. Ciężki przypadek". Długie zaciągnięcie się papierosem. Cisza. Wypuszczenie dymu. Zaczynam ostrożnie: „Widziałaś się z nim w końcu?" „Aha. Dzi- siaj. Wyobrażasz sobie? Pięć dni po Bożym Narodzeniu. Nie do wiary. Mieliśmy się spotkać już wiele razy przedtem, ale ten cham ciągle odwoływał. Wreszcie umówiliśmy się na lunch w Soho, chociaż byłam ska- cowana jak diabli po imprezie u Allana i jego kumpli. Nawet udało mi się przyjechać przed czasem - tylko po to, żeby się przekonać, że restauracja zwinęła interes. To przez te cholerne bliźniaki, które tam teraz sta- wiają. Andy, nie poznałbyś Soho. Teraz to taki Disneyland, tylko turyści są lepiej ostrzyżeni i pamiątki też w lepszym gatunku. Wszyscy mają po 110 ilorazu inteligencji, ale każdy obnosi się z tym, jakby to było 140, co druga osoba na ulicy to Japończyk, w dodatku ubrana w materiał Warhola albo Lichtensteina, który warty jest tyle uranu, ile waży. I wszyscy sprawiają wrażenie okropnie zadowolonych z siebie". - Ale co z Tobiasem? - Tak, tak, tak. No więc przyjechałam za wcześnie. Zimno jak diabli, Andy, że uszy odpadają, więc muszę wchodzić do sklepów na dłużej niż zwykle i gapić się na rzeczy, na które normalnie nie traciłabym nawet nanosekundy - po prostu musiałam się rozgrzać. No więc jestem w jednym sklepie, patrzę, a z gale- rii Mary Borne wyłazi Tobias z jakąś superelegancką starą babą, no, może nie starą, tylko podstarzałą, która ma na sobie chyba z połowę rocznej produkcji kanadyjskiego futrzarstwa. Ma taką jakąś urodę, że wyglądałaby lepiej jako facet niż babka. Kiedy jej się przypatrzyłam, dotarło do mnie, że to musi być mama Tobiasa; zresztą kłócili się, więc się zgadzało. Przypomniało mi się, co mówiła Elvissa, że jeżeli jedno z rodziców ma zbyt uderzający wygląd, to lepiej, żeby mieli syna niż córkę, bo córka wyrośnie na dziwadło, a nie na ładną dziewczynę. No i rodzicom Tobiasa akurat urodził się syn, teraz rozumiem, po kim jest taki przystojny. Więc podchodzę, żeby się przywitać. - No i? - Tobias chyba się ucieszył, że może przestać się kłócić. Pocałował mnie tak, że wargi o mało nam nie przymarzły do siebie, tak było zimno, i potem obrócił mnie, żeby przedstawić tej babie, i mówi: „Claire, to moja mama, Elena". Wyobrażasz sobie? Wymawiać imię matki tak, żeby się z niego nabijać? Kawał cha- ma. No więc Elena nie bardzo wyglądała już na tę samą kobietę, która kiedyś, w Waszyngtonie, tańczyła sambę z dzbankiem lemoniady w dłoni. Od tego czasu nieźle się skurczyła; od razu wyczułam, że ma w to- rebce kupę różnych fiolek z pastylkami. Nawet nie przywitała się, tylko od razu mówi: „Jak ty zdrowo wy- glądasz. I jaka opalona". Nawet była w miarę uprzejma, ale miałam wrażenie, że rozmawia ze mną, jak ze sprzedawczynią w sklepie. Kiedy powiedziałam Tobiasowi, że restauracja, w której się umówiliśmy, jest zamknięta, Elena zapro- ponowała, że weźmie nas do „swojej knajpy". Pomyślałam, że to bardzo miło z jej strony, ale Tobias miał opory, co było zresztą bez znaczenia, bo postawiła na swoim. Zdaje się, że on nie przedstawia mamie ludzi, z którymi się trzyma, i że była po prostu zaciekawiona. No więc ruszyliśmy w stronę Broadwayu, oni w cieplutkich futerkach (Tobias też był w futrze - ale głupek), a ja cała rozdygotana z zimna w zwykłej, pikowanej bawełnie. Elena opowiadała mi o swojej ko- lekcji sztuki („Żyję dla sztuki"). Dreptaliśmy wśród tych smętnych, wypalonych budynków, pachnących słono-rybio jak kawior, dorosłych facetów z kucykami i pachnących Kenzo, i bezdomnych wariatów cho- rych na AIDS, ignorowanych równo przez wszystkich. - I dokąd was wzięła? - Najpierw do taksówki. Nie pamiętam, jak się nazywała ta knajpa, gdzieś przy sześćdziesiątej któ- rejś tam wschodniej. W każdym razie knajpa była trop chic. Ostatnio wszystko jest tres trop chic: koronki, świece, karłowate żonkile, rżnięte szkło... W środku pachniało prześlicznie, trochę jak cukrem pudrem, a wszyscy po prostu padali na pysk przed Eleną. Dostaliśmy osobny gabinet, a menu było wypisane kredą na tablicy ze stojakiem, tak jak lubię, bo wtedy robi się tak przytulnie. Nie wiedziałam tylko, dlaczego kelner ustawił tę tablicę w stronę Tobiasa i mnie. Ale kiedy wstałam, żeby ją przekręcić, Tobias powie- dział: „Nie fatyguj się, Elena jest uczulona na wszystkie znane rodzaje jedzenia. Tutaj jada tylko lekko przyprawione proso a popija deszczówką, którą przywożą jej w cynowych kanistrach prosto z Vermont". Zaczęłam się śmiać, ale przestałam, kiedy zrozumiałam z miny Eleny, że to prawda. Wtedy podszedł kelner i powiedział, że jest do niej telefon, i zniknęła na cały lunch. Aha, nie wiem, czy cię to wzruszy, ale Tobias kazał cię pozdrowić - mówi Claire, zapalając następnego papierosa. - Ojej, jaki on miły. - Dobra, dobra, rozumiem, to sarkazm. Tutaj jest co prawda pierwsza w nocy, ale jeszcze kontaktu- ję. Na czym to ja skończyłam? Aha. No więc wreszcie zostałam sam na sam z Tobiasem. Więc czy spyta- łam go, co teraz? O to, dlaczego wyjechał z Palm Springs bez pożegnania albo co dalej będzie z nami? Ale skąd. Siedziałam, gadałam i jadłam, bo jedzenie, trzeba przyznać, było genialne: remoulade z selera, a potem makrela w sosie z Pernod. Mniam mniam. Lunch zresztą minął całkiem szybko. Zanim się spostrze- głam, wróciła Elena, i hop! zaraz byliśmy już na zewnątrz, potem hop! dziabnęła mnie w policzek, a potem hop! do taksówki i już jechała w stronę Lexington Avenue. Nic dziwnego, że Tobias to taki cham, ma to po prostu po mamusi. No więc my zostaliśmy na chodniku, w kompletnej próżni. Zdaje się, że na dalszą rozmowę żadne z nas nie miało najmniejszej ochoty. Piątą Aleją jakoś dotarliśmy do Metropolitan Museum, gdzie było ślicznie i cieplutko, i pełno muzealnego echa i ładnie ubranych dzieci. Tylko że Tobias oczywiście musiał ze- psuć cały nastrój, bo zrobił wielką scenę przy biednej szatniarce, upierając się, by powiesiła jego futro na samym końcu, żeby przypadkiem aktywiści obrony praw zwierząt nie popaćkali mu go farbą. Potem poszliśmy do rzeźb egipskich. Boże, jacy oni byli malutcy. - Nie za długo rozmawiamy? - Nie. Zresztą to przecież Armand płaci, nie ja. - Racja. - Grunt, że w końcu, przy potłuczonych garnkach koptyjskich, kiedy już oboje wiedzieliśmy, jaka to głupota udawać, że cokolwiek jeszcze jest między nami, zdecydował się powiedzieć mi, co i jak... Cze- kaj, Andy, umieram z głodu. Idę obrobić lodówkę. - Właśnie teraz? Przecież doszłaś do najciekawszego... – Ale Claire już stuknęła słuchawką Korzy- stam z tego, by zdjąć wymiętą w podróży kurtkę i nalać sobie szklankę wody. Najpierw otwarłem kurek na piętnaście sekund, żeby odlać z rur to, co na pewno zdążyło zatęchnąć przez czas mojej nieobecności. Potem zapalam lampę i wygodnie rozsiadam się na kanapie z nogami na fotelu. - No, już jestem - mówi Claire. - Pyszny sernik. Będziesz jutro pomagał Dagowi w barze na przyjęciu Bunny'ego Hollandera? (Na jakim przyjęciu?) - Na jakim przyjęciu? - A, to Dag ci jeszcze nie mówił. - Claire, ty mów, co powiedział Tobias. Słyszę, jak bierze głęboki oddech. - Powiedział mi przynajmniej część prawdy. Powiedział, że zdaje sobie sprawę, że lubię go tylko dlate- go, że jest taki przystojny i żebym darowała sobie mówienie, że jest inaczej. (Ja zresztą nawet nie próbo- wałam). Powiedział, że wie, że jego wygląd to jego jedyna pozytywna cecha, więc w końcu ma prawo to wykorzystywać. Prawda, jakie to smutne? Wyduszam z siebie niechętne potaknięcie, ale zaraz przychodzi mi na myśl to, co tydzień temu mówił Dag: „Tobias musi mieć też inny, podejrzany powód, żeby odwiedzić Claire, żeby tłuc się dla niej przez góry, skoro mógł mieć każdą inną". I tego jestem, bardziej ciekawy. Claire jakby czytała w moich myślach: - Ale tu nie tylko o to chodziło. Powiedział, że najbardziej pociąga go we mnie przekonanie, że wiem o życiu coś, czego nie wie nikt inny, że dzięki jakimś czarom mam siłę wyzwolić się z codziennej egzystencji. Że intryguje go to życie, jakie ty, Dag i ja stworzyliśmy sobie na tym kalifornijskim marginesie. I że chciał poznać tę moją tajemnicę - żeby samemu też tak się wyrwać - ale potem, słuchając tego, co mamy do powiedzenia, uświadomił sobie, że jemu to się nie uda, bo nigdy nie zdobędzie się na taką kompletną wol- ność, że taki brak reguł tylko by go przerażał. No nie wiem. Dla mnie brzmiało to wszystko jak jedna, wiel- ka bujda z chrzanem. Trochę za gładko, zupełnie, jakby to sobie przećwiczył. A ty byś mu uwierzył? No pewnie, że nie, ale powstrzymuję się od wypowiedzi. - Ja się w to nie mieszam. No, ale przynajmniej wszystko kończyło się spokojnie, bez żadnych obrzydli- wych scen... - Spokojnie? Słuchaj: jak wychodziliśmy z muzeum i szliśmy dalej Piątą Aleją, nawet mówiliśmy coś o tym, żeby zostać przyjaciółmi. Bezboleśnie, co? Ale właśnie wtedy, kiedy już szliśmy sobie cali przemarz- nięci i zadowoleni, że tak nam to łatwo poszło, znalazłam patyk. To była taka gałąź w kształcie litery Y, musiała wypaść z ciężarówki tych, co sprzątają park. Idealnie nadawała się na różdżkę. No, przecież to oczywisty znak! Obudziłam się momentalnie. Jeszcze nigdy nie rzuciłam się po nic tak, jak wtedy, bo czułam, że jest naprawdę częścią mnie, jak ręka albo noga, którą gdzieś zapodziałam na dwadzieścia siedem lat. Rzuciłam się, żeby go podnieść, lekko potarłam, od razu rysując sobie korą czarne, skórzane rękawiczki, potem chwyciłam go za oba rozwidlenia i przekręciłam dłonie do wewnątrz, dokładnie jak różdżkarz szukający wody. Tobias powiedział: „Co ty wyprawiasz? Odłóż to, nie rób mi wstydu", jak się można było spodziewać, aleja nie puszczałam i niosłam moją różdżkę przez całą drogę aż do Eleny na pięćdziesiątej którejś, bo za- prosiła nas na kawę. Jak się okazało, mieszka w olbrzymiej, bardzo modernę kamienicy z lat trzydziestych. Wszystko na biało, na ścianach popartowskie malowidła, wściekłe pieski pokojowe, a w kuchni pokojówka, przerabiająca zdrapkę za zdrapką. Pełny szpan. Cała rodzinka ma wspaniały gust. Już jak wchodziliśmy poczułam, że ten obfity lunch i poprzednia, ciężka noc zaraz dadzą o sobie znać. Tobias przeszedł do innego pokoju, żeby gdzieś zatelefonować, a ja zdjęłam kurtkę i buty, i położyłam się na kanapie, żeby pogapić się bezmyślnie na zachód słońca za Lipstick Building. I nagle mnie ścięło tą błyska- wiczną, rozmazaną, leniwą, uspokajającą, popołudniową sennością, jaka nigdy nie przychodzi w nocy. I zanim zdążyłam to zanalizować, już zmieniłam się w mebel. Spałam chyba dobrych parę godzin, bo kiedy się zbudziłam, na dworze było ciemno i nawet w pokoju pochłodniało. Leżałam przykryta indiańskim pledem, a na szklanym stoliku leżały rzeczy, których tam przedtem nie było: torebki z chipsami, czasopisma... Aleja nie kontaktowałam. Wiesz, jak to czasem czło- wiek budzi się z popołudniowej drzemki całkiem roztrzęsiony? No więc ja właśnie to miałam. Nie pamięta- łam kim jestem, gdzie jestem, jaka jest pora roku, nic. Wiedziałam tylko, że jestem. Czułam się taka otwar- ta, taka bezbronna, jak wielka, świeżo skoszona łąka. Więc kiedy z kuchni wyszedł Tobias, mówiąc: „Cześć, śpiochu", przypomniałam sobie wszystko i tak mi ulżyło, że zaczęłam ryczeć. Tobias podszedł do mnie i powiedział: „No, co jest? Nie płacz na tapicerkę... No chodź tu..." Ale ja tylko trzymałam go za ramię i histerycznie chwytałam powietrze. Zdaje się, że nie wiedział, co o tym myśleć. Po jakiejś minucie uspokoiłam się wreszcie, wysiąkałam nos w papierową serwetkę, która leżała na stoli- ku, a potem sięgnęłam po tę moją różdżkę i przycisnęłam ją do piersi. Tobias powiedział: „O Boże, nie bę- dziesz znowu fiksować się na tym badylu? Słuchaj, nie miałem pojęcia, że tak zareagujesz na nasze zerwa- nie. Przepraszam". „Słucham?!" mówię. „Z zerwaniem dam sobie radę, możesz być spokojny. Nie pochlebiaj sobie. Cho- dzi o co innego". „Na przykład?" „Na przykład, że wreszcie wiem na pewno, w kim się zakocham. Dotarło to do mnie, kiedy spałam". „Chcesz o tym porozmawiać?", spytał jak psychoanalityk. „Pewnie, może nawet zrozumiesz. Kiedy wrócę do Kalifornii, wezmę ten badyl i ruszę na pustynię. Będę tam spędzać każdą wolną chwilę, szuka- jąc głęboko ukrytej wody. Będę smażyć się na słońcu i chodzić całymi milami przez pustkę; może czasem zobaczę strusia pędziwiatra, a może ukąsi mnie grzechotnik albo inny gad. Aż któregoś dnia, sama nie wiem kiedy, spotkam za którąś wydmą kogoś, kto też chodzi z różdżką za wodą. I nie wiem, kto to bę- dzie, ale w takim kimś się zakocham. W kimś, kto też szuka wody". Wyciągnęłam rękę na stolik po to- rebkę chipsów. Tobias powiedział: „Super pomysł, Claire. Tylko nie zapomnij nałożyć kolarzówek, ale bez majtek, to złapiesz kogoś na autostopie, i może pokochasz się z obcymi w furgonetce". Ale ja puściłam to mimo uszu i wtedy, gdy sięgnęłam po chipsy, znalazłam za torebką buteleczkę lakie- ru do paznokci Honolulu Choo-Choo. - O rany. - Tobias zauważył, że biorę ją do ręki i wpatruję się w nalepkę. Uśmiechnął się, a ja poczułam pustkę w głowie i zaraz potem takie okropne uczucie - jak z tych horrorów Daga, w których bohater je- dzie chryslerem K-Car i nagle orientuje się, że za oparciem trzyosobowego, przedniego siedzenia czai się krwiożerczy włóczęga ze sznurem w ręce. Chwyciłam buty i zaczęłam je wkładać. Potem kurtkę. Powiedziałam krótko, że muszę już iść. I wtedy Tobias naparł na mnie tym swoim powolnym, chrapliwym głosem: „Bo ty jesteś taka wzniosła, co? Bo ty wiecznie poszukujesz cacanej prawdy, razem z tymi pajacami, twoimi kumplami z tego piekła z palmami, co? No, to coś ci powiem. Ja lubię pracować tu, w mieście. Lubię, że to trwa codziennie tyle godzin, te za- grywki, to gonienie za szmalem i pozycją, chociaż ty uważasz mnie za chorego, bo mi na tym zależy". Ale ja już szłam do drzwi; mijając kuchnię, zobaczyłam na chwilę, ale całkiem wyraźnie, dwie mlecznobiałe, skrzyżowane nogi i chmurkę papierosowego dymu, to wszystko zamknięte ramą framugi drzwi. Tobias wyszedł tuż za mną do holu i dalej, aż do wind. I nie przestawał mówić; mówił: „Wiesz, kie- dy cię poznałem, wydawało mi się, że teraz wreszcie mogę zrobić coś z klasą, że ja też mogę zrobić się bardziej wzniosły. No, to ci powiem, że mam w dupie tę wzniosłość. Nie zależy mi na cacanej prawdzie. Ja chcę mieć wszystko, i to już, zaraz. Chcę, żeby banda wściekłych lasek tłukła mnie po głowie tłuczkiem do lodu. Banda wściekłych, naćpanych lasek. Ale tobie się to nie mieści w tym twoim łebku, co?" Przycisnęłam guzik windy i wpatrywałam się w drzwi, które otwierały się tak jakoś powoli. Kopnął psa, który wyszedł za nami z mieszkania i dalej perorował: „Ja chcę, żeby coś się działo. Ja chcę być płynem z chłodnicy, parującym z autostrady do Santa Monica po karambolu tysiąca aut, z których rozwalonych bebechów gra jeszcze acid rock. Chcę być tym facetem w czarnym kapturze, który włącza syreny alarmu przeciwlotniczego. Chcę nagi i ogorzały od wiatru sie- dzieć na pierwszej z całego stada rakiet, które lecą rozpieprzyć wszystkie pieprzone wioski Nowej Zelan- dii". Na szczęście w tej samej chwili drzwi windy wreszcie się otwarły. Weszłam do środka i popatrzyłam na Tobiasa, nie mówiąc ani słowa. A on wciąż dymił i świecił: „Idź do diabła z tą twoją wyższością. Wszyscy jesteśmy jak małe pieski, tyiko ja wiem, kto mnie pieści. Ale coś ci powiem: im więcej ludzi, takich jak ty, wypada z gry, tym łatwiej wygrywać takim jak ja". Drzwi zamknęły się. Pomachałam mu na do widzenia. Kiedy zaczęłam zjeżdżać w dół trochę się jesz- cze trzęsłam, ale włóczęga ze sznurem już zniknął. Wreszcie otrząsnęłam się z tej obsesji. Już gdy dojeż- dżałam na parter nie chciało mi się wierzyć, że mogłam być taka chciwa - chciwa seksu, upokorzenia, marnego aktorstwa... I natychmiast obiecałam sobie, że nigdy już nie zrobię czegoś takiego. Na Tobia- sów tego świata jest tylko jeden sposób - w ogóle ich nie wpuszczać we własne życie, nie zwracać uwagi na ich towar. Boże, jak mi ulżyło; i ani trochę nie jestem zła. Oboje zastanawiamy się nad tym, co powiedziała. Zjedz sobie tego sernika, Claire. Trochę potrwa, zanim to wszystko przetrawię. E, nie mam ochoty. Straciłam apetyt. Co za dzień! Aha, przy okazji, bądź taki dobry i wstaw mi do wazonu trochę kwiatów na jutro, zanim wrócę. Może tulipany? Będę ich potrzebowała. O! Czy to znaczy, że wracasz do siebie? Tak. Plastik się nie rozkłada Dzisiaj mamy bardzo interesujący dzień z meteorologicznego punktu widzenia. Tornada kurzu szalały dziś po wzgórzach Thunderbird Cove, tam, gdzie mieszkają państwo Fordowie;we wszystkich mia- stach na pustyni o-głoszono alarm przeciwpowodziowy. W Rancho Mirage oleandrowy żywopłot okazał się za gęstym sitem i kolczasta mgiełka pustynnego zielska, liści palmowych i rozeschniętych, pustych puszek po Big Gulp zwaliła się na mury Centrum Dziecięcego Barbary Sinatry. Ale powietrze jest ciepłe, a słońce świeci, jakby na przekór prognozie. „Witaj w domu, Andy!" woła Dag. „Taka właśnie była pogoda w latach sześćdziesiątych". Brodzi po pas w basenie i zbiera coś siatką z powierzchni wody. „Tylko popatrz na to nasze wielkie, przeogromne niebo. Widziałeś? Okazało się, kiedy cię nie było, że właściciel się wychy- trzył i kupił używaną plandekę na basen. No i patrz, co się stało..." A stało się to, że stara plandeka z folii pęcherzykowej osiągnęła po wielu latach wystawiania na słońce i działania rozpuszczonego chloru w gra- nulkach punkt krytyczny: zaczęła się rozpuszczać, zaśmiecając wodę tysiącami delikatnych, mięsistych, pla- stikowych płatków, które przedtem zawierały wewnątrz banieczki powietrza. Zaciekawione psy, stukając złotymi łapami po betonowej krawędzi basenu, zaglądają w wodę, obwąchują ją, lecz nie piją, i przez chwilę przypatrują się nogom Daga, które, otoczone ruchliwym, gnijącym plastikiem, przypominają mi pewien kwietniowy wtorek w Tokio i opadające płatki wiśni. Dag każe im się wynosić, bo nie ma tu nic do żarcia. POMIAR CZASU NA ŚMIETNIKU: Skłonność do zgadywania, jak długo trzeba czekać, aż dany przedmiot ulegnie rozkładowi: „Najgorsze są buty narciarskie - lity plastik. Dotrwają do chwili, kie- dy Słońce zmieni się w supernową". To baw się dalej, i tak ci nie pomogę. Claire już ci mówiła? -Że pozbyła się pana Dupiasa? Telefonowała dziś rano. Muszę przyznać, że podziwiam romantycznego ducha tej dziewczyny. -No rzeczywiście, niezły z niej numer. -Wraca jutro koło jedenastej. Mamy dla ciebie niespodziankę. Chyba się ucieszysz. Nigdzie się jutro nie wybierasz? -Nie. -To dobrze. Omawiamy święta i to, że nic w nich przyjemnego. Dag przez cały czas zbiera to świństwo z basenu. Jeszcze go nie pytam o aferę z Kapitanem i astonem martinem. -Wiesz, zawsze myślałem, że plastik się nie rozkłada, a okazuje się, że tak. No popatrz - przecież to fanta- styczne. A w dodatku, wyobraź sobie, udało mi się wymyślić sposób, w jaki pozbyć się całego plutonu, jaki jest na świecie, i to bezpiecznie i na zawsze. Inni wyjechali, a ja zrobiłem się taki mądry. -Ja też się cieszę, że udało ci się rozwiązać największy problem naszych czasów. Coś mi mówi, że zaraz się dowiem... -Jakiś ty spostrzegawczy. To będzie tak... - Wiatr wdmuchuje zlepek płatków wprost w siatkę Daga. - Zbierasz cały pluton, który się gdzieś poniewiera, no wiesz, te wielkie bryły, którymi w elektrowniach ato- mowych blokują sobie drzwi, żeby nie było przeciągów. No więc bierzesz te bryły i oblekasz je w stal, dokładnie tak, jak M&M-y czekoladą, potem wsadzasz to wszystko w rakietę i wystrzeliwujesz nad ziemię. Dzięki temu, nawet jeśli rakieta się rozbije, wystarczy pozbierać te M&M-y i spróbować jeszcze raz. Ale rakiety raczej się nie rozbiją, więc pluton poleci prosto w słońce. -Niezły pomysł, Dag. Tylko co będzie, jeśli rakieta rozbije się na wodzie i pluton utonie? -To wystarczy ją wystrzeliwać nad biegun północny. Spadnie na lód. A niechby wpadła do wody, posyłasz po nią łódź podwodną. Tego nie da się zapieprzyć. Jezu, jaki ja mądry. -Jesteś pewny, że nikt przed tobą na to nie wpadł? -Może i wpadł, ale lepszego pomysłu i tak nie ma. Aha, dzisiajpomagasz mi przy barze na wielkim przy- jęciu u Bunny'ego Hollandera. Już cię zapisałem. Będzie super. Oczywiście zakładając, że ten wiatr nie zwieje nam domów. Jezu, słyszysz, jak wyje? LATA ZEROWE: Pierwsze dziesięciolecie nowego wieku. -No, Dag, a co z Kapitanem? -A co ma być? -Myślisz, że zakapuje? -Jak on zakapuje, to ja wszystkiemu zaprzeczę. I ty też. Czyli dwóch na jednego. Nie zamierzam dać się wrobić w żadne przestępstwo. Na samą myśl o czymś takim drętwieję ze strachu. Dag widzi to po mojej minie: -Spoko, stary. Nigdy do tego nie dojdzie, możesz mi wierzyć. Aha, jeszcze jedno. W życiu nie zgadniesz, czyj to był samochód... -No, czyj? -Bunny'ego Hollandera. Tego samego, u którego robimy dziś na imprezie. -O rany boskie. ***** Psotne, jasnoszare plamki światła drgają i biegają na zachmurzonym dziś, wieczornym niebie, jak świeżo wypuszczona zawartość puszki Pandory. Jestem w Las Palmas. Stoję za wytwornym barem olśniewającego bankietu noworocznego u Bunny'ego Hollandera. Tłoczą się na mnie twarze nuworyszy, równocześnie drąc się na mnie o drinki (parweniusze zawsze traktują służbę jak błoto) i zabiegając o moją aprobatę - i zapewne o seksualne względy. Goście są drugiej kategorii: pieniądze z telewizji kontra pieniądze z filmu; nadmiar dbałości o własne ciało w zbyt późnym wieku. Wyglądają lepiej, ale trochę zbyt krzykliwie; mylące pseudozdrowie opalo- nych grubasów; anonimowość twarzy właściwa niemowlętom, starcom i osobom po nadmiernym liftingu. Na pierwszy rzut oka można by się spodziewać samych sław, ale ich tu nie ma, a nadmiar pieniędzy i brak sławnych ludzi to niebezpieczne połączenie. Więc choć zabawa trwa na całego, nieobecność sławnych śmiertelników wyraźnie denerwuje gospodarza, Bunny'ego Hollandera. Burmy to znana postać. W roku 1956 zrobił przebój Broadwayu, „Pocałuj mnie, lustereczko" czy coś równie głupiego i przez prawie trzydzieści pięć lat odcina od tego kupony. Ma lśniące, szarawe włosy, jak zostawiona na deszczu gazeta, i nie schodzący z twarzy obleśny uśmieszek, nadający mu wyraz twarzy za- twardziałego gwałciciela dzieci, będący efektem licznych operacji plastycznych, jakie przeszedł od lat sześćdziesiątych. Z drugiej strony jednak Bunny zna kupę świńskich dowcipów i dobrze traktuje wynajęty personel – nie ma lepszej kombinacji - co każe zapomnieć o jego wadach. METAFAZJA: Niezdolność postrzegania metafor. DORIANOGREIZM: Nieumiejętność godnego starzenia się. Dag otwiera butelkę białego wina: -Ten Bunny sprawia wrażenie, jakby miał pod werandą zakopany cały zastęp poćwiartowanych zuchów. -Każdy z nas ma pod werandą poćwiartowane zuchy, kochanie - mówi Bunny, podkradłszy się (mimo swej tuszy) od tyłu, podając Dagowi swoją szklankę. - Lodu do pitka. - Szelmowsko mruga okiem, kręci tyłkiem i odchodzi. -Wreszcie zdarzyło się Dagowi spłonąć ze wstydu. -Chyba jeszcze nie widziałem kogoś, kto miałby tyle tajemnic. Głupio wyszło z tym autem. Szkoda, że nie trafiło na kogoś, kogo nie lubię. Trochę później puszczam Bunny'emu cienką aluzję do spalonego samochodu, próbując odpowiedzieć sobie na dręczące mnie pytanie: - Bunny, widziałem twój samochód w gazecie. Czy on nie miał przypadkiem na zderzaku nalepki Za- pytaj mnie, co będzie z moimi wnukami? - Ach, to. To taki żarcik moich kolegów z Vegas. Czarujący chłopcy. O nich się nie rozmawia. Koniec dyskusji Posiadłość Hollandera powstała w erze pierwszych lotów na Księżyc i przypomina fantastyczną meli- nę niezwykle próżnego i bardzo niepoprawnego dżentelmena włamywacza z tych czasów. Przeważają po- desty i lustra. Są tu rzeźby Noguchiego i mobile Caldera; metaloplastyka tylko w jednym motywie - model atomu. Kryty drewnem tekowym bar miał zapewne swego sobowtóra w siedzibie dobrze prosperującej, londyńskiej agencji reklamowej za czasów Twiggy. Oświetlenie i architekturę wnętrz zaprojektowano tak, by wszyscy wyglądali tu po prostu cu-downie. Mimo braku sławnych ludzi przyjęcie również jest cu-downe; zresztą tutaj wszyscy się o tym nawza- jem zapewniają. Bunny to zwierzę społeczne, więc wie, jak rozruszać lokal. „Przyjęcie nie jest przyjęciem bez motocyklistów, transwestytów i modelek", wyśpiewuje przy talerzach, naładowanych po brzegi oskó- rowaną kaczką w sosie z chilijskich jagód. Mówi to oczywiście w pełni świadomy, że na przyjęciu znalazły się wszystkie z wymienionych kategorii (i więcej). Bawić się do upadłego potrafią tylko ludzie spoza głównego nurtu: młodzież, naprawdę bogate osoby starsze, ludzie fascynująco piękni, pokręceni, wyjęci spod prawa... Z tego też powodu na naszym wie- czorku szczęśliwie brak yuppies, którym to spostrzeżeniem dzielę się z Bunnym, serwując mu dziewiętnastą kolejkę wódki z tonikiem. - Równie dobrze jak yuppliska można by zapraszać drzewa, Kochany - mówi. - Patrz, wreszcie pusz- czają ten balon! -1 znika. Dag jest w swym żywiole; barmanowanie to dziś tylko pretekst, by samemu spijać koktajle (Dag ma sła- bą etykę pracy) i wdawać się w intensywne rozmowy i gwałtowne dyskusje z gośćmi. Przez większość czasu w ogóle nie ma go przy barze, bo włóczy się po domu i rzęsiście oświetlonym ogrodzie kaktuso- wym, i tylko co jakiś czas wraca dzielić się wrażeniami. - Andy... Ale się ubawiłem. Pomagałem jednemu Filipińczykowi rzucać odkościowane kurze trupki rot- tweilerom. Dzisiaj pozamykali je do klatek. A taka Szwedka filmowała to wszystko na filmie 16 mm. Miała zupełnie bioniczną protezę nogi. Powiedziała mi, że wpadła kiedyś do dołu na jakichś archeologicz- nych wykopaliskach w Lesotho, co o mało nie zrobiło z jej nóg osso buco. - Super, Dag. A teraz, czy mógłbyś podać mi dwie butelki czerwonego? OBSKURYZM: Praktyka okraszania życia codziennego niezrozumiałymi nawiązaniami do zapo- mnianych filmów, nieżyjących gwiazd telewizji, nieistniejących krajów itp. Jest to podświadoma próba pochwalenia się poziomem wykształcenia oraz odcięcia się od świata kultury masowej. - Pewnie. - Podaje mi wino i zapala papierosa. Nawet nie udaje, że pracuje. - Rozmawiałem też z tą Van Klijk, tą okropnie starą w muumuu i lisiej pelisie, do której należy połowa gazet na Zachodnim Wy- brzeżu. Powiedziała mi, że jej brat Cliff uwiódł-ją w Monterey na początku drugiej wojny światowej, a potem jakoś udało mu się zatonąć w łodzi podwodnej na wysokości Helgoland. Ona od tego czasu może mieszkać tylko w gorącym, suchym klimacie, bo to przeciwieństwo starych, zatopionych łodzi podwod- nych. Z tego, jak o tym opowiadała, wydaje mi się, że opowiada to każdemu. Jak ten Dag wyciąga to wszystko od kompletnie nieznanych mu osób? Daleko, przy głównym wejściu, gdzie jakieś siedemnastolatki z Doliny tańczą z pewnym producen- tem płytowym, zauważam pojawienie się kilku policjantów. Przyjęcie jest tego rodzaju, że nie jestem pe- wien, czy to nie kolejne „typy", sproszone przez Bunny'ego dla podgrzania atmosfery. Bunny rozmawia i śmieje się z policjantami, czego Dag nie widzi. W końcu Bunny drepcze w naszym kierunku. - Hen Bellinghausen, gdybym wiedział, że jest pan gotowym na wszystko kryminalistą, dostałby pan ode mnie nie pracę, tylko zaproszenie. Stróże moralności proszą pana do drzwi. Nie wiem, czego chcą, Kochany, ale jeżeli będzie pan robił scenę, to niech będzie malownicza. Bunny odchodzi, Dag blednie. Robi do mnie minę i wychodzi przez otwarte szklane drzwi w kierunku odwrotnym do tego, gdzie czekają policjanci, na tyły ogrodu. -Piętro - mówię - zastąp mnie na chwilę, muszę gdzieś pójść na dziesięć minut. -Przynieś mi próbkę - mówi Piętro, przyjmując, że idę na parking sprawdzić towar. Ale ja oczywiście idę za Dagiem. ***** - Już się zastanawiałem, jak będzie, kiedy to się stanie - mówi Dag. Kiedy mnie wreszcie złapią. W su- mie to mi ulżyło. Zupełnie, jakbym rzucił pracę. Opowiadałem ci kiedyś tę historię o facecie z dobrej dziel- nicy, który bał się, że zarazi się chorobą weneryczną? - Dag jest pijany na tyle, żeby być szczery, ale nie na tyle, żeby ogłupieć. Kiedy go znajduję, siedzi kiwając nogami na betonowym korycie, wybudowanym wzdłuż domu Bunny'ego na wypadek nagłych powodzi. - Dziesięć lat męczył lekarza o ciągłe skierowania na badanie krwi i Wassermanna, aż w końcu (nie wiem dokładnie, jak mu się to udało) się zaraził. Mówi do lekarza: „No, to chyba musi mi pan zapi- sać penicylinę". Pozażywał ją, przeszło mu i przestał o tym myśleć. Bo on po prostu chciał, żeby go to spo- tkało, i tyle. Trudno chyba o głupsze miejsce do siedzenia w tej chwili, bo przecież nagła powódź to naprawdę nagła powódź. W jednej chwili wszystko ślicznie, a w drugiej wali odpływem spieniona zupa z bylicy, porzuconych kanap i utopionych kojotów. Stojąc pod boczną ścianą koryta, widzę tylko jego nogi. Akustyka jest tu taka, że jego głos zmienił się w donośny baryton. Podciągam się i siadam obok niego. Jest jasno od księżyca, ale samego księżyca nie widać; jedynym punktem światła jest koniec Dagowego papierosa. Rzuca kamieniem w ciemność. -Lepiej wracaj na przyjęcie, Dag, no wiesz, zanim psy zaczną tłuc gości Benny'ego, żeby wydali im twoją kryjówkę, czy coś takiego. -Już, już. Daj mi jeszcze chwilę... Coś mi się zdaje, że kończą się czasy Daga Wandala, Andy. Papiero- sa? -Dag, to naprawdę nienajlepsza chwila... -Jeszcze tylko jedna historyjka, Andy. I właśnie, że to doskonała chwila. Jestem w kropce. Na szczęście, mimo wszystko, przychodzi mi na myśl coś krótkiego; no dobra, proszę bardzo. - Kiedy dawno temu byłem w Japonii na tej wymianie studenckiej, mieszkałem przez jakiś czas u takiej jednej rodziny, która miała milutką, małą córeczkę, może czteroletnią. No więc kiedy się do nich wprowadziłem (chyba na jakieś pół roku), ta mała w ogóle nie chciała przyjąć do wiadomości mojego pojawienia się w jej domu. Kompletnie nie zwracała uwagi na to, co mówiłem do niej przy obiedzie, mijała mnie w korytarzu, jakbym w ogóle nie istniał w jej świecie. Czułem się oczywi- ście bardzo urażony, bo każdy lubi widzieć siebie jako czarującą istotę, którą instynktownie uwielbiają zwierzęta i małe dzieci. Więc gdy któregoś dnia wróciłem do domu i znalazłem papiery w moim pokoju, listy i rysunki, nad którymi pracowałem od jakiegoś cza su, pocięte na drobne kawałeczki albo zarysowane z tą szczególną, dziecinną złośliwością, byłem wściekły. Kiedy wkrótce później wmaszerowała do mojego pokoju, nie wy- trzymałem i zacząłem krzyczeć na nią i po angielsku, i po japońsku. Oczywiście zaraz potem zrobiło mi się przykro. Mała poszła sobie. Zacząłem zastanawiać się, czy nie przesadziłem. Ale parę minut później przyszła do mnie ze swoim ulubionym chrząszczem w maleńkiej klatce (to bardzo popularne wśród dzieci w Azji), chwyciła mnie za rękę i zaprowadziła do ogrodu, a tam zaczęła mi opowiadać różne rzeczy z tajemniczego życia jej owada. Chodziło o to, że musiała być najpierw za coś ukarana, żeby nawiązać ze mną łączność. Teraz ma chyba ze dwanaście lat. Miesiąc temu dostałem od niej pocztówkę. Dag chyba nie słucha, a szkoda. Ale on po prostu chciał słyszeć obok siebie czyjś głos. Teraz obaj rzu- camy kamieniami. Potem Dag pyta mnie ni stąd, ni zowąd, czy wiem, jak umrę. - Bellinghausen, ty nie rób mi się tutaj taki chorobliwy, dobra? Rusz się i załatw sprawę z policją. Oni pewnie chcą ci tylko zadać parę pytań, i tyle. - Fermez la bouche, Andy. Moje pytanie było czysto retoryczne. Opowiem ci, jak mi się wydaje, że umrę. Będzie tak. Będę miał siedemdziesiąt lat, będę siedział sobie tu, na pustyni, żadne tam sztuczne szczęki, wszystko moje własne zęby, ubrany w szary tweed. Będę sadził kwiatki - drobne, delikatne kwiatki, na pustyni to z góry przegrana sprawa - trochę jak te papierowe, które klowni noszą na kapeluszach - będę je sadził w małe, klownowskie kapelusiki. Będzie cicho - tylko szum upału - moje ciało nie będzie rzucać cienia, pochylone nad łopatą dzwoniącą o kamienną ziemię. Słońce będzie dokładnie nade mną, a za mną rozlegnie się niesamowity łopot skrzydeł - głośniejszy niż łopot jakiegokolwiek ptaka. Obróciwszy się powoli, o mało nie oślepnę na widok lądującego anioła, złotego i bez szat, wyższego ode mnie o głowę. Trzymaną w dłoni doniczkę odłożę na ziemię - bo z jakiegoś powodu to wstydliwa rzecz - i wezmę oddech, ten ostatni. Anioł pochyli się, podłoży dłonie pod moje kruche kości i weźmie mnie na ręce, i to już tylko kwestia czasu, nim zaniesie mnie, bez- dźwięcznie i z bezgraniczną czułością, prosto w słońce. Dag odrzuca papieros i znowu zaczyna nasłuchiwać odgłosów przyjęcia, które dobiegają tu jakby z da- leka. - No, Andy, trzymaj kciuki - mówi, zeskakując z betonu. Odchodzi na kilka kroków, zatrzymuje się, odwraca i w końcu mówi do mnie: - Chodź no tu. - Podchodzę, a on całuje mnie, natychmiast włączając mi w głowie film o topniejących stropach supermarketów, chlustających w niebo. - No. Zawsze chciałem to zrobić. I wraca na to olśniewające przyjęcie. Czekaj na błyskawicę Nowy Rok już czuję meksykański metan, stąd dosłownie o rzut kamieniem, piekąc się w korku w Calexico, Kalifornia, w kolejce do przejścia granicznego, otulony w chwiejne, rozejmowe fatamorgany die- slowskich oparów. Moja auto odpoczywa w rozwidłającym się i rozpadającym, sześciopas i- mowym kory- tarzu oświetlonym zachodzącym, zmęczonym, zimowym słońcem. W tej liniowej przestrzeni posuwa się noga za nogą, tak jak ja, prawdziwy zestaw upominkowy ludzkości i jej pojazdów: wytatuowani robotnicy rolni, po trzech na jednym siedzeniu odkrytych furgonetek, entuzjastycznie raczący wszystkich muzyką country; lu- strzanookienne limuzyny pełne wychłodzonych yuppies w najdroższych okularach słonecznych (w mgiełce Handla i Petera Glassa), miejscowe hausfraus w papilotach, jadące po tańsze specjalności meksykańskie, wsłuchane w Wybrane melodie z oper mydlanych w wesoło oblepionych naklejkami hyundajach; bliźniacze pary kanadyjskich emerytów, kłócących się nad mapami, które rozpadają się na zgięciach, bo tyle razy składano je i rozkładano. Na poboczu handlarze peset o japońskich nazwiskach siedzą w budkach pomalowanych na jaskrawe kolory słodyczowych opakowań. Słyszę szczekanie psów. Jeśli tylko zapragnę kantowanego ham- burgera zfastfoodu albo ubezpieczenie OC na Meksyk, w pobliżu czeka tłum miejscowych biznesmenów, gotowych zaspokoić każdy mój kaprys. W bagażniku mojego volkswagena mam dwa tuziny butelek wody Evian i flaszeczkę przeciwbiegunkowego immodium pewnych burżuazyjnych nawyków trudno pozbyć się tak od razu. ***** Do domu wróciłem o piątej rano, wycięty, bo sam musiałem zamknąć bar. Piętro i jeszcze jeden bar- man poszli sobie wcześniej, bo chcieli coś poderwać w „Pompei", takim nocnym klubie; Dag pojechał z policjantami - chcieli czegoś od niego na komisariacie. Kiedy wreszcie dotarłem do domu, we wszystkich oknach było ciemno, więc poszedłem prosto do łóżka, zostawiając na potem sprawę kontaktu Daga z wła- dzą i powitanie Claire. Kiedy obudziłem się następnego dnia koło jedenastej, znalazłem kartkę, przylepioną taśmą do moich drzwi frontowych. Pismo Claire: misiu pysiu, jedziemy do sanfelipe! meksyk wzywa, rozmawialiśmy o tym z dagiem jeszcze w święta, przekonał mnie, że nadeszła ta chwila, więc kupujemy taki hotelik... jedź z nami! no bo co my tu mamy do roboty? wyobraź sobie: będziemy hotelarzami, łeb staje porwaliśmy pieski ale tobie pozwolimy przyjechać dobrowolnie, w nocy bywa zimno, więc przywieź jakieś kocyki, i książki, i ołówki, to supermałe miasteczko, więc po prostu szukaj drypa daga. Czekamy na ciebie tres niecierpliwie, mam nadzieję, że zobaczymy się dziś wieczór całuski, claire Pod spodem dopisek Daga: WYBIERZ WSZYSTKO Z KSIĄŻECZKI, PALMER. PRZYJEŻDŻAJ. PRZYDASZ SIĘ. P. S. ODSŁ UCHAJ SEKRET A RKĘ W automatycznej sekretarce znalazłem takie nagranie: „Ave, Palmer. Czyli znalazłeś już kartkę. Przepraszam za to, jak mówię, ale jestem kompletnie padnięty. Wróciłem o czwartej i nawet nie kładłem się spać, to mogę zrobić w drodze do Meksyku. Nie mówiłem, że mamy dla ciebie niespodziankę? Claire powiedziała, i słusznie, że jeśli damy ci za dużo czasu do zastanawia- nia się nad tym hotelem, to nie przyjedziesz, bo ty za bardzo wszystko analizujesz. Więc nie zastanawiaj się, tylko przyjeżdżaj, dobra? Przyjedziesz, to pogadamy. Jeśli chodzi o władzę, to wiesz, co się stało? Kapitanowi rozkwasiły mózg swoim pontiakiem GTO jakieś globalne nastolatki z Orange County, na drodze tuż przy tym alkoholowym, Liąuor Barn. Co za miła wiado- mości W kieszeniach znaleziono jego maniackie listy do mnie, w których obiecywał, że spali mnie tak jak ja ten samochód, i tak dalej. Moi! Ależ to okropne! Wyznałem więc policji (dodam, niewiele mijając się z prawdą), że widziałem go na miejscu przestępstwa i domyślam się teraz, że Kapitan bal się, czy go nie zakabluję. Elegancko, nie? No i sprawa jest zamknięta, ale wydaje mi się, że twój wesoły kolega ma dość wandalizmu na najbliższe dziewięć żyć. Zresztą zobaczymy się w San Felipe. Uważaj na drodze (Boże, co za geriatryczna uwaga), zobaczymy się wieczo..." ***** - E, rusz dupę, chujku! - stentoruje z tyłu nerwowy Romeo, o mało nie wjeżdżając mi w zderzak bladozie- loną, przerdzewiałą półciężarówką. Wracaj do rzeczywistości. Czas się pozbierać, zrobić coś z życiem. Tylko że to takie trudne. Puszczam sprzęgło, volkswagen szarpie się do przodu, o długość samochodu bliżej do granicy - o jedną jednostkę bliżej nowego, mniej rządzonego przez pieniądze świata, w którym inny łańcuch pokarmowy kształtuje swe środowisko w inny, a dla mnie prawie niepojęty sposób. Na przykład, kiedy już przekroczę granicę, modele samochodów przestaną z jakiegoś powodu przekraczać ten wyraźnie teklahomiański rok 1974, rok, w którym silniki samochodowe stały się zbyt skomplikowane, by przy nich majsterkować - nie- kanibalizowalne. Znajdę się w krajobrazie upstrzonym oksydowanymi, wymalowanymi sprayem i poprze- strzelanymi z broni palnej „półsamochodami" - półciężarówkami pociętymi wzdłuż, wszerz i z góry na dół, porozbieranymi na części i niewidocznymi kulturowo, podobnie jak ci zakapturzeni mistrzowie japoń- skiego teatru kukiełkowego bunraku. DOŻYWOTNI WĘDROWIEC: Częsty stan u osób wychowanych w niepewnym środowisku klasy średniej. Niezdolność do zakorzenienia się w jednym, konkretnym środowisku spra- wia, że przenoszą się z miejsca na miejsce w nadziei odnalezienia w nowym otoczeniu wy- idealizowanego poczucia wspólnoty. Trochę dalej, w San Felipe, gdzie rzeczywiście może zaistnieje kiedyś mój - nasz - hotel, znajdę płoty z wielorybich kości, chromowanych zderzaków toyot i drut kolczasty z kolców kaktusów. A wzdłuż opę- tańczo białych plaż miasteczka stać będą szczupłe figurki małych uliczników, o twarzach niewidocznych i prześwietlonych jasnością słońca, beznadziejnie sprzedających ciastowate sznury sztucznych pereł i płat- kowate łańcuchy z tombaku. KRYPTOTECHNOFOBIA: Skrywane przekonanie, że technika niesie za sobą więcej zagrożeń niż korzyści. DZIEWICZY SZLAK: Cel podróży wybrany w nadziei, że nie wybrał go nikt inny. MAŁPOWANIE TUBYLCÓW: Pozowanie na tubylca w podróży zagranicznej. SOLIPSYZM TUŁACZY: Występuje po przyjeździe do miejscowości będącej celem podróży zagranicznej, uważanej przez nas za nieznaną ogótowi, gdy okazuje się, że jest tam już wiele osób żywiących podobne przekonanie. Charakteryzuje się niechęcią do kontaktów z tymi osobami oraz irytacją, że przekreśliły nasze marzenia o elitarnym ustroniu. I właśnie taki będzie teraz mój nowy krajobraz. Z siedzenia kierowcy, ciągle w Calexico, widzę z przodu spocone tłumy ludzi przekraczających granicę na piechotę, dźwigających wiklinowe torby pełne leków przeciwrakowych, teąuili, tanich skrzypiec i płat- ków kukurydzianych. I widzę biegnący wzdłuż granicy parkan z metalowej siatki, który przypomina mi niektóre zdjęcia z Au- stralii - zdjęcia, na których siatka chroniąca pastwiska przed królikami rozszczepia krajobraz na dwoje: z jed- nej strony pożywna, eksplodująca zieleń, z drugiej ziemia księżycowa, zbita, spieczona, beznadziejna. Myśląc o tej granicy, myślę o Dagu i Claire, o tym, że wybrali jej stronę księżycową w podążaniu za swym trudnym przeznaczeniem: o Dagu, skazanym na wieczne wpatrywanie się w słońce; o Claire, wiecznie brnącej przez piaski pustyni z różdżką w rękach, modlącej się, by wreszcie natrafić na wodę. A ja... No właśnie - a ja? Tyle wiem, że ja też jestem po tej księżycowej stronie. Nie wiem, gdzie ani jak dokonałem tego wyboru, ale dokonałem. I choć może skazałem się tym samym na samotność, na strach - nie żałuję. Bo po mojej stronie granicy mam dwie rzeczy, a każda z nich jest tym, czym zajmują się bohaterowie moich dwóch krótkich historyjek, które tu szybko opowiem. Pierwsza z nich, gdy opowiedziałem ją parę miesięcy temu Claire i Dagowi, okazała się niewypałem: „O młodzieńcu, który bardzo chciał, żeby trafił go piorun". Jak sam tytuł wskazuje, jest to opowieść o młodym człowieku, który miał porażająco nudną pracę w bezmyślnej firmie, i który pewnego dnia rzucił to wszystko - młodą, czerwoną ze złości narzeczoną, czeka- jącą przy ołtarzu, możliwości awansu i wszystko, co do tej pory wypracował - by jeździć po preriach starym pontiakiem w ślad za burzami, bo nie chciał przeżyć życia i ani razu nie zostać uderzonym przez piorun. Mówię, że historyjka okazała się niewypałem, bo nic się w niej nie stało. Pod koniec opowiadania młody człowiek nadal jedzie przez Nebraskę czy inny Kansas, biega po prerii z wzniesionym ku niebu prętem od zasłony do prysznica i modli się o cud. Claire i Dag byli chorzy z ciekawości, co się stało z tym młodym człowiekiem, ale jego los pozostaje nie- rozstrzygnięty; przyznam się, że lepiej mi ze świadomością, że młody człowiek goni gdzieś po bezdrożach. Druga historyjka jest jakby bardziej skomplikowana i nigdy jej jeszcze nikomu nie opowiadałem. Też jest o młodym człowieku - no, postawmy sprawę jasno - o mnie. O mnie i jeszcze o czymś, o czymś, czego gorąco pragnę, by mi się przytrafiło, o czymś, czego pragnę bar- dziej niż czegokolwiek innego. DEMIGRACJA: Migracja ku mniej rozwiniętym i mniej przesyconym informacją środowiskom, kładącym mniejszy nacisk na konsumpcjonizm. A chcę tego: chcę leżeć na ostrych jak brzytwa, mózgowatych kamieniach Zatoki Kalifornijskiej. Chcę le- żeć na tych kamieniach, wokół żadnych roślin, mieć na palcach ślady po słonej wodzie, a nad głową płoną- ce na niebie, chemiczne słońce. Ma być cicho, idealnie cicho, tylko ja i tlen, bezmyślnie, i niech pelikany nurkują w ocean po lśniące, rtęciowe kule ryb. Drobne zadrapania od kamieni spłyną krwią, niemal natychmiast krzepnącą, a mój mózg zmieni się w cienką, białą kreskę, ciągnącą się w niebo ku warstwie ozonowej, brzęczącą niczym struna gitary. I podob- nie jak Dag w dniu swojej śmierci, też usłyszę szum skrzydeł, ale skrzydeł pelikana, nadlatującego znad oceanu - wielkiego, głupiego, szczęśliwego pelikana, który wyląduje przy mnie i na swych gładkich, skórzastych nogach bez obawy zbliży się kaczkowatym chodem ku mojej twarzy, i z eleganckim gestem - z wdziękiem tysiąca maitre dhotel - złoży mi w podarku małe, srebrne rybki. Wszystko bym oddał za ten jeden dar. 1 stycznia 2000 Dziś po południu jechałem do Calexico przez Salton Sea, jwielkie, słone jezioro, najniżej położo- ne miejsce.w Stanach Zjednoczonych. Minąłem Box Canyon...Calipatria...Brawley...Tutaj, w Imperiał County, „Zimowym Ogrodzie Ameryki", wszyscy szczycą się uprawianiem roli. Po bezlitosnej jałowo- ści pustyni zaskakująca żyzność tej okolicy - jej niezliczone pola szpinaku, pasących się owiec i krów jak dalmatyńczyki - to jakby biologiczny surrealizm. Tutaj wszystko aż zionie żywnością, nawet rosnące wzdłuż drogi palmy daktylowe, wyglądające, jakby żywcem przeniesiono je z Laosu, f Jakąś godzinę temu, gdy jechałem ku granicy tym krajem mlekiem i miodem płynącym, przydarzyło mi się coś niezwykłego coś, o czym muszę opowiedzieć. Było to tak: Właśnie wjechałem w nieckę Salton Sea od północy, przez Box Canyon. Cytrynowe gaje małego, cytru- sowego miasteczka Mecca wprawiły mnie w dobry nastrój. Właśnie ukradłem ciepłą pomarańczę wielkości kuli do kręgli z sadu przy drodze, dokładnie w chwili, gdy zza zakrętu pojawił się rolnik na traktorze i przy- łapał mnie na gorącym uczynku; uśmiechnął się tylko, sięgnął do worka, który miał obok siebie, i rzucił mi jeszcze jeden owoc - takie absolutne przebaczenie. ^Wsiadłem z powrotem do samochodu i zacząłem o- bierać pomarańczę, zamknąwszy przedtem okna, żeby zapach został w środku. Ponieważ równocześnie prowadziłem, kierownica zrobiła się zaraz lepka od soku; co chwila musiałem wycierać ręce o spodnie. Aż dotarłem na szczyt wzgórza, skąd po raz pierwszy dzisiaj zobaczyłem horyzont - ponad Salton Sea - a to, co zobaczyłem, sprawiło, że serce o mało nie wyskoczyło mi przez usta, że stopy instynktownie nacisnęły na hamulec. Było to coś, co mogło pochodzić tylko z bajek na dobranoc Daga: chmura wybuchu termojądrowego - wysoka jak niebo, bo widnokrąg był daleki - gęsta i zła, o głowie w kształcie kowadła, a wielkości średnio- wiecznego królestwa, czarna jak sypialnia nocą. Pomarańcza wypadła mi z rąk. Gwałtownie skręciłem na pobocze, otrąbiony przez pełne najemnych żniwiarzy przerdzewiałe el camino, które o mało nie wpakowało mi się w bagażnik. Ale nie było wątpliwo- ści: tak, chmura, oczekiwana przeze mnie, od kiedy skończyłem pięć lat, bezwstydna, ciężko dysząca, dum- na, wreszcie zawisła nad horyzontem. Tym razem naprawdę. Straciłem głowę; krew nabiegła mi do uszu; czekałem na syreny; włączyłem radio. Wynik biopsji był po- zytywny. Czy od wiadomości w południe mogło zdarzyć się na świecie coś tak poważnego? Co dziwne, w eterze nic się nie działo -jak gdyby nigdy nic grała muzyczka, szemrało parę meksykańskich stacji. Czy ja oszalałem? Dlaczego nikt nie reaguje? Samochody jadące z naprzeciwka mijały mnie najspokojniej w świe- cie, bez jakichkolwiek oznak pośpiechu. Więc nie miałem wyboru: pchany chorobliwą ciekawością ruszyłem dalej. Chmura była tak ogromna, że urągała zasadom perspektywy. Uświadomiłem to sobie, zbliżając się do Brawley, małego miasteczka dwadzieścia pięć kilometrów od granicy. Za każdym razem, gdy już wydawa- ło mi się, że jestem w epicentrum chmury, okazywało się, że jej geometryczny środek jest jeszcze bardzo daleko. W końcu byłem już tak blisko, że jej czarny jak opona trzon zajmował całą przednią szybę. Nawet góry nigdy nie wydają się tak ogromne, no, ale nawet góry, mimo swych ambicji, nie potrafią zaanektować całej atmosfery. I pomyśleć, że według Daga takie chmury są małe. Wreszcie, przy skrzyżowaniu z drogą numer 86, na którym skręciłem ostro w prawo, dojrzałem podstawę tego grzyba. Wytłumaczenie zjawiska było jak najbardziej naturalne i napełniło mnie głęboką ulgą: chłopi wypalali ściernisko wcale nie największego pola. Stratosferyczny potwór, tworzony przez wiotki sznur pomarańczowego ognia, był obłąkańczo nieproporcjonalnie wielki - chmura dymu widoczna na kilkaset kilometrów - widoczna z kosmosu. Wydarzenie to zdążyło już stać się przypadkową atrakcją turystyczną. Wzdłuż płonących pól ruch zwolnił, a wiele samochodów, w tym i mój, zatrzymało się na poboczu. Oprócz dymu i ognia warto było patrzeć na to, co owe płomienie zostawiały na swej drodze świeżo spalone pole, teraz po zawietrznej. Pole zwęgliło się na doskonale matową czerń, sprawiającą wrażenie kosmicznej, jak nic innego na tej planecie. Była to czerń czarnej dziury, nieoddająca obserwatorowi ani jednego fotonu; czarny śnieg, zabu- rzający trójwymiarową perspektywę, spoczywający przed okiem patrzącego jak wycięty z papieru tra- pezoid. Czerń była tak ogromna, tak intensywna i bez skazy, że nawet uprzykrzone dzieci przestawały tłuc się między sobą w przewoźnych domach swych rodziców i gapiły się przez okna, podobnie jak komiwojaże- rowie w porządnych, beżowych samochodach, którzy zatrzymywali się, by przy okazji rozprostować kości i zjeść hamburgery, podgrzane w kuchence mikrofalowej w przydrożnym barze. Po chwili otaczały mnie zewsząd nissany i F-250, daihatsu i autobusy szkolne. Kierowcy i pasażerowie opierali się o samochody krzyżując ręce na piersi, nabożnie, w milczeniu wpatrując się w to przypadkowe objawienie - gorący, suchy płat czarnego jedwabiu, cud antyczystości. Było to uspokajające, łączące ludzi przeżycie - zupełnie jak przyglądanie się z daleka tornadom. I wszyscy uśmiechaliśmy się jeden do drugie- go. W pewnej chwili usłyszałem tuż obok odgłos silnika - zaraz za mną zjeżdżał na pobocze jakiś mikrobus - krzykliwy, czerwony, ekstra model z przyciemnianymi szybami - a ku mojemu zdziwieniu wysiadło z niego kilkanaście umysłowo niedorozwiniętych nastolatków obojga płci, hałaśliwych i towarzyskich, podekscytowanych, w doskonałych humorach, wymachujących kończynami, wołających ku mnie „cześć!". Ich kierowca, nieco poirytowany, mniej więcej czterdziestoletni mężczyzna o rudej brodzie i na pierw- szy rzut oka sporym doświadczeniu w swym zawodzie, z podopiecznymi postępował łagodnie, lecz stanow- czo, trochę jak gęś z gąsiątkami, nakierowując ich we właściwą stronę zdecydowanymi, lecz przede wszyst- kim czułymi gestami. Podprowadził swą grupkę do drewnianego płotu ciągnącego się wzdłuż pola, oddzielającego od niego nas i samochody. I nie minęła nawet jedna minuta, gdy rozgadane nastolatki zdumiewająco zamilkły. W sekundę pojąłem, dlaczego tak się stało. Z zachodu nadleciała kokainowobiała czapla, ptak, którego nigdy nie widziałem na wolności; gadzi instynkt mówił jej, że płonące pola wkrótce wydadzą obfity, sma- kowity plon, bo ogień pobudzi do życia tyle nowych, cudownych tropizmów. Ptak krążył nad polem; był to widok bardziej pasujący do Gangesu czy Nilu, niż do Ameryki. A jego śnieżnobiały kontrast ze zwęglonym ścierniskiem był tak zdumiewający, tak krańcowy, że od prawie wszyst- kich moich sąsiadów, również tych stojących całkiem daleko, dobiegło mnie niemal jednoczesne, gwałtow- ne westchnienie. Wtedy reakcja moich rozchichotanych, podskakujących sąsiadów stała się pełna zachwytu i jednolita, zupełnie, jakby oglądały pokaz ogni sztucznych. Niekończącym się przelotom ptaka, krążącego nad nami w kółko, zataczającego fantastyczne łuki, co jakiś czas karkołomnie przelatującego tuż nad ziemią i nie mogącego zdecydować się na lądowanie, towarzyszyły „Ooo!" i „Aaa!" rozanielonych dzieci. Ich entuzjazm był tak zaraźliwy, że ja sam też zacząłem wydawać z siebie „Ooo!" i „Aaa!". Ptak tymczasem zakręcił w tył i poleciał wzdłuż drogi ku zachodowi. Myśleliśmy wszyscy, że zakończył już swe kulinarne medytacje, więc wokół rozległy się gwizdy i okrzyki zawodu, ale w tej samej chwili czapla zatoczyła jeszcze jeden łuk. Natychmiast i z wielkim podnieceniem zorientowaliśmy się, że przeleci tuż nad nami. Poczuliśmy się wybrani. Jedno z dzieci niepokojąco kwiknęło z radości, co zmusiło mnie, by na nie popatrzyć. Czas musiał nagle przyśpieszyć. Teraz wszystkie dzieci patrzyły na mnie. Poczułem, że coś ostrego przeciąga mi po głowie, i usłyszałem głośne szu szu szu. To czapla przeleciała nade mną tak nisko, że podrapała mi pazurami skórę na ciemieniu. Upadłem na kolana, ale nie przestałem śledzić lotu ptaka. Wszystkie głowy nadal obracały się za czaplą; wszyscy nadal wpatrywali się w naszego białego gościa, niepodzielnie panującego w tej chwili nad nami, który wreszcie wylądował na ściernisku. Patrzyliśmy oczarowani, jak zaczyna wygrzebywać z ziemi różne drobne żyjątka; widok był tak piękny, że całkiem za- pomniałem o zadrapaniu. Dopiero gdy bezwiednie pogładziłem się po głowie i poczułem na palcu kroplę krwi, uświadomiłem sobie, jak bliski był mój kontakt z ptakiem. Wstałem i przypatrywałem się tej kropli krwi, gdy jakieś małe, tłuste ramiona objęły mnie w pasie, tłu- ste rączki o tłustych, brudnych dłoniach z połamanymi paznokciami. Jedno z niedorozwiniętych dzieci, dziewczynka w błękitnej perkalowej sukience, usiłowało przyciągnąć do siebie moją głowę. Patrzyłem z góry na jej długie, zlepione, mocne włosy; śliniła się lekko powtarzając „aak" – chodziło jej o ptaka. Znowu opadłem przed nią na kolana, a ona oglądała ślad po pazurze, uderzając go staccato lekką, optymistyczną, kojącą pieszczotą - był to gest dziecka pocieszającego upuszczoną na ziemię lalkę. Potem poczułem z tyłu jeszcze jedną parę rąk, potem jeszcze jedną i nagle rzuciła się na mnie cała nagle przysposobiona rodzina, obejmująca mnie pełnym uwielbienia, uzdrowicielskim, bezkrytycznym uściskiem, a każde chciało dać wyraz swej czułości silniej niż inne. Zaczęły mnie wszystkie tulić - za mocno - jakbym naprawdę był lalką, nieświadome wywieranej przez siebie siły. Zaczynało brakować mi tchu, byłem gnie- ciony, szczypany, deptany. Brodacz podszedł, by je odpędzić. Jak mogłem wytłumaczyć temu pełnemu dobrych chęci jegomościo- wi, że ta niewygoda, nie, ten ból, że to nic, że ten pełen miłości tłok to coś, czego nie zaznałem dotąd nigdy. Może zresztą zrozumiał, bo puścił dzieci, jakby lekko kopały go prądem, i pozwolił im dalej rozgniatać mnie w ciepłym napadzie uścisków, i udawał, że dalej przygląda się białemu ptakowi, objadającemu się na czarnym polu. Jakoś nie pamiętam, czy podziękowałem. Liczby Procent wydatków budżetu USA przeznaczony na osoby starsze: 30 na oświatę: 2 Rolling Stone, 19. 04. 90, str. 43 Liczba martwych jezior w Kanadzie: 14 000 Southam News Senices, 7.10. 89 Liczba osób pracujących, przypadających na jedną osobę korzystającą z opieki społecznej... 1949: 13 1990: 3,4 2030: 1,9 Forbes, 14.11. 88, str. 225 Procent mężczyzn w wieku 25-29 lat, którzy ani razu nie zawierali związku małżeńskiego... 1970: 19 1987: 42 Procent kobiet w wieku 25-29 lat, które ani razu nie zawierały związku małżeńskiego... 1970: 11 1987: 29 American Demographics, listopad 1988 Procent kobiet zamężnych w wieku 20-24 lat... 1960: 72 1984: 43 Procent rodzin, w skład, których wchodzą osoby w wieku poniżej 25 lat, żyjące poniżej granicy ubóstwa... 1979: 20 1984: 33 U.S. Bureau of the Census Liczba osób, które można zabić kilogramem drobno przemielonego, wdychanego plutonu: 93 000 000 000 Amerykańskie zapasy plutonu, w kilogramach: 172 000 Iloczyn tych dwóch liczb: 16 000 000 000 000 000 Science Digest, czerwiec 1984 Pierwsza rata wpłaty na pierwszy dom jako procent dochodu osobistego: 1967: 22 1987: 32 Procent osób w wieku 25-29 lat, będących w posiadaniu własnego domu: 1973: 43,6 1987: 35,9 Forbes, 14. 11. 88 Różnica w cenie realnej (w procentach) między 1957 a 1987 w USA... pierścionka (jednokaratowy diament oprawny w osiemnastokaratowe złoto): +322 ośmioczęściowego zestawu mebli do jadalni: +259 biletu do kina: +180 biletu lotniczego do Londynu: -80 Report on Business; maj 1988 Prawdopodobieństwo, że dany Amerykanin występował w telewizji: 1 do 4 Procent Amerykanów twierdzących, że nie oglądają telewizji: 8 Liczba godzin spędzanych tygodniowo przed telewizorem przez osoby twierdzące, że nie oglądają telewizji: 10 Liczba morderstw, które statystyczne dziecko zdąży obejrzeć w telewizji przed ukończeniem 16 lat: 18 000 Liczba reklam telewizyjnych, które amerykańskie dziecko obejrzy w telewizji przed ukończeniem 18 lat: 350 000 Ta sama liczba w dniach (przy założeniu 40 sekund na jedną reklamę): 160,4 Liczba odbiorników telewizyjnych w USA 1947: 170 000 1991: 750 milionów Connoisseur, wrzesień 1989 Procentowy wzrost dochodów rodzinnych pomiędzy 1967 a 1987... osób starszych (powyżej 65 lat): 52.6 innych: 7 Procent mężczyzn w wieku 30-34 lat aktualnie żonatych 1960: 85,7 1987: 64,7 Procent kobiet w wieku 30-34 lat aktualnie zamężnych 1960: 88,7 1987: 68,2 U.S. Bureau of the Census, Current Population Reports, nr 423, str 20 Z telefonicznej ankiety przeprowadzonej na zlecenie TIME/CNN między 13 a 17 czerwca 1990 roku na Ameryka- nach w wieku 18-29 lat „Nie warto trzymać się pracy, która nie przynosi całkowitej satysfakcji". Tak:58 % Nie: 40 % „W obecnej sytuacji mojemu pokoleniu jest znacznie trudniej żyć na takim poziomie, jak pokolenia poprzednie". Tak:65 % Nie: 33 % „Czy pragniesz takiego małżeństwa, jak to, w którym żyli twoi rodzice?" Tak: 44 % Nie: 55 % Za „Time", 16. 07. 90, na podstawie badań agencji Yankelovich Clancy Shulman, błąd statystyczny ±4%