Marzena Domaros Pamiętnik Anast.azji P Kim jest Anastazja P.? Naprawdę nazywa się Marzena Domaros. Urodziła się 15 czerwca 1967 roku w Zblewie koło Starogardu Gdańskiego. Ojciec jest palaczem kotłowym (z wykształceniem niepełnym średnim), matka pracownikiem umysłowym (po maturze). Ma 19-letnią siostrę. Skończyła liceum ogólnokształcące w Starogardzie. Zdawała na Uniwersytet Gdański, ale nie dostała się z braku miejsc. Uczyła języka polskiego w szkole podstawowej i studiowała zaocznie polonistykę na UG. Zrezygnowała ze studiów na drugim roku. Potem pracowała w Starogardzkim Centrum Kultury. Jak powiedziała jej młodsza siostra, w Starogardzie Marzenie było za ciasno, więc przeniosła się do Gdańska i od 3 marca 1989 roku pracowała w Centrum Edukacji Teatralnej Dzieci i Młodzieży w Gdańsku. W sierpniu 1990 roku pomagała w organizowaniu Igrzysk „Solidarności". Sporadycznie współpracowała z Radiem Gdańsk. Dzięki nawiązanym wówczas kontaktom i znajomości francuskiego (uczyła się w ogólniaku, była dwa tygodnie we Francji na wymianie międzyszkolnej) od l lipca do listopada 1991 roku pracowała na pół etatu w „Wieczorze Wybrzeża". Wiosną 1992 roku pojawiła się w Warszawie i uzyskała akredytację sejmową jako korespondentka „Le Figaro" (pomógł jej w tym francuski dziennikarz, którego poznała w Polsce) i niezmiernie szybko spodobała się niektórym posłom... Po tym, jak wiele gazet zaczęło plotkować o jej prywatnych kontaktach z posłami, zdecydowała się napisać o sobie książkę. 2 listopada 1992 roku została zatrzymana, a następnie aresztowana pod zarzutem niepłacenia rachunków (chodziło o 18 milionów zł) w hotelu „Sobieski". 6 listopada wypuszczono ją z aresztu bez podania przyczyn. Andrzej Kern — nie chciałam, ale musiałam Położył dłoń na swojej męskości i powiedział: — Weź tego skurwysyna. Zaczęłam się śmiać. Kern uderzył mnie w twarz. Mocno. Głowa odskoczyła mi do tyłu. Zgłupiałam i zastygłam w tej dziwnej pozycji. Złapał mnie za rękę i pociągnął do sypialni. Próbowałam się wyrwać. Nie uderzył mnie drugi raz, ale walnął mną na łóżko tak, że uderzyłam się ramieniem o kant łóżka. Przestałam się bronić. Oczywiście nie byłam w najmniejszym stopniu podniecona, dlatego czułam, dotkliwy ból. Z wicemarszałkiem Sejmu Andrzejem Kernem poznał mnie Marek Markiewicz. Skąd znam Markiewicza? Dzięki Marianowi Terleckiemu, staremu znajomemu jeszcze z Gdańska. Z Markiewiczem nie była to szczególnie bliska zażyłość, kilkakrotnie byliśmy na kawie. Uważany jest za lwa salonowego parlamentu. Ogromny erudyta. Jak mówi, to ja natychmiast muszę do toalety, bo nie wytrzymuję. Uwielbia słowo „paradoksalnie", zdarza się, że w jednym wystąpieniu sejmowym używa tego słowa pięć-sześć razy. Kochają się w nim wszystkie panienki z sekretariatu KP „Solidarności". Jak Markiewicz wchodzi do sekretariatu, to panienki obciągają natychmiast sweterki: „Może herbatki, panie Marku? Może kawki?" MARIAN TERLECKI, ur. w 1955 roku. Operator filmowy i reżyser. Ukończył polonistykę w Gdańsku i wydział scenariuszy łódzkiej PWSFTviT. W latach 1976-1981 pracował w redakcji artystycznej telewizji w Gdańsku, a w 1981 roku został redaktorem naczelnym Telewizji „Solidarność". W stanie wojennym ukrywał się i stworzył podziemne studio wideo. Aresztowany w maju 1985 roku — pod absurdalnym zarzutem przywłaszczenia sprzętu „S" — spędził w więzieniu 16 miesięcy. Po wyjściu reaktywował Wideo-Studio pod patronatem gdańskiej kurii biskupiej. 15 stycznia 1990 roku został szefem gdańskiej telewizji. Jest autorem wielu filmów dokumentalnych i reportaży, m.in.: „Pomnik", „Ksiądz Jerzy" (l Nagroda na Festiwalu Filmów Religijnych w Niepokalanowie w 1987 roku i Grand Prix Międzynarodowego Festiwalu Scoop we Francji w 1988), „Maki" (o narkomanach), „Droga kontemplacji" (o życiu zakonników w klasztorze kamedułów). Współautor książki o Lechu Wałęsie. Szef Radiokomitetu od 7 stycznia 1990. Podał się do dymisji po spowodowaniu po pijanemu wypadku samochodowego. MAREK MARKIEWICZ, ur. 16 marca 1952 roku w Łodzi. Prawnik. Członek Komisji Kultury i Środków Przekazu oraz Komisji Sprawiedliwości. Był szefem telewizji w czasie, kiedy Marian Terlecki był prezesem Radiokomitetu. W dniu, w którym dane mi było poznać sztukę uwodzenia kobiet w wydaniu pana wicemarszałka Sejmu III Rzeczypospolitej, też byliśmy na kawie. A dokładniej — piliśmy kawę i po jednej lampce brandy. Obsługiwała nas młoda sympatyczna szatynka. Do sąsiedniego stolika podszedł nieznany mi, lekko podpity facet. Ukłonił się Markowi i usiadł. Nie zwracałam na niego uwagi. Rozmawialiśmy o ustawie o telewizji. Marek wypytywał o Terleckiego, którego dawno nie widział. Oczywiście plotkowaliśmy też na najrozmaitsze tematy. Wiedząc, że Marek jest z Łodzi, zapytałam go: — Słuchaj, co ty sądzisz o tej sprawie z córką marszał ka Kerna? Marek tak jakoś dziwnie popatrzył na mnie i nic nie odpowiedział. Zapadła krępująca cisza. Wtedy odezwał się ten facet: — Przepraszam, Marku, ja nie to, że podsłuchuję, ale po prostu niechcący słyszę, o czym rozmawiacie. Marek nachylił się do mnie: — Słuchaj, to jest właśnie Kern. Zdziwiłam się uprzejmie. — Bardzo mi miło — rzuciłam w jego stronę. Czułam się trochę głupio, tym bardziej, że tak naprawdę, to sprawa Moniki Kern mało mnie obchodziła. Mała siksa wyfrunęła spod skrzydeł nadopiekuńczego ojca i to wszystko. — Czy mogę się do państwa przysiąść? — zapytał pan marszałek. Oczywiście, zaprosiliśmy go do swojego stolika. Jak powiedziałam, nie był trzeźwy. Nie miał ze sobą żadnych rzeczy, teczki czy czegoś takiego. Widać było, że wyszedł z pokoju po to, aby się z kimś napić i wygadać. Zaczął rozwlekle opowiadać o tej całej swojej historii z Moniką. Tłumaczył, że jego córka to kochane, dobre dziecko. — Ona jest jeszcze taka dziecinna — przekonywał nas. — Przyjmowaliśmy tego chłopca w naszym domu, a on chyba nagrywał nasze rozmowy, bo stale przychodził z magnetofonem, a nigdy nie puszczał z niego muzyki. W ogóle był jakiś dziwny, nigdy się do nas nie odzywał. Wszystko było idealnie, wspaniale. Pojechała na wakacje do babci i nagle zniknęła. — Jestem przekonany, że ten chłopak karmił ją nar kotykami, bo listy od niej wprawdzie były pisane jej ręką, ale to nie były myśli i słowa mojego kochanego dziecka. Zadałam kilka zdawkowych pytań, żeby nie wyjść na niewychowaną, a pan marszałek na każde z nich odpowiadał bardzo dokładnie. — Wreszcie mam się przed kim wygadać. Prasa brutal nie na mnie napada, trudno to znosić spokojnie. Rozmawialiśmy też o aborcji, a przy tej okazji o Stefanie Niesiołowskim. Pan marszałek powiedział, że Stefan był leczony w zakładzie psychiatrycznym pod Łodzią. To dla mieszkańców Łodzi znana miejscowość, ale nie zapamiętałam nazwy. Zdumiało mnie — po raz kolejny — że wybitni politycy, świeżo poznanej kobiecie, o której nic w sumie nie wiedzą, opowiadają takie rzeczy. Po kilkunastu minutach rozmowy pan marszałek zaproponował: — Czy mogę państwa zaprosić do mnie? Napijemy się odrobinę czegoś dobrego, porozmawiamy. Będzie mi o wie le raźniej. — Ależ oczywiście, Andrzeju, jeżeli masz ochotę nas zaprosić, to nie widzę żadnych przeszkód — odparł Marek wyciągając paczkę papierosów golden american w jego stronę. Ma zwyczaj częstowania w taki sposób: — Ależ proszę zapalić mojego, świeżutkie, prosto ze sklepu. Powtarza to za każdym razem. Ja nie chciałam iść do pokoju marszałka. — Zrobiło się późno, pójdę już do domu. Powiedziałam tak, bo Kern był już coraz bardziej pijany i rzeczywiście widać było, że ma straszną ochotę opowiadać o swoich kłopotach, a mnie to już dokładnie znudziło. Ale Marek przekonywał mnie, że powinnam przyjąć zaproszenie: — Znajomość z marszałkiem na pewno jest przydatna dla każdego dziennikarza, więc byłoby po prostu głupotą niepodejmowanie tego zaproszenia. Co ci szkodzi posłuchać go trochę, zobaczysz, odwdzięczy ci się — dodał. Po namyśle doszłam do wniosku, że ma sporo racji. Pan marszałek kupił dwie czy trzy paczki chipsów, goldeny, butelkę francuskiej brandy i poszliśmy do jego apartamentu. Szło się w skomplikowany sposób, szybko się pogubiłam i nie wiedziałam, w której części gmachu jesteśmy. Wiem, że to było blisko sali lustrzanej. Najpierw był mały hali. Po lewej stronie była pierwsza łazienka (tylko z muszlą klozetową i umywalką), na wprost wchodziło się do małego saloniku, gdzie stały trzy czy cztery fotele, niski kwadratowy, ciemnobrązowy stolik, przy ścianie szafki w takim samym kolorze. Fotele miały obicia z tkaniny, kawa z mlekiem. Ani nowe, ani zniszczone, widać, że używane, ale w dobrym stanie. Niskie, z oparciami i z poduchami pod plecy i siedzenia. Telewizor zachodni, niewielki, chyba 18-calo-wy, ale głowy nie dam. Nie było żadnej muzyki. Popielaty telefon, normalny. Wykładzina dywanowa na całej podłodze. Z saloniku przechodziło się do dużej sypialni. Stały tam dwa łóżka, przy każdym stoliczek i lampka nocna. Łóżka przykryte kapami z materiału. Chyba w kwiaty, ale nie jestem pewna. Pościel biała, zwyczajna. Pod ścianą toaletka z lustrem. Rano czesałam się przed lustrem, nie zauważyłam na nim żadnych skaz, znaków szczególnych. Na ścianie, z której wchodziło się do drugiej łazienki, były ścienne szafy na ubrania, do samego sufitu. Z sypialni wchodziło się do drugiej łazienki. W łazience muszla, lustro prawie na całą ścianę. Ręczniki z hotelu poselskiego, bylejakie frotte, z napisami. Drzwi były nie na środku, otwierało sieje przy samej umywalce. Umywalka bardzo duża, tak obudowana, że prawie dotykała ścian. Wanna naprzeciwko drzwi, obudowana. Przy samej wannie ubikacja. Terakota na podłodze. Czysto, normalnie. Ani nie śmierdziało, ani niczym nie pachniało. Zapamiętałam tampony kosmetyczne do zmywania makijażu. Zaintrygowało mnie to. Takich samych ja używam. Francuskie. Widocznie pan marszałek robi sobie make-up z uwagi na transmisje telewizyjne obrad Sejmu. Stały tam także inne kosmetyki, ale nie pamiętam jakie, nie zwróciłam na to uwagi. Usiedliśmy w saloniku na fotelach. Miał na sobie dżinsy i ciemną koszulę. Pan marszałek miał wielką ochotę na picie. Ja wypiłam jeszcze dwie lampki, Marek też chyba tyle. Nie wiem, czy Marek dużo pije, nie znam go aż tak dobrze, ale w Sejmie nigdy nie widziałam Markiewieża pijanego. Kern dokończył wyznania o córce, i zaczął się trochę przekomarzać z Markiem na temat jego pracy w charakterze taksówkarza w stanie wojennym. — Przecież nikt w Łodzi nie chciał wsiadać do twojej taksówki, takim byłeś wrednym taksówkarzem — śmiał się z Markiewicza. Następnie opowiedział nam całą historię swojej rodziny. Jego dziadek był Szwajcarem, przyjechał do Polski i tu urodził mu się syn. Ojciec, zakochany w Polsce, został tutaj. Dużo opowiadał o tym, jak był z parlamentarną wizytą w Genewie. — To głównie dzięki mojemu pochodzeniu i moim kontaktom Szwajcaria umorzyła nam dług — pochwalił się skromnie. Potem zaczęły się śpiewy. To znaczy pan marszałek śpiewał. Najpierw ludowe rosyjskie i chyba szwajcarskie piosenki, trudno mi powiedzieć. Szczególnie upodobał sobie polskojęzyczną wersję „Pod dachami Paryża". — Śpiewam to specjalnie dla pani. Zrobił to klęcząc przy moim fotelu i ciągnąc mnie za klapy marynarki. Ma nawet niezły głos i słuchanie go byłoby przyjemne, gdyby nie to, że śpiewał niemal prosto do mojego ucha. Jedną piosenkę, „Hej, Sokoły", śpiewaliśmy wspólnie, to znaczy Kern śpiewał zwrotki, a refren w trójkę. „Pod dachami Paryża" odśpiewał kilkakrotnie, tak że było śmiesznie. Był coraz bardziej pijany. Wypił tak ze trzy czwarte butelki 0,7 1. Bez przerwy gadał. Rozlewał mu się alkohol. Stał się męczący. Kilkakrotnie usiłowałam wstać, ale za każdym razem pan marszałek wsadzał mnie jednoznacznie do fotela, mówiąc że jeszcze nie czas, żeby wychodzić. W końcu podniósł się również Marek. — Wprawdzie jest bardzo miło — powiedział — ale mam jeszcze do napisania na jutro klubowy projekt ustawy lustracyjnej i już muszę iść. Ja również się podniosłam. Kern cały czas klęczał przy moim fotelu i trzymał mnie za marynarkę. Kiedy się podniosłam, to odpadły mi dwa guziki od marynarki. Został jeszcze trzeci, mały środkowy, wewnętrzny, ale on nie był zapięty. Marynarka znalazła się w rękach wicemarszałka Sejmu, a ja zostałam w gorsecie. Nie miałam pojęcia, gdzie jest moja torebka, bo on ją gdzieś położył. To była mała czarna wąska torebka. Miałam też ze sobą czarną skórzaną teczkę zapinaną na zatrzask z przodu. W tym czasie poseł Marek Markiewicz podszedł do drzwi, głupio się uśmiechnął, mruknął: — Dobranoc państwu — i wyszedł. Gentelman, jednym słowem. Jeszcze przed wyjściem Marka, Kern zaczął mówić do mnie na „ty". Parę razy była taka sytuacja, że on do mnie mówił „ty", a ja do niego „panie marszałku". W końcu ja też zaczęłam mówić do niego „ty". Nie wiedziałam, co mam zrobić. Wpół rozebrana, bez torebki, w której mam klucze, dokumenty, pieniądze... Kern uśmiechnął się... On w ogóle ma uśmiech takiego lubieżnego satyra, śliski, nieprzyjemny, nie znoszę tego uśmiechu, a kiedy jest pijany, staje się po prostu obrzydliwy. Uśmiechnął się tym swoim lubieżnym uśmiechem i stwierdził: — Absolutnie nic ci z mojej strony nie grozi. Pomyślałam, że jest dokładnie odwrotnie i chciałam iść w stronę wyjścia, ale pan marszałek zastawił mi sobą drogę i... ściągnął spodnie razem z majtkami. Położył dłoń na swojej męskości i powiedział: — Weź tego skurwysyna. W ogóle był chamski. Zaczęłam się śmiać, to była nerwowa reakcja na tę sytuację, wcale mi nie było do śmiechu. To znaczy widok wpół rozebranego marszałka był sam w sobie śmieszny i gdybym była bezpieczna, to bawiłabym się świetnie. Ale nie czułam się bezpiecznie. Zdawałam sobie sprawę, że jestem sam na sam z pijanym bezwzględnym samcem. I nie pomyliłam się. Kern uderzył mnie w twarz. Mocno. Pan marszałek ma mocną rękę. Nie wiem, czy starał się mnie mocno uderzyć, czy nie panował nad swoimi odruchami, w każdym razie cios był mocny. Nikt nigdy mnie nie bił, poza tym pierwszy raz byłam w sytuacji bezpośredniej przemocy na tle seksualnym. Nie bardzo wiedziałam, co mam zrobić. Głowa odskoczyła mi do tyłu. Zgłupiałam i zastygłam w tej dziwnej pozycji. On złapał mnie za rękę i pociągnął do sypialni. Próbowałam się wyrwać. Nie uderzył mnie drugi raz, ale walnął mną na łóżko tak, że uderzyłam się ramieniem o kant łóżka. Przestałam się bronić. Bałam się, byłam jak sparaliżowana. Niezbyt dobrze pamiętam, co było dalej. Ściągnął z siebie i ze mnie resztę ubrania. Ani mu nie pomagałam, ani nie przeszkadzałam. Zachowywałam się tak, jakbym była gumową lalką. Dwa razy uderzył mnie w twarz przed stosunkiem. Nie wiem, tak lubi, czy co... Nie drapałam go, nie biłam, nie wrzeszczałam. Nie robiłam absolutnie nic, poddałam się biernie. Chyba w ogóle nie patrzyłam na niego, głowę miałam odwróconą w bok, oczy zamknięte. Nie pamiętam, jak długo to trwało. Cały czas zbierało mi się na wymioty, treść żołądka dosłownie czułam tuż pod przełykiem, bałam się, że zwymiotuję na łóżko. Śmierdzący, pijany, podstarzały facet, który się na mnie wyżywał. Wszystko mnie bolało. Oczywiście nie byłam w najmniejszyn stopniu podniecona, dlatego czułam dotkliwy ból. Był bardzo brutalny. Zachowywał się tak, jakby potrzebował dominacji. Rano miałam siniaki na rękach od jego rąk i spuchniętą lewą część twarzy. Zrobił to dwa razy, niemal raz po razie. Za drugim razem odwrócił mnie na brzuch. Trzeba przyznać, że jak na faceta pod sześćdziesiątkę, miał spory wigor. W trakcie stosunku kazał mi powtarzać, że jest mi dobrze. — Nawet, gdybyś mnie zabił, to ci tego nie powiem — warknęłam ze złością. On powtarzał: — Dobrze cię rżnę? Dobrze cię pieprzę? Po stosunku po prostu zasnął. Zepchnęłam go z siebie, tak że spadł z łóżka na podłogę. Chrapał głośno. Pobiegłam do łazienki, gdzie bardzo długo wymiotowałam, chyba z pół godziny siedziałam obejmując rękami sedes i wymiotowałam, potem równie długo myłam się pod prysznicem, bo świadomość tego, że mam na sobie, w sobie jego pot, spermę, była dla mnie nie do wytrzymania. Wróciłam do pokoju, z jakimś dziwnym spokojem położyłam się na drugim łóżku i usnęłam. Obudziłam się około dziewiątej. On już nie spał. Był cały w skowronkach. To mnie najbardziej zdenerwowało. Był już trzeźwy, przynajmniej nic w jego zachowaniu nie wskazywało, że nie wytrzeźwiał. To była noc ze środy na czwartek albo z czwartku na piątek na początku lipca. Kto wie, może on nie kłamał, kiedy mi wmawiał, że niczego nie pamiętał, bo rano zachowywał się jak gdyby nigdy nic. To znaczy na pewno pamiętał, że miał ze mną stosunek. Kiedy otworzyłam oczy, leżał na łóżku i pił wodę mineralną. Był w majtkach i skarpetkach. Nie ma rozlanych znamion, nie zauważyłam żadnych takich znaków szczególnych. Slipy były kolorowe, krótkie, koloru nie pamiętam. Z paskiem innego koloru. Męskość średnia, nie za duża. Nie mam zbyt wielkiego materiału porównawczego, więc trudno mi powiedzieć. Kern jest dość potężnie zbudowany. Zobaczywszy, że się obudziłam, wstał, podszedł do mnie i zupełnie w inny sposób, tak raczej nieśmiało, zaproponował: — Chciałbym się z tobą kochać jeszcze raz. — Przykro mi, ale ja naprawdę nie mam ochoty. — A co, nie było ci dobrze? — Było fatalnie — skwitowałam z mściwą satysfakcją. Bardzo to przeżył. — Nigdy żadna kobieta nie powiedziała mi tego tak wprost. Nie wiem, jak mam się zachować. Popatrzyłam na niego jak na kretyna. Naprawdę nie wiedziałam czy on odgrywa głupiego, czy po prostu nie pamięta. Nie wydawało mi się, żeby był aż tak pijany, żeby nie rejestrować tego, co robi. Ale może tak było? Nie znam faceta, nie wiem, jak reaguje na alkohol, ile mu trzeba, żeby mu się zerwał film, nie wiem, w jaki sposób się upija. Poszłam do łazienki, potem się ubrałam. — Porozmawiaj ze mną jeszcze chwilę — poprosił. — Nie chcę. Muszę stąd wyjść, muszę przełknąć to wszystko, przebrać się w świeżą bieliznę, mam poza tym parę spraw do załatwienia. Wtedy on, prawdopodobnie po to, żeby zachować kontrolę nad sytuacją, zaproponował: — Potrzebuję asystentki. Takiej, która załatwiałaby mi korespondencję... Znasz francuski, ja nie mam takiej, która potrafi zachować się w towarzystwie... — Za ile? — rzuciłam jadowicie. — Jak dla ciebie 8 milionów miesięcznie. Ryknęłam śmiechem: — I co ja mam z taką kwotą zrobić? Jesteś śmieszny. Wtedy wyciągnął atut Wachowskiego. — Skontaktuję cię z Wachowskim, a to powinno być dla każdego dziennikarza cenne. Wszyscy wiedzą, że Wachowski nikomu nie udziela wywiadów, odmawia nawet zaprzyjaźnionym od lat kumplom. — Nie wierzę, że to zrobisz, a poza tym nawet gdybyś mnie z nim skontaktował, to i tak nie sprawisz, żeby Wachowski dał mi wywiad. Opowiadał mi też o swoim życiu osobistym. Jego pierwsza żona go rzuciła, ma z nią syna. — Z żoną właściwie nie żyję. — Czy nie sądzisz, że ma kochanka? — Nic o tym nie wiem, raczej nie. Może nawet ma, ale ja nic o tym nie wiem. — Skarżył się na posła z Kongresu Liberalno-Demokra-tycznego Dariusza Kołodziejczyka, rzecznika Moniki: — To wredny gnojek! DARIUSZ KOŁODZIEJCZYK, ur. 13 listopada 1967 roku w Częstochowie. Absolwent WSP w Częstochowie. Członek Komisji Sprawiedliwości. Kiedy zrozumiał, że zaraz wyjdę, zapytał: — Czy możemy się jeszcze spotkać? — Nie. I poszłam sobie. Miałam kłopoty z wyjściem stamtąd, nie umiałam trafić do wyjścia. Znalazłam windę, gdzieś wyjechałam, błądziłam, wreszcie trafiłam. Najpierw poszłam napić się czegoś zimnego. Dyżur miała ta sama szatynka. Zapytała, czy dobrze się bawiłam wczoraj wieczorem. Powiedziałam, że nie. Nie pytała o nic więcej. Dlaczego nie próbowałam wybiec z pokoju? Dlaczego zostałam do rana? Dlaczego rano nie zawiadomiłam policji? Już widzę, jak przychodzę na posterunek i mówię: — Zgwałcił mnie wicemarszałek Sejmu. Wprost słyszę ten rechot policjantów. Kto by mi uwierzył? Jakie miałabym szansę w starciu z takim autorytetem, kiedy on potrafił doprowadzić do aresztowania rodziców chłopca jego córki? Wiem, że powinnam natychmiast po stosunku, nie zmywając śladów, pobiec na policję i poddać się badaniom lekarskim. Nie zrobiłam tego. Nie zastanawiałam się nad tym, jak się należy zachowywać w takiej sytuacji. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że może mnie to spotkać. Wprawdzie niekiedy powtarzałam dowcip, że gwałt to nagła i niespodziewana przyjemność, ale dopiero teraz wiem, jak głupi to był dowcip. Poza tym jestem osobą, która obmyśla zemstę na spokojnie. Na pewno pożałuje tego, co mi zrobił. W momencie, kiedy to robił, przeleciała mi przez głowę myśl, że należałoby od razu, jak skończy, biec na policję, ale zaraz o tym zapomniałam. Miałam wrażenie, że wodą zmyję to, co się stało. Że jeżeli się dobrze wyszoruję, to będzie tak, jakby tego nigdy nie było. Kiedy wróciłam z łazienki, była czwarta nad ranem. Bałam się o tej porze wyjść z hotelu. Może lepiej: wstydziłam się, po prostu cholernie się wstydziłam. Tym bardziej, że jestem osobą, którą się bardzo szybko zapamiętuje, chłopcy ze straży się we mnie wgapiali, panie się do mnie miło uśmiechały... Przy czym nigdy nie było takiej sytuacji, żebym się gdzieś pałętała po hotelu po nocy. Jeżeli panowie się upierali, że mam zostać, to proponowałam przeniesienie się do restauracji. O przygodzie z Kernem nie mówiłam absolutnie nikomu. Powiedziałam tylko Iwonie, że to cham i że rozumiem jego córkę. Z Markiem Markiewiczem widzieliśmy się następnego dnia, o nic nie pytał, stuprocentowy dżentelmen. Marszałka też widziałam z daleka tego samego dnia. Miał na sobie jasnokawowy garnitur. Potem Kern dzwonił jeszcze parę razy. W tym czasie nie mieszkałam już u Iwony. Zadzwonił do niej, oddzwo-niła natychmiast i powiedziała: — Kern pytał o ciebie, chciał numer twojego telefonu. Dać mu? — A czego chce? — Nie wiem, ale mówił, że to coś ważnego. — No to daj. Iwona dała mu numer do mnie. Zadzwonił. — Mam do ciebie bardzo pilną sprawę, czy możemy ;. się spotkać? — Za Boga nie spotkam się z tobą w żadnym ustron nym miejscu, jak chcesz, to przyjedź do Walewic. — Dobrze, przyjadę. I rzeczywiście, przyjechał. To był poniedziałek w sierpniu. Przyjechał rządowym samochodem, nie znam się na markach samochodów, takim samym jeździ Janusz Lewan-dowski, jakiś japoński. Akurat jeździłam konno. Zatrzymał się, powiedziałam, żeby, o ile może, podjechał do pałacu i poczekał z pół godziny. Dopiero co osiodłałam konia i nie chcę tracić jazdy, bo wyprowadzanie konia, siodłanie, potem rozsiodłanie i odprowadzenie do stajni to cała procedura i nie chce mi się tego niepotrzebnie powtarzać. Pojechał do pałacu, Maciejewski się nim zajął. Przywiózł mi kwiaty. Wyglądały tak, że nawet Maciejewski się oburzył, że coś tak paskudnego można w ogóle kupić kobiecie. W plastikowej doniczce koloru sraczkowatego wyglądały jak skóra ściągnięta z aligatora. Trzy zielone liście owinięte w obskurny celofan w białe kropeczki. Totalne obrzydlistwo. Kazałam to Maciej e wskiemu postawić u siebie w gabinecie, bo gdybym miała na to patrzeć, to nie sypiałabym po nocach. Stwierdził, że koniecznie chce porozmawiać. — Proszę bardzo. Oczywiście uznałam, że zaproszenie go do pokoju byłoby poważnym błędem, więc zaproponowałam mu spacer. Środek dnia, pełno pracowników stadniny, więc spokojna głowa. Próbował objąć mnie ramieniem. Delikatnie, ale stanowczo się odsunęłam. — Mam informacje, że wiesz, gdzie jest Monika. — Nie mam takich informacji. Coś tam wiedziałam, ale nic konkretnego. Wśród liberałów mówiło się, że oni są w Częstochowie w zakonie, ale nie zamierzałam mu niczego mówić ani w niczym pomagać. — Mam 90% pewności, że Monika jest u jakiegoś Baranowskiego w Częstochowie. Mam do ciebie prośbę. Chciałbym, żebyś pojechała tam jako mediator. Zgłupiałam. Ja chronicznie nie cierpię kobiet, a młodych dziewczyn w szczególności, bo są głupie. Po prostu nie lubię i już. A skoro ja nie lubię, to nie przypuszczam, żeby jakaś młoda podfruwajka zapałała do mnie sympatią, skoro mnie w życiu na oczy nie widziała. Kto mnie tam wpuści i z jakiego powodu? To musiało być tuż przed 25 sierpnia, bo powiedział, że przysłali mu zawiadomienie na ten dzień z Sejmu. Potem zmienił temat. — Czy masz do mnie żal? — Nie, absolutnie nie mam żalu. Gdzież bym śmiała. Do tak ważnych postaci nie miewa się żalu, ma się tylko i wyłącznie szacunek. ANDRZEJ KERN urodził się 18 maja 1937 roku w Łęczycy. Dziadek Othomar, Szwajcar, osiadł w Królestwie Polskim pod koniec XIX wieku i ożenił się z Polką. Ojciec Aleksander przyjął obywatelstwo polskie na krótko przed II wojną światową, żołnierz AK, więzień obozów koncentracyjnych w Mauthau-sen i Gusen. Ukończył w 1957 roku prawo na Uniwersytecie Łódzkim. W 1956 był współzałożycielem Związku Młodych Demokratów, organizacji kwestionującej przewodnią rolę PZPR. Zrobił aplikację prokuratorską w 1959, a adwokacką w 1963. Był adwokatem w Sieradzu, a od 1964 roku w Łodzi. Od 1964 roku obrońca w wielu procesach politycznych, bronił m.in.: mecenasa Karola Głogowskiego (najdłuższy proces polityczny PRL, od 1964 do 1969), Józefa Szczęsnego (uczestnika wydarzeń marcowych 1968 roku), Jerzego Kropiwnickiego i Grzegorza Pałki (członków władz „Solidarności") po wprowadzeniu stanu wojennego, Józefa Śre- niowskiego (członka Komitetu Obrony Robotników), W. Żyżniewskiego (szefa łódzkiej KPN). Prowadził liczne sprawy o rejestrację Komitetów Zakładowych „Solidarności" oraz o przywrócenie do pracy osób wyrzuconych za przynależność do „Solidarności". Od 1976 roku działacz samorządu adwokackiego, członek Naczelnej Rady Adwokackiej. W 1982 był przez miesiąc internowany w Łowiczu. Współpracuje z Komitetem Helsińskim w Polsce, należy do łódzkiego Klubu Inteligencji Katolickiej. Żona Zofia jest prawnikiem. Dwoje dzieci. Andrzej Marek jest handlowcem, Monika uczennicą. Aleksander Kwaśniewski — mocny tylko w gębie Przy drugim razie odważyłam się na rozmowę 0 anatomii. Obraził się. Powiedział, że on bez robienia sobie przyjemności może przez dwie godziny zadowalać każdą kobietę. Ucieszyłam się 1 od razu poszliśmy znowu do łóżka, chciałam to przeżyć. Po czym... było tak samo, jak za pierwszym razem, czyli czysta prokreacja. Trwa ło to zaledwie kilka minut... Lewica to mój ulubiony klub. Moim zdaniem jest tam największy potencjał intelektualny. Są to mądrzy, inteligentni, elokwentni ludzie. Jako pierwszego z lewicy poznałam Aleksandra K waśnie wskiego. Poznałam, bo chciałam. Miewam czasami takie kaprysy i wtedy zawsze dopinam swego. Lubię jego złośliwy dowcip. Podczas debaty „teczko wej" świetnie przyciął Januszowi Kor wino wi-Mikke, który w pewnym momencie powiedział: „Dopiero przed chwilą dowiedziałem się — i to jest brak obiegu informacji — że pan minister Macierewicz zwrócił się do Konwentu z prośbą o wyjaśnienie, co należy rozumieć przez pracownika SB i otrzymał od Konwentu taką rozszerzającą interpretację, że każdy, kto figuruje w aktach, może być wymieniony. Otóż odpowiedzialność w tym momencie spada również na Konwent". Na co Olek mu odpowiedział: „Ponieważ Konwent Seniorów zbiera się przede wszystkim na wniosek Prezydium Sejmu, prosiłbym pana marszałka, by pan marszałek wobec Wysokiej Izby przedstawił istotę spotkania z panem ministrem Macierewiczem, które miało miejsce na posiedzeniu Prezydium Sejmu i Konwentu Seniorów, podczas którego tego rodzaju informacje, jakie przedstawił pan Korwin--Mikke, nie miały miejsca. Jestem wręcz przekonany, że były one dokładnie odwrotne. (Poseł Korwin-Mikke: „Przychylam się do wniosku"). Dlatego bardzo bym prosił, żeby pan marszałek to wyjaśnił. O tyle jednak mogę zrozumieć pana posła Korwin-Mikke, że nie uczestniczy w pracach Konwentu Seniorów, a ze względu na wielkość klubu nie miał okazji skontaktować się z osobą, która reprezentuje ten klub na posiedzeniach Konwentu Seniorów". (Wesołość na sali, oklaski). A trzeba dodać, że klub Janusza Korwina-Mikke liczy trzy osoby... Poznałam Olka tak, jak dziennikarz poznaje polityka, po prostu podeszłam do niego i zaczęłam z nim rozmawiać. A pan Kwaśniewski jest czuły na kobiece wdzięki i z grona mojego fan-clubu nie bardzo się wyłamywał, więc nie było z tym problemu. Pierwszy raz piliśmy razem drinki na początku czerwca. Poszliśmy do barku za kratą w hotelu sejmowym. Zamówił dla mnie koniak, dla siebie dużą wódkę z sokiem grapeffuitowym. Podczas naszego romansu nie spotykaliśmy się na mieście. Kwaśniewski jest bardzo wyczulony na to, z kim się go widuje. Ma cholernie zazdrosną żonę. To pani Jolanta trzyma domową kasę, jest dyrektorem firmy polonijnej PAAT. Zarabiała więcej niż Olek, co strasznie go wkurzało. Jego żona podobno wszędzie rozpowiada, że mąż robi jej codziennie śniadanie do łóżka. To śmieszne: w domu pantoflarz, a poza domem butny samiec. Oczywiście żona nie wiedziała o naszym romansie. Siedzieliśmy przy osobnym stoliku, przy drugim, silnie obsadzonym, siedziała lewica. Olek poznał mnie tego dnia z profesorem Krawczukiem. Powiedziałam mu komplement: — Panie profesorze, jak byłam małą dziewczynką, byłam panem zafascynowana, czytałam wszystkie pana książki na temat starożytnego Rzymu i w ogóle wszystko, co pan napisał. Nawet się nie uśmiechnął, nie powiedział „dziękuję". Wpadłabym w depresję, ale wszyscy zaczęli mi tłumaczyć: — Nie martw się, profesor jest tak skąpy, że nawet komplement dla niego za dużo kosztuje. ALEKSANDER KRAWCZUK, ur. 7 czerwca 1922 roku w Krakowie, w rodzinie inteligenckiej. Ukończył Uniwersytet Jagielloński w 1949 roku (filologia klasyczna i historia), w 1985 został profesorem zwyczajnym nauk humanistycznych. Bezpartyjny. Podczas okupacji służył w AK. Od 1949 pracownik naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego. Od września 1986 do sierpnia 1989 roku minister kultury i sztuki. Od czerwca 1986 do lutego 1987 wiceprzewodniczący Narodowej Rady Kultury. Żonaty, dwoje dzieci. Twórczość: „Kolonizacja Sullańska" 1969, „Ga-jusz Juliusz Cezar" 1962, „Cesarz August" 1964, „Herod, król Judei" 1965, „Neron" 1965, „Perykles i Aspazja" 1967, „Siedmiu przeciw Tebom" 1968, „Wojna trojańska", „Kleopatra" 1969, „Konstantyn Wielki" 1970, „Ród Konstantyna" 1972, „Rzym i Jerozolima" 1974, „Upadek Rzymu" 1978, „Mitologia starożytnej Italii" 1982, „Ród Argeadów" 1982, „Stąd do starożytności" 1985 r. Książki tłumaczone na języki: czeski, rosyjski, węgierski, bułgarski i estoński. W wolnym czasie uprawia turystykę pieszą. Podczas tego spotkania przedstawiono mi też Ryszarda Ulickiego, autora słów do piosenki „Kolorowe jarmarki". Strasznie złośliwa bestia. Myślał, że zaraz wykrzyknę: „Ach, to pan napisał kolorowe jarmarki!" A ja nic, musiał się sam pochwalić. Mnie jego nazwisko nic nie mówiło, nigdy mi nie mógł wybaczyć, że go nie skojarzyłam i z tego powodu prawił mi złośliwości. Z Krawczukiem spotkałam się jeszcze 3 lipca, w urodziny Leszka Millera. Krawczuk biegał po palarni i kuluarach i wszystkich zapraszał na szampana. Ewa zapytała z ironią w głosie: — Ty stawiasz? — Coś ty — zaśmiał się. — Leszek ma urodziny i wszys tkich podejmuje w starej sejmowej restauracji, on stawia. Wypiliśmy z Kwaśniewskim drinka i umówiliśmy się na następne spotkanie, w tym samym miejscu. Było to podczas przerwy na obiad. Piliśmy siedząc przy stoliku, a z naprzeciwka wpatrywał się w nas z zaciekawieniem poseł Edmund Krasowski, ten od tropienia afer. To chyba sprowokowało K waśnie wskiego. Zaproponował bruderszaft, wypiliśmy i pocałował mnie w usta długo i namiętnie. EDMUND KRASOWSKI, ur. 30 sierpnia 1955 roku w Elblągu, w rodzinie robotniczej. W 1979 roku ukończył studia na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego. Dwa lata pracował w Planetarium we Fromborku. Po odbyciu służby wojskowej, we wrześniu 1981 roku zamierzał wyjechać do Nowej Zelandii. Dotarł do Hamburga, lecz na wieść o pacyfikacji Wyższej Szkoły Pożarnictwa w Warszawie, wrócił autostopem do Elbląga. W latach 1981-1983 pracował jako nauczyciel w Elblągu, Starym Polu i Malborku, a w latach 1984-1985 w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej i Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Elblągu. Już na studiach kolportował „Biuletyn Informacyjny" KOR i „Opinię" — organ Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. W1976 roku podpisał protest przeciw wprowadzeniu do konstytucji PRL zapisów o przewodniej roli PZPR i sojuszu z ZSRR. W 1978 roku uruchomił wraz z kolegą niezależne wydawnictwo. Od 13 grudnia 1981 roku działał w strukturach podziemnych „Solidarności". Nawiązał kontakt ze Zbigniewem Bujakiem i „Solidarnością" w Elblągu. Wydawał 3 pisma: „Zwyciężymy", „Opornik Elbląski" i „Goniec Wojenny" (mutacja „Tygodnika Wojennego"). Po roku pracy w ścisłym współdziałaniu z TKK został 12 stycznia 1983 roku aresztowany, a właściwie porwany w Starym Polu (20 km od Elbląga). W czasie przesłuchań proponowano mu wolność i 1000 dolarów za wystąpienie w telewizji. Po dwóch miesiącach śledztwa w Elblągu, przewieziony do Warszawy i umieszczony na oddziale psychiatrycznym więzienia przy ul. Rakowieckiej, skąd wyszedł na mocy amnestii 29 lipca 1983 roku. O niestwierdzeniu „odchyleń" poinformowano go w 1986 roku w czasie następnego pobytu w więzieniu. Po zwolnieniu odtworzył sieć kolportażu, głównie „Tygodnika Mazowsze" i książek. W 1985 roku rozpoczął wydawanie kolejnej gazety podziemnej „Solidarność. Biuletyn Regionu Elbląskiego". Wraz z grupą działaczy zorganizował udany bojkot wyborów do Sejmu 29 października 1985 roku. Został ponownie aresztowany. Rozpoczął głodówkę trwającą 5 miesięcy. Ze względu na stan zdrowia został zwolniony w sierpniu 1986 roku. Od 1988 znowu wydawał „Biuletyn Elbląski" oraz książki. Następnie został członkiem prezydium Tymczasowego Zarządu Regionu „Solidarności" w Elblągu i szefem Biura Tymczasowego Zarządu Regionu w Gdańsku. Członek Porozumienia Centrum. W Sejmie od X kadencji. Wiceprzewodniczący Komisji Stosunków Gospodarczych z Zagranicą i Gospodarki Morskiej. Żona Barbara Madejczyk-Krasowska jest dziennikarką. — Zrobiło się tu strasznie ciasno — powiedziałam patrząc Olkowi prosto w oczy. — To może zmienimy lokal na bardziej przytulny? — zaproponował natychmiast. Przystałam na to ochoczo. Poszliśmy do pokoju w hotelu sejmowym. To był pokój jednego z jego kolegów z lewicy. Każdy z nich ma takie miejsce, gdzie człowiek może się spotkać. Miał przy sobie klucze, był chyba przygotowany na taki rozwój wypadków. Poszliśmy w dół, tam jest „Pewex" i apteka, są tam też bardziej ukryte windy, nie trzeba przechodzić przez główny hali. Wjechaliśmy chyba na trzecie piętro, nie jestem pewna, numeru pokoju nie pamiętam. Otworzył drzwi, ja weszłam pierwsza. Usiedliśmy na jednym łóżku, było gorąco, piliśmy wodę mineralną. Był to dwuosobowy pokój, stały tam dwa pojedyncze wąskie łóżka. Zaczęliśmy się całować. Dobrze się całuje, bardzo delikatnie. Smakuje anyżkiem, tak jakby ssał cukierki anyżowe. Przytuliliśmy się do siebie, zaczai mi rozpinać marynarkę. — Mam okres — wyznałam z dziką satysfakcją, cieka wa, jak na to zareaguje. — I co, przeszkadza ci to? — Mnie nie — odparłam uśmiechając się drwiąco, chciałam go speszyć. — A tobie? — Nie bądź śmieszna, mam na ciebie ochotę — od powiedział. Nie było to imponujące przeżycie, wszystko trwało krótko, za krótko. Pamiętam, że zostały plamy na prześcieradle. — Będą cię posądzać o deflorację jakiejś dziewicy — stwierdziłam złośliwie. Uśmiechnął się tylko. Zaraz po stosunku powiedział, że musi się czegoś napić i zaczął szukać w pokoju butelki. Twierdził, że musi gdzieś być. Szukał bardzo metodycznie, zaglądał nawet pod łóżka. Złościło mnie to, bo przestał zwracać na mnie uwagę, zajęty był tylko szukaniem wódy. Dzwonił do kogoś i ostrym tonem wypytywał, co się stało z tą butelką. Musiał dobrze znać zawartość tego pokoju, niewykluczone, że całkiem niedawno był tu z inną panienką. Temu swojemu rozmówcy powiedział, że zawiadamia go oficjalnie, że jako przewodniczący SLD wniesie o udzielenie mu nagany klubowej za zaniedbywanie swoich obowiązków. — Olek, nie szukaj, ja nie mam ochoty na alkohol. — Ale ja mam — odpowiedział gniewnie. Zapatrzony w siebie egoistyczny samiec. Tego samego dnia wyjeżdżałam do Gdańska i w pociągu myślałam o tym, jak bardzo zawiodłam się na Olku jako kochanku. Złożyłam to na karb pośpiechu, nerwów, że to pierwszy raz... Chociaż ja nie wierzę w te pierwsze razy, no chyba, że jest to rzeczywiście pierwszy raz w życiu, wtedy można mieć stres i zachowywać się nieporadnie. Potem liczą się umiejętności, których pan Kwaśniewski nie posiada. Przy drugim razie odważyłam się na rozmowę o anatomii. Siedziałam na łóżku, Olek na podłodze, tyłem do mnie, opierał się o moje nogi. Zauważyłam, że na czubku głowy rysuje mu się łysina, takie kółko biskupie. W chwilach zdenerwowania trzyma rękę na głowie i przyczesuje czy zasłania sobie to miejsce. Rozbawiło mnie, że jak poszedł do łazienki, to wrócił z biodrami owiniętymi ręcznikiem. Przed chwilą uprawiał ze mną seks, a teraz wraca owinięty ręcznikiem, zażenowany faktem nagości. To śmieszne. Ma lekko zarysowany brzuszek. Jego ciało jest w ogóle takie jakby pulchniutkie. Nie jest gruby, ale pod skórą wyczuwa się warstewkę tłuszczyku. To dziwne, bo chwalił się, że codziennie rano gra w tenisa. Popijaliśmy radzieckiego szampana. Powiedziałam: — Olek, mam mały problem, który chciałabym z tobą omówić. — Jaki? — zapytał. — Chciałabym porozmawiać o anatomii. Nie poruszył się, po prostu czekał co będzie dalej. Był zdenerwowany, zaczerwieniły mu się uszy. — Generalnie rzecz biorąc — ciągnęłam — kobieta składa się z paru rzeczy, nie tylko z pochwy, a seks nie polega tylko na tym, że robi się to jak prokreację, jest jeszcze cała gama innych doznań, których ja potrzebuję. Nie zado wala mnie fakt odbycia kilku ruchów i zakończenie samoza dowoleniem samca. Nie odpowiada mi to. — Moja droga — powiedział po dłuższym milczeniu — jestem w stanie poświęcić kobiecie pieszczotami dwie godziny, sam w tym nie uczestnicząc i nie zadowalając siebie. — — Rzeczywiście? — zapytałam drwiąco. Obraził się. Jeszcze raz potwierdził, że on bez robienia sobie przyjemności może przez dwie godziny zadowalać każdą kobietę. Ucieszyłam się i od razu poszliśmy znowu do łóżka, chciałam zobaczyć, jak robi to przez dwie godziny. Po czym... było dokładnie tak samo, jak za pierwszym razem, czyli czysta prokreacja. Trwało to zaledwie kilka minut... Ulżył sobie po prostu. Wychodziliśmy z pokoju zawsze tak, że ja wychodziłam pierwsza, szłam do windy, a on zostawał jeszcze chwilę. Spałam z nim jakieś cztery razy i za każdym było do dupy, mimo przeprowadzonej pogadanki o anatomii. To przestało być zabawne. Zaproponowałam, żebyśmy przeszli na formę znajomości bardziej intelektualnej. Strasznie mnie podniecał swoim umysłem, to bardzo mądry facet, świetnie się z nim rozmawia na wszelkie tematy. W środowisku sejmowym trudno znaleźć kogoś podobnego, człowiek spotyka się z ignorancją, głupotą, najprymitywniejszymi zachciankami i taki facet, jak Kwaśniewski, jest pożądaną znajomością wśród tych ludzi. Bardzo chciałam JĄ utrzymać, ale nie uważałam, że uprawianie seksu jest obowiązkiem i trzeba się nim katować, gdy partner mi nie odpowiada. Nie stosowaliśmy żadnych środków ostrożności, jeżeli chodzi na przykład o AIDS. Za drugim razem zapytałam go: — Nie boisz się tak beztrosko ze mną postępować, nie pytasz czy jestem zabezpieczona? Na to Olek beznamiętnie stwierdził: — To jest ewidentnie sprawa kobiety, w tym momen cie ona odpowiada za takie rzeczy. ,,Dobra stara szkoła męskiego egoizmu" — pomyślałam. Pan poseł Aleksander Kwaśniewski, jak ubiera się elegancko, to w szarogranatowy garnitur, a kiedy mniej elegancko, to w brązowe spodnie i marynarkę w drobną kratkę, brązowo-szaro-zielonkawą. Bez względu na upał, zawsze pod krawatem. On się chyba urodził już w garniturze. Kiedy byliśmy po raz pierwszy w hotelu, też był tak ubrany. Ta sama kraciasta marynarka, w brązo-wo-beżowo-szarych kolorach, brązowe spodnie, koszula kawa z mlekiem i dobrze dobrany krawat w odcieniach granatu, ciemne buty i skarpetki. Ktoś mi opowiadał, że Olek, kiedy był ministrem do spraw młodzieży, odwiedził festiwal w Jarocinie. Kiedy wszedł na stadion, zwrócił na siebie powszechną uwagę swym strojem. Wśród kilkudziesięciu tysięcy różnych przebierańców nie było, poza ministrem Kwaśniewskim, ani jednego człowieka w garniturze. Tylko raz widziałam go inaczej ubranego, podejmował wówczas, jak mi się zwierzył, delegację obrzydliwie tłustych, obrzydliwie starych włoskich bab, z jakiegoś włoskiego związku kobiet i wtedy był w granatowym garniturze, bardziej wizytowym. Nie przeklina. Nie ma charakterystycznych powiedzonek, w rozmowach telefonicznych ma zwyczaj na koniec mówić „całuję". Zastanawiałam się, jak wyplątać się z tego romansu, ale tak, żeby nie zerwać znajomości z Olkiem. Kiedyś spotkaliśmy się w restauracji sejmowej w starym domu poselskim. To był czas, kiedy interesował mnie Andrzej Lepper. Wtedy we Francji rolnicy też urządzali blokady dróg i Leppera odwiedzili działacze CGT. Chciałam się dowiedzieć, o co chodziło, może byłby to interesujący temat na artykuł dla prasy francuskiej. Wiedziałam, że Olek ma nie najgorsze dojście do Leppera, nie mogłam go zrażać w tym momencie, gdyż był mi jeszcze trochę potrzebny. Obiecał, że skontaktuje mnie z przewodniczącym Związku Farmerów Polskich, Jędrasiem, który był bardzo blisko Leppera. Umówiliśmy się w starej restauracji sejmowej. Olek siedział w dużym gronie lewicy, byli tam Józek Oleksy, Ewa Spychalska, on i jacyś jeszcze ludzie. Właśnie poznałam Ewę, zaczęłyśmy rozmowę, u niej też było CGT i miała mnóstwo ciekawych spostrzeżeń, opowiadała mi o poglądach francuskich związkowców na Leppera, na to co się dzieje w Polsce i na sytuację we Francji. Olek przysiadł się do mnie i władczym ruchem położył mi rękę na kolanie. Syknęłam: — Przeszkadzasz mi w ważnej rozmowie. Podważyłam autorytet przewodniczącego wobec podwładnych klubowych. Ewę ta sytuacja ucieszyła i siłą musiała się powstrzymywać, żeby nie ryknąć śmiechem. Olek się obraził, włożył marynarkę i odszedł od stołu, ja zostałam jeszcze jakiś czas. Po chwili zaczęłam go szukać. Trudno było go znaleźć, ale znalazłam, zrobił mi awanturę. Oczywiście wcale nie o moje zachowanie przy stole, o coś zupełnie innego. Udawałam, że nie domyślam się, jaki jest prawdziwy powód jego złości. Spotkaliśmy się przy palarni, wychodziłam, on wchodził, chwycił mnie za rękę i pociągnął po schodach, stanęliśmy przy balustradce i wtedy: — Marzena — zaczai z udawanym spokojem — bardzo Kinie niepokoją twoje kontakty z Goryszewskim. — Zostaw mnie — odpowiedziałam ze złością — naj pierw mnie ciągniesz po schodach, a teraz opowiadasz głupoty. — Natychmiast mi powiedz — ścisnął moją rękę — na czym polegają twoje kontakty z Goryszewskim, o co w tym wszystkim chodzi. — O nic nie chodzi. — Jeszcze bardziej wkurzają mnie twoje spotkania z Niesiołowskim, wszyscy w Sejmie o tym mówią. — Tak? — udałam zdziwienie. — Nie rozumiem. Za- uważyłam, że lubisz Niesiołowskiego, ściskacie sobie ręce, — pijecie razem wódkę, w czym ci to przeszkadza, że się z nim widuję? — Nie wiesz, jaki on jest — odparł, jak mógł naj spokojniej. — Jaki? — To niezły ogier. — Olek, nie zamierzam zrywać znajomości z Niesio- łowskim — skwitowałam krótko. — Tak, to ja będę musiał się zastanowić nad dalszą naszą znajomością — rzucił przez zaciśnięte zęby. — Nie życzę sobie tego, rozumiesz? Wzruszyłam ramionami. Po chwili stwierdził: — Jesteś zimna i cyniczna, za mało emocjonalnie reagujesz na nasze spotkania. O co mu chodzi? — pomyślałam. Nie wiem. O to, że nie rzucam mu się na szyję, że nie piszczę z zachwytu, że w łóżku nie krzyczę jakiś afektowanych słów? Milczałam zaskoczona, a on dodał: — Nie podoba mi się to, że jesteś właśnie taka. Taka zdystansowana. Odpowiedziałam: — Jestem głęboko zakorzenioną kołtunką i nawet jak błądzę, to robię to z kołtuństwem wypisanym na twarzy, a to nie pozwala poddawać mi się namiętnościom zbyt jawnie. — Co robisz po południu? — zapytał już zupełnie innym tonem. — Chcę się spotkać z Jędrasiem. Miałeś mi to załatwić. — To będzie możliwe dopiero późnym wieczorem, po zakończeniu sesji. Chodźmy na małe tete a tete. Wykręciłam się, to był jedyny raz, kiedy mi się udało. Od czasu do czasu pisaliśmy do siebie kartki po francusku. Olek kilka razy chwalił mi się, że zna język Moliera. Kiedyś byliśmy umówieni, ale musiałam nagle wyjechać do Gdańska, wpadłam więc na pomysł i podyktowałam koleżance kartkę przez telefon, a ona miała mu ją wręczyć w dniu, w którym się mieliśmy spotkać. Iwona nie zna francuskiego, dyktowałam jej litera po literze, nie było niebezpieczeństwa, że komuś rozpowie, o czym piszę. Potem Iwona powiedziała, że Olek, jak dostał kartkę, ucieszył się, odszedł kilka kroków, zaczął czytać i kiedy spostrzegł, że jest po francusku, zzieleniał i chyba nic nie zrozumiał. Przy najbliższym spotkaniu podziękował mi za kartkę. Od tego czasu rzucał jakieś pojedyncze francuskie słowa typu: ga va, merci, bonjour, au revoir. Każdy je zna, nawet nie ucząc się francuskiego. On do mnie też raz napisał, bo mu kazałam. Sprytnie z tego wybrnął: zaczynało się to „Bonjour, ca va bien?", a kończyło „Au revoir". I to była cała treść. Wymówiłam się od tamtego spotkania, obiecałam, że przyjadę wieczorem. Przyjechałam. Jędraś czekał, wszyscy wyszli, bo skończyła się już sesja. Olek poznał mnie z Jędrasiem. Sytuacja była śmieszna, bo naszym spotkaniom sekundował cały klub lewicy, wszyscy nas obserwowali. To było 3 lipca, w tym samym dniu, w którym poznałam Leszka Millera. Były to jego urodziny i był lekko podpity. Miller przez pół godziny coś mi tam pieprzył, chwilę później przyszedł Olek i mnie pocałował, często to robił, zwłaszcza jak było dużo ludzi. Podkreślał w ten sposób swoje prawa własności. Na korytarzach łapał mnie za rękę, obejmował. Przelotne spotkania, zawsze coś takiego miało miejsce i głównie w takich momentach, kiedy ktoś był i to widział. Natomiast rzadko się to zdarzało, gdy byliśmy zupełnie sami. Przechodziłam kiedyś korytarzem, on wyszedł z kolegami z klubu, z Millerem i Sekułą. Przeprosił panów tylko Po to, żeby pocałować mnie w policzek i złapać za rękę, a panowie stali w odległości 10 metrów, ciesząc się jak dzieci. Umawialiśmy się na później, panowie schodząc po schodach jeszcze długo poklepywali Olka po plecach. Olek jest raczej ostrożnym facetem, jeżeli chodzi o takie rzeczy, nie wiem, dlaczego ze mną tak się afiszował. Inna sytuacja. Janusz Szymański, jest to ktoś w rodzaju kierownika sekretariatu SLD. Kiedyś strasznie się wkurzyłam, bo byliśmy z K waśnie wskim umówieni na telefon o określonej godzinie. Zadzwoniłam, odebrał ten Szymański, ja się jeszcze nie zdążyłam przedstawić, a Szymański już zaczął przepraszać: — Wie pani, jest jakaś nasiadówka, ale zaraz na pewno powiadomię szefa, że pani dzwoniła, bo inaczej mnie zabije. Byłam zdumiona, bo obiecaliśmy sobie, że cała ta nasza historia zostanie w tajemnicy i jak by kto pytał, to on mnie uczy zasad polityki, a ja jego francuskiego. Mogło tak być, dlaczego nie. Kiedyś weszłam do sejmowego lokalu lewicy, miałam wstąpić do gabinetu Olka, wchodzę, pojawia się jakiś facet o prawie białych włosach, w okularach: — O, pani redaktor — przywitał mnie —jak miło panią widzieć! A wie pani, przez panią mamy straszny problem z przewodniczącym, jak pani zadzwoniła, to nie udało nam się go siłą zatrzymać na posiedzeniu. Nigdy tego faceta nie widziałam, byłam zaskoczona. Nie powiedziałam mu, kim jestem, a on już wiedział. Dzwoniłam tam jeszcze kilkakrotnie, on odbierał i zawsze robił aluzyjki, jaki to on ma przez moją osobę problem z przewodniczącym, który zapomina o obowiązkach polityka i rwie się do mnie jak opętany małolat. Byłam tym zbulwersowana, wyjaśniłam Olkowi: — Słuchaj nie życzę sobie, żebyś opowiadał o mnie swoim pracownikom. Zaparł się: — Nie mam pojęcia, jak to się mogło stać, ja nikomu pary z gęby nie puściłem. Kolejny człowiek-studnia. Mój romans z panem przewodniczącym szybko stał się tajemnicą poliszynela. Ktoś musiał to chlapnąć. Ode mnie wiedziała tylko Iwona, a ona jest naprawdę jak studnia. Oczywiście jeżeli nie jest na kogoś cięta, ale w tym czasie nie było zadrażnień między nami, poza tym ona nie ma zwyczaju rozpowiadania plotek. Gdyby była plotkarą, to rozpowiedziałaby również inne rzeczy, o których wie. Musiało to wyjść z samego serca lewicy. Był taki moment, że jeden drugiemu zazdrościł znajomości ze mną. Było w dobrym tonie pójść na kawę czy koniak z Potocką, tak żeby wszyscy wiedzieli i każdy widział. Potem zrozumiałam, że większość z nich, na bazie wspólnie wypitej kawy czy koniaku, budowało całą konstrukcję seksualną, była podstawa do rozpowiadania: „Panowie, miałem też tę przyjemność". W końcu Olek poznał mnie z tym Jędrasiem, strasznym przygłupem. Był lekko podpity, umówił się ze mną na spotkanie z Lepperem na następny dzień. Bełkotał coś w rodzaju: — Gotowi jesteśmy przenieść ich głowy na drzewcach dookoła Sejmu. — Czyje głowy? — Wałęsy, wszystkich. Następnego dnia zaprowadził mnie do Leppera, spotkanie się odbyło i Lepper zaproponował mi, żebyśmy po południu objechali rolnicze blokady. W tym samym czasie byłam umówiona z Olkiem, on siedział na sali sejmowej, ja musiałam już wyjeżdżać, Jędraś na mnie czekał. Zaczęłam pisać kartkę, ale Olek wybiegł, ktoś mnie pewnie zobaczył i doniósł mu, że tam stoję. — Uważaj na Leppera, bo to taki facet, a nie inny. Dokładnie tak to sformułował. — Co to znaczy? — Radzę ci, uważaj. — Pożegnaliśmy się. Kiedy wychodziłam, jakiś chłopak ze straży marszałkowskiej uśmiechnął się do mnie i szepnął: — Też się ma pani z kim spotykać. Wychodziłam z fotografem z Sejmu i z Jędrasiem. Z przeciwka szedł Jacek Kuroń i rzucił tekst: — Dokąd idziesz, kochanie? — Zapisać się do „Samoobrony" — odpowiedziałam. — Słonko, jak ty się zapiszesz do „Samoobrony", to ja też — odezwał się poważnie Kuroń. Zobaczyłam zdumione oczy panów, wsiedliśmy w piątkę do czarnego BMW, fotograf, Lepper, Jędraś, kierowca — gruby Jasio i ja. Rozrzucałam zresztą ulotki „Samoobrony" z okna samochodu na ulicę. W pewnym momencie przejęty Jędraś tłumaczy Lepperowi: — Andrzejku, czy ty wiesz, że Jacek Kuroń powiedział, że jak pani redaktor zapisze się do „Samoobrony", to on też? — No cóż, to musimy panią przekonać, żeby się do nas zapisała — stwierdził Lepper. Jak wracaliśmy z objazdu blokad, słyszeliśmy z nasłuchu radiostacji policyjnej takie teksty: „Czarne BMW, numer rejestracyjny taki i taki, jedzie w kierunku na Warszawę". Zaczęli nas ścigać, jechał za nami polonez, facet przyciskał gaz do 180 kilometrów na godzinę, lawirował wśród innych samochodów. Ale byliśmy lepsi. Panowie odwieźli mnie i fotografa pod Sejm, tam wtedy były zasieki, bariery, bo „Samoobrona" miała podejść pod Sejm. Powstało nagłe poruszenie. Słyszymy, że ktoś przez radio nadaje: — Lepper pod Sejmem! Oni pewnie zrozumieli, że cała demonstracja podeszła. Mnóstwo niebieskich i zielonych się nagle pojawia, ale zdążyliśmy wysiąść, samochód odjechał, a oni zostali z ogłupiałymi minami. To był kres naszej znajomości z Kwaśniewskim. Przy następnym spotkaniu zaproponowałam: — Olek, skoncentrujmy naszą znajomość raczej na intelekcie, a nie na seksie. — Jak chcesz — mruknął. Od tej pory zdecydowanie zaczął mnie unikać. Kłaniał mi się z daleka i uciekał. Przy siedzibie SdRP jest hotel „Rozbrat". Podobno Olek miewał tam młode pracownice merytoryczne. Opowiadano mi o jakimś kursie, o jakiejś dwudziestoparoletniej blondynce, z którą Olek utrzymywał długo kontakty. Wszystkie panienki, którymi się Olek otaczał, były pod wrażeniem jego pozycji, podtrzymywały jego potrzebę dominowania i z takimi się tylko zadawał. Absolutnie w niego zapatrzonymi, ufnymi i chłonącymi każde jego słowo. No cóż, lubi dominować. Pewnie dlatego mnie zaczął unikać. ALEKSANDER KWAŚNIEWSKI, ur. 15 listopada 1954 roku w Białogardzie, w rodzinie inteligenckiej. Ekonomista, działacz państwowy. Ukończył w 1978 Wydział Ekonomiki Transportu (handel zagraniczny) na Uniwersytecie Gdańskim. Członek PZPR od 1977 roku, SdRP od 1990. W latach 1976-1981 w aparacie SZSP, m.in. 1976-1977 przewodniczący Rady Uczelnianej SZSP w Uniwersytecie Gdańskim, 1977-1979 wiceprzewodniczący Zarządu Wojewódzkiego SZSP w Gdańsku, 1979-1980 kierownik Wydziału Kultury ZG SZSP. Od listopada 1981 do lutego 1984 redaktor naczelny „ITD", od lutego 1984 do listopada 1985 redaktor naczelny „Sztandaru Młodych". W listopadzie 1985 został ministrem do spraw młodzieży w rządzie Zbigniewa Messnera, a od października 1987 do czerwca 1990 był przewodniczącym Komitetu do spraw Młodzieży i Kultury Fizycznej, od października 1988 do sierpnia 1989 minister-członek Rady Ministrów, członek Prezydium Rządu, przewodniczący Komitetu Społecz-no-Politycznego Rady Ministrów. Od stycznia 1990 przewodniczący Rady Naczelnej SdRP. Leszek Miller — szkoda, że tylko dwa razy... O Leszku Millerze krążyła po Sejmie fama, że to świetny kochanek. Która dziewczyna nie chciałaby sprawdzić? Sprawdziłam. Zgadza się: w łóżku jest świetny! Poprzez Olka Kwaśniewskiego zawarłam wiele znajomości, które się jeszcze jakiś czas ciągnęły: Miller, Oleksy, Pastusiak... Longin Pastusiak jest potwornie zakochanym w sobie narcyzem. Kiedyś spotkałam go z dwoma facetami, zatrzymał się i skonstatował: — Pani to mnie chyba nie lubi, nigdy się pani nie chce ze mną umówić. — Ależ to pan nigdy nie proponuje mi spotkań — od parłam rozbawiona. Poszliśmy na drinka i profesor zaprosił mnie na tenis do swojej posiadłości pod Warszawą. Nie miałam czasu pojechać. Podczas tego drinka patrzył na mnie rozbierającym, oblepiającym wzrokiem. Zwłaszcza na mój biust. Nosiłam duże dekolty, a pod spodem tylko koronkowy gorset. LONGIN PASTUSIAK, ur. 22 sierpnia 1935 roku w Łodzi. Żonaty, dwoje dzieci, syn i córka. Studia: Wydział Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego (1957), Wydział Stosunków Międzynarodowych University of Virginia, Charlottes-ville (1959), American University (1961), doktorat 1963, doc. hab. 1967, profesor nadzwyczajny 1978. Pracownik naukowy Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych w latach 1963-1976; zastępca dyrektora Instytutu Badań Współczesnej Problematyki Kapitalizmu 1976-1982; wykładowca (visiting profesor) w wielu uniwersytetach zagranicznych. Publikacje: ponad 400 prac naukowych, około 1000 pozycji publicystycznych i ponad 30 książek, między innymi: „Stany Zjednoczone a Bliski Wschód" 1971, „Podział i zjednoczenie Niemiec w dyplomacji Wielkiej Czwórki" 1972, „Pół wieku dyplomacji amerykańskiej 1898-1945" 1974, „Dyplomacja Stanów Zjednoczonych (XVIII-XIX w.)" 1980, „Prezydenci" t. I-III 1988. Sposób spędzania wolnego czasu: tenis. Ale co tam Pastusiak, wracajmy do Millera. Podczas jego sporu w Sejmie z posłem Jackiem Turczyńskim z ZChN, Miller zakończył swoje wystąpienie zabawnym i oryginalnym stwierdzeniem: „Bracie, kiedy tak słucham Pana Posła i patrzę na Pana, to szczęśliwym, że od innej małpy jestem". Wszystkim się to podobało. Po jego wystąpieniu podeszłam do niego i powiedziałam mu, że mnie też. Zaprosił mnie na drinka. Poszliśmy do restauracji w nowym domu poselskim. Zamówił wytrawnego radzieckiego szampana i czarny astrachański kawior. On należy do tych nielicznych mężczyzn, którzy wiedzą, czym oczarować kobietę. Nigdy nie widziałam go zdenerwowanego, nawet w sytuacjach, kiedy powinien być wyprowadzony z równo- wagi. Wtedy, kiedy całą hordą naskoczyli na niego w Sejmie w sprawie tych moskiewskich pieniędzy, pół godziny potem w restauracji zachowywał się naturalnie, swobodnie. Sypał wspaniałymi opowieściami, był elokwentny. Jak mu się powie jakiś komplement, to zachowuje się jak niewinne dziewczę: spuszcza nieśmiało oczęta, nieco je przymykając, pochyla głowę, a po chwili leniwym, powolnym ruchem podnosi do góry, otwiera oczy i szeptem, erotycznym głosem mówi: — Dziękuję. Niesłychanie cwane. Podeszła do nas Ewa Spychalska, popatrzyła na Millera i rzuciła z przekąsem: — O, masz ten swój niski głos, opuszczony o trzy tony, i te przymrużone oczy... Mam wrażenie, że szykujesz się do ataku. Obraził się. Było to urocze. Ewa mnie ostrzegała w ten sposób, ale ja się nie bałam, chciałam, żeby mnie uwiódł. Rozmawialiśmy o dekomunizacji. Powiedziałam, że to co się teraz dzieje, nadaje się do "Wystosowania skargi do komitetu ochrony praw człowieka przy ONZ. Miller stwierdził: — Twoje poglądy są bardziej lewicowe niż moje. Postanowiliśmy się jeszcze spotkać. Zadzwonił do mnie i zapowiedział się z wizytą. Przyniósł szampana, kwiatów nie, panowie z klubu lewicy niechętnie wręczają bukiety, taki styl. Szampana wsadziłam do łazienki, bo nie miałam jeszcze lodówki, puściłam wodę, żeby się ochłodził. Nie mieszkałam już z koleżanką, byłam sama, akurat czekałam na facetów, którzy mieli mi przynieść lodówkę. Przyszedł około 17.00 lub 18.00, powiedział, że ma jeszcze jedno krótkie spotkanie, obiecał wrócić o 20.00, ale przyszedł wcześniej, około 19.00. Krótko po nim przyniesiono ttii lodówkę, przymknęłam drzwi od pokoju, w którym wedział, ale on wyraźnie wystraszony ukrył się w najdalszym kącie na balkonie. Było to śmieszne, bo gdyby ktoś zajrzał do drugiego pokoju, to mógłby go nie zauważyć siedzącego w kącie, ale na pewno zauważyłby skulonego na balkonie. Miller jest luźny, swobodny w zachowaniu, nigdy nie jest zdenerwowany. W końcu przyszedł do kobiety, którą widział wcześniej dwa razy. Pozwalałam sobie na drobne złośliwości: — Jak czujesz się w tym fotelu? — pytałam. — Czy żona wie gdzie w tej chwili się znajdujesz? Takie pytania spokojnie zostawiał bez odpowiedzi, nie czerwieniąc się nawet. Jest inteligentny, rozmowa z nim to duża przyjemność. Fascynował mnie, bo od razu się widziało, że Miller jest tą osobą w klubie SLD, która wystawiona jest na odbieranie wszystkich ciosów spadających na klub. Odnosi się wrażenie, że to się dzieje za jego zgodą. Nie jest tym przytłoczony czy zgnębiony. Przez chwilę rozmawialiśmy o milionie dolarów Mieczysława Rakowskiego. Miller jest przyjacielem Rakow-skiego. Wyjaśnił mi sytuację tłumacząc, że jedyną winą Rakowskiego jest to, że te pieniądze oddał. Bo, zdaniem Millera, Rakowski rzeczywiście oddał te pieniądze. A jedynym przestępstwem było to, że ich nie zgłosił w funduszu dewizowym w NBP. Leszek poszedł załatwić jakąś swoją sprawę. Prędko wrócił. Miałam na sobie różową trykotową koszulkę „Pumy" ze znaczkiem i czarne legginsy. Jak przyszedł, byłam jeszcze w kostiumie, ale przebrałam się przed jego powrotem. Otworzyliśmy szampana, zaczęliśmy pić, wtedy Leszek powiedział: — Wiesz, jest silna frakcja w lewicy, która uważa, że jesteś agentem Jola II. — Dlaczego dwa? — zapytałam lekko urażona. — Bo Jola-jeden, to żona Kwaśniewskiego. A Jola-dwa miała być przysłana z Moskwy, aby zburzyć nowe struk- — tury lewicy w kraju. To miała być zemsta KGB za dopuszczenie do upadku komunizmu w Polsce. Zaczęłam się śmiać. — Ale wybaczymy ci przynależność do wszystkich wywiadów, jeżeli się przyznasz, że nie jesteś z Mossadu. Bo przecież pracujesz dla kilku wywiadów, prawda? Obejrzeliśmy „Wiadomości" i poszliśmy do łóżka. Inicjatywa należała do niego. Siedzieliśmy na tapczanie, włożył mi rękę pod bluzkę, dotykał moich piersi. Od samego początku miałam na niego ochotę. Prawiliśmy sobie drobne złośliwości. — Pan Bóg dalekowzrocznie wyposażył cię w takie oczy, żebyś spędzała sen z powiek połowie parlamentu. — A ciebie Pan Bóg wyposażył w takie oczy, żeby nikt nie wiedział, o czym myślisz. Bo Leszek ma zwyczaj przymrużania oczu. On rzadko kiedy patrzy wprost, raczej opuszcza wzrok. W końcu stwierdziłam: — Trzeba rozłożyć tapczan. Zrobiliśmy to. Kazałam się mu rozebrać. Zdenerwował się, że ma to zrobić pierwszy. Westchnął i skwitował: — Jesteś cholernie złośliwa, ale ja się też odegram za Chwilę. Uśmiechałam się do niego mówiąc: — Przecież to dyskryminacja kobiet. Dlaczego kobiety zawsze muszą robić to pierwsze? Chcę, żebyś ty się naj pierw rozebrał. Zdjął koszulkę polo, patrzyłam na jego owłosioną pierś, potem zdjął jasnopopielate spodnie i adidasy. Śmiesznie to wyglądało, ja ubrana, a on goły, tylko w ciemnych skarpetkach. Ma ostry męski zapach, jest bardzo owłosiony, na klatce piersiowej siwy. W seksie jest bardzo dobry, kochaliśmy się niemal godzinę. Pozycja klasyczna, no może z lekkimi modyfika-cjami, ja leżałam na plecach. Nie rozmawialiśmy. On dość głośno sapał. Acha, w trakcie tego miał ślino-tok, ale jest niezwykle sprawny. Spokojny, delikatny. Nawet w seksie świetnie panuje nad swoimi emocjami, oczywiście do pewnego momentu. Początkowo skupiał się na technice, ale pod koniec przestał panować nad odruchami. Jest zdystansowany, ma się wrażenie, że wszystko ma zaplanowane punkt po punkcie. Ma w sobie coś ujmującego. Kiedy poznaję faceta i widzę, że wystarczy kiwnąć palcem, a on natychmiast na mnie poleci, ogarnia mnie obrzydzenie. Nie lubię łatwych zdobyczy. Pociągają mnie mężczyźni, którzy nawet jeżeli podrywają, to robią to dyskretnie. Sprawiają wrażenie, że trzeba o nich zabiegać. Takim był Leszek. Na powitanie zawsze mówi: — Co słychać w wielkim świecie? Często siedzi z założonymi rękami na klatce piersiowej. Ci ludzie, nie wiem czy to z ostrożności, czy z czegoś innego, starają się mówić o rzeczach, które są jak najbardziej oględne i mało znaczące. Nie tak, jak Kuroń, Niesio-łowski, Kern czy nawet Kwaśniewski, którzy beztrosko mówili do mnie lub przy mnie o często poufnych sprawach. Było mi z nim dobrze, chociaż w łóżku nie wykazywał się szczególną inwencją. Ale kochałam się z nim tylko dwa razy, za pierwszym był chyba lekko stremowany, a drugi raz robiliśmy to szybko i nietypowo. Może w miarę częstszych kontaktów okazałoby się, że ma więcej inwencji, niż zdążyłam stwierdzić. Po wszystkim przytuliliśmy się do siebie i rozmawialiśmy o... polityce. Zapaliłam papierosa, on nie pali. Leszek rozwijał temat mojej agentury, twierdząc: — To, że mi odpowiadasz jako kochanka, można uznać za dowód, że na 99% jesteś tym agentem Jola II. Mówił to serio, tak mi się wydaje. Potem głaskał mnie po włosach, mrucząc: — Wolę cię z rozpuszczonymi włosami. Bo po Sejmie chodziłam często uczesana w kok. Wstał, zadzwonił do Ewy Spychalskiej, umówili się. Poszedł wziąć prysznic do łazienki, ubrał się, odprowadziłam go do drzwi, pocałował mnie nie w usta, ale w czoło i nos. Po kilku dniach zadzwonił do mnie proponując spotkanie. Powiedziałam, że będę w Walewicach, on jechał na spotkanie z wyborcami do Łodzi i zapytał, czy może tam do mnie przyjechać. Zgodziłam się oczywiście. Miller lubi sportowe ciuchy, garnitur wkłada tylko na ważniejsze sytuacje, widać, że lubi się ubierać swobodnie, nie tak, jak Olek Kwaśniewski, który zawsze paraduje w garniturze. Na tym spotkaniu z wyborcami, po którym przyjechał do Walewic, też był ubrany na sportowo. Nosi adidasy, luźne spodnie, koszulki polo. Działo się to w ten sam dzień, w którym przyjechał do Walewic marszałek Kern, tylko Kern nieco wcześniej, z kwiatem w doniczce. Miller przyjechał około 19.00, niebieskim służbowym (to znaczy należącym do SdRP) polonezem z kierowcą. Nie było mnie, wyszłam na chwilę. Kiedy wróciłam, siedział z Maciejewskim, dyrektorem stadniny w Walewicach. Znali się dobrze, bo Miller był pierwszym sekretarzem KW PZPR w Skierniewicach, a Maciej e wski 20 lat dyrektorem stadniny. Panowie już byli po paru drinkach i świetnie się bawili, rozwijając temat mojej agentury. Oni chyba naprawdę myśleli, że tak jest. Zresztą cholera wie, jak jest. Moja agenturalność w pewnym momencie stała się obsesją lewicy. Maciejewski zgodził się z Millerem, że gdyby byli szefami jakiegoś wywiadu, to by mnie od razu zwerbowali. Miller posłał swojego kierowcę po kwiaty dla mnie. Kiedyś Miller z Oleksym stwierdzili, że powinnam brać udział w wyborach, bo w Sejmie brakuje czegoś estetycznego, na czym warto by zatrzymać wzrok, a poza tym mam takie lewicowe poglądy... Miller nawet chciał ofiarować mi swój skierniewicki elektorat. Cały problem w tym, że on nie ma żadnego skierniewickiego elektoratu, startował w Łodzi, bo go w Skierniewicach nie chcieli. Mieliśmy ochotę na seks, ale Maciejewski nas pilnował, on zawsze ogniście strzegł mojej cnoty. Postanowiliśmy więc pójść na spacer, poszliśmy do parku, było już bardzo ciemno. Chcieliśmy wrócić cicho i pójść do mnie na górę. Specjalnie wchodziliśmy tylnym wejściem przez taras, żeby nie wzbudzać podejrzeń Maciej e wskiego, ale dorwał nas natychmiast, gdy weszliśmy. Cóż mieliśmy robić, posiedzieliśmy z nim chwilę, był już lekko pijany. W końcu Leszek stwierdził, że mamy do omówienia jeszcze kilka ważnych spraw, więc zaproponowałam, żebyśmy poszli do mnie na górę. Maciejewski zrobił kwaśną minę i powiedział: — Będę na was czekał. Leszek wrócisz, prawda? — Tak, tak — odpowiedział Miller, mrucząc pod no sem. — Cholera by go wzięła, pies ogrodnika. Poszliśmy na górę, była dwunasta-pierwsza w nocy, Leszek poszedł do łazienki, zobaczyć wannę, bo chcieliśmy się w niej kochać, ale są tam takie ostre kanty, niebezpieczne. Mieliśmy mało czasu, łóżka były strasznie wąskie. Z Millerem nie można uprawiać pospiesznego seksu, bo on tego szybko nie robi, trwało to pół godziny może dłużej. Stwierdziliśmy, że musi wrócić do Maciej e wskiego, bo zacznie nas podejrzewać. Ubrał się i wyszedł. W pałacu panowały ciemności, więc po pięciu-dziesięciu minutach zeszłam na dół, jego już nie było, zamknęłam drzwi do pałacu. Właśnie wchodziłam na górę, gdy zszedł Maciejewski, wolałam go nie pytać, czy widział się z Millerem. Pokiwał tylko głową i dodał: — Oj kobieto, kobieto. Tak wyglądało ostatnie spotkanie z Millerem, więcej go nie widziałam, bo skończyły się już posiedzenia Sejmu. Miller jest bardzo delikatny, szarmancki. Nie to co Kwaśniewski, który ma typowo samcze poczucie własności, Miller nie. Ma też większe doświadczenie niż Kwaśniewski. Po Sejmie krążyła fama, że to jest świetny kochanek. Sprawdziłam to z pełną premedytacją i nie żałuję. Potwierdzam: jest naprawdę świetny! Szkoda, że było tego tak mało... LESZEK MILLER, ur. 3 lipca 1946 roku w Żyrardowie w rodzinie robotniczej. W 1977 ukończył Wyższą Szkołę Nauk Społecznych przy KC PZPR. Członek PZPR od 1969, SdRP od 1990, od grudnia 1988 do stycznia 1990 członek Komitetu Centralnego PZPR, od lipca 1989 do stycznia 1990 członek Biura Politycznego KC PZPR, od stycznia 1990 członek Rady Naczelnej SdRP. W latach 1963-1974 pracował w Zakładach Przemysłu Lniarskiego w Żyrardowie, potem studiował, od 1977 pracownik aparatu — Komitet Centralny PZPR. Od października 1982 do maja 1985 kierownik Zespołu do spraw Młodzieży KC PZPR, od maja 1985 do lipca 1986 kierownik Wydziału do spraw Młodzieży, Kultury Fizycznej i Turystyki KC PZPR. Od lipca 1986 do lutego 1989 l sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Skierniewicach. Od grudnia 1988 do stycznia 1990 sekretarz KC PZPR, od marca 1989 do stycznia 1990 przewodniczący Komisji Młodzieży, Stowarzyszeń i Organizacji Społecznych Komitetu Centralnego PZPR. Od stycznia 1990 Sekretarz Generalny CKW SdRP. Stefan Niesiołowski — spacery z erotomanem — A co będzie, jak zajdę z tobą w ciążę? — Będziemy uważać — odpowiedział. — Ale uważać nie można na 100%. Jak zajdę, to co zrobisz? — To będę wychowywał — odważnie powie dział pan poseł. Stefana Niesiołowskiego przedstawił mi Henryk Gory-szewski. Przez parę tygodni Stefan, zawsze jakby przez przypadek, trafiał na mnie na korytarzach sejmowych. Nadałam mu pseudonim Chrząszcz, dlatego, że miał tylko dwa garnitury, które nosił na zmianę. Jeden prze-błyskiwał zielonkawo, drugi niebieskawo, oba były świecące. Strasznie mu śmierdziało z gęby, na pół metra. Moja przyjaciółka prosiła mnie o podtrzymywanie tej znajomości. Dałam posłowi telefon, zadzwonił do mnie w dniu, w którym Jerzy Urban w „NIE" zamieścił jego zdjęcie. Stefan stał tam w stroju piłkarskim, obok kobiety. Zdjęcie było wyretuszowane tak, że przez spodenki przebijał ogromny członek w stadium erekcji. Niesiołowski radził się, czy podać Urbana do sądu o zniesławienie. Odpowiedziałam: — To śmieszne, jeszcze nikt nie wygrał procesu z Urbanem. Ale jeżeli pan chce, to mogę pójść do redakcji ze sprostowaniem, że w rzeczywistości gabaryty są dużo lepsze. — Tak, to świetny pomysł, a nie chciałaby pani wcześ niej sprawdzić? — Nie, wierzę panu na słowo — zaczęłam się śmiać. Zaprosił mnie na kolację do „Tsubame" na Foksal i chciał mnie upić sake, on bardzo lubi sake. Jego żona twierdzi, że Stefan nie lubi pić ani chodzić do restauracji, że jest bardzo oszczędny. Co do oszczędności, to się zgadza, każdy rachunek sprawdzał po trzy razy nim zapłacił, co do pozostałych spraw, to albo się w domu kamufluje, albo ostatnio zmieniły mu się zwyczaje, bo wiele razy widziałam go w restauracjach, a parę razy nieźle pijanego. W pewnym momencie poszło mi oczko w pończosze, chciałam się przebrać. Pojechaliśmy do mnie do domu, trwało to około pół godziny, ponieważ musiałam wszystko opowiedzieć Iwonie. On cierpliwie czekał na ulicy. Pojechaliśmy do „Confettii" na nocne szaleństwo, następnego dnia pan poseł miał wystąpić z propozycją wniesienia pod obrady Sejmu ustawy o aborcji. Wiele się o tym mówiło, więc wszyscy w knajpie życzyli mu powodzenia. Lokal ten charakteryzuje się tym, że są tam hostessy. O drugiej w nocy zaproponowałam powrót do domu, ale Stefan stwierdził, że będzie jeszcze tańczył, ja już nie chciałam. Wezwał więc jedną, półrozebraną hostessę i dosłownie wessał się jej w szyję. Dziewczyna była przerażona, nie wiedziała co robić. Z trudem go wyciągnęłam z knajpy i odwiozłam do hotelu. Przez cały czas robił mi awanse. Przed kolacją chciał przyjechać do mnie do domu, ale mu powiedziałam, że nie mieszkam sama. — A co, macie jeden pokój? — zapytał. — Nie, mamy dwa. — No to co za problem? — odrzekł pan poseł. — Opowiedziałam mu, że na tym samym piętrze mieszkają redaktorzy programu I, radia „Z" i „S", więc raczej nie byłoby dla niego dobrze, gdyby ktoś zobaczył go wchodzącego do mnie. Potem kilkakrotnie chciał wejść na górę, kiedy odwoził mnie taksówką. Wiele razy dzwonił późnym wieczorem chcąc się umówić u mnie w domu. Zdecydowanie odmawiałam. W knajpie, gdy przeszliśmy na „ty", wypytywał mnie o mój romans z Kwaśniewskim, wyparłam się tego wówczas. Na to Niesiołowski odparł: — Nie kłam, bo K waśnie wski mówi co innego. Po następnych dwóch kieliszkach sake zaproponował: — A może by tak różowy trójkąt? — Jaki różowy trójkąt? — nie zrozumiałam. — No... Kwaśniewski, ty i ja. Nie wiedziałam, czy on mnie prowokuje, czy żartuje, o co mu chodzi. Uznałam, że żartuje. Stefan Niesiołowski jest psychopatycznym erotomanem. Każdy temat kończy się na seksie. STEFAN NIESIOŁOWSKI o wyświetlaniu w polskiej telewizji filmu „Emmanuelle": Erotomani mogą sobie kupować kasety porno. Ten film nie powinien być pokazywany w publicznej telewizji, bo jest pornograficzny. („Gazeta Wyborcza" 245/92) Z tym trójkątem to było tak: kiedy byłam z nim w restauracji, miałam na sobie kostium z dekoltem w kształcie trójkąta. Stefan wgapiał się w mój dekolt, opisywał jego kształty i z figury geometrycznej przeskoczył na seks grupowy. Kazał mi się zresztą rozebrać w tej restauracji, zdjąć marynarkę, ale miałam pod spodem tylko gorset. — Nie będę chodziła w bieliźnie w miejscu publicznym — stwiedziłam. — Mnie to nie przeszkadza — odparł. JACEK BIEREZIN w rozmowie z Anną Młynarską, „Polityka" nr 42/92: — Czy chciałbyś z kimś zerwać dawną przyjaźń? — Nie lubię w ogóle zrywać starych przyjaźni, ale jeśli mogę właśnie dzisiaj, na łamach „Polityki", to zrywam ze Stefanem Niesiołowskim. — Dlaczego? Za co? — Za mentalność Ignacego Loyoli. Za to, że jak uczniak szkoły podstawowej sprzecza się, kto był pierwszy. Za to, że przypomina mi formację „prysz czatych". Za to, że właśnie dzisiaj jest ministrantem. Za to, że — być może — niechcący popiera obsku rantyzm i ksenofobię. Jego publiczna dewocja jest brzemienna w skutki. A przecież gdy siedzieliśmy razem w obozie, był to normalny człowiek i sym patyczny erotoman. W pudle rozmawialiśmy prze ważnie o kobietach. JACEK BIEREZIN, rocznik 1947, pisarz i poeta, działacz „Ruchu" i KOR, założyciel podziemnego, a następnie emigracyjnego pisma „Puls". Po wyjściu z obozu dla internowanych wyjechał do Paryża. Potem zaczęła się seria wydarzeń typu: telefony do mnie po nocy, niby przypadkowe spotkania w Sejmie, wymowne spojrzenia. I propozycje. Nie mogłam się od niego odczepić. W końcu powiedziałam, że zgadzam się na integrację seksualną, ale zaproponowałam zakład. Działo się to w czasie, kiedy upadł rząd Olszewskiego i to był przełomowy moment. Koalicja zaczęła się dogadywać i Pawlak miał szansę stworzyć rząd. Założyłam się ze Stefanem, że jak Pawlak utworzy rząd, to nic z tego nie będzie, a jak nie, to pójdę z nim do łóżka. Jak wiadomo Pawlak nie utworzył rządu. Stefan oczywiście natychmiast przyleciał z wywieszonym językiem po wygraną. Zapytałam przewrotnie: — Stefan, czy wykorzystałbyś przegraną kobietę? — Nie mam żadnych oporów — stwierdził. ANNA NIESIOŁOWSKA o swoim mężu: On w ogóle nie ma tendencji do upijania się. Natomiast, jeżeli ktoś wcale nie pije, to patrzy na niego podejrzliwie i powtarza żartobliwie: „Kto nie pije, ten kapuje". Zawsze był otoczony kobietami. Nie jestem zazdrosna. Są rzeczy ważniejsze, na przykład wzajemna tolerancja, rozumienie się, zostawianie sobie nawzajem miejsca do życia. (z książki Krystyny Pytlakowskiej i Ewy Wilcz-Grzędzińskiej Lwy (nie)ujarzmione, czyli żony o sławnych mężach, Warszawa 1992) Zaczęłam grać na zwłokę. Powiedziałam, że trzeba znaleźć miejsce, gdzie można byłoby to zrobić. Na hotel sejmowy nie chciałam się zgodzić, u mnie nie, bo nie mieszkałam sama. Pozostawały Wale wice. Umówiliśmy się tam, ale ja wtedy taktycznie rozchorowałam się na anginę i nie pojechałam do Walewic. Ani przez moment nie zamierzałam iść z nim do łóżka. Nie pociągał mnie w najmniejszym stopniu. Nie lubię facetów niechlujnych, a Stefan do nich należy. Ubiera się byle jak, często ubranie jest wymięte, obszarpane, a nawet brudne. Stefan Niesiołowski, jak się dowiedział o Stowarzyszeniu Pani Walewskiej, to koniecznie chciał być zaproszony na raut. — Nie mogę cię zaprosić — powiedziałam mu — z bar dzo prostej przyczyny, bo jak ty tam będziesz, to inni nie przyjmą zaproszeń. — Dobra, to ja nie przyjadę na przyjęcie, przyjadę później. A co w ogóle robi to Stowarzyszenie Pani Walew skiej? — Słuchaj, a co robiła pani Walewska? — Żartujesz! — Gdzie tam! Nie żartuję. — I co, ze wszystkimi? — Ze wszystkimi. — Ze wszystkimi, którzy chcą? — No nie! Dobieramy ich bardzo skrupulatnie. — To ja się kwalifikuję, co? — Nie wiem, będziesz musiał zostać rozpatrzony przez najwyższe władze stowarzyszenia, które kwalifikują, czy ktoś się nadaje, czy nie. — A decydować będziesz ty, prawda? Sprawdzać prak tycznie? — Nie, sprawdzamy praktycznie wszystkie, więc mu sisz się przygotować na obsłużenie co najmniej kilkunastu dam. .— Żartujesz! — Mówię poważnie. — To ja się jeszcze zastanowię i dam ci odpowiedź. Chociaż ja bym wolał tylko z tobą, ale jak będzie taka konieczność, to nie ma problemu. Albo te słynne jego przypowieści o posłankach Bogumile Bobie i Józefie Hennelowej. Raz w złości powiedziałam, że jak mi przyniesie dowód, że się przespał z Boba, to możemy porozmawiać. Zaperzył się i rzucił: — Nie możesz być taką świnią, to tak, jak bym ci kazał iść do łóżka z Goryszewskim. Rozumiem, że ze mną można się przespać, ale z Goryszewskim? Taki zapluty... O Bobie tak mówił: — Ja to bym tego nie tknął nawet gdyby na świecie nie było żadnej innej kobiety, zostałbym onanistą, ale Boby bym nie tknął. BOGUMIŁA BOBA, ur. 9 sierpnia 1945 roku w Krakowie; chirurg. Wyborcza Akcja Katolicka, członek ZChN. Sejmowa Komisja Kultury i Środków Przekazu. W Sejmie wsławiła się straszeniem przed EWG. Nawiązała do głośnej sprawy 14-letniej Irlandki, której sąd uniemożliwiał wyjazd do Anglii w celu przerwania ciąży będącej efektem zgwałcenia: „Jesteśmy społeczeństwem chrześcijańskim, w większości katolickim, powinniśmy zachować oblicze katolickie i polskie. Irlandia broni życia i — będąc w EWG — jest psychologicznie szantażowana, zmuszana do zrezygnowania ze swoich zasad. Czy i my chcemy się na to skazać?" Opowiedziałam to Ewie Spychalskiej, nie chciała wierzyć. Wykręciłam numer do Niesiołowskiego, zaproponował żebym przyjechała, ale słyszałam jakiś kobiecy głos, z lekka dyszkantowaty. — Po co? — zapytałam — Przecież masz tam jakąś babę. — Nie, to Rysiek Czarnecki. Oddał mu słuchawkę i Czarnecki przez 15 minut piskliwym głosikiem przekonywał mnie, że nie jest kobietą. RYSZARD CZARNECKI, ur. 25 stycznia 1963 roku w Londynie. Dziennikarz. Wyborcza Akcja Katolicka, członek Zarządu Głównego ZChN. Wiceprzewodniczący Komisji Kultury i Środków Przekazu; członek Komisji Młodzieży, Kultury Fizycznej i Sportu. Potem powiedziałam: — Wiesz, Stefan, zastanowiłam się i chcę żebyś się przespał z Boba, inaczej nie widzę możliwości naszej integracji seksualnej. I natychmiast oddałam słuchawkę Ewie. Ewa zrobiła się blada, otworzyła oczy ze zdumienia. Stefan, myśląc, że mówi do mnie, opowiedział jej historię o bezludnej wyspie: gdyby miał do wyboru Bobę albo rekiny, to bez mrugnięcia okiem wybiera rekiny. On i Kwaśniewski stale żartowali sobie kosztem Hen-nelowej. Spotykając się w Sejmie pytali się wzajemnie: — No, co u ciebie z Hennelową? — Jak zwykle. — A u ciebie? — Bez zmian. Loża dziennikarska jest naprzeciwko miejsc zajmowanych przez posłów ZChN. Stefan, gdy widział, że wchodzę na miejsca dla dziennikarzy, wybiegał i czekał przed kuluarami u góry. Czasem i 20 minut. Albo prosił kogoś ze straży marszałkowskiej, żeby mnie wywołał i wyciągał nmie na spacery do parku przy Sejmie. Tam siadaliśmy na ławce i musiałam koić frustracje przegranego polityka. Najczęściej się to zdarzało, jak ktoś mu dokuczył w Sejmie, albo jak ZChN przegrywał jakieś głosowanie. A to Kuroń mu dopieprzył, że się skurwił na przesłuchaniu, a to mu odrzucili projekt ustawy o aborcji, zawsze było coś, żeby przytulić go do piersi. Na przykład 4 czerwca, kiedy upadł rząd Olszewskiego. Stefan wygłosił wtedy płomienne przemówienie w obronie tego rządu: „Oczywiście, że Klub Parlamentarny ZChN, w imieniu którego mam zaszczyt przemawiać, będzie głosował przeciwko odwołaniu rządu Jana Olszewskiego. Wniosek o dymisję tego rządu traktujemy jako przejaw nieodpowiedzialności i jako krok w kierunku destabilizacji państwa polskiego, (oklaski) Będziemy głosowali tak dlatego, że jest to rząd autentycznego, a nie deklaratywnego anty-komunizmu. Jest to rząd odejścia od «okrągłego stołu», odejścia od «grubej kreski», odejścia od tego wszystkiego, przeciwko czemu wielu panów na tej sali zabierało głos. (oklaski) I jeżeli dzisiaj, w trzecią rocznicę wyborów, tak się przypadkowo złożyło, że mam zaszczyt przemawiać w parlamencie wolnej Polski, to chciałbym powiedzieć, że jest to jakby symboliczny powrót — oczywiście ze wszystkimi zmianami — do konstrukcji «okrągłego stołu». Tego ZChN nigdy nie poprze". Ą potem, w parku, mocno to wszystko przeżywał i domagał się ode mnie pociechy. Rozmawialiśmy bardzo dużo o Antonim Macierewiczu. Stefan mocno popierał jego akcję z teczkami i sprzeciwiał się usunięciu go z ZChN. — To przecież jest nie do zniesienia, że ludzie, którzy kablowali na kolegów, są teraz posłami. — A nie uważasz, że działania Macierewicza wyrzą dziły więcej szkód niż korzyści, że nie wolno rzucać takich oskarżeń, jeżeli nie ma się stuprocentowych dowodów? — — Agentów należy ujawnić i koniec! A Antek jest moim przyjacielem. Stefan przy każdej okazji przypominał, ile to lat siedział w więzieniu, jaki to z niego bohater, od małego walczył z komuną, a w tym czasie inni współpracowali z SB. Nigdy nie przyszło mi do głowy zapytać, za co konkretnie siedział. Gdybym wiedziała, że walczył z komuną za pomocą niszczenia śladów obecności Lenina w Polsce, to dokuczałabym mu tym, bo to przecież była śmieszna dziecinada. — Ale Macierewicz skrzywdził Wiesława Chrzanow skiego, który też wiele lat siedział w więzieniu, w znacznie gorszych czasach niż ty. — Gdybym miał tyle lat co Chrzanowski, to z pewnoś cią siedziałbym dwa razy dłużej w więzieniu! — Już wiem, dlaczego tak się przyjaźnisz z Maciere- wiczem: obaj macie nierówno pod sufitem! Obraził się i strasznie na mnie nakrzyczał. Stefan jest bardzo impulsywny. Nie obraża się tak, że na przykład nie odzywa się do kogoś, tylko wyrzuca całą złość z siebie, ale szybko mu przechodzi. Opowiadał mi o swojej żonie. Poznali się w sytuacji lekarz — pacjent, po wyjściu z więzienia miał coś z oczami. Pani doktor bardzo mu się spodobała i Stefan od razu próbował ją poderwać. Na recepcie był numer jej telefonu. Dzwonił do niej, próbował się umówić, pisał listy. I tak to się zaczęło. Ożenił się w 1975 roku, na weselu podobno była cała opozycja, między innymi Jacek Kuroń. Ma niezmiernie irytującą cechę wydawania opinii w ważnych sprawach na podstawie własnego widzimisię. Twierdzi, że jest świetnym psychologiem i natychmiast rozszyfrowuje ludzi. Wypowiedź Stefana Niesiołowskiego w sprawie aresztowania Aleksandra Gawronika dla Radia „Z" (cytat za tygodnikiem „NIE" nr 43/92): Dla mnie Gawronik, ale to co mówię jest intuicja, ja jak siedziałem w więzieniu to prawie w 80% po twarzy rozpoznawałem artykuł. Gwałciciela rozpoznawałem. To na ogół tacy niewysocy byli, ruchliwi tacy, powiedzmy tacy. Aferzyści — też ich rozpoznawałem. Rozpoznawałem zabójców, na ogół byli tacy, powiedzmy, zwaliści, koło pięćdziesiątki, i ja w Gawroniku wyczuwałem aferzystę. To znaczy moja intuicja więźnia, który rozpoznaje po twarzy artykuł, mówiła mi, że Gawronik jest aferzystą. Ja mówię, no tu decyzja należy do sądu, no, ja nie mogę przecież, nie mam pojęcia, czy ta decyzja jest słuszna. Intuicja mi mówi, że słuszna. Któregoś dnia siedzieliśmy w starej sejmowej restauracji z Iwoną i Witkiem Gadomskim. Jedliśmy obiad, nagle wchodzi Niesiołowski. Wchodzi, patrzy na nas i wychodzi. W ciągu pół godziny przyszedł tak jakieś trzy czy cztery razy, dokładnie nas obserwując. Strasznie nas to bawiło. Potem, jak się spotkaliśmy, napadł na mnie: — Jak możesz z takim obślizgłym facetem, jak Gadom- ski, siedzieć przy jednym stole? Nigdy się tego po tobie nie spodziewałem! Tak mnie to zdenerwowało, że aż kilka krotnie musiałem przejść, żeby zobaczyć, czy ten cham cię nie obmacuje pod stołem. Uspokoiłam go, że Gadomski nie dla mojej osoby przesiadywał przy stole, ale Stefan był wyraźnie zaniepokojony faktem, że Gadomski śmie siedzieć obok mnie. Gdy Hanna Suchocka została wybrana na premiera, Niesiołowski zadzwonił i zapytał: — Czy wiesz, z kim masz do czynienia? — Pojęcia nie mam. — Z architektem nowego rządu! — I przez 20 minut przechwalał się, jak ważną ma pozycję w obecnej koalicji rządowej i jak wielki ma wpływ na posunięcia Hanny Suchockiej. On z nią wyjeżdżał do Genewy. Po powrocie skomentował ten wspólny pobyt: — Coś z nią musi być nie tak, skoro na mnie nie leci. Znajomość ze Stefanem skończyła się, bo 22 lipca postawił ultimatum: wóz albo przewóz. Zapamiętałam datę z powodu stypy z okazji byłego święta państwowego. Wtedy już musiałam powiedzieć tak albo tak. Obraziłam go wtedy, wjechałam na temat aborcji, był to czas, kiedy ta ustawa praktycznie przeszła. Byłam tym bardziej wkurzona, że poprzedniego dnia ekipa ZChN--owska do dwunastej w nocy szampanami opijała zwycięstwo. Zaprosił mnie tam Stefan, ale odmówiłam, bo takiego czegoś bym nie świętowała. Siedzieliśmy w barku za kratą, zadałam mu spokojnie pytanie: — Jaki sens ma ustawa, kiedy coraz powszechniejsza staje się francuska pigułka, która roni ciążę i po problemie? — Tak, ale w Polsce jej legalnie nie ma. — Ja ją będę przywozić — stwierdziłam. Stefan zareplikował: — Jak tak, to ja będę ci na granicy wszystko prze szukiwał, łącznie z ginekologiczną kontrolą. To go chyba najbardziej rajcowało. — Jesteś pieprzonym hipokrytą — powiedziałam. Wte dy się zdenerwowałam. Zapytałam: — A co będzie, jak zajdę z tobą w ciążę? — Będziemy uważać — odpowiedział. — Ale uważać nie można na 100%, jak zajdę, to co zrobisz? — To będę wychowywał — odważnie powiedział pan poseł. — Chyba sam, boja na pewno nie, a poza tym nie mam ochoty czegoś takiego urodzić, dokonałabym aborcji. — — Poważnie, usunęłabyś ciążę? — Tak. A poza tym, gdybym ujawniła, z kim miałam dziecko, ustawa o aborcji ległaby w gruzach. — Ty byś to zrobiła? — Z wielką przyjemnością. — Wiesz, jesteś wredna. — A ty jesteś hipokrytą. — Ty kompletnie nie rozumiesz na czym ta rzecz polega. — To ty masz tok myślenia mrówki. Pożegnaliśmy się kulturalnie: — Zadzwonię kiedyś. — Jak chcesz — mruknęłam i na tym skończyła się nasza znajomość. STEFAN NIESIOŁOWSKI, urodził się 4 lutego 1944 roku w Kałęczewie koło Łodzi w rodzinie ziemiańskiej. Ojciec Janusz brał udział w wojnie polsko--bolszewickiej, kampanii wrześniowej i był żołnierzem AK. Po wojnie był prześladowany przez U B. Brat matki, Tadeusz Łab.ędzki, działacz Stronnictwa Narodowego i Młodzieży Wszechpolskiej, żołnierz Narodowej Organizacji Wojskowej i Narodowych Sił Zbrojnych, został po wojnie zamordowany przez U B podczas śledztwa. Ukończył w 1968 roku biologię w Uniwersytecie Łódzkim, gdzie pracuje naukowo. W 1979 roku zrobił doktorat. Od 1964 roku działał w nielegalnej organizacji niepodległowościowej RUCH. Był współautorem deklaracji programowej „Mijają lata". Razem z S. Turschmidem redagował pismo „Informator". Uczestniczył w zrzuceniu tablicy z podobizną Lenina na Rysach. Aresztowany 20 czerwca 1970 roku, 23 października 1971 został skazany na 7 lat więzienia za czynienie przygotowań do obalenia ustroju siłą. Z więzienia w Barczewie wyszedł 24 września 1974 na mocy amnestii uchwalonej pod naciskiem Kościoła i Polonii amerykańskiej. Działał w Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela (ROPCiO), organizacji o innej orientacji ideowej niż KOR. Od 1980 roku w „Solidarności". Stworzył „Biuletyn Ziemi Łódzkiej", który stał się organem Zarządu Regionu „Solidarności". Internowany od 13 grudnia 1981 do 25 listopada 1982 w Sieradzu, Jaworzu i Darłówku. Poseł od 1989 roku. Żonaty (Anna, lekarz okulista), córka Joanna. Chłopi w Sejmie — drzyjcie sprzątaczki i kelnerki... Szanowny pan poseł otwiera dyplomatkę, wyjmuje kopertę grubą tak na dwa palce, w środku studolarówki. Pokazuje mi kopertę i mówi: — Ile będzie kosztowało, żeby pani tu została do rana? Posłowie z PSL lubią trzy rzeczy: pić, pieprzyć i bić się. Jak sobie popiją, to stają się agresywni. Oni nie przyjmują do wiadomości słowa „nie". Rozumiem, dlaczego ta słynna Danuta G. wyskoczyła nago przez okno z pokoju hotelu poselskiego napastowana przez byłego posła Michała G. MICHAŁ GÓRSKI. Magister inżynier rolnik. Poseł X kadencji z ZSL. Członek Komisji: Administracji i Spraw Wewnętrznych oraz Systemu Gospodarki i Polityki Przemysłowej. Członek klubu PSL. Ur. 9 sierpnia 1939 roku w Bystrej koło Gorlic. Żonaty, dwoje dzieci. W 1965 roku ukończył studia w Wyższej Szkole Rolniczej w Lublinie uzyskując tytuł magistra inżyniera rolnika. Ukończył także studia podyplomowe w zakresie pedagogiki, hodowli i żywienia zwierząt oraz administracji. Był nauczycielem, organizatorem i kierownikiem Technikum Zawodowego w Zespole Szkół Rolniczych w Dowspudzie. Przez dwie kadencje piastował funkcje radnego WRN w Suwałkach. W 1981 roku objął stanowisko naczelnika gminy w Raczkach. Dwukrotnie był odwoływany z tej funkcji: w 1982 — przywrócony do pracy po 3 miesiącach i w 1986 — przywrócony po 9 miesiącach, na skutek żądań ludności i radnych GRN. Był działaczem ZSL, prezesem Gminnego Komitetu w Raczkach. Byłam kilka razy na imprezach organizowanych przez PSL. Bawiłam się świetnie. Jedna impreza odbywała się w pokoju sąsiadującym z pokojem zamieszkałym przez posłów z ZChN. Chłopcy się poskarżyli, że dotarło do nich, jakoby ZChN-owcy donosili na nich do marszałka Sejmu. Podobno ZChN-owcy słali udokumentowane nawet taśmami magnetofonowymi skargi na ich zachowanie po nocach: skakanie po stołach, wódę lejącą się strumieniami, gołe panienki siadające na parapetach okien... Panienki są głównie z obsługi Sejmu i chyba koleżanki posłów z ich rodzinnych stron. Jest też posłanka z SLD, Irena Nowacka, nauczycielka, która się z nimi integruje. Ma 42 lata, a więc ostatnie chwile na takie rzeczy, kto ją później zechce? PSL-owcy też wysłali na ZChN-owców list do marszałka Sejmu. W liście napisali: „Co z tego, że ZChN-owcy mają w pokojach klęczniki, skoro klęczą na nich panienki, a posłowie posuwają je od tyłu tak, że panienki mają skórę na łokciach zdartą od zapierania się w pulpit". Radzili marszałkowi sprawdzić ręce panienek z obsługi hotelowej. W PSL jest największe skomasowanie prostaków. To są głównie chłopi, którzy zachowują się dokładnie tak, jak ktoś, kto prosto od pługa trafił na salony. Roman Jagieliński lubi rzucać pieprzne teksty. Kiedyś, nawet nie będąc pijany, powiedział: „Jak mi staje, to mi spodnie rozrywa". ROMAN JAGIELIŃSKI, ur. 2 stycznia 1947 roku w Wichradzu w woj. radomskim. Absolwent Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Rolnik. Okręg wyborczy nr 5 — Piotrków Trybunalski. Członek Komisji Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej. Tadeusz Gajda, pochodzi z rejonu Walewic, na jednej z tych imprez nagle usiłował mi włożyć łapę pod spódnicę. Dostał po gębie i wtedy wyzwał mnie na czym świat stoi: — Ty chamska perfidna zdziro, jak nie chcesz, to nie prowokuj! — Jak ja rzeczywiście prowokuję i chcę, to nie ma takiej siły, żeby coś się mi nie udało, natomiast kogoś takiego, jak pan to nie muszę prowokować, bo pan rzuca się na wszystko, co nosi kieckę — odpowiedziałam spokoj nie, chociaż wszystko się we mnie gotowało. TADEUSZ GAJDA, urodzony 8 stycznia 1954 roku w Kuźni (woj. skierniewickie). Okręg wyborczy nr 3 — Płock. Prezes Zarządu Wojewódzkiego PSL. Członek Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej. To dotyczy niemal całego klubu PSL. Nieliczne wyjątki to Waldemar Pawlak, Aleksander Łuczak i może jeszcze paru innych. Balangi PSL-u kończą się zawsze tym, że wszyscy padają pod stół. Na imprezie, na której był Henryk Gory-szewski, w pewnej chwili pani z obsługi przyniosła do pokoju jedzenie. Baba po czterdziestce. Władysław Wrona uszczypnął ją w tyłek i zaproponował, że ją przerżnie. Pani nie wiedziała, jak zareagować, w końcu to poseł. Gory-szewski się zaczerwienił, ale Wrona klepnął go z całej siły w udo i krzyknął: — Heniek, co ty się przejmujesz, baby po to są! Baby lubią, jak im wtłuc, zerżnąć porządnie, takie są! Jeden z posłów kiedyś podszedł do mnie i powiedział, że ma do mnie sprawę, czy może kiedyś zadzwonić. Dałam mu numer telefonu. Zadzwonił po jakimś czasie, było bardzo późno, po dwunastej. Siedziałyśmy we dwie z Iwoną, ona odebrała telefon, chwilę z nim porozmawiała, w końcu oddała mi słuchawkę. — Dobry wieczór, mówi znajomy, czy pani sobie mnie przypomina? •• — Tak. — Proszę pani, otóż siedzę sobie tutaj z trzema sena torami i mamy taki poważny problem. Proszę pani, ja się założyłem o bardzo duże pieniądze, że pani tu zaraz przyjedzie. — O jak duże pieniądze? — O bardzo duże. — No wie pan, to są w końcu pańskie pieniądze, nie rnoje. Nie rozumiem, w jakim celu miałabym pańskie prośby spełniać, poza tym jest już późno. On nalegał. Powiedziałam, że nie bardzo mogę dysponować sama sobą, bo mam protektora w postaci mojej przyjaciółki. — To niech mi pani da przyjaciółkę. Iwona odebrała słuchawkę, zaczęła konferować z facetem, była już ostro narąbana, potem jeden z senatorów z nią rozmawiał, zresztą bardzo sympatyczny, senator Rejniewicz z KPN, były rotmistrz. Skończyła i mówi do mnie: — Jedziemy. — Jesteś pewna? — Jedziemy. — Mam wątpliwości. — Dlaczego? — Jesteś zbyt zmęczona. — Nie szkodzi, tym lepiej. — Nie znamy ich wszystkich. — Ale niektórych znamy. — Nie pamiętam. — Nie pamiętasz? Ten który telefonował dał nam kiedyś swoją wizytówkę. — To jedziemy. Wzięłyśmy taxi i pojechałyśmy. Agencja Iwony organizowała z UNICEF-em jakąś imprezę, w związku z czym miała koszulki z nadrukiem, ona wzięła te koszulki na prezenty. Najśmieszniejsze było to, że to były dziecięce rozmiary. Przyjechałyśmy, na dole czekał na nas senator Rejniewicz. Pan senator mówi do straży: — Panie są ze mną. Na to moja przyjaciółka dostała piany na ustach: — Kurwa, co to ja nie posiadam przepustki, żebym sama nie mogła wejść? BOGDAN REJNIEWICZ, senator z woj. lubelskiego, ur. w 1920 roku w Osinach (pow. puławski). Ojciec, uczestnik wojny przeciwko bolszewikom, był nauczycielem. Ukończył gimnazjum w Hrubieszowie. Razem z ojcem był aresztowany przez wojsko sowieckie 25 września 1939 i wraz z innymi ustawiony do rozstrzelania pod ścianą budynku szkolnego. W ostat- niej chwili uratowany przez oddziały polskiej kawalerii. W grudniu 1939 wstąpił z ojcem do konspiracji, do KOP ZWZ-AK. Ojciec był komendantem rejonu Armii Krajowej. Od 1943 roku pełnił funkcję dowódcy plutonu. W akcji „Burza" jest dowódcą zgrupowania plutonów. Ze swym plutonem brał udział w licznych akcjach dywersyjnych wraz z sąsiadującym oddziałem Kedywu, dowodzonym przez „Zaporę" (H. De-putowskiego). W lipcu 1944 roku zajmował wraz z wojskiem radzieckim Bełżyce, Chodel, Opole Lubelskie. Wyszedł z Armii Krajowej w stopniu podporucznika z licznymi odznaczeniami. Studiował na Wydziale Prawa i Nauk Społeczno-- Ekonomicznych KUL. W czasie odbywania aplikacji adwokackiej został aresztowany przez U B i za działalność w AK skazany w 1953 przez Wojskowy Sąd Rejonowy na 5 lat więzienia. Zwolniony w 1956 na podstawie amnestii, wrócił do adwokatury. Pracował w zespołach adwokackich, kolejno w Opolu Lubelskim, Puławach, ostatnio we własnej kancelarii adwokackiej w Lublinie. W stanie wojennym i później bronił w sprawach politycznych, występował też jako obrońca wojskowy. Członek Konfederacji Polski Niepodległej od 1987 roku. Żona Anna — pracownik naukowy KUL; córka Maria — inżynier rolnik, syn Łukasz — archeolog. Wchodzimy na górę. Panowie się alkoholizują. Iwona rozdała koszulki, panowie wgapiają się w nas. — Panie pośle, to może się teraz dowiemy, jaką sumę pan zaoszczędził? — No, dużą. — To mi nic nie mówi. — No niech pani na mnie popatrzy. No to patrzę na niego: złoty sygnet na palcu, złote oprawki od okularów. Ten styl, ma być od razu widać, że chłop majętny. Iwona zaordynowała: śpiewać. Odśpiewałam kawałek arii Carmen z opery Bizeta. W pewnym momencie Iwona się wkurzyła, bo Rej-niewicz mówił do niej „dziewczynko", czego ona nie lubi. Kazała zamówić taksówkę. Z nią, jak jest pijana, nie należy dyskutować, trzeba wypełniać rozkazy. Przyjechała taksówka. Poseł do mnie: — Czy ja mógłbym z panią zamienić słowo na osob ności? — Proszę bardzo. Mieszkał z senatorami pokój w pokój. Przechodzimy do niego. Otwiera dyplomatkę, wyjmuje kopertę grubą tak na dwa palce, w środku studolarówki. Pokazał mi kopertę i mówi: — Ile będzie kosztowało, żeby pani tu została do rana? — Pan pyta poważnie? — Jak najbardziej. — To ta koperta jest za cienka. Odwróciłam się i wyszłam. Pojechałyśmy. Zdążyłyśmy się tylko rozebrać, telefon. Dzwoni poseł. — Pani jest bezczelna. — Słucham? — Pani zrobiła skandal w tym hotelu. — Przepraszam bardzo, nie rozumiem. Jaki skandal? — Proszę pani, co sobie tutaj o mnie pomyślą: ja zapraszam kobiety, które przychodzą i po półgodzinie wychodzą. To mnie kompromituje jako mężczyznę. Co pani sobie wyobraża? — Panie pośle, ja sobie wyobrażam, że wszyscy sobie pomyślą: „Ale z pana ogier! W pół godziny obsłużył dwie panie". Posła Bogdana Łukasiewicza z PSL zaprosiliśmy na obiad do włoskiej restauracji w „Marriotcie", bo mieliśmy do niego ważny interes. Łukasiewicz uraczył nas opowieściami o swojej żonie. Najpierw opowiedział bolesne przejścia związane z brakiem snu, bólami głowy, frustracją, depresją. Potem wyjaśnił, że jego żona jest wampirem energetycznym: kradnie energię i dlatego on o mało nie padł. Ozdrowiał, kiedy zaczął sypiać w oddzielnej sypialni. Łukasiewicz to specyficzna postać. Ma jakieś 165 cm wzrostu, nosi za duże o dwa numery garnitury, pewnie ma kompleks niższości czy coś w tym guście. Jego włosy są idealnie przyczesane, wylewa na siebie co najmniej pół butelki wody kolońskiej, moim zdaniem Brut, ale nie jestem pewna. Potentat pieczarkowy. Dokładniej to siostra i żona zajmują się biznesem, a on polityką. Bufon. Trudno dopatrzeć się u niego intelektu, ale jest bardzo cwany. Dzięki niemu poznałam posła Władysława Wronę, pokurcza (metr pięćdziesiąt w kapeluszu), łysego, ze śmiesznym wąsikiem, widać od razu, że jest gdzieś spod Ustrzyk Górnych czy Dolnych. Wulgarny głupi gnojek, który uważa siebie za nie wiadomo kogo. Opowiada idiotyczne dowcipy na temat seksu, wszystkie dotyczą sytuacji, gdy wiejska baba nachyla się na przykład nad balią, kiecka jej się podnosi, a oczywiście pod spodem nie ma majtek, a gdzieś tam schowany pod schodami parobek to widzi i odpowiednio wykorzystuje. WŁADYSŁAW WRONA, ur. 9 lipca 1940 roku w Przy-sietnicy w woj. krośnieńskim. Rolnik, prezes Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej. Okręg wyborczy nr 30 — Przemyśl. Prezes Zarządu Wojewódzkiego PSL. Członek komisji: Mniejszości Narodowych i Etnicznych; Polityki Gospodarczej, Budżetu i Finansów. Wrona jest przyjacielem wicepremiera Goryszewskie-go, poznał mnie z nim. Był on wtedy przewodniczącym komisji ustawodawczej. Było trudno do niego dotrzeć, Wrona mi to ułatwił. Widziałam się z Goryszewskim dwa razy, namówiłam go na spotkanie z przedstawicielami Cassino Poland, które się odbyło. Sytuacja zaczęła być niebezpieczna, kiedy Wrona do mnie zadzwonił i powiedział: — Mam dla ciebie niespodziankę. — Jaką? — zapytałam. — Przyjedziesz, to zobaczysz. To rzeczywiście świetna rzecz. Pojechałam o wpół do dziesiątej wieczorem i zobaczyłam grono PSL-owców, młodą panienkę i wicepremiera Goryszewskiego. Padały wulgarne dowcipy, celował w nich Wrona. Goryszewski też walnął dwa czy trzy dowcipy z pogranicza, głaszcząc po nodze to mnie, to tę panienkę. Miałam na nogach samopodtrzymujące się pończochy z dużymi koronkami. Goryszewski położył mi dłoń na udzie, przesunął wyżej, natrafił na te koronki i bardzo się przestraszył. Od tej pory zaczai mnie zdecydowanie emablować, niczego mi nie odmawiał i nie próbował wchodzić na drogę agresji. HENRYK GORYSZEWSKI, ur. 20 stycznia 1941 roku w Drążewie w województwie ciechanowskim. W 1963 ukończył Uniwersytet Warszawski. Doktor nauk prawnych. Od 1963 pracował w PKP. W latach 1990-1991 dyrektor Departamentu Prawnego w Ministerstwie Transportu i Gospodarki Morskiej. Wykładowca na UW. Współzałożyciel Kościelnej Służby Porządkowej Archidiecezji Warszawskiej i prowadzonego w tej służbie męskiego ruchu religijnego Totus Tuus. Wicepremier do spraw gospodarczych w rządzie Hanny Suchockiej. Obawiał się, że zacznę rozpowiadać, a pan wicepremier to przecież człowiek krystaliczny. Wypowiedział wtedy swoje credo życiowe, że on lubi ładne kobiety, ale nie za cenę zdrady żony. Pani przy stoisku z książkami opowiadała mi, że ten poseł, któremu baba wyskoczyła przez okno, potrafił podejść do niej i powiedzieć: — No, duszyczka, chodź do mnie do pokoju, no chodź, co ci zależy, przyjemnie ci będzie. PPG i liberałowie — chłopcy w krótkich majtkach Zbigniew Eysmont wyznał też, że posiada głęboko zakorzenione marzenie: ma wielką ochotę zerżnąć taką zdrową dupę na stole marszałka, przed samym jego nosem, przy najliczniejszym zebraniu Sejmu. To by go dopiero rajcowało. Liberałów poznałam przez Anię Garwolińską, kochankę ministra Janusza Lewandowskiego. Ania przedstawiła mi Lewandowskiego, Andrzeja Zarębskiego, Donalda Tus-ka, a potem to już poszło taśmowo. Jak się przechodzi z Sejmu do hotelu, to naprzeciwko „Pewexu" jest taki ogródek. Tam przesiadywaliśmy do późnego wieczora. Koniak, szampan, wino. Chłopcy od liberałów gustują w dużym towarzystwie. Stoły zestawione, przy nich po kilkanaście osób, przewodzi Zarębski, często Tusk, Marek Koczwara, Mirosław Drzewiecki, od czasu do czasu Krzysio Bielecki. Krzysia Bieleckiego poznałam inaczej. Kiedy rozwaliła się ta poprzednia koalicja, Konwent Seniorów miał spotkanie z marszałkiem Senatu, my z Iwoną stałyśmy w wielkiej grupie dziennikarzy. Pan premier zawiesił oko na mnie. Iwona postanowiła to zaraz wykorzystać, więc zaanektowałyśmy pana premiera na jakieś pół godziny. Wszyscy wyszli z Sejmu, a myśmy usiedli i rozmawiali. JAN KRZYSZTOF BIELECKI, ur. 3 maja 1951 roku w Bydgoszczy. Absolwent Wydziału Ekonomiki Transportu Wodnego Uniwersytetu Gdańskiego (dyplom uzyskał w 1973 roku). W latach 1973-1977 pracował na uczelni, potem kierował pracownią Ośrodka Doskonalenia Kadr Kierowniczych ministerstw Handlu i Przemysłu Maszynowego. Od 1980 pracował w Ośrodku Społeczno-Zawodowym „Solidarności". W 1982 roku wyrzucony z pracy za odmowę poddania się weryfikacji. Razem ze wspólnikiem był kierowcą ciężarówki. W 1985 roku miał wypadek, po którym został kierownikiem Spółdzielni Pracy „Doradca" w Sopocie. Premier od stycznia do grudnia 1991 roku. Od lipca 1992 minister do spraw kontaktów z EWG w rządzie Hanny Suchockiej. Poseł od X kadencji. Iwona wyznała premierowi, że ma słabość do klubu liberałów, ogromnie ich lubi. To jest ewidentne, bo Witek Gadomski z nią sypia. Bielecki zapytał mnie: — A pani z kim sympatyzuje? — Ja z lewicą — odrzekłam. — No cóż — odrzekł Bielecki — myślę, że pani jeszcze zmieni poglądy. — I się pożegnał. Kilka razy byliśmy na kawie, przyjął zaproszenie do Walewic, ale nie przyjechał, bo zaczęto sprawdzać obecność w Sejmie. To przeuroczy człowiek, świetnie tańczy. I niech nikogo nie myli nikczemny wzrost i zdecydowanie damski głos, nawet się zastanawiałam czy nie uległ częściowej kastracji. Ma dobre kontakty z UOP, tak mi powiedział. Najlepiej też się ustawił w obecnym rządzie: jako minister od kontaktów z EWG przez najbliższe 10 lat nie będzie go można rozliczyć z efektów jego działań. Pojeździ po świecie, zobaczy co trzeba, pozna kogo trzeba. Bielecki strasznie nie lubi się z Januszem Lewandow-skim. U liberałów są dwie opcje: prolewandowska i probie-lecka, w ostatniej jest Zarębski. Janusz rzadko uczestniczył w imprezach organizowanych przez liberałów. Janusz to poważny, rzeczowy facet i za bardzo się nie udziela rozrywkowe. Protegowanym Bieleckiego jest minister Krzysztof Kilian, który ostatnio stwierdził, że jest starszy od Walen-dziaka, nie jest więc taki młody. Bielecki głaszcze go po główce i dba o jego morale, mówiąc: „Kilianku kochany, czas już do domku". KRZYSZTOF KILIAN, ur. 7 listopada 1958 roku w Sopocie. Wykształcenie: Wydział Mechanicz-no-Technologiczny Politechniki Gdańskiej (1983). Pracownik Stoczni „Wisła" w Gdańsku, Przedsiębiorstwa Wdrażania Postępu Technicznego i Organizacyjnego „Posteor" w Sopocie (od 1986), Instytutu Wdrożeń Technicznych „Intech" w Gdańsku (od 1987), doradca w ministerstwie przekształceń własnościowych (od stycznia 1991), wicedyrektor gabinetu ministra (od czerwca 1 991), następnie dyrektor generalny w URM i dyrektor gabinetu premiera (październik 1991 — luty 1992), uczestnik negocjacji z zachodnimi firmami telekomunikacyjnymi, minister łączności w rządzie Hanny Suchockiej (od lipca 1992). Członek Zarządu Głównego i Prezydium Kongresu Liberalne-Demokratycznego. Moje kontakty z liberałami nie trwały długo, bo oni są męczący na dłuższą metę. Robią wrażenie chłopców w krótkich majtkach, nie mających ochoty wydorośleć. Lubię żartować, lubię dowcipy, ale kiedy rozmowa schodziła na byłe premierowanie Bieleckiego i opowiadano z przymrużeniem oka o obecnych dokonaniach tego czy innego, formułując sądy w sposób, jak to mogą robić chłopcy z trzeciej klasy szkoły podstawowej, to miałam dość. Chłopcy są niezwykle zabawowi, to jedyny klub, który wykazuje tak ogromną potrzebę rozrywki, lubią się śmiać, bawić, prawie wszyscy świetnie tańczą. Przekonałam się o tym, gdy zostałam zaproszona na imieniny Krzysia Żabińskiego i Krzysia Bieleckiego. Odbywały się one na Saskiej Kępie w prywatnym mieszkaniu u pewnego małżeństwa. Przyszłam tam grubo po 23.00, towarzystwo było już solidnie rozbawione. Przybyli chyba wszyscy liberałowie. Bardzo agresywna dziennikarka z „Głosu Ameryki", Marysia Bnińska, chyba niezadowolona z braku zainteresowania jej osobą, postanowiła zszokować całe towarzystwo i biegała z gołym tyłkiem, chyba po to, żeby zrobić lepsze wrażenie. Miała podciągniętą do pół bioder spódnicę, a była bez majtek. Skakała z tapczana na podłogę. Wszyscy reagowali na Marysię z radością, niezadowolony siedział tylko Kilian, ten od łączności, bo to jego kochanka. Nie lubiłyśmy się. Donek Tusk zawsze nas prowokował do kłótni, bo Marysia bezwzględnie atakowała moją osobę, ja się odpłacałam, a chłopcy mieli ubaw. Tańczyliśmy przy starych polskich płytach, „Czerwonych Gitar" i Tadeusza Nalepy. Tańczyłam z Bieleckim i powiedziałam mu, że teraz rozumiem, dlaczego takie powodzenia mają te jego bale lwów w Gdyni: każda baba przyjdzie po to, żeby choć raz z nim zatańczyć. Zabawa się kończyła, ludzie zaczęli wychodzić parami lub nie. Ostro zalany Żabiński coś strącił z komódki, pan domu tak to skwitował: — Kurwa, rozumiem, że żonę, ale po jaką cholerę dewastuje mi meble w mieszkaniu? KRZYSZTOF ŻABIŃSKI, ur. 7 lutego 1953 roku w Toruniu. Ukończył Wydział Elektryczny Politechniki Poznańskiej. Od 1976 pracuje w Zakładowym Ośrodku Informatyki Toruńskiej Przędzalni Czesankowej „Merinotex" jako elektronik. W „Solidarności" od 1980 roku. Internowany w Strzeblinku od 30 marca do 9 grudnia 1982. W latach 1985-1986 przewodniczący RKW Regionu Toruńskiego. Żona Iwona jest z wykształcenia ekonomistką, nie pracuje zawodowo. Mają czworo dzieci. Byłam wtedy nieświadoma, ale z czasem zauważyłam, że u liberałów wszystko jest możliwe, pan domu wie, że jak Krzysio zostaje, on będzie spał na kanapie, a Krzysio z żoną w sypialni. Przyjmował to z godnością, ale tłuczenia sprzętów domowych nie mógł znieść. Marek Koczwara nas odwoził. On wszystkim opowiada, że nigdy nie zdradził żony. Natomiast na imprezie na Saskiej Kępie nie opuszczał mnie na krok i gdyby nie fakt, że mieszkałam u Ewy... Koniecznie chciał się wprosić na kawę o 2.30 w nocy. — Jeżeli koniecznie pan chce, to proszę, ale mogę pana zaprosić tylko do mieszkania Ewy Spychalskiej. Spasował. MAREK KOCZWARA, ur. 27 czerwca 1953 roku w Mrągowie. Fotografik. Okręg wyborczy nr 17 — Bydgoszcz. Członek komisji: Łączności z Polakami za Granicą oraz Odpowiedzialności Konstytucyjnej. Koczwara odwiózł kilka osób do rządowych bloków, następnie Andrzeja Zarębskiego do hotelu sejmowego, był w zabawowym nastroju i ciągnął nas do pokoju, mówiąc, że ma w barku takie rzeczy, że sobie nie wyobrażamy, potem odwiózł Alinę z „Gazety Wyborczej", a na końcu mnie, chyba ciągle liczył, że się złamię i go do siebie zaproszę. Następnego dnia w klubie sejmowym odbyło się dokończenie imienin Bieleckiego i Żabińskiego. W Sejmie trwała debata o suszy. Różni ludzie przychodzili z kwiatami, delegacje z klubów. Siedzieliśmy, było mnóstwo piwa, koniak, szampan. Co jakiś czas oddelegowywano kogoś na salę sejmową, żeby „porobił" dobre wrażenie. Przyszli złożyć życzenia Frasyniuk i Rokita. Frasyniuk jako człowiek nieśmiały został w sekretariacie w głębi z tyłu, a Rokita wychylił tylko głowę zza futryny i piskliwym głosikiem zapytał: — Żabcia jest? To zabrzmiało doskonale. Kiedyś z dwiema koleżankami poszłyśmy zobaczyć nowy „Night Club" na Chmielnej, pierwszy nocny klub z prawdziwego zdarzenia w Warszawie. Rozmowa zeszła na parlament i jedna z nich zapytała czy jest tam jeszcze Zbyszek Eysmont, odparłam, że tak. Ona wtedy opowiedziała, że jak miały 17 czy 18 lat, dziesięć lat temu, chodziły często na dyskoteki z koleżanką i poznały Eysmonta. Żona wyjechała, więc zaprosił je do domu, rozglądały się, a on zamykał im drzwi przed nosem, bo tam łóżeczko, tam coś. Trzy lata temu spotkały go w Sopocie, na ich widok zbladł, ale poza „dzień dobry" nie było żadnych kontaktów. Powiedziałam to Zbyszkowi, wyparł się tego. ZBIGNIEW EYSMONT, ur. 4 grudnia 1949 roku w Warszawie. W 1974 ukończył Akademię Sztuk Pięknych. Od 1975 do 1982 roku prowadził prywat- ne przedsiębiorstwo, w latach 1982-1990 dyrektor firmy zagranicznej, od 1990 roku współzałożyciel przedsiębiorstwa produkcyjno-handlowego produkującego oprawy oświetleniowe na eksport. Od lipca 1992 roku minister do spraw promocji przedsiębiorczości. Poseł od października 1991 roku. Kiedy został ministrem zaprosił mnie do ministerstwa, żebym go odwiedziła, więc go odwiedziłam. Wieczorem pojechaliśmy do chińskiej restauracji „Mekong" na Wspólnej. Przez całą kolację mnie obrażał mówiąc o wyższości głupich szesnastoletnich ciał nad podstarzałymi nie szesnastoletnimi. — Nie ma to jak zrobić, co trzeba, potem się odwrócić i zasnąć. Nie jest potrzebna do tego żadna intelektualistka, która po wszystkim wymaga jeszcze rozmów na mądre tematy. Opowiedział mi o strasznie perwersyjnej rzeczy, którą kiedyś zrobił. Podniecają go kobiety chodzące w pończochach i bez majtek. Kiedyś zorganizował sobie taką sytuację, bo jego podnieca seks w nietypowych miejscach. Dama przyszła na spotkanie zimą w pończochach, pantoflach i futrze, pod spodem nie miała niczego. Wsiadła do samochodu i kochali się na środku Marszałkowskiej w biały dzień. Ma bardzo płaski tyłek, jak nosi spodnie, to są one zawsze obwieszone z tyłu, w specyficzny sposób. Wyznał też, że posiada głęboko zakorzenione marzenie: ma wielką ochotę zerżnąć taką zdrową dupę na stole marszałka, przed samym jego nosem, przy najliczniejszym zebraniu Sejmu, to by go dopiero rajcowało. W „Mekongu" wyniknęła zabawna sytuacja. Tam każdy stolik oddzielony jest parawanem. Wstając przewróciłam parawan i okazało się, że przy sąsiednim stoliku siedzi Andrzej Jaroszewicz, syn byłego premiera Piotra Jarosze-wicza. Panowie przywitali się jako była i nowa nomenklatura. Byłam umówiona z Ewą Spychalską. Odwiózł mnie samochodem, ładnym, z klimatyzacją. Podjechaliśmy pod blok, Ewa stała na balkonie. Nie mogłam otworzyć drzwi, były zablokowane, jak to w tych supernowoczesnych samochodach. Zbyszek zaproponował wypalenie papierosa. Zgodziłam się. Popłynęła nastrojowa muzyka. Przedstawił mi bardzo perwersyjny scenariusz, w którym główną rolę grała różowa wanna z pianą i szampan postawiony przy niej. Nic odkrywczego, ale był z siebie zadowolony, że to powiedział. Zaczął mi lizać palce. Pytał: — Co czujesz? Odpowiedziałam: — Mokro. — Jesteś wredna — usłyszałam. Wepchnął mi palce do ust i zorientowałam się, nie od razu, bo byłam zajęta lizaniem palców pana* ministra, że on się onanizuje. W pewnym momencie, podczas szczególnie intensywnej masturbacji pana ministra, spojrzałam w górę i zobaczyłam, że Ewa nadal stoi na balkonie i przygląda się nam. Zawołałam ze śmiechem: — Nie wiem czy wiesz, Zbyszku, ale znajdujemy się pod samym balkonem szefowej OPZZ. Strasznie się zdenerwował i nie skończył masturbacji. Wypuścił mnie i powiedział: — Wcale nie chcę się z tobą przespać. — Ja też nie — odparłam. I dodałam: — Wbrew pozorom było mi miło. Widziałam zdjęcie Janusza Lewandowskiego całkiem gołego, tylko z telefonem. Siedział przy biurku i trzymał słuchawkę. Ania Garwolińska mu zrobiła. Żona podobno sympatyczna. Ania mi opowiadała, że jego żona niespecjalnie zna się na seksie. — No wiesz, ona się stara, uczy się. JANUSZ LEWANDOWSKI, ur. 13 czerwca 1951 roku w Lublinie. Doktor nauk ekonomicznych, absolwent Uniwersytetu Gdańskiego. Nauczyciel akademicki. W latach 1980-1981 był doradcą gdańskiej „Solidarności". W 1984 roku nie przedłużono mu kontraktu na uczelni. Pracował w Polskich Liniach Oceanicznych i w firmie konsultingowej. Od 1985 roku pisze jako Jędrzej Branecki w „Przeglądzie Politycznym". Członek Kongresu Liberalne-Demokratycznego. Był wraz z Janem Szomburgiem współtwórcą koncepcji bezpłatnego rozdawania bonów prywatyzacyjnych. Współzałożyciel prywatnego Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową i Prawami Własności w Gdańsku. Od stycznia 1991 roku minister przekształceń własnościowych. W młodości był sprinterem, jego najlepszy rezultat to 10,7 sekund na 100 m. Żonaty, jedno dziecko. Przyjeżdżał z domu i pierwszą rzeczą, którą robił, to biegł natychmiast do niej, żeby po uczącej się żonie zasmakować czegoś bardziej profesjonalnego. Ania kiedyś postawiła mu ultimatum: kończą ze sobą albo on się rozwodzi. Ania ma 27 lat, jest rozwódką, chciałaby sobie jakoś życie ułożyć. W odpowiedzi dostawała prezenty: złoty pierścionek, bransoletkę. W końcu jej poradziłam, żeby sporządziła kontrakt zabezpieczający ją na 5 lat, niech podpisze, przynajmniej będzie miała jakiś dokument w ręku. Wtedy mi pokazała to zdjęcie i dorzuciła, że ma zabezpieczenie w postaci takiego drobiazgu. Ponoć ma tego więcej. Śmiałyśmy się z Lewandowskiego, że romans z Gar-wolińską doprowadził do ponownego wybrania go na stanowisko ministra przekształceń własnościowych. Był taki moment, kiedy już prawie skompletowano gabinet, była późna noc, siedziałyśmy z Anią w klubie liberałów, wszedł któryś z posłów z klubu, bardzo młody chłopak. Ania zapytała go, czy już obsadzili ministerstwo przekształceń własnościowych, odpowiedział, że tak, ale nie jest to Janusz, bo nie chcą się na niego zgodzie. Ania zaczęła wściekłym głosem wrzeszczeć: — Kretyni! Jakim prawem! Nie ma nikogo lepszego! Po tym wybuchu wściekłości w krótkim czasie okazało się, że wybrano Lewandowskiego. I śmiałyśmy się z przyjaciółką, że histeria Ani doprowadziła go na fotel ministra, bo nikt z partii nie chciał z nią zadzierać. Andrzej Zarębski podobno nie pogardzi żadną kobietą. Ma taki lubieżny sposób wysuwania języka, kiedy tematy schodzą na mniej cenzuralne, to znaczy damsko-męskie. Wysuwa koniec języka i dotyka wąsów u góry. Bardzo interesujące. ANDRZEJ ZARĘBSKI, ur. 7 lipca 1957 roku w Gdyni. Wykształcenie: Wydział Humanistyczny (filologia polska) Uniwersytetu Gdańskiego. Współzałożyciel Niezależnego Zrzeszenia Studentów (1980), redaktor serwisu informacyjnego Biura Informacji Prasowej NSZZ „Solidarność" (1981), po ogłoszeniu stanu wojennego internowany (grudzień 1981 — grudzień 1982), następnie przez 5 lat prowadzi wspólnie z ojcem sklep pasmanteryjny w Gdyni, w tym okresie wiąże się ze środowiskiem nielegalnie wydawanego w Gdańsku „Przeglądu Politycznego" — współredaktor tego pisma. Członek-założyciel gdańskiego Kongresu Liberałów (1985), przez okres gdański korespondent warszawskiego „Tygodnika Solidarność", następnie od lutego 1990 roku kie rownik działu politycznego „Gazety Gdańskiej". Rzecznik prasowy rządu Jana Krzysztofa Bieleć - kiego (styczeń — listopad 1991). Poseł na Sejm (od października 1991). Donka Tuska widziałam kiedyś w krótkich spodenkach, było mu w tym „do twarzy". Jego żona ponoć wystąpiła kiedyś z pozwem rozwodowym, opowiadano całe historie o jego przygodach i pociągu do płci pięknej. Natomiast prawda jest taka, że on się specjalnie nie udziela, przynajmniej ja nie zauważyłam, żeby kręcił się koło jakiej dupeńki. Na te imieniny przyszedł z małżonką i wszyscy chodzili koło Tuska na dwóch palcach i jeden syczał na drugiego: „Uważaj, żeby nie powiedzieć przy jego żonie o dwa słowa za dużo". DONALD TUSK, ur. 22 kwietnia 1957 roku w Gdańsku. Wykształcenie: Wydział Historii Uniwersytetu Gdańskiego. Współzałożyciel Niezależnego Zrzeszenia Studentów w Gdańsku (1980), pracuje w Wydawnictwie Morskim, przewodniczący Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność", dziennikarz pisma „Samorządność". Po wprowadzeniu stanu wojennego pracuje w wydawnictwie Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, jednocześnie działa w podziem- nych strukturach „Solidarności" między innymi jako redaktor naczelny „Przeglądu Politycznego", alpinista przemysłowy w spółdzielni „Gdańsk" i zastępca redaktora naczelnego „Gazety Gdańskiej", członek Komisji Likwidacyjnej RSW. Członek Gdańskiego Stowarzyszenia Kongresu Liberałów (od 1989), przekształconego następnie w KLD. Członek Prezydium Zarządu Głównego KLD, wiceprzewodniczący ZG (od czerwca 1990), a na II Krajowej Konferencji KLD wybrany na przewodniczącego (od maja 1991), ponownie wybrany na przewodniczącego na III Krajowej Konferencji KLD (od lutego 1992). Członek Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, członek Zarządu Głównego Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. Poseł na Sejm (od października 1991), przewodniczący Klubu Liberal-no-Demokratycznego (od listopada 1991). Każdą najbrzydszą babę wystarczyłoby wpuścić do Sejmu na 24 godziny, a wyleczono by ją tam z kompleksów do końca życia. Tam jest taka atmosfera, że właściwie wszystko, co nie jest mężczyzną, jest do przewalenia. Przy odpowiedniej ilości alkoholu nawet Bogumiła Boba miałaby szansę. Z tym się człowiek styka natychmiast. Taka bomba erotyczna tam panuje. Kiedy pierwszy raz wchodziłam z Iwoną do Sejmu, spojrzałyśmy na siebie jak wryte. Każdy facet miał to w oczach: zerżnął by nas na każdym stopniu schodów, bez mrugnięcia okiem. Jedno co ich trzyma w ryzach, to chyba to miejsce i ludzie. Wystarczy kiwnąć palcem, pójść w jakiś cichy kąt i nie ma problemu. Tam jest takie zapotrzebowanie na cokolwiek, w postaci otworów, gdzie można umieścić swój korzeń, że trudno w to uwierzyć. Obrzydliwe. Nie można traktować tego globalnie, ale to aż bije w oczy, bo taka jest większość. Parę razy spotkało mnie coś takiego: podchodzi do mnie jakiś gościu i rzuca na przykład: — Trzy-cztery-siedem. I odchodzi. Nie wiedziałam, o co chodzi, dopiero Iwona mi wyjaśniła, że to chodzi o numer pokoju, do którego masz pójść. — Przecież nie znam w ogóle faceta. — Nie szkodzi, poznasz w pokoju. Większość myśli tylko o tym, żeby się napić i popieprzyć. Seks, wóda i ploty. Posłanki z lewicy, w tym Izabella Sierakowska i Ewa Spychalska, wpadły kiedyś na pomysł, o którym ja też myślałam. Pewnego dnia powiedziałam Ewie: — Wiesz, wymyśliłam, że największą perwersją byłoby dokonanie zbiorowego gwałtu na pośle Marku Jurku. Ewa się zaśmiała i stwierdziła tajemniczo: — Już taki projekt padł. — No i co, został zrealizowany? — I tak i nie. Okazało się, że kiedyś dziewczyny postanowiły posła Jurka upić, potem przetransportować do pokoju, gdzie posłanka Sierakowska miała się przy nim położyć, a ktoś miał wykonać parę zdjęć. Poseł Marek Jurek ma strasznie słabą głowę, szybko się upił, więc pierwsza część planu świetnie się udała, druga też, bo przeniosły go do pokoju, natomiast trzecia i najważniejsza nie, ponieważ Sierakowska w ostatniej chwili stchórzyła. I nic z tego nie wyszło. Szkoda, byłoby mnóstwo śmiechu. IZABELLA SIERAKOWSKA. Nauczycielka. Okręg wyborczy nr 55 — Lublin. Mandat nr 216 — PZPR. Członek komisji: Edukacji, Nauki i Postępu Technicznego oraz Łączności z Polakami za Granicą. Członek PKLD. Ur. 22 września 1946 roku w Górze Śląskiej, woj. wrocławskie. Mężatka, dwoje dzieci. W 1970 roku ukończyła Wyższą Szkołę Pedagogiczną w Rzeszowie z tytułem magistra filologii rosyjskiej, a w 1981 studia podyplomowe w Kijowie. Pracę zawodową rozpoczęła w 1970 roku jako nauczycielka języka rosyjskiego w Technikum im. Stanisława Staszica w Lublinie. W latach 1884-1986 działa w Komisji Oświaty OPZZ. Jest matką chrzestną statku m/s „Lublin II". Była członkiem PZPR od 1980 do 29 stycznia 1990 roku, delegatka na X Zjazd PZPR. Poseł zawodowy. Członek Rady Naczelnej SdRP. MAREK JUREK, ur. 28 czerwca 1960 roku w Gorzowie Wielkopolskim. Ojciec robotnik, matka nauczycielka. Dziadek ze strony matki, Władysław Paw-łowski, był ochotnikiem w wojnie polsko-bolsze-wickiej w 1920 roku i żołnierzem Armii Krajowej. Ukończył w 1983 roku historię na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. W czasie studiów był nauczycielem w Technikum Ogrodniczym w Rokitnej, a po studiach w szkole podstawowej. Pisywał w pismach katolickich i opozycyjnych: „Powściągliwości i Pracy", „Przeglądzie Katolickim", „Polityce Polskiej" i wydawanych w Rzymie „Znakach Czasów". W 1978 roku współpracował z Ruchem Obrony Praw Człowieka i Obywatela, w 1979 był współ-założycielem Ruchu Młodej Polski. Od 1980 w Niezależnym Zrzeszeniu Studenckim, od 1981 we władzach krajowych NZS. Był prezesem studenckiej organizacji „Pro Patria". W 1987 roku był współzałożycielem Wielkopolskiego Klubu Politycznego „Ład i Wolność". Członek władz ZChN. Żonaty, troje dzieci. Wojciech Arkuszewski, z „Solidarności", robi na mnie wrażenie wiecznego harcerza. Torba przewieszona przez ramię, koszula na wierzchu, dżinsy. Taki chłopaczek. Ma fatalną kochankę, Joaśkę. Ona jest kierownikiem sekretariatu czy kimś takim. Podczas afery z teczkami dokładnie osiem minut po zamknięciu drzwi przez nadzwyczajną komisję rozpatrującą sprawę agentów, myśmy już mieli przy okrągłym dziennikarskim stole w Sejmie pełną listę tych, którzy byli rozpatrywani. To poseł Lech Pruchno-Wróblewski pomógł nam w rozwiązaniu problemu. Wtedy dowiedziałam się, że Joaśka czyni awanse Ar-kuszewskiemu. Trzymałam listę agentów w ręce, ona zapytała napastliwie: — Co tam masz? — Taką listę — odparłam zdziwiona. — Pokaż. A na samym początku tej listy znajdował się Arkuszewski. Joaśka zbladła, zapytała z agresją: — Skąd to masz? Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo wyszła. Zapytałam: — Dziewczyny, co jest grane? — Jak to nie wiesz? — Nie. — To jest kochanka Arkuszewskiego. Kiepską sobie dobrał. Zbigniew Bujak pomimo wizerunku kochającego męża i ojca, nie opiera się urokom kobiecym. Poznałam go przez Tadzia Jedynaka (który wynajął za klubowe pieniądze mieszkanie na mieście, bo w hotelu „Solec", gdzie mieszkała część posłów, za dużo ludzi mu się przyglądało). Rozmawiałam z nim w palarni. Bujak podszedł i zażądał od Jedynaka, żeby go ze mną poznał. — Masz jakieś niejasne znajomości, o których ja nie wiem — powiedział. ZBIGNIEW BUJAK, ur. 29 listopada 1954 roku w Łopusznie w województwie warszawskim. Ukończył wieczorowe Technikum Elektroenergetyczne w Żyrardowie. Od 1973 do 1981 roku pracował w Zakładach Mechanicznych „Ursus". Podczas służby wojskowej był komandosem. W wojsku wstąpił do Związku Socjalistycznej Młodzieży Wiejskiej. W lipcu 1980 roku był współorganizatorem strajku. Został przewodniczącym Regionu Mazowsze „Solidarności", członek Krajowej Komisji Porozumiewawczej. Po wprowadzeniu stanu wojennego ukrywał się aż do maja 1986 roku, kiedy został aresztowany. Zwolniono go we wrześniu na mocy amnestii. Od listopada 1987 roku członek Krajowej Komisji Wykonawczej „Solidarności". Uczestnik obrad „okrągłego stołu". Był jednym z tych najważniejszych działaczy, którzy nie chcieli kandydować do Sejmu X kadencji. Wraz z Władysławem Frasyniukiem założył w lipcu 1990 roku Ruch Obywatelski — Akcja Demokratyczna. Na pierwszym zjeździe ROAD zrezygnował z kandydowania do władz. Stanął na czele frakcji przeciwników połączenia się z Unią Demokratyczną. Jego frakcja się rozwiązała, a on sam założył w kwietniu 1991 roku Ruch Demokratycz-no-Społeczny. Poseł od października 1991 roku. Zaprosił mnie na kawę. To było wtedy, kiedy Bujak dosłownie w każdej gazecie opowiadał o swoim szczęśliwym małżeństwie i mającym się urodzić potomku. Podczas picia kawy wpatrywał się w moje nogi i dekolt, aż wreszcie zapytał mnie, jakie mam plany na wieczór. — Zamierzam przeczytać niezwykle interesujący artykuł we „Wprost" na temat pana i pana uroczej żony. Szybko sobie poszedł. Krzysztof Ibisz, takie młode stworzonko z Polskiej Partii Przyjaciół Piwa, rżnie wszystko, co ma dwie nogi. Spędza tym sen z powiek Tadzia Piwowara, kierownika sekretariatu partii. Tadzio dba o jego morale. Lech Kaczyński pocałował mnie w rękę. Tydzień jej nie myłam. Barbara Labuda strasznie przeżywała, że nie została ministrem ds. kobiet. Rozpłakała się nawet. Przyjaźniła się z Iwoną. BARBARA LABUDA, ur. 19 kwietnia 1946 roku w Żmigrodzie. Ukończyła w 1970 roku filologię romańską na Uniwersytecie Wrocławskim. W latach 1970-1973 studiowała we Francji literaturę, socjologię i politologię. Pracuje w Instytucie Filologii Romańskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. W 1984 roku uzyskała tytuł doktora nauk humanistycznych (jesienią 1983 SB uniemożliwiła obronę pracy doktorskiej, aresztując Labudę i recenzenta jej pracy — docenta Bronisława Geremka). Od 1976 roku działa w Komitecie Obrony Robotników i Studenckim Komitecie Samoobrony. Od 1980 roku doradca MKZ, delagatka na l Zjazd „Solidarności". 13 grudnia 1981 roku uniknęła aresztowania, po spacyfikowaniu wrocławskich strajków działała w podziemiu. Aresztowana i października 1982 roku wraz z Władysławem Frasyniu-kiem. Skazana na 1,5 roku, wyszła w lipcu 1983 roku po amnestii. Od grudnia 1987 roku w RKW Dolny Śląsk. Poseł na Sejm X kadencji i do obecnego parlamentu. Mąż Aleksander jest polonistą i romanistą, pracuje naukowo na Uniwersytecie Wrocławskim. Syn Mateusz, ur. w 1970. Jan Lityński. Zawsze się zastanawiałam, czy nie są z Andrzejem Potockim biseksami, bo zazwyczaj bardzo dziwnie się obejmowali. Jan Łopuszański kiedyś zwrócił mi uwagę, że chodzę zbyt wydekoltowana, co rozprasza posłów i odciąga od spraw wagi państwowej. — Gdyby się pan bardziej skupiał na moim intelekcie, a nie na dekolcie, to nie byłoby problemu—zripostowałam. JAN ŁOPUSZAŃSKI, ur. 10 czerwca 1955 roku w Gdańsku. Rozpoczął tam studia prawnicze, ukończył je w 1981 roku na Uniwersytecie Warszawskim. W 1981 był doradcą regionu Śląsko-Dąbrowskiego „Solidarności". Po wprowadzeniu stanu wojennego działał w sturkturach podziemnych. Wielokrotnie pozbawiany pracy imał się różnych zajęć: był między innymi konsultantem prawnym w Wojewódzkim Ośrodku Opiekuna Społecznego w Radomiu, rdzeniarzem maszynowym w Fabryce Łączników, dostawcą prasy do kiosków „Ruchu", pracownikiem Państwowej Inspekcji Pracy. Żona Halina jest lekarzem. Mają pięcioro dzieci. Wiesława Ziółkowska to też niezłe ziółko. Poseł Władysław Wrona opowiadał mi, że kiedyś przebywał w liczniejszym damsko-męskim gronie, gdzie była taka jakaś dziewoja, która miała długie ładne nogi i bardzo krótką spódnicę. Z kolei Ziółkowska miała na sobie długą spódnicę, ale w miarę wypitego alkoholu podnosiła ją coraz wyżej, bo zżerała ją zazdrość, że wszystkie chłopy wgapiają się w tamtą, a nie w nią. Robiła to tak skutecznie, że na koniec imprezy została prawie bez spódnicy. WIESŁAWA ZIÓŁKOWSKA, ur. 21 maja 1950 roku w Poznaniu. Absolwentka (1973) Akademii Ekonomicznej w Poznaniu, doktorat w 1977. Zastępca dyrektora w przedsiębiorstwie państwowym. W PZPR od 1974 do 29 stycznia 1990 roku. Posłanka od X kadencji. Zamężna, jedno dziecko. Ważnym składnikiem kuluarów sejmowych jest też Towarzystwo Adoracji Tomka Lisa. Składa się z kilku dziennikareczek. Ilekroć Tomek Lis szedł korytarzem sejmowym, tylekroć towarzyszyło mu pięć-sześć panienek, małych, zakompleksionych. Były w tym towarzystwie Monika Olejnik i Agnieszka Sowa. Tomek Lis to dobry dziennikarz, ale strasznie zadufany w sobie i przeświadczony o własnej magnetycznej męskiej sile. Alojzego Pietrzyka poznałam w Katowicach, w firmie handlującej samochodami. ALOJZY PIETRZYK, ur. 31 marca 1951 roku w Wisce Wielkiej w woj. katowickim. Były górnik, obecnie działacz związkowy. Uczestnik obrad „okrągłego stołu". Okręg wyborczy nr 36 — Katowice. Przewodniczący Zarządu Regionu Śląsko-Dąbrowskiego „Solidarności". Przewodniczący Komisji Młodzieży, Kultury Fizycznej i Sportu, członek Komisji Łączności z Polakami za Granicą. Gorący zwolennik ujawnienia byłych agentów SB i walki z korupcją wśród parlamentarzystów. Pracowałam wtedy w miesięczniku „Ona". Szef mnie wysłał, bo uważa, że gdzie diabeł nie może, to ja poradzę. Chodziło o reklamę. Facet za trzykrotne zdjęcie na okładce miał dać samochód hyundai do rozlosowania wśród czytelników. Jest to dealer tych samochodów z wyłącznością na Polskę. Pojechałam tam z fotografem, który miał zrobić reklamowe zdjęcie tego samochodu. Drugiego dnia po przyjeździe, w sobotę w południe, (pamiętam, bo z soboty na niedzielę wracaliśmy nocnym pociągiem do Gdańska) zrobiliśmy zdjęcia i pojechaliśmy do firmy. Pan szef zorganizował mały bankiecik, na którym pojawiło się dwóch posłów: Alojzy Pietrzyk i Tadeusz Jedynak. Atmosfera sympatyczna, był koniak, była whisky, panowie już byli ostro dziabnięci, kiedy się pojawiłam. Mogła być 12.00 lub 13.00, ale Jedynak i Pietrzyk już byli ostro na bani. TADEUSZ JEDYNAK, urodzony 16 kwietnia 1949 roku w Niesadnej w woj. warszawskim. Technik, działacz związkowy. Okręg wyborczy nr 37 — Gliwice. Członek Komisji Krajowej „Solidarności". Członek komisji: Handlu i Usług; Łączności z Polakami za Granicą. Potem pojechaliśmy do Sosnowca, do bardzo ekskluzywnej knajpy, którą pan biznesmen zaanektował w całości. Było śmiesznie, bo fotograf nagle dostał polecenie robienia zdjęć naszej popijawy, miałam te negatywy, ale Pietrzyk je u mnie wyprosił i ja mu je dałam. Strasznie żałuję. To były zdjęcia z knajpy i parę scenek z tego, co się działo w firmie, na przykład Pietrzyk całujący tego biznesmena po oczach. Ten młody człowiek też startował na posła i nie przeszedł. Przed moim przyjazdem miał kontrolę UOP u siebie i jak popił, to mu się przywidziało, że ja jestem z UOP, więc podeszło do mnie dwóch rosłych byków z jego ochrony, wyrwali mi torebkę i zaczęli sprawdzać. Zresztą u niego pracuje były komendant główny policji, Roman Hula, jako kierowca i główna ochrona. Zapytałam: — O co chodzi? Tadzio Jedynak odpowiedział: — On jest znerwicowany, bo ostatnio nachodzi go UOP, przeglądał mu kartotekę, czy coś tam, a ty jesteś taka dziwna, nie za dużo mówisz, więc nie wie, o co chodzi i jeszcze ten fotograf. — Sam chciał tych zdjęć — odparłam. — A poza tym taka głupia to ja nie jestem, gdybym pracowała w UOP, to nie brałabym legitymacji jadąc na przeszpiegi. On wobec mnie do końca zachowywał się nieufnie. Potem zaprosił nas na obfitą kolacje. Wtedy padło sformułowanie Alojzego na temat łączności masażu biustu i bólu stóp. Gości było dość dużo, znajomych biznesmena, ale najpierw siedzieliśmy w małym gronie. Sekretarka, która się szalenie podobała Jedynakowi, Pietrzyk i ja. Mnie bolały nogi, bo byłam w wysokich szpilkach. — Bolą mnie nogi — poskarżyłam się. Tadzio Jedynak mi je publicznie wymasował. Przyplątał się Alojz, oblał mnie szklanką whisky i rzekł z dużą pewnością siebie: — Ja to zrobię lepiej. Zapytaliśmy go: — Jak? Na to udokumentował to medycznym stwierdzeniem: — Jestem bioenergoterapeutą. Tym chwalił się już dużo wcześniej, gdy panienka sekretarka oparzyła się niosąc kawę. Potrzymał swoją dłoń nad tym oparzeniem i zapytał: — Mniej boli? Panienka, widać cwana, popatrzyła na szefa, on przymrużył białe rzęsy, bo to taki albinos, i panienka odrzekła kokieteryjnie: — Mniej boli. — Zobaczysz, śladu nie będzie — dodał Alojz. Rzeczywiście, po jakimś czasie zniknęło i panienka chodziła pokazując rękę cudownie wyleczoną przez posła Pietrzyka. Alojz jeszcze w firmie wypytał mnie o wszystkie choroby. Przyznałam się do kłopotów z nerkami. Zaproponował mi kilka seansów, podczas których mnie wyleczy, a na potwierdzenie tego trzymał mi 10 minut ręce nad głową i pytał, czy coś czuję. Nic nie czułam, może dlatego, że nie miałam szefa, który by mi mrugał. W knajpie oświadczył, że to jest udokumentowane, że na relaksowanie stóp najlepszy jest masaż piersi. Chciał go nawet wykonać publicznie, ale zaoponowałam dość ostro, no może gdyby to był ktoś inny, sprawdziłabym, czy skutkuje, ale nie z Alojzem. To był wielki post, nie mogę tego zataić: Alojz tańczył. Tadzio Jedynak powiedział z zaczepką w głosie: — Alojz, nie odważysz się. — Kto się nie odważy, ja? I poszedł zadzwonić do biskupa po dyspensę. Widać dostał, bo potem obtańcowywał wszystko, co się ruszało na sali. Tańczy strasznie, depcze po palcach, więc po połowie tańca uciekłam. Posła Pietrzyka miałam przyjemność spotkać jeszcze kilkakrotnie w Sejmie. Emablował mnie do momentu, aż uzyskał zdjęcia robione przez mojego fotografa. Przez Pietrzyka poznałam rewelacyjnego faceta z PC, Tadeusza Kowalczyka z Radomia. Jest to poseł, który ma taką dewizę: „Jak ja se przyjadę do tej Warszawy na cztery dni, kobito, to ja wiem, że żyję, rozumiesz? Wiem, że żyję i choćby dla tego samego warto być posłem". To są jego słowa. TADEUSZ KOWALCZYK, ur. 5 stycznia 1933 roku w Bielinach koło Kielc w rodzinie chłopskiej, której członkowie uczestniczyli we wszystkich patriotycznych zrywach od czasów księdza Piotra Ścięgien-nego. Ojciec był działaczem PSL Studiował historię na Uniwersytecie Łódzkim. Studia przerwał po czwartym roku i wrócił na wieś. Był nauczycielem i rolnikiem. Od 1981 roku w „Solidarności", początkowo pracowniczej, potem rolniczej. Od listopada 1981 przewodniczący Zarządu Wojewódzkiego NSZZ „Solidarność" Rolników Indywidualnych. Po wprowadzeniu stanu wojennego ukrywał się do 30 grudnia 1982 roku. 11 grudnia 1983 został aresztowany, zwolniono go 20 lipca 1984 na mocy amnestii. Od listopada 1986 roku członek Tymczasowej Koor-dynacyjej Rady Rolników „Solidarność". Żona Aleksandra (jest nauczycielką), 4 synów. Miało to związek z igrzyskami „Solidarności". Załatwiałam sprawę hymnu igrzysk. W dyrekcji nagrań na Woronicza mam przyjaciółkę. Hymn był nagrany na magnetofonie cyfrowym „Data" i potrzebna była specjalna kaseta. Ona ją wypożyczyła z radia na swoje nazwisko i potem miano jej ją zwrócić. Igrzyska się skończyły, a po kasecie ślad zaginął. Wysłała do „Solidarności" kilka ponaglających teleksów, „Solidarność" odpisała, że Zie-mann to jest złodziej. „Krajówka" nie popierała igrzysk i dziewczyna nie odzyskała kasety. To nie były ogromne pieniądze, ale zawsze jakieś i ja opowiedziałam o tym Alojzowi. Alojz przypomniał sobie, że kolega Tadzia Kowalczyka handluje kasetami. Potem Kowalczyk uwodził mnie na zapalenie okostnej. Był cały zapuchnięty. Siedzieliśmy w barku w hotelu sejmowym, po dwóch zdaniach mi przerwał i od razu zaczął się chwalić, jaki to jest świetny w seksie i czego to on nie robi w te klocki. Powiedziałam mu, że nie lubię się kochać z facetami, którzy mają świnkę. Trochę się obraził. Drugie spotkanie mieliśmy, kiedy się zakochał w Krysi Landis, która prowadziła „Bliżej Świata" i prosił żebym go z nią skontaktowała. Skontaktowałam i z góry się cieszyłam, bo Krysia jest dość specyficznym kobietonem — już na pierwszym spotkaniu zadaje facetowi pytania czy jest żonaty, czy jest bogaty i czy się z nią ożeni. To jest zestaw pytań, które Krysia zawsze zadaje i dlatego, biedac two, w wieku około czterdziestki jest samotna. Poznałam ich telefonicznie, Tadzio Ko walczy k strasznie się napalił. Krysia umawia się tylko w „Marriotcie", bo uważa, że tylko tam można złapać odpowiedniego męża. Zadzwoniłam do niej z Sejmu, powiedziałam: — To jest ten poseł, który się chce z tobą umówić — i oddałam słuchawkę. Po chwili rozmowy poseł się zrobił czerwony, rzucił słuchawkę i zaklął: — Kurwa mać! — Co, zapytała cię czy jesteś żonaty? — Tak. — I co powiedziałeś? — Prawdę. — I co? — Powiedziała, że nie chce się ze mną spotkać. Ko walczyk i chłopcy z „Solidarności" zaprosili mnie na kolację, wtedy poznałam posła Antoniego Czajkę z partii „X". ANTONI CZAJKA, ur. 2 lipca 1929 roku w Mościskach (woj. przemyskie); ma wykształcenie wyższe. Okręg wyborczy nr 16 — Toruń, partia „X". Członek komisji: Administracji i Spraw Wewnętrznych; Systemu Gospodarczego i Przemysłu; Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej. Znany przeciwnik prezydenta Lecha Wałęsy, przy każdej okazji opowiada o tym, że był na Syberii. Podczas omawiania projektu ustawy o restytucji niepodległości powiedział: „W wałbrzyskim więzie- niu puszczano na mnie szczury, tylko, tylko szczury były inteligentniejsze niż ta komunistyczna partia, bo żaden szczur mnie nie ugryzł (wesołość na sali, oklaski) (...) Prawie cała moja rodzina zginęła pod Lenino. Zostało nas tylko paru. Dzisiaj słucham z przykrością, że Polska nadal ma nie mieć niepodległości. Czy nie może być niepodległa dlatego, że ktoś chce zawojować z powrotem naród i wysłać nas z powrotem na Sybir i do Majdanka? Piece stoją, panowie! Tylko trzeba podpalić! (Wesołość na sali). (...) W związku z tym stawiam wniosek, żeby skierować projekt ustawy o restytucji niepodległości do właściwej komisji sejmowej, złożonej z większej liczby prawdziwych Polaków", (oklaski) Podczas 18. posiedzenia Sejmu 20 czerwca 1992 roku, powiedział: „Z przykrością patrzę na tę salę, z przykrością przeżywam tu Syberię (wesołość na sali). Tutaj Syberię przeżywam. Polacy nie dochodzą do wspólnego języka. Pytam się: kto tu mąci? Jak przyjął naród to co się stało z 4 na 5? Naród przyjął to negatywnie i panowie z tych partii, które to spowodowały, nie zachowacie, panowie twarzy, stając w wyborach, bo nie przejdziecie. To wam mówi Czajka, (oklaski) Jesteście skreśleni z mapy politycznej i klaskajcie sobie. Uważacie, że obalenie rządu Olszewskiego to wasze zwycięstwo. (...) Uprzedzałem pana Olszewskiego, żeby wreszcie przestał realizować politykę pana Balcerowicza i innych panów. (...) Proszę bardzo, w tej gazecie, patrzcie państwo jest, że prezydent gwiżdże gdzieś tam w Gdańsku, i jest cytat. Ale jakoś prezydent się nie obraził za to. Jak będzie się obrażał, dojdzie do wielkiej kłótni. Jeżeli ludzie mu zwrócili uwagę, to pan prezydent powinien być wdzięczny. Jeżeli mnie ktoś zwróci uwagę: panie Czajka, pan źle postępuje — przemyślę to. Jeżeli ma rację, wycofuję się z takiej uliczki. Mamy to «Polskie zoo». Trzeba ukrócić tych panów w tym zoo — ośmieszają, to barana robią, to pana prezydenta, to innego, to jakiegoś zwierzaka i tak dalej. Czy to nie jest obraza? A jeżeli polityk wyjdzie, to on ma rację, bo jeżeli ta czy inna partia jest konkurentem w stosunku do obecnego, przypuśćmy, nawet urzędu pana prezydenta, to ona jest przeciwna, przypuśćmy, takim czy innym pociągnięciom pana prezydenta. Nie należy krytykować, bo doprowadzimy do wojny domowej. Chyba nie chcemy mieć tutaj jakiejś Rumunii, do licha jasnego — przepraszam po Iwowsku się wyraziłem — tak nie może być. Pamiętam Stalina (wesołość na sali) i jeszcze raz pamiętam Stalina. Ja go nigdy nie zapomnę, mimo że on już jest w proszku, ale pamiętam, że języki nam chciał poodcinać, a myśmy i tak nie dali sobie tego zrobić na Syberii". Po kolacji wybieraliśmy się na balety do hotelu „Grand", gdzie mieszkał Czajka. Przez chwilę posiedział z nami Alojz Pietrzyk, ale niedługo, bo on się zawsze 0 ósmej wieczorem modli w swoim pokoju. Siedzieliśmy w takim gronie: Tadeusz Kowalczyk, Tadzio Jedynak 1 Sławek Panek. Potem usiadł obok mnie Czajka, kom pletnie zalany. Wrzeszczał mi do ucha, a przy tym strasz nie się ślinił i pluł na mnie. Co drugie zdanie ślinił mi rękę całując, żebym wiedziała, jaki to on jest czarujący i elegancki. Wówczas podpadł mi po raz pierwszy Stefan Niesiołow-ski. Przyszedł się przywitać, znaliśmy się jeszcze tylko z widzenia. Na wstępie zwrócił się Czajki: — To niemożliwe, panie pośle, żeby pan miał tak atrakcyjną żonę. Uciekłam od stołu, ale chłopcy mnie dogonili przy szatni. Zaproponowali, że pójdziemy tam, dokąd mieliśmy iść. Zgodziłam się. Ale najpierw poszliśmy do hotelu, oni chcieli się przebrać. Kowalczyk stwierdził, że zostaje w pokoju i zaczął mnie namawiać, żebym została z nim. Obraził się, bo nie miałam na to ochoty. Po drodze zaanektował nas Czajka, który szedł do „Grand Hotelu". Poszliśmy we czwórkę. Pojechaliśmy do baru na górę, natychmiast znalazł się najlepszy stolik dla posła, widać jest tam stałym gościem. Kelner zapytał: — Ta co zwykle, panie pośle? Zgłupieliśmy, nie rozumiejąc o co chodzi. Wyjaśniło się później. Poseł lubił, żeby jedna z Rosjanek rozbierających się w tej knajpie, odprowadzała go do pokoju i utulała do snu. Czajka zasnął z głową na stole, Tadzio Jedynak poszedł go odprowadzić, a myśmy ze Sławkiem zostali we dwójkę. Tadzio nie wrócił, czekaliśmy półtorej godziny, położył się razem z Czajką. Kiedyś byłam ze Zbyszkiem Skoreckim z KPN na kawie. Później, w kuluarach, dosiadła się do nas Ewa Spychalska. Zbyszek się strasznie najeżył, wiadomo, w KPN nienawiść partyjna do OPZZ jest głęboko zakorzeniona, jak między Arabami a Żydami. Ja kulturalnie ich sobie przedstawiłam: — Ewa Spychalska — SLD, Zbyszek Skorecki — KPN. Zbyszek wyglądał, jak gdyby miał za chwilę zacisnąć sznur grubości liny holowniczej na mojej szyi, ale wyciągnął rękę w kierunku Ewy, Ewa wyciągnęła swoją i, uśmiechając się sympatycznie, powiedziała: — Bardzo mi miło pana poznać. ZBIGNIEW SKORECKI, ur. 15 września 1954 roku w Krakowie. Zastępca dyrektora kombinatu budowlanego. Okręg wyborczy nr 33 — Kraków. Wiceprzewodniczący Komisji Polityki Przestrzennej, Budowlanej i Mieszkaniowej; członek Komisji Polityki Gospodarczej, Budżetu i Finansów. O mało nie przyprawiło to o palpitację Aleksandra Kwaśniewskiego i jeszcze jakichś dwóch facetów z lewicy, którzy akurat przechodzili. Potem wszyscy w Sejmie wypytywali: — Słuchaj, co Skorecki ma wspólnego ze Spychalską? Znają się? Skoreckiego poznałam za przyczyną Stefana Niesio-łowskiego. Kiedy stałam z Iwoną i jeszcze innymi osobami, jakiś facet, który nie jest posłem, głupio się uśmiechnął i zapytał: — Proszę pani, na tym zdjęciu w „NIE" to pani była z Niesiołowskim? Zanim zdążyłam odpowiedzieć, to moja przyjaciółka Iwona o mało nie rzuciła mu się do gardła i powiedziała: — Ty gnoju! Wśród tych ludzi był Skorecki. Zaprosił mnie na kawę, spotykaliśmy się kilkakrotnie. Kiedyś wybierałyśmy się z Ewą po zakupy, bo nie miałyśmy nic w lodówce, zadzwonił Zbyszek, było po jedenastej, i powiedział, że ma bardzo pilną sprawę, gdybym mogła po drodze na zakupy podjechać do hotelu. Podjechałam, Zbyszek zszedł na dół, usiedliśmy na chwilę na kanapie, i wtedy zaproponował: — Chodźże do mnie na górę, mam trzy butelki wody mineralnej. — Mam lepszą perspektywę, bo właśnie jadę kupić dobre wino. — To możesz je przywieźć tutaj! — — Mam równie dobrego partnera do wypicia tego wina. — Tak, a kto to taki? — Znasz, więc nie powiem — zażartowałam. Obraził się na krótko. To nie była jakaś strasznie intensywna znajomość. Kilkakrotnie się pokłóciliśmy. Z nim można się pokłócić, a za pięć minut on o tym nie pamięta. Jest bardzo radykalny w swoich poglądach. Lewicę najchętniej by wystrzelał. Kiedy Wierzbicka wystąpiła z klubu i publicznie na nich naplotkowała, to powiedział: — Ja bym tę zdzirę zarżnął, gdybym mógł! Kiedyś moja przyjaciółka zapytała majora Dziewul-skiego, czy potrafiłby zabić kobietę. Odpowiedział, że potrafiłby. Powiedziałam Skoreckiemu, że on się zrobił taki Dziewulski, na co odpowiedział, że on bez zastanowienia wziąłby Dziewulskiego w swoje szeregi, przynajmniej mieliby wykonawcę wyroków. Najzabawniejsze jest to, że tej jego antykomunistycznej retoryce towarzyszą całkiem lewicowe poglądy gospodarcze. 4 czerwca uśmiałam się po pachy, jak po wystąpieniu posła SLD Marka Borowskiego, Zbyszek najpierw na-skoczył na niego straszliwie, a potem atakował program gospodarczy rządu dokładnie w taki sam sposób, w jaki wcześniej zrobił to Borowski: „Nie będę odpowiadał panu posłowi Borowskiemu z SLD. Panowie już niczego nie jesteście się w stanie nauczyć, 40 lat to już nadto, a wylewanie krokodylich łez przez pana jest już śmiesznością. Powróćmy jednak do tematu. Wysoka Izbo! Stwierdzam, że KPN jest jedynym ugrupowaniem politycznym, które konsekwentnie, od samego początku (poruszenie na sali) kwestionuje realność wykonania budżetu oraz wskazuje na cały szereg zagrożeń wynikających z przyjęcia takiego właśnie budżetu. Protestujemy przeciwko naginaniu woli narodu, jego biologicznych i cywilizacyjnych potrzeb do wydumanych teorii nieprzekraczalnego 5% progu deficytu budżetowego. Ani reform, ani budżetu nie da się realizować wbrew woli i bez poparcia społeczeństwa polskiego, nawet przy pełnym błogosławieństwie międzynarodowych instytucji finansowych". Iwona, jak była nieco wkurzona tym, że wszyscy się we mnie wgapiają, bo ona ma zdecydowanie ładniejsze nogi ode mnie, krzyczała: — Kurwa, co te gnoje w tobie widzą, to ja nie wiem! Nie mogę tego wytrzymać! Jak popatrzą w te twoje oczy, to się ślinią, tak jak gówniarz po pierwszym possaniu piersi. Witold Gadomski — kochanek bez pieniędzy Leżeli na kozetce w dużym pokoju. Śmierdziało papierochami, wódą i seksem. Zamknęłam się w sypialni. W pewnym momencie poczułam jak Witek wali mi się do łóżka. — Iwona, zabierz tego gnoja! — wrzasnęłam, kiedy dobrał mi się do majtek... Z Witkiem Gadomskim, liberałem i wicenaczelnym „Gazety Bankowej" nie znosiliśmy się, ale nie od pierwszego wejrzenia. Stało się tak w drugiej połowie czerwca, po pewnym incydencie. Witek ma co prawda żonę i dzieci, ale dla niego największą perwersją jest sam fakt, że się prześpi z jakąś inną kobietą. A nawet nie musi z nią spać. Wystarczy mu, że położy się na jej łóżku w skarpetkach z gazetą w ręku. To dla niego jest już szczyt wyuzdania. Po imprezie w Sejmie z liberałami, około 22.00, Witek pojechał ze mną i Iwoną do naszego mieszkania. Oboje byli ostro dziabnięci, w sklepie nocnym Iwona kupiła jeszcze jakiś alkohol, stawiała ona, bo Witek był zawsze bez pieniędzy. Chciałam ich zostawić samych. Przyjechał akurat znajomy do Warszawy, mieszkał w „Yictorii". Zadzwoniłam, zapytałam, czy może mnie przenocować i pojechałam do niego. Obudził nas gwałtowny dzwonek. Otworzyłam oczy, przez chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem. Spojrzałam na zegarek, była piąta nad ranem. Znajomy odebrał telefon. — To do ciebie — powiedział. — Kto, u licha, może dzwonić o tej porze? — Nie wiem, jakaś dziewczyna. Dzwoniła Iwona. — Zamknęłaś nas. — W słuchawce rozległ się roz gniewany i zbyt głośny głos. — Natychmiast przyjdź nas otworzyć. Zamknęłam ich rzeczywiście. Tam był taki zamek, że od wewnątrz nie można go było otworzyć, jeżeli został zamknięty od zewnątrz. Pojechałam. Otworzyłam im te drzwi, ale do hotelu już nie było sensu wracać. Leżeli na kozetce w dużym pokoju, śmierdziało papierochami, wódą i seksem. Poszłam więc do sypialni, zamknęłam drzwi, rozebrałam się i położyłam. W pewnym momencie poczułam, jak pijany Gadomski wali mi się do łóżka. Iwona siedziała w drugim pokoju i chichotała. Szósta rano, spać poszłam o pierwszej, a teraz zmęczona, niewyspana mam jeszcze walczyć z jakimś facetem. Dla Iwony, taka pora jest normalna, bo budzi się zawsze o piątej rano, jeszcze niezupełnie trzeźwa. Witek wpada na mnie, zaczynam wrzeszczeć: — Iwona, zabierz tego gnoja, bo go zabiję. Na to Iwona słabym głosem woła: — Witek chodź tu, Witek. Kiedy dobrał się do moich majtek, złapałam książkę, były to „Najsłynniejsze zbrodnie w afekcie", książka niezbyt gruba, ale miała twarde lakierowane okładki. Rąbnęłam go kantem tej książki, Witek otrzeźwiał, poskutkowało. Iwona go zabrała, ale od tego momentu mnie znienawidził. Stawiał Iwonie warunki, ja albo on, a mieszkanie było Iwony, zaczął nam po prostu mącić. WITOLD GADOMSKI, ur. 16 czerwca 1953 roku w Pułtusku. Dziennikarz. Zastępca redaktora naczelnego „Gazety Bankowej". Obecnie redaktor naczelny „Nowej Europy". Okręg wyborczy nr 1 — Warszawa. Członek Komisji Polityki Gospodarczej, Budżetu i Finansów. Ewa Spychalska — jedyny facet z jajami Ewa wiele lat pracowała jako szef na budowie i umie pić jak budowlaniec. Po Sejmie krążyły słuchy, że Ewa Spychalska jest lesbijką. Daję na to stuprocentową gwarancję, że nie jest. Bardzo się lubiłyśmy, mówiłam o niej, że jest to jedyny facet z jajami, jedyny facet w spodniach w tym parlamencie. Świetna baba. Ma umiejętność prowadzenia za nos wszystkich mężczyzn, których ma wokół siebie, a to na jej stanowisku rzuca się w oczy. Chociaż straszne skurwysyny ją otaczają tam w OPZZ. Przekonałam się o tym, kiedy Ewa zaprosiła mnie na mały bankiecik do OPZZ, organizowany przez BIG Bank. Wtedy po raz drugi w życiu się upiłam, bo nie było innego alkoholu, tylko wóda, a mój organizm strasznie zleją znosi. Wypiłam trochę wódy z pepsi i początkowo było wszystko w porządku. Towarzystwo już było mocno narąbane, kiedy przyszedł Olek Kwaśniewski, był umówiony z Ewą, mieli coś omówić. Była trochę zła, że ją zastał z tymi bankowcami i ludźmi z OPZZ. Olek był wkurzony, że ja tam jestem. Zaczęłam się już źle czuć po tej wódzie. Olek był trzeźwy, postanowiłam mu podokuczać, Ewa podłapała moją grę, też rzucała jakieś przytyki, złośliwości. Wściekły Olek szybko sobie poszedł. Rozpoczęły się tańce. Ktoś przyniósł koniak, wypiłam lampkę, poszłam tańczyć i wtedy się zaczęło. Zawirowało mi w głowie, pobiegłam do łazienki i kilkakrotnie wymiotowałam. Byłam wykończona. Chciałam znaleźć Ewę, szukałam, ale nigdzie jej nie było. O 21.00 miałam spotkanie z Mirkiem Chojeckim, pojechałam totalnie chora, tylko po to, aby mu powiedzieć, żeby nie czekał. Odłożyłam spotkanie, wsiadłam do taksówki i okazało się, że zgubiłam klucze. Mieszkałam wtedy jeszcze z koleżanką, która wyjechała na pięć dni do Niemiec. Nie wiedziałam, co mam zrobić. Pojechałam do Ewy, Ewa już spała, lekko zawiana. Obudziłam ją. Osiemnastoletni syn Ewy zrobił nam herbaty, pościelił łóżka, napuścił wody do wanny, zaopiekował się nami. Ewa potrafi wypić, wiele lat pracowała na budowie, jako szef, i umie pić jak budowlaniec. Ale tego dnia byłyśmy chyba podtrute. Następnego dnia Ewa pojechała do pracy, ja próbowałam znaleźć klucze, szukałam wszędzie, ale mogłam je zgubić, wyrzucić, zostawić w budce telefonicznej. Oczywiście nie znalazły się. Dobrze się jednak złożyło, bo syn Ewy wyjeżdżał na Krym, mąż z córką byli na wczasach, zostałam więc u niej. Mieszkałyśmy przez 4 dni razem, było niezwykle sympatycznie. Postanowiłam pomóc Ewie. Ona jako członek lewicy i OPZZ była strasznie ignorowana przez prasę. Poprosiłam Iwonę, żeby mi pomogła i poznałyśmy Ewę z paroma dziennikarzami. Iwona miała jakieś kontakty w radiu ,,Z" i „Trójce", ja namówiłam faceta z „Panoramy", Wojtka Nomeyko. To taki kretynek po AWF, pierwszy ogier dziennikarstwa w Sejmie. Do mnie też się próbował dostawiać, kazałam mu się najeść bromu. Potem za mną biegał i dopytywał, czy może zerżnąć Ewę. Odparłam: — Nie wiem, przecież ja tego za ciebie nie zrobię. Opowiedziałam o tym Ewie i ona postawiła go w odstawkę. Pomagałam Ewie, bo miała problem z dotarciem do niektórych osób. Jak chciała na przykład czegoś od Lewandowskiego, to ja dzwoniłam do Janusza. To chyba jedyny minister, który cały czas mieszka w skromnym pokoiku w hotelu poselskim. Oczywiście jego numeru nie dają nawet posłom, jest zastrzeżony, ale Janusz mi go kiedyś podał, więc mogłam dzwonić. Kiedy zaczął się strajk głodowy w Miedzi, Ewa chciała z nim porozmawiać, zadzwoniłam do Janusza o trzeciej w nocy i oddałam jej słuchawkę. Kilkakrotnie kontaktowałam ją z ludźmi z nowego rządu, między innymi dała mi jakieś materiały, które zaniosłam Goryszewskiemu, żeby wyjaśnić mu problemy górników i hutników miedzi. Odniosło to skutek wręcz odwrotny, bo Goryszewski po wysłuchaniu taśm, które mu puściłam, stwierdził, że strajkujący powinni paść na kolana i całować nogi pani premier, prosząc o przebaczenie. I dodał: — Inaczej sobie tego nie wyobrażam. Pewnego wieczoru poszliśmy z kolegami z klubu lewicy na dancing do „Grand Hotelu" na górę, przekonałam się wtedy, że Ewa świetnie tańczy. Jeden z chłopców, Andrzej Szarawarski, się upił, dostał torsji na korytarzu. A wcześniej stwierdził bełkotliwie: — Wiesz, jaka to by była integracja wielkopańsko- -chłopska, gdybym ci zrobił dziecko. — Dobrze Andrzejku, ale jak wytrzeźwiejesz — od powiedziałam. ANDRZEJ SZARAWARSKI, ur. 25 lutego 1948 roku w Czeladzi w woj. katowickim. Inżynier, dyrektor przedsiębiorstwa. Okręg wyborczy nr 35 — Sosnowiec. Członek komisji: Handlu i Usług; Przekształceń Własnościowych. Nie chciałam palić mostów na przyszłość, nigdy mężczyźnie nie mówi się „nie". Pobawiliśmy się tam trochę, w końcu stwierdziłyśmy, że chcemy iść spać, chłopcy byli rozbawieni, trudno ich było wsadzić do taksówki, ale w końcu się udało. Pojechałyśmy do domu. Kiedyś jakiś dziennikarzyna zapytał Ewę Spychal-ską: — Czy przygotowała już pani styropian? I przytoczył słowa Rulewskiego, że komuniści powinni teraz przygotować styropian i posmakować, jak to jest w podziemiu. — W odróżnieniu od pana Rulewskiego, posiadam karimatę — odpowiedziała Ewa. To było ładne i inteligentne. Miałam swój mały sukces przy poprawianiu estetyki Ewy Spychalskiej. Namówiłam ją kiedyś, kiedy szła wieczorem na spotkanie do ministerstwa pracy w sprawie Miedzi, żeby pod czerwony kostium i marynarkę z dużym dekoltem włożyła płócienny gorset. Dała się namówić. Podarowałam jej puder Diora, żeby używała lepszych kosmetyków. Ale największą przyjemność mi sprawiło, jak Ewa pojechała kiedyś na zakupy i kupiła koronkowy gorset, pończochy samopodtrzymujące, elegancką bieliznę. Ona mnie często pytała, jak się ubrać, co kupić. Myślę, że zmieniłam oblicze przewodniczącej OPZZ na bardziej kobiece. EWA SPYCHALSKA, ur. 17 sierpnia 1949 roku w Warszawie. Wykształcenie: politologia w Akademii Nauk Społecznych. Pracę zawodową rozpoczęła jako polonistka — nauczycielka dzieci niewidomych, po ukończeniu Studium Nauczycielskiego w Cieszynie. Kończy Zaoczne Technikum Budowlane i przez 9 lat pracuje w budów- nictwie. Zostaje szefem zakładowej organizacji związkowej (luty 1983 — luty 1985), potem przewodniczącą Rady Wojewódzkiej ZZ Budownictwa w Poznaniu (maj 1985 — maj 1987), następnie sekretarzem Federacji ZZ Budownictwa (maj 1987 — maj 1990), wiceprzewodniczącą Ogólnopolskiego Porozumienia ZZ (maj 1990 — grudzień 1991), przewodniczącą OPZZ (od grudnia 1991 roku), wybrana ponad 61 % głosów członków Rady Porozumienia. Bezpartyjna. Działa w organizacji politycznej Ruch Ludzi Pracy (od stycznia 1989). Zamężna, dwoje dzieci. Józef Oleksy — mów do mnie jeszcze Powiedziałam wtedy: — Gdyby Oleksy cały czas mówił, to bez wahania poszłabym z nim do łóżka. Oleksego poznałam przez Olka K waśnie wskiego. Któregoś dnia zaczepił mnie w Sejmie i zagadnął: — Wie pani, mój klub okrzyczał panią najlepiej ubra ną, najbardziej elegancką dziennikarką sejmową. Skła dam pani wyrazy szacunku. Uśmiechnęłam się, bo było to powiedziane z taką pompą. Wtedy przy tym stole, gdzie poznałam Spychalską, Oleksy się wcześniej pożegnał, gdzieś się spieszył. Po jego wyjściu stwierdziłam, że to świetny polityk, świetny dyplomata, bardzo inteligentny człowiek. Oni prawili jakieś złośliwości na jego temat, jego zakompleksienia, stosunku do kobiet. Wyrwało mi się: — Gdyby Oleksy cały czas mówił, to bez wahania poszłabym z nim do łóżka. Oni mu to powtórzyli. I tego dnia, kiedy mi powiedział, że cały jego klub gustuje we mnie, dodał: — Pani Marzeno, odgadłem kto rzucił tę plotkę o moim gadaniu w łóżku — pani. — Tak — przyznałam się. — Gniewa się pan? — Ależ skąd, to znaczy, że wciąż jestem atrakcyjnym mężczyzną — powiedział nie bez ironii. Potem jeszcze kilkakrotnie rozmawialiśmy i zaprosiłam go do Walewic. Przyjechał, zachwycił się balan-tainem, którego zakupiłam, kupiłam 0,75 i dużą trzy-litrową butelkę. Chciałam zacząć od mniejszej, ale jemu podobała się ta na widełkach. Opił się i raczył gości swoimi gastrologicznymi problemami, jak mu wkładali rurę do żołądka, jak go o mało nie pocięli, wszystkim robiło się niedobrze, bo opowiadał tak obrazowo. Panowie poszli do koni, ja — sprawdzić co się dzieje z kolacją. Podczas kolacji, Oleksy wzniósł dwudziesto-minutowy toast na moją cześć, opiewając znaczenie moich pięknych oczu dla historii polityki tego kraju. Konkluzja była taka, że jak wchodzę na korytarze URM, to wszystkim się robi słabo, i ta sytuacja może mnie zaprowadzić na fotel premiera. To, co mówił Oleksy o moich oczach, Maciej e wski uznał za nieodpowiednie zachowanie. I chciał go zastrzelić. Potem Urban mnie uspokoił co do tego toastu, bo parę lat temu Oleksy jemu wygłosił podobny toast i nic z tego nie wyszło, Urban nie został premierem. Po kolacji poszliśmy z Oleksym na spacer, rozmawialiśmy chwilę, Oleksy oznajmił mi, że strasznie cięty jest na mnie Kwaśniewski. Kwaśniewski odradzał Oleksemu przyjazd do Walewic, mówiąc, że sam nie jedzie. — Nie jedzie, bo nie dostał zaproszenia — skwito wałam. Byłam wtedy skłócona z moją przyjaciółką, ona jak jest pijana, wydzwania do różnych ludzi i plecie, że chcą ją zamordować i inne tego rodzaju bzdury. Ona ma manię prześladowczą. Jak krążyła fama o mojej agenturze, opowiadała, że ktoś ją chciał przejechać, że jacyś Ruscy chcieli jej poderżnąć gardło w kolejce i że to ja napuszczam tych ludzi na nią, żeby ją zamordować. Oleksy mi o tym powiedział. Spotykaliśmy się jeszcze kilka razy, potem kontaktowaliśmy się kilkakrotnie telefonicznie. Kiedyś zatelefonował wieczorem: — Co robisz? — zapytał. — Właśnie przygotowałam sobie kąpiel. — To już jadę umyć ci plecy. — Dziękuję, mam szczotkę i radzę sobie sama. — Szkoda — odparł. — Ale pamiętaj, że moja propozy cja jest cały czas aktualna. Przez kilka tygodni miał taką szajbę na moim tle, że podobno żona chciała go wyrzucić z domu. Musiałam w „NIE" ogłosić, że z nim nie spałam. Wówczas zaczai się w Sejmie żalić, że skoro już odcierpiał swoje w domu, to mogłam nie prostować plotki, że mnie miał, przynajmniej koledzy by mu zazdrościli. Miałam wyjechać na jakiś czas, Oleksy o tym wiedział i zaproponował: — Słuchaj, jak wrócisz, to ja przygotuję kolację przy świecach w ramach rewanżu za Wale wice. I dodał: — No, może nie będzie tak elegancko, ale będą świece i przekonasz się, jak świetnie gotuję. JÓZEF OLEKSY, ur. 22 czerwca 1946 roku w Nowym Sączu, w rodzinie robotniczej. Ukończył Szkołę Główną Planowania i Statystyki (1969), doktor nauk ekonomicznych (1977). Członek PZPR od 1968, SdRP od 1990, od stycznia 1990 roku członek Rady Naczelnej SdRP. Od 1969 pracownik Ministerstwa Oświaty i Szkolnictwa Wyższego, następnie Ministerstwa Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki, pracownik naukowy SGPiS, w latach 1977-1981 pracownik Wydziału Pracy Ideowo-Wychowawczej KC PZPR. Od października 1981 do lipca 1986 kierownik Biura Komisji Rewizyjnej PZPR, od stycznia 1987 do kwietnia 1989 l sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Białej Podlaskiej. Od marca do sierpnia 1989 minister-członek Rady Ministrów do spraw współpracy ze związkami zawodowymi. Od maja 1991 członek Prezydium Rady Naczelnej SdRP. Poseł od X kadencji. Żona Maria — politolog. Troje dzieci. Jacek Kuroń — zbawca ludzkości i oryginał Wycałował moją szyję, potem ugryzł mnie w ucho i powiedział: — A może pójdziemy do ciebie dzisiaj? — Nie mogę, mieszkam z koleżanką. — Rozumiem. To może by tak we trzy... Kuronia poznałam przez Iwonę, w ogródku pomiędzy Sejmem a hotelem poselskim. Dosiadł się do nas. Wręczył nam piękne czerwone róże, postawił białe wytrawne wino, nie najprzedniejsze, zamówił chyba sangrię. Sam też pił i opowiedział nam zabawną historyjkę o swoim pobycie w Stanach i jakiejś prostytutce, która się do niego dobierała, a on za samo dobieranie włożył jej za podwiązkę 20 dolarów, bo szło jej to dobrze. — Nie była zbyt młoda, ale wkładała dużo serca w to, co robiła — tak to określił Jacek. Jacek ma specyficzny sposób traktowania kobiet. Dzieli je na różne kategorie: te, które całuje się w stopy, te, które całuje się w kolana, te, które w rękę i te, którym się tylko kłania. Każdy etap trzeba przejść, długo wkradając się w jego łaski. Miałam to szczęście, nie wiem, dzięki Iwonie, czy dlatego, że Jacek się starzeje, że już przy pierwszym spotkaniu uzyskałam przyjemność całowania w rękę, przy następnych od stopy do szyi. Po prostu podnosił mi nogę i obcałowywał stopę. Typowy sposób witania mnie przez Jacka: — Myślałem o tobie przez ostatnie trzy noce — i patrzył mi wymownie w oczy. — A ty o mnie myślałaś? — Jasne! — Czy myślałaś tak samo jak ja? — A jak ty myślałeś? Tu pojawia się wieleznaczący lubieżny uśmiech: — A jak myślisz? Kiedy trwała dyskusja o aborcji, późnym wieczorem Jacek się do nas przysiadł, wycałował moją szyję, potem ugryzł mnie w ucho i szepnął: — A może pójdziemy do ciebie dzisiaj? — Nie mogę, mieszkam z koleżanką. — Rozumiem. A może by tak we trzy? Kiedyś nas strasznie zaskoczył. Koalicja się dogadywała, chłopcy się kłócili, komu jakie ministerstwo, komu jaki stołek. Raz tak, raz siak. Jacek podchodzi do nas i mówi: — Słuchajcie, premierem będzie Suchocka. — Jaka Suchocka? — zawołałyśmy zdziwione. — Suchocka, bardzo sympatyczna kobieta. Będzie pre mierem. Popatrzyłyśmy z Iwoną na Jacka jak na świrniętego, bo niby skąd i w jakim celu? Jej nawet nie było w kraju, przebywała w Anglii. Sytuacja zrobiła się śmieszna, bo w normalnym kraju najpierw desygnuje się premiera, który dopiero potem tworzy swój gabinet. A tutaj najpierw się stworzył gabinet, a następnie wezwano z Anglii premiera. Stało się to trzy dni po rewelacyjnych wiadomościach Jacka. Prezydent nie miał nic przeciwko temu, bo jest za feminizacją życia politycznego w tym kraju. Zdębiałyśmy, dorwałyśmy Jacka gdzieś na korytarzu i pytamy: — Skąd wiedziałeś? — Dziewczynki — skwitował i uśmiechnął się wielo znacznie. — Swoją drogą tej rangi polityk nie powinien tak ważnych informacji rozpowiadać byle komu. Ale ile w tym kraju jest profesjonalnych polityków? Jacek był protegowanym lewicy na premiera, powiedział mi o tym K waśnie wski: — Musimy go tylko zmusić, aby zmienił sposób ubie rania, a tu natrafiamy na najbardziej zacięty opór. To, że Jacek często kontaktuje się z K waśnie wskim, to widziałam. Zapytałam Jacka czy wie, że lewica chce go zrobić premierem. Jacek popatrzył na mnie i mruknął: — Tak ci powiedział? Hm... to interesujące. Dodałam jeszcze: — Ale, żeby to się stało musisz zmienić garderobę. — Moje dziecko — odrzekł — ja to jestem taki czło wiek, że czy będę premierem, czy prezydentem, czy szefem ONZ, to gówno mnie obchodzi, co oni sobie myślą i tak będę chodził w dżinsowej kurteczce i praktycznie rzecz biorąc każdy mi może naskoczyć. Nie zgodziłam się z nim, zaczęłam go przekonywać. Jacka znałam kilka tygodni. Cały dzień pije, od bladego świtu do bladego świtu, ale nigdy nie zauważyłam, żeby się zataczał. A kiedyś widziałam, siedząc z nim dwie godziny, jak na dzień dobry wypija dwie butelki wina. Normalny człowiek by padł po takiej ilości, on wstaje, otrząsa się, idzie dalej i za chwilę znowu pije. Kiedyś odbył ze mną poważną rozmowę na temat Niesiołowskiego. Najpierw mi oświadczył, że to jest jego przyjaciel, ale że musi mi coś powiedzieć na temat moich z nim spotkań. — Jacku, moje spotkania ze Stefanem, są w jakiś sposób kontrolowane przeze mnie, więc nie ma problemu. Na to Jacek rzucił: — Uważaj, to nie jest facet zupełnie normalny, to jest pierwsza rzecz, a poza tym musisz cholernie uważać, bo wiesz... I opowiedział mi taką historię. Stefan w więzieniu pękł, nie wytrzymał. Jak była dyskusja w Sejmie na temat agentów, Niesiołowski wypowiadał się bardzo twardo. Wtedy Kuroń wstał i zwrócił się do niego kryptonimem, który Niesiołowski nosił. Niesiołowski się zmieszał i natychmiast zamilkł. Kuroń stwierdził: — Nie miałbym nic przeciwko temu, że się załamał, ludzie są tylko ludźmi, ale po jaką cholerę wypomina takie rzeczy innym. Jacek to bardzo dziwna osobowość. Przekonywałam go do Ewy Spychalskiej, gdy był strajk miedziowy. Wtedy on, Lewandowski i Spychalska tworzyli taką trójkę. Ewa z Lewandowskim zachowywali się w stosunku do siebie poprawnie, nawet prowadzili kurtuazyjne rozmowy, natomiast z Kuroniem nie miała kontaktu. Jacek pytał mnie kiedyś o Ewę, odparłam, że to świetna baba i bardzo się lubimy. Następnym razem było spotkanie w OPZZ ich trójki oraz przedstawicieli stu zakładów z całego kraju. I Ewa potem relacjonowała, że bardzo ciepło się z nią przywitał, nazwał ją swoją małą dziewczynką i był szarmancki. Tych komplementów Jacka nie należy brać poważnie, bo on natychmiast zapomina, że coś takiego mówił. Kiedyś Ewa była na niego wkurzona, to było wtedy, gdy w ministerstwie odbywały się rozmowy mające doprowadzić do podpisania porozumienia z Miedzią. Ewa przyszła w nocy i warknęła: — Cholerny gnojek, to przez niego rozmowy wzięły w łeb. Wszystko było uzgodnione, a on się zaparł i nie dopuścił do podpisania porozumienia. Chłopcy z Miedzi też najbardziej psioczyli na Jacka, też uznali, że jego sposób zachowania i prowadzenia rozmów spowodował, że porozumienie nie zostało podpisane. Rozmawiałam o tym z Ja- 120 nuszem, on miał ochotę przystać na ich warunki, które podobno nie były takie wygórowane. Dlatego mówię, że jest to dziwny facet, z jednej strony taki zbawca ludzkości, z drugiej potrafi zaleźć za skórę. I chyba taki właśnie jest. Trudno go rozgryźć. Śmierdzi wódą, papierochami, gryzie po Buszach, całuje w każde odsłonięte i zasłonięte miejsce, które może znaleźć. Jego per wersja polega wyłącznie na opowiadaniu bardzo dziwnych rzeczy, które nigdy się nie zdarzyły. Nie pamiętam dokładnie wszystkiego tego, co mi mówił, bo Jacek bardzo dużo informacji z siebie wyrzuca, ale głównie dotyczą one jego i kobiet, które się przy nim kręciły. Nie wiem czy to prawda, czy opowiada historie, które chciał, żeby się zdarzyły. JACEK KUROŃ, ur. 3 marca 1934 roku we Lwowie. Studiował historię na Uniwersytecie Warszawskim. Jako student w marcu 1953 roku wstąpił do partii, pół roku później został z niej usunięty za odmowę złożenia samokrytyki. Od 1954 roku zakładał drużyny „Walterowców" („czerwone harcerstwo"). W 1961 roku, po rozwiązaniu tych drużyn, został pozbawiony wszystkich funkcji w ZHP. W 1956 roku współpracował z robotnikami fabryki na Żeraniu i uczestniczył w ruchu odnowy na UW. Wstąpił ponownie do partii, z której wyrzucono go w 1964 roku i aresztowano za napisany wspólnie z Karolem Modzelewskim „List otwarty do członków PZPR". Dostał za to trzy lata więzienia. Ponownie aresztowano go 8 marca 1968 roku pod zarzutem inspirowania studenckich demonstracji. Skazano go na trzy i pół roku. W1975 roku był współautorem Listu 59, protestu przeciwko wprowadzeniu do Konstytucji PRL zapisów o kierowniczej roli PZPR i sojuszu z ZSRR. Współzałożyciel i jeden z najaktywniejszych działaczy Komitetu Obrony Robotników. Wykładowca nielegalnego Towarzystwa Kursów Naukowych. Aresztowany w sierpniu 1980 roku, zwolniony po podpisaniu Porozumień Sierpniowych, został doradcą MKZ w Gdańsku, a potem Komisji Krajowej „Solidarności". 13 grudnia 1981 internowany, 9 miesięcy później oskarżony o obalanie ustroju. Wyszedł na wolność po amnestii w 1984 roku, został doradcą podziemnych struktur „Solidarności". Był uczestnikiem obrad „okrągłego stołu". Poseł na Sejm X kadencji (wygrał z Jerzym Urbanem) oraz do obecnego parlamentu. Minister pracy i polityki socjalnej w rządzie Tadeusza Mazowieckiego oraz Hanny Suchockiej. Syn Maciej (ur. w 1969). Jego pierwsza żona, Gaja, była z wykształcenia psychologiem, zmarła w 1982 roku. Niedawno ożenił się po raz drugi. Jak zostałam hrabianką Potocką Gdy poszła fama o moim udokumentowanym pochodzeniu hrabianki, Andrzej Potocki zaczął mnie nazywać kuzynką. Obejmował mnie wholu i pytał: „Co słychać, kuzyneczko?" Wtedy się zorientowałam, że on taki sam hrabia, jak ja hrabianka. Kiedyś, nudząc się okropnie z Iwoną, wymyślałyśmy coś, żeby było weselej. Chciałyśmy zakładać salony kulturalne, albo niekulturalne... Alkoholowe salony, bo Iwonę może zadowolić tylko to, co się wiąże z alkoholem albo z seksem. I ona wymyśliła Stowarzyszenie Pani Walewskiej. Miała na uwadze to, co robiła pani Walewska, chciała wpływać na politykę poprzez seks. Stwierdziłyśmy, że to będzie najlepsze. Rozpuściłyśmy o tym plotę po Sejmie. Była to zabawa, stowarzyszenia nie rejestrowałyśmy, ale traktowałyśmy to niezwykle poważnie. Andrzej Zarębski od liberałów zaproponował, że jego klub chętnie połączy się z nami w jedno ciało, oni by wcale nie powiedzieli „nie" na taką integrację. Powiedziałyśmy, że rozważymy tę propozycję. Stowarzyszenie składało się z trzech osób: prezesa honorowego czyli mnie, prezesa roboczego czyli Iwony i rzecznika prasowego — Ani. Myśmy zapowiadały temat, Ania tłumaczyła założenia, opowiadała wszystkim, co i jak. Ania to specyficzna osóbka, z jednej strony okropna zdzira, z drugiej takie dziewczątko, że tylko objąć i się zaopiekować. Nie wiem na czym to polega. Liberałowie się zainteresowali, więc pomyślałyśmy, że przydałby się jakiś bankiet. Wymyśliłyśmy Walewice, pojechałam tam, zobaczyłam ładny klasy cysty czny pałacyk, dobrze utrzymany, ale jak poznałam Maciej e w-skiego pomyślałam, że będzie to twardy orzech do zgryzienia. Maciejewski nie zna francuskiego, ale kocha ten język, więc rozmawiałam z nim trochę po polsku, a trochę po francusku, żeby mu zrobić przyjemność. Sprzedałam mu pomysł, zachwycił się, ale nie mogłam mu powiedzieć o prawdziwych założeniach tego stowarzyszenia, w związku z tym wmawiałam mu, że to poważna inicjatywa, że chcemy je zarejestrować, że papiery są w notariacie. Umówiliśmy bankiet, termin był dwa razy przesuwany z powodu sejmowych dokonań. W Walewi-cach brakowało portretu Walewskiej, zamówiłam więc jej portret, płacąc za niego 15 min razem z ramą. Z obrazu nikt nie był zadowolony, bo uznano, że jest za współczesny, więc malarz musiał go kilkakrotnie poprawiać. Raut się odbył i nie odbył. Przez kilka dni potem przyjeżdżali jeszcze jacyś ludzie, którzy byli niezadowoleni, że się ich' nie przyjmuje tak, jak na bankiecie. Wydrukowaliśmy piękne zaproszenia z menu. Z liberałami ustaliliśmy termin na l sierpnia. Wszystko zostało opłacone. Maciejewski zajął się organizacją restauracji, która to przygotowywała. Ja płaciłam za wszystko, kosztowało to 25 min. Umówiłam się z Iwoną, że płacimy po połowie, ale wtedy byłyśmy na ścieżce wojennej, a poza tym ona ma strasznego węża w kieszeni, więc pewnie pokłóciła się taktycznie, żeby nie partycypować w kosztach. Ona tam nawet nie przyjechała. Podałyśmy ośmiornice, ślimaki, kraby, pieczone w całości prosię z palącym się pyskiem i oczami, desery, mnóstwo alkoholu. Zjawił się Oleksy z kumplem, jakieś małżeństwo z Gdańska, Ania. Przyjechał Lewan-dowski i uciekł, jak zobaczył Oleksego. Dotarli dopiero o 11.00 w nocy, a od szóstej wydzwaniali do Walewic liberałowie, Zbyszek Eysmont, że wicemarszałek Wój-cik zapowiedział sprawdzanie obecności na 21.00 i nie wiedzą co mają robić. A to było w czasie, kiedy wprowadzono obostrzony regulamin uczestniczenia w obradach sejmowych. A myśmy myśleli, że skoro to jest sobota, to uda im się szybciej wyrwać, zwłaszcza, że nie zamierzano dyskutować niczego ważnego, ale okazało się, że weszła konstytucja jako temat i musieli zostać. Janusz Lewandowski przywiózł Anię. Ania weszła, Janusz zamykał samochód, wtedy wytoczył się z pałacu wstawiony Oleksy. Lewandowski jak go zobaczył, zatrzasnął drzwiczki i z piskiem opon odjechał. Przyjechał ponownie w niedzielę po południu. Oleksy, jak mu to zrelacjonowałam, bardzo się zdenerwował i powiedział, że mu nakopie, jak go zobaczy. Ania została do następnego dnia. Przyjechał Janusz. Maciej e wski kazał zaprząc bryczkę i przewieźć pana ministra po wsiach. Lewandowski wyglądał na zdenerwowanego, bał się, że potem ludzie będą gadać. I rzeczywiście spotkaliśmy jakichś ludzi z kosami, którzy go poznali i komentowali: „Patrz, pan minister jedzie bryczką, jak jakiś dziedzic". Janusz był wściekły. Lewandowskiego potrzebowałam do kontaktu z Adamem Tańskim, prezesem Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa. Maciej e wski podczas przyjęcia od czasu do czasu udawał się w stronę sztucera, żeby odstrzelić tych, którzy jego zdaniem zachowywali się nieodpowiednio. Planowaliśmy zająć Wale wice. Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa miała przejmować majątek z początkiem września. Stadninę i gospodarstwa rolne, około 3 tyś. ha. Chodziło o to, żeby wyodrębnić z tego kompleks pałacowy, park, zabudowania, dziedziniec i sam pałac. Chcieliśmy z tego zrobić ekskluzywny hotel, część miała pokryć Agencja Własności Rolnej, na resztę chcieliśmy wziąć kredyt. Umówiłam się z Tańskim, nie znał mnie, ale powołałam się na Lewandowskiego. To śmieszne: nigdy o mnie nie słyszał, nie wiedział, czy mam pieniądze, wystarczyło mu, że znam ministra Lewandowskiego i już był gotów wchodzić ze mną w interesy. Nasz pomysł był taki, żeby skarb państwa przekazał kompleks pałacowy na rzecz fundacji, to się czasem zdarza. Ponieważ byli spadkobiercy, Tański wymyślił, że utworzyłby spółkę z fundacją polsko-francuską, która już tam działała. Dogadaliśmy wszystkie szczegóły, ale w sumie ten pomysł runął. Gdyby nie to, myślę, że udałoby się go namówić na zrobienie tego z pominięciem sukcesorów. Jak doszło do tego, że posłowie zaczęli uważać mnie za hrabinę? Nazwiska Potocka używałam już dawno. Nie opowiadałam o pochodzeniu arystokratycznym, natomiast wszyscy opowiadali sobie o mnie. W pewnym momencie wpadłyśmy z Iwoną na pomysł: a po cholerę ich wyprowadzać z błędu? Jak poszła fama o moim udokumentowanym pochodzeniu hrabianki, Andrzej Potocki zaczął mnie nazywać kuzynką. Obejmował mnie w holu i pytał: „Co słychać, kuzyneczko?" Wtedy się zorientowałam, że on taki sam hrabia, jak ja hrabianka. Nie było ważne czy jestem mądra, czy głupia, ładna czy brzydka, ale najistotniejsze było to, że każdy cham może sobie posiedzieć z hrabianką, a jeszcze do Walewic może pojechać. Józef Oleksy był pod cholernym wrażeniem, ledwie w majtki się nie posiusiał. A nie jest to głupi facet. Bankiet mu też zaimponował. We Francji mieszkałam u bardzo porządnej rodziny. Nauczyłam się jak ma wyglądać dobrze przygotowany stół, w jakich kieliszkach pije się jakie wina, jakie wino do czego, jak należy się zachowywać w towarzystwie. Maciejewski się na mnie obraził. Niesłusznie, bo ja mu zrobiłam wiele dobrego, skontaktowałam go z różnymi ważnymi ludźmi. Walewice stały się dla rządowych elit symbolem czegoś. Powstał Klub Skrzywdzonych przeze mnie. Maciejewski się tam pewnie wkrótce zapisze, bo jest cwany. W Walewice wpakowałam trochę forsy. Mają mój obraz Walewskiej, sprzęt grający. Jeździłam tam co jakiś czas na kilka dni, ale płaciłam po kilka milionów. Samo przyjęcie kosztowało 16 min, wpłaciłam 25, czyli 9 zabrał Maciejewski za przespanie paru osób i mnie. Mili chłopcy z UOP Weszłam na Agrykolę, minęłam pałac i w tym momencie ktoś mi zarzucił sznurek z tyłu na szyję. Miałam wrażenie, że ten ktoś wcale nie chciał mnie udusić. Zarzucił sznurek, przejechał po szyi i uciekł. Jak się odwróciłam, to już nikogo nie było. Gdyby mnie chciał udusić, to zrobiłby to bez kłopotu, skoro już miałam zaciśnięty sznurek wokół szyi. Ta afera ze mną wybuchła po wakacjach. Ja w tym nie uczestniczyłam, wiem tylko od innych i z doniesień UOP. Wyjechałam na wakacje i trzy dni po powrocie zjawili się u mnie chłopcy z UOP. Zadzwonili do drzwi, krata była zamknięta, zapytałam: — Kto tam?—bo pierwszy raz na oczy widziałam ludzi. Panowie powiedzieli: — Proszę otworzyć. — Nie otwieram obcym, kim panowie są? Przed wejściem do mnie jest metrowa wnęka i krata, a w głębi są drzwi, nie można zapukać do nich, dzwonek też jest daleko, trzeba mieć długą rękę. Rozmawiałam z nimi przez drzwi, byłam rozebrana. Pokazali mi legitymacje. — No cóż, zaczekajcie panowie, muszę się ubrać. Zaczęłam się ubierać. Jeden z nich wyciągnął radyjko i powiedział: — Chłopcy, uważajcie, prawdopodobnie gdzieś dzwo ni. Otworzyłam drzwi, rzuciłam przez ramię, że właśnie wychodzę. Zamknęłam drzwi, kratę i schodzę z nimi. Było przed 17.00. — Na siedemnastą dwadzieścia mam zamówioną tak sówkę. — To może potrwać dłużej niż 20 minut. Wsiedliśmy do samochodu, kierowcę wyrzucili, posiedzieliśmy chwilę, ale nie powiedzieli, co do mnie mają. Do dzisiaj tego nie zrobili. — Niech pani zrezygnuje z tego spotkania, powinniś my odbyć rozmowę. — O czym? — Zaraz się pani dowie. — Dobrze — odpowiedziałam z rezygnacją. Podjechała taksówka, wyjęłam tyle pieniędzy, ile wystukał licznik, 12 tyś. Jeden z nich jeszcze dołożył 10 tyś. i taksówkarz odjechał. Poszliśmy do mnie do mieszkania, zaproponowałam herbatę, chłopaki chodzili za mną krok w krok, było ich dwóch. Zaparzyłam ekspresowe w dzbanku. Zaczęli mnie delikatnie wypytywać, zaczęło się od K waśnie wskiego. Był to początek września. Posiedzieliśmy kilka godzin. Dali mi taką kartkę do napisania, było to zobowiązanie, że zachowam w tajemnicy fakt, że mam z nimi jakieś kontakty, że nigdy nikomu o tym nie powiem. — Nie rozumiem, po co mam to podpisać? Na co jeden z nich — major — powiedział do mnie: — Są ku temu ważne powody. No i podpisałam. Jeszcze raz zapytałam: — O co chodzi? Wtedy padło pytanie o Kwaśniewskiego: — Czy utrzymywała pani znajomość z szefem SLD, Aleksandrem Kwaśniewskim? — Tak, znaliśmy się. — Jaka to była znajomość? — O co panom chodzi, o alkowę czy o intelektualne rozmowy? — O jedno i o drugie. Stwierdziłam: — Alkowa nie była zbyt rewelacyjna, natomiast in telektualne rozmowy odbywały się bardzo sympatycznie. — Czy pan Kwaśniewski rozmawiał z panią na temat SdRP? — Nie. — Na pewno? — Na pewno. I na tym skończyło się nasze pierwsze spotkanie. Umówiliśmy się za dwa dni czy następnego dnia, nie pamiętam. Potem widywaliśmy się często. Ze dwa razy byli u mnie w domu, za trzecim umówiliśmy się w mieście, przy MDM i zaprowadzili mnie do jakiegoś swojego mieszkanka kontaktowego, z zachowaniem wszystkich ostrożności. Opieprzyli mnie, bo chcieli, żebym się jakoś szczególnie ubrała, ale żeby to nie był dres czy kostium, niczego takiego nie miałam, dopiero po pewnym czasie kupiłam sobie dżinsy i sweter, żeby spełnić ich wymagania. Interesował ich Kwaśniewski i cała lewica. Oni nie wszystko wiedzą, ale ktoś im coś doniósł, coś słyszeli i drążą: czy wiem coś o powiązaniach OPZZ i SdRP, takie podjazdówki. Nie wiem, jak to się stało, że Warszawa zaczęła o tym mówić. Trochę wiem z pijackich opowieści Iwony. Sami politycy zaczęli moją sprawę nagłaśniać. Dzwonili do mnie jacyś dziennikarze. Sugerowali, że jest jakieś zdjęcie, na którym jestem ja, Niesiołowski i Kwaśniewski. Pierwsze artykuły w gazetach też tego dotyczyły. Ukazały się w „Kurierze Polskim", to ten tekst o 871 min. „Dziennik Bałtycki" podał, że jestem winna klubom parlamentarnym i poszczególnym politykom 871 min. O tym się dowiedziałam od chłopców z UOP, którzy opowiedzieli mi to jako dowcip, nie brali tego poważnie. Potem „Kurier Polski" napisał, że jeden poseł wtykał mi za biustonosz 200 dolarów, żebym się tylko od niego odczepiła. Cały problem w tym, że ja nie noszę biustonosza. Jednym z akcentów był fakt, że łączyłam ze sobą, jako sypiająca panienka, reprezentantów wszystkich klubów parlamentarnych. Nie patrzono na to, jaka ze mnie ognista pani, tylko jaki w tym miałam cel, żeby dobierać sobie posłów z każdej opcji politycznej. Niesiołowski sam opowiadał w Sejmie, że ze mną sypia. Powiedział to Jackowi Merklowi, dowiedziałam się tego od Ani Garwolińskiej, a ona od Merkla. Potwierdziło to potem parę osób. Była to głupota, bo nawet, gdyby tak było, to powinno mu zależeć na tym, żeby sprawę uciszyć, a nie rozgłaszać. Ja do końca nie wiem, czy to UOP prowokuje pewne sytuacje, czy ktoś jeszcze. Na przykład, w sposób perfidnie jawny podjeżdża samochód, który staje pod drzwiami wejściowymi do bloku i stoi godzinami. Chłopaki z UOP umawiają się ze mną na Placu Zamkowym i nie przychodzą. Twierdzą, że nie mogli, bo nie było dobrej pogody, co oznacza, że tam się jeszcze ktoś kręcił. Jak wspomniałam o tym samochodzie pod moim domem, to powiedzieli, że to nie ich, że widać ktoś jeszcze się tym zajmuje. Jacyś ludzie obchodzą mój blok dookoła, pokazując sobie moje okna. Nie wiem, czy to oni chcą mnie trzymać w niepokoju, zastraszyć, żebym uznała, iż jedyny ratunek stanowi UOP, który się mną opiekuje i zabezpieczy mnie. Bardzo często wychodzę wieczorem na spacer, zawsze do Łazienek. Kiedyś wyszłam około 20.00. Szłam jakieś 10 minut. Weszłam na Agrykolę, minęłam pałac i w tym momencie ktoś mi zarzucił sznurek z tyłu na szyję. Miałam wrażenie, że ten ktoś wcale nie chciał mnie udusić. Zarzucił sznurek, przejechał po szyi i uciekł. Jak się odwróciłam, to już nikogo nie było. Gdyby mnie chciał udusić, to zrobiłby to bez kłopotu, skoro już miałam zaciśnięty sznurek wokół szyi. Być może był ode mnie niższy (mam 170 cm wzrostu), bo czułam ucisk w stronę dołu. Gdyby to był ktoś wyższy, powinno mnie ciągnąć do tyłu. Gadamy sobie sympatycznie. Chłopcy to szampana kupią, to białe wino, to kilo sernika wiedeńskiego. Ale z łapami się nie pchają. Wyważeni, grzeczni, żartujemy, prawią mi komplementy, stara dobra komunistyczna szkoła. Nawet jak im coś nie pasuje, to zmieniają temat, a potem spokojnie mówią: — Ale nie powiedziałaś nam wszystkiego na ten temat. Nikt nie podniósł na mnie głosu, lepszej atmosfery nie można sobie wymarzyć. Kiedyś do nich mówię, że wydaje mi się dziwne: — Stale mówicie, że macie niską pensję, a co drugi dzień dostajecie premię (przynoszą szampan i mówią: premię dostaliśmy)... Nawet proponowali mi pożyczkę. — Pokombinowaliśmy z księgowym, jakieś trzy milio ny udałoby się ci dać na dzień dobry. Ostatnio wpadli na pomysł, jakby to było świetnie, gdyby mnie dobrze wydać za mąż. Spis treści Od Wydawcy 5 Andrzej Kern — nie chciałam, ale musiałam 7 Aleksander Kwaśniewski — mocny tylko w gębie 23 Leszek Miller — szkoda, że tylko dwa razy 41 Stefan Niesiołowski — spacery z erotomanem 50 Chłopi w Sejmie — drzyjcie sprzątaczki i kelnerki 64 PPG i liberałowie — chłopcy w krótkich majtkach 74 Witold Gadomski — kochanek bez pieniędzy 105 Ewa Spychalska — jedyny facet z jajami 108 Józef Oleksy — mów do mnie jeszcze 113 Jacek Kuroń — zbawca ludzkości i oryginał 117 Jak zostałam hrabianką Potocką 123 Mili chłopcy z UOP 128