Adam Barczyński Choroba marzycieli Kontrolki leniwie błyskały na pulpicie, a ponad nimi sennie przesuwały się gwiazdy. Gomez z coraz większym trudem walczył z sennością. To był krytyczny moment każdego lotu - dziesiąty tydzień, czyli wtedy gdy już organizm przywykł do nowego rytmu pracy, a pracy było jak na lekarstwo. Wtedy właśnie nadchodziła próba dla wszystkich mających służbę w kabinie nawigacyjnej - nic tutaj się nie działo, ale zgodnie z regulaminem jeden członek załogi musiał siedzieć na wypadek jakiejś awarii i zawiadomić pozostałych. Po raz chyba trzydziesty przeglądał tę samą gazetę i po raz trzydziesty znalazł te same wyniki sportowe, te same skandale na pierwszej stronie i te same komiksy. Później zaczął przyglądać się wskaźnikom starając się zużyć na to jak najwięcej czasu - ładownia nr 1, nr 2, nr 3, nr 4, blok mieszkalny, pomieszczenia robocze, napęd, czujniki, ogólny stan statku. Wszystko w normie. Tak samo, jak przed kwadransem, godziną, dwiema godzinami i dwoma tygodniami... Obudziło go mocne klepnięcie w ramię. Przez dłuższą chwilę nie mógł rozchylić powiek mimo usilnych starań. - Wstawaj, Gomez! Znowu usnąłeś! Masz szczęście, że Jack tego nie widzi. Nie musiał już otwierać oczu - obok niego stała Anna, jedyna kobieta na pokładzie. Gomez z ociąganiem zwlókł się z fotela. - Mówiłam ci tyle razy żebyś nie znosił tutaj tego swojego żarcia. – Z niemałym obrzydzeniem strzepywała z siedzenia jakieś resztki chipsów i czegoś trudnego do zidentyfikowania. Gomez przyglądał się jej nie mogąc jeszcze zebrać myśli - tym razem musiał przespać chyba parę godzin. - No nie gap się tak. - Lekka fałdka na jej zadartym nosku i zmarszczone brwi dodawały jej jeszcze uroku. - Ja też się cieszę, że cię widzę. - Wysapał Gomez i ruszył w stronę części mieszkalnej. Anna odprowadziła go wzrokiem, po czym usiadła w fotelu otwierając książkę i zarzucając nogi na pulpit. Gomez powolnym krokiem pokonał schodki, a przychodziło mu to z lekkim trudem, bo zdecydowanie odbiegał od wzorca astronautów przy swojej wadze ponad 120 kg. W jadalni siedział Jack przeżuwając coś przypominającego jajecznicę. Gomez usiadł przy stole naprzeciw niego. Jack patrzył przez chwilę w oczy Gomeza. - Znowu usnąłeś? Gomez tylko kiwnął głową. Jack był bardzo surowy jako dowódcy "Hermesa", ale jednocześnie był jedynym członkiem załogi, który nie robił sobie żartów z nadwagi Gomeza. No, oczywiście poza Anną, ale ona była z innego świata. Do służby na frachtowcach zgłaszali się zwykle ludzie pokroju Gomeza, czy Kellera - nie mogący znaleźć na Ziemi żadnej porządnej pracy i nie nadający się do służby we Flocie Gwiezdnej. Ale Anna była inna - piękna, inteligentna, bardzo wykształcona - na Ziemi mogłaby robić co tylko by chciała, a mimo to wybrała loty na "Hermesie". Często próbowali ją wypytywać o powody takiej decyzji, ale ona praktycznie nie brała udziału w życiu na statku - jeżeli nie była na służbie, to siedziała w swojej kabinie, jadła zwykle w samotności, a większość wolnego czasu poświęcała na czytanie książek. Gdy tylko pojawiała się na korytarzu lub w jadalni wszyscy wodzili za nią wzrokiem. Na szczęście ich loty nie trwały zwykle dłużej niż kilkanaście tygodni, więc nikt jej się specjalnie nie narzucał. Zresztą umiała sobie radzić ze zbyt napalonymi mechanikami i po kilku odbytych wspólnie lotach mogła cieszyć się świętym spokojem. Podejrzewali, że ma jakiegoś faceta na Ziemi, gdyż dwa tygodnie urlopu pomiędzy każdym lotem spędzała daleko od reszty załogi przepijającej ostatni zarobek, ale tak naprawdę nikomu nie zależało szczególnie na wtykaniu nosa w jej życie prywatne. Załoga "Hermesa" składała się obecnie z dziewięciu osób, które razem tworzyły już całkiem zgraną ekipę - po kilku lotach w tym samym składzie wszyscy znali się już aż za dobrze. Poza Jackiem, Anną i Gomezem była jeszcze czwórka mechaników - Keller, czarnoskóry Thomas, Mendez i Clark, lekarz pokładowy Jones i Hart będący człowiekiem od wszystkiego. Dziesiątym był mechanik O'Brien, ale w czasie poprzedniego lotu miał mały wypadek i stracił dwa palce prawej ręki. Nikt zresztą nie żałował, że zostawili go na Ziemi, bo O'Brien nie należał do ludzi miłych i uwielbiał robić głupawe kawały. Oczywiście, szkoda, że stracił palce, ale teraz pewnie oddawał się swojemu ulubionemu hobby, czyli upijaniu się do nieprzytomności. - Coś marnie wyglądasz Gomez. - Jack pozwalał wszystkim mówić sobie po imieniu, ale do wszystkich zawsze zwracał się po nazwisku - Jaką dzisiaj chcesz karę? - Wszystko jedno, jestem cholernie zmęczony. - No, dobra. Sprawdzisz instalację przy ładowni nr 4. - Przecież jest w porządku. - Więc oczyścisz co jest do oczyszczenia, naoliwisz co jest do naoliwienia i przykręcisz co jest do przykręcenia. - Lekki uśmiech zarysował się na twarzy Jacka. Już tak często musiał karać Gomeza, że coraz trudniej było mu znaleźć jakieś zajęcie. Zresztą czasami patrzył przez palce na jego służbę w kabinie nawigacyjnej - już kilka razy przekonał się, że w trudnych chwilach to wielkie cielsko nie traci głowy. Gomez ruszył powolnym krokiem do schodków prowadzących na niższy pokład, a Jack dokończył posiłek i poszedł do kabin mieszkalnych. W pomieszczeniu trochę przesadnie nazywanym "pokojem wypoczynkowym" siedzieli wszyscy czterej mechanicy grając w karty. W rogu siedzieli Jones i Hart grając w szachy. Było to zajęcie tak bardzo obce dla innych, że od dawna przestali już szukać innych przeciwników i grali tylko ze sobą. Pojedynki toczyli do stu zwycięstw i Jones prowadził sześć do dwóch, ale szósty punkt zdobył po wyrównanej walce aż do siedemdziesiątej partii. Jack znał już ten schemat aż za dobrze - dwaj grają w szachy, czterej w karty, Gomez pracuje, a Lecroix ma służbę. I tak dzień za dniem i tydzień za tygodniem. Tylko on, jako kapitan, nie miał tu nic do roboty. Czasami zaglądał z nudów do kabiny nawigacyjnej lub zwalniał wcześniej Gomeza z kary, a w najgorszym przypadku gapił się na błyszczące gdzieś w oddali gwiazdy. Najczęściej jego jedynym zmartwieniem było sprawdzanie czy zdążą w wyznaczonym terminie dowieźć ładunek na Ziemię, ale tym razem bardzo gładko poszedł załadunek, więc Jack snuł się po całym statku. - Tom, choć rzuć na to okiem. - Głos Anny był jak nagły powiew wiatru na w upalny dzień - we wszystkich chociaż na chwilę wstępowała energia. Hart wstał udając, że poprawia krawat i lekko przyczesując włosy wśród ogólnego pomruku "Ooooo". Anna posłała im chłodne spojrzenie i kilka cierpkich słów. Gdy już wyszli do korytarza Hart znowu stał się sobą. - Co się stało? - Nie wiem dokładnie, ale coś jest nie tak z czujnikami. Odbierają sygnał, ale nie są w stanie go przeanalizować ani wskazać jego źródła. - Może to tylko część szumu kosmicznego? - Nie sądzę, powtórzył się trzy razy w dosyć równych odstępach czasu. - Zarejestrowałaś go? - Tak, ale przy odtwarzaniu komputer nie wykrywa już niczego. - Brzmi to coraz ciekawiej. - Właśnie doszli do schodków prowadzących do kabiny nawigacyjnej. Zwykle w takich przypadkach stosowali zasadę "panie przodem" by chociaż przez chwilę pogapić się z bliska na te cudowne krągłości, ale teraz mózg Harta wędrował już po układach czujników. Lekkim truchtem wbiegł na górę i przejrzał zapisy czujników. - Tak... - Hart coś mruczał pod nosem i nerwowo pocierał kilkudniową szczecinę na swojej brodzie. - Keller i Clark, idźcie zluzować Gomeza i sprawdźcie stan ładunku. W korytarzu pojawił się Hart. - Jack, chyba mamy problem. - Jeżeli to nic pilnego, to nie chcę nic wiedzieć. - Jack zagłębił się w lekturze komiksu. - Sytuacja wygląda tak: odebraliśmy sygnał, prawdopodobnie wezwanie pomocy, pochodzący prawdopodobnie z jednej z planet do których się zbliżamy. Niestety nie mogę powiedzieć nic konkretnego, bo właśnie szlag trafił nasze czujniki i za cholerę nie wiem co im dolega. Jack popatrzył na Harta znad krawędzi książeczki z Supermanem na okładce. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w niego, potem przeniósł wzrok na Jonesa lekko unosząc brwi. Jones wzruszył tylko ramionami, więc Jack powrócił do beznamiętnego przyglądania się Hartowi. Odezwał się dopiero po kilkunastu sekundach. - Pewnie sądzicie, że powinniśmy to sprawdzić. - Raczej tak, jednak co wezwanie o pomoc, to wezwanie o pomoc. - Głos Jonesa nie przejawiał najmniejszych oznak emocji. - A ty Hart? - Ja tu tylko sprzątam. - Wiedziałem, że tak powiesz. Jak zwykle miło wiedzieć, że mogę liczyć na twoją radę. Jack ponownie się zamyślił. - Czy są jakieś szanse, że jakiś inny statek odebrał ten sygnał? - Jak już mówiłem - coś jest nie tak z czujnikami. Musiałbym sprawdzić z zewnątrz co się z nimi stało. - A łączność? - Jones nadal nie przejawiał najmniejszego zainteresowania całą sytuacją. - Nie możesz spróbować wysłać wiadomości do innych statków i zapytać czy ktoś poza nami odebrał tamten sygnał? - Problemy są w komunikacji między komputerem a czujnikami, więc łączność, przynajmniej teoretycznie nie ma z tym nic wspólnego, ale z zapisów z ostatnich dni nie wskazują na obecność innych statków. Jeżeli chcecie mogę próbować. - OK, Hart. Wyślij pytanie czy ktoś odebrał tamten sygnał i może potwierdzić jego zawartość i dokładne źródło pochodzenia. W końcu płacą nam tylko za przewożenie tych cholernych rud, a nie przeszukiwanie planet. Hart ruszył w stronę kabiny nawigacyjnej, Jack powrócił do lektury, a życie na statku do swego powolnego rytmu. Po kilku minutach na górę wrócił Gomez, a niedługo po nim dwaj mechanicy. Anna patrzyła na Harta z podziwem i z odrobiną podejrzliwości. Jego postać skulona nad plątaniną płytek, przewodów i najdziwniejszych rzeczy jakie udało mu się wydłubać z konsolet nakazywała odrobinę respektu dla jego wiedzy, a jednocześnie ciche mamrotanie pod nosem, wzrok biegający po zwojach żelastwa i częste drapanie się po głowie dawały dosyć komiczny efekt. Jednak ta metoda okazała się skuteczna - po kilku minutach takich obrządków Hart wstał, otrzepał kolana i niewidzącym wzrokiem spojrzał na Annę nadal mrucząc coś pod nosem. - I wiesz już co jest? - Z czujnikami wszystko jest w porządku. - Co to znaczy? - To znaczy, że nic nie jest w porządku. - To wszystko wyjaśnia. Hart nie usłyszał tej uwagi. - Idę pogadać z Jackiem. - I już go nie było. Anna usiadła w fotelu, ale nie wiadomo czemu, nie czuła się w kabinie już tak swobodnie jak wcześniej - wszystkie urządzenia nagle stały się jej obce, a nawet nieco wrogie. Jack ponownie zrobił minę jakby się nad czymś poważnie zastanawiał, chociaż wszyscy wokół znali już jego podejście do tego typu spraw - jeżeli nie ma absolutnej pewności, że coś trzeba zrobić, to lepiej nie robić nic. - Więc najkrócej mówiąc: odebraliśmy prawdopodobnie sygnał, prawdopodobnie był to sygnał wezwania o pomoc, prawdopodobnie pochodzący z jakiejś planety i prawdopodobnie nie jest to błąd urządzeń. Wszyscy zebrani przy stole pokiwali ze zrozumieniem głowami jakby właśnie radzili nad losem świata. - A żeby nie było nam za wesoło w okolicy nie ma nikogo kto mógłby potwierdzić ten sygnał, tak? - I nie ma też nikogo kto mógłby podjąć jakąś decyzję... - Clark zaprezentował Jackowi swój szeroki uśmiech. Na pokładzie "Hermesa" wszyscy byli sobie równi, więc takie uwagi nie były czymś niezwykłym. - Autotesty czujników nie wykazały żadnych błędów? - Wiesz Jack, gdyby można było ufać komputerom, to byłbym tutaj niepotrzebny. Przejrzałem sam wszystkie układy i nie znalazłem żadnych uszkodzeń. Sprawdziłem, że nie ma nikogo w zasięgu zwykłej łączności. Możemy co najwyżej wysłać wiadomość dalekim zasięgiem i tydzień czekać na odpowiedź. Mniej więcej tyle samo potrwa tryb awaryjny łączenia się z centralą. Tak więc, miłej zabawy przy podejmowaniu decyzji, Jack. Na twarzy Jacka zamyśloną minę zastąpiła mina zbolała. - No dobrze, zrobimy tak - wyślemy dwie informacje dalekim zasięgiem: jedną do centrali z opisem sytuacji, drugą do Floty Gwiezdnej z naszymi namiarami i prośbą o podesłanie jakiejś korwety. Później zatrzymamy się w pobliżu planet. Jeżeli przez dwa dni sygnał się nie powtórzy albo nie uda nam się namierzyć jego źródła, to wracamy na poprzedni kurs. - A jeżeli uda nam się namierzyć źródło? - uwaga Thomasa ponownie wywołała ciszę w sali. - Jak namierzymy źródło, to wtedy będziemy się martwić. Po tak licznych dowodach swojej przewodniej roli na tym statku Jack ciężko westchnął i udał się na zasłużony odpoczynek. Tak przynajmniej nazywał oglądanie filmów, które przy każdym pobycie na Ziemi dostawał od rodziny. Jeszcze chyba nigdy nie udało mu się obejrzeć żadnego do końca. Był dobrym mężem i ojcem - nie można mu było nic zarzucić poza tym, że większość roku spędzał w drodze na albo z innych planet, ale pięciogodzinne nagranie z piątych urodzin jego syna było ponad siły każdego zdrowego człowieka. Zaczął przysypiać jeszcze na długo przed tym, zanim w kadrze pojawił się tort z piątką płonących świeczek. Zwykle kiedy wracał do swojej kabiny na pokładach robiło się cichutko - pozostali rozchodzili się do swoich zakamarków i szukali chociaż odrobiny spokoju i prywatności. Tak też było i tym razem, ale wyjątkiem był Hart nadal krążący po pomieszczeniach i dokładnie sprawdzający poprawność działania urządzeń. Na pewno nie był wirtuozem w swoim fachu, bo już od dawna siedziałby na pokładzie jakiegoś krążownika, ale najprawdopodobniej był najlepszym rzemieślnikiem w tej części galaktyki. Flota Gwiezdna przesiewała wszystkich techników i wybierała tylko najzdolniejszych spośród nich do swojej dyspozycji - pozostali mogli co najwyżej liczyć na licencje do obsługi linii handlowych. Patrząc na Harta, który najwyraźniej nawet bez otwierania poszczególnych paneli i wywlekania z nich wszystkich wnętrzności wiedział co i dlaczego może nie działać trudno było uwierzyć, że Flota nie rozpoznała w nim geniuszu technicznego. Tyle przynajmniej mogły na ten temat powiedzieć pozostałe osoby na pokładzie, ale samemu nie będąc fachowcami mogli się oczywiście mylić. Anna była zaskoczona widząc go skradającego się na czworakach wzdłuż ściany. Hart jednakże zdawał się nie zauważać jej obecności. Po prostu sunął wzdłuż ścianki wypełnionej panelami kontrolnymi i uważnie się przyglądał jego poszczególnym elementom. W końcu zatrzymał się przy jednym z nich. Zaznaczył palcem jakiś punkt, a drugim powiódł w górę, aż dotarł do niewielkiej płytki wystającej z powierzchni. Delikatnie wysunął ją i ostrożnie zajrzał do środka świecąc niewielką latarką. Annie wydał się teraz podobny do dziecka ze strachem uchylającego drzwi do szafy, w której spodziewa się znaleźć potwora. - Hart, co ty robisz? - Nie mogła się w końcu opanować, żeby nie zadać tego pytania. Zagadnięty aż podskoczył z wrażenia. - Błagam cię, nie rób tego więcej, bo będziesz mnie miała na sumieniu. Zamarł patrząc na nią. - No pięknie. A teraz nie pamiętam co miałem zrobić. Włożył płytkę na jej miejsce i na czworakach wrócił do początku ściany. - Ale co robisz? - Sprawdzam czy nie ma jakichś uszkodzeń w podzespołach. Jeszcze raz odliczył kolejne panele, po znalezieniu jakiegoś punktu powiódł palcem w górę, a na koniec wziął się za odkręcanie jakiejś pokrywy. Ze środka wydobył jakiś czarny walec otoczony ze wszystkich stron niewielkimi drucikami sterczącymi jak kolce w kaktusie. Z punktu, w którym siedziała Ann cała ta scena wyglądała dosyć zabawnie, a szczególnie ta część, kiedy Hart obwąchał dopiero co wydobyty element, po czym poślinionym palcem zaczął dotykać jego części. Przestał dopiero, kiedy pomiędzy jego kończyną a elementem przeskoczyła iskra. Starannie upchnął walec wewnątrz panelu, zamknął go i dokręcił. - Ok, nic tu po mnie. - Wszystko jest w porządku? - Mhm. Chyba, że poszło coś w samym jądrze systemu, wtedy musiałbym przekopać się przez połowę tej maszynerii. Ewentualnie, gdyby to był problem związany z samym działaniem systemu, a nie uszkodzeniem mechanicznym... - Hart, Hart! Ja spytałam tylko tak, dla uspokojenia sumienia. - Acha. Przepraszam, ale w tej chwili działam na zupełnie innej częstotliwości. Chyba mówił coś jeszcze, ale jego głos nie docierał już do uszu Anny, bo Hart znajdował się kilkanaście metrów dalej i szukał czegoś na ścianie. Chyba nawet to znalazł, sądząc po zasępionej minie, ale Anna wróciła do lektury. Mimowolnie jednakże zerkała co chwilę na kontrolki, żeby się upewnić, że nic jej już nie zaskoczy, a przynajmniej nie w czasie tej wachty. Przy stole panowała cisza, co nie może dziwić, skoro znajdowała się przy nim tylko jedna osoba i to nie mająca nic do powiedzenia. Jack z pewnością nie należał do ludzi gadatliwych, chociaż z drugiej strony nie można było też powiedzieć, żeby szczególnie unikał rozmów z pozostałymi członkami załogi. Po prostu zazwyczaj nie miał zbyt wiele do dodania i skwapliwie trzymał się swojego minimum. Przed oczami miał wydruk z komputera, w ręku kubek w połowie wypełniony mocną kawą, a w głowie niestety pustkę. Wiadomość na kartce w zasadzie była bardzo prosta, ale mimo to miał kłopoty ze zrozumieniem jej znaczenia. "Do: Hermes, MCS-0894 Od: Matador, HFSS-0011 Utrzymać aktualną pozycję i dokonać rozpoznania sytuacji. Do naszego przybycia obowiązują procedury awaryjne." I to było wszystko. Na pierwszy rzut oka nawet dziecko poradziłoby sobie z tym tekstem, ale najwyraźniej Jack nie był tak bystry jak przeciętny malec. Latał już kilkanaście lat i znał wszystkie procedury na pamięć, więc zastosowanie tych awaryjnych nie powinno sprawić żadnego problemu. Nie powinno, tyle tylko, że właściwie, to wykonali już wszystkie punkty procedury - bez powodzenia starali się zlokalizować źródło sygnału, sprawdzili, czy jakiś inny statek odebrał wiadomość, a na koniec, wobec braku innych alternatyw, powiadomili o wszystkim Flotę. Otrzymali potwierdzenie o wysłaniu korwety i od tego momentu mogli z czystym sumieniem ruszać w dalszą drogę. A raczej mogliby, gdyby nie ta notka od "Matadora". Co to do cholery miało znaczyć "dokonać rozpoznania sytuacji"? Przecież gdyby byli w stanie rozpoznać sytuację, to nie wzywaliby Floty. Zupełnie bez sensu. Były dwa wytłumaczenia - albo ten cały sygnał był wysłany przez piratów chcących na nich napaść, albo we Flocie, jak to zawsze podejrzewał, siedzieli sami kretyni. Obie opcje miały pewne słabe punkty. Pierwsza - "Hermes" przewoził rudę i należał do raczej małych pojazdów, więc nie powinien przyciągnąć uwagi piratów. A druga... Chociaż nie, ta druga opcja była całkiem prawdopodobna. Wśród ciszy mąconej tylko przez generatory, które nawiasem mówiąc Hart powinien był naprawić kilka dni temu, Anna weszła do części mieszkalnej i usiadła po drugiej stronie stołu. - Problem? Jack bardzo zwlekał z podniesieniem wzroku. - Mhm. - To dotyczy tego sygnału? - Mhm. - Dlatego stoimy? - Mhm. Anna jak zwykle poczuła się jak piąte koło u wozu - co prawda słuchał jej i nawet na swój sposób odpowiadał, ale od razy było widać, że to już najdłuższe wywody, na jakie uda jej się go namówić. - I co będziemy robić? Na potwierdzenie jej przypuszczeń w odpowiedzi skrzywił się tylko, co miało chyba znaczyć "Jeszcze nie mam pewności, zorientujemy się w rozwoju sytuacji i wtedy podejmiemy decyzję adekwatną do okoliczności". - Kawy? - Zapytała tak dla formalności, a Jack wskazał tylko palcem na stojący obok kubek wypełniony mazistą cieczą, którą nazywali kawą. Nie miała ona wprawdzie nic wspólnego z tym, co reszta ludzkości znała pod tym określeniem, ale głupio było pytać "Czy nalać ci jeszcze tej brązowej cieczy, która tylko wygląda jak kawa, a na którą nie wymyśliliśmy jeszcze nazwy?". Tak czy inaczej Anna napełniła swój kubek tym płynem, wzięła pod pachę książkę i ruszyła do swojej kajuty. - Dobranoc, Jack! - Mhm. Chociaż nie zdarzało mu się to zbyt często, w tym momencie Jack był w całości skupiony na sprawach związanych ze statkiem. Przez te kilka godzin spędzonych w mesie zdążył już wyliczyć zmiany w planie dalszego lotu, podsumował straty związane z opóźnieniem, więc teraz mógł się spokojnie nudzić nad wydrukiem wiadomości z "Matadora", co też w tym momencie czynił. Nadal nie dawało mu spokoju to, że nigdy dotąd nie spotkał się z tego typu zagraniem. Ludzie z frachtowców dla załóg Floty byli nieudacznikami, którzy nie byli dosyć dobrzy, żeby móc wstąpić w zaszczytne szeregi Home Fleet, więc po jaką cholerę chcieli, żeby "Hermes" nadal się tu kręcił? Cóż, przez ostatnich 60 minut (albo 59 jeżeli odliczyć rozmowę z Anną, czy jak to tam można inaczej nazwać) Jack nie posunął się ani o krok w kierunku odpowiedzenia na chociażby jedno z postawionych przez samego siebie pytań, więc uznał, że dosyć tej harówy jak na jeden dzień i wreszcie wstał od stołu. Z na wpół przymkniętymi oczami ruszył w kierunku kabiny nawigacyjnej, żeby jeszcze rzucić na wszystko okiem zanim położy się spać. Keller siedział, a w zasadzie leżał w fotelu i leniwie patrzył na monitory. A przynajmniej w tych momentach, kiedy nie zasłaniała ich mu gazeta. - Spokój? - Tak. - Był tu Hart? - Ostatnio nie. Chyba kręcił się w maszynowni. - Ok. Tylko nie uśnij. Korytarz w obie strony był chyba równie długi, ale zawsze wydawało mu się, że zmierzając do kajuty na odpoczynek idzie znacznie krócej niż w przeciwnym kierunku. Właściwie, to powinien jeszcze zejść na dół do maszynowni i powiedzieć Hartowi, żeby miał wszystko na oku, ale w końcu to był kawałek drogi stąd. Poza tym ta wiadomość nie jest w końcu aż taka pilna. Zresztą Hart i tak cały czas ma wszystko na oku. A drzwi do kabiny są już właściwie w zasięgu ręki... Nie szukając już dalszych wymówek wszedł do swojej kajuty i zrzucił z siebie podniszczone ubranie. Chyba był już najwyższy czas, żeby postarać się o nowe, i to był już kilka lat temu, ale Jack po prostu nie potrafił dbać o swój wygląd. Zresztą może i kiedyś potrafił, ale przez tyle lat najwyraźniej zupełnie zatracił tą umiejętność, a jeżeli nawet nie, to bardzo dobrze ją maskował przed resztą świata. Szybki prysznic wprawdzie nie mógł zmyć z niego całego brudu, jaki przez całe dnie nosił na sobie, ale przynajmniej pozostawiał uczucie świeżości pozwalające zasnąć z czystym sumieniem. Głośne walenie do drzwi nie było najlepszym sposobem na wyjście ze snu, a już zwłaszcza z takiego... No, ale co zrobić? W końcu człowiek tak natrętnie dobijający się do drzwi nie mógł przecież widzieć błogiego uśmiechu na twarzy Jacka towarzyszącego jego krótkiej, aczkolwiek niezwykle barwnej drzemce. Chcąc nie chcąc zwlókł się z łóżka i zakładając spodnie otworzył drzwi. Za nimi stał Hart wyraźnie czymś zaaferowany i to do tego stopnia, że w pierwszej chwili nie zauważył, że Jack już wyszedł na korytarz. - Co się stało? - Znowu to mamy. Jack usilnie starał się przywrócić swojemu mózgowi normalny rytm pracy, ale dopóki nie wywietrzały z niego resztki snu wydawało się to niemożliwe. - Co mamy? - Odebraliśmy sygnał. Pochodzi z planety. Ach, sygnał. Jack przymknął oczy, jakby odcinając jeden ze zmysłów chciał odciążyć swój umysł. - Sygnał z planety? - Tak. Wezwanie o pomoc. Znowu je odebraliśmy, tym razem wyraźniejszy sygnał i komputer zlokalizował źródło. Jack nadal bez wyraźnego pośpiechu skompletował swój strój i ruszył w kierunku mesy. Na miejscu okazało się, że Hart obudził już większość załogi, co nikomu chyba nie przypadło do gustu, a już na pewno nie Thomasowi, który dwie godziny wcześniej skończył wachtę. Sam Hart rzucał się jak oszalały na wszystkie strony gorączkowo mamrocząc coś pod nosem. - Hart, po co ten cały raban? - Odebraliśmy sygnał wzywający pomocy. - Wiem, już mi to mówiłeś. - Komputer zlokalizował jego źródło gdzieś na powierzchni jednej z planet, które mamy przed sobą. Jack patrzył na niego jakby miał zamiar przerobić go na rosół, gulasz albo dowolną potrawę wymagającą tłuczenia, siekania albo duszenia. - I tylko dlatego nas tu wszystkich ściągnąłeś? Jako ostatnia wpadła do mesy Anna w króciutkim szlafroczku odsłaniającym ogromną część jej, jak się okazało, bardzo zgrabnych nóg. Jack patrząc na nie powiedział niewyraźnie: - Tym razem ci się upiekło, Hart. - Ale to jest poważna sprawa. - Jak zwykle w takich momentach umysł Harta skupiał się na jakiejś sprawie zupełnie nie zauważając innych. Nawet tych bardzo zgrabnych. - Co się stało? - zapytała. - Komputer zlokalizował źródło sygnału na planecie. - Powtórzył jeszcze raz jak automat. Dopiero teraz Anna zauważyła, że wszyscy gapią się właśnie na nią. Rzuciła okiem na swoje okrycie i dostrzegła prawdopodobną przyczynę tego stanu. - No co? Spieszyłam się i zarzuciłam na siebie pierwsze co było pod ręką. Mendez zabrał głos, wyrażając chyba zdanie wszystkich mężczyzn w tym pomieszczeniu. - Przecież my wcale nie narzekamy. Wręcz przeciwnie. - I co z tym sygnałem? - Starała się szybko zmienić temat. - Właśnie. Komputer... - To już wiemy! - Przerwał mu nieco poirytowany już Jack. – Wysłałeś wiadomość do "Matadora"? - Tak. - No, to możemy spokojnie iść spać. Jack ruszył już w drogę powrotną do swojego wygodnego łóżka, kiedy zatrzymała go krótka, aczkolwiek istotna wypowiedź Harta. - No... Nie do końca. Ze zbolałą miną odwrócił się do niego. - Co to znaczy "nie do końca"? - Zanim was obudziłem dostałem już odpowiedź od nich, że mamy bezzwłocznie przystąpić do zbadania czy wezwanie o pomoc pochodzi od żywych ludzi, czy... - Hart, ja znam procedurę. Wyślij im z łaski swojej wiadomość, że nasz statek nie jest przystosowany do wchodzenia w atmosferę albo cokolwiek innego co pozwoli nam stąd jak najszybciej odlecieć. - Za późno. Już nas sprawdzili i wiedzą o nas wszystko. Tą wiadomość przyjął już z głośnym westchnieniem. - Czyli, że nie uda nam się już wykręcić? - Jack, przecież tu chodzi o czyjeś życie. Musimy chociaż spróbować pomóc. - Hart, nie pouczaj mnie. Statki nie rozbijają ot tak. Skoro jeden spadł na tą planetę, to widać jest tu na tyle niebezpiecznie, że nam może grozić taki sam los, jak tym rozbitkom. Wziąłeś to pod uwagę? - A wziąłeś pod uwagę jak ty byś się czuł siedząc tam na dole przy rozwalonym komputerze mając nadzieję, że ktoś odbierze twój sygnał zanim skończy ci się tlen? Jack mimo wyrwania go w samym środku snu myślał już zupełnie trzeźwo. Dłuższą chwilę po prostu stał i patrzył na skupioną twarz Harta rozważając w myślach wszystkie aspekty tej decyzji. W końcu pokiwał głową i nadal milcząc podszedł do terminalu centralnego komputera. Na jego ekranie obie znajdujące się przed dziobem "Hermesa" planety były pokryte siatkami współrzędnych i opisane po bokach rządkami niczego mu nie mówiących liczb i symboli. - Gdzie jest to miejsce? Hart przełączył coś na konsoli i przed ich oczami pojawił się trójwymiarowy obraz przedstawiający jakieś wzgórza, kaniony i wysokie szczyty gór, a wśród nich migała jaskrawożółta kropka. - A co wiemy o samej planecie? - Jak widać: góry, góry, kaniony, jeszcze więcej gór i jeszcze więcej kanionów. - Więc gdzie w takim razie chcesz wylądować? - Tutaj niedaleko był kawałek płaskiego, gdzie powinniśmy się zmieścić. - Powinniśmy??? Hart nie zwracając uwagi na jego lekceważący ton przeczesywał wzrokiem komputerową symulację powierzchni. - Tutaj, gdzie się kończy zbocze jest prawie zupełnie płasko. Stąd już bez problemu moglibyśmy łazikiem dostać się do miejsca katastrofy. W jego ustach wszystko brzmiało bardzo prosto, mimo, że na ekranie monitora oba punkty były przedzielone wieloma nieciekawie wyglądającymi plamami, które mogły oznaczać mniejsze lub większe rozpadliny albo cokolwiek innego, na co nie chcieliby trafić. Jack nadal wydawał się podchodzić do tego wszystkiego raczej sceptycznie. - Powiedz mi jeszcze tylko kto z tu obecnych lądował kiedykolwiek w szczerym polu, że o kanionach i głazach nawet nie wspomnę? Zgodnie z jego oczekiwaniami odpowiedzią była cisza przerywana tylko ziewaniem Thomasa. - Przecież ty, Jack, masz piątą kategorię. Dla ciebie to powinna być pestka. - Hart zdawał się być przekonany, że to bardzo dobre rozwiązanie, ale wkrótce jego nadzieje miały być rozwiane. - Hart, litości! Przecież ja zdawałem ten egzamin ponad dziesięć lat temu, a od tamtej pory nie widziałem na oczy ręcznych sterów! - A Keller? Oczy wszystkich spoczęły na człowieku równie niepozornym, co jego strój - po prostu z trudem można było odróżnić go od otoczenia. - Ja? Mogę spróbować... - Keller, tu nie ma miejsca na próby. Jak coś pójdzie nie tak, to spotkamy się w chole... - Spojrzał na stojącą obok Annę i nieco spuścił z tonu. - ...w Krainie Wiecznych Łowów. Przechodzenie przez cienką warstwę atmosfery poszło bez najmniejszych problemów, ale właściwie było to tylko spacerkiem w porównaniu z tym, co czekało ich już na dole. Spośród mieniących się najrozmaitszymi odcieniami zieleni mgieł bardzo powoli wyłoniły się wierzchołki gór o szczytach i krawędziach poszarpanych o wiele bardziej niż można było sądzić patrząc na ekran komputera. Jednakże tym, co najbardziej niepokoiło Jacka był fakt, że mgły okrywały powierzchnię planety na tyle szczelnie, że nie było najmniejszych szans na porównanie wyobrażenia cyfrowego z rzeczywistością. W teorii obraz uzyskany dzięki czujnikom bardzo wiernie oddawał to, co teraz mieliby przed sobą, gdyby nie mgła, ale w teorii ludzie z natury byli dobrzy, a maszyny niezawodne... - Keller, wejdź powoli w obłok. Według komputera jesteśmy nad nizinnymi terenami planety. Zieloność jak bagno zaczęła wciągać w siebie cały obły kształt "Hermesa". Siedząc w kabinie nawigacyjnej mieli wrażenie jakby cały świat stał się tumanem zielonego kurzu, który opadł im na oczy. Trwało to zaledwie krótką chwilę zanim spod warstwy mgły wyłoniła się powierzchnia planety. Nadal nosząca lekko zielonkawą poświatę wyglądała jak fragment snu – rozmyte kształty gór, czarne plamy głazów porozrzucane pomiędzy wierzchołkami, głębokie rozpadliny pod pewnym kątem wyglądające jak siatka nerwów na skórze jakiegoś wielkiego organizmu. Keller uruchomił silniki hamujące i starając się wejść na kurs podawany przez komputer wyrównał lot nad powierzchnią planety. Z tej wysokości cała ta kraina wydawała się pogrążona we śnie i zupełnie niegroźna, ale Jack miał jakieś dziwne przeczucie, że to tylko pozory. Słyszał o wielu dziwnych roślinach i zwierzętach, które robią wszystko, żeby tylko przekonać swoją ofiarę, że nic im nie grozi. I tak się właśnie teraz czuł - jakby w każdej chwili jakieś wielkie szczęki miały się zamknąć wokół statku. - Daleko jeszcze? - Nerwowy głos Clarka zdradzał, że atmosfera napięcia udzieliła się nie tylko kapitanowi. - Jakieś trzysta mil. Z każdą minutą Keller czuł się coraz pewniej za sterami i może nawet mógłby się przyzwyczaić do roli pilota, gdyby nie spojrzenia reszty załogi spoczywające na nim. W tych warunkach chyba każdemu trzęsłyby się ręce. Po kilku minutach lotu Hart wskazał palcem na jedno ze wzgórz. - To jest to. Chyba. - Wolałbym wiedzieć na pewno zanim spróbuję tu usiąść. - Odpowiedział Keller z kwaśną miną. - Nie wiem. Muszę ją zobaczyć z bliska. Poszarpane krawędzie rozpadlin z dużą szybkością przesuwały się pod kadłubem statku dając złudzenie jeszcze większej dynamiki lotu. - To tam po prawo. - Hart wskazał jeszcze raz, ale wśród tych wszystkich wzgórz, pagórków i szczytów i tak nikt nie byłby w stanie zgadnąć o którym z nich mówił. Po chwili wprowadził dane do komputera i na ekranie pojawiły się pomocnicze ścieżki dla pilota ułatwiające bezpieczne podejście. Keller poradził sobie zadziwiająco łatwo z zejściem nad powierzchnię. Bez problemów poszła też sama procedura lądowania. Po prostu istna sielanka. Niestety teraz dopiero zaczynała się najtrudniejsza część, bo dotarcie łazikiem do punktu wskazywanego przez komputer wymagało wbicia się w ciężkie, górnicze kombinezony. - Gomez odpada, na niego kombinezon, to chyba musielibyśmy zszyć z dwóch. Przynajmniej dobry humor jeszcze im dopisywał. Łazik był niemal tak stary na jaki wyglądał, a że nie był używany już od bardzo dawna Jack miał duże kłopoty z wyobrażeniem sobie tej kupy złomu w ruchu. Zawsze dokowali przy rampach orbitalnych, więc nie było potrzeby zaglądania na pokład garażowy. Poza łazikiem były tam jeszcze dwie maszyny używane kiedyś do prac górniczych, ale od tamtej pory minęło już sporo czasu, więc teraz przede wszystkim spełniały rolę balastu. Clark skrzypiąc elementami kombinezonu wgramolił się na ramę łazika, co wywołało falę stęknięć ze strony obudzonych po długim śnie amortyzatorów. - Chyba wytrzyma. - Interkom w jego hełmie działał bez zarzutu. – Jeżeli będziemy unikać kamieni, piasku, wiatru, wody, tlenu, azotu... Nie czekając na koniec tej wyliczanki Hart z Jonesem zajęli dwa miejsca z tyłu. Jack włączył mikrofon pozwalający się kontaktować z ludźmi szczelnie zamkniętymi w kombinezonach. - Przypomnę wam tylko naszą złotą zasadę - nadgorliwość jest gorsza od hemoroidów. - Chyba sobie wytatuuję to hasło. - Rzucił Clark gmerając przy tablicy rozdzielczej. - Mówię poważnie - zróbcie tyle, ile trzeba, potem jak najszybciej wracajcie na statek, zrozumiano? W odpowiedzi pokiwali głowami, ale z zewnątrz bardzo trudno było to dostrzec. Clark nacisnął przycisk startera. A potem jeszcze raz i jeszcze raz. - Hart, czy ty przypadkiem nie wymontowałeś stąd, na przykład, akumulatora? Sądząc po minie Harta nie było to łatwe pytanie. Podniósł się ze swojego miejsca i spojrzał za oparcia foteli. - Akumulator... jest. Silnik... jest... W tym momencie łazik ruszył niemalże wyrzucając wychylonego do tyłu Harta. - Ok, już mam. Naciskałem nie ten guzik. Reszta załogi popędzana przez Jacka wróciła na górę i zamknęła grodzie pozwalające odizolować ten pokład od reszty statku. Jakąś minutę później komputer przystąpił do adaptacji atmosfery do warunków panujących na zewnątrz, przez co z każdą sekundą skafandry stawały się coraz lżejsze. - No, to jedziemy. - Powiedział Clark, ale nerwowe deptanie po pedałach było jak na razie jedynym ruchem na pokładzie. - Ale ty wiesz jak to działa? - Niepewnie zapytał Jones. - Mniej więcej. Właśnie z hukiem zaczęły się otwierać duże wrota na boku kadłuba praktycznie uniemożliwiając dalsze rozmowy. Łazik jeszcze raz skoczył naprzód, zatrzymał się, powtórzył ten manewr jeszcze kilka razy, po czym gładko ruszył przed siebie zbliżając się do pochyłej platformy prowadzącej wprost na powierzchnię planety. Gdyby nie gęste tumany mgły i kurzu przesuwające się za oknami ten krajobraz byłby nawet całkiem przyjemny - z jednej strony wysokie góry o ostro zarysowanych szczytach, a tuż obok nich głębokie kaniony, po drugiej stronie dosyć łagodne pagórki z tej odległości wyglądające jak wielkie fale przetaczające się po morzu. - Więc to tak wygląda bezsensowne wyczekiwanie... - Stwierdził Mendez szeroko ziewając. - Jakby któryś z was nauczył się obsługiwać tą maszynerię, to przynajmniej moglibyśmy obserwować na ekranie jak daleko dojechali. - Jack w ten sposób chyba chciał dać im do zrozumienia, że obsługa komputera zdecydowanie nie należy do obowiązków kapitana. - Przecież to jest proste. - Anna podeszła do konsoli i po chwili na ekranie pojawiło się coś stanowiącego połączenie mapy z ekranem radaru, a przynajmniej tylko tak reszta załogi była sobie w stanie wyobrazić to, co mieli przed oczami. - No proszę, nie tylko piękna, ale i mądra. - Słowa Mendeza zabrzmiały prawie szczerze. - A te białe prostokąciki, to co? - Dane dotyczące zmian kursu albo prędkości. Na ich podstawie można analizować przebieg ruchu i ewentualnie generować prawdopodobne trasy, przetwarzać charakterystyki ruchu... Urwała w połowie myśli, bo patrząc po twarzach siedzących przed nią mężczyzn nie tylko nie nadążali za nią, ale chyba nawet nie bardzo się starali. - Macie jeszcze jakieś pytania? Spojrzeli po sobie nieco zaskoczeni tym pytaniem. - Jak im idzie? - To chyba najlepsze, na co było ich stać w tym momencie. - Punkt, do którego jadą jest tutaj. - Przy użyciu kilku klawiszy podświetliła punkt docelowy i nieco powiększyła ten wycinek mapy. - W takim razie przejechali już dwie trzecie trasy. - Ile im to zajęło czasu? - W głosie Jacka też dawało się wyczuć znużenie. - Czterdzieści dwie minuty. - Czyli, że razem z pobytem na miejscu katastrofy i powrotem ile czasu im to zajmie? - To zależy od tego jak długo tam będą, ale co najmniej dwie i pół godziny. - Ok, w takim razie Mendez idź spać, a reszta może się rozejść, ale macie być w każdej chwili gotowi do pracy. Sam natomiast udał się do kabiny nawigacyjnej, żeby jeszcze raz przyjrzeć się krajobrazowi rozciągającemu się za oknami. Z trudem udawało mu się utrzymywać oczy w otwartej pozycji i już miał ulec ogarniającej go senności, gdy pośród mgły pojawił się jakiś ruch. Z początku były to tylko niewielkie zawirowania w otaczających statek oparach, ale z czasem odnosił coraz silniejsze wrażenie, że tam na dole coś się dzieje. Szybko poderwał się z fotela i podbiegł do monitora komputera. Kropka wyznaczająca pozycję łazika była mniej więcej w połowie drogi między prawdopodobnym miejscem wypadku a statkiem. Jack przeliczył szybko w pamięci jaka może to być odległość zupełnie nieświadomy tego, że właśnie patrzył na najlepsze źródło tego typu informacji. - Coś się stało? - Najwyraźniej jego kroki wyrwały Annę z drzemki. - Obudź Kellera! W pierwszej chwili nie wykonała żadnego ruchu. - Co jest? - Obudź Kellera! Szybko! Sam był za bardzo skupiony na obserwowaniu ekranu komputera, żeby sprawdzić czy już wykonała jego polecenie. Kiedy już oboje pojawili się u jego boku wskazał im tylko palcem na punkt na ekranie. Zauważenie tego zajęło im chwilę czasu, ale oboje nie mieli żadnych wątpliwości - przed oczami mieli trzy punkty. Największy oznaczał ich statek, nieco mniejszy pozycję łazika, a trzeci... - Co to jest? - Cała trójka stała dłuższy czas przed ekranem zanim Anna zdecydowała się głośno wypowiedzieć to pytanie. - Gdybym wiedział, to nie musiałbym was wołać. - Jack podrapał się po głowie nie mogąc ani na chwilę oderwać wzroku od jasnej plamki, która bardzo powoli przesuwała się w kierunku statku. Wystarczyło jednakże odrobinę wytężyć wzrok, żeby zauważyć, że powierzchnia plamki zmieniała się - na początku była ona jedynie niewielkim kółkiem, ale z czasem zmieniła się w coś podłużnego i w dodatku stale powiększającego się. - Może to tylko jakieś zakłócenia? - Zaspanym głosem zapytał Keller. - Może. A może nie. - Jack coraz bardziej nerwowo pocierał czubek swojej głowy. - Hart by to wiedział. Mamy z nimi łączność? Anna szybko sprawdziła odpowiedni wskaźnik. - Nie. Mgła wszystko rozprasza. Tylko fale radaru sobie jakoś z nią radzą. - Cholera, że też akurat Hart musiał koniecznie jechać z nimi! - Przecież nikt inny nie zmieściłby się w ten skafander... Jack zbliżył się do ekranu i znowu wpatrzył w coś co już bardziej przypominało wielkie jajo niż małą kropkę. - Albo mi się wydaje albo to coś ma zamiar przeciąć drogę łazikowi. - Powiedział to tak spokojnie, że w pierwszej chwili nawet nie zauważyli, że w ogóle się odezwał. Szczęk kołnierzy dokujących zawsze przyprawiał go o dreszcze, mimo, że miał za sobą już kilkadziesiąt takich akcji. Niby nic nie mogło pójść źle, ale nigdy nie mieli zupełnej pewności czy kadłub tego drugiego statku jest na to przygotowany i po wejściu na pokład po prostu nie rozpadnie się wydając ich na pastwę próżni. Tym razem też wszystko poszło dobrze i po o wyrównaniu ciśnień w kołnierzach przystąpili do otwierania wrót prowadzących do wnętrza. Na szczęście nie stawiały większego oporu i po chwili pokład "Hermesa" stał już przed nimi otworem. Major Mazzey wszedł pierwszy bardzo ostrożnie stawiając kroki. Uważnie rozejrzał się wokół, ale nie było najmniejszych śladów zniszczeń. Połączenie z ich statkiem też wyglądało solidnie, więc niedbałym ruchem ręki nakazał żołnierzom przeszukanie pomieszczeń. Bez zbędnych słów rozeszli się po korytarzach, jakby z góry mieli ustalone co kto powinien zrobić. Sam Mazzey podszedł do stołu i przyjrzał się śladom krwi. Drobne, czerwone kropelki zawsze oznaczające to samo - dochodzenie. - Jackson! Szukajcie żywych! - Rzucił przez ramię, a sam usiadł przy stole uprzednio dokładnie oglądając stołek. Miał już na swoim koncie kilka przypadków, kiedy w głupi sposób pozacierał ślady i to na wyludnionych statkach, ale bycie majorem zobowiązywało go do większej rozwagi. Wszystko wokół wyglądało normalnie, a przynajmniej nic nie zwracało na siebie uwagi dziurami po kulach ani innymi śladami użycia broni. Mazzeya zawsze intrygowało to, że w chwili strachu ludzie sięgali po bardziej prymitywne rodzaje broni. Jak chociażby w kolonii na Tau Centauri, gdzie ludzie wytłukli się siekierami i wielkimi młotami mimo, że w kompleksie laboratoryjnym wisiały karabiny i rzutniki laserowe. W korytarzu idącym od strony rufy odezwały się ciężkie, wojskowe buty. Ich równy rytm świadczył, że to musi być Jackson. - Panie majorze! - Tak, zawsze obowiązkowy i trzymający się regulaminu Jackson. - Trzy trupy w kabinach sypialnych. Na dolnych pokładach dwa ciała. Przeżyło dwoje na dziobie i jeden w maszynowni. Mazzey wstał i spokojnym krokiem ruszył w stronę dziobu. Wąski korytarz i kilkustopniowa drabinka zaprowadziły go do kabiny nawigacyjnej, gdzie w kącie siedział mężczyzna o dosyć niechlujnym wyglądzie i z grymasem bólu na twarzy. Na jednym z foteli była kobieta, ale raczej wisiała na oparciu niż siedziała. - Nieprzytomni? - Tak, panie majorze. - Odpowiedział jeden z młodszych oficerów. - Zabrać na nasz statek. A ten w maszynowni? - Skrajnie wyczerpany. - Też zabrać. Na pokładzie zostaję ja, Jackson i Stupar. Dopiero kiedy my zejdziemy wyniesiecie ciała i będzie mogła wejść obsada mostka. Dał swoim ludziom kilka minut na przyniesienie noszy i przeniesienie żywych na pokład "Matadora", a potem zabrał się do oględzin ciał leżących w części mieszkalnej. To, co zobaczyła po otwarciu oczu najpierw nieco ją przestraszyło, a dopiero po chwili pobudziło do myślenia. Wokół siebie miała meble tak proste, że w pierwszej chwili skojarzyły jej się z więzieniem, ale najbardziej niepokoiła ją wielka szyba odgradzająca ją od sali pełnej ludzi. Większość z nich po prostu na nią się gapiła, a reszta robiła to samo, ale przez okulary jakichś urządzeń. Nie była w stanie poruszać kończynami, ale chyba była cała. Wykrzesała z siebie resztę sił i uniosła głowę na tyle, żeby móc spojrzeć na swoje ciało. Widziała dwie stopy, dwie ręce i biały strój pokrywający całą resztę, więc nie było najgorzej. Nie wiedziała czemu, ale była przekonana, że nie może mówić. Zanim jednakże podjęła próbę sprawdzenia tego uchyliły się drzwi i do środka weszła trójka ludzi w strojach przypominających skafandry kosmiczne. I chyba właśnie dlatego poczuła paniczny strach, którego nie umiała w sobie zdusić. - Niech się pani uspokoi. Jest już pani bezpieczna. Zebrała wszystkie siły żeby wstać i uciec gdzieś w kąt, ale nie mogła. Gdzieś z boku odezwało się ciche pikanie, które było sygnałem dla trójki pochylonej nad jej łóżkiem, że zaczyna działać bioprotect i kobieta za chwilę może zapaść w sen. Niewielka kapsułka na przedramieniu pobierała dane o natężeniu stresu i już zaczęła wprowadzać do krwioobiegu dodatkową dawkę środków uspokajających. Podjęła jeszcze jedną próbę poderwania się, ale ponownie zupełnie bezskuteczną. Jak przez mgłę widziała jeszcze trzy twarze bacznie jej się przyglądające zza warstw szkła, a potem wszystko wyblakło i rozmyło się. Kolejne przebudzenie było już o wiele łagodniejsze. Leżała na czymś bardzo miękkim i delikatnym w dotyku. Na "Hermesie" nie przywykła do takich luksusów, więc teraz wolała jeszcze chwilę nacieszyć się tym uczuciem zanim otworzy oczy. Czuła jakiś przeszywający strach nie pozwalający jej ruszyć się. Pierwsze, co przyszło jej do głowy, to że może mieć uszkodzony kręgosłup, ale po chwili namysłu doszła do wniosku, że nigdy nie była sparaliżowana, więc nie może wiedzieć jakie to jest uczucie. Powoli otworzyła oczy i spojrzała na jasny sufit upstrzony różnokolorowymi, migoczącymi plamkami. Obróciła głowę na bok i spojrzała na szafkę obok łóżka. Niewielka czarna skrzynka o wymyślnych kształtach była chyba odpowiedzialna za te punkciki na suficie, jak i unoszący się wokół zapach, który znała chyba z Ziemi, ale zupełnie nie była w stanie go teraz z niczym skojarzyć. Usłyszała jakiś ruch w przeciwległym rogu pokoju i szybko spojrzała w tamtym kierunku. Młody żołnierz wyglądający na 19, góra 20, lat podniósł się z krzesła i ruszył w stronę drzwi. - Niech pan zaczeka! - Zawołała za nim. Tak przynajmniej jej się zdawało - nie używane od dłuższego czasu struny głosowe wydały na świat ledwie stłumiony jęk. Nie musiała jednakże długo czekać zanim w drzwiach ponownie pojawił się ten sam młodzieniec, tym razem w towarzystwie dwóch mężczyzn. Ich wygląd na pierwszy rzut oka budził zaufanie, ale Anna i tak gdzieś w głębi swojej jaźni czuła strach. Teraz nie była już podłączona do żadnych urządzeń pomagających w wyprowadzaniu z szoku, więc niczym nie powstrzymywana fala adrenaliny rozlała się po całym jej ciele. - Nie się pani uspokoi, wszystko jest dobrze. Wiem, że czuje się pani zdezorientowana, ale zaraz wszystko pani wytłumaczymy. - Miał całkiem miły uśmiech, ale nie wiedzieć czemu podświadomość Anny sama kończyła to zdanie słowami "jak na rzeźnika". - Jestem doktor Crichton, a to major Mazzey. Znajduje się pani na pokładzie niszczyciela "Foreigner" i za cztery dni wróci pani na Ziemię. Nie odniosła pani żadnych poważniejszych obrażeń, więc do tego czasu powinna już pani powrócić do formy. Oczywiście fizycznej. Słowa docierały do niej z pewnym opóźnieniem, zupełnie jakby oglądała źle zmontowany film, a nie żywą scenę. - Jak się pani czuje? Próbowała coś odpowiedzieć, ale efekt tego był równie mizerny, jak za pierwszym razem. - Ach, no tak. - Crichton zrobił minę wskazującą na niewielkie zażenowanie z powodu własnego roztargnienia. Podszedł do szafki, otworzył ją i po chwili podał Annie naczyńko zawierające jakiś niebieski płyn. Razem z żołnierzem pomógł jej usiąść i cierpliwie czekał aż wypije tę miksturę. - I co? Już lepiej? Spróbowała jeszcze raz wydobyć z siebie głos i zapewne dzięki niebieskiemu specyfikowi nie sprawiło jej to aż takich trudności, jak poprzednio. - Co się stało? Lekarz spojrzał na nią z lekkim uśmiechem. - Tego właśnie chcielibyśmy się dowiedzieć od pani. Mazzey wyglądał na zadowolonego jej zdrowym wyglądem, chociaż może to była tylko maska mająca zdobyć jej przychylność. - Świetnie pani dziś wygląda. - Jednakże ton jego głosu nie pozostawiał wątpliwości, że miała na przeciw siebie oficera. - Dziękuję. - Wysiliła się na mało szczery uśmiech. - Panno Lecroix, jest mi bardzo miło z panią rozmawiać, ale pojutrze dolecimy do Ziemi i nie ukrywam, że do tej pory muszę zamknąć dochodzenie. Usiadł na stołeczku obok łóżka i wpatrywał się w nią z dosyć smutną miną. - Za radą doktora Crichtona nie nalegałem na przesłuchanie pani zaraz po wybudzeniu, chociaż miałem ku temu wszelkie podstawy... Splótł ręce na piersiach i w tym momencie coś zmieniło się w jego twarzy - nagle miała wrażenie, że uprzejmość jaką prezentował przez ostatnie dwa dni już się wyczerpała. - Ale proszę zrozumieć, zginęło pięć osób, a my nie wiemy dlaczego. W dodatku miało to miejsce na szlaku handlowym w pobliżu Ziemi, więc moi zwierzchnicy nalegają na jak najszybsze wyjaśnienie tego... zdarzenia. Rozumie to pani? Potaknęła głową, chociaż w głębi ducha czuła narastającą niechęć do tego człowieka. - I jest pani na siłach, żeby odpowiedzieć na nasze pytania? - Tak. Za jego plecami pojawił się jak zwykle uśmiechnięty Crichton, a wraz z nim jeszcze jeden wojskowy. - Dlatego właśnie poprosiłem doktora, żeby towarzyszył nam w trakcie przesłuchania na wypadek gdyby pani źle się poczuła. To jest sierżant Jackson. Rosły Murzyn mechanicznie kiwnął głową. - Oficjalne zeznanie wymaga obecności dwóch oficerów. - Dodał jeszcze Mazzey. Chrichton od razu zabrał się za konfigurowanie kapsułki i ponownie umieścił ją na ramieniu Anny. - To tylko na wszelki wypadek. - Dodał z uśmiechem. - Jest pani gotowa? - Major przybrał już swój urzędowy ton. - Tak. - Chciałbym żeby zaczęła pani od momentu ostatniego kontaktu "Hermesa" z "Matadorem", kiedy wykryliście źródło pochodzenia sygnału. Anna widziała wszystko jak przez mgłę i na samą myśl o mgle wzdrygnęła się. - W czasie, kiedy łazik był w drodze powrotnej na statek Jack zobaczył coś na monitorze. Nie wiem co to było, ale cały czas się przemieszczało. Wydaje mi się, że krążyło wokół statku i nic nie mogliśmy zrobić, żeby ostrzec ludzi na zewnątrz. Wzrok Mazzeya był zupełnie nieprzenikniony. Jego twarz wyglądała przy tym oświetleniu jak płaskorzeźba wykuta w skale. - Kiedy byli już blisko to coś nagle zawróciło i przeszło przez całą dolinę. Jak tylko łazik znalazł się na pokładzie Jack nakazał powrót na orbitę. Z tego co nam mówił Jones na miejscu znaleźli kapsułę ratunkową odpaloną z jakiegoś statku. Była uszkodzona, chyba w trakcie wchodzenia w atmosferę nie wytrzymała zewnętrzna powłoka. W środku znaleźli rozkładające się zwłoki jakiegoś człowieka pokryte jakimiś roślinami. Całe wnętrze kapsuły było pokryte jakimiś pnączami tak, że z trudem udało im się zdjąć z szyi tego człowieka identyfikator, ale był już mocno podniszczony i nie udało nam się go odczytać. Anna zrobiła krótką przerwę i sięgnęła po kubek z wodą. - Chcieli pochować tego trupa, ale przy każdej próbie oswobodzenia go z roślin po prostu rozpadał się na kawałki. W czasie, kiedy Hart z Clarkiem starali się wydobyć go w jednym kawałku, Jones zabrał z łazika taki pojemnik na próbki i wrzucił do niego coś, co leżało na dnie kapsuły. Wyglądało to jak nieduży kamień, tylko że pokryty jakimiś... jakby żyłkami. Podobno było tam tego więcej wokół kapsuły, ale Jones zabrał tylko jedno. Jack wściekł się kiedy o tym usłyszał, bo wiedział, że jeżeli to znajdą na pokładzie, to na Ziemi czeka nas kwarantanna, a wtedy całe dwa tygodnie pomiędzy kolejnymi lotami spędzilibyśmy na "Hermesie". Jones mówił, że to jest niegroźne i jak tylko przeprowadzi jakieś badania, to pozbędzie się tego. - W jaki sposób? - Mazzeyowi nawet nie drgnęła powieka kiedy słuchał jej opowieści. - Nie wiem. Nie słyszałam całej ich rozmowy, bo wtedy zabraliśmy się za procedury startowe, a Jack z Jonesem poszli do części mieszkalnej. Dopiero kiedy weszliśmy na orbitę Clark powiedział nam, że w drodze powrotnej widzieli coś przemieszczającego się w dolinie, gdzie stał statek. Mówił, że to była jakaś ciemna chmura, gdzieś w środku mgły. Potem wszystko wróciło do normy. To znaczy połowa z nas poszła spać, a reszta została na wachcie. - Dlaczego nie nadaliście żadnej wiadomości do "Matadora"? Anna nie czuła się dobrze będąc pod czujną obserwacją trzech par oczu. - Nie wiem. Decydował o tym dowódca, a nie ja. Rano, to znaczy według naszego zegara, kiedy przyszłam do kabiny nawigacyjnej, nadal byliśmy na orbicie, a załoga zajmowała się swoimi sprawami, jakby nic się nie wydarzyło. Nie pamiętam już dlaczego, ale Jack z Kellerem poszli do kabiny Jonesa, gdzie miał też laboratorium. Anna mówiła to ze wzrokiem wbitym gdzieś w dal. - Po otwarciu drzwi znaleźli pojemnik na próbki z rozbitą szybą, a Jonesa martwego na podłodze. Szybko zamknęli i zabezpieczyli i drzwi. Wtedy zaalarmowali nas, ale Jack postanowił, że to on z Kellerem wezmą kombinezony i wejdą do środka, żeby zobaczyć co się tam stało. W środku zobaczyli, że pojemnik na próbki jest pusty. To, co wyglądało na kamień najwyraźniej wydostało się przez szklaną część pojemnika, a na dnie zostało coś, jak kawałek skóry. Na ciele Jonesa nie znaleźli żadnych śladów, ale za to obok niego była w podłodze dziura prowadząca na niższy pokład. Wyglądało na to, że ta istota wypaliła otwór przy użyciu jakiegoś kwasu i przedostała się na dół. Kiedy nam o tym powiedzieli wpadliśmy w panikę. To znaczy na początku. Właściwie nie mieliśmy żadnej broni. Zwykle przewoziliśmy minerały i inne kopaliny, a one raczej nie są groźne. Zeszliśmy na dół, żeby zobaczyć, czy są tam jakieś ślady i natrafiliśmy na jeszcze jeden, taki sam otwór prowadzący jeszcze niżej, do pokładu z ładowniami. I wtedy dopiero się zaczęło. - Co się zaczęło? - Jack zaczął się wściekać i złorzeczyć na głupotę Jonesa, a reszta mu wtórowała. Przy okazji okazało się, że kombinezon, który poprzedniego dnia Keller miał na sobie w czasie oględzin kapsuły miał na nogawce jakieś zielone plamy. Takie same, jak te, które znajdowały się na obrzeżach wypalonych dziur. Zaczęły się jakieś przepychanki... Anna przerwała i zrobiła głęboki wdech. - Ktoś rzucił pomysł, żeby odizolować Kellera, bo pewnie jest czyś zarażony i może to przejść na pozostałych. Keller oczywiście odmawiał i zaczęły się jakieś sprzeczki. Jack starał im się wytłumaczyć, że skoro to coś jest na wolności, to czy z Kellerem, czy bez niego nie jesteśmy bezpieczni, ale to pomogło tylko na chwilę, więc postanowił przydzielić nam jakąś robotę. Gomez z Thomasem poszli sprawdzić szczelność ładowni, żebyśmy nie zatruli się pyłem z przewożonych rud, a reszta miała szukać jakichś śladów tego stworzenia. Oczywiście wszyscy trzymaliśmy się w kupie, tak że to nie mogło przynieść żadnego efektu. Zresztą po kilku minutach Gomez przybiegł z krzykiem, że Thomas nie żyje. Kiedy zeszli do ładowni i przyjrzeli się otworowi prowadzącemu na dół Thomas nagle złapał się za gardło i upadł. Wyglądał tak, jakby się dusił, a po chwili całe jego ciało zaczęło puchnąć. Zabraliśmy go na górę, do jego kabiny. Wyglądał jak wielka klucha... Znowu sięgnęła po wodę. Wyglądała już na nieco zmęczona, ale siedzący obok Crichton nie był zaniepokojony jej stanem. - Usiedliśmy i zaczęliśmy się zastanawiać co robić dalej. Jedyne, co nam przychodziło do głowy, to żeby wezwać pomoc, ale wiedzieliśmy, że najbliżej jest "Matador" i tak czy inaczej nie dotrze do nas wcześniej niż za kilka dni. Potem okazało się, że przez te dziury zostały uszkodzone niektóre obwody komputera, w tym od łączności, ale Hart powiedział, że uda mu się je jakoś obejść. Zostawiliśmy go w kabinie Jonesa i poszliśmy, żeby sprawdzić kabinę nawigacyjną. Ledwo zdążyliśmy dojść do komputera, a z części mieszkalnej usłyszeliśmy krzyk Harta. Spadł dwa poziomy w dół przez dziury. Kiedy go znaleźliśmy już nie żył. Miał złamany kark i... Na pierwszy rzut oka trudno było powiedzieć czy zastanawiała się nad doborem słów, czy tylko wyobraźnia przesłoniła jej jawę. - Nie miał rąk, tylko takie kikuty... Złamał kark spadając w dół. Kiedy postanowili zabrać go na górę zrobiło się już naprawdę ciężko. Co chwila widzieliśmy jakieś cienie przemykające gdzieś w zaułkach korytarzy. Żadne z nas nie było uzbrojone, więc nie mogliśmy nic zrobić. Nie wiem co to było, ale na każdym kroku miałam wrażenie, że to coś na mnie patrzy i tylko czeka na odpowiedni moment do tego, żeby zaatakować. Szczególnie źle znosił tą sytuację Gomez, który co chwila nerwowo oglądał się za siebie i z krzykiem pokazywał na coś palcem. Kiedy wróciliśmy na górny pokład... Gomez zwariował. Zobaczył plamy na plecach idącego przed nim Jacka, złapał taki ciężki zasobnik z żywnością i uderzył go w głowę. Pozostali położyli ciało Harta na stole i próbowali powstrzymać Gomeza, ale on uciekł. Położyliśmy Harta w jego pokoju i postanowiliśmy się podzielić. Mendez z Kellerem mieli znaleźć Gomeza, żeby nie zrobił jeszcze czegoś głupiego, a ja miałam zaprowadzić ledwo trzymającego się na nogach Jacka do kabiny nawigacyjnej, wyprowadzić Hermesa z orbity i skierować prosto na... tą korwetę. A dalej już wiecie. Twarz Mazzeya nadal nie zdradzała żadnych uczuć. Właściwie, to wyglądał jakby w ogóle jej nie słuchał. - Niech pani opowie do końca. - powiedział to zupełnie beznamiętnie. - Posadziłam Jacka z boku, sama zajęłam się zmianą orbity. Kiedy byłam zajęta wprowadzaniem kursu straciłam przytomność i obudziłam się dopiero tutaj. Siedziała chwilę wpatrzona gdzieś w dal, po czym jak wyrwana ze snu szybko odstawiła szklankę z wodą i usiadła w wygodniejszej pozycji czekając na to, co jej powiedzą. Zamiast tego doktor i żołnierz wyszli pozostawiając ją sam na sam z Mazzeyem. - Czy mówi coś pani słowo "czepiec". Przecząco pokręciła głową. - Tak popularnie określa się pewien gatunek rośliny, który przystosował się do bytowania w bardzo gęstych atmosferach i może rosnąć nawet na kamienistym podłożu. Dla podkreślenia swoich słów wyjął z trzymanej na kolanach teczki karton z rysunkiem przedstawiającym ciemnozielone pnącza. - Wszystko wskazuje na to, że pojemniku, który został wniesiony na pokład "Hermesa" był właśnie czepiec, a nie żadne zwierzę. Annie wydało się to tak niedorzeczne, że nawet nie siliła się na jakiekolwiek komentowanie słów Mazzeya. - Widzi pani, czepce w ten sposób się rozprzestrzeniają, że wyrzucają nasiona z bardzo dużą siłą, która nierzadko musi pokonać grawitację rzędu kilku G. Jednakże same nasiona są zaopatrzone w pewnego rodzaju torebki na powierzchni zawierające bardzo silny kwas pomagający im zrobić przynajmniej niewielkie zagłębienia nawet w skale. W momencie wyrzucenia nasion powstaje chmura gazów równie trujących, co sam kwas. Dlatego zginął wasz lekarz pokładowy. Same nasiona nie są już tak groźne, chyba że ktoś ma uczulenie na związki znajdujące się w kwasie. To zabiło jednego z mechaników. Z każdym jego słowem Anna zaczynała coraz bardziej rozchylać usta. Właściwie to wszystko miało pewien sens, ale... - Przecież to jest niemożliwe, żebyśmy... Roślina? A to, co obserwowaliśmy na radarze? - Burze na tej planecie dają takie efekty na radarze. Gdybyście skorzystali z próbnika orbitalnego od razu moglibyście się w tym zorientować. - W takim razie czemu miało służyć to wszystko? Mazzey wstał i przyjął swoją urzędową postawę. - To było oficjalne przesłuchanie w sprawie wypadku na "Hermesie". Wkrótce będzie pani mogła opuścić pokład. Zupełnie nie zważając na jej zaskoczone spojrzenie ruszył w stronę drzwi. - A co z resztą załogi "Hermesa"? Dlaczego nie chcecie mi powiedzieć co się z nimi stało? - Zostali albo zostaną przetransportowani przez inne statki. - Więc oni nie są tutaj? - Nie. Standardowa procedura zakłada rozdzielenie ludzi biorących w zdarzeniu aby uniemożliwić wzajemne kontaktowanie się i w ten sposób zachować obiektywność zeznań. Teraz niech pani odpoczywa, zobaczymy się jeszcze przed dotarciem na Ziemię. Wyszedł nawet nie spoglądając w jej stronę. Została sama ze swoimi myślami, wspomnieniami i wątpliwościami. Ze wzrokiem wbitym w sufit jeszcze raz analizowała wszystkie wydarzenia ostatnich dni. O ile one rzeczywiście miały miejsce przed kilkoma dniami, bo zupełnie straciła rachubę czasu, a pokoje, w których do tej pory przebywała były pozbawione jakichkolwiek urządzeń mogących rozwiać jej wątpliwości. Pomost wychodzący daleko poza obręb stacji orbitalnej zbliżał się z dużą prędkością. Być może nawet zbyt dużą, ale w końcu była na pokładzie jednostki wojskowej, a nie starego "Hermesa". Sądziła, że widząc w dole pokrytą obłokami planetę składającą się z granatowych i zielonych plam będzie czuła ulgę, ale było wprost przeciwnie. Być może była to wina nieprzespanej nocy, a może po prostu dręczącej ją myśli o pozostałych członkach załogi, ale miała uczucie zmęczenia. Zmęczenia i jednocześnie podenerwowania. Po głowie chodziły jej myśli, których się bała. Zupełnie jakby ktoś na pokładzie tego statku był w stanie czytać w jej głowie i wywlec na światło dzienne wszelkie obawy, jakie zapełniały ciemne zakamarki jej umysłu. Dopiero kiedy weszła do wnętrza jasno oświetlonego korytarza wypełnionego wielojęzycznymi tablicami witającymi przybyszy na Ziemi poczuła się nieco lepiej. Spojrzała przez jeden z wielu iluminatorów na smukły kadłub "Foreignera" i przyspieszyła kroku. Zastanawiała się jeszcze czy dobrze zrobiła nie mówiąc wszystkiego Mazzeyowi. W końcu wystarczy, żeby porównali jej zeznania z zeznaniami Jacka albo Mendeza i wszystko się będzie już jasne. Chyba, że... Doszła do recepcji i po okazaniu identyfikatora zajęła miejsce w jednym z wielu foteli w poczekalni. Za pół godziny na stację wróci prom po kolejnych ludzi wracających gdzieś stamtąd i zabierze ich na dół. Rozluźniła się czując wokół miękki dotyk materiału, którym były wyłożone siedzenia. Położyła głowę na zagłówku i patrząc w wielkie ekrany prezentujące obrazy z najciekawszych wydarzeń ostatnich miesięcy starała się wyciszyć swoje myśli. Nie dawało jej spokoju to, że gdyby rzeczywiście przesłuchali resztę załogi, to od razu wiedzieliby, że nie powiedziała im wszystkiego, a wtedy raczej nie puściliby jej wolno. Chyba, że tylko ona przeżyła, co tylko potwierdzałoby przypuszczenia Jacka. Ale to już nie jest ważne. Za godzinę będzie na dole, wtopi się w tłum, albo jeszcze lepiej zaszyje gdzieś w górach, a planety i gwiazdy będzie widziała co najwyżej przez teleskop albo na zdjęciach w gazecie. Stanley Rockport. Tak się nazywał człowiek, którego szczątki znaleźli w lądowniku. To, co było dalej już nie miało większego znaczenia. To nazwisko znał każdy, kto kiedykolwiek miał styczność z Kosmosem. Słyszeli o nim i mechanicy w dokach i kapitanowie statków - Rockport przeszedł już do legendy. Miał za sobą kilkadziesiąt lotów, i to jeszcze w czasach, kiedy statki nie były tak bezpieczne jak teraz. W czasie jednej z podróży natrafił na coś dziwnego i powiadomił o tym swoich przełożonych, a przy okazji dziennikarzy. Wtedy jeszcze każdy kto latał w Kosmos był bohaterem, a nie zwykłym robolem, a ktoś, kogo nazwisko w dodatku pojawiło się w mediach stawał się automatycznie wzorcem dla milionów dzieci na Ziemi i jej koloniach. To, co zobaczył, to były wojskowe statki krążące nad jedną z planet i zawzięcie ją bombardujące. Sonda Rockporta zarejestrowała moment, kiedy jeden ze statków spada na powierzchnię i rozbija się. Wojsko musiało przyznać, że takie coś miało zdarzenie. Natychmiast wysłano ekipy ratunkowe, ale dopiero po kilku dniach w telewizji można było zobaczyć uratowanych rozbitków. Dowództwo przyznało, że prowadzili tam manewry i przez błąd pilota doszło do wypadku. Rockford jednakże jeszcze raz powrócił na pierwsze strony gazet, kiedy okazało się, że ma nagranie tego, co działo się na planecie po katastrofie, ale nigdy nie udało mu się dostarczyć go na Ziemię. Niektórzy mówili, że tamten statek został pochłonięty przez coś, co wyglądało jak krater wulkanu, inni, że już na powierzchni kadłub opadły małe zwierzątka i po prostu porozrywały go na części wystawiając załogę na działanie trującej atmosfery. Ta bajka miała jeszcze wiele zakończeń, ale morałem każdej było to samo - nikt, nawet wojsko, nie wie co się kryje na wszystkich planetach. Nikt z ludzi myślących nie dał się nabrać na to, że statki wysłane na ratunek naprawdę zabrały jeszcze jakichś rozbitków, ale też nikt nie był na tyle odważny, żeby powiedzieć to głośno. I chyba dlatego Jack postanowił, że potraktują ten identyfikator kwasem, żeby nie dało się go odczytać i wszyscy dla własnego dobra zapomną, że go wiedzieli. I chyba dlatego wszyscy tak łatwo wpadli w panikę, kiedy okazało się, że to coś miało szansę przedostać się na pokład. Nad jej głową odezwał się brzęczyk, a na ekranie pojawił się napis "Prom zadokował. Prosimy o przejście do tunelu C". Wstała i ruszyła w ślad za grupką hałaśliwych górników i jakąś kobietą z dzieckiem. Przekraczając próg śluzy prowadzącej na pokład promu poczuła lekkie ukłucie w tylnej części głowy przypominające o siniaku, który zabrała jeszcze z "Hermesa". "Roślina?" pomyślała. "A od kiedy to rośliny walą ludzi po głowie?" KONIEC KSIĄŻKI