Colin Forbes NA SZCZYTACH ZERVOS (The Heights of Zervos) (przełożył: Marek Gołębiowski) Warszawa 1991 Rozdział 1 Czwartek, 3 kwietnia 1941 roku Do punktu zero, momentu detonacji, pozostało mniej niż dziesięć minut. Macomber, który leżał na brzuchu na wierzchu wagonu cysterny, nasłuchiwał, jak zbliża się niemiecki patrol dokonujący obchodu bukareszteńskiej stacji towarowej. Droga ucieczki była zablokowana, ciało przemarzło mu do szpiku kości wskutek padającego przez całą noc śniegu, a bębenki uszu rozsadzało straszliwe ujadanie owczarków, przerywane przez głosy Niemców wywrzaskujących rozkazy. - Uważajcie na druty...! Zobaczycie ruch, to strzelajcie...! Günther, zajmij się nastawnią - będziesz widział stamtąd, co się dzieje...! Była trzecia noc kwietnia, a Rumunia ciągle trwała w okowach zimy, ciągle kuliła się przed lodowatym wichrem wiejącym ze wschodu, ze stepów Rosji, znad Syberii. Żadne oznaki nie zapowiadały nadejścia wiosny. Przenikliwe zimno godziny drugiej nad ranem przesączało się przez skórzany płaszcz Macombera, kiedy leżał tak rozciągnięty na krzywiźnie cysterny. Bał się nawet poruszyć palcem w rękawiczce, gdy w dole wzdłuż toru przechodził niemiecki żołnierz, a skrzypienie butów na ubitym śniegu dolatywało do schwytanego w potrzask Szkota jak dźwięk łamanych gałązek. Temperatura poniżej zera, świadomość, że ramiona, nogi, stopy tracą stopniowo wszelką zdolność odczuwania, tupot żołnierzy przechodzących koło wagonu - wszystko to przestało go martwić, kiedy przypomniał sobie, na czym spoczywa jego niepewnie zawieszone ciało. Leżał na kilku tysiącach galonów wysokooktanowego paliwa lotniczego znajdującego się już w drodze do Luftwaffe - chociaż Wehrmacht dopiero niedawno zajął Rumunię - a do brzucha tej ogromnej cysterny przymocowany był dziesięciokilogramowy składany ładunek wybuchowy. Zapalnik czasowy nastawiony przez samego Macombera, zsynchronizowany z innymi ładunkami rozmieszczonymi wzdłuż całego pociągu z benzyną, odmierzał czas do zera. I właśnie teraz pojawił się patrol; żołnierze sprawdzali, czy nie zakradł się jakiś intruz, i szukali sabotażysty - chociaż być może sabotaż jeszcze nie przyszedł im do głowy, skoro tak systematycznie krążyli wokół pociągu z benzyną. Śnieg - wilgotny i paraliżująco zimny - tworzył na odkrytym karku lodowaty kołnierz tam, gdzie wełniany szalik rozstawał się z gołą skórą, Macomber jednakże trwał w doskonałym bezruchu, dziękując Bogu, że przynajmniej głowę ma osłoniętą miękkim kapeluszem wciśniętym na czoło. Jest mnie cholernie dużo do tej gry w chowanego, myślał sobie. Przy wzroście ponad sześć stóp i wadze dobrych stu dziewięćdziesięciu funtów, było go o wiele za dużo, lecz przegnał tę myśl z głowy, kiedy tylko popatrzył na fosforyzujące wskazówki swego zegarka, przesuniętego na wewnętrzną stronę nadgarstka, tak aby świecąca tarcza nie zdradzała jego położenia. Pozostawało osiem minut do momentu zero. Osiem minut i wybuchną ładunki - a cysterny o sekundy później - przekształcając dworzec w płonącą czeluść, która pochłonie Iana Macombera. Jeszcze jedno niebezpieczeństwo uniemożliwiało mu ochronę przed żywiołami, które powoli pokrywały go całunem zamarzającego śniegu, jakby przygotowując jego ciało do nieuchronnej kremacji. Na metalowej powierzchni cylindrycznej cysterny tworzył się lód, po którym mógł zjechać w dół pod nogi patrolujących żołnierzy, gdyby ośmielił się zmienić pozycję chociaż o cal. Leżał więc jak martwy i obserwował postacie w mundurach feldgrau, które pod lampą w pobliżu drutów wspinały się po schodkach prowadzących do nastawni i wchodziły do chatki na palach, skąd był dobry widok na pociąg. Zarówno ta lampa, jak i wszystkie latarnie na terenie dworca, zostały osłonięte, by nie było można dostrzec ich z góry, z lecącego samolotu. Jednocześnie zmniejszało to ryzyko naprowadzenia bombowców alianckich, które mogły się pojawić, lecąc w kierunku ważnych pól naftowych w Ploesti. Co nie znaczyło, że Macomber spodziewał się nalotu RAF- u - stały deficyt bombowców, wręcz brak maszyny, która mogłaby pokonać taki dystans, gwarantowały Niemcom bezpieczeństwo ich świeżo zdobytych rezerw ropy - stąd konieczność dokonywania sabotażu niemieckiego surowca. Znów czyjeś kroki zaskrzypiały w śniegu i ucichły dokładnie poniżej miejsca, w którym leżał Macomber. Mimowolnie napiął mięśnie, ale zaraz je rozluźnił. Metalowa drabinka przyspawana do boku cysterny kończyła się o kilka cali od jego głowy, a ostatni szczebel na tyle zbliżał się do otworu wlewowego, że go zasłaniał. Czyżby ktoś wchodził po drabinie, aby tu się rozejrzeć? Mózg szkota jeszcze się zmagał z tą ewentualnością, kiedy padł nowy cios: coś metalicznie szczęknęło o koło. Ładunek wybuchowy zaś ukryty był za przednim kołem. O Jezu, znaleźli go! - Wejdźcie pod wagon, przejdźcie na drugą stronę i tam zaczekajcie. - Głos przemawiał po niemiecku, w języku, który Macomber rozumiał i którym płynnie mówił. Podoficer wydający rozkaz żołnierzowi - a więc było ich dwóch, i stali od agenta w odległości mniejszej niż piętnaście stóp. Głos, szorstki i napięty w mroźnym powietrzu, ciągnął: - Jeśli będzie uciekał, pobiegnie w kierunku drutów. Rozstawiam ludzi wzdłuż całego pociągu... A więc wiedzieli, że ktoś jest na terenie stacji. Macomber zamrugał, kiedy podmuch śnieżycy wcisnął się pod jego kapelusz i zamglił oczy. Obawiając się, że śnieg może zamrozić mu powieki, znów mrugnął kilka razy, czekając, aż żołnierz wczołga się pod cysternę. Musi, to oczywiste, znaleźć ładunek wybuchowy. Przynajmniej nie było oznak działania ze strony nastawni, gdzie dostrzegał dwa cienie, oświetlone przez niebieską lampę za oknem - to zapewne Günther rozglądał się u nastawniczego. Znów zaskrzypiały buty na śniegu i wkrótce oddaliły się wraz z podoficerem rozstawiającym wzdłuż pociągu ludzi, którzy nieuchronnie zamkną drogę ucieczki. A to nie oznaczało szansy na przebycie stu jardów dzielących go od dziury w drutach, którą wyciął przy wejściu. Nożyce do cięcia drutu - teraz już zbędny balast - spoczywały w jego kieszeni; kiedy miejsce było tak obsadzone, nie mógł mieć nadziei na zrobienie nowej dziury bez zwrócenia na siebie uwagi. Posłyszał na dole nowy dźwięk - zgrzytanie metalu o cysternę - to żołnierz zaczął się gramolić pod wagon. Jakiś niezdarny Szwab. Może nawet i głupi, ale nie na tyle głupi, aby przegapić ładunek... Coraz więcej odgłosów gramolenia się, pośpiesznych szmerów spod cysterny. Niemcowi nie podobało się przechodzenie w poprzek toru w obliczu możliwości, że pociąg może nagle ruszyć. Lęk ten był irracjonalny, ponieważ nie przetaczano by wagonów w trakcie przeszukiwań, niemniej Macomber rozumiał reakcję, jakiej sam uprzednio doświadczył. Zastanawiając się, czy jeszcze kiedykolwiek będzie zdolny choćby drgnąć, leżał bez ruchu i oczekiwał nagłego ustania dźwięków. Byłby to sygnał, że znaleziono ładunek. Potem znów oczekiwanie - tym razem krótsze - na okrzyk żołnierza oznajmiającego o swym śmiercionośnym odkryciu. Odgłosy przepychania ustały i Macomber wstrzymał oddech, jednakże rozległ się jedynie chrypiący kaszel i przytupywanie zziębniętych stóp. Dzięki Bogu, cholerny głupek go przegapił. Stał teraz po drugiej stronie cysterny - tej od nastawni - oddzielając Macombera od drutów. Szkot sprawdził godzinę. Pięć minut do punktu zero. Niesamowita cisza zimowego mroku ponownie zapanowała na stacji. Psy odciągnięto od torów, ucichł odgłos butów skrzypiących w śniegu, a wiatr ustawał. Scena była gotowa, Wehrmacht znajdował się na miejscach, teraz już tylko miały zawieść nerwy Macombera, by dał się schwytać w czasie schodzenia po drabince, co zakończyłoby jego karierę agenta na torach odludnego węzła kolejowego, o którym słyszało niewielu ludzi. Ponieważ śnieg padał rzadziej i wszędzie panowała kompletna cisza, można było usłyszeć z oddali, jak węgiel zsuwa się po zsypie do węglarek we wschodniej części stacji. Tę ciszę przerwał dźwięk otwieranego okna i rozłupywanego na kawałki lodu pokrywającego parapet. Gunther wychylił się z okna i patrzył wprost na pokryty całunem śniegu garb na ostatniej cysternie. Macomber równie intensywnie wpatrywał się w sylwetkę Gunthera, poruszając jedynie oczami, aby ocenić to nowe zagrożenie. Był w pułapce - obserwowany z odległości i uwięziony przez żołnierza z dołu. Oczy jego przesunęły się znów na zegarek. Cztery minuty do zera i ciągle żadnej szansy ucieczki, nawet cienia możliwości odwrócenia uwagi poszukujących, co dawałoby jakąś nadzieję. To jego łabędzi śpiew jako brytyjskiego sabotażysty, koniec niebezpiecznego przejścia przez Bałkany: szlaku rozświetlanego nie tylko serią destrukcyjnych wybuchów, które zniszczyły znaczne ilości strategicznych materiałów wojennych - lecz także szlaku, po którym podążała służba wywiadowcza Abwehry. Była zawsze tuż o krok za nim. Rozważył swoje szanse. Przy ogromnej dozie szczęścia parabellum, które miał w kieszeni, mogło wyeliminować żołnierza pod wagonem, lecz wtedy pozostawał Niemiec w nastawni, który, jak się wydawało, nie zauważył nic niewłaściwego i odszedł od okna na dalszą pogawędkę z sygnalistą. Były jeszcze druty niemożliwe do przeskoczenia i wielu żołnierzy Wehrmachtu rozstawionych wzdłuż pociągu - również po to, aby obserwować druty i strzelać bez ostrzeżenia. Umysł Macombera, oceniając szanse, pracował jak oszalały, ale jeszcze bardziej szalał jego zegarek. Pozostawały trzy minuty i trzydzieści sekund. Rozważył wszystkie „za” i „przeciw” i stwierdził, że układają się nieproporcjonalnie źle dla niego. Dźwięk zapuszczanego silnika samochodu tak go zaskoczył, że niemal stracił równowagę; nie zdawał sobie sprawy z obecności pojazdu. Teraz jednak, gdy kierowca włączył wewnętrzne oświetlenie, Macomber ujrzał wóz zaparkowany w pobliżu nastawni po drugiej stronie drutów. Mercedes. Kierowca miał kłopoty z zapuszczeniem silnika. Jedna szansa na tysiąc - ale powtarzające się grzechotanie uruchamianego silnika ogromnie ożywiło nadzieje Szkota i przyspieszyło krążenie krwi w jego na pół zamarzniętym ciele. Zastanawiał się, jak wykorzystać to niespodziewane zrządzenie losu. Pomiędzy kichnięciami opornego silnika słyszał przytupywanie nóg żołnierza, który starał się przywrócić normalny obieg krwi w swoim zmarzniętym organizmie, oraz jego chrypiący kaszel. Stopy zaczęły brnąć przez śnieg, oddaliły się od wagonu przez pusty sąsiedni tor - Macomber odgadł, że żołnierz improwizuje własny obchód w celu zneutralizowania okropnego zimna. Otwarte okno nastawni ciągle świeciło pustką, a Niemiec oddalał się coraz bardziej; gdyby tylko ten cholerny silnik zechciał zaskoczyć, uruchomić mercedesa - bo samochód stojący był bezużyteczny. Czuł jak z desperackiej niecierpliwości drżą mu nerwy, gdy kierowca ponawiał próby rozbudzenia martwego motoru. Zmaganiom kierowcy towarzyszyły modlitwy Macombera. Silnik zaskoczył, obrócił się parę razy bez entuzjazmu, znowu zgasł. O Boże, a już myślał, że ruszy. Zacisnął zęby, aby nie szczękały z zimna, popatrzył na puste okno nastawni, zauważył, że patrolujący Niemiec przekracza drugi tor w pobliżu lampy. Jeszcze jeden pełen wysiłku spazm, który niemal uruchomił samochód, i jeszcze jeden nieudany start. Dźwięk zamarł w dali - Macomber nagle zdał sobie sprawę, że chrypiący Niemiec wykazuje zainteresowanie samochodem, gdyż zmierzał w kierunku drutów. Wtedy silnik zaskoczył, zazgrzytał, a kiedy wciąż pracował, Szkot poruszył się po raz pierwszy od dziesięciu minut, przełamując niewygodny bezruch, aby sięgnąć do kieszeni płaszcza i wyciągnąć parabellum. Wycelował broń; wystrzelił. Samochód jechał wolno i Macomber wymierzył w tylne okienko - z dala od kierowcy, który musi zachować panowanie nad pojazdem, ale równocześnie musi wpaść w panikę, jeśli plan ma się powieść. Kula zgruchotała tylną szybę, a kiedy trzask odbijał się echem w ciemności, czyjś głos ryknął po niemiecku na całą stację: - Jest w tym samochodzie...! Z drugiej strony drutów...! Nie dajcie mu uciec! Ciemność i padający śnieg ukrywały kierunek, z którego dochodził głos, jednakże komenda wrzaśnięta przez Macombera niosła się daleko. Ktoś otworzył ogień, omiatając serią z pistoletu maszynowego tył przyspieszającego mercedesa. Palba strzałów zagrzechotała w ciemnościach, a żołnierze ruszyli przed siebie, porzucając pociąg. Jakiś Niemiec, widząc, że druty przegradzają mu drogę, krzyknął ostrzegawczo, schował się za nastawnię i rzucił granat. Po chwili następny. Wybuchy jaskrawych błysków atakowały bębenki uszu - część żołnierzy wylewała się przez dziurę w poszarpanych drutach, gmatwanina postaci w mundurach feldgrau pędzących obok osłoniętej lampy, ci zaś, którzy byli już za drutami, kierowali długie serie w oddalający się pojazd. Mercedes wciąż jechał, ostro zarzucając i przyspieszając na nowo, natomiast patrol pozostawił za sobą druty i zniknął w ciemności. Macomber nie tracił czasu na schodzenie po drabince. Odbił się w miejsce najbardziej oddalone od nastawni, upadł ciężko na śnieg, amortyzując zeskok odturlaniem się od wagonu. Odczuwał jeszcze siłę wstrząsu, kiedy z trudem podnosił się na nogi, spojrzał szybko w obie strony i wgramolił się pod wagon między koła. Wynurzył się stamtąd, ściskając parabellum, ze wzrokiem utkwionym w punkt największego zagrożenia - nastawnię. Günther z karabinem trwał na stanowisku, wychylał się z okna, nie porwany bezładnym pędem od torów kolejowych. Zawsze znajdzie się ktoś, kto nie traci głowy, pomyślał ponuro Macomber. Niemiec wychylił się mocniej, podniósł karabin i szybko wycelował w zamazany cień oddalający się od ostatniego wagonu. Agent nagłym ruchem uniósł parabellum, mając nadzieję, że cholerna lufa nie zatkała się lodem przy upadku, unieruchomił muszkę i strzelił. Odgłos wystrzału rozpłynął się w grzechocie strzelaniny za drutem, Niemiec klapnął na parapet, wypuścił karabin i zawisł w powietrzu twarzą w dół. Macomber ruszył do drutów. Biegł niezgrabnie, gdyż nogi miał zdrętwiałe od długiego czekania, i modlił się, by nastawniczy nie należał do bohaterów podnoszących alarm. Błyskawiczne spojrzenie w okno - ani śladu sygnalisty, pewnie kulił się na podłodze między dźwigniami. Zwolnił, aby przedostać się przez plątaninę drutów, po czym zaczął biec ostro; kierował się w lewo - jak najdalej od nastawni i drogi, którą odjechał mercedes. Za nim - gdzieś w głębi stacji - ujadały podniecone psy; część patrolu udała się na czoło pociągu, aby rozpocząć systematyczne przeszukiwanie. Macomber biegł powoli, lecz w stałym tempie, jego oczy przyzwyczajały się do niczym nie oświetlonej ciemności, gdy przemykał między drewnianymi podkładami ułożonymi w sagi wysokości człowieka; biegł z parabellum skierowanym do przodu, by w razie potrzeby móc szybko wymierzyć. Ten skrawek stacji był jednak opustoszały, agent dotarł więc bezpiecznie do zaparkowanego volkswagena. Teraz musiał uruchomić silnik. Przy szóstej próbie samochód zapalił, a Szkot zatrzymał się tylko po to, aby ściągnąć niemiecki koc wojskowy, którym przedtem okrył maskę i chłodnicę. Upchnął go na siedzeniu pasażera i ruszył przez śnieg. Koc zamarzł, tworząc naturalne wysklepienie, i utrzymywał ten dziwny kształt podczas wyjazdu ze stacji i wjazdu na szosę, którędy wiodła długa droga powrotna do Bukaresztu. Macomber, pamiętając, co umieścił pod cysterną z benzyną, wcisnął mocniej gaz, jak tylko dotarł do drogi. Rozwijał niebezpieczną szybkość, gdy koła smagały pokrytą lodem nawierzchnię. Zegarek wskazywał trzydzieści sekund po punkcie zero. Zaklął po niemiecku, w języku, w którym przyzwyczaił się rozmawiać, myśleć, nawet śnić - co stanowiło część jego niemieckiej legendy. Przecież nie mogły być wadliwe wszystkie cholerne zapalniki! Czyżby to, co przeszedł, miało być daremne? Dygotał niepohamowanie, gdy jeszcze przyspieszał, mocno ściskając kierownicę, aby przemóc drżenie. Odreagowanie? Prawdopodobnie. Krajobraz poza zasięgiem reflektorów stanowił zagadkę, królestwo ciemności, w którym mogło się kryć wszystko. Macomber jednak z wcześniejszych rekonesansów przeprowadzanych za dnia wiedział, że są tam tylko ponure pola bez końca ciągnące się aż ku Dunajowi. Nagle ruszyło na niego drewniane ogrodzenie, ale znikło, kiedy zredukował prędkość i wszedł w zakręt. Wtedy zaczął się poślizg. Szkot zareagował instynktownie, raczej poddając się układowi kierowniczemu, niż reagując nań siłą. Szedł za poślizgiem, a światła zataczały dziki łuk po krajobrazie przysypanym śniegiem. Kiedy się zatrzymał, jakimś cudem wciąż znajdował się na drodze - volkswagen, odwrócony o sto osiemdziesiąt stopni w momencie wybuchu, stał przodem do kierunku, z którego przyjechał. Pierwszy odgłos był przytłumionym hukiem podobnym do odpalenia szesnastocalowego działa okrętowego, po nim nastąpiła seria grzmotów przelewających się nad równiną. Niesamowity błysk rozjaśnił śnieg oślepiającym światłem, następnie blask zanikł i rozległ się straszliwy ryk, ogłuszający, rozdzierający dźwięk, kiedy wybuchła benzyna - wagon za wagonem w tak szybkiej sekwencji, iż wydawało się, że noc rozpada się na kawałki, otwiera z siłą wulkanu, pęka i wrze w ogniu. W żadnej ze swych misji dywersyjnych Macomber nie widział czegoś podobnego - rozległa pomarańczowa pożoga rozświetliła nagle bezksiężycową noc i wydobyła z mroku po lewej stronie skulone dachy Bukaresztu - dachy ubielone przez śnieg i zaraz pastelowo zabarwione blaskiem kipiącego ognia, ogarniającego stację od jednego krańca do drugiego. Macomber zawracał samochód, kiedy pojawił się dym - wydymająca się chmura czerni, która na chwilę przytłumiła pomarańczowy blask i potoczyła się w stronę miasta. Ostrożnie cofając, wepchnął tył volkswagena w zmrożone drewniane ogrodzenie, które pękło jak szkło, a jego nie naruszony fragment wylądował z tyłu na polu. Szkot zmienił bieg, zatoczył uważnie półkole, wyprostował kierownicę, przyspieszył i ruszył ku Bukaresztowi. *** Wysadzenie pociągu z benzyną było ostatnim zadaniem Macombera na Bałkanach. Przejęcie Rumunii przez Wehrmacht oznaczało kres wystrzałowych wycieczek, kiedy więc wjeżdżał na przedmieścia Bukaresztu, skupił uwagę na czekających go niebezpieczeństwach - ryzykownej ucieczce z Rumunii i przedostaniu się przez okupowaną Bułgarię do neutralnej Turcji, skąd miał odpłynąć statkiem do Grecji. Kontynentalna Grecja - gdzie niedawno wylądowały wojska sprzymierzonych, aby stawić czoło groźbie niemieckiej inwazji - oznaczała bezpieczną przystań, lecz dotarcie do niej było całkiem inną sprawą. Mógł jedynie żywić nadzieję, że grając do końca rolę Niemca, przejdzie wszystkie punkty kontrolne, ale najbardziej obawiał się Abwehry. To właśnie jej ludzie mieli położyć kres fali dywersji na Bałkanach, a Macomber wiedział, że niemal depczą mu po piętach i być może nie upłynie nawet doba, gdy odkryją jego prawdziwą tożsamość. Zatem pozostawało jedynie udać się do mieszkania, aby zabrać wcześniej już spakowaną walizkę, i ruszyć w drogę - na południe do Bułgarii oraz dalej do Istambułu. Boże, ale jestem zmęczony! Macomber przetarł oczy wierzchem dłoni. Jechał wolno opustoszałymi ulicami - szybka jazda w terenie zabudowanym mogłaby zwrócić uwagę. Stare pięciopiętrowe kamienice ginęły w mroku, tylko jedno okno na najwyższym piętrze było oświetlone - pewnie jakaś rodzina została zbudzona przez denerwujący wybuch, który wstrząsnął miastem. Jednak światła zgasły, kiedy jechał okrężną drogą unikając głównej szosy. Czuł napięcie narastające w miarę zbliżania się do mieszkania. Wszystkie powroty późno w nocy były do siebie podobne - ponieważ nigdy nie wiadomo, kto może czekać na nie oświetlonych schodach. Wprowadzając volkswagena do garażu służącego niegdyś jako stajnia, zaparkował przodem do drzwi, by w razie nagłej potrzeby móc szybko wyjechać. Następnie, zapalając jedno z obrzydliwie śmierdzących niemieckich cygar, które w końcu polubił, zaczął pięciominutową wędrówkę do swego mieszkania. Szedł niepewnie po stwardniałym śniegu, a jego myśli krążyły wokół lat, gdy bez lęku chodził po innych miastach. Po Nowym Jorku jako chłopiec, kiedy mieszkał tam z amerykańską matką, oraz później, w młodości, po ulicach Edynburga, bo jego ojciec, Szkot, zadecydował, że powinien kształcić się w ojczyźnie. Porzucił szybko te wspomnienia, przypomniał sobie bowiem, że sentymenty stępiają ostrze czujności. Prawie dotarł na miejsce. Byłoby dogodniej wynajmować garaż po drugiej stronie ulicy, lecz parkowanie samochodu we wczesnych godzinach rannych mogło zasygnalizować jego przybycie komuś, kto mógł na niego czekać. Przy wjeździe w wąską ulicę - niewiele szerszą od zaułka - rzucił cygaro w śnieg. Zaskwierczało i zgasło. Sygnalizowanie nadejścia byłoby błędem. Rozmyślnie wybrał ten blok mieszkalny, ponieważ miał wejście z bocznej uliczki, co utrudniało ustalenie, które drzwi prowadziły do jego mieszkania. Z głową pochyloną ze zmęczenia szedł krętą ulicą podobną do wąwozu. Podświadomie odnotował ślady stóp w śniegu, lecz w tej dzielnicy ludzie pracowali w fabrykach na nocnej zmianie, więc ślady go nie zaniepokoiły. Aby tylko śnieg na progu domu był nie tknięty - nikt w jego budynku nie pracował w nocy. Ślady stóp mijały wejście do domu, a próg krył się pod dziewiczym śniegiem. Teraz najgorsza część - wspinaczka po schodach. W prawej ręce, którą wsunął do kieszeni płaszcza, trzymał parabellum - przeładował je w garażu; lewą ręką włożył delikatnie klucz do zamka, cicho go przekręcił i pchnął drzwi, aż oparły się o ścianę. Kiedy wszedł, starannie zamknął je za sobą. Chwilę nasłuchiwał, zanim włączył latarkę kieszonkową i skierował promień światła - na schody. Stopnie suche. Przytłaczająca cisza godziny trzeciej rano, która zawsze zwiastowała czające się w cieniu zagrożenie. Ruszył wolno na górę, zatrzymując się na każdym półpiętrze, aby omieść światłem następną część schodów. Szukał cieni, których nie powinno tam być. Kiedy dotarł do swego mieszkania na piątym piętrze, nie spieszył się z otwarciem drzwi. Szósta część schodów wiodła na górę do ciasnego mieszkania dozorcy na poddaszu. Szybki błysk latarki wyłowił suche stopnie w miejscu, gdzie schody zakręcały na wyższe piętro. Tak czy inaczej, Josef był w Konstancy. Macomber wyjął klucz i już miał go włożyć do zamka, kiedy zmienił zamiar. W ogóle nie powinien był tu przychodzić - zanadto wykorzystywał swoje szczęście. To przez obezwładniające zmęczenie, przez pokusę spędzenia kilku godzin w łóżku musiał zapewne podjąć to niepotrzebne ryzyko. Miejsce, gdzie się mieszkało, było najbardziej niebezpieczne - Forestera zgarnięto w Budapeszcie w jego własnym mieszkaniu. „Wytrzymam, do cholery, jeszcze tylko kilka godzin - niech sen zaczeka, aż będę daleko od miasta”. Ciągle trzymał latarkę w ręce, kiedy w jego krzyż wbił się twardy przedmiot w kształcie rurki, a jakiś głos przemówił po niemiecku: - Niech pan będzie bardzo ostrożny, panie Wolff. To jest pistolet, więc po co umierać tak młodo? Proszę zapalić światło, ale się nie obracać. Macomber sięgnął po broń, ale zamiast parabellum chwycił latarkę - jeszcze jeden objaw strasznego zmęczenia, przez które zaniedbał swoje normalne środki ostrożności. Uniósł rękę i zastanawiał się przez chwilę, czy nie wykorzystać tej broni, nie obrócić się wzdłuż własnej osi i uderzyć latarką jak maczugą, ale odrzucił ten pomysł natychmiast, gdy tylko przyszedł mu głowy. Człowiek na klatce schodowej wiedział dokładnie, co robi: mocno przytknął wylot lufy pistoletu do pleców Macombera - tak mocno, że miałby mnóstwo czasu, aby nacisnąć spust i przepołowić kręgosłup swej ofiary przy pierwszym sygnale niewłaściwego poruszenia. Macomber namacał przełącznik i nacisnął. Światło ze słabej żarówki beznadziejnie sączyło się przez mrok na piętrze. - Wejdźmy do środka - kontynuował głos; dojrzały i doświadczony. - Niech pan otworzy drzwi swoim kluczem i niech pan będzie ostrożny! Trzydzieści sekund później pistolet w ręku Niemca celował w punkt nad żołądkiem Szkota, który tyłem przekraczał próg swojej małej sypialni. Tak jak go poproszono, nacisnął wyłącznik i zapaliło się dalekie światło przy łóżku. - Co się stało z górnym światłem? - spytał Niemiec. - Jest zepsute - ten sam wyłącznik zapala oba światła. Niemiec oświetlił latarką wszystkie pomieszczenia i wybrał pokój, w którym się znajdowali, gdyż był najmniejszy. Macomber nadal cofał się do pokoju, gdzie przestrzeń do wykonywania manewrów była dokładnie żadna. To prawdopodobnie zadecydowało o wyborze dokonanym przez Niemca. Czujny wyraz twarzy przeciwnika oraz nieruchomość pistoletu wywoływały w Szkocie jednakową reakcję - ten człowiek nie da się niespodziewanie podejść, nie uczyni ani jednego błędu. Natychmiast naciśnie spust jeśli uzna tak drastyczne działanie za konieczne. O szczupłej twarzy, niższy od Macombera, był po czterdziestce i nosił podobny płaszcz skórzany oraz kapelusz o miękkim rondzie. Oczy za okularami bez oprawek nie mrugnęły, gdy gestem nakazał Szkotowi zajęcie miejsca po drugiej stronie łóżka. - Jeśli mamy tu rozmawiać, to czy mogę zdjąć płaszcz? - spytał Macomber. - Potem będzie mi pan mógł powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Chudy Niemiec skinął głową. Nie wygłosił dalszych ostrzeżeń o potrzebie ostrożności; po prostu trzymał wycelowany pistolet i obserwował powolne ruchy Macombera zdejmującego płaszcz. Szkot spostrzegł gumowe kalosze wystające z kieszeni płaszcza gościa, co wyjaśniało, jak się tu dostał - musiał wytrychem otworzyć drzwi do budynku, następnie zdjął kalosze i przestąpił próg nie naruszając śnieżnej pokrywy. Ten człowiek myśli o wszystkim - albo prawie o wszystkim. Macomber powiesił płaszcz na haczyku na końcu dużej szafy, drugiego głównego mebla w pokoju, która wraz z podwójnym łóżkiem zajmowała tak wiele miejsca, że musiał przeciskać się rano, kiedy się ubierał. Powiesił płaszcz uważnie, aby ukryć niestabilność szafy - fakt, że niepewnie chybotała się na swojej próchniejącej podstawie - i ułożył go tak, że jedna kieszeń znalazła się na zewnątrz: ta kieszeń, w której tkwiło parabellum. Kiedy się odwrócił, Niemiec natychmiast zareagował. - Ma pan broń pod marynarką, proszę ją wyjąć bardzo ostrożnie i rzucić na łóżko, Herr Wolff. - Macomber czubkami palców wyciągnął za kolbę drugie parabellum. Trzymał palec wskazujący wyraźnie daleko od języka spustowego, kiedy wyłuskiwał broń z kabury pod pachą, po czym pozwolił jej opaść na łóżko. Szok minął i jego mózg znowu pracował, a przynajmniej powiódł się ten jeden manewr - pozwolił Niemcowi zauważyć drugi pistolet, ale odwrócił jego uwagę od płaszcza. Niemiec lewą ręką podniósł parabellum i wsunął do kieszeni. - Teraz proszę usiąść po swojej stronie łóżka, Herr Wolff. Przy okazji, pański niemiecki jest bez zarzutu. Moje gratulacje. Nazywam się Dietrich. Z Abwehry, oczywiście. - Więc dlaczego, do diabła, chce się pan ze mną widzieć? Dietrich nie odpowiedział, tylko zamknął na klucz drzwi sypialni, aby się zabezpieczyć przed przybyciem ewentualnego wspólnika Macombera. Potem oparł się o drzwi i rozpoczął przesłuchanie. - Do tej chwili upłynęło sporo czasu, Herr Wolff - będę tak pana nazywał, aż zdecyduje się pan podać swoje prawdziwe nazwisko. - Moje prawdziwe nazwisko? - Macomber patrzył na Dietricha jak na wariata. - Jestem Hermann Wolff... - Wiele czasu upłynęło od stycznia 1940 roku - kontynuował człowiek z Abwehry, jakby nie słyszał słów Szkota. - A z Budapesztu daleka droga do tego mieszkania. Niewiele brakowało, abym dopadł pana w Györ, lecz popełniłem błąd wysyłając po pana mojego pomocnika. Co się z nim stało? Nie zobaczyliśmy go już więcej. - Jako obywatel Rzeszy... - Żąda pan, abym pana zabrał na policję? - Dietrich był ubawiony i nieprzyjemnie się uśmiechał. - Czy naprawdę pan sądzi, że byłoby to miłe przeżycie, zwłaszcza że zabrałbym pana na Gestapo? - Poskarżę się w Berlinie, mam tam znajomych - warknął Macomber. - Jestem niemieckim biznesmenem wysłanym tu przez monachijską firmę i mam przy sobie korespondencję, która może tego dowieść. - Z pewnością pan ma - odparł Dietrich z sarkazmem. - Jestem także pewien, że wytrzymałaby ona próbę pobieżnego przeglądu, aż do momentu kontaktu z pańskimi tak zwanymi pracodawcami. Dzisiejszej nocy prawie doprowadził pan do mojej śmierci, Herr Wolff, i to z rąk moich ziomków. To ja byłem w tym mercedesie, do którego strzelał Wehrmacht. Musiałem jechać jak szaleniec, aby ujść z życiem. Zdecydowałem więc, że przyjście tutaj może okazać się interesujące - na wypadek gdyby udało się panu uciec. Śledziłem pana przez jakiś czas, lecz zgubiłem po drodze na stację. - W dalszym ciągu nie mam najmniejszego pojęcia, o czym pan mówi - zimno rzekł Macomber. Założył nogę na nogę, a ręce oparł na kolanach, by Dietrich miał je na oku. Jednocześnie zahaczył prawą stopą sznur elektryczny przymocowany do włącznika lampy stołowej. Dietrich uśmiechnął się samymi wargami. - Byłem dzisiaj na stacji, Wolff, kiedy zaczęła się strzelanina. Teraz pan rozumie? - Na jakiej stacji? Co mam rozumieć z tych bzdur? - Że nie ma wyjścia: że doszedł pan do końca drogi. Stacja była końcem drogi dla pana - w dosłownym sensie. - Ni cholery nie rozumiem - rzucił Macomber - ale jeśli otworzy pan szufladę w drugim stoliku nocnym, może pan zrozumie jakiego cholernego głupka z siebie robi. - Co powiedziawszy oddał się oczekiwaniu. Był to tylko cień szansy, nic więcej, ale wiedział, że za kilka minut będzie martwy lub wolny. Podrapał się w kolano tak, jakby go zaswędziało, co przysłoniło lekki ruch nogi sprawdzającej naprężenie sznura. Sznur zdawał się mocno owinięty wokół kostki, jednak Szkot mógł to zbadać jedynie dotykiem; gdyby spuścił oczy choćby na sekundę, Dietrich odgadłby, że coś jest nie w porządku. Macomber czekał, nie odzywając się ani słowem, podczas gdy człowiek z Abwehry zastanawiał się nad zamkniętą szufladą. Wszystko zależało od tego, czy niedbały ton głosu Macombera i jego aroganckie zachowanie choć trochę przekonały Niemca, że w nocnym stoliku może się znajdować coś ważnego. W ciągu ostatniej minuty wyraz twarzy Szkota uległ zmianie - stał się mieszaniną znudzenia i lekceważenia, tak jakby pistolet w ogóle nie istniał, jakby Dietrich był idiotą i jakby potwierdzały to dowody - wewnątrz zamkniętej szuflady. Przynęta była kusząca. Stolik znajdował się na tyle blisko, że Dietrich mógł się wychylić, wyciągnąć rękę i otworzyć szufladę, aby zobaczyć, co w niej jest. Macomber ciągle niegroźnie tkwił po drugiej strome łóżka - z rękami spokojnie złożonymi na kolanach, niezdolny do zbliżenia się do Niemca bez powstania z łóżka i pokonania wąskiej przestrzeni między meblami - poza tym Dietrich trzymał pistolet. - Co jest w tej szufladzie? - zjadliwie spytał Niemiec. Macomber nie odpowiedział. Trwała wojna nerwów, w której Szkot posługiwał się jedyną dostępną mu bronią - ciszą. Dietrich obserwował go jeszcze przez kilka chwil, w końcu skinął głową, jak gdyby chciał powiedzieć: „No dobrze, popatrzmy na tę wielką rewelację”. Odsunął się od drzwi i z pistoletem wycelowanym wprost w pierś Macombera uczynił krok w kierunku stolika. Więzień patrzył na drzwi z wyrazem znudzenia. Dietrich sięgnął do uchwytu lewą ręką, tą bliżej Macombera. Szkot przewidział, że w Niemcu zrodzi się dylemat - w prawej ręce trzymał pistolet, lewą sięgał do szafki - nie mógł utrzymać broni wycelowanej w Macombera. Agent siedział z rękami bezwładnie opuszczonymi, kiedy za zamkniętymi drzwiami rozdzwonił się telefon. - Kto to może być o tej porze? - spytał Dietrich. Macomber wzruszył ramionami, nie dając odpowiedzi. Człowiek Abwehry ulegał stopniowo irytacji - to, że Szkot odmówił rozmowy, działało mu na nerwy, a przytłumione dzwonienie telefonu rozdrażniło go jeszcze bardziej. Chciał również zobaczyć, co jest w szufladzie, zanim się przekona, kto telefonuje do Wolffa. Wszystko stało się pilne. Chwycił rączkę, gwałtownie wyciągnął szufladę, zobaczył oprawioną w skórę książkę wyglądającą jak kalendarzyk. Gdy na nią zerkał, przestał pilnować Szkota. Macomber, nie ruszając się z łóżka, szarpnął silnie prawą nogą. Wtyczka wypadła z gniazdka, pokój pogrążył się w ciemności, a lampa ze stolika spadła na łóżko. Macomber rozpłaszczył się na podłodze i oczekiwał na pierwszy strzał. Lecz Niemiec nie strzelał, dowodząc nieprzeciętnego panowania nad sobą oraz szybkiego myślenia - wystrzał zdradziłby jego położenie. Aby nie hałasować butami, Szkot wykonał półobrót na kolanach, namacał płaszcz, wyłuskał parabellum z kieszeni, oparł się ramieniem o szafę i czekał przez nie kończące się sekundy. Czy to, co słyszy, to leciutki dźwięk, szybkie pełznięcie? Był pewien, że Dietrich zmienił pozycję, że przesunął się wzdłuż ściany i teraz stoi plecami do zamkniętych drzwi, twarzą do przeciwnego końca chyboczącej się szafy. Macomber, ciągle na kolanach, silnie pchnął. Szafa przechyliła się i poleciała, zataczając prawie cetnarem solidnego drzewa łuk dziewięćdziesięciu stopni. W coś brutalnie uderzyła i rozległ się zduszony krzyk, który nagle zamarł, kiedy szafa zakończyła swój obrót i wylądowała na boku. Agent lewą ręką zlokalizował płaszcz ciągle wiszący na haczyku, pogrzebał w drugiej kieszeni i wyciągnął latarkę. Promień światła wyłowił Niemca leżącego pod ogromnym ciężarem, z górną częścią ciała przekręconą na bok. Był zgnieciony i nieruchomy, ale okulary ciągle tkwiły na jego nosie. Lewą stronę głowy miał dziwnie zniekształconą tam, gdzie szafa zmiażdżyła mu czaszkę. Dzwonek telefonu ucichł w sąsiednim pokoju, jednak z niewielkiej liczby sygnałów oraz późnej pory Macomber odgadł, kto telefonował. Z trudem uchylił drzwi koło rozciągniętego ciała, a następnie przeszedł przez salon i otworzył drzwi wejściowe. Żadnego odgłosu z dołu. Zamknąwszy drzwi, wrócił do sypialni, wyłączył główny kontakt, postawił lampę z powrotem na stoliku, wsunął wtyczkę do gniazdka i włączył lampę. Z wewnętrznej kieszeni marynarki martwego mężczyzny wyjął portfel z dokumentami. Potwierdzały tożsamość Dietricha. Jedna legitymacja - wsunięta do ukrytej kieszeni - identyfikowała go jako wysokiego oficera Abwehry, druga, która szczególnie zainteresowała Macombera, wystawiona była na nazwisko doktora Richarda Dietricha - archeologa. Słyszał o tej praktyce - noszeniu cywilnej legitymacji do użytku w sytuacjach, kiedy należało ukryć związki z Abwehrą. Wśród pobojowiska, przy zwłokach leżących pod szafą, której nie mógłby sam poruszyć, Macomber siadł na brzegu łóżka i studiował przez kilka minut dokumenty. Następnie wrócił do salonu, podał telefonistce numer i paląc cygaro czekał na połączenie. Baxter odpowiedział sennie, ale w ciągu kilku sekund stał się czujny. - Tu Hermann... - zaczął Macomber. - Próbowałem się do ciebie dodzwonić przed kilkoma minutami. - Wiem. Skontaktuj się z Marie - otrzymała jakieś wiadomości z Monachium. Odłożył słuchawkę z nadzieją, że linia nie jest na podsłuchu. Rozmawiali po niemiecku, a „Marie” nie oznaczała żadnego adresu - jedynie wzmianka o Monachium ostrzegała Baxtera, że zaszły poważne wypadki. Siedział i palił spokojnie, ponieważ nie miał już nic więcej do zrobienia; w mieszkaniu nie było ani jednego obciążającego dowodu, a jedyne znajdujące się tu papiery - spreparowane przez chytrego Baxtera - dotyczyły fikcyjnego Wolffa. Dziesięć minut po zakończeniu krótkiej rozmowy telefonicznej przybył Baxter, Anglik udający hiszpańskiego mineraloga o faszystowskich sympatiach. Bez słowa wysłuchał wyjaśnień Macombera o tym, co się stało, a następnie obejrzał dwie legitymacje podane mu przez Szkota. - Roy, chcę się posłużyć tą cywilną legitymacją, aby wydostać się z Europy. Czy możesz ją dla mnie cholernie szybko spreparować - masz jeszcze moje niektóre fotografie? - Powinno się udać. - Baxter, żylasty osobnik o żółtawej twarzy, tuż przed czterdziestką, spojrzał w górę ze swego krzesła w salonie. - Sądzisz, że ci się to uda dzięki legitymacji człowieka, którego zabiłeś? Rzekłbym, że tym razem posuwasz się cokolwiek za daleko. To kolosalne ryzyko. Baxter przyglądał się wielkiemu Szkotowi, który stał i w milczeniu palił cygaro. Mac jest postacią robiącą wrażenie, pomyślał sobie, jednak to ostatni człowiek, jakiego wybrałbym do kierowania zespołem dywersyjnym: jest zbyt widoczny, zanadto wyróżnia się z tłumu. Choć prawdą jest, że udało mu się obrócić ową pozorną wadę w poważną zaletę: kiedy przebywał w towarzystwie Niemców, zawsze przyjmował agresywną postawę, co czyniło jego legendę o wiele bardziej przekonującą w Europie okupowanej przez hitlerowców. Teraz w jego zachowaniu nie było brutalności, jako że - przez krótki okres - mógł być sobą, mógł sobie pozwolić na naturalny sarkastyczny uśmiech w kącikach ust. Lecz podszyć się pod oficera Abwehry! Sama myśl przyprawiała Baxtera o drżenie. Macomber uśmiechnął się swobodnie, kiedy powiedział: - Posłuchaj, Roy, Hermann Wolff został rozszyfrowany - dowodzi tego obecność Dietricha tutaj. Tak więc potrzebna mi nowa tożsamość. Śmiałość zawsze popłaca - opłacała mi się przez całe Bałkany i w końcu doprowadzi mnie bezpiecznie do Grecji. - Czasami myślę sobie, Mac, że po prostu lubisz wielki blef. Grasz w ten sposób, bo to nie tylko odpowiada twojemu temperamentowi, ale i z innych powodów... - Gram w ten sposób, ponieważ to daje wyniki. A ta legitymacja musi być spreparowana w ciągu kilku godzin, więc będziesz musiał pobić wszelkie rekordy. Gdy tylko wyjdziesz, wynoszę się z Bukaresztu i chciałbym, abyś mi dostarczył legitymację do Giurgiu. Będę czekał w tym zajeździe, gdzie kiedyś spędziliśmy weekend. Czy zdążysz do południa? Dzisiejszego. - Może mi się uda. - Znaczyło to, że będzie w Giurgiu w południe. - Trzeba będzie dostosować rysopis do zdjęcia, ale nowe szybko schnące tusze powinny to ułatwić. Może mi się uda spreparować i tę drugą. - Uśmiechnął się szybko. - Na wypadek gdybyś chciał pójść na całego. - Uczynił gest w kierunku sypialni. - Pozostawiamy tam świętej pamięci Herr Dietricha? - Nie, musi zniknąć na kilka dni, ale jeśli pomożesz mi ruszyć tę szafę, dam sobie radę z resztą. A to, przy okazji, będzie twoje ostatnie zadanie. Przywieź mi tę legitymację, a potem zjeżdżaj do domu. - Macomber uczynił pauzę, w jego piwnych oczach zamigotał błysk humoru. - Chyba że wolałbyś pojechać ze mną? - Dziękuję, ale nie. Sztuczki, jakie stosujesz, uczyniłyby ze mnie strzępek nerwów, zanim przebylibyśmy połowę drogi do granicy tureckiej. - Baxter uśmiechnął się krzywo. - Jeśli ci to nie robi różnicy, to wykradnę się zupełnie sam. - Spojrzał ponownie w kierunku sypialni. - Naprawdę sądzisz, że ruszanie go ma sens? Miasto pęka od niemieckich ciężarówek wojskowych gnających na stację. Jak się wydaje, ktoś tam rozrzucił kilka bomb. - Więc będę unikał ciężarówek. Ale jeśli mam posługiwać się legitymacją Herr Dietricha, to musi on na pewien czas zniknąć. Jeśli go nie znajdą, to miejscowa policja nie będzie wiedziała, co się stało - nie zapominaj, że Abwehra działa w znacznym stopniu na własną rękę. - Lepiej, że to twoje zadanie, a nie moje. - Baxter wstał, mając nadzieję, że nie okazał zbyt wielkiej chęci oddalenia się z mieszkania. - Co mam zrobić z zapasem ładunków wybuchowych? Porozbijać zapalniki czasowe i je zostawić? - Nie rób sobie kłopotu. - Macomber sprawdził godzinę i okazał zniecierpliwienie. - Niemcy i tak mają ich parę, więc nie ma to sensu, a zabiera czas. Teraz muszę wydostać stąd ciało. - Pomogę ci przenieść te dowody, jeśli chcesz... - Pomóż mi tylko podnieść szafę, a potem spływaj. Wolę załatwić to sam. Charakterystyczna reakcja, pomyślał Baxter, podziwiając stalowe nerwy Szkota. Forester, Dyce, Lemaitre - cała reszta zespołu dywersyjnego nie żyła, został jedynie Mac, być może dzięki swemu zwyczajowi działania w pojedynkę. I niech go sobie zatrzyma, powiedział do siebie idąc za Macomberem do sypialni. *** Macomber rozluźnił się nieco, kiedy prowadził volkswagena przez ciągle jeszcze ciemne ulice Bukaresztu. Ta reakcja zdumiałaby mniej flegmatycznego Baxtera. W przecznicach Szkot dostrzegł kilka ciężarówek wojskowych toczących się po śniegu, będzie więc zmuszony do jazdy główną drogą. Koc wojskowy, rzucony na tylne siedzenie, stracił swą sztywność w cieple samochodu w drodze ze stacji, lecz ciągle zachowywał dziwny kształt, co uniemożliwiło całkowite zakrycie leżącego pod nim ciała. Tak więc odprężenie nie było może prawidłowym określeniem obecnego stanu umysłu Szkota. A mimo to czuł ulgę; ulgę, że udało mu się pomyślnie zakończyć oszałamiającą wędrówkę po drabinie w dół budynku z Dietrichem przewieszonym przez ramię. Żelazne szczeble były oblodzone, słyszał, jak w ciemności otwiera się jakieś okno, i nic nie osłaniało jego przejścia przez zamknięte podwórze do uliczki, gdzie zaparkował swojego volkswagena. Jednakże dla Macombera najgorsza faza podróży już się zakończyła - żeby tylko udało mu się uniknąć tych wojskowych ciężarówek. Jechał bardzo wolno, gdy zbliżał się do wjazdu na główną szosę, następnie zatrzymał się z pracującym silnikiem i czekał przez pół minuty. Nie pojawiał się żaden pojazd, wyjechał więc na szosę i skręcił w lewo, na północ w stronę kolei, czyli w kierunku, który najprędzej wyprowadzi go na otwartą przestrzeń. Utrzymywał stale średnią prędkość, a reflektory oświetlały posępne budynki z balkonami obramowanymi śniegiem; opuszczony plac z nagimi oszronionymi drzewami i pomnikiem w środku, potem zbiedniałe osiedla tworzące ciągłą ścianę nędzy. „O Boże, ależ będę rad z opuszczenia tej mieściny.” Był już blisko peryferii, kiedy zaczęły się kłopoty. Jechał po pustej szosie z umiarkowaną prędkością, chociaż mgła zmęczenia spowijała jego znużony umysł. Obserwując wciąż uważnie drogę, spojrzał na zegarek. Piętnaście po czwartej nad ranem. Niewiele ponad dwie godziny temu leżał na cysternie mając w uszach ujadanie psów. Minął zakręt i zobaczył, jak przed nim z bocznej ulicy wynurza się ciężarówką wojskowa. Jechał za grzechoczącym na nierównej drodze pojazdem, gdy we wstecznym lusterku zajaśniały światła samochodu, który z rykiem zbliżył się do niego z tyłu. Przyhamował dopiero wtedy, gdy Macomber już myślał, że druga ciężarówka wojskowa najedzie na niego. Był wzięty w kleszcze przez Wehrmacht. Nie było żadnej bocznej drogi, w którą mógłby skręcić, oprócz zakrętu odległego o milę. Zamierzał z niego skorzystać, więc musiał cierpliwie znosić nieproszoną eskortę w czasie jazdy przez pola. Rzucił szybkie spojrzenie w lusterko, zobaczył, że ciężarówkę dzieli od niego dystans dwudziestu stóp, a kiedy spojrzał jeszcze raz, na łuku drogi ujrzał zbliżający się strumień świateł. Wpasował się w cały konwój niemieckich ciężarówek. Przygryzł mocniej cygaro i skoncentrował się na utrzymywaniu tej samej prędkości, co pojazd przed nim. Nie spuszczał wzroku z czerwonego światełka, zasznurowanej plandeki, chociaż w jego lusterku wstecznym wciąż odbijał się blask świateł. Nawet wyrwanie się z tego przeklętego konwoju będzie kłopotliwe. Skalkulował wszystko dokładnie i przysuwał się do poprzedzającego go pojazdu w miarę, jak zbliżał się zbawczy zakręt. Już miał zasygnalizować skręt, kiedy zauważył zamknięty szlaban i niemieckiego żandarma. Zablokowali boczną drogę, aby nie dopuścić ruchu cywilnego na główną trasę. Przejechał obok drogi ucieczki, nawet na nią nie spojrzawszy, ale wciąż poszukiwał rozwiązania, starał się zaplanować następny ruch. Milę dalej droga się rozwidlała - lewa odnoga prowadziła na stację towarową, prawa przez równinę. Jednak zgodnie z logiką tę pewnie też zagrodzili, byłby więc zmuszony podążać dalej z konwojem aż do na pół zniszczonej przez niego samego stacji, której okolice musiały roić się od żołnierzy. Być może w końcu Baxter miał rację. Gdy tak jechali poprzez noc, monotonny warkot silników ciężarówek oraz konieczność wpatrywania się w czerwone światełko z przodu potęgowały zmęczenie Macombera. W pewnym momencie rozchyliła się plandeka niemieckiego pojazdu i światła volkswagena wydobyły z mroku zarys hełmu: ciężarówki były wypełnione niemieckimi żołnierzami. Ścierając pot z czoła, Macomber rozpoczął jedyny manewr, jaki mógł go wyciągnąć z pułapki: stopniowo redukował prędkość tak, że ciężarówka przed nim odsunęła się na większą odległość. Istniały zapewne limity ograniczenia prędkości, które kierowca za nim zechce tolerować, był jednak środek nocy i Macomber liczył na brak entuzjazmu do pracy u Niemca. Jechał tak dalej, aż utworzyła się przerwa długości dwudziestu jardów między nim i poprzedzającą go ciężarówką, a następnie utrzymywał ten dystans, w każdej chwili oczekując z tyłu wściekłego trąbienia. Zdecydował się skorzystać z podrzędnej drogi skręcającej w prawo: drogi bez wylotu, prowadzącej przez pola i w poprzek torów kolejowych do dużej farmy. Ale jednocześnie chciał ukryć fakt, że skręcił w ten niebezpieczny ślepy zaułek. Jeśli kierowca jadący za nim ma po przyjeździe na stację zameldować o obecności samotnego volkswagena, to nie powinni wiedzieć, gdzie mają go szukać. Następny zakręt był punktem rozstrzygającym i wymagał precyzji co do ułamka sekundy. W światłach poprzedzającego pojazdu błysnął zagajnik drzew i znikł, kiedy ciężarówka pokonała zakręt. Macomber zerknął w lusterko, zobaczył jakby przylepione do siebie światła i nagle przyspieszył. Samochód popędził naprzód po rozbebeszonym przez koła śniegu i zostawił ciężarówkę w tyle. Szkot modlił się, aby nie wpaść w jeszcze jeden poślizg. Kiedy zmniejszył prędkość, żeby wjechać w zakręt, jego reflektory oświetliły drzewa, a potem przez moment znalazł się poza polem widzenia ciężarówki z tyłu. Drewniana brama była oddalona od drogi tak, że prawie ją przeoczył, dojrzał ją jednak w samą porę, zakręcił kierownicą, przebił się przez przeszkodę i wjechał za kamienny mur. Czuł, jak volkswagen kiwa się z boku na bok przy pokonywaniu kolein twardych jak stal. Zgasił światła i czekał z włączonym silnikiem. Żuł końcówkę cygara, kiedy zza muru przedostał się odblask reflektorów i zajaśniał na gołych pniach drzew tworzących naturalną palisadę. Gdy kierowca ciężarówki dostrzegł zakręt, zaczął zwalniać. Zbyt duża redukcja prędkości niezmiernie zwiększała niebezpieczeństwo, że Niemiec zauważy rozbitą bramę oraz ślady kół volkswagena w śniegu, prowadzące w pole. Macomber siedział bez ruchu, kiedy ciężarówka jeszcze bardziej zwolniła, ociężale przeturlała się za zakręt, a potem jakby stanęła. Został zauważony - strzaskana brama i ślady opon zostały dostrzeżone! Już złapał za klamkę, gotów do bezcelowej ucieczki w pustkowie - choć wiedział, że ciężarówce wystarczyłoby jedynie jechać za zbiegiem raz wyłowionym przez światła, i wątpił, czy nogi będą miały dość siły, aby zanieść go daleko - gdy silnik zabrzmiał głośniej i ciężarówka przeturkotała obok bramy w stronę stacji. Natychmiast wyszedł z samochodu, potykając się w ciemności przekroczył koleiny, znalazł wspornik muru, z którego skorzystał, aby wspiąć się na miejsce, skąd mógł spojrzeć ponad murem na drogę. Pomiędzy pniami drzew podobnymi do słupów obserwował zbliżające się do niego światła - między czwartą i piątą ich parą dostrzegł przerwę. Na pewno dostali rozkaz o utrzymywaniu równych odstępów w konwoju, jednak zawsze znajdzie się jakaś maruda - oby tylko chciał nadal marudzić! Macomber pobiegł z powrotem do volkswagena, ale rozciągnął się na śniegu, kiedy stopa uwięzła mu w koleinie. Szybko podniósł się na nogi i dobiegł do samochodu, gdy pierwsza para świateł oświetlała szczyt muru. Zaraz nadjechał drugi pojazd, następnie trzeci i czwarty. Teraz! Volkswagen kołysał się niepewnie jadąc w stronę bramy, ale kiedy zbliżył się do wjazdu, szosa była pusta. Zjazd na drogę gruntową prowadzącą do farmy pojawił się wcześniej, niż Macomber oczekiwał, więc automatycznie skręcił kierownicę, oglądając się w stronę, z której przyjechał. Za nim nie było żadnych świateł - piąta ciężarówka nie dojechała jeszcze do zakrętu. Około stu jardów dalej droga opadała w zagłębienie ukrywające światła przed spojrzeniem z drogi głównej. Jechał ubitym traktem, światła ukazywały grudy zmarzłego szkła po obu stronach. Teraz skupiał się na bezpośrednim problemie - jak pozbyć się Dietricha. W lecie mógłby go wyrzucić w wysokie trawy w byle miejsce, ale teraz, kiedy grunt stwardniał jak żelazo, kiedy trawy sięgały jedynie po kostki, a pola były białą powłoką, na której trudno ukryć zwłoki, każdy nieszczęśliwy przypadek mógł za dnia ujawnić corpus delicti. Musiał się zdobyć na coś lepszego. Pięć minut później pokonywał wzniesienie, zbliżając się do wiaduktu nad torami kolejowymi. Miejsce to nawet w dzień było opustoszałe, lecz o tej godzinie panowała tu atmosfera niesamowitej pustki. Ostro zakończone trzciny wyłowione przez reflektory przypominały, że jedzie przez mokradła. Zwolnił, aby wejść w niebezpieczny zakręt za wiaduktem, i usłyszał łoskot nadjeżdżających z południa wagonów towarowych. Pod wpływem impulsu zatrzymał się, zostawił włączony silnik i wysiadł, aby się rozejrzeć. Ocieniona lampa oświetlała parowóz ciągnący puste węglarki ku wschodniemu sektorowi stacji, którego nie dotknęła eksplozja. Węglarki przetaczano ku zsypowi węgla, gdzie miały zostać napełnione i wysłane w długą drogę do Niemiec. Macomber poczuł, jak nagle znika okropne zmęczenie, które nieubłaganie wyczerpywało jego siły i utrudniało nawet myślenie. Tu mogło się znajdować gotowe rozwiązanie jego problemu - dwadzieścia stóp pod nim. Długie tygodnie obserwacji zrobiły ze Szkota eksperta w zakresie pracy tej stacji, wiedział zatem, że węgiel zostanie załadowany zaraz po przybyciu pociągu. Pierwsze węglarki przesuwały się pod wiaduktem, gdy Macomber oceniał ich prędkość oraz wyliczał moment, w którym środek wagonu znajdzie się dokładnie pod miejscem, w którym stał. Wyłączył światła samochodu, otworzył tylne drzwi i wyciągnął owinięty w koc pakunek. Przerzucił Niemca przez ramię, co było poważnym wysiłkiem, zatoczył się ku balustradzie i czekał, od nowa wyliczając właściwy moment. Wiedział, że nie może się pomylić nawet o sekundę. Poczekał, aż jeden z wagonów znalazł się dokładnie pod wiaduktem, i przerzucił pakunek przez murek; kiedy tył wagonu znikał z pola widzenia, szarpnął i wstrzymał oddech. Ciało spadło w środek następnej węglarki, znikło pod mostem. Doktor Richard Dietrich, archeolog, był w drodze do rodzinnych Niemiec. Rozdział 2 Sobota, 5 kwietnia Dietrich. Nazwisko w dowodzie tożsamości od razu przyciągnęło uwagę urzędnika tureckiej kontroli paszportowej. Doktor Richard Dietrich, obywatel niemiecki, urodzony we Flensburgu. Zawód: archeolog. Wiek: trzydzieści dwa lata. Funkcjonariusz Sarajoglu zapiął kołnierz broniąc się przed chłodem i w zamyśleniu przyglądał się dowodowi, jak gdyby budził jego podejrzenia. Z tyłu w porcie Złoty Róg syrena holownika piszczała bez przerwy przenikliwym dźwiękiem, który ostry poranny wiatr od Morza Czarnego niósł przez cały Istambuł. Sarajoglu, człowiek wrażliwy na nastroje chwili, nie był w stanie zanalizować atmosfery napięcia, jaka zawisła nad nabrzeżem. Cieśniny były ciągle w okowach zimy, a o pół do siódmej rano zdawało się, że może się wydarzyć najgorsze. - Podróżuje pan w interesach? - spytał Turek. - Wyjeżdżam z Turcji. Dietrich wyjął cygaretkę z ust i strząsnął popiół, który opadł na dzielący ich kontuar. Był to bardzo duży mężczyzna ubrany w płaszcz skórzany ściągnięty paskiem oraz ciemny miękki kapelusz. Jego odpowiedź, arogancka zarówno w tonie, jak i w treści, sugerowała, że skoro opuszcza kraj, to jego działalność nie jest sprawą tego biurokraty. Sarajoglu ukrył irytację, jednakże pozwolił sobie na gest niezależności, dający do zrozumienia, że chociaż oddziały niemieckie ostatnio wkroczyły do Rumunii i Bułgarii, to jego kraj stanowi nadal terytorium neutralne - palcem w rękawiczce zepchnął popiół Niemca z kontuaru. Sfrunął on z krawędzi i wylądował na mocno wypolerowanym bucie Dietricha. Funkcjonariusz, który obserwował opadanie popiołu, podniósł wzrok i zerknął na Niemca. Żadnej reakcji. Dietrich splótł ręce za plecami i spoglądał poprzez zamarznięte okno na port. Prezencja tego mężczyzny była imponująca - musi mieć ponad sześć stóp wzrostu i waży co najmniej sto dziewięćdziesiąt funtów, ocenił Sarajoglu. Głowa wydawała się jednak cokolwiek za duża do tego ciała - kwadratowa z krótkim nosem, szerokimi ustami o zwartych wargach i zarysem szczęki świadczącym o wielkiej energii i niezmiernej determinacji. Ale przede wszystkim oczy przyciągały uwagę Turka - duże piwne oczy przesuwające się powoli i z rozmysłem, jakby wszystko szacowały. Może być na liście znanych niemieckich agentów, myślał Turek. Bez wielkiej nadziei zatrzymał legitymację i poprosił Dietricha, aby chwilę zaczekał. - Muszę złapać statek Hydra - poinformował go szorstko Dietrich. - Proszę się pospieszyć - zagrzmiał, kiedy Turek usunął się do pokoiku za kontuarem. Udając, że nie słyszy, Sarajoglu zamknął drzwi i otworzył szafę z kartoteką. Wyjął poufną listę niemieckich agentów i przebiegł ją wzrokiem. Nie, jego pamięć nie płatała mu figlów - Dietricha nie było na liście. Zwrócił się do młodego człowieka pod ścianą piszącego na maszynie. - Wiadomo coś, czy Hydra nie zmieniła swego czasu wypłynięcia? - Nie, wypływa o 7.30 rano i odbywa normalny rejs promowy z Istambułu do Zervos. Dlaczego pan pyta? - Nic takiego. Ale już w tej chwili na pokładzie jest trzech Niemców, a w biurze mam właśnie czwartego. To po prostu niezwykłe - Niemcy podróżujący do Grecji w tej fazie wojny. - Grecja nie jest w stanie wojny z Niemcami, tylko z Włochami. - Tak i to jest właśnie ciekawe. - Sarajoglu nadgryzł brzeg legitymacji, nie zauważając, że część tuszu odpadła. - Ciekawe - powtórzył. - Grecy walczą z sojusznikami Niemiec, Włochami, od ponad sześciu miesięcy, a Niemcy ciągle pozostają z boku. Słyszałem wczoraj, że siły brytyjskie lądują w Grecji; jeden z naszych kapitanów widział transporty w Pireusie. Muszą spodziewać się niemieckiego ataku. - Pewnie mają nadzieję, że mu zapobiegną. - Maszynista zajrzał do kantoru. - Czy to on, ten wielki bydlak? Ach, więc tobie on też się nie podoba, pomyślał Sarajoglu. Zerknął przez okno, skąd mógł dojrzeć Niemca czekającego cierpliwie i bez ruchu. Ten całkowity brak zdenerwowania zrobił na nim wrażenie. Kiedy zabierano dokumenty, nawet niewinni pasażerowie okazywali pewien niepokój, nieuzasadnioną obawę, że w ich papierach może być jakaś pomyłka. Tymczasem Dietrich stał tak spokojnie, jakby był wyrzeźbiony w drewnie, tylko spirala dymu z jego cygara unosiła się ku dachowi szopy. - Tak - odpowiedział Sarajoglu - to doktor Richard Dietrich. Ma trzydzieści dwa lata - zastanawiam się, dlaczego nie jest w niemieckim wojsku? - Lepiej niech pan jego spyta. Kiedy maszynista wznowił pracę, Sarajoglu zacisnął wargi. Trzepnął mocno młodzieńca po uchu ostrym brzegiem legitymacji, zauważył z satysfakcją, że tamten cofnął głowę, po czym wyszedł do kantoru. Niemiec tkwił dokładnie w tej samej pozycji co poprzednio - z rękami za plecami, spoglądając na port, w nastroju pozornie nie zmąconym przez to rozmyślne opóźnienie. Sarajoglu poczuł jeszcze większą irytację, kiedy położył dokument na kontuarze i odezwał się z przesadną kurtuazją: - Może pan iść, doktorze Dietrich. Przyjemnej podróży. Niemiec bez pośpiechu uniósł legitymację i włożył ją do portfela. Przez cały czas nie spuścił oczu z Sarajoglu. Stał w tej typowo niemieckiej pozycji z nogami rozstawionymi szeroko na boki, z ciałem przypominającym ludzki pień. Turek poczuł się nieswojo - istniały dokładne instrukcje, jak postępować z niemieckimi turystami - nie obrażać ich i traktować z najwyższą kurtuazją, tak aby nie dawać Berlinowi powodów do skarg. Odetchnął z ulgą, kiedy Dietrich odwrócił się, lekko skinąwszy głową bagażowemu, który spiesznie podniósł jedną walizkę, i wyszedł z szopy na pokryty lodem trap. Już w kabinie Dietrich szukał w kieszeni pieniędzy na napiwek, gdy bagażowy, zdenerwowany niemieckim pasażerem, przewrócił karafkę z wodą. Schylił się, aby pozbierać odłamki szkła, ale Dietrich niechętnie pokręcił głową i oświadczył, że wystarczy tych szkód. Wręczył bagażowemu skromny napiwek, który normalnie wywołałby sarkastyczną reakcję. Jednak mina Niemca nie zachęcała Turka do wyrażania opinii. Wyszedł z uprzejmym mruknięciem. Zaraz po wyjściu bagażowego Macomber zamknął drzwi na klucz, podniósł dwa największe kawałki stłuczonej karafki i złożył je w koszu na śmieci. Boże, cóż to za ulga przebywać w neutralnej Turcji, być na pokładzie, samotnie w kabinie. A za trzydzieści godzin powróci do swej prawdziwej tożsamości, będzie znów Ianem Macomberem i będzie mógł mówić przez cały dzień po angielsku, jeśli zechce. Podszedł do umywalki i spojrzał w wiszące nad nią lustro - patrzył jak człowiek oglądający efekty po zdjęciu bandaży chirurgicznych. Po raz pierwszy od momentu opuszczenia mieszkania w Bukareszcie jego rysy się rozluźniły, w kącikach ust pojawił się cień uśmiechu i nawet - pomimo że miał niemiecki kapelusz i skórzany płaszcz - zniknęła jego teutońska powierzchowność. To irytujące - utrzymywać niemiecką legendę aż do chwili bezpiecznego zstąpienia na ziemię grecką - ale konieczne. Podróżował na niemieckich papierach i greckiemu kapitanowi mogła się nie spodobać nagła zmiana narodowości. Tak więc przez jeszcze jeden dzień i jeszcze jedną noc musi kontynuować odgrywanie roli doktora Richarda Dietricha, niemieckiego archeologa. Pukanie do drzwi przestraszyło go, przypomniało nie tylko o skrajnym zmęczeniu, ale także o tym, że niebezpieczeństwo mogło jeszcze nie minąć. Ściskając w kieszeni płaszcza parabellum, przekręcił klucz w zamku i otworzył ostrożnie drzwi. Był to ochmistrz, który okazał zdziwienie, kiedy Macomber zwrócił się do niego płynnie po grecku. - Czego pan chce? - Mówi pan naszym językiem, to bardzo niezwykłe u Niemca... - Pytałem, czego pan chce? - Czy jest pan ze wszystkiego zadowolony? Dobrze. Jeśli życzy pan sobie czegoś, wystarczy mnie wezwać... - Steward trajkotał ze swadą, podczas gdy Macomber spoglądał nań niegościnnie, potem powiedział coś, co z kolei zaskoczyło Szkota. - Z pewnością zainteresuje pana wiadomość, że mamy na pokładzie trzech pańskich ziomków... Przez moment zamroczenia Macomber myślał, że chodzi o trzech Anglików, lecz szybko odzyskał przytomność umysłu. - Czy są razem? - zapytał znudzonym tonem, maskującym niepokój co do odpowiedzi. - Nie, proszę pana, wszyscy podróżują osobno. - Steward urwał, a w jego rozbieganych oczach pojawił się złośliwy błysk. - Są także dwaj pasażerowie brytyjscy. - Uważa pan, że to zabawne? - Nie, proszę pana - rzucił pospiesznie steward, zaskoczony srogością wyniosłego Niemca. Usiłował naprawić swoją gafę. - Będę w jadalni, gdzie przygotowywane jest śniadanie, więc gdyby pan sobie czegoś życzył... - Wtedy pana zawołam! I proszę to wziąć - chcę mieć wygodną podróż, więc niech pan czyni, co do pana należy. Macomber wręczył zdumionemu mężczyźnie hojny napiwek, po czym odwrócił się plecami. Gdy zamykał drzwi kabiny, przyszło mu nagle do głowy, że steward może być cennym źródłem informacji i należało wypytać go obszerniej o innych pasażerów. Ale nie teraz - wzbudziłoby to zbytnie zaciekawienie. Kiedy został sam, zerwał z siebie kapelusz i płaszcz i ochlapał się lodowatą wodą. Trzech Niemców na pokładzie, myślał, niespiesznie się wycierając, może nie wszystko jeszcze skończone. Kiedy dotarł do Istambułu, unikał nawet zbliżania się do poselstwa brytyjskiego - ponieważ właśnie poselstwo mogło być tym miejscem, którego pilnowała Abwehra. Było za późno, aby go aresztować, lecz z pewnością nie było za późno, aby go zabić. Ale nie zemsty Abwehry się obawiał - ich motywy były znacznie silniejsze, by uniemożliwić mu dotarcie do terytorium aliantów. W tej sytuacji byli zdolni umieścić zabójcę na pokładzie Hydry - zabójcę niekoniecznie narodowości niemieckiej. Chcieliby zniszczyć to, co mam w głowie, pomyślał sobie. Informacje zbierane przez miesiące cierpliwej obserwacji na Bałkanach - dane o miejscach koncentracji, magazynach, trasach, którymi dostawy szły do Rzeszy... Wytarł się, spojrzał na kuszącą koję i szybko odwrócił wzrok. O Boże, ale miał paskudną podróż z Bukaresztu. Cztery godziny snu w ciągu czterdziestu ośmiu godzin i jego refleks nadawał się teraz psu na budę, lecz musiał sprawdzić ten przeklęty statek - i porzucić wszelką myśl o śnie, zanim rzeczywiście znajdzie się na ziemi greckiej. Włożył skórzany płaszcz i kapelusz, sprawdził zamek parabellum, spojrzał w lustro. Znów wszedł w interes. Spoglądała na niego arogancka, bezkompromisowa postać doktora Richarda Dietricha. Wkładając pistolet z powrotem do kieszeni, wyszedł z kabiny, aby przeprowadzić inspekcję greckiego promu o wyporności 5000 ton. Przejmujący wiatr uderzył go w twarz, kiedy wyszedł na pokład - Macomber wkrótce się przekonał, że wiatr jest na tyle nieprzyjemny, że zatrzymał pod pokładem garstkę pasażerów. Pół godziny później, po ukończeniu obchodu statku, stanął w pobliżu rufy, skąd mógł mieć oko na trap i spóźnionych pasażerów. Niewykluczone, że Abwehra wyśle kogoś na pokład w ostatniej chwili. Stojąc przy relingu, wydawał się nieczuły na pogodę, gdy tak spokojnie palił cygaro. Plandeki na łodziach ratunkowych były pokryte skorupą stwardniałego śniegu spadłego ostatniej nocy; wanty na maszcie okrywał szklisty lód, lecz z odrapanego żółtego komina kapała wilgoć, jako że statek nagrzewał parę. Postronnym obserwatorom mogło się wydawać, że Macomber wędruje po statku ze zwykłą ciekawością nowo przybyłego pasażera zainteresowanego swoim tymczasowym domem, on jednak, kiedy tak palił cygaro, w umyśle katalogował swoje odkrycia. Od głównego stewarda dowiedział się, że Hydra ma załogę złożoną z sześciu ludzi, że kapitan nazywa się Nopagos i przez ostatnie czternaście lat regularnie kursuje między Istambułem a Zervos. Macomber poruszył się przy relingu, kiedy u jego boku pojawił się, trajkocąc przyjaźnie, główny steward. - Wygląda, jakbyśmy mieli pełny komplet pasażerów na pokładzie, proszę pana. Agent skinął głową, zastanawiając się, czy nie przesadził z napiwkiem - steward stawał się jego cieniem. Spojrzał na zegarek. - Jeszcze czas na spóźnionych. - Znów delikatnie wyciągał informacje. - Wątpię, proszę pana. Przed paroma minutami rozmawiałem telefonicznie z kierownikiem kasy biletowej. Sprzedał siedem biletów na ten rejs, więc to już chyba wszystko. Macomber ponownie skinął głową i steward - wyczuwając, że minął już nastrój do rozmowy - przeprosił i odszedł. Pozostawiony znów samemu sobie Szkot kontynuował swój wewnętrzny przegląd. Dwóch cywilnych Brytyjczyków, których jeszcze nie widział - jeden z nich przed trzydziestką, drugi prawdopodobnie parę lat po trzydziestce, a więc obaj w wieku poborowym. Grecki cywil, mieszkający na Zervos i, jak się wydaje, mający coś wspólnego z zakonem, do którego należał prom. Znów mężczyzna w wieku poborowym, lecz Macomber domyślił się, że fakt, iż lekko kuleje, zadecydował o nieprzyjęciu go do wojska greckiego. I na koniec trzech Niemców. Widział dwóch z nich przez chwilę - obydwaj cywile po czterdziestce o wyglądzie biznesmenów - jednakże trzeci mężczyzna, Schnell, najwidoczniej wszedł na pokład bardzo wcześnie rano i zamknął się w kabinie. „Wraz z kufrem”, jak rozmowny steward wyjaśnił wcześniej. Szkot wyczuł nutę niepewności w głosie stewarda i zadał pytanie: - Czy to zdaniem pana dziwne, że zatrzymał kufer w kabinie? - No cóż, proszę pana, zabiera mnóstwo miejsca, więc od razu zaproponowałem, kiedy tylko znalazł się na pokładzie, że umieszczę go w ładowni. W końcu przybijemy do Zervos za dwadzieścia cztery godziny. Stał się wobec mnie bardzo szorstki, tak jak niektórzy... - Urwał, a Macomber - wiedząc, że miał już powiedzieć „tak jak niektórzy Niemcy” - uśmiechnął się do siebie ponuro. Jednakże steward zdążył na czas zmienić swoje sformułowanie: - ... tak jak postępują niektórzy ludzie, którzy przybywają za wcześnie. Upierał się, aby pozostawić bagaż w jego kabinie, więc musi przewozić coś cennego. Coś cennego? Macomber zmarszczył brwi, kiedy przypomniał sobie słowa stewarda. To właśnie ten kufer i jego niewiadoma zawartość zajmowały jego myśli, gdy spoglądał na plątaninę zdezelowanych trampów oraz kabotażowców tłoczących się w porcie Złoty Róg. Usłyszał za sobą jakiś dźwięk, więc nie ruszył się i spoglądał na wodę, oparłszy jeden duży but na dolnej poprzeczce relingu. Czy było prawdopodobne, żeby dokonano zamachu na jego życie o tak późnej porze - kilka minut przed wyjściem z portu? Kątem oka obserwował zbliżającego się Greka; słyszał słabe, zlewające się ze sobą kulejące kroki. Mężczyzna nazywał się Grapos. Macomber pomyślał, że Grek, mimo lekkiego utykania, stanowiłby cenny nabytek dla każdego wojska. Chociaż był jedynie średniego wzrostu, to w tych szerokich ramionach i tej, wydymającej kolorową koszulę, silnej piersi, zawierała się sugestia ogromnej siły fizycznej. Nie najlepiej mu się powodzi, zadecydował Macomber, jego szara marynarka i spodnie były pośledniego gatunku, czerwony krawat na szyi wypłowiały, a buty wyświechtane. Steward powiedział mu o nieoczekiwanej umiejętności Graposa - mnisi nauczyli go angielskiego. Grek podszedł bardzo blisko i zatrzymał się niemal tuż za Szkotem. Oczy miał bystre i czujne. - Zawsze się tak dłuży czas przed odpłynięciem - zaczął. - Czy był już pan kiedyś w Zervos? - Raz - odpowiedział Macomber po grecku i odwrócił głowę, by spojrzeć na port. Zdumiałoby Graposa, gdyby wiedział, jak wiele zarejestrował Szkot tym krótkim spojrzeniem. Zdecydowane rysy, potężna szczęka oraz długi kłąb ciemnych wąsów, skręconych przy kącikach szerokich ust, nadawały twarzy Greka wygląd bandyty lub partyzanta. Był jedną z najbardziej łotrowsko wyglądających postaci, jakie Macomber spotkał od czasu przybycia na Bałkany. Fakt, że Grapos odezwał się po grecku, wzbudził czujność agenta. Mogło to oznaczać, że podsłuchiwał, kiedy Macomber rozmawiał w tym języku ze stewardem, chyba że ten gaduła poinformował Graposa, iż ma na pokładzie mówiącego po grecku Niemca. - Na trasie jest zła pogoda - zauważył Grapos i spojrzał w górę. - Dlaczego pan to mówi? - Ton Macombera był szorstki i nie zachęcający, lecz Grek zdawał się tego nie zauważać. - To przez ptaki. - Podniósł rękę i wskazał tam, gdzie chmura mew wirowała i unosiła się w splątanych kręgach wysoko ponad pokrytymi śniegiem kopułami i minaretami na brzegu. - Przecież w porcie chyba zawsze są ptaki? - Macomber zdawał się znudzony narzuconym sobie towarzystwem, lecz teraz przypatrywał się dużym włochatym dłoniom obejmującym reling tak, jakby chciały wyrwać cały jego odcinek. - Tak, ale nie tak wiele, a poza tym są zdenerwowane, można to poznać po tym, jak latają. Widziałem, jak krążyły tak nad Zervos przed wielkimi sztormami. To będzie niedobra podróż - kontynuował pogodnie. - Natkniemy się na sztorm, zanim wylądujemy na Katyrze. Miejmy nadzieję, że nie zaskoczy nas u przylądka Zervos. Widzi pan - ciągnął z upodobaniem - wejście do zatoki jest bardzo wąskie i przylądek stał się cmentarzyskiem dla ponad setki statków... - Urwał uśmiechając się bezlitośnie, ukazując przy tym rząd nieskazitelnie białych zębów. - Ale pan, oczywiście, wie - pan już tam był. Macomber nic nie odrzekł, pochylił ramiona i wyrzucił wypalone cygaro do wody. Nieco dalej, przy nabrzeżu, przygotowywał się do wypłynięcia inny statek, a jego biały komin wypluwał chmury mrocznego dymu rozrywanego przez wiatr w chaotyczne wstęgi. Agent słyszał za sobą oddalające się - nierównomierne - kroki. Grapos pojął aluzję i ruszył na poszukiwanie kogoś innego, kto zechce słuchać jego paplaniny. Wyjmując z kieszeni Zeiss Monokular - lornetkę polową o jednym okularze - Macomber skierował ją na ów drugi statek nagrzewający parę. Na jego maszcie trzepotała rumuńska flaga, a statek nazywał się - co już wiedział - Rupescu. Jego pokład był dziwnie opustoszały, jak na statek tuż przed odpłynięciem, a przy trapie stało dwóch marynarzy jak gdyby na wachcie. Było zupełnie jasne, że wkrótce popłynie za Hydrą przez morze Marmara w kierunku Dardaneli. Macomber od stewarda dowiedział się, że Rupescu, szybki motorowiec, wypłynął przed dwunastoma godzinami z bułgarskiego portu Warna, a sytuacja mogła stać się cokolwiek delikatna, ponieważ zmierzał na Morze Egejskie. Obecnie Bułgaria była pod kontrolą wojsk niemieckich, więc teoretycznie alianci mogli uważać Rupescu za statek nieprzyjacielski, za potencjalny pryz Royal Navy. Z pewnością Poselstwo Brytyjskie w Istambule już przetelegrafowało do Egiptu wiadomość o obecności statku w cieśninach, jednakże Macomber wątpił, czy zostanie przechwycony - wprawdzie rząd brytyjski zerwał stosunki dyplomatyczne z Rumunią, lecz nie wypowiedział wojny temu nieszczęsnemu krajowi. Zadowolony z tego, co zobaczył - czyli nic szczególnego - Macomber odłożył lornetkę, a następnie zesztywniał, kiedy biednie ubrany mężczyzna rzucił się przez trap. Pod pachą niósł zwitek gazet i machnął jedną z nich przed nosem Szkota, kiedy wszedł na pokład. Macomber kupił pismo i spojrzał na tytuł złożony wielką czcionką, zanim zszedł pod pokład. Wojsko niemieckie przygotowane do ataku? Maszyny równomiernie pulsowały, kiedy przechodził wąskim korytarzem pod pokład oraz wkraczał spokojnie do salonu - małego, ciasnego pomieszczenia o ścianach wyłożonych boazerią, które przesiąkły już gryzącym dymem cygar. Wyciągając z kieszeni numer Frankfurter Zeitung, Macomber opadł ciężko na stary fotel w rogu. Mógł z niego widzieć cały pokój, kiedy udawał, że czyta. Hahnemann, Niemiec o szczupłej twarzy, tuż po czterdziestce, ubrany jak komiwojażer w tani garnitur, siedział w kącie, paląc cygaro zadymiające powietrze. W drugim rogu mocno zbudowany Niemiec średniego wzrostu, w ciemnym, dobrze skrojonym ubraniu, czytał jakieś maszynopisy i również palił cygaro. To pewnie był Volber. Czwarty róg zajmował mały bar, gdzie mężczyzna w białym mundurze polerował kieliszki. Dzięki Bogu, pomyślał Macomber, ci dwaj nie wyglądają na towarzyskie typy. W tej chwili obejdę się bez bezcelowych konwersacji po niemiecku. Zaledwie myśl ta powstała w jego głowie, kiedy otwarły się drzwi i stanęli w nich niepewnie dwaj mężczyźni, którzy jakby się zawahali, czy mają wejść. Ich pierwsze słowa ostrzegły Macombera. Byli Brytyjczykami. - No wchodź, na miłość boską - powiedział Prentice niecierpliwie do stojącego w drzwiach Forda. - Nie stój i nie gap się. Zapłaciliśmy za bilety tak, jak reszta tych frajerów. Twarz Forda była bez wyrazu, kiedy ostrożnie torował sobie drogę przez dym do niskiego stolika przy barze. Rozsiadali się za nim, gdy steward przyjmował zamówienie od Macombera. Minutę później postawił przed nim szklankę piwa. Ford ściszył głos i uczynił uwagę: - Ten facet, który właśnie dostał piwo, wygląda na jeszcze jednego zasmarkanego Szwaba. - Sądzę, że oni wszyscy są Szwabami - Prentice mruknął nonszalancko. - Chwilami to bardzo, bardzo zabawna wojna. - W odróżnieniu od Forda, który siedział sztywno nie spuszczając oka z pozostałych trzech mężczyzn, Prentice zdawał się wcieleniem beztroski. Kiedy steward podszedł zapytać, co zamawiają, umyślnie podniósł głos tak, aby usłyszał cały salon. - Piwo i kieliszek ouzo, chłopcze. - Przepraszam, proszę? - Stewardowi widocznie brakowało słów. Prentice odchylił się i wycelował palec w kierunku stolika Macombera, jeszcze bardziej podnosząc głos. - Jedno ouzo i piwo - piwo - tak jak dla tamtego faceta. Pozostali dwaj Niemcy spojrzeli w jego kierunku, po czym odwrócili wzrok, lecz Szkot opuściwszy gazetę wpatrywał się twardo poprzez pokój z nieprzyjemnie pytającym wyrazem twarzy. - Wygląda na twardziela, ten duży - zauważył Ford cicho. - Gdybym spotkał go w Libii, wpakowałbym mu ze dwie w pompkę. Właśnie, dwie, dla pewności. - Zaserwowano im drinki i Ford sączył ostrożnie swoje blade piwo, potem zrobił grymas. - Mieszają pomyje z piwem. - Oglądał kieliszek Prentice’a z jeszcze większym niesmakiem. - Chyba nie pijesz tego naprawdę, co? Jego pytanie było czysto retoryczne - Prentice mógł wszystko wypić, wszystko wypalić i wszystko zjeść. Niektóre z dań, które skonsumował w czasie ich krótkiego pobytu w Turcji, zdumiewały i przerażały konserwatywnego Forda. Prentice pchnął w jego kierunku szklankę z żółtawym płynem. - No, spróbuj, smakuje tak samo jak whisky. - Patrzył z rozbawieniem, jak jego towarzysz skosztował płynu, a następnie niemal upuścił szklankę i rozejrzał się wokół, aby upewnić się, że jego przeżycie nie zostało dostrzeżone. Macomber ciągle obserwował go znad gazety. - Cudowne! - wykrztusił Ford. - Delikatna mikstura lakieru do paznokci z terpentyną. Jeśli to jest narodowy napój Greków, nic dziwnego, że Rzymianie dali im wycisk. To jednak ciągle zabawne podróżować z całą kupą Szwabów do towarzystwa. Obiegł wzrokiem salon, gdy usłyszał odległe klekotanie. Prawdopodobnie wciągano trap. W jednym rogu Niemiec z chudą twarzą był pogrążony w książce, drugi skulony nad kartkami maszynopisu notował coś ołówkiem. Mogliby się znajdować na pokładzie normalnego statku w czasach pokoju. Wojna wydawała się bardzo odległa od Istambułu. - To rzeczywiście cholernie zabawne - zaczął Prentice, mając dla odmiany na swej zdradzającej poczucie humoru szczupłej twarzy poważny wyraz. - Oto jesteśmy na greckim promie wypływającym do Zervos - w samym środku wojny na śmierć i życie z Rzeszą Adolfa Hitlera - a ponieważ Grecy walczą z Włochami, a nie z Niemcami, musimy podróżować wraz ze Szwabami, których nie możemy nawet potrącić, kiedy spotkamy ich na korytarzu. Muszę pamiętać o tej podróży, gdy będę pisał swoje pamiętniki, Ford. - Tak, panie poruczniku - odparł Ford automatycznie i otrzymał ostrą sójkę w bok za swą nadgorliwość. Zrozumiał aluzję i zaklął pod nosem. Zakończenie podróży sprawi mu radość - będzie można wrócić do normalnego życia wojskowego i znów być porucznikiem Prentice’em oraz sierżantem sztabowym Fordem. Zanim zaokrętowali się na Hydrę, Prentice zrobił mu ostry wykład w sypialni ich hotelu w Istambule, a on już zdążył się potknąć. - Ford - zaczął wtedy Prentice - na czas podróży morskiej z powrotem do Grecji i jak będziemy na pokładzie promu, chcę, żebyście zapomnieli, że jestem porucznikiem, a wy - co jeszcze istotniejsze - jesteście sierżantem sztabowym. Jesteśmy cywilami na wakacjach: jeśli będziecie zwracać się do mnie „panie poruczniku”, to cała sprawa się wyda. Na pokładzie tego rozwalającego się starego greckiego promu mogą być nawet niemieccy turyści. - Tak naprawdę to Prentice nie wierzył w taką ewentualność, jednakże udramatyzował sytuację, aby skłonić Forda do zapomnienia przez kilka godzin o latach szkolenia zawodowego. - Będę uważał, panie poruczniku - odpowiedział wtedy Ford i zobaczył, jak Prentice ciska swój filcowy kapelusz na łóżko z okrzykiem rozpaczy. - Ford! - ryknął. - Znowu! Słuchajcie, wiem, że nasza misja wojskowa zbliża się do końca, ale naprawdę musimy jeszcze uważać... Prawdziwym kłopotem byli sami Turcy. Pragnąc trzymać się z dala od wojny na ile to tylko możliwe - a któż mógł mieć im to za złe? - zwrócili się do Brytyjczyków o przysłanie misji wojskowej w celu przedyskutowania potencjalnych środków obrony na wypadek niemieckiego ataku. Nalegali przy tym, aby misja podróżowała po cywilnemu, gdyż nie chcieli sprowokować Niemców i dać im pretekstu do rozpoczęcia działań. Łącznościowiec Prentice znalazł wiele tematów do przedyskutowania ze swymi tureckimi odpowiednikami, a sierżant sztabowy Ford z Royal Artillery, reprezentant grupy o rzadkiej specjalizacji - kontrolerów amunicji - był ekspertem od materiałów wybuchowych, zarówno brytyjskich, jak i zagranicznych. Skierowano go do tureckiej zapory, którą planowano wysadzić w wypadku niemieckiej inwazji, i jego działalność trwała tak długo, że gdy razem z Prentice’em wrócili do Istambułu, okazało się, iż samolot z misją wojskową już odleciał do Aten. - Kiedy jest następny? - spytał pogodnie Prentice faceta w poselstwie. - Nie ma następnego - poinformował go zimno urzędnik. - Będziecie panowie musieli złapać statek. Pierwszy, jaki będzie - dodał. - Już to dla was sprawdziłem: statek nazywa się Hydra. Odpływa do Grecji jutro rano. Tuż po świcie - zakończył z ukłuciem sarkastycznego humoru, którego Prentice nie był w stanie w pełni docenić, jako że nie znosił rannego wstawania. Później odkrył, że normalnie istniała regularna linia między Istambułem a Atenami, jednakże Turcy zawiesili ją z powodu pogłosek o ruchach wojsk niemieckich wzdłuż północnych granic. Zatem pozostał prom na półwysep Zervos - położony na północy, o wiele bliżej Salonik niż Aten - lecz przynajmniej miał ich wysadzić na greckiej ziemi. Poselstwo, rzecz jasna, piekielnie się spieszyło, aby ich pożegnać. Prentice’owi przyszło do głowy, że ambasador dostaje palpitacji serca na myśl o brytyjskich żołnierzach wędrujących po cywilnemu ulicami Istambułu. Swoje domysły wypowiedział cicho do Forda w salonie Hydry między dwoma łykami ouzo. - Naprawdę sądzę, że gdyby jakiś statek odpływał do Rosji, to wepchnęliby nas na niego. - Możliwe. Mnie jednak ciągle dziwi, że na tej cieknącej starej balii będzie podróżować aż trzech Szwabów - upierał się Ford. Usłyszał gdzieś łoskot łańcucha. Wyruszą więc w ciągu kilku minut. Prentice uśmiechnął się. - Może to personel ambasady przewożony z Istambułu do Salonik. - Przyglądał się Fordowi, ponownie zauważając krępą budowę, schludnie przystrzyżone ciemne włosy oraz czujny wzrok wlepiony w salon. Zawsze chętny do działania. Taki już jest. Agresywny, a jednak panujący nad sobą, energiczny, kompetentny fachowiec. Co zaś się tyczy Prentice’a, to nigdy nie zadawał sobie trudu, aby się z czymś wyrywać, jednak gdy zachodziła konieczność, dawał sobie radę bardziej niż poprawnie na swój niespieszny, lakoniczny sposób. Różnica polegała na tym, że dla Forda wojsko było sposobem życia, dla Prentice’a natomiast stratą czasu, konieczną przerwą w jego pracy w agencji reklamowej - na londyńskim West Endzie. - Ale jeśli są personelem ambasady - upierał się dalej Ford, zasłaniając sobie usta dłonią - to dlaczego podróżują osobno? Nie znają się nawzajem, to dość oczywiste. Prentice zorientował się, że statek odbija od nadbrzeża i spojrzał na zegarek. 7.30. Tu Ford ma rację, myślał sobie. I jeśli są personelem ambasady udającym się do Salonik, to dlaczego, u diabła, nie pojechali pociągiem z Istambułu przez Macedonię? Co prawda, jest to koszmarna podróż z przystankami we wszystkich zabitych deskami wioskach, która może trwać nawet przez kilka dni, jednak przynajmniej dostaliby się tam bezpośrednio. Więc dlaczego tak się spieszą, aby dotrzeć do Grecji najszybciej, jak się da? Dlaczego? Ciągle zadawał sobie to pytanie. Dlaczego? *** Marszałek polny von List wstał od biurka w swej kwaterze głównej w południowej Bułgarii i podszedł do okna, ciągle trzymając w ręce raport meteorologiczny. Przy biurku czekał cierpliwie oficer jego sztabu, pułkownik Wilhelm Genke. Marszałek polny był zaniepokojony, a Genke wiedział z długiego doświadczenia, że nie jest to dobry moment do rozmowy. Zegar na biurku wskazywał godzinę 7.30 rano. List z zawziętą i ponurą twarzą wyjrzał przez okno, ale to też nie poprawiło jego humoru, gdyż przypominało mu o trzymanej w ręku kartce papieru. Było godzinę po świtaniu i poza kamiennymi domami wioski dostrzegał miejsce, gdzie góry wznosiły się na spotkanie wiszących nisko nad Bułgarią chmur - chmur, które zapowiadały jeszcze więcej śniegu. Co też zapowiadał raport meteo. Z miejsca, gdzie stał, ledwie mógł dostrzec wielkie zaspy śniegu nagromadzone na niższych zboczach poniżej podstawy chmur. Kiedy się odezwał, głos jego brzmiał szorstko: - To paskudna, nie da się powiedzieć jak paskudna, pogoda. Sądzę, że mogą się mylić. Ci tak zwani eksperci od pogody mylą się, w połowie wypadków. Niech pan tylko spojrzy, co się stało w Norwegii. Genke zakaszlał, starannie wybierając chwilę na swój wtręt do rozmowy. - Wiosna jest opóźniona w całej Europie, panie feldmarszałku. Ciągle jeszcze utrzymuje się głęboki śnieg na stepach Rosji i nie ma żadnych oznak odwilży... - Nie mówmy jeszcze o Rosji. Najpierw musimy załatwić tę sprawę. - List odwrócił się, a w jego głosie zabrzmiała nuta sarkazmu: - Berlin, oczywiście, jest zupełnie pewien powodzenia. - Berlin jest zawsze pewien powodzenia, kiedy kto inny ma wykonać robotę, panie feldmarszałku. Jednakże ma pan pod swoim dowództwem wyjątkowo potężne siły. Z tym feldmarszałek się zgadzał. Dwunasta Armia składała się z dwóch dywizji zmotoryzowanych, trzech górskich dywizji Alpenkorps oraz lekkich dywizji piechoty, trzech pułków z dywizji Leibstandarte Adolf Hitler oraz pięciu dywizji pancernych, które stanowiły czołówkę zbliżającego się ataku na Grecję i Jugosławię. Wojska o niesamowitej sile i wielkiej ruchliwości - teoretycznie wystarczająco silne, aby zmieść wszystko na swej drodze. Lecz w greckich górach leżał głęboki śnieg - głęboki śnieg na Olimpie i Zervos. Czy maszyny dadzą sobie radę z niebezpieczeństwami tej piekielnie przeciągającej się zimy? Pytanie to wciąż zaprzątało jego myśli - a była już prawie godzina zero. Patrząc przez okno myślał sobie, że Bułgaria jest najbardziej zapomnianym przez Boga miejscem, w jakie zdarzyło mu się trafić w życiu, i nawet teraz, kiedy tak patrzył, unosiły się za oknem białe płatki. Kilka z nich przywarło do szyby, która zaczynała tracić przejrzystość. Czy wiosna nigdy nie nadejdzie? Tak, godzina zero była już rzeczywiście bardzo blisko. Za oknem usłyszał znajomy dźwięk - zgrzyt i łoskot gąsienic czołgowych po kocich łbach. Czołgi wsparcia toczyły się w stronę granicy i zajmą pozycje przed zapadnięciem zmroku. Rozpoczęto działania zgodnie z planem i operacja już się rozwijała. Teraz żadna siła na ziemi nie mogła jej powstrzymać, z wyjątkiem Berlina. Ale nawet i Berlin utraci tę możliwość w ciągu kilku godzin. Sprzed domu dotarł odgłos zatrzymującego się pojazdu. Genke poruszył nogą. - Przyjechał samochód, panie feldmarszałku. List zapiął się pod szyję, włożył czapkę z daszkiem na głowę i ruszył w stronę drzwi. Zatrzymał się jednak, aby spojrzeć na ścienną mapę, którą ordynans miał zdjąć, gdy tylko odjadą - mapę południowych Bałkanów i wschodnich obszarów Morza Śródziemnego. Następnie Genke otworzył drzwi i feldmarszałek von List wymaszerował na zewnątrz. Za nim podążył jego adiutant. Genke zauważył spojrzenie feldmarszałka na mapę i domyślił się, który obszar przykuł uwagę Lista. Popatrzył najpierw na Istambuł, potem jego oczy prześledziły szlak żeglugowy przez Dardanele, w poprzek Morza Egejskiego i w końcu zatrzymały się na pewnym półwyspie. *** Zervos. - Rupescu? - Szef wywiadu marynarki w Aleksandrii spojrzał na swego adiutanta, kapitana Browne’a. - Czy to ten rumuński statek, o którym meldowali ludzie z poselstwa w Istambule? - Tak jest. Wyruszył wczoraj z bułgarskiego portu Warna i wpłynął kilka godzin temu do Złotego Rogu. Jego punkt docelowy jest otoczony jakąś tajemnicą. - Co to za tajemnica? - To niezbyt jasne. Jak się wydaje, płynie do Bejrutu, ale to jego pierwszy od miesięcy rejs poza Morze Czarne, i przypuszczam, że poselstwo postanowiło się tym zająć, ponieważ Niemcy kontrolują teraz Rumunię. - Rozumiem. To dość delikatna sprawa - jeszcze ciągle nie wypowiedzieliśmy Rumunii wojny. Czy sugeruje pan, że należy mieć go na oku, aby upewnić się, że płynie do Libanu? Browne wyjrzał przez okno na biały falochron błyszczący we wczesnych promieniach słońca. Okalał swoim ramieniem basen skrzącej się lazurowej wody, na której unosiły się zakotwiczone okręty. Transportowiec udający się do Grecji znajdował się tuż za ścianą falochronu, kierował się na północny zachód i pozostawiał za sobą wyraźny kilwater - biel na błękicie. - To jedyny statek w tym rejonie, który ma jakikolwiek związek z mocarstwami Osi, a my wciąż nie mamy pojęcia, co wiezie. - Prawdopodobnie raczej odbiera, niż wiezie - próbuje odebrać ładunek przed wypowiedzeniem wojny, zanim moglibyśmy się na niego rzucić. Jesteśmy bardzo rozproszeni, wie pan o tym, Browne. - Miałem na myśli niszczyciel Daring. Patroluje przy brzegach Turcji i mógłby przechwycić Rupescu zaraz po zmroku. Nie myślał o abordażu, ale interesujące byłoby zobaczyć, jak zareaguje, kiedy podejdzie doń blisko brytyjski niszczyciel. - Proszę zatem wysłać meldunek do Willoughby’ego. Oraz przekazać drugi drogą radiową do Istambułu. Już dostaliśmy dwie prośby od tych dyplomatycznych nudziarzy. Szef popatrzył na zegar na ścianie. 7.30 rano. Tak, Willoughby będzie na miejscu dopiero po zmroku. Rozdział 3 Sobota, godz. 22.00 Napięcie stopniowo narastało na pokładzie Hydry, odkąd wyszła z. Dardaneli i żeglowała dalej po otwartym Morzu Egejskim - napięcie, które wciąż odradzał miarowy rytm pulsujących maszyn. O zmroku znajdowała się w połowie drogi między brzegiem tureckim a greckim, płynąc po morzu zaczynającym się marszczyć. Napięcie narastało od małych incydentów bez znaczenia. Zetknięcie się w drzwiach Prentice’a i krępego ciemnowłosego Niemca Volbera, kiedy ten ostatni zaczął się przepychać, a następnie zmienił zdanie, ustępując pierwszeństwa Prentice’owi. Epizod przy obiedzie, kiedy korek wyleciał z butelki jak wystrzał pistoletowy i całe towarzystwo zamarło na kilka sekund. Staranność, z jaką pasażerowie odmiennych narodowości zmieniali kierunek, kiedy dostrzegli, że ktoś się do nich zbliża. - To już nie jest takie strasznie zabawne - zauważył z irytacją Prentice przy obiedzie. - Proszę tylko popatrzeć, jak siedzą - jak żałobnicy na pogrzebie. - Na pogrzebie mieliby więcej zabawy, przynajmniej już po wszystkim - zaznaczył Ford. - To prawie tak, jak gdyby na coś czekali. Wszyscy pozostali siedzieli przy osobnych stołach. Macomber, Hahnemann, Volber i Grapos - każdy z nich pozostawał we wspaniałej izolacji, oddzielony od innych pustymi stolikami. Każdy jadł i pił tak, jakby był jedyną osobą w całym pokoju, starając się nie wydawać żadnych dźwięków z wyjątkiem odosobnionych brzęknięć sztućców. Nawet kapitan Nopagos, który wszedł później, nie mógł nic na to poradzić. Wyjaśnił to krótko Prentice’owi swoją staranną angielszczyzną, kiedy podchodził do każdego ze stolików, zanim sam zajął osobne miejsce. - To kłopotliwe, Mr Prentice - Brytyjczycy i Niemcy na pokładzie. Pan rozumie. - Obawia się pan rozróby? - spytał towarzysko Prentice. - Roz...ró...by? - Draki, bójki. - Prentice odegrał scenkę zaciśniętą pięścią, szczęśliwy z okazji do ponabierania kogoś, następnie złagodniał widząc żałosny wyraz twarzy Greka. - Proszę się nie martwić, będziemy grzeczni. Ale założę się, że będzie pan cholernie szczęśliwy, kiedy wysadzi pan całą tę paczkę jutro w Katyrze. - Bezpieczne przybycie do portu jest zawsze szczęśliwym wydarzeniem - odpowiedział dwuznacznie Nopagos i odszedł do swego samotnego stolika. Po kolacji tylko jeden z pasażerów, Macomber, pozostał w salonie długo po tym, jak opuściła go reszta, paląc cygaro i pijąc kawę z dzbanuszka przyniesionego przez stewarda po sprzątnięciu ze stołu. Jadalnia, podobnie jak salon, była wyłożona boazerią, a złote zasłonki ciągle nie zasłaniały bulajów. Od czasu do czasu Szkot wyglądał przez najbliższy iluminator, z którego miał widok na północny wschód - na oświetlone przez księżyc morze. Wody nie podrygiwały już małymi falami, lecz zaczęły wzbierać masywnym falowaniem, które napierało na statek bałwanami z pianą na szczycie. Jadalnia kiwała się statecznie i Szkot rozstawił szerzej stopy, aby przeciwdziałać temu ruchowi. Drewniane części złowieszczo poskrzypywały, a horyzont poza bulajem zapadał się poniżej widoczności, by po chwili wdrapać się znowu w zasięg wzroku. Czwarty Niemiec, Schnell, ciągle się jeszcze nie pojawił i Macomber wspomniał o tym stewardowi, kiedy ten przyniósł dodatkowy dzbanuszek kawy. - Może nie żyje - powiedział z niewybrednym humorem - tyle go widzieliśmy, że może tak być naprawdę. - Podano mu kolację do kabiny - skomentował steward - i życzył sobie, aby przygotowano mu termos kawy na noc. Pewnie źle śpi na morzu. - Na pewno nie będzie spał, jeśli wypije pełen termos tego - odparł Macomber. Kawa była po turecku i zdolność spożywania jej w takich ilościach sugerowała opancerzony żołądek bądź też absolutną konieczność czuwania. - Czasami miewamy takich pasażerów - gaworzył dalej steward. - Po prostu nie lubią towarzystwa obcych. Ten jest właśnie taki - był w toalecie, kiedy przyniesiono kolację, jak gdyby nie chciał widzieć nawet stewarda. Myślę, że jest Austriakiem - dodał. - Naprawdę? Dlaczego pan tak uważa? - Jego duży kufer ma nalepki z hotelu Sacher w Wiedniu. Steward sądzi, że spędza wiele czasu siedząc przy iluminatorze i patrząc na morze - na stole obok jego zegarka była wyjęta z futerału lornetka. Proszę mnie zawołać, jeśli będzie pan sobie jeszcze czegoś życzył. Pozostawiony samemu sobie Macomber wypił dwie filiżanki mocnego płynu, myśląc o niewidzialnym panu Schnellu. Była dziesiąta, kiedy wyszedł z opustoszałej jadalni, aby dokonać ostatniego obchodu statku. O tej porze Hydra sprawiała wrażenie okrętu- widma, jednego z tych upiornych statków, które dryfują po morskich szlakach świata, widziane jedynie nocą jako miraż. Nikogo wokół nie było, gdy zszedł po skrzypiących schodach i ruszył pustym korytarzem po pokładzie pasażerskim. Wybrał te schody celowo, a jego gumowe podeszwy nie wydały żadnego dźwięku, kiedy zatrzymał się przy pierwszej kabinie - tej zajmowanej przez Austriaka. W kabinie numer 1 panowała cisza, lecz poprzez listewki nałożone na zakładkę, stanowiące górną część drzwi, przenikały wąskie pasemka światła. Nie próbował patrzeć przez listewki - wcześniej tego wieczora przetestował tę możliwość w swojej kabinie - jednakże najwyraźniej tajemniczy Schnell był ciągle ukryty w swojej kwaterze. Co nie znaczy, że czuwa, myślał Macomber stojąc bez ruchu, ponieważ człowiek spędzający całe godziny w małym pokoju może stać się senny i zasnąć nawet przy świetle. Następna była kabina radiowa. Macomber przeszedł powoli obok, widząc przez uchylone drzwi greckiego radiotelegrafistę czytającego gazetę, gdy ręką sięgał po kanapkę. Jak dotąd wszystko wyglądało normalnie, zupełnie normalnie, lecz Szkot nie mógł się opędzić od uczucia niepokoju. Następna kabina była pogrążona w ciemności. To Volbera. Niemca, który wyglądał na posiadacza małego przedsiębiorstwa - lub na pracownika Gestapo. Te dwa typy często można było ze sobą pomylić. Kabina numer 3 ciągle miała zapalone światło i zza zamkniętych drzwi dochodziły słabe dźwięki muzyki tanecznej. Herr Hahnemann nastawił radio na Deutschlandsender. Być może tęsknił trochę za domem na pokładzie tego rozkołysanego promu na środku Morza Egejskiego. Światło paliło się również i w następnej kabinie - tymczasowym mieszkaniu dwóch Angoli. Macomber zatrzymał się przez chwilę pod drzwiami, a następnie ruszył statecznie dalej, gdy szmer głosów nagłe ucichł. Kiedy za jego plecami otwarły się drzwi, z zapanował nad sobą, aby się nie odwrócić. Uderzyła go ciekawa myśl - czy Volber rzeczywiście śpi w tej zaciemnionej kabinie, czy też jest gdzie indziej, stworzywszy rozmyślnie wrażenie, że już się położył? Cicho przeszedł obok swej kabiny i wszedł na schody po drugiej stronie korytarza. Statek żeglował stale na zachód i kiedy Szkot otworzył drzwi na górze, stanął twarzą do rufy. Świadomie naprężył mięśnie i usztywnił ramiona, gdy jęk wichru przybrał wyższą nutę, zacinając go w twarz lodowatym podmuchem. Macomber doświadczył poprzednio wiatru z równin węgierskich - wiatru, który dął prosto z otchłani dalekiej Syberii. Teraz zatrzasnął drzwi i przyszło mu do głowy, że nigdy nie odczuł bardziej dojmującego chłodu. Pokład był opustoszały. Ani śladu Volbera. Lecz statek ciągle tam jeszcze był - ten statek, który dojrzał przez iluminator przy stoliku w jadalni. Płynął po kursie równoległym do Hydry, przeorując wznoszące się fale być może o dwie mile z prawej burty. Pokład przechylał się na tyle, że Macomber musiał przytrzymywać się relingu, kiedy przedostawał się na rufę. Wyjmując lornetkę Monokular - tak małą, że kryła się w dłoni jednej ręki - spojrzał za siebie na pokład. Łodzie ratunkowe, na których śnieg stopniał w ciągu dnia, kołysały się powoli na swych żurawikach, odtwarzając tym samym ruch morza. Z komina Hydry wypływała cienka smuga dymu, którą wiatr chwytał i skręcał w spiralę. Nigdzie ani śladu życia. Nastawił lornetkę, ujrzał drugi statek niczym niekształtną plamę zlewającą swe światła w jednego długiego robaczka świętojańskiego, poprawił ostrość, rozróżnił światła na przodzie jako oddzielne iluminatory, zauważył biały komin i nierozpoznawalną flagę trzepoczącą na wierzchołku masztu. Chyba przez minutę stał w bezruchu, z jedną częścią swej świadomości skupioną na okularze, z drugą wyczuloną na najsłabszy dźwięk mogący go ostrzec, że już nie jest sam na tym pustym pokładzie. Dźwięk, który mógł go ostrzec o próbie zamachu na jego życie, czego obawiał się od chwili wejścia na pokład. Potem złożył lornetkę, schował ją do kieszeni i jeszcze raz spojrzał na zegarek. Godzina 22.10. Tak, to był Rupescu - statek, który stanął pod parą, kiedy tylko Hydra została sklarowana do wyjścia ze Złotego Rogu. Kuląc ramiona przed wiatrem, przedostał się z powrotem po chwiejnym pokładzie i zszedł na dół do ciepła, które go ogarnęło, gdy tylko otworzył drzwi. Wewnątrz swej kabiny zdjął kapelusz i płaszcz, zapalił nowe cygaro, położył parabellum w zasięgu ręki i usadowił się, aby oczekiwać. Mordercy często woleli działać w nocy. *** - To był ten wielki Niemiec - powiedział Ford, zamykając drzwi kabiny i przekręcając klucz w zamku. - Złapałem go na schodach na drugim końcu. Ciągle miał na sobie płaszcz i kapelusz i wychodził na pokład. Nie podoba mi się to. - Nie podoba się co? - Prentice cofnął swą rękę z miejsca jej spoczynku w pobliżu poduszki ukrywającej jego rewolwer Webleya 0,455 i zaczął przyglądać się kartom do pasjansa rozłożonym na koi. - Nastrój na tej starej balii; te Szkopy na pokładzie. Pochodzą z tego samego kraju, a nie odezwali się do siebie ani jednym cholernym słowem. - Może są przebranymi Anglikami - to wyjaśniałoby brak kontaktów. - Podniósł kartę, przełożył ją na inną. - Nie zostali sobie formalnie przedstawieni, pan rozumie. - Ford zapalił ostatniego papierosa z wojskowego przydziału - z tych, które mógł palić tylko wtedy, kiedy byli sami - i siedząc na koi zaczął uderzać piętą w drewnianą ramę. Prentice podniósł wzrok i spojrzał znacząco na łomocącą piętę, aż Ford zaprzestał hałasu, po czym powrócił do swego pasjansa. - Zawsze możesz uderzyć w kimono - zasugerował z nadzieją w głosie. - Nie zmrużyłbym oka - odpowiedział z naciskiem sierżant sztabowy. - Nie wtedy, kiedy wszędzie się pętają ci wszyscy Szkopi na pokładzie. Już dawno powinni być w łóżku. - Wstał i podszedł do iluminatora odsuwając szarpnięciem zasłonkę. - Ten statek też tam jest. Ciekawe, dlaczego trzyma się tak blisko nas. Prentice trzasnął głośno kartą i zapalił szybko tureckiego papierosa, cały czas obserwując sierżanta wyglądającego przez okno w samej koszuli. - Ford, jest coś takiego, co się nazywa szlaki żeglugowe. Statki mają się ich trzymać. Gdybyś kiedykolwiek przepłynął przez kanał La Manche, zobaczyłbyś całkiem sporo statków niedaleko od siebie przez całą drogę na drugą stronę. Naprawdę sądzę, że ta turecka kuchnia musiała ci zdrowo zaszkodzić - normalnie nie jesteś taki nerwus. Ford odwrócił się od iluminatora, zasuwając z powrotem zasłonę. - I normalnie nie podróżuję statkiem z kupą Szwabów do towarzystwa. Dzieje się coś dziwnego. Czuję to. - Trzech Szwabów... - zaczął wyjaśniać Prentice. - Czterech! Jest jeszcze ten, o którym wspomniał kapitan w ciągu dnia. Ten, który nie wychodzi ze swej kabiny na końcu korytarza. - No dobrze, czterech! Ale to jeszcze nie kupa Szwabów - tak to mówisz, jakbyśmy mieli całą dywizję na pokładzie. Co może zrobić ich czterech na pokładzie greckiego promu na środku Morza Egejskiego, które - kiedy ostatnio o tym słyszałem - było kontrolowane przez Królewską Marynarkę? Jeśli tak będzie dalej, Ford - ciągnął z psotnym uśmiechem - to skończysz w izbie chorych w towarzystwie sanitariusza, pytającego, co cię przestraszyło w kołysce! No, jak według ciebie mam dokończyć tego pasjansa, jeśli ciągle walisz piętą i patrzysz przez bulaje, jak gdybyś spodziewał się przybycia w każdej chwili całej niemieckiej armii? - Przepraszam. To pewnie ten ostatni posiłek, jaki jedliśmy w Istambule. Jak się to znowu nazywało? - Smażony oktrangel - powiedział w roztargnieniu Prentice powracając do swych kart. - To młoda ośmiornica. Wielki delikates. - Nie podniósł wzroku, aby popatrzeć na twarz Forda, jednak kilka minut później zdał sobie sprawę z niespokojnych ruchów sierżanta i spojrzał na niego, by zobaczyć, jak wkłada płaszcz na marynarkę. - Mam ochotę na łyk świeżego powietrza - wyjaśnił Ford. - Nie masz nic przeciw temu, co? - Tak, wydaje mi się, że mam - ostro przemówił porucznik. - Wyjście w pojedynkę to naprawdę nie najlepszy pomysł. Oczy Forda zajaśniały, kiedy odkładał płaszcz na koję. - Tobie się też to nie podoba, co? - Po prostu nie uważam, aby było mądrze rozdzielać się o tej porze nocy. O! - Rzucił kartę na mały stosik. - Widzisz? Wychodzi. Prentice uśmiechnął się ponuro do siebie kontynuując układanie - Fordowi udało się go podpuścić. Nie, niezupełnie odpowiadała mu sytuacja na pokładzie tego promu, lecz nie widział sensu w trwożeniu sierżanta w tym momencie. Prentice był człowiekiem, który pomimo swej powierzchowności ekstrawertyka wolał zatrzymywać swoje obawy przy sobie. Ci Niemcy, którzy martwili Forda, mogli, oczywiście, być szpiegami, a jeśli nimi byli, to wybrali sobie właściwe miejsce - strategiczny półwysep Zervos. Układając pasjansa, Prentice myślał o wojskowej odprawie, w której brał udział w Atenach przed wyjazdem ci o Turcji - uczestniczył w niej, bo dotyczyła łączności. Zdawało mu się, kiedy machinalnie układał karty, że słyszy akcentowany głos pułkownika Wilsona. - To cholerna sprawa - powiedział Wilson - otrzymać zezwolenie na wysłanie niektórych naszych ludzi na górę Zervos. Odpowiedzialny urzędnik w greckim Ministerstwie Wojny mówi, że Zervos jest o siedemdziesiąt mil od bułgarskiej granicy, a w każdym razie podlega dowództwu wojsk greckich w Macedonii. Po prostu nas tam nie chce. - Nawet wysłania pododdziału do ustawienia posterunku obserwacyjnego? - zaryzykował Prentice. - O ile się orientuję, klasztor u szczytu ma widok przez zatokę na drogę nabrzeżną, którą idzie nasze zaopatrzenie na linię Alkiamon. - Orientuje się pan prawidłowo - odparł Wilson szorstko. - Lecz to chyba właśnie klasztor stanowi przeszkodę nie do przebycia. Jak się wydaje, przez długie stulecia cały półwysep stanowił sanktuarium klasztorne i na samo wylądowanie potrzeba zezwolenia rządu. Nie udzielą go kobietom - jedyne kobiety wpuszczane na ten obszar to żony i krewne mieszkających tam rybaków... - Uczynił pauzę z lodowatym wyrazem twarzy, aż zamarł śmiech. Być może, zabrzmiał w tym ton nadmiernej urazy z tego właśnie powodu. - Sedno sprawy tkwi w tym, że ów grecki dygnitarz sugeruje właściwie, że posyłając parę oddziałów pogwałcimy coś świętego... - A pan mu wierzy? - zapytał Prentice spokojnie, nigdy nie lękając się zabrać głosu, gdy została pobudzona jego ciekawość. zanim Wilson odpowiedział, panowało niezręczne milczenie. Tylko niewielki ułamek ludności greckiej jest posądzany o skrywane sympatie prohitlerowskie, jednakże istnieją obawy, że jeden lub dwóch z tego światka mogą zajmować kluczowe stanowiska w rządzie greckim. - Możemy tylko wierzyć mu na słowo - odpowiedział w końcu Wilson. - Jednakże myśl, że wojska niemieckie mogą przechwycić ten klasztor, powoduje mrowienie na plecach naszych sztabowych planistów. Wznosi się on prawie na trzy tysiące stóp na południowym koniuszku półwyspu i ma wyraźny wgląd w tę kluczową drogę nabrzeżną. I to nie wszystko. Wskutek jakiegoś wybryku klimatycznego tam w górze, szczyt góry Zervos jest prawie zawsze wolny od chmur - rozciąga się stamtąd niczym nie ograniczony widok na tę drogę nawet wtedy, kiedy o kilka mil dalej widoczność jest zerowa. Umieszczony tam posterunek obserwacyjny Szwabów narobiłby nam bigosu. Potem major artylerii dalej oświecał Prentice’a - za cyplem zatoki łańcuch wzgórz tworzy naturalną linię obronną, jednakże gdyby Wehrmacht zaatakował i zdołał ustawić ciężkie działa na niższych zboczach, to będą mogli skierować niszczący ogień na drogę nabrzeżną spoza owych wzgórz - jeżeli będą mieli na górze Zervos posterunek obserwacyjny kierujący ostrzałem. Major zakończył, mówiąc, że gdyby Niemcy kiedykolwiek wmanewrowali aliantów w takie położenie, to byłaby to niemalże masakra* [*przyp.: W dalszym ciągu wojny takie samo zagrożenie zmaterializowało się pod Monte Cassino, gdzie niemiecki posterunek obserwacyjny meldował artylerzystom o każdym ruchu wojsk alianckich. (Przyp. aut.)]. Prentice opuścił następną kartę na miejsce i westchnął, kiedy Hydra znów przechyliła się powolnym rozmyślnym zatoczeniem, jakby obracała się wokół własnej osi. W Turcji prawie zapomniał o tej odprawie, nie wierząc ani przez chwilę, że kiedykolwiek spojrzy na Zervos, a tu naraz znalazł się zaledwie osiem godzin żeglugi od tego pogrążonego w mrokach półwyspu. I dlaczego, do diabła, statki zawsze muszą wypływać niemal o świcie i przybywać gdzie indziej o tej nieludzkiej godzinie? Kończąc pasjansa, zaczął tasować karty, niepewny, czy położyć nowego. Lecz naraz zaprzestał tasowania. Ford znów stał przy iluminatorze z odciągniętą zasłoną, a w jego postawie było coś, co przyciągało uwagę Prentice’a. - To ten statek - podchodzi cholernie blisko, cokolwiek byś mówił o szlakach żeglugowych. Prentice szybko wstał i zbliżył się do iluminatora. Nieznany statek płynął teraz równoległym kursem o mniej niż ćwierć mili od kadłuba Hydry i nawet w tej chwili odstęp zdawał się zmniejszać. - Jest cholernie blisko - zgodził się i poczuł, jak lekko mu się podnoszą włosy na karku. Patrzył jeszcze przez chwilę, aby się upewnić, czy statek po prostu ich nie wyprzedza, następnie zdecydował się. - Sądzę, że powinniśmy złożyć wizytkę naszemu przyjacielowi, kapitanowi Nopagosowi... - Urwał w pół zdania. - Co to było? - Tak to zabrzmiało, jakby ktoś upadł na korytarzu - chyba uderzył o nasze drzwi... - Lepiej popatrz... i uważaj! - Prentice rzucił talię kart na koję, usiadł i leniwie przesunął rękę w pobliże poduszki skrywającej webleya. Wyglądał, jakby drzemał, kiedy obserwował Forda, który podszedł do zamkniętych drzwi. Ford zawahał się, posłuchał przez chwilę, potem usłyszał jęk i odgłos szurania. Przekręcił klucz i ostrożnie otworzył drzwi. Grecki steward kabinowy leżał zwijając się w korytarzu i wydawał słaby jęk. Ford popatrzył w obie strony korytarza i ujrzał, że jest pusty. Hydra przechodziła przez wysokie fale, kołysząc się powoli, w miarę jak morze unosiło ją i opuszczało. Schylił się szybko i zauważył, że mężczyzna ma ręce wsunięte pod ciało, jak gdyby przyciśnięte do brzucha. W słabym świetle nie dostrzegł śladów obrażeń - biednego frajera musiało złożyć, kiedy był w korytarzu. Obejrzał się do kabiny i zawołał Prentice’a. - To steward. Sądzę, że miał atak czy coś takiego. Chyba pójdę, aby kogoś znaleźć... - Zaczekaj chwilę! - Nerwy Prentice’a były napięte, a umysł pracował szaleńczo w miarę, jak docierały do niego wszystkie implikacje tego nieoczekiwanego incydentu. Gdyby Ford poszedł szukać pomocy, oznaczałoby to, że się rozdzielą - taka sytuacja mogła się okazać niebezpieczna. Działo się coś dziwnego, coś naprawdę dziwnego. - Nie, nie rób tego - powiedział szybko do Forda. - Możemy go tu wciągnąć? Lepiej najpierw go obejrzyjmy. Wyszedł na korytarz, żeby pomóc sierżantowi, schylił się i podniósł stewarda za ramiona, podczas gdy sierżant wziął go za nogi. Stali w tej pozycji - ciągle jeszcze w korytarzu z zajętymi rękami - kiedy drzwi kabiny obok otwarły się, mocno pchnięte, i wyszedł Hahnemann. Na poziomie pasa trzymał niemiecki pistolet maszynowy. Celował z broni w pierś Forda i przemówił po angielsku. - Połóżcie Greka i podnieście ręce. Uważajcie! Jeśli wystrzelę, Grek też zginie. Położyli stewarda delikatnie, a kiedy dotknął podłogi, jego ręce i nogi zaczęły się poruszać. Odwrócił twarz i Prentice zobaczył, że jest śmiertelnie przerażony - jego cera była bledsza od kurtki, którą miał na sobie. Wraz z Fordem uniósł ręce i obracał się powoli w miarę wstawania, tak że udało mu się spojrzeć wzdłuż korytarza do kabiny radiowej. Radiotelegrafista nadal siedział na swoim siedzeniu, lecz obecnie ręce miał związane z tyłu na karku. W drzwiach stanął Volber trzymający parabellum i widok się urwał. - Patrzcie na ścianę! - warknął Hahnemann. - I stójcie spokojnie. Zwrócili się twarzą do ściany i Prentice poczuł, jak szybkie dłonie Volbera poklepały go po ubraniu i przeleciały jego ciało w poszukiwaniu ukrytej broni. Szok mijał i umysł Prentice’a chłodno poszukiwał sposobu utrudnienia działań nieprzyjacielowi, który postanowił kontynuować wojnę na neutralnym terytorium. Grecki steward powstał i na rozkaz Hahnemanna stanął twarzą do ściany. Niemiec wydawał instrukcje w lapidarny, kontrolowany sposób, co stanowiło ostrzeżenie dla Prentice’a, że jakiekolwiek przeciwdziałanie będzie musiało być szybkie, niespodziewane i w pełni skuteczne. - A teraz idźcie do kabin. Szybko! Prentice wykonał rozkaz bez wahania. Co więcej: wszedł do środka tak szybko, że uchwycił moment nieuwagi Hahnemanna - kiedy porucznik przedarł się przez otwarte wejście, zahaczył prawą piętą o drzwi i zatrzasnął je waląc w twarz Niemca. Instynkt nakazywał mu skoczyć szczupakiem po pistolet pod poduszką, jednakże wiedząc, że nie ma na to czasu, przytulił się do ściany, gdy drzwi znowu zostały otwarte pchnięciem. Hahnemann rzucił się do pokoju, dosłownie przeleciał przez drzwi, odwrócił się i ujrzał Prentice’a o sekundę za późno. Porucznik chwycił pistolet maszynowy za lufę i nie wypuszczając, skręcił dziko jej wylot w bok. Następnie szarpnął bronią do tyłu za Niemca, który spodziewał się, że Anglik będzie ją wyrywał ku sobie. Lufa wciąż celowała bezużytecznie w zewnętrzną ścianę. Jeszcze w trakcie szarpnięcia, w tej samej sekundzie, Prentice poczuł, że broń wyswobadza się z jego uścisku, a stopy tracą oparcie. Przewrócił się uderzając tyłem głowy. Wciąż trzymał broń, kiedy obłok zawrotu głowy zmacał mu umysł - widział tylko cienie poprzez mgłę. Starał się przedrzeć przez opar, stopniowo postrzegając je coraz wyraźniej, gdy coś twardego i ciężkiego uderzyło go w bok. Hahnemann właśnie go kopnął. Kiedy odzyskał świadomość, Niemiec stał nad nim z pistoletem maszynowym wycelowanym w środek klatki piersiowej. W drzwiach w ponurej ciszy stał Ford, na wysokości jego brzucha tkwiło parabellum Volbera. - Wstawać! - warknął Hahnemann z wściekłością. Odsunął się, gdy Prentice, wciąż zdziwiony, dlaczego, u diabła, jeszcze żyje, gramolił się z trudem na nogi. To nie było zbyt mądre. Czuł się tak, jakby tył jego głowy pękał na dwoje pod uderzeniami żelaznego młota. Pochwycił kilka haustów powietrza, starając się dosłyszeć, co mówi Hahnemann. - Pod ścianę! Szybko! Lekko się potykając, Prentice przeszedł ku zewnętrznej ścianie i oparł się o nią. W chwilę później dołączył do niego Ford. Volber wyszedł z kabiny, zamykając za sobą drzwi. Wszystko to zdarzyło się tak szybko, że Prentice wciąż w szoku zastanawiał się, co właściwie, u diabła, spodziewali się osiągnąć. Obok niego Ford wpatrywał się w Niemca bacznym wzrokiem, czekając na jego jeden mały błąd. Kłopot był w tym, że tamten nie wyglądał na człowieka powtarzającego swe błędy - wyskok Prentice’a zwiększył jego czujność - i chociaż sam w pojedynkę pilnował dwóch mężczyzn, stanął na tyle daleko, aby stworzyć swej broni dobre pole ostrzału. Jedna krótka seria zabiłaby ich obu - Ford, jako ekspert od broni i materiałów wybuchowych, nie miał co do tego żadnych złudzeń. - Dlaczego znalazł się pan na pokładzie tego okrętu, poruczniku Prentice? - spytał Hahnemann. Prentice spojrzał na stół, na którym Volber położył dokumenty i książeczkę wojskową, wyjęte z kieszeni podczas rewizji. Hahnemann musiał już je przejrzeć, kiedy on wydobywał się z oszołomienia. Nie spieszył się z odpowiedzią - czas był czynnikiem najwyraźniej cennym dla Niemca, tak jak gdyby działał w ramach starannie wypracowanego planu. Prentice wyczuł w pytaniu nutę niepokoju, stąd jego odpowiedź była rozmyślnie mało informująca. - Aby przedostać się z Istambułu na Zervos - powiedział. Przez straszną chwilę wydawało mu się, że popełnił śmiertelny błąd. Palec Hahnemanna zgiął się na spuście i Prentice przygotował się na rozrywającą serię kul, lecz Niemiec odzyskał panowanie nad sobą i nieprzyjemnie się uśmiechnął. - Tyle zrozumiałem! A teraz, poruczniku Prentice, zanim wystrzelę w brzuch sierżantowi Fordowi, zadam to pytanie ponownie: Dlaczego podróżuje pan właśnie tym statkiem, właśnie tej nocy? Rozumie pan? Dobrze. Prentice spostrzegł, że mocno pocą mu się dłonie oraz miejsca pod pachami. Nie miał najmniejszego pojęcia, o czym mówi Hahnemann. Lecz miał wątpliwości, czy uda mu się Niemca o tym przekonać. Mózg mu wirował, kiedy desperacko poszukiwał słów mogących choć w połowie uspokoić pytającego i z ogromnym wysiłkiem zdobył się na upiorny śmiech, którym chciał obniżyć temperaturę, zanim będzie za późno. - Rozumiem, że jest pan w niemieckim wojsku? - Po raz pierwszy Hahnemann okazał ślad niepewności, a Prentice pospieszył z wykorzystaniem tej niewielkiej szansy.- A więc wie pan, że zgodnie z Konwencją Genewską wszystko, co musimy panu podać, to nazwisko, stopień i numer. Już je pan ma na stole. Skierowanie rozmowy w tym kierunku było balansowaniem na krawędzi, lecz Prentice liczył na to, że wyszkolenie Niemca skłoni go do zastanowienia się, do stłumienia gniewu, odzyskania panowania. Ku swojej wielkiej uldze zobaczył, że wylot pistoletu maszynowego kieruje się w punkt między nim a Fordem, skąd mógł strzelać w każdym kierunku. Niemiec - przynajmniej na razie - odzyskał równowagę. Prentice ocenił Hahnemanna jako wysoce wyszkolonego osobnika, zwykle trzymającego swe emocje pod lodowatą kontrolą, który równie dobrze w stanie rozjuszenia mógł tę kontrolę stracić i wpaść w szał. Byli właśnie świadkami takiej sytuacji, gdy ich życie wisiało na włosku. - Co robiliście w Turcji? - zapytał nagle Hahnemann. - Próbowaliśmy zdobyć transport z powrotem do Aten - zaterkotał ponownie szybki język Prentice’a. - A ubrania cywilne pożyczyliśmy od Turków. Nasz statek wszedł na minę przy brzegu tureckim przed dwoma dniami i wyciągnięto nas z wody bliskich śmierci. Tylko my dwaj przeżyliśmy - i proszę mnie nie pytać o nazwę statku ani co transportował, ponieważ pan też by na to nie odpowiedział, gdybym to ja trzymał pistolet. I proszę mnie nie pytać, dlaczego Turcy nas nie internowali, ponieważ nie wiem. Wyglądali na cholernie szczęśliwych, że mogą pozbyć się nas jak i najszybciej. Umieścili nas na regularnym rejsie z Istambułu do Aten, lecz ten został odwołany w ostatnim momencie, więc przerzucono nas na pokład tego promu. Pierwszy odpływający statek - tak powiedzieli - i tyle. - Była to długa przemowa i modlił się, aby zadowoliła Hahnemanna w tej jedynej zdającej się go niepokoić kwestii - dlaczego są na pokładzie Hydry? Teraz pojawiła się oznaka szacunku w oczach Niemca, więc Prentice postanowił skorzystać z okazji, zapominając, że czasami błąd polega na przedobrzeniu. - Tak więc jesteśmy w tej chwili pańskimi jeńcami wojennymi, lecz niech pan nie zapomina, że Królewska Marynarka panuje nad Morzem Egejskim. Jeśli w tym rejonie znajdzie się brytyjski niszczyciel, może pan za parę godzin stwierdzić, że to ja trzymam pistolet, więc darujmy sobie groźby. - W pobliżu jest brytyjski niszczyciel? - Wylot broni był skierowany prosto w pierś Prentice’a, a do głosu Niemca powróciła nuta zimnej furii. - Wiecie o tym? - Słowa były oskarżeniem i mięśnie szczęk Hahnemanna stwardniały od napięcia, które natychmiast udzieliło się dwóm przypartym do ściany mężczyznom. Koniuszek lufy drgał, co było zewnętrzną oznaką napięcia nagromadzonego w trzymającym broń mężczyźnie. O Boże! pomyślał Prentice, jesteśmy o nerwowy tik od kanonady. Gdzie się do cholery pomyliłem? Przemówił ostrożnie, lecz szybko, z oczami utkwionymi w Hahnemanna, starając się mierzyć efekt wywierany przez jego słowa. - Nie mam na myśli żadnego konkretnego niszczyciela - jestem w wojskach lądowych, a nie w marynarce - to pan wie. Ale ta część morza jest stale patrolowana, więc to kwestia szczęścia - dla nas lub dla pana. Zamknął się mając nadzieję, że poszło dobrze, zdecydowany nie przedobrzyć następnym razem. Koszula przylgnęła mu do mokrych pleców, a nie śmiał spojrzeć na Forda, bo Hahnemann mógł pomyśleć, że daje mu sygnał. To stawało się koszmarem i miał przerażające uczucie, że mogą go nie przeżyć. - Odwrócić się i położyć na podłodze, wyciągnąć ręce na całą długość. Nieoczekiwany rozkaz zaskoczył Prentice’a; niemożliwe było nadążyć za ciągłymi zmianami nastrojów tego Niemca, ale przynajmniej nie będzie już więcej pytań z palcem na spuście. Był już na kolanach, kiedy dotarł do niego sens rozkazu - zobaczył kątem oka złowrogi łuk zataczany przez kolbę pistoletu maszynowego opadającego na głowę biednego Forda. I gdy sierżant osunął się bez zmysłów na podłogę, Prentice odwinął się, aby przekląć Niemca. Wylot lufy był wycelowany prosto w jego pierś: Prentice właśnie wykonywał nowy rozkaz, aby patrzeć na ścianę, kiedy ważący tonę ciężar wylądował na jego obolałej czaszce. Jaskrawa eksplozja światła rozbłysła mu przed oczami, po czym pogrążył się w topieli ogarniającej go ciemności. *** Koniec lufy karabinu szturchnął w twarz Macombera, kiedy otworzył drzwi kabiny w odpowiedzi na pospieszne pukanie. Groźbie towarzyszyły przeprosiny po niemiecku. - Musi pan pozostać w swej kabinie aż do dalszych rozkazów, Herr Dietrich. Przykro mi... - Czyich rozkazów? - Macomber stał z ręką za plecami, a jego szorstkie maniery nie zdradzały, żeby widok broni zrobił na nim wrażenie. Przez chwilę wyglądało tak, jak gdyby miał wypchnąć Volbera za drzwi. Niemiec zawahał się, niepewny, jak postępować wobec tej agresywnej reakcji, lecz Hahnemann stojący tuż za nim z pistoletem maszynowym w rękach nie zapomniał języka w gębie. - Rozkazów Wehrmachtu! Macomber spojrzał obok Volbera, ignorując krępego mężczyznę - wpatrywał się lodowato w Hahnemanna. Ponownie wydawało się, że odepchnie lufę na bok i Hahnemann instynktownie uniósł broń. - To nie wystarczy - Macomber zagrzmiał po teutońsku. - Nazwisko oficera, jeśli pan łaskaw. Mógł być pułkownikiem zwracającym się do podwładnego. - Porucznik Hahnemann, Alpenkorps - automatycznie odpowiedział Niemiec i poczuł chęć trzaśnięcia obcasami na baczność, lecz w samą porę porzucił zamiar. Teraz był wściekły z powodu swej własnej reakcji, jednak ten pasażer miał w sobie coś, co Hahnemannowi wydawało się zastraszające: pewną niepokojącą aurę władzy. - Pozostanie pan w swojej kabinie... - warknął. - Rozumie pan? Ktokolwiek znajdzie się poza kabiną bez zezwolenia, zostanie zastrzelony. - Gdy tylko to wypowiedział, ogarnęły go wątpliwości, a stalowe spojrzenie oczu Macombera nie podtrzymywało na duchu. Któż to może być, u diabła? - Porucznik Hahnemann? - powtórzył powoli Macomber głosem, w którym brzmiała niedobra, szydercza nuta. - Myślę, że uda mi się to zapamiętać. Hahnemann nadal nalegał, lecz już ciszej. - Proszę oddać sierżantowi klucze od kabiny, tak aby można ją było zamknąć od zewnątrz. Macomber wpatrywał się w zadumie w Hahnemanna jeszcze przez chwilę, po czym odwracając się na pięcie - przez co drzwi od kabiny zasłoniły część jego ciała - wsunął parabellum z powrotem do kieszeni płaszcza i powrócił do kabiny, ignorując żądanie oddania klucza. Z Volberem mógł sobie dać radę, lecz pistolet maszynowy porucznika to zupełnie inna sprawa. Mamrocząc wyrazy zirytowania Hahnemann postąpił naprzód, sam wyjął klucz i zamknął drzwi od zewnątrz. Szkot wyprostował się znad gazety rozłożonej na stole z ponurym wyrazem twarzy. To było gorsze, niż sobie wyobrażał - przejmowali cały statek. Jego pierwszą reakcją w czasie otwierania drzwi była myśl, że przyszli po niego mordercy. To chwilowe wrażenie ustąpiło objawieniu, iż nie chodziło im wcale o niego; rozgrywała się tu poważna operacja Wehrmachtu, posunięcie równie zuchwałe jak kampania norweska* [*przyp.: Norwegia została zdobyta przez pozornie niewinne statki handlowe wypełnione wojskiem niemieckim, które dopłynęły do wybrzeży Norwegii w zasięgu dział niczego nie podejrzewającej Królewskiej Marynarki. (Przyp. aut.)]. Stał nasłuchując z przechyloną głową. Tak, nie mylił się - maszyny Hydry zwalniały. Aby dokonać spotkania na morzu, rzecz jasna. Musieli opanować maszynownię we wcześniejszej fazie i teraz pewnie przejęli mostek kapitański. Sprawna operacja zaplanowana ze zwykłą drobiazgową starannością w szczegółach - włącznie z umieszczeniem na pokładzie Herr Schnella i jego wielkiego kufra zawierającego broń. Wyłuskawszy swoje dymiące cygaro z popielniczki, zgasił światło i posłużył się latarką, aby utorować sobie przez kabinę drogę do iluminatora. Maszyny Hydry prawie się zatrzymały, a Rupescu był tak blisko, iż wydawało się, że statki się zderzą. Stanąwszy otwarcie przy iluminatorze - z cygarem żarzącym się dla każdego, kto miał ochotę patrzeć - Macomber obserwował przemieszczanie niemieckich żołnierzy z rumuńskiego statku na grecki prom. Żołnierze w kamizelkach ratunkowych zmagali się z wysoką falą - gdyby przybyli później lub gdyby pogoda pogorszyła się wcześniej, operacja mogłaby się okazać niemożliwa do przeprowadzenia. Znów niemieckie szczęście, pomyślał z goryczą, tak samo jak szczęście wspaniałej pogody nad Francją w 1940 roku. Nie zajdzie się daleko bez szczęścia, dodał obserwując opuszczanie na wodę łodzi wypełnionej żołnierzami. Musiało w niej być co najmniej dwudziestu ludzi. Modlił się o wypadek, kiedy szalupa omal się nie wywróciła, a fale uniosły się jej na spotkanie. Jednak w ostatniej chwili ktoś zwolnił liny i łódź poszła za naturalną krzywizną morza. Umundurowani żołnierze nosili miękkie czapki z długim daszkiem i byli ciężko obładowani wyposażeniem. Alpenkorps. Jednostka doborowych wojsk górskich, które podbiły Norwegię; ludzie wyszkoleni do walki w najgorszym terenie - takim, jak półwysep Zervos. Stał przez jakiś czas na szeroko rozstawionych stopach, z ciałem już teraz przyzwyczajonym do kołysania statku, i naliczył przetransportowanie ponad dwustu ludzi na grecki prom. Więcej niż dość, aby zdobyć Zervos, jeśli w najbliższym czasie otrzymają wsparcie ciężkiej broni. W końcu, jeżeli sprzymierzeni nie wystawili własnych oddziałów na wybrzeżu półwyspu, to jedynymi ludźmi, którzy mogli im stanąć na drodze, była garstka mnichów w klasztorze oraz kilku rybaków w Katyrze. Nawet kiedy przenoszenie zostało zakończone, a łódź z załogą Rupescu dokonała swego krótkiego rejsu, trwał przy iluminatorze. Maszyny Hydry zaczęły nabrzmiewać mocą. Prom wznowił swój przerwany rejs. Oddalał się, pozostawiając rumuński statek jak pustą skorupę. Macomber otworzył iluminator i wytknął głowę na łaskę żywiołów. Wzrastająca siła tnącego jak nożem wichru zmroziła jego twarz, gdy patrzył, jak Rupescu powoli osiada w rosnącej burzliwości morza. Zanim go porzucili, wyłączyli wszystkie światła, jednak w blasku księżyca mógł dostrzec jego zalewany dziób, kłębiące się fale pogrążające pokład, napełnione wodą zataczanie się statku przeznaczonego na stracenie. Otworzyli, oczywiście, kingstony. Wciąż wychylał się przez iluminator, kiedy nadbudówka statku znikła pod zbałwanionymi falami, przez krótką chwilę pozostawiając jedynie biały komin sterczący jak jakaś dziwna latarnia morska na środku Morza Egejskiego. Potem i on zatonął, a po Rupescu nie pozostał nawet ślad. Macomber cofnął głowę, zatrzasnął iluminator, zapalił światło w kabinie i zaczął uderzać rękami, aby się rozgrzać. Siadając na koi oparł się dzikiej pokusie wyciągnięcia na niej nóg i zapalił nowe cygaro. Nadal żadnej szansy na sen; wyglądało na to, że jeszcze przez dłuższy czas nie odważy się zmrużyć oczu. Okres stania przy iluminatorze strasznie wyczerpał jego członki, jednakże narastająca w nim furia oraz morskie nocne powietrze wzmogły jego czujność i teraz, kiedy palił, gniew pomagał mu myśleć. Umknęło gdzieś spragnione oczekiwanie powrotu do przystani spokoju - umknęło na pierwszy widok tych, tak dobrze mu znanych, mundurów. Musiał coś zrobić, aby podważyć kalkulację czasu owego starannego planu, według którego działali. Są złymi improwizatorami i źle reagują, gdy rzeczy idą niezgodnie z harmonogramem. Jego główna nadzieja tkwiła w wytrwaniu, w udawaniu Dietricha, aby wytrącić ich z równowagi na samym początku i uzyskać swobodę nieskrępowanego poruszania się po statku. Powstał, aby zwalczyć nawrót senności, wcisnął na głowę kapelusz - kapelusz, dzięki któremu wyglądał jeszcze bardziej germańsko - i spojrzał w lustro nad umywalką. Nie było potrzeby przybierania ponurego wyrazu twarzy - to przyszło aż zbyt naturalnie. Jesteś Dietrichem, powiedział cicho, więc od teraz zapomnij, że kiedykolwiek istniał facet nazwiskiem Macomber. A oni będą musieli utrzymywać ciszę radiową, więc nic nie sprawdzą. Liczy się pierwsze spotkanie. Jesteś Dietrich, doktor Richard Dietrich. Znów usiadł na krześle, nie mogąc się doczekać ich powrotu. Kiedy przyszli po niego, była już prawie północ. Rozdział 4 Niedziela. Północ Trzymając pistolet maszynowy pod pachą, porucznik Hahnemann - teraz już w mundurze Alpenkorps - przekręcił klucz, nacisnął klamkę i kopnięciem otworzył drzwi. Dietrich siedział przy stoliku, nadal w płaszczu i kapeluszu, ze skrzyżowanymi w kostkach nogami wyciągniętymi przed siebie. Palił następne cygaro, a gwałtowne wejście nie wywarło na nim żadnego wrażenia ani nie spowodowało zmiany w jego swobodnym zachowaniu. Wyglądał raczej tak, jakby starał się zademonstrować znudzony brak zainteresowania. Złożył ręce na piersi i spoglądał na Hahnemanna jak na kawałek źle wysmażonego mięsa. Po chwili przeniósł uwagę na wysokiego mężczyznę z orlim nosem, który dziarsko wkroczył do kabiny za porucznikiem. Niemiec, tuż po czterdziestce, o uderzającym wyglądzie, trzymał się bardzo prosto, a jego niebieskie oczy przyglądały się siedzącemu pasażerowi. Pod rozpiętym cywilnym płaszczem Dietrich dojrzał buty i mundur Alpenkorps. - To pułkownik Burckhardt - poinformował szorstko Hahnemann. Urwał na chwilę, jak gdyby oczekiwał jakiejś reakcji. - Zwykle powstaje się w obecności pułkownika - dokończył ponuro. - Proszę odesłać tego człowieka, abyśmy mogli porozmawiać. - Dietrich zwrócił się do spoglądającego nań z zainteresowaniem Burckhardta. Od czasu ich wejścia do kabiny nawet się nie poruszył. - Może pan mówić z nami obydwoma - zaczął rzeczowo Burckhardt - chyba że ma pan bardzo dobry powód, aby życzyć sobie rozmowy w cztery oczy. - Jak wcześniej Hahnemann, tak teraz i Burckhardt zastanawiał się, dlaczego reaguje w sposób niezgodny z zamiarami. A jednak... - To, co mam do powiedzenia, nie jest przeznaczone dla młodszych oficerów. - Uprzejmość Dietricha zniknęła gwałtownie i spojrzał ponuro na pułkownika. - Jak mi się wydaje, nie ma pan za wiele czasu do stracenia, więc może to załatwimy? Twarz Burckhardta nie wyrażała żadnych emocji, jednak w środku poczuł się trochę wytrącony z równowagi - zamierzał powiedzieć prawie dokładnie to samo, a ten bydlak o agresywnym wyglądzie go wyprzedził. Miał niejasne poczucie, że oddaje pole, więc przemówił zdecydowanie do porucznika: - Hahnemann, ma pan obowiązki, których musi pan dopilnować. Proszę mnie pozostawić z tym człowiekiem, aż pana wezwę. - Może być uzbrojony - zaprotestował Hahnemann. - Oczywiście, że jestem uzbrojony - odparł szybko Dietrich, przewidując następne pytanie. Człowiek mniejszego formatu niż Heinz Burckhardt mógł okazać poirytowanie, lecz pułkownik doszedł do funkcji dowódczej w elitarnej służbie Wehrmachtu i czuł niechętne uznanie dla postawy niezależności. - Zamierzam wyjąć parabellum - wyjaśnił Dietrich, wpatrując się w Hahnemanna, jak gdyby powątpiewał w jego zdolność zrozumienia prostego zdania w języku niemieckim - więc proszę, aby pan zechciał łaskawie panować nad sobą... i nad pańską bronią. - Wyjął pistolet z kieszeni płaszcza i położył go na stole. - Przy okazji, jest naładowany. Kiedy muszę użyć broni, co na szczęście zdarza się rzadko, nigdy nie blefuję. Widok pistoletu wojskowego, rzecz mało istotna, nieznacznie zwiększył rosnące zaciekawienie Burckhardta dużym niemieckim pasażerem. Przez moment Hahnemann się wahał, czy ma zabrać pistolet, lecz Dietrich całą swą uwagę skupił na pułkowniku i tak wyraźnie ignorował obecność porucznika, że ten poczuł się zagubiony i spojrzał na Burckhardta w oczekiwaniu instrukcji. - Proszę nas zostawić - rzucił oschle pułkownik. - Będę na mostku za kilka minut. Dietrich czekał, aż zamkną się drzwi do kabiny, po czym wstał powoli. Jego wzrost zaskoczył Burckhardta, który miał sześć stóp wysokości. Zdawał sobie wcześniej sprawę, że Dietrich jest wysoki, lecz teraz mógł dostrzec, że niemiecki cywil góruje nad nim o dwa do trzech cali. Prezencja innych mężczyzn rzadko robiła wrażenie na Burckhardcie, teraz jednak poczuł, że jest nieco onieśmielony przez tę groźną postać stojącą przed nim z pochylonymi ramionami i rękami założonymi za szerokie plecy. Dietrich czekał przez chwile, następnie sięgnął do płaszcza, wyjął coś i rzucił na stół. - Moje papiery, pułkowniku Burckhardt. Z rosnącym uczuciem rozdrażnienia Burckhardt spojrzał uważnie na legitymację. Gdy podniósł wzrok, stwierdził, że Dietrich przygląda mu się bez żadnego specjalnego wyrazu. - Widzę, że jest pan archeologiem, doktorze Dietrich? - Nie mógł się ustrzec fałszywej nuty w głosie - podejrzewał, że pasażer jest kimś ważnym z Berlina; było to jedyne wytłumaczenie jego aroganckich manier. - Proszę się przyjrzeć uważnie - ponaglił go Dietrich gburowato. - Czy widzi pan w nich coś niezwykłego? - Nie! - odparł Burckhardt po trwającym sekundę przeglądzie i teraz już pojawiła się w jego głosie oschłość. - To dobrze! - Dietrich uniósł ramiona i górując nad pułkownikiem kontynuował z miażdżącym sarkazmem: - Płynąłem na pokładzie greckiego promu, który w każdej chwili mógł być zatrzymany i przeszukany przez brytyjski niszczyciel. Czy spodziewa się pan, że w tych warunkach miałem im przedłożyć papiery identyfikujące mnie jako starszego oficera Abwehry? Burckhardt stał bez ruchu z zamarłym sercem. Więc tu było wyjaśnienie tej wyniosłej postawy, która tak go onieśmielała od chwili wejścia do kabiny. Boże, Abwehra! Ta przeklęta wywiadowcza organizacja niewiarygodnie wpływowego admirała Canarisa. Nigdy nikomu nie mówią, co zamierzają zrobić - aż do momentu, kiedy to zrobią. I nigdy nikomu nie mówią, dokąd się udają, chyba że po powrocie do Berlina z miejsca przeznaczenia. Nie odpowiadają przed nikim z wyjątkiem przebiegłego starego admirała, który swoją karierę rozpoczął w wywiadzie marynarki, a obecnie podlega jedynie samemu Führerowi. Abwehry nie lubiano - może lepszym określeniem było „bano się” - we wszystkich wywiadach sił zbrojnych, ponieważ żyła swym własnym życiem, lecz jeszcze bardziej nie lubiano jej z powodu legendarnego rejestru śmiałych posunięć. Na swój niesamowity sposób admirał zawsze miał rację w prognozach zamiarów przeciwnika. O tak, Burckhardt słyszał o Abwehrze, ale po raz pierwszy poznał jednego z jej ludzi. To znaczy, jeśli Dietrich jest tym, za kogo się podaje... Podniósł podejrzliwie wzrok, kiedy coś nowego wylądowało na stole. - Teraz widzi pan, co wyrzuciłbym przez najbliższy iluminator, gdybyśmy zostali zatrzymani - wraz z parabellum, rzecz jasna. - Ton Dietricha był ironiczny, prawie szyderczy. Burckhardt wychwycił ten ton i poczuł, jak krew uderza mu do głowy. Na krótką chwilę, kiedy oglądał drugą legitymację spreparowaną przez Baxtera, opuścił go jego lodowaty rozsądek. Dietrich przeszedł przez kabinę, aby wyjrzeć przez iluminator, i rzucił przez ramię: - Będzie panu potrzebny absolutny dowód mojej tożsamości, więc niech pan lepiej wyśle radiotelegram do Berlina. Mogę panu podać kod sygnałowy. - Nie, dopóki jesteśmy na morzu - powiedział bez zastanowienia Burckhardt - musimy za wszelką cenę utrzymać ciszę radiową. - Tak przypuszczam - odparł Dietrich szorstko. - Chodzi mi o moment po wyjściu na brzeg. Załatwiliście sprawę z dwoma Anglikami, mam nadzieję? - Tak, Hahnemann uporał się z całą operacją najsprawniej, jak można było. To tylko porucznik i sierżant wracający do domu z Turcji. - Zatem wiedział pan przedtem, że ci dwaj wchodzą na pokład? Burckhardt zawahał się, patrząc w plecy człowieka z Abwehry, który nadal spoglądał w morze. Było coś w sposobie sformułowania pytania, co go niepokoiło, co opóźniło odejście na mostek. Czyżby gdzieś nastąpiła jakaś straszna gafa? - Wiedział? - powtórzył ostrożnie. - Tak, powiedziałem „wiedział”. Wiedział pan? - Dietrich obrócił się na pięcie i mówił z cygarem w ustach, stojąc na szeroko rozstawionych stopach, całkowicie panując nad rozmową. - Nie - przyznał niechętnie pułkownik. - Zaniepokoiłem się, kiedy po raz pierwszy o nich usłyszałem, ale mają niskie stopnie... - Jest pan tego pewien? Papiery łatwo podrobić lub przerobić - włącznie z książeczkami wojskowymi. Ci dwaj mogą być o wiele ważniejsi, niż nam wiadomo. - Urwał, aby nadać maksymalny efekt swojej zdradliwej sugestii. - Mogą być na pokładzie dlatego, że jakaś aluzja o pańskiej operacji dotarła do aliantów. Ma pan szczęście, że nie dostali się do kabiny radiowej. - Pochylił się do przodu z nieubłaganym wyrazem twarzy. - Domyślam się, iż nie dotarli do kabiny radiowej? - Oczywiście, że nie. To należało do zadań Hahnemanna... - Ma pan jakieś pojęcie, do jakich rodzajów broni należą? Burckhardt czuł, jak robi mu się zimno. Aż do tego denerwującego spotkania zakładał, że dwaj Anglicy znaleźli się na pokładzie przez przypadek. Jednakże teraz ten człowiek z Abwehry dostrzegał diaboliczne możliwości. - Ford, sierżant sztabowy, jest inspektorem amunicji - rzekł wolno. Czyżby w jego głosie pojawiła się nuta niechęci? - A drugi z nich, ten rzekomy porucznik... Prentice? - Natychmiast przycisnął Dietrich. - Jest w łączności. - Ach, więc bez wątpienia doskonały radiotelegrafista... - Dietrich dokonawszy swego druzgocącego spostrzeżenia wzruszył ramionami. Pykał z cygara przez kilka sekund, a potem dorzucił coś równie niepokojącego: - Ponieważ wiemy, że byli w Turcji przez kilka tygodni, to czy nie wydaje się dziwny zbieg okoliczności, iż wybrali akurat ten rejs do Grecji. Jak pan sądzi? - Kilka tygodni? Wie pan to? To dlatego jest pan na pokładzie? - Burckhardt uczynił krok ku Dietrichowi, patrzącemu nań bez słowa. - Mieli rzekomo się uratować ze statku, który zatonął u wybrzeży Turcji kilka dni temu... - Z jakiego statku? - Dietrich aż podskoczył na to oświadczenie. - Czy to jest opowiastka, którą panu przekazali? - Tak, kiedy ich przesłuchiwał porucznik Hahnemann... - Czy ten Hahnemann ma przeszkolenie wywiadowcze? - W głosie Dietricha znów zadrgała nuta ironii. - Nie, ale jest bystry i powiedział, że ich historia wygląda na prawdziwą. Porucznik Prentice - mu to powiedział... - Widziałem tego brytyjskiego porucznika - odparł człowiek Abwehry wolno i z wyrachowaniem - i rzekłbym, że nie tylko nie brak mu rozumu, lecz potrafi także zmyślić przekonującą historię na poczekaniu. Nie podoba mi się rozwój sytuacji, pułkowniku Burckhardt. Tych dwóch Anglików należy ponownie przesłuchać. Twarz Burckhardta miała nieobecny wyraz. W innych okolicznościach, gdyby nie czuł na barkach ogromnej odpowiedzialności za ekspedycję, może myślałby inaczej - ale skąd miał wiedzieć, że starł się z mistrzem psychologicznej agresji. Nic nie podejrzewając, został rzucony w kalejdoskop zmiennych wrażeń i lęków od momentu, w którym wszedł do kabiny. Jednocześnie podświadomie zaakceptował prawdziwość papierów człowieka z Abwehry. W rzeczywistości sprawa tożsamości Dietricha została subtelnie zlikwidowana przez zakwestionowanie tożsamości jeńców brytyjskich. Burckhardt zaczynał się lekko niepokoić o własne położenie. Czyżby tego diabła umieszczono na pokładzie Hydry, aby czuwał nad operacją, ponieważ obejmowała także fazę morską - zdobycie statku, a następnie jego podróż do celu? - Polecę Hahnemannowi, aby zamienił jeszcze parę słów z jeńcami - rzekł szorstko. - Więc ten Prentice mówi po niemiecku? - Dietrich zadając pytanie znów wyjrzał przez iluminator. - O ile wiem, to nie - lecz Hahnemann świetnie mówi po angielsku. Muszę teraz iść na mostek. Mówił do pleców Dietricha, który przecierał dłonią zaparowane szkło. Temperatura w kabinie była prawdopodobnie o trzydzieści stopni wyższa niż na morzu. - Czy Hahnemann dowiedział się jeszcze czegoś przesłuchując jeńców? - Dietrich wciąż był pochłonięty wpatrywaniem się w iluminator. Coś w jego postawie sprawiło, że pułkownik wstrzymał się o kilka sekund z odejściem. - Wydaje mi się, że wspomniano coś o brytyjskim niszczycielu przebywającym w tym rejonie, ale jestem przekonany, że to blef. - Blef! - Dietrich wyprostował się, robiąc nagły zwrot na pięcie. - Najpierw mówi pan o zbiegu okoliczności, dzięki któremu ci dwaj znaleźli się na pokładzie, a teraz ma pan nadzieję, że blefują! Obawiam się, iż zaistniała bardzo poważna sytuacja - nie rozpoznany obiekt pływający podchodzi szybko od północnego wschodu i, o ile się nie mylę, jest to brytyjski niszczyciel. Burckhardt ruszył szybko ku wyjściu. A Dietrich przyjął, że wobec braku zakazu wychodzenia udzielono mu przywileju swobodnego poruszania się po statku. *** Burckhardt wychodząc z kabiny o mało nie zderzył się z Hahnemannem pędzącym przez korytarz. Żołnierz zatrzymał się, zasalutował i przemówił zziajany: - Są kłopoty, panie pułkowniku. Porucznik Schnell chciałby zobaczyć się z panem na mostku - to bardzo pilne... - Wiem! - Burckhardt już przeciskał się obok niego, kierując się w stronę schodów. Młodzi ludzie z jednostek Alpenkorps, o twardych twarzach, w kompletnym umundurowaniu, przylgnęli do ścian korytarza, z karabinami przy boku, aby dać mu przejście. Jeden z nich spiesznie przydeptał papierosa. Trzy kabiny ostatnio zajmowane przez niemieckich pasażerów były otwarte, a wewnątrz nich jeszcze więcej strzelców alpejskich siedziało na podłodze i opierało się o ściany. Na ich twarzach malowało się napięcie, gdy patrzyli na przechodzącego pułkownika. Plotka o szybkim zbliżaniu się brytyjskiego niszczyciela już dotarła do żołnierzy. Nastrój na greckim promie uległ zmianie - przypominał atmosferę na transportowcu wojskowym. Mijając oporządzenie rozrzucone w stosach na korytarzu, Burckhardt odnotował sobie w pamięci, że musi polecić je przenieść, po czym pognał po schodach. Po otwarciu drzwi na ich szczycie poczuł na twarzy podmuch zimnego wiatru i tusz lodowatych bryzgów. Nie zadał sobie trudu jej otarcia, tylko rozejrzał się szybko po pustym pokładzie zalewanym przez fale. Wszyscy żołnierze mieli ścisłe rozkazy pozostawania pod pokładem. Zewnętrzne oznaki normalności usatysfakcjonowały pułkownika. „To dziwne, ale morze wygląda o wiele gorzej stąd z góry niż spod pokładu.” Myśl ta przemknęła mu przez głowę, kiedy kierował się na mostek. W środku panował pozorny spokój oraz nastrój pełnej kontroli i subordynacji, Burckhardt jednak pod powierzchnią ciszy wyczuwał atmosferę silnie napiętych nerwów towarzyszącą przeorywaniu się Hydry przez coraz bardziej wzburzone morze. Porucznik Schnell z Kriegsmarine, mający na sobie nie rzucające się w oczy ciemne spodnie i ciemny wełniany sweter, trzymał koło sterowe, a kapitan promu, Nopagos, stał o kilka stóp dalej z lampą sygnałową w rękach. Za nim strzelec alpejski przycupnąwszy tak, by być niewidoczny, trzymał pistolet maszynowy skierowany w plecy kapitana. - Tam. Od strony sterburty - odezwał się sternik, machnąwszy głową w kierunku północno-wschodnim. Schnell był typowym niemieckim oficerem marynarki - trzydziestoletni mężczyzna o okrągłej twarzy, krótko przystrzyżonych włosach, uważnych oczach i spokojnych manierach. Jednym rzutem oka oceniwszy sytuację, Burckhardt wziął lornetkę od żołnierza w cywilnym płaszczu przeciwdeszczowym zakrywającym mundur. Od sterburty kierowała się w stronę Hydry smukła szara sylwetka ze światłami na maszcie. Pułkownik nastawił lornetkę na okręt i zagryzł wargi. Tak, to niszczyciel brytyjski żeglujący zbieżnym kursem, który doprowadzi go przed ich dziób za milę lub dwie. Oddał lornetkę i cofnął się w cień na wypadek, gdyby z oddalonego pomostu były skierowane w jego kierunku jakieś lornetki. Jeszcze nie da się rozróżnić pojedynczych ludzi, lecz za kilka minut, jeśli niszczyciel utrzyma swój obecny kurs, będzie można dostrzec wszystkie ważne szczegóły. Zwrócił się szybko do Schnella: - Na co Nopagosowi ta lampa sygnałowa? - Za minutę będzie musiał się nią posłużyć... - Nie podoba mi się to. - Nie mamy innej możliwości. - Schnell wykonał półobrót, aby spojrzeć na zbliżający się okręt. - Na pewno nas zaczepią, więc proszę powiedzieć Grekowi, że znam się na sygnalizacji morskiej. Burckhardt myślał szybko. Była to diabelska sytuacja - powodzenie ekspedycji zależało od lampy sygnałowej w rękach Greka, któremu wydarto podstępem jego własny statek. Zobaczył, jak kostki dłoni Schnella widoczne przy górnym oświetleniu pobielały, kiedy trzymał koło sterowe i niezmiennie utrzymywał kurs. Strzelec alpejski na podłodze poruszał się lekko wraz z kołysaniem statku; jego twarz ściągnęło napięcie, kiedy spojrzał na Burckhardta, potem przeniósł wzrok na plecy Nopagosa. Burckhardt, z rękami w kieszeniach płaszcza, utrzymał zewnętrzne pozory niezmąconej pewności siebie, choć w środku nerwy miał naprężone do granic obłędu. Zwrócił się do Nopagosa w swojej starannej grece o teutońskim brzmieniu: - Brytyjski niszczyciel może zacząć sygnalizować. Jeśli to się zdarzy, posłuży się pan lampą tylko wtedy, gdy wydam rozkaz. Chcę, aby to pan wyraźnie zrozumiał - człowiek przy sterze jest niemieckim oficerem marynarki wojennej doskonale się orientującym w procedurze sygnałowej. Będzie pana obserwował. Jeśli uczyni pan próbę wysłania sygnału alarmowego, to będziemy o tym wiedzieć. Jeżeli zajdzie konieczność, wdamy się w walkę z brytyjskim niszczycielem i bez wątpienia zostaniemy zatopieni. Zdaje pan sobie sprawę, mam nadzieję, że wyratowanie kogoś przy tym stanie morza jest nieprawdopodobne. W tych niewielu słowach dał do zrozumienia, że członkowie załogi Nopagosa stali się zakładnikami. Właśnie przestał mówić, kiedy oświetlony przez księżyc kilwater zbliżającego się niszczyciela stał się wyraźnie widoczny. Kilka sekund później otwarły się drzwi wiodące na mostek i wszedł Dietrich. Burckhardt obejrzał się, ale gdy zobaczył, kto wszedł, odwrócił się z powrotem. Człowiek Abwehry, zupełnie nie speszony tym przyjęciem, podszedł do pułkownika i rzucił spojrzenie na zbliżający się niszczyciel. - To prawdopodobnie tylko rutynowa kontrola - zauważył - lecz miejmy nadzieję, że nie spodziewają się sygnału od swoich przyjaciół pod pokładem. Na szyi Burckhardta, z boku pod kołnierzem, zapulsował nerw. Dietrich zaledwie przyszedł, a już wyraził na głos sugestię najbardziej niepokojącą w tym krytycznym momencie. Zanim pułkownik zdołał się uspokoić po tej uwadze, drzwi się otworzyły i na mostek wmaszerował Hahnemann z wyrazem wściekłości na twarzy. Wahał się, czy zatrzymać Dietricha, kiedy ten szedł za Burckhardtem na mostek, lecz teraz czuł, że musi mieć na niego oko. Burckhardt natychmiast rzucił się na niego. - Schowaj tę broń, cholerny durniu, mogą obserwować mostek. A skoro już pan tu jest, czy któryś z tych brytyjskich żołnierzy miał jakieś środki sygnalizacyjne? - Lampy sygnalizacyjnej nie - zapewnił go szybko Hahnemann. - Na pewno nie mieli żadnego sprzętu łącznościowego. Porucznik Prentice miał rewolwer pod poduszką. Ale nic, czym można by nadać meldunek. Burckhardt bez wyrazu spojrzał na Dietricha, który z kolei przyglądał się Hahnemannowi, odpowiadającemu wyzywającym spojrzeniem. - Ani nawet latarki kieszonkowej? Hahnemann wyglądał na zmieszanego. Otworzył usta, aby odpowiedzieć, ale jego twarz zesztywniała i zwrócił się do Burckhardta: - Tak jest, panie pułkowniku, jeden z nich miał latarkę. Była w wewnętrznej kieszeni płaszcza wiszącego na drzwiach. Dietrich pochwycił wzrok Burckhardta i podniósł brwi w wyrazie złych przeczuć, następnie zmarszczył czoło, gdy Schnell odwrócił się i powiedział: - Już go mamy, panie pułkowniku. Zaczynają. Poprzez nabrzmiałe falami Morze Egejskie zaczęło migotać z przerwami światło na niszczycielu. Schnell ustawił się w półobrocie na sterburtę, z oczyma utkwionymi w migającą lampę, ciągle nadającą j krótkie sygnały. Nikt na mostku nie poruszył się ani nie odezwał. Wszystkie oczy były przykute jak w transie hipnotycznym do światła sygnałowego i Burckhardt mógł wyczuć bezruch ludzi zawieszonych w stanie strasznego oczekiwania. Tak wiele zależało od następnych kilku minut, jednak pułkownik nie miał zamiaru poddać się bez względu na rozwój wydarzeń. Doświadczył już niszczącej siły ognia, jaką mógł rozporządzać brytyjski niszczyciel - w Norwegii widział, jak niemiecki transportowiec z wojskiem został zredukowany do rozpalonego wraku zaledwie przez kilka salw. Nad tym, co czterocalowe działa mogą zrobić z kadłubem Hydry, wolał się nie zastanawiać. Lampa zakończyła błyski i odezwał się Schnell: - Proszą nas o identyfikację. Burckhardt wyprostował się nieco i podał po grecku instrukcję Nopagosowi. - Proszę nadać, że jesteśmy greckim statkiem Hydra. Nic więcej. I proszę pamiętać, że porucznik Schnell jest oficerem marynarki wojennej. Napięcie na mostku stawało się niemal nie do zniesienia - jak dolegliwość fizyczna. Nopagos wytarł usta i spojrzał za siebie, gdzie tkwił strzelec alpejski z muszką pistoletu maszynowego skierowaną w jego lędźwia. Burckhardt skinął głową, jakby chciał powiedzieć: „No, bierz się do tego”. Kapitan poprawił czapkę na głowie i zaczął migotać lampą. Schnell obserwował go chłodno z rękami opartymi na kole sterowym. Pułkownikowi wydawało się, że wysłanie krótkiego meldunku trwa całe wieki. Czyżby sygnalizacja morska była rzeczywiście tak skomplikowana? Czyżby Nopagosowi udało się przechytrzyć Schnella, kiedy wstawiał zdesperowane SOS w mieszaninę błysków? Dziesiątki zatrważających możliwości przebiegały przez jego głowę, ale mógł tylko czekać w nadziei, że jego groźba dotarła do Greka. Lampa przestała błyskać. Nopagos wytarł kark kolorową chustką, Schnell zaś zwrócił się do Burckhardta przez ramię. - Zidentyfikował nas jedynie jako Hydrę pod banderą grecką. Nic więcej. Najwyższym wysiłkiem woli Burckhardt zwalczył w sobie impuls, by pozwolić opaść swym ramionom - obaj strzelcy alpejscy oczekiwali od niego słów otuchy. Żołnierze niemieccy, jak już wcześniej zauważył Burckhardt, nigdy nie czuli się zupełnie dobrze na morzu - istnienie Marynarki Brytyjskiej prawdopodobnie miało jakiś związek z ich brakiem entuzjazmu dla operacji przeprowadzanych drogą morską. Obserwował niszczyciel utrzymujący zbieżny kurs. Czy jego dowódca zadowoli się meldunkiem? Dietrich sugerował, że to tylko rutynowa kontrola. Jednak w chwilę później przedstawił denerwującą sugestię, że umieszczenie dwóch żołnierzy brytyjskich na pokładzie mogło być celowe, a ów niszczyciel spodziewa się pewnie innego sygnału - błysku z iluminatora potwierdzającego, że na pokładzie Hydry wszystko jest w porządku. Szlag by trafił Abwehrę! - Znowu nadają! - odezwał się spokojnie Schnell ze wzrokiem utkwionym w błyszczące w dali światło, teraz już mniej niż ćwierć mili od nich. Burckhardt stał bez ruchu, odrzucając chęć spacerowania po pokładzie - utrzymanie absolutnego spokoju wewnętrznego było w tym momencie sprawą życia i śmierci. Czuł się tak, jakby od wielu godzin jego stopy przywierały do pokładu, a Bóg jeden wie, ile jest już widocznych oznak napięcia. Lampa sygnałowa zadrgała lekko w rękach Nopagosa - jeśli będzie musiał jeszcze dłużej odpowiadać na te cholerne pytania, to się załamie. Żołnierz skulony za greckim kapitanem pocił się obficie i czoło jego błyszczało w świetle na mostku. Hahnemann nerwowo stukał paznokciem po kolbie swego pistoletu maszynowego. Burckhardt miał ochotę ryknąć na niego: „Przestań, na miłość boską!” Schnell, wysoce doświadczony oficer marynarki wojennej, ciągle mocno trzymał koło sterowe. Wszystkie te drobne szczegóły Burckhardt odnotował w czasie, gdy lampa brytyjskiego niszczyciela szyderczo wybłyskiwała swój meldunek. Tylko Dietrich robił wrażenie, jakby się nie przejmował; czuł się niemal swobodnie patrząc w sufit z nie zapalonym cygarem znieruchomiałym pośrodku ust. Opuścił wzrok i dostrzegł utkwione weń spojrzenie pułkownika. - Na pokładzie jest Grek nazwiskiem Grapos - skomentował. - Sądzę, że może być niebezpieczny, jeśli się go dobrze nie przypilnuje. - Sam się nim zająłem - rzekł Hahnemann bez wyrazu. - Spał w salonie - nie miał kabiny - i zdołałem go ogłuszyć, zanim zauważył moją obecność. Leży związany w jednej z ładowni. - Nieustanne napięcie oczekiwania osłabiło jego instynktowną niechęć do człowieka z Abwehry i spojrzał na Dietricha bez urazy. - Mam ten statek pod kontrolą - dorzucił lodowato Burckhardt. - Być może będzie lepiej, jeśli zejdę pod pokład - rzekł Dietrich prawie uprzejmie. Spojrzał w lewo i dostrzegł, że Hahnemann opuszczał mostek w chwili, kiedy chmura pyłu wodnego poderwała się spod dziobu Hydry. Po odejściu porucznika zapanowała pełna napięcia cisza. Światło z niszczyciela kontynuowało nadawanie, ciężko pulsowały maszyny promu, a morze pod nim kołysało się bez końca. Kiedy migocące światło zamarło, Schnell dwukrotnie chrząknął, zanim się odezwał: - Chcą, abyśmy podali port wypłynięcia, port przeznaczenia oraz czas przybycia. Bez wahania Burckhardt warknął kilka dalszych instrukcji po grecku. - Proszę im powiedzieć, że płyniemy z Istambułu, że portem docelowym jest Katyra na Zervos, a nasz przewidywany czas przybycia to godzina 5.30. Nopagos zmrużył oczy, popatrzył znowu na spoconego żołnierza za sobą, uchwycił mocniej lampę i zaczął nadawać. W świetle księżyca widać było wyraźnie wyloty dział niszczyciela, gdy okręt kontynuował swój kurs bez najmniejszej korekty o chociażby jeden stopień. Dla Burckhardta było to niepokojące - skąd tyle zainteresowania starym greckim promem, który przez cały swój żywot kursował między Istambułem a dalekim półwyspem Zervos. Trzymał się mocno w garści, kiedy znów rozbrzmiał mu za plecami dudniący głos Dietricha: - Zastanawiam się teraz, czy ta wymiana sygnałów nie jest jedynie zasłoną dymną, aby móc się do nas zbliżyć. Jeśli spodziewali się sygnału od jeńców pod pokładem, to kurs, jaki utrzymują, miałby sens. Trzymaliby ten kurs aż do momentu oddania strzału ostrzegawczego. Dziesięć minut powinno potwierdzić lub rozwiać nasze obawy. I oddawszy ten ostatni strzał ostrzegawczy przed dziób pułkownika, spokojnie opuścił mostek i wyszedł na pokład. Burckhardt zagryzając wargi słyszał, jak tamten odchodzi. Czuł ulgę, że w końcu człowiek z Abwehry opuszcza mostek. Lecz w duchu przyznawał, że ocena Dietricha jest słuszna. W ciągu następnych dziesięciu minut dowiedzą się wszystkiego. Rozdział 5 Niedziela, 6 kwietnia Prentice, oblany potem, zmagał się w ciemnościach ze sznurem krępującym jego nadgarstki. Leżał na swej koi wyciągnięty na boku, z równie mocno związanymi nogami, które dodatkowo unieruchamiała lina biegnąca do przegubów. Była tak napięta, że utrzymywała jego kolana w stałym zgięciu. Fakt, że Niemcy okazali się na tyle przewidujący, aby wyłączyć światło w kabinie, również nie ułatwiał mu wysiłków - oznaczał bowiem, że trzeba było działać po omacku, a to dziesięciokrotnie utrudniało zadanie - zadanie wydające się samo w sobie niewykonalne. Ponieważ ręce miał skrępowane za plecami, wkrótce zaprzestał majstrowania przy węzłach, których nie mógł dostrzec. W chwilę później, kiedy uderzyła go myśl, że prawdopodobnie posłużyli się liną do wspinaczki górskiej, zrezygnował z wysiłków zerwania sznurów przez napinanie nadgarstków. Były nikłe szanse na to, aby lina mogąca utrzymać zwisającego na ścianie człowieka, osłabła pod naciskiem dwóch przegubów. Wyglądało to więc beznadziejnie - lina, której nie uda się zerwać ani rozsupłać. Była wszakże inna możliwość. Prentice miał drobne kości, niezwykle szczupłe przeguby, skoncentrował więc całą siłę na próbach zmniejszenia powierzchni dłoni tak, aby przeszły przez wiążące je pętle. Jego dotychczasowe rezultaty nie wytrzymywały porównań ze sztuczkami Houdiniego* [*przyp.: Właśc. Erich Weiss (1874-1926) sławny amerykański cyrkowiec, który słynął z oswobadzania się z więzów. (Przyp. tłum.)]. Na kilka minut zaprzestał zmagań, aby odpocząć. Leżał na lewym boku, twarzą do kabiny, i kiedy odpoczywał zadowalał się wyciąganiem szyi, aby dojrzeć godzinę na fosforyzujących cyfrach leżącego na stole zegarka. Prawie 0.10, jeśli dobrze zobaczył. W takim razie strażnik wkrótce do nich zajrzy - sprawdzał kabinę co piętnaście minut. Z typowo teutońską punktualnością przybywał zawsze równo z kwadransem. Prentice leżał nasłuchując dźwięku kroków, ale docierał tylko oddalony szmer głosów. Wykręcając głowę do tyłu, odezwał się głośnym szeptem: - Wszystko w porządku, Ford? Sierżant, podobnie związany na sąsiedniej koi, dochodził właśnie do siebie po łomocącym bólu głowy, który go napadł po odzyskaniu przytomności odebranej mu ciosem pistoletu maszynowego Hahnemanna. Z dźwięku głosu Prentice’a wywnioskował, że porucznikowi przypadł w udziale mniej bolesny powrót do świata żywych - co go wcale nie zaskoczyło, gdyż przypomniał sobie szybką rekonwalescencję Prentice’a po kacu, efekcie tureckiej gościnności. Zwilżył usta, zanim odpowiedział: - Jak u mamy, panie poruczniku. Kiedy wrócimy, musimy zaskarżyć właścicieli Hydry o odszkodowanie. Prentice uśmiechnął się w ciemności. - Chyba to zrobimy, chłopie. A teraz: strażnik zajrzy lada minuta, więc nadal udawaj nieprzytomnego. - Rozumiem, panie poruczniku. - Lekkie łomotanie wewnątrz mózgu ciągle wysyłało fale nudności po całym ciele Forda. Uczucia tego w niczym nie poprawiały fale Morza Egejskiego regularnie unoszące statek i przechylające kabinę nieprzyjemnym kołyszącym ruchem. W połączeniu z zawrotami głowy dawało to Fordowi uczucie, że się kręci i kręci, i kręci. Kosztem pewnego wysiłku zadał pytanie. - Jakieś postępy, panie poruczniku? - Trochę - skłamał pogodnie Prentice - lecz jeszcze za mało. Mam wrażenie, że posłużyli się stalową cumą, aby nas związać. - Spojrzał znów na zegarek. Prawie kwadrans po dwudziestej czwartej. Czyżby strażnik tym razem miał się spóźnić? Kotary zasłaniały iluminatory, więc kabina była pogrążona w prawie zupełnej ciemności, z wyjątkiem światła sączącego się spod niedokładnie zamkniętych drzwi. Dręczyły go te lekko uchylone drzwi - chociaż otwarte, były w tej chwili dla Prentice’a czymś bardzo przydatnym - równie dobrze jednak mogły być zamknięte i zaryglowane od zewnątrz. Niemniej ostrzegały go o zbliżaniu się strażnika, kiedy odbywał swój niezmienny patrol. Po wejściu do kabiny i szybkiej lustracji jeńców, szedł dalej korytarzem, a Prentice, obdarzony wyjątkowym słuchem, spostrzegł przy poprzednich okazjach, że może wychwycić tupot oddalających się butów w stronę schodów i głuche stukniecie zamykanych drzwi. A zatem, dzięki Bogu, jego ruchomy posterunek obejmował także otwarty górny pokład. Dla Prentice’a miało to swój sens - niemiecki dowódca, zdając sobie sprawę z małego ryzyka nieoczekiwanych wydarzeń w czasie podróży, oszczędzał swą siłę żywą, dając żołnierzom możliwość wypoczynku aż do rana. Prentice uniósł głowę, a potem szybko zawołał: - Idzie! Strażnik z Alpenkorps doszedł do drzwi i wykazał swoją normalną ostrożność. Zapalił światło i wkroczył do kabiny z wycelowanym karabinem. Stał przez chwilę obserwując dwa nieruchome ciała, następnie rozejrzał się po kabinie, aby upewnić się, że jest pusta. Wychodząc wyłączył światło i zamknął dokładnie drzwi. Prentice bezgłośnie użył wojskowego języka - teraz już nie słyszał, jak facet odchodzi i, co istotniejsze, nie usłyszy go, kiedy znowu będzie wracał. Zgrzytając zębami, podjął na nowo walkę z więzami. Parł lewą ręką w dół, aby naciągnąć linę, jednocześnie skurczył prawą dłoń i pociągnął do góry, kręcąc na boki nadgarstkiem teraz już wilgotnym od potu. Wilgoć mogła pomóc, mogła choć trochę ułatwić wyśliźniecie się dłoni z tej wpijającej się liny. Dla stworzenia dodatkowego podparcia wcisnął skrępowane stopy w boczną ściankę koi, ciężko dysząc, kiedy tak wytężał się desperacko w walce z liną. Pięć minut później leżał bez sił, wyczerpany wysiłkami, i wciągał wielkie hausty dusznego powietrza, aby zebrać siły do ponownego ataku. Wydawało się, że kabina stromiej się teraz pochyla, a drewniana konstrukcja jęczy, jakby drewno miało ustąpić pod ogromnym naciskiem morza. Wysiłek podczas prób oswobodzenia się był tak wielki, że rozbolała go głowa i miał wrażenie, że jakaś stalowa taśma obciska mu skronie. Przez moment błysnęło światło, więc zagryzł wargi. O Boże, to nie pora na zemdlenie. Sekundę później leżał jak martwy z sercem łomocącym z podniecenia. Błysk latarki nie był efektem figlów płatanych mu przez wzrok. Światło naprawdę błysnęło z korytarza, kiedy drzwi otwarły się i zamknęły bezdźwięcznie. Ktoś wszedł do kabiny! Strach. Niepewność. Rosnący niepokój. Emocje śmigały w jego przemęczonym mózgu, gdy leżał bez ruchu, wytężając słuch, usiłując szybko przyzwyczaić oczy do ciemności. Problem polegał na tym, że ten cholerny strażnik zapalając światło odebrał mu na kilka minut zdolność widzenia w mroku i Prentice żałował teraz, że patrzył na niego przez zamknięte powieki. Czy Ford też sobie uświadomił, co się stało - że jakiś nieznany osobnik zakradł się do kabiny w niesamowitej ciszy? Nie miał pojęcia. Jego słuch nadal nie rejestrował dowodów czyjejś obecności, jednakże instynktownie Prentice czuł, że nie są już sami. Cisza była denerwująca, skrzypienie statku złowrogie, a myśl, że zbliża się do niego ktoś poruszający się jak duch, była przerażająca. Wytężał umysł, mając nerwy napięte do granic obłędu przez ostatnie przeżycia. Obecnie opętała go koszmarna myśl - wysłano kogoś, aby ich zabił bez rozgłosu. Nóż w pierś, potem szybka wysyłka za burtę do Morza Egejskiego. Jego wyobraźnia pracowała gorączkowo - dowódca niemiecki mógł nie chcieć, aby jego oddział dowiedział się o takim epizodzie, a może na pokładzie była sekcja SS. Leżąc bezradnie w ciemności, z nerwami bliskimi załamania, przewidywał następny krok - dłoń wychodzącą z mroku, aby dotknąć jego piersi, znaleźć właściwe miejsce. Wzniesioną rękę uderzającą jednym brutalnym ciosem. Weź się w garść, na Boga, Prentice... Serce mu podskoczyło, zaschło w gardle, czuł, że się krztusi. Teraz coś było widać: cień, który wszedł między koję a fosforyzujące wskazówki jego zegarka na stole. Intruz znajdował się tylko o stopy od niego, stał przy jego koi, patrzył. Próbował krzyknąć, lecz zamiast tego zaskrzeczał jak wielka żaba. Policzka dotknęła jakaś dłoń i szarpnął się odruchowo. - Cicho! Słuchajcie! Oszołomiony Prentice leżał znieruchomiały od szoku. Głos przemówił po angielsku z wyraźnym akcentem szkockim. Porucznik przełknął szybko ślinę i odezwał się niewiele głośniej od szeptu: - Kto to? Głos zignorował pytanie, mówiąc w gorączkowy sposób podobny do alfabetu Morse’a. - Leż spokojnie! Mam nóż... Przetnę więzy na twoich rękach... W pobliżu jest brytyjski niszczyciel... - Prentice poczuł między przegubami chłód stali, która usztywniła sznur, kiedy nóż zaczął rozcinać włókna. - Z tyłu statku jest tratwa... odetnijcie ją nożem... gdy tratwa będzie na wodzie, a wy oddalicie się od statku... - Nóż równomiernie piłował, jedna z lin pękła. - ... wystrzelicie rakietę sygnalizacyjną... są na tratwie... Następna lina pękła, gdy Prentice rozciągał na boki ręce, aby zwiększyć naprężenie pozostałych więzów. Odezwał się szybko: - Nie wiem, kim pan jest. Mógłbym panu pomóc później... - Zamknij się! - Nóż piłował teraz wolniej i Prentice zdał sobie sprawę, że jego oswobodziciel stara się uniknąć dźgnięcia go ostrzem, kiedy przecinał linę. Głos mówił: - Rakiety zostaną dostrzeżone... z niszczyciela... ale Burckhardt nie odważy się strzelać do was, ponieważ to ostrzegłoby tamtych, że coś jest nie w porządku... Prentice poczuł, jak rozchodzi się ostatnia lina, oswobadza jego ręce, a następnie posłyszał miarowy tupot strażnika z Alpenkorps zbliżającego się korytarzem. Jego buty uderzały głucho w drewno miarowym rytmem. Zamarł mając wciąż spętane nogi. To jeszcze nie pora na obchód. Intruz wszedł do kabiny zaraz po wyjściu strażnika - z rozmysłem. Tyle Prentice już zdołał pojąć. A więc czyżby strażnik zmienił zwyczaje? Miał zatem wejść do kabiny i zobaczyć go z oswobodzonymi rękami - oraz złapać nieznajomego wybawcę na gorącym uczynku? Kroki strażnika były już bliżej, zwalniał przed zapaleniem światła i wejściem do środka. Następna myśl uderzyła Prentice’a i poczuł przebiegające po ciele drżenie - ponieważ usłyszał nadchodzącego strażnika, więc drzwi muszą być lekko otwarte. Tak, są otwarte! Wokół drzwi było widać cienką smugę światła. Intruz nie zamknął drzwi za sobą, a kołysanie statku otwarło je szerzej. Leżąc bez ruchu w mroku, Prentice zdał sobie sprawę, że to koniec. Strażnik ostatnim razem zamknął drzwi, więc jeśli zauważył, że są otwarte, to nawet gdy nie miał zamiaru wchodzić... Zastanawiał się, co musi czuć nieznajomy Szkot w milczeniu wyczekujący wraz z nimi w nie oświetlonej kabinie. Ma ciągle nóż - czy posłuży się nim przeciw jednemu ze swoich? Czy będzie miał szansę? Owe uchylone drzwi zaalarmują strażnika i wejdzie on do środka gotów na wszystko. Prentice odwrócił się na bok i ukrył dłonie, mając nadzieję, że nadal będą wyglądały jak związane. Kolejna wielka fala złapała statek, łupnęła o kadłub z taką siłą, że zdawało się, iż go przebije. Sekundę później usłyszał na korytarzu drugie łupnięcie i przekleństwo wymamrotane po niemiecku. Fala zaskoczyła strażnika. Porucznik skąpany w pocie, z łomocącym sercem, czekał i nasłuchiwał. Przez chwilę trwała cisza, potem nastąpiło metaliczne szczęknięcie. Strażnik repetujący broń? Prentice odczuwał niepohamowany impuls, aby krzyknąć ostrzegawczo, powstrzymał się jednak od otwarcia ust. Znów posłyszał dźwięk kroków strażnika tuż za drzwiami kabiny. Przekręcił głowę w bok, z przymkniętymi oczyma, i wpatrywał się w wejście, oczekując pierwszego promienia światła, który powie mu, że drzwi się otwierają. Następnie usłyszał więcej kroków dochodzących z korytarza - szybkich kroków. Mógł sobie wyobrazić tę scenę - strażnik zauważa drzwi, które powinny być zamknięte, woła kolegę spieszącego ku niemu korytarzem. Obydwaj wpadają do kabiny i będzie po wszystkim. Pospieszne kroki zatrzymały się za drzwiami i rozległy się głosy. Prentice trochę znał niemiecki, lecz nie na tyle, by mówić, a ci rozmawiali zbyt szybko, żeby mógł uchwycić sens. Może drugim nowo przybyłym jest strażnik, który normalnie sprawdzał ich kabinę? Jego umysł ciągle borykał się z różnymi możliwościami, kiedy posłyszał kroki spiesznie oddalające się korytarzem. Po chwili rozległy się miarowe kroki strażnika, gdy ten również odchodził, najpierw korytarzem, a następnie po schodach. Łupnęły zamykane drzwi. Obydwaj mężczyźni odeszli. - Będziesz musiał sam przeciąć liny na stopach... - Ponownie przemówił głos nieznajomego mężczyzny. - Na podłodze jest czapka i płaszcz... skręćcie w lewo po wyjściu z kabiny... szybko! Nóż znalazł się przy nodze Prentice’a i pracował już nad rozcięciem lin wokół kostek, kiedy na moment światło zalało kabinę, a potem drzwi ponownie się zamknęły. Prentice rzucił błyskawiczne spojrzenie, lecz było za późno - dostrzegł jedynie cień, kiedy intruz znikał. Gdy piłował liny, statek zaczął się gwałtownie zataczać, a kąt przechyłu kabiny jeszcze się zwiększył. Wchodzili w obszar paskudnej pogody. Za sobą usłyszał skrzypnięcie koi Forda i ostrożny szept sierżanta: - Kto to był, u diabła? - Bóg jeden wie, lecz niewątpliwie miał szkocki akcent. Pewnie pasażer na gapę. - Prentice był teraz wolny i po omacku poruszał się po zaciemnionej kabinie. Niemal wyłożył się jak długi, gdy statek uniósł się znienacka. Musiał zaryzykować zapalenie światła - w słowach intruza wyczuwał żądanie pośpiechu, a przecież za mniej niż piętnaście minut powróci strażnik. Tym razem na pewno wejdzie do ich kabiny. Włączając światło zauważył, że drzwi są szczelnie zamknięte, podbiegł więc do koi Forda. Ciął nożem liny, mówiąc jednocześnie: - Musimy dostać się na tę tratwę i w podskokach odejść od statku. Wtedy możemy dać sygnał temu niszczycielowi... Ford masował przeguby, aby przywrócić krążenie krwi, kiedy Prentice mierzył płaszcz podniesiony z podłogi. Był to płaszcz strzelca alpejskiego, nieco za długi i za luźny w ramionach, jednak porucznik pomyślał sobie, że może się przydać. Miękka czapka z długim daszkiem również nie pasowała, lecz włożył ją na głowę obserwowany przez sierżanta. - Nie można pana odróżnić od Szwaba - poinformował go Ford. - Pańska twarz też pasuje. - Dziękuję bardzo... - Prentice już zmierzał ku drzwiom z nożem w kieszeni. - Będę szedł po lewej - ty trzymaj się mojej prawej strony. W ten sposób będę cię krył, jeśli któreś drzwi się otworzą. - Wyłączył światło, zatrzymał się i nasłuchiwał z uchem przyłożonym do wewnętrznej strony drzwi. Wydawało mu się, że teraz rozumie niespokojne czuwanie tych szemrzących głosów, które słyszał wcześniej - jeśli strzelcy alpejscy pod pokładem wiedzą o obecności niszczyciela, to wystarczyło to, aby odebrać im chęć do snu dla urody. Oznaczało to również, że najprawdopodobniej będą czujni, co uczyni spacer po korytarzu stokroć niebezpieczniejszym. Szepnął szybko do Forda: - Idziemy. Jeśli ktoś do nas zawoła, idziemy dalej tak, jakby nigdy nic. Teraz! Otworzywszy cicho drzwi, wyjrzał na zewnątrz. Korytarz był pusty po obu stronach. Wyszedł, zamknął drzwi i ruszył korytarzem z Fordem u boku. Drzwi od pierwszej kabiny były uchylone. Zanim do nich doszedł, usłyszał głosy mówiące po niemiecku. Szedł równym krokiem, ani za szybko, ani za wolno, wpatrując się przed siebie, kiedy zrównali się z drzwiami. Kątem oka zauważył wypełnioną dymem kabinę, niewyraźne zarysy ciał w mundurach - przeszli obok. Utrzymując to samo tempo, Prentice wpatrywał się w odległe schody, gdzie w pobliżu najniższego szczebla leżała bezładna sterta plecaków wojskowych. Następne drzwi też były otwarte - otwarte na oścież, a na korytarz wydobywał się dym. Statek przechylił się tak gwałtownie, że Ford musiał złapać się poręczy, aby odzyskać równowagę. Prentice na krótko zwolnił tempo marszu, aby sierżant mógł go dogonić. Mieli szczęście - gdyby się to wydarzyło na wprost otwartych drzwi kabiny, Ford ubrany w angielskie ubranie cywilne byłby kompletnie odsłonięty. Prentice zachowywał chłodną czujność, gdy podeszli do otwartych drzwi. Ze środka słyszał ożywienie, odgłosy ochrypłego śmiechu i czyjś doniosły głos. Ktoś opowiada kawały, odgadł. Strzelec alpejski o blond włosach, obciętych tak krótko, że przypominały ściernisko, stał w drzwiach w niedbałej pozie oparty o framugę, tyłem do korytarza. Prentice szedł ciągle naprzód i w momencie, kiedy mijał drzwi, następny wybuch śmiechu rozbrzmiał wewnątrz kabiny. Jakiś podoficer stał na środku pokoju, na pół odwrócony od drzwi, i wymachiwał rękami, odgrywając jakąś scenkę. Energiczne próby podtrzymania morale, pomyślał Prentice, coś dla odciągnięcia myśli od czającego się w mroku niszczyciela. Wyczuwał jednak, że śmiech był nieco wymuszony i krótkotrwały. Ale najważniejsze, iż coś skupiało ludzi wewnątrz kabiny, kiedy obok niej przechodzili. Jeszcze tylko jedna kabina - a w tej drzwi były zamknięte. I już przechodzili obok niej i byli w odległości kilku kroków od schodów. U ich podnóża Ford zerknął w dół, zajrzał do niemieckiego plecaka wojskowego z odpiętą klapą. Zobaczył ładunek wybuchowy oraz zapalnik czasowy i aż stanął z ciekawości. Prentice wyczuł zawahanie sierżanta i złapał go za ramię, popychając na górę bez słów. Porucznik wchodził na schody, kiedy dziób Hydry zapadł się, podnosząc przed nim schody tak nagle, że niemal upadł do tyłu. W samą porę zacisnął dłoń na poręczy. W połowie drogi w górę odwrócił się szybko za siebie i spojrzał na korytarz. Był ciągle pusty. Kiedy pchnął drzwi na górze, zostały niemal wyrwane z jego uchwytu przez siłę wiatru. Zaczekał, aż Ford znajdzie się bezpiecznie na pokładzie, po czym zamknął je oburącz, aby uniknąć hałasu podczas zatrzaskiwania. Przy wyciu wichru i ciężkich uderzeniach fal mogło się to wydawać niepotrzebną ostrożnością, ale łupnięcie zamykanych drzwi jest specyficznym dźwiękiem, a strażnik mógł się znajdować gdzieś na pokładzie. Zalewany wodą pokład błyszczał w świetle księżyca, z drugiej strony komina, od lewej burty, tryśnięcie pyłu wodnego eksplodowało w pobliżu relingu. Z nieruchomym Fordem u boku Prentice dokonywał przeglądu pokładu wyglądającego na opustoszały. Chwilę później podmuch wiatru zerwał mu z głowy nie dopasowaną czapkę Alpenkorps i zwiał ją do morza. Stracił charakterystyczną część swego przebrania. Spojrzał na sterburtę i doznał wstrząsu, kiedy zobaczył, jak bardzo blisko płynie niszczyciel. Zmarszczył brwi na widok błysków lampy sygnałowej. Czy domaga się, aby Hydra zastopowała? Skręcając lekko głowę, spojrzał ku rufie i ujrzał oczekującą na nich tratwę z odciągniętą brezentową osłoną. Przy świetle księżyca spostrzegł liny ratunkowe na burtach, podskakujące wraz z ruchami Hydry. Kiedy ostatnio widział tratwę, była przykryta brezentem, i wtedy nie rozpoznał, co maskowała plandeka. Jeśli naprawdę ma rakiety sygnalizacyjne, to może im się rzeczywiście udać; mogą przyciągnąć uwagę niszczyciela i zostać wyłowieni. Co nie znaczyło, że czuł entuzjazm do perspektywy znalezienia się na pokładzie tej małej jednostki pływającej na takim jak dziś morzu. Cała powierzchnia Morza Egejskiego wzdymała się w serii górskich szczytów pędzących zdradzieckim ruchem ślizgowym w stronę promu, jakby w intencji pokonania go. Wyczekał momentu, kiedy prom wynurzał się z jednego z wielkich kołyszących zapadlisk, i już miał się skierować w stronę tratwy, gdy dostrzegł drgnięcie jakiegoś cienia na prawej burcie za kominem. Cień dużego człowieka noszącego miękki kapelusz i stojącego w pobliżu rozkołysanej łodzi ratunkowej. Kładąc ostrzegawczo dłoń na rękawie Forda, Prentice stanął zupełnie bez ruchu. Był to duży Niemiec, który wszedł na pokład jako pasażer w Istambule. Z jego postawy wynikało, że rozmawia z kimś niewidocznym znajdującym się pod ścianą mostka. Odejdź, modlił się Prentice. Spływaj! Niemiec poruszył się i odwrócił w jego kierunku. *** W zatoce Zervos Włosi położyli zagrody minowe. Ten najnowszy sygnał z niszczyciela miał podnieść Burckhardta na duchu, lecz przeniknął go dreszczem. Powinien był go podnieść na duchu, ponieważ dowódca niszczyciela wysłał kapitanowi Hydry przyjacielskie ostrzeżenie, ale jego jednak zatrwożył. Od wąskiego wejścia do zatoki aż do Katyry położonej w jej głębi było dwadzieścia mil i perspektywa żeglowania w nocy przez wody usiane minami nie wzbudzała entuzjazmu. Machinalnie rozkazał Nopagosowi wysłać podziękowanie niszczycielowi, podczas gdy w środku przeklinał swoich sojuszników. Dla bezpieczeństwa nie ostrzeżono włoskiego dowództwa o operacji Zervos, ale to naprawdę szatański pech, że spośród wszystkich nocy wybrali właśnie tę, aby zaminować z powietrza zatokę o wielkim znaczeniu. To, powiedział sobie ponuro, będzie pamiętna podróż. - Zejdźcie na dół i rozkażcie zaprowadzić jeńców brytyjskich do mojej kabiny - rzucił żołnierzowi nie zajętemu pilnowaniem Nopagosa. Kiedy żołnierz opuszczał mostek, Burckhardt stał z oczyma ciągle utkwionymi w okręt wojenny. Mogło coś być w tym, co sugerował ten przeklęty arogant z Abwehry... Tok jego myśli urwał się, kiedy Nopagos zakończył sygnalizowanie i czekał ze zrezygnowaną miną na krótką serię błysków z niszczyciela w odpowiedzi. Tak, zadecydował Burckhardt, to dobry pomysł, aby ponownie przesłuchać jeńców brytyjskich, ale tym razem zrobi to jego zastępca, major Eberhay, który także mówi po angielsku. - Życzą nam bon voyage - Schnell nie mógł się powstrzymać od ulgi i triumfu w swym głosie. Burckhardt zaledwie mógł w to uwierzyć, jednakże radość, która go ogarnęła, nie wpłynęła na jego rozsądek. Szybko skierował pod adresem Schnella ostrzeżenie. - Niech pan uważa, aby utrzymywać ten sam kurs i prędkość - to mógł być trick, żeby wypróbować naszą reakcję. - Przeszedł na grecki. - Kapitanie Nopagos, proszę o łaskawe pozostanie na swoim miejscu aż do moich dalszych rozkazów. Z niszczyciela z łatwością mogą dostrzec mostek Hydry, myślał sobie Burckhardt pozostając w cieniu, a jeśli dowódca brytyjski jest bystry, to jego lornetka jest skierowana w tej chwili właśnie na mostek promu. Obserwował kurs niszczyciela bez większej nadziei, a ręce w kieszeniach miał kurczowo zaciśnięte. Czyżby naprawdę im się udało? - Ciągle utrzymuje kurs. - To Schnell przemówił głosem, do którego znowu przedostała się nuta niepokoju. Z twarzą pozbawioną wyrazu Burckhardt przyglądał się okrętowi, gdy nagle z komina uleciało więcej pary i niszczyciel zaczął zmieniać kurs na północno-zachodni. Niewiarygodne, ale udało im się. Pogratulowawszy Schnellowi, zszedł z mostka, po czym ruszył w dół schodami na spotkanie z majorem Eberhayem. Za majorem szedł Dietrich, za którym z kolei biegł korytarzem w ich kierunku Hahnemann. Kilku strzelców alpejskich oddalało się w przeciwną stronę. - O co chodzi? - spytał Burckhardt majora Eberhaya. - Brytyjscy jeńcy uciekli... - Byli związani! - Prowadzimy poszukiwania - wyjaśnił zwięźle Eberhay z niewzruszonym spokojem. - Postawcie dwóch ludzi na mostku - rozkazał Hahnemannowi, który wydał polecenie dwóm żołnierzom z najbliższej kabiny, a następnie ruszył na ich czele schodami pod górę. - Poznałem także Herr Dietricha - ciągnął, choć Burckhardt wyglądał tak, jakby chciał coś powiedzieć. - Mówiliśmy o tym brytyjskim niszczycielu... - Zawraca... - zaczął Burckhardt. - Jest pan pewien? - wtrącił się Dietrich. Eberhay spojrzał z zaciekawieniem na człowieka z Abwehry. Burckhardt stał u dołu schodów i oczyma miotał pioruny w stronę Dietricha. Kolejnych kilku żołnierzy wybiegło z kabin pod dowództwem sierżanta Volbera, który rozkazał przeszukać maszynownię, wystawić podwójny posterunek przy kabinie radiotelegrafisty, ale nie pozwolił wychodzić na pokład. Sam miał się tam udać z małym oddziałem. Dietrich, nie zmieszany, patrzył lodowato na pułkownika. - Słyszałem o podobnym wypadku - powiedział. - Jeden z naszych statków u wybrzeży Norwegii wywiesił argentyńską flagę, kiedy zbliżał się brytyjski niszczyciel. Okręt wojenny zawrócił, tak jak według pana ten teraz. Jednakże tamten zatoczył pełny krąg, podszedł niespodziewanie od strony rufy i dokonał abordażu, zanim zdążyli otworzyć kingstony. Tak więc niebezpieczeństwo może się dopiero zaczynać. - Burckhardt stał bez ruchu na stopniu, czując, jak znika jego uczucie ulgi - przypominał sobie incydent, o którym mówił ten przeklęty człowiek. Dietrich zwrócił się do Eberhaya, nie czekając na odpowiedź pułkownika. - Tak więc, jeśli nie macie panowie nic przeciwko temu, wyjdę z wami na pokład i zobaczę, co robi ten okręt. Burckhardt nic nie powiedział, przeszedł obok nich i udał się do swej kabiny. Dietrich ruszył za majorem w górę schodów. Kiedy wyszli na pokład, podniósł kołnierz. Strażnik stale czuwający przy drzwiach stanął na baczność, gdy zobaczył Eberhaya. Na mostku Hahnemann postawił dwóch dodatkowych żołnierzy w tyle z dala od światła, a sam patrzył uważnie na niszczyciel. Zbliżył się Dietrich. - Potrwa co najmniej godzinę, zanim się dowiemy, czy rzeczywiście się oddalili - skomentował patrząc na Eberhaya. Kontrast między dwoma mężczyznami był uderzający. Dietrich był z pewnością największym mężczyzną na pokładzie Hydry, Eberhay natomiast niski, o lekkiej budowie, z twarzą szczupłą i czujną jak u lisa i manierach niemal dżentelmeńskich. Lekko po trzydziestce, miał na mundurze cywilny płaszcz mocno ściągnięty w talii. Nazwisko brzmi z węgierska, przyszło do głowy Dietrichowi, a z pewnością ma w żyłach bałkańską krew. To prawdopodobnie wyjaśnia inteligencję i wyrafinowanie emanujące z jego powierzchowności. - Ucieczka jeńców jest godna pożałowania - zauważył Eberhay, podsuwając papierośnicę - jednak wkrótce ich znajdziemy. - Dietrich, zauważywszy turecką zawartość, pokręcił przecząco głową, wyjął własną cygarnicę i wyciągnął cygaro. Eberhay zapalił, gdy on pochylał się w poszukiwaniu zapałek. - Wychodzę teraz na pokład, aby nadzorować poszukiwania. - To raczej sposób ich ucieczki jest godny pożałowania, a może być katastrofalny - dorzucił Dietrich. Eberhay podniósł nagle wzrok, a następnie, bez odpowiedzi, skierował się na otwarty pokład. Dietrich za nim. Kiedy wyszli na otwartą przestrzeń, Hydra zanurzyła swój dziób w ogromną falę i omiótł ich potok pyłu wodnego. Kryjąc się blisko komina z prawej burty, Eberhay otarł twarz jedwabną chusteczką. Dietrich też się przesunął i teraz stał przy kołyszącej się łodzi ratunkowej, gdzie odbierał cały impet lodowatego wichru. Musiał mocniej wciągnąć kapelusz na swą wielką głowę. Na innym człowieku spłaszczony kapelusz mógł wyglądać absurdalnie, lecz w tym mężczyźnie, spostrzegł Eberhay, podkreślał jedynie aurę fizycznego zagrożenia, która zdawała się z niego emanować. - Pańskie nazwisko sugeruje bałkańskie pochodzenie - zagrzmiał Dietrich, nieoczekiwanie przeskakując na zupełnie inny temat. - Mój dziadek przeniósł się z Budapesztu do Monachium w poprzednim stuleciu - odparł Eberhay sztywno i z pewnym skrępowaniem. - Od tego czasu rodzina jest całkowicie niemiecka. - Coś w Dietrichu zasugerowało wrażliwemu Eberhayowi zapaszek Gestapo. Myślał właśnie, że musi wspomnieć o tym Burckhardtowi, kiedy ujrzał, jak dwaj strzelcy alpejscy prześlizgują się wzdłuż prawej burty i skuleni torują sobie drogę ku rufie. Dietrich również patrzył w stronę rufy, jakby coś przykuło jego uwagę, potem odwrócił się - i w chwilę później rozległo się wołanie jednego ze strzelców. Eberhay ruszył naprzód, ujrzał dwóch mężczyzn stojących przy tratwie i strzelców alpejskich szarżujących po pokładzie. W ciągu sekundy zaczęło się rozjuszone starcie. Prentice poczuł, że rzuca nim o reling - chwilowo pozbawiło go to oddechu. Gdy odchylił głowę w bok i uniósł kolano, zaciśnięta pięść otarła się o jego policzek. Żołnierz zwinął się, aby uniknąć kopnięcia, stracił równowagę i Prentice runął na niego, sięgając prawą ręką do gardła mężczyzny. Jednak Niemiec i tym razem przewidział atak. Przycisnął brodę do piersi, aby przytrzymać dłoń, jednocześnie na ślepo usiłował złapać porucznika za włosy. Zmagali się ze sobą bezskutecznie przez krótki czas, potem Prentice wydarł się z objęć przeciwnika i skoczył jak gdyby do ucieczki. Niemiec poderwał się na nogi pewny swego, ruszył biegiem i dostał w rzepkę kolanową czubkiem buta Prentice’a. Zgiął się z bólu, a porucznik uderzył w niego całym ciałem i przygniótł go do relingu. Prentice wykorzystał naturalne pochylenie statku na prawą burtę dla zwiększenia swego impetu i teraz Niemiec był połową ciała przechylony za burtę. Gdy statek coraz bardziej opadał na prawo, Niemiec podnosił się nad reling. Prentice podciął ramieniem zgięte nogi żołnierza i ten wypadł za burtę prosto głową w falujące morze. Eberhay dostrzegł niebezpieczeństwo i ruszył biegiem, aby ogłuszyć Prentice’a pistoletem trzymanym za lufę. Sam przedtem wydał rozkaz, aby w żadnym wypadku nie oddawać strzałów, które mogłyby zaalarmować niszczyciel, obecnie prezentujący Hydrze swą rufę. Eberhay był już blisko porucznika, ale nagle pośliznął się na mokrej plamie i rozciągnął jak długi na pokładzie. Kiedy uniósł głowę, zobaczył ludzi biegnących przed kominem. - Volber! - krzyknął, a potem opuścił głowę w samą porę, aby uniknąć wycelowanego w nią buta Prentice’a. Volber i dwóch innych ludzi walczyło z Prentice’em, podczas gdy Ford ciągle zmagał się na pokładzie z innym strzelcem alpejskim. Eberhay rzucił szybkie spojrzenie za burtę: kipiące fale połknęły człowieka, który wypadł, i nie było po nim ani śladu między spienionymi wierzchołkami. W czasie krótszym niż minuta Prentice’a i Forda obezwładniono i teraz prowadzono ich po pokładzie z wykręconymi do tyłu rękami. Eberhay ostrzegł Volbera, że będą przesłuchiwani, a więc musi ich troskliwie pilnować, co było koniecznym środkiem ostrożności po tym, jak jeden ze strzelców został wyrzucony za burtę. O wypadki było nietrudno, a on nie chciał, aby Prentice potknął się i spadł w dół po schodach. Kiedy się odwrócił, Dietrich przytrzymywał się nawiewnika dla zachowania równowagi i patrzył na tratwę jak na żywe stworzenie. - Niewiele brakowało, a uciekliby - brzmiały jego pierwsze słowa. - Ale nie uciekli... - Eberhay nie był pewien, jak ma odpowiedzieć. Rozwścieczyła go ta uwaga, ponieważ Dietrich zdawał się zupełnie nie przejmować faktem, że jeden z ich ludzi właśnie utonął. - Jeszcze trzy minuty i byliby za burtą - warknął człowiek z Abwehry. Spiorunował spojrzeniem Eberhaya, jak gdyby była to jego wina. - A wy nie ośmielilibyście się otworzyć ognia w obawie przed zaalarmowaniem niszczyciela. Eberhay wytarł posiniaczone dłonie jedwabną chusteczką, omal nie stracił równowagi, kiedy pokład zaczął się unosić, potem oparł się o nawiewnik. Ogromnie go zaniepokoił sens uwag Dietricha - słyszał, że szef Abwehry, Canaris, gardził żołnierzami do tego stopnia, że zabraniał wstępu do swego biura komukolwiek noszącemu odznaczenia wojskowe. Wszystko wskazywało na to, że ten jego poplecznik podziela poglądy swego szefa na temat Wehrmachtu. Wydarzył się ze wszech miar nieszczęśliwy wypadek, a jedynym obecnym przy tym oficerem był Eberhay. Próbował pochlebstwa. - Pan też ryzykował wychodząc na pokład przy tej pogodzie. - O ile mogłem zauważyć, nie mieli broni. Nie jestem zainteresowany okazywaniem odwagi, majorze Eberhay - ciągnął sucho. - Moja użyteczność dla Rzeszy polega na jak najdłuższym pozostaniu przy życiu. Z uwagi na to, co się stało, muszę natychmiast zamienić parę słów z pułkownikiem Burckhardtem. - Spojrzał na Morze Egejskie w kierunku zachodnim. - Są rzeczy, które wymagają wyjaśnienia, zanim dopłyniemy do wejścia do zatoki Zervos. Czy płynął już pan tędy kiedyś? Nie? Będzie to dla pana przeżycie - wejście do zatoki przez tę cieśninę w taką noc to jak wejście we wrota piekieł. Rozdział 6 Niedziela, godz. 3.00 O godzinie 2.50 Hydra żeglowała prosto w oko sztormu. Zaczęły nią miotać fale o niewyobrażalnej gwałtowności. Pod impetem wiatru pędzącego z prędkością siedemdziesięciu węzłów przez kadłub przebiegały dreszcze, dziób statku wspinał się na sunącą ścianę wody, a prawdziwa Niagara pyłu wodnego eksplodowała w powietrzu i z siłą młota kowalskiego waliła w okna mostka, na całe sekundy pozbawiając je przejrzystości. Aby utrzymać się w pozycji pionowej, Burckhardt ściskał mocno reling, patrząc, jak potężne fale biegną w nie kończących się szeregach od przylądka Zervos w kierunku statku; fale, które kipiały i kotłowały się oszałamiającym wirem, posuwając się bezustannie do przodu, jak gdyby zdecydowane zniszczyć statek. Tuż przy pułkowniku stał jego cień - Dietrich - w kapeluszu wciśniętym nisko na czoło i z nie zapalonym cygarem w ustach. O kilka stóp przed Burckhardtem naprężony Schnell, stojący na rozstawionych nogach, trzymał koło sterowe, a wysiłek był już widoczny w jego opadających ramionach. Z prawej strony, z twarzą pobrużdżoną i ściągniętą, Nopagos uchwycił się poręczy i wlepił wzrok przed siebie. Obracając się, przemówił szybko do Burckhardta w sposób tak szorstki, że przez chwilę wydawało się, iż Grek ponownie objął dowództwo nad swym statkiem. - Musimy zaczekać do rana - jeśli będzie pan kontynuował rejs, rozbije nas pan o skały. - Dla dobra własnej załogi powinien pan dopilnować, aby się tak nie stało. Burckhardt odpowiedział zdecydowanie, lecz zdeterminowana postawa na zewnątrz nie odzwierciedlała jego myśli. Widok z mostka był wręcz przerażający: chociaż księżyc zachodził, wciąż było dość światła, aby dostrzec to, co leżało przed nimi jako ciąg groźnych cieni - od północnego wschodu skały półwyspu wystrzelały w górę w noc ku tysiącmetrowemu szczytowi góry Zervos. Kiedy Hydra przechodziła przez wierzchołek kolejnego gigantycznego bałwana, Burckhardt zdołał przez moment dostrzec wejście do zatoki - wyrwę w cieniach tak okropną, że z dystansu wydawało się, iż kadłub statku może się zadrapać o ściany wąskiego gardła. Dziób zapadał się w nową bruzdę, wizja znikła, a pułkownik pocieszał się myślą, że ocena odległości na wodzie i w nocy jest podwójnie myląca. Gdy podejdą bliżej, wejście musi się poszerzyć, a może nawet okaże się przestronne, jeśli tym właśnie słowem można się posłużyć w takich burzliwych warunkach. Schnell nie znający ani jednego greckiego słowa spytał pułkownika, co powiedział Nopagos. - Chce, abyśmy czekali do rana. Odmówiłem. Dietrich zauważył, że Schnell nic na to nie odpowiedział, i podejrzewał, że niemiecki oficer marynarki w głębi ducha zgadza się z Nopagosem działającym w charakterze pilota. Lecz Burckhardt będzie utrzymywał kurs - tego Schnell był pewien - i jego założenie było słuszne. Pułkownik stał przed niemożliwym do rozwiązania dylematem - musiał stosować się do uprzednio ustalonego planu działania, aby wysadzić ekspedycję w Katyrze o świcie. W żadnych okolicznościach nie dopuszczano możliwości zawrócenia czy przeczekania - kluczowy oddział miał do odegrania najwyższej wagi rolę w gigantycznej operacji i odegrać ją musi bez względu na warunki. Albo polec w akcji. I kiedy Burckhardt patrzył z mostka, wydawało się wysoce prawdopodobne, że naprawdę zginą - jego sztab i dwustu strzelców alpejskich stłoczonych pod pokładem. Ludzie na mostku mieli na sobie kamizelki ratunkowe - wymusił to na nich Nopagos - a żołnierze pod pokładem byli podobnie zabezpieczeni. Jednakże Dietrichowi, który obserwował drogę przed nimi, ten środek ostrożności wydawał się bezcelowy. Gdyby uderzyli o skały, wtedy Hydra zostałaby rozbita na kawałki i nikt nie mógłby mieć nadziei na przetrwanie w otaczającej ich kipieli. Kiedy statek znów się wspinał, przyjmując na pierś następny grzebień, Dietrich dostrzegł z przerażającą jasnością - nawet przez pokryte plamami piany okno mostka - wejście do zatoki; okoloną skałami cieśninę, która wymagała bezbłędnej nawigacji po najspokojniejszym morzu i to w dzień. Natomiast o trzeciej nad ranem, w największym nasileniu sztormu na Morzu Egejskim, Schnell miał skierować statek na kurs, który większość marynarzy greckich określiłaby jako samobójczy. A pogoda zdecydowanie się pogarszała. Eberhay stał o kilka stóp w lewo od człowieka z Abwehry. Stał tam w sposób tak spokojny i nie rzucający się w oczy, że raz nawet Dietrich spojrzał, aby sprawdzić, czy jest tam jeszcze. Był i patrzył na posępne widowisko z ciekawością; można było uznać, że jest pozbawiony nerwów, lecz Dietrich zauważył połysk potu na czole niskiego mężczyzny. Odezwał się do majora, wiedząc, że musi go usłyszeć Burckhardt. - Gdyby statek tonął, nie możemy zapomnieć o tym związanym Greku w ładowni. - Strażnik dostał ode mnie instrukcje - odpowiedział Eberhay. - W razie zagrożenia przyprowadzi Graposa na pokład. Sam mu wydałem taki rozkaz. Burckhardt udawał, że nie słyszy tej rozmowy, lecz mięśnie brzucha napięły mu się trochę i po cichu przeklął człowieka z Abwehry. „Gdyby statek tonął... w razie zagrożenia”. Te sformułowania dramatycznie podkreślały desperacki sposób działania, do którego był zmuszony, i to go drażniło. Mimo hartujących doświadczeń wojennych, Burckhardt bał się teraz, kiedy zdał sobie sprawę, że sztorm się nasila. Pokład kołysał się pod stopami, maszyny pulsowały umęczoną wibracją wysilonych do granic mechanizmów, a wycie wiatru wzmagało się do poziomu pisku. Jeśli zelżą czujność, prom wymknie się im spod kontroli. Czuł, jak napięcie wywołane utrzymywaniem wyprostowanej pozycji rozchodzi się spomiędzy jego łopatek, jednakże nadal stał jak statua, zdecydowany dać przykład hartu ducha. Zmuszał się do obserwacji wznoszenia i opadania morza, kursującego w górę i w dół jak winda. Tak, warunki się pogorszyły, i to bardzo. Poza mostkiem świat był szeregiem wędrujących cieni, płytkich szczytów morskich, które teraz wznosiły się i wypiętrzały wysoko ponad czubkiem masztu Hydry, kiedy statek zapadał się w jeszcze jedną bruzdę. Było to niesamowite i działające na nerwy: widzieć fale tłoczące się wokół nich i ponad nimi - ciemne, sunące zbocza wody, która w każdej chwili mogła ich pochłonąć. Miał straszne przeczucie, że tak właśnie się stanie - morze zamknie się nad nimi, gdy prom się wywróci i pogrąży do dna Morza Egejskiego. A potem raz jeszcze statek zdawał się zbierać siły, aby wspiąć się chwiejnie i z trudem na jeszcze jedno szklane zbocze, wydźwigując się z otchłani. Właśnie w tym momencie, kiedy najmniej tego pragnął, usłyszał znów, jak Dietrich mówi. - Nopagos ma rację - możemy skończyć jako wrak na skałach. - Jest to ryzyko, które musimy podjąć. Osobiście jestem przekonany, że Schnell nas przeprowadzi. - Burckhardt urwał, z wysiłkiem panując nad swym nagłym gniewem. Celowo pominął tę uwagę Nopagosa, gdy relacjonował Schnellowi, co powiedział Grek, i rozwścieczyło go, że Dietrich musiał ją powtórzyć tak, aby wszyscy usłyszeli. Jednakże pomimo ogromnej presji, pomimo odpowiedzialności, niemal nie do wytrzymania, spoczywającej na jego barkach, mózg Burckhardta ciągle pracował i odnotował coś, o czym pułkownik przedtem nie wiedział. - A więc zna pan grecki? - spytał niespodziewanie. - Doskonale. Mówię płynnie po grecku, płynniej niż pan, skoro już o tym mowa. - Ton głosu Dietricha stał się zjadliwy i podrażnił odkryte nerwy pułkownika. - Dlaczego, u diabła, wybrano mnie do tej podróży, jak pan myśli? Jedną z pierwszych kwalifikacji musi być z pewnością znajomość greckiego. - Jakieś inne języki? - Było to po prostu coś, co należało powiedzieć, a Burckhardta w najmniejszym stopniu nie ciekawiła odpowiedź. - Tak, francuski. Nie spodziewam się możliwości wykorzystania tego szczególnego talentu w tej podróży. - Mówił to kpiąco, a jego krótki wybuch zdawał się już zapomniany. Ten aspekt charakteru Dietricha także niepokoił Burckhardta - jego nastroje zmieniały się z zaskakującą prędkością i utrzymywały człowieka w stanie niepewności. Zesztywniał, kiedy Nopagos odwrócił się i przemówił przynaglająco z prośbą w oczach. - Jeszcze jest czas na zmianę decyzji, ale musi pan zadecydować teraz. - Wchodzimy do zatoki w możliwie najwcześniejszym momencie. Jest pana obowiązkiem dopilnować, aby to wejście dokonało się bezpiecznie. Choćby dla dobra pańskiej załogi, jeśli już nie z żadnego innego powodu. Zachowanie Nopagosa uległo zmianie. Wyprostował się na całą długość i wpatrywał wprost w Niemca z autorytatywnością bijącą z. twarzy. - W takim razie musimy zmienić kurs. Jest tam niebezpieczny prąd boczny z kierunku wschodniego, który musimy uwzględnić, jeśli nie chcemy się rozlecieć na skałach od zachodu. Proszę powiedzieć pańskiemu sternikowi... Burckhardt przekazał machinalnie instrukcję po niemiecku - instrukcję, którą nie w pełni rozumiał i której nie dowierzał. Nopagos wydał niewiarygodny rozkaz, aby sterować prosto na skały Zervos, a dziwaczność rozkazu obudziła zupełnie nowe widmo w umyśle Burckhardta, już i tak przygniecionym przez niepokój. Starał się sobie szybko wyjaśnić dręczącą kwestię, zanim będzie za późno. Nopagos jest bez wątpienia greckim patriotą - jeszcze przed paru godzinami potwierdziła to jego postawa wobec Burckhardta - a więc jak daleko może się posunąć, aby powstrzymać Hydrę i jej ładunek przed dotarciem do Katyry? Czy rozbiłby rozmyślnie swój statek na tych strasznych skałach? Miał na pokładzie załogę złożoną z ziomków, ale czy to powstrzyma go od podjęcia działań, które muszą się zakończyć śmiercią wszystkich na pokładzie? Tak jak Dietrich, również i Burckhardt nie żywił żadnych złudzeń co do szans przeżycia w razie zatonięcia statku. Jeśli nawet istniały kiedykolwiek, to były teraz znacznie mniejsze niż dziesięć minut temu. Wszystko zależało od nieprzeniknionego umysłu jednego Greka w średnim wieku. - Jest prąd boczny - odezwał się Dietrich i teraz Burckhardt mógł wyczuć pierwsze oznaki przechyłu statku na lewą burtę. Hydra ze swymi ciężko łomocącymi przeciążonymi maszynami zaczęła poruszać się chaotycznie w kipiącym morzu - jak żyroskop, który się wymknął spod kontroli. Czując mdłości z przerażenia, Burckhardt patrzył, jak Schnell zmaga się z kołem sterowym, aby utrzymać statek na koszmarnym kursie podyktowanym przez Nopagosa - kursie, który zdawał się nie mieć żadnego kierunku, kiedy prom przewalał się w piekle niemal oceanicznych fal przetaczających się we wszystkie strony w miarę narastania siły bocznego prądu. Wkrótce statek znalazł się pod działaniem dwóch napędów - gnany do przodu mocą wysilonych maszyn oraz spychany w bok przez potężny prąd ze wschodu. Potem przez kilka minut ulegali złudzeniu, że stoją w miejscu, aż do chwili, gdy złudzenie to prysło w szczególnie przerażający sposób. Burckhardt sądził, że erupcje wodne nie opodal były efektem zderzenia się ze sobą wielkich fal i wzajemnego ich unicestwienia, jednakże kiedy pył opadł na moment, ujrzał ogromny cień wzbijający się w środku nocy i pojął, że patrzy na prawie pionową ścianę wystrzelających w górę skał, które zamykały im drogę. Przybój eksplodował u podnóża urwiska, gdzie fale rozbijały się o barierę. Porażony lękiem, słyszał głos Dietricha przy swoim uchu - niski grzmot jak dzwon na trwogę. - Oceniam, że jesteśmy od nich o sześćset metrów... Hydra wspięła się na grzbiet fali i teraz byli wystarczająco blisko, aby dostrzec ogromne bałwany rozpryskujące się o okropny monolit skały, wysyłające rozmazane bryzgi, które wzbijały się o sto stóp powyżej skotłowanych łańcuchów górskich Morza Egejskiego. Burckhardt czuł, jak coś chwyta go za gardło, kiedy patrzył urzeczony na ten widok - ściana skalna wznosząca się w górę, u jej stóp skalne ostrogi odkryte na mgnienie oka, gdy fale się cofały, uniesienie dziobu Hydry, wszystko to tak blisko, że wydawało się, iż przy następnym opadnięciu muszą staranować ów niewzruszony masyw. A z miotanego falami mostka dał się teraz słyszeć nowy złowrogi dźwięk - grzmot morza szturmującego masywny bastion lądu. Po raz pierwszy Burckhardt czuł potrzebę mówienia, zadania pytania na temat nawigacji. Musiał podnieść głos, aby Schnell - ciągle schylony nad sterem - mógł go dosłyszeć ponad wyciem wiatru i stałym rykiem morza rozbijającego się o skalną ścianę. - Co się nie udało? Jesteśmy prawie na przylądku Zervos! - Schnell nie odpowiedział, nawet się nie odwrócił, kiedy Burckhardt uczynił krok naprzód i chwycił Nopagosa mocno za ramię. Zwrócił się do niego ostro po grecku, próbując skłonić go do wyznania prawdy. - Jesteśmy za blisko, prawda? Zrobił to pan umyślnie... Nopagos stał idealnie bez ruchu, z ciałem lodowato nieustępliwym w uścisku Niemca. Gdy odwrócił się, aby spojrzeć bezpośrednio na pułkownika, na mostek wszedł Hahnemann zatrzaskując za sobą drzwi i stając w oczekiwaniu. Nopagos odezwał się z godnością: - Sądzi pan, że naraziłbym na zgubę swoich ludzi? Myśli pan, iż tylko na panu ciąży odpowiedzialność, bo jest pan żołnierzem? - Spojrzał na rękę w rękawiczce przytrzymującą jego przedramię. - To boli, panie pułkowniku. To zły moment do wpadania w panikę. Musi pan pozostawić sprawę Schnellowi - albo przekazać ster mnie. Burckhardt rozluźnił uścisk, puścił rękę Greka ze wzrokiem ciągle utkwionym w jego twarzy. W tych spokojnych oczach nie było śladu triumfu, nic, co by mogło sugerować wiarołomstwo - tylko odrobina zrezygnowania. Burckhardta nie dotknęła sugestia, że zawodzą go nerwy - w tej chwili było dla niego nieistotne, co myśli sobie Nopagos, jeżeli tylko uda się wydobyć z niego prawdę. A on mu wierzył. Przechył pokładu rzucił go niemal w poprzek przez cały mostek, kiedy Hydra znów się zakołysała, lecz uratował go żołnierz pilnujący Nopagosa. Trzymając się mocno poręczy, Burckhardt wysłuchał raportu Hahnemanna - pod pokładem jest wszystko w porządku, tyle że połowa oddziału ma chorobę morską. Hahnemann meldował, a Burckhardt oczekiwał na pierwszy zgrzyt i dygotanie w momencie uderzenia promu o skałę. Porucznik zakończył raport, zasalutował i odszedł z mostka. Właśnie zamykał drzwi, gdy woda runęła od strony prawej burty, ogarnęła go sobą i falą rozbiła się o mostek. Przez chwilę Burckhardt myślał, że już jest po Hahnemannie, lecz kiedy potop się cofnął, porucznik ciągle trzymał się poręczy. Wykorzystał chwilę przerwy i puścił się na dół. Nie całkiem niespodziewane wieści, jakie przyniósł, przygnębiły Burckhardta - za trzy godziny oddział ma wyjść na brzeg, lądowanie zaś może natrafić na opór. Do przeprowadzenia takiej operacji żołnierze powinni być w szczytowej formie, tymczasem już połowa ich energii musiała zostać wyczerpana przez dotychczasowe przeżycia - a podróż jeszcze się nie skończyła. Prawdę mówiąc, najgorsze było dopiero przed nimi. Tłumiąc westchnienie, odwrócił się, aby spojrzeć na skały, i zobaczył jedynie pył wodny. Sekundę później wszyscy na mostku skamienieli - wyraz hipnotycznego lęku na ich twarzach wrył się Burckhardtowi w pamięć - dało się słyszeć długie przeciągłe zgrzytanie. Statek zadrżał. Uderzyli w skałę! Ta wiadomość rozbłysła w jego mózgu. Potem maszyny - które straciły jedno uderzenie - niechętnie wznowiły pracę i zrozumiał, że właśnie to spowodowało diabelski dźwięk i drżenie. Napotkał wzrok Dietricha i człowiek z Abwehry skinął głową, jak gdyby chciał powiedzieć „Tak, to ponad ludzkie siły”. Statek wspiął się i Burckhardt odwrócił się, aby spojrzeć przed siebie - pył się rozproszył, ponownie pojawiło się wejście do zatoki. W ciągu kilku minut ich położenie zmieniło się radykalnie i w tej chwili znajdowali się blisko cieśniny, w bezpiecznej odległości od skał Zervos. Jednakże za następne kilka minut mieli stanąć przed znacznie poważniejszym kryzysem. Niezmiernie silny prąd boczny, który odrzucił ich od skał, w tej chwili groził popchnięciem Hydry ku nowemu, całkowitemu zniszczeniu. Burckhardt mógł teraz dostrzec z mostka, dlaczego Nopagos doradził pozornie samobójczy kurs wprost na osławiony przylądek - usiłował jak najbliżej podejść do cieśniny, żeby przedostać się przez wąskie gardło, zanim prąd boczny zepchnie ich w bok z jego osi. Masa lądu greckiego leżała o kilka mil na zachód, jednak dostępu do odległego brzegu bronił łańcuch skał podwodnych rozciągnięty w poprzek wejścia do zatoki. Łańcuch ten kończył się na tyle blisko skał półwyspu Zervos, że niebezpiecznie zwężał wejście. A jedyny kanał żeglowny, jak to wyjaśnił wcześniej Schnell, przebiegał przez wąskie gardło, którego strzegła ostatnia skała z łańcucha. Burckhardt spoglądał ponuro na tę skałę, kiedy prom wyorał sobie drogę naprzód ku wejściu, wykorzystując zaledwie połowę mocy swych maszyn, osłabionych przez ów zdradziecki ślizg w bok stwarzany przez prąd boczny, który - będąc zaledwie kilka minut temu zbawcą - teraz stawał się ich śmiertelnym wrogiem. Skała była raczej małą wysepką; ostro zakończoną wysepką wznoszącą się wprost z morza ku swemu szczytowi - olbrzymowi o zębach piły, o który mógłby się rozbić okręt wojenny przy pierwszym uderzeniu, a przecież prom, na którego pokładzie się znajdowali, był cokolwiek kruchszy niż okuty w stal krążownik. Olbrzymie fale wznosiły się do połowy czoła skały, a rozbryzgi wody pokrywały jej szczyt. Wyglądała tak, jakby na nich czekała. - Na szczęście nie zaplanowaliśmy wspinaczki po tak zwanej ścieżce skalnej - skomentował Eberhay. Powiedział to, co mu przyszło do głowy, aby przełamać napięcie zakażające mostek jak choroba. - Nie wyobrażam sobie, aby mogło się zakończyć wielkim sukcesem - ciągnął lekkim tonem. - Mogłyby zaistnieć pewne trudności z wysadzeniem oddziałów u podnóża skały. - Nie wierzę, aby była tam ścieżka - odparł Burckhardt. Kiedy planowano operację, jeden z ekspertów wspomniał o ścieżce, która, jak mówił, wspina się na pozornie pionową skałę serią zakosów prowadzących w końcu na szczyt w pobliżu klasztoru. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na atrakcyjny pomysł - Burckhardt mógłby zdobyć swój główny cel ataku tuż po wylądowaniu, zamiast udawać się w głąb zatoki, aby następnie maszerować dwadzieścia mil z powrotem wzdłuż półwyspu. Z klasztoru wysłałby patrole na północ, żeby zajęły półwysep od strony wzgórz - wtedy operacja przebiegłaby w kolejności dokładnie odwrotnej do tej zamierzanej obecnie. Operację przeorganizowano, nadając jej obecną formę, kiedy planiści uświadomili sobie, że grecki prom dopływa do przylądka we wczesnych godzinach rannych. Perspektywa wspinaczki na skały po nocy została uznana za nierealną, gdyż prom musiał odbyć ten rejs do końca, aby zachować pozory normalności aż do ostatniej chwili. - Tak, jest tam ścieżka - poinformował Dietrich pułkownika. - Łączy ze sobą cele anachoretów wbudowane w czoło skały. Anachoreci to mnisi-pustelnicy spędzający całe swe życie w odosobnieniu od bliźnich, stąd niezwykłość miejsc, które zamieszkują. - Zachichotał gardłowo. - Zawsze mi się wydawało, że musi to przypominać karcer w czasie odsiadywania dożywocia. - Skąd pan to wie? - Burckhardt wykonał obrót, ale nie oderwał ręki od poręczy, ponieważ mostek kołysał się niepokojąco. - Złożyłem wizytę na Zervos pięć lat temu. - Dietrich przypatrywał się Burckhardtowi ironicznie. - To jeszcze jedna z moich kwalifikacji do bycia tutaj. Przewędrowałem cały półwysep. - I wszedł pan do klasztoru? - Pułkownik sformułował pytanie niedbale, lecz niecierpliwie czekał na odpowiedź. Wśród dwustu ludzi na pokładzie miał tylko jednego - porucznika Hahnemanna - znającego Zervos osobiście i martwił się tym od samego początku przygotowania operacji. Być może w końcu oficer Abwehry okaże się szczególnie przydatny w czasie nadchodzących niebezpiecznych godzin. - Tak, zwiedziłem klasztor. Czemu pan pyta? - Po prostu zdumiewa mnie zakres pana podróży. Jak rozumiem, na brzegu półwyspu nie ma miejsca nadającego się do lądowania między przylądkiem Katyra a zagłębieniem zatoki. - Jest Molos - dwadzieścia kilometrów na południe od Katyry. - Tak, wiem. To mała wioska rybacka, ale czy jest z niej dojście w głąb lądu? - Zależy od tego, co pan rozumie przez dojście. - Dietrich ciągle trzymał nie zapalone cygaro w ustach i nie zadał sobie trudu wyjęcia go, kiedy odezwał się do pułkownika. - Jest tam ścieżka wiodąca w góry, jednakże często bywa zalewana w zimie. - Rozumiem - odpowiedział Burckhardt tak, jak gdyby była to dla niego nowość, choć słyszał już o tym w fazie planowania. Przekonał się, że Dietrich zna geografię półwyspu. - Jest, oczywiście, droga wiodąca na południe od Katyry? - Wie pan doskonale, że jest, bo inaczej, jak sądzę, nie byłoby pana na pokładzie tego statku. To niewiele więcej niż górski szlak wijący się wśród wzgórz. Powinien był pan wziąć ze sobą muły - powiedział bez ogródek Dietrich do Burckhardta. - Rozważaliśmy taką możliwość - ale przeniesienie zwierząt z Rupescu na ten prom było zbyt trudne. - Usatysfakcjonowany odpowiedziami Dietricha odwrócił się, lecz ostatnie słowo należało do człowieka z Abwehry. - Wątpię, czy w ogóle wejdziemy do tej zatoki. Widzi pan przecież, co się wyrabia? Burckhardt, który na chwilę osłabił swą czujność, spojrzał przed siebie i zesztywniał. W czasie krótkiej przerwy, kiedy rozmawiał z Dietrichem, Hydra, pochwycona przez główny nurt prądu bocznego, została przepchnięta przez trzy czwarte drogi wiodącej przez wejście. Pojawił się nowy dźwięk - dźwięk bardziej zduszony niż odgłos morza rozbijającego się o przylądek, lecz nie mniej złowrogi - głuchy łoskot Morza Egejskiego, które falując uderzało w ząb piły. Byli już bardzo blisko cieśniny - wystarczająco blisko, aby dojrzeć, że woda tam jest spokojniejsza, chociaż wciąż wydymała się i bulgotała jak fala pływowa. Lecz równie blisko byli od zęba piły. Pułkownik spojrzał ku prawej burcie, gdzie ogromne fale burzące się wokół przylądka atakowały prom - masy wody morskiej, które rzucały statkiem jak zabaweczką. Te właśnie olbrzymie fale były drugą zmorą Burckhardta. Gdyby naprawdę duża fala nadeszła akurat wtedy, kiedy będą przechodzić obok zęba piły... Zauważył, że Schnell znów odwraca głowę i patrzy na lewą burtę. Częste spojrzenia Schnella w tym kierunku martwiły Burckhardta. Oficer marynarki najwyraźniej zdawał sobie sprawę, że uczestniczą w śmiertelnym wyścigu - albo zdążą przejść przez cieśninę, albo zostaną wyrzuceni na skałę. Pozostawała już tylko nadzieja. Wszystko zmawiało się przeciw nim, napinało nerwy do granic możliwości - maszyny pracowały niewyraźnie, jakby lada chwila miały stanąć zupełnie - ruchy statku stawały się coraz bardziej wymuszone i towarzyszyło im zniechęcające uczucie przemokniętej ociężałości: prąd zdawał się znosić ich w bok szybciej, niż dziób statku posuwał się do przodu. Słyszał chrząkanie Eberhaya - dźwięk ten obudził jego czujność i skłonił do ponownego spojrzenia na lewą burtę. Mieli za moment wejść do cieśniny, lecz ząb piły znajdował się mniej niż trzydzieści metrów od kadłuba. Fala właśnie rozbiła się o skałę - piana dosięgła ostro zakończonego szczytu. Burckhardt kątem oka dostrzegł nieznaczny ruch - Nopagos patrzył jak osłupiały w przeciwną stronę: ku przylądkowi. Kiedy poszedł za jego spojrzeniem, zacisnął zęby i poczuł, jak chłód - na podobieństwo choroby - wędruje po jego grzbiecie. Nadchodziła następna fala - fala większa niż wszystko, co Burckhardt dotychczas widział. Musiało nastąpić spiętrzenie wody, być może nawet połączenie trzech ogromnych fal, z których powstał kolos ze spienionym czubem, zwalający się na nich jak jakiś wulkan z czeluści. Wszystkie głowy zwróciły się w tę stronę - nawet głowa Schnella, zanim niezmiernym wysiłkiem woli skierował wzrok przed siebie. Grzbiet potwora górował nad szczytem komina. Dłonie uchwyciły mocno poręcze, ciała zesztywniały z przerażenia. Burckhardt postąpił kilka kroków do tym, kiedy Dietrich przesunął się w bok, aby umożliwić pułkownikowi wsparcie się plecami w tylną ścianę. Czując drewno napierające na łopatki, patrzył z niedowierzaniem na straszliwe widowisko. Fala zdawała się wspinać coraz wyżej i wyżej, połykając po drodze coraz więcej morza, aby nabrzmieć do mamucich rozmiarów. Pochłonie nas, pomyślał pułkownik, nigdy z tego nie wyjdziemy - pogrążymy się do dna zatoki, jak okręt podwodny, który wymknął się spod kontroli. O Boże, czy nastąpiła jakaś podmorska erupcja, jakieś przesunięcie w powierzchni Ziemi na dnie Morza Egejskiego? Fala jest już o dziesięć metrów. Połowa jej wysokości przejdzie nad nami... Jego dłonie zacisnęły się na poręczy, poczuł lepki pot wewnątrz rękawiczek. Hydra spróbowała się unieść, wspiąć na zbocze monstrualnej fali - lecz została zepchnięta w bok. Podniesiona jak papierowa łódeczka, zdawała się wcale nie poruszać do przodu, mimo iż śruba szaleńczo ubijała kotłujące się morze. Poręcz wyrwała się z rąk Eberhaya, przeleciał przez mostek i zderzył się ze strzelcem alpejskim. Burckhardt, zdecydowany uniknąć losu Eberhaya, wzmocnił swój uchwyt i spojrzał na lewą burtę. Przez chwilę nie widział nic prócz fali przemieszczającej się na zachód - przesuwającego się drgania morza, które powodowało, że widok przed nim migotał. Wtedy w wodzie otwarło się okno i czuł, jak zaciska szczęki. Tuż za statkiem, jak się wydawało, pędził ku nim ząb piły, niczym ściana budynku waląca się na pokład z lewej burty. Czekał na dygoczący trzask kadłuba roztrzaskującego się o nieruchomą skałę, na wrażenie utraty gruntu pod nogami, kiedy Hydra będzie tonąć. Bryzgi przysłoniły widok. Pułkownik znienacka zdał sobie sprawę, że prom, pochylony na prawą burtę, przeszedł już przez grzbiet fali. Przed nimi, tam gdzie zatoka była osłonięta od furii sztormu przez ścianę przylądka, pojawiła się gładsza woda. Spojrzał za siebie przez okno z tyłu mostka i dojrzał, jak ząb piły zanurza się pod naporem morza, a bryzgi buchają w górę ponad jego szczyt, gdy skałę całkowicie pochłonął ogromny wodospad. Potem skała zaczęła się wyłaniać w miarę spływania wody po jej zboczach i umysł Burckhardta znów podjął pracę. Skała była za nimi. Przedostali się do zatoki Zervos. Trzy minuty później skoncentrowany już na niebezpieczeństwie włoskich min morskich zamierzał opuścić mostek, gdy Hahnemann zameldował, że na radiostacji oddziału dokonano sabotażu. *** - Gestapo? Dietrich agentem Gestapo? Skąd, u diabła, przyszedł panu do głowy ten pomysł, Eberhay? Burckhardt spoglądał ponuro poprzez stół na swego zastępcę. W tej fazie operacji, kiedy Hydra w ciemnościach wytrwale przemierzała zatokę, mógł się obejść bez takich sugestii. Wszystkie światła na statku płonęły dla zachowania pozorów normalności, a Schnell i Nopagos wytężali wzrok w poszukiwaniu straszliwych min w świetle silnego reflektora zainstalowanego na mostku. W kabinie pułkownika Eberhay założył jedną szczupłą nogę na drugą i uśmiechał się blado. Byli sami i wydawało się, że to idealny moment do wyrażenia wątpliwości. - To tylko wrażenie, jakie odniosłem - wyjaśnił - kiedy jakiś czas temu rozmawiałem z nim na pokładzie. - Tylko wrażenie! - Burckhardt był bardziej niż kiedykolwiek zirytowany. - Żadnych dowodów, tylko wrażenie. A niby dlaczego Berlin miałby potajemnie umieszczać funkcjonariusza Gestapo na pokładzie tego statku? - Głos jego stał się zjadliwszy. - Ma pan zapewne teorię i na ten temat. - Tak, mam. - Mały major, przyzwyczajony do zmiennych nastrojów pułkownika, zachował niewzruszony spokój. - Na pokładzie prawdopodobnie jest zdrajca, może nim być ktoś, kogo Gestapo podejrzewało już wcześniej. Wiemy, że ktoś dopomógł Anglikom w ucieczce, i jeśli przeniknął do oddziału, to obecność Dietricha byłaby zrozumiała - usiłuje on zlokalizować szpiega. Naturalnie, jeśli jest z Gestapo, nie dopuszcza nas w pełni do swoich tajemnic. Oni nigdy tego nie robią. A sabotaż radiostacji dowodzi, że ktoś próbuje powstrzymać ekspedycję... - Zgadzam się - powiedział Dietrich, stając w drzwiach, które bezgłośnie otworzył. Zachowanie Burckhardta stało się bardziej lodowate, kiedy człowiek Abwehry wszedł do środka i po dokładnym zamknięciu drzwi usiadł przy stole. Strażnik przed kabiną winien był, rzecz jasna, go zatrzymać i pułkownik zapamiętał, że musi zająć się tym później. Jednakże to ciekawy przykład na to, jak silna osobowość może zdominować prawie wszystkich na pokładzie. Jakiś czas przedtem Burckhardt podsłuchał słowa strzelca alpejskiego, który wyjaśniał swym współtowarzyszom w kabinie, że oficer Abwehry został wysłany osobiście przez Führera, aby nadzorować operację. Sugestia ta nie zwiększyła przychylności pułkownika do ogromnego Niemca, który siedział teraz w końcu stołu i trzymając cygaro mówił: - Major Eberhay ma, oczywiście, rację. Ktoś na pokładzie tego greckiego promu stara się wam przeszkodzić w dotarciu do celu. I ma swobodę ruchów, skoro zepsuł radiostację. Dla mnie jest to najbardziej niedogodne - miałem zamiar wysłać meldunek do Berlina za pośrednictwem waszej Kwatery Głównej w Bułgarii najwcześniej, jak to będzie możliwe. Kiedy moglibyście przerwać ciszę radiową? - Dopóki jesteśmy na pokładzie, nie - odparł wykrętnie Burckhardt. - Ale może będzie pan mógł przesłać swój meldunek później. Wyglądało na to, że Dietrich odczuł ulgę. Skinął głową i zapalił cygaro. - Czy to pewne? - Nie mogę wiedzieć na pewno, kiedy to nastąpi. - Pułkownik urwał, gdy zdał sobie sprawę, że jest zbyt powściągliwy w rozmowie z tym człowiekiem. Przecież może być prawą ręką admirała Canarisa. - Mamy inną radiostację w doskonałym stanie - rzekł energicznie. - Łączność wojskowa ma, oczywiście, pierwszeństwo, lecz będzie się pan mógł skontaktować z Bułgarią w jakiś czas po naszym wyjściu na brzeg. - Czy tamta radiostacja jest bezpowrotnie stracona? - Być może nie. Ktoś rozbił cewkę strojenia, lecz radiotelegrafista spróbuje ją naprawić na czas. - Czy pozostawiono ją bez nadzoru? - Nie, na początku nie. Ale pilnujący jej człowiek zachorował i musiał iść do toalety. Był tam przez jakiś czas, a z powodu swego stanu nie sprawdził radiostacji zaraz po powrocie. - Jak można rozbić cewkę strojenia? Eberhay, który widział uszkodzony nadajnik, wyjaśnił: - Wystarczy cokolwiek ciężkiego - kolba pistoletu albo karabinu - cokolwiek. Da się to zrobić w czasie krótszym niż minuta. - Dlaczego Schnell pozostawał w kabinie w pierwszej fazie podróży? - spytał Dietrich. Nagła zmiana tematu zaskoczyła obu niemieckich oficerów i znów tym, który odpowiedział, był Eberhay. - Odbył taki sam rejs na pokładzie Hydry dwa tygodnie temu, aby poznać statek i jego trasę. Chociaż przy poprzedniej okazji był w przebraniu, chcieliśmy wyeliminować ryzyko rozpoznania go przez kogoś z załogi tym razem. - I miał ze sobą broń wykorzystaną przy przejęciu statku w tym kufrze, który wzbudził tak wiele komentarzy? - Tak! - Tym razem odpowiedział Burckhardt, któremu nie spodobało się niewątpliwe zastrzeżenie zawarte w pytaniu Dietricha. - Obydwie radiostacje, nawiasem mówiąc, są teraz pod silną strażą. A porwanie statku rozegrało się całkowicie zgodnie z planem. - Zgadzam się, że ta część operacji została dobrze zorganizowana - powiedział łaskawie Dietrich z zawartą w tym implikacją, że późniejsze fazy zdają się psu na budę. Wycofując się nagle z rozmowy, rozsiadł się na krześle i obserwował obydwu mężczyzn poprzez dym cygara. Niemieccy oficerowie zdjęli swoje wierzchnie cywilne okrycia i pozostali w mundurach Alpenkorps w kolorze feldgrau - zapiętych pod szyją kurtkach, spodniach spiętych w kostce spinaczami oraz ciężkich podkutych butach. To obuwie, pomyślał Dietrich, jest lepsze niż wysokie buty Wehrmachtu, których tak nie znosił. Obaj mężczyźni byli ściągnięci w talii szerokimi pasami skórzanymi z kaburą zawieszoną na lewym boku i parabellum włożonym kolbą do przodu. Nie poruszył się, kiedy ktoś załomotał pospiesznie do drzwi ani gdy za moment stukanie rozległo się ponownie. Burckhardt wezwał do wejścia i pojawił się porucznik Hahnemann. - O co chodzi? - spytał spokojnie pułkownik. - Zginął jeden z dziesięciokilogramowych ładunków wybuchowych wraz z zapalnikiem czasowym. Dietrich nagle powrócił do życia, wstał, przytłoczył Hahnemanna swym wielkim ciałem i wypalił: - To wygląda na dużą bombę? Zanim pułkownik zdążył wtrącić słowo, poruszony Hahnemann odpowiedział natychmiast, zwracając się bezpośrednio do Dietricha. - Jeśli umieści się go we właściwym miejscu, może zniszczyć cały statek. *** - Na pewno coś im pokrzyżowało plany - odezwał się cicho Ford, stojący wraz z Prentice’em przy iluminatorze. Ich kabina była metodycznie przeszukiwana przez strzelców alpejskich, którzy dźgali delikatnie pościel bagnetami o krótkich klingach, otwierali drzwi szaf, jak gdyby spodziewali się, że coś może z nich wypaść, oraz zaglądali ostrożnie pod krzesła, ale ich nie przesuwali. - I są zdenerwowani. - Prentice przypatrywał się procesowi poszukiwań z ciekawością i zdawało się, że wyczuwa w tych wysiłkach desperacki pośpiech - jakąś gonitwę z czasem. Przy drzwiach stał sierżant Volber nadzorujący operację, chociaż jego głównym zadaniem, w myśl rozkazów Eberhaya, było pilnowanie jeńców. W czasie rewizji kilku żołnierzy rzuciło Prentice’owi odpowiedzialnemu za śmierć ich kamrata mordercze spojrzenia i obecność Volbera miała skłonić jego podkomendnych do absolutnej dyscypliny. W chwilę później sierżant przemówił po niemiecku, a kiedy Prentice nie zrozumiał, machnął pistoletem, pokazując, że muszą się odsunąć. Żołnierz, który znacząco omijał ich wzrokiem, otworzył iluminator, wyjrzał na zewnątrz, a następnie przejechał ręką po jego zewnętrznej krawędzi, jakby szukając czegoś, co mogłoby tam wisieć. Skończywszy rewizję, zamknął iluminator i Volber gestem nakazał im zajęcie poprzedniego miejsca. - Co się, u diabła, dzieje? - szepnął Ford. - Nie wiem, ale są nerwowi jak kury, kiedy lis pojawi się na podwórzu. - Prentice był zadowolony z obecności Volbera, gdyż każdy z Niemców miał ze sobą karabinek - przy tej nazwie upierał się Ford o technicznej umysłowości* [*przyp.: Ford miał na myśli karabinek powtarzalny Gewehr 98 K. (Przyp. aut.)]. - a znane są wypadki, kiedy broń wypala przypadkowo w momencie skierowania we wrażliwe miejsce. Z twarzy niektórych tych zahartowanych młodzików można było wyczytać, że karabinek mógł z łatwością wypalić w kierunku Anglika, gdyby Volber zaniedbał asystowania przy ceremonii. Ford nadal wyglądał przez iluminator. Na brzegu zatoki od strony masywu lądowego dostrzegł łańcuch światełek drobnych jak koniuszek szpilki, pełznących po drodze nabrzeżnej w kierunku północnym. - Patrz - tam muszą być nasi. - Wiem. Widziałem ich. - Prentice nie spuszczał wzroku z wnętrza kabiny. Wyczuł głęboką wrogość emanującą z tuzina mężczyzn przewracających kabinę do góry nogami. Żołnierz przechodzący obok niego upuścił swój karabinek i Prentice musiał działać błyskawicznie. Okuta metalem kolba zadudniła ciężko o podłogę kabiny, gdzie przed chwilą spoczywała prawa stopa porucznika. Gdyby broń dotarła do celu, zostałby okaleczony. Volber krzyknął ostro po niemiecku i ciągle jeszcze warczał porywczo, choć żołnierz już wyszedł z kabiny. - Brzmi tak, jakby już szedł do natarcia - dodał Ford. - Wie pan, panie poruczniku, nie sądzę, żeby nas lubili. - Lepiej bądź gotów do stepowania, jeśli będzie okazja - rzekł do niego Prentice i nadal wpatrywał się w każdego mężczyznę, który wpadł mu w oko. Ford miał rację - to bardzo dziwna sytuacja. Na pokładzie Hydry musi przebywać co najmniej kompania dobrze wyszkolonego niemieckiego wojska, a niektórym z nich przyjdzie działać na dużej wysokości - widział kilka par nart w jednej kabinie, kiedy prowadził ich na przesłuchanie ten miniaturowy oficer mówiący po angielsku. Za nimi zaś, o kilka mil na północ za zatoką po drugiej stronie iluminatora, mogli dostrzec zaciemnione światła pojazdów poruszających się nocą po tej ważnej drodze nabrzeżnej. Prentice nie miał wątpliwości, że są to światła transportów alianckich udających się na linię Alkiamona, w zupełnej nieświadomości faktu, że statek kołyszący się na wodzie wiezie czołówkę wojsk niemieckich wycelowanych w Zervos. Teraz Prentice miał już niewiele wątpliwości co do zamierzeń strzelców alpejskich - Niemcy chcą przechwycić ten punkt obserwacyjny o ogromnym znaczeniu, górujący nad drogą, którą Ford obserwował przez iluminator. - Cała ich kupa jest w drodze - ciągnął Ford. - Widzę światła wzdłuż całego brzegu. - Czego, u licha, może szukać ta banda? - zastanawiał się Prentice na głos. - I to coś ich niepokoi. Są spoceni. - Jeśli o mnie chodzi, to mogą się roztopić. Jednego nie mogę pojąć, dlaczego ciągle mają na sobie swoje maewestki* [*przyp.: Kamizelki ratunkowe, od nazwiska gwiazdy filmowej o obfitym biuście, Mae West. (Przyp. tłum.)]. Na zewnątrz jest teraz spokojnie jak na Serpentynie* [*przyp.: Serpentine - staw w Hyde Parku w Londynie. (Przyp. tłum.)]. Opis zatoki przedstawiony przez Forda zawierał w sobie pewien element przesady, ponieważ Hydra ciągle jeszcze płynęła po umiarkowanej fali, lecz w porównaniu z morzem po drugiej stronie przylądka Zervos, mogła to rzeczywiście być Serpentyna. Morze Egejskie, jedno z najbardziej nieobliczalnych mórz świata, znów się uspokoiło. - Mówiłem, że są nerwowi - odparł Prentice. Sam pomyślał, że noszenie maewestek jest kolejnym przykładem teutońskiej dyscypliny, jednak przedmiot ich poszukiwań dręczył jego strudzony umysł. Gdy się nad tym zastanowić, ci chłopcy nie wyglądali na takich, co po prostu lubili ranne wstawanie. Ta myśl dała mu pewną satysfakcję - jeśli tak grasują po statku, to będą wyczerpani jeszcze przed wyjściem na brzeg. Podszedł do Volbera, gdy żołnierze opuszczali kabinę. - Mówić z Niemcem, który mówi Englische... - zaczął. Musiał wykonać pantomimę gestów, aby przekazać, że chce mówić z małym oficerem, który ich wcześniej przesłuchiwał. Volber przyprowadził jednak porucznika Hahnemanna. - O co chodzi? - warknął Hahnemann. Widać było napięcie i poirytowanie w jego postawie i wyrazie twarzy, kiedy przyglądał się dwóm jeńcom. - Czego panowie szukają? Moglibyśmy pomóc - powiedział Prentice pogodnie. Reakcja była nieoczekiwanie gwałtowna. Hahnemann uczynił krok naprzód z prawą ręką opartą na pasie w pobliżu kabury. To był błąd, od razu zrozumiał Prentice. Szwaby byli doprowadzeni do granic wytrzymałości nerwowej. Przemówił szybko pozwalając przeniknąć pewnemu elementowi urazy do jego tonu. - Powiedziałem to poważnie. Dlaczegóżby nie? Jeśli mogę panu powiedzieć, gdzie to jest - czymkolwiek jest to, czego szukacie - oszczędziłoby nam to cięcia naszej pościeli bagnetami na kawałki. - Pozostaniecie tutaj i więcej nie będziecie po mnie posyłać. - Hahnemann ruszył do wyjścia, a potem ponownie się odwrócił. - Dlaczego nie nosicie kamizelek ratunkowych? - Bo już nie ma sztormu. - Macie je zaraz włożyć i ciągle nosić. To rozkaz. Dla waszego bezpieczeństwa - zakończył nagle. Gdy znów wkładali maewestki, towarzyszył im tylko jeden strażnik. Prentice spostrzegł z ulgą, że jest to ten sam strażnik - trzydziestolatek. Siedział w pewnej odległości i trzymał pistolet maszynowy zwrócony w ich kierunku. Osobnik o silnej twarzy, nie okazywał im szczególnych oznak wrogości, chociaż pilnował, aby nigdy nie podeszli do niego bliżej niż dziesięć stóp. - Wciąż chciałbym wiedzieć, czego szukali - powiedział Ford siadając na stosie zmasakrowanej pościeli. Podniósł wzrok na Prentice’a. - Jak długo jeszcze? - Około godziny, jeśli będą się trzymać rozkładu promu. Zegarek Prentice’a wskazywał godzinę 4.30, a Hydra miała przybić w Katyrze o godzinie 5.30, nieco przed świtem. Aby nie zasnąć, podszedł znów do iluminatora, chcąc spojrzeć kolejny raz na owe dręczące przyciemnione światła posuwające się drogą nabrzeżną. Jeszcze jedna godzina. Niewiele mogło się zdarzyć w tym czasie. *** Dziesięciokilogramowy składany ładunek mieszanki wybuchowej stał na stole. Tkwił wewnątrz pomalowanego na czarno pojemnika cynkowego - przypominającego rozmiarami i kształtem teczkę dyplomaty - zaopatrzonego u góry w parcianą rączkę do transportu. W górną powierzchnię miał wpuszczone dwie standardowe tulejki do zapalników. - Tak to wygląda? - spytał niewinnie Dietrich. Stwarzał wrażenie, że po raz pierwszy w życiu widzi dziesięciokilogramowy ładunek wybuchowy. - Jego bliźniak jest ukryty gdzieś na pokładzie tego statku - z tą różnicą, że bez wątpienia ma podłączony zapalnik czasowy nastawiony na określoną godzinę. Proszę pokazać zapalnik, Hahnemann. Burckhardt czekał, a maszyny statku stukały jednostajnie, co w nieprzyjemny sposób sugerowało tykanie bomby zegarowej. Byli sami w kabinie pułkownika, jeśli nie liczyć czasowej obecności Hahnemanna, który przyniósł ładunek na prośbę człowieka z Abwehry. Jak to niezbyt fortunnie sformułował Dietrich, chciał sobie obejrzeć to, co miało go przenieść na łono Abrahama. - Zapalnik - rzekł Hahnemann. Był kształtu mniej więcej sporego kieliszka do jajek. Miał nieco ponad dwa cale średnicy u szczytu oraz sześć cali głębokości; mieścił się w korpusie z bakelitu czekoladowego koloru, i kiedy Dietrich wziął do ręki urządzenie, Hahnemann pokazał mu, jak działa. Od góry miało szklaną pokrywkę na zawiasach, którą należało podnieść, aby nastawić zegar. Z mechanizmem zapalnika w ręku Dietrich spojrzał na porucznika. - I jednego z nich zdecydowanie brak wraz z ładunkiem? - Tak. Były w plecaku leżącym u podnóża schodów prowadzących na pokład. - Nie były pilnowane? - Dietrich spoglądał na mechanizm. Hahnemann spojrzał na pułkownika, który skinął głową. - Było pewne zamieszanie z plecakami. Jestem pewien, że nie wydarzyłoby się to, gdyby połowa ludzi nie miała morskiej choroby. Kapral Schultz sądził, że ma plecak z ładunkami ze sobą w kabinie. Dopiero później stwierdzono, że wziął plecak kogoś innego, a jego własny pozostał na zewnątrz. Dietrich zignorował wyjaśnienie. - Kapral Schultz czeka na korytarzu? Dobrze, chciałbym go zobaczyć. Hehnemann podszedł do drzwi i wpuścił szczupłego mężczyznę przed trzydziestką, czującego się najwyraźniej niepewnie. Jego zażenowanie jeszcze wzrosło, kiedy wstąpił na wyfroterowaną podłogę. Salutując spojrzał na pułkownika. Burckhardt powiedział mu tylko, aby odpowiadał na pytania. Już przedtem wygarnął wszystko winnemu niedopatrzenia podoficerowi. - Te zapalniki są zupełnie niezawodne? - dociekał Dietrich. Kapral z poróżowiałą twarzą spojrzał na Hahnemanna, który szorstko kazał mu odpowiadać na pytania. Schultz nie miał pewności, ile może powiedzieć, więc pułkownik warknął na niego, aby się pospieszył. - Nie, proszę pana, nie zawsze - zaczął Schultz. Po czym nabrał pewności siebie i przemówił szybko: - Zdarza im się, kiedy już są nastawione, stanąć bez żadnego powodu. A potem mogą ruszyć z własnej woli - znów bez szczególnego powodu. Co wiemy na pewno, to tyle, że są wrażliwe na wstrząsy i wibracje. Są przedziwne - słyszałem o jednym przypadku, kiedy nastawiono zapalnik na odpalenie ładunku za dwa dni. Umieszczono go pod mostem w czasie szkolenia, a następnie człowiek, który go tam umieścił, zginął w wypadku motocyklowym. Wszyscy o tym zapomnieli. - Uczynił pauzę, nie spuszczając oczu z uporczywie się weń wpatrującego Dietricha. - Dwa lata później most wyleciał w powietrze. Tak jest, proszę pana. Dwa lata później. - Dziękuję wam. - Dietrłch zwrócił zapalnik Hahnemannowi, który ujął ładunek za rączkę i wyszedł z kabiny z kapralem Schultzem. - I dokąd nas to doprowadzi? - spytał Burckhardt. - Prowadzi to nas do gorszego niż poprzednio stanu nerwów, jak mi się wydaje. Słyszał pan, co powiedział? - Oczywiście. Do czego pan nawiązuje? Dietrich ścisnął dłoń w pięść i zaczął nią uderzać powoli w stół. Chwilę trwało, zanim Burckhardt zorientował się, że uderza w tym samym rytmie, w którym uderzają maszyny Hydry. Zacisnął nerwowo wargi, kiedy Dietrich słownie wyraził do końca, o co mu chodzi. - Wrażliwe na wstrząsy i wibracje - powiedział. - Już niedługo pozostaniemy na pokładzie. - Pułkownik zawahał się, ale do tej pory dla każdego, kto zna rozkład kursu Hydry, musi być całkowicie oczywiste, kiedy wychodzą na brzeg. - Zaledwie godzinę. Tymczasem poszukiwania trwają i mogą go wykryć. - Pułkowniku Burckhardt. - Dietrich znowu wstał, z kapeluszem w dłoni. - Będzie to najprawdopodobniej najdłuższa godzina w całym pańskim życiu. Chyba pójdę pomóc im szukać. Nigdy nie wiadomo; mówią, że niebiosa chronią prostaczków. Idąc korytarzem z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie płaszcza, słyszał wszędzie wokół oszalały stukot podkutych butów. Buty te rzadko pozostawały w miejscu dłużej niż przez chwilę, jak gdyby ich właściciele uważali, że w czasie gorączkowych poszukiwań zaginionego ładunku wybuchowego niemożliwe jest przystawanie. W jednej z kabin zastał ludzi z wilgotnymi twarzami rozrzucających na boki stertę ciemnobrązowych hikorowych nart, pod którymi w żaden sposób nie można było schować ładunku. Żołnierz, który nie wydawał się mieć nawet o dzień więcej niż dziewiętnaście lat, zaglądał za gaśnicę - równie nieprawdopodobną kryjówkę. Na pokładzie Hydry napięcie panowało już od czasu wejścia strzelców alpejskich - początkowo wynikało ze świadomości, że w każdej minucie mogą zostać zatrzymani przez brytyjski okręt wojenny. Byli na pokładzie statku pod banderą kraju ciągle oficjalnie traktowanego przez Niemców jako neutralny w wojnie. Jednakże tamto napięcie, spowodowane koniecznością zachowania tajemnicy, sztormem, sabotażem radiostacji oraz śmiercią jednego z ich ludzi za burtą, było pogodą ducha w porównaniu z szaleńczym wściekłym napięciem, które obecnie ogarnęło nielegalnych pasażerów Hydry. Objawiało się ono nawet w drobiazgach... W uniesieniu karabinu, gdy Dietrich wyszedł zza rogu. W kopnięciu na bok wiadra z piaskiem przez przebiegającego strzelca alpejskiego. W bezładnym tupocie podkutych butów o sufit, kiedy szedł korytarzem na dolnym pokładzie. Strażnik pilnujący Graposa był wciąż na posterunku, odwrócony plecami do drzwi z okienkiem prowadzących w dół ładowni, w której uwięziono Greka. W dalszej części korytarza Dietrich zajrzał przez uchylone drzwi do maszynowni. Był już jedną nogą na żelaznej platformie, kiedy poczuł przy twarzy wylot lufy karabinu. Przypomniał mu się moment przejmowania statku przez Niemców i broń Volbera, którą został szturchnięty, gdy otwierał drzwi swojej kabiny. Jednakże tym razem szybko się cofnął - lufa lekko się chwiała. Jednym błyskawicznym spojrzeniem ogarnął przynajmniej pół tuzina postaci w mundurach feldgrau przeszukujących miejsca pomiędzy maszynami i mężczyznę sprawującego straż nad głównym mechanikiem. Strach był niemal żywą istotą, którą dostrzegał w twarzach mężczyzn, kiedy wspinał się z powrotem na pokład - w twarzach zroszonych potem, z podkrążonymi oczami, zmęczonych uporczywymi poszukiwaniami w zakamarkach statku czegoś, co przypominało kształtem i wielkością teczkę dyplomaty. To dobry sposób na doprowadzenie ludzi do szaleństwa, myślał wchodząc po schodach, na powolne starganie ich nerwów na strzępy. Na otwartym pokładzie było spokojniej, ponieważ oddelegowano tam mniejszą grupę szukających - Burckhardt wydał ścisłe instrukcje, aby pomimo powagi sytuacji wysłano tylko tych ludzi, którzy mogli okryć mundury cywilnymi płaszczami. Nawet teraz nie chciał podjąć ryzyka, że nagle wyłoni się brytyjski ścigacz torpedowy i omiatając swym reflektorem pokład oświetli ludzi w niemieckich mundurach. Na razie Dietrich zobaczył niewiele ponad tuzin ludzi z gołymi głowami, przemykających w cieniu. Lecz tutaj także usłyszał bezładny, spieszny tupot ciężkich podkutych butów uderzających o drewniany pokład. Było teraz zupełnie ciemno ową nieprzeniknioną, czarną jak smoła ciemnością nocy przed świtem, a w zatoce wiał zimny wiatr. Oparł się o nawiewnik na śródokręciu, aby zapalić cygaro, kiedy wpadł na niego żołnierz nadchodzący z drugiej strony. Ujrzał jednak zarys kapelusza w blasku zapałki, przeprosił i pospiesznie odszedł. Dietrich westchnął. Znów dojrzał uniesienie karabinu, zanim nastąpiło rozpoznanie. Podszedł do rufy i spojrzał ponad relingiem tam, gdzie śruba ubijała wodę brudnobiałego koloru, potknął się o zwinięty kłąb liny i zawrócił pokładem ku oświetlonemu bezpieczeństwu mostka. Była godzina 4.45. *** Dziesięciokilogramowy ładunek wybuchowy dyndał na końcu liny. Wibracje maszyn statku wstrząsały nim w środkowym punkcie między przechyłami, a kołysanie statku odtwarzało się w kołysaniu ładunku. Ładunek łomotał regularnie o części metalowe, kiedy tak kontynuował swój nie kończący się ruch wahadłowy, jednakże odgłos uderzeń był maskowany przez walenie tej samej maszyny, która nim trzęsła. Człowiek stojący tuż obok mógłby nie dosłyszeć tych ostrzegawczych łoskotów wydawanych przez zwisający, kolebiący się i wibrujący ładunek. Zegar był nastawiony i mechanizm działał, jednakże ten najbardziej istotny dźwięk - tykanie - był zagłuszany przez silniejsze dźwięki. Od czasu do czasu statek zanurzał się dziobem nieco głębiej w wody zatoki i wtedy ładunek uderzał mocno o metal, a jego rytmiczne kołysanie zakłócał nieoczekiwany wstrząs. Przez minutę albo dłużej bujał się bezładnie, by potem odzyskać swoją równowagę i wznowić to samo równomierne huśtanie w przód i w tył z regularnością metronomu. Zwisał nisko w rynnie nawiewnika, zawieszony na pochwie Alpenkorps, w której tkwił ciągle bagnet - pochwa była zaklinowana w środku rynny pod takim kątem, że mogła tam wisieć nieskończenie długo. I kiedy ciągle tak się kołysał, żaden z mężczyzn z gołą głową, którzy tupali po pokładzie w rosnącej desperacji, jak dotąd nie przyjrzał się dokładnie nawiewnikowi na śródokręciu. Rozdział 7 Niedziela, o świcie - Grek uciekł - zarządziłem natychmiastowe intensywne przeszukiwanie statku. - Hahnemann zreferował nowiny Burckhardtowi, którego znalazł na mostku, stojącego obok Dietricha. Czekał nerwowo na reakcje, jednak pułkownik, trzymający lornetkę polową, po prostu spojrzał na niego i rzucił pytanie: - Jak to się stało, Hahnemann? Był związany w ładowni, a strzelec Kutzel stał przy nim na warcie. - Musiał się oswobodzić w jakiś sposób. - Hahnemann zawahał się, następna informacja musiała spowodować wybuch. - Kutzel nie żyje... znalazłem go na pokładzie ładowni ze skręconym karkiem. - A jego karabin? Dietrich uśmiechnął się ponuro do siebie słysząc pytanie i udzielił pułkownikowi najwyższego stopnia za fachowość w sytuacji stresowej. Broń, oczywiście, była bardzo istotna - mogła zwiększyć stopień zagrożenia ze strony zbiegłego Greka. - Znalazłem go na podłodze przy ciele... - Dobrze. Nie powinno być kłopotu z wykryciem go. Powiedzieliście „intensywne” poszukiwania, Hahnemann. Jak intensywne? Ilu ludzi? - Pięćdziesięciu, panie pułkowniku. - W tej sprawie Hahnemann czuł się pewnie, bo zorganizował polowanie na Graposa na dostatecznie dużą skalę. Było jednak coś, o czym bał się wspomnieć. Błagał niebiosa, aby człowiek z Abwehry nie stał tam z rękami założonymi na plecach, z ogromnymi ramionami pochylonymi do przodu, chłonąc każde słowo porucznika. Reakcja pułkownika była dla niego przykrym szokiem. - Pięćdziesięciu! To znaczy, że odciągnął pan pięćdziesięciu ludzi od poszukiwań zaginionego ładunku wybuchowego? - Burckhardt stał teraz twarzą do nieszczęsnego Hahnemanna, trzymając ręce oparte na biodrach, i kontynuował zjadliwie: - Kiedy wreszcie ustali pan sobie właściwą skalę priorytetów? Gdzieś na tym statku został podłożony ładunek z zapalnikiem czasowym - i to ładunek wystarczająco silny, aby nas zatopić pośrodku zatoki, zanim dotrzemy do brzegu. To, a widzę, że nie zdaje pan sobie z tego sprawy, jest o wiele większym zagrożeniem niż jeden nie uzbrojony grecki cywil, który prawdopodobnie umiera ze strachu w jakiejś szafie. Odkomenderuje pan nie więcej niż dwudziestu ludzi do wyśledzenia go - pozostałych trzydziestu musi natychmiast wznowić poszukiwania ładunku wybuchowego. - Jest uzbrojony, panie pułkowniku, ma karabin... - Mówił pan, że znalazł pan karabin Kutzela... - Tak jest, panie pułkowniku. - Sztywna postawa Hahnemanna odzwierciedlała rozmiary jego niedoli, kiedy ciągnął powściągliwie: - Sądzę, że Grek musiał zaskoczyć strzelca Wassermana śpiącego w kabinie na dolnym pokładzie... - Śpiącego? - Burckhardt zmienił kierunek ataku. W to, że żołnierz spał w czasie decydujących godzin, mógł wniknąć później. Niewątpliwie Wasserman wymknął się do kabiny w nadziei, że nikt go tam nie znajdzie. - Co się stało z Wassermanem? - Nie żyje - uduszony, o ile można coś powiedzieć. A jego karabin i ładownice zniknęły, więc Grek musi je mieć. Burckhardt przez chwilę modlił się, aby człowiek z Abwehry nie słuchał tego wszystkiego, jednak wciąż miał jasny obraz tego, co należało zrobić. - Użyje pan jedynie dwudziestu ludzi do polowania na Greka. Proszę ostrzec wszystkich, że jest uzbrojony. - Już to zrobiłem, panie pułkowniku. - Więc proszę wydać specjalne ostrzeżenie dla znajdujących się na pokładzie - nie chcemy, aby się wystrzelali nawzajem. Gdy Hahnemann się oddalił, Burckhardt myślał sobie: „Nie, to już byłaby ostateczna katastrofa - ponieść dalsze straty wskutek wymiany ognia między własnymi żołnierzami”. Przyjmując poprzednią pozycję, spojrzał do przodu, gdzie promień reflektora omiatał zatokę. Była godzina 5.15. Kwadrans do wyładunku. Na zimno katalogował w umyśle wszystkie niebezpieczeństwa i niepowodzenia, jakie spadł na nich od czasu wejścia na pokład Hydry. Pełna łódź żołnierzy, która o mało co nie wywróciła się w czasie przenoszenia z Rupescu; żołnierz wysłany do morza przez Anglika Prentice’a; unieruchomienie radiostacji w efekcie rozbicia cewki strojenia; spotkanie z niszczycielem które mogło się okazać fatalne w skutkach; ładunek wybuchowy o wielkiej sile podłożony gdzieś w trzewiach statku; ucieczka uzbrojonego Greka i związana z nią śmierć dwóch strzelców alpejskich. Tak więc spośród dwustu ludzi trzech zginęło, zanim postawili stopę na ziemi greckiej. Już chyba nic więcej nie mogło się zdarzyć w ciąg pozostałego kwadransa? Właściwie, miało to być raczej dwadzieścia pięć lub trzydzieści minut - byli spóźnieni, ponieważ ten piekielny prom musiał poruszać się wolniej ze względu na zagrożenie przez miny. I w dodatku włoskie miny. Schnell obstawał przy dalszej redukcji prędkości, chciał mieć pewność, że dostrzegą je w porę. Ironia losu polegała na tym, iż od chwili wejścia do zatoki nie zauważyli ani jednej. - Chyba pójdę zamienić parę słów z majorem Eberhayem... jeśli uda mi się go znaleźć. Dietrich już się oddalał ku uldze Burckhardta - wielki Niemiec zdawał się dominować wszędzie, gdzie tylko się znalazł; wisiał nad statkiem jak prorok mających nadejść nieszczęść. Zaledwie minutę później sierżant Volber wszedł na mostek i pułkownikowi wystarczyło jedno spojrzenie na jego twarz, aby pojąć, że nie przynosi dobrych wieści. - O co chodzi, Volber? - burknął ostro. - Wydaje nam się, że strzelec Diehl zaginął, panie pułkowniku. Burckhardt od razu pomyślał o Greku grasującym gdzieś z nabitym karabinem. - Wydaje wam się? Albo Diehl zaginął, albo nie. Więc jak? - Nie wiemy, panie pułkowniku. - Volberowi brakowało umiejętności, jaką miał porucznik Hahnemann, to jest szybkiego przekazywania wszystkich informacji bez pomocniczych pytań dowódcy, a zwyczaj sierżanta udzielania niepełnych odpowiedzi niezmiernie irytował Burckhardta. Poczuł, że krew uderza mu do głowy, ale zmusił się do zimnej reakcji. - A co, u diabła, ma to znaczyć? - Nie widziano go od dłuższego czasu. Spytałem kilku ludzi i każdy z nich myślał, że Diehl jest gdzieś indziej. Są bardzo rozproszeni... - Pozwolił pan, aby pańska sekcja się rozproszyła? - Jesteśmy na otwartym pokładzie i sprawdzanie wszystkich w ciemnościach zabiera czas... - Zameldujcie mi jak najprędzej, czy zdecydowanie zaginął. Mówię „zdecydowanie”, Volber. Napięcie jest widoczne wszędzie, pomyślał Burckhardt, kiedy sierżant się oddalał. Schnell był zanadto ostrożny, podoficerowie stawali się roztrzęsieni, a ludzie wciąż wyzbywali się ofensywnej energii, gdy uwijali się po statku szukając bomb zegarowych oraz uzbrojonych Greków. A niedługo mieli rozgrywać kampanię. Uzbrojeni Grecy? Myśl ta przypomniała mu kilka istotnych pytań, jakie miał zadać kapitanowi. Uczynił krok naprzód i znalazł się obok Nopagosa. - Człowiek nazwiskiem Grapos zbiegł - rzekł szorstko. - Zabrał karabin i amunicję. Czy może ich użyć? Zanim pan odpowie, proszę pamiętać, że jest on cywilem bez żadnych praw wojennych, a ja pociągnę pana do odpowiedzialności za śmierć kogokolwiek z moich ludzi, jeśli odmówi mi pan odpowiedzi. Nopagos odwrócił się, spojrzał na Niemca. Jego skóra była poorana zmarszczkami, pod oczami miał worki ze zmęczenia, lecz ciągle trzymał się prosto - niewielka pozostawiona mu odpowiedzialność jako pilota własnego statku miała się skończyć dopiero po przybiciu do Katyry. Korciło go, by powiedzieć Burckhardtowi, żeby szedł do diabła, ale wyczuł ogromne napięcie pułkownika i uznał, że bezsensem jest podejmowanie ryzyka prawie przed samym lądowaniem. - Umie posługiwać się karabinem od dziecka - odparł. - Przecież ma coś wspólnego z klasztorem. - Burckhardt nic z tego nie rozumiał. Przytrzymał Greka wzrokiem, a jego usta się zacisnęły. - Był nowicjuszem, który nie czuł powołania. Kiedy opuścił klasztor, ustalono, że ma załatwiać dla nich sprawunki - na przykład pojechać do Istambułu tym promem, aby przywieźć zapasy, książki i takie inne rzeczy. Strzelał do ptaków na półwyspie od wczesnych lat. Tak, potrafi posługiwać się karabinem. - Dobrze? - Strzelec wyborowy. - Nopagos udzielił tej odpowiedzi z pewnym upodobaniem. - Przez to utykanie nie wzięli go do wojska? - Tego nie mógł odżałować. Przyniósłby pożytek każdemu wojsku na świecie. Czy narobił kłopotu? - Zabił dwóch moich ludzi. - Widzi więc pan, co mam na myśli? - Przez moment Nopagosowi wydawało się, że posunął się za daleko. Burckhardt zesztywniał i w jego oczach pojawił się ślad furii. Po chwili uspokoił się i odzyskali kontrolę. Z wielką starannością utrzymywał panowanie nad sobą, kiedy zadawał następne pytanie: - Dobrze zna ten statek? - Dość dobrze, aby ukryć się, aż dopłyniemy do Katyry, skoro go jeszcze nie odnaleźliście. - I zadawszy ten ostatni sztych Nopagos odwrócił się, by znów podjąć swe obowiązki. Lecz nie mógł powstrzymać się od zadania pytania, które starannie przybrał w uprzejmy ton. - Czy znaleźliście już bombę? - Nie. - No, jeszcze jest czas. Ta prosta uwaga ubodła Burckhardta bardziej niż wszystko, co Nopagos powiedział przedtem. Wydał Eberhayowi rozkaz wstrzymania zbiórki do ostatniej możliwej chwili, aby mogli nadal szukać tego zaginionego ładunku wybuchowego - największą obawę Burckhardta budził fakt, że wybuch może nastąpić tuż przed samym lądowaniem. Myślał o tym w chwili, gdy za ścianą mostka przebiegł żołnierz i wpadł zdyszany do środka. Schnell, prawie wyczerpany długimi godzinami za sterem, wyprostował się. Pułkownik poznał jednego z dwóch ludzi ustawionych na oku zaraz po przejściu przez cieśninę. Mężczyzna z trudem przekazał meldunek. - Dostrzeżono miny, panie pułkowniku... W przodzie po lewej stronie. *** Wybuch nadszedł o godzinie 5.45. Hydra, przechylona na prawą burtę z niepewnie pracującymi maszynami, zaczęła skręt o dziewięćdziesiąt stopni, który miał ją skierować w stronę brzegu ku odległym światłom nabrzeża w Katyrze. Już prawie jesteśmy na miejscu, dumał Burckhardt, stojąc na mostku za Nopagosem, jednak ostatnia mila może być najdłuższa z całej podróży. Niebezpieczeństwa spadające na ekspedycję były tak druzgocące, że jego umysł osiągnął stan, w którym już ledwo mógł coś więcej wchłonąć - te przeklęte włoskie miny stawały się liczniejsze z każdą kolejną ćwiercią mili; gdzieś na pokładzie znajdował się uzbrojony Grek, i to w dodatku strzelec wyborowy; ciągle nie zlokalizowano ładunku wybuchowego, który mógł odpalić w każdej chwili. Uniósł lornetkę, aby skierować ją na miny otaczające statek i ignorował nowo przybyłych na już zatłoczony mostek. Ze względu na bezpośrednio zagrażające niebezpieczeństwo rozkazał przyprowadzić jeńców brytyjskich. - Opuszczamy statek? - spytał spokojnie Prentice. - Nie! - Odpowiedź Hahnemanna była barbarzyńsko dobitna. Za łokieć skierował porucznika w tylną część mostka. - Niedługo lądujemy. - W tym paskudztwie! - Głos Forda zdradzał niedowierzanie, gdy spoglądał ponad ramieniem pułkownika wzdłuż promienia reflektora przecinającego mrok. Na lewo i prawo od oświetlonej ścieżki unosiły się co najmniej cztery miny - metaliczne bladobłyszczące kule z powierzchnią nakrapianą małymi cieniami - budzącymi lęk końcówkami powodującymi natychmiastowy wybuch przy dotknięciu. Burckhardt zwrócił się krótko przez ramię i poinstruował Hahnemanna, aby powiedział o zaginionym ładunku wybuchowym - są żołnierzami, więc mają prawo znać położenie. Z zanikającym entuzjazmem Prentice i Ford wysłuchali Hahnemanna, po czym zostali przepchnięci ku tyłowi mostka oraz wciśnięci pomiędzy umundurowanych strzelców alpejskich. Patrząc w prawo, Prentice spostrzegł, że stoi obok dużego niemieckiego cywila, który wszedł na pokład w Istambule. Po drodze z kabiny zauważyli go z daleka wchodzącego po schodach i Prentice zapytał, kto to jest. - Herr Dietrich należy do Abwehry - odparł Hahnemann z nutą szacunku w głosie. Prentice spojrzał z zaciekawieniem na ogromną postać, która odwzajemniła spojrzenie, zapalając nowe cygaro, z łokciem opartym na ramieniu stojącego obok kaprala. Dziwny facet z tego Dietricha, myślał Prentice, kiedy odwracał się do Forda pytającego półgłosem: - Co on mówił? Jak duży jest ten ładunek? Nie złapałem wszystkiego, co powiedział w tym ścisku. - Dziesięć kilogramów. Czy to źle? - To niedobrze, tyle mogę powiedzieć. A jeśli podrzucono go w pobliżu kotłów i one też pójdą... Przerwał, kiedy Burckhardt wydawał strumień rozkazów Eberhayowi, który pojawił się w drzwiach mostka. Po wysłuchaniu poleceń major szybko odszedł. Zbliżał się moment wyładowania, wymagający zdyscyplinowanej kontroli, i gdy żołnierze zaczęli zapełniać schody, Eberhay musiał stawić czoło sytuacji bliskiej paniki. Właśnie wtedy Prentice ujrzał wyposażenie jednostek Alpenkorps - plecaki i hikorowe narty na ramionach ludzi przechodzących przez mostek. Potwierdzały się jego najgorsze obawy - Niemcy zaplanowali działania w głębokich śniegach góry Zervos na odległym skraju półwyspu. Głównym ich celem był naturalny posterunek obserwacyjny klasztoru, zapewniający widok na drogę nabrzeżną, którą szło alianckie zaopatrzenie na północ. - Dziwne, że ta bomba jeszcze nie wybuchła - porucznik rzucił lekko do Forda. Chciałby zdobyć się na modlitwę, aby ładunek wybuchł, ale prawdą było, że czuł się chory ze strachu. - Może facet, który go założył, nie wiedział, co robi - zasugerował. - To możliwe, panie poruczniku. Ale ich zapalniki czasowe nie są takie niezawodne. Powiedział mi to kiedyś złapany Szwab. To paskudztwo ma zwyczaj nawalać w najgorszym momencie. - To znaczy, że staje się niegroźne? - Prentice starał się nie dopuszczać nadziei do swego głosu. - No przecież tego nie powiedziałem, prawda? Podobno czasami stają, by potem zacząć od nowa. Wibracja może sprawić, że ponownie się włączą tak łatwo jak mrugnięcie okiem. Maszyny statku są idealne do tego celu. - Tak jest, rozweselajcie nas dalej. - Prentice nie czuł się szczególnie podniesiony na duchu. Ford był inspektorem amunicji i spędził większą część swego życia majstrując przy rzeczach mogących zrobić mu „bum” w twarz w każdej sekundzie - włącznie z nieprzyjacielskimi materiałami wybuchowymi oraz wyposażeniem, w których był również czymś w rodzaju eksperta. Lecz tu, na statku opanowanym przez Niemców, wykazywał wyraźne oznaki nerwowości, szarpał się za ucho i rozglądał po mostku, jak gdyby sądził, że może zniknąć bez znaków ostrzegawczych. - Natychmiast zapiąć te pasy! Hahnemann powrócił na chwilę na mostek i zauważył luźno zwisającą kamizelkę ratunkową Forda. Wszyscy na mostku mieli na sobie kamizelki ratunkowe, które zabierały przestrzeń i jeszcze bardziej przeszkadzały w ruchach. Prentice odnosił wrażenie, że jeśli jeszcze jedna osoba wtłoczy się na mostek, zostanie uniesiony z. podłogi. Odwrócił nagle głowę do tyłu, aby przez tylne okno spojrzeć na prawie opustoszały pokład od strony rufy. Wciąż obowiązywał rozkaz, aby żołnierze w mundurach pozostawali pod pokładem. Prawie opustoszały - ale nie zupełnie. Oczy Prentice’a zwęziły się, kiedy w morskiej mgle przepływającej koło lampy przy relingu prawej burty dojrzał niskiego mężczyznę silnej budowy - mężczyznę z karabinem przewieszonym przez plecy. Coś w jego sylwetce i ruchach przypominało mu greckiego cywila, który także wszedł na pokład w Istambule. Grapos, tak go nazywał kapitan. Mgła zamazywała widok, a kiedy się rozwiała, człowieka już nie było. Wyskoczył za burtę. - Widział pan ducha, panie poruczniku? - spytał Ford. - Wlazł mi skurcz w kark, jeśli chodzi wam o wyraz nieznośnego cierpienia na moim obliczu. - Prentice był prawie pewny, że w ostatniej minucie także Dietrich spojrzał przez okno, lecz w tym momencie mgła musiała ukryć przed wzrokiem samotną postać. Odczuł wielką ulgę, gdy Niemiec nic nie powiedział i nadal spokojnie palił cygaro, które na pewno nie oczyszczało atmosfery na zatłoczonym mostku. Więc Grapos zdecydował się wyskoczyć i teraz płynie szybko do brzegu. Niektórzy mają szczęście, pomyślał sobie porucznik, po czym wspomniał usiane minami wody, przez które płynął w tej chwili Grek, i zdławił w sobie drżenie. Pomimo liczby ludzi ściśniętych wewnątrz ograniczonej przestrzeni, na mostku panowała głucha cisza przerywana tylko ostrymi rozkazami Burckhardta wydawanymi oficerom i podoficerom pojawiającym się w drzwiach. Była to cisza zduszonego strachu wiszącego nad ich głowami jak całun, podczas gdy maszyny powoli wystukiwały swój mechaniczny rytm, a Hydra kontynuowała zwrot na wschód. Dziób statku przechodził teraz przez kłęby białej mgły ograniczającej widoczność - jeszcze jedno źródło niepokoju dla Burckhardta, który zdjął już cywilny płaszcz przeciwdeszczowy i miał na sobie kompletny mundur z szeroką czapką Alpenkorps nasadzoną głęboko na czoło. Nopagos stał jak woskowa statua, próbując przebić się oczyma przez kotarę mgieł najszybciej, jak to było możliwe. Schnell, stale zgięty nad sterem, często spoglądał na prawą burtę, w odległości mniejszej niż pięćdziesiąt metrów od kadłuba podskakiwała najbliższa mina. Przynajmniej miał nadzieję, że jest rzeczywiście najbliższa mina. Z miejsca w tylnej części mostka, skąd mógł wszystko widzieć, Prentice zaglądał kolejno we wszystkie twarze, odnotowując połysk potu na gładko napiętej skórze, nerwowe drganie i powiek, dłonie ściskające karabiny i pistolety maszynowe tak mocno, że aż knykcie zbielały. Ludzie na całym statku byli pod ogromną presją. Przed świtem mieli pójść do boju. Wiedzieli, że morze przed nimi roi się od min, a gdzieś - może pod ich nogami - zapalnik - czasowy odmierza czas do zera tykaniem zegara. Jeśli ktoś postanowił sprawdzić ich ducha przez wywieranie nieznośnego nacisku, to trudno byłoby zaplanować to lepiej. Spojrzał raz jeszcze w prawo. Dietrich, pozornie najbardziej opanowany człowiek na mostku, ciągle spokojnie palił cygaro i zerkał w dół na Prentice’a, jak gdyby oceniając jego charakter oraz kwalifikacje w skrajnej sytuacji. - Nie więcej niż pół godziny w najgorszym wypadku. - Głos Forda był w tej chwili niewiele głośniejszy od szeptu - szeptu umotywowanego raczej niechęcią do naruszenia fatalnej ciszy niż pragnieniem uniknięcia podsłuchania. - Mniej, jak sądzę. Jeśli tam w ogóle dotrzemy. - Prentice znów spojrzał na światło nabrzeża, teraz bliskie i widoczne, kiedy rozwiewała się mgła. Zdawało się również, że jakieś światło widać na wschodzie, na odległym końcu półwyspu. Porucznik podniósł przegub i spojrzał na zegarek. Dokładnie godzina 5.45. Schnell skręcił sterem, aby wyprostować kurs, zgodnie z instrukcjami Nopagosa przekazywanymi przez Burckhardta. Dietrich oglądał koniec swego cygara raczej niezdecydowanie; żołnierz wycierał pot z czoła; Ford zaś rozglądał się po mostku szybkimi urywanymi spojrzeniami. Wtedy nastąpił wybuch. Ciszę na mostku przerwał miażdżący ryk. Hydra zadrżała od dziobu do rufy, jakby zdzielona przez gigantyczny cios, a potem się zachwiała. Fala odeszła od promu i pomknęła w kierunku brzegu zgarniając po drodze coraz więcej wody w swej ucieczce na łeb, na szyję od statku. Przez kilka krótkich sekund po prawej burcie stało się jasno jak w dzień. Jaskrawy błysk czasowo oślepił tych, którzy akurat patrzyli w tę stronę. Spoza otwartych drzwi mostka nadleciał bełkot głosów ogarniętych paniką oraz odgłos podkutych butów rozpierzchających się po pokładzie; całkowicie bezładna panika ogarnęła statek. Na zatłoczonym mostku histeryczne szemranie umilkło, kiedy Burckhardt zagrzmiał, aby się uciszono. Odepchnął Nopagosa wyglądającego przez okno po prawej burcie i sam się wychylił. Morze zdawało się oszalałe, napęczniałe i kipiące pianą. Przez sekundę Burckhardt sądził, że zostali storpedowani i właśnie wynurza się okręt podwodny. Potem woda zaczęła się uspokajać. Schnell ciągle kierował statek w stronę coraz bardziej ubliżającego się w ciemności nabrzeża i to on, nie patrząc na pułkownika, odezwał się: - Mina była bardzo blisko, kiedy wybuchła. - To była mina, tylko mina, my nie ponieśliśmy szwanku... - wykrzyczał Hahnemann wieści po niemiecku, a następnie po angielsku, żeby ubiec oznaki paniki. - No, jeśli on od tego nie zacznie tykać, to już od niczego innego - zauważył ponuro Ford. - Jaki on? - Prentice był ciągle oszołomiony zarówno przez uczucie ulgi, jak i uprzedni szok. - Ładunek wybuchowy - powiedział Ford, którego umysł nigdy się zanadto od materiałów wybuchowych nie oddalał. - Jeśli mechanizm zapalnika czasowego zatrzymał się, to takie łupnięcie w zupełności wystarczy, aby ponownie wprawić go w ruch, proszę mi wierzyć. - Miałem wrażenie, że weszliśmy na minę - rzekł lodowato Prentice. - To na razie wystarczy, jak sądzę. - No, najwyraźniej nie weszliśmy - ciągle płyniemy tym samym kursem utrzymując prędkość. Mina po prostu wybuchła z własnej woli - na tyle blisko, że było to niemiłe. Musiał podnieść głos, aby Prentice go dosłyszał ponad krzykami na pokładzie. Tymczasem Burckhardt utorował sobie ostro drogę z mostka i wyszedł na pokład. - To znaczy, że one też mogą być felerne. - Często. Mogą wybuchnąć bez żadnego powodu. Z drugiej strony, coś mogło na nią wpaść, choć nie mogę sobie wyobrazić, co by to mogło być. - Prentice poczuł się źle. On mógł sobie wyobrazić, co mogło się zetknąć z miną. Miał przed oczyma obraz Graposa skaczącego za burtę z karabinem sterczącym na plecach, a tak łatwo można zapomnieć o wystającej poza ciało lufie. Teraz na pewno nic nie pozostało z biedaka. Prentice wolał nie myśleć o tym, co materiał wybuchowy, który może wyrwać dno statku, jest w stanie zrobić z pojedynczą istotą ludzką, kiedy wybucha w odległości paru stóp od unoszącego się w wodzie ciała. - Wydaje mi się, że to małe „bum” trochę ich roztrzęsło - zauważył Ford. - Mną zatrzęsło - odparł Prentice z uczuciem. Spojrzał do tyłu przez okno, gdzie widać było zamieszanie na pokładzie poniżej. Strzelcy alpejscy w pełnym oporządzeniu stłoczeni przy relingu byli wysyłani w ukrycie przez Volbera wymachującego ramionami jak pastuch zaganiający owce do zagrody. W ciągu minuty pokład opustoszał i mamrotanie głosów za otwartymi drzwiami ustało. Burckhardt powrócił, aby objąć swe stanowisko za Nopagosem. Lecz szkoda już się dokonała. Morale wojska otrzymało kolejny poważny cios. Na tym wojsku, które na lądzie przyjęłoby wybuch z zimną krwią, tu, w tym kurniku na obcym morzu, takie doświadczenie wywoływało zupełnie inne wrażenie. Prentice’owi zdawało się, że dostrzega w twarzach przed sobą jeszcze więcej napięcia, ślad dodatkowej mordęgi, kiedy zimne światło na wschodzie zamierało w fałszywym świcie, a latarnia nabrzeżna w Katyrze stale się przybliżała. Schnell wykazywał się wielkimi umiejętnościami, sterując Hydrą na ostatnim odcinku jej niebezpiecznego rejsu. Lawirował wśród grup min unoszących się na ścieżce wyznaczonej przez promień reflektora. Przytłaczająca cisza zapadła nad kulejącym statkiem, gdy tak posuwał się po ciemnej wodzie - nieprzeniknionej poza zasięgiem reflektora. Jeżeli Burckhardt mógł coś zgadywać, to pewnie unosiła na sobie jeszcze z setkę min. Ludzie pod pokładem czekali - czekali na ostateczną kolizję z miną, czekali na wybuch ciągle nie zlokalizowanego ładunku, czekali na pełen napięcia moment lądowania, chociaż nie sposób było odgadnąć, które z tych niebezpieczeństw zajmuje najwyższą pozycję w ich znużonych umysłach. Maszyny tykały monotonnie, kiedy prom przemykał w stronę zamazanego cienia skrywającego brzeg. Trapiony przez tuzin lęków, Burckhardt utrzymywał swój zewnętrzny pozór niewzruszonej pewności siebie, mimo iż w środku gryzł się przeklęcie powolnym posuwaniem się statku. Już był spóźniony o prawie trzydzieści minut i modlił się, aby wieści o ogólnej ofensywie zaplanowanej na godzinę 5.45 nie były przekazywane drogą radiową. Nie wydawało się to prawdopodobne - musi minąć co najmniej godzina, zanim świat przeczyta doniesienia o niemieckim ataku na Grecję i Jugosławię, prowadzonym przez czołgi i wspomaganym przez wojska powietrzno-desantowe - sam półwysep był ciągle wolny od wojsk alianckich, otwarty na atak Niemców. Kluczem do całej operacji było szybkie natarcie przez półwysep oraz uchwycenie klasztoru, zanim alianci się pozbierają. Żeby tylko nic nie stanęło na przeszkodzie - żeby mogli bezpiecznie wylądować. Czuł chłód porannego powietrza wciskający się przez mundur i zmusił się do powstrzymania drżenia, gdy u jego boku pojawił się Dietrich. - Mieszkańcy Katyry musieli usłyszeć wybuch miny - zauważył człowiek z Abwehry. - Zdaję sobie z tego sprawę - odparł Burckhardt z rezerwą. - Tak więc istnieje poważne ryzyko, że ktoś mógł zatelefonować do Salonik. - Zajęliśmy się tym, więc raz jeszcze może pan dać wytchnąć swemu umysłowi - zaczął Burckhardt ironicznie. Potem przerwał - tak niedługo wychodzili na brzeg, że mógł mówić swobodniej. - Z półwyspu biegnie tylko jedna linia telefoniczna, Herr Dietrich, i ta linia została przecięta kilka godzin temu. - To dobrze. Lecz Saloniki mogą się zastanawiać, dlaczego linia jest głucha. - Wyjaśnienia dostarczy im burza ostatniej nocy. Była na swój sposób zrządzeniem losu. Zapewniła wytłumaczenie. - Czy czekają również na pana środki transportu? - spytał Dietrich jowialnie. - Na półwyspie są muły. Nie można było wziąć ich ze sobą, lecz będziemy mieć je do dyspozycji. Planowanie wzięło pod uwagę wszelkie możliwe okoliczności. Co do transportu zaś, poczyniono również inne przygotowania... - Głos Burckhardta zamarł niepewnie, gdy pułkownik podniósł lornetkę i skoncentrował się na minie unoszącej się na wodzie, jak się zdawało, o kilka metrów na lewo od dziobu. Statek już zmieniał kurs dla uniknięcia niebezpieczeństwa. - I nie spodziewa się pan oporu? - Pomimo atmosfery niepewności na mostku, postawa Dietricha była niemal sympatyczna, kiedy pochylał się, aby wysłuchać odpowiedzi pułkownika. - Żadnego. Nie ma tam nikogo, kto mógłby stawić opór, z wyjątkiem garstki rybaków. - Na półwyspie jest dwóch policjantów - albo raczej byli tam i w czasie mego poprzedniego pobytu. - Dietrich zdawał się niemal dowcipny i figlarny, nastroju tego nie podzielał jednak nikt z pozostałych. Burckhardt odpowiedział z olbrzymim wysiłkiem. - Sądzę, że jakoś sobie damy radę, jeśli się pojawią. Pan, oczywiście, schodzi z nami na brzeg? - Tak sądzę! - Dietrich rozejrzał się wolno dookoła, jakby interesowała go reakcja kompanii wojska, która ma wyjść na nie znany brzeg z brzaskiem dnia. Napotkał niewzruszone spojrzenia, mocno zaciśnięte usta i wzrok Prentice’a, w którym dostrzegł zaciekawienie. - Mam swoje parabellum - powiedział przyjaźnie Burckhardtowi - na wypadek kłopotów. - Ma nie być żadnej strzelaniny! - Burckhardt odezwał się ostro i po raz pierwszy odwrócił się, by spojrzeć Dietrichowi prosto w oczy. - Moi ludzie mają ścisłe rozkazy cichego wyjścia na brzeg. Zwiększy to element zaskoczenia, a ich pierwszym zadaniem jest zablokowanie drogi na północnym skraju wsi. Zajmą się tym pierwsze lądujące oddziały. - A kiedy spodziewa się pan zdobyć klasztor? - Kto mówił, że interesujemy się klasztorami, Herr Dietrich? Prowadzimy tu wojnę, a nie krucjatę kościelną. - Po czym, udzieliwszy tej reprymendy, pułkownik odwrócił się i poświęcił całą uwagę lampie, teraz tak bliskiej, że widać już było, jak sterczy na końcu falochronu. Pod lampą stało dwóch mężczyzn bez wątpienia przebudzonych wybuchem miny i pragnących zobaczyć, co się stało. Czeka ich niespodzianka, myślał Burckhardt, widząc, jak człowiek z Abwehry przemyka ku drzwiom. Pewnie sprawdza nasze przygotowanie do lądowania, żeby umieścić to w meldunku do Canarisa. Jednakże ze swą znajomością półwyspu może się jeszcze przydać. Pułkownik podniósł wzrok, kiedy w drzwiach po wyjściu Dietricha pojawił się Hahnemann. - Proszę zacząć ściągać ludzi z poszukiwań Greka i zrobić zbiórkę do wyładunku - powiedział mu Burckhardt. - A co z ładunkiem wybuchowym? - Nie ma śladu, panie pułkowniku. Ciągle szukamy... - Proszę zabrać wszystkich ludzi od poszukiwań, oprócz tych z maszynowni. Jakieś wieści o Greku? - Nie widziano go, panie pułkowniku. Burckhardt ściągnął rękawiczkę z dłoni, w której trzymał broń przy strzelaniu, i skinął głową. - Grek już się nie liczy. Później poszukiwania mogą być prowadzone przez ludzi pozostawionych do pilnowania statku. - Był to drugorzędny element w precyzyjnym planie: pilnowanie statku, aby wyeliminować możliwość, że ktoś przepłynie nim przez zatokę i ostrzeże Brytyjczyków. Burckhardt spojrzał na zegarek. Godzina 5.55. Tak, spóźnili się o trzydzieści minut. Będzie świtać mniej więcej w czasie ich wyładunku - już mógł rozróżnić niewyraźne niskie wzgórze, którego sylwetka rysowała się w smudze zimnego szarego światła. Krajobraz w tej części półwyspu był pagórkowaty, a jedyna droga na południe wiła się między wzgórzami, zanim docierała na płaskowyż. Od tamtego miejsca teren stale się pogarszał, osiągając kulminację w ponurej dzikości urwisk i pionowych ścian wzgórz Zervos. - Będzie pan odpowiedzialny za bezpieczeństwo jeńców brytyjskich - powiedział sierżantowi Volberowi, który właśnie wszedł na mostek z meldunkiem o gotowości jego sekcji do wyładunku. Zadecydował już przedtem, że weźmie ich ze sobą do połowy drogi wzdłuż półwyspu, a potem zostawi pod strażą. To zapobiegnie jakiejkolwiek możliwości, że zostaną przechwyceni i uwolnieni przez grecki oddział, który mógł zostać wysłany na półwysep z Salonik. Anglicy znali liczebność oddziału, a informacja ta była zbyt cenna, aby się nią dzielić z wrogiem. Popatrzył do tyłu na dwóch mężczyzn przyglądających się mu bez wyrazu. - Wygląda na to, że im się uda - wyszeptał Ford - chociaż nie dałbym jeszcze złamanego grosza za ostateczny wynik. - Wygląda na to, że nam się może udać - skorygował go Prentice sarkastycznie. - A prawdę mówiąc, wolałbym, żebyście tego nie mówili; aż się prosi, żeby ta wybuchowa rzecz potknęła się o własne nie wiem co. - Jeszcze jest czas - zapewnił go Ford. Schnell przeprowadzał teraz skomplikowany manewr w celu ominięcia pojedynczej miny unoszącej się tuż na kursie. Musiał skierować statek wokół miny, a następnie znów zmienić kurs, aby dobić burtą do mola. Burckhardt widział, że płonąca lampa to latarnia przymocowana do topu niskiego masztu, a pod nią tłoczy się niewielka grupka postaci. Odesłał kilku ludzi z mostka, nakazał reszcie trzymać się w cieniu, sam zaś przyłączył się do grupy. Owa ostatnia powodowała dalsze opóźnienie, czuł wiec, jak narasta w nim zniecierpliwienie - pragnął zejść z tej przeklętej greckiej łajby na brzeg i wziąć się do roboty. I to nie tylko plan operacji sprawiał, że przeklinał tę tak niedogodnie umiejscowioną minę - ten przedmiot, celowo zrzucony przez jego sojuszników, ponadto jeszcze bardziej wydłużał czas, w którym mógł zdetonować ukryty ładunek wybuchowy. Modlił się, aby nie wydarzyło się to w ostatniej chwili, jednakże domieszka pesymizmu w jego usposobieniu kazała mu spodziewać się najgorszego. Na wojnie nieoczekiwane wydarzenia, zbiegi okoliczności są zawsze złe. Nauczył się tego w Finlandii, gdzie doświadczył Wojny Zimowej i w charakterze adiutanta niemieckiego attache wojskowego w Helsinkach, kiedy szaleńczy opór Finów doprowadził Rosjan do martwego punktu; w Norwegii, gdzie dowodził... Nopagos przesunął się w stronę okna z prawej burty, więc Burckhardt zawołał po grecku: - Pozostać przy sterze! - Gdy mnie zobaczą, uspokoją się. - Nopagos stał ciągle przy oknie patrząc przez ramię. Twarz miał przygnębioną i wyglądał, jakby ledwo trzymał się na nogach. Był to prawdopodobnie ostatni rejs Hydry, a on przywoził do domu najstraszliwszy ładunek, jaki mu się kiedykolwiek zdarzyło wieźć. - Nie chcę, aby im się stała krzywda kiedy zaczną uciekać... - Moi ludzie otrzymali zakaz strzelania. - Burckhardt zawahał się. Kapitan zdawał się pozbawiony ducha bojowego, a wyraźnie widoczny na mostku stworzy większe pozory normalności. - Może pan tam zostać - powiedział - ale nie wolno się panu do nich odzywać. Nad półwyspem zaczynał rozprzestrzeniać się świt. Schnell ostrożnie wymijał samotną minę, a ponure światło ukazywało krajobraz ciągle jeszcze w okowach zimy. Wzgórza porastały nagie sylwetki drzew oliwnych, wzdłuż mola zaś pokrywa szronu migotała kolorem likieru miętowego na kamieniach pozieleniałych ze starości. Ludzie pod niesamowicie jarzącą się w półmroku lampą stali skuleni z rękami w kieszeniach, a jeden z mężczyzn przytupywał na kamieniach. Na pierwszy rzut oka całkowita normalność. Kolejny rejs promu kończący się spokojnie, zgodnie z marynarską rutyną. I bardzo dobrze, myślał sobie Burckhardt. Na końcu mola, prostego pomostu wychodzącego w zatoczkę, widoczna była plaża - skalista i kamienista. A poza plażą rozciągał się na znaczną odległość mur osłonowy. Ludzie z wywiadu ostrzegali o tym nieprzebytym murze ochronnym - podkreślali, że jedyne dojście do wioski wiedzie przez lukę na końcu mola, gdzie grobla łączy pomost z drogą do Katyry. Burckhardt spoglądał teraz ponad murem na krótki ciąg zamarłych dwupiętrowych domów z zamkniętymi okiennicami jak w opuszczonych willach. Cała miejscowość miała wygląd uzdrowiska czynnego tylko w miesiącach letnich. Wszystko szło zgodnie z planem. Wylądują bez hałasu, zajmą wieś, ustawią zaporę na drodze na północ i w ciągu godziny ich główna siła wyruszy na południe w stronę środka półwyspu. Oficer, którego Prentice przedtem nie widział, wszedł na mostek z meldunkiem, a pułkownik ruchem ręki skierował go do cienia. - Pan major Eberhay melduje o gotowości do wyładowania, panie pułkowniku. - Dobrze. Rozumiem, że radiostacja jest pilnowana przez dwóch ludzi, Brandt? - Tak jest, panie pułkowniku. Pan major sam się tym zajął. - Powiedzcie mu, aby nie przyprowadzał tych cywilów z nabrzeża na pokład ze względu na ładunek wybuchowy. Może ich zatrzymać na plaży, a potem odesłać do wsi pod eskortą. Kiedy Brandt opuszczał mostek, Burckhardt pomyślał o radiostacji. Aż do czasu naprawienia uszkodzonego aparatu, był to ich jedyny środek łączności z dowództwem do potwierdzenia możliwości wysłania samolotami posiłków. To, prawdę mówiąc, jeden z najważniejszych elementów wyposażenia ekspedycji. Bez niego byłby zdany sam na siebie i groziłoby powstanie okropnego bałaganu po dotarciu na płaskowyż. Statek prawie okrążył przeklętą minę i podpełzał do mola, na którym grupka zmieniła swoje położenie. Prentice ruszył w kierunku okna i Burckhardt ostrzegł strażnika, żeby nie pozwolił mu podejść bliżej. Gdy znów spojrzał na prawą burtę, molo znajdowało się niemal tuż pod kadłubem statku. *** Niższe zbocza gór były jeszcze pogrążone w mroku, kiedy trap z łoskotem opadł na molo. Major Eberhay znalazł się pierwszy na brzegu, w chwilę potem dołączył do niego Nopagos, za nim ruszył tuzin strzelców alpejskich. Żołnierze ci nie byli uzbrojeni, mieli płaszcze zapięte pod szyję, a jeden z nich niósł tablicę upamiętniającą zapoczątkowanie współpracy między narodami Grecji i Niemiec. Tylko miejsce na datę pozostawało puste. Żołnierze ustawieni w kolumnę trójkową maszerowali miarowo po pomoście w kierunku grobli wiodącej Katyry. Tablicę miano wręczyć burmistrzowi. Przez pierwsze kilka minut wyładunek stwarzał pozory umówionej wizyty, kiedy strzeli alpejscy defilowali tak w dal. Brakowało tylko orkiestry dla uświetnienia okazji* [*przyp.: Taka technika została wypraktykowana w Norwegii, gdzie pierwszym z niemieckich najeźdźców wysadzonym na brzeg w Oslo była orkiestra dęta, która grała maszerując przez miasto, stwarzając wrażenie pokojowej wizyty. (Przyp. aut.)]. - Proszę, nie stawiajcie oporu! Mają ogromną przewagę! - Nopagos wygłosił gorączkowe przesłanie do grupy czterech mężczyzn stojących w osłupieniu pod lampą, kiedy żołnierze przechodzili obok nich. Nie była to wiadomość, jaką polecił mu przekazać Burckhardt, lecz osiągnęła ten sam efekt. Jeden z mężczyzn - większy i postawniejszy od innych - cofnął się o krok, jak gdyby pragnął odejść, ale został powstrzymany przez żołnierza prowadzącego następną sekcję schodzącą ze statku. Niemiec położył pewną rękę na ramieniu cywila i pchnął go z powrotem ku osłupiałej grupie wpatrzonej w prom. Trzecia kolumna ludzi wylewających się ze statku była uzbrojona zęby, miała tornistry na plecach, karabiny zarzucone na ramiona i krótkie bagnety w pochwach przy pasie. Z mostka Burckhardt przyglądał się operacji lądowania z aprobatą i ulgą. Wszystko szło zgodnie z planem. Czołowa sekcja już zniknęła w wyrwie w murze i za kilka minut dotrze do pierwszego celu: domu burmistrza. Było teraz dość jasno, aby dojrzeć grecką flagę łopocąc na wieży za murem. Spojrzał ponownie na zegarek. Kolumna uzbrojonych żołnierzy ruszyła groblą. W połowie grobli grupa czterech Greków została zepchnięta na plażę, gdy następni żołnierze maszerowali obok. Tak, wszystko szło zgodnie z planem. W chwilę później zaczęła się strzelanina. Zaczęła się w najgorszym dla Burckhardta momencie. Całe molo od trapu aż po groblę było zatłoczone wyładowującym się wojskiem, poza tym właśnie zaczęły schodzić ze statku sekcje narciarskie. Kiedy rozległ się strzał, upadł jeden z żołnierzy z nartami na plecach. Padając, zatoczył się w stronę kolegów i przewrócił kilku z nich. W jednej chwili uporządkowany wyładunek przekształcił się w całkowity chaos. Rozbrzmiał drugi strzał i następny człowiek na molo padł w pobliżu pierwszej ofiary. Pojawiło się niebezpieczeństwo groźnego zatoru, jako że molo roiło się od postaci w mundurach feldgrau. Burckhardt zaklął i wychylił się z mostka, aby spojrzeć na otwarty pokład pod nim, skąd Hahnemann wydawał pospieszne instrukcje, krzycząc do ludzi, żeby schodzili z mola na ląd. Rozległ się trzeci wystrzał i czterech ludzi znajdujących się w połowie drogi na molo zatrzymało się, a potem zaczęło biec ku grobli. Jeden z nich po kilku krokach padł jednak bez życia na molo. Burckhardt zstąpił z mostka i wyszedł na otwarty pokład. U szczytu schodów Dietrich wpatrywał się w półwysep. Pułkownik mijając go zauważył szczegół bez znaczenia - po raz pierwszy, jak daleko mógł sięgnąć pamięcią, człowiek z Abwehry nie palił cygara. Burckhardt zbiegał właśnie po schodach, kiedy usłyszał palbę - to strzelcy alpejscy odpowiadali ogniem, chociaż do czego, na Boga, strzelali, nie miał pojęcia. Z miejsca dowodzenia na mostku zupełnie nie udało mu się umiejscowić źródła ataku. U podnóża schodów odnotował kolejny szczegół, choć tym razem znacznie ważniejszy: radiostacja batalionowa - ostatnia działająca - opierała się o ścianę z odchyloną pokrywą. Pilnował jej strzelec alpejski. Zaraz po opanowaniu Katyry Burckhardt miał wysłać doniosły meldunek - Faza Pierwsza ukończona. Mimo totalnego zamieszania panującego obecnie na statku, mimo bezładnej bieganiny żołnierzy po schodach i ponaglających okrzyków Hahnemanna, pułkownik wciąż myślał jasno. Przyszła mu do głowy niepokojąca myśl. Trzy strzały, trzy ofiary. To robota strzelca wyborowego. Widać było, że Hahnemann wysadza żołnierzy tak szybko, jak to możliwe, więc Burckhardt - wciąż zaabsorbowany prostym rachunkiem - poszedł szybko na mostek, skąd mógł widzieć, co się dzieje. Nadszedł tam w samą porę, aby ujrzeć następnych ludzi biegnących zbyt blisko siebie po molo podczas trwającej strzelaniny. Człowiek w pobliżu krawędzi zatrzymał się niczym zdzielony przez niewidoczny cios, potykał się jeszcze kilka kroków, wreszcie spadł do morza. Uderzył o wodę z rozbryzgiem, a kiedy ciało wypłynęło, unosiło się na powierzchni bez ruchu. Strzelanina ciągnęła się przez kilka minut, ale strzelcy alpejscy ciągle się wyładowywali i przebiegali przez odkryte molo. Burckhardt rozkazał dwóm strażnikom pozostającym na mostku sprowadzić Prentice’a i Forda na dół, aby byli gotowi do zejścia na brzeg. Schnell odszedł już wcześniej, pułkownik więc był sam na mostku, gdy nagle strzelanina ustała. Czekał, spoglądając ku dolnym zboczom wzgórz ciągle jeszcze pogrążonych w blaknącym cieniu nocy. Hahnemann wykonał rozkaz nagłego wstrzymania ognia i niewznawiania ataku przez pięć minut. Wcześniej pułkownik przyjął, że strzelano do nich z jednego z zasłoniętych okien, jednak dotąd nic tego nie potwierdzało. Pół tuzina ludzi zaryzykowało ponowny skok przez molo, pochylając się nisko, kiedy przebiegali obok skulonych kształtów na kamieniach. Pojedynczy strzał rozdarł ciszę naruszaną jedynie przez łomot podkutych butów o kamienną nawierzchnię. Jeden człowiek upadł. Inni biegli dalej, znikając w wyrwie muru. Na mostku Burckhardt skrzywił ponuro usta. Zdążył zauważyć płomień wystrzału na wzgórzach na południe od wioski. Strzelec wyborowy strzelał rzeczywiście z dużej odległości. Pułkownik teraz był pewien, że kryje się za tym jeden człowiek. Zszedł z mostka. U podnóża schodów podszedł do niego Hahnemann z informacją o nieszczęściu. - Druga radiostacja jest nie do użytku... - Co!? - Burckhardt był porażony. Czuł, jak krew uderza mu do głowy i przez chwilę milczał, zanim zaczął mówić dalej: - Jak to się stało? - Trafiona kulą - wszystkie lampy rozbite. Żołnierz pochylał się nad radiostacją ze spuszczoną głową, jak gdyby nie miał odwagi stanąć twarzą w twarz z pułkownikiem. Burckhardt odezwał się bardzo spokojnie: - Mieliście jej pilnować, Dorff. - Chyba nic nie mógł zrobić, panie pułkowniku - wtrącił się Hahnemann. - Stał przy relingu i strzelał, kiedy to się stało. Nie oddalał się od radiostacji. To najokropniejszy pech. - Pech, Hahnemann? - Pułkownik wyprostował się i spojrzał na niego. - Jedna radiostacja została uszkodzona wcześniej w czasie podróży. Ktoś podłożył ładunek wybuchowy na statku. I ktoś na początku wypuścił jeńców brytyjskich. Nie doszło jeszcze do pana, że jakaś nieznana osoba pilnuje tego, żeby spotkał nas pech? - Odwrócił się, gdy zza rogu wyszedł Dietrich i zatrzymał się, aby spojrzeć na rozbitą radiostację. - Znowu? - spytał bez ogródek. - Kula strzaskała wszystkie lampy. Radiostacja jest bezużyteczna. - Burckhardt przyglądał się przez chwilę człowiekowi z Abwehry. - Herr Dietrich, o ile mi wiadomo, posiada pan parabellum. Czy zechciałby mi je pan pokazać? Bez słowa Dietrich wyciągnął pistolet z kieszeni i wręczył go pułkownikowi. Burckhardt dokonywał przeglądu broni, a on stał z rękami głęboko w kieszeniach, patrząc na molo, gdzie ostatni żołnierze spieszyli w kierunku wioski. Był już prawie dzień i w bladych promieniach słońca ukazały się wyraźnie budynki za murem ochronnym. Miały zapuszczony, niechlujny wygląd: ściany były niegdyś pomalowane na jaskrawe kolory, ale to musiało być dawno, na płaskich dachach brakowało dachówek brudnoczerwonego koloru. Kiedyś zapadła wioska, teraz rybacka dziura z kilkuset mieszkańcami, oświetlona porannym brzaskiem. Burckhardt sprawdził broń - ujrzał, że ma pełny magazynek - siedem naboi. Powąchał lufę i zwrócił pistolet Dietrichowi. - Dziękuję. - Spojrzał na Hahnemanna. - Wyjdziemy na brzeg. Proszę polecić Volberowi, aby zabrał jeńców. Obciągając kurtkę, pierwszy ruszył na ziemię grecką. Z powodu przechyłu Hydry na lewą burtę, trap schodził bardzo stromo - który to szczegół Burckhardt przeoczył - więc musiał zbiec na prawie opustoszałe molo. Tu znów poszedł przodem, energicznie, lecz bez zbytniego pośpiechu. Zatrzymał się, aby zamienić parę słów z dwoma sanitariuszami zajmującymi się ofiarami. Jeden z nich podniósł wzrok i zaprzeczył ruchem głowy. Burckhardt wznowił swój równy krok, wiedząc, że znajdujący się jeszcze na pokładzie ludzie obserwują go spod relingu. Za nim szedł człowiek z Abwehry z rękami nadal w kieszeniach, następnie Prentice i Ford eskortowani przez Volbera i jednego strzelca. Na końcu pomostu pułkownik zatrzymał się i zawołał do Nopagosa oczekującego wraz z innymi cywilami na plaży. - Ten Grek Grapos - jakie jeszcze ma kwalifikacje, o których mi pan nie wspomniał? - Mówi po angielsku. Nopagos nie pojął, o co chodzi pułkownikowi, i ujrzał, jak Niemiec zesztywniał. Reakcje Burckhardta goniły jedna drugą. Nopagos jest bezczelny? A może kiedyś Grapos, zanim okulał, był szkolony wojskowo? Mówi po angielsku? Idąc w kierunku grobli, pułkownik usiłował odtworzyć kolejność wydarzeń na pokładzie Hydry. Czy to możliwe, aby Grapos oswobodził Prentice’a i Forda? W tym czasie był zamknięty w ładowni. Czy to on uszkodził obydwie radiostacje? Czy był jeszcze wtedy na pokładzie? A więc kim jest snajper na wzgórzach... Zdecydowanie wyrzucił problem ze swych myśli, przechodząc przez wyrwę w murze, przy której ustawiono wartownika. Zasalutował, kiedy mężczyzna wyprostował się w postawie zasadniczej. Z tyłu za nim niespiesznie kroczył Dietrich, powłócząc nogami tak, że zrównali się z nim Volber i jeńcy. Nawet zatrzymał się przez chwilę, spoglądając w dół na Nopagosa. Kiedy wznowił marsz po grobli, jeńcy i ich eskorta już go minęli i wyprzedzali teraz o kilka kroków. Zdawał się zainteresowany widokiem na południe. Wpatrywał się uważnie we wzgórza, a następnie przeniósł swą uwagę na wartownika przy ścianie. Odnotował zwisający u pasa żołnierza granat trzonkowy i na koniec spojrzał wstecz na molo, aby sprawdzić, czy nie ma kogoś w pobliżu. Trap był pusty i żadne oznaki nie wskazywały na to, aby dalsi żołnierze mieli zejść na brzeg. Odwrócił się i zawołał: - Volber! Chyba wzywają pana ze statku. Sierżant gestem nakazał jeńcom się zatrzymać. Właśnie przeszli przez wyrwę na zakurzoną dróżkę wijącą się obok kamienicy w głównej części Katyry. Burckhardt już prawie doszedł do zakrętu i niezbyt donośne słowa Dietricha nie mogły do niego dotrzeć. Wartownik wyglądał na zaskoczonego i spojrzał na Hydrę, gdzie zobaczył wysoką odwróconą plecami postać przy końcu trapu. - O co chodzi, proszę pana? - Volber z niepewnym wyrazem twarzy zrobił kilka kroków w stronę człowieka z Abwehry. W pewnej odległości, ponad jego ramieniem, widać było, jak pułkownik znika za zakrętem teraz już opustoszałej drogi. Prentice stał z rękami opartymi na biodrach, podczas gdy Ford patrzył niedwuznacznie na żołnierza stojącego opodal z gotową do strzału bronią. - Chyba jest pan potrzebny na statku - powtórzył Dietrich. - Widziałem, jak Hahnemann macha ręką. Volber był w kłopocie. Otrzymał wyraźne rozkazy od pułkownika, aby osobiście doprowadzić jeńców do wioski, i nie był skłonny nawet na centymetr odstąpić od rozkazu Burckhardta. Lecz porucznik Hahnemann był oficerem, który mógł - co często czynił - utrudnić mu życie. Zdecydował się więc na mały kompromis: zaczeka, czy powtórzy się kiwanie z trapu. Dietrich pozostał na swoim miejscu pozornie pogrążony w kontemplacji panoramy zatoki. Jeśli pominęło się stłoczoną grupę na molo i zignorowało oznaki najazdu wojskowego, była to niezwykle cicha scena. We wczesnym świetle dnia Morze Egejskie miało intensywny kolor kobaltu na tle zamglonych gór na oddalonym, niemal nierealnym lądzie. W głębi opustoszałej zatoki, gdzie słońce odbijało się od wody pod pewnym kątem, morze migotało jak rtęć, a na pobliskiej plaży łagodnie sunęły pofałdowane przez bryzę drobne fale i załamywały się. Volber poruszył się niespokojnie. - Nie mogę dłużej czekać, proszę pana - zaryzykował i Dietrich skinął głową ze zrozumieniem. Ruszył za sierżantem przez wyrwę i zatrzymał się nagle, kiedy ujrzał po prawej stronie dwóch strzelców alpejskich ustawionych za skrywającym ich uprzednio murem. Oglądali wzgórza na południu, lecz teraz opuścili lornetki, zarzucili mocniej na ramiona pistolety maszynowe i podeszli do wyrwy, aby po raz ostatni spojrzeć na statek, który przywiózł ich z Istambułu. Volber zatrzymał się, zamienił z nimi parę słów, wspomniał żartem o wycieczce krajoznawczej, ale Dietrich zauważył, że spogląda na molo na wypadek, gdyby znów się pojawił Hahnemann i zaczął gestykulować. Z głośnym westchnieniem Prentice wszedł na zieleniec i usiadł opierając się plecami o mur, dołączył do niego Ford. Stojący w wyrwie wraz z pozostałymi trzema żołnierzami Volber miał już go skarcić, kiedy w zatoce otworzyły się czeluści piekielne. Grzmot wybuchu rozbił się o zbocza wzgórz, poniósł się po zatoce jak kanonada i na kształt bombardowania wysłał falę uderzeniową przez wyrwę w ścianie. Ładunek wybuchowy osiągnął punkt zero. Dietrichem, w połowie osłoniętym przez mur, rzuciło na wznak na trawę. Zdawało mu się, że usłyszał dwie eksplozje jedną po drugiej - najpierw ładunek, potem kotły. Cała fala wybuchu uderzyła w czterech strzelców alpejskich jak gigantyczny młot. Leżeli na drodze niczym rozdeptane szmaciane lalki. Dwaj ludzie próbowali się poruszyć, lecz jeden z nich opadł prawie natychmiast tracąc przytomność. Wartownik był wtulony w wewnętrzną stronę muru w dziwnie skręconej pozycji. Kiedy Dietrich leżał ogłuszony na trawie przy drodze, czuł w nozdrzach zapach spalonej ropy. Prentice i Ford, którzy nie doznali obrażeń, słyszeli grzechot szczątków o wioskowe dachy. Niezmiernie mocny mur ochronny złagodził skutki wybuchu dla nich obydwóch. Lecz i Dietrich dochodził szybko do siebie. Kiedy podnosił się z trudem na nogi, Prentice zaczął zachodzić go od tyłu z kamieniem w dłoni. Człowiek z Abwehry, nieświadom, co się dzieje za nim, wydobył z kieszeni parabellum, spojrzał szybko wzdłuż drogi oraz na molo i podsunął się ku żołnierzowi gramolącemu się na nogi pośrodku drogi. Prentice poruszający się bezszelestnie po trawie postępował za Dietrichem, kiedy ten rzucił się ku żołnierzowi, który już podniósł się na kolana i potrząsał głową, jak gdyby wyszedł z rzeki. Spojrzał w górę, gdy Dietrich zdzielił go lufą parabellum w głowę. Opadł na ziemię, a Dietrich wyszarpnął pas pistoletu maszynowego. Prentice wytrzeszczał oczy ze zdumienia, z kamieniem ciągle zaciśniętym w dłoni. Ujrzawszy pistolet maszynowy, znów ruszył do przodu. Człowiek z Abwehry odwrócił się, odbił niepewną dłoń Prentice’a w bok i wepchnął mu broń do ręki. - To się bardziej przyda, jeśli umie się pan posługiwać tym draństwem. - Mówił po angielsku i nie czekając na reakcję porucznika i wyrwał drugi pistolet maszynowy nieruchomemu Niemcowi, rzucił go Fordowi, a następnie wyciągnął magazynki zapasowe z kieszeni dwóch mężczyzn na ziemi. Kiedy się wyprostował, zobaczył, że Ford zna się na broni tego typu, więc wyciągnął ku niemu magazynki. - Proszę, wygląda na to, że wam mogą się bardziej przydać. A teraz musimy ruszać w podskokach. Tędy - wzdłuż muru na południe. - Kim pan jest, u diabła? - spytał Prentice. - Dietrich z Abwehry - padła ironiczna odpowiedź. Duży mężczyzna spojrzał szybko na morze. Hydra wyglądała jak zbieg z atlantyckiego konwoju. Komin był zgięty pod surrealistycznym kątem, a dziób pogrążał się już w płytkiej wodzie. W morzu wokół kadłuba pływali w oszołomieniu ludzie, natomiast w czyste niebo unosił się ogromny słup czarnego dymu jak gigantyczny sygnał, który można było dojrzeć na lądzie po drugiej stronie zatoki. Kiedy Dietrich patrzył na wrak, u podstawy zniekształconego komina rozbłysnął język czerwonego płomienia. Wkrótce cała nadbudówka stanie w płomieniach i będzie płonąć aż do momentu zredukowania kadłuba do wysokości linii wodnej. Hydra stanie się poczerniałą skorupą. Wszystkie usiłowania Burckhardta, aby zachować pozory normalności, rozpadły się wraz z ładunkiem wybuchowym. - Myślałem, że już nigdy nie wybuchnie - powiedział na wpół do siebie. I wtedy ujrzał gramolącego się na molo Nopagosa. Fala wybuchu musiała przejść ponad głowami ludzi na plaży. Spojrzał w drugą stronę ku wiosce, ale droga była wciąż pusta. - Wkrótce nadejdą - ostrzegł. - Więc zabierajmy się stąd, do cholery. - W którą stronę? Wioska aż roi się od nich... - Wzdłuż tego muru. Pięć lat temu schodziłem to miejsce wzdłuż i wszerz. Musimy iść w górę półwyspu. - Ale kim pan jest, u diabła? - powtórzył Prentice, a kiedy padła odpowiedź, szkocki akcent był jeszcze bardziej zauważalny. - Jestem Ian Macomber. - Schwycił porucznika za ramię. - A teraz, jeśli nie chcecie dostać kuli, za mną i biec co sił w nogach. Rozdział 8 Niedziela, godz. 10.00 Do godziny dziesiątej rano maszerowali prawie bez przerwy poprzez wyczerpującą górską okolicę. Musieli albo iść pod górę, albo schodzić w dół, i ciągle jeszcze nie dostrzegli śladu Graposa. Macomber popędzał ich bezlitośnie, obstając przy konieczności zyskania do momentu odpoczynku jak największej odległości między nimi a nadchodzącymi Niemcami. Kilkakrotnie Prentice próbował nawiązać rozmowę i zadawać pytania, lecz przy każdej okazji Szkot szorstko kazał mu oszczędzać oddech. Szli ścieżką wijącą się w miarę zmiany nawierzchni, którą czasami był piasek, czasami skała, a czasami ubity grunt. Ścieżka wiodła ich obok gajów oliwnych, przez wzgórza zwieńczone głazami oraz w dół do pokrytych zaroślami dolin, gdzie płynęły pędzące wody strumieni. Teraz dotarli do szczytu wzgórza i Macomber zgodził się zatrzymać na chwilę, ponieważ mieli stąd dobry widok na północ, skąd dochodziła do nich droga z Katyry w szeregu zakrętów i spadków po zboczach pobliskich wzgórz, pokrytych drzewami. - Stąd możemy ich dojrzeć, jak będą nadchodzić - oznajmił Macomber przykucając na zaokrąglonym głazie. - Naszym problemem będzie woda. Nie ma jej wiele na płaskowyżu. - To może pomóc - zasugerował Ford rozpinając płaszcz i pokazując manierkę w kształcie gruszki, przytroczoną do pasa. - Zwędziłem to jednemu ze Szwabów, kiedy wy dwaj dochodziliście do siebie. - Ford ma właściwie ustalone priorytety - zauważył Prentice, po czym spojrzał ostro na Macombera. - Nie będzie pan miał nic przeciwko temu, abym w tej chwili usłyszał o panu więcej? Macomber łyknął z manierki, wręczył ją Prentice’owi i blado się uśmiechnął. - Spędziłem ostatnie piętnaście miesięcy na Bałkanach. Czy uważa pan to za dekownictwo? - Zależy od tego, co pan robił - odparł ostrożnie porucznik. - Co pan robił? - Powiem panu. Jestem jak Winston Churchill, jeśli chodzi o pochodzenie - pół Brytyjczyk, pół Amerykanin. Moja matka urodziła się w Nowym Jorku, a ojciec w Aberdeen. Spędziłem jedną trzecią życia w Stanach, drugą trzecią w Szkocji, a resztę podróżując po Europie z rodzicami. Mój ojciec był ekspertem lingwistycznym i po nim odziedziczyłem talent do języków. - W tonie Macombera nie było skromności, lecz też się nie przechwalał. Po prostu stwierdzał fakt. - I tu zaczynają się problemy - kontynuował. - Zasadniczo znam niemiecki, grecki i francuski - przydatny w Rumunii. Przed wojną miałem kłopoty z płucami... - Kłopoty z płucami... - Prentice miał sceptyczny wyraz twarzy, pamiętał bowiem niesamowite tempo nadane przez Szkota, kiedy gnali w górę i w dół po tych nie kończących się wzgórzach. - Wyleczone, przynajmniej tak mnie zapewnił konował w Budapeszcie. Powiedział, że to czyste powietrze z Syberii, wiejąc przez Węgry w lecie, dokonało tej sztuki. Lecz płuca nie pozwoliły mi wstąpić do wojska w 1939 roku, tak więc Ministerstwo Wojny Gospodarczej poprosiło, abym dla nich pracował. Niech pan przesunie głowę, Ford, bo nie widzę drogi. - Co to była za praca? - spytał niedbale Prentice. Nie stwarzając takiego wrażenia, próbował sprawdzić historię Szkota. - Wykupywanie materiałów strategicznych potrzebnych Szwabom. Nie uwierzylibyście, jakie miałem do dyspozycji fundusze. Wykupiłem wszystko, co wpadło mi w ręce, i wysłałem to z Bałkanów. Sądzę, że bystrzy chłopcy przewidzieli niemiecki Drang nach Osten i chcieli ogołocić to miejsce przed nadejściem Hitlera. - Wygląda to interesująco - skomentował Prentice. - Tak pan sądzi. Zwykłe siedzenie za biurkiem i wypisywanie zamówień w czterech egzemplarzach na kilka tysięcy galonów ropy albo jakichś kilka ton miedzi - tak to wygląda? - Tego nie powiedziałem. - Nie, ale wyglądało, jakby pan tak myślał. - Wyjął jedno z pozostałych mu cygar. - Nie bardzo, jak mi się wydaje, dotarł do pana fakt, że miałem konkurencję: konkurencję w postaci Szwabów, a oni potrafią grać ostro, bardzo ostro. Kiedy przetrwałem dwa zamachy na mnie - jeden w Györ, a drugi w Budapeszcie - zdecydowałem, że moje szczęście się kończy i czas zejść do podziemia. Zdobyłem więc fałszywe papiery i zacząłem podawać się za Niemca. - Spojrzał pytająco na Prentice’a sponad swego cygara, włożył je z powrotem do ust i nadal mówił: - Niech pan nie wygląda na takiego cholernego niedowiarka. Fałszywe papiery można zdobyć niemal wszędzie, jeśli się ma pieniądze, a ja miałem małą fortunę na drobne wydatki. - Podał się pan zatem za Dietricha? - Nie, to przyszło później. Nazwałem się Hermannem Wolffem i - wyobraża pan sobie - potrzeba rzeczywiście okazała się matką wynalazku. Znalazłem się nagle w samym środku zbiorowości niemieckiej w Budapeszcie, co na początku było jedynie doskonałym maskowaniem, lecz później, kiedy zabrakło mi pieniędzy, podsunęło mózgowcom w naszym ministerstwie inny, diabelski pomysł. - Znów się odwrócił, aby spojrzeć przez ramię na położone z tyłu wzgórze - w przeciwnym kierunku niż ten, z którego mieli nadejść Niemcy. Gest ten powtórzył kilkakrotnie. - Czy to właśnie tamtym kierunkiem należy się przejmować? - spytał Prentice. - Czy też mogli nas wyprzedzić drogą, kiedy my trenowaliśmy bieg na przełaj? - Stare przyzwyczajenie... - Macomber rozłożył wielkie dłonie. - Tyle czasu spędziłem oglądając się za siebie - niebezpieczeństwo zawsze przychodzi stamtąd, skąd najmniej się go spodziewamy. - Wzruszył ramionami i przez chwilę przyglądał się Fordowi. - Przyjdzie, kiedy przyjdzie. - Mówił pan o diabelskim zadaniu - przypomniał mu Prentice. Słuchając spoglądał na opustoszały krajobraz w kierunku północnym, gdzie ciemna kolumna dymu z płonącej Hydry ciągle wznosiła się w jaskrawe poranne niebo. Można było dojrzeć ten dym aż w Salonikach; no, prawie, jeśli widoczność była równie dobra w całej Macedonii. Wydawało się wręcz niewiarygodne, że gdzieś za tymi wzgórzami zbierała się cała ekspedycja niemiecka do forsownego marszu na południe na górę Zervos. - Tak, rzeczywiście diabelskim - powtórzył Macomber. - już prawie nie było materiałów strategicznych, które mógłbym przejąć, jednakże pozostawała cała masa surowców zakupionych przez Niemców, ale jeszcze nie wysłanych do Rzeszy. Leżało to w magazynach na bocznicach kolejowych, więc mądrale w ministerstwie powiedzieli, że mógłbym się do tego zabrać. Bardzo się starali, o tak! - wysłali specjalistę od materiałów wybuchowych, aby nauczył mnie paru sztuczek z rzeczami robiącymi w nocy „bum”... - Znów uczynił pauzę, wyczuwając nagły wzrost zainteresowania ze strony Forda, lecz kiedy inspektor amunicji nic nie rzekł, ciągnął dalej: - Problem polegał na tym, że byłem jakby stworzony do zadań dywersyjnych. W zbiorowości niemieckiej, w której się obracałem, zdobywałem informacje dotyczące tego, gdzie co się znajdowało - do tego czasu byłem już uznany za swego w Budapeszcie. Nawet posługiwaliśmy się niemieckimi materiałami wybuchowymi - jak na przykład dziesięciokilogramowymi ładunkami. - A dlaczego nie sprzętem brytyjskim? - indagował Ford. - Ponieważ działałem na terytorium neutralnym, a rząd węgierski mógł się niezbyt przychylnie ustosunkować do brytyjskich bomb zegarowych umieszczanych w swych wagonach towarowych. Te bomby nie zawsze działają zgodnie z instrukcją, czasami nie działają wcale. Nawet jeśli wybuchną, eksperci często potrafią złożyć kilka istotnych kawałków i rozpoznać typ użytej bomby oraz miejsce produkcji. - Znów spojrzał przez ramię i uśmiechnął się. - I nie pytajcie mnie, jak zdobywaliśmy niemieckie materiały wybuchowe, bo to tajemnica państwowa. - A więc zupełnie nieźle wychodziło panu podawanie się za Niemca nawet na Węgrzech? - rzucił niedbale Prentice. Czuł się bliski wyczerpania, jednakże jego umysł był wystarczająco czujny, by sprawdzać tożsamość Macombera, jak długo się dało. - Przed wybuchem wojny dobrze poznałem Rzeszę. W czasie pokoju byłem pośrednikiem shippingowym - zawierałem część moich transakcji z Rzeszą i spędziłem mnóstwo czasu w Niemczech przed 1939 rokiem, a niekiedy, nawet już wówczas, dogodnie było uchodzić za jednego z Herrenvolku. Sztuka polega na tym, aby nauczyć się myśleć tak jak oni, odczuwać, że jest się jednym z nich - i w ten sposób musiałem wyrabiać nadgodziny, kiedy byliśmy na Hydrze. Mogę wam powiedzieć, że była to najdłuższa podróż w moim życiu, choć trwała przecież tylko dwadzieścia cztery godziny. - Jak wyprowadził pan w pole pułkownika? To musiało kosztować trochę wysiłku. - Zdolność do wielkiego blefu - nic innego. Zapożyczyłem tę myśl z książki drogiego Führera: jeśli chcesz wierzyć w kłamstwo, to niech będzie ono nieliche. Gdybym się wcielił w niemieckiego cywila, to miałbym ograniczone możliwości poruszania się, lecz przerażająca Abwehra to coś zupełnie innego. Wiedziałem sporo o Abwehrze, kiedy wchodziłem na pokład Hydry w Istambule - prawdę mówiąc, sądziłem, że napuścili kogoś na mój trop, aby dokonał na mnie zamachu, zanim dotrę do domu... - A więc nie umieszczono pana rozmyślnie na tym statku? - Prentice z trudnością ukrywał zaskoczenie. Ford rozładował pistolet maszynowy, żeby sprawdzić działanie mechanizmu, a potem załadował ponownie. - Nie. Skończyłem z Bałkanami i byłem w drodze do Aten, aby zdobyć tam miejsce na statku do Egiptu. Niemcy zajęli cały obszar i dalsze działanie nie było możliwe, gdyż kluczowe miejsca roiły się od facetów z bezpieczeństwa. Miałem płynąć bezpośrednim promem z Istambułu do Aten, lecz został w ostatniej chwili odwołany. Kiedy zgraja Burckhardta przejęła statek, nie stanowiło to dla mnie zupełnego zaskoczenia - obecność kilku Niemców na liście pasażerów była czymś, co nie wychodziło mi z głowy od chwili wejścia na pokład. - Ale dlaczego udawał pan, że jest z Abwehry? - Ponieważ znałem ich sposób działania już kilka miesięcy temu wysyłali ludzi do Budapesztu, aby przeprowadzić dochodzenie w sprawie sabotażu. Ale głównie dlatego, że jest to jedyna organizacja w dzisiejszych Niemczech, na którą wojsko reaguje nerwowo. Burckhardt był przekonany, że umieszczono mnie na pokładzie w celu nadzorowania sposobu, w jaki wykonuje zadanie. Tym trzymałem go psychologicznie za gardło od samego początku. - Gdy pan opowiada, wygląda to tak cholernie łatwo. - W tonie Prentice’a pojawił się element podziwu. Siedział oparty o głaz i wyczekiwał. - O, bardzo łatwo - tak łatwo, jak poruszać się po Węgrzech i Rumunii z agentami Abwehry na ogonie. Tak łatwo, jak dokonywać częstych wypraw do położonych na uboczu stacji kolejowych, by odebrać tam walizki pozostawione przez kogoś, kogo się nigdy nie widziało - walizki zawierające materiały wybuchowe. Tak łatwo, jak targać je w poprzek linii kolejowych o drugiej w nocy, gdy dokoła manewrują lokomotywy i poszukują cię straże z psami. - Głos Macombera nabrzmiewał do głębokiego warkotu. Wpatrywał się w Prentice’a z furią, która stawała się niepokojąca. - Tak łatwo, jak wrócić do swego mieszkania późno w nocy i stwierdzić, że majstrowano przy zamku - tak więc wiadomo, że wewnątrz zaciemnionego mieszkania ktoś czeka na ciebie z nożem lub pistoletem, lub inną szczególną bronią, która - jak zadecydowano - wykona robotę szybko i cicho. Tak, Prentice, i było mi łatwo na tym statku, z którego właśnie zeszliśmy - łatwo uszkodzić te radiostacje, mając wokół siebie dwustu żołnierzy, łatwo wejść do waszej kabiny, aby przeciąć wasze więzy i dać wam szansę wydostania się i ostrzeżenia niszczyciela... - Przepraszam - powiedział cicho Prentice, po raz pierwszy zdając sobie sprawę z ogromnej presji, jakiej poddany był ten człowiek przez całe miesiące. W okamgnieniu uświadomił sobie, jak musiało wyglądać jego życie w samotności na obcych mu Bałkanach, w otoczeniu wrogów, gdy wykonywał swoją śmiercionośną pracę. Przypuszczał, że obecny wybuch był punktem kulminacyjnym nagromadzonego Bóg jeden wie jakiego lęku oraz stałego życia w nerwach, aż do momentu, w którym wydawać się mogło, że tak już będzie zawsze. Macomber nie starał się przeprosić za wybuch, lecz uśmiechał się lodowato, paląc cygaro, po czym znów zaczął mówić: - Założenie ładunku wybuchowego było prostsze, niż sobie wyobrażacie. Po prostu ujrzałem go wraz z zapalnikami w nie domkniętym plecaku i złapałem. Było trochę kłopotów na pokładzie, kiedy wpadłem na jakiegoś żołnierza, lecz znajomość walki wręcz może się przydać. Przerzuciłem go potem za burtę, jak pan to zrobił ze swoim. Kluczowy moment nastąpił zaraz po zejściu na brzeg - tak jak to przewidywałem. - Dlaczego akurat wtedy? - spytał Prentice. - Z kilku powodów. Cała uwaga Burckhardta była zajęta wylądowaniem i szybkim zdobyciem Katyry. Później miałby więcej czasu do namysłu, czego właśnie nie chciałem mu dać. Następnie pojawił się problem pierwszej radiostacji - zdemolowałem cewkę strojenia kolbą swojego parabellum, lecz zrozumiałem, że być może uda im się ją naprawić. W chwili, w której zwróciliby się drogą radiową o potwierdzenie mojej tożsamości, byłem skończony. I możecie dziękować waszej szczęśliwej gwieździe, że bomba nie wybuchła wcześniej - zapalnik musiał się zatrzymać, a potem ponownie włączyć. - Na jaki czas ją pan nastawił? - Prentice objawiał wielkie zainteresowanie odpowiedzią na to pytanie. Teraz zobaczył, jak Ford ogląda się ku wzgórzom za plecami. Lęk Macombera był zaraźliwy. - Nastawiłem ją na 3.30, bylibyśmy jeszcze na środku zatoki. - Wielki Boże! Ślad reakcji nerwowej ciągle tkwił w Macomberze i agent nie zadał sobie trudu, aby sformułować to taktownie. - Zapewne wie pan, Prentice, że jest wojna. Na pokładzie było dwustu niemieckich żołnierzy, którzy ciągle jeszcze mogą wyrządzić niewypowiedziane szkody. Jeśli było w mojej mocy ich wykończyć, to zamierzałem to zrobić. I ciągle zamierzam, chociaż nie mam zielonego pojęcia w jaki sposób. Wiecie, że kierują się w stronę klasztoru na górze Zervos, aby ulokować tam posterunek obserwacyjny, jak rozumiem? - Przyszło mi do głowy, że to jest ich cel. Zgadzam się, że powinniśmy dotrzeć tam przed nimi, lecz nie bardzo sobie wyobrażam formowanie z mnichów batalionu obronnego dla powstrzymania Szwabów. Czy jest tam jakiś środek łączności, który moglibyśmy wykorzystać do porozumienia się z lądem? - O ile wiem, nie, oprócz linii telefonicznej do Salonik, a tę przecięto. - Macomber rzucił wypalone do połowy cygaro na piasek i starannie wdeptał je piętą, aż zniknęło. - Ale coś zawsze można zrobić, jeśli już tu jesteśmy. Tyle się nauczyłem. - Wyraz jego twarzy nabrał dzikości, kiedy warknął: - Bez względu na okoliczności Niemców trzeba powstrzymać od przejęcia góry Zervos. Cholera! Jeśli nie pozostanie nam nic innego, będziemy musieli podłożyć ogień, żeby przyciągnąć uwagę. Wojsko brytyjskie jeździ po brzegu kilka mil po drugiej stronie zatoki. Podpalenie klasztoru może się okazać jedynym rozwiązaniem. Prentice wpatrywał się w dużą postać pochyloną do przodu nad głazem i zdawał sobie sprawę, że Szkot wykona to, o czym mówi. Przedtem uważał Macombera za przedsiębiorczego cywila - kładąc akcent na „cywila” - lecz teraz zaczynał się zastanawiać, czy wojna, jaką toczył na Pustyni Zachodniej, wytrzymuje porównanie z mroczną bezpardonową walką, jaką agent prowadził na Bałkanach w czasie pokoju. Zamrugał oczami, aby się nie zamknęły. Macomber zacisnął mocno obie ręce i spojrzał znów na drogę z Katyry z powątpiewającym wyrazem twarzy. Minęły ponad dwadzieścia cztery godziny od czasu, kiedy ostatnio spali, i wyczerpanie dawało znać o sobie na ich wymizerowanych zarośniętych twarzach. Mózg zaczynał zwalniać, refleks spadł, a to były sygnały o niebezpieczeństwie. Prentice już miał się odezwać, kiedy Macomber sam wysunął propozycję. - Sądzę, że trzy kwadranse snu dokonają cudu. Nim skończy się dzień, może nam być potrzebna każda uncja siły, jaką nam się uda zmobilizować, ale ktoś musi pełnić straż. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Tak więc, jeśli wy dwaj zostaliście wystarczająco przekonani o moich dobrych intencjach, stanę na czujce, podczas gdy wy uderzycie w kimono. - Nie, ja stanę na warcie. Pan i Ford będziecie spali - odezwał się natychmiast Prentice. - I tak przeszedł pan więcej od nas. - Jak pan uważa. - Brzmiała zwięzła odpowiedź Macombera. Zsunął się z głazu, ułożył na piasku, przedtem jednak rzucił ostatnie spojrzenie na wzgórze za nimi. Wygląda na niebezpieczne, to była ostatnia rzecz, o jakiej pomyślał przed zapadnięciem w sen. *** Macomber był człowiekiem odzyskującym czujność momentalnie po przebudzeniu, przy czym wszystkie jego władze umysłowe natychmiast podejmowały działanie. Owa cecha uległa wyostrzeniu w czasie jego przeżyć na Bałkanach, a ponadto nauczył się nasłuchiwać przez kilka sekund, zanim otwierał oczy. Leżąc na piasku z plecami opartymi o głaz wsłuchiwał się z zamkniętymi oczami w dźwięki. Szurnięcie buta na kamieniu poinformowało go, że ktoś się w pobliżu porusza. Szybkie matowe szczęknięcie metalu o metal to zarepetowanie karabinu. Zimno u dołu pleców było fizyczną reakcją mózgu ostrzegającego o niebezpieczeństwie. Zabrzmiał głos. Głos Prentice’a: - Nie ruszaj się, Ford, na Boga! Ciało Macombera ciągle było rozluźnione i jakby bez życia, kiedy uchylił oczy. Ford siedział na piasku w swym zmiętym garniturze i odsuwał prawą rękę od leżącego obok pistoletu maszynowego. Wyglądał na oszołomionego i oczywiste było, że dopiero co się obudził. Macomber nie mógł dostrzec Prentice’a, przez głowę przemknęła mu myśl, że porucznik musiał przysnąć i w czasie tych minut bez nadzoru nadszedł niemiecki patrol. Szkot leżał na boku, z ręką wsuniętą do kieszeni, a jego palce owinęły się wokół kolby parabellum. Problem tkwił w tym, jak podnieść się dość szybko do pozycji wyprostowanej. Ze spojrzenia Forda zorientował się, że nowo przybyli zajęli stanowisko za głazem, o który się opierał. Ale ilu ich jest? But szurnął znowu i cień mężczyzny padł na piasek przed miejscem, w którym leżał. Cień mężczyzny z karabinem. - Zaczekaj! Na Boga, zaczekaj! - Desperacka nuta w głosie Prentice’a zmroziła Macombera. - Możemy to wyjaśnić - nie strzelaj! Lufa karabinu opuściła się i Macomber odgadł, że jest teraz skierowana w dół i wycelowana prosto w niego. Wyczuł, że najdrobniejsze poruszenie jego ciała pobudzi do działania palec cienia na spuście. Zmuszał się do rozluźnionej pozycji, ale czuł lepkość dłoni ściskającej kolbę pistoletu. Nerwy dziwnie mu drżały, a mózg zamierał w strasznym stanie przedłużającego się zawieszenia, choć każdy najdrobniejszy szczegół wydawał się niesamowicie wyraźny. Zatrwożony wyraz twarzy Forda - uchylone usta zastygłe jakby w stanie stężenia pośmiertnego. Kołysanie się sylwetki nieznajomego mężczyzny, kiedy przenosił ciężar ciała na drugą stopę, przygotowując się na odrzut karabinu. Migocący ruch jakiegoś drobnego owada podskakującego po piasku w cieniu sylwetki. Macomberowi tak zaschło w gardle, że czuł łaskotanie w krtani i straszliwą konieczność odkaszlnięcia. - Czy w ogóle rozumiesz moją angielszczyznę? - Znowu głos Prentice’a, gardłowy z napięcia. - Jesteśmy po twojej... - Tak, mówię po angielsku. - Głęboki piersiowy głos o dudniącym brzmieniu, który zdawał się znany. - Dlaczego jesteście z Niemcem? - Słuchaj, Grapos - tłumaczył Prentice - to nie jest Niemiec. To Brytyjczyk. Jeśli dasz mu się zbudzić i odezwać, będzie mówić do ciebie po angielsku, ile tylko zechcesz... - Są Niemcy, którzy mówią po angielsku. - Ton Graposa był niewzruszony i złowieszczo zatwardziały. - Ja mówię po angielsku, choć jestem Grekiem. Przekonał was, że jest Anglikiem? Mamy bardzo mało czasu. Trzeba go zabić, teraz, zaraz! - Sylwetka broni znów się poruszyła, jak gdyby Grek wycelował ponownie. Macomber wyczekiwał na cios kuli - ostatnią rzecz, jaką poczuje. W głosie Graposa był pośpiech, co napełniało Szkota złym przeczuciem. Zbliżało się jakieś inne niebezpieczeństwo - był tego pewien - niebezpieczeństwo, którego Grek był aż nazbyt dobrze świadom. Prentice odezwał się znowu i tym razem, przyjął odmienną taktykę. Porzucił prośby i mówił szorstko, jakby wydawał rozkaz. - Słuchaj, mówię do ciebie, kolego. Nazywa się Macomber. Ian Macomber. Jest ze Szkocji - to u góry mojego kraju - i to on podłożył bombę, która zabiłaby wszystkich tych Niemców, tylko nie wybuchła na czas. Mówi płynnie po niemiecku - o wiele płynniej niż ty po angielsku. Aby nam pomóc, ogłuszył Szwaba - Niemca - na moich oczach. Chwycił parę niemieckich pistoletów maszynowych i nam je dał. Od tej chwili prowadził nas do miejsca, w którym jesteśmy, ponieważ zna kraj, a my nie. A jeśli ci to nie wystarczy, może sobie pójdziesz zanurkować w morzu. - Jesteś pewny tego wszystkiego? - Grapos wydawał się nie przekonany, że to, czego słuchał, jest prawdą, a karabin był ciągle wycelowany w dół w nieruchomą postać. - Absolutnie pewien! Nie uważasz, że wiem, kiedy mówię z jednym z moich ziomków? Nie poznałbyś, że rozmawiasz z Grekiem, nawet jeśli przedtem słyszałeś, jak on mówi dobrze po niemiecku? - Prentice rozmyślnie stracił nad sobą panowanie i dostrzegając ślad zwątpienia na twarzy Graposa, poszedł szybko za ciosem, póki Grek nie odzyskał równowagi. - A teraz, do diaska, czy nie mógłby wstać i sam przemówić za sobą. Chyba już nie śpi. - Tak... nie... śpię - przemówił Macomber wolno. Powrócił do swojego normalnego sposobu mówienia dopiero wtedy, gdy ujrzał, że cień się odsuwa. - Więc mogę wstać i pozwolić ci spojrzeć na mnie? - Tak, możesz wstać. - Buty Graposa szurnęły znowu, kiedy odpowiadał. Macomber podniósł się na nogi, złowieszczo wyglądający cywil stał kilka kroków za nim, trzymając karabin ciągle w ten sposób, że mógł go skierować w Macombera w ułamku sekundy. Niemiecki karabinek, zauważył Szkot. Ten, z którym wyskoczył za burtę. Ten, z którego strzelał do strzelców alpejskich na molo. Ręce Macombera zwisały luźno wzdłuż boków, spojrzał na Graposa bez sympatii i wyrzucił jedno słowo: - No? - Wyglądasz na Niemca. - A ty wyglądasz na bandytę. Oczy Greka zabłysły. Lufa broni uniosła się, a następnie opuściła. Odpowiedział na spojrzenie ponuro, lecz z pewnym respektem. Klepnął kolbę karabinu i zwrócił się do Prentice’a, ignorując Macombera w trakcie szybkiej przemowy. - Są kłopoty. Żołnierze niemieccy wspinają się na tamto wzgórze z drugiej strony... - Wskazał wzgórze, które niepokoiło Macombera; wzgórze, na które tyle razy się oglądał. - Kiedy wejdą na jego szczyt, zobaczą was tutaj. Musimy szybko iść. - W którą stronę? - zapytał Prentice. - W tę. - Wskazał w kierunku łańcucha wzgórz, przez który, jak właśnie ostrzegł, nadchodzili Niemcy. Prentice zrobił krok naprzód, pochylił się, aby podnieść swój pistolet maszynowy, zarzucił go sobie na ramię, a następnie potrząsnął głową ze zdziwieniem. - Grapos, dopiero pan powiedział, że Niemcy nadchodzą przez to wzgórze, więc lepiej chyba ruszajmy w jakimś innym kierunku. - Nie. Nadchodzą z tej strony, więc i my idziemy w tę stronę. Zobaczycie. Chodźcie! Musimy się pospieszyć. - Minutkę! - Prentice nie był przekonany, a jego sceptyczna natura kazała mu się teraz zastanowić, czy może wierzyć Graposowi. - Nie widzieliśmy, aby jacyś Niemcy przechodzili drogą w tamtą stronę, a musieliby to zrobić, aby się tam dostać... Macomber włączył się, widząc z ulgą, że rozsądek Forda skłonił go do automatycznego odwrócenia się i obserwacji pustego szczytu wzgórza, gdy oni prowadzili spór. - Prentice, Niemcy byli pewni, że uda im się zdobyć muły w Katyrze - za mało dla wszystkich, tego jestem pewien, lecz prawdopodobnie dosyć, aby wysłać straż przednią. Jeśli Burckhardt działał szybko i wysłał na czas patrol na mułach, to mogli przejść tą drogą, podczas gdy my pokonywaliśmy teren na przełaj. A w takim wypadku niektórzy z nich byliby już przed nami - to dlatego wcześniej oglądałem się przez ramię. - Theophilous miał dostarczyć im muły - powiedział Grapos. Splunął na ziemię. - Theophilous jest w Katyrze. Ma niemiecką matkę i greckiego ojca, ale kocha Niemców. Wiadomo to od dawna. A Theophilous ma muły... - I niewątpliwie będzie wiedział, gdzie zdobyć inne - przerwał mu Macomber. - No dobrze, zakładając, że wchodzą na to wzgórze od drugiej strony, to dokąd my idziemy? - Schodzimy tam i czekamy. - Czekamy...? - Prentice ciągle nie mógł pojąć planu Greka, lecz Grapos nie próbując dalej wyjaśniać poprowadził ich drogą wiodącą w dół żebra wzgórza, w pełni odkrytego dla każdego idącego granią przeciwległego wzniesienia. Ze szczytu, gdzie odpoczywali, widok w dolinę był przesłonięty przez wystającą skałę, lecz kiedy opuszczali się przez gęste zarośla niemal schodzące się ponad ścieżką, którą szli, mogli dostrzec więcej. Szeroki strumień w swej drodze do morza płynął po dnie wąskiej doliny i w jednym miejscu przecinał go rząd kamieni ledwie wystających ponad powierzchnię wody. Na drugim brzegu, może o sto jardów na prawo od prymitywnej przeprawy, Prentice dostrzegł zakurzoną ścieżkę wijącą się wokół podstawy wzgórza w kierunku Zervos. Grań wzgórza, wznosząca się teraz nad nimi jak ostry zarys na tle bezchmurnego nieba, była ciągle pusta. Do czego, u diabła, zmierzał Grek? Porucznik pobiegł w dół ścieżką i zaczął mówić, gdy tylko znalazł się o kilka kroków od Graposa spieszącego w dół bez oglądania się za siebie. - Dokąd idziemy? Chcę wiedzieć. - Do rury - rzucił Grapos przez ramię, nie zatrzymując się, chociaż wykazywał wyraźne zainteresowanie granią wzgórza. Spoglądał często w tamtą stronę, gdy posuwał się w dół nierównym truchtem z powodu swego kuśtykania. - Co za rura? O czym pan mówi? - Rura zbiera nadmiar wody ze wzgórza do strumienia. Zbudowali ją wiele lat temu, aby woda nie zalewała drogi. Zejdziemy rurą. Niemcy tam nas nie znajdą. - Jak jest duża, na Boga? - Duża. Schodziłem nią, jako chłopiec. - Był pan wtedy mniejszy - dowodził pospiesznie Prentice. - A oni nas dojrzą, kiedy wyjdą na grań. - Dlatego się chowamy. Już jesteśmy na miejscu. Byli mniej niż w połowie drogi w dół, gdy Grapos zapuścił się w żleb, wystarczająco głęboki, aby ich zupełnie ukryć. Prentice obejrzał się. Ford i Macomber opuszczali się do żlebu. Potem popatrzył do przodu i ujrzał Graposa na czworakach wyrywającego gołymi rękami kępę zielska. Kiedy Prentice dotarł do niego, Grek odsłonił już wejście do wielkiej rury odwadniającej z kruszącego się betonu. Dziura miała przynajmniej trzy stopy średnicy - był to ciemny, rozpadający się otwór, lecz wystarczająco duży, aby móc posuwać się w nim na czworakach. Kucając obok Graposa, Prentice dostrzegł, że rura schodzi w dół pod kątem około dwudziestu stopni, więc powinno dać się nią przejść. Macomber i Ford również skulili się wokół odstręczającej dziury. Była wilgotna i pachniała rozkładającym się grzybem, a fakt, że nie dostrzegało się światła na końcu tunelu, ani w ogóle żadnego końca, w niczym nie zwiększył ich entuzjazmu do proponowanej przez Greka drogi ucieczki. - Gdzie to wychodzi? - spytał Macomber. - Przy strumieniu. Przejdziemy po kamieniach. - A jak jest długie? - Niedługie. - Jak długi jest kawałek sznurka? - mruknął Prentice pod nosem. - Niech pan słucha, Grapos, nawet nie możemy mieć pewności, że Niemcy idą w tym kierunku. Równie dobrze mogli zmienić zdanie i czekać na nas dalej na drodze. - Szli pod to wzgórze. Zobaczycie. Stąd widać. - Grapos wyszedł na górę ze żlebu i stanął za gęstą kępą wyższych od człowieka krzaków. Gdzieniegdzie w roślinności znajdowały się wyrwy, które stwarzały naturalne okna, i kiedy dołączyli do niego, spostrzegli, że jest stąd dobry widok na wzgórze po drugiej stronie. Prentice wpatrywał się poprzez siatkę nagich gałązek, nie spodziewając się ujrzeć czegokolwiek, więc przeżył szok, gdy dostrzegł sześć oddalonych od siebie postaci na tle nieba. Właśnie zaczynały schodzić ze zbocza tworząc półksiężyc, przy czym dwie w środku trzymały się nieco wyżej niż pozostałe po bokach. To właściwy sposób działania, pomyślał sobie Prentice, dwaj ludzie w środku mają lepsze pole widzenia i w razie konieczności mogą osłonić ogniem tych idących niżej. Od razu rozpoznał mundury w kolorze feldgrau oraz charakterystyczne czapki Alpenkorps. - Dlaczego wybrali ten teren do patrolowania? - zastanawiał się głośno Macomber. - Ponieważ Theophilous na pewno powiedział im o tej ścieżce - poinformował natychmiast Grapos. - Są dwie trasy z Katyry na Zervos - droga i ta ścieżka. Przyjechali po drodze na mułach i kiedy was nie znaleźli, zawrócili, aby złapać was na ścieżce. - Patrzył bez wyrazu na Szkota i targał koniuszek swych zaniedbanych wąsów. Jego ciągły brak zaufania do Macombera był aż nadto widoczny. - Mogą nas zatkać w tej rurze ustawiając po jednym człowieku z każdego końca - upierał się Macomber. - Kiedy dojdą do strumienia i go przekroczą, my wejdziemy do rury. Oni wejdą pod zbocze, a my przemkniemy się pod nimi. - Wygląda to rozsądnie - skomentował Szkot. - Jeśli zadziała. - Odwracając się wznowił obserwację patrolu schodzącego teraz szybko po zboczu - żołnierze przeszli większy dystans, niż można się było spodziewać, więc przypomniał sobie, że tych sześciu zbliżających się Niemców to wyszkoleni strzelcy alpejscy - ludzie, których naturalnym środowiskiem są dzikie bezdroża. Działają więc teraz w idealnych warunkach. Uderzyła go niepokojąca myśl i szybko zadał pytanie Graposowi. - Mam nadzieję, że nie ma ryzyka, by ten facet, Theophilous, powiedział im również o rurze? Grek parsknął pogardliwie. - To nie człowiek, który wędruje albo poluje - bałby się, że zabłądzi. Czekamy. Kiedy przekroczą strumień, wchodzimy do rury. Macomber przysunął się do Prentice’a i popatrzył przez gąszcz. Zmarszczył brwi, jakby czegoś nie rozumiejąc. Przez kilka minut obserwował patrol gramolący się po skałach. Żołnierze czasami znikali po pas w zaroślach, jednak zbliżając się do strumienia ciągle starannie utrzymywali szyk - Szkot wreszcie wyraził swą wątpliwość. - Nie podoba mi się to. Burckhardt używa swych ludzi zbyt rozrzutnie. - Do czego pan zmierza? - warknął Prentice. Potrzebował snu i czuł rosnące napięcie, a wiedział, że ma wybuchowy charakter. - Burckhardt dysponuje dwustu ludźmi do uchwycenia i utrzymania Zervos. A przynajmniej miał dwustu, kiedy przeniósł się z Rupescu, tak mi powiedział. Stracił czterech na pokładzie Hydry... - Czterech? - Tak, czterech. Człowiek, którego pan wyrzucił za burtę. Grapos zabił dwóch w czasie ucieczki, a ja wysadziłem jednego do morza, kiedy niosłem ładunek wybuchowy po pokładzie. Jego bagnet i pas przydały mi się, nawiasem mówiąc - wykorzystałem je do umieszczenia ładunku w szybie nawiewnika. To już dwa procent jego sił, nie licząc tych, którzy zginęli na molo oraz w momencie wybuchu statku. A jednak uważa, że może sobie pozwolić na wysłanie sześciu ludzi na poszukiwania. Czy coś to panu sugeruje, Prentice? Coś niepokojącego? - Sądzę, iż ciągle ma dość ludzi, aby zająć się kilkoma mnichami. - Prentice miał kłopoty ze sprawnym myśleniem. Do czego, u diabła, zmierza w tym momencie uparty Szkot? - A ja sądzę, że spodziewa się znacznych posiłków w najbliższym czasie, co nie jest miłym podejrzeniem. - Ma pan na myśli drogę morską? Następny statek w pełnym świetle dnia? - Wątpię. Teraz mogą się posłużyć zupełnie inną metodą. - Macomber złapał się na tym, że spogląda w górę. Jak okiem sięgnąć, na przejrzyście błękitnym niebie jedynymi mieszkańcami były mewy unoszące się wysoko w promieniach słonecznych i odlatujące w kierunku Katyry. - Nie poświęciłby sześciu ludzi wyłącznie do szukania nas, jeśli nie byłby pewien nadejścia pomocy. - Akurat to, czego nam trzeba najbardziej: pocieszyciela Hioba - mruknął z irytacją Prentice. Strzelcy alpejscy byli już w połowie drogi w dół zbocza i zaczęli zbliżać się do siebie, kierując się na kamienie przecinające potok, choć ciągle rozciągali się na znaczną odległość. Macomber przytłumionym głosem skierował pytanie do Graposa. - Zna pan dobrze klasztor? - Mieszkałem tam przez dwa lata. - Czy jest jakikolwiek środek łączności poza linią telefoniczną, która jest przecięta? - Kiedy czegoś potrzebują, dzwonią do Katyry. Czasami dzwonią do Salonik. - Nie ma, oczywiście, nadajnika radiowego do nagłych wypadków? - Nie, nic takiego. Grapos wpatrywał się poprzez gąszcz. Odpowiadał Macomberowi, nie patrząc w jego stronę. Jego odpowiedzi były niechętne, lecz Szkot zdawał się nie zauważać tej wstrzemięźliwości. Nadal wypytywał Greka. - To znaczy, że nie ma żadnego innego sposobu... Słucha mnie pan? Dobrze. - Grapos spojrzał na Macombera i wpatrzone w niego piwne oczy zmuszały go do koncentracji, pobudzały pamięć. - Nie ma żadnego innego sposobu, w jaki opat może wysłać wiadomość, jeśli telefon się zepsuje? - Tylko gołębie. - Gołębie? - Głos Macombera zabrzmiał ostro. - To znaczy, że trzyma gołębie pocztowe? Dokąd lecą, kiedy się je wypuści? - Do Livai po drugiej stronie zatoki. - To znaczy na lądzie? - Tak, Livai leży blisko Olimpu i jest tam więcej mnichów. Macomber skinął głową i nie powiedział nic więcej. Patrol niemiecki kontynuował zejście na brzeg strumienia. Żołnierze nawet w momencie przechodzenia przez potok wykazywali dobrą wojskową ostrożność, albowiem po kamieniach przechodzili pojedynczo, aż wszyscy dotarli na drugi brzeg poniżej miejsca, w którym oczekiwali Grapos i jego grupa. Kiedy ostatni człowiek wylądował na ich brzegu, Grek chrząknął i ruszył w kierunku wejścia do rury. Macomber zauważył wcześniej, że w miejscu, gdzie stoją, w naturalny sposób zbiera się woda - powyżej tego miejsca trzy mniejsze żleby łączyły się ze żlebem głównym, domyślił się zatem, że w czasie złej pogody w rurę musi wlewać się miniaturowy potok. Ciężka deszczowa chmura pojawiła się na niebie i posuwała się w ich stronę, gdy szedł za Graposem. Raz jeszcze kapryśna pogoda na Morzu Egejskim ulegała zmianie, modlił się więc, aby oberwanie chmury nie nastąpiło podczas ich pobytu wewnątrz tej okropnej rury. Grek na czworakach był gotów do wejścia. Pogmerał pod płaszczem, wyciągnął z kieszeni marynarki nóż, trzepnął nim, aby wysunąć ostrze, a następnie uchwycił go, kierując ostrzem do góry. Pięciocalowa klinga schowała się pod własnym ciężarem. Wkładał nóż do kieszeni płaszcza, kiedy Ford ostro zapytał: - Skąd pan to ma? Grapos przez ramię łypnął okiem na sierżanta. Wydawało się, że nie odpowie, lecz po chwili odparł z urazą: - To tylko nóż. Mój nóż. Ford spojrzał na Macombera, który natychmiast wyczuł nutę podejrzliwości w głosie sierżanta i powiedział Graposowi, aby chwilę zaczekał. - To niemiecki nóż - wyjaśnił Ford. - Spadochroniarski nóż z blokadą. Na co mu, u diabła, coś takiego? - Musimy wejść do tunelu - przypomniał Grapos ponuro. - Musimy najpierw wiedzieć, co z tym nożem - odparł szorstko Macomber. - Skąd go pan ma. No, chcę wiedzieć. Patrol niemiecki już chyba ruszył pod górę w ich kierunku, lecz ta dziwna broń nie dawała spokoju Macomberowi i zdecydował się uzyskać wyjaśnienie, zanim wejdą za Grekiem do rury. Przez cenne sekundy trwał impas, kiedy trzej mężczyźni spoglądali z góry na Greka odpowiadającego im wrogim spojrzeniem. Następnie wzruszył szerokimi ramionami, poprawił karabin, który przedtem przewiesił przez plecy, i zwrócił się do Macombera: - Zabrałem go Niemcowi, którego zastrzeliłem. - Był pan oddalony o całe mile, gdy ostrzeliwał pan molo - wytknął mu Macomber. - Chwileczkę, czy chodzi panu o jednego z tych Szwabów na statku? - Nie. O człowieka, którego zastrzeliłem tam. - Uczynił gest przed siebie, w kierunku wzgórza, z którego właśnie zszedł patrol Alpenkorps. - Kiedy ich ujrzałem, było siedmiu ludzi. Zastrzeliłem człowieka na prawym skrzydle i spadł ze skały w zarośla. Nie odnaleźli go, więc po ich odejściu zabrałem nóż. - To znaczy, że zaalarmował pan tę paczkę? Wiedzą, że ktoś jest w pobliżu, ponieważ zastrzelił pan jednego z patrolu? - Macomber był przerażony. Uprzednio zaakceptował wybieg Greka dla umknięcia strzelcom alpejskim, ponieważ był przekonany, iż ci jedynie szukają na oślep. Teraz tych sześciu wyszkolonych ludzi poniżej wiedziało, że tropią kogoś, kto nie może być daleko, a to oznaczało, że są w pełnej gotowości. - Tak - potwierdził Grapos. - Jeden jest zastrzelony. Kiedy przejdziemy przez rurę, nie będą wiedzieli, że jesteśmy po drugiej stronie... - A więc tak! - Macomber zrobił krok do przodu i złapał Greka za ramię. - Chce pan, abyśmy przeszli przez rurę, a następnie otworzyli do nich ogień z drugiej strony? - Mamy zabijać Niemców - odparł po prostu Grapos. - Kiedy idę, aby wstąpić do wojska, mówią mi, że nie jestem dobry, bo kuleję. Gdy zabiję dużo Niemców, wtedy idę do Aten i mówię im - potem wstępuję do wojska. - Grapos! - Macomber mówił cicho, lecz z napięciem. - Musimy dotrzeć do klasztoru przed Niemcami w nadziei, że uda nam się wysłać meldunek na ląd w samą porę albo zrobić coś, co pokrzyżuje im plany. Jeśli Niemcy zdobędą klasztor, to nie ruszy ich nawet pół dywizji - może nawet cała dywizja. Naszym zadaniem jest dotrzeć do klasztoru - schodzić z drogi wszystkim Niemcom, jakich spotkamy po drodze, a nie walczyć z nimi. - Nie walczyć! - Grapos był rozwścieczony. Popatrzył na Prentice’a. - Jest pan oficerem brytyjskim. Tak mi powiedzieli, kiedy chcieli się dowiedzieć, czy pana znam. Zgadza się pan z tym, co mówi ten człowiek - człowiek, który udawał Niemca? - Macomber ma rację - powiedział spokojnie Prentice. - Chcemy się tam dostać i jedyny na to sposób, to ich unikać. Jest ich zbyt wielu, aby z nimi walczyć. Możemy uzyskać o wiele więcej, schodząc im z drogi. - No, jeśli pan tak mówi. - Grapos łypnął wzrokiem w kierunku Macombera i zaczął pełznąć w dół rury, w której pozostawała mniej niż stopa między jego zgiętym grzbietem a stropem. Macomber opuścił się na kolana, wszedł za Grekiem do złowróżbnej dziury, a w jego wypadku prześwit wynosił zaledwie sześć cali. Prentice, który postanowił zamykać pochód, wysłał Forda jako następnego, rzucił ostatnie spojrzenie na żleb dla upewnienia się, czy nie pozostały żadne ślady stóp, a następnie wszedł do rury z pistoletem maszynowym przewieszonym przez plecy i z gorącą nadzieją, że w tej sytuacji Grek nie zacznie kłótni ze Szkotem. Głębiej w rurze Macomber stwierdzał już na własnej skórze, że kiedy pełznął za Graposem, jego ogromne cielsko było wyraźną zawadą. Wystarczyło, aby uniósł się parę cali i jego plecy zaczepiały o krzywiznę betonu; zgięte łokcie ocierały się o boki, a kolana ślizgały na błonie szlamu, gdy przyspieszał, aby dorównać fenomenalnemu tempu, w jakim posuwał się Grek. Nachylenie rury ku dołowi pomagało w utrzymywaniu pewnej prędkości, jednakże zaczynał odczuwać niechęć do tej zamkniętej przestrzeni, kiedy tak przebierał nogami poprzez zupełną ciemność. W ciągu dwóch minut spostrzegł, że ciężko dyszy, a nie było to miejsce, gdzie należało oddychać głęboko. Dalej w pogrążonej w ziemi rurze wilgotny zapach przekształcił się w przygniatający brak powietrza i wydawało się, że brakuje tlenu. Macomber nie mógł sobie wyobrazić, jak barczystemu Graposowi udawało się utrzymywać tak zabójcze tempo. Wrażenie, że jest żywcem pogrzebany, stopniowo w nim narastało. Oczekiwał, że oczy przyzwyczają się do ciemności, lecz była ciągle czarna jak smoła, a jedyny dźwięk wywoływało szuranie stóp i kolan w pewnej odległości za nim. Dźwięk ten przypominał mu szczury, jakie słyszał kiedyś w opuszczonym magazynie. Posuwał się dalej z trudem, wyciągając ręce ku nieznanemu, po czym następowało wleczenie kolan po szlamowatej powierzchni. Uświadomił sobie teraz, że rura musiała leżeć pogrążona w ziemi od nie wiedzieć jak dawna; powiedziały mu o tym dłonie, ponieważ często powierzchnia ścian odłupywała się przy dotyku i nieraz spory kawał odpadał i klekotał zgrzytliwie na podłodze. Bardzo jej było potrzeba konserwacji, lecz wyobrażał sobie, że jeśli na Zervos coś budowano, to z nadzieją, że będzie trwało po wsze czasy. Jego umysł zaczynały nękać koszmarne możliwości - a jeśli drugi koniec jest zablokowany? Jedyna podobna rura odwadniająca, jaką mógł sobie przypomnieć, była przegrodzona przy wyjściu żelazną kratą, aby zapobiec zwiedzaniu jej wnętrza przez kąpiących się w rzece chłopców. Grapos szedł tędy przed laty, lecz nie było powodu, dla którego nie miano założyć takiej kraty później. W przybliżeniu rura musiała mieć około ćwierć mili długości. Jakie więc będzie ich położenie, jeśli wyjście okaże się zamknięte? Nie mógł mieć nadziei na zawrócenie w tej ograniczonej przestrzeni, więc ich jedynym zbawieniem byłoby powolne, nie kończące się pełznięcie do tyłu i pod górę perspektywa, którą rozważał bez wielkiego entuzjazmu. Posuwali się dalej, a kąt pochylenia rury jeszcze bardziej się zwiększył. Macomber przypomniał sobie, że zbocze ostro opada w pobliżu strumienia. Zaczęło go gnębić uczucie, iż podjęli błędną decyzję - nigdy nie powinni byli wchodzić do tego styksowego cylindra, który mógł się okazać ich grobem. Na krótką chwilę zatrzymał się, aby obetrzeć pot zbierający się na-czole, a następnie brnął dalej, z przegubami obolałymi od ciężaru, który musiały nieść, z wewnętrzną stroną dłoni otartą i podrażnioną od marszu po omacku po chropowatym betonie, z bólem narastającym w plecach i udach. Kiedy, u diabła, mieli wyjść z tego przeklętego tunelu, do którego z taką pewnością siebie wprowadził ich Grapos? Wkrótce musiał nadejść łuk, ponieważ tylko łuk wyjaśniłby brak światła w przedzie. Chyba że wyjście z tunelu jest zupełnie zablokowane - to z pewnością stanowiłoby wyjaśnienie panującej ciągłej ciemności, przez którą pełzli w dół. Mogło także stanowić wyjaśnienie rosnącej trudności w oddychaniu. Macomber miał ogromne kłopoty z zaczerpywaniem powietrza, kiedy tak powłóczył automatycznie nogami, brnąc na ślepo w dół. Jednak, jeśli wyjście jest zakorkowane, to wchodziliby teraz w obszar zepsutego i cuchnącego powietrza, gdzie oddychanie może stać się prawie zupełnie niemożliwe. Obecnie obawiał się najbardziej tego, aby odkrycie ponurej prawdy nie przyszło zbyt późno - aby nie osiągnęli stanu takiego wycieńczenia w momencie uświadomienia sobie braku wyjścia, iż nie będą mogli zmobilizować sił potrzebnych na drogę powrotną. Wiele lat później, kiedy odkopią rurę, znajdą... Zdusił makabryczne myśli i skupił się na posuwaniu naprzód - najpierw ręce, potem to strasznie wyczerpujące wleczenie kolan, których poruszanie stawało się męką. Głowa mu lekko pulsowała i często mrugał powiekami, gdy przed oczami pojawiły mu się krótkotrwałe błyski światła. Zdawał sobie sprawę, że jest mu cieplej, ale nie miał pewności, czy to złudzenie, czy też objaw ostrzegający o czymś niedobrym w jego organizmie. Tak długo poruszał się machinalnie naprzód, że serce podskoczyło mu z wrażenia, kiedy jego wyciągnięta ręka namacała coś twardego. Podeszwę nieruchomego buta Graposa. Czyżby nastąpił kryzys? Czyżby Grek zemdlał na podłodze tunelu, nie wytrzymawszy morderczego wysiłku fizycznego? Zawołał: - Grapos...! - Gdy cisza trwała zbyt długo, próbował zawołać ponownie i spostrzegł, że nieświadomie szepce: - Coś niedobrze, Grapos? Głos dobiegający z ciemności był ochrypły i zadyszany. - Jesteśmy przy zakrzywieniu. Widzę już światło u dołu. Kiedy dojdziemy, czekajcie w rurze. Nie wychodźcie, aż wam powiem. - Dobrze. Świetnie panu idzie. Grapos chrząknął i pociągnął dalej - teraz czołgał się na brzuchu, ponieważ spostrzegł, że tak jest łatwiej posuwać się przez rurę opadającą stromiej w dół. Macomber miał pójść w jego ślady, kiedy poczuł rękę na ramieniu. Krzyknął przez ramię: - Jesteśmy już prawie na miejscu, Ford. Widać światło na końcu tunelu. Podaj dalej. W jego słowach krył się znaczny element przesady, lecz wydawało mu się, że to odpowiedni moment na wysłanie do tyłu dobrych wieści. Kiedy pokonał zakrzywienie, mógł ocenić rozmiary przesady, jakiej dopuścił się w swym optymizmie - rura wyginała się w dół pod rosnącym kątem szarpiącym nerwy, a plama światła w oddali była niewiele większa od sześciopensówki. Prawdopodobnie pokonali zaledwie pół drogi w dół zbocza. Przeciskał się przez zakrzywienie rury, kiedy jego prawe kolano natrafiło na szczególnie śliskie miejsce i zanim pojął, co się dzieje, stracił równowagę i uderzył ciężko w ścianę tunelu. Czuł, jak kruszy się pod jego impetem, i wielki kęs betonu, za którym poszła powódź poruszonej ziemi, spłynął na jego uda. W niektórych miejscach to cholerne paskudztwo było niewiele grubsze od papieru. Zawołał do tyłu, aby ostrzec tamtych i popełznął znowu do przodu z poczuciem zsuwania się wewnątrz rynny. Krótka pauza, zaszkodziła mu raczej, niż pomogła - kolana mocno pod nim dygotały i w każdej chwili spodziewał się ponownego upadku na ścianę. Kiedy zdarzył się wypadek, był tak niespodziewany, tak nieprzewidywalny i dziwaczny, że zaparło mu dech w piersiach. Właśnie dołączył do Graposa i znajdował się w odległości sześciu cali od jego buta, gdy niesamowita cisza tunelu została zgruchotana przez rozdzierający dźwięk pękania. Niewiele ponad stopę od głowy Graposa strop tunelu rozprysnął się, zapadł, po czym ukazał się niewielki otwór - i but strzelca alpejskiego z nogą wepchniętą aż po kolano. Macomber zamarł, Grapos zaś leżał bez ruchu z twarzą odległą o cale od punktu, w którym jeden z członków patrolu Alpenkorpsu wybił nogą dziurę w zbutwiałym dachu starej rury. Przez otworek sączyło się dość światła, aby Macomber dostrzegł wzór, w jaki układały się gwoździe na zelówce buta. Ledwie śmiejąc oddychać, patrzył, jak noga się wycofuje. Przez kilka sekund but starał się wyswobodzić z ciasnej dziury, a następnie znikł w górze, pozostawiając za sobą szczelinę o wyszczerbionych brzegach. Macomber, ciągle na czworakach, modlił się, aby ci dwaj za nim leżeli bez ruchu, aby uświadomili sobie, że coś się stało, i pojęli rozpaczliwą potrzebę zachowania zupełnej ciszy. Grapos ciągle leżał nieruchomo na dnie tunelu. Nie mógł sięgnąć po przewieszony przez plecy karabin, jednocześnie miał dość rozsądku, aby nie podejmować tego niebezpiecznego manewru. Z zadającą męki powolnością Szkot przesunął swoje podrażnione kolana o kilka cali do przodu, zastanawiając się, czy otwór jest na tyle duży, aby Niemiec zajrzał do niego i spostrzegł Greka, lecz wątpił w taką możliwość. Grapos jest chyba na tyle oddalony od dziury, że pozostaje niewidoczny. Ale na ile bystry okaże się strzelec alpejski? Czy przyjdzie mu do głowy, żeby zbadać rurę, żeby kopnięciem wbić do środka jeszcze więcej walącego się dachu? Pierwotnie mrę musiała przykrywać rzetelna warstwa ziemi, lecz w miarę upływu lat deszcze zapewne zmyły część tej warstwy ochronnej, pozostawiając jedynie cienką powłoczkę. Było to dla Szkota niesamowite uczucie - leżeć w ograniczonej wąskiej przestrzeni, będąc pogrzebanym pod górskim zboczem, i wiedzieć, że niecałe trzy stopy nad nimi znajduje się Niemiec, który prawdopodobnie nie ma pojęcia, co począć z tym zjawiskiem. A może już odszedł i wspiął się na zbocze nad ich głowami, przeklinając rurę i nie poświęcając jej więcej uwagi. Na pewno ma rozkaz utrzymywać linię przeszukiwania, a niemiecka dyscyplina pozostawiała bardzo mało miejsca na własną inicjatywę. Ci jednak byli strzelcami alpejskimi - różnili się bardzo pod względem wyszkolenia i pochodzenia od przeciętnego niemieckiego piechociarza. Tych uczono również posługiwać się głową, samodzielnie myśleć. Wszystkie te kołacące myśli przemknęły przez głowę Macomberowi, gdy czterech mężczyzn leżało absolutnie bez ruchu wewnątrz rury, a dwaj z nich - Prentice i Ford - mieli niewielkie pojęcie, co się dzieje, gdyż byli dalej z tyłu. Jedyne, co wiedzieli, to, że wijący się i posuwający naprzód robak stóp i głów zatrzymał się z niejasnego powodu w następstwie dziwacznego pękającego dźwięku, który dotarł w tył tunelu. Czysty instynkt czy też telepatyczne wyczucie krytycznej sytuacji powstrzymywały ich od wołania z zapytaniami, co się stało. Macomber poczuł, że opierające się o jego knykcie buty poruszają się i pojął sygnał - Grapos pragnął cofnąć się nieco dalej od dziury. Aby uniknąć ryzyka ruchów dwóch mężczyzn, Szkot po prostu ulokował obie ręce nieco wyżej na ścianie tunelu i nogi Graposa wsunęły się pod jego uniesione w górę ciało, a następnie znieruchomiały. Grapos nie wydał żadnego dźwięku w czasie swej krótkiej podróży do tyłu, lecz Macomber dałby wiele, aby wiedzieć, co skłoniło Greka do cofnięcia się na ów krótki dystans. Czyżby coś przewidywał? W następnej chwili otrzymał potwierdzenie trafności swojego domysłu - ciężkie narzędzie uderzało o poszarpaną krawędź otworu. Odłamki grzechotały o dno, a polem okuta kolba karabinu wsunęła się głębiej. Kawałek rury niespodziewanie się zapadł, Niemiec powiększył dziurę, by uzyskać lepszą widoczność. Macomber poczuł, jak ciało Graposa napina się i niemal natychmiast rozluźnia - Grek miał zamiar chwycić kolbę karabinu, by wyszarpnąć ją z niewidocznej ręki. Gdyby strzelec alpejski był w pojedynkę, działanie to miałoby sens, jednak Grapos przypomniał sobie w samą porę, że Niemiec nie jest sam na stoku wzgórza. Macomber ponuro czekał na wznowienie łomotania, na powiększenie dziury do momentu, w którym muszą zostać dostrzeżeni, ale w miarę upływu sekund walenie nie wznawiało się i poza dziurą panowała denerwująca cisza. Widocznie żołnierz zyskał pewność, że jest to po prostu opuszczony przepust, i już był w drodze pod górę. Czy też było to nazbyt wygodne wyjaśnienie braku działania powyżej owej zdradzieckiej dziury? A może dojrzał Graposa? Chyba nie - Grek cofnął się w głąb tunelu w samą porę. Zaledwie ta błoga myśl przemknęła przez głowę Macomberowi, gdy uświadomił sobie, jak śmiertelnie się mylił - zrozumiał, że Niemiec ciągle stoi nad nimi i zamierza wyjaśnić sytuację minimalnym kosztem. Konkretnie jednym ręcznym granatem. Przedmiot o kształcie kija wpadł przez dziurę i wylądował na dnie rury. Macomber zrozumiał od razu, że zginą. Granat wybuchnie w idealnych warunkach. Wewnątrz zamkniętej przestrzeni wybuch będzie miał ogromną siłę; niewielki jej ułamek uleci przez otwór - większa część wybuchu rozejdzie się wzdłuż rury w gorejącej fali rozprzestrzeniających się gazów, które rozedrą ich na kawałki. Prentice z tyłu mógł może przeżyć - z pękniętymi bębenkami w uszach w wyniku piekielnego hałasu, jaki się nad nim przetoczy. Macomber poczuł, jak Grapos porusza się pod nim, i wiedział, co próbuje zrobić, jednak Grek był rozpłaszczony na dnie w niemal bezradnej pozycji i nigdy nie zdąży z tym na czas. Dłoń Szkota zamknęła się na granacie. Obrócił się, przenosząc cały ciężar ciała na lewą rękę, aby stworzyć sobie miejsce do zamachu. Ściskając rączkę granatu ze świadomością, że trzyma w swej dłoni śmierć, spojrzał w górę, przez ułamek sekundy dokonywał obliczeń, po czym wykonał konwulsyjny ruch ręką, modląc się, aby pocisk nie zahaczył o krawędź dziury i nie odbił się z powrotem. Granat wyfrunął przez środek otworu i znikł z pola widzenia, podczas gdy Macomber instynktownie skulił się na Graposie leżącym teraz zupełnie bez ruchu. Wybuch dotarł do nich w postaci mocnego łupnięcia - niczym uderzenia gumowego młota w dębowe drzwi. Macomber wypuścił oddech, a następnie omal się nie przewrócił, kiedy Grapos wygramolił się spod niego, powstał przykurczony, przepchnął głowę przez dziurę i pchnął ramionami, aby utorować sobie drogę przez spękaną krawędź. O co, u diabła, mu teraz chodzi? Manewr ten kompletnie zaskoczył Szkota. Czyżby Grek był po niemieckiej stronie; czyżby korzystał z ostatniej szansy, aby wydostać się z tunelu i połączyć z przyjaciółmi? Stojąc ciągle w skurczonej pozycji, jedynie z głową i ramionami ponad krawędzią, Grapos robił coś gorączkowo rękami i ramionami. Poniżej Macomber trzymał parabellum wycelowane w dolną część jego ciała i próbował jednocześnie rozgryźć, co Grapos próbuje zrobić. Czekał całą minutę, aż Grek opuścił się z powrotem do tunelu. Zatrzymał się w pozycji klęczącej, sięgnął poza dziurę i ściągnął kępy roślinności nad otwór. Ręce miał poranione, a kiedy Macomber dojrzał kolczaste krzewy, zrozumiał - Grapos ściągał do siebie i układał zasłonę z roślinności, aby ukryć dziurę przed resztą patrolu Alpenkorps. Grek opadł do niewygodnej pozycji siedzącej i wycierał starannie swoje pokaleczone ręce pod płaszczem, podczas gdy ciężko łapał powietrze. Kiedy odzyskał mowę, spojrzał na Macombera. Jego poprzednia nieufność ulotniła się, gdy wyrywał z siebie słowa: - Niemiec nie żyje - bomba musiała mu upaść pod nogi. Jest sam... inni przyjdą i pomyślą, że bomba wybuchła przypadkiem... jeśli będziemy mieli szczęście. Jeśli nie dojrzą dziury... - Przykrył ją pan zupełnie? - Tak mi się wydaje. Jeżeli będą szukać, to ją znajdą - ale po co mają to robić, skoro pomyślą, że bomba wybuchła przez pomyłkę? Zobaczą, że nie ma jej za pasem. - Dzięki - rzekł Macomber z prostotą. - Myśli pan, że da radę dojść do końca tunelu? Dobrze. A teraz niech się pan stara wychodzić szczególnie ostrożnie. - Dam radę. - Grapos odsunął włosy z twarzy i wpatrywał się w Szkota. - I dziękuję - ta bomba wylądowała o centymetry od mojego nosa - gdyby tu wybuchła, nie miałbym teraz głowy. - Ruszajmy, ci Niemcy będą tu lada chwila. Pomimo niewygodnej pozycji czterej mężczyźni szybciej przemierzyli ostatni odcinek tunelu, a potem czekali na dole, aż Grapos da znak, że wszystko w porządku. Podobnie jak poprzednio strzelcy alpejscy, pojedynczo przebiegli po kamieniach przez strumień i w ciągu mniej niż pięciu minut wynurzyli się z zarośli na opustoszałej drodze do Zervos. Grapos wykrzywił się w uśmiechu, zarzucając na ramię karabin, zanim ruszył na czele. - Teraz już będzie dobrze - poinformował ich. - Jesteśmy przed Niemcami. - Nie liczyłbym na to - odparł ostro Macomber. - Mam nieprzyjemne przeczucie, że coś bardzo szczególnego wydarzy się po drodze do Zervos. Rozdział 9 Niedziela w południe Przednia straż Alpenkorps była w zasięgu wzroku, a ponieważ żołnierze jechali na mułach, dopędzenie ludzi poruszających się pieszo było tylko kwestią czasu. Macomber, skulony na skale zwisającej sto stóp nad drogą, złożył jednoobiektywową lornetkę, którą zwrócił mu Prentice, i spojrzał w bok drogi, gdzie Grapos oczekiwał na zaprzężone w woły wozy z Zervos. Ustalono, że lepiej będzie, jeśli Grek sam wypyta chłopów jadących wozami, a pozostali trzej - Macomber, Prentice i Ford - wdrapią się powyżej drogi, aby się ukryć. Szkot mógł stąd spojrzeć daleko wstecz na drogę, którą przyszli, ale widok nie był zbyt zachęcający. - Mam nadzieję, że Graposowi nie zejdzie cały dzień na targowaniu się o podwodę z tymi chłopami - rzekł z rozdrażnieniem Prentice. Brak snu sprawiał, że oczy mu się zamykały, a w tej chwili zmuszał się do ruchu tylko siłą woli. Problem polegał na tym, że ominął go nawet krótki wypoczynek, jakim Macomber i Ford nacieszyli się przed nadejściem Graposa na szczyt wzgórza. - Może zdobyć od nich jakieś informacje albo przynajmniej dowiedzieć się, gdzie możemy dostać coś do zjedzenia - wytknął mu Macomber. - Nic nie przełknę. A ta zgraja za nami w żaden sposób nie dodaje mi apetytu. - Pewnie zaraz nadejdą - zauważył Ford. - Będą pędzili te muły, aż padną - a muły nie padają tak łatwo. Macomber wysiłkiem woli wyprostował opadające ramiona i zaczął szybko mówić. Było jasne, iż Prentice znajduje się w tak złym stanie, że kilka minut pesymistycznej rozmowy wystarczy, by całkowicie się wyczerpała jego odporność, więc rozmyślnie zabarwił swój głosi szorstkim wigorem. - Jesteśmy w dobrym punkcie obserwacyjnym, aby zapoznać się z topografią tego obszaru, więc będziemy wiedzieli, co nas czeka. Z Katyry do płaskowyżu jest około dziesięciu mil, a sam płaskowyż ma około sześciu mil długości. Potem jest około czterech mil z drugiego końca płaskowyżu do Zervos. Ostatnie cztery mile są dość okropne - trakt wspina się z płaskowyżu krętą drogą zygzakującą po całym terenie - więc jeśli mamy szansę zarekwirować parę mułów, to trzeba ją wykorzystać. Graposowi może się uda to załatwić - jak rozumiem, zna prawie wszystkich na tym półwyspie. - To znaczy, że mamy jeszcze dalsze dziesięć mil, zanim dotrzemy; do klasztoru? - Prentice omal nie usiadł na głazie, lecz po namyśle pozostał w postawie stojącej - miał uczucie, że jeśli teraz się rozluźni, to już nigdy nie wstanie. - Nie widzę możliwości, żebyśmy tam dzisiaj dotarli - powiedział stanowczo. - Burckhardt dotrze tam dzisiaj - jestem pewien, że to klucz do całego planu. A jeśli spojrzycie w tamtym kierunku, sądzę, że zobaczycie Mount Zervos w ciągu minuty. Ze stanowiska na szczycie skały mieli panoramiczny widok na-półwysep; od wschodu i od zachodu można było dostrzec Morze Egejskie - jaskrawoniebieskie na całym obszarze zatoki, za którą widzieli góry na lądzie wznoszące się nad ważną drogą używaną przez sprzymierzonych. Powierzchnia wody błyszczała w słońcu i kiedy Macomber oglądał ją przez swoją lornetkę, zdawało mu się, że dostrzega czarne drobinki pośród spokojnego kobaltu - drobinki unoszących się na wodzie włoskich min. Ląd stały był ciągle do połowy okryty całunem mgieł, ale tu i ówdzie promienie słoneczne wychwytywały maleńki kwadracik bieli, który musiał być ścianą budynku. Na północy, od strony płonącej Hydry, wisiała na niebie ciemna smuga dymu, lecz pióropusz był teraz mniej wyraźnie zaznaczony i w górę unosiło się mniej dymu, gdyż zmalała jego gęstość. W tym samym kierunku odległa kolumna ludzi na mułach posuwała się do skały z pozornie ślimaczą prędkością - kolumna, która teraz składała się jak teleskop, czoło kolumny bowiem zsuwało się w zagłębienie w białej wstędze drogi. Od południa flotylla ciężkich chmur przepływała nisko nad półwyspem, jednak rzedły one szybko, kiedy przesuwały się nad zatoką w stronę przylądka Zervos. Zgodnie z przepowiednią Macombera, góra wynurzyła się powoli z chmur niczym masywny stożek wulkaniczny. Jej zboczą były białe od śniegu aż po trójkątny szczyt. Prentice patrzył z poczuciem grozy, jak ten olbrzym się wyłania - czy mają jakąkolwiek szansę wspiąć się nań i dotrzeć do ważnego strategicznie klasztoru, zanim zdobędą go Niemcy? Ponownie pożyczył lornetkę od Macombera, nastawił ostrość i ujrzał, że chmury nigdy naprawdę nie zakrywają szczytu - okrywają jedynie płaskowyż i zasłaniają widok na górę od północy. Więc ludzie z meteo mieli rację - Zervos, bez względu na pogodę, prawie nigdy nie jest zasłonięte i kiedy już Burckhardtowi uda się tam usadowić, będzie miał stały widok na drogę, którą idą dostawy. Prentice przez chwilę poczuł się zdruzgotany - dotarcie na Zervos w odpowiednim momencie wydało mu się problemem nierozwiązalnym, a to przecież było główną stawką w grze. - Nie wygląda to zbyt dobrze od wschodu - ostrzegł trzeźwo Macomber. - O tej porze roku niepogoda zwykle nadchodzi z tego kierunku, a to, co się zbliża, nie podoba mi się. Od wschodu ciągle jeszcze było widać morze - szare skołtunione wody szybko znikające pod nowym szykiem gęstych warstw chmur o ciężkim nabrzmiałym wyglądzie. Nikt nie mógł mieć wątpliwości co do tego, że nadchodzi skrajnie paskudna pogoda nad tę część półwyspu, którą mieli do pokonania. Prentice ponownie spojrzał na południe, gdzie góry były teraz w pełni odsłonięte aż do podnóża, i kiedy Szkot poradził mu, aby skupił się na wskazanym miejscu, odniósł wrażenie, że dostrzega maleńki prostokąt skały blisko morza. - Patrzy pan we właściwe miejsce - usłyszał. - To klasztor. Dość wysoko w górze, jak pan widzi. - Dość wysoko. Prawdę mówiąc, sporo ponad linią śniegów. Jakąś milę od skały wiatr wywiewał ostatnie resztki chmury z krawędzi płaskowyżu, który wyrastał nagle jak ściana spośród pagórków u podnóża. I znów Macomber wskazał pewne miejsce, a Prentice znalazł drogę wspinającą się na szczyt płaskowyżu. Po jego wschodniej stronie wstęga dymu wznosiła się spiralą w niebo, porywana przez silny wiatr, a niżej stały rozrzucone dość chaotycznie budynki. - To wieś Elatia - wyjaśnił Macomber w odpowiedzi na pytanie Prentice’a. - Nie podejdziemy do niej: od głównej drogi odchodzi wiodąca do niej odnoga. - Głównej drogi? Ale mi główna droga! - Prentice oddał lornetkę i spoglądał w dół, gdzie zatrzymały się wozy zaprzężone w woły. Grapos rozmawiał z kilkoma chłopami, którzy go otoczyli. W pewnej chwili Grek energicznie pokazał w stronę Katyry i porucznik domyślił się, że ostrzega ziomków przed zbliżającymi się Niemcami. Wkrótce coś w rodzaju paniki ogarnęło zebranych. Trzy z czterech wozów napełniły się chłopami i zaczęły zjeżdżać z drogi, aby ruszyć na przełaj przez pola rozciągające się od podstawy wzgórza. Jeden wóz utknął. Jego koła ugrzęzły w rowie, a okrzyki pasażerów ponaglających zwierzęta do większych wysiłków dochodziły aż do szczytu skały. Czwarty wóz, pusty, pozostał na drodze. Grapos uniósł twarz ku skale i wymachiwał szaleńczo rękami, wzywając towarzyszy na dół. Kiedy ruszali, Macomber rzucił ostatnie spojrzenie ku północy i dojrzał, jak ogon kolumny Alpenkorps znika z pola widzenia. Kiedy znów pojawi się w zasięgu ich wzroku, będzie o wiele bliżej tej skały - i góry Zervos. *** - Wieści są złe bardzo złe - powitał ich Grapos. - Niemcy zaatakowali mój kraj i Jugosławię o 5.45 dziś rano. Mówią, że umocnienia w Rupel wytrzymały pierwsze uderzenie. - Kiedyś mówili, że linia Maginota wytrzyma wszystkie uderzenia - wymamrotał Prentice pod nosem. - Dlaczego pozostawili ten wóz? - spytał głośno. Grapos odwrócił wóz tak, że obecnie był skierowany w stronę przeciwną do nadchodzącego oddziału Alpenkorps. - Dla nas! Uciekają Niemcom w pola, więc mogą wiedzieć, że jesteście tutaj. W ten sposób oszczędzimy siły i niektórzy mogą się przespać. Wiem, gdzie dostaniemy coś do jedzenia i odzież. - Popatrzył na Forda i Prentice’a. - W tych ubraniach zamarzlibyście na Zervos na śmierć. - Jeszcze jakieś wiadomości, Grapos? - spytał spokojnie Macomber. - I skąd pańscy przyjaciele wiedzą o ofensywie niemieckiej? Linia telefoniczna miała być przecięta. - Została przecięta ostatniej nocy. Usłyszeli wiadomości przez radio. - Postawa Graposa stała się otwarcie wroga, jak gdyby miał i za złe to pytanie. Prentice pomyślał: „O Boże, tych dwóch znów zaczyna od nowa!” - Mówię prawdę - dodał Grek gwałtownie. - Oczywiście, że tak - odparł Macomber niewzruszenie. - Ale zajmuję się faktami i lubię znać szczegóły. Gdzie możemy zdobyć coś do jedzenia i ubrania? - W domu stojącym w miejscu, gdzie droga zaczyna się wznosić. Musimy iść... - Chwileczkę! Zna pan dobrze tę rodzinę? - Nie ma żadnej rodziny. Jest jeden człowiek, a ja znam go od wielu lat. Walczyłby w wojsku, gdyby nie był za stary. I nie ma niemieckiej matki, jeśli to miałoby pana zmartwić, Macomber. - To ruszajmy. Będzie okazja, aby pan trochę odpoczął, Prentice. Niech pan ją maksymalnie wykorzysta. Mam przeczucie, że będzie to ostatnia szansa, jaka może się nadarzyć. Wnętrze wozu było wymoszczone słomą i Prentice, który wyciągnął się jak długi na tym prowizorycznym sienniku, zasnął prawie natychmiast po ruszeniu niezgrabnego pojazdu. Grapos trzymał długi bat, którym dał znak zwierzętom, że czas znów wziąć się do pracy, zaczęły więc w miarowym tempie kiwać się do przodu na pylistej drodze poprzez niewielką równinę. Po prawej stronie nadal wznosiły się góry zasłaniające przed nimi zatokę, lecz zaczęły się obniżać, kiedy nieskończenie powoli podpełzła ku nim ściana płaskowyżu. Tak samo szybko szłoby się pieszo, ale Macomber czuł, że Prentice musi odzyskać siły, nawet jeśli Alpenkorps na mułach w nieunikniony sposób zmniejsza dystans. Wóz zapewniał odpoczynek czterem ludziom. Choć przekonany o konieczności oszczędzania energii do wykonania zadań, które mogą ich oczekiwać w przyszłości, był ponad wytrzymałość zirytowany powolnym tempem wozu. Dwa długorogie woły kroczyły statecznie, podczas gdy stary wóz skrzypiał i stękał, jakby w każdej chwili mógł się rozpaść. Zbliżali się do ściany płaskowyżu, kiedy Ford kwaśno zadał Macomberowi pytanie: - Coś pana martwi, to znaczy, czy coś szczególnego? - No, ten wóz na początek. To niezupełnie Orient Express. - Popatrzył przed siebie. Stojący między nimi Grapos spojrzał w jego kierunku. - Po drugie, nie mogę wymyślić, jak mamy porozumieć się z siłami na stałym lądzie, aby ich na czas ostrzec o tym, co się tu dzieje. Na czas - powtórzył. - Kiedy Burckhardt już zadomowi się na wzgórzach, nikt go nie ruszy - miejsce, położenie, wszystko razem czyni z tego naturalną fortecę. Lecz najbardziej mnie niepokoi rozmiar jego oddziału. Jestem absolutnie pewien, że spodziewa się znacznych posiłków. - Trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób - chyba że znowu wślizgną się drogą morską. Czy mogliby wylądować gdzieś po tamtej stronie? - Ford wskazał w kierunku wschodniego wybrzeża wolnego od obłoków, choć nad Morzem Egejskim ciągle się zbierały. - Nie ma tam drogi prowadzącej w głąb lądu. Skały ciągną się aż do obszaru delty na północy. Nie wyobrażam sobie, aby ryzykowali dwukrotnie morską operację desantową - i to w pełnym świetle dnia. Nie mogą liczyć na przedarcie się na czas z Salonik, bo w przeciwnym razie nie posyłaliby w ogóle Burckhardta... - Głos Macombera zamarł, a on wpatrywał się przed siebie stawiając się w położeniu pułkownika i usiłując wyobrazić sobie jego następne posunięcie. Ford stał tyłem do kierunku jazdy tak, aby obserwować drogę za nimi, lecz jak dotąd na całej widocznej długości była pusta. Kiedy dotarli do ściany płaskowyżu, Grapos zaprowadził ich do parterowego domu z kamienia, ukrytego w gaju cyprysowym i tam właściciel, mężczyzna po siedemdziesiątce, podzielił między nich posiłek, który właśnie przygotował dla siebie. Potrawa była im nie znana, o zdecydowanym smaku, i składała się z pulpetów z mięsa zawiniętych w liście jakiegoś nierozpoznawalnego warzywa. Grek zaproponował ugotowanie dodatkowej porcji, lecz Macomber odparł, że nie mają czasu, i zaczęli spożywać strawę, którą normalnie uznaliby za niejadalną. Szkot trzymał wartę tuż poza linią cyprysów. Popijał ze szklanki ouzo, kiedy ujrzał, jak nadchodzą. Jego lornetka wyłowiła strzelców alpejskich na mułach w kolumnie rozciągającej się na pewną odległość do tyłu. Stanowili o wiele groźniejszą siłę, niż to sobie wyobrażał na podstawie wcześniejszego oglądu. Wbiegł do domu i zastał Prentice’a i Forda przymierzających dwa stare kożuchy. Wybuchnął, gdy porucznik zaczął zapisywać w notesie nazwisko Greka, aby mu później przysłać należność. - Prentice, być może podpisał pan akurat wyrok śmierci na tego człowieka. Jeśli Niemcy nas złapią i to znajdą... - Oczywiście! Musiałem się dobrze nie obudzić - odpowiedział porucznik przepraszająco. Podszedł do kamiennego zlewu i podpalił kartkę. Pokój miał kamienne ściany i kamienną podłogę. Okropne miejsce do spędzenia siedemdziesięciu lat życia. - Mamy około minuty, aby się stąd wynieść - warknął Macomber. - Właśnie palę wyrok śmierci, jak mi pan trafnie wytknął. - Prentice odzyskał swą normalną zimną krew dzięki drzemce na wozie i kiedy patrzył na Szkota, na jego ustach igrał lekki uśmiech. - Rzekłby pan, że są jak blisko? - Dwie mile. Może mniej. - Zgadzam się, że dość blisko. Będziemy musieli wspiąć się na płaskowyż. Ford, mam nadzieję, że potraficie iść szybciej od muła. - Upuścił poczerniały papier do zlewu i wylał wodę z kamionkowego dzbanka na szczątki, spychając je do otworu palcem. - Sądzę, że nie ma innej drogi w górę jak tylko traktem? - Nie ma - powiedział Grapos. - Dobrze! Niech więc będzie trakt! - Odwrócił się do starego człowieka. - Niech mu pan powie, że ma nasze wdzięczne podziękowania za gościnność. Wydaje mi się, że byłby to raczej błąd proponować mu pieniądze za poczęstunek? - Błąd - zgodził się Grapos szorstko. Patrzył przez otwarte drzwi w stronę drogi. Zarzucił wyżej na ramię karabin i ruszył w jej kierunku. - Proszę mu także powiedzieć - dodał po angielsku Macomber - żeby oznajmił Niemcom, kiedy będą o nas pytać, że widział, jak zsiedliśmy z wozu, który najwidoczniej ukradliśmy, oraz pobiegliśmy pod górę. Jeśli powie im cokolwiek, jest bardziej prawdopodobne, że dadzą mu spokój. Poza tym niech zmyje nasze talerze i szklanki, a swoje zostawi brudne. Będą zwracać uwagę na takie rzeczy, i proszę nie zapomnieć o podziękowaniach. Czekał, gdy Grapos wyrzucał z siebie strumień mowy po grecku. Starzec potrząsnął głową, jakby chciał powiedzieć, że to nic, ale Macomber zauważył z ulgą, że kiedy wychodzili, Grek już zaczął zmywać naczynia. Rozpoczęli wspinaczkę na wzgórze. Macomber obejrzał się za siebie, szereg jadących wierzchem żołnierzy był już o wiele bliżej, agent zrozumiał zatem, iż wkrótce będą musieli się ukryć albo zostaną złapani. Tym bardziej że posuwali się powolnym truchtem krętą drogą, a zaczęli poważnie zwalniać, zanim jeszcze weszli na górę. Spadek był stromy, droga zaś wiła się między wielkimi głazami, które wyglądały tak, jakby za chwilę miały się stoczyć po urwistym zboczu. Rozsiane gaje nagich drzew oliwnych zasłaniały ich na częstych zakrętach drogi od strony leżącej niżej równiny. Dawało to co prawda możliwość ukrywania się przed kolumną Alpenkorps, lecz równocześnie przeszkadzało dojrzeć, jak bardzo ścigający się zbliżają. Czego nam trzeba, to osłony, mówił sobie Macomber i czuł pokusę zejścia z drogi i schowania się na zboczu wzgórza. Oznaczałoby to jednak oddanie sprawy walkowerem - strzelcy alpejscy przejechaliby obok nich i kontynuowali swą drogę do Zervos. Niech mnie diabli, jeśli tak łatwo się poddam po przetrwaniu podróży z Istambułu, powiedział do siebie. - Rzekłbym, że pozostało nam jeszcze trzydzieści minut... w najlepszym wypadku - zawołał do niego Prentice. - W najlepszym wypadku - zgodził się Macomber. Trzydzieści minut i oddział Alpenkorps ich dogoni. Zaczynało to wyglądać beznadziejnie; jedyną szansę widział w znalezieniu jakiegoś sposobu ucieczki, gdy wydostaną się na płaskowyż ciągnący się przez sześć mil aż do podnóża góry. Szkot miał niewielkie pojęcie o topografii tego terenu, ponieważ w czasie podróży przed pięciu laty okolica była pogrążona we mgle, kiedy tędy jechali. Macomber zmuszał nogi do utrzymywania tempa przy wchodzeniu pod górę, choć stary szew pooperacyjny w boku dawał mu się coraz bardziej we znaki i każde postawienie nogi na drodze odczuwał niczym uderzenie młota. Aby złagodzić ból, pochylił się nieco do przodu i klął w myśli. Zrównał się z nim Prentice. - Niech pan da sobie spokój, Mac, zabija się pan. Spływa pan potem. - Nasz czas ucieka - mieliśmy nad nimi przewagę i ją utraciliśmy. Będziemy musieli podjąć szybką decyzję, gdy dojdziemy na górę. - Mówienie sprawiało mu dużą trudność, lecz niech go szlag, jeśli da za wygraną. „Ruszaj się, to pozbędziesz się bólu.” Prentice szedł teraz obok niego i Macomber zmuszał się do dotrzymywania mu kroku. Powstrzymywał się od odruchu patrzenia w ziemię, bo to zwiększało zmęczenie. Prostując się, obserwował grań, do której docierali. Czy to już w końcu krawędź płaskowyżu? Myślał już tak z nadzieją przy trzech poprzednich występach skalnych i za każdym razem spotykało go rozczarowanie. W stanie skrajnego wyczerpania, w jakim się znajdował, Szkot spoglądał na płaskowyż jak na jakąś ziemię obiecaną, jak na schronienie, gdzie musi się znaleźć jakiś ratunek od żołnierzy Alpenkorps podążających w ślad za nimi. Prawie nie był świadom krajobrazu, jaki mijali, gdyż ból się nasilał i szarpał nim jak stalowy drut tkwiący w głębi ciała. Głazy, gaje oliwne, kępy krzewów przesuwały się obok niego jak za mgłą, wzrok miał wbity w kołyszący się występ zstępujący ku nim, gdy tak, pokonywali jeden zakręt po drugim. Mimo że czuł się jak robot, uświadamiał sobie, że powietrze staje się chłodniejsze, wiatr się, wzmaga, i to dało mu nową nadzieję, iż są blisko krańca tej krętej drogi, dłużącej się bez końca. Następny zakręt, następny odcinek białego pyłu, jeszcze jeden zakręt... - Już chyba blisko - ten wiatr... - skomentował Prentice. Macomber tylko chrząknął i spojrzał w górę. Czyżby udało mu się przełamać ucisk szwu? Odnosił wrażenie, że mniej cierpi, że jego mięśnie przestały się supłać w skomplikowane węzły. Nagle ból zniknął zupełnie i Szkot ze świadomością zwycięstwa nad słabością ruszył naprzód długimi susami, za którymi Prentice ledwie mógł nadążyć. Otarł twarz w czasie marszu, po czym przyspieszył doznając uczucia triumfu, kiedy ujrzał wyłącznie niebo za obniżającą się krawędzią. Już prawie doszli! Wzmocniony skromnym posiłkiem i niewielką ilością wina jeszcze przyspieszył, gdy zmniejszyła się stromizna drogi. Pragnienie zobaczenia płaskowyżu tak go gnało, że zostawił Prentice’a w tyle. Nie wolno im się tu zawahać - muszą szybko decydować, co należy zrobić, po czym to wykonać. Może nawet będzie tam na górze dogodnie usytuowana zagroda. Przy sporym szczęściu mogą się tam znajdować nawet rowery - kiedy zwiedzał Katyrę przed wojną, widział mężczyzn na rowerach. Rower powinien dorównać mułowi. Potrzebowali jakiegoś środka transportu, którym pokonaliby sześć mil płaskowyżu - czegoś, co da im przewagę nad tą cholerną kawalkadą mułów Burckhardta. Zaczął finiszować, wszedł na szczyt drogi i oczom jego ukazał się płaskowyż. Rozczarowanie było tak druzgocące, że stanął jak wryty. Dołączył do niego Prentice. W dal ciągnął się klasyczny płaskowyż - płaski obszar pozbawiony jakiejkolwiek możliwości ukrycia w odległości kilku mil. Prawdę mówiąc, Macomber nie mógł sobie wyobrazić terenu mniej nadającego się do ucieczki przed jednostką Alpenkorps. Sama droga też okazała się niespodzianką - była to szosa ze świeżo położoną asfaltową nawierzchnią, biegnąca prosto w górę - po jednej jej stronie ziemia miała kolor zielonkawy, po drugiej brązowawy. Musieli zacząć budować szosę od czubka półwyspu i planowali dociągnąć ją we właściwym czasie do Katyry. - Niezupełnie to, czego nam trzeba - zauważył Prentice. - Równie dobre byłoby dla nas morze. - Macomber obejrzał się przez ramię. - Jak się ma Grek? - Miał trochę kłopotów ze swoją kulawą nogą przy wchodzeniu. Ford pozostał w tyle do towarzystwa. Ciekawe, czym się teraz ekscytuje? Ford i Grapos pojawili się w polu widzenia, lecz stanęli na występie skalnym w niewielkiej odległości od drogi, wymachując rękami w przyzywającym geście. Prentice pozostawił Macombera, wpatrzonego ponuro w płaskowyż, i zawrócił ku występowi. Podłoże, po którym się gramolił, było suche i szorstkie, co potwierdzało, że burza poprzedniej nocy musiała przejść obok przylądka Zervos. W głosie Forda brzmiało podekscytowanie, kiedy zawołał: - Niech się pan pospieszy, bo pan to przegapi. - Co przegapię? Słońce świecące w kark Prentice’owi wdrapującemu się na skałę nie miało w sobie ciepła, a chłód lekkiej bryzy przypominał, że zbliżają się do strefy niższej temperatury. Porucznik stanął koło Graposa i szczelniej otulił się kożuszkiem. Był on za duży i zjeżdżał mu z ramion; Ford wypełniał swój znacznie lepiej. Czy Grek ma trzeci płaszcz? Ta myśl nie przyszła wcześniej Prentice’owi do głowy w rozgardiaszu towarzyszącemu oddalaniu się od domu. Patrząc za linię wytyczoną przez wyciągnięte ramię Forda, dostrzegał szczyt domu - wypłowiałe czerwone dachówki były tak zniekształcone przez odległość, że budynek wyglądał, jak gdyby miał płaski dach. Kilka jardów za cyprysami czoło kolumny Alpenkorps zbliżało się do drogi pod górę. - Są tam - rzekł Ford. - Pierwsi z wielu. - Jest pan pewien, że to pierwsi? Może już wielu z nich podchodzi pod wzgórze? - Nie, panie poruczniku. Pan i Macomber tak się spieszyliście, aby wejść na górę, że ani razu nie obejrzeliście się za siebie - ale nam pojawiali się nieraz i to właśnie jest czoło kolumny. Prentice był zaskoczony. Wcześniej, gdy zeszli ze wzgórza przez rurę, zdumiał go fakt, że wojsko niemieckie znajduje się przed nimi, teraz dziwiło go, iż żołnierze potrzebowali tyle czasu na dotarcie do domu. Spodziewał się, że dwóch albo trzech ludzi zboczy ku budynkowi, jednak kolumna przeszła obok i zniknęła, rozpoczynając wchodzenie drogą pod górę. Wóz pozostał za cyprysami skrywającymi również i dom, a więc strzelcy alpejscy wjadą na wzgórze, nie zdając sobie sprawy z jego istnienia. Z uczuciem ulgi zeskoczył z podwyższenia i pospieszył do miejsca, w którym ciągle stał skamieniały Macomber ze wzrokiem utkwionym w górę, rękami w kieszeniach, wyrazem twarzy tak posępnym, że przypominał siebie samego w roli Dietricha. - O co chodzi? - spytał Prentice. Pochylił głowę. - Co to? Coś słyszę? - Posiłki - posiłki Burckhardta. Na Boga, spodziewałem się czegoś, lecz nie tego. Tam chyba nadchodzi pół Wehrmachtu. Niebo od strony północnego wschodu było ciągle czyste - choć mniej czyste też by wystarczyło, aby dojrzeć armadę powietrzną zniżającą się nad Zervos. Miarowy pomruk silników przybrał na sile, kiedy samoloty przelatywały nad półwyspem na wysokości mniejszej niż tysiąc stóp i zbliżyły się dostatecznie, by Macomber mógł dostrzec trzysilnikowe maszyny z Żelaznym Krzyżem na kadłubie i swastyką na ogonie. - Samoloty transportowe - powiedział mu Ford prosto w ucho. - Najprawdopodobniej mają na pokładzie spadochroniarzy. Z oddali nadciągały kolejne samoloty, leciały jeszcze niżej i holowały maszyny o odmiennych sylwetkach, Macomber skierował na nie swoją lornetkę, kiedy odezwał się Prentice. - Alpenkorps właśnie zaczął wchodzić na wzgórze za nami. - Zdobędą Zervos przed zmierzchem. Nic ich nie zatrzyma - rzekł Macomber. - Chyba że ten desant kieruje się na ląd stały - zasugerował Ford bez specjalnego przekonania. Macomber odchylił głowę do tyłu i przez lornetkę wpatrywał się w nadlatujące samoloty. Te, które holowały inne maszyny, szybko traciły wysokość, pozostałe z przytłumionym rykiem silników krążyły nad płaskowyżem. Pojawiła się teraz eskadra meserszmitów, ale nie było tu, oczywiście, żadnych alianckich myśliwców, które mogłyby je przechwycić - większość robiącego bokami RAF-u wspierała wojnę Greków w Albanii, lecz nawet te formacje były nieliczne i rozproszone. Z uczuciem przerażającej bezradności przyglądali się flocie powietrznej brzęczącej niedbale nad płaskowyżem jak latający cyrk dający pokaz przed publicznością, chociaż jedynymi obserwatorami tej parady sił Luftwaffe była czteroosobowa grupka mężczyzn na krawędzi płaskowyżu. Na niebie krążyło około dwudziestu-trzydziestu samolotów, dopiero jednak myśl o tym, co mogą zawierać, napełniła Prentice’a obawą. - Te maszyny, które ciągną, to szybowce - rzekł Ford. Widział, jak Macomber potwierdzająco kiwa głową, podczas gdy cienie samolotów migotały nad równą powierzchnią płaskowyżu, która stanowiła doskonałe lądowisko dla desantu powietrznego. W chwilę później z jednej z maszyn transportowych wysypał się rój czarnych kropek, po czym kropki te stały się stożkami, kiedy w dół spływali spadochroniarze. Jedna z maszyn oderwała się od samolotu holującego. Zaczęły lądować szybowce. *** Czterej mężczyźni wycofywali się z płaskowyżu w kierunku zbocza nad drogą, kiedy Macomber zawołał: - Prentice, niech pan chwilę zaczeka! Z tym coś jest niedobrze. Szybowiec wyczepiony od samolotu holującego kołysał się niepewnie, zdążając ku ziemi. Wszystko wskazywało na to, że wymknął się spod kontroli, kiedy tak opadał ku krawędzi płaskowyżu w pobliże miejsca, w którym stał Macomber. Była to brzydka, niezgrabna bestia o podwójnym usterzeniu i krępym kadłubie, co sugerowało wielką nośność. Pół mili dalej przy drodze jeszcze więcej spadochroniarzy spływało w dół na obszar brązowej ziemi, który zdawał się główną strefą lądowania. Promienie słońca uchwyciły pochylone stożki - białe spadochroniarzy i różnokolorowe spadochronów utrzymujących zasobniki z zaopatrzeniem. Tylko jeden samolot transportowy zdobył się na lądowanie po lewej stronie drogi. Ciągnięty przezeń szybowiec był zawieszony pod niebezpiecznym kątem, z dziobem skierowanym w dół oraz ogonem zadartym ku górze. Po drugiej stronie drogi dwa transportowce wylądowały już bezpiecznie, a trzeci podchodził do lądowania. - Samolot po lewej będzie miał kłopoty - powiedział zwięźle Prentice. - Po tamtej stronie są bagna. - Skąd pan to wie? - zapytał szybko Macomber. - Udało mi się namówić pilota, aby nadłożył drogi i przeleciał tędy w drodze do Istambułu. Dyskutowaliśmy o Zervos, zanim wyjechałem z Aten, więc chciałem zobaczyć, jak to wygląda. Powiedział mi, że zielony obszar jest podmokły. - Te transportowce to Ju 52/3 - wtrącił profesjonalnie Ford. - Słyszałem, że mogą przewozić górskie działa... - To chyba nie najlepszy czas na wyliczanie niemieckiego wyposażenia - warknął Prentice. - Zabierajmy się stąd, i to szybko. - Ten paskudny szybowiec zbliżający się do nas to Gotha, chyba żebym się bardzo mylił - kontynuował Ford, po czym stwierdził, że jest sam, gdyż tamci biegli już w kierunku głazów i krzewów na krawędzi płaskowyżu. Kiedy podążał za nimi, słyszał narastające wycie wiatru oraz równomierną pracę silników kolejnych lądujących transportowców. Ford, który z natury był fatalistą, nie miał wątpliwości, że dla nich to koniec drogi - spędzą resztę wojny w jakimś niemieckim obozie jenieckim albo zginą przy braniu ich do niewoli. Był już blisko pierwszych głazów, gdy pistolet maszynowy zsunął mu się z ramienia, i musiał zawrócić, aby go podnieść. Ogromny szybowiec desantowy Gotha schodził w dół pod nieprzyjemnie stromym kątem mniej niż sto jardów od niego. Przy braku wyjątkowego szczęścia przeleci ponad krawędzią płaskowyżu i rozbije się na położonej niżej równinie. Ford, zafascynowany obrazem nieuchronnej katastrofy, pozostał na otwartej przestrzeni. Macomber pchany podobną siłą wyszedł spoza załomów skalnych i stanął tuż przy sierżancie. Masywny szybowiec runął w dół, spróbował wyrównać w ostatniej chwili, po czym łupnął w miękką ziemię o niecałe sto stóp od nich. - Na miłość boską, kryjcie się, idioci! - krzyczał z tyłu Prentice. Ford, przełamawszy zauroczenie, odwrócił się, aby odejść, lecz Macomber ciągle czekał wpatrując się w maszynę. Wstrząs lądowania wyprostował kadłub i nos samolotu podniósł się do góry jak ogromny kaptur. Przy wejściu stanął żołnierz. Szczelina rozszerzyła się i wyłonił się gotowy do wyjazdu pojazd podobny do dużego samochodu. Niemiec poruszał się niepewnie, kiedy zajmował miejsce kierowcy i przez chwilę wycierał z czoła coś, co mogło być krwią. Silnik zaskoczył i pojazd z grzechoczącym dźwiękiem zaczął powoli wynurzać się z dziobu samolotu. Kierowca skulił się nad kierownicą, jakby ledwo siedział. Nie było wątpliwości, że w czasie przymusowego lądowania odniósł kontuzję. Prentice, który wraz z Graposem wyszedł z ukrycia, odezwał się ponad ramieniem Szkota. - Gdyby nam się tylko udało capnąć ten... - To właśnie sobie myślałem, ale wewnątrz jest chyba więcej ludzi. - Ford złapał porucznika za ramię. Jego głos zdradzał rzadkie u flegmatycznego sierżanta podniecenie. - To cholerna półgąsienicówka! Patrzcie! Szczękliwy dźwięk wzmógł się, gdy pojazd wyjeżdżał z bolesną powolnością. Oszołomiony kierowca wciąż był nieświadom ich bliskości. Na głowie nie miał czapki, lecz był ubrany w mundur strzelca alpejskiego. Macomber jednak patrzył na pojazd. Włożył rękę do kieszeni płaszcza i ruszył zdecydowanie po trawie. Długi pojazd bez dachu, o karoserii pomalowanej na kolor ochronny, toczył się z przodu na dwóch normalnych kołach, jednakże z tyłu miał dwie szerokie gąsienice. Tak jak powiedział Ford - półgąsienicówka: czyli pół czołg, pół samochód. Trawa przytłumiła grzechotanie gąsienic. Teraz kierowca uniósł głowę, aby popatrzeć, dokąd ma jechać, i zobaczył Macombera stojącego o kilka stóp dalej. Szkot szybko przemówił po niemiecku. - Zatrzymać się! Jest tu pułkownik Burckhardt. Potrzebuje natychmiast tego pojazdu! Kierowca zareagował automatycznie na rozkaz wydany po niemiecku, zahamował, a potem spojrzał ostro na mężczyznę, który wydał rozkaz. Jego wzrok prześlizgnął się nad ramieniem Szkota i zarejestrował posuwających się do przodu Prentice’a i Forda. Grapos obserwował drogę w oddali. Kiedy Niemiec uczynił nagły ruch, aby po coś sięgnąć, Macomber wyciągnął parabellum i uderzył go w skroń. Potem otworzył drzwiczki i wyciągnął żołnierza na zewnątrz, zanim ten zdążył opaść na podłogę. Prentice i Ford biegli ku otwartemu wejściu samolotu. Szkot ułożył kierowcę na trawie, podniósł wzrok i w otwartej rampie szybowca zobaczył następnego żołnierza niemieckiego z karabinem gotowym do strzału. W ułamku sekundy zabrzmiały dwa strzały. Pierwszy, oddany przez Niemca, ugodził Forda. Drugi, wystrzelony przez Macombera, trafił w żołnierza. Prentice dobiegł do pojazdu właśnie w momencie, kiedy strzelec alpejski upadł z tyłu między gąsienice. - Kryć się! - krzyknął porucznik i chwycił granat zwisający u pasa Niemca. Granat poszybował do środka szybowca i wybuchł przy ogonie. Chwilę później Macomber dostrzegł ruch wewnątrz maszyny, lecz kiedy uniósł głowę po przebrzmieniu grzmotu wybuchu, na pokładzie gothy nie było widać żadnych oznak życia. Ford, pochylony do przodu, na kolanach, przytrzymując się boku gąsienicy, próbował podciągnąć się do góry. Macomber i Prentice podeszli do niego. Przejście kuli zaznaczyło się czystym rozdarciem na prawym ramieniu jego kożuszka. Prentice objął go ręką i pomagał mu wstać, gdy odezwał się Macomber: - Załadujcie go szybko na wóz! Muszę spróbować poprowadzić to draństwo - za minutę będą przy nas. Fordowi udało się już wyprostować i trzymając dla zachowania równowagi Prentice’a w pasie, wdrapywał się do wyciętego otworu, stanowiącego tylne drzwi półgąsienicówki. Przemówił przez zaciśnięte zęby do Macombera. - Prowadzi się jak samochód... jak każdy samochód... gąsienice skręcają wraz z kołami. Macomber odwrócił się, aby przejść do przodu, i dojrzał charakterystyczną czapkę Alpenkorps na głowie żołnierza skulonego między gąsienicami. Chwycił czapkę i wcisnął ją sobie na głowę. Właśnie przytruchtał Grapos powłócząc nogami. Trzymając oburącz karabin, wydyszał: - Muły już tu są. Podchodzą szybko na wzgórze. Chyba pierwszy z nich, to... - Wsiadaj pan, na miłość boską. Prentice’owi udało się wcisnąć Forda na jedną z ławek z tyłu za przednimi siedzeniami, a Macomber tkwił już za kierownicą, gdy Grapos wspinał się do wozu. Hamulec, pedał sprzęgła, lewarek biegów - wyglądało to jak w zwykłym samochodzie. Ford powiedział Prentice’owi, aby zamknął się na chwilę, i pochylił się do przodu. - Zwykły samochód, Macomber, i to wszystko - przynajmniej co do prowadzenia. Opadł na siedzenie ławki. Prentice złapał apteczkę ulokowaną z tyłu siedzenia kierowcy. Pojazd ruszył po trawie w kierunku drogi. Gąsienice lekko grzechotały, kiedy pełzły po polu, a pojazd sprawiał wrażenie niezwykle stabilnego. Macomber skupiał uwagę na trzech rzeczach jednocześnie: zaznajomieniu się z działaniem tego potwora, obserwowaniu krawędzi płaskowyżu, spoza której mogli w każdej chwili wyłonić się strzelcy alpejscy, oraz na rzucaniu szybkich spojrzeń ku południowi, gdzie droga przebiegała obok lądowiska. Niebo było przysłonięte nową falą opadających spadochroniarzy, a następny transportowiec właśnie zatrzymał się po wyboistym lądowaniu. Cholera, rzekł w myśli i przyspieszył. Półgąsienicówka dojechała do drogi w momencie, kiedy strzelec alpejski jadący na mule z przodu wspiął się na wzniesienie. Hahnemann! Macomber był pewien, że to niemiecki porucznik jedzie na tym zwierzęciu. Musiało go wyrzucić za burtę, gdy Hydra wyleciała w powietrze - a więc był jednym z tych ludzi, którzy pływali potem w wodzie. Myśl ta przemknęła przez głowę Szkota i kiedy wszystko stawało się kalejdoskopem, zareagował czysto instynktownie. Jeszcze dwóch ludzi na mułach pojawiło się za Hahnemannem. Spadochroniarze uderzający w ziemię, ściągani na bok przez spadochrony. Ogromny szybowiec podchodzący do lądowania na brązowawym terenie. Stałe dudnienie silników samolotowych nad głową, zmieszane z niecierpliwymi okrzykami ludzi na mułach. Czując się ciągle tak, jakby ciągnął za sobą przyczepę, skręcił kierownicę i półgąsienicówka wspięła się na drogę. Jej wielkie metalowe traki wbiły zęby w twardy asfalt, wydały szarpiący nerwy rozedrgany dźwięk i nieoczekiwana nawała hałasu przestraszyła muły. Rozległo się więcej krzyków - teraz gorączkowych, gdyż zwierzęta puściły się przez płaskowyż przepychając się między głazami, jak najdalej od dziwnej maszyny. Macomber zakończył skręcanie, pochylił ramiona, przycisnął gaz i półgąsienicówka zaczęła nabierać prędkości. Koła obracały się, a gąsienice sunęły coraz szybciej i szybciej, na pół ogłuszając swych pasażerów łomocącym uderzaniem metalu o asfalt. - Jak szybko może jechać? - krzyknął Szkot. - Dwadzieścia mil... trzydzieści... czterdzieści. Pięćdziesiąt to już byłaby przesada. Ford wyjął ramię z rękawa i odpowiadając zdejmował marynarkę. Za przednimi siedzeniami były trzy rzędy ławek biegnących w poprzek pojazdu, Grapos zajmował miejsce z tyłu. Wycelował karabin w Hahnemanna, lecz półgąsienicówka podskoczyła w nieodpowiednim momencie, prawie zrzucając Greka na ziemię, więc nie oddał strzału. Teraz nie miał już celu - muły oraz ich jeźdźcy rozproszyli się gdzieś w rumowisku głazów. Zaklął barwnie po grecku, kiedy Macomber krzyknął przez ramię, aby położył się na podłodze, gdzie nie będzie widoczny - Grapos był nieco zanadto charakterystyczną postacią jak na jego obecny gust. Na niebie przed nimi brzęczały dalsze samoloty transportowe oczekujące na moment podejścia do lądowania, ale po prawej stronie drogi płaskowyż nabrał już wyglądu rozprzężonego wojskowego capstrzyku. Jak dotąd nie było wojska w pobliżu drogi, lecz w odległości kilkuset jardów spadochroniarze zmagali się z zasobnikami ze sprzętem, niektórzy żołnierze trzymali już pistolety maszynowe. Kilku podniosło wzrok, kiedy półgąsienicówka przemknęła z rykiem obok. Ich mundury różniły się bardzo od mundurów strzelców alpejskich - zupełnie jakby należały do innego wojska. Garnkowate hełmy, przypominające hełmy nurków, kitle maskownicze o ciemnozielonych i brązowych plamach oraz spodnie od kombinezonów, które nadawały zwodniczo niezgrabny wygląd. Nie było wszakże nic niezgrabnego w ruchach żołnierzy, gdy zaczynali zbiórkę w sekcjach. Macomber, czując już pojazd, siedział maksymalnie wyprostowany, aby wystawić na widok czapkę Alpenkorps. Często prowadził jedną ręką, drugą zaś machał do zbierających się na polu ludzi, Prentice obserwował te wyczyny z pewnym niepokojem. Typowe dla Macombera, myślał sobie, posuwać blef do jego najdalszych granic. - Uwaga! - pisnął Prentice ostrzegawczo. Tak jak Macomber, skupił całą uwagę na lądowisku oddziału desantowego i jedynie przez przypadek spojrzał w lewo. Szybowiec desantowy Gotha, wyczepiony z liny holowniczej, podchodził do lądowania od wschodu. Leciał już bardzo nisko, być może dwadzieścia stóp nad ziemią, kursem, który w końcu przetnie drogę pędzącej półgąsienicówce. Prentice domyślał się, że pilot rozpaczliwie stara się utrzymać maszynę w powietrzu wystarczająco długo, aby wyjść znad obszaru bagiennego. Stawało się potwornie jasne, że dwa różne środki transportu zdążają ku zderzeniu czołowemu. Macomber miał dość czasu, aby zwolnić, lecz nie opodal zwarta sekcja spadochroniarzy maszerowała równym krokiem ku drodze. Jeśli zwolni, jeśli się zatrzyma, będą mogli cholernie dobrze przyjrzeć się pasażerom pojazdu, a przez plecy mieli przewieszone pistolety maszynowe. Bez wahania przyspieszył i był to pęd ku zgubie. Ramiona Macombera pochyliły się raz jeszcze, kiedy obserwował drogę i zbliżający się szybowiec. Była to nieprzyjemnie subtelna sytuacja - znana prędkość półgąsienicówki przeciw przybliżonej prędkości szybowca, przy dodatkowym elemencie kąta schodzenia statku powietrznego. Półgąsienicówka grzmiała po drodze zaczynającej opadać w tempie niepokojącym Prentice’a; gąsienice obracały się szaleńczo pod rosnącym obciążeniem, gdy ruchomy metal wyrąbywał sobie drogę naprzód przy trzaskającej kanonadzie dźwięków. Od strony zielonego pola szybowiec rósł coraz bardziej, precyzyjnie utrzymywał swój kurs i dalej tracił wysokość. Chyba zwariował, myślał Prentice. Macomber chce próbować ubiec to cholerstwo, chce się przed nim przemknąć! Płatowiec był tak blisko, że porucznik miał ochotę zamknąć oczy i odwrócić wzrok, lecz odczuwał straszny przymus wpatrywania się w nadlatującą maszynę, która teraz wydawała się gigantyczna. - Nie zdążymy - powiedział Ford, który już uświadomił sobie, co się dzieje, a był dobry w tego rodzaju precyzyjnych kalkulacjach. Prentice czułby się jeszcze gorzej, gdyby wiedział, że dokładnie taka sama myśl przygniatała Macombera, lecz było już za późno na zmniejszenie prędkości. Zbliżające się do siebie pociski dzieliła tak niewielka odległość, że pojazd musiał się zderzyć z ogonem szybowca przelatującego przed nim. Jedynym rozwiązaniem było jeszcze trochę prędkości. Spadek drogi zwiększał się, Szkot zaś coraz mocniej naciskał gaz i modlił się - modlił się o uniknięcie dwóch katastrof. Gdzieś słyszał, że jeśli prowadzi się zbyt szybko pojazd gąsienicowy, może zerwać się gąsienica i spaść z kółek nośnych, po których się obraca. Gdyby zdarzyło się to przy prędkości, z jaką jechali teraz, mieliby bardzo niewielką nadzieję na wyjście cało. Z ponurym zacięciem nacisnął gaz do oporu i skoncentrował się niepodzielnie na prostej drodze przed nim, na umęczonych obrotach przeciążonych gąsienic oraz na owym ogromnym unoszącym się kształcie zmierzającym w jego kierunku. Prentice jednym ramieniem podtrzymywał Forda, drugą rękę wczepił w bok pojazdu i obserwował, jak szybowiec nadal traci wysokość, szybował teraz ledwie sześć stóp nad powierzchnią płaskowyżu i mniej niż pięćdziesiąt jardów od drogi. Urażony Grapos, który leżał na podłodze z nogami pod ławką i plecami wpartymi w tył pojazdu, przeżył największy szok swego życia, kiedy podniósł wzrok i dojrzał unoszący się ogrom gothy. Półgąsienicówka szarpnęła do przodu, Grapos odruchowo opuścił głowę, skrzydło szybowca przeszło nad samochodem i samolot wylądował tuż za drogą. Prentice opadł na oparcie ławki i wpatrywał się w plecy ogromnego Szkota, bezdźwięcznie poruszając wargami. Macomber już zwalniał do bezpieczniejszej szybkości, spodziewając się jakichś niepochlebnych komentarzy od pasażerów, lecz ci byli tak oszołomieni, że ominęło go sarkanie. W dali stał przy drodze samolot transportowy i Macomber cicho gwizdnął, gdy dojrzał coś, co wyglądało jak część działa polowego zjeżdżającego po rampie poprzez duży otwór w kadłubie. - Co z Fordem? - zawołał przez ramię. - Żyje - odparł Ford. - Kula go drasnęła - dorzucił Prentice, kończąc zakładanie bandaża. Efekt go satysfakcjonował. - Stracił trochę krwi i wygląda jak duch Banka* [*przyp.: Banko - postać z tragedii Szekspira Makbet. Zamordowany na rozkaz Makbeta, jako duch ukazuje mu się podczas uczty. (Przyp. tłum.)], ale świeże powietrze pewnie mu świetnie zrobi. - Przed nami jest samolot i coś z niego wychodzi - lepiej popatrzcie i spróbujcie to rozpoznać, żebyśmy wiedzieli, na co się porywamy. - Widzimy, na co się porywamy - powiedział Prentice bez ogródek. - Elita Wehrmachtu. I sądzę, że dostrzegł już pan te półgąsienicówki dalej na prawo? Jedna właśnie wystawiła pysk z tej gothy, która nas wyminęła. - Sądzicie, że jesteśmy bezpieczni? - spytał Ford niepewnie. - Niewiele pozostało przed nami, o ile widzę. A dlaczego pan pyta? - Macomber wyczuł jego obawy i zastanawiał się, co też zaniepokoiło Forda. - Jak na razie mieliśmy szczęście - co mnie martwi, to łączność radiowa. Jeśli strzelcom alpejskim, którzy weszli na płaskowyż, uda się wysłać do przodu meldunek, możemy się spodziewać komitetu powitalnego. Była to kwestia, która niepokoiła także Prentice’a, lecz nie widział sensu w wyszukiwaniu problemów w tym szczególnym momencie. Na razie dzięki śmiałemu posunięciu udało im się wymknąć po obwodzie z obszaru zbiórki, ale to nie było dla niego wielkim zaskoczeniem - Niemcy właśnie wylądowali na terytorium wroga i zajmowali się przeprowadzaniem pewnych istotnych rutynowych czynności - wyjmowaniem broni z zasobników, wyładowaniem sprzętu ciężkiego z szybowców i transportowców oraz zbiórką ludzi w pododdziałach. Nie mieli powodu, zwłaszcza przy takim podziale uwagi, aby dopatrywać się czegoś dziwnego w fakcie, że jedna z ich wyładowanych półgąsienicówek pędzi po drodze do Zervos. Lecz łączność radiowa była inną kwestią. - Może będziemy mieli szczęście - rzekł Macomber. - Zepsułem obydwie radiostacje Burckhardta i jeśli nie naprawili dotąd tej cewki strojenia, to będzie musiał zaczekać, aż znajdzie ją u facetów z desantu. Ford, niech pan teraz uważa. Jechał dotąd niewiele prędzej niż dwadzieścia mil na godzinę, aby dać wytchnąć gąsienicom, lecz teraz zaczynał nabierać szybkości. Zbliżali się do samolotu transportowego, który wyładował nieco ponad sto jardów od drogi. Wokół maszyny krzątali się ludzie, a za nią stał następny samolot, którego wcześniej nie dostrzegli. Obok znajdowało się kompletne działo polowe. Ford odwrócił się na siedzeniu, kiedy mijali maszyny, ale tym razem - ku uldze Prentice’a - Szkot nie wyczyniał swoich radosnych slalomowych sztuczek. Samoloty znikały w tyle, gdy Ford się odezwał: - To siedemdziesięciopięciomilimetrowe działa górskie - akurat takie, jakie będą im potrzebne tam, dokąd się wybierają. I widziałem kilka ośmiocentymetrowych moździerzy. Ta szajka naprawdę wybiera się na wojenkę. - Czy to półgąsienicówki będą holować działa górskie? - spytał Prentice. - Tak, dokładnie tak. A także będą wieźć żołnierzy. Właśnie wysadzili piękną ostrą szpicę do natarcia. - To dlaczego w ogóle wysyłali ekspedycję Burckhardta? - zadał pytanie Macomber. - To niezbędne - wyjaśnił Prentice. - Z wielu powodów. Po pierwsze, gdyby nie mieli dobrej pogody, desant powietrzny nie mógłby wylądować i wtedy Burckhardt musiałby sam wykonać całe zadanie. Po drugie, widać teraz, że wysadzenie ludzi w Katyrze było konieczne, bo pozwoliło odciąć półwysep... - A po trzecie - wtrącił Ford - są granice tego, co może przewieźć szybowiec lub transportowiec. Można mieć broń ciężką - armaty górskie, półgąsienicówki - albo można mieć ludzi, ale nie można mieć obydwu tych rzeczy naraz. Założę się więc, że ekspedycja Burckhardta dostarcza podstawową część żołnierzy, natomiast flota powietrzna przywozi broń ciężką. W połączeniu daje to pięknie wyważoną siłę uderzeniową. - Już po raz drugi użyliście słowa „piękny” - poskarżył się Prentice. - Prawdę mówiąc, nie widzę, do diabła, nic pięknego w tym, co nas czeka. - To tylko profesjonalne spostrzeżenie, panie poruczniku - wyjaśnił uprzejmie Ford. - Chyba zostawiliśmy ich w tyle - zawołał Macomber. Wygląda na to, że te dwa samoloty wylądowały najbliżej Zervos. Trakt przecinał płaskowyż i ciągle biegł prosto jak rzymski gościniec - doskonała trasa do natarcia dla niemieckich najeźdźców. Byli obecnie o wiele bliżej góry, lecz teraz już nie wznosiła się od swego podnóża w majestatycznej symetrii - ciężki zwał chmur ze wschodu przepływał w poprzek niższych stoków, szczyt zaś sprawiał wrażenie przechylonego na bok. Zmąconego Morza Egejskiego nie było już widać z płaskowyżu, a inna falanga chmur stopniowo zacierała sam płaskowyż. Droga wspinała się w miarę, jak zbliżała się ku ścianie góry, i Macomber odczuwał wyraźny spadek temperatury wraz z rosnącą siłą wiatru. Pogarszanie się pogody przynosiło mu pewne rozczarowanie - jego fotograficzna pamięć do terenu odtworzyła wyraźnie ten położony nieco dalej morderczy odcinek drogi, który zygzakował po zboczu góry. Droga ta wiła się i kręciła nad przepaścistymi urwiskami, zmierzając na odludzie. Przynajmniej czołówka Burckhardta nie będzie mogła odstawić Le Mans na tej trasie, tym niemniej problem polegał na tym, aby Macomber pokonał tę samą drogę półgąsienicówką. Pochylenie drogi wzrastało ku coraz większej stromiźnie. Prentice krzyknął: - Jak stoimy z benzyną? - Mieliśmy sto litrów - pełny bak - kiedy wyruszyliśmy, więc to chyba najmniejsze z naszych zmartwień. - Pilot szybowca musiał domagać się pełnego baku przed startem - dorzucił uczynnię Ford. - Minimalizuje to ryzyko, że coś się stanie w czasie lotu, nawet ryzyko eksplozji. Prentice jęknął ledwie dosłyszalnie. - Skoro jesteśmy już przy zmartwieniach, to nie bardzo mi się podoba zachmurzenie nadchodzące od wschodu. - Czy Grek leży ciągle na podłodze? - spytał Macomber. - Może już wstać, jeśli jeszcze tam tkwi, przedstawić nam swój sąd, a właściwie, prognozę meteorologiczną. Prentice obejrzał się za siebie i wzniósł oczy do nieba. Grapos leżał wyciągnięty na boku, tuląc do siebie karabin, i spał głęboko. Zwój liny wspinaczkowej Alpenkorps, którą wcześniej wyciągnął spod siedzenia i zbadał z zainteresowaniem, leżał wraz z niemieckim plecakiem wojskowym u jego stóp. To, że ktoś mógł kimać na tych wibrujących gąsienicach, przekraczało możliwości pojmowania Prentice’a. - Grek - oznajmił głośno - przebywa w krainie marzeń. - No to obudź go pan - zakomenderował Macomber brutalnie. Wyrwany z drzemki Grapos usiadł na ławce za Prentice’em, który mu zadał pytanie na temat pogody. Grek wlepił wzrok w płaskowyż, pociągając z roztargnieniem za jeden koniuszek wąsów oraz głaszcząc się po szczecinie na brodzie. Potem spojrzał do przodu, gdzie góra szybko znikała za mglistym całunem przesuwającym się przed nimi w poprzek płaskowyżu. Gdy się tak wpatrywał, góra znikła. - Źle - powiedział. - Bardzo źle. Jak najgorzej. Będzie dużo śniegu za godzinę. - A co właściwie sugeruje panu taką ocenę? - odezwał się ostro Macomber. - Idzie ze wschodu. Chmury są nisko. Są jak cielna krowa - pełne śniegu... - Pierwszy raz słyszę o krowach ze śniegiem w środku - skomentował Prentice, starając się dodać jaśniejszych barw całunowi, który rozciągał nad nimi Grapos. Lecz Grek nie dał się zbić z tropu przez płochość nie na czasie. - Nie widać morza z płaskowyżu - to następny znak. Szczytu góry też nie widać - jeszcze jeden znak. Im wyżej będziemy siej wspinać, tym będzie gorzej. Stanie się bardzo zimno, a potem spadnie dużo śniegu. - Dziękuję - powiedział Prentice. - Zwalniam pana. Potrzebny jest nam inny meteorolog dla BBC. - Wy pytacie - ja mówię. Z góry mogą schodzić lawiny. Będzie lód na drodze... - A morze się podniesie i ogarnie nas, więc postarajmy się lepiej o arkę Noego - rzekł Prentice w swego rodzaju szale. - Na miłość boską, człowieku, prosiliśmy pana o prognozę pogody, a nie o cygańską wróżbę nieszczęścia. Wsadź to sobie! Nawet trochę wygląda jak Cygan, stary zbój, myślał sobie. Grapos przez chwilę wpatrywał się w niego z urazą, a następnie utkwił niewzruszony wzrok w dali, jakby chciał skierować ich uwagę na przerażające perspektywy przed nimi. - Czy to odpowiedź na pańskie pytanie, Mac? - zawołał. - Chyba tak. W najbliższym czasie możliwe zmiany. Tym, co najbardziej zaniepokoiło Szkota, była wzmianka o możliwości oblodzenia drogi. Będzie musiał prowadzić tę niezgrabną półgąsienicówkę po drodze, którą pięć lat temu samochód pokonał z trudnością przy dobrej pogodzie, ponieważ w czasie tamtej wycieczki tylko płaskowyż zniknął za niską chmurą. Oczywiście, podobne niebezpieczeństwa grożą Burckhardtowi, więc właściwie wszystko zależało od tego, jak się spojrzy na problem, lecz Macomber jest w przedzie, a Niemcy jadą za nim. Zmienił bieg, gdy stromizna jeszcze się zwiększyła, i posuwali się teraz z prędkością niewiele ponad dwadzieścia mil na godzinę. Prentice spytał, czy może pożyczyć lornetkę Macombera. Zatrzymał ją tylko przez chwilę, po czym wręczył ją z powrotem ze słowami: - Miał pan rację, możliwe są zmiany - z tyłu. Półgąsienicówka pędzi za nami jak kaczka wyścigowa. To może być Hahnemann, ale rzecz jasna, tylko zgaduję. - Ilu ludzi? - Macomber już próbował wycisnąć o ułamek większą prędkość z pojazdu. - Trzech lub czterech. Nie mam pewności. W tej chwili jest na płaskim, więc będzie musiał zwolnić, kiedy zacznie wjeżdżać pod górę. Ford i Grapos wykręcili się do tyłu na swoich ławkach i ujrzeli w pewnej odległości półgąsienicówkę zbliżającą się do nich z dużą szybkością. Macomber wpatrywał się w coś, co wyglądało na grań wzgórza - za nią chmura zakrywała podstawę góry, która powinna być bardzo blisko. Musi oderwać się od Hahnemanna na tej diabelskiej drodze - szkopuł w tym, że wkrótce mgła uniemożliwi mu szybszą jazdę, Niemiec natomiast będzie mógł jechać pełną prędkością aż do tego miejsca. W ten sposób odległość między nimi zmniejszy się prawie do zera. Pogoda z pewnością nie była w tej chwili po ich stronie. Jechał pod górę w stałym tempie, dotarł do grani, gdzie droga natychmiast skręciła i opadła w zagłębienie między kamiennymi ścianami, następnie znów skręciła. Na zakręcie tłoczyły się woły. Trzej greccy chłopi krzyczeli do ochrypnięcia i smagali bydlęta rózgami z cienkich gałązek. Macomber dostrzegł, że ich wysiłki zwiększały jedynie zamieszanie, a droga była zablokowana ze wszelkimi honorami. Wciąż myśląc o tej drugiej półgąsienicówce podążającej za nimi, zatrzymał pojazd o cal od kłębowiska zwierząt i poganiaczy. - Niech pan przywoła ich do porządku, Grapos! Niech się ruszą, i to szybko jak diabli! Mogą zepchnąć je aż na ten trawiasty kawałek koło następnego zakrętu i tam zaczekać, aż przejedziemy. Potem proszę im powiedzieć, żeby znowu zablokowali drogę. Grapos wyszedł z pojazdu i zaczął krzyczeć na poganiaczy, którzy z początku nie pozostawali mu dłużni. Jeden wół oparł swój rogaty łeb o burtę półgąsienicówki i przyglądał się Fordowi z zainteresowaniem. Grapos kontynuował swoją utarczkę z poganiaczami na słowa i gesty. Prentice czuł, że jego cierpliwość się kończy. Minutę później zwierzęta ciągle kotłowały się wokół pojazdu, a Grek nadal prowadził słowną wojnę z rodakami. Coś w Macomberze pękło. Powstał, wyciągnął parabellum i wystrzelił nad głowami ludzi i bydląt. Zwierzęta przeraziły się i zaczęły zbiegać z drogi. Za nimi poganiacze, którzy w końcu zagonili je na trawiasty obszar. Półgąsienicówka przejechała mrukliwie obok nich. - Powiedział im pan, aby znów zablokowali drogę? - krzyknął Macomber w tył do Graposa, który ponownie zajął swoje miejsce na ławce. - Powiedziałem im, że Niemcy nadchodzą i że muszą ich zatrzymać. Macomber zaklął gwałtownie pod nosem - wzmianka o nadejściu Niemców bez wątpienia tak wystraszy poganiaczy, że zatrzymają swe zwierzęta na poboczu drogi, aż przejedzie druga półgąsienicówka. Jemu zamknęli drogę, lecz był pewien, że Niemcom ją otworzą. Trzeba było zrobić coś dość drastycznego, aby powiększyć odległość między dwoma pojazdami. Droga prostowała się raz jeszcze, schodząc w dół wzgórza w głębokim wykopie ziemnym, więc przyspieszył. Półgąsienicówka szybko nabierała prędkości pod naciskiem jego stopy, czuł na twarzy chłód, kiedy droga uciekała pod nim do tyłu. Mgła unosiła się niezdecydowanie, ale gdy rozwiała się tu i ówdzie, dostrzegł w przebłyskach ścianę góry wznoszącą się jak ogromny bastion forteczny. Gdzieniegdzie skalne pinakle bodły niebo, znikały jednak, gdy mgła znów gęstniała. Spojrzał na prędkościomierz i zauważył, że jadą z prędkością równą pięćdziesięciu milom na godzinę. Doskonale zdawał sobie sprawę, iż tylko ciężar i stabilność pędzących gąsienic utrzymują ich na drodze. Ponownie opary rozsunęły się na chwilę i na dnie zapadliny wynurzył się kamienny most. Macomberowi przypomniała się trasa, którą kiedyś podążał - za mostem droga ostro skręcała w prawo, a następnie zaczynała swoje strome podejście pod górę. Za minutę lub dwie będą mogli poruszać się zaledwie z prędkością żółwia, zdał sobie sprawę pokonując pierwszy ostry zakręt. Nieco mocniej nacisnął gaz. Siedzący z tyłu Ford był trupio blady z powodu odniesionej rany, Prentice zaś, nie mniej blady z powodu prędkości, z jaką pędzili, przywarł mocno do poręczy siedzenia drżącego tak gwałtownie, że porucznik obawiał się, iż mocujące je do podłogi śruby wkrótce się obluzują. Grapos wepchnął się pod bok pojazdu i kiedy Prentice obejrzał się za siebie, zdawało mu się, że po raz pierwszy dostrzega w zwężonych oczach Greka błysk niepewności. Reakcja Forda była krótka, lecz znacząca - wychylił się do przodu, popatrzył na prędkościomierz, a następnie wparł plecy w oparcie ławki. W swym pragnieniu pozostawienia w tyle jadącej za nimi półgąsienicówki Macomber zdawał się przekraczać granice skalkulowanego ryzyka, gdy tak niezmiennie pędził w dół. Wysokie, ciemne ściany wykopu przemykały obok jak zamazane, a dźwięk łomocących gąsienic sprasowany przez ściany wykopu, w którym biegła droga, brzmiał niczym hałas w kuźni. W dodatku kręcący się metal wystukiwał nieregularny rytm, co doprowadzało Prentice’a niemal do krzyku. Czyżby Szkot chciał pozabijać wszystkich pasażerów? Szara mgła przetoczyła się nad leżącym niżej wąwozem, na pewien czas zamazując przestrzeń między pędzącą półgąsienicówką a mostem, i dopiero kiedy szarość rozpłynęła się na moment, Macomber pojął swój błąd - zrozumiał, że źle ocenił granice bezpieczeństwa. Dostrzegł, jak most oraz leżący za nim zakręt pod kątem prostym w prawo unoszą się ku niemu niepokojąco blisko. Zaczął wytracać prędkość, ale wiedział, że jest już za późno i półgąsienicówka w momencie skręcania na most, a potem w prawo z mostu, będzie jechała zbyt szybko. Wytracił jeszcze więcej prędkości - wytracił ją niebezpiecznie nagle. Za nim trzej pasażerowie - Grapos stojący teraz i trzymający się oparcia ławki, na której siedzieli Prentice i Ford - skamienieli jak ludzie, którzy stracili wszelką zdolność ruchu. Sparaliżowani spoglądali na to, co leżało przed nimi, w pełni świadomi, że zdążają przez poręcz mostka wprost do płynącej w dole rzeki. Rozdział 10 Niedziela, godzina 14.00 Zbyt późno na hamowanie, zbyt późno na redukcję biegów - przynajmniej tradycyjnymi metodami. Macomber skręcił nagle w lewo, potem natychmiast w prawo i znów wyprostował kierownicę. Przy tej prędkości wielkie gąsienice z tyłu zareagowały o ułamek sekundy później - tak jak to sobie zamierzył - i lewa gąsienica działając niemal jak hamulec wbiła się w ziemną ścianę wykopu z miażdżącym impetem, który Prentice’owi niemal wyrwał kości ze stawów. Pojazd odbił się szybko od ściany wykopu i obsypał ich deszcz ziemi rozdrobnionej przez obracającą się gąsienicę. Teraz runęła na nich druga ściana wykopu. Macomber skręcił w prawo, a następnie w lewo, znów wyprostował, lecz tym razem zderzenie było o wiele gwałtowniejsze i kierownica o mało nie wyskoczyła mu z rąk, co spowodowałoby ostateczną katastrofę. Jakimś cudem utrzymał nad nią panowanie i pojazd, choć dziko wstrząsany i chwiejący się niepewnie, nie stracił równowagi. Jeszcze więcej ziemi trysnęło w niebo i spadło na nich. Tylko że tym razem nieco przesadził. Prawa gąsienica wspaniale działała jako zaimprowizowany układ hamulcowy i w znacznym stopniu zredukowała zgubną prędkość, jednak wbita w ścianę wykopu uwięzła tam i teraz szaleńczo wirowała w głębi gruntu, starając się rozpaczliwie oswobodzić. Macomber trzymał kierownicę w dzikim uścisku oznaczającym coś więcej niż tylko chęć odzyskania panowania - była w tym również obawa, że gąsienica się obluzuje i oderwie od pojazdu. Przez ryk silnika przebił się teraz inny dźwięk - dźwięk metalu zdzierającego się o kamienie zagrzebane w ścianie ziemnego wykopu. Dźwięk ten trwał bez końca, gdy gąsienica szaleńczo wirowała, a nad nimi unosił się obłok ziemi i luźnych kamieni. W końcu wyswobodziła się i półgąsienicówka dała susa w przód po naturalnym spadku. Macomber walczył o odzyskanie panowania nad pojazdem, aby wytracić jeszcze więcej prędkości i nie wywrócić ich przy tym do góry nogami. A cały czas pędził im na spotkanie most ustawiony do nich pod kątem prostym. Gdy Szkot już myślał, że może mu się uda, wjechał na płat lodu. Lód, zaczynający się w miejscu, gdzie część ściany wykopu zawaliła się do rowu, miał kilka cali grubości, zamiast więc załamać się pod ogromnym ciężarem pojazdu, pchnął półgąsienicówkę do przodu niczym sanie pędzące po ślizgawce. Macomber skręcił koła i czuł, jak zaczynają żyć swym własnym życiem. Mknęli, skręcając w lewo ku mostowi. Ściągnął koła jeszcze bardziej w lewo, modląc się, aby masywne gąsienice zadziałały jak kotwica. Przeszli połowę zakrętu; gąsienice nadal zataczały półkole, a Macomber miał uczucie, że jakaś niepowstrzymana siła złapała ich za ogon, kiedy moment obrotowy ciężaru gąsienic znosił ich coraz bardziej w bok. Koła były już w połowie mostu, gdy prawa gąsienica huknęła w balustradę ułożoną z nie spojonych zaprawą kamieni. Uderzenie stali o kamień porażało umysł - Prentice’em rzuciło wzdłuż ławki i zatrzymało na boku pojazdu. W chwilę później uderzył weń Ford i tylko Grapos, ciągle stojąc prosto, utrzymywał swoją pozycję siłą uścisku dłoni na oparciu ławki. Kilka stóp od nich Macomber odczuł wstrząs w mniejszym stopniu, jednak dźwięk zderzenia, kiedy gąsienica rozdzierała balustradę miotając wielkie kamienie do rzeki, był ogłuszający. Wreszcie zawiśli na krawędzi z połową prawej gąsienicy wychyloną ponad przepaścią. Prentice potrząsnął głową, aby zwalczyć oszołomienie, wyjrzał za burtę pojazdu i spostrzegł, że patrzy prosto w rzekę trzydzieści stóp niżej - w spieniony potok niosący na wpół zanurzone kry zielonkawego lodu. Czuł, jak półgąsienicówka drży, zaczyna się łagodnie przechylać do tyłu. Spadali... W ostatniej chwili Macomber zahamował. Szybkie spojrzenie za siebie uzmysłowiło mu straszne niebezpieczeństwo - poszarpaną wyrwę w kamieniach, zielonkawy wir, jedną trzecią część pojazdu zawieszoną w powietrzu, co stanowiło z pewnością połowę ich równowagi. Potem i on też poczuł drganie, ledwie dostrzegalny ruch. Puścił hamulec, nacisnął gaz. Silnik warknął, nabierając mocy - z przodu dał się odczuć lekki wstrząs. O Boże, to koła, które już poprzednio oderwały się od ziemi, teraz powróciły na powierzchnię drogi! Coś zwarło się z pojazdem i mocno go przytrzymywało. Czuł, jak podłoga unosi się pod nim, gdy zaczęli przechylać się do tyłu, a koła znów zawisły nad ziemią. Przekoziołkują w tył, albowiem masa gąsienic nie działała już jak kotwica, lecz jak punkt podparcia dla huśtawki, której ruch w dół miał wtrącić półgąsienicówkę w ryczący wir. Mglisty opar jak mgła londyńska przepłynął nad mostem zacierając widoczność. Osiadł lepką wilgocią na zroszonym potem czole Macombera. Instynkt samozachowawczy Szkota nakazywał mu porzucić i kierownicę i wyskoczyć na drogę obok pojazdu. Lecz zwalczył ten impuls, wiedząc, że wtedy reszta pójdzie na dno wraz z pojazdem. Pozostał zesztywniały za kierownicą, jeszcze bardziej przyciskając gaz. Gąsienice kręciły się szaleńczo między rozwalonymi głazami, a metal zderzał się tak bezlitośnie z kamieniem, że Prentice widział we mgle iskry. Trwało to może dwadzieścia sekund - ostatni poślizg, rąbnięcie w balustradę, uniesienie pojazdu, powrót na krótko na trwały grunt, potem drugi bardziej denerwujący przechył. Macomber liczył przede wszystkim na lewą gąsienicę - tę gąsienicę, która mniej wystawała nad przepaścią, której ogniwa ciągle łapały grunt. Teraz ryzykowne posunięcie zaczynało przynosić rezultaty, gdyż gąsienica przerzuciła kupę kamieni i przecierała sobie drogę naprzód cal po calu. Pociągnęła za sobą drugą gąsienicę, więc wkrótce ta też uzyskała mocniejszą przyczepność, i zaczęła brać udział w popychaniu pojazdu głębiej na most, dalej od ziejącej czeluści. Macomber czuł, że nadchodzi ta chwila, czuł, jak koła z powrotem stanęły na nawierzchni. Oswobodzony pojazd runął do przodu, lecz Szkot w samą porę zwolnił nacisk na gaz. Uwalniająca się prawa gąsienica puściła odcinek balustrady, odchylony na zewnątrz pod wpływem pierwszego uderzenia. Ponad warkotem silnika usłyszeli przytłumiony plusk - to następna część muru pogrążyła się w rzece. Macomber przeprowadził półgąsienicówkę przez most, skręcił w prawo, po czym zahamował. Spojrzał za siebie przy pracującym silniku. - O Jezu... Już myślałem, że... - Prentice wytarł mokrą twarz, a Ford zwilżył językiem wargi i trzymał się za zranione ramię w miejscu, które uraził zderzając się z porucznikiem. Grapos, odzyskawszy równowagę szybciej od innych, trzymał karabin w dłoniach i patrzył w stronę, z której przybyli - tam, skąd miała nadejść ścigająca ich półgąsienicówka. - Nie ma wiele sensu pętać się tutaj, co? Ruszajmy - domagał się Prentice z irytacją. - Może być jakiś sens w czekaniu na nich tutaj. - Macomber wpatrywał się w zrujnowany mur. Brakujący odcinek miał chyba ze dwadzieścia stóp długości - oglądał go oczami Niemców, gdy dotrą do mostu. Jego umysł gorączkowo usiłował przewidzieć ich prawdopodobną reakcję po dotarciu do podnóża wzniesienia. Mgła, która zrzedła, lecz ciągle kłębiła się nad mostem, sprawiała, że dewastacja wyglądała jeszcze gorzej - jak pole bitwy. Spojrzał raz jeszcze do przodu, gdzie droga skręcała ostro w prawo, aby podążyć pod górę. Po lewej, tam gdzie kończył się most, skalny stok stanowił jakby przedłużenie drogi pod górę i znikał za kępą drzew na pół dostrzegalnych w szarości. Było to łagodne zbocze wyglądające na dość twarde - dość twarde, aby utrzymać półgąsienicówkę. - Chcę, żeby wszyscy wysiedli i zajęli pozycje obronne. Stoczymy tu walkę - rzekł nagle. - Po cholerę? - spytał Prentice porywczo. - Jeśli ruszymy dalej, to przy pewnej dozie szczęścia powinno nam się udać utrzymać przewagę nad nimi... - Na tej górskiej drodze? - Macomber znów odkręcił się na swym siedzeniu tak, aby być zwróconym twarzą do Prentice’a. Wyraz na jego obliczu był posępny. - Słuchaj pan, jechałem już tędy wcześniej - ta maszyna ledwie się tutaj zmieści. Droga wije się zygzakami w przód i w tył po zboczu, przy czym po jednej stronie jest pionowa ściana, a po drugiej pionowa przepaść. A jeszcze wyżej może być gołoledź. Lód jest już nawet na tej rzece za nami. Będziemy pełznąć pod tę górę jak człowiek czołgający się na brzuchu... - Ale będziemy z przodu - upierał się przy swoim Prentice - i jeśli będziemy musieli, znajdziemy lepsze miejsce do urządzenia zasadzki... - Nie tak dobre, jak to. - Szkot wpatrywał się w zamyśleniu w zbocze po lewej ręce. - Tu mamy większą możliwość wykorzystania elementu zaskoczenia. Pomyślą sobie, że zwaliliśmy się w dół wraz z tym murkiem. - Ale tylko do chwili, w której wychylą się i zobaczą, że nic tam nie ma... - Tak więc musimy mieć pewność, że w momencie, w którym spostrzegą swój błąd, będzie już za późno. - Będzie pan musiał ukryć półgąsienicówkę - zauważył trzeźwo Ford. - Zdradzi to całą grę, jeśli dojrzą... - To właśnie sedno sprawy. - Macomber wyciągnął jedno z trzech pozostałych mu cygar i szybko je zapalił. - Nie dostrzegą nas, aż będzie za późno, jeśli uda mi się przeprowadzić wszystko tak, jak to widzę. - Zaciągnął się kilka razy, po czym wskazał na zbocze. - Będę tam między tymi drzewami i nie chcę, aby ktokolwiek otworzył ogień zbyt wcześnie. Zjadą tą drogą - może trochę wolniej niż my - i zobaczą płat lodu. Przyhamują i zauważą rozwalony mur. Nie zatrzymają się na lodzie, pojadą dalej i staną na moście, żeby lepiej się rozejrzeć. Wtedy wyjadę spomiędzy drzew. Wy możecie strzelać, jak długo wystarczy wam amunicji. - Wjedzie pan na to zbocze? - W głosie Prentice’a brzmiała nuta niedowierzania. - Nigdy się panu nie uda - musi pan mieć fioła, żeby nawet próbować... - Czego pan mendzi? - warknął Macomber. - Nie jedzie pan ze mną, a ja właśnie zaczynam się zaznajamiać z tą zabawką. Może ją nawet polubię. A teraz, na miłość boską, ruszać się, będą tu lada chwila. Częściowo z poczucia, że uciekło już zbyt wiele czasu, aby ruszyć pod górę, a częściowo, ponieważ wyczuł zgodę ze strony Forda i Graposa, który zeskoczył na drogę i szukał dobrego miejsca na zasadzkę, Prentice niechętnie pomógł Fordowi wyjść z pojazdu. Gdy tylko znaleźli się na drodze, Macomber puścił hamulce i ruszył do przodu. Zbocze było nieco bardziej strome, niż się spodziewał, jednak kiedy gąsienice uchwyciły podłoże, poczuł, jak wytrwale wpychają pojazd pod górę. Mgła znów gęstniała. Wspiął się na wysokość sześćdziesięciu stóp ponad most i włączył światło, aby widzieć, dokąd jedzie. Promienie w kształcie niewyraźnych stożków wdarły się między drzewa, odbiły maleńkie cząsteczki wilgoci i ukazały masywną skałę. Pochylony pod kątem prawie trzydziestu stopni, wciśnięty w swoje siedzenie, Macomber przeprowadził ostrożnie półgąsienicówkę między pniami dwóch drzew, zatrzymał ją o cale od płyty kamiennej, obejrzał się i zaklął. Jednym z podstawowych warunków zasadzki była dobra widoczność na most, a mgła zamknęła się nad nim, zupełnie go zasłaniając. Jeśli nie rozwieje się przed przybyciem niemieckiej półgąsienicówki, Szkot będzie bezsilny, nie przyjdzie z pomocą, i pozostali trzej będą musieli rozegrać walkę sami. Wyjął z ust cygaro, zwilżył językiem wargi i czekał z pracującym silnikiem. Jeszcze jedno wliczone ryzyko - że silnik niemieckiego pojazdu w połączeniu z mgłą stłumi dźwięk jego silnika. Gdzie się, u diabła, podziewa ten Szwab? Oczekiwanie było tym rodzajem działania - jeśli bezczynność można nazwać działaniem - w którym Macomber miał pewne doświadczenie: oczekiwał w cieniu magazynu nad Dunajem, kiedy sprawdzał materiały ładowane na barki; oczekiwał w studzience ściekowej, nad którą przechodził żołnierz niemiecki patrolujący ulice. Niektóre ze swych najbardziej wyczerpujących godzin w czasie ostatnich piętnastu miesięcy spędził właśnie czekając. Lecz w tej chwili czekanie mu nie odpowiadało, bowiem stwarzało okazję, aby poczuł zmęczenie, aby zagnieździło się w jego znużonych członkach i wytężonym umyśle, kiedy on właśnie zastanawiał się, ile jeszcze wytrzyma, zanim wyczerpią się jego ostatnie rezerwy. Nawet zwoje mgły przesuwające się w zwolnionym tempie u jego stóp, kiedy tak trwał skręcony na swoim siedzeniu, zdawały się zwiększać straszne wyczerpanie, które stawało się permanentnym stanem. Zamrugał oczami, mając wrażenie, że widzi pełznącego poprzez mgłę człowieka, lecz to jedynie opary przybierały dziwne kształty. Wreszcie ponad mruczącym nabrzmiewaniem silnika usłyszał dźwięk, na który czekał. Odgłos półgąsienicówki posuwającej się ostrożnie w dół wzgórza odbijał ślę dziwnym echem w zamglonej ciszy - odległym dźwiękiem silnika połączonym z bardziej charakterystycznym odgłosem - klekotem i zgrzytem zjeżdżających w dół gąsienic. A most ciągle się nie pokazał - równie dobrze mógł się znajdować dziesiątki mil stąd, gdyż Macomber ledwo go widział poprzez gęsty całun, który otulił zbocze tak, że mógł być teraz zarówno późny wieczór, jak i wczesny ranek. Gdyby wiedział, że tak się stanie, zatrzymałby się niżej na zboczu, bo mgła ukryłaby jego obecność, lecz teraz było o wiele za późno na zmianę pozycji. Wszystko, co mu pozostawało, to czekać i mieć nadzieję - nadzieję, że przeklęta mgła zrzednie w samą porę. Szczękający dźwięk był teraz bliżej, a półgąsienicówka - tak jak to przewidział - poruszała się wolno. Ręka Szkota powędrowała w kierunku hamulca, chwyciła go, a on zapomniał, że pali cygaro, kiedy tak ze wzrokiem utkwionym w dół starał się zdecydować, czy już choć trochę się przetarło. Jego oczy odczuwały trud wpatrywania się w jednym kierunku i tępy ból narastał za skroniami, gdy nagle szczękający dźwięk przybrał na sile. Jeszcze był zdławionym zębatym odgłosem, ale już zdecydowanie głośniejszym. Będą na dnie lada chwila - i będą zakręcać na most. Nie powiedzie się, na dole rozegra się tragedia - Macomber czuł to w swych przemarzniętych kościach, a przeczucie niepowodzenia szarpiące jego nerwy wzmagało wrażenie zimna. Mogę być odpowiedzialny za śmierć trzech ludzi, pomyślał. Powiew wiatru musnął jego twarz i wtedy usłyszał dźwięk silnika na wolnych obrotach - zjechali na sam dół i teraz zakręcali. Nagle zdał sobie sprawę, że ma włączone światła i szybko je zgasił. Taka pomyłka mogła go już dawno temu kosztować życie. Weź się w garść, na miłość boską, to i tak dość skomplikowane bez zasypiania przy robocie. Od góry nadleciał odgłos podobny do łagodnie spadającej wody. Wiatr zaszeleścił w drzewach, a mgła zaczęła się szybko rozpraszać i rozpływać w dół zbocza, gdy wiatr rozdzielał ją na snujące się wiry. Zesztywniał, podpierając się bokiem o oparcie, i wytężył wzrok, aby dojrzeć, co się tam dzieje. Czyżby dotarł do niego jakiś głos? Marszczył groźnie czoło, starając się podjąć decyzję, gdy mgła nad mostem rozwiała się i zobaczył, jak niemiecka półgąsienicówka przechodzi przez pierwszy zakręt, wdrapuje się na most i staje równolegle do zniszczonego muru - staje w pozycji, o jaką się modlił. Czterech ludzi w środku, a przy kierowcy tkwił Hahnemann. Za daleko, żeby widzieć wyraźnie, lecz Macomber czuł, że to Hahnemann - poznawał go po sposobie poruszania się. Teraz! Zwolnił hamulec, przyspieszył obroty i zjechał tyłem po zboczu z rosnącą prędkością. Gąsienice kotłowały się i ślizgały w dół, a obroty rosły z każdym jardem zjazdu. Gdyby zareagowali natychmiast, gdyby zachowali spokój, gdyby dokładnie wycelowali przed oddaniem strzału, wtedy mogliby zabić Szkota i oswobodzić układ kierowniczy jego półgąsienicówki, aby skręciła w innym kierunku. Ale Macomber liczył na element zaskoczenia, na przerażenie, które może sparaliżować umysł ludzki na cenne sekundy, gdy nagle w spokojnej i pustej okolicy pojawi się gwałtowny grzmot sunących gąsienic. Niemcy ujrzeli wypadający z mgły i pędzący na nich pocisk podobny do czołgu. Ciągle wykręcony do tyłu na swym siedzeniu, z obiema rękami zaciśniętymi na kierownicy, prowadząc tylko na wyczucie, Macomber zmienił o milimetr kierunek uderzenia i wycelował półgąsienicówkę prosto w pojazd. Widział, jak Hahnemann wreszcie reaguje, wyszarpuje pistolet z kabury, unosi go, niespiesznie celuje, a następnie pada, gdy Grapos schowany za skałą ponad mostem strzela równocześnie z Prentice’em. Trzej towarzysze Hahnemanna schowali się lub padli - Macomber nie umiał tego rozstrzygnąć. Gąsienice odbiły się od płaskiego głazu, zmieniły kierunek okrążając koniec mostu i wbiły się z ogromną siłą w bok niemieckiego pojazdu zaparkowanego przy wyrwie. Zderzenie było kolosalnym szarpiącym wstrząsem, który rzucił Macombera z powrotem na kierownicę, i tylko to, że był przygotowany na uderzenie, zapobiegło wbiciu go na kolumnę kierownicy w momencie hamowania. Cała akcja wymagała koordynacji ruchów co do ułamka sekundy, ponieważ do uderzenia w półgąsienicówkę potrzebna była cała siła zjazdu pędem, a potem należało wykonać unik zabezpieczający przed pójściem w jej ślady. Taranujący cios wyrzucił stojący pojazd do połowy jego szerokości poza krawędź mostu. Jeden ze strzelców alpejskich poderwał się nieprzytomnie na nogi i kierowany instynktem rzucił się do wody. W kilka sekund później jego los podzieliła półgąsienicówka, która opadła bokiem i pogrzebała Niemca zapadając się w rzekę. Słup wody sięgnął mostu, opadł, a Macomber odwracając się z wysiłkiem ujrzał, że jego własny pojazd zwisa na krawędzi - lecz zwisa bezpiecznie. Szkot leżał oparty o kierownicę, łykając wielkimi haustami wypełnione mgłą powietrze. Pojawił się przy nim Prentice. - Wszystko w porządku, Mac? - Tak sądzę. Proszę zejść na chwilę z drogi. Nigdy potem nie mógł odtworzyć czynności, które wykonał automatycznie; podjechał wolno do przodu i ustawił półgąsienicówkę w stronę górskiej drogi, zanim zaciągnął hamulec, wyłączył silnik i zatoczył się na drogę. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa, ale podtrzymał go Prentice. - Nie jest ze mną źle... Przeżyję... Chcę zobaczyć... Zatoczył się do fragmentu nie zniszczonej balustrady i patrząc w dół, ciężko się o nią oparł. Półgąsienicówka utkwiła kołami do góry między wystającymi ponad wodą dwoma wielkimi głazami, lecz w chwili gdy Macomber na nią spoglądał, straciła równowagę, przechyliła się na bok, przez moment znieruchomiała zanurzona w trzech czwartych w wodzie, wreszcie zatonęła. Umykające z niej bąbelki dotarły do powierzchni, a następnie zostały zmiecione szybkim nurtem, więc Szkot nie był pewien, czy to wzrok nie płata mu figli. Zatopiony pojazd wysłał po sobie jedną pamiątkę - ciało mężczyzny w mundurze strzelca alpejskiego, które wypłynęło na powierzchnię, a następnie zostało zmiecione w dół rzeki do Molos, w kierunku zatoki Zervos. - Biedny frajer - wymamrotał Macomber. Potem wyprostował się, ciągle przytrzymując się balustrady. - Następni są w drodze, więc lepiej ruszajmy pod górę. Rozdział 11 Niedziela, godz. 14.30 Półka skalna, po której biegła droga, była niebezpiecznie wąska. Tak, jak to przepowiedział Macomber, z prawej strony pionowa ściana skalna pięła się wysoko nad nimi, z lewej zaś przepaść opadała na nie znaną głębokość - nie znaną, ponieważ mgła nie pozwalała dojrzeć, jak daleko w dół ciągnie się urwisko. Dzieliło ich piętnaście minut jazdy od uszkodzonego mostu - co było niewielką odległością, zważywszy, że pojazd poruszał się z prędkością jedynie kilku mil na godzinę - jednakże w tym czasie nieustannie wspinali się i Macomber wyliczył, iż wkrótce osiągną wysokość tysiąca stóp, całego tysiąca targających nerwy stóp. Zanim zjechali z mostu, Prentice zasugerował, że usiądzie przy kierownicy, lecz Szkot odrzucił jego propozycję. - Sądzę, że mam już trochę doświadczenia w jej prowadzeniu - zauważył, nadając rodzaj żeński najbardziej niekobieco wyglądającemu przedmiotowi, jaki można sobie było wyobrazić. - Można by rzec, że odbyłem przyspieszony kurs radzenia sobie z półgąsienicówką. - Przyspieszony to właściwe słowo - zgodził się Prentice żartobliwie - i właśnie dlatego zastanawiam się, czy jest pan w odpowiednim stanie, aby prowadzić ją pod górę. - Jeśli nie będę, to winno wam wystarczyć czasu, aby zeskoczyć z tyłu. Prentice przypomniał sobie ową ostatnią optymistyczną uwagę, kiedy spoglądał przez burtę tam, gdzie świat opadał w nicość. Gąsienice zgrzytały nerwowo po drodze zasypanej odłamkami skalnymi. Porucznik pochylił się do przodu, aby powiedzieć Macomberowi wprost do ucha: - Będzie pan uważał, co, Mac? To nie jest dobre miejsce do wyskakiwania z którejkolwiek strony. - Mógłby się pan zsunąć w dół, nawet gdyby udało się panu wyskoczyć - widział pan, co jest przed nami? Prentice spojrzał do przodu, to samo uczynili Ford i Grapos. Aż do tej chwili droga miała nieciekawy zapylony wygląd, lecz przed nimi połyskiwała złowrogim blaskiem - blaskiem lodu pokrywającego nawierzchnię od ściany do krawędzi. - To nie wygląda zbyt zabawnie - zauważył Ford w zamyśleniu, przypominając sobie, co stało się z półgąsienicówką, kiedy wjechała na płat lodu w czasie zjazdu do mostu. - Sadzi pan, że nam się uda? - pytał cicho Prentice, podświadomie pragnąc potwierdzenia. - Może być w porządku - odparł Macomber z rezerwą, kierując samochód powoli do przodu. - Nic nigdy nie jest naprawdę tak złe, jak wygląda, gdy się już popróbuje. Uspokajająca odpowiedź Macombera - rozmyślnie udzielona w tej formie dla podtrzymania ducha współpasażerów - niezbyt odzwierciedlała jego własne wątpliwości. Ciągle się wspinali, o czym świadczył wyraźny spadek temperatury i stałe zamglenie szyb, tworzące pasma skroplonego lodu. Na tej wysokości nie było jeszcze silnego wiatru - jedynie nieustanny spadek temperatury, który skłonił Szkota do ciaśniejszego owinięcia szyi szalikiem; oraz czystość zimna, które hamowało potrzebę rozmowy i sprawiało, że człowiek miał ochotę pogrążyć się w milczeniu gór. Gąsienice pod nimi sunęły z turkotem naprzód, a lód się zbliżał. Macomber przeklął pecha - to nowe niebezpieczeństwo objawiło się w tym właśnie momencie, kiedy półka tak się zwęziła, że pozostawiała zaledwie stopę wolnej przestrzeni po obu stronach posuwającego się ciężko pojazdu. Spostrzegł, że trudniej mu nad nim panować w ograniczonej przestrzeni - nie było żadnego marginesu nawet na ułamek błędu, a konieczna w każdej sekundzie koncentracja zaczęła wysączać z niego ostatnie rezerwy energii, zmniejszała wrażliwość jego zmysłów właśnie wtedy, gdy potrzebna mu była każda uncja czujności, którą mógł zmobilizować. Pojazd posuwał się do przodu i wreszcie wjechał na pas lodu. Macomber wyprostował się i spięty do ostatecznych granic czekał na pierwsze oznaki poślizgu, na pierwszą sugestię, że gąsienice są w tarapatach. Jeśli przeżyją tę próbę, to właśnie dzięki gąsienicom; ich ciężar miał utrzymać pojazd na półce - i na odwrót, jeśli gąsienice będą źle funkcjonować, nastąpi ostateczna katastrofa, a Szkot nie powstrzyma ześlizgiwania się w tył i spadną w przepaść, pociągnięci w dół przez tę masę, która wcześniej ich uratowała. W powolny łoskot wkradł się nowy dźwięk - wzbudzające dreszcze kolnięcia, kiedy gąsienice wpełzły na lód. I natychmiast rozpoczęło się trzaskanie jakby pękającego szkła. Macomber wypuścił powstrzymywany oddech - w porządku, lód pęka. Jeżeli utrzyma to powolne tempo, gąsienice wczepią pojazd w lód, koła pokonają zdradliwą powierzchnię, a traki pokruszą ją i utorują bezpieczną drogę. Nie minęła minuta, gdy zmarszczył czoło, wiedząc, że niebezpiecznie pomylił się w wyliczeniach. Jego pogląd, iż nic nie jest tak niebezpieczne, jak się wydaje w naszych oczekiwaniach, okazał się błędny - może być gorzej, znacznie gorzej. Poznał już półgąsienicówkę i teraz coś go ostrzegło, wyczuł, że jadą po ciągłej gładzi. Chwyt drogi przez gąsienice, jaki odczuwał w niższych partiach wzgórza, tu był nieobecny. Nie wczepiały się już w podłoże, tylko sunęły w górę po drugiej mocniejszej warstwie lodu leżącej pod spodem - pękała jedynie warstwa powierzchniowa. A on zbliżał się do zakrętu. Dostrzegł pierwszy śnieg - białe smugi dekorujące połyskliwą nawierzchnię. Prentice przechylił się ku Macomberowi - ostrożnie, aby nie odwracać jego uwagi - i rzekł spokojnym, powściągliwym tonem: - Niech pan słucha, Mac, wydaje mi się, że mamy kłopoty. Ciągle posuwamy się po lodzie. To świństwo musi mieć kilka cali grubości. - Wiem. Przejdźcie lepiej na tylną ławkę - na wszelki wypadek... - Doceniam tę sugestię... - Prentice mówił z wyszukanym spokojem, który starał się z pewnym wysiłkiem w sobie wytworzyć. - Ale nie sądzę, aby to coś pomogło. Jeśli polecimy, to na pewno do tyłu, więc nie spodziewam się tłoku przy tylnym wyjściu. Oczywiście ma rację, pomyślał pesymistycznie Macomber. Byli w pułapce - z jednej strony ściana, z drugiej przepaść i w dodatku groźba, że pojazd zacznie ześlizgiwać się do tyłu. Możliwości wyboru były ograniczone z jeszcze innego powodu, którego Prentice na razie nie dostrzegł: Macomber nie odważyłby się hamować na tej szklistej nawierzchni. Zatrzymanie pojazdu mogło grozić tym, że gąsienice zaczną bez pożytku obracać się na lodzie, gdyby Szkot zechciał ponownie ruszyć do przodu. Potem może nastąpić jedynie ostateczne ześlizgnięcie się do tyłu. Macomber, nie mogący się zatrzymać, zmuszony do jazdy w górę bez względu na to, co mogło ich spotkać, zaczął wprowadzać pojazd w płytki zakręt. Gorączkowo przenosił wzrok ze skalnej ściany na drogę przed nimi, obawiając się gwałtownego zwężenia. Siedział jak skamieniały za kierownicą, wsłuchany w szczęk metalu, i wpatrywał się to w nieskończenie długą krzywiznę litej ściany, to w ostrą krawędź, gdzie zaczynała się zamglona przepaść. Z tyłu Prentice tkwił nieruchomo na ławce od strony urwiska, Grapos zaś, siedzący tuż przy ścianie, przyglądał się z rosnącą rezygnacją, jak skała zdradziecko przysuwa się do jego prawego ramienia: półka się kurczyła. Prentice zawieszony nad przepaścią wczepił kurczowo dłoń w rękawiczce w bok samochodu i czuł aż w ramieniu drgania silnika oraz gąsienic kołyszących się na oblodzonych nierównościach. Policzki mu skostniały. Dźwięk pękającej pod obciążeniem cienkiej warstwy lodu dochodził do niego przez pomruk silnika. Odgłos ten przywodził na myśl trzaskanie polan w kominku - symbolu ciepła - podczas gdy Prentice powoli drętwiał z zimna, nie mogąc oderwać oczu od krawędzi biegnącej jak wstęga wzdłuż drogi, coraz wyżej i wyżej. Ile jeszcze Mac może wytrzymać? Porucznik wiedział już, że Szkota stać na śmiałe posunięcie; pamiętał przecież, jak Macomber cofnął półgąsienicówkę na zboczu i uderzył w Niemców na moście. Lecz owo mordercze, wyczerpujące pełznięcie pod skutą lodem górę - to było coś innego; coś, co sprawiało, że spoglądał na agenta z o wiele większym podziwem. Chyba musi zasypiać nad kierownicą... Wyrzucił szybko tę myśl z głowy. Zbyt go przerażała. Spojrzał na innych i dostrzegł, że Ford z twarzą bez wyrazu mocno splótł dłonie na kolanach, a Grapos pochylając się do przodu wpatruje się bacznie w drogę, jak gdyby lada chwila spodziewał się jakiegoś nowego zagrożenia. Prentice oderwał wzrok od drogi, wyciągnął spod ławki zwój liny i ujrzał na jednym jej końcu przymocowany hak. Kiedy otworzył plecak strzelca alpejskiego, znalazł więcej ekwipunku do wspinaczki - jeszcze jedną linę, haki, czekan. Gdy wsuwał plecak i linę pod ławkę, coś wilgotnego musnęło jego twarz i opadło na kolana. Zaczął sypać śnieg. Pokonali następny zakręt drogi, za którym przywitał ich wzmagający się, przenikliwy wiatr. Płatki śniegu, tworząc wiry, tańczyły ponad urwiskiem, przenoszone tam i z powrotem przez niepokojące podmuchy. Dla Macombera nadejście śniegu było kroplą przepełniającą puchar, ostatecznym zagrożeniem. Prowadził półgąsienicówkę po zwężającym się występie skalnym, starając się zachować jednakową odległość od ściany i krawędzi, ale czuł, że zaczyna brakować mu miejsca. Choć utrzymywał stałą prędkość, pojazd balansował delikatnie na litym lodzie. Do tej pory jednak wykonywał to wyczerpujące zadanie przy jakiej takiej widoczności. Teraz pozbawiony został nawet tego atutu. Poprzez oślepiający śnieg, który ograniczał pole widzenia i przyklejał się do szyby, Macomber dostrzegał zaledwie zarysy ściany i krawędzi przepaści, nie miał więc pewności, czy właściwie ocenia ich położenie. Włączył światła, ale wysyłały one jedynie krótkotrwałe wstęgi przenikające na odległość kilku jardów w szalejącą śnieżycę, która wciąż się wzmagała. Nasilający się wiatr zawodził jękliwie. Mężczyźni na ławce z tyłu pochylili głowy, aby osłonić się przed natarciem żywiołu. Grapos z brodą przyciśniętą do piersi spoglądał ostrożnie w prawo na skalną ścianę, która jakby się do nich przysuwała. Jeśli wpadną na nią w złym momencie, pojazd może odbić się na zewnątrz w kierunku przepaści, a Szkot siedzący przy drugim boku półgąsienicówki miał mniejsze możliwości trafnej oceny odległości od ściany. Grek z nikłą nadzieją, że może uda mu się ostrzec Macombera na czas, uniósł głowę, ignorując płatki śniegu smagające go w twarz, i wpatrywał się przed siebie półprzymkniętymi oczami. Nie miał wątpliwości - byli wyraźnie bliżej ściany. Owa nieznaczna zmiana położenia nie wynikała z błędu popełnionego przez Szkota, jak się tego obawiał Grapos - lecz była efektem przemyślanego działania mającego na celu zmniejszenie grozy niebezpieczeństwa, jakie nad nimi zawisło. Macomber, nie wyczuwając dobrze krawędzi przepaści, przysunął się do zbocza góry, wiedząc, że jeśli uderzą w ścianę skalną, będzie miał jakąś szansę zapanowania nad pojazdem. Natomiast jeśli gąsienice przechylą się za krawędź, to sytuacja stanie się beznadziejna. Zaczął poważnie rozważać możliwość zatrzymania półgąsienicówki, jednak wciąż sunęli po litym lodzie i wspinali się na dość stromy podjazd. Musi jechać, dopóki śnieżyca nie ustanie, gdyż niebezpieczeństwa grożące im podczas jazdy są nieco mniejsze niż te, których mogą się spodziewać po zatrzymaniu. Poza tym gdzieś za nimi podąża górską drogą oddział Burckhardta. Spotkanie na oblodzonym występie skalnym z ludźmi uzbrojonymi w moździerze było mało kuszącą perspektywą. Odwrócił lekko głowę i krzyknął ponad wyciem wichru. - Ma pan jakieś pojęcie, jak daleko jeszcze, Grapos? - Jeden kilometr od wielkiego zakrętu. - A jak daleko do tego cholernego zakrętu? - Niedługo - już teraz niedługo. - Skąd pan wie w tym paskudztwie? - wrzasnął sceptycznie Macomber. - Dzięki szczelinie. Szczelinie? Szkot rzucił szybkie spojrzenie w prawo i po raz pierwszy ujrzał wyrwę w nie kończącej się ścianie skalnej - pęknięcie, w które człowiek ledwo by się wcisnął. Za wirującym śniegiem dostrzegł wąską kaskadę spadającą prawie pionowo i zamarzającą już w locie. Po chwili znikła. Jezu, ależ tu musi być niska temperatura. Kiedy spojrzał znów przed siebie, droga zaczynała zataczać krąg wokół góry po stałym łuku, co zmuszało go do ciągłego skręcania kierownicy w prawo. Jednak było to lepsze od zygzakowania, z którym miał do czynienia niżej, i od zakrętów o sto osiemdziesiąt stopni, których raczej nie odważyłby się pokonywać, gdyby śnieg spadł wcześniej. Jechał dalej, nieustannie w górę, postępując za ciągłą krzywizną ściany. Spod daszka czapki strzelca alpejskiego wodził spojrzeniem od krawędzi do ściany i z powrotem ku krawędzi, a tak był skoncentrowany, że dopiero po kilku minutach zorientował się, iż nastąpiła zmiana pogody. Ciągle jeszcze padał śnieg, lecz wiatr ustał i w mroźnej ciszy kotara śniegu opadała prawie pionowo w bezwietrznej atmosferze. Po raz setny przejechał ręką po szybie, by odgarnąć śnieg - wycieraczki zamarzły już jakiś czas temu, a jego dłoń była równie skuteczna w usuwaniu przynajmniej części zamarzającego śniegu, który ciągle przywierał do obu stron szyby. Teraz światła penetrowały większy obszar i Macomber pewniej spoglądał na drogę przed nimi. Zdaniem Graposa dzieliło ich około jednego kilometra od schronienia, zaledwie myśl ta przemknęła mu przez głowę, gdy zesztywniał i poczuł, jak jego dłonie zaciskają się na kierownicy. Z przodu, w niewielkiej odległości, o ścianę opierał się głaz - zaokrąglony i częściowo pokryty śniegiem. Kiedy omiotły go światła pojazdu, Szkot zauważył jego masywne rozmiary i to, że jedynie częściowo wystaje ze żlebu podobnego do tego, który niedawno minęli. Kamień musiał się stoczyć, ale nie przeskoczył półki i nie spadł w przepaść, tylko utknął w zwężeniu żlebu. Marzenie o schronieniu rozwiewało się, gdy każdy obrót gąsienic przybliżał ich do sytuacji krytycznej. Macomber szybko rozważał szansę: wyglądało na to, że głaz jest mocno zablokowany w żlebie... byli w odległości kilometra od łatwiejszej drogi... chyba jest dość miejsca, aby się przecisnąć, lecz znajdą się na skraju przepaści. - Nie uda się panu, Mac... - Rozległ się napięty głos Prentice’a, mimo to Szkot utrzymywał tę samą prędkość. Zawołał: - Prentice, niech pan stanie z tyłu i patrzy na gąsienice - na zewnętrzną. Jeśli będę się zsuwał, niech pan da znać Fordowi machaniem ręki. Ford! Niech mnie pan ostrzeże klepiąc po ramieniu i to szybko jak cholera! Słyszał stopy przesuwające się do tyłu po deskach podłogi. Ktoś poślizgnął się na śniegu i zaklął odzyskując równowagę. Grapos ze swej własnej inicjatywy cofnął się, aby obserwować wewnętrzną gąsienicę, która miała przejść obok głazu. Macomber zmniejszył szybkość aż do punktu grożącego zgaśnięciem silnika. Przeszkoda pokryta śniegiem podpełzała bliżej i zdawała się rozrastać do ogromnych rozmiarów, kiedy Macomber oddalał się od ściany, aby uzyskać maksymalny prześwit. Zmuszało go to do podprowadzenia lewej gąsienicy na sam skraj urwiska. Półgąsienicówka pełzła poprzez gęstniejący mrok, ponieważ teraz padający śnieg upodobnił dzień do nocy, a światła pojazdu odbijały się niesamowicie od pokrywy lodowej, jaka się uformowała na ścianie skalnej. To jak w koszmarnym śnie, pomyślał Macomber ze znużeniem. Ten padający śnieg, którego już nie dało się zmieść z szyby i ciążącego płaszcza, okropna cisza, przytłumione pulsowanie silnika, skrzypienie kręcących się gąsienic, zamazane stożki świateł, a teraz ten zamarzły odbłysk od skalnej ściany. Wewnątrz rękawiczek jego ręce prawie nie miały czucia, stopy traciły kontakt z resztą ciała, tępy ból pod czołem zmacał mu umysł i miał dziwne uczucie, że wyszedł z własnego ciała, że jego członki należą do kogoś innego i reaguje jak automat. Być może stracił także zdolność oceny, być może porywał się na niemożliwe i skończą spadając w przepaść, która mogła się ciągnąć w dół na głębokość kilku tysięcy stóp. Zamrugał oczami, przygryzł wargę, przegnał defetystyczne myśli z głowy i spojrzał ostro przed siebie. Zablokowany głaz coraz bardziej się przybliżał, a zewnętrzna gąsienica toczyła się wzdłuż krawędzi półki. Byli obecnie oddaleni o kilka jardów od przeszkody i za parę sekund podejmą próbę przemknięcia się obok niej. Z tyłu Prentice wychylił się do połowy z pojazdu i śledził posuwanie się gąsienicy, która znajdowała się o włos od urwiska, kiedy zaczęli omijać głaz. Widok był przerażający - część poruszających się ogniw zawieszona nad przepaścią - i już miał dać znak Fordowi, ale zdecydował się zaczekać jeszcze kilka sekund, aby zobaczyć, czy położenie ulegnie pogorszeniu. Z drugiej strony Grapos wpatrywał się w głaz z równą intensywnością, gdy wewnętrzna gąsienica sunęła powoli do przodu, podeszła do głazu i ścięła śnieg z jego zaskorupiałej powierzchni. Grek spojrzał za siebie na Prentice’a i zmarszczył brwi na widok niebezpiecznie wychylonej postaci porucznika, po czym znów skierował wzrok na głaz. Przeważająca część gąsienicy zaczęła mijać kamień. Prentice, przytrzymując się tylko jedną ręką, wysunął się poza zewnętrzną krawędź, aby mieć jak najlepszy przegląd sytuacji. Wisiał głową w dół i to prawdopodobnie spowodowało atak. Tkwił ciągle w tej samej pozycji, wytężając wzrok, gdyż już cały cal gąsienicy obracał się w powietrzu. Nagle ogarnął go zawrót głowy i zrozumiał, że zemdleje. Zamroczony, zdezorientowany, poczuł szybki ruch swej prawej stopy, ślizgającej się na grudce śniegu. W tej samej chwili usłyszał pierwsze zgrzytnięcie pojazdu o głaz. Zupełnie stracił równowagę i teraz ślizgały się już jego obie stopy. Grapos rzucił się w poprzek półgąsienicówki, chwycił go za prawe ramię i szarpnął do tyłu. Prentice opadł ciężko, zahaczył tyłem głowy o ławkę i rozciągnął się na podłodze. Macomber koncentrował się na krawędzi urwiska, z dłońmi zaciśniętymi na kierownicy i nogą gotową do dodania gazu, kiedy usłyszał drapiący dźwięk wewnętrznej gąsienicy stykającej się z głazem. Czekał z nerwami napiętymi do granic wytrzymałości. Czekał na rękę, która opadnie mu na ramię z ostrzeżeniem, ale ponieważ nic się nie działo - pewien, że Prentice nadal sprawdza posuwanie się zewnętrznej gąsienicy - utrzymywał kurs. Pojazd trząsł się nieprzyjemnie, drapanie zmieniło się w zgrzytanie, a on walczył z pokusą obejrzenia się za siebie. Miał prowadzić, nie obserwować, lecz znów opętał go paniczny lęk: co się stanie, jeśli gąsienica oderwie się od pojazdu i zostaną tylko dwa koła i jedna gąsienica. Musi to w ciągu paru sekund doprowadzić do fatalnej w skutkach utraty równowagi. Półgąsienicówka zatrzęsła się znowu i po kolumnie kierownicy przebiegły wibracje, podczas gdy Macomber opanowywał pokusę skręcenia przednich kół, które już przeszły obok głazu w kierunku ściany skalnej. A potem wstrząsy i zgrzytanie ustały w jednym momencie. Przejechał jeszcze kilka jardów na wprost, po czym skręcił kierownicę i odjechał od krawędzi przepaści. Po kilku minutach droga zaczęła się rozszerzać, pogoda poprawiała się, śnieg zaś opadał rzadziej, aby wkrótce zupełnie ustać. Po prawej stronie ściana skalna oddalała się od drogi, a po lewej przepaść stopniowo zanikała tam, gdzie zbocze opadało mniej stromo. Zwiększył prędkość, czując ożywienie. - Wkrótce zobaczymy klasztor - powiedział chrapliwie, choć pewnie Grapos, który stał za Szkotem i patrzył przez szybę. - Zjedziemy w dół, miniemy dużą skałę, i już. - Jak się ma reszta? - Prentice upadł i uderzył się w głowę, lecz odzyskał przytomność, Ford go dogląda. Macomber obejrzał się przez ramię i ujrzał Prentice’a na tylnej ławce trzymającego głowę w dłoniach i Forda przy nim. Porucznik podniósł wzrok, napotkał zaniepokojone spojrzenie Szkota i pomachał uspokajająco ręką. - Zaraz się lepiej poczuję - ile jeszcze, zanim coś zobaczymy? - Niedaleko. Niech się pan nie przejmuje, jak długo można. - Macomber podniósł wzrok na Graposa. - Ta skała, o której pan wspomniał, o ile pamiętam, zwisa nad drogą, tak? - Tak. Przejedziemy obok niej to zobaczymy klasztor. Jechali w dół, lecz widok od południa był przesłonięty przez ośnieżone zbocze. Szybko tracili wysokość, gdy zjeżdżali w kotlinę otoczoną ze wszystkich stron zimowymi wzgórzami. Wzdłuż grani wiatr rozwiewał tumany śniegu, które kręciły się przez moment, by po chwili zniknąć. Niebo nad głową było bladoniebieskie, a słońce świeciło słabo i nie dawało ciepła. Macomberowi przyszło do głowy, że nigdy nie widział tak posępnego krajobrazu, gdzie dzikie skały wznosiły się w niezwykłych kształtach przypominających pustkowia Arizony. Byli już blisko jednej z tych dziwacznych formacji skalnych - jedynej górującej nad drogą - kiedy dłoń Graposa chwyciła go mocno za ramię. - Tam ktoś jest - na skale. Macomber spojrzał w górę o sekundę za późno, wjeżdżali już w słaby cień rzucany na drogę. Zwolnił, zatrzymał się pod osłoną skały i wysiadł za Graposem z półgąsienicówki, zginając i rozprostowując zesztywniałe palce, które zaciskał na kierownicy. Weszli pod górę jedynie parę stóp, kiedy Grek przyciągnął go do skały i wyszeptał: - Ja idę po tej stronie - pan niech pójdzie na tamtą i zaczeka. Gdy on usłyszy, jak wchodzę, zejdzie po pańskiej stronie - pan zaczeka i on napotka pana. Macomber skinął głową, polazł sztywno w dół przez sięgający po kolana śnieg na drogę, dał znać gestem pozostałym dwóm mężczyznom, aby pozostali na miejscu, i skierował się pod nawisłą skałę. Z drugiej strony stromy stok pokrywał stwardniały śnieg owiewany przez wschodni wiatr. Szkot wspiął się około piętnastu stóp, zanim doszedł do wielkiego głazu zapewniającego doskonałe miejsce na zasadzkę. Z parabellum w ręku usiadł i czekając przyglądał się panoramicznemu widokowi. *** Dostrzegł klasztor. Góra Zervos, wyniosła ponad wybryki pogody, była niczym nie zasłonięta. Skulony za swym głazem Macomber stwierdził, że jest taka, jak ją zapamiętał - z jednej strony ogromne urwisko, zawisłe nad morzem, z drugiej stok nurkujący przez setki stóp do położonego niżej jeziora. Mury klasztoru wznosiły się pionowo ze szczytu urwiska - cztery kamienne bloki z oknami jak gigantyczne baszty połączone zębatymi blankami. Zdawały się wyrastać ze skalnego urwiska, kiedy tak pędziły w górę, a morze i ląd w oddali podkreślały ich zarysy. Była to najbardziej odosobniona i ascetyczna pustelnia w całej Europie - a także ostateczny cel pułkownika Burckhardta. Morze było szare i lekko wzburzone, lecz relatywnie spokojne po ostatniej zadymce przelatującej nad zatoką. Macomber wątpił, czy tym razem śnieg w ogóle dosięgnął urwiska, tak więc z klasztoru nadal był doskonały widok poprzez morze na drogę dofrontową na lądzie. Poniżej miejsca jego oczekiwania ląd cofał się ustępując przed jeziorem - pasmem zamarzniętej wody, szerokim przynajmniej na milę. Droga do klasztoru schodziła ku wschodniemu brzegowi, zakręcała wokół północnego skraju lodowiska, a następnie znikała przed ponownym pojawieniem się na drugim krańcu jeziora, bliżej morza, w punkcie, gdzie zaczynała swoje niewidoczne wznoszenie się na urwisko. Jakieś dobre pół mili drogi zupełnie przysypał śnieg, którego ogromne masy nagromadziły się pod stokiem poniżej Macombera. Były to zaspy mające prawdopodobnie do trzydziestu stóp głębokości, utworzone przez śnieg nawiany tam niedawno przez burzę. Żaden pojazd mechaniczny nie zdoła przez nie przejechać. Spojrzał w dół na zamarznięte jezioro - taflę wody, która przez całą zimę musiała zamarzać na coraz większą głębokość. Czy jest teraz wystarczająco wytrzymała, aby utrzymać półgąsienicówki i górskie armaty? Chrzęst kamieni opadających z drugiej strony głazu ostrzegł go, że ktoś nadchodzi. - Proszę nie strzelać! Głos Graposa. Macomber opuścił parabellum, wstał i ujrzał Greka opartego o skalną ścianę z karabinem zawieszonym nieszkodliwie na ramieniu. - O co chodzi? - spytał Szkot ostro. - Nie żyje. Niech pan idzie, trzeba to zobaczyć. - Kto nie żyje? Lecz Grek zawrócił i wdrapywał się znów poprzez śnieg, opierając się jedną ręką o skałę, aby odciążyć kulejącą nogę. Macomber przeklął jego zagadkowość i ruszył za nim pod górę. Kiedy dotarł na szczyt, gdzie wiatr uderzył go w twarz pełną siłą, Grapos spoglądał na spłaszczony występ poniżej ich stóp, który wybiegał nad drogę. Macomber spostrzegł, że ma stąd widok w dół obok występu aż do półgąsienicówki. Ford ciągle siedział na tylnej ławce, Prentice stał na drodze spoglądając na nich w górę z pistoletem maszynowym gotowym do strzału. Umundurowana postać na występie leżała rozciągnięta na karabinie maszynowym. Miała postawę żołnierza pilnującego drogi od północy - tej drogi, którą właśnie przyjechali w swej półgąsienicówce - lecz pomimo obecności dwóch mężczyzn, pozostała w swej imitującej życie pozycji do momentu, kiedy Grapos pochylił się i pchnął ją końcem karabinu. Postać przechyliła się na bok i wylądowała na plecach z twarzą skierowaną w niebo - twarzą o zastygłym wyrazie i nienaturalnym niebieskawym odcieniu. Biedak zamarzł na posterunku na śmierć. Macomber patrzył na mundur, na zesztywniałą czapkę Alpenkorps ciągle obciskającą głowę, na przygotowaną do strzału broń z lufą pokrytą lodem i zamarzniętym śniegiem, tak że wyglądała jak ze szkła. Niemcy byli na Zervos - już przedostali się do klasztoru. Rozdział 12 Niedziela, godzina Zero Atak na klasztor został zaplanowany, uzgodniony w szczegółach i każdy znał swoją rolę. Był to plan Macombera - plan wykorzystujący zuchwalstwo i huraganowe przedarcie się do serca sanktuarium. Opierał się na domniemanym założeniu, że tylko niewielka liczba Niemców zajęła klasztor przed przybyciem armii Burckhardta. Opierał się także na znajomości Graposa wnętrz i rozkładu budynku - którą to znajomość Prentice przeniósł do swojego notatnika jako szereg planów kolejnych pięter. Owo zasadnicze założenie niepokoiło Prentice, kiedy zamykał notes i wkładał go do kieszeni. - Jeśli jest tam więcej ludzi, niż nam się wydaje, to nie ma dla nas nadziei - ostrzegł. - Zgoda - odparł dziarsko Macomber - ale to logiczne. Musieli przybyć jako cywile - co było dla nich jedynym bezpiecznym sposobem podróżowania przed wypowiedzeniem wojny - a w takim wypadku duża grupa wzbudziłaby podejrzenia. Mieli do czynienia jedynie z mnichami, więc kilku wystarczyło do wykonania zadania. - Spojrzał na zegarek. - A nam zostało dwadzieścia jeden minut, więc lepiej ruszajmy, zanim będziemy mieli Burckhardta na karku. Bóg jeden wie, ile jest w tym czasie do zrobienia... W trakcie ich dyskusji silnik pracował - teraz Szkot zwolnił hamulec i półgąsienicówka zaczęła zjeżdżać w stronę jeziora. Z tyłu pozostali siedzieli na podłodze pojazdu, oparci plecami o burty i z głowami pochylonymi do przodu, tak że z daleka wydawało się, iż jedynie Macomber w swoim mundurze strzelca alpejskiego zajmuje pojazd. Kiedy turkotali w dół wzgórza w stałym tempie, gąsienice wzbijały w górę sypki śnieg, wyrzucając go do rowów po obu stronach. W ciągu kilku minut przejechali obok miejsca, gdzie droga krzyżowała się z rozległą zaspą, przekroczyli pas nierównego terenu i podjechali do wschodniego krańca jeziora, aby dać Macomberowi szansę przypatrzenia się lodowi. Chciał przeprowadzić rozpoznanie, spróbować przejść po lodzie, lecz brakowało na to czasu. Nie wierzył za bardzo, że Niemców na długo powstrzyma ten głaz na półce skalnej - przy ich liczebności oraz wyposażeniu, jakie mieli ze sobą, szybko wepchną kamień wyżej w żleb, a od czasu gdy Szkot pokonywał tę straszną drogę, poprawiła się pogoda. I znów niemieckie szczęście. Wiatr - lodowaty i przejmujący - wył niesamowicie nad zamarzniętą taflą i Macomber widział przenoszony nad zmatowiałą powierzchnią pył śnieżny - czy Grapos ma rację, czy słuszne jest jego przekonanie, że przedłużająca się zima utwardziła lód do takiej głębokości, która utrzyma ogromną masę półgąsienicówki? Odwrócił się na siedzeniu, żeby spojrzeć na drogę za sobą, i ujrzał zatroskaną twarz wpatrzonego weń Prentice’a. - Sądzi pan, że może nam się udać? - Można to stwierdzić tylko w jeden sposób. - Mówiłem panu - powtórzył ochryple Grapos. - W zimie mnisi kierują wozy zaprzężone w woły przez jezioro, kiedy droga jest zasypana. - Nawet tak późną zimą? - krytycznie spytał Macomber. Grek zawahał się, a Ford, któremu nie podobało się to wahanie, rzucił nań szybkie spojrzenie. Grapos chrząknął, zanim się znów odezwał, lecz jego głos brzmiał pewnie. - Nie zawsze tak jest, ale pięć lat temu też mieliśmy ciężką zimę i wtedy przejeżdżali wozami przez jezioro w kwietniu. To był także czas wielkiej lawiny. Wiele śniegu spadło przez zimę, a kiedy nadchodzi wiosna, góra ożywa... Macomber zapalił swe przedostatnie cygaro, po czym przerwał potok słów Greka. - A więc miejmy nadzieję, że jest tak gruby, jak pięć lat temu. A teraz wysoko bym sobie cenił przełożenie tej debaty Ligi Narodów - będzie potrzeba trochę skupienia. Zwolnił hamulec, przycisnął lekko gaz i wjechali na lód. Utrzymywał prędkość bliską pełzania: mniej niż dwie mile na godzinę. Gąsienice głucho turkotały po tafli lodowej, a ich traki wdzierały się w powierzchnię z kruchym dźwiękiem drażniącym nerwy. Była już prawie wiosna - pora roku, w której lód topnieje niepostrzeżenie, traci ten dodatkowy cal grubości, który może wpłynąć na to, czy bezpiecznie przejadą, czy też pogrążą się przez zgruchotaną taflę w głębinę. A myślenie o głębokości nie wywoływało uniesienia. Podczas ich dyskusji Szkot spytał Graposa o głębokość jeziora i nie można powiedzieć, aby jego odpowiedź dodawała otuchy. - Pięćdziesiąt metrów. Miejscami głębiej - brzmiała odpowiedź. Pięćdziesiąt metrów. Ponad sto pięćdziesiąt stóp wody o temperaturze poniżej zera pod zamarzniętą nawierzchnią, po której jechali. Prawa gąsienica lekko się zakołysała przejeżdżając po nierówności w lodzie, a potem nastąpił nieprzyjemny dźwięk miażdżenia, kiedy traki skruszyły miniaturową grań. Wewnątrz pojazdu Prentice, oparty plecami o prawą burtę, poczuł lekkie wzniesienie, po którym nastąpił rozedrgany upadek. Serce mu podskoczyło, dłonie zacisnęły się wokół pistoletu maszynowego, a wzrok napotkał spojrzenie Forda. Sierżant sztabowy miał nieprzenikniony wyraz twarzy, lecz Prentice dostrzegł w niej kurcz lęku na widok chwilowego ściągnięcia brwi porucznika. Półgąsienicówka jednak dalej turkotała gładko, Prentice rozluźnił palce i wypuścił oddech, który wyglądał jak mały obłoczek pary w mroźnej temperaturze wewnątrz pojazdu. Próba, na którą byli wystawieni, stanowiła zapewne większe obciążenie emocjonalne dla mężczyzn ukrytych na podłodze niż dla Macombera, ponieważ schowani wewnątrz półgąsienicówki nie wiedzieli, dokąd jadą ani ile już przejechali. Odbierali wszystkie wrażenia jedynie ciałem, co sprawiało, że wyzwolona wyobraźnia podsuwała im najbardziej przerażające możliwości. Macomber miał przynajmniej zadanie do wypełnienia: prowadzenie pojazdu, lecz i on był poddany presji, choć zupełnie innego rodzaju. Zamierzał iść za linią niewidocznej drogi i trzymać się blisko brzegu, aby ominąć w ten sposób ogromną zaspę, ale rozpaczliwy brak czasu zmusił go do zmiany decyzji tuż po wjeździe na jezioro. Wybrał więc kurs, który poprowadzi ich po średnicy koła - wprost przez środek jeziora. Półgąsienicówka turkotała gładko, kołysząc się od czasu do czasu w sposób, który prawdopodobnie był jedynie zwykłym chybotaniem niezgrabnego pojazdu, ale Macomber odbierał je jako uginanie się osłabionego lodu pod wielkim ciężarem. Zauważył jaśniejszy odcień lodu na znacznym obszarze w środku jeziora i zagryzł wargi - trasa, którą wybrał, prowadziła wprost przez ten dziwnie odbarwiony sektor. Wczesną zimą lód musiał się uformować najpierw przy brzegach, potem posunął się w dal i objął całe jezioro. Tak więc warstwa na środku była najświeższa, prawdopodobnie najcieńsza. Gdy koła zbliżały się do obszaru niepewnego lodu, Macomber zmienił kierunek i zatoczył łuk, starając się ominąć tę potencjalnie zdradliwą strefę. Mógł już tylko mieć nadzieję, że skręcił na czas i nie posuwa się w dalszym ciągu po lodzie znacznie cieńszym od tego, po którym dotąd jechał. Z trudem pokonywał chęć zredukowania szybkości - jedyną szansę dawało obecnie jak najszybsze pokonanie zamarzniętego jeziora - równocześnie opierał się pokusie zwiększenia prędkości powyżej dziesięciu mil na godzinę, ponieważ szybszy ruch mógł zwiększyć niebezpieczeństwo. Odległy brzeg podpełzał do nich nieznośnie powoli. Gdy zrównali się z fortecznymi murami klasztoru, ogromne, pokryte śniegiem urwisko z lewej strony, gdzie skała wyłaniała się pionowo z jeziora, przesunęło się do tyłu. Macomber dostrzegł jakąś sylwetkę na szczycie śmigłej wieży, z której roztaczał się widok na jezioro i morze. Drobna postać bez twarzy; zbyt mała, aby można ją było zidentyfikować jako mnicha czy żołnierza niemieckiego. Szkot błogosławił swoją przezorność, dzięki której nakłonił pozostałych do ułożenia się na podłodze. Słońce stało nisko, więc wnętrze półgąsienicówki pogrążone było w głębokim cieniu. Nawet obserwator z lornetką zobaczy tylko niemiecką półgąsienicówkę, prowadzoną przez mężczyznę w nieokreślonym płaszczu i czapce strzelca alpejskiego wciśniętej na głowę. Widzi się to, co się pragnie zobaczyć, powiedział sobie Macomber, a więc przy odrobinie szczęścia Niemiec dojrzy rodzimy pojazd wysłany naprzód w celu zbadania wytrzymałości lodu. Wciągnął głęboki haust mroźnego górskiego powietrza, żeby przywrócić słabnące siły. Boże, ależ jest zmęczony, tak przeklęcie zmęczony! W ciągu następnych kilku sekund został pobudzony do gwałtownego działania. Znajdował się dwieście jardów od twardego gruntu. Zbliżał się do linii brzegowej, gdzie droga wyłaniała się z zaspy, kiedy poczuł, że pojazd zadrżał; ujrzał jak tafla lodu przed nim pochyla się i drży przed ostatecznym pęknięciem; uświadomił sobie, że ogromny ciężar pod nim zaczyna się zapadać... Zacisnął dłonie na kierownicy, stopą przycisnął gaz - odruchy, z których nie zdawał sobie sprawy - opadanie półgąsienicówki przyspieszyło się. Gdy tak pędził naprzód po lodzie, wreszcie dotarło do niego, co się dzieje - z nim raczej niż z pojazdem - cierpi na gwałtowny zawrót głowy. Odchylił się mocno na oparcie, wciągnął kilka szybkich haustów czystego powietrza, poczuł, jak napełniają mu się płuca i rozjaśnia w głowie. Potem pokonywał odległość między jeziorem a drogą, naciskając pedał gazu do oporu, z jedną myślą w głowie - za wszelką cenę zjechać z tego piekielnego jeziora. Koła podskoczyły na twardych jak skała koleinach, półgąsienicówka przejechała przez zamarznięte trawy, które rozsypały się na boki jak igły sosnowe, i znaleźli się na drodze. Wkrótce zaczęli piąć się pod górę, aż dotarli do nachylonego występu wznoszącego się nad nimi urwiska, gdzie nie byli widoczni z klasztoru. Macomber zatrzymał pojazd z włączonym silnikiem i oparł głowę na kierownicy. Oczy miał wciąż otwarte, kiedy Prentice porwał się na nogi i położył rękę na jego ramieniu - teraz przysypanym śniegiem. - Udało się panu. Dobrze się pan czuje, Mac? - Dajcie mi chwilę... Spójrzcie tam w dół... - wykrztusił, ciężko łapiąc oddech. Gdy Szkot walczył o odzyskanie kontroli nad sobą, Prentice wyciągnął lornetkę z kieszeni jego płaszcza i skierował ją na zatokę. W pewnej odległości na południu smukły szary statek płynął z dymem snującym się z komina. Za rufą zostawiał jasny kilwater. To brytyjski niszczyciel zmierzał ku półwyspowi. Jego pokład był wypełniony wojskiem i porucznikowi zdawało się, że poznaje charakterystyczne kapelusze noszone przez Australijczyków - Australijczyków i być może Nowozelandczyków - którzy zmierzali prosto ku Cape Zervos, skąd wijący się szlak wiódł w górę ściany skalnej. - Jest wyładowany wojskiem - rzekł szybko Prentice Aussie i Kiwi* [*przyp.: Aussie - przydomek nadawany Australijczykom. Kiwi - żart, określenie Nowozelandczyków. Od ptaka nielota. (Przyp. tłum.)]. Boże, żeby tylko zdążyli na czas. - Nie zdążą! - Macomber doszedł do siebie i wygramolił się niezgrabnie z pojazdu, aby stanąć koło Prentice’a. - Burckhardt powinien tu być za godzinę i... - Obejrzał się na Graposa siedzącego na ławce obok Forda. - Jak pan sądzi, ile czasu potrzeba na wspięcie się po tej skalnej ścieżce? - Trzy lub cztery godziny. Zależy od człowieka. Mułom będzie trudno. - Widzicie - rzekł ponuro Macomber. - A jeszcze nawet nie wylądowali, to też potrwa chwilę. Przy założeniu, że zmierzają ku przylądkowi - równie dobrze mogą płynąć do Katyry. - O Boże, nie! - Prentice był przerażony. - Gdybyśmy tylko mieli rakietnicę albo chociaż lusterko. - Odwrócił się do innych. - Jak sądzę, byłoby to zbyt piękne, żeby ktoś miał lusterko? Było to zbyt piękne. Macomber otrzepał śnieg ze swego skórzanego płaszcza i zaczął schodzić sztywno w dół, w kierunku, z którego przyjechali. Każdy krok wstrząsał jego zdrętwiałym ciałem - zdrętwiałym od siedzenia za kierownicą i od napięcia towarzyszącego pokonywaniu jeziora. Czuł się tak, jak gdyby w każdej chwili miał się przewrócić i upaść w śnieg, ale dotarł do miejsca, gdzie droga zakręcała pod urwiskiem i biegła dalej wzdłuż brzegu. Z Fordem depczącym mu po piętach wyszedł za róg. Stanął i ręką zatrzymał sierżanta. - Proszę, teraz widać, ile czasu nam zostało. Kurza twarz ścierką przykryta. - Nad nimi wznosiło się urwisko, a ponad nim sterczała pionowo skalna ściana klasztoru, kończąca się wysoką wieżą, która panowała w słońcu jak wieża katedry. Macomber z posępną twarzą spoglądał poprzez jezioro, przeżuwając coś przez chwilę w ustach. Na drugim brzegu wokół stoku pokrytego śniegiem pełzł naprzód mały przedmiot podobny do pluskwy. Nadjeżdżała pierwsza półgąsienicówka. - Miał pan rację - rzekł zwięźle Prentice, spoglądając im przez ramię. - Ci faceci na niszczycielu nie zdążą. Macomber zawrócił i ruszył z powrotem ku półciężarówce, powłócząc w śniegu zmęczonymi nogami. - Będziemy realizować plan zgodnie z ustaleniami. Musimy znaleźć jakiś sposób ostrzeżenia tego niszczyciela - jeśli wysadzą ludzi i wyślą ich na ścieżkę, kiedy Szwaby zajmą pozycję na szczycie, to nastąpi masakra. - Burckhardt zrozumie, że może przejechać po lodzie, gdy zobaczy ślady naszych gąsienic! - zawołał Prentice, podążając za Szkotem. Agenta zmobilizował widok nadchodzącego Burckhardta i na jakiś czas odzyskał werwę. Wspinał się pod górę szybkimi krokami, krzycząc przez ramię: - Nic nie zobaczy. Wiatr niemal zatarł zrobione przez nas ślady, więc Burckhardt sam będzie musiał dokonać rozpoznania. To daje nam trochę więcej czasu. Chociaż, cholera, niezbyt wiele. Rzuciwszy jeszcze jedno szybkie spojrzenie na zbliżający się niszczyciel, wspiął się z powrotem do półgąsienicówki, obejrzał, żeby sprawdzić, czy wszyscy wsiedli, i ruszył pod górę. Przez krótki dystans droga oddalała się ostro na zachód - w ich prawą stronę - tam, gdzie stok góry opadał w kierunku zmąconego przez wiatr Morza Egejskiego. Natomiast po lewej pochylała się nad nimi waląca się ściana urwiska. Na drodze leżał świeży głęboki śnieg, a smugi bieli rozmazywały się na ścianie urwiska. Po drugiej stronie zatoki Macomber dostrzegł, jak niebezpieczny dla statków łańcuch skał wybiega w jego kierunku z lądu stałego, by zakończyć się zębami piły, które niemal zatopiły Hydrę, poza skałami zaś widział ląd stały, gdzie oddziały sprzymierzonych poruszały się po ważnej drodze dofrontowej. Wkrótce kolejna ściana skalna zasłoniła im widok i już wjeżdżali w wąski kręty kanion - ostatni etap ich długiej podróży do klasztoru. Wjechał być może dwieście stóp pod górę - uwięziony przez zwężające się ściany kanionu wspinającego się pionowo nad nimi - kiedy zobaczył pasmo obłoku wpełzające na drogę z przodu, które przesłaniało wszystko za sobą. Włączył światła i zmniejszając szybkość, wślizgnął się w mglisty opar. Nastąpił nagły spadek temperatury i lodowaty kapuśniaczek zmroził twarz Macombera. Pojazd pokonał zakręt i wjechał pod stromy podjazd. Światła na tyle przenikały chmurę, że Szkot widział, co się dzieje; gdzie droga zakręca ponownie i dąży spiralą w stronę szczytu urwiska. Teraz woda zaczynała spływać po ubitym śniegu na drodze, a sam śnieg topniał w breję. Macomber posuwał się pod górę przez płynącą chmurę, czując, jak ciąży mu odzież, jak wilgoć przenika do ciała. Gąsienice poślizgnęły się raz, ale odzyskały stabilność mieląc cierpliwie drogę pod górę, a jemu było coraz bardziej zimno i przykro, i wilgotno. Zbliżali się prawie do celu, jednak żywioły wystawiały ich na ostatnią próbę na drodze. Trójka z tyłu zajęła pozycje. Grapos stał na końcu pojazdu z liną Alpenkorps przerzuconą przez ramię, Prentice i Ford zaś kulili się przy nim na ławce z bronią w ręku, obserwując Greka zwróconego twarzą w kierunku jazdy. Macomber pokonał następny zakręt, ujrzał, jak droga wyrównuje się, wyłączył światła i usłyszał uderzenie kolby karabinu Graposa. Sygnał do zatrzymania się. Stanął, zostawił włączony silnik i poczuł w nozdrzach silny zapach słonego powietrza, kiedy chmura zaczęła się przerzedzać i przez mgiełkę przesączyło się blade słońce. Grapos zeskoczył z tyłu między gąsienicami, za nim poszli Prentice i Ford. Razem zniknęli w chmurze. Siedząc za kierownicą, Macomber wycierał wilgoć z cyferblatu zegarka i czekał, aż upłynie pięć minut. Mgiełka, która miała do ostatniej chwili maskować jego podejście, opadała szybko, gdy chmura znad półwyspu przepłynęła nad zatokę. Skrzywił się, zobaczył przed sobą ostatni podjazd na drodze, który dzielił go od klasztoru, znów sprawdził zegarek. Po upływie czterech minut i trzydziestu sekund chmura rozwiała się zupełnie, nie mogło być inaczej, byłoby to zbyt piękne. A teraz do wyłomu, do ostatecznej próby - w której wszystko zależało od jednego kąśliwego, niespodziewanego ataku. *** Gdy chmura odpłynęła, zimowe światło słoneczne skąpało go jaskrawym blaskiem. Po prawej stronie dostrzegł Morze Egejskie, lecz wypiętrzenie gruntu zasłaniało przed nim niszczyciel; ujrzał goły trójkąt góry Zervos - wierzchołek bieli, gdzie światło odbijało się w kryształkach śniegu. Sam klasztor jednak był ciągle niewidoczny. Zobaczył także głęboki żleb przypominający okop, którym Grapos prowadził pozostałych ludzi, lecz ci już zniknęli. Spojrzał na zegarek - jeszcze dziesięć sekund. Wkładając rękę do kieszeni, wyciągnął parabellum spomiędzy przemokniętych fałd i położył je obok siebie na siedzeniu. Jeszcze pięć sekund. Prawa ręka uchwyciła ręczny hamulec, odczekała chwilę, zwolniła go. Macomber wyruszył. Gwałtownie przyspieszył, wjechał na wzniesienie, pokonał je. Droga biegła prosto ku klasztorowi wznoszącemu się w odległości mniejszej niż dwieście jardów. Szkot jednym spojrzeniem ogarnął cały obraz. Wieże i łączące je mury były z tej strony niższe. Zielona skorupa sklepienia, o której pamiętał, że mieści w sobie cerkiew, wystawała spoza szczytu murów. Na środku muru znajdowała się stara brama, waląca się drewniana budowla, która zdawała się opierać o kamień, by nie runąć. Trzy lub cztery piętra wyżej do ciosu kamiennej ściany przywarły drewniane pudełkowate konstrukcje, wystające ze ściany jak gołębniki. Każda z tych konstrukcji miała wysokie okiennice, które otwierały się na balkonik. Połać gruntu między krawędzią wzgórza a klasztorem była naga i równa, tylko w pobliżu lewego skrzydła budynku leżały rozrzucone duże głazy. W połowie drogi ku bramie zjechał z traktu, przecinając otwarte pole obszernym półkolem, które przywiodło go z powrotem na drogę, jednak teraz zwrócony był do klasztoru tyłem. Na razie nie widział znaku życia, a samo miejsce miało opustoszały wygląd. Zmienił bieg, odwrócił się na siedzeniu i zerkając jednym okiem na drogę, drugim zaś na przysuwającą się bramę, ruszył tyłem. Nabierał prędkości, a klasztor zbliżał się coraz bardziej i bardziej. Kątem oka dostrzegł ruch na zadaszonym ganku z poręczą, obiegającym pierwsze piętro budynku - postać w mundurze feldgrau wspierając się mocno na nogach celowała z broni - i zrozumiał, że coś poszło okropnie nie tak. Czapka Alpenkorps nie wystarczyła, aby zmusić Niemca do zastanowienia, a może zauważył któregoś z tamtych - Macomber nie wiedział, co ostrzegło żołnierza. Wiedział natomiast, że w ciągu paru sekund padnie strzał, ale on musi zignorować groźbę niemal pewnej śmierci. Karabin wypali z odległości, z której nie sposób chybić, jeśli strzelający będzie na tyle rozsądny, aby zaczekać jeszcze parę sekund. Nie można spudłować, mierząc z wysokości do obiektu szybko rosnącego w celowniku. W czasie finiszowego pędu ku zamkniętej bramie Macomber stał się świadom wszystkiego wokół niego: pokrytej śniegiem ziemi, gdzie kamienie przebijały się poprzez biel; zaniedbania balkoników, na których odpadająca farba odsłaniała pociemniałe drewno; rozpiętego kołnierza strzelca alpejskiego na bramie, opierającego się o ścianę, kiedy mierzył z karabinu; spróchniałego drewna dużych podwójnych wrót; jakby zapleśniałej kopuły cerkwi znikającej z pola widzenia, gdyż mur urósł i ją przesłonił; wysokoobrotowego dudnienia silnika; metalicznego zgrzytu wirujących gąsienic... Wśród tych dźwięków usłyszał odgłos wystrzału karabinowego: ostry trzask, pierwszy strzał w rozpoczętym starciu - strzał oddany przez Graposa zza wielkiego głazu. Niemcem na balkonie rzuciło w stronę wjazdu. Potknął się do przodu, kiedy kula przeniknęła w głąb ciała, wyciągnął rękę, żeby się podtrzymać o rachityczną poręcz balkonu, osunął się do przodu całym swoim ciężarem - zbyt dużym, aby poręcz mogła go utrzymać - i opadł przez nią w momencie, gdy półgąsienicówka przebiła się przez wrota. Oba skrzydła wypadły z górnych zawiasów, wleciały do środka, a pojazd przetoczył się po nich i nadal jechał pod sklepieniem bramy w głąb podwórca. Macomber zamrugał z ulgą, usłyszał, jak coś grzmotnęło za nim, obrócił się szybko i zobaczył martwego Niemca skręconego na drugiej ławce. Półgąsienicówka pędziła dalej z rykiem wewnątrz wybrukowanego dziedzińca, który okazał się większy, niż go Szkot zachował w pamięci. Był to plac z platanem pośrodku, cerkwią po prawej, starą kamienną studnią nie opodal drzewa - plac wystarczająco duży, aby pomieścić niewielką armię. Ze wszystkich stron wyzierały okna, a galerie przebiegały wzdłuż wewnętrznych ścian na poziomie każdego piętra. Pojazd pędził w kierunku drzewa. Macomber zahamował, zmienił bieg, ruszył do przodu i zaczął grzmieć wokół placyku, kręcąc w różne strony kierownicą, jak gdyby półgąsienicówka wpadła w amok. Czapka strzelca alpejskiego była wyraźnie widoczna, tak samo jak niemiecki żołnierz z tyłu - żołnierz w skręconej pozycji, niemożliwy do zidentyfikowania. Macomber ukończył jeden nawrót, usłyszał dźwięki wystrzałów, zatoczył dziki zakręt w kształcie litery S wokół kościoła i pojawił się nagle po jego drugiej stronie. Znów skierował się na placyk i ponownie przyspieszył. Dla wszystkich w klasztorze półgąsienicówka stała się punktem hipnotycznego skupienia - przez cenne sekundy ich uwaga będzie odwrócona od tego, co może dziać się gdzie indziej. *** Gdy chmura rozwiewała się nad urwiskiem, Grapos wyskoczył ze stojącej półgąsienicówki i dał nura do żlebu wiodącego w kierunku klasztoru. Wąwóz był głęboki na siedem stóp, skrywał więc podążających nim ludzi przed wzrokiem ewentualnego obserwatora z murów klasztornych. Grek biegł na ugiętych nogach, trzymając w rękach karabin, ze zwojem liny zarzuconym na ramię. Kierował się w stronę jednej z wież wysuniętej z murów w ten sposób, że po stronie przeciwnej niż posterunek na bramie jej bok tworzył z murem prostokątny załom niewidoczny z klasztoru. Za Graposem szedł Prentice, któremu Ford niemal deptał po piętach. Ramię sierżanta sztabowego pulsowało ciągle tępym bólem, lecz dłoń miał sprawną i - co ważniejsze - mógł się posługiwać swym pistoletem maszynowym, choć trzymał go dość niezgrabnie. W pobliżu muru Grapos stanął i wychylił się do połowy ze żlebu. Wielki głaz osłaniał go od strony bramy. Będzie musiał zająć tę pozycję, aby osłaniać Macombera, kiedy już doprowadzi do celu współtowarzyszy. Opuścił się znów do żlebu, podbiegł do przodu i wygramolił się u podnóża muru. Byli teraz osłonięci przez załom i niewidoczni z dalszego odcinka muru - dopóki ktoś nie wyjdzie na balkon. Ford ulokował się w miejscu, skąd mógł obserwować opadający mur, a porucznik wpatrywał się w górę z przygotowanym do strzału pistoletem maszynowym. Przygotowanie liny do wspinaczki zajęło Graposowi mniej niż minutę. Był to sznur obciążony na końcu metalowym hakiem. Kiedy Grek rzucił go w górę, hak zaczepił o podłogę bocznego balkonu wystającego z muru dwadzieścia stóp nad nimi. Łapiąc głęboki oddech, Grapos podskoczył, złapał linę, zakołysał się krótko wahadłowym ruchem, by wypróbować wytrzymałość sznura, po czym zeskoczył na ziemię i spojrzał na Prentice’a. - Jest dobry, ale musicie się spieszyć. Pamiętacie drogę? - Doskonale! - Prentice zerknął na zegarek, zarzucił na plecy pistolet maszynowy i zaczął posuwać się w górę liny dłoń za dłonią, wspierając stopy swych zdrętwiałych nóg o nierówności kamiennej ściany. W ten sposób, trochę wciągając się, a trochę idąc po murze, dotarł na balkon. Rachityczna konstrukcja nieco drżała w czasie jego wspinaczki, lecz zignorował to ostrzeżenie. Posuwał się coraz szybciej, gdyż każdy pokonany cal liny zwiększał jego wprawę. „Jeśli to cholerstwo spadnie, no to spadnie. Raz kozie śmierć.” Kiedy dotarł do poziomu balkonu, ujrzał hak mocno tkwiący między deskami podłogi. Ostatnie podciągnięcie i Prentice złapał koślawą poręcz. Przewlókł się nad nią, stanął na podłodze tyłem do zamkniętej okiennicy i oparł pistolet maszynowy o kolumienkę, tak że mógł go z łatwością dosięgnąć. Zerknął w dół, ujrzał, że Ford już obwiązał się liną pod pachami. Zaczął wciągać sierżanta, tymczasem Grapos wślizgnął się z powrotem do żlebu i biegł nim, aby zająć pozycję za głazem. Wciąganie Forda wymagało wysiłku - sierżant próbował pomóc opierając stopy o ścianę, lecz nie mógł podciągać się na rękach, gdyż trzymał nimi linę. Porucznik musiał więc sam wtaszczyć Forda. Czuł, jak lina napręża się na balkonowej poręczy dygocącej pod ciężarem, jak podłoga drga pod nogami. Przez głowę przelatywało mu ostrzeżenie Graposa: „Z balkonu od lat nie korzystano, bo jest niebezpieczny...” Zlewając się obficie potem, z rękami wyrywanymi niemal ze stawów, nogami trzęsącymi się od nieludzkiego wysiłku, Prentice dojrzał gąszcz ciemnych włosów i rękę, która chwyciła krawędź podłogi, puściła poręcz i złożyła się do wewnątrz niczym złamana zapałka. Szarpnął ku sobie więcej liny i z plecami wpartymi w okiennicę, stopami wciśniętymi w podłogę ciągnął rozpaczliwie, aż Ford wgramolił się przez rozbitą poręcz i wylądował na kolanach na balkonie. Sierżant ciągle łapał oddech, z jego lewej dłoni sączyła się krew, gdyż skaleczył się o drewno, Prentice zaś rozwiązał linę, uwolnił od niej Forda, a następnie rzucił ją na ziemię. - W porządku, Ford? - zachrypiał, opierając się o okiennicę, i sięgnął po pistolet maszynowy. - To jak tor przeszkód w Chester* [*przyp.: Miasto w hrabstwie Cheshire w okolicy Liverpoolu w Anglii; także baza wojskowa i siedziba dowództwa zachodniego okręgu wojskowego. (Przyp. tłum.)], panie poruczniku. - Podniósł się ostrożnie i zdjął z ramienia własną broń. - Ale może przydałby mi się kurs podyplomowy. Lepiej wejdźmy do środka - słyszę, że Mac się zbliża. Klekocący turkot nadjeżdżającej półgąsienicówki zabrzmiał w ich uszach, kiedy Prentice rozpoczął przygotowania. Kolbą pistoletu maszynowego roztrzaskał zasuwki i drewno rozleciało się w kawałki pod trzecim ciosem. Nie zdając sobie sprawy, że okiennice otwierają się na zewnątrz, użył ramienia, aby się przez nie przedrzeć. Głowę wtulił w ramiona i przebił się jak taranem przez pękającą okiennicę z takim impetem, że zanim wyhamował rozpęd, był w połowie pomieszczenia. Prawie nie przyglądał się celi - wyblakłym religijnym freskom na kamiennych ścianach, stołowi przykrytemu obrusem, ikonie. Podszedł do pokrytych pokostem drzwi i otworzył je z wielką ostrożnością. Miał w nozdrzach zatęchły zapach nie używanego pomieszczenia, gdy rozglądał się w obie strony po opustoszałym korytarzu. Przez otwarty balkon doleciał do niego łoskot zbliżającej się półgąsienicówki. Zgrali wszystko co do sekundy. Prentice przywołał gestem Forda i pobiegł korytarzem w lewo. To było tak, jakby biegł krużgankiem - z lewej strony w regularnych odstępach pod drewnianymi łukami wejścia do cel, a po prawej duże okna wychodzące na plac. Jedynym dźwiękiem w ciszy klasztoru, teraz kiedy ściany przytłumiły dźwięk silnika półciężarówki, był odgłos dudniących butów, gdy porucznik biegł z całych sił ku schodom na końcu korytarza. Dotarł do rogu, zatrzymał się na chwilę i spojrzał w prawo, gdzie inny pusty korytarz przebiegał wzdłuż drugiego boku klasztoru, spojrzał w górę na puste schody i wbiegł na nie, odwracając się na półpiętrze, zanim ruszył dalej. Na drugim piętrze spotkał go ten sam widok - korytarze wybiegające z rogu w dwóch kierunkach. Po prawej stronie, na samym końcu korytarza, z klatki schodowej właśnie wyłonił się Ford i podniósł kciuk. Prentice odpowiedział tym samym gestem, podszedł do najbliższego okna, ukrył się za fragmentem ściany i czekał. W czasie krótszym niż trzydzieści sekund ujrzał, jak półgąsienicówka wjeżdża tyłem na podwórzec, lecz obdarzył pojazd jedynie krótkim spojrzeniem. Wzrokiem przeszukiwał okna na różnych poziomach po drugiej stronie placu. Czas jego oczekiwania był bardzo krótki - półgąsienicówka wtoczyła się na dziedziniec, ruszyła do przodu i zaczęła jeździć dookoła, kiedy po przeciwnej stronie otwarło się okno i dwaj żołnierze niemieccy wychylili się, aby przyjrzeć się szalonemu pędowi pojazdu wokół placu. Prentice uniósł pistolet maszynowy, pchnął ostro lufą w szybę, a dźwięk pękającego szkła utonął w długiej serii, którą porucznik omiótł okno. Ujrzał, jak Niemcy zginają się i znikają. Jego uwagę przykuł jakiś ruch powyżej, przez otwarte okno na najwyższym piętrze celował w jego kierunku inny Niemiec. Pistolet maszynowy Forda wystrzelił morderczym terkotem jedną krótką serią - krótką, lecz śmiertelną. Niemiec z karabinem wypuścił broń i spadł za nią na podwórzec, gdy Macomber pędził w kierunku cerkwi. W odpowiedzi z miejsca położonego gdzieś dalej na najwyższym piętrze uderzyła seria w rozbite okno, przy którym stał Prentice, ale zdążył odskoczyć za ścianę. Usłyszał, jak odpowiada broń Forda, z tyłu za porucznikiem coś się poruszyło. Obrócił się wokół własnej osi z wycelowaną bronią, wiedząc, że magazynek jest prawie pusty, i nad wycelowaną lufą ujrzał Graposa, który zamarł u szczytu schodów. Musiał wspiąć się po linie jak ładunek elektryczny. Wybuch nadszedł w momencie, gdy Prentice, wkładając nowy magazynek, uśmiechał się krzywo do Graposa. Granat wylądował w połowie korytarza między Fordem i porucznikiem, lecz Grapos ujrzał, jak leci przez okno, i schronił się za schodami. - Jezu, ostro idzie! - wymamrotał Prentice na wpół do siebie. Strzepnął odprysk szkła z rękawa i spojrzał w dół na Greka stojącego z karabinem i liną na nowo zwiniętą na ramieniu, po czym ruszył w następny korytarz za rogiem. Ford, zasłonięty przez fragment ściany, strzelał przez podwórze, a Niemiec na najwyższym piętrze zmienił taktykę. Pewnie przyjął, że ludzie muszą być ustawieni wzdłuż bocznego korytarza, ponieważ nagle strumień kul zaczął kolejno rozbijać wszystkie okna w korytarzu, w który właśnie miał wejść Prentice, potłuczone szkło leżało na podłodze, kule podziurawiły wewnętrzną ścianę. Porucznik bezpieczny za załomem w sąsiednim korytarzu, w którym także przebywał Ford - czekał na zakończenie ostrzału. Następny granat upadł bliżej Forda, podmuch rozszedł się w obu kierunkach, i po raz pierwszy do Prentice’a dotarło, co się dzieje. Któryś z Niemców wszedł w korytarz pod nimi. Wiedząc, że wróg jest na wyższym piętrze, nie ryzykował wejścia po schodach - zamiast tego wychylał się z okna poniżej i wrzucał granaty w okna drugiego piętra. To tylko kwestia czasu, kiedy śmiercionośne pociski wpadną we właściwy otwór okienny. Prentice zawahał się, dokonując oceny sytuacji. Macomber nie mógł strzelać do Niemca podczas szalonej jazdy półgąsienicówką wokół placu, a pierwotny plan wymagał, aby bez względu na rozwój wypadków odciągał uwagę przeciwnika. Ostrzał sąsiedniego korytarza ustał na chwilę, więc Grapos zawołał: - Ja się nim zajmę... Gestem pokazał korytarz, a następnie kierunek w dół, wyjął nóż i pobiegł po piętrze. Po chwili zniknął w celi w połowie budynku. Cela, do której wpadł Grek, także miała balkon i właśnie w jego kierunku pobiegł, zamknąwszy uprzednio za sobą drzwi, by zabezpieczyć się przed wybuchem granatu u wejścia. Otworzywszy pchnięciem okiennice, wyszedł na słońce - strzelanina dochodziła tu jako cichy terkot. W kilka sekund wbił hak między deski podłogi, wyrzucił na zewnątrz linę, a następnie ześlizgnął się po niej na balkon pierwszego piętra. Jego buty zawadziły o poręcz, przedostały się nad nią do środka i Grapos zsunął się na balkon. Wsunął ostrze noża pomiędzy źle dopasowane okiennice, wyważył zasuwkę, delikatnie otworzył lewą okiennicę i wszedł do pogrążonej w półmroku celi. Wewnętrzne drzwi były zamknięte, nasłuchiwał więc przez kilka sekund z uchem przyciśniętym do ich listew, zanim uchwycił klamkę lewą ręką. Prawa dłoń trzymała nóż przygotowany do rzutu, gdy powoli naciskał klamkę. Stanął po stronie przeciwnej do otwierających się drzwi i pchnął je na ścianę. Wyszedłszy na korytarz, zauważył, że samotny Niemiec zmienił pozycję i tkwi przy oknie poniżej miejsca, gdzie kryje się Prentice. Niemiec trzymał granat w pogotowiu. Zauważył Graposa, błyskawicznie zmienił zamiar i zamachnął się do rzutu wzdłuż korytarza. Nóż wyfrunął z ręki Graposa, przeleciał przez korytarz i wbił się w żołnierza na moment przed rzutem. Niemiec potknął się, upuścił granat, uderzył ciałem o okno, trzymając się ręką za ramię. Granat wybuchł u jego stóp. Macomber, słysząc, jak kule rykoszetują na ławce za nim, skierował półgąsienicówkę za cerkiew. Zadanie odciągania uwagi dobiegało końca i nadszedł czas na użycie parabellum. Wyjechał więc raz jeszcze, przycisnął gaz i ruszył w stronę wjazdu wiodącego do podcienia po wschodniej stronie placu - po tej strome, po której wcześniej pojawiło się najwięcej Niemców. Półgąsienicówka runęła do przodu na ukos przez plac, Szkot skręcił kierownicę i wtoczył się na podjazd. Wjechał w korytarz i zbyt późno uświadomił sobie, że jest za wąsko, by mógł przejechać wzdłuż całego krużganka. Parter był odgrodzony od placu tylko poręczą i o nią właśnie zawadziła lewa gąsienica, rozbijając ją w drzazgi. Pierwszy kamienny filar, jaki napotkała, był przeszkodą, której pokonania odmówiła - rozstała się z pojazdem i śmignęła przez plac jak nie naruszony pierścień. Macomber zahamował w chwili zderzenia, przeskoczył przez szybę, wylądował na masce i zjechał z niej na ziemię. Pojazd zatrzymał się pod pijanym kątem. Silnik zakrztusił się i zamarł. Szkot zastanawiał się, dlaczego nie słychać już strzałów. Po minucie oczekiwania pokuśtykał z wolna korytarzem i zatrzymał się przy krótkich schodach wiodących w dół na plac pośrodku krużganka. Wszędzie rozbite szyby - tylko niektóre okna pyszniły się jeszcze całymi fragmentami. I żadnych odgłosów strzelaniny. Cisza, która zstąpiła na klasztor, wydawała się niesamowita. Zauważył, jak z drugiego piętra wychyla się Ford, który podjął ryzyko krótkiego rozejrzenia się dookoła. Ale sierżant szybko schował głowę. Macomber poczekał chwilę, lecz nie było widać żadnego znaku nieprzyjaciela oprócz skulonej postaci w mundurze strzelca alpejskiego, która runęła z czwartego piętra we wczesnej fazie bitwy. Niemiec w półgąsienicówce już dawno spadł na podłogę w czasie dzikich manewrów Szkota. Macomber wciąż ostrożnie posuwał się krużgankiem, skręcił za rogiem na dole i ruszył wzdłuż drugiego boku. Grapos spotkał go na dole schodów i skinął w kierunku imponującej postaci stojącej kilka stopni wyżej. Był to mężczyzna wysoki jak Macomber - pełen wigoru siedemdziesięciolatek, odziany w długie szaty i płaski biret dygnitarza Kościoła greckiego. Opat Zervos. - Znalazłem go zamkniętego w jego celi na drugim piętrze - szepnął Grapos, kiedy Prentice pojawił się na schodach obok opata. Macomber odezwał się po angielsku, pamiętając z wizyty przed pięciu laty, że opat zna ten język, a chciał, aby porucznik rozumiał rozmowę. - Ojcze, potrzebujemy szybko informacji. Ilu jest Niemców? - Było dziesięciu ludzi - zaczął zwięźle opat. - Przyjechali samochodami wczoraj wieczór, przebrani za cywilów, lecz mieli ze sobą mundury... Były trzy samochody... - Przepraszam na chwilę. - Macomber uniósł rękę i spojrzał na Prentice’a. - Ma pan pojęcie, z ilu możecie się wyliczyć? - Z siedmiu - odparł porucznik. - Obszedłem z Fordem budynek i sprawdziłem... - Zatem ośmiu razem z zamarzniętym obserwatorem lub raczej dziewięciu z człowiekiem przy bramie... - Siedmiu - powtórzył stanowczo Prentice. - Uwzględniłem obydwu tych Szwabów w swoim rachunku... - Trzech ludzi jest na wieży północnej - włączył się pospiesznie opat, żegnając się przy tym. - Kapitan Braun dowodzący tą jednostką spędza z pozostałymi dwoma wiele czasu na górze. Zorganizowali posterunek na dachu wieży i sądzę, że obserwują drogę na lądzie stałym. Mają teleskop, nadajnik radiowy i moździerz... - Moździerz! - Macomber spojrzał w górę schodów na Forda, który wyszedł zza rogu z pistoletem maszynowym wetkniętym pod zdrowe ramię. Pomimo odniesionej rany sprawiał wrażenie najbardziej opanowanego człowieka w całej grupie. Zatrzymał się słuchając pytania Szkota. - Ford, czy moździerz z tej wysokiej wieży może napędzić kłopotów niszczycielowi? - To zależy. Jeśli to taka ośmiocentymetrówka, jak te, które widziałem na płaskowyżu, to sprawa może być nieciekawa. Proszę zwrócić uwagę, że ocena odległości musi być bezbłędna, a celowniczy dobry - ale skoro jest w Wehrmachcie, to na pewno jest dobry. Jeśli będzie miał cholerne szczęście i spuści minę do komina i do maszynowni - no to widzieliście, co się stało z Hydrą... - To lepiej znajdźmy się tam cholernie szybko - warknął Macomber. Odwrócił się do Graposa. - Zna pan drogę na górę, więc niech pan prowadzi... Opat znów się wtrącił, gładząc palcami zwisający z szyi krucyfiks: - To miejsce jest święte i nigdy nie powinno stać się polem bitwy, lecz Niemcy są sami sobie winni, gdyż najechali mój kraj. Kapitan Braun przejął moją sypialnię na czwartym piętrze na kwaterę. Grapos wskaże wam celę, o której mówię. Może być raczej tam niż na wieży. - Wątpię - po całej tej strzelaninie. - Macomber zmarszczył brwi i przez chwilę się zastanawiał. - Z drugiej strony, nikogo z was nie było widać na placu od momentu ustania strzelaniny, więc Braun mógł przyjąć, że zostaliśmy zlikwidowani. - Ponownie podniósł wzrok na opata i przemówił spokojnie, lecz stanowczo: - A teraz chciałbym, aby udał się ojciec do swej celi na drugim piętrze i pozostał tam bez względu na to, co się stanie. - Wchodził już za Graposem na pierwsze półpiętro, kiedy odwrócił się, by dorzucić: - Co się stało z wszystkimi zakonnikami, którzy tu mieszkali? - Zamknięto ich w refektarzu po drugiej stronie. - Opat wskazał w kierunku cerkwi. - Mają tam dużo miejsca... - Więc najlepiej niech tam na razie zostaną - szorstko przerwał Macomber. - Proszę tu zaczekać, aż odejdziemy, a potem proszę udać się do celi. - Zwrócił się do Graposa. - Jest ich tam tylko trzech, ale to może być najbardziej niebezpieczna robota ze wszystkich. Chodźmy. Weszli bez przeszkód na trzecie piętro, Macomber ruszył przodem, a Grek o krok za nim. Szkota skrajnie przerażała myśl o tym, co może się stać, jeśli niszczyciel wejdzie w zasięg moździerza, zanim oni dotrą do wieży, ale szedł ostrożnie, zatrzymując się na każdym półpiętrze, i nasłuchiwał. Gdy zbliżali się do czwartego piętra, ostrożnie stawiali na schodach palce, by nie czynić hałasu. Macomber dotarł właśnie na półpiętro i miał już wyjrzeć za róg, kiedy usłyszał przybliżające się kroki na najwyższym piętrze. Dając pozostałym znak, zamarł w oczekiwaniu. Kroki doszły do szczytu schodów, a następnie ucichły. Macomber pokonał biegiem resztę stopni, ujrzał pusty korytarz, po lewej krótki przedsionek, w jego końcu zaś okute żelazem drzwi w kamiennej ścianie. Drzwi te musiały prowadzić na wieżę i były otwarte. Podszedł bezgłośnie przedsionkiem i nasłuchiwał u otwartych drzwi, wpatrując się w kręte schody znikające w mroku za zakrętem. Podszedł na czas, aby usłyszeć, jak ktoś ostro łomoce w specyficzny sposób w drewnianą powierzchnię - bez wątpienia był to sygnał identyfikujący nowo przybyłego. Metal zazgrzytał o metal, kiedy odciągnięto rygiel, podkute buty przebyły kilka ostatnich stopni, zatrzaśnięto klapę i ponownie zachrzęścił zamykany rygiel. - Kto to był? - wyszeptał mu Grapos do ucha. Prentice i Ford trzymali wartę od strony korytarza. Macomber machnął ręką, aby Grek się zamknął, i ruszył po krętych schodach. Szedł po omacku w ciemności z ręką na nierównej ścianie. Stopnie były niebezpiecznie wąskie i po wewnętrznej stronie wieży zanikały zupełnie. Dotknął czegoś głową i zrozumiał, że jest na szczycie. Cofnął się kilka stopni w dół i włączył latarkę. Klapę stanowiła masywna bryła drewna tak dobrze dopasowana, że w ciemności nie było widać nawet promyka dziennego światła, które mogłoby się przez nią przesączać. Nigdy się przez to nie przerąbiemy, pomyślał i zszedł w dół po krętych schodach. - Strzelaniem nie utorujemy sobie drogi na dach - oznajmił spokojnie Macomber. - Jest tam klapa w podłodze jakby z kawałka drewna tekowego. Prentice, rzućmy szybko okiem na sypialnię opata i przekonajmy się, czym można wywabić dzielnego kapitana. Jeśli to będzie kapitan. Ford, pan pozostanie tutaj, a Grapos będzie obserwował schody w dół. Jeśli ktoś zacznie schodzić z wieży, niech pan wróci do Graposa, a my damy sobie radę sami. Podchodzili ostrożnie do sypialni, na wypadek gdyby pozostawiono wewnątrz strażnika, lecz pokój był pusty. Okna wychodziły na masyw góry, a jedyne umeblowanie stanowiły surowe łóżko, drewniany stół i krzesło. Na stole stała radiostacja ze starannie złożonymi słuchawkami koło krzesła. - A więc tak - skomentował Macomber. - Nadaje teraz stąd do Burckhardta. Musiał stwierdzić, że na dachu to jest niewygodne. Mam cholerną pewność, że myśli, iż nas pozabijano - nawet nie zamknął drzwi na klucz. - Nie mógł - rzucił lakonicznie Prentice. - Nie ma dziurki od klucza. Sądzi pan, że wróci? - Wyglądał przez okno, lecz ściana wieży odcinała wszelki widok na jezioro. - Mam nadzieję. To nasza jedyna szansa dostania się na dach tej wieży. Wszystko bym teraz oddał za dziesięciokilogramowy ładunek wybuchowy. Umieszczony pod tą klapą, zmiótłby cały dach do jeziora. Musimy wypracować coś prostego, na wypadek, gdyby Braun znów zszedł na dół. A chyba zejdzie - te słuchawki wyglądają tak, jak gdyby miał zamiar posłużyć się nimi w najbliższej przyszłości. Tym razem to Prentice miał się zająć przywitaniem Brauna, Macomber bowiem chciał zachować w rezerwie to, co zaplanował, gdyby kapitan pojawił się na dole. Ford obserwował schody, Prentice i Grapos natomiast zasiedli w zasadzce po obu stronach drzwi wiodących do wieży. Macomber czekał na końcu przedsionka, trzymając parabellum w pogotowiu. Taka operacja, która z pozoru nie powinna sprawić kłopotów, mogła bardzo łatwo zakończyć się fiaskiem. Czekali, minuty mijały, a Macomber zastanawiał się, czy przypadkiem Braun nie usadowił się na stałe na dachu; czy nadawszy ostrzeżenie o ataku na klasztor, nie zamierzał siedzieć cicho, aż do chwili gdy pierwsze półgąsienicówki pojawią się na placu. A może ośmieli się raz jeszcze zejść z wieży, aby wysłać następny meldunek o postępach niszczyciela? Szkot słyszał w ciszy tykanie zegarka na ręce. Potem usłyszał coś jeszcze. Głuchy tępy odgłos na krętych schodach. Klapę otwarto tym razem bardzo cicho, a następnie zamknięto z mniejszym hałasem niż poprzednio. Macomber wpatrywał się w przedsionek, gdzie czekał skulony Grapos z nożem przyciśniętym do boku. Po drugiej stronie wejścia oczekiwał Prentice ze zwilgotniałym czołem, choć temperatura w kamiennym korytarzu była niska. Przez długą chwilę nie słyszeli nic i Prentice już uznał, że to fałszywy alarm, lecz Szkot myślał co innego i niemal wyczuwał obecność kogoś nasłuchującego wewnątrz wieży przed wyjściem. Następnie po kamieniu szurnął but, lufa pistoletu maszynowego dźgnęła przestrzeń za drzwiami i wyszedł umundurowany kapitan strzelców alpejskich. Prentice rzucił się na niego dwiema rękami, Grapos pchnął nożem, lecz Niemiec zareagował z szybkością, która zmusiła Macombera do uczynienia kroku naprzód. Porucznik zacisnął jedną rękę na ustach Brauna, drugą wokół szyi, ale kapitan strzelców wywinął się niespodziewanie i uwolnił od ręki trzymającej go za gardło. Grapos odniósł niewiele większy sukces, gdyż jego nóż napotkał na niewłaściwy cel, ześlizgnął się po lufie pistoletu maszynowego i zjechał po ręce Niemca. Braun wprawdzie puścił broń, lecz nie zaniechał walki, rzucił się całym ciężarem na Prentice’a, wciskając jego uwolnioną rękę między swe ciało a ścianę. Porucznik pomyślał, że ma połamane knykcie, kiedy Grapos pchnął po raz drugi i nóż pogrążył się w ciało. Braun zgiął się, opadł na podłogę, a gdy Macomber sprawdził jego puls, nie wyczuł nic. Kapitan Braun znalazł się na liście poległych. - Wchodzę prosto na górę - powiedział szybko Macomber. - Zaczyna brakować nam czasu. Jeśli od razu ruszę na górę, może sobie pomyślą, że Braun czegoś zapomniał. Grapos, gdy otworzę klapę i wysunę się na dach, pan za mną... W połowie krętych schodów złapał go ból w plecach, ostry przeszywający ból, który unieruchomił go na kilka sekund. Musiał sobie coś nadwerężyć, kiedy wyskakiwał z półgąsienicówki. Powstrzymał jęknięcie, poczuł, jak Grapos wpada na niego, i siłą zmusił się do pokonania ostatnich stopni. Z parabellum w prawej ręce, palcami namacał klapę, po czym zastukał w dno klapy w specyficzny sposób - w sposób, w jaki przedtem stukał Braun. Nastąpiła pauza, przeciągający się moment, kiedy myślał, że podstęp się nie udał. Potem jednak nastąpiło szczęknięcie odciąganego rygla. *** Od razu poszło źle. Klapa otwarła się powoli, a gdy światło dnia zalało kręte schody, nie widać było nikogo, do kogo można by było strzelić. Kiedy szpara wystarczająco się poszerzyła, wbiegł na ostatnie kilką stopni, zdając sobie sprawę z nieprzewidzianej przeszkody - klapę otwierał ktoś, kogo nie widział. Dotarł na kamienny dach i odwrócił się tylko po to, aby znowu go unieruchomił w tej pozycji dziki ból rozdzierający mu plecy i krępujący ruchy, uniemożliwiający wycelowanie parabellum w klęczącego kaprala, który zatrzasnął klapę i zasunął z powrotem rygiel. Opadająca bryła drewna uderzyła Graposa w ramię i zamknęła Macombera na dachu z dwoma Niemcami. Szkot rzucił parabellum niczym pociskiem w klęczącego kaprala, który sięgał po pistolet leżący obok niego na kamieniach. Pistolet uderzył go w skroń, żołnierz opadł na bok z palcami ciągle zaciśniętymi na pistolecie i leżał bez ruchu z uniesioną twarzą i otwartymi oczyma. Gdy Macomber wszedł na dach, drugi żołnierz stał przy ścianie, spoglądając na zatokę. Pochylił się do przodu i przyciskał oko do silnego teleskopu polowego na podstawie trójnożnej. Tuż obok na własnym trójnogu spoczywał krępy moździerz obok sterty tępo zakończonych granatów. Niemiec był mocno zbudowany, a jego rozpięty kołnierz odsłaniał gruby kark. Zaskoczenie żołnierza trwało tylko kilka sekund, potem opadł na kolana i zaczął szaleńczo szarpać, aby wyswobodzić coś, co uwięzło pod brezentem osłaniającym resztę granatów. Wyciągnął to, kiedy Macomber zerwał się do działania i dopadł Niemca. Kapral, wciąż na kolanach, odwrócił się z pistoletem maszynowym, Szkot zaś chwycił za lufę w połowie zataczanego przez nią haku. Zamiast pociągnąć ku sobie, czego spodziewał się Niemiec, pchnął dziko i żołnierz stracił równowagę. Wypuścił broń, przewracając się do tyłu, lecz łokcie uratowały go od rozciągnięcia się na podłodze. Wciąż porażony bólem Macomber popełnił błąd, sądząc, że ma dosyć czasu, aby odwrócić broń i dobrze ją uchwycić. Jeszcze się z nią zmagał, kiedy Niemiec stanął na nogi i złapał Szkota za gardło. Impet ataku pchnął Macombera w tył na sięgający mu do pasa murek wieży. Nie mógł użyć broni ściśniętej między ich ciałami w czasie dzikiej szarpaniny. Poczuł, że jest bezlitośnie spychany poza krawędź. Żołnierz, o kilka cali od niego niższy, jednak o dziesięć lat młodszy, był w świetnej kondycji, podczas gdy agent znajdował się u kresu wytrzymałości fizycznej. Ponieważ broń była uwięziona między ich ciałami, Niemiec zacisnął obie dłonie na szyi Macombera, który poczuł, że jego plecy pękają z bólu i zaczyna brakować mu powietrza. Przez chwilę ogarnęła go panika. Zaczął przechylać się poza krawędź muru, wrzynającego mu się w lędźwia i wykorzystywanego przez Niemca jako dźwignia do wyrzucenia Macombera w jezioro. Żołnierz, świadom, że zwycięża, zignorował broń i coraz mocniej zaciskał dłonie, aż twarz Macombera zmieniła kolor. Ręce Szkota ciągle trzymały pistolet maszynowy i choć udało mu się odwrócić go w bok, nadal nie mógł go wykorzystać. Gdyby Niemiec utrzymywał nacisk, to posłałby Macombera w dół w ciągu sekund, lecz ujrzał, że broń się wymyka z rąk przeciwnika, i rozluźnił uchwyt, aby ją złapać. Czując, że Szkot jest już gotów - a rzeczywiście był już prawie gotów - Niemiec przytrzymywał go za gardło tylko jedną dłonią, lecz szybko wcisnął kciuk w tchawicę Macombera i jego ofiara zaczęła się krztusić. Pozbyć się broni! Myśl taka przemknęła przez głowę Macombera, więc szarpnął słabo, lecz z dostateczną siłą za zwisający pas. Kapral puścił i pistolet maszynowy zniknął za murem. Nacisk kciuka wzmógł się, a przed oczami Szkota zaczęły tańczyć czerwonawe światełka i czuł, jak opuszczają go siły. To było to. Nic więcej. Jego prawa dłoń zatrzepotała, poczuła włosy w chwili, kiedy podkuty but Niemca wbił mu się w śródstopie. Ból pomknął w górę po nodze jak wstrząs elektryczny i agenta porwał spazm dzikiej furii, która wywołała przypływ świeżej energii. Schwycił sporą garść włosów, skręcił je i szarpnął w bok z całą siłą, jaką udało mu się zmobilizować. Ciągnął za włosy tak, jakby pragnął je wyrwać z korzeniami. Nacisk kciuka zelżał, zanikł. Macomber wciągnął pełnymi płucami chłodne górskie powietrze, wiedząc, że krzepki Niemiec pozbiera się w ciągu sekund. Wypuścił włosy, zagiął palce w szpony i gdy znów pojawiła się twarz żołnierza, uderzył. Dzikość ataku odebrała Niemcowi bojowość, więc odepchnął się od muru, by ochronić twarz, i zahaczył przy tym obcasem o wystający kamień. Walczył o utrzymanie równowagi, ale Macomber uderzył go bykiem w żołądek i rzucił nim przez całą długość dachu. Szkot podążył za nim, prawą stopą jednak zawadził o jedną z nóg trójnoga teleskopu i upadł na brzuch. Teleskop przechylił się, oderwał od podstawy i stoczył z dachu. Agent podniósł się na czworaki, z brodą lepką od krwi w miejscu, gdzie przejechała po kamieniach, i ujrzał, że murek uratował przeciwnika. Niemiec mocno uderzył dłońmi o szczyt murku, aby zamortyzować upadek. Będący tuż przy nim Macomber zacisnął rękę wokół jego prawej kostki i uniósł do góry. Kapral popełnił drugi błąd. Wciąż oszołomiony i pozbawiony równowagi, poderwał drugą stopę, aby kopnąć Macombera w twarz. Szkot wsparty mocno łokciem o dach uniósł się na tyle, na ile mógł - nie więcej niż kilka cali - lecz główny ciężar Niemca spoczywał w tej chwili poza krawędzią dachu. Uwięziona stopa wymknęła się z uścisku Macombera, gdy podnosił się na nogi, i żołnierz poleciał na zewnątrz i w dół. Krzyk dotarł do Szkota w formie zamierającego jęku - agent wychylił się w samą porę, aby dojrzeć, jak niewielka figurka z rozłożonymi rękami i nogami uderza w lód setki stóp niżej. Przytrzymując się muru, przedostał się do klapy i odtrącił nogą na bok otwarty notatnik, którego Niemcy używali do zapisywania przejazdu dostaw alianckich po drodze na lądzie. Schylając się z bólem, odsunął rygiel, lecz otwarcie zostawił towarzyszom. Kiedy klapa uniosła się, najbliżej stał Grapos, za nim Ford, a Prentice zamykał pochód. Pierwszy odezwał się sierżant sztabowy. Ujrzał leżącego na wznak kaprala i spojrzał z zaciekawieniem na Macombera. - Nie spodziewaliśmy się znów ujrzeć pana żywego, ale zdawało mi się, że było ich dwóch. - Jeden spadł z wieży... lepiej spójrzcie szybko. - Ciągle wspierał się o murek i wyglądał trochę nieprzytomnie. Delikatnie masował sobie krtań i patrzył na jezioro. - Burckhardt już tu prawie jest... Burckhardt posuwał się z wielką szybkością - jego oddział, w szyku bojowym, przebył znaczny dystans po jeziorze. Kiedy Szkot spoglądał z wielkiej wysokości wieży, miał uczucie, że patrzy na panoramę w muzeum wojskowym. Sześć półgąsienicówek, rozstawionych na lodzie szeroko jak modele, przewodziło natarciu, a za nimi podążali pieszo strzelcy alpejscy i spadochroniarze. Dalej pełzły kolejne półgąsienicówki, a w każdym z dziwacznych pojazdów tkwił tylko kierowca - Burckhardt przemyślnie zredukował liczbę pasażerów w półgąsienicówkach, aby zminimalizować straty, gdyby gdziekolwiek pękł lód. Kilka lekkich działek przeciwlotniczych oraz 75-milimetrowych górskich haubic, odczepionych od półgąsienicówek, które holowały je po górskiej drodze, ciągnęli po lodzie ludzie - po dwóch na działo. Macomber zauważył, że wokół pojazdów i dział przestrzeń jest pusta - piechurzy reagowali nerwowo na ciężar sprzętu toczącego się po lodowej powierzchni jeziora. Wrażenie, że spogląda na dziecięcą makietę, wzmagała ciężka cisza, która zapadła nad górą, kiedy zamarł wiatr, a żaden z dźwięków posuwającej się do przodu armii nie dochodził do obserwatorów na wieży. Agent spojrzał na sierżanta sztabowego, który także patrzył w dół na groźny spektakl. - Jest jakaś nadzieja, Ford, gdybyśmy użyli moździerza? To ośmiocentymetrówka, prawda? - Tak. Chodzi panu o strzaskanie pod nimi lodu? Możemy spróbować, ale ja sam nie mogę ładować moździerza tym ramieniem. - Zerknął na Prentice’a podtrzymującego swoją opuchniętą prawą rękę. - I on też nie może. Ramię Graposa na razie jest sparaliżowane po uderzeniu klapą. - Popatrzył ze zwątpieniem na Macombera, który instynktownie wyprostował się i odsunął od muru. - Da pan radę? - Będę musiał. I lepiej się ruszmy. Macomber spojrzał w drugą stronę, na morze. Sprawy przybrały obrót najgorszy z możliwych. Niszczyciel dokonał zwrotu do brzegu, aby skierować się na półwysep, i za kilka minut zniknie za linią półwyspu, by rozpocząć lądowanie. Jeśli Burckhardt dotrze do klasztoru, to nie dość, że osiągnie swój cel, lecz także zyska możliwość dokonania masakry żołnierzy, kiedy będą się wspinać po ścieżce na ścianie skalnej. Co, na Boga, ostrzegło Ateny, że dzieje się coś niedobrego? Uznał to pytanie za retoryczne i zaczął szybko przeliczać tęponose granaty na pół przykryte brezentem. Trzydzieści. Nie wydawało się to wielką liczbą, a nawet nie wystarczającą. Wepchnął ostatnie cygaro do ust i żuł je, gdy Ford - najspokojniejszy człowiek na dachu - stanął przy murku i odwrócił twarz w bok, aby ocenić siłę zamierającej bryzy. Patrzył przymrużonymi oczami na słońce, kiedy obliczał odległości i kąty podniesienia. Oczekując, aż sierżant sztabowy zakończy swoje obliczenia, Macomber pomógł Prentice’owi umocować złowieszczo nabrzmiewającą rękę w zaimprowizowanym temblaku z szalika i w czasie opatrywania kontuzji z napięciem przyglądał się ruchom Burckhardta. Półgąsienicówki stale pełzły do przodu jak mechaniczne pchły - pchły, które teraz już pokonały dwie trzecie powierzchni jeziora i zbliżały się ku drodze do klasztoru. Nawet z tej wielkiej wysokości, z jakiej na nich spoglądał Macomber, można było wreszcie dosłyszeć nikły pomruk unoszący się w zimnym górskim powietrzu - pomruk silników i zgrzytających po lodzie gąsienic. - To musi być Burckhardt w tamtym samochodzie. - Prentice po wypróbowaniu temblaka podniósł wzrok i Macomber szybko skierował lornetkę w kierunku, który porucznik wskazywał swoją zdrową ręką. Niewielki otwarty samochód o dziwnym kształcie jechał wolno po lodzie i właśnie dotarł do miejsca w połowie drogi między tamtym brzegiem a czołowymi półgąsienicówkami. Ford odsunął się od ściany i nachylając się ku moździerzowi, powiedział: - To będzie kübelwagen. Mam na myśli samochód. Z bliska wygląda trochę jak zgniecione wiadro, pewnie przywieźli go szybowcem. Teraz będę potrzebował pana pomocy, Mac. Najpierw musieli przesunąć moździerz w przeciwnym kierunku, aby jego wylot celował w jezioro, a potem Ford, z niemałą trudnością, wydobył granat i pokazał Macomberowi, co ma robić. - Należy zapamiętać trzy podstawowe rzeczy - nie wkładać granatu do lufy czubkiem, bo wszyscy powiemy do widzenia; należy go zsuwać, nie popychać; i trzymać potem ręce z daleka, jeśli jest pan do nich przywiązany. Spróbuję zademonstrować, a potem niech pan sobie sam radzi - ja będę musiał stać przy ścianie, aby widzieć, co się dzieje... - Pod górę też idą! - Prentice, który pożyczył lornetkę Szkota, mówiąc spoglądał na miejsce za urwiskiem. Pułkownik Burckhardt dowodził, że jest świetnym taktykiem i że nie pozostawiał nic przypadkowi - większa część jego sił posuwała się po lodzie, lecz nad drugim brzegiem dwie nieregularne linie kropek wspinały się na niższy stok góry Zervos, a narciarze kierowali się do klasztoru inną trasą. Widząc te dwie linie wspinające się coraz wyżej, Macomber odgadł trasę, którą będą się posuwać. Południowy brzeg jeziora był zablokowany przez urwisko wznoszące się pionowo od samej wody, ale narciarze mogą dotrzeć do miejsca powyżej urwiska, a następnie zjechać po zboczu kończącym się w pobliżu wejścia do klasztoru. Ośnieżona góra wyglądała na przeciążoną nad urwiskiem i Grapos, który również domyślił się, jaką drogą Niemcy będą podążać, odezwał się ponuro: - Będzie im potrzebna rozwaga i szczęście tam w górze. - Dlaczego? - spytał Macomber. - Nadchodzi odwilż - pora, kiedy góra się rusza. - Ma pan na myśli lawinę? - Tak. - Będziemy się nimi martwić później. Ford zakończył swój pokaz dla Macombera. Umieścił granat z powrotem na płachcie, pochylił się, aby dokładnie nastawić kąt podniesienia, podszedł szybko do muru, żeby sprawdzić usytuowanie celu. Potem powrócił do moździerza i ponownie go nastawił. Macomber, czekając niecierpliwie na rozpoczęcie strzelania, także podszedł na chwilę do murku, by dokonać ostatecznej oceny. Kübelwagen posuwał się teraz bliżej przedniej linii, zatrzymując się często na kilka sekund - jak należało sądzić, Burckhardt zamieniał kilka słów z żołnierzami. Sześć półgąsienicówek z przodu pokonało już trzy czwarte drogi przez jezioro i w ciągu kilku minut dotrze do lądu. Macomber obmacał się machinalnie w poszukiwaniu zapałki, ale wyjął pustą rękę - sprawa będzie i tak dość trudna bez dymu szczypiącego w oczy. Podszedł znów do moździerza, sprawdził, czy krew na dłoni zakrzepła, wytarł szybko ręce w chusteczkę, a następnie pochylił się, aby podnieść pierwszy granat. Ford zajął stanowisko przy parapecie i ostrzegł Prentice’a i Graposa, aby pozostali w swoich rogach. Prentice, wciśnięty w północno-wschodni narożnik, miał najlepszy widok; obejmował wzrokiem całe jezioro. Pierwszy granat wyleciał sekundy później, wznosząc się ponad murem, zmniejszając gwałtownie swe wymiary, zataczając łuk i opadając na lód przed prowadzącymi półgąsienicówkami. Porucznik zacisnął z niepokoju zęby, obserwując jego upadek. Dojrzał krótką fontannę śniegu w miejscu upadku pocisku. Potem nie wydarzyło się nic. Nic. Jego wzrok napotkał spojrzenie Forda, który jedynie wparł mocniej ręce w murek. - Nie eksplodował - rzekł Prentice z goryczą. - Nie. To musiał być niewybuch. Miejmy nadzieję, że nie wszystkie są takie. Słyszałem, że w niemieckich fabrykach rozpowszechniony jest sabotaż. - Spojrzał przez ramię na Macombera, stojącego w pogotowiu z nowym granatem, i wydał krótką komendę: - Ognia! Drugi granat wyleciał, zmniejszył się do rozmiarów szpilki, upadł blisko niewybuchu - nastąpił odgłos detonacji, wytrysk śniegu. Prentice zaklął głośno. Lód pozostał nie naruszony. Czyżby był zbyt mocny, aby go można było przebić? W umysłach wszystkich zalągł się strach, a nadzieje Prentice’a i tak nie były zbyt duże od samego początku. - Ognia! - Ford rzucił się do moździerza, by dokonać minimalnej poprawki przed powrotem do muru i powtórzeniem komendy. Trzeci granat wzniósł się po paraboli, którą zakrzywił opadając. Wylądował w pobliżu pierwszych półgąsienicówek i odległe uderzenie doleciało echem do wieży; wraz z wybuchem granatu wyleciał w powietrze śnieg. Obszar czarnego cienia porysował jezioro, kiedy lód popękał i rozpadł się, a pod trzema półgąsienicówkami rozwarła się woda. - Ognia! Czwarty pocisk wzmógł proces pękania. Trzy półgąsienicówki zniknęły prawie momentalnie. W jednej chwili były, a w drugiej już ich nie było; zostały pochłonięte przez tworzące się nowe jezioro - jezioro lodowatej wody. Ponad pięćdziesiąt metrów głębokości, jak powiedział Grapos. Więc półgąsienicówki osiadły teraz sto pięćdziesiąt stóp pod powierzchnią. - Ognia! Ford znów dokonał niewielkiej poprawki, zanim rzucił się z powrotem ku murowi. Wystawił głowę na zewnątrz i omiatał wzrokiem jezioro, a Macomber, już skąpany potem, wrzucił nowy granat. W tej fazie nawet Prentice, który widział, jak się wszystko dokonuje, nie uchwycił jeszcze wielkości planu przygotowanego przez precyzyjnego Forda dla zniszczenia całej siły niemieckiej. Piąty granat popędził nad murem prawie zbyt szybko, aby mogło za nim nadążyć oko, opuścił się, uderzył w jezioro pośrodku trzech pozostałych półgąsienicówek najbliższych Zervos. Następna fontanna śniegu błysnęła w górę, następne tąpnięcie dotarło do odległej wieży, a potem popękał ogromny obszar lodu. Prentice przyglądał się w zdumieniu, jak płat lodu staje się tymczasową wyspą oddzieloną od reszty zamarzniętego jeziora - był to płat utrzymujący na sobie trzy półgąsienicówki oraz pomiędzy nimi grupę strzelców alpejskich. Istnienie wyspy było chwilowe. Płat popękał we wszystkich kierunkach, przełamał się i zatonął. Przycisnąwszy lornetkę mocno do oka, Prentice widział, jak jedna półgąsienicówka na skraju lodu idzie na dno najpierw kołami, wyrzucając gąsienice w powietrze, a potem cały pojazd ześlizgnął się poza zasięg wzroku w czarną jak atrament wodę. Szanse chociaż jednego człowieka na przeżycie w tych falach o temperaturze poniżej zera były żadne. - Ognia! Następny granat wylądował dalej na prawo, akurat dosięgając poszarpanej krawędzi ciągle jeszcze całego lodu, wybuchając ponad linią wody. Wprawiło to figurki poza krawędzią w zamieszanie - jedne upadły, a drugie rozbiegły się w beznadziejnym poszukiwaniu schronienia. Cały uporządkowany na lodzie szyk zaczynał się zmieniać, chwiać, rozpadać w rozległy zdezorganizowany chaos. Tymczasem Ford zwiększył częstotliwość bombardowania, niekiedy wprowadzając poprawki kierunku lub kąta podniesienia, podczas gdy Macomber - teraz już bez przerwy dźgany w plecy sztyletem bólu, z odzieżą przesiąkniętą potem i ciałem, które protestowało narastającym bólem - pracował metodycznie schylając się, chwytając, podnosząc, wsuwając granaty do lufy. - Ognia! Ten pocisk poszybował o wiele dalej: zenit jego paraboli wypadł wyżej nad jeziorem, a punkt upadku był bardziej odległy. Prentice przycisnął lornetkę do oka, nastawiając ją na kübelwagen. Usłyszał tąpnięcie i w tym samym momencie ujrzał śnieżny pył - pył, który niemal natychmiast podniósł się za pojazdem Burckhardta. Biel otaczająca samochód zanikła, stając się czarną jak smoła wodą, a kiedy pojazd szedł wprost na dno, Prentice dostrzegł, że wciąż siedziały w nim cztery osoby. Burckhardt tonął w otoczeniu swoich ludzi. Nowy obszar strzaskanego lodu rozszerzył się ku drodze do klasztoru. Przechylał się, kiedy ludzie na nim biegali we wszystkich kierunkach szukając ucieczki. Prentice widział, jak jeden człowiek wbiega prosto z krawędzi do wody, a gdy odjął okular od oka, płat lodu pogrążył się pod powierzchnią. Ogromny mroczny kanał, szerokości być może stu jardów, oddzielał zamarznięty obszar jeziora od drogi na zachodnim brzegu wiodącej do klasztoru. - Ognia! Ford znów wprowadził poprawkę i Prentice dojrzał, że lufa moździerza ma największy kąt podniesienia, dojrzał także, jak granat podtrzymywany przez dłonie Macombera niemal mu się wymyka, kiedy Szkot zmuszał swoje znużone ciało do dalszego wysiłku. Pocisk popędził nad jeziorem, stał się maleńką plamką na tle bieli w dole, wreszcie upadł w pobliżu odległego wschodniego brzegu po drugiej stronie rozproszonych żołnierzy. Tąpnięcie było słabsze. Po wylądowaniu kolejnych trzech granatów utworzył się nowy kanał - zaczynający się przy brzegu i ciągnący ku środkowi - i czarne kropeczki rozpierzchły się po kurczącej się powierzchni bieli. Zniknęły dwa działa górskie. Półgąsienicówka cofająca się przed ostrzałem wjechała prosto do wody. Ponad trzecia część nacierających sił zniknęła i po raz pierwszy do Prentice’a dotarł przemyślny spryt planu Forda. W swoim umyśle podzielił jezioro precyzyjnie na części i niszczył je sektor za sektorem zadając maksymalne straty - poczynając od najważniejszego sektora przy drodze do klasztoru, cofając się, a następnie przeskakując, aby zniszczyć lód przy brzegu z tamtej strony. Jego ostatecznym celem było zapędzenie pozostałych przy życiu żołnierzy Wehrmachtu na wielką wyspę lodu ograniczaną od wschodu i zachodu przez wodę, przez zasypaną śniegiem drogę od północy oraz przez pionową skałę urwiska od południa. - Ognia! Pocisk wylądował bezużytecznie w czystej od lodu wodzie. - Ognia! Lornetka Prentice’a była akurat nastawiona na punkt nieco dalszy niż miejsce ostatniego upadku pocisku, więc dojrzał dwa obłoczki śniegu, kiedy granat odbił się od lodu i zdetonował pośrodku tłumu żołnierzy niemieckich biegnących w stronę urwiska. W tym momencie niektórzy z obdarzonych szybkim refleksem strzelców alpejskich już uciekali. Posługując się linami, zaczęli wchodzić po pionowej ścianie urwiska. Wiedzieli, że tylko zawieszeni w powietrzu będą bezpieczni przed spadającym na nich gradem pocisków. Ford skierował teraz swoją uwagę na ten sektor zamarzniętego jeziora, który stykał się z zasypaną drogą. Znaczna liczba żołnierzy wraz z działem górskim kierowała się w stronę obszaru zasp. Spadające pociski zaczęły osypywać ich drogę ucieczki, spędzając ich ponownie na wielki pozostały płat lodu, który pokrywał może trzecią część jeziora. - Ognia! Prentice złożył lornetkę, wsunął ją do kieszeni. Zmęczenie spowodowane patrzeniem przez lornetkę sprawiło, że przetarł oczy, następnie zaś osuszył je chusteczką. Przez cały czas trwał ostrzał, a Ford skoncentrował się na wielkiej wyspie lodu pokrytej odciętymi Niemcami. - Ognia...! Ognia...! Ognia...! Porucznik stracił rachubę pocisków, które Macomber opuszczał do lufy. Częstotliwość jeszcze się zwiększała, w miarę jak Ford rozbudowywał ostrzał, a Macomber, wycierając często dłonie o spodnie w obawie, że upuści pocisk, mobilizował ostatnie rezerwy energii i zasilał moździerz świeżą amunicją. Kiedy Prentice znów spojrzał na jezioro, zdumiał się zmianą, jaka nastąpiła w scenerii. Jezioro, które jeszcze nie tak dawno było białą równiną, obecnie stanowiło czarną taflę upstrzoną czymś, co z tej wysokości wyglądało jak pasma śniegu, lecz w rzeczywistości było wielkimi kryształami pływającego lodu. Środkowa wyspa prawie zupełnie znikła i pozostała już tylko garstka ludzi odcięta na plamce bieli. Macomber załadował więcej pocisków, otoczył lodową wysepkę pięcioma fontannami bryzgającej wody. Pięć razy pudło. Następny pocisk upadł w sam środek pozostałej kry, rozbił ją na kawałki, zsypał pozostałych przy życiu - zachłystujących się, pogrążających, tonących - w mroźną wodę. Może z tuzin strzelców alpejskich czepiało się ciągle ściany urwiska, na które się powoli wspinali, lecz oddział inwazyjny na lodzie przestał istnieć. - Jak na strzelnicy - rzekł Ford. - Jedyne w swoim rodzaju... - Niezupełnie - przypomniał mu Macomber. - Było już Austerlitz* [*przyp.: Pod Austerlitz Napoleon unicestwił armię rosyjską, ostrzeliwując zamarznięte jezioro i topiąc przeciwnika pokonującego je po lodzie. (Przyp. aut.)]. - W odpowiedzi na przeczący gest głowy sierżanta położył z powrotem trzymany granat na prawie pustą płachtę i podszedł sztywno do parapetu. - A teraz musimy stawić czoło tej zgrai. Kiedy Macomber wygłosił swą ponurą uwagę i wskazał ponad murkiem, na dachu wieży leżały trzy granaty. W odróżnieniu od pozostałych, którzy całą uwagę skoncentrowali na jeziorze poniżej, Szkot przyglądał się z rosnącym niepokojem postępowi narciarzy. Wspięli się już na wzgórze na wysokość znacznie górującą nad urwiskiem i zjeżdżali w dół linią zakrzywioną wokół żebra góry. Człowiek na czele wysunął się mniej więcej ćwierć mili przed resztę i pędził w kierunku klasztoru. Grapos podkuśtykał ze swego kąta i schwycił Macombera za ramię. - Zróbcie lawinę - rzekł pospiesznie. - Tam, gdzie czarna dziura... - Ma na myśli to wgłębienie w cieniu - wtrącił Prentice. - Dlaczego tam? - Macomber już podszedł do moździerza, pomagał Fordowi zmienić ustawienie broni, po czym czekał trzymając w dłoniach następny granat. Sierżant sprawdził pochyłość stoku wzgórza i zmienił kąt podniesienia. - Ponieważ - wyjaśniał Grapos - to tam austriacki narciarz spowodował lawinę. Ostrzegaliśmy go, żeby nie szedł, ale się z nas śmiał. Stałem na tym dachu i patrzyłem na niego. Zjeżdża przez dziurę i zaczyna się lawina. Góra ożywa. - Ford, lepiej tego popróbujmy - rzucił szybko Macomber. - To ryzyko, ale jedyne na jakie nas stać. Przy ich szybkości może w nich nie trafić nawet sto pocisków. Czekał, wciąż trzymając granat, gdy Ford przeliczał kąt podniesienia i wprowadzał dalsze poprawki. Reakcja na wydarzenia dawała znać o sobie - jego ramiona i nogi były jak z galarety i wiedział, że może zemdleć w każdej chwili. „Na miłość boską, człowieku, przestań majstrować przy tym moździerzu i jazda z tym!” Ford skinął głową - na znak satysfakcji - i Macomber wpuścił pierwszy granat. Ponieważ stok góry wznosił się nad wieżą, widział teraz, co się dzieje, i dojrzał, jak granat upada w śnieg w pewnej odległości od zagłębienia. - Cholera! - Była to pierwsza oznaka emocji, jaką Ford okazał od rozpoczęcia ostrzału z moździerza. Wystrzał nie mieścił się na kierunku i sierżant wiedział, że to jego wina - nie dość starannie dokonał pierwszych przygotowań. A nie było już granatów, które można by poświęcić dla wstrzelania się. Wprowadził poprawkę do kąta podniesienia. Macomber podniósł następny granat. Pocisk wyleciał. Szkot zobaczył, jak ten ląduje poniżej zagłębienia, na tyle blisko kolumny strzelców alpejskich, aby sprowokować nagły unik w rozciągniętej linii - dowódca sekcji nie zmarnował lekcji tego, co się zdarzyło na jeziorze - lecz nie więcej niż unik. Ford zagryzł wargę, kiedy Macomber go pocieszył. - Do trzech razy sztuka! Sierżant sztabowy wyglądał na nie przekonanego - pierwszym razem za wysoko, tym razem za nisko. I pozostał tylko jeden. Ale utrzymał nerwy na wodzy - pierwsze dwa strzały obramowały cel od góry i od dołu, więc teraz musi trafić pomiędzy oba punkty. Wziął głęboki wdech, bardzo starannie zmienił nastawienie lufy, po czym skinął Macomberowi. Ostatni granat rozprysnął się nieco powyżej zagłębienia. Na wieży było bardzo cicho. Czterej mężczyźni stali bez ruchu w oczekiwaniu. Za nimi było puste morze, niszczyciel zniknął; poniżej jezioro, ciche i zamarłe; ponad nimi wznosił się szczyt góry Zervos, ostro odcinający się od bladego nieba. Lufa moździerza rozdziawiała się w górę - obecnie nieszkodliwa jak kawał złomu. Równie dobrze mogli go przerzucić przez murek, aby Alpenkorps z niego nie skorzystał. Była to prawdopodobnie gra wyobraźni, lecz Szkotowi zdawało się, że słyszy świst zbliżających się nart. Stał z oczami wbitymi w górę Zervos, przymknął powieki i spojrzał znowu, niepewny, czy los nie płata mu figli. Wpatrywał się dotąd w zagłębienie, lecz teraz podniósł wzrok wyżej w górę, w punkt w pobliżu wierzchołka, gdzie coś przyciągnęło jego uwagę. Czyżby miało tam miejsce łagodne falowanie - tak łagodne, że oko nigdy by go nie dostrzegło, gdyby nie zamierająca nadzieja? Zdawało się zachodzić jakieś drganie, jakieś niewyraźne chybotanie przy samym szczycie. Powoli śnieg zaczął na kształt odchylonego prześcieradła swój ruch długą falą - falą, która rozciągała się na całą szerokość zbocza, kiedy tak pędziła w dół pęczniejąc przy połykaniu coraz większej ilości śniegu. I teraz Macomber coś dosłyszał - słaby pomruk, który nabrzmiał i obniżył swój ton do złowrogiego grzmotu. Dostrzegał nowe oznaki, że dzieje się coś strasznego. Zbocze przesuwało się w dół z rosnącą prędkością - ruchome zbocze szerokie co najmniej na milę - a śnieżny wał rozrastał, nabierał impetu i grzmiał w dół na Niemców jak fala pływowa. Góra ożywała. Stok jak żyjące stworzenie kipiał i staczał się w dół do jeziora - góra wybuchająca we wszystkie strony - załamująca się u wierzchołka fala - ryk schodzącej lawiny - straszliwy łoskot w uszach - dźwięk przypominający erupcję ogromnego wulkanu miotającego z trzewi ziemi strumień lawy. W ostatniej chwili strzelcy alpejscy podjęli próbę rozproszenia się - jedni mknęli w dół, inni pędzili w poprzek stoku - a wszyscy próbowali wygrać wyścig z napierającą na nich falą. Przez krótką chwilę wyglądali jak mrówki w zniszczonym mrowisku, mrówki, które rozpierzchają się przed katastrofą. A potem fala nadeszła, zmiotła poszarpaną tyralierę, pochłonęła, pogrzebała i zniosła w dół zbocza oraz ponad krawędzią urwiska. Stąd opadła kaskadami w przepaść jak ogromny wodospad, zmywając ludzi, którzy się ciągle jeszcze wspinali, zanim pogrążyła się w głębinach jeziora. Gdy dosięgała krawędzi urwiska, Prentice krzyknął ostrzegawczo - prowadzący narciarz, jeszcze nie ogarnięty przez lawinę, zatrzymał się, zdjął karabin z ramienia, wycelował w dach wieży. Macomber wpatrzony w urwisko, usłyszał krzyk zbyt późno. Opadł na podłogę, kiedy uderzyła weń kula i zanim rozciągnął się na kamieniach, stracił przytomność. *** Australijski lekarz nie docenił żywotności Macombera, więc środki uśmierzające przestały działać w nieodpowiednim momencie - w trakcie znoszenia go w kierunku czubka przylądka Zervos. Był przywiązany do noszy, niezdolny do żadnego ruchu; ale w pełni świadomy, by myśleć, pamiętać i odczuwać to deprymujące doświadczenie, jakim było transportowanie go w pozycji leżącej na brzuchu ścieżką, na którą żachnąłby się nawet muł. Szlak - właściwie niewiele więcej niż wąska dróżka - wiódł ze szczytu wzgórza do podstawy półwyspu, gdzie wylądowały oddziały aliantów. Był piękny poranek, świeciło słońce, ani śladu mgły na morzu, więc nic nie przesłaniało widoku w dół, a życie Macombera pozostawało w czterech rękach - dwóch trzymających tył noszy i dwóch podtrzymujących przód. Nosze pochylały się w dół pod kątem czterdziestu pięciu stopni, gdy dwaj mężczyźni niosący Szkota pokonywali niebezpieczną trasę - wchodzenie urwistą, krętą ścieżką może być trudne, schodzenie nią może się okazać niemożliwe. Macomber myślał sobie, że niczym nie ograniczony widok jest imponujący - pionowy spadek ku spienionym wodom Morza Egejskiego daleko w dole, pojawiający się na moment zygzak drogi na kolejnej krawędzi. A stan niemocy pozbawił Szkota odporności na wysokość. Przypatrywał się niepewnym krokom człowieka z przodu przez przymknięte oczy - przymknął je, bo uznał, że nie powinni zorientować się, iż odzyskał przytomność: nawet tak mała niespodzianka w nieodpowiednim momencie mogła spowodować omsknięcie się stopy, wypuszczenie uchwytu, mogła sprawić, że nosze wymkną im się z rąk i runą pionowo w dół do grobu; obracając się i obracając w powietrzu, zanim litośnie dotrą do morza i zamkną się nad nim fale. Przeklinając swą nadto żywą wyobraźnię, oderwał zahipnotyzowane spojrzenie od odległych rozedrganych wód i usiłował skupić myśli na tym, co powiedział mu Prentice, kiedy po raz pierwszy odzyskał przytomność. - Trafił pana w ramię... kulę już wyjęto... konował mówi, że będzie w porządku... zabiorą pana do Aten. Macomber, wpatrując się w plecy człowieku z przodu, nie potrafił ustalić, jaki to jest dzień, lecz przypominał sobie inne rzeczy, które opowiedział mu porucznik. Australijczycy wdarli się po tej piekielnej ścieżce jak demony. Wraz z Nowozelandczykami. Wciągnęli pod górę rozłożone dwudziestopięciofuntowe działa wyłącznie wysiłkiem mięśni. Złożyli je na górze, a teraz w pełni panowali nad Zervos. Wysadzenie Hydry ostrzegło ich, że dzieje się coś bardzo niedobrego. Ogromna chmura czarnego dymu unosząca się nad Katyrą zmusiła ich do szybkiej decyzji - wysłania niszczyciela z wojskiem. Dobrze byłoby teraz zapalić jedno z tych niemieckich cygar, pomyślał sobie Macomber, kiedy człowiek za nim potknął się, a nosze zakołysały się nieprzyjemnie. Powinni byli powierzyć tył Graposowi. Noszowy szybko odzyskał równowagę. Zeszli w dół kolejnego odcinka i jeszcze jednego, zawieszonego nad pionowymi przepaściami, a jedynym dźwiękiem było ślizganie się butów po zdradzieckim podłożu. Dla Szkota czas się zatrzymał, przeszedł w stan zawieszenia, zdawał się trwać wiecznie. Byli już blisko zniszczonego mola u nasady przylądka Zervos, lecz nadal sto stóp ponad powierzchnią morza, gdy człowiek z przodu potknął się o niewidoczny kamień, opadł bokiem na ścieżkę i wpadając na głaz, wypuścił nosze. Nogi Macombera uderzyły mocno o ziemię. Zebrał się w sobie, czekając na długie opadanie korkociągiem. Tył noszy opuścił się o stopę, zatrzymał i trwał w tej pozycji, dopóki noszowy nie podniósł się na nogi. Zaczął przepraszać, ale przestał, kiedy zobaczył wyraz oczu człowieka za Macomberem. Podniósł na nowo nosze i zeszli szlakiem w dół, gdzie oczekiwała przycumowana przy nabrzeżu motorówka, aby przewieźć Szkota do zakotwiczonego dalej na morzu niszczyciela. Macomber odłożył swoje oficjalne przebudzenie do momentu, gdy złożono go na kamieniach mola. Odwrócił głowę do tyłu, aby podziękować. Spoglądała na niego okolona bokobrodami twarz Graposa. - Idę z panem rzekł po prostu. - Teraz mnie wezmą do greckiego wojska. Tak?