Stephen R. Donaldson Moc, Która Osłania Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka Księga trzecia Przełożyła Maria Duch Tytuł oryginału „The Power that Preserves” Wydanie oryginalne: 1977 Wydanie polskie: 1995 Bądź wierny, Niedowiarku Doktorowi Jamesowi R. Donaldsonowi, którego życie wyraziło współczucie i poświęcenie o wiele lepiej niż słowa Co wydarzyło się w poprzednich tomach Thomas Covenant był szczęśliwym i odnoszącym sukcesy pisarzem, dopóki gangrena nie doprowadziła do amputacji dwóch jego palców. Od lekarza dowiedział się, że jest chory na trąd. W leprozorium choroba została powstrzymana. Po powrocie do domu Thomas stwierdził, że stał się wyrzutkiem. Żona rozwiodła się z nim, a płynący z niewiedzy strach sprawił, że sąsiedzi zaczęli go unikać. Stał się samotnym, zgorzkniałym pariasem. W odruchu buntu wybrał się do miasta. Tam, tuż po spotkaniu z dziwnym żebrakiem, potknął się przed maską samochodu policyjnego i upadł. Stracił przytomność. Ocknął się w dziwnym świecie, gdzie złowrogi głos lorda Foula przekazał mu przepowiednię dla lordów Krainy. Po odejściu Foula dziewczyna imieniem Lena zabrała go do swego domu. Traktowano go tam jak legendarnego bohatera, Bereka Półrękiego. Thomas odkrył, że jego obrączka ślubna z białego złota jest w Krainie talizmanem o wielkiej mocy. Lena smarowała go błotem zwanym iłem leczącym, by wyleczyć jego trąd. Covenant, podniecony szybkim uzdrowieniem, stracił panowanie nad sobą i zgwałcił ją. Pomimo to jej matka, Atiaran, zgodziła się poprowadzić go do Revelstone; uważała, że jego misja jest ważniejsza od jej nienawiści do niego. Opowiedziała mu o pradawnej wojnie pomiędzy dawnymi lordami i Foulem, która spowodowała, że przez tysiąclecia profanowano Krainę. Covenant nie potrafił uwierzyć w istnienie Krainy, w której było wiele piękna, gdzie kamień i drzewo podlegały magicznym mocom. Został Niedowiarkiem, ponieważ nie miał odwagi zaniechać dyscypliny potrzebnej trędowatemu do przetrwania. Kraina była ucieczką od rzeczywistości dla jego poszkodowanego i być może obłąkanego umysłu. Przyjazny gigant, spotkany nad rzeką Lekkoduszą, przewiózł Covenanta swą łodzią do Revelstone, miasta lordów. Lordowie przyjęli go do swego grona i nadali mu tytuł ur-lorda, ale posłanie od lorda Foula przeraziło ich. Jeżeli Drool Skalny Robak – zły jaskiniowy upiór – zatrzyma potężną Laskę Praw, lordowie i cała Kraina będą w niebezpieczeństwie. Nowi lordowie nie mają mocy dawnych lordów. Z Siedmiu Działów Mądrości lorda Kevina mieli jedynie pierwszy, który rozumieli tylko częściowo. Lordowie postanowili więc wyruszyć na poszukiwanie Laski, trzymanej przez Droola w jaskiniach pod Górą Gromu. Covenant przyłączył się do nich. Razem uciekali przed atakami pachołków lorda Foula. Ruszyli na południe, na równiny Ra, gdzie rameni służyli ranyhyn – wielkim, dzikim koniom. Tam ranyhyn pokłoniły się mocy pierścienia Covenanta. Chcąc zrekompensować zło, które uczynił Lenie, Thomas polecił, by każdego roku przybywał do niej jeden koń. Potem lordowie pojechali do Góry Gromu. Tam, po wielu potyczkach ze złymi stworami i czarną magią, stanęli przed Droolem. Wielki lord Prothall wyrwał Laskę Droolowi i uciekli z katakumb, ponieważ Covenantowi udało się wykorzystać moc jego pierścienia, choć nie rozumiał, jak to uczynił. Po ucieczce lordów Covenant opuścił Krainę. Nagle znalazł się w łóżku szpitalnym i stwierdził, że od wypadku upłynęło zaledwie kilka godzin. Powrót trądu sugerował, że to, co przeżył, było tylko urojeniem. Ponieważ nie był poważnie ranny, wypisano go ze szpitala i wrócił do domu. Przez miesiąc żył w samotności. W końcu tęsknota za ludźmi zagnała go do klubu nocnego, gdzie piosenkarka nazwała go Berekiem. Nie zdążył jednak zdobyć od niej jakichkolwiek wyjaśnień, ponieważ nadgorliwy szeryf zmusił go do powrotu do domu. Później zadzwoniła do niego żona, ale nim zdążył się odezwać, potknął się i przewrócił, tracąc przytomność. Ponownie był w Krainie – minęło w niej już czterdzieści lat. Wielkim lordem była teraz Elena, córka Leny i Covenanta. Elena nie żywiła względem niego urazy i z czasem wytworzyła się między nimi ciepła więź. Sytuacja lordów była jednak krytyczna. Foul odnalazł Złoziemny Kamień, źródło wielkiej złej mocy; teraz przygotowywał się do ataku. Armią lordów dowodził Hile Troy, który utrzymywał, że również pochodzi z „rzeczywistej” Ziemi Covenanta. Okazał się jednak zbyt słaby, aby sprostać czekającemu go zadaniu. Do miasta gigantów Coercri wysłano drużynę, składającą się z gwardzistów i lordów, w celu pozyskania sprzymierzeńców do walki z Foulem. Niestety, posłańcy stwierdzili, że Foul wymordował gigantów – wszystkich z wyjątkiem trzech, których ciałami zawładnęły furie, złe duchy dawnych zastępców Foula. Gwardzistów i lordów zaatakował jeden z gigantów- furii, ale udało im się go zabić, a przynajmniej jego cielesną postać. Niestety, gwardziści zabrali furii fragment Złoziemnego Kamienia, który zamierzali zanieść lordom. Inni lordowie udali się do Revelwood, miasta na konarach rozłożystego drzewa, w którym nauczano Mądrości. Stamtąd Hile Troy, któremu towarzyszył lord Mhoram, poprowadził swą armię na południe. W desperackiej próbie stawił czoło armii lorda Foula, dowodzonej przez giganta-furię. Troy został zmuszony do ucieczki. Ostatecznie wycofał się ze swymi wojskami do Szubienicznej Głębi, gdzie ostatnich prastarych drzew, obdarzonych ludzką wrażliwością, strzegł Caerroil Wildwood, potężny Pan Puszczy. Caerroil Wildwood uratował resztki armii Troya i zniszczył nieprzyjaciół. Powiesił furię, skazując złego ducha na cierpienie i opuszczenie ciała giganta. W tym czasie Elena udała się wraz z Covenantem i przydzielonymi im gwardzistami krwi w kierunku tajemniczej Melenkurion – Tamy Niebios – ogromnej góry, znajdującej się w pobliżu Szubienicznej Głębi. Prowadził ich Amok, osobliwy sługa Mądrości Kevina, który powiódł ich ku pradawnym tajemnicom. Udało im się dotrzeć do serca góry, gdzie Amok zestarzał się i zniknął. Elena, pomimo błagań Covenanta, napiła się wody ze źródła wskazanego jej przez Amoka. Czyniąc to, zdobyła Moc Rozkazu. W swym zarozumialstwie przywołała ducha lorda Kevina i rozkazała mu zniszczyć Foula. Ale Foul z łatwością zawładnął widmem Kevina i ten zwrócił się przeciwko Lasce Praw i Elenie, ostatecznie ją zabijając. Covenant i Bannor uciekli niesieni prądem rzeki, która wypływała z góry. Covenant, pełen poczucia winy i smutku, obarczał się odpowiedzialnością za śmierć Eleny. W pobliżu Szubienicznej Głębi spotkali lorda Mhorama i Troya. Caerroil Wildwood odesłał Mhorama do domu, ale Hile Troya zamienił w drzewo, aby stał się uczniem Pana Puszczy. A Covenant ponownie zniknął z Krainy. Niedowiarek odzyskał przytomność w swoim domu. Był znowu trędowaty, w czasie upadku zranił sobie czoło. Jego żona dawno już odłożyła słuchawkę. Musiał stawić czoło świadomości, że z powodu jego niemocy Kraina stała teraz otworem przed zniszczeniem, pozbawiona większej części swej armii i mocy Laski Praw. Oto krótkie podsumowanie Jadu lorda Foula i Wojny Złoziemnego Kamienia, pierwszych dwóch tomów Kronik Thomasa Covenanta, Niedowiarka. 1. Niebezpieczeństwo snów Thomas Covenant mówił przez sen. Czasami zdawał sobie sprawę z tego, co robi; w senne odrętwienie wdzierały się niewyraźne strzępy jego głosu niczym przebłyski niewinności. Ale nie mógł się obudzić – był bowiem ogromnie wyczerpany. Majaczył podobnie jak miliony ludzi przed nim, zdrowych lub chorych, prawdomównych bądź kłamców. Z tą tylko różnicą, że jego nie miał kto wysłuchać. Nie byłby bardziej samotny, nawet gdyby był ostatnim żywym śpiącym. Dopiero na uporczywy dzwonek telefonu obudził się z jękiem. Przez chwilę siedział wyprostowany, nie mogąc odróżnić dzwonka telefonu od swego tępego przerażenia; oba rozbrzmiewały echem w jego zamglonej głowie na podobieństwo udręki. Wtem telefon zadzwonił ponownie. Jego dźwięk sprawił, że wygramolił się spocony z łóżka i powlókł do salonu, aby podnieść słuchawkę. Jego pozbawione czucia, chorobliwie zimne palce niezdarnie gmerały przy czarnej słuchawce, a gdy w końcu udało mu się ją pochwycić, przyłożył ją do głowy niczym pistolet. Nie miał nic do powiedzenia, czekał więc zakłopotany, aby odezwała się osoba z drugiego końca linii. Kobiecy głos zapytał niepewnie: – Pan Covenant? Thomas Covenant? – Tak – mruknął, po czym zamilkł, jakby zaskoczony tym wszystkim, czego prawdziwość przyznał owym jednym słowem. – Ach, panie Covenant – powiedział głos. – Mówi Megan Roman. – A gdy Thomas nie odezwał się, dodała nieco zgryźliwie: – Pańska prawniczka. Przypomina pan sobie? Ale on nie przypominał sobie; nic nie wiedział o prawnikach. Mgła otępienia pogmatwała wszystkie ścieżki jego pamięci. Pomimo metalicznego podźwięku jej głos wydawał mu się znajomy, nie potrafił jednak go zidentyfikować. – Panie Covenant – ciągnęła dalej – jestem pańską prawniczką już od dwóch lat. Co się z panem dzieje? Dobrze się pan czuje? Swojskie brzmienie jej głosu niepokoiło go. Nie chciał przypomnieć sobie, kim była. – To nie ma ze mną nic wspólnego – mruknął tępo. – Żartuje pan? Nie dzwoniłabym, gdyby to nie miało z panem nic wspólnego. Nie musiałabym nic robić, gdyby to pana nie dotyczyło. – W jej tonie zgrzytała irytacja i zakłopotanie. – Nie. – Nie chciał sobie przypomnieć. Dla własnego dobra wysilił się, aby wyartykułować: – Prawo nie ma ze mną nic wspólnego. Ona je złamała. W każdym razie mnie... nie może dotknąć. – Lepiej, aby pan uwierzył, że może pana dotknąć. I lepiej niech pan mnie wysłucha. Nie wiem, co z panem jest, ale... Przerwał jej. Był zbyt blisko od przypomnienia sobie jej głosu. – Nie – powiedział ponownie. – To mnie nie wiąże. Ja jestem... na zewnątrz. Oddzielony. Nie może mnie dotknąć. Prawo nie jest... – przerwał na chwilę, szukając po omacku we mgle tego, co chciał powiedzieć – przeciwieństwem złości. Wtem jednak na przekór sobie rozpoznał jej głos. Zidentyfikował ją pomimo bezdusznych zniekształceń telefonu. Elena. Poczucie porażki pozbawiło go oporu. – ...o czym pan mówi – powiedziała. – Jestem pańską prawniczką, Megan Roman. I jeśli pan sądzi, że prawo nic nie może panu zrobić, to lepiej niech mnie pan wysłucha. W tej sprawie właśnie dzwonię. – Tak – powiedział zrozpaczony. – Niech pan posłucha, panie Covenant. – Przestała skrywać swą irytację. – Wcale nie jestem zachwycona byciem pańską prawniczką. Skręca mnie już na samą myśl o panu. Ale nigdy dotąd nie porzuciłam klienta i nie mam zamiaru zaczynać od pana. A teraz niech się pan weźmie w garść i wysłucha mnie. – Tak. – Elena? jęknął bezgłośnie. Elena? Co ja ci uczyniłem? – W porządku. Oto jak wygląda sytuacja. Ta pańska... niefortunna eskapada... w sobotni wieczór... doprowadziła sprawy do punktu kulminacyjnego. To... Czy musiał pan iść do nocnego klubu, panie Covenant? Właśnie do nocnego klubu? – Nie miałem takiego zamiaru. – Nie przychodziły mu do głowy inne słowa skruchy. – No cóż, stało się. Szeryf Lytton jest teraz górą. Dostarczył mu pan faktów, które może wykorzystać przeciwko panu. Niedzielny wieczór i dzisiejszy ranek spędził na rozmowach z ludźmi. A ludzie, z którymi mówił, rozmawiali z innymi ludźmi. Rada miejska zbierze się w południe. Panie Covenant, prawdopodobnie nie doszłoby do tego, gdyby wszyscy nie pamiętali pańskiej ostatniej wycieczki do miasta. Było wiele gadania, ale potem sprawa przycichła. Teraz odżyła na nowo. Ludzie pragną podjęcia działań. Rada ma zamiar owe działania podjąć. Nasze pozbawione skrupułów władze lokalne mają zamiar zmienić przeznaczenie gruntów, na których znajduje się pańska posiadłość. Heven Farm prawdopodobnie będzie zaliczona do terenów przemysłowych, na których zabroniona jest zabudowa mieszkalna. Z chwilą, gdy do tego dojdzie, będą mogli zmusić pana do wyprowadzki. Prawdopodobnie uzyska pan uczciwą cenę za farmę... ale nie znajdzie pan w tym okręgu innego miejsca do zamieszkania. – To moja wina – powiedział. – Miałem moc i nie wiedziałem, jak jej użyć. – Jego ciało do szpiku kości przenikała dawna nienawiść. – Co takiego? Czy pan mnie słucha? Panie Covenant, jest pan moim klientem... bez względu na to, co to warte. Nie mam zamiaru stać z założonymi rękoma i pozwolić, aby to się panu przydarzyło. Chory czy nie, ma pan te same prawa, co każdy inny. A te prawa mają bronić obywateli przed... zaskarżeniem. Możemy walczyć. A teraz chcę... – na tle metalicznych odgłosów telefonu słyszał, jak zbiera odwagę – chcę, aby pan przyszedł do mojego biura. Dzisiaj. Rozpatrzymy sytuację... ułożymy apelację od tej decyzji lub wniesiemy sprawę... coś zrobimy. Przedyskutujemy wszystkie wątki i zaplanujemy strategię. Dobrze? Na chwilę dotarła do niego świadomość jej dobrowolnego ryzyka. – Jestem trędowaty – powiedział. – Nie mogą mnie dotknąć. – Wyrzucą cię na zbity pysk! Niech to cholera, Covenant... pan zdaje się nie rozumieć, co tu się dzieje. Straci pan swój dom. Można przeciwko temu walczyć... ale to pan jest klientem, nie mogę walczyć bez pana. Gwałtowność jej reakcji rozproszyła jego uwagę. – To nie jest dobra odpowiedź. – Zawirowały w nim mgliste wspomnienia Eleny. Nieobecny myślami odsunął słuchawkę od ucha i odłożył na widełki. Przez długi czas stał wpatrując się w czarne urządzenie. Jego smolista barwa i kształt przypomniały mu o bólu głowy. Przydarzyło mu się coś ważnego. Miał wrażenie, jakby po raz pierwszy usłyszał prawnika mówiącego: „Niedzielny wieczór i dzisiejszy ranek”. Odwrócił się sztywno i spojrzał na ścienny zegar. Początkowo nie mógł skupić na nim wzroku; gapił się bezmyślnie, jakby go oślepiał. Ale w końcu odczytał godzinę. Popołudniowe słońce za oknami potwierdziło to. Spał ponad trzydzieści godzin. Elena? – pomyślał. To nie mogła dzwonić Elena. Elena nie żyła. Jego córka nie żyła. To była jego wina. Czoło zaczęło mu pulsować. Ból poraził jego umysł niczym jaskrawe, ostre światło. Pochylił głowę, próbując się przed nim uchronić. Elena nawet nie istniała. Nigdy nie istniała. To wszystko mu się przyśniło. Elena! – jęknął. Odwrócił się i powlókł z powrotem w kierunku łóżka. Szedł, a mgła spowijająca mu mózg stawała się coraz bardziej purpurowa. W sypialni oczy rozszerzyły mu się na widok poduszki; zatrzymał się. Na powłoczce zobaczył ciemne plamy. Wyglądały niczym jakieś czerwone grzyby zżerające białą czystość płótna. Odruchowo podniósł dłoń do czoła. Jednakże pozbawione czucia palce nic nie mogły stwierdzić. Usłyszał śmiech choroby, która zdawała się wypełniać całą czaszkę. Nudności skręciły jego puste wnętrzności. Trzymając czoło obiema dłońmi, ruszył chwiejnym krokiem do łazienki. W lustrze nad umywalką ujrzał ranę na czole. Przez chwilę nie widział nic poza nią. Wyglądała jak trąd, jak niewidzialna ręka trądu ściskająca skórę czoła. Czarna, zakrzepła krew oklejała poszarpane brzegi rozcięcia, pstrząc jego blade ciało niczym głęboka gangrena; krew sącząca się z pęknięć zastygła w grubych strupach. Zdawał się czuć infekcję, zgniliznę wdzierającą się przez czaszkę wprost do mózgu. Ten widok ranił mu oczy, jakby już cuchnął chorobą i szkaradną śmiercią. Covenant, dygocząc, odkręcił kurki, aby napełnić umywalkę. Podczas gdy do misy umywalki napływała woda, pośpiesznie namydlał ręce. Przerwał jednak na widok swej ślubnej obrączki z białego złota na serdecznym palcu. Przypomniał sobie moc, którą tak gwałtownie pulsował we śnie ten metal. Słyszał Bannora mówiącego: „Uratuj ją! Musisz!” Słyszał, jak sam odpowiadał: „Nie potrafię!” Słyszał Hile Troya krzyczącego: „Trędowaty! Jesteś zbyt samolubny, aby kochać kogoś oprócz siebie”. Drgnął na wspomnienie uderzenia, które rozcięło mu czoło. Elena umarła z jego powodu. Ona nigdy nie istniała. Wpadła w tę szczelinę, rozpaczliwie walcząc z widmem szalonego Kevina, niszczyciela Krainy, którego przywołała z grobu. Wpadła i zginęła. Laska Praw przepadła. A wystarczyło unieść rękę, żeby ją uratować. Ona nigdy nawet nie istniała. Przyśniła mu się, gdy leżał nieprzytomny po tym, jak uderzył się głową o brzeg stolika. Wpatrywał się w swą ranę targany sprzecznymi uczuciami, jakby była wyzwaniem, obosiecznym potępieniem. Krzyczała do niego z lustra, że proroctwo jego choroby spełniło się. Jęcząc, odsunął się i pospieszył z powrotem do telefonu. Namydlonymi, ociekającymi wodą rękoma manipulował przy nim, usiłując wykręcić numer rodziców Joan. Mogła przebywać u nich. Była jego żoną; pragnął z nią porozmawiać. Jednakże w połowie wybierania numeru rzucił słuchawkę. W pamięci miał jej obraz: stała przed nim nieskalanie czysta i dlatego bezlitosna. Ona wierzyła, że w sobotnią noc odmówił z nią rozmowy. Nie wybaczy mu jego bezradnego odtrącenia. Jakże mógłby jej powiedzieć o tym, że pragnie przebaczenia za to, że w swych snach pozwolił innej kobiecie zginąć? A jednak potrzebował kogoś... potrzebował kogoś, do kogo mógłby zawołać: – Pomóż mi! Nie mógł zadzwonić do lekarzy w leprozorium. Odesłaliby go na powrót do Luisiany. Leczyliby go, ćwiczyli i doradzaliby mu. Przywróciliby go z powrotem do życia, tak jakby tylko jego choroba miała znaczenie, jakby mądrość była tylko powierzchowna, a smutek, wyrzuty sumienia i przerażenie były jedynie złudzeniem, lustrzanym trikiem, nie pasującym do chromów, porcelany, czystości, bieli, sztywnych szpitalnych prześcieradeł i jarzeniowego światła. Zostawiliby go nierealnemu światu jego pasji. Covenant poczuł, że chrapliwie chwyta oddech, dyszy, jakby powietrze w pokoju było zbyt zjełczałe dla jego płuc. Potrzebował... potrzebował. Gorączkowo wykręcił numer informacji i zdobył telefon nocnego klubu, w którym pił w sobotni wieczór. Uzyskał połączenie, a jakaś kobieta znudzonym głosem oznajmiła, że Susie Thurston opuściła nocny klub. Nim przyszło mu na myśl, aby o to zapytać, powiedziała mu, gdzie piosenkarka ma występować. Ponownie zadzwonił do informacji, a potem uzyskał międzymiastowe połączenie z miejscem, w którym Susie Thurston miała występować. Przez centralę tego klubu bez zbędnych pytań połączył się z jej garderobą. Gdy tylko usłyszał jej niski głos, wydyszał ochryple: – Czemu to zrobiłaś? Czy to on cię do tego nakłonił? Jak tego dokonał? Chcę wiedzieć... – Kim jesteś? – przerwała mu szorstko. – Nie mam pojęcia, o czym, do diabła, mówisz. Co ty sobie wyobrażasz? Ja nic ci nie zrobiłam. – Sobotni wieczór. Zrobiłaś mi to w sobotni wieczór. – Blaga, nic o tobie nie wiem. Nic ci nie zrobiłam. Odczep się, dobrze? – Zrobiłaś to w sobotni wieczór. On cię do tego nakłonił. Nazwałaś mnie „Berekiem”. – Berek Półręki był nie żyjącym od dawna bohaterem z jego snu. Ludzie w jego śnie, ludzie z Krainy, wierzyli, że on jest odrodzonym Berekiem Półrękim, wierzyli w to, ponieważ trąd pozbawił go dwóch palców prawej ręki. – Ten szalony stary żebrak powiedział, abyś nazwała mnie Berekiem, i ty tak uczyniłaś. Kobieta milczała przez długą chwilę, po czym odezwała się ponownie. – Och, to ty. Ty jesteś tym facetem – ludzie w klubie powiedzieli, że jesteś trędowaty. – Nazwałaś mnie Berekiem – wychrypiał Covenant, jakby dusił się grobowym powietrzem domu. – Trędowaty – wyszeptała. – Och, do diabła! Mogłam cię pocałować. Blaga, tak mnie nabrałeś. Cholernie przypominałeś mojego przyjaciela. – Berek – jęknął Covenant. – Co... Berek? Źle mnie zrozumiałeś. Powiedziałam Berrett. Berrett Williams jest moim przyjacielem. Od dawna się znamy. Wiele się od niego nauczyłam, ale on cały czas kręcił i zgrywał się. Nieważne, to był pajac. Przyjście na mój występ bez mojej wiedzy było w jego stylu. A ty wyglądałeś... – To on cię do tego nakłonił. Ten stary żebrak sprawił, że to zrobiłaś. On próbuje mi coś zrobić. – Blaga, masz trąd mózgu. Nie znam żebraków. Kręci się wokół mnie wystarczająco dużo bezużytecznych starców. Powiedz, a może ty jesteś Berrettem Williamsem. To przypomina jeden z jego kawałów. Berrett, niech cię diabli, jeśli mnie znowu nabierasz... Covenanta ponownie chwyciły mdłości. Odłożył słuchawkę i złapał się za brzuch. Ale jego żołądek był zbyt pusty, aby mógł wymiotować; nie jadł od czterdziestu ośmiu godzin. Otarł pot z oczu zmartwiałymi palcami i ponownie wykręcił numer informacji. Od na wpół zaschniętego mydła na palcach zaczęły go piec oczy i zaszły mgłą. Otrzymał numer, o który mu chodziło, i wybrał kolejne zamiejscowe połączenie. – Ministerstwo Obrony – odezwał się lakoniczny wojskowy głos. Covenant zamrugał oczyma, próbując usunąć z nich piekącą miksturę, która wypełniała je niczym wstyd. – Chciałbym rozmawiać z Hile Troyem – odpowiedział. Troy również był postacią z jego snu, ale upierał się, że istniał naprawdę, że był mieszkańcem prawdziwego świata, nie wymysłem sennego koszmaru Covenanta. – Hile Troy? Chwileczkę, sir. – Covenant słyszał szybko przerzucane kartki. – Sir, nie mam nikogo takiego na liście. – Hile Troy – powtórzył Covenant. – Pracuje w jednym z waszych... w jednej z waszych grup mózgowców. Miał wypadek. Jeśli nie zginął, to powinien być już z powrotem w pracy. – Sir, jeśli jest tak, jak pan mówi, to należy on do tajnego personelu. – Głos wojskowego stracił część swej lakoniczności. – Nie mogę pana z nim skontaktować, nawet gdybym go miał na liście. – Po prostu daj go do telefonu – jęknął Covenant. – On będzie chciał ze mną rozmawiać. – Jak się pan nazywa, sir? – On będzie chciał ze mną rozmawiać. – Być może, ale muszę znać pańskie nazwisko. – Och, do diabła! – Covenant otarł oczy wierzchem dłoni, po czym powiedział zniechęcony: – Jestem Thomas Covenant. – W porządku, sir. Połączę pana z majorem Rolle. Być może on będzie mógł panu pomóc. Na linii zapanowała cisza. W tle Covenant słyszał serię metalicznych kliknięć, podobnych do tykania zwiastującego śmierć. Stawał się coraz bardziej napięty. Rana na czole pulsowała niczym krzyk. Przycisnął słuchawkę do głowy i objął się wolnym ramieniem, usiłując zapanować nad sobą. Gdy linia ponownie ożyła, ledwie mógł się powstrzymać, by nie zawyć do słuchawki. – Pan Covenant? – powiedział uprzejmy, ujmujący głos. – Jestem major Rolle. Mamy problemy ze zlokalizowaniem osoby, z którą chciał pan rozmawiać. To duże ministerstwo – rozumie pan. Czy mógłby pan powiedzieć o nim coś więcej? – Nazywa się Hile Troy. Pracuje w jednej z waszych grup mózgowców. Jest ślepy. – Słowa drżały Covenantowi na ustach, jakby zamarzał. – Ślepy, mówi pan? Panie Covenant, wspominał pan o jakimś wypadku. Czy mógłby pan mi powiedzieć, co stało się temu Hile Troyowi? – Po prostu daj mi z nim porozmawiać. Jest tam czy nie? Major zawahał się. – Panie Covenant – powiedział po chwili – nie mamy w tym ministerstwie ślepych ludzi. Czy mógłby pan podać mi źródło swych informacji? Obawiam się, że padł pan ofiarą... Covenant zaczął nagle krzyczeć wściekle. – Wypadł z okna, gdy w jego mieszkaniu wybuchł pożar, i zginął! Nigdy nawet nie istniał! W dzikiej pasji wyrwał sznur telefonu z gniazdka, po czym cisnął aparatem w zegar wiszący na ścianie salonu. Telefon uderzył w tarczę zegara, odbił się od niej i spadł na podłogę, tak jakby był odporny na zniszczenie, ale zegar zadrżał i rozpadł się na kawałki. – Był martwy od wielu dni! Nigdy nie istniał! W przystępie furii walnął i kopnął stolik do kawy zmartwiałą, obutą nogą. Stolik wywrócił się, podskoczył na dywanie i rozbił ramkę zdjęcia Joan. Covenant kopnął go ponownie i złamał mu nogę. Potem kopnął kanapę i pokuśtykał do regałów z książkami. Jeden po drugim poprzewracał je na podłogę. Po kilku chwilach miły porządek, jaki panował w pokoju trędowatego, zmienił się w niebezpieczny chaos. Covenant natychmiast popędził do sypialni. Pozbawionymi czucia palcami wyciągnął scyzoryk z kieszeni, otworzył go i pociął na strzępy poplamioną krwią poduszkę. Potem, gdy pierze niczym śnieg opadło na łóżko i komody, wsunął nóż z powrotem do kieszeni i wyszedł z domu trzaskając drzwiami. Pobiegł do lasu rosnącego za Haven Farm, ku stojącej na odludziu chacie, w której mieściła się jego pracownia. Skoro nie potrafił mówić o swym strapieniu, to być może potrafiłby o nim napisać. Gnał ścieżką, a jego palce już nerwowo kurczyły się gotowe wystukać: Pomóż mi, pomocy, pomocy, pomocy! Gdy jednak dotarł do chaty, stwierdził, że jej wnętrze wygląda tak, jakby on już tu był. Drzwi były wyrwane z zawiasów, kadłub jego maszyny do pisania leżał zmaltretowany pośród śmietniska papierów. Zrujnowane pomieszczenie było powalane ekskrementami, a pokoiki cuchnęły uryną. Początkowo gapił się na to pobojowisko, jakby przyłapał się na zaniku pamięci. Nie przypominał sobie, aby coś takiego robił. Wiedział, że tego nie zrobił; to był wandalizm, atak skierowany na niego, podobnie jak przed wieloma dniami czy tygodniami spalenie jego stajni. Obraz tych nieoczekiwanych zniszczeń oszołomił go. Na chwilę zapomniał o tym, co właśnie uczynił ze swym domem. Nie jestem gwałtownym człowiekiem, pomyślał. Nie jestem. Ciasnota wnętrza chaty zdawała się walić na niego ze wszystkich ścian. Pierś ścisnęły mu duszności. Po raz trzeci chwyciły go mdłości, ale nie mógł wymiotować. Dysząc przez zaciśnięte zęby, uciekł do lasu. Zrazu poruszał się bez celu, gnał swe wyniszczone ciało, jak mógł najszybciej w głąb lasu, kierowała nim jedynie chęć ucieczki. Ale gdy na wzgórza spłynęły promienie zachodzącego słońca, a zmierzch zatarł ścieżki, skierował swe kroki ku miastu. Myśl o ludziach wabiła go niczym urok. Potykając się, brnął w zmierzchającym świetle wiosennego wieczoru, a jego sercem targnął przypływ dziwnego, irracjonalnego uczucia nadziei. Raz po raz przychodziło mu na myśl, że już sam widok szczerej, nie czyniącej mu wyrzutów twarzy uspokoiłby go, przywrócił mu panowanie nad trudnym położeniem. Lękał się widoku takiej twarzy. Bezwzględny wyrok jej zdrowia byłby ponad jego siły. Mimo to przedzierał się niezdarnie przez las niczym ćma w na wpół dobrowolnej ofierze. Nie mógł się oprzeć oziębłemu kuszeniu ludzi, powabowi i bólowi swego zwykłego śmiertelnego ciała. Pomocy! Drgał przy każdym uderzeniu okrutnej nadziei. Pomóżcie mi! Gdy jednak zbliżył się do miasta – gdy wyszedł z lasu na tyłach rozproszonych domów, które niczym ochronny pierścień otaczały centrum miasteczka – nie potrafił zdobyć się na odwagę, by podejść bliżej. Oświetlone jasno okna, ganki i podjazdy zdawały się nie do przebycia: musiałby stawić czoło nadmiernemu oświetleniu, zbytnio się odsłonić, aby dotrzeć do jakichkolwiek drzwi, bez względu na to, czy byłby tam widziany mile czy nie. Noc była jedyną osłoną, jaka mu pozostała. Skamląc z powodu zawiedzionych nadziei, usiłował posuwać się naprzód. Szedł od domu do domu, usiłując znaleźć taki, który ofiarowałby mu najlżejszy cień nadziei na pocieszenie. Ale światła nie zapraszały go. Jawna nieprzyzwoitość narzucania się nieświadomym niczego ludziom w ich domach powiększyła jedynie trzymający go na uboczu lęk. Nie potrafił okpić mężczyzn i kobiet żyjących w sanktuariach za jasnością okien. Nie udźwignąłby już ciężaru żadnej ofiary. W ten sposób – przemykając chyłkiem krańcami miasta niczym duch, upiór niezdolny do straszenia – minął domy, a potem wrócił po swych śladach do Haven Farm, niczym gnany wiatrem suchy liść, kruchy i podatny na ogień. W ciągu następnych trzech dni w chwilach goryczy miał ochotę spalić swój dom, zamienić go w pochodnię – uczynić z niego stos pogrzebowy swej nieczystości. W momentach przypływu mniej gwałtownych uczuć pragnął po prostu podciąć sobie żyły – otworzyć je i pozwolić, aby wypłynęła powolna nędza jego nerwowego załamania. Nie potrafił się jednak zdecydować na żadne z tych działań. Targany wizjami okropności zdawał się tracić moc podejmowania decyzji. Odrobinę silnej woli, która mu pozostała, spożytkował na odmawianie sobie jedzenia i wypoczynku. Już raz obywał się bez jedzenia. Głód pomógł mu przebrnąć przez las oszustw, którymi siebie mamił, i doprowadził go do uświadomienia sobie potworności, jakiej dopuścił się wobec Leny, matki Eleny. Teraz pragnął uczynić to samo; chciał przebić się przez wszystkie wymówki, usprawiedliwienia, argumenty obrony i stawić czoło najczarniejszej postaci swego załamania. Jeśli mu się to nie uda, będzie tak jak Elena oszukiwał się każdym wyciągniętym, nieprawdziwym wnioskiem. Jednakże główną przyczyną jego walki z głęboką potrzebą odpoczynku była obawa przed tym, co mogło mu się przydarzyć, gdyby zasnął. Nauczył się, że niewinny nie śpi. Poczucie winy rodzi się w snach. Żadne z tych wyrzeczeń nie wzięło góry. Mdłości skręcające mu ustawicznie żołądek powstrzymywały go przed jedzeniem. A jego opłakany stan nie pozwalał mu odejść. Powstrzymywało go to i uwierało niczym uprząż; zdawało się ocierać mu duszę. Gdy tylko czuł się zagrożony ubóstwem swych środków zaradczych, wypadał z domu niczym zabłąkany wicher i pędził przez wzgórza, całymi milami w górę i w dół porośniętego drzewami koryta Righters Creek. A gdy był zbyt wyczerpany, kładł się w salonie na połamanych meblach. Było mu na nich zbyt niewygodnie, aby zasnąć na tyle głęboko, by śnić. Przez cały ten czas nie zajmował się w ogóle rozwojem swej choroby. Zaniedbywał WKS – Wizualną Kontrolę Skóry, od której zależało powodzenie jego walki z rozwijającym się trądem – i inne samoobronne nawyki, tak jakby straciły dla niego wszelkie znaczenie. Nie zażywał lekarstw, które w swoim czasie zatrzymały rozwój choroby. Czoło zaczęło mu ropieć; zimna drętwota wżerała się powoli coraz głębiej w nerwy jego rąk i nóg. Akceptował taki stan rzeczy, ignorował jego niebezpieczeństwo. To było słuszne, zasłużył sobie na to. Pomimo to, każdego wieczoru ogarniało go przeczucie zbliżającej się śmierci. W posępnym świetle zapadającego zmroku chęć zobaczenia innych ludzi stawała się nie do zniesienia; zaciągała go, plującego i zgrzytającego zębami, w ciemności poza światła domów miasteczka. Co wieczór próbował zbliżyć się do drzwi domu, któregokolwiek domu. Ale nie potrafił znaleźć w sobie tyle odwagi, aby przestąpić linie światła. Ludzie znajdujący się o rzut kamieniem pozostawali tak nieosiągalni, jakby zamieszkiwali inny świat. Każdego wieczoru był zdany na pastwę swej nie ustępującej słabości – i pulsującego bólu, który wypełniał mu czaszkę w miarę, jak postępowała infekcja czoła. Elena zginęła przez niego. Była jego córką i kochał ją. A jednak schwytał ją w zasadzkę śmierci. Ona nigdy nawet nie istniała. Nie potrafił znaleźć na to odpowiedzi. Później, w czwartkowy wieczór, schemat jego niemocy uległ załamaniu. Podczas bezowocnej eskapady do jego świadomości dotarły odgłosy tajemniczego ożywienia. Dźwięk wznosił się i opadał niczym głos mówcy, a pomiędzy strofami słyszał śpiewy. Bezcielesne głosy brzmiały w mroku żałobnie, niczym zaproszenie na zgromadzenie potępionych dusz. Elena była śpiewaczką, córką z rodziny śpiewaków. Podążał za porywającym smutkiem melodii, niezdarnie odszukując drogę w spowitych nocnym mrokiem krańcach miasta. Dźwięki powiodły go obok domów, wokół miasta, wzdłuż drogi ku nieurodzajnym polom, które służyły mieszkańcom za plac defilad przy okazji wszelkich patriotycznych obchodów. Nieliczni ludzie nadal spieszyli w kierunku pól, tak jakby byli spóźnieni. Covenant unikał spotkania z nimi, trzymając się z dala od drogi. Po dotarciu na plac defilad stwierdził, że na środku rozbito ogromny namiot. Jego boki były podwinięte, tak że biło spod nich jasne światło latarni. Namiot był pełen ludzi. Siadali właśnie na ławkach po skończonych śpiewach. W czasie tego poruszenia kilku porządkowych wskazywało spóźnialskim ostatnie wolne miejsca. Ławki stały w ciasnych rzędach przed szerokim podwyższeniem z przodu namiotu. Za ciężkim pulpitem siedziało na nim trzech mężczyzn, a za nimi znajdował się prowizoryczny ołtarz, pospiesznie zbity z sosnowych desek i smutnie ozdobiony krzywymi świecami i podniszczonym złotym krzyżem. Ludzie usadowili się na ławkach, a wówczas jeden z mężczyzn na podwyższeniu – niski, tęgawy, ubrany w czarny garnitur i poszarzałą białą koszulę – wstał i podszedł do pulpitu. – Pomódlmy się – powiedział donośnym, zmuszającym do posłuszeństwa głosem. Wszyscy ludzie pochylili głowy. Covenant zamierzał oddalić się z niesmakiem, ale powstrzymała go spokojna pewność tonu mężczyzny. Przysłuchiwał się niechętnie człowiekowi, który złożył ręce na pulpicie i modlił się cicho. – Kochany Jezu, nasz Panie i Zbawco – proszę zwróć swe spojrzenie na zgromadzone tu duszyczki. Zajrzyj do ich serc, Panie – zobacz ból, krzywdy, samotność i smutek – tak, i grzech – i tęsknotę za Tobą, Panie, ukrytą w ich sercach. Pociesz ich, Panie. Pomóż im, uzdrów ich. Naucz ich pokoju, daj poznać cudowną moc modlitwy do Ciebie, Panie. Amen. – Amen – odpowiedzieli razem ludzie. Głos mężczyzny poruszył Covenanta. Dosłyszał w nim coś, co brzmiało jak szczerość, jak zwykłe współczucie. Nie mógł być tego pewny; sny przekonały go, że niewiele wiedział o szczerości. Ale nie odszedł. Miast tego, gdy ludzie unosili swe głowy po modlitwie, ostrożnie przesunął się ku światłu, podszedł na tyle blisko, by przeczytać duży napis umieszczony przy drodze. Brzmiał on: Krucjata WIELKANOCNA Dr B. Sam Johnson wskrzesiciel i uzdrowiciel od dziś do niedzieli tylko Do pulpitu na podwyższeniu podszedł inny mężczyzna. Nosił koloratkę, a na szyi miał srebrny krzyż. Poprawił na nosie ciężkie okulary i rozpromieniony zwrócił się do ludzi. – Jestem zachwycony – rzekł – obecnością tutaj dr. Johnsona i Matthew Logana. W całym stanie są oni znani ze swej wspaniałej posługi duchowej. Nie muszę wam mówić, jak bardzo potrzebujemy tu wskrzeszenia – jak wielu z nas potrzebuje odzyskania tej uzdrawiającej wiary, szczególnie w okresie świąt wielkanocnych. Dr Johnson i Mr. Logan pomogą nam wrócić ku niezrównanej łasce boskiej. Niski, ubrany na czarno mężczyzna ponownie wstał i zabrał głos. – Dziękuję, sir. – Pastor zawahał się, po czym odszedł od pulpitu, tak jakby zwolniono go – jakby przerwano mu we wstępnej fazie kwiecistego wprowadzenia – a dr Johnson ciągnął dalej gładko. – Przyjaciele, oto mój drogi brat w Chrystusie, Matthew Logan. Słyszeliście jego cudowny, przecudowny śpiew. Teraz przeczyta dla nas słowo Boże. Brat Logan. Matthew Logan podszedł do pulpitu, a jego zwalista postać wyraźnie górowała nad dr. Johnsonem. Zdawał się nie mieć w ogóle karku, a jednak głowa spoczywająca na szerokich barkach górowała pół jarda nad głową jego towarzysza. Pewnym ruchem przekartkował masywną, czarną Biblię leżącą na pulpicie, odszukał właściwe miejsce i pochylił głowę, aby z szacunkiem odczytać słowo Boże. Zaczął bez wstępu: „Jeżeli nie będziecie Mnie słuchać i nie będziecie wykonywać tych wszystkich nakazów, jeżeli będziecie gardzić moimi ustawami, jeżeli będziecie się brzydzić moimi wyrokami, tak że nie będziecie wykonywać moich nakazów i złamiecie moje przymierze, to i Ja obejdę się z wami odpowiednio: ześlę na was przerażenie, wycieńczenie i gorączkę, które prowadzą do ślepoty i rujnują zdrowie. Wtedy na próżno będziecie siali wasze ziarno. Zjedzą je wasi nieprzyjaciele. Zwrócę oblicze przeciwko wam, będziecie pobici przez nieprzyjaciół. Ci, którzy was nienawidzą, będą rządzili wami, a wy będziecie uciekać nawet wtedy, kiedy was nikt nie będzie ścigał. (...) Rozbiję waszą dumną potęgę, sprawię, że niebo będzie dla was jak z żelaza, a ziemia jak z brązu. Na próżno będziecie się wysilać – wasza ziemia nie wyda żadnego plonu, a drzewo na ziemi nie da owoców. Jeżeli [nadal] będziecie postępować Mnie na przekór i nie zechcecie Mnie słuchać, ześlę na was siedmiokrotne kary za wasze grzechy: ześlę na was dzikie zwierzęta, które pożrą wasze dzieci, zniszczą bydło, zmniejszą zaludnienie, tak że wasze drogi opustoszeją. Jeżeli i wtedy nie poprawicie się i będziecie postępować Mnie na przekór, to i Ja postąpię wam na przekór i będę was karał siedmiokrotnie za wasze grzechy. Ześlę na was miecz, który się pomści za złamanie przymierza. Jeżeli wtedy schronicie się do miast, ześlę zarazę pomiędzy was, tak że wpadniecie w ręce nieprzyjaciół.” Covenant czuł, że ulega urokowi recytowanych przez Matthew Logana słów. Obietnica kary chwyciła go za serce; usidliła go tak, jakby czyhała w zasadzce na jego szarą, wynędzniałą duszę. Sztywno, mimowolnie, ruszył w kierunku namiotu, jakby klątwa przyciągała go do siebie. „Jeżeli i wtedy nie będziecie Mi posłuszni i będziecie Mi postępować na przekór, to i Ja z gniewem wystąpię przeciwko wam i ześlę na was siedmiokrotne kary za wasze grzechy. Będziecie jedli ciało synów i córek waszych. Zniszczę wasze wyżyny słoneczne, rozbiję wasze stele, rzucę wasze trupy na trupy waszych bożków, będę się brzydzić wami. Zamienię w ruiny wasze miasta, spustoszę wasze miejsca święte, nie będę wchłaniał przyjemnej woni waszych ofiar. Ja sam spustoszę ziemię, tak że będą się zdumiewać wasi wrogowie, którzy ją wezmą w posiadanie. Was samych rozproszę między narodami, dobędę za wami miecza, ziemia wasza będzie spustoszona, miasta zburzone. Wtedy ziemia będzie obchodzić swe szabaty przez wszystkie dni swego spustoszenia” (Kpł 26, 14-34) . Covenant pochylił się pod połą namiotu, wszedł do środka i stanął obok porządkowego na tyłach namiotu. Porządkowy zerknął na niego podejrzliwie, ale nie poruszył się, aby wskazać mu miejsce siedzące. W drugim końcu namiotu, wysoko na podwyższeniu stał Matthew Logan niczym okrutny patriarcha rozdzielający równo kary na pochylone, wystawione na ciosy głowy niżej niego. Klątwa wzbierała w Covenancie wzburzeniem i lękał się, że wybuchnie, nim wystąpienie dobiegnie końca. Matthew Logan przerwał i ponownie zaczął wertować Biblię. Odszukał nowy fragment i czytał spokojniej: „Kto bowiem spożywa i pije nie zważając na Ciało [Pańskie], wyrok sobie spożywa i pije. Dlatego to właśnie wielu wśród was słabych i chorych i wielu też umarło. Jeżeli zaś sami siebie osądzimy, nie będziemy sądzeni. Lecz gdy jesteśmy sądzeni przez Pana, upomnienie otrzymujemy, abyśmy nie byli potępieni ze światem” (1 Kor 11, 29-32). Logan zatrzasnął Biblię i powolnym krokiem wrócił na swe miejsce. Natychmiast poderwał się na nogi dr B. Sam Johnson. Zdawał się tryskać energią; nie mógł doczekać się zabrania głosu. Szczęki drżały mu z emocji, gdy zwrócił się do swych słuchaczy. – Przyjaciele, jakże cudowne są słowa Boga! Jakże szybko chwytają za serce. Jakież pocieszenie niosą chorym, ciemiężonym, słabym. I jakże łatwo sprawiają, że nawet najczystsi z nas płoną wstydem. Słuchajcie, przyjaciele! Słuchajcie słów Apokalipsy: „Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia. Zwycięzca to odziedziczy i będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem. A dla tchórzów, niewiernych, obmierzłych, zabójców, rozpustników, guślarzy, bałwochwalców i wszelakich kłamców: udział w jeziorze gorejącym ogniem i siarką. To jest śmierć druga” (Ap 21, 6-8). – Cudowne, cudowne słowa Boże. W jednym krótkim ustępie słyszeliśmy dwa wielkie przesłania Biblii – Stary i Nowy Testament. Brat Logan przeczytał wam najpierw fragment ze Starego Testamentu, z Księgi Kapłańskiej, rozdział 26. Wysłuchaliście tych słów, przyjaciele? Czy wysłuchaliście ich całym sercem? To głos Boga, Boga Wszechmogącego. On nie owijał w bawełnę, przyjaciele. Nie błądził w opłotkach. Nie krył istoty sprawy pod płaszczykiem pięknych słówek i wymyślnego języka. Nie! On mówi: jeśli zgrzeszycie, jeśli złamiecie me przykazania, to ześlę na was przerażenie i chorobę. Uczynię waszą ziemię nieurodzajną i ześlę na was plagi i zarazę. A jeśli nadal będziecie grzeszyć, uczynię z was kanibali i kaleki. „Wtedy ziemia będzie obchodzić swoje szabaty przez wszystkie dni swego spustoszenia”. A wiecie, jak brzmią przykazania, przyjaciele? Mogę je wam streścić w słowach z Apokalipsy. „Nie bądźcie tchórzliwi, niewierni, obmierzli”. Mniejsza o morderstwo, cudzołóstwo, czarnoksięstwo, bałwochwalstwo, kłamstwo. My wszyscy tutaj zgromadzeni jesteśmy dobrymi ludźmi. Ale czy nigdy nie czuliście lęku? Czy nigdy nawet odrobinę nie osłabła wasza wiara? Czy wasze serca i umysły zawsze były czyste? „Wtedy ziemia będzie obchodzić swoje szabaty przez wszystkie dni swego spustoszenia”. Apostoł Paweł nazwał rzeczy po imieniu. Powiedział: „Dlatego to właśnie wielu wśród was słabych i chorych i wielu też umarło”. Ale Jezus poszedł dalej. Powiedział: „Idźcie ode Mnie, przeklęci, w ogień wieczny, przygotowany diabłu i jego aniołom!” Czyżbym słyszał wasze sprzeciwy? Czyżbym słyszał, jak niektórzy z was mówią do siebie: „Nikt nie może być aż tak czysty. Jestem człowiekiem. Nie mogę być doskonały”. Macie słuszność! Oczywiście, macie słuszność. Ale prawo zesłane przez Boga nie dba o wasze usprawiedliwienia. Jeśli jesteś chromy, masz artretyzm, jeśli ślepniesz lub słabnie ci serce, jeśli jesteś kaleką, masz stwardnienie rozsiane, cukrzycę lub cokolwiek innego, będącego w istocie paradnym określeniem na grzech, to możesz być pewny, że spadła na ciebie klątwa Boga. Lecz nie myślcie, że jesteście bezpieczni, jeśli jesteście w dobrym zdrowiu! Macie po prostu szczęście, że Bóg nie postanowił „z gniewem wystąpić przeciwko wam”. Nie możecie być bez skazy, przyjaciele. A prawo nie dba o to, jak bardzo się staracie. Miast powtarzać sobie, jakie to próżne wysiłki czyniliście, posłuchajcie Biblii. W Starym Testamencie powiedziano to jasno: „Trędowaty, który podlega tej chorobie, będzie miał rozerwane szaty, włosy w nieładzie, brodę zasłoniętą i będzie wołać: Nieczysty, nieczysty”. Teraz mówca miał już swych słuchaczy w garści. Jego dźwięczny głos połączył wszystkich w grupę naznaczoną śmiertelnością i słabościami. Nawet Covenant zapomniał, że jest intruzem w tym płóciennym przybytku; dosłyszał w tej przemowie tak wiele osobistych wątków, że nie potrafił im się oprzeć. Pragnął wierzyć, że jest przeklęty. – Przyjaciele – podjął gładko dr Johnson – w istocie straszna to dla nas chwila, gdy uderza choroba, ból lub gdy zostajemy okaleczeni i nie możemy dłużej uchodzić za czystych. Ale nie powiedziałem wam jeszcze o Ewangelii. Czy pamiętacie słowa Chrystusa: „Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je” (Mt 10, 39)? Słyszeliście, co mówił Paweł: „Lecz gdy jesteśmy sądzeni przez Pana, upomnienie otrzymujemy, abyśmy nie byli potępieni ze światem” (1 Kor 11, 32)? Słyszeliście słowa autora Apokalipsy: „Ten, który zwycięży, przejmie dziedzictwo, a ja będę jego Bogiem, a on mym synem”? Ten medal ma dwie strony, przyjaciele. Prawo jest jedynie połową Bożego przekazu. Druga połowa to karanie, dziedzictwo, przebaczenie, uzdrowienie – miłosierdzie, które dorównuje Bożej sprawiedliwości. Czyż muszę wam przypominać, że Syn Boży uzdrowił każdego, kto Go o to prosił? Nawet trędowatych? Czyż muszę wam przypominać, że zawisł na krzyżu, skazany na męki i hańbę, aby odkupić nasze grzechy? Czyż muszę wam przypominać, że gwoździe rozdarły jego dłonie i stopy? Że bok przebiła mu włócznia? Że był martwy przez trzy dni? Martwy i skazany na piekielne męki? Przyjaciele, On uczynił to tylko z jednego powodu. On uczynił to, aby odkupić całe nasze tchórzostwo, niedowiarstwo, nieprzestrzeganie dni świętych, abyśmy mogli być uzdrowieni. A wszystko, co musimy uczynić, by dostąpić uzdrowienia, to uwierzyć w nie, zaakceptować i miłować Go za to. Wszystko, co musimy uczynić, to powtórzyć za człowiekiem, którego dziecko umierało: „Wierzę; Panie, pomóż mnie niewiernemu!” Pięć prostych słów, przyjaciele. Gdy płyną z głębi serca, są wystarczającą zapłatą za całe królestwo sprawiedliwości. Jak na dany znak, Matthew Logan wstał i zaczął śpiewać cichym dyszkantem „Już się nie bój, Pan przy boku twym”. Dr Johnson złożył dłonie i powiedział: – Pomódlcie się ze mną, przyjaciele. Natychmiast głowy wszystkich słuchaczy pochyliły się. Covenant również pochylił głowę, ale w tej pozycji rana na czole paliła go szczególnie mocno. Podniósł ponownie wzrok, gdy dr Johnson powiedział: – Zamknijcie oczy, przyjaciele. Usuńcie ze swych myśli sąsiadów, dzieci, rodziców, współmałżonków. Usuńcie wszystko, co rozprasza wasze myśli. Spójrzcie w głąb siebie, przyjaciele. Usłyszycie głos Boga, mówiącego: „Jesteście niepewni, jesteście w potrzebie”. Módlcie się w duszy wraz ze mną. Święty Jezu, Tyś naszą jedyną nadzieją. Jedynie Twe boskie miłosierdzie może uzdrowić chorobę, która niszczy naszą odwagę, rozkłada korzenie naszej wiary, czyni nas nieczystymi w Twych oczach. Jedynie Twe dotknięcie, Panie, potrafi uleczyć chorobę niszczącą pokój. Odsłaniamy przed Tobą swe serca, Panie. Dopomóż nam znaleźć odwagę, aby wypowiedzieć owych pięć trudnych, jakże trudnych słów: „Wierzę; Panie, pomóż mnie niewiernemu!” Panie, proszę daj nam odwagę, byśmy mogli być uzdrowieni. Nie przerywając, wyciągnął ramiona ponad słuchaczy i ciągnął dalej: – Czy czujecie Jego ducha, przyjaciele? Czy czujecie Go w swych sercach? Czujecie palec Jego sprawiedliwości, badający chore miejsca w waszych duszach i ciałach? Jeśli tak, to wystąpcie i pozwólcie, abym wraz z wami pomodlił się za uzdrowienie. Pochylił głowę w cichej prośbie, czekając na skruszonego, który odpowie na jego wezwanie. Ale Covenant już szedł pomiędzy ławkami. Porządkowy chciał go ukradkiem zatrzymać, ale cofnął się, gdy kilku ze słuchaczy podniosło wzrok. Covenant przemaszerował gorączkowym krokiem przez namiot, wspiął się po surowych, drewnianych schodach na podwyższenie i stanął przed dr. Johnsonem. Oczy mu błyszczały, gdy odezwał się ochrypłym szeptem: – Pomóż mi. Mężczyzna był niższy, niż wyglądał z widowni. Jego czarny garnitur był powycierany, a koszula brudna od długiego używania. Nie golił się ostatnio; sztywne, posiwiałe bokobrody przydawały szorstkości szczękom i policzkom. Na jego twarzy pojawił się wyraz niepewności – niemal trwogi – gdy Covenant przed nim stanął, ale szybko przesłonił go dobrotliwością i powiedział spokojnym, dźwięcznym głosem: – Pomóc ci, synu? Jedynie Bóg może ci pomóc, ale ja z radością przyłączę się do modlitwy każdej skruszonej duszy. – Stanowczym ruchem położył rękę na ramieniu Covenanta. – Klęknij, synu, i módl się wraz ze mną. Poprośmy wspólnie Pana o pomoc. Covenant chciał klęknąć, chciał poddać się rozkazującemu czarowi ręki i głosu dr. Johnsona, ale jego kolana paraliżowało wycieńczenie i poczucie pilności jego sprawy. Ból czoła wżerał mu się niczym kwas w głąb mózgu. Czuł, że jeśli się pochyli, to kompletnie się załamie. – Pomóż mi – szepnął ponownie. – Nie mogę tego znieść. Na widok oporu Covenanta twarz dr. Johnsona przybrała surowy wyraz. – Czy czujesz skruchę, synu? – zapytał poważnie. – Czy odnalazłeś już chore miejsce grzechu w swej duszy? Czy szczerze pragniesz doświadczyć miłosierdzia Boga Wszechmogącego? – Jestem chory – odparł Covenant, jakby odmawiał litanię. – Dopuściłem się zbrodni. – I czujesz skruchę? Potrafisz ze szczerym, z głębi serca płynącym żalem wymówić owe trudne słowa? Covenant mimowolnie zwarł szczęki. Spomiędzy zaciśniętych zębów dobył się jego skowyt: – Pomóż mnie niewiernemu. – Synu, to nie wystarczy. Wiesz, że to za mało. – Surowość na twarzy dr. Johnsona ustąpiła miejsca sprawiedliwemu osądowi. – Nie próbuj zwieść Boga, bo wyklnie cię na zawsze. Czy wierzysz? Czy wierzysz w uzdrawiającą moc Boga? – Ja... – Covenant usiłował poruszyć szczękami, ale zęby zaciskały mu się, jakby zrośnięte rozpaczą. – Ja nie wierzę. Matthew Logan przerwał śpiew. Nagła cisza zadzwoniła Covenantowi w uszach niczym kpina. – Jestem trędowaty – wyszeptał upokorzony. Ludzie w pierwszych rzędach nie słyszeli go, nie rozpoznali go. Czytał to z ich twarzy, zaciekawionych i wyczekujących. Nie był tym zaskoczony; czuł, że iluzje, których ostatnio doświadczał, zmieniły go nie do poznania. Nawet dawno temu, kiedy jeszcze cieszył się zdrowiem, nigdy szczególnie nie szukał towarzystwa bardziej religijnych ludzi z miasteczka. Dr Johnson usłyszał jednak jego słowa. Wybałuszył niebezpiecznie oczy i przemówił tak cicho, że jego słowa były ledwie słyszalne dla Covenanta. – Nie wiem, kto cię do tego namówił, ale nie ujdzie ci to płazem. A potem zaraz zwrócił się ponownie do ludzi zgromadzonych w namiocie. – Biedaku, majaczysz. Masz gorączkę, to od tej zainfekowanej rany. – Słowa przeznaczone dla słuchaczy wymawiał tchnącym sympatią głosem. – Boleję nad tobą, synu. Aby oczyścić twój umysł na tyle, by dotarł do niego głos Boga, potrzebna jest modlitwa wielkiej mocy. Bracie Logan, czy nie zechciałbyś zabrać tego biednego, chorego człowieka na bok i pomodlić się z nim? Jeśli Bóg pobłogosławi twe wysiłki zbiciem jego gorączki, to być może poczuje skruchę. Masywne ręce Matthew Logana zacisnęły się niczym kleszcze na ramionach Covenanta. Jego palce wpijały się w niego, jakby miały zamiar skruszyć mu kości. Niedowiarek został popchnięty do przodu, niemal zniesiony po schodach i przeprowadzony pomiędzy ławkami. Z tyłu za nim dr Johnson mówił: – Przyjaciele, czy pomodlicie się ze mną za tę biedną, cierpiącą duszę? Czy zaśpiewacie i pomodlicie się wraz ze mną za jego uzdrowienie? – Nie zebraliśmy jeszcze ofiary – powiedział Covenantowi do ucha stłumionym szeptem Matthew Logan. – Jeśli jeszcze raz przeszkodzisz, to połamię ci ręce. – Nie dotykaj mnie! – warknął Covenant. Zachowanie tego osiłka odszpuntowało pokłady wściekłości, którą od dawna w sobie tłumił. Próbował szarpać się z Loganem. – Zabierz ode mnie swe łapska. Wówczas dotarli już do końca przejścia i pochyliwszy się pod połą namiotu wyszli w mrok nocy. Brat Logan bez wysiłku podniósł Covenanta i odrzucił. Covenant potknął się i przewrócił w błoto. Gdy spojrzał do góry, osiłek stał z pięściami na biodrach niczym ciemny kolos odgradzający go od światła padającego z namiotu. Obolały podźwignął się na nogi, wyprostował ramiona, na ile pozwalała odrobina godności, którą mógł w sobie znaleźć, i odszedł. Powłócząc nogami, pogrążył się w ciemności, za sobą słyszał ludzi śpiewających „Już się nie bój dłużej”. Chwilę później dziecinnie patetyczny głos zawołał: – Panie, jestem chromy! Proszę, uzdrów mnie! Covenant opadł na kolana i wymiotował na sucho. Minął jakiś czas, nim ponownie mógł się podnieść i uciec przed okrutną pieśnią. Zmierzał w kierunku domu wzdłuż głównej drogi, dając ludziom z miasteczka okazję do dokuczania. Wszystko jednak było pozamykane, a ulice opustoszałe. Szedł w bladym świetle lamp ulicznych niczym drgający skrawek ciemności, minął wysokie kolumny gmachu sądu, zwieńczone ogromnymi głowami – nie zaczepiany wyszedł z miasta i skierował się ku Haven Farm. Dwie mile dzielące go od domu minęły podobnie jak wszystkie jego wędrówki – odmierzane rytmem kroków, posuwistym, mechanicznym rytmem niczym tykanie zegara z przekręconą sprężyną. Główna sprężyna jego ruchu była napięta zbyt mocno; obracała się zbyt szybko, gnała go ku załamaniu, napędzająca go siła uległa zmianie. Przypomniał sobie nienawiść. W końcu dotarł do długiego podjazdu prowadzącego do Haven Farm, układając w głowie dzikie plany zemsty. W zimnym blasku gwiazd dostrzegł worek stojący przy skrzynce na listy. Minęła chwila, nim przypomniał sobie, że worek zawiera jedzenie; dwa razy w tygodniu dostarczano je z pobliskiego sklepu, aby uniknąć ryzyka jego odwiedzin; wczoraj – w środę – był kolejny dzień dostawy. On jednak tak był pochłonięty swym bezsennym głodowaniem, że zapomniał o tym. Zabrał torbę, nie zastanawiając się, po co sobie tym zawraca głowę, i poniósł ją podjazdem w kierunku domu. W jasno oświetlonej kuchni zajrzał jednak do torby i postanowił coś zjeść. Zemsta wymagała siły; nic nie wskóra atakując swych prześladowców, jeśli będzie zbyt słaby, aby utrzymać się na nogach. Wyciągnął z torby paczkę słodkich bułeczek z rodzynkami. Opakowanie było zgrabnie rozcięte z jednej strony, ale zignorował to. Rozerwał plastyk. Bułeczki były suche i twarde, ponieważ uszkodzone opakowanie nie chroniło ich przed dostępem powietrza. Wyjął jedną, położył na dłoni i spojrzał na nią, jakby była czaszką wykradzioną z jakiegoś starego grobu. Widok chleba przyprawił go o mdłości. Częścią swej duszy tęsknił za czystą śmiercią z głodu i czuł, że nie może unieść dłoni, nie potrafi wprowadzić w czyn swej decyzji o zemście. Gwałtownym ruchem podniósł bułkę do ust i ugryzł. Coś ostrego znalazło się pomiędzy jego dolną wargą a górnym dziąsłem. Nim zdołał powstrzymać się przed mocniejszym zagryzieniem, to coś głęboko go zraniło. Przejmujący ból przeszył mu twarz. Nie mogąc złapać tchu, wyszarpnął bułkę z ust. Była cała we krwi. Krew niczym ślina spływała mu po brodzie. Rozerwał bułkę palcami i znalazł w środku nożyk od maszynki do golenia. W pierwszej chwili był zbyt zaskoczony, aby zareagować. Zardzewiały nożyk zdawał się nie mieścić mu w głowie; ledwie docierała do niego świadomość krwi, którą miał umazane dłonie i która kapała na podłogę z jego szczęki. W odrętwieniu wypuścił bułkę z palców. Potem odwrócił się i poszedł do zaśmieconej ruiny swego salonu. Jego wzrok nie mógł się oprzeć przyciągającej sile fotografii Joan. Leżała wśród pozostałości po stoliku do kawy, a szkło w ramce pokrywała pajęczyna pęknięć. Odsunął stolik, podniósł zdjęcie. Joan uśmiechała się do niego zza pęknięć, jakby była schwytana w sieć śmiertelności i nie wiedziała o tym. Covenant zaczął się śmiać. Początkowo cicho, ale wkrótce jego śmiech przeszedł w opętane wycie. Woda płynęła mu z oczu niczym łzy, ale on nadal się śmiał, jakby zaraz miał rozpaść się na kawałki. Wybuchy śmiechu spryskały mu krwią ręce, zdjęcie Joan i zrujnowany pokój. Nagle rzucił fotografię i odbiegł. Nie chciał, aby Joan była świadkiem jego histerii. Śmiejąc się jak szalony, wypadł z domu i pognał do lasu, zdecydowany, pomimo utraty panowania nad sobą, uciec ze swym ostatecznym załamaniem możliwie jak najdalej od Haven Farm. Po dotarciu do Righters Creek skręcił i podążył wzdłuż jego biegu ku wzgórzom, oddalając się od niebezpiecznego, kuszącego uroku ludzi tak szybko, jak tylko jego odrętwiałe, niezdarne nogi pozwalały mu na to – cały czas śmiał się desperacko. Gdzieś pośród nocy potknął się, przewrócił, a potem oparł się o drzewo, aby chwilę odpocząć. Natychmiast zapadł w sen i nie obudził się, nim poranne słońce nie oświetliło mu twarzy. Przez chwilę nie pamiętał, kim jest i gdzie jest. Jaskrawe promienie słońca wypaliły wszystko w jego mózgu; oczy miał tak oślepione, że nie widział najbliższego otoczenia. Jednak na dźwięk słabego krzyku przerażenia wybuchnął zduszonym śmiechem. Był zbyt słaby, aby śmiać się głośno, ale chichotał, jakby tylko to mu pozostało. Słaby krzyk powtórzył się. Pod jego wpływem Covenant roześmiał się głośniej i spróbował się podnieść. Ten wysiłek osłabił go. Musiał przestać się śmiać, aby zaczerpnąć powietrza. Wtem ponownie usłyszał krzyk, dziecięcy krzyk przerażenia. Wspierając się o drzewo, rozejrzał się wokół siebie, wytrzeszczając oślepione słońcem oczy na niewyraźne kontury drzew. Stopniowo odzyskiwał ostrość widzenia. Siedział wysoko na wzgórzu pośród drzew. Na większości gałęzi i krzewów zieleniły się młode listki. Kilka jardów od niego Righters Creek spływał wesoło szemrząc po kamienistym zboczu i wił się niczym srebrzysta wstęga pomiędzy drzewami. Znaczna część zbocza poniżej niego nie była porośnięta krzakami z powodu kamienistej gleby; nic nie przesłaniało mu widoku w dół. Jego uwagę zwróciła dziwna kolorowa plama u podnóża wzgórza. Z pewnym wysiłkiem skupił na niej wzrok. To było ubranie, jasnoniebieska bluza dresowa, którą miało na sobie dziecko – dziewczynka cztero-, może pięcioletnia. Stała odwrócona do niego bokiem, z plecami przyciśniętymi do czarnego, prostego pnia wysokiego drzewa. Zdawało się, że próbuje się w nie wcisnąć, ale obojętny pień odmawiał jej przyjęcia. Teraz krzyczała już bez przerwy, jej wołanie dźwięczało błagalnie w jego umyśle. Dziewczynka krzyczała, wpatrując się z nieukrywanym przerażeniem w ziemię dwie, trzy stopy przed sobą. Przez chwilę Covenant nie mógł dostrzec, na co patrzyła, ale potem jego uszy wychwyciły niski, grzechoczący dźwięk i wypatrzył złowieszczy brąz drgającego grzechotnika. Leśny grzechotnik prężył się nie dalej niż jard od bosych stóp dziewczynki. Kołysał uniesioną głową, jakby szukał najlepszego miejsca do ukąszenia. Teraz Covenant zrozumiał przerażenie dziecka. Nim z jego oblepionych krwią ust zdołał wydobyć się krzyk, odepchnął się od pnia i ruszył biegiem w dół. Zbocze zdawało się nie mieć końca, a nogi ledwie mogły go utrzymać. Przy każdym skoku w dół jego mięśnie poddawały się i niemal padał na kolana. Jednak paniczny strach dziecka utrzymywał go na nogach. Nie patrzył na węża. Swe spojrzenie utkwił w gołych nogach, skoncentrował się na dotarciu do dziewczynki, nim kły grzechotnika wbiją się w jej ciało. Resztę jej postaci widział niewyraźnie, postrzegał tylko grożące jej niebezpieczeństwo. Dziewczynka każdym przejmującym krzykiem błagała go o pośpiech. Niedowiarek nie patrzył pod nogi. Nim przebył połowę drogi, potknął się – poleciał głową w dół, staczając się i obijając o ostre kamienie. Przez chwilę osłaniał się rękoma, ale potem uderzył głową o szeroki głaz. Miał wrażenie, że zapada się w kamień, tak jakby zagrzebywał twarz w ciemnościach. Jego twarda powierzchnia załamała się nad nim niczym fala; czuł, jak pogrąża się w granitowej skale. Nie! – krzyknął. Nie! Nie teraz! Walczył z całych sił, ale został pokonany. Pogrążał się, jakby tonął w kamieniu. 2. Syn Variola Wielki lord Mhoram siedział w swej komnacie w Revelstone. Otaczały go ściany z surowej skały, oświetlone ciepłym blaskiem bijącym z małych naczyń ze skaleningiem, stojących w każdym rogu komnaty. Z rozżarzonych kamieni unosił się delikatny, przyjemny zapach świeżo wzruszonej ziemi i wypełniał pomieszczenie. Jednakże wielki lord był świadomy nadnaturalnej zimy, która panowała w Krainie. Przejmujący chłód przenikał przez granitowe ściany skalnego miasta pomimo podnoszących na duchu ogni roznieconych wszędzie przez hirebrandów i skaleningasów twierdzy lordów. Wielki lord wyczuwał jego wpływ na atmosferę panującą w wykutej przez gigantów twierdzy. Revelstone niemal podświadomie kuliło się z zimna. Naturalne przejście zimy w lato już było spóźnione o pełen cykl księżyca. Jedynie czternastu dni brakowało do dnia w środku wiosny, a lód nadal skuwał Krainę. Poza otoczonym górami płaskowyżem twierdzy nie było wiele śniegu; powietrze było zbyt zimne na śnieg. Revelstone owiewał porywisty wiatr ze wschodu, zdmuchiwał cienką warstewkę śniegu z płaskowyżu, pokrył wszystkie okna twierdzy grubą warstwą lodowych wzorów i zamroził jezioro u podnóża Wodospadu Sztandaru. Wicher niósł z sobą przez Krainę rozpacz. Mhoram czuł ją i znał jej źródło. Pochodziła z Ridjeck Thome, ochronki Foula. Wielki lord siedział w swej komnacie z łokciami na kamiennym stole, wspierając policzek na dłoni. Świadom był tego wiatru świszczącego w jego myślach. Dziesięć lat temu powiedziałby, że to niemożliwe; nie można zakłócić naturalnego nastawania pór roku w Krainie. Nawet jeszcze pięć lat temu, gdy przetrawił już stratę Laski Praw, miał wątpliwości, czy Złoziemny Kamień może uczynić lorda Foula tak potężnym. Teraz jednak wiedział więcej i więcej rozumiał. Pojedynek wielkiego lorda Eleny z martwym Kevinem, niszczycielem Krainy, odbył się siedem lat temu. Laska Praw musiała ulec zniszczeniu w tej walce. Wraz ze zniknięciem Laski, wspomaganej naturalnymi siłami Ziemi, zniknęła jedna z wielkich barier chroniących przed siejącą zepsucie mocą Wzgardliwego. I prawo śmierci zostało złamane; Elena przywołała dawnego lorda Kevina zza grobu. Mhoram nie był w stanie oszacować wszystkich przerażających następstw tego czynu. Lord zamrugał, a złociście cętkowane oczy skupiły się na rzeźbie, stojącej na stole w pobliżu spłaszczonego czubka jego nosa. Kość rzeźby połyskiwała biało w świetle ognistych kamieni. Wykonano ją metodą formowania szpiku, była ostatnią pracą Eleny w technice anundivian yajna. Gwardzista krwi Bannor ocalił ją od zniszczenia i przekazał Mhoramowi, gdy spotkali się na Szubienicznym Uroczysku w Szubienicznej Głębi. To było wiernie oddane popiersie, którego pociągła, wychudzona twarz miała rysy ściągnięte proroczym zamysłem. Po powrocie Mhorama i ocalałych wojowników grupy bojowej z Szubienicznej Głębi do Reverstone Bannor opowiedział historię kościanej rzeźby. Prawdę powiedziawszy, przedstawił ją z niezwykłą drobiazgowością. Jego typowa dla gwardzisty powściągliwość w wysławianiu się ustąpiła miejsca rozwlekłości; a szczegółowość tego opisu była dla Mhorama pierwszym sygnałem zasadniczych zmian, jakie zaszły w gwardzistach krwi. One zaś stały się zaczątkiem ogromnych zmian w życiu samego Mhorama. Tajemniczym zrządzeniem losu wielki lord utracił swą jasnowidzącą moc. Mhoram nie był już widzącym i wróżbitą rady lordów. Zdobyta wiedza sprawiła, że nie miewał proroczych snów, nie potrafił odczytywać śladów odległych zdarzeń z tańczących płomieni. Tajemna wiedza, którą posiadł intuicyjnie z uformowanej ze szpiku rzeźby, zaćmiła jego zdolność przewidywania. Jednakże jednocześnie rozbudziła w nim więcej nadziei i obaw, niż miał kiedykolwiek. Posiadanie tej wiedzy odsunęło go od innych lordów; w pewnym sensie odsunęło go od wszystkich ludzi Revelstone. Wyczuwał w ich pełnych sympatii, bólu, zwątpienia i podziwu spojrzeniach, że świadomi byli jego separacji, jego dobrowolnej izolacji. Najbardziej jednakże cierpiał z powodu rozbratu, jaki teraz panował pomiędzy nim a innymi lordami – Callindrillem – małżonkiem Faer, Amatin – córką Matin, Trevorem – synem Groyle i Loeryą – małżonką Trevora. Podczas wszystkich wspólnych działań, podczas wszelkich codziennych kontaktów, nawet podczas każdego łączenia myśli, które było wielką siłą nowych lordów, był zmuszony nie dopuszczać do siebie owej ściskającej za serce nadziei i obawy, aby bronić im do niej dostępu, ponieważ nie wyjawił im swej tajemnicy. Nie powiedział im, choć na swe milczenie nie miał innego usprawiedliwienia jak tylko lęk. Intuicyjnie, w sposób, którego nie potrafił nawet wyrazić, uformowana ze szpiku rzeźba Eleny objawiła mu sekret rytuału profanacji. Czuł, że ta wiedza zawierała wystarczająco dużo nadziei i obaw na całe życie. W głębi ducha wierzył, że Bannor chciał, aby to on właśnie posiadł tę wiedzę. Gwardzista sam nie był w stanie przekazać mu jej bezpośrednio. Ślub gwardii krwi nakładał na Bannora wiele ograniczeń. Pomimo to, podczas rocznego pełnienia funkcji komendanta troszczył się o przetrwanie lordów bardziej niż jakikolwiek inny gwardzista krwi. Wielki Lord Mhoram drgnął mimowolnie na to wspomnienie. Tajemnica, którą posiadał, była ogromnym brzemieniem. W tej wiedzy kryła się nadzieja, ponieważ była ona odpowiedzią na istotę niemocy, która od początku dręczyła nowych lordów – od dnia, w którym przyjęli Pierwszy Dział Mądrości Kevina od gigantów i złożyli przysięgę pokoju. Wykorzystanie tej wiedzy obiecywało uwolnienie mocy, która pozostawała zamknięta w Działach, pomimo największych wysiłków wielu pokoleń lordów i uczniów Loresraatu. Dawała nadzieję na opanowanie Mądrości Kevina. Być może nawet pokazałaby ur-lordowi, Thomasowi Covenantowi, jak posługiwać się pierwotną magią ukrytą w jego pierścieniu z białego złota. Mhoram dowiedział się jednak również, że to samo, co dawało Mądrości Kevina tak wielką moc czynienia dobra, jednocześnie dawało jej ogromną moc czynienia zła. Jeśli Kevin, syn Lorica, nie posiadałby tej właśnie mocy, to nie byłby w stanie dokonać profanacji Krainy. Gdyby Mhoram podzielił się posiadaną wiedzą z innymi, to każdy z lordów mógłby ponownie dokonać rytuału, jeśli by tego zapragnął. Ta wiedza gwałciła przysięgę pokoju. Aczkolwiek, aby być w zgodzie z własnym sumieniem, Mhoram musiał przyznać, że sama przysięga powodowała ślepotę w zasadniczych sprawach, sprawiała, że nowi lordowie nie mogli zgłębić istoty Mądrości Kevina. Gdy pierwsi nowi lordowie, a wraz z nimi cała Kraina, złożyli przysięgę pokoju, dając wyraz swym najwyższym ideałom i wyrzekając się pod przysięgą wszelkiej przemocy, niszczących pasji, całego ludzkiego popędu do mordu, zemsty i pogardy – gdy związali się przysięgą, to nieświadomie narzucili sobie pęta uniemożliwiające im wyjście poza podstawowy poziom mocy dawnych lordów. Dlatego też lord Mhoram obawiał się podzielić z nimi swą tajemnicą. To była siła, której użyć mogli jedynie ci, którzy nie oczekiwali już niczego od życia. To była broń, której mogła użyć jedynie osoba, która całkowicie uległa rozpaczy. A pokusa użycia tej broni byłaby wielka, być może nieodparta. Mhoram i bez sennych wizji potrafił przewidzieć niebezpieczeństwo, które lord Foul Wzgardliwy przygotowywał dla obrońców Krainy. Wyczuwał je w lodowatym zimowym wietrze. I wiedział, że zaatakowano już Wiernogard. Oblężenie Revelwood z każdą chwilą zbliżało się nieuchronnie, nawet teraz gdy siedział w swej komnacie, wpatrując się posępnie w rzeźbę uformowaną ze szpiku. Poznał smak rozpaczy, która doprowadziła wielkiego lorda Kevina do Kiril Threndor i rytuału profanacji. Ta moc była przerażająca i zdradliwa. Jeśli nie była wystarczająco wielka, aby spełnić oczekiwania tego, kto nią władał, obracała się przeciwko niemu. Los, jaki spotkał wielkiego lorda Elenę, był jedynie powtórzeniem lekcji Kevina, niszczyciela Krainy; posiadał on o wiele większą moc, niżby nowi lordowie mogli kiedykolwiek posiąść, zwłaszcza teraz, gdy stracili Laskę Praw; a jednak, przy całej swej potędze, nie osiągnął nic więcej poza własną nieuchronną rozpaczą i ruiną Krainy. Mhoram obawiał się obdzielenia innych tym niebezpieczeństwem, gdyby ujawnił swój sekret. Przerażeniem napełniała go myśl, że sam znajdował się w takim niebezpieczeństwie. Jednakże zatrzymywanie tej wiedzy dla siebie było wbrew jego naturze. Wierzył głęboko, że odmowa dzielenia się wiedzą jest upokarzająca zarówno dla tego, kto nie chce się dzielić, jak i dla tego, kto odmawia jej przyjęcia. Zachowując swą tajemnicę dla siebie, uniemożliwiał Callindrillowi, Amatin, Trevorowi, Loeryi i każdemu powiernikowi Mądrości czy uczniowi Laski znalezienie w sobie siły, by oprzeć się profanacji; bezprawnie stawiał się w pozycji sędziego, który zawyrokował, że są słabi. Z tego powodu dziesięć lat temu protestował zawzięcie przeciwko decyzji rady o nieujawnianiu Hile’owi Troyowi wiedzy o pochodzeniu i rodzinnych powiązaniach Eleny. Ta decyzja osłabiała kontrolę Troya nad własnym losem. Czy jednak on, Mhoram, zniósłby odpowiedzialność za podzielenie się swą tajemnicą, jeśli doprowadziłoby to do zniszczenia Krainy? Lepiej, aby zło dokonało się za sprawą Wzgardliwego niż lordów. Nagle usłyszał pukanie do drzwi i natychmiast odpowiedział: – Wejść. Oczekiwał wiadomości i po pukaniu wiedział, kim jest jego gość. Nie podniósł oczu znad rzeźby, gdy dowódca Quaan wszedł do komnaty i stanął przy stole. Quaan milczał i Mhoram wyczuł, że stary dowódca czeka, by spojrzeć mu w oczy. Wielki lord westchnął w duchu i podniósł głowę. Z wyrazu jego poznaczonej wiekiem i ogorzałej od słońca twarzy wyczytał, że wieści nie były tymi, które miał nadzieję otrzymać. Mhoram nie zaproponował Quaanowi, by usiadł; dostrzegł, że dowódca wolał stać. Po wszystkich wspólnych przeżyciach byli starymi druhami – choć Quaan, który był dwadzieścia lat młodszy od Mhorama, wyglądał na starszego o dwadzieścia lat. Wielki lord często stwierdzał, że bezpośredniość Quaana, jego żołnierska szczerość – działały na niego uspokajająco. Quaan był uczniem Miecza, który nigdy nie pragnął poznać sekretów Laski. Pomimo siedemdziesięciu lat Quaan dumnie nosił insygnia swego urzędu: żółty napierśnik z dwoma czarnymi, poprzecznymi pasami, żółtą opaskę na głowie i hebanowy miecz. Jego sękate ręce zdawały się w każdej chwili gotowe do chwycenia za broń, ale blade oczy były niespokojne. Mhoram spojrzał spokojnie w oczy dowódcy i powiedział: – Cóż więc, przyjacielu? – Wielki lordzie – rzekł Quaan szorstko – przybył Loresraat. Mhoram widział, że dowódca ma więcej do powiedzenia. Wzrokiem poprosił Quaana, aby ciągnął dalej. – Wszyscy powiernicy Mądrości i uczniowie bezpiecznie odbyli podróż z Wiernogardu – powiedział w odpowiedzi Quaan. – Księgozbiory Loresraatu i Działy dostarczono w stanie nienaruszonym. Wszyscy goście oraz ci, których marsz armii Szatańskiej Pięści przez Centralne Równiny uczynił bezdomnymi, przybyli tu w poszukiwaniu schronienia. Revelwood jest oblężone. Ponownie przerwał i Mhoram zapytał cicho: – Jakie wieści przynoszą powiernicy Mądrości na temat tej armii? – Jest ona... ogromna, wielki lordzie. Niczym morze wtargnęła do Doliny Dwóch Rzek. Gigant-furia Szatańska Pięść jest w posiadaniu... tej samej mocy, którą widzieliśmy u Dręczyciela Ciał w bitwie o Doriendor Corishev. Z łatwością poradził sobie z brodami na Rill i Llurallin. Revelwood też wkrótce mu ulegnie. Wielki lord nadał swemu głosowi surowe brzmienie, aby stawić czoło przerażeniu Quaana. – Byliśmy ostrzeżeni, dowódco. Rameni powiadomili nas, gdy gigant-furia wraz ze swymi hordami wdrapał się na Uskok od północnej strony równin Ra. Dlatego poczyniono odpowiednie kroki w celu ocalenia Loresraatu. Quaan zacisnął dłoń na mieczu i powiedział: – Lord Callindrill został w Revelwood. Mhoram drgnął, boleśnie zaskoczony. – Pozostał, aby bronić drzewnego miasta. Wraz z nim zostało pięć eowardów dowodzonych przez komendanta kling Amorine – a także starszy Miecza Drinishok i starsza Laski Asuraka. Po pierwszym zaskoczeniu wieściami złociście cętkowane oczy wielkiego lorda przybrały wyraz niebezpiecznego skupienia. – Dowódco, rada poleciła, aby do obrony Revelwood pozostali jedynie ci z lillianrill, którzy nie potrafią zdobyć się na jego porzucenie. Rada poleciła, aby bitwę w obronie Krainy stoczyć tutaj... – uderzył dłonią w stół – gdzie możemy nasze życie sprzedać najdrożej. – Ani ciebie, ani mnie nie ma w Revelwood – odparował bez ogródek Quaan. – Któż więc mógłby rozkazać lordowi Callindrillowi, aby zrezygnował ze swego zamiaru? Amorine nie potrafi – wiesz o tym dobrze. Łączą ich bolesne przeżycia z Doriendor Corishev. Ona nie potrafi ani zostawić go samego, ani odrzucić pomocy starszych. Ostrym tonem bronił Amorine, ale przerwał, gdy Mhoram roztargnionym machnięciem ręki dał wyraz zbyteczności jego gniewnego uniesienia. Przez chwilę obaj milczeli. Wielki lord poczuł bolesny przypływ żalu, ale go stłumił. – Czy przekazano już wieść o tym Faer, małżonce Callindrilla? – zapytał cicho. – Corimini, najstarszy Loresraatu, udał się do niej zaraz po przybyciu. Studiował razem z Callindrillem i zna ich oboje od dawna. Przeprasza, że nie złożył najpierw uszanowania wielkiemu lordowi. Mhoram wzruszeniem ramion odrzucił potrzebę przeprosin. Bólem napawała go własna bezradność wobec niemożności dotarcia do Callindrilla. Był o sześć dni jazdy konnej od Revelwood. I nie mógł wezwać ranyhyn. Armia Wzgardliwego odcięła Revelstone od równin Ra; każdy ranyhyn, który spróbowałby odpowiedzieć na wezwanie, niechybnie byłby zamordowany i pożarty. Wielki lord mógł jedynie czekać – i modlić się, żeby Callindrill i jego towarzysze uciekli z Revelwood, nim Szatańska Pięść ich otoczy. Dwa tysiące wojowników i dowódca kling grupy bojowej, dwóch z przywódców powierników Mądrości, jeden lord – to była straszliwa cena za brawurę Callindrilla. Mhoram wiedział jednak, że czynami Callindrilla nie kierowała brawura. Lord po prostu nie był w stanie znieść myśli, że Revelwood może być zniszczone. Mhoram w duchu miał nadzieję, że Szatańska Pięść pozwoli ostać się drzewu – wykorzysta je raczej, miast zniszczyć. Callindrill takiej nadziei nie miał. Od czasu swego zwątpienia podczas bitwy o Doriendor Corishev uważał się za człowieka, który przyniósł wstyd lordowskiej służbie, nie sprostał potrzebom Krainy. Uważał się za tchórza. A teraz Revelwood, najwspanialsze z dzieł nowych lordów, było atakowane. Mhoram ponownie westchnął i delikatnie dotknął palcami kościanej rzeźby. W duchu podjął już decyzję. – Quaan, przyjacielu – zastanawiał się ze smutkiem w głosie – co osiągnęliśmy w ciągu tych siedmiu lat? Quaan usiadł w fotelu po przeciwnej stronie stołu, tak jakby słowa Mhorama były znakiem do zakończenia oficjalnej części ich rozmowy. Pozwolił opaść swym wyprostowanym ramionom. – Z całych sił przygotowywaliśmy się do obrony Revelstone. Odbudowaliśmy nieco grupę bojową – liczba eowardów z dziesięciu ocalałych wzrosła do dwudziestu pięciu. Sprowadziliśmy tu ludzi z Centralnych Równin, usuwając ich z drogi Szatańskiej Pięści. Zgromadziliśmy żywność, broń i zapasy. Samo morze ur-podłych i jaskiniowych upiorów nie wystarczy Szaremu Zabójcy, aby złamać nasz opór. – On ma nie tylko ich, Quaanie. – Mhoram dalej gładził osobliwą twarz popiersia anundivian yajna. – A my straciliśmy gwardię krwi. – Nie z naszej winy. – Ból z powodu tej straty nadał głosowi Quaana ton oburzenia. Spędził walcząc ramię w ramię z gwardią krwi więcej czasu niż jakikolwiek inny wojownik Krainy. – Skąd mogliśmy wiedzieć, powierzając misję do Morskich Rubieży Korikowi i gwardii krwi, że Szary Zabójca zaatakuje gigantów Złoziemnym Kamieniem. Nie mogliśmy wiedzieć, że Korik pokona furię i będzie starał się przynieść tutaj kawałek tego Kamienia. – Nie mogliśmy wiedzieć – powtórzył niczym echo Mhoram. Przynajmniej utrata jego proroczych wizji nie była tak dotkliwa. Pomimo tysięcy przerażających snów nie domyślił się na czas, że lord Foul zaatakuje gigantów. – Przyjacielu, przypominasz sobie, co Bannor powiedział nam o tej rzeźbie? – Wielki lordzie? – Powiedział, że Elena, córka Leny, wyrzeźbiła ją dla Thomasa Covenanta, Niedowiarka i powiernika białego złota, i że ur-lord Covenant pomylił jej oblicze z twarzą gwardzisty krwi. – Bannor mówił również, że Covenant zmusił go, aby wyjawił imię mocy ukrytej w Siódmym Dziale, aby Elena mogła zdobyć do niej dostęp. Jednakże Thorama interesowały wówczas jedynie podobieństwa, jakie nadała swej rzeźbie wielki lord Elena. To był punkt wyjścia, początek podróży ku osiągnięciu tajemnej wiedzy. – Ona była prawdziwym mistrzem w rzeźbieniu w kości. Nie dopuściłaby bezwiednie do możliwości zajścia takiej pomyłki. Quaan wzruszył ramionami. Mhoram z uśmiechem przyjął brak ochoty dowódcy do rozważania niebezpiecznych poglądów wykraczających poza zakres jego kompetencji. – Przyjacielu – powiedział – ja widziałem to podobieństwo, ale nie potrafiłem go odczytać. Pomogła mi Ahanna, córka Hanny. Nie posiadała ona co prawda umiejętności formowania szpiku, ale za to miała oko artysty. Dostrzegła sens przekazu zawartego przez Elenę w rzeźbie. – Quaanie, to podobieństwo polega na tym, że obaj – ur-lord Covenant Niedowiarek i Bannor gwardzista krwi – dopuszczali istnienie tylko jednego sposobu na życie. W przypadku gwardii krwi był to ślub. Wymagał od nich czystej, nieskazitelnej służby po wsze czasy, nic innego nie wchodziło w grę. A Niedowiarek dopuszczał... – Dopuszczał jedynie – powiedział kwaśno Quaan – że jego świat jest prawdziwy, a nasz nie. Kolejny uśmiech rozproszył na chwilę smutek Mhorama, a potem znikł. – Uznanie, że istnieje tylko jedna droga, jest niebezpieczne. Kevin również przyjmował jedynie myśl albo o zwycięstwie, albo o całkowitym zniszczeniu. Dowódca patrzył przez chwilę ponuro w oczy Mhorama, a potem powiedział: – A zatem nie przywołuj ponownie Niedowiarka. Wielki lordzie, on doprowadzi do zniszczenia Krainy, aby zachować swój „prawdziwy świat”. Mhoram uniósł brew i zacisnął mocniej wykrzywione usta. Wiedział, że dowódca nigdy nie ufał Covenantowi, a jednak w dobie kryzysu każda wątpliwość nabierała większego znaczenia. Nim jednak zdążył mu odpowiedzieć, rozległo się niecierpliwe pukanie do drzwi jego komnaty, zza których dobiegł pełen napięcia głos służącego: – Wielki lordzie, chodź szybko! Wielki lordzie! Mhoram natychmiast powstał i ruszył do drzwi. Jego zaduma zniknęła bez śladu, skupił się na atmosferze Revelstone, starając się doszukać w niej przyczyny niepokoju służącego. Quaan dotarł do drzwi przed nim i otworzył je szeroko. Mhoram wyszedł pośpiesznie na jasny, okrągły dziedziniec. Wysoka grota dziedzińca była oświetlona bladożółtym światłem bijącym od kamiennej posadzki. Mhoram nie musiał nawet spoglądać na żaden z balkonów, aby poznać przyczynę alarmu służącego. Na środku posadzki, w jej niegasnącym świetle, stała lord Amatin. Twarzą była zwrócona ku niemu, plecami do swej komnaty, tak jakby właśnie w drodze do niego dopadło ją strapienie. W dłoniach ściskała pręt komunikacyjny lomillialor, który siedem lat temu Loresraat przekazał Revelstone. Przypominała ciemny cień na jasnej posadzce. Święte Drewno płonęło w jej rękach bez płomieni, niczym szczelina otwarta w palenisku. Z drewna spadały snopy drobnych, zimnych iskierek. Mhoram natychmiast zrozumiał, że lord odbierała wiadomość od tego, kto trzymał drugi komunikacyjny pręt, ten, który był w Revelwood. Porwał swą długą, okutą żelazem laskę z trójnoga przed drzwiami i ruszył ku Amatin. Wiedział z własnego doświadczenia, że wysyłanie lub przyjmowanie wiadomości przekazywanych za pośrednictwem lomillialor było wyczerpujące. Amatin będzie potrzebować jego pomocy. Nie była fizycznie silna i wiedziała o tym; kiedy dotarły do lordów wieści o armii Wzgardliwego, przekazała Callindrillowi odpowiedzialność za Revelwood – choć była wielką miłośniczką wiedzy – ponieważ uważała, że brakuje jej fizycznej wytrzymałości, aby znieść długotrwałe napięcie. A jednak jej nieco dziecięce ciało i poważne oczy kryły w sobie taką pojętność i pasję studiowania, że żaden z lordów nie był w stanie jej dorównać. Wielki lord częstokroć myślał o tym, że ona bardziej niż ktokolwiek inny w Krainie miała szanse odkryć jego tajemnicę, była do tego przygotowana lepiej od innych. Teraz jednak, na tle jasnej posadzki dziedzińca, sprawiała wrażenie wiotkiej i kruchej – niczym obraz rzucony przez moc w jej rękach. Drżała na całym ciele, a pręt lomillialor wyciągnęła przed siebie na odległość ramion, tak jakby chciała trzymać go możliwie najdalej, nie wypuszczając jednak z rąk. Zaczęła mówić, nim Mhoram do niej dotarł. – Asuraka – wysapała. – Asuraka mówi. – Jej głos drżał niczym gałązka na silnym wietrze. – Szatańska Pięść. Ogień! Ogień! Drzewo! Ach! – Wyrzucała z siebie słowa przerywanym głosem i wpatrywała się w Mhorama z dzikim przerażeniem, tak jakby przez niego widziała płomienie pożerające pień Revelwood. Mhoram zatrzymał się w zasięgu Świętego Drewna i niczym rozkaz postawił swą laskę na posadzce. Podnosząc głos, aby przedrzeć się przez jej osłupienie, powiedział: – Trzymaj się mocno, Amatin. Słucham. Lord pochyliła głowę, próbując odsunąć od siebie to, co zobaczyła, a słowa rozpryskiwały się z jej ust, jakby ktoś cisnął ogromnym głazem w wody jej duszy. – Ogień! Kora płonie. Drewno płonie. Kamień! Trawi liście, korzenie, włókna. Callindrill walczy. Walczy! Krzyki – wojownicy krzyczą. Płonie południowe refektorium! Ach, mój dom! Mhoram kurczowo zacisnął dłoń na pręcie lomillialor. Uderzyła go moc przekazu, wstrząsnęła nim od stóp do głowy, ale ścisnął gładkie drewno i zmusił, aby wniknęła w nie siła jego woli. Poprzez nie dotarł do Amatin, uspokoił ją; i z jej pomocą na mgnienie oka odwrócił kierunek strumienia mocy płynącego przez Święte Drewno. Pod prąd zalewających go emocji Asuraki syknął w jej kierunku: – Uciekaj! Starsza Laski usłyszała. Przez usta Amatin odkrzyknęła: – Uciekać? Nie możemy uciec! Revelwood pod nami umiera. Jesteśmy otoczeni. Płoną wszystkie inne konary. Dwa pnie płoną aż po konary. Krzyki! Krzyki. Lord Callindrill stoi w viancome i walczy. Centralny pień płonie. Płonie sieć viancome. Callindrill! – Woda! – rzucił Mhoram przez komunikacyjny pręt do Asuraki. – Przywołajcie rzeki! Zalejcie dolinę! Na chwilę ciśnienie ze strony Asuraki opadło, tak jakby odwróciła się od swego pręta. – Asuraka! Starsza Laski! – wybuchnął niecierpliwie Mhoram. Lękał się, że wpadła w płomienie. Gdy podjęła na nowo przekazywanie, zdawała się odległa, osamotniona. – Lord Callindrill przywołał rzeki wcześniej. Szatańska Pięść skierował powódź na bok. On... Złoziemny Kamień... – W jej słabym głosie pojawiła się nowa nuta przerażenia, która wprawiła w drżenie usta Amatin. – Wskrzesił dawno martwe Kurash Plenethor. Strzaskane skały, krew i kości, spalona ziemia wydobyły się z głębi ziemi. Otoczył ścianą pradawnego pustkowia Revelwood i zawrócił wody. Jakże to możliwe? Czy naruszono czas? Jedno uderzenie Kamienia obróciło w niwecz całe wieki uzdrawiania. Nagle Amatin stężała w przeraźliwym krzyku: – Callindrill! W następnej chwili lomillialor zamilkł; moc opadła z niego niczym trafiony ptak. Lord Amatin zatoczyła się, niemal padła na kolana. Mhoram schwycił ją za ramię, aby się nie przewróciła. W nagłej ciszy dziedziniec wydał się martwy i zimny na podobieństwo grobu. Powietrze pulsowało echami udręki niczym pod uderzeniami czarnych skrzydeł. Na lasce Mhorama bielały jego zaciśnięte palce. Wtem Amatin wzdrygnęła się, odzyskała panowanie nad sobą. Wielki lord cofnął się i uprzytomnił sobie obecność innych ludzi na dziedzińcu. Quaan stał kilka kroków za nim, a na obrzeżu błyszczącej posadzki stało kilku służących. Garść widzów obserwowała ich z lękiem z balkonów na ścianie groty. Wielki lord odwrócił się w lewo ku stojącemu wraz z Faer, małżonką Callindrilla, Corimini, najstarszemu Loresraatu. Najstarszy trzymał ramiona Faer w swych starych pomarszczonych rękach. Pod jego ciężkimi powiekami błyszczały łzy, a długa biała broda drżała z boleści. Szczera twarz Faer była bez wyrazu i blada niczym rzeźba z kości. – A zatem on nie żyje, wielki lordzie? – zapytała cicho. – Śmierć zbiera plon piękna tego świata – odparł Mhoram. – On spłonął. – Szatańska Pięść jest furią. Nienawidzi wszystkiego co zielone. Głupotą było łudzić się, że Revelwood może być oszczędzone. – Spłonął – powtórzyła. – Tak, Faer. – Nie potrafił znaleźć słów, które wyraziłyby ból, jaki czuł w sercu. – Walczył, by zachować Revelwood. – Wielki lordzie, w nim było zwątpienie... tutaj. – Wskazała na swą pierś. – On się zapomniał. Mhoram słyszał prawdę zawartą w jej słowach, ale nie potrafił pominąć milczeniem jej wyznania. – Być może, ale nie zapomniał o Krainie. Lord Amatin z cichym jękiem odwróciła się i zbolała pośpiesznie poszła do swej komnaty. Faer nie zwracała na nią uwagi. Nie patrząc w pełne napięcia oczy Mhorama, zapytała: – Czy to możliwe? Nie miał odpowiedzi na to pytanie. Miast tego odparł jakby powtarzając krzyk Asuraki. – Prawo śmierci zostało złamane. Któż potrafi powiedzieć, co jest teraz możliwe? – Revelwood – jęknął Corimini. Głos drżał mu ze starości i smutku. – Zginął śmiercią walecznego. – Zapomniał się. – Faer odsunęła się od najstarszego, jakby na nic nie zdało się jego pocieszenie. Odwróciła się od wielkiego lorda i odeszła sztywno do swych komnat. Chwilę później Corimini poszedł za nią, bezskutecznie próbując powstrzymać łzy. Mhoram z wysiłkiem zwolnił uścisk na swej lasce, rozginając palce zaciśnięte niczym szpony. Zdecydowanie, rozmyślnie podjął decyzję. Odwrócił się do Quaana. Usta miał zaciśnięte. – Zwołaj radę – powiedział, jakby spodziewał się protestu dowódcy. – Zaproś na posiedzenie powierników Mądrości i każdego z rhadhamaerl i lillianrill, kto będzie miał ochotę przybyć. Nie możemy dłużej zwlekać. Quaan właściwie pojął ton Mhorama. Zasalutował z werwą wielkiemu lordowi i natychmiast począł wykrzykiwać rozkazy służbie. Mhoram nie czekał aż dowódca skończy. Trzymając laskę w prawej dłoni, przeszedł zamaszystym krokiem jasną posadzkę i ruszył korytarzem, który oddzielał komnaty mieszkalne lordów od reszty Revelstone. Skinął strażom na końcu korytarza, ale nie zatrzymał się, aby odpowiedzieć na ich pytające spojrzenia. Każdy, kogo spotkał, odczuwał zmianę, jaka zaszła w atmosferze Revelstone, a oczy miał pełne lęku. On nie zwracał na nikogo uwagi. Wystarczająco szybko otrzymają odpowiedź na swe pytania. Z surowym wyrazem twarzy począł wspinać się przez kolejne piętra twierdzy lordów w kierunku nawy. Wokół niego narastał pośpiech, w miarę jak rozprzestrzeniały się w murach miasta wiadomości przekazane przez Asurakę. Codzienna krzątanina, którą pulsowała skalna twierdza, nadając życiu jej mieszkańców jednaki rytm, ustąpiła miejsca wrażeniu skupienia, tak jakby samo Revelstone mówiło ludziom o tym, co się wydarzyło i jak na to zareagować. W ten sam sposób skalne ściany pomagały zaprowadzać ład w życiu mieszkańców skalnego miasta od pokoleń, od stuleci. Jednakże w głębi swej zbolałej duszy Mhoram wiedział, że nawet ta skała może doczekać się swego końca. Przez wszystkie lata swego istnienia nigdy nie była zdobyta, ale teraz lord Foul był dostatecznie potężny. Mógł powalić te masywne mury, obrócić ostatni bastion Krainy w ruinę. I wkrótce spróbuje to uczynić. Przynajmniej z tego Callindrill zdawał sobie jasno sprawę. Nadszedł czas ryzykownych, desperackich decyzji. W wielkim lordzie wszystko wrzało na myśl o zniszczeniach, jakich już dokonał Szatańska Pięść w swym długim marszu z Ridjeck Thome. Zdecydował się już na podjęcie ryzyka. Miał nadzieję, że obróci złamanie prawa śmierci na korzyść Krainy. Spieszył się, choć wiedział, że i tak będzie musiał czekać w nawie. Podjęta decyzja przyśpieszała jego krok. Pomimo to, gdy Trell wykrzyknął pozdrowienie z bocznego korytarza, zatrzymał się i odwrócił na spotkanie potężnego skaleningasa. Trell, małżonek Atiaran, rościł sobie prawa, których Mhoram nie potrafił mu odmówić. Ubrany był w tradycyjny strój mieszkańca Stonedown – na lekkie brązowe nogawice opadała krótka tunika, ozdobiona rodzinnym symbolem, wzorem z białych liści wyhaftowanym na ramionach. Był krzepkiej, muskularnej budowy ciała, która charakteryzowała mieszkańców kamiennych wiosek; ale stonedownorowie byli zwykle niscy, a Trell był wysoki. Zdawał się mieć ogromną siłę fizyczną, którą powiększała jeszcze jego niezwykła biegłość w mądrości rhadhamaerl. Trell podszedł do wielkiego lorda z pochyloną wstydliwie głową, ale Mhoram wiedział, że to nie zakłopotanie kazało Trellowi unikać spojrzeń ludzi. Inne wyjaśnienie promieniowało zza gęstej rudo-siwej brody i skaleningowej czerstwości jego rysów. Mhoram mimowolnie zadrżał, jakby podmuch zimowego wichru zdołał przeniknąć przez Revelstone do jego serca. Podobnie jak inni rhadhamaerl, Trell poświęcił całe swe życie służbie kamienia. Z powodu Thomasa Covenanta stracił żonę, córkę i wnuczkę. Przed siedmioma laty już sam widok Covenanta sprawił, że uszkodził skały twierdzy; zatopił swe palce w granicie, jakby był miękką gliną. Unikał spojrzenia innych ludzi, próbując ukryć nienawiść i ból, które się w nim kłębiły. Zwykle trzymał się sam, pogrążony w obróbce kamienia twierdzy, ale teraz zagadnął wielkiego lorda z ponurą stanowczością. – Idziesz do nawy, wielki lordzie? – Pomimo surowości w jego głosie pobrzmiewała dziwna nuta prośby. – Tak – odparł Mhoram. – Po co? – Trellu, małżonku Atiaran, ty wiesz po co. Nie jesteś głuchy na potrzeby Krainy. – Nie czyń tego – powiedział Trell stanowczo. Mhoram pokręcił delikatnie głową. – Wiesz, że muszę podjąć tę próbę. Trell odrzucił jego oświadczenie wzruszeniem ramion i powtórzył: – Nie czyń tego. – Trellu, jestem wielkim lordem rady Revelstone. Muszę zrobić, co w mej mocy. – Zdemaskujesz... zdemaskujesz upadek Eleny, córki mej córki. – Zdemaskuję? – Twierdzenie Trella zaskoczyło wielkiego lorda. Uniósł brew i czekał na wyjaśnienie skaleningasa. – Tak! – zaręczył Trell. Jego głos brzmiał niezgrabnie, tak jakby przy długich, cichych podziemnych pieśniach swej służby rhadhamaerl stracił znajomość ludzkiej mowy; zdawało się, że powstrzymywał się od krzyku. – Atiaran, moja żona mówiła... mówiła, że żywi ponoszą odpowiedzialność za nadanie sensu śmierci innych. W przeciwnym razie ich śmierć nie miałaby sensu. Ty zniweczysz sens, na który Elena zasłużyła. Nie musisz... aprobować jej śmierci. Mhoram słyszał prawdę w słowach Trella. Jego decyzja może dawać do zrozumienia, że pochwala, a przynajmniej akceptuje upadek Eleny pod Melenkurion – Tamą Niebios; a to byłaby gorzka pigułka do przełknięcia dla strapionego Trella. Być może to wyjaśniało lęk, który wyczuwał w słowach Trella, ale powinność wobec Krainy nie pozostawiała mu wyboru. – Muszę podjąć tę próbę – powiedział, aby Trell nie zrozumiał go błędnie. Po czym dodał delikatnie: – Wielki lord Elena złamała prawo śmierci. Jakże mógłbym to aprobować? Trell powiódł wzrokiem po ścianach, unikając twarzy wielkiego lorda, a jego masywne dłonie zacisnęły się na biodrach, tak jakby chciał się powstrzymać przed zadaniem ciosu, tak jakby nie ufał temu, co mogłyby uczynić jego ręce, gdyby nie udało mu się ich powstrzymać. – Czy ty kochasz Krainę? – zapytał ochrypłym głosem. – Zniszczysz ją. Wówczas spojrzał Mhoramowi w twarz, a w jego strapionych oczach zapłonęły łzy. – Uczyniłbym lepiej, gdybym... – nagle oderwał ręce od boków, wyciągnął je przed siebie, ramiona przygarbiły mu się jak u dusiciela – zadusił Lenę, swą córkę, po urodzeniu. – Nie! – oznajmił Mhoram cicho. – Nie. – Miał ochotę otoczyć Trella ramieniem, pocieszyć skaleningasa w jakiś sposób, ale nie wiedział, jak ulżyć strapieniu Trella; nie był w stanie rozwiązać swego własnego tajemnego dylematu. – Zachowaj pokój, Trell – mruknął. – Pamiętaj o przysiędze. – Nie przychodziły mu do głowy żadne inne słowa. – Pokój? – powtórzył Trell z kpiną czy też żalem. Zdawał się już dłużej nie zauważać wielkiego lorda. – Atiaran wierzyła w pokój. Nie ma pokoju. – Odwrócił się od Mhorama i odszedł bocznym korytarzem, z którego przyszedł. Mhoram spoglądał za nim przez długą chwilę. Obowiązek i ostrożność mówiły mu, że powinien do obserwacji skaleningasa przydzielić wojowników, ale nie potrafił skazać Trella na dodatkowe męki takim brakiem zaufania; to mogłoby osłabić kurczowe wysiłki Trella, by nad sobą panować. A on, Mhoram, widywał już ludzi, którzy wychodzili zwycięsko z równie wielkich męczarni. Jednak skaleningas nie wyglądał na człowieka, który potrafiłby na nowo wydobyć się z ruin swego dawnego życia. Mhoram poważnie ryzykował nie podejmując żadnych działań. Lord ruszył ponownie w kierunku nawy, dźwigając ciężar swej odpowiedzialności. Czuł się przytłoczony mnogością spoczywających na nim wyroków. Lordowie nie posiadali niczego, co pozwoliłoby im walczyć z długą, okrutną zimą, która trzymała w okowach Krainę. Mhoram przeszedł zamaszystym krokiem długi, oświetlony pochodniami korytarz, wspiął się na kręte schody i podszedł do jednego z prywatnych wejść lordów do nawy. Zatrzymał się przed drzwiami, aby oszacować liczbę ludzi, którzy już zebrali się na radę. Po chwili usłyszał za sobą lord Amatin nadchodzącą schodami. Poczekał na nią. Kiedy do niego dotarła, spostrzegł, że miała zaczerwienione oczy, a niepocieszony wyraz twarzy potęgował malujące się na niej napięcie. Kusiło go, aby z nią teraz pomówić, postanowił jednak nie zajmować się jej uczuciami przed radą. Jeśli miałby kiedykolwiek wyjawić swą sekretną wiedzę, to musiałby najpierw przygotować grunt na jej przyjęcie. Ze spokojnym, współczującym uśmiechem otworzył jej drzwi i wszedł za nią do nawy. Zeszli schodami do stołu lordów, który stał poniżej poziomu galerii otaczających wysoką, okrągłą salę. Sala ta była oświetlona przez cztery ogromne pochodnie lillianrill, umieszczone na ścianach ponad galeriami, i palenisko skaleningu, które znajdowało się poniżej, w ramionach szerokiej podkowy stołu. Kamienne fotele dla lordów i ich specjalnych gości czekały wokół zewnętrznego krańca stołu, zwrócone ku zagłębieniu ze skaleningiem; u szczytu owego stołu znajdował się fotel z wysokim oparciem dla wielkiego lorda. Na posadzce nawy, obok paleniska skaleningu, stał okrągły, kamienny stół z krótkim srebrnym mieczem, krillem Lorica, pozostawionym tam, gdzie Covenant wbił go siedem lat temu. Przez ten czas lordowie nie znaleźli sposobu, aby go wyciągnąć z kamienia. Zostawili stół w nawie, aby każdy, kto chciał, mógł swobodnie studiować krill. Nic się w nim nie zmieniło poza przejrzystym, białym klejnotem, osadzonym w rękojeści dwustronnego ostrza. Po powrocie z ryzykownej wyprawy do Szubienicznej Głębi Mhoram i Callindrill stwierdzili, że klejnot nie świeci, zgasł. Ogień, który w nim rozpalił Covenant, zgasł. Stół z krillem stał w pobliżu skaleningu niczym dowód słabości lordów, ale Mhoram trzymał swe myśli z dala od niego. Nie musiał rozglądać się wokół siebie, aby wiedzieć, kto już był w nawie; dzięki doskonałej akustyce tej sali najcichsze odgłosy i słowa docierały do jego uszu. W pierwszym rzędzie galerii, ponad i za miejscami dla lordów, siedzieli wojownicy, klingi grupy bojowej, zajmujący miejsca poprzednio należne gwardii krwi. Dwaj ciepłodzieje, Tohrm skaleningas i Borillar hirebrand, siedzieli z dowódcą Quaanem na swych oficjalnych miejscach, wysoko na galerii za fotelem wielkiego lorda. Kilku powierników Mądrości zajęło miejsca na kondygnacjach powyżej stołu; mieli jeszcze na sobie ślady znoju ucieczki z Revelwood, ale byli zbyt przejęci wieścią o upadku drzewa, by opuścić to posiedzenie rady. Wraz z nimi byli prawie wszyscy lillianrill twierdzy lordów. Spłonięcie drzewa było ciosem prosto w serca hirebrandów – obserwowali oni nadejście wielkiego lorda z bólem w oczach. Mhoram dotarł do swego miejsca, ale nie zajął go natychmiast. Gdy lord Amatin usiadła po prawej stronie stołu, poczuł ostre ukłucie bólu na widok kamiennego fotela, który powinien zająć Callindrill. Czuł też wspomnienie obecności innych, którzy niegdyś zasiadali na fotelu wielkiego lorda: Variola, Prothalla, Osondrei i Eleny pośród nowych lordów oraz: Kevina, Lorica i Damelona z dawnych lordów. Ich szlachetność i męstwo przytłaczały go, uświadamiały mu jego małość, brak sił wystarczających do udźwignięcia ciężaru takich strat i obowiązków. Kraina była o krok od zguby, a on nie miał umiejętności przewidywania Variola, ascetycznej siły Prothalla, upartego nieprzejednania Osondrei czy zapału Eleny; i nie miał wystarczającej mocy, aby dorównać najwątlejszemu lordowi z najsłabszej rady przewodzonej przez Kevina, Lorica, Damelona czy Bereka Mężne Serce – lorda- założyciela. A jednak żaden z pozostałych lordów nie mógł zająć jego miejsca. Amatin brakowało fizycznego hartu. Trevor nie wierzył we własne siły; miał poczucie, iż nie dorównuje swym towarzyszom lordom. A Loerya była rozdarta pomiędzy miłość do Krainy a chęć chronienia swej własnej rodziny. Mhoram wiedział, że nieraz była o krok od poproszenia o zwolnienie jej z obowiązków lorda, aby uciec ze swymi córkami do rodzinnego schronienia w Górach Westronu. Teraz, gdy Callindrill odszedł, wielki lord Mhoram był bardziej samotny niż kiedykolwiek przedtem. Zmusił się do odsunięcia fotela i zajęcia swego miejsca. Czekał na Trevora i Loeryę pogrążony w zadumie, zbierając siły. W końcu główne wrota nawy otworzyły się i dwoje lordów w towarzystwie najstarszego Corimini poczęło schodzić szerokimi stopniami. Najstarszy szedł wolno i z pewną trudnością, tak jakby koniec Revelwood pozbawił jego ścięgna resztek elastyczności, oddając go łasce jego wieku; Trevor i Loerya podtrzymywali go delikatnie z obu stron. Pomogli mu dojść do fotela przy stole za miejscem dla Amatin, po czym obeszli stół i zajęli swe miejsca po lewej stronie wielkiego lorda. Kiedy zasiedli, w nawie zapanowała cisza. Umilkły wszystkie rozmowy, chwilę jeszcze szurano nogami przy sadowieniu się, ciszę nawy wypełnił ciepły, żółtawy blask pochodni i skaleningu. Mhoram słyszał jedynie cichy szmer wstrzymywanych oddechów. Wielki lord powiódł powoli wzrokiem wokół stołu i po galeriach. Wszystkie oczy były utkwione w niego. Prostując się, położył swą laskę przed sobą na stole i wstał. – Przyjaciele i słudzy Krainy – powiedział spokojnie – witajcie na radzie lordów. Jam jest Mhoram, syn Variola, wielki lord z wyboru rady. Straszliwe sprawy zawisły nad nami i musimy podjąć przeciwko nim działania. Pierwej jednak powitajmy powierników Mądrości Loresraatu. Corimini, najstarszy Loresraatu, ty i twoi ludzie przyjmijcie naszą gościnę w twierdzy lordów. Dzięki wam wielka szkoła Mądrości dotarła bezpiecznie do Revelstone. Jak możemy okazać wam nasz szacunek? Corimini podniósł się niepewnie na nogi, jakby odpowiadając na powitanie wielkiego lorda, ale jego nieobecny wzrok dowodził, że myślami był gdzie indziej. – Faer – zaczął starczym, drżącym głosem – Faer prosiła mnie, abym przeprosił za nieobecność jej męża, Callindrilla. On nie będzie w stanie wziąć udziału w obradach rady. – Głos mu się załamał, tak jakby zapomniał, co miał zamiar powiedzieć. Powoli zaczął tracić kontakt z otoczeniem i rozeznanie w swej sytuacji. Stał przed radą, a moc mądrości, która chroniła go tak długo przed skutkami starzenia, zdawała się w nim słabnąć. Po chwili usiadł, mrucząc bez sensu do siebie, szukając w swych myślach niczym człowiek usiłujący zrozumieć język, którego już nie zna. W końcu znalazł odpowiednie słowo: – Revelwood. – Powtórzył je kilka razy, szukając zrozumienia. Potem począł cicho szlochać. Mhoramowi w oczach zakręciły się łzy. Skinął szybko ręką, przywołując dwóch powierników Mądrości, by pomogli Coriminiemu. Podnieśli go z fotela i poprowadzili pomiędzy sobą schodami ku wysokim, drewnianym wrotom. – Zabierzcie go do uzdrowicieli – powiedział ochryple. – Niech znajdzie pokój. Służył Krainie z męstwem, poświęceniem i mądrością dłużej niż ktokolwiek z żyjących. Lordowie powstali, a za nim wszyscy zgromadzeni w nawie. Jednocześnie dotknęli prawymi dłońmi serca, po czym je wyciągnęli w kierunku Corimini w tradycyjnym geście. – Bądź pozdrowiony, Corimini – rzekli – najstarszy Loresraatu. Zostań w pokoju. Dwaj powiernicy Mądrości wyprowadzili Coriminiego z nawy i wrota zamknęły się za nimi. Ludzie na galeriach posępnie zajmowali swe miejsca. Lordowie spoglądali na Mhorama z żałością w oczach, a Loerya odezwała się sztywno: – To zły znak. Mhoram wziął się ostro w garść. – W takich czasach wszelkie znaki są złe. Złość jest w granicach Krainy. Po to właśnie jesteśmy lordami. Kraina nie potrzebowałaby naszej służby, gdyby nie było zła, z którym trzeba walczyć. Nie patrząc Mhoramowi w oczy, Amatin odparła: – Jeśli to jest naszym celem, to nie służymy mu. – Gniew i ból przydały jej głosowi ton wyzwania. Położyła dłonie na stole i wpatrywała się w nie, tak jakby chciała wcisnąć je w kamień. – Ze wszystkich lordów jedynie Callindrill podniósł rękę w obronie Revelwood. Spłonął miast mnie. – Nie! – uciął jej natychmiast wielki lord. Chciał rozwiązać tę kwestię przed radą, ale teraz, gdy Amatin ją poruszyła, nie miał wyjścia. – Nie, lord Amatin. Nie możesz brać na swe barki odpowiedzialności za śmierć Callindrilla, małżonka Faer. Nie zginął zamiast kogoś, to był jego własny wybór. Gdy uznałaś, że nie czujesz się już na siłach, aby strzec Revelwood, podzieliłaś się swymi odczuciami z radą. Rada pogodziła się z tym faktem i poprosiła lorda Callindrilla, aby przejął ciężar tej odpowiedzialności. Jednocześnie rada postanowiła, że obrońcy Krainy nie powinni marnować swych sił w kosztownej i bezcelowej walce o Revelwood. – Gdy mówił te słowa, napięcie w jego oczach wyrażało, jak trudno, jak dotkliwie trudno było podjąć tę decyzję. – Siedziba Loresraatu nie była zbudowana z myślą o wojnie i nie mogła być skutecznie broniona. Rada postanowiła w imię dobra Krainy, że musimy oszczędzać swe siły i tutaj zrobić z nich lepszy użytek. Callindrill zadecydował... – na mgnienie oka władczy ton Mhorama osłabł – lord Callindrill, małżonek Faer, zadecydował inaczej. Nie ma w tym twojej winy. Dostrzegł sprzeciw w jej oczach i śpieszył nań odpowiedzieć. Nie chciał, by głośno wyraziła swe myśli. – Co więcej, powiem wam, że nie ma naszej winy w mądrości czy głupocie, zwycięstwie czy przegranej naszego sposobu obrony Krainy. Nie jesteśmy stwórcami Ziemi. Nie w naszych rękach spoczywa jej ostateczny los. Jesteśmy dziełem stworzenia tak jak sama Kraina. Jesteśmy odpowiedzialni jedynie za czystość naszej służby. Jeśli całą swą wiedzą i ze wszystkich sił będziemy bronić Krainy, to nikt nie będzie mógł wysuwać wobec nas zarzutów. Życie czy śmierć, dobro czy zło – zwycięstwo czy zniszczenie – nie od nas wymaga się rozwiązania tych zagadek. Niech Stwórca odpowiada za los tego, co stworzył. Amatin wpatrywała się w niego uporczywie i Mhoram czuł, jak bada sekretne miejsce w jego sercu. – A zatem obwiniasz Callindrilla? – zapytała niewiele głośniej od szeptu. – Jego śmierć nie była „najmądrzejsza”. Wielkiego lorda zabolało jej błędne zrozumienie, ale odpowiedział otwarcie. – Nie jesteś na mnie głucha, lord Amatin. Kochałem Callindrilla, małżonka Faer, jak brata. Nie mam mądrości, siły ani chęci, by go winić. – Jesteś wielkim lordem. Czego uczy cię twa mądrość? – Jestem wielkim lordem – potwierdził po prostu Mhoram. – Nie mam czasu na obwinianie. Nagle do badania włączyła się Loerya. – A jeśli nie ma Stwórcy? Lub dzieło stworzenia jest bez opieki? – Kto będzie nam czynił wyrzuty? To my nadajemy sens naszemu życiu. Czegóż więcej możemy od siebie żądać prócz wiernej służby Krainie do granic naszych możliwości? – Zwycięstwa, wielki lordzie – odparł Trevor. – Jeśli przegramy, sama Kraina będzie nam czynić wyrzuty. Będzie spustoszona. My jesteśmy jej ostatnimi obrońcami. Siła tego natarcia poraziła Mhorama. Stwierdził, że nadal brak mu odwagi, aby odpowiedzieć otwarcie: „Lepsza klęska od profanacji”. Miast tego odparował cios wymuszonym uśmiechem i rzekł: – Ostatni, lordzie Trevorze? Nie. Nadal żyją w swych górskich twierdzach Haruchai. Na swój sposób znają się oni lepiej na mocy Ziemi niż którykolwiek z lordów. Żyją jeszcze rameni i ranyhyn. Nadal żyje wielu ludzi z Południowych i Północnych Równin. Nadal żyje wielu wyzwolonych. Caerroil Leśny, Pan Puszczy Szubienicznej Głębi, też jeszcze nie umarł. A gdzieś za Morzem Narodzin Słońca znajduje się ojczyzna gigantów – tak, i Elohima, i Bhrathaira, o których śpiewali giganci. Oni przeciwstawią się panowaniu lorda Foula nad Ziemią. – Ale Kraina, wielki lordzie! Kraina będzie zgubiona! Wzgardliwy zniszczy ją od krańca do krańca. Mhoram wyszeptał na to natychmiast z napięciem: – Na Siedem! Nie, dopóki będzie się tliła choć jedna iskierka miłości i wiary! Nie spuścił palącego spojrzenia z Trevora, aż jego protest nie osłabł. Potem zwrócił się ku Loeryi. Dostrzegł jednak jej pełen skrępowania lęk o córkę i powstrzymał się przed dotknięciem jej zranionych uczuć. Spojrzał więc w kierunku Amatin i z ulgą spostrzegł, że jej gniew w znacznej mierze już osłabł. Spoglądała na niego z wyrazem nadziei. Odnalazła w nim coś, czego potrzebowała. – Wielki lordzie – powiedziała cicho – ty znalazłeś sposób, w jaki możemy przeciwdziałać tej zgubie. Wielki lord z całych sił starał się zachować panowanie nad sobą. – Jest sposób. – Podniósł głowę, zwracając się do wszystkich ludzi zgromadzonych w nawie. – Przyjaciele, furia Szatańska Pięść spalił Revelwood. Wiernogard jest teraz w jego rękach. Wkrótce rozpocznie marsz przeciwko nam. Niewiele dni pozostało do rozpoczęcia oblężenia Revelstone. Nie możemy dłużej zwlekać. – Jego oczy zaiskrzyły się złociście, gdy mówił: – Musimy podjąć próbę przywołania Niedowiarka. Na te słowa w nawie zaległa śmiertelna cisza. Mhoram czuł fale zaskoczenia, podniecenia i przerażenia spływające na niego z galerii. Na plecach poczuł uderzenie namiętnego protestu dowódcy Quaana, ale czekał w milczeniu, dopóki lord Loerya nie odzyskała głosu. – To niemożliwe – rzekła. – Laska Praw zaginęła. Nie możemy go przywołać. – Delikatne brzmienie jej głosu ledwie skrywało jego twardy ton. Mhoram czekał nadal na reakcję pozostałych lordów na zarzut Loeryi. Po długiej chwili Trevor powiedział z wahaniem: – Ale prawo śmierci zostało złamane. – A jeśli Laska jest zniszczona – dodała szybko Amatin – to moc Ziemi, którą w sobie mieściła i skupiała, została uwolniona na Krainę. Być może jest ona dla nas dostępna. – I musimy podjąć tę próbę – powiedział Mhoram. – Na dobre czy na złe, Niedowiarek jest nierozerwalnie związany z losem Krainy. Jeśli go tu nie ma, nie może jej bronić. – Lub zniszczyć! – zazgrzytał Quaan. Nim Mhoram zdążył zareagować, ciepłodziej Borillar był już na nogach. – Niedowiarek uratuje Krainę – oświadczył zapalczywie. – To dziwne przekonanie, ciepłodzieju – warknął Quaan. – Uratuje – powiedział Borillar, jakby zaskoczony swą własną zuchwałością. Gdy siedem lat temu spotkał Covenanta, był najmłodszym z hirebrandów, który kiedykolwiek objął urząd ciepłodzieja. Boleśnie był świadom swego braku doświadczenia, a jednak był pełen godności – co bawiło jego przyjaciela i kolegę, ciepłodzieja Tohrma. – Gdy spotkałem Niedowiarka, byłem młody i nieśmiały, obawiałem się. – Tohrm uśmiechnął się szelmowsko na sugestię, że Borillar nie był już młody i nieśmiały. – Ur-lord Covenant odezwał się do mnie uprzejmie. Usiadł ponownie, czerwieniąc się z zakłopotania, ale nikt nie uśmiechał się oprócz Tohrma, a jego uśmiech był nie do opanowania. Wyrażał jedynie pełną wesołości czułość, nie kpinę. Siła przekonania Borillara zdawała się ganić wątpliwości zgromadzonych w nawie. Lord Loerya ponownie przemówiła, ale już innym tonem. Spoglądając badawczo na młodego ciepłodzieja, zapytała: – Jak powinniśmy dokonać tej próby? Mhoram poważnym skinieniem głowy wyraził swe podziękowanie Borillarowi, po czym zwrócił się ponownie do lordów. – Spróbuję go przywołać. Jeśli moje siły zawiodą, wspomóżcie mnie. – Lordowie skinęli w milczeniu głowami. Mhoram omiótł ostatnim spojrzeniem nawę, usiadł, pochylił głowę i otworzył swe myśli na połączenie z lordami. Uczynił to, choć wiedział, że będzie musiał bronić dostępu do części swych myśli, aby zapobiec wejrzeniu Trevora, Loeryi i Amatin w jego tajemnicę. Podejmował ogromne ryzyko. Potrzebował pocieszenia, wsparcia duchowego i fizycznego, jakie potrafiło mu dać zespolenie umysłów; a jednak każda jego osobista słabość mogła odsłonić ukrywaną przez niego wiedzę. Podczas zespolenia umysłów jego druhowie lordowie mogli spostrzec, że coś przed nimi ukrywał. Toteż owo rytualne zespolenie wymagało od niego znacznego wysiłku. Każde zespolenie wyczerpywało go, ponieważ mógł chronić swój sekret jedynie ofiarowując innym swe duchowe wsparcie i nie przyjmując takowego od nich. Wierzył jednak w zespolenie umysłów. Z całej mądrości nowych lordów jedynie to było ich wyłączną własnością; pozostałą mądrość zdobyli dzięki Działom Kevina, niszczyciela Krainy. Praktyka zespolenia umysłów pozwalała na wzmocnienie ciała i ducha każdego lorda przez wszystkich pozostałych. Dopóki w wielkim lordzie tliła się iskierka życia lub odrobina tężyzny w jego muskułach, nie mógł odmówić podzielenia się nimi. W końcu połączenie przerwano. Przez chwilę Mhoram miał wrażenie, że nie będzie mógł wstać o własnych siłach; potrzeby pozostałych lordów i ich niepokój o niego przytłaczały go nadnaturalnym ciężarem. Znał siebie jednak na tyle, aby wiedzieć, że nie potrafi się poddać. Każda myśl o rytuale profanacji wiązała się z wysiłkiem, który go przerażał. Po chwili odpoczynku Mhoram wstał i wziął swą laskę. Niosąc ją niczym sztandar, obszedł stół ku schodom i ruszył w dół, w kierunku otwartej przestrzeni wokół zagłębienia ze skaleningiem. Gdy znalazł się na posadzce, Tohrm zszedł z galerii i dołączył do niego. Oczy skaleningasa tryskały dobrym humorem. – Będziesz musiał daleko wejrzeć, aby dostrzec Niedowiarka – rzekł z uśmiechem, po czym mrugnął niby po dobrym żarcie. – Mroczna jest przepaść pomiędzy światami, a ciemności kładą się ciężarem na duszy. Ja zadbam o więcej światła. Wielki lord uśmiechnął się z wdzięcznością i ciepłodziej podszedł żwawo ku zagłębieniu ze skaleningiem. Pochylił się nad ognistymi kamieniami. Zdawało się, że natychmiast zapomniał o obecności pozostałych osób zgromadzonych w nawie. Nie podnosząc więcej oczu na widzów począł cicho śpiewać. Niskim głosem wymawiał słowa skalnej mowy, znanej jedynie tym, którzy byli biegli w mądrości rhadhamaerl. Śpiewem zaklinał ogniste kamienie, dodawał im odwagi, pobudzał, przywoływał do życia ich ukrytą moc. A czerwonozłocisty blask skaleningu odbijał się w jego twarzy niczym odpowiedź. Po chwili Mhoram dostrzegł, że jasność rośnie. Rudawy odcień złocistego blasku osłabł; złocista jasność stawała się coraz czystsza, jaśniejsza, ostrzejsza; a nawę, niczym kadzidło, zaczął wypełniać coraz silniejszy zapach świeżo wzruszonej ziemi. Troje lordów powstało w milczeniu ze swych miejsc, a w ślad za nimi reszta, w niemym wyrazie szacunku dla rhadhamaerl i mocy Ziemi. Na ich oczach rósł blask bijący z paleniska, aż postać samego Tohrma zbladła w tym świetle. Wolnym, majestatycznym ruchem wielki lord Mhoram uniósł swą laskę i wyciągnął ją, trzymając w obu dłoniach, na wysokości swego czoła. Skoncentrował myśli na mocy swej laski, a w jego głowie popłynęła pieśń przywołująca Niedowiarka. Kolejno usuwał ze swej świadomości ludzi zgromadzonych w nawie, a potem i samą nawę. Wnikał w proste, gładkie drewno swej laski, aż nie był już dłużej świadom niczego poza pieśnią i światłem – oraz bezgraniczną mocą Ziemi, pulsującą niczym krew w ogromnych skalnych ścianach wokół niego. Następnie zebrał tyle pulsujących pasm, ile zdołał utrzymać swą laską, i wysnuł je z osnowy i wątku egzystencji Revelstone. A wysnuwając je, śpiewał do siebie: Jest pierwotna magia wyryta w każdej skale, czeka na białe złoto, co uwolni ją lub poskromi... złoto, rzadki metal, nie zrodzony w Krainie, nie opanowany, nie ograniczony ani nie ujarzmiony przez Prawo, w którym Kraina została stworzona... lecz jest zwornikiem, osią i jądrem chaosu, z którego powstał Czas. Pasma uniosły go przez wicher niechęci, jego duch zadrżał od podmuchów złości; ale jego świadomość minęła je chyżo, mijała powietrze, drewno, wodę i kamień, aż zdawało się, że wplata się w tkaninę, z której zrobiona była rzeczywistość. Przez okres bez miary w czasie i przestrzeni stracił ślad samego siebie. Miał wrażenie, że unosi się poza krańcami stworzenia. Jednak pieśń i światło trzymało go, uspokajało. Wkrótce jego myśli skierowały się niczym igła kompasu ku magnesowi białego złota. Wówczas pochwycił mignięcie pierścienia Thomasa Covenanta. Nie sposób było go pomylić; obecność Niedowiarka okrywała nieskażone kółeczko niczym aura, ograniczała, pieczętowała swą mocą. A sama aura promieniowała udręką. Wielki lord Mhoram sięgnął w kierunku tej obecności i zaczął śpiewać: Bądź wierny Niedowiarku - Odpowiedz na wezwanie. Życie jest Dawcą: Śmierć kończy wszystko. Obietnica jest prawdą I klątwy pierzchną Z dotrzymaną obietnicą: Lecz w głębi duszy klątwa tkwi Złamanej wiary, Zdradzieckiej niewiary, Gdyż mroki przeznaczenia Skrywają wszystko. Bądź wierny, Niedowiarku - Odpowiedz na wezwanie. Bądź wierny. Mhoram pochwycił swą pieśnią Covenanta i ruszył z nim z powrotem w kierunku nawy. Skuteczność pieśni zdjęła z niego znaczną część brzemienia, dała mu swobodę szybkiego powrotu do siebie. Lord otworzył oczy na oślepiające światło i niemal padł na kolana. Ogarnęło go nagłe wyczerpanie; poczuł się ogromnie osłabiony, tak jakby jego dusza została rozciągnięta, aby pokryć zbyt wielką przestrzeń. Przez jakiś czas stał bez siły, zapominając nawet o śpiewie. Pozostali lordowie podjęli pieśń za niego, a ich laski zajęły miejsce jego mocy. Kiedy jego oczy odzyskały zdolność widzenia, ujrzał Thomasa Covenanta, Niedowiarka i powiernika białego złota, stojącego przed nim w na wpół zmaterializowanej postaci. Jednak jego mglisty obraz nie stawał się wyraźniejszy, nie przybierał bardziej cielesnej postaci. Covenant pozostawał na skraju fizycznej obecności; opierał się przed przekroczeniem tej granicy. Głosem, który ledwie zdawał się istnieć, zawołał: – Nie teraz! Zostaw mnie! Widok cierpienia Niedowiarka wstrząsnął Mhoramem. Covenant umierał z głodu, rozpaczliwie potrzebował odpoczynku, na czole miał głęboką, nie opatrzoną ranę. Całe jego ciało było posiniaczone i potłuczone, tak jakby był kamienowany, a usta z jednej strony oblepiała zakrzepła krew. Jednakże jego fizyczne rany bladły przy psychicznej udręce. Zatrważający opór wydzielał się z niego niczym pot bólu, a dziki wybuch woli utrzymywał go w niezmaterializowanej postaci. Walcząc z dopełnieniem swego przywołania, przypominał Mhoramowi dukkha, biednego waynhim, którego lord Foul zamęczał za pomocą Złoziemnego Kamienia. Niedowiarek opierał się tak, jakby lordowie zmuszali go do wejścia do kadzi z kwasem i zjadliwymi paskudztwami. – Covenant! – jęknął Mhoram. – Och, Covenant. – Lękał się, że przy swoim wyczerpaniu nie będzie w stanie powstrzymać szlochu. – Jesteś w piekle. Twój świat jest piekłem. Covenant wzdrygnął się. Głos wielkiego lorda zdawał się go fizycznie onieśmielać. Chwilę później ponownie zażądał: – Odeślij mnie z powrotem! Ona mnie potrzebuje! – My także cię potrzebujemy – zamruczał Mhoram. Poczuł się kruchy, słaby, tak jakby był pozbawiony mięśni i ścięgien, które utrzymałyby go w postawie wyprostowanej. Teraz rozumiał, czemu był zdolny przywołać Covenanta bez Laski Praw, a to zrozumienie było niczym dziura boleści wybita w boku jego istnienia. Zdawał się przez nią wylewać. – Ona mnie potrzebuje! – powtórzył Covenant. Wysiłek mówienia sprawił, że krew zaczęła mu się sączyć z ust. – Mhoram, słyszysz mnie? To wezwanie poruszyło coś w Mhoramie. Był wielkim lordem; nie mógł, nie powinien zawieść oczekiwań, jakie wobec niego miano. Zmusił się, aby spotkać rozgorączkowane spojrzenie Covenanta. – Słyszę cię, Niedowiarku – powiedział. W miarę jak mówił, jego głos stawał się coraz mocniejszy. – Jam jest Mhoram, syn Variola, wielki lord z wyboru rady. My także cię potrzebujemy. Przywołałem cię, abyś pomógł nam stawić czoło ostatniej potrzebie Krainy. Wypełnia się przepowiednia, którą lord Foul Wzgardliwy przekazał ci, byś obwieścił Krainie. Jeśli padniemy, w jego rękach znajdzie się władza nad życiem i śmiercią, a wszechświat na zawsze będzie piekłem. Ur-lordzie Covenant, pomóż nam! Błagam cię o to ja, Mhoram, syn Variola. Te słowa wzruszyły Covenanta. Słaniał się i cofał na dźwięk głosu Mhorama, ale jego przerażony opór nie osłabł. Gdy odzyskał równowagę, ponownie zawołał: – Mówię ci, że ona mnie potrzebuje! Ten grzechotnik ją ugryzie! Jeśli mnie teraz zabierzesz, nie będę mógł jej pomóc. W głębi duszy Mhoram był pełen podziwu dla Covenanta, że potrafi tak zawzięcie przeciwstawiać się przywołaniu, nie wykorzystując nawet mocy swego pierścienia. A jednak ta zdolność do odmowy znajdowała potwierdzenie w tajemnej wiedzy Mhorama. Nadzieja walczyła w lordzie z lękiem. Z trudem panował nad głosem. – Covenant – przyjacielu – proszę, wysłuchaj mnie. Usłysz w mym głosie potrzebę Krainy. Nie możemy cię zatrzymać. Ty posiadasz białe złoto – ty posiadasz moc, by nam odmówić. Ciebie nie wiąże prawo śmierci. Proszę, wysłuchaj mnie. Nie żądam wiele. Jeśli po tym, co powiem, nadal będziesz chciał odejść – cofnę przywołanie. Powiem ci... powiem ci, jak wykorzystać białe złoto, aby nam odmówić. Covenant ponownie cofnął się przed atakiem dźwięku, ale nie ponowił swego żądania. Miast tego powiedział opryskliwie: – Mów szybko. To moja jedyna szansa – jedynie na początku mogę wyrwać się z sideł ułudy. Muszę jej pomóc. Wielki lord Mhoram wziął się w garść, przywołał całą swoją miłość i lęk o Krainę i przelał je w swój głos. – Ur-lordzie, siedem lat minęło, odkąd staliśmy razem na Szubienicznym Uroczysku. W tym czasie otrząsnęliśmy się z niektórych naszych strat. Ale odkąd... odkąd Laska Praw została zgubiona... Wzgardliwy ma większą swobodę poczynań. Stworzył nową armię, ogromną niczym morze, i maszeruje przeciwko nam. Już zniszczył Revelwood. Furia Szatańska Pięść spalił Revelwood i zabił lorda Callindrilla. Wkrótce rozpocznie oblężenie twierdzy lordów. To jeszcze nie koniec naszych kłopotów. Siedem lat temu moglibyśmy utrzymać Revelstone przez całe lata. Nawet bez Laski Praw moglibyśmy się obronić. Ale – posłuchaj mnie, przyjacielu – straciliśmy gwardię krwi. Covenant zasłonił się rękoma, jakby spadała na niego lawina kamieni, ale Mhoram nie przerwał. – Gdy Korik, gwardzista krwi, przewodził poselstwu do gigantów w Morskiej Rubieży, potężne złe moce upomniały się o życie lordów Hyrima i Sherry. Bez nich... – Mhoram zawahał się. Pamiętał przyjaźń Covenanta z gigantem Słone Serce Pianościgłym. Nie potrafił zdobyć się na zwiększenie męczarni Covenanta, opowiadając mu o straszliwym losie gigantów. – Pozbawiony ich doradczego głosu Korik i jego dwaj towarzysze zabrali kawałek Złoziemnego Kamienia. Nie dostrzegli kryjącego się w tym niebezpieczeństwa. Trzej gwardziści wzięli ten kawałek ze sobą, chcąc zanieść go do twierdzy lordów. Złoziemny Kamień jest straszliwym złem w Krainie. Trzej gwardziści nie byli ostrzeżeni – i Kamień nimi zawładnął. Będąc w jego mocy, zanieśli swój fragment Kamienia do ochronki Foula. Wierzyli, że stoczą walkę ze Wzgardliwym, ale on uczynił z nich swoje sługi. – Ponownie Mhoram powstrzymał się od opowiedzenia całej historii. Nie potrafił powiedzieć Covenantowi, że ślub gwardii krwi został zmieniony przez złamanie prawa śmierci lub że na szlachetnym metalu prawości gwardzistów pojawiła się poważna skaza, gdy Covenant zmusił Bannora do wyjawienia imienia Mocy Rozkazu. – Potem... – Mhoram nadal czuł dreszcze na wspomnienie tego, co się stało – wysłał tych trzech gwardzistów, aby zaatakowali Revelstone. Korik, Sill i Doar przyszli tutaj z zielonym ogniem w oczach i zepsuciem w sercach. Zabili wielu rolników i wojowników, nim pojęliśmy, co się z nimi stało. Wówczas komendant Bannor, gwardziści Terrel i Runnik poszli walczyć z tamtymi trzema. Zabili Korika i jego kompanów, Silla i Doara, i przynieśli ich ciała do twierdzy. W ten sposób dowiedzieliśmy się... – Mhoram z trudem przełknął ślinę – dowiedzieliśmy się, że lord Foul obciął każdemu z nich dwa palce w prawej dłoni. Covenant krzyknął z bólu, ale Mhoram chrapliwym głosem dopowiedział swą myśl do końca. – Okaleczył każdego z gwardzistów, aby przypomnieć ciebie. – Przestań! – jęknął Covenant. – Przestań. Nie mogę tego znieść. Wielki lord ciągnął jednak dalej. – Gdy komendant Bannor zobaczył, że Korik i jego towarzysze ulegli zepsuciu pomimo ślubu, on i wszyscy gwardziści porzucili służbę. Wrócili do swych górskich siedzib Haruchai. Powiedział, że zostali pokonani przez zepsucie i nie mogą dłużej być posłuszni żadnemu ślubowi. Przyjacielu, bez nich... bez Laski Praw... bez potężnej armii czy walecznych sprzymierzeńców – z całą pewnością przegramy. Jedynie pierwotna magia może teraz przeciwstawić się zapędom lorda Foula. Mhoram skończył. Oczy Covenanta były równie ponure jak pustynia. Żar jego rozgorączkowania zdawał się czynić łzy niemożliwymi. Jego opór osłabł na moment i przez krótką chwilę niemal pozwolił dopełnić swego przeniesienia do nawy, ale potem w jego głowie pojawiły się inne wspomnienia. Odmowa ponownie przybrała na sile; zaczął się wycofywać, aż niemal zniknął z jasnego światła skaleningu. – Mhoram, nie mogę – jego głos zabrzmiał z rezerwą, jakby zdławiony. – Nie mogę. Wąż... Ta dziewczynka jest sama. Jestem za nią odpowiedzialny. Poza mną nie ma tu nikogo, kto mógłby pomóc temu dziecku. Mhoram poczuł falę gniewu uderzającą z galerii po przeciwnej stronie. Quaan wybuchnął z zadawnionym oburzeniem na Covenanta. – Na Siedem! – warknął. – On ma czelność mówić o odpowiedzialności. – Quaan widział, jak się starzeje i staje coraz bardziej bezradny wobec konieczności obrony Krainy, podczas gdy Covenant ani się nie postarzał, ani nie podejmował działań. Mówił z punktu widzenia wojownika i jego rozumienia sensowności śmierci, poświęcenia życia nielicznych dla ratowania życia wielu. – Covenant, ty jesteś za nas odpowiedzialny! Głos Quaana, podobnie jak głos Mhorama, przyprawiał Covenanta o ból, ale Niedowiarek nie odwrócił się twarzą do dowódcy. Z boleścią spojrzał Mhoramowi w oczy i powiedział: – Tak, wiem. Wiem. Jestem... odpowiedzialny. Ale ona mnie potrzebuje. Tutaj nie ma nikogo innego. Ona jest cząstką mego świata, mego prawdziwego świata. Wy nie... nie jesteście teraz tak realni. Nie mogę wam teraz nic ofiarować. – Twarz wykrzywiła mu się przerażająco, jego opór narastał, aż w końcu słowa wylały się z niego niczym spazm agonii. – Mhoram, jeśli nie wrócę do niej, to ona umrze. Przepełniona smutkiem pasja Covenanta ścisnęła Mhorama za serce. Lord nieświadomie zagryzł wargi, usiłując dzięki fizycznemu bólowi zapanować nad przypływami swego współczucia. Targały nim sprzeczne uczucia. Jego całe życie, całe wieloletnie zaangażowanie, umiłowanie Krainy przynaglało go do odmowy Niedowiarkowi, do wysiłku, jakby walczył o władanie duszą Covenanta. Z tego samego źródła w jego sercu wypływał również sprzeciw przeciwko naruszeniu suwerenności Covenanta, jego prawa do wyboru własnego losu. Wielki lord wahał się przez chwilę, schwytany w pułapkę sprzeczności. Potem wolno uniósł głowę i przemówił do ludzi zgromadzonych w nawie i do Thomasa Covenanta. – Nikogo nie można zmusić do walki ze Wzgardliwym. Opór stawia się dobrowolnie lub wcale. Niedowiarku, uwalniam cię. Odwracasz się od nas, by ratować życie w swym własnym świecie. Nie możemy sprzeciwić się takim racjom. I nawet jeśli spadną na nas ciemności, piękno Krainy przetrwa. Jeśli jesteśmy snem – i ty nas śnisz – to Kraina jest niezniszczalna, ponieważ ty nie zapomnisz. Nie lękaj się, ur-lordzie Covenant. Odejdź w pokoju. Mhoram czuł protest cisnący się ku niemu od lord Loeryi i innych widzów, ale zapanował nad nimi rozkazującym gestem. Lordowie kolejno uciszali moc swych lasek, podczas gdy Tohrm przygaszał ogień skaleningu. Covenant zaczął znikać, tak jakby rozpuszczał się w otchłani za łukiem czasu. Wtem lord Mhoram przypomniał sobie swą obietnicę wyjawienia sekretu pierwotnej magii. Nie wiedział, czy Covenant może go nadal słyszeć, ale szepnął w ślad za znikającą postacią: – Ty jesteś białym złotem. Chwilę później wiedział, że Niedowiarek odszedł. Z atmosfery zniknęło już wszelkie uczucie oporu i mocy, a światło skaleningu przygasło do normalnej jasności. Po raz pierwszy od czasu rozpoczęcia przywołania Mhoram dostrzegł kształty i twarze znajdujących się wokół ludzi, ale nie trwało to długo. Oślepiły go łzy i wsparł się bez sił na swej lasce, tak jakby tylko jej surowe drewno mogło go podtrzymać. Przepełniał go żal z powodu dziwnej łatwości, z jaką przywołał Niedowiarka. Bez Laski Praw nie powinien być zdolny do przywołania Covenanta; a jednak mu się powiodło. Wiedział dlaczego. Covenant był tak bardzo podatny na przywołanie, ponieważ umierał. Pomimo całego smutku usłyszał Trevora mówiącego: – Wielki lordzie... krill... klejnot krill ożył. Płonie tak jak wtedy, gdy Niedowiarek po raz pierwszy umieścił go w stole. Mhoram zamrugał oczyma. Wspierając się ciężko na swej lasce, podszedł do stołu. W jego centrum krill Lorica sterczał niczym krzyż – tak nieprzezroczysty i pozbawiony blasku, jakby stracił wszelkie zdolności świecenia. Mhoram poczuł przypływ wściekłej boleści. Schwycił rękojeść srebrnego miecza. Przelotny niebieski błysk przemknął przez kamień i zniknął. – Teraz nie ma w nim życia – powiedział posępnie. Potem opuścił nawę i udał się do świętego przybytku, aby śpiewać za Covenanta, Callindrilla i za Krainę. 3. Wybawienie Zimny wiatr przenikał duszę usiłującego wydobyć się ze skały Covenanta. Mroził go lodowatym podmuchem, wnikał aż do szpiku kości niczym chłód bijący od okrutnego, zielonkawego lodu, którego niezgłębiona zieloność była przeciwieństwem zieloności roślin. Powoli jednak to uczucie go opuściło, odpłynęło w inny wymiar. Do jego świadomości zaczęła docierać obecność kamienia. Jego granitowa nieprzenikliwość gęstniała wokół niego; Covenant miał wrażenie, że się dusi. Począł wymachiwać rękami i nogami, usiłując sięgnąć powierzchni. Nie miał jednak pewności, czy kończyny się poruszały. Wtem jego stawy przeszyła seria bolesnych wstrząsów. Łokciami i kolanami wyczuł, że uderza o coś twardego. Okazało się, że walił rękoma i nogami o zbocze wzgórza. Zza głuchych odgłosów uderzeń i klepnięć, których był sprawcą, słyszał płynącą wodę. Słońce świeciło gdzieś za nim. Początkowo nie mógł odzyskać orientacji. Przed oczyma rozpryskiwał mu się strumień; miał wrażenie, że wpatruje się w niego z góry, jakby zbocze, po którym spływał, było nachylone pod nieprawdopodobnym kątem. W końcu uświadomił sobie, że nie spoglądał w dół. Leżał w poprzek zbocza. Wzgórze wznosiło się po jego prawej stronie, opadało po lewej. Obrócił głowę, aby odszukać dziewczynkę i węża. Oczy odmówiły mu jednak posłuszeństwa. Coś bladego jaśniało mu przed twarzą, nie pozwalając sięgnąć wzrokiem w dół zbocza. – Proszę pana? Czy nic się panu nie stało? Spadł pan – odezwał się w jego pobliżu cienki, dziecięcy głosik. Covenant próbował skupić spojrzenie zbyt daleko od siebie. Z pewnym wysiłkiem skoncentrował wzrok bliżej i wówczas stwierdził, iż wpatruje się z odległości kilku cali w nagą skórę. W blasku słońca jaśniała tak czysta i blada, jakby była namaszczona olejem, ale znać już na niej było lekką opuchliznę. W jej centrum były dwa drobne, czerwone ślady, niczym podwójne ukłucie szpilki. – Proszę pana? – odezwało się ponownie dziecko. – Czy nic panu nie jest? Wąż mnie ugryzł. Noga mnie boli. Zdawało się, że lodowata zima, którą zostawił za sobą, nagle wyskoczyła z głębin jego umysłu. Począł drżeć, ale zmusił się do zignorowania zimna, całą swą uwagę skupił na owych dwóch czerwonych śladach zębów. Usiadł nie odrywając od nich oczu. Stłuczenia przyprawiały go o jęk, a pulsujące czoło o mdłości, ale zignorował wszelki ból, zlekceważył, jakby nie miał z nim nic wspólnego. Drżącymi rękoma przyciągnął do siebie dziewczynkę. Ugryzienie węża, pomyślał z odrętwieniem. Co należy robić w wypadku ugryzienia węża? – Już dobrze – powiedział, po czym umilkł. Jego głos drgał niepewnie, tak jakby gardło było zbyt suche, aby nad nim panować. Zdawało mu się, że nie zna żadnych słów pocieszenia. Przełknął chrapliwie i przytulił wątłe dziecięce ciałko do swej piersi. – Już dobrze. Nic ci nie będzie. Jestem tutaj. Pomogę ci. Samemu sobie wydawał się groteskowy – upiorny i bezsilny. Rozcięcie na ustach i dziąśle przeszkadzało mu w mówieniu, ale to również zignorował. Nie mógł pozwolić sobie na marnowanie energii, zamartwiając się takimi sprawami. Mgiełka gorączki mąciła mu myśli i potrzebował wszystkich swych sił, aby ją odpędzić, przypomnieć sobie sposób postępowania w wypadku ugryzienia węża. Wpatrywał się w ślady zębów, aż sobie przypomniał. Zatrzymać krążenie, powiedział do siebie z odrętwieniem. Naciąć. Wyciągnąć truciznę. Szarpnięciem wprawił w ruch swe ciało, poszperał w kieszeni, szukając scyzoryka. W końcu go wyciągnął, rzucił na ziemię obok siebie i począł przeszukiwać śmietnisko swych myśli w poszukiwaniu czegoś, czego mógłby użyć jako opaski uciskowej. Pasek nie zda się na nic, nie mógłby go wystarczająco mocno zacisnąć. Ubranie dziecka było bez paska. – Noga mnie boli – skarżyła się. – Ja chcę do mamy. – Gdzie ona jest? – mruknął Covenant. – Tam. – Wskazała w dół strumienia. – Daleko stąd. Tatuś mnie zbił i ja uciekłam. Covenant przycisnął do siebie dziewczynkę, aby zbytnio się nie ruszała, by zapobiec tym samym rozprzestrzenianiu się jadu. Wolną ręką pociągnął za sznurowadło w swym lewym bucie, ale było mocno poprzecierane i pękło mu w dłoni. Niech to diabli! – jęknął zmartwiony. To wszystko trwało zbyt długo. Drżąc, zabrał się do wyciągania prawej sznurówki. Po chwili udało mu się wyciągnąć ją w całości. – No dobrze – powiedział niewyraźnie. – Muszę... muszę coś zrobić z tym ugryzieniem. Najpierw muszę przewiązać ci ciasno nogę... aby trucizna nie rozprzestrzeniała się. Potem muszę naciąć ją trochę. W ten sposób trucizna będzie mogła wypłynąć z rany i nie będzie cię tak bolało. – Usiłował nadać swemu głosowi spokojne brzmienie. – Jesteś dzielną dziewczynką, prawda? – Tatuś mnie zbił, a ja nie płakałam – odparła z pełnym przekonaniem. – Uciekłam. – Z jej głosu zniknęły ślady poprzedniego przerażenia. – Grzeczna dziewczynka – wymamrotał. Nie mógł już dłużej zwlekać; opuchlizna zauważalnie rosła, a blade ciało dziecka zaczęło przybierać sinawy odcień. Niedowiarek okręcił sznurowadłem jej ranną nogę powyżej kolana. – Wesprzyj się na drugiej nodze, aby ta mogła się rozluźnić. Dziewczynka posłusznie wykonała jego polecenie, a wówczas on zacisnął sznurówkę, aż dziewczynka wydała zduszony jęk bólu, po czym zawiązał ją. – Grzeczna dziewczynka – powtórzył. – Jesteś bardzo dzielna. Niepewnymi dłońmi podniósł scyzoryk i otworzył go. Na myśl o nacięciu stracił na chwilę odwagę. Przeraźliwie drżał; ciepło słońca nie docierało do chłodu przenikającego mu kości. Jednakże siniejące ślady zębów zmuszały do działania. Ostrożnie uniósł dziecko i posadził sobie na kolanach. Lewą ręką podniósł jej nogę, tak że opuchlizna znalazła się jedynie o dziesięć czy dwanaście cali od jego twarzy. Chwycił scyzoryk dwoma palcami i kciukiem prawej dłoni. – Jeśli nie będziesz patrzyć, może nawet nic nie poczujesz – powiedział i miał nadzieję, że nie kłamał. Dziewczynka zachowywała się tak, jak gdyby już sama obecność dorosłego pozbawiła ją całego strachu. – Ja się nie boję – odparła dumnie. – Jestem dzielna. Covenant odwrócił się, aby jego prawe ramię przesłoniło jej widok nogi. Dziewczynka chwyciła go za koszulę i wtuliła w niego twarz. W głowie kołatały mu słowa Mhorama: Straciliśmy gwardię krwi. Straciliśmy gwardię krwi. Straciliśmy. Och, Bannor! – jęknął bezgłośnie. Było aż tak źle? Niedowiarek zacisnął zęby, aż rozbolały go szczęki, a rana na czole zaczęła pulsować. Ból uspokoił go. Trzymał niczym kolec wbity w mózg, przytwierdzał do problemu śladów wężowych zębów. Nagłym ruchem ciął dwukrotnie, nacinając X na opuchliźnie pomiędzy czerwonymi śladami. Dziecko wydało stłumiony krzyk i zesztywniało, tuląc się do niego z całych sił. Przez mgnienie oka wpatrywał się z przerażeniem w jaskrawoczerwoną krew, która wydobywała się z nacięcia i spływała po bladej nodze. Potem wypuścił z dłoni nóż, jakby go parzył. Chwycił jej nogę rękoma, pochylił usta ku śladom zębów i zaczął ssać. Wysiłek zaciśnięcia warg na jej skórze ponownie spowodował krwawienie rany na ustach. Jego krew mieszała się z jej krwią, sącząc się po ciemniejącej opuchliźnie. To również zignorował. Ssał nacięcie z całych sił. W przerwie na oddech rozcierał nogę dziecka, usiłując wycisnąć z niej całą krew ku ranie. Potem znowu ssał. Nagle pochwycił go przyprawiający o mdłości zawrót głowy. Przerwał, lękając się, że zemdleje. – Dobrze – wydyszał. – Skończyłem. Będziesz zdrowa. – Po chwili zdał sobie sprawę, że dziecko szlochało cicho wtulone w jego ramię. Pośpiesznie odwrócił się i przytulił ją. – Nic ci nie będzie – powtórzył ochryple. – Zaniosę cię teraz do mamy. – Nie wierzył, że ma tyle siły, aby wstać, a tym bardziej, aby ją nieść. Wiedział jednak, że dziecko nadal potrzebuje opieki lekarskiej; on zaledwie usunął jad. A nacięcia, które jej wykonał, muszą być opatrzone. Nie mógł sobie teraz pozwolić na słabość. Z wysiłkiem, który niemal go wykończył, słaniając się z boleści, podniósł się. Stał wsłuchując się w zbocze wzgórza, jakby miało zaraz na niego runąć. Dziewczynka chlipała nieszczęśliwie w jego ramionach. Lękał się na nią spojrzeć, obawiał się jej pełnego wyrzutu spojrzenia. Spoglądał w dół zbocza, usiłując odzyskać hart ducha. – Usta ci krwawią – powiedziało dziecko przez łzy. – Tak, wiem – wymamrotał. Ten ból nie był gorszy od bólu czoła czy posiniaczonego ciała. To był jedynie ból. Był chwilowy; wkrótce spowije go całun trądu. Z lodowatości odczuwanej w ciele wiedział, że drętwota rąk i nóg już się rozprzestrzeniała. Ból nie był usprawiedliwieniem dla słabości. Powoli odblokował jedną nogę, pozwolił ciężarowi ciała przemieścić się do przodu. Niczym źle zmontowana lalka posuwał się ze sztywną ociężałością w dół zbocza. Nim dotarł do drzewa, które stało ciemne i proste niczym słup znaczący miejsce, w którym dziecko zostało ugryzione, niemal trzy razy się przewrócił. Buty usiłowały się od niego uwolnić; bez trzymających je na nogach sznurówek zawadzały mu przy każdym kroku. Oparł się na chwilę o drzewo, usiłując się uspokoić. Potem kopnięciem zrzucił z nóg buty. Nie potrzebował ich. Jego stopy były zbyt odrętwiałe, aby odczuwać szkody wyrządzone chodzeniem boso. – Gotowa? – wyszeptał. – No to już. – Ale nie był pewny, czy wydobył z siebie jakiś dźwięk. W gorączce, która mąciła myśli, kołatało mu się po głowie, że życie było licho pomyślane; niewłaściwych ludzi obarczano brzemieniem. Niejasne przeczucie kazało mu wierzyć, że gdyby był na miejscu Bannora, znalazłby inną radę na zepsucie Korika. Bannor zaś o wiele lepiej nadawałby się do tego fizycznego wysiłku uratowania dziecka. Potem przypomniał sobie, że Mhoram nie powiedział nic nowego na temat gigantów w związku z poselstwem Korika. Przez zamglone myśli przemknęła w jego głowie wizja Szubienicznego Uroczyska, wywołana tym skojarzeniem. Ponownie zobaczył giganta dyndającego na szubienicy Pana Puszczy. Co się stało z gigantami? Z otwartymi ustami, tak jakby zdziwiony widokiem lasu, strumienia i dziewczynki w jego ramionach, odepchnął się od drzewa i powłócząc nogami ruszył wzdłuż Righters Creek, kierując się ku miastu. Idąc, zmusił swe usta, pokryte zakrzepłą krwią, do głośnego krzyku: – Pomocy! Dziecko powiedziało, że rodzice byli daleko stąd, ale nie wiedział, co ono rozumiało pod pojęciem daleko. Nie wiedział, czy jej rodzice są gdzieś w okolicach Creek. Nie wiedział nawet, jak daleko był od Haven Farm; cała miniona noc była jedynie pustą raną w jego umyśle. Brzegi strumienia oferowały mu najbardziej przystępną drogę ku miasteczku i nie przychodziło mu do głowy nic lepszego poza zmierzaniem w tamtym kierunku. Ból dziewczynki wzmagał się. Jej noga za każdym razem, gdy na nią spojrzał, była ciemniejsza i mała wzdrygała się i kwiliła przy każdym jego sztywnym kroku. Co jakiś czas z jękiem przyzywała rodziców, a jej jęk wyrywał mu z ust kolejne sapnięcie: – Pomocy! Jego głos zdawał się nie mieć władzy, mocy uniesienia się w dal; cichł niczym martwo urodzony. A wysiłek wydobycia z siebie krzyku jątrzył coraz bardziej ranę w jego ustach. Wkrótce poczuł, że usta puchną mu tak jak noga dziewczynki, siniejąc i sztywniejąc, i nabrzmiewając bólem. Przytulił dziecko mocniej do siebie i wycharczał z zawziętą, beznadziejną nieustępliwością: – Pomocy! Pomóżcie mi! Pod palącymi promieniami słońca zaczął się pocić. Pot gryzł mu czoło, aż oczy przesłoniła mgła. Ale słoneczny żar nie stopił chłodu skuwającego jego ciało. Dreszcze przybierały na sile. Zawroty głowy pozbawiały go równowagi, sprawiały, że sunął przez las zataczając się niczym niesiony podmuchami wichury. Za każdym razem, gdy nadepnął na ostry kamień czy gałąź, ranił sobie stopy. Kilka razy stawy odmówiły mu posłuszeństwa i padał na kolana, ale za każdym razem ciemna rana, którą dźwigał, ponownie go podnosiła i pchała do przodu, mamroczącego opuchniętymi wargami: – Pomóżcie mi. Jego własna opuchlizna rozlewała się na twarzy niczym rak. Promieniował z niej ostry ból za każdym razem, gdy stąpnięcie drażniło mu nerwy. W miarę upływu czasu czuł, jak serce zaczyna mu drżeć, trzepotać pomiędzy uderzeniami, tak jakby trudziło się, by znieść wysiłek. Mgła, którą gorączka zasnuwała mu oczy, gęstniała i chwilami przejmował go lęk, że stracił wzrok. Wówczas uciekał od oślepiającego migotania słońca odbitego w strumieniu; ale gdy strumień przepływał przez miejsca ocienione, sprawiał wrażenie tak chłodnego i kojącego, że Covenant ledwie mógł się powstrzymać przed wejściem do niego i zanurzeniem twarzy w jego kojącym chłodzie. Wiedział jednak, że nie wolno mu zboczyć z obranego szlaku. Jeśli nie uda mu się znaleźć pomocy dla dziewczynki, to wszystko, co dla niej do tej pory uczynił, poszłoby na marne, nie miałoby sensu. Nie mógł się zatrzymać. Jej rana nie zniosłaby jego niemocy. Widok jej nagiej skóry za bardzo przypominał mu utraconego syna Rogera. Pomimo męczarni, jakie sprawiał ból, słaniając się, podążał naprzód. Wtem w oddali usłyszał krzyki ludzi nawołujących kogoś, kto się zgubił. Covenant zatrzymał się gwałtownie, kołysząc się na zesztywniałych nogach, i spróbował rozejrzeć się wokół. Zdawało mu się, że stracił panowanie nad ruchami swej głowy, która kiwała się bezradnie na szyi, tak jakby rozbujał ją ciężar opuchlizny, i Covenant nie był w stanie zwrócić jej w kierunku krzyków. Dziewczynka zakwiliła żałośnie w jego ramionach: – Mamusiu. Tatusiu. Covenant walczył z mrokiem krępującego go bólu, aby wypowiedzieć słowo: „Pomocy”. Ale z jego ust nie dobył się żaden dźwięk. W końcu zmusił swe struny głosowe do wydania słabego dźwięku: – Pomóżcie mi. Nie był on jednak głośniejszy od szeptu. Covenant drgnął na dźwięk podobny do ochrypłego szlochu, ale nie potrafił powiedzieć, kto go wydał – on czy dziewczynka. Resztką sił, niemal na oślep, wyprostował ramiona, wyciągnął dziecko przed siebie, tak jakby ofiarowywał je owym nawoływaniom. Po chwili okrzyki przyjęły postać kobiecego głosu i uformowały się w słowa. – Karen! Nareszcie jest! Tutaj! Och, Karen! Dziecinko! – W ich kierunku zbliżał się odgłos biegnących po liściach i gałęziach stóp; niczym ostrze zimowego wichru tnące z otchłani jego gorączki. W końcu udało mu się dostrzec ludzi. Kobieta zbiegała ze zbocza wzgórza, a pełen trwogi mężczyzna podążał za nią. – Karen! – zawołała kobieta. Dziecko wyciągnęło ku niej ręce i wyszlochało: – Mamusiu! Mamusiu! Sekundę później wyrwano brzemię z ramion Covenanta. – Karen. Och, dziecinko – lamentowała kobieta tuląc dziecko. – Tak bardzo się baliśmy. Czemu uciekłaś? Nic ci nie jest? – Nie patrząc na Covenanta, powiedziała: – Gdzie pan ją znalazł? Uciekła tego ranka i zamartwialiśmy się na śmierć. – Tak jakby było potrzebne wyjaśnienie, ciągnęła dalej: – Biwakowaliśmy w tych okolicach. Dave miał wolne w Wielki Piątek i postanowiliśmy wybrać się na biwak. Nie przyszło nam nigdy na myśl, że ona ucieknie. Mężczyzna dogonił ją i kobieta ponownie zaczęła mówić do dziecka. – Och, ty niegrzeczna, niegrzeczna dziewczynko. Nic ci nie jest? Niech cię obejrzę. Dziewczynka nie przestawała szlochać z bólu i ulgi. Kobieta uniosła ją na rękach, aby obejrzeć. Natychmiast spostrzegła opaskę uciskową, opuchliznę i nacięcia. Wydała stłumiony krzyk i po raz pierwszy spojrzała na Covenanta. – Co się stało? – dopytywała się. – Co jej pan zrobił? – Nagle przerwała. Na jej twarzy pojawił się wyraz przerażenia. Cofnęła się ku mężczyźnie i krzyknęła: – Dave! To ten trędowaty! Ten Covenant! – Co takiego? – zaparło mu dech w piersiach. Poczuł przypływ słusznego oburzenia. – Ty bękarcie! – wyrzucił z siebie wojowniczo i ruszył w stronę Covenanta. Covenant pomyślał, że mężczyzna go uderzy; zdawał się czuć już cios nadchodzący ku niemu z wielkiej odległości. Oczekując go, stracił równowagę, zatoczył się do tyłu i usiadł ciężko. Czerwony ból zalał mu oczy. Gdy odzyskał jasność spojrzenia, z pewnym zaskoczeniem stwierdził, że nie sypią się na niego razy. Mężczyzna zatrzymał się kilkanaście stóp od niego; stał z zaciśniętymi pięściami, starając się nie okazać, iż bał się podejść bliżej. Covenant usiłował przemówić, wyjaśnić, że dziecko nadal potrzebuje pomocy, ale minęła długa, ogłuszająca chwila, nim był w stanie wydusić z siebie słowa. Wówczas powiedział tonem, który zupełnie nie pasował do jego wyglądu i tego, jak się czuł: – Ukąszenie węża. Grzechotnik. Pomóżcie jej. Ten wysiłek wyczerpał go; nie był w stanie mówić dalej. Popadł w milczenie i siedział bez ruchu bezsilnie czekając, aż spadnie na niego lawina. Mężczyzna i kobieta zaczęli się od niego oddalać, tracić wyrazistość, tak jakby rozpuszczali się w kwasie jego nerwowego załamania. Usłyszał niewyraźny lament dziecka: – Wąż mnie ugryzł, mamusiu. Noga mnie boli. Covenant uświadomił sobie, że nie widział twarzy dziecka, stracił okazję. Zbyt zawzięcie walczył z jadem węża w jej krwi. Stopniowo osuwał się w szok. – No dobrze, Mhoram – wymamrotał omdlewającym głosem. – Chodź i zabierz mnie. Już po wszystkim. Nie wiedział, czy mówił głośno. Nie słyszał samego siebie. Grunt pod nim zaczął falować. Fale toczyły się po zboczu wzgórza, rzucając małą tratwą twardego gruntu, na którym siedział. Niedowiarek trzymał się go, jak długo mógł, ale ziemskie morze było zbyt wzburzone. Wkrótce stracił równowagę i poleciał do tyłu, niczym w wykopany grób. 4. Oblężenie Dwanaście dni po tym, jak ostatnie pnie Revelwood zostały strawione przez ogień, obrócone w popiół i zdeptane, furia Szatańska Pięść, prawa ręka Szarego Zabójcy, przywiódł swą ogromną, smętną armię do kamiennych bram twierdzy lordów. Zbliżał się wolno, choć jego hordy rwały się do przodu niczym trzymane na uwięzi wilki; powstrzymywał zgłodniałe zastępy ur-podłych, jaskiniowych upiorów i innych stworów pozostających pod jego rozkazami, aby wszyscy mieszkańcy Wiernogardu i krain pomiędzy Revelwood i Północnymi Równinami mieli czas schronić się w twierdzy. Uczynił tak, ponieważ pragnął, aby wszyscy ludzie, których chciał zniewolić, zgromadzili się w jednym miejscu. Im więcej ludzi będzie przebywać w twierdzy, tym szybciej skończą się zapasy żywności. A ponadto tłum będzie bardziej podatny na strach, który niósł z sobą, niż wyćwiczeni wojownicy. Furia był pewny wyniku oblężenia. Jego armia nie była tak ogromna jak ta, którą jego brat, moksha Dręczyciel Ciał, postradał w Szubienicznej Głębi. Aby utrzymać obszary, które już zawojował, pozostawił tysiące swych stworów wzdłuż Rzeki Jeźdźca, w dolinie, która tworzyła południową granicę Andelain, i na Centralnych Równinach. Wzgardliwy stracił we wcześniejszej wojnie niewiele więcej niż jedną trzecią swych sił. Zamiast wilków, kresh i niezdarnych gryfów Szatańska Pięść miał z sobą więcej biegłych w mądrości, czarnych, pozbawionych oczu ur-podłych oraz ohydnych stworzeń, które lord Foul zebrał na Wielkim Bagnie, Pożeraczu Życia, na równinach Sarangrave, na Wyniszczonych Równinach i w otchłani Ścieku Ruin – zebrał i doprowadził do szaleństwa mocą Złoziemnego Kamienia. Ponadto w zanadrzu gigant-furia posiadał moc, o której lordowie z Revelstone nie mieli pojęcia. Toteż chciał przedłużyć swe podejście do twierdzy, aby tym samym przyśpieszyć jej ostateczny i nieunikniony upadek. Wczesnym rankiem dwunastego dnia hordy furii wydały ryk, wprawiający w drżenie niebiosa, na widok górskiego płaskowyżu Revelstone. Tysiące stworów jak oszalałe gnały przez wzgórza w kierunku twierdzy, ale furia powstrzymał je uderzeniem zielonego bicza swej mocy. Cały dzień gigant-furia spędził na podprowadzaniu swych wojsk i ustawianiu ich na pozycjach. W końcu, gdy w miejsce dziennej jasności napłynęła noc, jego armia otulała szczelnie cały cypel Revelstone – od najdalej na zachód wysuniętych krańców jego południowych ścian po urwiska płaskowyżu na północnym wschodzie. Obozowisko zamykało twierdzę w szerokiej, kolistej formacji, odcinając możliwość ucieczki, przybycia posiłków, dostaw żywności czy poselstw do nieznanych sojuszników. Tej nocy Szatańska Pięść ucztował na ciałach jeńców pojmanych w czasie długiego marszu od Uskoku. Jeśli czyjekolwiek oczy byłyby w stanie przeniknąć nieprzerwaną masę chmur kłębiącą się teraz nieustannie nad Krainą, to dojrzałyby, że to była noc nowiu księżyca w samym środku wiosny. Nadnaturalna zima Wzgardliwego trzymała w swych okowach Krainę już czterdzieści dwa dni dłużej niż zwykle. Szatańska Pięść postępował dokładnie według wzoru marszruty przez Górną Krainę, który otrzymał od swego pana. Następnego ranka udał się przed front wieży strażniczej, do której zbiegały się klinem długie mury Revelstone. Nie interesował go misterny trud gigantów, którzy wykuli ornamenty narożników, wykuszy, murów, przejść i fortyfikacji w gładkich ścianach urwiska; dawno już, za sprawą niewolącej go furii, stracił zdolność postrzegania podobnych rzeczy. Nie spojrzał na mury ani na wojowników trzymających straż na fortyfikacjach. Obszedł cypel i stanął przed ogromnymi kamiennymi wrotami, otwierającymi wejście do wieży z jej południowo- wschodniej strony – jedynym wejściem do twierdzy lordów. Nie zaskoczyły go otwarte bramy. Stłumiono wprawdzie w jego duszy pasję gigantów do dzieł w kamieniu, ale znajomość twierdzy mu pozostała. Wiedział, że dopóki nic nie naruszy tych masywnych, zazębiających się bram, to będą mogły zamknąć się na rozkaz, chwytając w pułapkę każdego, kto ośmieli się wejść do tunelu pod wieżą. A w tunelu nic nie osłoni napastników przed kontratakiem z okien obronnych umieszczonych w suficie korytarza. Za tunelem był tylko dziedziniec, nad nim jedynie niebo, a za nim kolejne bramy, jeszcze mocniejsze niż pierwsze. Do samej wieży można było wejść jedynie przez mosty przerzucone z głównej części twierdzy lub przez małe drzwi z dziedzińca. Twierdza lordów była dobrze zbudowana. Gigant-furia nie skorzystał z zaproszenia otwartych bram. Stanął za to wystarczająco blisko wieży, by szydzić z biegłych łuczników, i zakrzyknął ku kamiennym murom głosem wibrującym złośliwością i radością. – Witajcie, lordowie! Czcigodni lordowie! Pokażcie się, lordeczkowie! Przestańcie kryć się w swych norach i odezwijcie się. Spójrzcie! Grzecznie przybywam przyjąć wasze poddanie! Nie było odpowiedzi. Wieża, w połowie jedynie dorównująca wysokością wznoszącej się za nią twierdzy, stała tak cicha, jakby nie było w niej żywego ducha. Przez armię przetoczył się skowyt; to stwory Wzgardliwego błagały, aby pozwolił im na atak przez otwarte bramy. – Posłuchajcie mnie, lordeczkowie! – krzyknął. – Spójrzcie na sidła, w których zamknęły was moje wojska. Wasze życie spoczywa w mojej dłoni. Nie ma dla was nadziei, jeśli nie zdacie się całkowicie na litość Wzgardliwego. – Ur-podli powitali te słowa szyderczymi poszczekiwaniami i Szatańska Pięść uśmiechnął się. – Odezwijcie się, lordeczkowie! Odezwijcie się lub zgińcie! Po chwili na szczycie wieży pojawiły się dwie postacie – wojownik i lord w błękitnej szacie, którego Szatańska Pięść rozpoznał. Początkowo nie zwracali zupełnie uwagi na giganta. Podeszli do masztu i wspólnie wciągnęli sztandar wielkiego lorda, lazurową chorągiew rady. Gdy tylko sztandar załopotał na lodowatym wietrze, podeszli do parapetu i stanęli naprzeciw Szatańskiej Pięści. – Słyszę cię! – rzucił sucho lord. – Słyszę cię, samadhi furio. Znam cię, Sheolu Szatańska Pięść. I ty mnie znasz. Jam jest Mhoram, syn Variola, wielki lord z wyboru rady. Odejdź, furio! Zabierz swe hordy zła. Dotknąłeś mnie. Wiesz, że ja nie dam się zastraszyć. W oczach giganta zabłysła wściekłość na wspomnienie przywołane przez Mhorama, ale położył dłoń na kawałku Kamienia ukrytego pod kaftanem i skłonił się przed Mhoramem z sarkazmem. – Znam cię, Mhoramie – odparł. – Poznałem cię, gdy położyłem na tobie swą dłoń w labiryncie Kurash Qwellinir. Byłeś zbyt zaślepiony głupotą i ignorancją, aby poddać się mądrej rozpaczy. Dlatego też darowałem ci życie – abyś zmądrzał. Czyżeś ty ślepy? Nie widzisz, że wasz marny koniec z mej ręki jest równie pewny jak łuk czasu? Zapomniałeś już o gigantach? Zapomniałeś o gwardii krwi? Na Wzgardliwego, zgniotę was tam, gdzie kulicie się ze strachu! – Próżne gadanie – odparował Mhoram. – Łatwo się pysznić, ale zobaczysz, że trudniej zrealizować te przechwałki. Melenkurion abatha! Precz, furio! Wracaj do swego opuszczonego pana, nim Stwórca straci cierpliwość i jego zemsta dosięgnie cię po wsze czasy. Gigant zaśmiał się chrapliwie. – Nie pocieszaj się kłamstwami, lorduniu. Łuk czasu zostałby złamany, gdyby Stwórca spróbował przez niego uderzyć, a wówczas lord Foul Wzgardliwy, Szatańskie Serce i Niszczyciel Dusz, Zepsucie i Render byłby uwolniony! Jeśli Stwórca ośmieli się podnieść rękę, moi bracia i ja ucztować będziemy na jego duszy! Poddaj się, głupcze! Naucz się pokory, skoro tylko na klęczkach możesz uratować życie. Być może będziesz mógł służyć mi za osobistego niewolnika. – Nigdy! – krzyknął zuchwale wielki lord Mhoram. – Nie pokłonimy ci się, dopóki w Krainie tli się choć jedna iskierka wiary. Moc Ziemi jest tak potężna, że ci się oprze. Będziemy ją zgłębiać, aż znajdziemy sposoby, aby pozbyć się ciebie, twego pana i wszystkich jego dzieł. Próżne twe zwycięstwa, dopóki ostanie się choć jedna dusza, by się tobie przeciwstawić! – Lord podniósł laskę, zakręcił nią, a nad głową zatańczył błękitny ogień. – Precz, samadhi furio! Melenkurion abatha! Duroc minas mill khabaal! Nigdy się nie poddamy! Szatańska Pięść cofnął się przed mocą jego słów, ale sekundę później skoczył do przodu, chwytając się za kaftan. Ścisnął swój kawałek Złoziemnego Kamienia, aż począł mu w garści parować, i cisnął szmaragdową mocą w wielkiego lorda. Jednocześnie wiele stworów wyłamało się z szeregów i natarło na otwarte bramy. Mhoram odbił jednak uderzenie swą laską, posłał je w niebo, gdzie zaatakowała je i pożarła jego własna moc. Potem skrył się za parapetem. – Zamknąć bramy! – zawołał przez ramię do dowódcy Quaana. – Rozkaż łucznikom zabić każdego, kto dotrze do dziedzińca. Z tymi wrogami nie możemy obchodzić się delikatnie. Quaan natychmiast ruszył schodami ku plątaninie korytarzy we wnętrzu wieży, wykrzykując rozkazy i biegnąc doglądać walki. Mhoram spojrzał w dół i upewnił się, że Szatańska Pięść nie przekroczył bram, po czym pośpieszył za Quaanem. Lord obserwował utarczkę z najwyższego pomostu przewieszonego nad dziedzińcem. Z fortyfikacji po obu stronach dziedzińca silni łucznicy razili strzałami tłoczące się bestie, z tunelu również dobywało się echo szczęku broni. Za chwilę będzie po walce. Mhoram zacisnął zęby nad przelaną krwią. Zostawił zakończenie potyczki kompetentnemu dowództwu Quaana i przeszedł drewnianym mostem ku twierdzy, gdzie czekali na niego inni lordowie. Na widok przygnębienia w oczach Trevora, Loeryi i Amatin ogarnęło go nagle znużenie. Groźby Szatańskiej Pięści były tak bliskie prawdy. On i jego towarzysze nie potrafili wykorzystać w pełni nawet tych niewielkich mocy i tajemnic, jakie były w ich posiadaniu. A on sam nie poczynił postępów w zrozumieniu swej tajemnej wiedzy od czasu, gdy przywołał i utracił Thomasa Covenanta. Lord westchnął i zgarbił się. – Nie myślałem, że na świecie może być tyle ur-podłych – powiedział jakby na własne usprawiedliwienie, ale jego słowa ledwie muskały istotę tego, co czuł. Nie mógł sobie jednak pozwolić na podobną słabość. Był wielkim lordem. Trevora, Loeryę i Amatin dręczyły ich własne wątpliwości, Mhoram nie mógł zignorować ich potrzeb; wystarczająco już naraził ich na szwank swymi rozterkami ducha. Wyprostował się więc i opowiedział im, co widział i słyszał o furii i armii lorda Foula. Gdy skończył, Amatin uśmiechnęła się z przymusem. – Znieważyłeś samadhi furię. To było zuchwalstwo, wielki lordzie. – Nie chciałem, aby sądził, że nic mu nie grozi z naszej strony. Na te słowa spojrzenie Loeryi drgnęło. – Czyżby coś mu groziło? – zapytała z boleścią. – Tak, dopóki opierać mu się będzie choć jedna dusza, ciało czy choćby sama moc Ziemi – odparł z przekonaniem. – Ja powiedziałem jedynie, iż nie wiem, jak można go pokonać. Pozwólmy, aby sam odkrył moją niewiedzę. Loerya, podobnie jak to często czyniła w przeszłości, spróbowała wybadać jego sekretną wiedzę. – A jednak ożywiłeś krill Lorica swym dotknięciem. Twa dłoń wydobyła błękitny błysk z klejnotu. Czyż to nie budzi nadziei? Legendy mówią, że krill Lorica, pogromcy podłych, był skuteczną bronią przeciwko zagrożeniu Demondim. – Błysk – powtórzył Mhoram. Nawet utrzymując w tajemnicy swą wiedzę, lękał się osobliwej mocy, która pozwoliła mu zapalić iskierkę w matowym klejnocie krill. Brakowało mu odwagi, aby wyjaśnić źródło swej siły. – Jaki z tego pożytek? Na twarzy Loeryi pojawił się wyraz wyrzutu i sprzeciwu, ale nim zdążyła je wypowiedzieć, uwagę lordów przyciągnął okrzyk z dziedzińca. Dowódca Quaan stał pośród ciał poległych. Zasalutował bez słowa, gdy Mhoram odpowiedział na jego wezwanie. Mhoram oddał salut, wyrażając uznanie zwycięstwu Quaana, ale nie potrafił ukryć nuty smutku w swym głosie. – Przelaliśmy pierwszą krew w tym oblężeniu. W ten sposób nawet ci, którzy przeciwstawiają się złu, muszą krzywdzić ofiary zła. Zanieście ich ciała na wzgórza i spalcie je w oczyszczającym ogniu, aby odzyskały swą niewinność w popiołach. Potem rozrzućcie ich prochy nad Wodospadem Sztandaru jako znak dla całej Krainy, że czujemy odrazę do zepsucia Wzgardliwego, nie do tych, których zniewolił, aby jego zepsuciu służyli. Dowódca rzucił gniewne spojrzenie, niechętny zaszczycać swych wrogów taką uprzejmością. Bezzwłocznie jednak wydał rozkazy, aby wypełnić polecenia Mhorama. Lord ponownie przygarbił plecy i odwrócił się ku swym towarzyszom. Ubiegając dalsze dociekania, rzekł: – Gigant wie, że mieczem i włócznią nie uczyni wyłomu w tych murach. Nie będzie stał bezczynnie czekając, aż głód go wyręczy. Zbyt łaknie krwi. Będzie próbował nas pokonać. Musimy być przygotowani. Musimy trzymać warty na wieży, aby na czas odeprzeć wszelkie moce, jakie może przeciwko nam skierować. Lord Trevor chętny do przyjęcia każdej odpowiedzialności, gdy ufa, że jej sprosta, powiedział: – Ja stanę na warcie. Mhoram zaakceptował jego decyzję skinieniem głowy. – Przywołaj któregoś z nas, gdy będziesz zmęczony. I przywołaj nas wszystkich, gdy Szatańska Pięść zdecyduje się na atak. Musimy widzieć go przy pracy, abyśmy mogli opracować obronę. – Potem zwrócił się do stojącego w pobliżu wojownika. – Klingo, przekaż wieści ciepłodziejom Tohrmowi i Borillarowi. Poproś hirebrandów i skaleningasów twierdzy lordów, aby wspólnie z lordami trzymali straż. Oni także muszą poszukać sposobów na naszą obronę. Wojownik zasalutował i odszedł żwawym krokiem. Mhoram położył dłoń na ramieniu Trevora i ścisnął je mocno, potem spojrzał na zimowe niebo i udał się do swych komnat. Miał zamiar odpocząć, ale przeszkodził mu w tym niepokojący widok rzeźby Eleny stojącej na jego stole. Przedstawiała fanatycznego, wystawionego na ciosy człowieka, proroka, który całkowicie rozminął się ze swym powołaniem – miast radować uszy powierzonymi mu słowami nadziei, marnował swój czas rozprawiając na bezludziu o niedoli i karze. Mhoram wpatrywał się w popiersie. Sporo wysiłku kosztowało go pamiętanie o tym, że Covenant odmówił pomocy Krainie dla ratowania dziecka w swym własnym świecie. Niełatwo było osądzić zdolność do odmówienia pomocy dziesiątkom tysięcy ludzi – całej Krainie – w imię jednego życia. Mhoram był głęboko przekonany, że nawet doskonałą równowagę może zachwiać, rzucając na szalę ciężar jednego życia. W tej jednak chwili na obliczu rzeźby zdawał się malować wyraz napięcia z powodu błędnie pojętego celu – wydawało się, że cisną się na nią wszyscy ci ludzie, którzy zginą, aby ta dziewczynka mogła żyć. Wpatrując się w ów wizerunek losu Covenanta, wielki lord Mhoram ponownie doświadczył przypływu nagłej pasji, tej, która pozwoliła mu wydobyć błysk z krilla Lorica. Widmo groźby przesłoniło mu wzrok. Porwał rzeźbę ze stołu, jakby miał zamiar na nią krzyknąć, potem jednak ostra linia jego ust złagodniała i Mhoram westchnął. Z wyrazem mieszanych uczuć na twarzy zaniósł dzieło anundivian yajna do sali darów. Ustawił je na honorowym miejscu, wysoko na jednej z półek podobnego do korzenia filara groty. Potem wrócił do swych komnat i położył się spać. Tuż po południu obudziło go wezwanie Trevora. Pozbawiona snów drzemka pierzchła natychmiast i nim młody wojownik, który przyniósł wiadomość, zdążył ponownie zapukać, pośpieszył do wyjścia. Lord szybko opuszczał zacisze Revelstone, kierując się ku fortyfikacjom nad bramami w głównej części twierdzy. Tam natknął się na ciepłodzieja Tohrma. Razem przeszli do wieży i wspięli się schodami na jej szczyt, gdzie zastali Trevora, małżonka Loeryi, dowódcę Quaana i hirebranda Borillara. Quaan stał pomiędzy lordem i ciepłodziejem niczym wysepka spokoju w morzu ich napięć. Pobladłą twarz Trevora ściskała obawa, a ręce Borillara dygotały na lasce z mieszaniną strachu i determinacji; Quaan zaś trzymał ręce skrzyżowane na piersi i ze srogą miną spoglądał spokojnie w dół, tak jakby nie mogło go już zaskoczyć nic, co uczyniłby którykolwiek ze sług Szarego Zabójcy. Gdy wielki lord dołączył do nich, Quaan wyciągnął smagłe, muskularne ramię, a jego sztywny palec niczym oskarżenie wskazywał Mhoramowi gromadę ur-podłych przed bramami wieży. Ur-podli byli w zasięgu strzały, ale rząd czerwonookich upiorów jaskiniowych osłaniał ich drewnianymi tarczami, przyjmując na siebie sporadyczne strzały wypuszczane przez wojowników Quaana z okien wieży. Za tą osłoną ur-podli coś budowali. Pracowali z dużą zręcznością i ich konstrukcja szybko zaczęła nabierać kształtów. Wkrótce Mhoram spostrzegł, że budują katapultę. Pomimo mroźnych podmuchów wiatru Foula czuł, że pocą mu się dłonie ściskające laskę. Ur-podli przerzucili grube liny przez zębatą korbę z tyłu machiny, przywiązali je do sztywnego ramienia wyrzutowego i błyskami czarnej mocy przyczepili złowieszczy, żelazny gar do końca ramienia. Przyglądając się ich poczynaniom, czuł, że ogarnia go coraz większe napięcie. Gotował całą swą mądrość i siły. Instynkt podpowiadał mu, że napastnicy nie mają zamiaru miotać na Revelstone głazów. Nasienie Demondim pracowało bez instrukcji Szatańskiej Pięści. On przyglądał się temu z daleka, ale bez słowa i ruchu. Ze dwudziestu z nich wspinało się po katapulcie – regulując, napinając, mocując – i wielki lord z ponurym podziwem obserwował, jak potrafią dobrze budować pomimo braku oczu. Im oczy wydawały się niepotrzebne; ich nosy były równie niezawodne jak wzrok. W krótkim czasie przed wieżą Revelstone stała ukończona katapulta. Wówczas w obozowisku rozległy się szczekliwe pokrzykiwania i setki ur-podłych pognały ku machinie. Po dwudziestu ur-podłych z każdej strony uformowało klin, aby skoncentrować swą moc. Ustawili się tak, aby ich wiedmistrzowie znaleźli się przy korbach. Posługując się żelaznymi prętami, dwaj wiedmistrzowie poczęli obracać zębatki, te napinały liny i powoli odchylały ramię katapulty. Bestie przy katapulcie wyglądały jak karły, ale skupiając swą siłę w klinach, były w stanie zakręcić korbą i odgiąć ramię. W tym samym czasie inni ur-podli uformowali ogromny klin za katapultą. Na tle zmarzniętego śniegu wyglądali niczym ostrze włóczni skierowane w serce twierdzy. Kątem oka Mhoram zauważył, że obok niego stała lord Amatin. Rozejrzał się za Loeryą i dostrzegł ją na balkonie głównej twierdzy. Gestem wyraził aprobatę dla jej przezorności; w razie nieszczęśliwego obrotu spraw w wieży nie wszyscy lordowie by zginęli. Potem spojrzał na Quaana unosząc pytająco brew, a gdy dowódca skinieniem potwierdził, że wojownicy są gotowi na każdy rozkaz, wielki lord Mhoram ponownie skierował swą uwagę na ur- podłych. Gdy ramię katapulty zostało odciągnięte do tyłu, skaleningas Tohrm klęknął przy parapecie, rozłożył ręce i przycisnął dłonie do łagodnego łuku ściany. Przyciszonym, obcym głosem począł śpiewać kamiennym murom pieśń granitowej wytrzymałości. Potem ramię osiągnęło pełne wygięcie. Dygotało, jakby się miało zaraz rozłupać, i prężyło, by wystrzelić w kierunku wieży. Natychmiast jednak umocowano je żelaznymi hakami. Szeroki gar znalazł się teraz na wysokości piersi, dokładnie przed wiedmistrzem, który stał na czele największego klina. Gar zadźwięczał donośnie, gdy wiedmistrz uderzył weń swym prętem. Plecy dwudziestu czarnych postaci wyprężyły się; emanująca z nich moc skierowana była ku trudzącemu się nad garem wiedmistrzowi. Do naczynia tryskał, skrząc się ponuro, gęsty, okrutny płyn, ognisty niczym witriol, który na równi trawi ciało, obsydian i drzewo tekowe. Wielki lord widział już, jak ludzkie ciała zamieniały się w popiół pod najlżejszym dotknięciem podobnego płynu. Odwrócił się, aby przestrzec Quaana, ale stary dowódca nie potrzebował ostrzeżenia; on także widział, jak wojownicy ginęli w kwasie Demondim. Nim Mhoram zdążył wyrzec słowo, Quaan już zbiegał schodami do środka wieży, rozkazując swym wojownikom, aby odsunęli się od okien i otwartych fortyfikacji. U boku Mhorama drobna postać Amatin drżała na wietrze. Lord ściskała przed sobą swą laskę, jakby próbowała odpędzić chłód. Płyn wiedmistrza powoli napełniał gar. Pryskał i chlustał niczym czarna lawa, wzbijając snopy iskier; ale ur-podli panowali nad nim swą wiedzą, trzymali w ryzach jego mroczne moce, chroniąc katapultę przed zniszczeniem. Po pewnym czasie gar był pełen. Ur-podli nie wahali się ani chwili. Z ochrypłym, pożądliwym krzykiem zwolnili zabezpieczające haki. Ramię z zajadłą dzikością wygięło się do przodu i plasnęło gwałtownie wyrzucając swój ładunek. Czarna kropla witriolu, ogromna niczym dom stonedownora, poszybowała w powietrze i rozbiła się o wieżę, kilkanaście stóp poniżej najwyższego parapetu. Kwas w zetknięciu z kamieniem wybuchnął. Zaczął wżerać się w skałę niczym błysk ciemnego słońca. Tohrm krzyknął z bólu, a pod stopami Mhorama rozległo się wycie agonii kamienia. Lord skoczył do przodu. Z Trevorem i Amatin u swego boku przywołał ze swej laski błękitny ogień lordów i cisnął nim w witriol. Trzy laski zapłonęły razem gniewnie, aby odparować atak żrącego płynu. Ur-podli nie mogli natychmiast wystrzelić kolejnej porcji, więc zjadliwa substancja po chwili rozpadła się – odpadła ze ściany niczym strzępy nienawiści, osmalając przed wygaśnięciem ziemię. Pozostała jednak po niej długa rysa korozji na kamieniu, choć przez ścianę substancja nie przedarła się. Tohrm z jękiem osunął się z parapetu. Po twarzy ściekały mu strużki potu, mieszały się ze łzami, tak że Mhoram nie potrafił powiedzieć, czy skaleningas płakał z bólu, smutku czy wściekłości. – Melenkurion abatha! – zawołał ochrypłym głosem. – Ach, Revelstone! Ur-podli już odginali katapultę do następnego rzutu. Przez mgnienie oka Mhoram czuł się oszołomiony i bezsilny. Mając takie katapulty, owe tysiące ur-podłych były w stanie rozbić twierdzę lordów kawałek po kawałku, obrócić ją w stertę gruzu. Potem jednak odżyła w nim wola oporu. – Te ładunki nie mogą dosięgnąć twierdzy. Dołączcie do mnie. Uformujemy zakaz. Ale gdy jego towarzysze rozsuwali się na boki, aby przygotować między sobą możliwie najdłuższą linię obrony, Mhoram wiedział już, że nie będzie to skuteczna metoda. Troje lordów być może jest w stanie złagodzić skutki kilku ataków, ale nie potrafi odeprzeć natarcia piętnastu czy dwudziestu tysięcy ur-podłych. – Tohrm! – rozkazał ostro. – Borillar! Ciepłodziej Tohrm natychmiast począł przyzywać skaleningasów, ale Borillar wahał się, rozglądając się wokół niepewnie, tak jakby pilność sytuacji przeszkadzała mu w myśleniu, skrywała przed nim jego własną mądrość. – Spokojnie, hirebrandzie – rzekł Mhoram, aby go uspokoić. – Katapulty są z drewna. Na te słowa Borillar okręcił się nagle na pięcie i oddalił pędem. – Łucznicy! – wykrzyknął, mijając dowódcę Quaana, po czym zawołał ku twierdzy: – Hirebrandasowie! Przynieście lor-liarill! Zrobimy strzały! W niebezpiecznie krótkim czasie ur-podli odwiedli ramię machiny i zaczęli napełniać jej gar swym czarnym witriolem. Następny ładunek wystrzelił w chwilę po tym, jak wezwani przez Tohrma rhadhamaerl zajęli swe miejsca, aby wspomóc kamień. Na rozkaz Mhorama lordowie uderzyli w spadającą łukiem kroplę, nim zdążyła sięgnąć wieży. Ich laski rozbłysły wznosząc ścianę ognia na drodze żrącej substancji. Płyn uderzył w tę ścianę z siłą, która rozniosła na strzępy ich zakaz. Czarna żrąca maź przedarła się przez ich moc, aby rozbić się na murze wieży. Jednakże atak stracił na swym impecie i gdy dosięgnął kamienia, Tohrm i jego towarzysze skaleningasi byli w stanie mu się oprzeć. Kropla żrącej mazi roztrzaskała się o skałę wzmocnioną przywołanymi przez nich mocami i spadła na ziemię, buchając wściekłymi płomieniami. Zostawiła na ścianie ciemne plamy, ale nie wyrządziła poważniejszych szkód. Tohrm odwrócił się spoglądając wielkiemu lordowi w oczy. Oblicze ciepłodzieja płonęło z gniewu i wysiłku, ale on obnażył zęby w uśmiechu, który wiele obiecywał obronie Revelstone. Potem do lordów dołączyło trzech łuczników Quaana, a tuż za nimi dwóch hirebrandów. Łucznicy byli wysokimi wojownikami woodhelvennin, których smukłość postaci nie przystawała do siły ich łuków. Dowódca Quaan odpowiedział na ich salut i zapytał Borillara, co mają zrobić. W odpowiedzi Borillar wziął od hirebrandów sześć długich, cienkich strzał, które, pomimo swej cienkości, pokryte były delikatnymi znakami runicznymi. Ich końce zaopatrzone były w jasnobrązowe pióra. Ciepłodziej dał po dwie z nich każdemu łucznikowi, mówiąc przy tym: – To jest lor-liarill, niezwykłe drewno, zwane przez gigantów z Morskich Rubieży gildenlode. Oni... – Jesteśmy woodhelvenninami – oświadczyła wprost kobieta dowodząca łucznikami. – Znany nam jest lor-liarill. – Strzelajcie nimi celnie – odparł Borillar. – Nie mamy więcej takich strzał w pogotowiu. Najpierw mierzcie w jaskiniowe upiory. Kobieta spojrzała na Quaana sprawdzając, czy ma dla niej jakieś rozkazy, ale on gestem przywołał ją i jej towarzyszy do parapetu. Z wielką wprawą trzech łuczników założyło strzały, napięło łuki i wycelowało w katapultę. Ur-podli właśnie odciągnęli jej ramię i zajęci byli gorączkowym napełnianiem żelaznego gara. – Teraz – wycedził Quaan przez zaciśnięte zęby. Trzy cięciwy brzęknęły jednocześnie. Osłaniające katapultę jaskiniowe upiory natychmiast podniosły swe tarcze, aby przechwycić strzały w powietrzu. Strzały w zetknięciu z drewnem wybuchnęły płomieniami. Siła ich uderzenia zalała tarcze ogniem, obrzuciła jaskiniowe upiory płonącymi odłamkami i drzazgami. Upiory porzuciły swe tarcze wyjąc z zaskoczenia i bólu i uskoczyły przed ogniem. Łucznicy natychmiast zaatakowali ponownie. Ich strzały śmignęły w powietrze i uderzyły w ramię katapulty, tuż za garem. Lor-liarill natychmiast wybuchnął, zapalając czarną żrącą maź. Wyzwolona w nagłym pożarze moc mazi zgruchotała katapultę, rozrzucając na wszystkie strony płonące skrawki drewna. Dwudziestu ur-podłych i kilka jaskiniowych upiorów padło, a pozostali rzucili się tłumnie poza zasięg strzał, zostawiając kawałki machiny na pastwę ognia. Woodhelvenninka odwróciła się do Borillara, uśmiechając się z zawziętością. – Lillianrill robią groźne strzały, ciepłodzieju – powiedziała. Borillar starał się nie okazywać wzruszenia, tak jakby przyzwyczajony był do podobnych sukcesów, ale musiał kilka razy przełknąć ślinę, nim odzyskał głos. – Na to by wyglądało – odparł. Wielki lord Mhoram położył dłoń na ramieniu ciepłodzieja, wyrażając mu tym swoje uznanie. – Hirebrand, czy mamy więcej lor-liarill, z którego można by zrobić takie strzały? Borillar skinął głową niczym zahartowany w boju weteran. – Jest go więcej. Wszystkie rumple i wiosła z gildenlode, które wykonaliśmy dla gigantów... nim.. To drewno można ponownie przerobić. – Poproś hirebrandów, aby zaraz zaczęli – powiedział cicho Mhoram. Do Borillara podszedł Tohrm uśmiechając się szeroko. – Ciepłodzieju, prześcignąłeś mnie – powiedział tonem przygaduszki. – Rhadhamaerl nie spoczną, dopóki nie znajdą sposobu, aby dorównać waszemu triumfowi. Na te słowa pozorna obojętność Borillara prysła, ustępując miejsca wyrazowi szczerego zadowolenia. Ramię w ramię opuścili wieżę, a za nimi odeszli pozostali hirebrandzi i skaleningasi. Łucznicy skłonili się Quaanowi i również odeszli. Dowódca i trzej lordowie zostali na wieży sami, spoglądając na siebie posępnym wzrokiem. W końcu Quaan wymówił głośno myśl, która malowała się na ich twarzach. – To drobne zwycięstwo. Większe katapulty będą mogły uderzać zza zasięgu strzał. Większe kliny mogą wytworzyć wystarczającą moc, aby rozbić mury. Jeśli kilka katapult zaatakuje jednocześnie, to okrutnie będziemy musieli się starać, aby oprzeć się choćby pierwszemu rzutowi. – A nie przemówił jeszcze przeciwko nam Złoziemny Kamień – mruknął Mhoram. Nadal pamiętał siłę, która rozdarła jego obronę, przyprawiając go o mrowienie w kolanach i łokciach. – Nie licząc głosu tego okrutnego wichru i zimy – dodał jakby po zastanowieniu. Przez chwilę połączył swe myśli z myślami Trevora i Amatin, dzieląc się z nimi swą siłą i przypominając im o ich własnych zapasach sił. – Płynie we mnie krew woodhelvennina – powiedziała potem z westchnieniem lord Amatin. – Pomogę ciepłodziejowi Borillarowi w robieniu strzał. To powolna praca, a wielu lillianrill ma inne zadania. – A ja pójdę do Tohrma – powiedział Trevor. – Nie mam mądrości dorównującej rhadhamaerl, ale być może w ognistych kamieniach można znaleźć sposób na odparowanie tego jadu Demondim. Mhoram skinął w milczeniu głową, objął lordów i przytulił ich. – Ja zostanę na straży – powiedział – a gdy się zmęczę, przywołam Loeryę. Quaana odesłał wraz z nimi, aby dowódca przygotował wojowników na wypadek, gdyby mury zostały uszkodzone. Wielki lord stał samotnie naprzeciw posępnego obozowiska hord Szatańskiej Pięści – stał pod łopoczącym sztandarem, postrzępionym już przez porywisty wiatr, wspierając okuty żelazem koniec laski na kamieniu. Spoglądał śmiało na otaczających twierdzę wrogów, jakby od niego zależał wynik tego oblężenia. W szarym mroku zapadającego wieczoru ur-podli budowali następną katapultę. Konstruowali potężniejszą machinę poza zasięgiem strzał, taką, która byłaby w stanie przerzucić żrący ładunek na większą odległość. Wielki lord Mhoram nie przywoływał pomocy. Czarne wymiociny zepsucia musiały pokonać dłuższą drogę; przez dłuższy więc czas pozostawały poza władzą swych twórców. Błękitny ogień Mhorama natarł na nie w momencie, gdy dotarły do najwyższego punktu swej trajektorii. Ognisty błysk ognia lordów ugodził witriol, osłabiając jego impet, skracając jego zasięg. Żrący ładunek rozbił się na ziemi, rozpryskując się gniewnie i bezsilnie i wypalając w zmarzniętej ziemi dziurę podobną do grobu otwartego na złożenie kości. Ur-podli wycofali się, wrócili do jasnych ognisk, które płonęły pośród armii dla kalekich stworzeń, które potrzebowały światła. Po chwili Mhoram otarł spocone z wysiłku czoło i przywołał lord Loeryę, aby go zastąpiła. Podczas bezksiężycowej nocy zbudowano w bezpiecznej odległości jeszcze trzy katapulty, które potem przyciągnięto bliżej, aby zaatakować Revelstone. Żadna z nich nie była wycelowana w wieżę; dwie ostrzeliwały od północy mury głównej twierdzy, jedna od południa. Za każdym jednak razem obrońcy byli w stanie szybko reagować. W czasie naciągania machiny wiedmistrzowie tak się natężali, że świecąca aureola mocy była doskonale widoczna z fortyfikacji i ostrzegała twierdzę przed każdym nowym atakiem. Łucznicy czekali ze strzałami z lor-liarill gotowi szybko odpowiedzieć. Dla lepszego celowania oświetlili sobie teren strzelając strzałami w pobliżu katapult; w świetle rozbłysłych nagle ogni zniszczyli dwie z nowych wyrzutni, tak jak zniszczyli pierwszą. Trzecia jednak pozostawała poza zasięgiem strzał i z niej zaatakowano południową ścianę w miejscu, do którego nie docierała moc Loeryi. Jednakże i ten atak udaremniono. Wiedziony nagłym przypływem natchnienia, klinga dowodzący łucznikami polecił im skierować strzały na lecącą ku twierdzy żrącą maź. Łucznicy wypuścili szybko jedna po drugiej kilkanaście strzał trafiając w kroplę płynu. Udało im się rozbić ją na części, a fragmenty, które rozprysły się na ścianie, nie miały już takiej siły i niewiele wyrządziły szkód. Na szczęście tej nocy nie było już więcej ataków. Wszystkie nowe strzały gildenlode zużyto, a wytworzenie nowych było powolnym i trudnym procesem. W ciągu następnego dnia również nie było ataków, choć wartownicy widzieli, jak ur-podli budowali w oddali katapulty. Nie ponowiono ataków przeciwko Revelstone aż do nastania głębokich ciemności o północy. Wówczas w twierdzy rozległ się alarm, przyzywający wszystkich obrońców – tych, którzy odpoczywali, i tych, którzy pracowali. W blasku smaganych wiatrem strzał, które płonęły wbite w zmarzniętą ziemię niczym pochodnie, lordowie, hirebrandzi, skaleningasi, wojownicy i powiernicy Mądrości ujrzeli dziesięć katapult gotowych do strzału, stojących poza zasięgiem łuczników. W kamiennych ścianach twierdzy zadudniły rozkazy. Kobiety i mężczyźni rzucili się na swe pozycje. Po chwili lord bądź grupa obrońców stała naprzeciw każdej z katapult. W miarę jak napełniano gary, Revelstone zbierało siły przed zaciekłym atakiem mocy. Szatańska Pięść dał znak zielonawym błyśnięciem i katapulty wystrzeliły. Obrona zalała Revelstone światłem, z murów trysnęło tak wiele jaskrawopomarańczowego, żółtego i błękitnego ognia, że cały płaskowyż zajaśniał w ciemnościach niczym ogniste wyzwanie. Mhoram i Amatin pracowali razem na wieży, miotali pioruny mocy, które strąciły dwa ładunki witriolu. Z płaskowyżu ponad Revelstone lord Trevor i Loerya, wykorzystując przewagę, jaką dawała im wysokość, skierowali ku ziemi kolejne dwa gary zepsucia. Dwa z pozostałych ataków zostały rozbite przez strzały ciepłodzieja Borillara. Zespół powierników Mądrości, wykorzystując kawałek orcrest, otrzymany od ciepłodzieja Tohrma, i pręt lomillialor lord Amatin, wzniósł zapory, które pochłonęły przeważającą część jadowitości dwóch ataków i zapobiegły wyrządzeniu przez nie nieodwracalnych szkód. Skaleningasowie stawili czoło dwom ostatnim uderzeniom ur-podłych. Tohrm wraz z partnerem zajęli pozycję na balkonie, dokładnie przed jedną z katapult. Stali po obu stronach kamiennego naczynia ze skaleningiem i śpiewali basową pieśń rhadhamaerl, która powoli doprowadziła ich ciała do harmonii ze wzbierającą mocą ognistych kamieni. Gdy ur-podli napełniali gar machiny, Tohrm i jego towarzysz zanurzyli ramiona w skaleningu, wcisnęli swe chronione mądrością ręce głęboko pomiędzy ogniste kamienie na obrzeżu naczynia. Czekali w złocistym żarze, śpiewając swą pieśń ku czci ziemi, dopóki katapulta nie wystrzeliła i nie poleciał przeciwko nim witriol. W ostatniej chwili cisnęli pełnymi garściami skaleningu w czarną kroplę. Dwie moce zderzyły się tuż nad ich głowami, a siła uderzenia powaliła ich na podłogę balkonu. Wilgotna, żrąca maź natychmiast obróciła skalening w żużel, ale w odpowiedzi moc ognistych kamieni wypaliła żrącą maź, nim choćby kropla zdążyła dotknąć Tohrma lub Revelstone. Drugiej parze skaleningasów nie powiodło się tak dobrze. Źle obliczyli swe przeciwuderzenie i w rezultacie ich skalening zatrzymał jedynie połowę witriolu. Obaj mężczyźni zginęli w płynnym ogniu, który zniszczył znaczną część balkonu. Jednakże ur-podli miast ponownie uderzyć, przypuścić kolejne ataki osłabiające obronę twierdzy, porzucili swe katapulty i wycofali się – najwyraźniej zadowoleni z tego, czego dowiedzieli się już o charakterze obrony Revelstone. Wielki lord Mhoram obserwował ich odejście z zaskoczeniem na twarzy i zimnym lękiem w sercu. Z całą pewnością ur-podli nie zostali odstraszeni przez obrońców. Jeśli Szatańska Pięść postanowił teraz zmienić swą taktykę, to oznaczało, że ocenił już słabości Revelstone i znał lepszy sposób na pokonanie go. Następnego ranka Mhoram ujrzał początek realizacji nowej strategii Szatańskiej Pięści, ale jeszcze przez dwa dni jej nie rozumiał. Hordy furii zbliżyły się do Revelstone, zajęły pozycje ledwie sto jardów od murów i zwróciły się twarzami ku płaskowyżowi, tak jakby spodziewały się, że obrońcy dobrowolnie skoczą im w paszcze. Ur-podli chodzili pomiędzy zniewolonymi stworami i jaskiniowymi upiorami, formując kilkadziesiąt klinów skierowanych prosto w serce Revelstone. A za nimi, na szerokim kawałku odsłoniętego gruntu stał Szatańska Pięść, po raz pierwszy otwarcie dzierżąc w dłoni Kamień. Nie przypuszczał bezpośredniego szturmu, nie stwarzał obrońcom twierdzy okazji do ataku lub jego odparcia. Podległe mu bestie padły na kolana i wpatrywały się w Revelstone wściekłym, wygłodniałym wzrokiem niczym zastępy modlących się. Wiedmistrze ur-podłych wsparli końce swych prętów o ziemię i poczęli szczekliwie zawodzić, strzępy ich nawoływań, niesione podmuchami wiatru, docierały do twierdzy. Samadhi furia, Sheol Szatańska Pięść, ściskał swój kawałek Złoziemnego Kamienia, który parował niczym topiący się lód. Mhoram wyczuwał ze wszystkich stron gwałtowny przypływ mocy; emanowała ku niemu rosnąca potęga, od której w końcu zaczęły palić go policzki, pomimo przejmującego chłodu wiatru. Oblegający nie podjęli żadnych innych działań. Tkwili na swych pozycjach w zajadłej koncentracji, wyjąc krwiożerczo, jakby oczyma wyobraźni widzieli już krew swych ofiar. Powoli podnóże wzgórz zaczęło ulegać ich wpływowi. Z płonącego równym zielonym blaskiem Kamienia spłynął rząd szmaragdowych błysków i pulsował na ziemi wokół nóg Szatańskiej Pięści. Utworzył się krąg, tętniący niczym cuchnące serce. W kierunku Revelstone odbiegły od niego zakrzywione wypustki podobne do zielonych żył, które z każdym pulsem rozrastały się, rozgałęziały, aż sięgnęły tyłów skulonych hord. Wówczas z końców wbitych w ziemię prętów wiedmistrzów wykwitły czerwone pąki o niezdrowym zielonkawym zabarwieniu. Podobnie jak szmaragdowe wykwity Szatańskiej Pięści, chorobliwa czerwień pąków rozwijała się na ziemi na kształt tętnic czy korzeni bólu. Błyszczały one na ziemi skutej szarym lodem, nie topiąc go i rozrastając się z każdym pulsem centralnego źródła mocy samadhi, dopóki całego Revelstone nie zamknął pierścień pulsujących żył. Proces ich wzrostu był powolny, ale nieubłagany; w chwili nastania nocy czerwono- zielone ranki na ziemi niewiele wystawały poza stopy ur-podłych; a po długich, ponurych ciemnościach świt zastał żyły w połowie drogi do murów. Ich nieubłagany rozrost nie budził wątpliwości. Mhoram nie miał pojęcia, jak można się było przed tym obronić, ponieważ nie wiedział, czym to było. W ciągu następnych dwóch dni w twierdzy lordów narastało przerażenie tym zjawiskiem. Ludzie zaczęli mówić szeptem. Kobiety i mężczyźni niespokojnie chodzili z miejsca na miejsce, jakby bali się, że mury miasta zwrócą się przeciwko nim. Dzieci wybuchały niespodziewanym płaczem, wzdrygały się na widok znajomych twarzy. Nad Revelstone zawisła atmosfera gęsta od strachu i niezrozumienia niczym rozpostarte skrzydła lądującego sępa. Jednakże aż do wieczora trzeciego dnia Mhoram nie pojmował, co działo się z miastem. Zrozumiał to, gdy szczęśliwym zrządzeniem losu podszedł nie zauważony do dowódcy Quaana i dotknął jego ramienia, a stary wojownik wzdrygnął się przestraszony i chwycił za miecz. Gdy rozpoznał wielkiego lorda, twarz mu poszarzała od cierpienia, a on sam zaczął trząść się niczym zawstydzony nowicjusz. I wówczas w przebłysku intuicji Mhoram pojął, co działo się w Revelstone. Strach przed nieznanym był jedynie namiastką niebezpieczeństwa. Obejmując drżącego Quaana zrozumiał, że rozbiegające się po ziemi czerwono-zielone żyły mocy nie niosły fizycznego zagrożenia; były raczej przewodnikiem czystej siły złośliwości Wzgardliwego – bezpośrednim atakiem na wolę twierdzy, korozją rzuconą przeciwko moralnemu szkieletowi oporu Revelstone. Strach rozrastał się w sercu twierdzy lordów niczym śmiertelna choroba. Pod wpływem owego ponurego nastroju odwaga mieszkańców miasta poczęła kruszeć. Nie było przed tym obrony. Lillianrill i rhadhamaerl rozpalali ogromne pokrzepiające ogniska. Powiernicy Mądrości śpiewali drżącymi bezsilnie głosami pieśni wzywające do boju i zwycięstwa. Grupa bojowa ćwiczyła musztrę i trenowała, aby wojownicy nie mieli ani czasu, ani siły się bać. Od szarego ranka po ciemną noc i przez kolejny szary dzień lordowie fruwali po mieście niczym błękitne kruki, przynosząc z sobą wszędzie tam, gdzie zawitali, odwagę, wsparcie i nieprzejednaną wolę oporu. Mieszkańcy twierdzy nie tkwili jednak bezczynnie. Przy wtórze rosnącego strachu, który przenikał szkielet Revelstone niemal słyszalnym klekotem nagich kości, wszystko, co było do zrobienia, zostało zrobione. Lordowie cały czas chodzili z płonącymi laskami, aby ich jasny błękit powstrzymywał kruszenie ducha twierdzy. Tarcza żyłkowatych, krwistych ranek ziemi nadal jednak powiększała się wokół miasta. Złośliwość dziesiątek tysięcy złych serc mroziła wszelki opór. Wkrótce nawet skalne ściany płaskowyżu zdawały się cicho kwilić ze strachu. Po pięciu dniach niektóre z rodzin pozamykały się w swych kwaterach, odmawiając wyjścia; bały się być poza domem. Inni szukali schronienia w pozornym bezpieczeństwie, jakie oferowały wzgórza na wyżynie. W kuchni, gdzie w nagłym porywie przerażenia, każdy kucharz lub dostawca żywności mógł chwycić za nóż, dochodziło do szaleńczych bójek. Dla zapobieżenia temu dowódca Quaan był zmuszony w każdej kuchni i refektarzu postawić na straży jednego eomana. A choć nie pozwalał im na wytchnienie, by widmo przerażenia nie deptało im po piętach, nie potrafił swych wojowników ustrzec przed paniką. W końcu zmuszony był o tym fakcie donieść wielkiemu lordowi. Mhoram, po wysłuchaniu go, udał się na swój posterunek na wieży. Tam samotnie stawił czoło nocy, osuwającej mu się ciężko na kark niczym osypisko rozpaczy. Patrzył wprost na migoczącą szmaragdową obmierzłość Kamienia, na przyprawiający o mdłości, czerwono-zielony żyłkowaty ogień, tuląc swój własny strach w ciszy serca. Gdyby jego położenie nie było tak rozpaczliwe, to płakałby rzewnymi łzami z sympatii dla Kevina, niszczyciela Krainy, albowiem rozumiał teraz jego rozterkę z raniącą do głębi duszy ostrością. Jakiś czas później – gdy ciemności wspomogły swym chłodem zimę lorda Foula, a ogniska strażnicze obozowiska zbladły do iskierek przy przybierającej na sile żądzy śmierci samadhi furii – na wieżę przyszła Loerya, małżonka Trevora, przynosząc z sobą małe naczynie ze skaleningiem. Ustawiła je przed sobą i usiadła na kamieniu, tak że blask oświetlał jej pociągłą twarz. Uniesione oblicze skrywało w cieniu jej oczy, ale mimo to Mhoram dostrzegł, że były czerwone od łez. – Moje córki... – zdawała się dławić własnym głosem – moje dzieci... one... Znasz je, wielki lordzie – powiedziała jakby w ich obronie. – Czyż nie są dziećmi, z których rodzice mogą być dumni? – Bądź dumna – odparł łagodnie Mhoram. – Rodzice i dzieci są nawzajem dumni z siebie. – Znasz je, wielki lordzie – upierała się. – Cieszyłam się nimi aż do bólu. One... wielki lordzie, one nie chcą więcej jeść. Boją się jedzenia... uważają, że jest zatrute. To zło doprowadza je do obłędu. – My wszyscy popadamy w obłęd, Loeryo. Musimy to przetrwać. – Jak przetrwać? Bez nadziei...? Wielki lordzie, byłoby lepiej, gdybym nie urodziła mych dzieci. – Nie możemy pomaszerować do walki ze złem – łagodnie, cicho odpowiedział Mhoram na ukryte w tych słowach pytanie. – Jeśli opuścimy te mury, to będzie po nas. Nie mamy innego punktu oparcia. Musimy wytrwać. – Wielki lordzie, przywołaj Niedowiarka – powiedziała Loerya głosem nabrzmiałym od łez. – Ach, siostro Loeryo... tego nie mogę uczynić. Wiesz, że nie mogę. Wiesz, że dokonałem słusznego wyboru, gdy uwolniłem Thomasa Covenanta, by mógł spełnić oczekiwania swego własnego świata. Bez względu na błędy, które wypaczały właściwą ścieżkę mego życia, ten wybór nie był szalonym czynem. – Mhoram! – błagała go ochrypłym głosem. – Nie. Loeryo, zastanów się, o co prosisz. Niedowiarek pragnął uratować komuś życie w swoim świecie, ale tam czas płynie inaczej. Czterdzieści siedem lat minęło od jego pierwszego przybycia do Revelstone, a mimo to on w tym czasie nie postarzał się nawet o trzy cykle księżyca. Być może od jego ostatniego przywołania upłynęły zaledwie chwile. Jeśli przywołamy go ponownie, to może uniemożliwimy mu uratowanie tego dziecka. Na wspomnienie o dziecku nagły gniew wykrzywił twarz Loeryi. – Przywołaj go! – zasyczała. – Cóż mnie obchodzą jego bezimienne dzieci? Na Siedem, Mhoram! Przywołaj...! – Nie – przerwał jej Mhoram, ale jego głos nie stracił swej łagodności. – Nie uczynię tego. On musi mieć wolny wybór swego własnego losu... to jego prawo. My nie mamy prawa mu tego odbierać... nie, nawet najpilniejsza potrzeba Krainy nie usprawiedliwia takiego czynu. On dzierży białe złoto. Pozwólmy mu przybyć do Krainy, gdy tego zapragnie. Nie wyprę się jedynego prawdziwie odważnego czynu w mym nieroztropnym życiu. Gniew Loeryi zniknął równie szybko, jak się pojawił. Zacisnęła nad skaleningiem ręce, tak jakby uleciała z nich nawet nadzieja ciepła. – Tego wieczora – odezwała się tonem lamentu – moja najmłodsza córeczka Yolenid – to jeszcze niemal niemowlę – wzdrygnęła się na mój widok. – Z wysiłkiem uniosła swe załzawione oczy na wielkiego lorda. – Jakże to znieść? – szepnęła. Mhoram, choć w duszy płakał razem z nią, spojrzał jej prosto w oczy. – Alternatywą jest profanacja. – Patrząc na wyraz skrajnego wyczerpania malujący się na jej twarzy, sam poczuł ochotę, aby się wypłakać, wyrzucić z siebie swą niebezpieczną tajemnicę. Skronie pulsowały mu lękiem. Wiedział, że odpowie Loeryi, jeśli go zapyta. – Moc to straszliwa rzecz – wyszeptał cicho, aby ją przestrzec. Iskierka nowej nadziei zapłonęła w jej oczach. Podniosła się niepewnie, przysunęła do niego swą twarz i zaczęła go badać. Na początku połączenia ich umysłów Loerya wniknęła w wierzchnią warstwę jego myśli, ale to, co tam ujrzała czy wyczuła, powstrzymało ją przed wnikaniem głębiej. Jego zimne zwątpienie zgasiło blask w jej oczach i lord wycofała się z jego myśli. – Nie, Mhoramie – powiedziała zakłopotanym głosem, w którym znać było jedynie nikły ślad goryczy. – Nie poproszę o to. Jeśli nie tobie, to komu mam wierzyć. Sam powiesz, gdy twa dusza będzie do tego gotowa. W oczach Mhorama zapłonęła wdzięczność. – Dzielna jesteś, siostro Loeryo – rzekł z krzywym uśmiechem. – Nie. – Podniosła swe naczynie ze skaleningiem. – Moje córki czynią ze mnie tchórza, choć nie ma w tym ich winy. – Oddaliła się nie oglądając. Wielki lord został sam z posępną nocą. Odwrócił się, przyciskając laskę do piersi, i jeszcze raz spojrzał wprost w nieskazitelną zieleń zepsucia Kamienia furii. Gdy jego oczy napotkały ów zgubny blask, lord wyprostował się, uniósł głowę i stał tak niczym znak, świadectwo nienaruszonej skały Revelstone. 5. Lomillialor Przytłaczający ciężar śmiertelności zdawał się wciskać Covenanta coraz głębiej w nieczułą materię gruntu. Niedowiarek miał wrażenie, że przestał oddychać – że skała i ziemia odcinały go od wszelkiego oddechu. Brak powietrza nie martwił go jednak; przynajmniej nie musiał już w pocie czoła trudzić się oddychaniem. Unieruchomiony, pogrążał się nieodparcie w dół, niczym człowiek poddający się swemu losowi. Wokół niego czarna ziemia powoli zmieniała się w mgłę i chłód. Nie straciła nic ze swej solidności ani ze swego duszącego ciężaru, ale jej substancja zmieniła się, stawała się stopniowo smoliście czarną mgłą, tak zwartą i nieprzeniknioną jak granitowy rdzeń. Było mu też coraz chłodniej. Zimno, wiatr i mgła spowijały go niczym całuny. Nie miał poczucia upływu czasu, ale w pewnym momencie uświadomił sobie, że we mgle wieje chłodny wietrzyk. Jego podmuchy złagodziły nieco ucisk, jaki odczuwał, rozluźniły spowijające go całuny. Wtem, w pewnym oddaleniu, pojawiło się we mgle rozdarcie. Przez szczelinę ujrzał bezdenne nocne niebo, nie okraszone żadną gwiazdą. Z pęknięcia w chmurach płynęła stróżka zielonego światła, zimnego i zniewalającego niczym najokrutniejszy szmaragd. Pędzony wietrzykiem obłok ze szczeliną minął Covenanta, a wówczas Niedowiarek ujrzał za ciężkimi chmurami pozieleniały księżyc w pełni, szmaragdowy glob promieniujący złem z niebios. Na chwilę spowiło go chorobliwie zielone światło. Prześwit w chmurach odpłynął dalej, ale on poczuł na sobie moc owego światła. Władzy, zwierzchnictwu księżyca nie można się było oprzeć; Niedowiarek zaczął płynąć bezwolnie przez mgłę śladem szczeliny. Wtem wmieszała się inna siła. Przez moment zdawało mu się, że czuje aromat żywicy, a spoza otaczającego go chłodu doleciał go fragment pieśni: bądź wierny... odpowiedz... przekleństwo w głębi duszy... Covenant uczepił się tych słów, porwał go ich potężny urok. Ponownie spowiły go mgliste ciemności, a on zaczął w nie zapadać się, zmierzając w kierunku pieśni. Teraz chłód pod nim stężał, miał wrażenie, że opada na kawałku czegoś stałego, a wietrzyk wieje ponad nim. Covenant był zbyt wychłodzony, aby się poruszyć, i jedynie powietrze w piersi uświadamiało mu, że ponownie oddycha. Jego żebra i przepona pracowały, automatycznie wpompowywały i wypompowywały powietrze z jego płuc. Potem dostrzegł we mgle kolejną zmianę. Pusta, wilgotna, wietrzna noc nabrała innego wymiaru, pewnego zewnętrznego ograniczenia; zdawało się, że spowija tylko jego, zostawiając resztę świata w promieniach słońca. Pomimo otaczającej go chmury czuł, że podmuchy wietrzyku niosły z sobą nadzieję na jasność. Lodowata półka pod nim twardniała, aż w końcu miał wrażenie, że leży na katafalku, a nad nim piętrzy się kopiec jego osobistych ciemności. Tam znajoma pieśń opuściła go. Przez jakiś czas nie słyszał nic poza szumem wietrzyku i świstem powietrza wydychanego z trudem przez opuchnięte wargi i dziąsła. Powoli zamarzał, pogrążał się w lodowatym zespoleniu z kamieniem pod swymi plecami. – Na Siedem! – wysapał w pobliżu niego jakiś głos. – Dokonaliśmy tego. W głosie mówcy brzmiało wyczerpanie, zdawał się dziwnie głuchy i tchnący beznadziejnością. Jedynie szum wiatru wspierał jego roszczenia do egzystencji; bez niego równie dobrze mógłby sobie mówić w nieogarniętym eterze pomiędzy gwiazdami. – Tak, przyjacielu – odpowiedział jasny głos pełen radosnej ulgi. – Twa mądrość dobrze nam służy. Nie trudziliśmy się na darmo przez te trzy dni. – Moja mądrość i twoja siła. I lomillialor wielkiego lorda. Spójrz jednak na niego. Jest poraniony i chory. – Czyż nie mówiłem ci, że on również cierpi? Jasny głos wydał się Covenantowi znajomy. Jego dźwięk przybliżał blask słońca, ściągał mgłę, ściągał ku sobie okrywające Covenanta całuny, dopóki Niedowiarek nie poczuł na twarzy chłodnej jasności. – Mówiłeś mi – powiedział tchnący beznadziejnością męski głos. – A ja mówiłem, że powinienem był go zabić, gdy miałem po temu okazję. Wszystkie moje czyny były jednak opaczne. Spójrz... nawet teraz Niedowiarek przybywa na me wezwanie umierający. Drugi mówca odparł tonem delikatnej nagany. – Przyjacielu, ty... – To miejsce owiane jest złem – przerwał mu pierwszy. – Nie możemy mu tu pomóc. Covenant poczuł uścisk rąk na ramionach. Z wysiłkiem udało mu się otworzyć oczy. Początkowo nic nie mógł zobaczyć; blask słońca przyćmiewał wszystko. Potem coś przesłoniło słońce. Niedowiarek zamrugał ocienionymi oczyma, aby usunąć zamglenie, które mąciło mu zmysły. – Wraca do przytomności – powiedział pierwszy głos. – Czy on mnie pozna? – Pewnie nie. Nie jesteś już młody, przyjacielu. – Lepiej żeby mnie nie poznał – mruknął mężczyzna. – Pomyślałby, że pragnę dokończyć dzieła, które kiedyś w pół przerwałem. Ktoś taki jak on poczytałby to za zemstę. – Źle go oceniasz. Ja znałem go bliżej. Nie widzisz, jak bardzo potrzebuje miłosierdzia? – Widzę. Ja również go znam. Przez czterdzieści siedem lat imię Thomasa Covenanta nie opuszczało moich uszu. A on nawet teraz spotyka się z miłosierdziem, niezależnie od tego, czy to rozumie, czy nie. – Przywołaliśmy go ze świata, do którego należy. I to nazywasz miłosierdziem? – Ja nazywam to miłosierdziem – odparł pierwszy mówca twardym głosem. Po chwili drugi z głosów westchnął. – Tak. I nie mieliśmy innego wyboru. Bez niego Kraina umiera. – Miłosierdzie? – wycharczał Covenant. Usta drżały mu okropnie. – Tak! – potwierdził pochylający się nad nim mężczyzna. – Dajemy ci nową szansę przeciwstawienia się złu, któremu pozwoliłeś zagościć w Krainie. Covenant zaczął stopniowo dostrzegać zarys kwadratowej twarzy i szerokich ramion stonedownora. Jego rysy skrywał cień, ale ramiona grubego, podbitego futrem płaszcza zdobił osobliwy emblemat skrzyżowanych błyskawic – wzór, który Covenant widział już gdzieś poprzednio. Nadal jednak był zbyt otumaniony mgłą i przeżytym wstrząsem, aby pójść śladem swych wspomnień. Spróbował usiąść. Mężczyzna pomógł mu, przytrzymał go w tej pozycji. Przez chwilę błądził wzrokiem wkoło. Covenant stwierdził, że znajduje się na mniej więcej okrągłej, kamiennej platformie, zakończonej niską ścianką. Poza parapetem widział jedynie niebo. Chłodna błękitna pustka przykuwała jego oczy, zapraszała; odwoływała się do pustki jego myśli. Musiał walczyć, aby skupić swe spojrzenie na stonedownorze. W tej pozycji słońce oświetlało twarz mężczyzny. Przyprószone siwizną włosy i spłowiałe policzki zdawały się wskazywać, że był dobrze po sześćdziesiątce, ale to nie wiek rzucał się najbardziej w oczy. Jego oblicze zdawało się kłócić z nim samym. Miał surowe, zgorzkniałe usta, które od tak dawna karmiły się goryczą, że zapomniały smaku słodyczy, ale jego oczy kuliły się pomiędzy głębokimi, błagalnie ułożonymi zmarszczkami, tak jakby całe lata spędził na spoglądaniu w niebo, błagając je, aby go nie oślepiło. Był mężczyzną, któremu zadano ból, z jakim niełatwo było mu się pogodzić. Covenant usłyszał mężczyznę mówiącego: Powinienem był go zabić, tak jakby te słowa właśnie przeniknęły przez mgłę spowijającą jego umysł. Człowiek noszący na ramionach emblemat skrzyżowanych błyskawic próbował kiedyś zabić Covenanta – i przeszkodziła mu w tym Atiaran, małżonka Trella. Odwołała się do przysięgi pokoju. – Triock? – wyszeptał Covenant ochryple. – Triock? Mężczyzna nie drgnął pod zbolałym spojrzeniem Covenanta. – Przyrzekłem, że się jeszcze spotkamy. Do diabła, jęknął w duchu Covenant. Niech to piekło pochłonie. Triock był zakochany w Lenie, córce Atiaran, zanim jeszcze Covenant ją spotkał. Niedowiarek z wysiłkiem próbował podnieść się na nogi. W przejmującym zimnie jego wyczerpane mięśnie nie były w stanie go unieść; z wysiłku niemal stracił przytomność. Triock pomógł mu, a ktoś inny podniósł go od tyłu. Covenant stanął chwiejąc się na nogach, uczepiony bezradnie pomocnego ramienia Triocka, i wyjrzał poza parapet. Kamienna platforma była zawieszona w pustce, jakby unosiła się na niebie, niesiona szumem wiatru. Przed oczyma Covenanta roztaczał się rozległy widok, aż po najdalszy horyzont, a ów horyzont był jedynie morzem szarych chmur, falującą, zwartą masą na kształt całunu przesłaniającego ziemię. Chwiejnie przysunął się bliżej parapetu i stwierdził, że głębokie morze chmur przesłania wszystko poniżej niego. Platforma wznosiła się kilkaset stóp ponad chmury, niczym jedyne miejsce na świecie, w którym nadal świeciło słońce. Po lewej z morza szarości sterczał górski cypel. A gdy Niedowiarek obejrzał się i spojrzał poza mężczyznę, który podtrzymywał go od tyłu, ujrzał wznoszący się z tamtej strony inny cypel; jego oczy spoczęły na płaskiej ścianie urwiska, z drugiej strony w chmurach ciągnęło się pasmo gór. Był znowu w wartowni Kevina, stał na szczycie kamiennej drzazgi, która łączyła się gdzieś poniżej, poza zasięgiem jego wzroku, ze zboczem urwiska. Przez moment był zbyt zaskoczony, aby poczuć zawrót głowy. Nie spodziewał się tego; oczekiwał, że będzie przywołany do Revelstone. Kto w Krainie, oprócz lordów, posiadał moc przywołania go? Triock w czasach, gdy go znał, był pasterzem, nie władał Mądrością. Kto oprócz Wzgardliwego mógłby dokonać podobnego przywołania? Wtem do jego świadomości dotarł widok ogromnej przepaści i zawrót głowy odebrał jego nogom resztkę sił. Gdyby nie przytrzymujące go ręce, przeleciałby ponad parapetem. – Spokojnie, przyjacielu – powiedział uspokajająco towarzysz Triocka. – Nie puszczę cię. Nie zapomniałem twej niechęci do wysokości – po czym odwrócił Covenanta od ścianki, podtrzymując go z łatwością. Covenantowi głowa kiwała się na karku, ale gdy wartownia przestała wirować wokół niego, zmusił się, aby spojrzeć w kierunku Triocka. – Jak? – wymamrotał zduszonym głosem. – Kto... gdzie zdobyłeś moc? Usta Triocka z trudem wykrzywiły się w uśmiechu. – Czyż nie mówiłem, że on to odbierze jako zemstę? – powiedział do swego towarzysza. – On wierzy, że nawet teraz złamałbym dla niego swą przysięgę. – Potem skierował gorycz płynących mu z ust słów na Covenanta. – Niedowiarku, zasłużyłeś sobie na zemstę. Strata wielkiego lorda Eleny spowodowała... – Pokój, przyjacielu – powiedział drugi mężczyzna. – W tej chwili cierpi już wystarczająco. Nie opowiadaj mu teraz smutnych historii. Musimy zabrać go do miejsca, w którym będziemy mogli mu pomóc. Triock ponownie spojrzał na rany Covenanta. – Tak – westchnął znużony. – Wybacz mi, Niedowiarku. Spędziłem czterdzieści siedem lat wśród ludzi, którzy nie mogą cię zapomnieć. Bądź spokojny... zapewnimy ci bezpieczeństwo najlepiej, jak potrafimy. I odpowiemy na twe pytania. Wpierw musimy jednak opuścić to miejsce. Jesteśmy tu zbytnio na widoku. Szary Zabójca ma wiele oczu i któreś z nich mogło dostrzec moc, która cię przywołała. Triock wsunął gładki, drewniany pręt pod płaszcz, po czym zwrócił się do swego towarzysza. – Skalny Bracie, czy dasz radę znieść Niedowiarka po tych schodach? Mam linę, gdybyś sobie życzył. Jego towarzysz roześmiał się cicho. – Przyjacielu, jestem gigantem. Od czasu mej pierwszej męskiej podróży morskiej nie zdarzyło mi się nie trafić na stopień. Thomas Covenant będzie przy mnie bezpieczny. Gigant? pomyślał w osłupieniu Covenant. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę z wielkości podtrzymujących go rąk. Były dwukrotnie większe od jego. Z łatwością go odwróciły, uniosły w powietrze, jakby nic nie ważył. Niedowiarek stwierdził, iż patrzy w twarz Słonego Serca Pianościgłego. Gigant niewiele się zmienił, odkąd Covenant widział go po raz ostatni. Jego krótka, sztywna jak drut broda posiwiała i urosła, głębokie zmarszczki troski żłobiły czoło, na którym ledwie widoczny był ślad po ranie odniesionej w czasie bitwy o Niebotyczne Woodhelven, ale głęboko osadzone oczy nadal błyszczały radośnie pod gęstymi brwiami, okalającymi oczodoły niczym forteczny mur, a usta wyginały się w uśmiechu powitania. Patrząc na niego Covenant myślał jedynie o tym, że nie pożegnał się z gigantem, gdy rozdzielali się przy Przełomie Zdrajcy. Pianościgły obdarzył go przyjaźnią – a on nie odpłacił mu życzliwością nawet na tyle, aby się z nim pożegnać. Wstyd zmusił go do odwrócenia oczu od twarzy Pianościgłego. Spojrzał na sękatą, podobną do dębu sylwetkę giganta. Spostrzegł, że ciężka skórzana kurta i nogawice Pianościgłego były poszarpane i podziurawione, a w rozdarciach widać było stare i nowe ślady po ranach. Te najświeższe napełniły go bólem, jakby zadano je jego własnemu ciału. – Pianościgły – wychrypiał. – Przykro mi. – Pokój, przyjacielu – odparł łagodnie gigant. – To wszystko minęło. Nie obwiniaj się. – Do diabła. – Covenant nie mógł zapanować nad swoją słabością. – Co się z tobą działo? – Ach, to długa opowieść, pełna epizodów i dygresji. Poczekam z nią do czasu, aż zabierzemy cię w miejsce, gdzie będziemy mogli ci pomóc. Jesteś tak chory, że sam możesz opowiadać historie o śmierci. – Byłeś ranny – ciągnął dalej Covenant, ale na widok spojrzenia Pianościgłego przerwał. – Ucisz się, Niedowiarku – polecił z udawaną surowością gigant. – Nie będę w tym miejscu słuchał żadnych smutnych opowieści. – Delikatnie ułożył sobie rannego mężczyznę w ramionach, po czym zwrócił się do Triocka: – Idź za mną ostrożnie, Skalny Bracie. To dopiero początek naszego zadania. Nie dam rady cię złapać, jeśli spadniesz, będę w sytuacji bez wyjścia. – Pilnuj siebie – burknął Triock. – Jestem zwyczajny kamienia – nawet tak chłodnego jak ten. – A zatem dobrze, śpieszmy się. Wiele obaj przeszliśmy, aby aż tu dotrzeć. Nie możemy teraz utracić ur-lorda – po czym nie czekając na odpowiedź, ruszył w dół po surowo ciosanych stopniach. Covenant obrócił twarz ku piersi giganta. Wietrzyk zawodził cienko, mijając ze świstem urwisko i wirując wokół Pianościgłego; to przypomniało Covenantowi, że wartownia Kevina wznosiła się cztery tysiące stóp ponad podnóżem gór, ale serce Pianościgłego biło ze szczerą pewnością, a jego ramiona zdawały się nie do rozerwania. Przy każdym kroku w dół Niedowiarkiem wstrząsało lekko, tak jakby stawiana stopa wczepiała się w kamienny stopień. Covenant nie miał nawet siły, aby się bać. Podróżował odrętwiały w objęciach giganta; tymczasem szum wiatru przybierał na sile, a Pianościgły z każdym krokiem pogrążał się w zimnym morzu chmur. W jednej chwili blask słońca zniknął, jakby był bezpowrotnie stracony. Zaczął wiać ostry, porywisty, przeszywający wiatr, zbyt chłodny, aby wilgoć łagodziła jego podmuchy. Covenant i Pianościgły schodzili we mgle. Na większą odległość nic nie było widać. Powietrze było lodowate niczym polarna mgła, przypominająca swą zwartością pięść zaciśniętą wokół świata. Covenant czuł, jak lodowe igiełki skradają się wzdłuż jego kręgosłupa ku resztce życiodajnego ciepła, jakie w nim jeszcze pozostało. W końcu dotarli do występu u podstawy wartowni Kevina. Pianościgły odwrócił się w prawo i ruszył skalną półką. Obok nich majaczyła mroczna przepaść, ale on stawiał kroki pewnie, jakby w najmniejszym stopniu nie zdawał sobie sprawy z możliwości upadku. Wkrótce zszedł z półki biegnącej stromym zboczem i zaczął wspinać się szlakiem wiodącym w głąb gór. Wówczas umysł Niedowiarka stracił resztki spójności. Słabość rozwarła w nim swe płatki niczym pogrzebowa lilia, a mgła wciągnęła go w senne omdlenie. Na jakiś czas Covenant stracił świadomość tego, gdzie szedł Pianościgły. Zdawało mu się, że rozpływał się w szarym powietrzu. Jego serce otaczał spokój podobny do kawałka lodu. Nie rozumiał, o czym mówił Pianościgły, choć słyszał jego natarczywy szept. – Triock, on traci przytomność. Musimy pomóc mu teraz, potem będzie za późno. – Tak – przyznał Triock. – Przynieś koce i skalening! – zawołał rozkazująco. – Musimy go ogrzać. – To nie wystarczy. On jest chory i poraniony. Musi być uzdrowiony. – Widzę – uciął Triock. – Nie jestem ślepy. – Co zatem możemy zrobić? Ja jestem bezradny – w mądrości gigantów nie ma nic o chłodzie. My nie cierpimy zbytnio z jego powodu. – Rozcieraj mu kończyny. Przekaż mu swą siłę. Muszę się zastanowić. Covenanta poczęło trzeć niemiłosiernie coś szorstkiego, ale jego lód był nieczuły na te zabiegi. Niedowiarek zastanawiał się mgliście, czemu Pianościgły i Triock nie pozwolą mu spać. – Nie ma tu leczącego iłu? – zapytał gigant. – Kiedyś był – odparł Triock z rezerwą. – Lena... Lena uzdrowiła go w tym samym miejscu... gdy po raz pierwszy przybył do Krainy. Ale ja nie jestem rhadhamaerl... Nie czuję tajemnych aromatów i mocy Ziemi. Powiadają, że leczący ił... wycofał się... że się ukrył, aby uciec przed złem, które panoszy się w Krainie. A może ta zima go uśmierciła. W ten sposób nie możemy mu pomóc. – Musimy mu pomóc. On przemarzł do szpiku kości. Covenant poczuł, że przesunięto go, po czym owinięto w koce. Pomimo odrętwienia wydało mu się, iż widzi życzliwy, żółtawy blask skaleningu. Ucieszyło go to; odpoczynek będzie lepszy, jeśli szara mgła nie będzie przesłaniać wszystkiego. Po chwili Triock odezwał się niepewnym głosem. – Być może moc Świętego Drewna mogłaby mu pomóc. – Zaczynaj więc! – ponaglił go gigant. – Nie jestem hirebrandem. Nie posiadam mądrości lillianrill... w Loresraat zgłębiałem tę wiedzę jedynie przez rok... po tym, jak wielki lord Mhoram dał mi lomillialor. Nie potrafię kontrolować w pełni jego mocy. – Pomimo to musisz spróbować! – Test prawdy Świętego Drewna może zdusić w nim ostatnią iskierkę życia – zaprotestował Triock. – Nawet cały i zdrów mógłby nie przejść pomyślnie takiej próby. – Bez niej z całą pewnością umrze. Triock burknął coś pod nosem, po czym odezwał się ponurym głosem. – Tak. Tak, Skalny Bracie. Przekonałeś mnie. Utrzymuj go przy życiu. Muszę się przygotować. Covenant ze smutkiem spostrzegł, że żółtawe światło wycofuje się w otaczającą go szarość. Nie miał pojęcia, jak zniesie utratę tego blasku. Zimna, mokra, panosząca się wszędzie mgła nie miała prawa wypierać skaleningu z Krainy. I nie było już leczącego iłu. Nie ma leczącego iłu, powtórzył z niespodziewanym ukłuciem bólu. Jego smutek zmienił się w gniew. Do diabła! Foul, zaklął w duchu, nie możesz tego uczynić. Nie pozwolę ci na to. Nienawiść, którą poczuł poprzedniej nocy w innym świecie, zaczęła do niego wracać. Siłą gniewu otworzył szeroko oczy. Triock stał nad nim. Stonedownor trzymał swój pręt lomillialor, jakby miał zamiar wbić go niczym pikę pomiędzy oczy Covenanta. W jego ręce białe drewno świeciło jasno, a w chłodnym powietrzu unosiły się z niego obłoczki pary. Zapach żywicy mieszał się z ilastym zapachem skaleningu. Mamrocząc słowa, których Covenant nie rozumiał, Triock opuszczał pręt, aż jego koniec dotknął zainfekowanego, trawionego gorączką czoła Niedowiarka. Covenant początkowo nic nie poczuł; lomillialor pulsował bezskutecznie na ranie, tak jakby Niedowiarek był odporny na jego działanie. Nagle poczuł owo dotknięcie w innym miejscu swego ciała. Przeszywające boleśnie gorąco wdarło się do jego zlodowaciałej lewej dłoni. Od obrączki, którą miał na palcu, zaczęło rozchodzić się ku nadgarstkowi. Sprawiało mu ból, tak jakby obdzierało z zimna i mięsa jego kości. Wkrótce całe lewe ramię ożywił rozdzierający ból. Pod dotknięciem gorąca ponownie obudziły się jego siniaki, porzuciły swą martwotę. Wówczas okowy lodu poczęły pękać także i w innych miejscach jego ciała. Ciepło płynące od koców dotarło do pogruchotanych żeber. Stawy nóg pulsowały, jakby nagłym kopnięciem przywrócono je do przytomności. Po chwili czoło przypomniało sobie o swej udręce. Potem Triock przesunął koniec Świętego Drewna z czoła na poczerniałą opuchliznę jego wargi. W tej samej chwili poczuł ogromny ból, przywracający go do życia. Covenant powoli odzyskiwał przytomność. Otworzył oczy i wiedział, że odzyskał równowagę. Jego rany nie zagoiły się; zarówno czoło, jak i usta bolały niczym przekłute ościeniami, ciało jęczało od stłuczeń, ale lód nie wgryzał się już w kości. Opuchlizna ust zmalała i poprawiła się zdolność widzenia, jakby soczewki jego oczu uległy oczyszczeniu. W skrytości ducha czuł jednak żal z powodu drętwoty, która nie opuściła rąk i nóg. Jego obumarłe nerwy nie odzyskały jeszcze zdrowia, którego przywykł oczekiwać w Krainie. Był jednak żywy – był w Krainie – widział Pianościgłego. Na później odsunął troskę o swe nerwy i rozejrzał się dookoła. Leżał w małej dolinie o stromych ścianach, wtulonej pomiędzy góry za wartownią Kevina. W czasie gdy był nieprzytomny, przesłaniające wszystko morze chmur obniżyło się o kilkaset stóp i teraz powietrze wypełniał lekki śnieg. Zdążył go już okryć calową powłoczką. Odcień śniegu zdawał się świadczyć, iż jest późne popołudnie. Nie na porze dnia skupiały się jednak jego myśli. Był już kiedyś w tej dolince, z Leną. Jego wspomnienia mocno różniły się od tego, co ujrzał. Niegdyś to było zaciszne, porośnięte trawą miejsce, gdzie sosny, niczym wysocy wartownicy, strzegły spokoju. Środkiem dolinki płynął wesoły potok. Teraz spod grubiejącej warstwy śniegu wystawała jedynie naga, zniszczona ziemia. Sosny były odarte z kory i rozłupane na drzazgi przez zimę dłuższą, niż były w stanie przetrwać; a miast wody dnem doliny biegła lodowa pręga na kształt starej blizny. Covenant poczuł się nieswojo na myśl o tym, jak długo jeszcze ta pogoda może się utrzymać. Sens ukryty w tym pytaniu przyprawił go o dreszcz. Musiał stoczyć bój ze swym zmęczonym ciałem, aby usiąść i schylić się nad naczyniem ze skaleningiem. Wówczas ujrzał trzy postacie siedzące w niewielkim oddaleniu wokół drugiego naczynia ze skaleningiem. Jedna z nich zauważyła jego ruch i powiedziała coś do pozostałych. Triock natychmiast wstał i podszedł do Covenanta. Przykucnął przy Niedowiarku i przyjrzał mu się z zakłopotaniem. – Byłeś ciężko chory – powiedział. – Moja moc nie wystarczyła, aby cię uzdrowić. Widzę jednak, że już nie jesteś umierający. – Uratowałeś mnie – powiedział Covenant z odwagą, na jaką pozwalał mu ból ust i wycieńczenie. – Być może. Nie jestem tego pewny. Byłeś pod działaniem pierwotnej magii. – Covenant wytrzeszczył ze zdumienia oczy, a Triock ciągnął dalej: – Zdaje się, że lomillialor wywołał odzew białego złota. Dzięki tej mocy przejdziesz każdy test prawdy, jakiemu mógłbym cię poddać. Mój pierścień, pomyślał Covenant tępo, ale nie był gotów zająć się tą myślą, ją również odsunął na bok. – Uratowałeś mnie – powtórzył. – Są sprawy, które chciałbym poznać. – Niech sobie będą. Teraz musisz jeść. Od wielu dni nic nie jadłeś. – Triock rozejrzał się, usiłując coś wypatrzyć w sypiącym śniegu, po czym powiedział: – Słone Serce Pianościgły niesie ci aliantha. Covenant usłyszał stąpanie ciężkich nóg po zamarzniętej ziemi. Chwilę później spokojnie uśmiechnięty Pianościgły uklęknął obok niego. Obie dłonie miał pełne świeżych skarbojagód. Covenant spojrzał na aliantha. Zdawało mu się, że zapomniał, co z nimi zrobić; tak długo głodował, iż głód stał się częścią niego. Nie potrafił jednak odmówić prośbie kryjącej się za życzliwym uśmiechem giganta. Powoli wyciągnął zdrętwiałą rękę i wziął jedną ze skarbojagód. Wsunął ją sobie do ust i ugryzł. Poczuł rozlewający się słono-brzoskwiniowy posmak, który zdawał się odpierać wszystkie powody jego głodowania. Przełknął, a odżywcze substancje ochoczo zaczęły wnikać w jego ciało. Wypluł nasienie na dłoń i tak jakby dopełniał jakiegoś rytuału, rzucił je za siebie. Następnie zaczął szybko, łapczywie jeść. Nie przerwał, dopóki nie opróżnił dłoni Pianościgłego. Westchnął, jakby miał ochotę na więcej, i wyrzucił za siebie ostatnie nasionko. Gigant skinął z pochwałą głową i usadowił się wygodniej w pobliżu skaleningu. Triock poszedł za jego przykładem. Obaj utkwili spojrzenia w Covenancie. – Nie zapomnę tego – powiedział cicho Niedowiarek. Nie przychodził mu do głowy żaden inny sposób na wyrażenie swej wdzięczności. Triock zmarszczył czoło. – Czy on nam grozi? – zapytał Pianościgłego. Gigant utkwił w twarzy Covenanta badawcze spojrzenie swych głęboko osadzonych oczu. Uśmiechnął się blado. – Niedowiarek mówi tylko w ponury sposób. On nie grozi... nie grozi nam. Covenant poczuł przypływ wdzięczności dla zrozumienia Pianościgłego. Spróbował odwzajemnić uśmiech, ale przeszkodziły mu nabrzmiałe usta. Skrzywił się z wysiłku, po czym otulił się szczelniej kocami. Wyczuwał zimną otchłań odpowiedzi kryjących się za pytaniami, które musiał zadać, tylko nie wiedział jak. Zgorzkniałe usta Triocka i blizny Pianościgłego wznosiły barierę pomiędzy nim i tymi, którzy go przywołali; lękał się, że był winny zdarzeń, o których mogliby mu opowiedzieć, gdyby poprosił. A jednak musiał poznać te odpowiedzi, musiał wiedzieć, na czym stoi. W jego głowie pojawiły się pierwsze zarysy zamysłu. Wciąż miał przed oczyma obraz tej dolinki, takiej jaką była, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Do tego Mhoram błagał go o pomoc. – Nie spodziewałem się, że pojawię się tutaj – zaczął niezdarnie. – Myślałem, że to Mhoram będzie przywoływał mnie ponownie, ale nawet on nie ma Laski Praw. Jak... jak wam udało się tego dokonać? – Mhoram, syn Variola, widzący i wróżbita rady lordów, przybył do Mithil Stonedown przed wybuchem ostatniej wojny – odpowiedział oficjalnym tonem Triock – batalii przeciwko furii Dręczycielowi Ciał. Wówczas to podarował mi pręt lomillialor, którego używałem dziś... i przez ostatnie trzy dni. Z powodu tego daru wybrałem się do Loresraat, by studiować posługiwanie się Świętym Drewnem. Tam dowiedziałem się o upadku wielkiego lorda Eleny... ja... – przerwał na chwilę, aby stłumić swą pasję, po czym ciągnął dalej – przez następne lata czekałem, aby wyjaśnił się powód, dla którego wielki lord Mhoram ofiarował mi ten dar. W tym czasie walczyłem wraz z moim ludem przeciwko maruderom z armii Szarego Zabójcy. Potem przyłączył się do nas gigant Słone Serce Pianościgły i razem walczyliśmy na Południowych Równinach. Podczas gdy zima zaciskała coraz mocniej swój uchwyt na Krainie, my atakowaliśmy i uciekaliśmy, i atakowaliśmy ponownie, wyrządzając możliwie największe szkody nieprzebranym siłom naszego nieprzyjaciela. W końcu dotarła do nas wieść o upadku Revelwood – o oblężeniu samego wielkiego Revelstone. Daliśmy spokój potyczkom i wróciliśmy do Mithil Stonedown i wartowni Kevina. Przez trzy dni mozoliliśmy się nad lomillialor wielkiego lorda, wykorzystując Mądrość, którą przyniosłem z Loresraat, i ostatecznie sprowadziliśmy cię do Krainy. Niełatwo było tego dokonać. Kamienny głos Triocka wywołał w umyśle Covenanta iskierki rozpaczliwych wizji. – Ale jak? – zapytał, aby się im oprzeć, zapanować nad nimi, dopóki nie będzie na nie gotów. – Myślałem, że tylko Laska Praw... – Upadek wielkiego lorda Eleny spowodował złamanie wielu praw – odparł Triock. – Kraina nie posmakowała jeszcze wszystkich konsekwencji tego zła. Laska umożliwiała wykorzystanie mocy na pewne sposoby, a ograniczała inne. Teraz te ograniczenia zniknęły. Czy nie czujesz złośliwości tej zimy? Covenant z bólem w oczach skinął głową. Poczucie odpowiedzialności za koniec Eleny wywołało w nim ukłucie bólu, pobudziło do zadania pytania innego rodzaju. – To nie tłumaczy, czemu to zrobiłeś. Po Lenie... i Elenie... i Atiaran... – nie potrafił przemóc się, by wyrażać się jaśniej – ...i tym wszystkim... miałeś mniej powodów niż inni, aby pragnąć mego powrotu. Nawet Trell... Być może Pianościgły potrafi zapomnieć, ale ty nie. Czuję to, nawet jeśli tego głośno nie mówisz. Gorycz ścisnęła szczęki Triocka, ale miał przygotowaną ostrą odpowiedź. – A jednak Pianościgły jest przekonujący. Kraina jest przekonująca. Waga, jaką przykładają do ciebie powiernicy Mądrości, jest przekonująca. A do tego Lena, córka Atiaran, nadal żyje w Mithil Stonedown. W ostatnich latach swego życia Atiaran, małżonka Trella, często powtarzała, że obowiązkiem żywych jest nadanie sensu śmierci innych. Ale ja pragnę znaleźć sens w poświęceniu tych, którzy żyją. Po... po krzywdzie, jaką wyrządziłeś Lenie... ona ukryła się, aby nikt nie dowiedział się o tym... abyś ty mógł swobodnie przekazać proroctwo lordom. To poświęcenie musi mieć sens, Niedowiarku. Wbrew samemu sobie, wbrew swoim oczekiwaniom wrogiego nastawienia i wzajemnego obwiniania się Covenant uwierzył Triockowi. Elena ostrzegała go; mówiła, do czego Triock jest zdolny. Teraz jednak zastanawiał się, skąd Triock czerpał swe siły. Ten człowiek był skromnym pasterzem. Dziewczyna, którą kochał, została zgwałcona, a jej córka z nieprawego łoża wyrosła, by pokochać gwałciciela. A jednak to właśnie z ich powodu udał się do Loresraat, studiował niebezpieczną mądrość, której nie pragnął ani do której nie czuł pociągu. Został partyzantem walczącym dla Krainy. A teraz z rozkazu potrzeby, w jakiej znalazła się Kraina, i swego surowego współczucia przywołał Covenanta. – Dotrzymałeś swej przysięgi pokoju – wymamrotał ochrypłym głosem Covenant. Myślał zaś: – To również zawdzięczam tobie, Foul. Triock poderwał się nagle na nogi. Zmarszczki wokół oczu rozbiegły się po całej twarzy, gdy przyglądał się badawczo Covenantowi. – Co zamierzasz uczynić? – zapytał przyciszonym głosem. – Później mnie o to spytaj. – Covenant wstydził się, że nie potrafi wytrzymać spojrzenia Triocka. – Nie jestem jeszcze gotów. – Odruchowo zacisnął prawą dłoń na swym pierścieniu, skrywając go. – Mamy czas – mruknął Pianościgły. – Bardzo ci potrzebny wypoczynek. – Zdecyduj się szybko – powiedział Triock. – O świcie musimy wyruszyć – po czym przeszedł po rosnącej warstwie śniegu w kierunku swych dwóch towarzyszy, siedzących przy drugim naczyniu ze skaleningiem. – Dobry z niego człowiek – powiedział cicho Pianościgły. – Zaufaj mu. Och, ufam mu, pomyślał Covenant. Co mogę na to poradzić? Pomimo ciepła koców ponownie wstrząsnęły nim dreszcze. Pochylił się jeszcze bardziej nad rozjarzonymi kamieniami ognistymi. Na twarzy Pianościgłego zauważył wyraz niepokoju. Uprzedzając wszelkie przejawy troski ze strony giganta, które przypominałyby mu, jak mało na nie zasługiwał, odezwał się pośpiesznie: – Nadal nie wiem, co się z tobą działo. A ty... skandalicznie cię posiekano. – Próbując wybadać Pianościgłego, ciągnął dalej: – Opowiem ci coś wesołego. Obawiałem się tego, co mogłeś uczynić... po tym wszystkim w Przełomie Zdrajcy. Lękałem się, że możesz powrócić do swego ludu i... i przekonać ich, aby zaprzestali walki, poddali się. Jak myślisz, czy wreszcie udało mi się cię rozśmieszyć? Z całą wyrazistością widział jednak, że mu się nie powiodło. Pianościgły pochylił głowę, zakrył twarz dłońmi. Przez chwilę mięśnie jego ramion napięły się, jakby gigant ściskał kości twarzy, usiłując jej nadać wyraz, którego nie mogła przybrać w inny sposób. – Radość jest w uszach, które słyszą – powiedział zduszonym głosem. – Moje uszy są wypełnione odgłosami zabijania. Potem uniósł głowę. Na jego twarzy malował się spokój. Jedynie żar tlący się głęboko w pieczarach jego oczu wskazywał, iż został zraniony. – Nie jestem jeszcze gotów, by żartować na ten temat. Gdybym był zdolny do śmiechu, to nie czułbym takiego... popędu do zabijania stworów Niszczyciela Dusz. – Pianościgły – wymamrotał ponownie Covenant – co się z tobą działo? Gigant machnął bezradnie rękoma, jakby nie miał pojęcia, w jaki sposób opowiedzieć swą historię. – Przyjacielu, widzisz, jak wyglądam. To opowieść, która wymyka się nawet mojemu zrozumieniu, a jestem gigantem – choć przypominasz sobie, że mój lud uważał mnie za bardzo oszczędnego w słowach. Kamień i Morze! Covenancie, nie wiem, co powiedzieć. Wiesz, jak walczyłem w wyprawie po Laskę Praw. Kiedy nadszedł czas spełnienia proroctwa Damelona, przyjaciela gigantów, stwierdziłem, że nie mogę zaprzestać tej walki. Zadałem cios, którego nie można było powstrzymać. Toteż opuściłem Morskie Rubieże, aby nieodparta chęć czynu służyła przynajmniej Krainie. Nie udałem się jednak do lordów. Chyba zniechęciło mnie niezwykłe piękno Revelstone, wykutej przez gigantów twierdzy lordów. Nie miałem ochoty tkwić w jej wspaniałych salach, podczas gdy stwory Niszczyciela Dusz szalały w Krainie. Z tego powodu walczyłem, przebywałem z ludźmi, którzy walczyli. Rozdawałem ciosy od szczytów Northronu po Ostatnie Wzgórza. Potem spotkałem Triocka, syna Thulera, i jego towarzyszy, a gdy dowiedziałem się, że posiada on pęd Świętego Drewna – potomka Jedynego Drzewa, z którego wykonano Laskę Praw – przyłączyłem się do niego i stąd moje blizny. W końcu przybyłem tutaj. – Zbyt długo byłeś pośród ludzi – mruknął Covenant. – Nie opowiedziałeś mi niczego. Co...? Jak...? Nie wiem, od czego zacząć. – A zatem nie zaczynaj, przyjacielu. Odpocznij. – Pianościgły wyciągnął rękę i delikatnie dotknął ramienia Covenanta. – Ty również za długo byłeś wśród... ludzi innego rodzaju. Potrzeba ci wielu dni odpoczynku, których, obawiam się, nie będziesz miał. Musisz spać. Ku swemu zaskoczeniu Covenant stwierdził, że był w stanie zasnąć. Ciepła senność sączyła się w niego z koców i blasku skaleningu, rozchodziła się po ciele od aliantha w jego krwi. Jutro lepiej będzie wiedział, jakie pytania zadać. Położył się na wznak na ziemi i naciągnął koce po same uszy. Pianościgły poprawił je na nim. – Jak długo ta zima będzie jeszcze trzymać? – zapytał Covenant. – Pokój, przyjacielu – odparł Pianościgły. – Wiosna w Krainie powinna nastać trzy pełnie księżyca temu. Covenanta przeniknął lodowaty dreszcz. Do jasnej cholery, Foul! – zazgrzytał. – Niech to diabli! W tej pozycji nie mógł się jednak oprzeć swemu ogromnemu znużeniu. Zasnął niemal natychmiast, myśląc: – Niech to diabli. Cholera, niech to diabli. Leżał pogrążony w krwistej, bezsennej drzemce. W jakiś czas po zapadnięciu ciemności zdało mu się, że słyszy głosy, które go z lekka rozbudziły. Pozbawione cielesnej powłoki, rozmawiały ponad nim, tak jakby był nieboszczykiem, leżącym twarzą ku ziemi. – Niewiele prawdy mu wyjawiłeś – rzekł Triock. – On dość wycierpiał jak na jedno serce – odparł Pianościgły. – Jakże mogłem mu powiedzieć? – On musi wiedzieć. Jest odpowiedzialny. – Nie. Za to nie jest odpowiedzialny. – Pomimo to musi wiedzieć. – Nawet kamień może skruszeć pod zbyt wielkim ciężarem. – Ach, Skalny Bracie. Jakie znajdziesz dla siebie usprawiedliwienie, jeśli on zwróci się przeciwko Krainie? – Pokój, przyjacielu. Nie zamęczaj mnie. Ja już wiem, że nie mogę być usprawiedliwiony. Covenant słuchał tego nie rozumiejąc. Kiedy głosy odpłynęły poza jego świadomość, pogrążył się w szalonych snach o dążeniu do wytkniętego celu i bezlitosnym przywracaniu poprzedniego stanu rzeczy. 6. Obrona Mithil Stonedown Później obudził go Pianościgły. Gigant trącał go w ramię dopóty, dopóki Covenant nie poderwał się ze swych koców. W przyćmionym świetle przesłoniętych częściowo naczyń skaleningu zobaczył, że śnieg przestał sypać, ale do świtu nadal było jeszcze daleko. Ponury nastrój nocy szczelnie wypełnił dolinę. Niedowiarek ponownie opadł na posłanie. – Odejdź. Daj mi spać – wybełkotał. Pianościgły znów nim potrząsnął. – Obudź się, ur-lordzie. Musisz teraz zjeść. Wkrótce wyruszamy. – O świcie – powiedział Covenant. Sztywność obolałych warg sprawiła, że mamrotał, jakby drętwota rąk i nóg udzieliła się również jego językowi. – Powiedziałem o świcie. – Yeurquin donosi, że od strony Południowych Równin widać ognie posuwające się coraz bliżej ku Mithil Stonedown. To nie są przyjazne znaki – rzadko kto ośmiela się rozpalać otwarty ogień w nocy. Ktoś również wspina się ku nam od strony Stonedown. Nie zostaniemy tutaj. Wstawaj. – Posadził Covenanta, po czym wepchnął mu w ręce płaską butelkę i miskę. – Jedz. Zaspany Covenant pociągnął łyk z kamiennej butli. Zawierała wodę, lodowatą niczym stopiony śnieg. Ziąb wyszarpnął go ze snu. Trzęsąc się, zabrał się do miski. Był w niej przaśny chleb i skarbojagody. Niedowiarek zaczął pośpiesznie jeść, aby złagodzić chłód wody w żołądku. – Kimkolwiek są ci, którzy nadciągają – nawet jeśli są to maruderzy – czyż nie jesteśmy tu bezpieczni? – Być może, ale Stonedown będzie walczyć o swe domy. To lud Triocka... musimy im pomóc. – A nie mogą się po prostu ukryć w górach... dopóki maruderzy nie odejdą? – Czynili tak już w przeszłości. Mithil Stonedown atakowano wiele razy. Mieszkańcy Stonedown dość już mają zniszczeń wyrządzanych ich domom w czasie tych ataków. Tym razem będą walczyć. Covenant opróżnił miskę i zmusił się do pociągnięcia solidnego łyku z butelki. Od ziąbu wody rozbolało go gardło. – Nie jestem wojownikiem. – Pamiętam – powiedział Pianościgły z dwuznacznym uśmiechem, tak jakby jego wspomnienia przeczyły zapewnieniom Covenanta. – Zadbamy, aby nie stała ci się krzywda. Zabrał butlę i miskę i schował je w dużej skórzanej sakwie. Potem wyciągnął z niej gruby kaftan z owczej skóry i podał go Covenantowi. – Przyda ci się to... choć mówi się, że żaden strój ani ogień nie potrafią całkowicie ochronić przed chłodem tej zimy. – Covenant wdziewał kurtkę, a gigant ciągnął dalej. – Przykro mi, że nie mam lepszego przyodziewku dla twych stóp, ale mieszkańcy Stonedown noszą tylko sandały. – Wyciągnął ze swej sakwy parę sandałów na grubej podeszwie i podał je Covenantowi. Niedowiarek ściągnął z siebie koc i po raz pierwszy zobaczył, do jakiego stanu doprowadził swe stopy. Były pokaleczone i posiniaczone, od palców po pięty pokrywały je plamy zaschłej krwi; z kostek zwisały mu pozostałości po skarpetkach, podobne do poszarpanych falbanek błazna. Bólu jednak nie czuł; martwota jego nerwów sięgnęła głębiej niż rany. – Nie martw się tym – rzucił chrapliwie, ściągając skarpetki z kostek. – To tylko trąd. Wziął sandały od Pianościgłego, wcisnął je na swe stopy i zawiązał z tyłu rzemyki. – Może któregoś dnia wreszcie zrozumiem, po co w ogóle zawracam sobie głowę troszczeniem się o siebie. – Ale wiedział, czemu to robi; wymagał tego jego świeżo wykluty zamiar. – Powinieneś odwiedzić mój świat – burknął do giganta. – To bezbolesne. Nic byś nie poczuł. Wtem zawołał ich Triock. Pianościgły poderwał się szybko. Covenant wstał z koców, gigant zebrał je i wepchnął do swej sakwy. Z torbą w jednej ręce i garem skaleningu w drugiej ruszył z Covenantem do Triocka. Triock stał z trzema towarzyszami w pobliżu wąskiego jaru, który był wylotem dolinki. Rozmawiali przyciszonymi, naglącymi głosami. Pianościgły i Covenant dołączyli do nich. – Skalny Bracie, nasi zwiadowcy wrócili z Równin. Slen donosi, że... – Przerwał nagle. Usta wykrzywił mu sardoniczny uśmiech. – Wybaczcie mi. Zapomniałem o grzeczności. Muszę dokonać prezentacji. Odwrócił się do jednego ze swych towarzyszy, krępego starca chrapliwie dyszącego w mroźnym powietrzu. – Slenie, małżonku Terass, oto ur-lord Thomas Covenant, Niedowiarek i władca białego złota. Niedowiarku, oto Slen, najlepszy kucharz na całych Południowych Równinach. Terass, jego małżonka, należy do kręgu starszyzny Mithil Stonedown. Slen zasalutował Covenantowi, a ten odpowiedział mu niezgrabnie podobnym gestem, jakby parujący oddech i drętwota rąk nie pozwalały mu na grację. Potem Triock odwrócił się do pozostałych towarzyszy. Byli nimi mężczyzna i kobieta, podobni do siebie niczym bliźnięta. Wyglądali na wojowników, którym nieobcy był rozlew krwi i zabijanie w skrytości nocy. Ich brązowe oczy wpatrywały się w Covenanta bez mrugnięcia, jak źrenice ludzi, których już nic nie mogło zaskoczyć. – Oto Yeurquin i Quirrel – powiedział Triock. – Walczymy razem od pierwszego dnia ataku na Krainę. – Niedowiarku, wieść o oblężeniu Revelstone zastała nas na Południowych Równinach, gdzie z gigantem nękaliśmy sporą grupę stworzeń Zabójcy. Natychmiast stamtąd uciekliśmy, starając się zatrzeć za sobą ślady. Zostawiliśmy jednak zwiadowców, aby mieli tamtych na oku. Zwiadowcy właśnie wrócili, donosząc, że początkowo maruderzy bez powodzenia szukali naszego tropu. Dwa dni temu jednakże zmienili nagle kierunek marszu i ruszyli pośpiesznie prosto ku dolinie Mithil. – Triock przerwał z ponurym grymasem na twarzy, po czym powiedział: – Wyczuli działanie naszej mocy na wartowni Kevina. Melenkurion! Niektóre z tych stworzeń mają oczy. – Toteż nie jesteśmy tu bezpieczni – powiedział Pianościgły do Covenanta. – Jeśli w istocie dostrzegli moc Świętego Drewna, to nie spoczną, dopóki nie zdobędą go dla Niszczyciela Dusz... i nie zabiją tego, kto nią włada. Slen zakaszlał, wyrzucając kropelki pary. – Musimy ruszać. O świcie na nas napadną. Triock przytaknął mu zdecydowanym kiwnięciem głowy. – Jesteśmy gotowi. – Spojrzał w kierunku Pianościgłego i Covenanta. – Niedowiarku, musimy podróżować pieszo. Skończyła się w Krainie jazda na końskim grzbiecie. Czy jesteś w stanie iść? Covenant wzruszył ramionami. – Trochę za późno na martwienie się o to, co mogę, a czego nie. Pianościgły z łatwością będzie mógł mnie ponieść... jeśli będę opóźniał marsz. – A więc dobrze. – Triock otulił się szczelniej płaszczem, po czym podniósł naczynie ze skaleningiem i uniósł je nad głowę, oświetlając jar przed sobą. – Ruszajmy. Quirrel pierwsza żwawym krokiem zagłębiła się w ciemności jaru. Triock poszedł za nią, za nim Slen. Na znak giganta Covenant ruszył za Slenem. Pianościgły szedł za nim, trzymając drugie naczynie ze skaleningiem, a Yeurquin zamykał pochód. Covenant nie uszedł nawet dwudziestu jardów wąwozem, gdy przekonał się, że nie był jeszcze dostatecznie silny do samodzielnej wędrówki. Znużenie krępowało ruchy mięśni, a resztę posiadanej jeszcze energii zużywał na obronę przed przenikliwym zimnem. Początkowo, pomimo swej słabości, postanowił wytrzymać, ale gdy przebył połowę rozpadliny wiodącej na zbocze od strony Mithil Stonedown, zrozumiał, że nie obejdzie się bez pomocy. Jeśli miał zrealizować zamysł, który kiełkował mu w mózgu, musiał nauczyć się przyjmować pomoc. Niedowiarek oparł się o skałę, dysząc ciężko. – Pianościgły... – Słucham, przyjacielu – gigant pochylił się ku niemu. – Pianościgły... nie poradzę sobie sam. – Ani ja – powiedział Pianościgły, śmiejąc się cicho. – Przyjacielu, towarzystwo dodaje otuchy. – Bez wysiłku wziął Covenanta na ręce, ułożył go w półsiedzącej pozycji, aby widział, co ma przed sobą. Naczynie ze skaleningiem włożył do jego rąk, choć do niesienia Covenanta potrzebował jedynie jednej ręki. Ciepły blask oświetlił twarz Pianościgłego. Gigant uśmiechał się. – To trochę ryzykowne. Wykorzystywanie mnie może ci wejść w krew. – Jakbym siebie słyszał – mruknął gburowato Covenant. Pianościgły uśmiechnął się szeroko. Triock rzucił im ostrzegawcze spojrzenie i gigant nie odezwał się więcej. Chwilę później Triock przykrył swój gar ze skaleningiem. Na znak Pianościgłego Covenant uczynił to samo. Gigant schował urnę do sakwy. Bez pomocy światła grupka wędrowców wspięła się rozpadliną na odsłonięte zbocze góry, wysoko ponad doliną Mithil. W gęstych ciemnościach nie widzieli niczego poniżej siebie z wyjątkiem ogni migoczących niczym iskierki w zimnej, czarnej hubce. Covenant nie potrafił oszacować, jak były daleko, ale Pianościgły powiedział zduszonym głosem: – To duża grupa. Dotrą do Mithil Stonedown o świcie, tak jak powiedział Slen. – Zatem musimy się pośpieszyć – powiedział Triock. Odwrócił się w lewo i ruszył szybko nie oświetloną półką skalną. Gigant natychmiast poszedł za nim, a jego długie kroki z łatwością dorównały truchtowi Triocka. Wkrótce zeszli z półki, przeszli z niej na łagodniejszy stok, którym ich szlak opadał ku dolinie. Covenant wyczuwał powolne gęstnienie powietrza. Dzięki ciepłu naczynia ze skaleningiem, spoczywającego mu na piersi, poczuł przypływ sił. Próbował przypomnieć sobie, jak ten szlak wyglądał wiosną, ale żadne wspomnienia nie przychodziły mu do głowy; nie mógł się uwolnić od wrażenia nagiej ponurości, które promieniowało ku niemu poprzez noc. Czuł jednak, że przeraziłby go widok martwego skalnego oblicza gór, wymuszonej martwoty wzgórz, rozsadzonych lodem pni drzew, Mithil skutej lodem. Triock zaczął biec. Trucht Pianościgłego wytrząsnął wszystkie myśli z umysłu Covenanta i Niedowiarek skupił się na otaczających go mrokach nocy. Stwierdził, że wykrzywiając groteskowo twarz, może nieco oswoić wzrok z ciemnościami; najwyraźniej jego oczy pamiętały zrodzoną w Krainie przenikliwość. Pianościgły posuwał się szybko w dół szlaku. W tym czasie Niedowiarkowi udało się wypatrzyć po lewej stronie wysokie zarysy gór, a po prawej, daleko w dole, dolinę. Po jakimś czasie dostrzegł niewyraźne, blade błyski skutej lodem rzeki. Potem szlak zbliżył się do końca doliny i zakręcił szerokim łukiem w dół, ku Mithil Stonedown. Pianościgły pokonał zakręt i Covenant ujrzał za wschodnimi szczytami pierwsze przyćmione blaski świtu. Poczęli iść jeszcze szybciej, bardziej niecierpliwie. W przyćmionym świetle sączącego się brzasku Covenant widział obłoczki śniegu podrywane uderzeniami stóp Triocka. Uszy wypełniał mu mocny oddech Pianościgłego, przez który przebijały się ostre trzaski i jęki rzeki mocującej się z lodowymi okowami. Niedowiarek chciał zejść z rąk giganta, pragnął uwolnić się od jego pośpiechu i sam popędzić naprzód. Wtem Quirrel zwolniła i zatrzymała się. Triock i Pianościgły dogonili ją. Kobieta stała z inną stonedownorką. – Triock, ludzie są gotowi – szepnęła szybko. – Nieprzyjaciele zbliżają się. Jest ich wielu, ale zwiadowcy nie wypatrzyli jaskiniowych upiorów ani ur-podłych. Jak będziemy z nimi walczyć? W tym czasie Covenant opuścił się na ziemię. Tupnął nogą, aby przyśpieszyć krążenie w kolanach i przysunął się do Triocka, aby słyszeć, co mówiono. – Któryś z nich ma oczy – odparł Triock. – Oni polują na Święte Drewno. – Tak też mówili starsi. – Użyjemy go na przynętę. Ja zostanę po tej stronie Stonedown, z dala od nich, tak że będą musieli przeszukać wszystkie domy, aby mnie znaleźć. To złamie ich szeregi, przedzieli ich. Wspomoże nas samo Stonedown i zaskoczenie. Powiedz ludziom, aby ukryli się z tej strony – za ścianami stojących na zewnątrz domów. Idź. Kobieta odwróciła się i pobiegła w kierunku Mithil Stonedown. Triock ruszył jej śladem o wiele wolniej, dając po drodze instrukcje Yeurquinowi i Quirrel. Z Pianościgłym u swego boku Covenant pośpieszył za nimi, usilnie myśląc, jak zachować życie, gdy zacznie się walka. Triock był absolutnie pewny, że maruderzy polowali na lomillialor, ale Covenant był innego zdania. Był skłonny uwierzyć, że ta grupa stworów Foula przybyła po niego i białe złoto. Dysząc, podążał za Triockiem długim zboczem wzgórza. Po wejściu na jego szczyt ujrzał zarys przycupniętej kamiennej wioski. W szarym blasku świtu wypatrzył kolisty układ zabudowań Mithil Stonedown; nieregularne domy, większość parterowych o płaskich dachach, stały skierowane frontami ku otwartemu placowi w centrum wioski, miejscu zebrań jej mieszkańców. W oddali, w pobliżu wylotu doliny jaśniały ognie maruderów. Poruszali się szybko, tak jakby już czuli w nozdrzach zapach zdobyczy. Triock przystanął na chwilę, przyglądając się im przez mrok świtu. – Gdyby mi się nie powiodło, zaopiekuj się Świętym Drewnem i Niedowiarkiem. Ty musisz dokonać tego, czego ja nie potrafię. – Nie może ci się nie powieść – odparł Pianościgły. – Nie możemy na to pozwolić. I czegóż mógłbym dokonać zamiast ciebie? Triock skinął głową w kierunku Covenanta. – Przebacz mu. Nie czekając na odpowiedź, ruszył skokami w dół zbocza. Covenant rzucił się za nim w pogoń, ale jego martwe stopy ślizgały się na śniegu i nie mógł się poruszać dostatecznie szybko. Dogonił Triocka dopiero u podnóża wzgórza. Wówczas schwycił go za ramię, zatrzymał i wydyszał mu prosto w twarz, wzbijając przy tym obłoczki pary: – Nie wybaczaj mi. Nie truj się więcej z mego powodu. Po prostu daj mi broń, abym mógł się sam obronić. Triock odepchnął rękę Covenanta. – Broń, Niedowiarku? – warknął. – Użyj pierścienia. – Ale po chwili opanował się, pokonał własne zgorzknienie. – Covenancie, być może któregoś dnia zrozumiemy się, ty i ja – powiedział łagodnie. Sięgnął pod płaszcz, wyciągnął kamienny sztylet o długim ostrzu i z powagą podał go Covenantowi, jakby był jego towarzyszem broni. Potem pośpiesznie się oddalił, by dołączyć do ludzi skradających się na swe pozycje na obrzeżach wioski. Covenant przyglądał się nożowi, jakby ten miał go za chwilę ugryźć. W pierwszej chwili nie był pewny, co z nim uczynić; teraz, gdy miał już broń, nie potrafił sobie wyobrazić jej użycia. Spojrzał pytająco na Pianościgłego, ale uwaga giganta była skierowana gdzie indziej. Olbrzym wpatrywał się z napięciem w zbliżające się ognie, jego oczy błyszczały gorąco, entuzjastycznie, jakby na wspomnienie krwawej rzezi. Covenant skrzywił się w duchu. Przekładał chwilę nóż z ręki do ręki, wahając się, czy go nie odrzucić, po czym nagle odpiął kurtkę i wsunął ostrze za pas. – I co teraz? – dopytywał się, próbując zwrócić uwagę Pianościgłego. – Będziemy tu tak stać, czy może zaczniemy biegać w kółko? Gigant rzucił mu ostre spojrzenie, twarz mu pociemniała. – Oni walczą o swe domy – powiedział z niebezpieczną nutką w głosie. – Jeśli nie potrafisz pomóc, to przynajmniej nie kpij. – Machnął rozkazująco ręką i odszedł wielkimi krokami pomiędzy najbliższe domy. Covenant ruszył za nim do Stonedown, pomrukując pod nosem, zaskoczony nie znanym mu gniewem Giganta. Większość ludzi czaiła się już za domami po tej stronie wioski. Zdawali się nie zwracać uwagi na Covenanta, a on mijał ich, idąc za Pianościgłym, tak jakby wędrował prosto w pułapkę zastawioną na maruderów. Pianościgły zatrzymał się na tyłach jednego z domów w wewnętrznym kręgu. Podobnie jak większość budynków miał płaski dach, a jego kamienny okap sięgał na wysokość szyi giganta. Gdy Covenant do niego dołączył, Pianościgły podniósł go i podrzucił lekko na dach. Wylądował twarzą w śniegu. Natychmiast jednak, bełkocząc, podciągnął się chwiejnie na kolana i odwrócił gniewnie do giganta. – Tam będziesz bezpieczniejszy – powiedział Pianościgły. Wskazał głową ku sąsiednim domom. – Będę cię stamtąd pilnować. Nie podnoś się. Już są prawie przy nas. Covenant odruchowo padł na brzuch. Jak na dany znak wokół zapadła cisza. Nie mącił jej żaden dźwięk z wyjątkiem cichego poświstywania wiatru. Na dachu Covenant czuł się dotkliwie wystawiony na widok. Nawet ta niewielka wysokość przyprawiała go o zawrót głowy; nie był w stanie ani spojrzeć, ani skoczyć w dół. Pośpiesznie odczołgał się od skraju dachu, po czym zastygł, słysząc, jakiego narobił hałasu. Choć jego ruchy tłumił śnieg, to i tak zabrzmiały w ciszy spowijającej wioskę niczym sygnał zdrady. Przez chwilę nie potrafił zdobyć się na odwagę, aby odwrócić się. Obawiał się widoku srogich twarzy, rzucających mu zza brzegu dachu złośliwe spojrzenia. Powoli jednak trwożliwe pulsowanie w skroniach uspokoiło się. Covenant zaklął na siebie w duchu. Rozciągnięty na dachu obracał się powoli, dopóki nie zwrócił się twarzą ku środkowi Stonedown. W dolinie światło sączyło się przez szare, skłębione chmury. Przesłaniały one całkowicie niebo, a pod ich chłodnym ciężarem dzień wstawał zimny i ponury, przejmująco smutny. Ten widok zmroził Covenanta bardziej niż czerń nocy. Widział teraz wyraźniej niż w wartowni Kevina, że ten ciągły mrok spowijający ziemię nie był naturalnego pochodzenia, był złem – całunem szalonej złośliwości lorda Foula. Niedowiarka przeraziła kryjąca się za tym moc. Foul posiadał moc zakłócenia najbardziej fundamentalnych praw natury, moc, której nie wyczerpie zgniecenie jednego nieudolnego trędowatego. Wszelkie zamysły przeciwstawienia się jej były po prostu nierozsądną bufonadą. Covenant poszukał dłonią noża, tak jakby jego kamienne ostrze mogło przywrócić mu hart ducha, wzmóc jego wytrzymałość. Wszystkie myśli skupił na odległym szczęku, zniekształconym przez wiatr. Wytężył na chwilę słuch. To były odgłosy zbliżających się maruderów. Przebiegł go dreszcz, kiedy uświadomił sobie, że oni nawet nie starają się poruszać cicho. Cała dolina stała przed nimi otworem, a ich liczba dodawała im pewności; nadciągali brzegiem rzeki, szczękając swym orężem, prowokując mieszkańców Stonedown do stawienia im oporu. Covenant ostrożnie przesunął się, aby wyjrzeć zza krawędzi dachu. Mięśnie mu dygotały, ale zacisnął szczęki, przywarł płasko do śniegu i w przyćmionym świetle zaczął wpatrywać się w środek wioski z tak intensywnym skupieniem, że aż rozbolała go głowa. Wkrótce usłyszał gardłowe pokrzykiwania i podzwanianie żelaza o kamień. Maruderzy rzucili się do przeszukiwania pierwszych domów. Nadal nic nie mógł dojrzeć; linia dachów wioski przesłaniała mu widok. Starał się tak oddychać, aby wydychana para nie zasłaniała mu widoku i nie zdradziła jego pozycji. Obejrzał się w drugą stronę i spostrzegł, że ma garście pełne śniegu. Otworzył dłonie, zmusił swe palce, aby się rozgięły, po czym przycisnął dłonie płasko do kamienia, przyjmując pełną gotowości pozycję. Odgłosy zbliżających się wojaków dochodziły od skraju wioski i przesuwały się ku środkowi, mniej więcej równolegle do rzeki. Zamiast próbować otoczyć i zamknąć w pułapce stonedownorów, maruderzy powoli zalewali wioskę; nie dbając o zaskoczenie, spychali ludzi ku wąskiemu końcowi doliny. Covenant potrafił to wyjaśnić jedynie ich złośliwą pewnością siebie i wzgardą. Maruderzy chcieli zapędzić ludzi w śmiertelną pułapkę na końcu doliny, przedłużając tym samym i powiększając swą radość z czekającej ich rzezi. Ich pełne złośliwości przekonanie było przerażające, ale Covenantowi przyniosło ulgę. Świadczyło bowiem o tym, że celem tego ataku nie było zdobycie czegoś tak rzekomo potężnego jak białe złoto. Wkrótce jednak poznał inne wyjaśnienie. Wytężył oczy, pokonując szarość brzasku, i dostrzegł z drugiego końca wioski ostry błysk zielonego światła. Trwał jedynie sekundę, a wraz z nim powietrze wypełnił łoskot kruszonych skał – dźwięk podobny do wydawanego przez uderzające o siebie głazy. Covenant był tym tak zaskoczony, że niemal poderwał się, aby zobaczyć, co się stało. Opanował się jednak, gdy ujrzał pierwsze stwory wchodzące do centrum Stonedown. Większość z nich z wyglądu przypominała nieco ludzi, ale ich rysy nosiły znamię męczarni, groteskowego wykrzywienia, tak jakby jakaś potężna pięść zgniotła je przy urodzeniu, wykrzywiła nie do poznania. Oczy nie na miejscu, zniekształcone; nosy i usta sterczały ze skóry zmiętoszonej niczym glina ściśnięta mocnymi palcami; niektórym z twarzy i czaszki sączył się płyn, tak jakby cała głowa była jednym ropiejącym wrzodem. Reszta ich ciał nie wyglądała wiele zdrowiej. Niektórzy mieli plecy powyginane pod obłędnymi kątami, inni mieli dodatkowe ręce lub nogi, jeszcze innym głowy wyrastały pomiędzy łopatkami lub na środku piersi. Jedną cechę mieli wspólną: wszyscy cuchnęli zepsuciem, tak jakby było ono samą kwintesencją ich istnienia; z ich wzroku biła nienawiść do wszystkiego co krzepkie i zdrowe. Wyszli nadzy, jeśli nie liczyć sakw na jedzenie i opasek do zatknięcia broni, powarkując i plując na plac w centrum Mithil Stonedown. Tam zatrzymali się, dopóki krzyki ich towarzyszy nie powiedziały im, że połowa wioski była pod ich kontrolą. Wówczas wysoka postać, o twarzy niczym zaciśnięta pięść i trzech masywnych ramionach, rzuciła warkliwą komendę stojącym za nią maruderom. W odpowiedzi na środek wyszła grupa prowadząca ze sobą trzy ogromne, nie podobne do innych stwory. Były one ślepe i bezwłose, jakby spłodzili je ur-podli, nie miały ani uszu, ani nosów. Ich maleńkie główki tkwiły na pozbawionych szyi, ogromnych ramionach. Z tułowi wielkich niczym beczki sterczały krótkie nogi na kształt kleszczy, a ich ciężkie ramiona były wystarczająco długie, aby sięgnąć ziemi. Wewnętrzną powierzchnię ich ramion, od pleców do koniuszków palców, pokrywały przyssawki. Covenantowi zdawało się, że falują w jego oczach, tak jakby nieśli w sobie tyle złej mocy, że jego oczy nie były w stanie wyraźnie dostrzec zarysów ich postaci. Na komendę maruderzy podprowadzili tych trzech do domu na skraju kręgu. Ustawili ich wokół budynku, a tamci natychmiast przysunęli się do ścian, rozłożyli na całą szerokość ramiona i przywarli przyssawkami do kamiennych murów. Przy wtórze chrapliwych pomruków ich moc zaczęła rosnąć. Otoczyła cały dom i powoli zaciskała się wokół niego niczym pętla. Covenant obserwował ich z głębokim przerażeniem. Teraz rozumiał już taktykę maruderów; atakowali tak, aby chronić tych trzech. Wraz z zapachem olejku ich moc rosła, zacieśniała swą pętlę, buczała, aż w końcu Niedowiarek spostrzegł linie zielonej siły przebiegające przez nich wokół domu, ściskające go z nieubłaganą zaciętością. Zdawało mu się, że powinien krzyknąć do stonedownorów, ostrzec ich przed niebezpieczeństwem. Nawet nie zauważył, że podniósł się na czworaki, aby lepiej widzieć. Mijały minuty. Napięcie sięgnęło szczytu, gdy kamienne ściany domu zaczęły cicho skrzypieć pod wpływem rosnącego nacisku. Covenant przyglądał się temu z otwartymi ustami, tak jakby niemy kamień wołał do niego o pomoc. Wtem pętla eksplodowała błyskiem zielonej siły. Dom skruszył się do wewnątrz, zapadł się do środka, aż wszystkie jego pokoje i całe umeblowanie obróciło się w gruzy. Trzech niszczycieli cofnęło się i po omacku szukało wokół siebie nowych kamieni do skruszenia. Nagle rozległ się kobiecy krzyk – wrzask oburzenia. Covenant usłyszał, jak ktoś biegnie pomiędzy domami. Poderwał się i spostrzegł białowłosą kobietę, wypadającą pędem spod okapu jego dachu, z długim nożem zaciśniętym w obu dłoniach. Kobieta rzuciła się ku centrum Stonedown. W tej samej chwili on rzucił się za nią. Dwoma szybkimi krokami przeskoczył na sąsiedni dach i spadł niczym kłębek luźnych kończyn. Przy lądowaniu stracił równowagę, przewrócił się i zsunął po śniegu niemal na skraj dachu. Ale pozbierał się i cofnął, aby rozpędzić się przed skokiem na następny dach. Z tej pozycji ujrzał kobietę pędzącą ku otwartej przestrzeni w centrum wioski. Jej krzyk zaalarmował maruderów, ale nie byli przygotowani na szybkość, z jaką się na nich rzuciła. Kobieta skoczyła, pchnęła z całej siły długim nożem i wbiła go po rękojeść w pierś trzyrękiego stwora, który dowodził atakiem. W następnej sekundzie inny stwór schwycił ją za włosy i odrzucił. Zgubiła swój nóż, zginęła Covenantowi z oczu, upadając przed jednym z domów. Maruderzy ruszyli za nią z podniesionymi mieczami. Covenant skoczył na następny dach. Tym razem utrzymał równowagę przy lądowaniu, przebiegł po kamiennych płytach i ponownie skoczył. Na dachu domu, który skrywał przed jego wzrokiem kobietę, pośliznął się. Miał zbyt duży pęd; nie mógł się zatrzymać. W chmurze śniegu przeleciał krawędź dachu i z trzaskiem spadł na ziemię obok kobiety. Siła uderzenia oszołomiła go, ale jego nagłe pojawienie zaskoczyło atakujących i najbliższy stwór cofnął się kilka kroków, wymachując w obronie mieczem, jakby zamiast Covenanta zobaczył całą grupę wojowników. Ta chwila wystarczyła, aby Niedowiarek pozbył się czerwonawej mgiełki przesłaniającej mu wzrok. Dysząc wstał. Maruderzy, wywijając bronią, gotowali się do ataku. Gdy jednak spostrzegli, że wystraszył ich jeden na wpół ogłuszony mężczyzna, obrzucili go wyzwiskami i wybuchnęli wrogim śmiechem. Potrząsając bronią, kilku z nich ruszyło do przodu z przesadnie udawaną ostrożnością, aby pochwycić Covenanta i starą kobietę. Na ten widok inne wybuchnęły szyderstwami i też wyszły na środek wioski, aby patrzeć, co się będzie działo. Covenant rzucał spojrzenia we wszystkich kierunkach, wypatrując drogi ucieczki. Bez powodzenia; wraz z kobietą stali samotnie przeciwko kilkudziesięciu pokracznym stworom. Oddechy maruderów nie wzbijały pary w mroźnym powietrzu. Choć nie mieli na sobie żadnych okryć, zdawali się przerażająco dobrze znosić tę nadprzyrodzoną zimę. Zbliżali się tak, jakby mieli zamiar żywcem ich pożreć. Kobieta zasyczała na nich, ale Niedowiarek nie zwracał na nią uwagi. Cały skoncentrował się na ucieczce. Przez myśl przemknęło mu osobliwe wspomnienie. Przypomniał sobie, jak kiedyś Mhoram zrobił użytek z bezsilnego białego złota. Pobudzony tym wspomnieniem wyskoczył nagle krok do przodu, wymachując swym pierścieniem na skradające się z wyciem ku niemu stworzenia. – Cofnijcie się, wy cholerne bękarty – wrzasnął – albo powalę was na miejscu! Widać jego krzyk, a może widok pierścienia zaskoczył ich i odsunęli się kilka kroków w tył, ściskając broń. W tej samej chwili Covenant schwycił kobietę za rękę i rzucił się do ucieczki. Ciągnąc ją za sobą, pognał do narożnika domu, skręcił ostro i jak mógł najszybciej zaczął uciekać z otwartego terenu. Prawie natychmiast wypuścił dłoń kobiety; nie potrafił jej pewnie trzymać dłonią pozbawioną dwóch palców. Ale ona biegła już sama. Po chwili dogoniła go i chwyciła za rękę, pomogła pokonać następny zakręt. Rycząc z furią, maruderzy puścili się w pościg. Wbiegli pomiędzy domy, a wówczas runął na nich z dachu Pianościgły i uderzył niczym taran. Zduszeni pomiędzy domami nie mogli się mu wymknąć; a on okładał ich z całej siły, roznosząc na strzępy tych najbliżej siebie, a innych odrzucając na środek Mithil Stonedown. Z kolei Triock, Quirrel i Yeurquin poprowadzili kilkunastu stonedownorów po dachach w głąb wioski. Pośród zamieszania wywołanego atakiem giganta obrońcy spadli na maruderów niczym deszcz mieczy i oszczepów. Inni rzucili się zająć walką stwory, które nadal prowadziły poszukiwania pomiędzy domami. Po chwili w całym Stonedown wrzała walka. Covenant nie zatrzymał się; ciągnąc za sobą kobietę, uciekał, dopóki nie minął ostatnich domów. Tam wydłużył krok, zamierzając odbiec jak najdalej w głąb doliny. Drogę zagrodził im Slen. – Głupia! – rzucił ostro, ciężko dysząc. – Do reszty postradałaś zmysły. – Potem szarpnął Covenanta i zawołał: – Chodź. Chodź. Covenant i kobieta oddalili się za nim od rzeki i nie oznakowaną ścieżką skierowali się ku podnóżu gór. Kilkaset jardów ponad wioską natknęli się na zwałowisko głazów – pradawną pozostałość po kamiennej lawinie, która zeszła z gór. Slen zręcznie odnajdował drogę pomiędzy głazami i wkrótce dotarli do ogromnej, ukrytej jaskini. Kilku stonedownorów trzymało straż u jej wylotu, a w środku przy misach ze skaleningiem kuliły się dzieci, chorzy i słabi. Covenanta kusiło, aby wejść do jaskini i schronić się tam, ale w pobliżu jej wylotu dostrzegł wysoki, pochyły stos kamieni, zwieńczony szeroką koroną. Odwrócił się więc i wspiął po kamieniach, aby sprawdzić, czy nie zobaczy z jego szczytu Stonedown. Białowłosa kobieta z łatwością wspięła się za nim; wkrótce stali razem, spoglądając na bitwę o Mithil Stonedown. Wysokość, na jakiej się znalazł, zaskoczyła go. Nie zdawał sobie sprawy, że wspiął się tak wysoko. Zawrót głowy sprawił, że poczuł się niepewnie i wzdrygnął na widok wysokości. Przez moment dolina wirowała wokół niego. Nie chciało mu się wierzyć, że jeszcze przed chwilą skakał po dachach; już sama myśl o podobnej śmiałości wytrącała go z równowagi. Jednakże nagląca potrzeba obserwacji walki pomogła mu opanować zawrót głowy. Uczepiony na wpół świadomie ramienia kobiety zmusił się, aby spojrzeć w dół. Początkowo mrok pochmurnego dnia przesłaniał widok bitwy, nie pozwalał dostrzec, co się działo. Jednak Covenant skupił się i udało mu się wypatrzyć Giganta. Pianościgły królował w centrum Stonedown. Przedzierał się z wysiłkiem pomiędzy maruderami, przesuwał się z miejsca na miejsce. Machając swymi potężnymi niczym maczugi pięściami, ścinał z nóg stwory, zwalał ich ze swej drogi ciosami wystarczająco potężnymi, aby pozbawiać ich głów. Był jednakże w straszliwej mniejszości. Ruch chronił go przed zbiorowym atakiem, ale napastnicy byli uzbrojeni, a on nie. Na oczach Covenanta kilku stworom udało się zepchnąć Pianościgłego ku jednemu z niszczycieli kamienia. – Thomasie Covenant, dziękuję ci – odezwał się łagodny, radosny głos kobiecy, kłócący się z jego lękiem. – Moje życie jest twoim. Pianościgły! – krzyknął bezgłośnie Covenant. – Co? – Miał wątpliwości, czy kobieta istotnie się odzywała. – Nie chcę twego życia. A w ogóle, co cię naszło, aby się tam pchać? – To niegrzecznie z twojej strony – odparła cicho. – Czekałam na ciebie. Dosiadałam twego ranyhyn. Nie docierał do niego sens jej słów. – Tam na dole Pianościgły zabija się z twego powodu. – Urodziłam twe dziecko. Co? Tym razem jej słowa uderzyły go bez ostrzeżenia w twarz niczym kubeł lodowatej wody. Gwałtownym ruchem zabrał swą dłoń z jej ramienia, cofnął się nagle. Podmuch wiatru przyniósł z innego kierunku strzępy odgłosów bitewnej wrzawy, ale on ich nie słyszał. Po raz pierwszy spojrzał na kobietę. Wyglądała na osobę dobrze po sześćdziesiątce – wystarczająco sędziwa, aby być jego matką. Oznaki nie spełnionej nadziei znaczyły bladą skórę skroni pociętych błękitnymi żyłkami, a włosy ozdabiające jej głowę nie były już gęste. Nie dostrzegł niczego znajomego w rozchylonych wyczekująco wargach, chudym ciele i pomarszczonych dłoniach. Jej oczy miały dziwne, nieostre spojrzenie, jakby zmącone szaleństwem. – Pomimo braku ostrości były to jednak przepastne oczy, oczy kobiety, która przywodziła na myśl matkę i córkę. Na ramionach jej długiej błękitnej szaty widniał wzór z białych liści. – Nie znasz mnie, Thomasie Covenant? – zapytała łagodnie. – Nie zmieniłam się. Wszyscy chcieli, abym się zmieniła – Triock i Trell, mój ojciec, i krąg starszych, wszyscy chcieli, abym się zmieniła. Ale ja się nie zmieniłam. Czy wydaję ci się zmieniona? – Nie – wydyszał Covenant. Z mdłą goryczą w ustach zrozumiał, że patrzy na Lenę, kobietę, którą zbrukał swą żądzą – matkę kobiety, którą zbrukał swą miłością – obdarowaną łaską ranyhyn, wielkich koni, które zbrukał swą kłamliwą umową. Pomimo jej wcześniejszej furii wydawała się zbyt stara, zbyt krucha, aby ją urazić. – Nie... nie zmieniona – wypowiedział te słowa z przymusem, tak jakby go przerażały. Kobieta uśmiechnęła się z ulgą. – Cieszę się. Starałam się nadal być taka sama. Niedowiarek nie zasługuje na nic innego. – Zasługuje – wychrypiał bezradnie Covenant. Bitewny zgiełk ponownie zabrzmiał mu w uszach niczym szyderstwo. – Niech to diabli. Zmusił się, aby spojrzeć jej w oczy. Uśmiech Leny powoli zmienił się w niepokój. Podeszła i wyciągnęła rękę. Chciał się cofnąć, ale pozostał w miejscu, gdy koniuszki jej palców delikatnie dotknęły jego wargi, a potem zakreśliły chłodną linię wokół rany na czole. – Zraniono cię – powiedziała. – Czyżby Wzgardliwy ośmielił się zaatakować cię w twym własnym świecie? Czuł, że powinien ją przestrzec, aby go nie dotykała; po jej zmąconym spojrzeniu widział, że nie dostrzegała niebezpieczeństwa, jakie z sobą niósł. – Spełnia się wyrok Atiaran – wyszeptał gwałtownie. – Kraina jest niszczona, i to z mojej winy. Palce kobiety pieściły go, jakby próbowały wygładzić jego zmarszczone brwi. – Ty uratujesz Krainę. Ty jesteś Niedowiarkiem – Berekiem Półrękim naszych czasów. – Ja niczego nie potrafię uratować... Ja nawet nie potrafię pomóc tym ludziom tam w dole. Pianościgły jest mym przyjacielem, a ja nie potrafię mu pomóc. Triock... Triock zasłużył na gest z mej strony, a ja nie potrafię... – Gdybym była gigantem – przerwała mu z nagłą gwałtownością – to nie potrzebowałabym pomocy w takiej bitwie. A Triock... – Niespodziewanie umilkła, jakby zająknęła się, spostrzegając nagle, co Triock dla niej znaczył. – On jest pasterzem... zadowolony. Chciał... ale ja jestem nie zmieniona. On... Covenant wpatrywał się w jej ściągniętą strapieniem twarz. Przez moment wydawało się, że jej oczy niemal odzyskały jasność widzenia, zaś czoło napięło się od bliskości okrutnych faktów. – Covenant? – szepnęła z boleścią. – Niedowiarku? – Tak, wiem – wymamrotał Covenant wbrew samemu sobie. – On uznałby się za szczęściarza, gdyby go zabito. – Wyciągnął ręce i wziął ją w objęcia, najczulej jak potrafił. Lena natychmiast objęła go również, przywarła do niego w konwulsjach. Jej wzburzenie zaczęło opadać. Pocieszał ją, jak umiał, ale nawet wówczas jego oczy skierowane były na Stonedown. Krzyki, wrzaski, szczęk broni były dla niego ważniejsze niż jego własne uczucia, rozdarte pomiędzy dwie sprzeczności – sympatię dla Leny i przerażenie, jakie w nim budziła. Kobieta cofnęła się, a on z wysiłkiem stawił czoło szczęściu, jakie błyszczało w jej oczach. – Tak się cieszę... me oczy radują się twym widokiem. Byłam mocna... pragnęłam być godna. Ach, musisz zobaczyć się z naszą córką. Będziesz z niej dumny. Elena! Covenant jęknął ochryple. Nie powiedzieli jej... ona nie rozumie... Cholera. Przez chwilę bolał nad swą bezradnością, niemożnością wyduszenia słowa. Potem jednak chrapliwy okrzyk ze Stonedown wyrwał go z tego stanu. Spojrzał w dół. Ludzie stali na centralnym placu wioski z uniesionymi mieczami i włóczniami. Za nimi ocaleli maruderzy ratowali swe życie ucieczką ku otwartym równinom. Grupka obrońców ścigała ich zawzięcie, aby jak najmniej stworów uciekło. Covenant natychmiast ruszył w dół kamienistym zboczem. Słyszał Lenę powiadamiającą o zwycięstwie Slena i innych ludzi zgromadzonych u wylotu jaskini, ale nie czekał na nią ani na nich. Zbiegł ze zbocza, jakby uciekał – uciekał od Leny czy też swego lęku o Pianościgłego, nie wiedział. Tak szybko jak tylko mógł, aby nie pośliznąć się na śniegu, pognał w kierunku Mithil Stonedown. Wpadł pomiędzy domy, potknął się o porąbane ciała, zachwiał się i zatrzymał. Wszędzie wokół niego śnieg i kamień były zbroczone krwią – wściekle czerwone plamy, gęste strugi czerwono-szarej surowicy poznaczonej zielonymi pasmami. Stonedownorowie – niektórzy z nich rozerwani na strzępy – leżeli pomiędzy zwłokami stworów lorda Foula. Zwyrodniałe oblicza i kształty tych stworzeń przyciągnęły uwagę Covenanta. Nawet po śmierci cuchnęły odrazą, którą tchnął w nich ich stwórca, przerażali go bardziej niż ur-podli, kresh czy zaplamiony księżyc. Byli ofiarami wzgardy Foula. Ich widok i zapach przyprawiał go o mdłości. Niedowiarek padł na kolana na zapaskudzony śnieg i wymiotował, jakby z desperacją pragnął oczyścić się z pokrewieństwa z tymi stworzeniami. Tam dogoniła go Lena. Na jego widok krzyknęła stłumionym głosem i objęła go. – Co ci jest? – jęknęła. – Och, ukochany, ty jesteś chory. Użyte przez nią słowo „ukochany” sparzyło go niczym kwas wyrzucony z zaginionego grobu Eleny. Zmusiło go, aby zataczając się, wstać. Lena próbowała mu pomóc, ale odepchnął jej ręce. – Nie dotykaj mnie – krzyknął w jej zatroskaną twarz. – Nie dotykaj. – Zatoczył wokół siebie trzęsącymi się rękoma. – To trędowaci, trędowaci tak jak ja. To właśnie Foul chce zrobić ze wszystkimi. – Słowa krzywiły mu usta, jakby niosły z sobą gorycz nudności. W pobliżu zgromadziło się kilku stonedownorów. Pośród nich był Triock. Ręce miał czerwone, a z jego rozciętej szczęki płynęła krew. Jego głos zabrzmiał jednak jeszcze bardziej zgorzkniale i surowo niż zwykle. – Fakt, że zostali stworzeni takimi, jakimi są, nie jest żadną wymówką. Pomimo to przelewają krew... pustoszą... niszczą. Trzeba im w tym przeszkodzić. – Oni są tacy jak ja – Covenant odwrócił się dysząc ku Triockowi, jakby miał zamiar rzucić się stonedownorowi do gardła. Wtem spojrzał do góry i ujrzał stojącego za Triockiem Pianościgłego. Gigant miał za sobą straszliwą walkę. Mięśnie ramion drżały mu z wyczerpania. Skórzany kaftan wisiał na plecach w strzępach, a cała pierś poznaczona była czerwonymi szramami – ranami zadanymi przez przyssawki niszczyciela kamienia. W jego głęboko osadzonych oczach szklił się wyraz sytości, a usta nosiły ślad zawziętego uśmiechu. Covenant z trudem oddychał w przesyconym zapachem krwi powietrzu Stonedown. Widok Pianościgłego wywołał reakcję, nad którą nie potrafił zapanować. – Zbierz swoich ludzi – rzucił Triockowi. – Zdecydowałem, co zrobię. Usta Triocka nie straciły twardego wyrazu, ale oczy złagodniały mu, gdy przyjrzał się uważnie Covenantowi. – Takie decyzje mogą jeszcze trochę poczekać – odparł sztywno. – Mamy inne obowiązki. Musimy oczyścić Mithil Stonedown – usunąć z naszych domów te plamy krwi. – Potem odwrócił się i odszedł. Wkrótce wszyscy, którzy nie byli ranni lub zbyt słabi, pracowali. Najpierw pogrzebali swych przyjaciół i krewnych, zgodnie z nakazami honoru, w kamiennych kopcach wysoko na wschodnich zboczach doliny. A gdy ten smutny obowiązek został spełniony, zebrali porąbane i połamane ciała wszystkich stworzeń i wywieźli na zachodni brzeg Mithil. Tam ułożyli z nich stos niczym ogromny drogowskaz dla każdego z maruderów na Południowych Równinach i spalili martwe ciała, aż pozostał z nich jedynie biały popiół. Wówczas wrócili do Mithil Stonedown. Czystym śniegiem szorowali wioskę od skraju po środek, dopóki nie zmyli z domów całej krwi i posoki, a z ziemi nie wymietli wszystkich brudów. Covenant nie pomagał im. Po ostatnich wysiłkach był zbyt słaby na taką pracę. Czuł się jednak spokojny, podniesiony na duchu, pełen pasji. Jego nowy zamiar przywrócił mu równowagę. Wraz z Leną, Slenem i kręgiem starszych udał się na brzeg rzeki i pomagał opatrywać rannych stonedownorów. Oczyszczał i bandażował rany, usuwał odłamki połamanej broni, amputował pomiażdżone palce u rąk i nóg. A gdy nawet starsi osłabli, rozgrzanym do czerwoności ostrzem oczyścił rany, które pokrywały pierś i plecy Pianościgłego. Dygotały mu przy tym palce, a okaleczona dłoń ślizgała się na rękojeści noża. Nie przerwał jednak przypalania stalowych mięśni giganta, dopóki nie zamknął wszystkich ran po przyssawkach. Pianościgły wciągnął głęboko powietrze, oddech drżał mu z bólu. – Dziękuję, przyjacielu. To przyjemny ogień. Za twoją sprawą przypominał mi nieco caamora – powiedział. Covenant opuścił ostrze bez słowa i poszedł zanurzyć swe rozdygotane ręce w lodowatej wodzie Mithil. Przez cały ten czas wzbierała w nim wściekłość, rozrastała się w jego duszy niczym dzikie pnącze. Później, gdy wszyscy ranni byli opatrzeni, Slen i starsi ugotowali posiłek dla całej wioski. Ludzie zasiedli na świeżo wysprzątanym placu w centrum wioski i jedli gorący gulasz, przyprawiony cząbrem, przaśny chleb, ser i suszone owoce. Covenant przyłączył się do nich. W czasie posiłku Lena usługiwała mu niczym służąca. On nie podnosił jednak oczu, wpatrywał się w ziemię, aby uniknąć widoku jej i wszystkich innych twarzy; nie chciał, by ktoś przerwał zachodzący w nim proces. Ze spokojną determinacją zjadł każdą kruszynę ofiarowanego mu pożywienia. Do realizacji swego zamysłu musiał mieć siły. Po posiłku Triock poczynił nowe przygotowania do ochrony Stonedown. Wysłał zwiadowców z powrotem na równiny, opracował plany na wypadek kolejnego ataku, poprosił, aby zgłosili się ochotnicy do zaniesienia wieści o niszczących kamienie stworach do najbliższej miejscowości, odległej o trzydzieści lig od Stonedown. W końcu powrócił do sprawy decyzji Covenanta. Triock stanął przed mieszkańcami wioski. Yeurquin i Quirrel usiedli po jego obu stronach. Nim zaczął mówić, spojrzał na Pianościgłego, który stał w pobliżu. Covenant spod oka zaobserwował, że zamiast zniszczonego kaftana Pianościgły miał teraz na sobie płaszcz bez rękawów z owczej skóry. Nie dopinał się co prawda na piersi, ale przykrywał mu ramiona i plecy jak kamizelka. Gigant skinął głową na nieme pytanie Triocka. – A zatem dobrze – powiedział Triock. – Nie zwlekajmy dłużej. Dość już odpoczywaliśmy – dodał szorstkim, sardonicznym tonem. – Przyjaciele, oto ur-lord Thomas Covenant, Niedowiarek i władca białego złota. Na dobre czy złe, gigant i ja sprowadziliśmy go do Krainy. Znacie pieśń wiedzy krążącą po Krainie od owego dnia sprzed czterdziestu siedmiu lat, kiedy to Niedowiarek po raz pierwszy przybył do Mithil Stonedown z wartowni Kevina. Widzicie, że przypomina z wyglądu Bereka Półrękiego, Mężne Serce i lorda założyciela, i przynosi z sobą talizman pierwotnej magii, która niszczy pokój. Słyszeliście pradawną pieśń: I jednym słowem prawdy lub zdrady ocali albo zgubi Ziemię, ponieważ jest szalony i zdrowy, zimny i namiętny, zagubiony i odnaleziony. Teraz jest pośród nas, więc możemy wypełnić wszystkie jego proroctwa. Przyjaciele, błogosławieństwo pod postacią choroby może zwieść zdrowego. A zdrajcy w każdym przebraniu pozostają przeklęci. Toteż nie wiem, czy sprowadziliśmy życie czy śmierć dla Krainy, ale wiele mężnych serc wiązało nadzieje z imieniem Niedowiarka. Powiernicy Mądrości z Loresraatu dopatrzyli się dobrych znaków w najciemniejszych postępkach, z jakimi wiąże się imię Covenanta. Powiadali również, że wielki lord Mhoram nie osłabł w swej wierze. Każdy z was musi sam dokonać wyboru w swym sercu. Ja zdecydowałem się podzielić wiarę wielkiego lorda. – Ja również – powiedział cicho Pianościgły. – Znałem ich obu, Mhorama, syna Variola, i Thomasa Covenanta. – Znaki, do diabła! – mruknął do siebie Covenant. – Gwałt i zdrada. – Wyczuwał, że Lena również zbiera się z podobnym wyznaniem i aby temu zapobiec, poderwał się na nogi. – To jeszcze nie wszystko – odezwał się zgrzytliwym głosem. – Tamarantha, Prothall, Mhoram i kto wie ilu innych jeszcze, uważali, że zostałem wybrany do tego zadania przez Stwórcę czy tego, kto za nim stoi. To może być dla was pocieszeniem. Mniejsza o to, że po prostu wybrałem sam siebie. Sam pomysł nie jest taki zwariowany. Stwórcy to najbardziej bezradne istoty. Muszą przedrzeć się przez barierę nietolerancji – muszą posługiwać się narzędziami tak tępymi, wstrętnymi i bezużytecznymi jak ja. Wierzcie mi, łatwiej jest spalić cały świat, obrócić go w niewinny, czysty czy przynajmniej martwy popiół, co właśnie być może czynię. Jakże inaczej mógłbym...? Przerwał z wysiłkiem. Wystarczająco często dawał już wyraz swemu niedowiarstwu wobec Krainy; nie miał powodu powtarzać, że była złudzeniem zrodzonym z jego totalnej niezdolności do życia. Przekroczył granice potrzeby podobnych zapewnień. Teraz musiał stawić czoło konsekwencjom, które z tego płynęły. Na początek zmienił temat, przechodząc do tego, co leżało mu na sercu. – Czy ktoś zauważył przerwę w chmurach... kiedyś... może kilka nocy temu? Triock zesztywniał. – My widzieliśmy – burknął. – Widzieliście księżyc? – Był w pełni. – Był zielony! – fuknął Covenant. Jego napuchnięte usta pękły od porywczości, z jaką to wyrzucił, i po brodzie pociekła mu strużka krwi. Otarł ją zmartwiałymi palcami, uspokoił się wobec kamiennego oblicza swego zamysłu. Nie bacząc na spojrzenia stonedownorów, mówił dalej. – Nie przejmujcie się. Mniejsza o to. Słuchajcie. Powiem wam, co zrobimy. Powiem wam, co wy zrobicie. Spojrzał Triockowi w oczy. Stonedownorowi usta pobielały z napięcia, ale jego oczy kuliły się w oczodołach, jakby bały się mrugnięciem przesłonić to, co ujrzały. Covenant popatrzył w nie gniewnie. – Znajdziesz jakiś sposób, aby powiadomić Mhorama, że tu jestem. Przez chwilę Triock gapił się na niego z bezwiednie otwartymi ustami. Potem wyprężył się, jakby miał zamiar krzyknąć na Covenanta. – Ur-lordzie – widząc to, wtrącił się Pianościgły – czy zdajesz sobie sprawę z tego, o co prosisz? Revelstone jest w odległości trzystu lig. W lepszych czasach nawet gigant nie potrafiłby dotrzeć do wysokich sal twierdzy lordów szybciej niż w piętnaście dni. – A równiny roją się od maruderów! – warknął Triock. – Stąd do zbiegu Czarnej i Mithil silna grupa może metodą walki i uników dotrzeć w dwadzieścia dni. Ale dalej... na Centralnych Równinach... są okrutne legiony Szarego Zabójcy. Cała Kraina od Andelain po Ostatnie Wzgórza jest w ich władaniu. Nawet z dwudziestoma tysiącami wojowników nie potrafiłbym wywalczyć sobie drogi choćby do Lekkoduszy nawet przez kilkaset dni. – Do cholery, nic mnie nie... – zaczął Covenant. Quirrel przerwała mu stanowczo. – A co więcej, nie można wezwać na pomoc ranyhyn. Stwory Szarego Zabójcy wysoko sobie cenią mięso ranyhyn. Wyłapano by je i zjedzono. – Nic mnie to nie obchodzi! – uniósł się Covenant. – Nieważne, co uważasz za możliwe, a co nie. Tu wszystko jest możliwe. Jeśli teraz nie zaczniemy robić tego, co niemożliwe, to potem będzie za późno. Mhoram musi się dowiedzieć. – Dlaczego? – W głosie Triocka nadal chrypiał gniew, ale przyglądał się teraz Covenantowi uważniej, badając go wzrokiem, jakby dostrzegł coś złośliwego kryjącego się za jego wojowniczością. Covenanta zawstydziło spojrzenie Triocka. Nie przyznał się, że właśnie odmówił przybycia na wezwanie Mhorama, gdyż przeczuwał, z jaką odrazą wszyscy stonedownorowie przyjęliby podobne wyznanie. – Ponieważ nie jest to dla niego obojętne – rzekł zamiast tego. – Jeśli będzie wiedział, że tu jestem... jeśli będzie wiedział, co ja robię... to będzie wiedział, co sam ma robić. – A co on może zrobić? Revelstone jest oblężone przez armię, która jest nie do pokonania, tak jak pustynia. Wielki lord Mhoram i cała rada są uwięzieni w twierdzy lordów. My jesteśmy mniej bezradni niż oni. – Triocku, popełniasz duży błąd, uznając Mhorama za bezradnego. – Niedowiarek mówi prawdę – powiedział Pianościgły. – Syn Variola jest człowiekiem wielce pomysłowym. Wiele z tego, co nam wydaje się niemożliwe, dla niego jest możliwe. Słysząc to Triock spojrzał na swe dłonie, po czym skinął gwałtownie głową. – Posłucham cię. Wielki lord musi być powiadomiony, ale nadal nie wiem, jak dokonać podobnej rzeczy. Wiele z tego, co może wydawać się możliwe dla giganta i władcy białego złota, dla mnie jest niemożliwe. – Dostałeś jeden z prętów lomillialor – odezwał się chrapliwie Covenant. – Służy on do komunikacji. Triock mruknął poirytowany. – Mówiłem ci, że brak mi mądrości do takiego dzieła. Nie studiowałem przekazywania wiadomości w Loresraacie. – To się naucz. Do diabła! Spodziewałeś się, że to będzie łatwe? Naucz się! – Covenant wiedział, jak bardzo niesprawiedliwie traktował Triocka, ale nagląca potrzeba nie pozwalała ani na okazywanie względów, ani na niepowodzenie. Przez długą chwilę Triock wpatrywał się z przygnębieniem w Covenanta, zaciskając nerwowo ręce z gniewu i bezradności. Potem jednak Quirrel coś mu szepnęła i w jego oczach zajaśniała nadzieja. – Być może – mruknął. – Być może można tego dokonać. – Udało mu się uspokoić, zmusić twarz do przyjęcia spokojnego wyrazu. – Powiadają – przełknął głośno ślinę – powiadają, że w górach, które odgradzają Południowe Równiny od Szubienicznej Głębi, żyje Wyzwolony. Nie sprawdzone pogłoski krążą o tym po południowych wioskach od... wielu lat. Mówi się, że studiuje on powolne tchnienie gór... lub spogląda nieustannie ponad Szubieniczną Głębią, przypatrując się Melenkurion – Tamie Niebios... lub że mieszka wysoko w górach, aby uczyć się języka wiatru. Jeśli taki Wyzwolony żyje... jeśli można by go odszukać... to być może mógłby on posłużyć się Świętym Drewnem w sposób, jakiego ja nie znam. Przez krąg zebranych przebiegł szmer podniecenia. Triock wziął głęboki oddech i skinął głową swym towarzyszom. – Podejmę się tej próby. – Wtem jego głos zabarwiła sardoniczna nuta. – Jeśli i to się nie powiedzie, to przynajmniej będę wiedział, że starałem się wypełnić twą wolę. Niedowiarku, jaką wieść mam przekazać wielkiemu lordowi Mhoramowi i radzie Revelstone? Covenant odwrócił wzrok, uniósł twarz ku zachmurzonemu niebu. W dolinie zaczynał padać śnieg; niesione podmuchami wiatru płatki rozpraszały się niczym błyskawiczna mgła, czyniąc dzień jeszcze mroczniejszym. Zdawały się zapowiadać solidną śnieżycę. Przez chwilę Covenant obserwował, jak sypią się na Mithil Stonedown. Był boleśnie świadom pytania Triocka. Unaoczniło mu ono z całą mocą niepodobieństwo jego zamysłu. I lękał się na nie odpowiedzieć. Lękał się usłyszeć samego siebie mówiącego tak szalone rzeczy. Powrócił spojrzeniem ku zamarłym w oczekiwaniu stonedownorom i odpowiedział wymijająco, szukając pożywki dla swej odwagi. – Pianościgły, co stało się z twoim ludem? – Słucham, przyjacielu? – Powiedz, co stało się z gigantami. Pianościgły wiercił się pod gniewnym spojrzeniem Covenanta. – Ach, ur-lordzie, zbyteczne są teraz takie historie. Opowiada się je długo i bardziej pasowałyby do innych czasów. Teraz zbyt absorbują nas bieżące sprawy. – Powiedz mi! – syknął Covenant. – Do jasnej cholery, Pianościgły! Chcę wiedzieć wszystko! Muszę... wszystko, każdą cholerną nikczemność, którą Foul... – Giganci wrócili do Domu za Morzem Narodzin Słońca – przerwał mu bez ostrzeżenia Triock. Covenant okręcił się ku Triockowi. Kłamstwo w jego słowach było tak namacalne, że Covenantowi zaparło dech w piersiach, a zgromadzeni wokół stonedownorowie wpatrywali się w Triocka z rozdziawionymi ustami. On jednak bez mrugnięcia okiem wytrzymał zdumione spojrzenie Covenanta. Rana na szczęce podkreślała jego determinację. Twardym, spokojnym głosem, który przebił się przez sztuczny gniew Covenanta i sięgnął rosnącej w nim wściekłości, powiedział: – Złożyliśmy przysięgę pokoju. Nie proś nas, byśmy karmili twą nienawiść. Takie namiętności nie przysłużą się Krainie. – To wszystko, co mam! – odparł Covenant ochrypłym głosem. – Nie rozumiesz? Nie mam nic innego. Nic! To musi mi wystarczyć. – Z takim wrogiem nie można walczyć nienawiścią – powiedział Triock ponuro, niemal ze smutkiem. – Wiem to. Czuję to mym sercem. – Do diabła, Triock! Przestań mi prawić kazania. Po dziurki w nosie mam już robienia ze mnie ofiary. Rzygać mi się chce od tego potulnego pchania głowy pod topór. Mam zamiar z tym walczyć. – Dlaczego? – zapytał Triock powściągliwie. – O co chcesz walczyć? – Ślepy jesteś i głuchy? – Covenant objął się, aby się uspokoić. – Nienawidzę Foula. Wszystko mogłem znieść... – Nie. Nie jestem ani ślepy, ani głuchy. Słyszę i widzę, że masz zamiar walczyć. O co będziesz walczył? W twym własnym świecie jest wiele spraw, na których możesz skupić swoją nienawiść. Teraz jesteś w Krainie. O co chcesz walczyć? – Do cholery! – krzyknął Covenant w duchu. – Czego jeszcze ode mnie chcesz? – Ale pytanie Triocka cofnęło go ku własnym problemom. Mógłby odpowiedzieć: Nienawidzę Foula z powodu tego, co wyrządza Krainie – ale to zabrzmiałoby jak wyparcie się odpowiedzialności, a on był zbyt zły, aby zaprzeczać własnym przekonaniom. Był również za bardzo zły, aby dać Triockowi jakąś pokrzepiającą odpowiedź. – Mam zamiar zrobić to dla siebie samego – powiedział łamiącym się głosem. – Abym mógł przynajmniej w siebie uwierzyć, nim do reszty postradam zmysły. Ta odpowiedź odebrała głos Triockowi. Po chwili Pianościgły odezwał się z boleścią w głosie. – Przyjacielu, co zrobisz ze swą pasją? Śnieg powoli gęstniał w powietrzu. Płatki tańczyły Covenantowi przed oczyma niczym pyłki ciemności, a wysiłek zawziętego wytrzeszczania oczu sprawiał, że jego nie zagojone czoło pulsowało, jakby czaszkę okaleczały pęknięcia. Nie poddał się jednak, nie mógł się teraz poddać. – Na kogoś takiego jak Foul jest tylko jeden sposób. – A jednak pomimo swego gniewu nie mógł spojrzeć Pianościgłemu w oczy. – Jaki sposób? Mimowolnie palce Covenanta zakrzywiły się niczym szpony. – Mam zamiar obrócić w ruinę ochronkę Foula. Wyczuł zaskoczenie i niedowierzanie stonedownorów, ale zignorował je. Słyszał jedynie giganta. – Zatem nauczyłeś się robić użytek z białego złota? – Znajdę na to sposób – odparł Covenant z całym przekonaniem, na jakie mógł się zdobyć. Wierzył sobie, gdy to mówił. Nienawiść wystarczy. Foul nie potrafi mu jej odebrać, nie potrafi jej stłumić ani zmienić jej celu. On, Thomas Covenant, był trędowaty; tylko on w całej Krainie miał moralne doświadczenie czy przygotowanie potrzebne do wypełnienia tego zadania. Stanął twarzą ku Pianościgłemu i Triockowi i zwrócił się do nich obu. – Możecie mi pomóc lub nie. Triock spojrzał mu prosto w oczy. – Ja ci nie pomogę. Podejmę się przesłania wieści od ciebie wielkiemu lordowi Mhoramowi, ale nie wezmę udziału w bezczeszczeniu pokoju. – To pierwotna magia, Triocku – powiedział Pianościgły, jakby wstawiał się za Covenantem – pierwotna magia niszczy pokój. Słyszałeś tę pieśń. Białe złoto jest ponad wszelkie przysięgi. – Pomimo to pozostanę przy swoim. Gdyby nie przysięga, zabiłbym Covenanta czterdzieści siedem lat temu. Niech się z tym pogodzi i będzie rad. – Słyszę cię, przyjacielu – powiedział łagodnie gigant. – Jesteś godny Krainy, której służysz. – Następnie zwrócił się do Covenanta. – Ur-lordzie, pozwól sobie towarzyszyć. Jestem gigantem – mogę się przydać. I ja... ja marzę o tym, aby dobrać się do skóry Niszczycielowi Dusz, który tak zatrwożył mych pobratymców. I wiem, co to niebezpieczeństwo. Pozwól mi. Nim Covenant zdążył odpowiedzieć, Lena poderwała się na nogi. – Mnie również pozwól! – krzyknęła podekscytowana. – Lena! – zaprotestował Triock. Ale ona nie zwróciła na niego uwagi. – Pragnę ci towarzyszyć. Czekałam tak długo. Starałam się być ciebie godna. Wychowałam wielkiego lorda i dosiadałam ranyhyn. Jestem młoda i silna. Tak bardzo chcę wyruszyć wraz z tobą. Pozwól mi, Thomasie Covenant. Wiatr szumiał cicho między domami i przesłaniał Covenantowi oczy śniegiem niczym mgłą. Płatki muskały chłodem jego obolałe wargi, ale mimo to cieszył się z nadciągającej śnieżycy. Porządna śnieżyca przesłoni jego ślady. Śnieg tłumił odgłosy dochodzące z wioski i zdawało mu się, że mówi sam do siebie. – Ruszajmy. Mam długi do spłacenia. 7. Wiadomość dla Revelstone Triock wysłał kilku swych towarzyszy, aby pośpiesznie przygotowali ekwipunek dla Covenanta, Pianościgłego i Leny. Wydał odpowiednie rozkazy, choć szczęki zaciskały mu się w proteście. W tym momencie wydanie owych poleceń zdawało mu się najtrudniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek uczynił. Bladł przy tym nawet wysiłek pohamowania się, który czterdzieści siedem lat temu pozwolił Covenantowi żyć. Wysiłek sprowadzenia Covenanta do Krainy utracił teraz całe znaczenie. Lena, córka Atiaran, swym pragnieniem towarzyszenia Niedowiarkowi odebrała cały sens długim latom poświęcenia Triocka, obróciła w niwecz miłość, której jej nie szczędził. Jednakże on nie potrafił jej odmówić – nie potrafił, choć miał władzę, która mu na to pozwalała. Należał do kręgu starszych Mithil Stonedown, a wedle starego zwyczaju Stonedown nawet małżeństwa i dłuższe podróże wymagały aprobaty kręgu. Co więcej, był uznanym przywódcą obrony Mithil Stonedown. Mógł rozkazać Lenie, aby została w domu, a jeśli powody byłyby uzasadnione, to całe Mithil Stonedown walczyłoby o to, aby została. Jego powody były uzasadnione. Lena była stara, na wpół obłąkana. Jej obecność mogła krępować ruchy Covenanta; mogła nawet wystawić na ryzyko życie Niedowiarka, podobnie jak to uczyniła dzisiaj. Narazi się na niebezpieczeństwo ze strony wszystkich wrogów napotkanych pomiędzy Mithil Stonedown i ochronką Foula. Covenant był odpowiedzialny za stan, w jakim się znalazła, był tym, który trwale wypaczył linie jej życia. A on, Triock, syn Thulera – on ją kochał. Pomimo to wydał rozkazy. Nigdy nie kochał Leny miłością zaborczą. Tylko raz, niegdyś, był gotów złamać dla niej przysięgę pokoju, ale przez resztę swego życia dotrzymywał jej w imię miłości do Leny. Zrobił wszystko, co było w jego mocy, aby wychować jej córkę wolną od wstydu i hańby. Nie mógł teraz odmówić poniesienia kosztów swej miłości, której tak bez reszty się poświęcił. Wydanie rozkazów w pewnym sensie go uspokoiło. W głębi duszy ufał, że spełnienie nadziei pokładanych w Thomasie Covenancie przez Krainę zależało w dużej mierze od stosunku Covenanta do Leny. Toteż największą goryczą napawał go fakt, iż on sam nie mógł towarzyszyć Covenantowi, nie mógł wyruszyć wraz z nimi, aby mieć baczenie na Lenę. Musiał wypełnić zadanie, którego się podjął i które zaakceptował. Zaciskając z tęsknoty szczęki, powiedział sobie, że będzie musiał polegać na Słonym Sercu Pianościgłym. Szorstkim ruchem odgarnął z oczu szare płatki śniegu i spojrzał na giganta. Ich oczy spotkały się i Pianościgły podszedł do niego. – Bądź dobrej myśli, przyjacielu. Wiesz przecież, że na mnie można polegać. Uczynię dla obojga, co w mej mocy. – Miej się na baczności – szepnął Triock przez zęby. – Oczy, które dostrzegły nasze poczynania w wartowni Kevina, są nadal otwarte. Nie zamknęliśmy ich w tej bitwie. Pianościgły rozważał przez chwilę jego słowa. – Jeśli to prawda – powiedział – to ty przede wszystkim powinieneś się mieć na baczności. To ty wystawiasz swe Święte Drewno na niebezpieczeństwo Południowych Równin. Triock wzruszył ramionami. – Święte Drewno czy białe złoto – wszystkim nam pozostał jedynie spryt. Nie mogę wysłać z wami żadnego ze swych ludzi. Gigant skinął głową ze zrozumieniem. – Odmówiłbym, gdybyś mi to zaproponował. Tobie będzie potrzebny każdy miecz. Góry, w których będziesz szukał Wyzwolonego, są odległe o wiele lig stąd, a ty przez większą część drogi będziesz zmuszony walczyć. Zaciśnięte zęby sprawiły, że głos Triocka zabrzmiał zgrzytliwie i ochryple. – Nie zabieram z sobą nikogo oprócz Yeurquina i Quirrel. Pianościgły zaczął protestować, ale Triock przerwał mu. – Mnie potrzebna jest szybkość, a to gwarantuje mi jedynie niewielka grupka. Poza tym Mithil Stonedown stoi teraz w obliczu swego największego niebezpieczeństwa. Po raz pierwszy wydaliśmy otwartą walkę maruderom. Po ujawnieniu naszej mocy w wartowni Kevina i sile odniesionego tu zwycięstwa nie ulega już najmniejszej wątpliwości, że nie jesteśmy zwykłą bandą włóczących się wojowników, szukających schronienia w opuszczonych domach. Broniliśmy naszego Stonedown – jesteśmy nie pokonanym ludem. Toteż wróg wróci z armią, aby zdusić to ostatnie ognisko oporu. Nie, Skalny Bracie – zakończył ponuro – każdy zdolny do boju musi pozostać, by walczyć o to, co zdobyliśmy... żeby nieprzyjaciel nie rozbił się na Stonedown niczym fala, która nie pozostawi na miejscu ani jednego domu. Po chwili Pianościgły westchnął. – Słucham cię. Ach, Triocku... w rzeczy samej ponure to czasy. Będę spokojniejszy, gdy do mego przyjaciela Mhorama, syna Variola, dotrze wieść o naszych poczynaniach. – Wierzysz, że mi się uda? – A komu może się powieść, jeśli nie tobie? Jesteś twardy i wykształcony, znasz równiny i góry – a także maruderów. Podjąłeś się tego zadania, choć twym stopom pilno podążyć inną ścieżką. Ci, którzy idą za głosem serca, narażeni są na ryzyko bardziej subtelnych niepowodzeń i zdrady. Pod pewnymi względami lepiej jest pozostawić realizację swych tęsknot innym. – Mówił zadumany, tak jakby w myślach porównywał sytuację Triocka z własną. – Z całą pewnością potrafisz przekazać tę wiadomość. – Zatem mam twoje błogosławieństwo – odparł Triock ustami pełnymi mimowolnej goryczy. – Brzemię miłosierdzia spadło na twe barki. Być może ty zniesiesz je łatwiej. Pianościgły ponownie westchnął, po czym uśmiechnął się łagodnie. – Ach, przyjacielu, ja nie wiem, co to miłosierdzie. Sam go bardzo potrzebuję. Widząc uśmiech skruchy Pianościgłego, Triock pożałował, że nie potrafi zaprotestować przeciwko słowom giganta. Zbyt jednak dobrze rozumiał ogrom straty i żalu, który ciążył na Pianościgłym. Toteż uśmiechnął się najmilej, jak potrafił, i pożegnał go serdecznym gestem. Potem odwrócił się i odszedł poczynić własne przygotowania do podróży. Szybko spakował do plecaka koce, dodatkowy płaszcz, małe kamienne naczynie ze skaleningiem, zapasy suszonego mięsa, sera i owoców oraz nóż zamiast tego, który dał Covenantowi. Naostrzenie miecza i umocowanie pręta lomillialor za paskiem tuniki pod płaszczem zajęło mu jedynie kilka chwil. A jednak gdy wrócił na plac w centrum Stonedown, zastał na nim już Covenanta, Pianościgłego i Lenę gotowych do drogi. Lena kilka swych osobistych drobiazgów trzymała w plecaku podobnym do jego; Pianościgły miał zapasy dla całej trójki w swej skórzanej sakwie, którą bez trudu zarzucił sobie na ramię. Poraniona twarz Covenanta miała wyraz determinacji, tak jakby jedynie skaleczone usta powstrzymywały go przed niecierpliwym narzekaniem. Triock dostrzegł, jak krucha była ujawniona nienawiść Covenanta. Nie sprawiała wrażenia długotrwałej pasji. Triocka przeszedł dreszcz. Przeczucie mówiło mu, że sama determinacja czy też pasja Thomasa Covenanta nie wystarczy. Jednak zatrzymał te myśli dla siebie, odpowiadając na pożegnanie Pianościgłego. Nic nie potrafił powiedzieć. A chwilę później gigant i jego towarzysze zniknęli pomiędzy domami, podążając na północ. Śnieg zasypywał ich ślady, zacierając je, aż w końcu w Mithil Stonedown nie zachował się żaden znak po ich przejściu. – My również musimy wyruszyć – burknął Triock do Yeurquina i Quirrel. – Musimy opuścić dolinę, dopóki pada śnieg. Jego przyjaciele przytaknęli mu. Na ich twarzach nie malowało się żadne uczucie; wyglądali jak ludzie, z których walka wysączyła wszystkie inne zainteresowania – nosili swe krótkie oszczepy w taki sposób, jakby wyłącznie interesowało ich zabijanie wrogów. Ich zachowanie dawało Triockowi pewne poczucie spokoju. Dla nich nie był dzierżącym Święte Drewno, obarczonym brzemieniem, które przygarbiłoby lorda. W ich oczach był jedynie człowiekiem, który walczył za Krainę, jak umiał najlepiej, nie pozując na mędrca czy proroka. To była właściwa rola w czasach wojny dla pasterza i on przyjmował ją z radością. Zmobilizowany gotowością swych towarzyszy udał się do starszyzny i omawiał z nimi przygotowania do obrony Mithil Stonedown w razie następnych ataków. Potem przekazał im swój dom i ponownie wyszedł na śnieg, jakby spełniał powinność swego życia. Wraz z kroczącymi obok Quirrel i Yeurquinem opuścił wioskę drogą na północ i nie kryjąc się, przeszedł kamiennym mostem na zachodnią stronę doliny. Pragnął zajść jak najdalej, dopóki śnieg zasypywał ślady, więc przed dotarciem do gór, które formowały zachodnią ścianę doliny Mithil, posuwał się najłatwiejszą drogą. Następnie ruszył w górę zboczy, uczepionych górskiego cypla. Miał zamiar pójść skrajem szczytów na zachód i południe niemal do Kryjówki Zguby, potem zakręcić na północny zachód w kierunku pasma gór, które broniło dostępu do Południowych Równin od strony Szubienicznej Głębi. Nie mógł pomaszerować prosto na zachód. Na otwartych równinach z całą pewnością natknąłby się na maruderów, a wówczas musiałby uciekać tam, gdzie by go zagnali. Zdecydował się zatem na nierówny teren przedgórza. Górzysta okolica dawała mu dwojakiego rodzaju przewagę: z wysokości mógł śledzić ruchy nieprzyjaciela, a poszarpane zbocza zapewniały mu osłonę przed jego wzrokiem. Jednakże wybór, jakiego dokonał, zaczął budzić w nim obawę, gdy brnął w śniegu pod górę. Posuwając się przedgórzem, będzie potrzebował dwudziestu dni na dotarcie do gór za Kryjówką Zguby; dwadzieścia dni straci, nim będzie mógł rozpocząć poszukiwania Wyzwolonego. W tym czasie Covenant i jego towarzysze mogą przebyć całą drogę do Uskoku i dalej. A wówczas każda wiadomość przekazana wielkiemu lordowi będzie spóźniona; Covenant znajdzie się całkowicie w zasięgu ręki Szarego Zabójcy. Lękając się o to w duszy, rozpoczął żmudną wędrówkę wokół górskiego cypla. Wraz ze swymi towarzyszami dotarł za jego osłonę wraz z końcem śnieżycy, późnym popołudniem. Tutaj zarządził postój. Nie chcąc ryzykować dostrzeżenia ich – brązowych na szarym, grząskim śniegu – rozbił obóz. Poddał się długiemu wyczerpaniu, które towarzyszyło mu nieprzerwanie od czasu rozpoczęcia walk. Zapadł w głęboki sen. Yeurquin obudził go po zapadnięciu nocy. Ponownie ruszyli, żując paski suszonego mięsa, aby zapewnić ciału choć trochę ciepła. Sól z gardeł spłukiwali topionym w ustach, niesmacznym śniegiem. W ciemnościach pogłębionych pochmurnym niebem posuwali się powoli. Z każdą ligą oddalali się od wzgórz, które dobrze znali. Po morderczej i nieudanej próbie sforsowania stromego zbocza Triock rzucił przekleństwo zachmurzonemu szczelnie niebu i skręcił, aby zejść w łatwiejszy teren, bliżej równin. Przez większą część nocy wędrowali niższymi partiami przedgórza, ale gdy poczuli zbliżający się świt, wspięli się ponownie, aby odzyskać przewagę, jaką dawała im wysokość. Podchodzili mozolnie pod górę, dopóki nie dotarli do grani, z której mogli dojrzeć długą nitkę przebytej drogi. Tu zatrzymali się. Podczas gdy szarość dnia sączyła się w powietrzu, odkryli swe naczynia ze skaleningiem i ugotowali ciepły posiłek. Zjedli i poczekali, aż wiatr zasypie wszystkie ich ślady. Potem wystawili wartę i zasnęli. Przez następne dwa dni postępowali wedle tego schematu – o zmierzchu schodzili do podnóża gór, wędrowali w ciemnościach nocnym szlakiem; o brzasku wracali na położony wyżej teren, spożywali jeden ciepły posiłek i spali. W ciągu tych trzech dni nie zauważyli nigdzie śladów żadnego życia, ludzkiego czy zwierzęcego, przyjaciół czy wrogów; byli samotni na zimnym szarym świecie, po którym hulał wiatr. Posuwali się z trudem naprzód, jakby byli na wpół sparaliżowani przez śnieg, parli z całych sił przez popękane pustkowie ku Kryjówce Zguby. Wśród odgłosów własnych kroków nie słyszeli nic oprócz trzasków pękającego lodu i wichru świszczącego pomiędzy wzgórzami. O brzasku, czwartego dnia, gdy przyglądali się, jak wiatr powoli zasypywał ich ślady, dostrzegli na grzbiecie jednego ze wzgórz groźną żółtą plamę, pnącą się szybko w ślad za nimi. Triock naliczył w stadzie dziesięć zwierząt. – Kresh! – Yeurquin zaklął w duchu. Quirrel kiwnęła głową. – Polują na nas. Pewnie zwietrzyły nas w nocy. Triock zadrżał. Ludzie z Południowych Równin nie byli oswojeni z przerażającymi żółtymi wilkami; jeszcze przed kilku laty kresh żyły głównie w północnych regionach Ra. Na Północne Równiny zapuszczały się jedynie wtedy, gdy nie mogły zdobyć mięsa ranyhyn. Wiele tysięcy z nich zginęło w wielkiej bitwie w Kryjówce Zguby. Jednakże wkrótce rozmnożyły się na nowo i teraz buszowały wszędzie tam, gdzie nie sięgała już władza lordów. Triock nigdy nie walczył z kresh, ale widział, czego potrafiły dokonać. Rok temu ogromne stado zabiło wszystkich mieszkańców Gleam Stonedown, położonego wśród kryształowych wzgórz u zbiegu Czarnej i Mithil; Triock w opustoszałej wiosce nie znalazł nic poza poszarpanym odzieniem i odłamkami kości. – Melenkurion! – wyszeptał, gdy oszacował prędkość żółtych wilków. – Musimy szybko wspiąć się wyżej. Towarzysze zarzucili plecaki na ramię, a on w tym czasie przeszukiwał wzrokiem teren, wypatrując szansy ucieczki bądź schronienia. Jednakże na poszarpanych grzbietach i zboczach nie dostrzegł żadnego miejsca, które byłoby dla wilków niedostępne; tak daleko od Mithil Stonedown Triock nie znał żadnych nadających się do obrony jaskiń ani dolin. Zwrócił się ku górze. Ruszył grzbietem wzgórza ku górom, a Quirrel i Yeurquin poszli za nim. Po zawietrznej stronie grzbietu śnieg nie był tak głęboki. Mogli szybko wspinać się i wdrapywać w kierunku najbliższego górskiego stoku, który wyrastał stromo ze zbocza przed nimi, zagradzając im drogę ucieczki. Dolina po zachodniej stronie grzbietu wznosiła się ku górskiemu szczytowi. Triock skręcił w prawo i pobiegł w dół, przeciął dolinę, przedarł się przez śnieżne zaspy ku położonym wyżej terenom po drugiej jej stronie. Nim jednak dotarli na szczyt, biegnący na czele sfory kresh wdrapał się na grzbiet za nimi i zawył dziko. Triock poczuł się, jakby go zdzielono pomiędzy łopatki cepem. Zatrzymał się, okręcił na pięcie i zobaczył wilki pędzące grzbietem niczym żółta śmierć, ledwie pięćset jardów za sobą. Na ten widok włosy na głowie stanęły mu dęba, a stężałe od mrozu policzki skurczyły się, jakby próbowały odsłonić ze strachu zęby. Triock bez słowa odwrócił się i ponownie przypuścił szturm na zbocze. Przedzierał się przez śnieg, aż w skroniach poczęło mu pulsować, i słyszał jedynie swe sapanie. Po dotarciu na szczyt zatrzymał się chwilę, aby przywrócić ostrość widzenia zamglonym wysiłkiem oczom i rozejrzeć się. Poniżej grzbietu cały teren szerokim półkolem opadał stromo w głęboką dolinę. Dolina miała z grubsza kształt odwróconego stożka, otwierała się na równiny jedynie wąskim jarem z północnej strony. Nie był to krzepiący widok, ale poniżej wąskiej półki, biegnącej skrajem doliny, do górskiego zbocza uczepiło się zwałowisko pogruchotanych głazów, pozostałość po dawnej lawinie. Triock natychmiast skoncentrował się na ocenie możliwości dotarcia do głazów. – Idźcie! – huknęła przynaglająco Quirrel. – Ja zatrzymam ich tutaj. – Dwa oszczepy i jeden miecz – wysapał w odpowiedzi Triock. – Mieliby wówczas nad nami przewagę siedmiu do dwóch. Wolę cię mieć żywą. Musimy dojść tą półką do tamtych kamieni – powiedział wskazując. – Tam będziemy mogli uderzyć na wilki z góry. Chodźcie. Ponownie ruszył przed siebie, przebierając swymi zmęczonymi nogami tak szybko, jak tylko potrafił, a Quirrel i Yeurquin deptali mu po piętach. Po dotarciu do poszarpanego terenu, w miejscu, gdzie grzbiet przechodził w urwisko, wdrapali się ku półce. Na skalnym występie Triock zawahał się. Krawędź doliny była pod śniegiem i nie potrafił powiedzieć, ile było pod nim solidnej skały. Ze wzgórza za nim dochodziło go wściekłe wycie kresh; nie miał czasu na odgarnianie śniegu pod nogami. Zacisnął zęby, przysunął się do stromej ściany i ruszył. Nogami wyczuł śliskość półki. Skała pod śniegiem była oblodzona. On jednak w ciągu tej nadnaturalnej zimy przyzwyczaił się już do lodu. Poruszał się drobnymi, spokojnymi kroczkami, nie pozwalał sobie na poślizgnięcie. Quirrel i Yeurquin weszli na skalny występ, gdy on znajdował się już w połowie drogi do miejsca przeznaczenia. Nagle rozległ się stłumiony łoskot, podobny do trzasku starych kości. Półka drgnęła. Triock począł szukać na skale uchwytu dla rąk i nie znalazł żadnego. Byli zbyt daleko od bezpiecznych końców skalnego występu. Chwilę później półka zawaliła się pod ich ciężarem, oni zaś niczym kamienie w lawinie stoczyli się bezradnie stromym zboczem doliny. Triock skulił się i turlał najlepiej, jak potrafił. Śnieg osłonił go przed impetem uderzenia, ale zaczął się zsuwać wraz z nim, nie pozwalając mu zatrzymać się lub zwolnić. W dolinę osunęło się jeszcze więcej śniegu, uwolnionego po załamaniu półki. Jego masa zwiększyła pęd, z jakim Triock staczał się na dno doliny. W szalonym wirowaniu stracił poczucie tego, jak daleko spadał i jak daleko był jeszcze od dna doliny. Siła, z jaką uderzył o ziemię, zaparła mu dech w piersiach, ogłuszyła go, a śnieg usypał nad nim zaspę. Przez jakiś czas leżał zasypany śniegiem. Gdy jednak zawroty głowy uspokoiły się, zaczął wracać do siebie. Podciągnął się na ręce i kolana. Z trudem łapiąc oddech, walczył z mroczkami rojącymi mu się przed oczyma niczym chmara nietoperzy. – Quirrel! – wycharczał. – Yeurquin! Z wysiłkiem dostrzegł niedaleko od siebie nogi Quirrel sterczące ze śniegu. Za nią Yeurquin leżał na plecach. Krwawe rozcięcie na skroni szpeciło czystą bladość jego twarzy. Żadne z nich się nie poruszyło. Wtem Triock usłyszał zgrzyt pazurów. Dzikie wycie niczym zew zwycięstwa oderwało jego wzrok od Quirrel i Yeurquina, zmusiło do spojrzenia w górę zbocza doliny. Rozjuszone kresh pędziły w dół wprost na niego. Wybrały łagodniejszą i mniej zaśnieżoną część stoku i gnały z drapieżną żywiołowością ku swym leżącym ofiarom. Ich przywódca był ledwie kilkanaście jardów od Triocka. Triock natychmiast przystąpił do działania. Doświadczenie wzięło górę, zareagował bez chwili wahania. Chwycił za miecz i dźwignął się do góry, na stojąco stawił czoło atakowi pierwszego wilka, który z obnażonymi kłami, błyszczącymi czerwono ślepiami skoczył mu do gardła. Triock uchylił się, obrócił i wbił swój miecz w jego brzuszysko. Wilk przeleciał obok niego, upadł w śnieg i leżał bez ruchu niby nabity na swój własny krwawy ślad. Jednakże impet jego upadku wyrwał miecz ze zmarzniętej dłoni Triocka. Nie miał szansy odzyskania swej broni. Następny wilk już gotował się do skoku na niego. Uskoczył przed jego atakiem, przekoziołkował i poderwał się na nogi, trzymając w dłoniach swój pręt lomillialor. To nie był pręt sporządzony do walki; w Loresraacie nadano taki kształt temu kawałkowi Świętego Drewna w innym celu. Posiadał jednak moc, która potrafiła porazić, a Triock nie miał nic innego do swej obrony. Wykrzykując zaklęcie w osobliwym języku, zrozumiałym jedynie dla lillianrill, machnął Świętym Drewnem nad głową i uderzył w łeb najbliższego z wilków. Pręt zapłonął od siły ciosu niczym smolna szczapa i całe futro wilka zajęło się ogniem jak hubka. Płomienie pręta natychmiast przygasły, ale Triock ponownie zakrzyknął i rąbnął kresh skaczącego mu do piersi. Moc znowu zapłonęła. Wilk padł martwy w strzelających płomieniach. Triock zabił jeszcze następnego i kolejnego, ale każde uderzenie, każdy niezwykły wybuch mocy Świętego Drewna osłabiał go. Cztery stwory leżały skwiercząc na śniegu, ale on oddychał chrapliwie, dyszał z wyczerpania, od którego wirowało mu przed oczyma, zmęczenie krępowało mu ruchy niczym żelazne kajdany. Pięć pozostałych wilków krążyło wokół niego ziejąc nienawiścią. Nie był w stanie im wszystkim jednocześnie stawić czoła. Przed oczyma migotały mu żółte plamy ich sierści; czerwone, straszliwe ślepia błyskały ku niemu znad ich mokrych pysków i groźnych kłów. Na moment osłabł jego instynkt walki. Wtem na plecy runął mu ciężar ogarniętego furią ciała, powalił go twarzą w stratowany śnieg. Siła ciosu ogłuszyła go, a ogromny ciężar krępował mu ruchy. Był w stanie jedynie napiąć plecy pod ciężarem zginającym mu kark. Przygniatający go kresh nie poruszył się jednak. Spoczywał mu na łopatkach bezwładnie niczym trup. Palce Triocka nadal ściskały lomillialor. Stonedownor dźwignął się, przekręcił na bok, zwalił z siebie ciężkie futro. Usmarował się przy tym krwią – krwią, która płynęła nadal spod oszczepu sterczącego pod przednią łapą wilka. Kilka kroków dalej leżał inny zabity oszczepem kresh. Ostatnie trzy wilki uskoczyły i czaiły się wokół Quirrel. Kobieta stała nad Yeurquinem, wywijając swym mieczem i klnąc. Triock podniósł się chwiejnie. W tym samym czasie Yeurquin poruszył się, usiłował podkurczyć nogi. Pomimo rany na skroni jego dłonie instynktownie sięgnęły po miecz. Na jego widok wilki zawahały się. W tym momencie Triock wyrwał oszczep z najbliższego ciała i wbił go ze zwycięską siłą pomiędzy żebra następnego kresh. Yeurquin trzymał się niepewnie na nogach, ale jednym machnięciem miecza udało mu się unieszkodliwić wilka. Zwierz uciekł, zataczając się na trzech łapach, ale on dopadł go i rozwalił mu łeb. Ostatni stwór rzucił się do ucieczki. Nie umykał jednak skomląc z podwiniętym ogonem; wystrzelił prosto ku wąskiemu wylotowi doliny, tak jakby wiedział, gdzie znajdują się posiłki, i jakby miał zamiar je przywołać. – Quirrel! – wydyszał Triock. Kobieta natychmiast przystąpiła do działania. Uwolniła oszczep z ciała najbliższego wilka, wyważyła go w dłoni, zrobiła trzy szybkie kroki i cisnęła go za umykającym zwierzęciem. Oszczep poszybował tak wysoko, że Triock zląkł się, iż spadnie za blisko, potem zanurkował ostro w dół i trafił wilka w grzbiet. Bestia przewróciła się, przekoziołkowała, podskoczyła kilka razy na śniegu, pryskając na wszystkie strony krwią, zadrżała i znieruchomiała. Triock jak przez mgłę zdawał sobie sprawę, że oddycha z chrapliwym szlochem. Był tak wyczerpany, że ledwie mógł utrzymać lomillialor. Quirrel podeszła do niego, a on otoczył ją ramieniem, wspierając się na niej, a jednocześnie wyrażając jej tym gestem swą wdzięczność i przyjaźń. Odpowiedziała mu krótkim uściskiem, jakby jego gest wprawił ją w zakłopotanie. Potem ruszyli w kierunku Yeurquina. W milczeniu obejrzeli i opatrzyli jego ranę. W innych okolicznościach Triock nie uznałby tej rany za groźną; była czysta i płytka, a kość była nie naruszona. Yeurquin potrzebował jednak czasu, aby odpocząć i wyzdrowieć – a Triock nie miał czasu. Potrzeba przekazania wiadomości była teraz jeszcze pilniejsza. Nie powiedział jednak nic na ten temat. Podczas gdy Quirrel gotowała posiłek, odzyskał ich broń i pogrzebał wszystkie kresh oraz krwawe ślady walki pod stertą szarego śniegu. Co prawda, przy bliższych oględzinach ślady po wydarzeniach wyszłyby na jaw, ale Triock miał nadzieję, iż wrogowi, który przypadkowo tu się zapędzi, nie przyjdzie ochota na dokładniejsze badanie terenu. Skończył i powoli zabrał się do jedzenia. Zbierał siły, ale jego oczy omiatały dolinę, jakby spodziewał się zobaczyć nagle wyłaniających się z ziemi ur-podłych. Potem jego usta przybrały swój zwykły uparty wyraz. Nie wspominał o ranie Yeurquina; beznamiętnie oznajmił swym towarzyszom, że postanowił zejść ze wzgórz i zaryzykować przejście prosto ku górom, gdzie miał nadzieję znaleźć Wyzwolonego. Przy tak ryzykownym przedsięwzięciu jedynie szybkość gwarantowała powodzenie. Przepakowali swe zapasy, oczyścili broń i biegnąc susami opuścili dolinkę przez wąski, północny wylot. Teraz wędrowali w dzień, aby zyskać na czasie. Triock i Quirrel, na wpół wlokąc za sobą Yeurquina, biegli upartym truchtem ku najdalej na wschód wysuniętemu zębowi gór. Triock cały czas modlił się o śnieg, który przykryłby ich ślady. Pod koniec następnego dnia dostrzegli pierwsze zwiastuny nadciągającej śnieżycy, niepodzielnie królującej na terenach przyległych do Kryjówki Zguby. Na północ od tego wąwozu, za górami, prastara spiekota pustkowi Southron spotykała się z zimą Szarego Zabójcy, a rezultatem tego spotkania była ogromna śnieżna burza, wirująca pomiędzy ścianami gór, które zamykały ją od południa i zachodu. Zewnętrzne krańce skrywały siły, które szalały w środku, ale nawet z odległości dnia ostrej wędrówki Triock dostrzegł oznaki huraganu: wirujące wichry, które targały ziemią, jakby chciały odsłonić jej kości; śnieg gęsty niczym noc; lodowate powietrze, wystarczająco zimne, aby zamrozić krew w najcieplejszym zakątku serca. To miejsce leżało dokładnie na ich szlaku. Pomimo to Triock nie zboczył z kursu i przez następny dzień prowadził Quirrel i Yeurquina, śpiesząc ku jądru huraganu, dopóki wiejący na jego skraju wiatr nie zaczął szarpać jego odzienia, a wilgotny śnieg nie okleił ich od nawietrznej strony. Yeurquin był w rozpaczliwym stanie – krew sączyła się jak wypompowywana z nabrzmiałych strupów pokrywających jego ranę, a jego wytrzymałość strzępiła się i popuszczała niczym pękająca lina. Triock nie zboczył jednak z drogi. Nie mógł sobie pozwolić na próbę okrążenia burzy, nie mógł skręcić na północ ku środkowi Południowych Równin i pójść naokoło. Pierwszej nocy po walce z kresh dostrzegł ognie na północnym wschodzie. Podążały za nim. Obserwował je przez następną noc i ocenił, że zmierzają wprost ku niemu, pokonując teren w alarmującym tempie. Ktoś z nieprzyjaciół wyczuł lomillialor. Ktoś z nieprzyjaciół zna teraz jego zapach i goni za nim niczym wzbierająca wściekłość. – Nie potrafimy ich wyprzedzić – zauważyła ponuro Quirrel, gdy przycupnęli na skraju wichury, aby odpocząć i zjeść. Triock nic nie powiedział. W uszach brzmiał mu chrapliwy głos Covenanta: „Jeśli nie zaczniemy robić niemożliwego. Robić niemożliwego”. Chwilę później kobieta wciągnęła w nozdrza zapach wichru. – I nie podoba mi się smak tej pogody. Tam jest zamieć – wicher dmie tak ostro, jakby chciał obedrzeć nas do kości. Niemożliwe, powtórzył w myślach Triock. Powinien był powiedzieć Niedowiarkowi: – Urodziłem się, by pasać bydło. Nie jestem człowiekiem, który dokonuje rzeczy niemożliwych. – Był zmęczony, stary i nieuczony. Lepiej by zrobił, zabierając Lenę i swój lud w bezpieczne miejsce, daleko w głębi łańcucha Southron, wybierając powrót do pradawnego miejsca schronienia, zamiast pozwolić, by lekkomyślny obcy wplątał całe Mithil Stonedown w realizację swego straszliwego celu. – Musimy się rozdzielić – powiedziała Quirrel, nie patrząc na niego. – Rozdzielić – jęknął głucho Yeurquin. – Musimy zmylić ślad – zmylić tych... – splunęła z zawziętością na wiatr – ...abyś mógł pójść na zachód. Niemożliwe. To słowo powracało w umyśle Triocka niczym litania. Quirrel podniosła wzrok i spojrzała mu w twarz. – Musimy. – Musimy – powtórzył niczym echo Yeurquin. Triock spojrzał na nią, zmarszczki wokół jego oczu drgnęły, jakby skóra na twarzy bała się jej spojrzenia. Przez chwilę szczęki poruszały mu się bezdźwięcznie. Potem wykrzywił usta. – Nie. Quirrel wyprężyła się w proteście, ale on zmusił się do wyjaśnienia swej decyzji. – Nic tym nie zyskamy. One nie idą naszym śladem – nie potrafiłyby tak szybko odszukiwać śladów. Wasze ślady nie zmylą ich. One idą tropem Świętego Drewna. – Nie może być – odparła niedowierzająco. – Ja niczego nie czuję, a jestem od niego na wyciągnięcie ręki. – Ty nie potrafisz dostrzec mocy. Jeśli się rozdzielimy, to zostawicie mnie na ich pastwę. – Rozdzielić się – ponownie jęknął Yeurquin. – Nie! – Usta Triocka pełne były gniewu. – Jesteś mi potrzebny. – Opóźniam twój marsz – na próżno oponował ranny mężczyzna. Twarz miał bladą, przygaszoną i oszronioną, malował się na niej wyraz porażki. – Chodźcie! – Triock poderwał się na nogi, szybko zebrał swe zapasy i zarzucił plecak na ramię, potem ruszył pod wiatr w kierunku serca burzy. Nie obejrzał się za siebie. Po chwili Quirrel dogoniła go z prawej strony, a z lewej powlókł się za nim Yeurquin. Razem weszli w śnieżycę. Nim przebyli jedną milę, zaczęli potykać się pod uderzeniami wichru i śniegu, jakby rozeźlone powietrze atakowało ich drobnymi granitowymi odłamkami chłodu. Śnieg ich zasypywał, a wiatr przedzierał się przez ubranie, tak jakby ich materiał nie był grubszy od gazy. Po przejściu następnej ligi zabrakło im dziennego światła; gęstniejący śnieg wyparł je z powietrza. Quirrel próbowała oświetlić im nieco drogę odkrywając małe naczynie ze skaleningiem, ale wicher wywiał ogniste kamienie z naczynia, zdmuchnął z jej rąk niczym pióropusz iskier. Kiedy zgasły, Triock ledwie mógł dojrzeć jej postać kulącą się obok niego, zbyt zmarzniętą, aby złorzeczyć temu, co się stało. Yeurquin, gdy tylko przystanęli, padł na ziemię i teraz był już prawie przysypany śniegiem. Triock dostrzegł przed sobą wyjący wściekle bicz burzy, śnieżycę świszczącą przeraźliwie pod naporem gwałtownych sił, które ją uformowały. Furia tej burzy runęła na jego zmysły niczym waląca się góra. On jednak wpatrywał się uparcie w jej serce. W jądrze burzy nie było widać nic, co wystawałoby ponad ziemię, żadnego stworzenia, człowieka, giganta, drzewa czy skały; rozwścieczone wichry dawno już zrównały z ziemią wszystko, co ośmieliło się podnieść głowę nad zmaltretowany grunt. Triock osłonił oczy rękoma. Niemożliwe było określeniem, które bladło przy próbie opisania zadania przejścia przez tę burzę, ale to była jego jedyna obrona przed pościgiem. Wytężając wszystkie siły, podniósł Yeurquina i pomógł rannemu mężczyźnie chwiejnym krokiem ruszyć do przodu. Gniewny wicher i zacinający ostro śnieg pochwyciły ich w swe kleszcze, rozcierały na proch, smagały z boku, podcinając nogi. Zimno oślepiało go, ogłuszało, wprawiało w odrętwienie. Triock wiedział jedynie, że nie zgubił przyjaciół, ponieważ Quirrel trzymała się tyłu jego płaszcza, a Yeurquin uczepił się go bezradnie. Jednakże on sam był bliski załamania i nie potrafił nic na to zaradzić. Oddychał z największym trudem; wiatr owiewał go w tak dzikim pędzie, że udawało mu się chwytać oddechem jedynie drobną cząsteczkę pędzących mas powietrza. Yeurquin wydawał mu się brzemieniem nie do udźwignięcia. Triock szarpnął się sztywno, by stanąć, i z nieodwołalnej potrzeby wytchnienia odepchnął Yeurquina od siebie, zmuszając go, aby stanął o własnych siłach. Yeurquin zatoczył się, przeszedł niepewnie kilka kroków z wiatrem i nagle przepadł – zniknął pochłonięty przez otwartą paszczę śnieżycy. – Yeurquin! – wrzasnął Triock. – Yeurquin! Rzucił się w ślad za przyjacielem, mocując się z wichrem, szukając szaleńczo po omacku. Przez moment pędził przed nim niewyraźny kształt, tuż poza zasięgiem jego rąk. – Yeurquin! Potem zarys postaci zniknął, rozwiał się w oddali niczym garść kruchych liści rzucona na pastwę wichru. Triock pobiegł w ślad za nim. Ledwie był świadom tego, że Quirrel była uczepiona jego płaszcza, a wiatr dął mu w plecy, gnając go na południe, oddalając od celu. Lęk o Yeurquina przegnał wszelkie inne myśli z jego umysłu. Nagle przestał być posłańcem wieści niemożliwej do przekazania lordom. W przypływie pasji stał się zwykłym Triockiem, synem Thulera, byłym pasterzem, który nie potrafi pogodzić się z myślą o porzuceniu przyjaciela. Biegł z wiatrem szukając Yeurquina, jakby od tego zależało zbawienie jego duszy. Śnieg walił go w plecy niczym zjadliwe razy przedłużającej się męczarni; wicher wył i huczał w skostniałych uszach, zaburzał jego orientację; zimno wysysało z niego siły, osłabiało, tak jakby mróz ścinał mu krew w żyłach. Nie mógł znaleźć Yeurquina. Przeleciał obok przyjaciela, nie zauważając go w ciemnościach – a może Yeurquin zdobył skądś siły, aby zawrócić pod wiatr, a może ranny mężczyzna po prostu przewrócił się i zniknął pod śniegiem. Triock krzyczał, szukał po omacku, biegł i nie napotkał niczego poza śnieżną burzą. Spróbował odwrócić głowę ku Quirrel, ale stwierdził, że na plecach ma już warstwę lodu grubą na kilka cali, która zamroziła mu kark. Jego własny pot zamieniał się w lód. Nie był w stanie opierać się już podmuchom wiatru. Jeśli przestanie przeć, potykając się, zgięty pod wiatr, to przewróci się i nigdy już nie wstanie. Triock szedł więc dalej, aż w końcu zapomniał o Yeurquinie, Covenancie i wiadomości, zapomniał o wszystkim z wyjątkiem wysiłku, z jakim stawiał nogi, i zawziętym uścisku Quirrel na swym płaszczu. Nie miał pojęcia, dokąd idzie; szedł z wiatrem, zawsze z wiatrem. Śnieżna skorupa pokryła mu uszy warstwą lodu, stopniowo tłumiąc odgłosy szalejącej wokół niego burzy. Ligi mijały niezauważalnie. Po jakimś czasie grunt pod nogami zaczął się nagle wznosić, więc Triock opadł na ręce i kolana. Przetoczyła się przez niego fala odrętwienia i znużenia, jakby płynęła z mroźnego szczypania w dłoniach i stopach. Coś potrząsnęło nim, uderzało go z boku głowy. Początkowo lód chronił go przed ciosami, potem popękał i odpadł z szarpiącym bólem, jakby zabierał z sobą uszy. Natarło na niego wycie wichrowych demonów, ledwie usłyszał krzyk Quirrel. – Wzgórza! Wspinać się! Znaleźć schronienie! Był starym człowiekiem, zbyt starym na taki trud. Był silnym pasterzem i nie miał zamiaru niepotrzebnie zamarznąć na śmierć. Ociężale dźwignął się na nogi, usiłował piąć się w górę. Wspierając się bezsilnie na wiejącym w plecy wietrze, Triock wszedł na poszarpane zbocze. Mgliście zdawał sobie sprawę z tego, że zarówno wiatr, jak i śnieg zelżały nieco. Nadal jednak niczego nie mógł dostrzec; teraz burza spowiła się w noc. Gdy zbocze stało się zbyt strome, aby wiatr go pod nie pchał, skręcił tam, gdzie podejście było łatwiejsze, i ociężale parł do przodu przez głęboki do kolan śnieg, pozwalając śnieżycy kierować swymi krokami. Jednakże pomimo nocy i burzy do jego zmysłów powoli docierał zarys majaczących skalnych ścian. Wicher stracił swą pasję, przeszedł w porywiste podmuchy. Triock powłócząc nogami wszedł wąskim, stromym przesmykiem pomiędzy urwistymi zboczami do doliny. Burza ucichła, ale było zbyt późno, aby go uratować. Dno doliny zaścielał głęboki po pas szary śnieg, a on był zbyt wyczerpany, aby w nim brnąć. Do jego świadomości dotarło, że podtrzymuje przyjaciela; Quirrel zwisała uczepiona jego ramienia jak wyczerpany śmiertelnik. Wkrótce Triock nie był w stanie dalej iść. Padł na śnieżną zaspę, ostatnim tchem sapiąc: – Ogień. Trzeba... ogień. Jego ręce były zbyt zlodowaciałe, ramiona za bardzo skute lodem. Nie mógł sięgnąć po swój pręt lomillialor, nie byłby w stanie wykrzesać z niego ognia. Quirrel straciła już swój skalening. A jego był w plecaku. Równie nieosiągalny, jakby też przepadł pośród burzy. Triock nie był w stanie oswobodzić ramion z pasków plecaka. Spróbował podnieść Quirrel, bez powodzenia. Dolna część jej twarzy była pokryta skorupą lodu, a powieki drgały, jakby była w szoku. – Ogień – wycharczał Triock. Szlochał, nie potrafił się powstrzymać. Przytłaczała go frustracja i wyczerpanie. Śnieg piętrzył się nad nim, jakby szykował mu posłanie na wieki. Łzy zamarzły, sklejając mu oczy, a gdy z największym wysiłkiem znowu je otworzył, ujrzał zbliżający się ku niemu żółty migotliwy ognik. Triock wpatrywał się w niego z odrętwieniem. Ognik podskakiwał, wił się, jakby pełzł po knocie niewidzialnej świecy, aż znalazł się tak blisko jego twarzy, że Triock poczuł na swych gałkach ocznych bijące od niego ciepło. Tam, przed nim nie było jednak żadnego knota. Ognik wisiał w powietrzu i migotał natarczywie, jakby usiłował mu coś powiedzieć. Triock nie mógł się ruszyć; czuł, że lód i wyczerpanie już przymroziło mu kończyny do ziemi. Spojrzał w bok i dostrzegł inne ogniki, trzy może cztery, tańczące wokół niego i Quirrel. Jeden z nich dotknął jej czoła, jakby próbował zwrócić na siebie jej uwagę. Gdy mu się to nie udało, rozbłysnął nieco i w tej samej chwili wszystkie odpłynęły pośpiesznie doliną. Triock patrzył za nimi, jakby były jego ostatnią nadzieją. Potem zimno spłynęło na niego niczym drzemka i zaczął tracić świadomość. Niezdolny pomóc samemu sobie, zapadł w noc. Zimno, śnieg i dolina rozmyły się, a na ich miejscu pojawiły się niewyraźne twarze – Lena, Elena, Atiaran, Trell, Słone Serce Pianościgły, Thomas Covenant. Wszyscy spoglądali na niego proszącym wzrokiem, błagając, aby coś uczynił. Jeśli mu się nie powiedzie, ich śmierć będzie bez sensu. – Wybacz – wyszeptał, zwracając się w szczególności do Covenanta. – Wybacz. – Być może powinienem – odparł z oddali głos. – To nie będzie łatwe – nie życzyłem sobie tego wtargnięcia, ale przynosisz niezwykły znak. Widzę, że muszę ci przynajmniej pomóc. Triock z wysiłkiem ponownie odwrócił wzrok. Powietrze nad jego głową było jasne od tańczących ogników, które nie były większe od jego dłoni. A pośród nich stał wysoki mężczyzna ubrany jedynie w długą szatę koloru granitu. Jego oczy z zakłopotaniem przyjęły spojrzenie Triocka, tak jakby ich właściciel był nienawykły do widoku oczu innych niż własne. – Pomocy – wychrypiał Triock. – Tak. Pomogę ci. Nie lękaj się – odparł. Stanowczym ruchem przyklęknął, rozpiął płaszcz i tunikę Triocka i położył swą ciepłą dłoń na jego piersi. Począł cicho podśpiewywać, a wówczas Triock poczuł wlewającą się falę gorąca. Jego puls uspokoił się prawie natychmiast; oddech stał się łatwiejszy; ze zdumiewającą szybkością jego członkom wracała zdolność ruchu. Potem mężczyzna odwrócił się, aby pomóc Quirrel. Odzyskała przytomność, nim Triock stanął pośród migoczących ogników. Teraz rozpoznał te ogniki; słyszał o nich w najradośniejszych i najsmutniejszych legendach Krainy. To były duchy. Otrząsnął głowę z lodu, a wówczas usłyszał niesioną podmuchami wiatru jasną, krystaliczną pieśń, muzykę przypominającą podzwanianie doskonałego kryształu. Duchy tańczyły nad nim, jakby zadawały mu pytania, których nie mógł zrozumieć ani na które nie był w stanie odpowiedzieć. Ich blask otumaniał go, stał więc pośród nich niczym w transie. Wysoki mężczyzna wyrwał go z tego odrętwienia. Pomógł Quirrel wstać, podtrzymał ją, dopóki nie mogła stać o własnych siłach. Potem przez chwilę spoglądał z niepokojem to na Triocka, to na nią. Zdawało się, że pyta samego siebie, czy byłby usprawiedliwiony, zostawiając ich tutaj, nie udzielając im dalszej pomocy. Szybko jednak podjął decyzję. Odległy ryk śnieżycy wzmógł się i osłabł, jakby jakieś wygłodzone burzowe zwierzę próbowało wedrzeć się do doliny. Mężczyzna zadrżał. – Chodźcie. Zima Foula to nie miejsce dla istot z krwi i kości. – Ty jesteś jednym z Wyzwolonych – powiedział nagle Triock, gdy mężczyzna zawrócił i ruszył w kierunku górnego krańca doliny. – Tak. Pomimo to pomogę ci. – Wiatr rwał jego słowa i unosił w dal. – Byłem kiedyś woodhelvenninem. Spoczywa na mnie palec Puszczy. A ty... – Wyzwolony odchodził zamaszystym krokiem przez śnieg; mówił tak, jakby był pozbawiony towarzystwa innych tak długo, że zapomniał, jak ludzie słuchają – ...niesiesz lomillialor. Triock i Quirrel posuwali się za nim. Jego chód był pewny, nie zmęczony, ale byli w stanie dotrzymać mu kroku, idąc jego śladem przez zaspy. Duchy rozjaśniały im drogę krystaliczną muzyką, aż w końcu Triock miał wrażenie, że idzie niecką Andelain pośród nadprzyrodzonej niechęci Szarego Zabójcy, otoczony ulotnym, niesamowitym światłem i ciepłem. Tańczące ogniki pomagały mu zignorować ogromne zmęczenie i podążać za pieśnią Wyzwolonego: Samotny Bez przyjaciół Bez więzów Samotny... Pij za zgubę, dopóki nie przyjdzie spełnienie, Dopóki samotność nie przypłynie i nie odpłynie, A cisza ich nie złączy - A jednak Bez przyjaciół Bez więzów Samotny. Powoli pięli się w górę, ku obrzeżu doliny, które było ogromnym rumowiskiem głazów. Wyzwolony poprowadził ich zawiłą ścieżką pomiędzy skałami. Weszli do stromego jaru, który stopniowo zamykał się nad ich głowami, aż w końcu znaleźli się w ciemnej grocie, rozjaśnianej jedynie migotliwym blaskiem duchów. Po pewnym czasie tunel groty skręcił i odgrodził ich od wiatru i zimy. Wokół Triocka i Quirrel robiło się coraz cieplej i z ich ubrań zaczęła kapać woda z roztopionego śniegu i lodu. Przed nimi było coraz więcej światła. W końcu dotarli do domu Wyzwolonego. Tutaj grota rozszerzała się, tworząc dużą komorę. Na ich powitanie wnętrze ożyło światłem i muzyką, gdy dziesiątki duchów zapłonęły i pokłoniły się im w powietrzu. Niektóre z nich wirowały w centrum komory, inne wisiały w pobliżu czarnych ścian niczym błyszczące inskrypcje na połyskliwych skałach. Dno komory było surowym granitem, znaczonym bryłami i wystającymi powierzchniami, które najpewniej służyły Wyzwolonemu jako krzesła, stoły i łóżka. Ściany i sufit były czarne niczym obsydian, pokryte lśniącymi, nieregularnymi plamkami, podobnymi do niezliczonych kawałków rozbitego lustra, które nie oślepiały odbitym światłem duchów tylko dlatego, że ich powierzchnią był czarny kamień. W komorze było ciepło, a jej wnętrze pobudzało wyobraźnię; wydawała się wymarzonym miejscem dla tego, kto odczytuje zapisy wyryte w sercu góry. U wejścia do komory Triock i Quirrel złożyli swe plecaki i płaszcze, rozchylili sztywne od lodu odzienie, aby się ogrzało. Potem po raz pierwszy przyjrzeli się dokładniej swemu wybawicielowi. Był łysy, nie licząc białego warkoczyka z tyłu głowy, usta skrywała kosmata biała broda. Jego oczy otaczała tak gęsta sieć zmarszczek, jakby od pokoleń mrużył oczy odczytując nieczytelne wiadomości. Wrażenie wiekowości potwierdzała starcza bladość skóry, ale przeczyła mu wyprostowana, silna postać. Triock spostrzegł, że niegdyś jego szata była biała, a owego matowego, granitowego koloru nabrała na skutek długoletniego kontaktu ze ścianami groty. Wyzwolony w swym domu zdawał się jeszcze bardziej skrępowany ich obecnością. Rzucał lękliwe, zaskoczone spojrzenia w ich stronę – spoglądał tak, jakby im nie dowierzał, jakby obawiał się, że zgniotą pod swymi stopami jego życie, rozłożone w kruchych kawałkach na dnie groty. – Mam niewiele jedzenia – powiedział, przyglądając się kałużom, które Triock i Quirrel zostawili za sobą. – Jedzenie również... Nie mam na nie czasu. – Wtem przez głowę przemknęło mu jakieś stare wspomnienie – pamięć o tym, że lud Krainy nie traktuje tak swych gości. Triock miał wrażenie, że Wyzwolony żył w tej grocie, nim on przyszedł na świat. – Nie jestem przyzwyczajony – podjął mężczyzna, jakby odczuwał potrzebę wytłumaczenia się. – Jedno życie to za mało. Nim odkryłem, że nie potrafię odmówić pomocy duchom... wiele czasu straciłem. Odwdzięczają mi się, jak potrafią, ale... wiele... wiele... Czy doczekam końca mej pracy? Jesteście dla mnie kosztowni. Samo jedzenie jest kosztowne. Triock ocknął się, przypomniał sobie o wiadomości dla lordów i jego twarz wykrzywił znajomy wyraz. – Szary Zabójca jest kosztowny – odparł ponuro. Jego oświadczenie wprawiło Wyzwolonego w zakłopotanie. – Tak – wymamrotał. Schylił się szybko i podniósł butelkę wody oraz przykryte naczynie z suszonymi owocami. – Weźcie, ile wam trzeba – powiedział, podając to Triockowi. – Ja... ja widziałem niektóre z dzieł Wzgardliwego. Tutaj. – Wskazał na ściany groty. W naczyniu było niewiele owoców, ale Triock i Quirrel podzielili je pomiędzy siebie. Triock żuł swą część; zdawało mu się, że czuje się o wiele lepiej. Co prawda, skromny posiłek ledwie musnął jego głód, ale miał wrażenie, że skóra chłonie ze światła duchów nie tylko ciepło, ale i pożywienie. Blask ogników miał na niego dobroczynny wpływ. Odrętwiałe z zimna palce u rąk i nóg, a także uszy stopniowo wracały do życia; napływała do nich krew i zdrowie, jakby posmarowano je leczącym iłem. Nawet zgorzknienie, przydające zwykle jego ustom wyrazu goryczy, zdawało się słabnąć. Triocka nie opuściła jednak świadomość celu jego misji. Upewnił się, że Quirrel odzyskała siły, po czym poprosił ją, aby na chwilę stanęła na straży u wejścia do tunelu. – Czy pościg może dotrzeć nawet tutaj? – zapytała z napięciem. – Któż to może wiedzieć? – Wyzwolony zdawał się ich nie słuchać, więc Triock dodał: – Ale musimy zdobyć pomoc Wyzwolonego, a obawiam się, że niełatwo go będzie do tego nakłonić. Nie zaskoczy mnie, jeśli nie uda nam się przekazać wiadomości. Quirrel skinęła głową, aprobując jego ostrożność, choć najwyraźniej nie wierzyła, aby pościg przeszedł za nimi przez śnieżną zawieruchę. Nie zwlekając zabrała broń, płaszcz i oddaliła się tunelem, znikając za pierwszym zakrętem. Wyzwolony spoglądał za nią z pytającym wyrazem twarzy. – Ona będzie trzymać straż w czasie naszej rozmowy – odpowiedział Triock. – A potrzebna nam straż? W tych górach nie ma złych stworzeń... w taką zimę. Zwierzęta nie są natrętne. – Ścigają mnie wrogowie – powiedział Triock. – Przynoszę własne nieszczęście... i potrzebę Krainy. – Tu jednak głos mu się załamał i ucichł. Po raz pierwszy w pełni uprzytomnił sobie własne położenie. Stał twarzą w twarz z Wyzwolonym i duchami. W tej grocie, w towarzystwie tańczących ogników Wyzwolony zgłębiał sekretną wiedzę, która mogłaby wprawić w zdumienie nawet lordów. Triocka przepełnił nabożny lęk; przestraszyła go własna zuchwałość. – Wyzwolony – wymamrotał – sługo mądrości... nie z własnej woli zakłócam twój spokój. Jestem nikim wobec ciebie. Jedynie największa potrzeba skłoniła... – Uratowałem ci życie – powiedział szorstko Wyzwolony. – Nic mi nie wiadomo o innych potrzebach. – A zatem muszę ci o nich powiedzieć. – Triock zebrał swe siły i zaczął mówić. – Szary Zabójca panoszy się w Krainie... Wysoki mężczyzna uprzedził go. – Znam jedynie swą pracę. Przeszedłem rytuał wyzwolenia w czasach, gdy Tamarantha była starszą Laski Loresraatu, i nie wiem nic więcej. Poza wtargnięciem duchów... poza... któremu nie mogłem odmówić... tu złożyłem ofiarę z mego nędznego ciała, abym mógł pracować nad swym dziełem i zobaczyć to, czego nie zobaczyły jeszcze żadne oczy. Nic więcej nie wiem... nie, nawet tego, jak duchy zmuszono do opuszczenia Andelain, choć mówiły o ur-podłych... Takie rozmowy przeszkadzają. Triock był zdumiony. Nie wiedział, że Tamarantha, małżonka Variola, była kiedyś starszą Laski Loresraatu, to musiało być całe dziesięciolecia przed tym, jak Prothall został wielkim lordem w Revelstone. Wyzwolony był więc z dala od wszystkich wydarzeń w Krainie przez ostatnie osiemdziesiąt, a może sto lat. – Wyzwolony, czym się zajmujesz? – zapytał z napięciem w głosie, pełen nabożnego lęku. Na twarzy mężczyzny pojawił się przelotny grymas niesmaku, jakim napawały go wyjaśnienia. – Słowa... Nie mówię o tym. Słowa zawodzą. – Nagle podszedł do ściany i delikatnym, pieszczotliwym ruchem dotknął powierzchni kamienia. – Kamień żyje. Widzisz to? Jesteś stonedownorem... widzisz to? Tak, żywy... żywy i czujny. Uważny. Wszystko... wszystko, co wydarzyło się na lub w Ziemi widać... można ujrzeć... w Skale Ziemi. – W miarę jak mówił, ogarniało go podniecenie. Pomimo swego skrępowania nie mógł przerwać, gdy raz zaczął mówić. Pochylił głowę ku skale, wpatrywał się w jej matową czerń. – Ale... ale proces... zdolność widzenia przychodzi powoli. A życie takich jak ja umyka bezowocnie... Czas... czas!... Patrząc w skałę, zaglądasz w czas... od zewnątrz do wewnątrz. I ten czas jest różny. Niektóre żyły, biegnąc ku korzeniom góry, przechodzą przez całe tysiąclecia. Inne, by tam dotrzeć, potrzebują tysięcy tysiącleci. Tutaj... – zatoczył koło ręką, nie ruszając się z miejsca – ...można zobaczyć całą pradawną historię Krainy. Ten, kto zajmuje się widzeniem, zobaczy. W tym niezliczonym mnóstwie małych, gładkich powierzchni zawarte jest wszystko, co się wydarzyło. Wszystko! Moim zajęciem jest widzieć... i odkrywać porządek... i chronić... aby można było poznać całe życie Krainy. Oddech Wyzwolonego przeszył dreszcz namiętności, gdy wymawiał te słowa. – Od czasu przybycia duchów zgłębiałem los Puszczy Jedynej. Prześledziłem go od chwili, gdy pierwsze nasionko wykiełkowało, aby stać się wielkim drzewem. Widziałem jej przebudzenie... jej przytomność... wspólnotę świadomości spokojnie rozciągającej się na całą Krainę. Widziałem narodziny i śmierć Pana Puszczy. Widziałem Kolosa Upadku wypełniającego jej zakazy. Dłoń Puszczy spoczywa na mnie. Tutaj... – jego dłonie dotknęły powierzchni, w którą wpatrywał się, jakby skała była pełna udręki – widzę ludzi z siekierami... ludzi z ziemi z ostrzami uformowanymi z kości ziemi... widzę, jak rąbią...! Jego głos wyraźnie zadrżał. – Jestem woodhelvenninem. W tej skale widzę profanację drzew. Ty jesteś stonedownorem. Przynosisz rzadki fragment Świętego Drewna, drogocenny lomillialor. Odwrócił się od ściany i spojrzał na Triocka z rumieńcem nagłej żarliwości, niemal desperacji na swej starczej twarzy. – Daj mi go! – błagał. – Pomoże mi widzieć. – Ruszył ku niemu, jego niecierpliwe ręce niemal dotknęły piersi Triocka. – Moje życie nie jest tak długie jak tej skały. Triock nie musiał myśleć czy mówić. Nawet jeśliby sam Covenant stał za jego plecami, nie zachowałby się inaczej; nie potrafił ufać Wyzwolonemu mniej, niż ufał lordowi. Bez wahania wyciągnął pręt ze Świętego Drewna i włożył go w dłonie wysokiego mężczyzny. Potem bardzo cicho powiedział: – Wrogowie, którzy mnie ścigają, również pożądają tego lomillialor. Dałem ci niebezpieczną rzecz. Wyzwolony zdawał się nie słyszeć. Palce zacisnął na drewnie, oczy zamknął, a jego ciałem wstrząsnął dreszcz; zdawało się, że rękoma spija niezwykłą siłę Świętego Drewna. Po chwili jednak ocknął się. Odetchnął kilka razy głęboko i uspokoił się na tyle, że spokojnie spojrzał w twarz Triocka. – Niebezpieczną – powiedział. – Słyszałem twe słowa. Mówiłeś o potrzebie Krainy. Czy potrzebujesz pomocy do walki ze swymi wrogami? – Potrzebuję pomocy w przekazaniu wiadomości. – W tej samej chwili wszystko w nim zawrzało z poczucia pilności i wyrzucił z siebie: – Cała Kraina jest pogrążona w wojnie! Laska Praw ponownie została zgubiona, złamano prawo śmierci! Stwory niszczące kamień zaatakowały Mithil Stonedown. Samo Revelstone jest oblężone! Trzeba...! – Słyszę twe słowa – powtórzył wysoki mężczyzna. Jego wcześniejsze skrępowanie zniknęło; posiadanie Świętego Drewna zdawało się czynić go pewnym siebie. – Nie lękaj się. Uznałem, że muszę ci pomóc. Powiedz, czego potrzebujesz. Triock z wysiłkiem opanował się. – Słyszałeś duchy – wychrypiał. – Mówiły ci o ur-podłych... i białym złocie. Powiernik białego złota jest obcy w Krainie i właśnie powrócił. Lordowie o tym nie wiedzą. Trzeba im o tym powiedzieć. – Tak. – Wyzwolony spojrzał w rozgorączkowane oczy Triocka. – Ale jak? – W Loresraacie tak uformowano Święte Drewno, że można za jego pośrednictwem przekazywać wiadomości. Brak mi wiedzy, by tego dokonać. Jestem stonedownorem, moje dłonie nie czują drewna. Ja... Wyzwolony machnięciem ręki przerwał wyjaśnienia Triocka. – Kto – zapytał – kto w Revelstone potrafi usłyszeć taką wiadomość? – Wielki lord Mhoram. – Nie znam go. Jak mogę do niego dotrzeć? Nie potrafię skierować do niego swych słów, jeśli go nie znam. – On jest synem Tamaranthy, małżonki Variola – odpowiedział Triock pod wpływem nagłego impulsu. – Znałeś Tamaranthę. Myśl o niej zaprowadzi cię do niego. – Tak – Wyzwolony zadumał się. – To jest możliwe. Ja nie... nie zapomniałem jej. – Powiedz wielkiemu lordowi, że Thomas Covenant wrócił do Krainy i chce zaatakować Szarego Zabójcę. Powiedz mu, że Thomas Covenant poprzysiągł zniszczyć ochronkę Foula. Na te słowa Wyzwolony szeroko otworzył oczy, ale Triock ciągnął dalej. – Wiadomość trzeba przekazać teraz. Ścigano mnie. Śnieżyca nie przeszkodzi oczom, które potrafiły dostrzec Święte Drewno w mym ręku. – Tak – powiedział ponownie wysoki mężczyzna. – Bardzo dobrze... zacznę. Być może położę kres tym niepokojom. Odwrócił się, jakby usuwając Triocka ze swych myśli, i wyszedł na środek groty. Stojąc twarzą ku wejściu do komory, zgromadził wokół siebie duchy, otoczył się ich światłem, po czym wyciągnął na wysokość swej twarzy trzymany oburącz pręt lomillialor. Zaczął cicho śpiewać – delikatną, niemal pozbawioną słów melodię, która brzmiała niczym transpozycja na ludzki głos pieśni duchów. Śpiewając zamknął oczy i odchylił głowę do tyłu, tak że czołem zwrócił się w kierunku stropu. – Mhoram – mruczał w przerwach pieśni. – Mhoram. Syn Variola i Tamaranthy. Otwórz swe serce, by mnie wysłuchać. Triock wpatrywał się w niego z napięciem, niczym w transie. – Synu Tamaranthy, otwórz swe serce. Mhoramie. Powoli rdzeń gładkiego pręta począł jaśnieć mocą. W następnej chwili Triock usłyszał za sobą kroki. Jego uwagę przyciągnęło coś w ich pobliżu, coś straszliwego i wstrętnego zmusiło go do odwrócenia się ku wejściu do komory. – Daj temu spokój – zazgrzytał głos chropawy niczym rozbity kamień. – On nie może otworzyć przed tobą serca. Jest schwytany w sidła naszej mocy i nigdy nie otworzy już swego serca. W wejściu do groty stał Yeurquin, w oczach płonęło mu szaleństwo. Jego widok wprawił Triocka w osłupienie. Zamarznięte odzienie Yeurquina było podarte, a wszędzie tam, gdzie ciało było odsłonięte, skóra zwisała w zamarzniętych strzępach. Śnieżyca poszarpała mu twarz i ręce do kości, ale z tych ran nie płynęła krew. Na rękach przyniósł Quirrel. Jej głowa zwisała bezwładnie na przetrąconym karku. Wyzwolony na widok Yeurquina cofnął się jak przed ciosem – zatoczył się i chwiejnie przesunął pod przeciwległą ścianę. Usta miał otwarte w niemym przerażeniu. Duchy uciekły z krzykiem wraz z nim. – Yeurquin. – Śmierć i zło bijące z tego człowieka zatykały Triockowi usta. Wycharczał to imię, jakby go dusiło. – Yeurquin? Yeurquin roześmiał się ochrypłym, obrzydliwym głosem. Z okrutną wesołością upuścił Quirrel na ziemię i przeszedł przez nią. – W końcu się spotkaliśmy – wychrypiał do Triocka. – Natrudziłem się nad tym spotkaniem. Myślę, że każę ci zapłacić za ten trud. – Yeurquin? – Triock chwiał się na nogach, ale widział, że ten człowiek powinien być martwy; obrażenia, jakie odniósł w czasie burzy, były zbyt wielkie, aby ktokolwiek mógł je przeżyć. Pomimo to jakaś siła ożywiła go, z okrucieństwem rozkoszowała się jego śmiercią, utrzymując go w ruchu. Był ożywionym koszmarem. W następnej chwili Wyzwolony otrząsnął się z szoku, rzucił się do przodu. Wymachując przed sobą lomillialor niczym bronią, zakrzyknął ochrypłym głosem: Turiya furia! Wróg drzew! Znam cię... widziałem cię. Melenkurion abatha! Opuść to miejsce. Twe dotknięcie kala nawet Ziemię. Yeurquin drgnął przed śmignięciem potężnych słów, ale nie odstraszyły go. – Lepsza moja martwa noga niż twa głupota – uśmiechnął się głupio. – Myślę, że nie opuszczę tego miejsca, dopóki nie skosztuję twej krwi, Wyzwolony darmozjadzie. Takiś był skory poświęcać swe życie niczemu. Teraz oddasz je mnie. Wyzwolony nie drgnął. – Nie dostaniesz ode mnie nic poza testem prawdy lomillialor. Nawet ty masz powody, aby się go lękać, furio turiya. Święte Drewno wypali cię do cna. – Głupcze! – zaśmiał się furia. – Żyłeś tutaj tak długo, że zapomniałeś, czym jest moc! Bez lęku ruszył w kierunku obu ludzi. Z ostrym okrzykiem Triock wyrwał się ze swego przerażonego osłupienia. Wyciągnął miecz z pochwy i skoczył na furię. Yeurquin bez wysiłku odrzucił go kopniakiem na bok, by roztrzaskał sobie głowę o ścianę. Potem turiya schwycił w objęcia Wyzwolonego. Ból przetoczył się z hukiem przez ciało Triocka, zalał jego umysł krwią. Lodowata agonia wstrząsnęła jego piersią w miejscu uderzenia furii. Przez chwilę udało mu się jednak zachować przytomność, chwiejnie podnieść się na nogi. Turiya i Wyzwolony szarpali się, trzymając Święte Drewno. Potem furia zawył triumfalnie. Błyskawice przyprawiającej o mdłości, czerwono-zielonej mocy wystrzeliły wzdłuż ramion Wyzwolonego i poraziły jego pierś. W chwili gdy Triock pogrążał się w ciemnościach, furia zaczynał rozdzierać na kawałki swą ofiarę. I cały czas śmiał się. 8. Zima Thomas Covenant opuścił Mithil Stonedown w towarzystwie Słonego Serca Pianościgłego i Leny, córki Atiaran. Wokół niego, niczym namacalna mgła, wirowały płatki śniegu. Gnało go poczucie misji – czuł, że nareszcie znalazł skuteczny punkt zaczepienia dla swej wściekłości – kroczył niecierpliwie na północ drogą zasypaną śniegiem, jakby nie był już świadom swego nie wyleczonego czoła i wargi, poranionych nóg i zmęczenia. Szedł pochylony pod wiatr, niczym fanatyk. Jednakże nie był jeszcze zdrów i nie mógł długo udawać, że tak jest. Płatki śniegu mijały go w wielkim pośpiechu niczym delikatne, szare wióry złośliwości lorda Foula, pragnące wysączyć ciepło jego życia. Czuł na sobie brzemię Leny. Matka Eleny, jego córki, kroczyła dumnie u jego boku, jakby już samo towarzystwo Niedowiarka było dla niej zaszczytem. Nim przebył pół ligi w kierunku wylotu doliny, kolana poczęły mu drżeć, a urywany oddech z trudem przedostawał się przez obolałe usta. Covenant był zmuszony przystanąć i odpocząć. Pianościgły i Lena przyglądali mu się z zakłopotaniem i niepokojem. On jednakże nie był już tak skory jak poprzednio do przyjęcia pomocy; był zbyt zagniewany, aby pozwolić, by niesiono go jak dziecko. Skrzywieniem twarzy odrzucił milczącą propozycję czającą się w oczach Pianościgłego. Sam gigant również nie czuł się za dobrze – bolało go poranione ciało – zdawał się również rozumieć odruch, który kierował odmową Covenanta. – Przyjacielu, czy znasz drogę... – zawahał się, jakby szukając krótkiej nazwy – ...drogę do Ridjeck Thome, ochronki Foula? – zapytał cicho. – Pozostawiam to tobie. Pianościgły zmarszczył czoło. – Znam drogę – mam ją wyrytą w swym sercu, ale jeśli byśmy się rozdzielili... – Jeśli się rozdzielimy, to będę bez szans – mruknął Covenant zjadliwie. Żałował, że nie może uwolnić swego głosu od tonu trędowatego, ale choroba zbyt już go opanowała, aby ją zatuszować. – Rozdzielić? Kto mówi o rozdzieleniu? – zaprotestowała Lena, nim Pianościgły zdążył odpowiedzieć. – Nie mów takich rzeczy, gigancie. Nie rozdzielimy się. Ja przetrwałam... nie dam się od niego oddzielić. Ty jesteś stary, gigancie. Chyba zapomniałeś już, czym jest poświęcenie życia w imię miłości – w przeciwnym razie nie mów o rozdzieleniu. Jej słowa pogłębiły jeszcze wewnętrzną ranę Pianościgłego. – Stary, tak. – Jednakże po chwili zmusił się do krzywego uśmiechu. – Oboje jesteście dla mnie zbyt młodzi, piękna Leno. Covenant cofnął się przed nimi. – Miejcie nade mną litość – jęknął. – Miejcie litość. – Ponownie ruszył przed siebie, ale niemal natychmiast potknął się na skrytej pod śniegiem nierówności. Lena i Pianościgły pochwycili go z obu stron i podtrzymali. Covenant popatrzył na nich. – Skarbojagody. Potrzebuję aliantha. Pianościgły kiwnął głową i odszedł żwawo, jakby instynkt giganta nieomylnie powiedział mu, gdzie znaleźć najbliższe aliantha. Lena nie puściła ramienia Covenanta. Nie naciągnęła na głowę kaptura i jej białe włosy zwisały kosmykami niczym mokry śnieg. Wpatrywała się w oblicze Niedowiarka wygłodniałym wzrokiem. On znosił jej badawcze spojrzenie, jak mógł najdłużej. Potem ostrożnie wyjął swe ramię spomiędzy jej palców. – Jeśli mam to przeżyć, to muszę nauczyć się stać o własnych siłach – powiedział. – Dlaczego? – zapytała. – Wszyscy chętnie pośpieszą ci z pomocą – a nikt chętniej ode mnie. Ty już dość wycierpiałeś w swej samotności. Ponieważ mam tylko siebie, odparł w myśli, głośno jednak nie potrafił jej tego powiedzieć. Przerażało go to, jak bardzo Lena go potrzebowała. Speszona nieco brakiem odpowiedzi z jego strony, Lena spuściła na chwilę oczy, ale zaraz ponownie spojrzała w górę z błyskiem pomysłu w oczach. – Przywołaj ranyhyn. – Ranyhyn? – One przybędą do ciebie. Przybywały do mnie z twego rozkazu. Minęło zaledwie czterdzieści dni od ich ostatniego przybycia. Przybywały każdego roku... – umilkła, popatrzyła na otaczający ich śnieg ze śladem lęku na twarzy – ...w samym środku wiosny. – Jej głos cichł, aż w końcu Covenant ledwie ją słyszał. – Tego roku mego serca nie opuścił chłód zimy. Kraina zapomniała o wiośnie... zapomniała... Światło słońca porzuciło nas. Lękałam się... lękałam się, że ranyhyn już więcej nie przybędą... że wszystkie me marzenia były szaleństwem. Ogier jednak przybył. Pot i śnieg zamarzły na jego sierści, a z pyska zwisały mu sople lodu. Podziękowałam mu z głębi serca i odesłałam go do domu. Tak bardzo przywodził mi na myśl ciebie, że nie mogłam go dosiąść. Lena nie patrzyła już na jego twarz, umilkła, jakby zapomniała, po co zaczęła mówić. Gdy uniosła głowę, Covenant spostrzegł, że jej stara twarz zalana jest łzami. – Och, mój najdroższy – powiedziała cicho – jesteś słaby i obolały. Przywołaj ranyhyn, dosiądź je, zasługujesz na to. – Nie, Leno. – Nie potrafiłby przyjąć pomocy, jaką ofiarowałyby mu ranyhyn. Wyciągnął rękę i niezdarnie otarł jej łzy. Jego palce niczego nie poczuły. – Zawarłem z nimi nieuczciwą umowę. Zawarłem z nimi tylko nieuczciwą umowę, to wszystko. – Nieuczciwą? – zapytała zaskoczona. – Ty jesteś Thomasem Covenantem, Niedowiarkiem. Czy jakikolwiek twój postępek mógłby być nieuczciwy? Tak, ponieważ ta umowa pozwoliła mi popełniać zbrodnie. Tego również nie potrafił głośno powiedzieć, ale odpowiedział tak, jakby dotknęła czułego miejsca jego wściekłości. – Posłuchaj, nie wiem, za kogo mnie teraz uważasz; może nadal masz w głowie Bereka Półrękiego. Tylko że ja nim nie jestem – nie jestem żadnym bohaterem. Jestem tylko załamanym trędowatym i robię to, ponieważ mam już po dziurki w nosie obarczania innych moimi sprawami. Z twoim lub bez twego udziału mam zamiar się tym zająć, bez względu na wszelkie obrzydlistwa, które spróbują mi wejść w drogę. Mam zamiar dokonać tego na swój własny sposób. Jeśli nie masz ochoty maszerować, możesz wrócić do domu. Nie dając jej szansy na odpowiedź, odwrócił się zawstydzony i zobaczył stojącego za nim smutnego Pianościgłego. – Po drugie – podjął niemal nie robiąc przerwy – mam również dość twej przeklętej niedoli. Albo mi zaraz powiesz prawdę o tym, co cię spotkało, albo przestań rozczulać się nad sobą. – Ostatnie słowa wymawiał zgarniając łapczywie skarbojagody z otwartych dłoni giganta. – Do cholery! Mam już tego wszystkiego powyżej uszu. – Spoglądając z wściekłością na twarz giganta, wcisnął aliantha do ust i przeżuwał je z bezradną wojowniczością. – Ach, przyjacielu – szepnął Pianościgły. – Droga, którą sobie obrałeś, jest niczym wodospad. Czuję to. Porwie cię z sobą i ciśnie w głębiny, z których nie ma powrotu. Dłoń Leny ponownie dotknęła ramienia Covenanta, ale on ją odtrącił. Nie potrafił spojrzeć jej w twarz. – Nie powiedziałeś mi prawdy – rzekł, wpatrując się w Pianościgłego z wściekłością. Potem odwrócił się i odszedł sztywnym krokiem. Nie mógł sobie wybaczyć, że nie potrafił odróżnić nienawiści od żalu. Przez znaczną część popołudnia skarbojagody dostarczane przez Lenę i Pianościgłego utrzymywały go w marszu. Jego krok nadal był jednak wolny i nierówny. Pianościgły sprowadził ich z drogi i powiódł na wschód, na wzgórza rozciągające się za wylotem doliny. Wówczas jego siły wyczerpały się. Był zbyt zmęczony, aby zmartwiło go cichnięcie śnieżycy. Po prostu zwalił się za osłoną wzgórza na ziemię i zasnął. Później, gdy w chwilach przebłysków świadomości stwierdził, że niesie go gigant, był zbyt znużony, aby się tym przejmować. Ocknął się w jakiś czas po świcie z miłym uczuciem ciepła na twarzy i zapachem gotowanego jedzenia w nozdrzach. Otworzył oczy. O kilka kroków od siebie ujrzał Pianościgłego. Gigant kucał przy naczyniu ze skaleningiem i przygotowywał posiłek. Znajdowali się w małym wąwozie. Ołowiane niebo wisiało nad nimi niczym wieko trumny, ale powietrze było wolne od śniegu. Obok niego leżała, pogrążona w głębokiej drzemce, Lena. – Ona już nie jest młoda – powiedział cicho Pianościgły. – A szliśmy niemal do świtu. Pozwól jej pospać. Niełatwo nas tu wypatrzyć – dodał, zataczając ręką po wąwozie. – Powinniśmy tu zostać do zapadnięcia nocy. Lepiej, abyśmy podróżowali nocą. – Uśmiechnął się nieznacznie. – Nie zaszkodzi ci więcej odpoczynku. – Nie chcę odpoczywać – mruknął Covenant, choć czuł się ospały ze zmęczenia. – Chcę iść dalej. – Odpocznij – polecił Pianościgły. – Będziesz mógł szybciej iść, gdy odzyskasz nieco sił. Covenant przystał na to wbrew swej woli. Brakło mu energii, by dyskutować. Czekając na posiłek, obejrzał swoje ciało. Poczuł się uspokojony; wróciło mu pewne opanowanie. Opuchlizna wargi zelżała, a czoło nie wydawało się już takie rozpalone. Infekcja zmaltretowanej nogi zdawała się nie rozprzestrzeniać. Ręce i stopy miał jednak nadal bez czucia, tak jakby mróz stopniowo odgryzał mu je z kończyn. W stawach palców i podbiciu stóp pozostało trochę czucia, ale zasadniczo martwota zakorzeniła się w jego kościach. Początkowo próbował uwierzyć, że powodem tego był mróz. Jednakże dobrze znał prawdziwą przyczynę. Widział wyraźnie, że to nie lód skuwał jego członki. Trąd rozszerzał się. Pod władaniem lorda Foula – wobec szarej złośliwości zimy – Kraina nie posiadała już mocy przywracającej mu zdrowie. Wymarzone zdrowie! Wiedział, że zawsze było kłamstwem, iż trąd jest uleczalny, ponieważ nerwy nie mogą się zregenerować. Poprzednia nieprawdopodobna sprawność palców rąk i nóg była niepodważalnym dowodem na to, że Kraina jest snem, iluzją. A jednak brak owego poczucia zdrowia wstrząsnął nim, przeraził sekretną, wytęsknioną zawziętość jego nieuleczalnie chorego ciała. Koniec z tym – pomyślał, gapiąc się z otępieniem. Teraz i tego go pozbawiono. Okrucieństwo tego czynu było ponad jego siły. – Covenant? – zapytał z lękiem Pianościgły. – Przyjacielu? Covenant przeniósł osłupiałe spojrzenie na giganta i doznał następnego szoku. Pianościgły był blisko niego. Jednak poza bezgranicznym smutkiem czającym się w jego oczach Covenant nie potrafił dostrzec żadnych oznak mówiących o jego wewnętrznym stanie, nie potrafił dostrzec, czy jego przyjaciel jest zdrów czy chory, prawy czy zły. Niedowiarek był okaleczony, pozbawiony przyrodzonej Krainie zdolności widzenia, przenikliwości. Równie dobrze mógłby wrócić do swego ślepego, nieczułego, powierzchownego świata. – Covenant? – powtórzył Pianościgły. Przez chwilę ten fakt nie mieścił się Covenantowi w głowie. Przeprowadził próbę – tak, widział nie kończące się zepsucie, wżerające się ku jego nadgarstkom, ku sercu. Czuł zapach gangreny utajnionej w swych stopach. Czuł pozostałości jadu na swych wargach, resztki gorączki na czole. Widział oznaki starości Leny, smutku Pianościgłego. Czuł smak wrogości, która skuła Krainę tej zimy – to wszystko mógł dostrzec bez problemu. I z całą pewnością widział zło w maruderach w Mithil Stonedown. Jednakże to nie było żadną sztuką; oni mieli na sobie wypisane zło tak wyraźnie, że nawet dziecko było w stanie je odczytać. Wszystko inne było przed nim ukryte. Nie widział stanu ducha Pianościgłego ani zmieszania Leny, ani fałszywości śniegu. Nieustępliwość, która powinna być widoczna w skalistych zboczach ponad nim, była niewidoczna. Nawet tego rzadkiego daru, którym Kraina dwukrotnie go obdarzyła, teraz mu częściowo odmówiono. – Pianościgły. – Covenant ledwie mógł powstrzymać się od jęku. – To nie wraca. Nie potrafię... ta zima... to nie wraca. – Spokojnie, przyjacielu. Słyszę. Ja... – krzywy uśmiech wygiął mu wargi – widziałem, jaki wpływ ma na ciebie ta zima. Być może powinienem być wdzięczny, że nie potrafisz dostrzec, jaki na mnie wywarła wpływ. – Jaki wpływ? – wycharczał Covenant. Pianościgły wzdrygnął się, jakby chciał się odżegnać od swego własnego stanu. – Czasami... gdy zbyt długo przebywałem bez osłony na tym wichrze... okazywało się, że nie potrafiłem sobie przypomnieć pewnych cennych opowieści gigantów. Przyjacielu, giganci nie zapominają opowieści. – Niech to diabli. – Covenantowi zadrżał głos, ale nie rozpłakał się ani nie wygrzebał ze swych kocy. – Przygotuj ten posiłek – warknął. – Muszę coś zjeść. – Potrzebował pożywienia, aby nabrać sił. Cel, jaki przed sobą postawił, wymagał siły. Zamiar, który powziął, nie budził w nim wątpliwości. Trąd więził go w swych okowach niczym w żelaznej uprzęży. A ręce trzymające lejce znajdowały się w ochronce Foula. Pianościgły podał mu gulasz. Covenant jadł zawzięcie, drżąc na całym ciele. Potem położył się na wznak na posłaniu i zmusił się do odpoczynku, do bezruchu i zatrzymania swej energii. Ciepły gulasz i potrzeba rekonwalescencji, którą od dawna odczuwał, sprawiły, że odpłynął ku drzemce, zapadł w sen, nadal wpatrując się groźnie w ponure, szare, zachmurzone niebo. Obudził się ponownie około południa i stwierdził, że Lena nadal śpi. Leżała przytulona do niego, uśmiechając się lekko przez sen. Pianościgłego nie było już w pobliżu. Rozejrzał się dookoła i wypatrzył giganta stojącego u wylotu wąwozu na straży. Pianościgły zamachał do Covenanta. Niedowiarek ostrożnie odsunął się od Leny i wstał z posłania. Zawiązał sandały na odrętwiałych nogach, ściągnął mocniej kurtkę i podszedł do giganta. Z miejsca, w którym stał Pianościgły, można było wyjrzeć poza krawędź wąwozu. – Jak daleko doszliśmy? – zapytał po chwili cicho Covenant. Jego oddech parował, jakby usta miał pełne dymu. – Obeszliśmy wysunięty najdalej na południe koniec tego górskiego cypla – odparł Pianościgły, po czym ciągnął dalej wskazując brodą za lewe ramię. – Wartownia Kevina jest za nami. Tymi wzgórzami możemy dotrzeć do równin Ra w ciągu trzech nocy. – Powinniśmy ruszać – mruknął Covenant. – Śpieszy mi się. – Ćwicz cierpliwość, przyjacielu. Nigdzie nie dotrzemy, jeśli pognamy prosto w objęcia maruderów. Covenant rozejrzał się po okolicy. – Czyżby rameni pozwalali maruderom zbliżyć się tak do ranyhyn? Czy coś się z nimi stało? – Być może. Nie miałem z nimi kontaktu. Równiny wzdłuż całego biegu Rzeki Jeźdźca i Trawiastego są zagrożone. Rameni chronią wielkie konie z ogromnym wysiłkiem. Być może jest ich zbyt mało, aby strzec tych wzgórz. Covenant przyjął to wyjaśnienie najlepiej, jak umiał. – Pianościgły – mruknął – gdzie podziało się twoje gadulstwo gigantów, z którego tak słynąłeś? Nie powiedziałeś mi nawet, czym się martwisz. Czy chodzi o te „oczy”, które wypatrzyły, jak wraz z Triockiem mnie przywoływałeś? Za każdym razem, gdy zadaję pytanie, ty zachowujesz się tak, jakbyś miał szczękościsk. Pianościgły odpowiedział z nikłym uśmiechem. – Życie nie obeszło się ze mną łagodnie. Już nie cieszy mnie tak bardzo brzmienie własnego głosu. – Czyżby? – wycedził Covenant. – Słyszałem gorsze rzeczy. – Możliwe – powiedział cicho Pianościgły, ale nie wyjaśnił, co miał na myśli. Powściągliwość giganta prowokowała Covenanta do zadania następnych pytań, przypuszczenia szturmu na własną niewiedzę. Był pewny, że w grę wchodziły wielkie sprawy, że to, czego jeszcze nie wiedział o losie Krainy, było niezmiernie ważne. Pamiętał jednak, w jaki sposób wyciągnął informacje od Bannora na płaskowyżu Rozdarta Skała. Nie potrafił zapomnieć o konsekwencjach tego, co uczynił. Pozostawił więc w spokoju tajemnice Pianościgłego. W dole wąwozu Lena drzemała coraz niespokojniej. Przeszył go dreszcz, gdy zobaczył, jak rzucała się z boku na bok, kwiląc cicho. Przeniknęła go nagła chęć pośpieszenia ku niej, uchronienia przed miotającym ją strachem, który mógłby połamać jej stare, kruche kości, ale oparł się tej pokusie. Nie mógł sobie pozwolić na to wszystko, co chciała dla niego znaczyć. Nagle Lena poderwała się, rozejrzała wokół siebie przerażona, a gdy stwierdziła, że nie ma go u jej boku, krzyknęła przejmująco, jakby ją porzucono. Covenant był już w połowie drogi ku niej, gdy go dostrzegła. Zerwała się z posłania, pośpieszyła mu na spotkanie i rzuciła mu się na szyję. Przywarła do niego, szlochając na jego ramieniu. Prawą ręką – ocalałymi palcami, tak odrętwiałymi i niezdarnymi, że powinny być już amputowane – Covenant gładził jej rzadkie białe włosy. Próbował dodać jej swym uściskiem sił, zastąpić nim brak pocieszających słów. Powoli odzyskała panowanie nad sobą. Wówczas Niedowiarek rozluźnił nieco swój uścisk i Lena cofnęła się. – Wybacz mi, ukochany – powiedziała ze skruchą. – Przestraszyłam się, że mnie opuściłeś. Jestem słaba i niemądra, więc zapomniałam, że jesteś Niedowiarkiem i że zasługujesz na więcej zaufania. Covenant potrząsnął oniemiały głową, jakby pragnął wszystkiemu zaprzeczyć i nie wiedział, od czego ma zacząć. – Nie zniosłabym życia bez ciebie – ciągnęła dalej. – W głębokich ciemnościach nocy – gdy zimno tak długo usiłowało wtargnąć we mnie, aż nie mogłam się mu oprzeć, a lustro kłamało, mówiąc, że się zmieniłam – jedynie nadzieja na twój powrót podtrzymywała mnie na duchu. Nie poddałam się, nie! Zrozumiałam jednak, że nie potrafię już żyć bez ciebie... po raz drugi. Zasłużyłam... miałam... Nie potrafię tego znieść... skradać się w nocy i kulić się w ukryciu ze wstydu... nie mogłabym drugi raz. – Drugi raz – szepnął Covenant. W rysach jej starczej twarzy dostrzegał teraz wyraźnie Elenę, piękną i zagubioną, aż z miłości do niej ścisnęło mu się serce. – Dopóki tkwię w tym wszystkim... nie ruszę się nigdzie bez ciebie. Lena zdawała się słyszeć jedynie jego zastrzeżenie, nie obietnicę. – Musisz odejść? – zapytała z wyrazem udręki na twarzy. – Tak. – Sztywność warg utrudniała mu delikatne wymawianie słów; nie mógł mówić bez naruszania nowo utworzonych strupów. – Nie należę do tego świata. Dźwięk tych słów odebrał jej oddech, niczym pchnięcie nożem. Odwróciła od niego wzrok. – Znowu! – mruknęła, dysząc ciężko. – Nie potrafię... nie potrafię... Och, Atiaran, matko moja! Kocham go. Poświęciłam swe życie bez żalu. W młodości pragnęłam podążyć za tobą do Loresraatu... dowieść swej wartości, sprawić, byś mogła powiedzieć: Moje życie ma sens, jest nim moja córka. Pragnęłam poślubić lorda. Ale oddałam się... – Nagle chwyciła poły kurtki Covenanta, przysunęła się bliżej do niego i utkwiła w nim swe natarczywe spojrzenie. – Poślubisz mnie, Thomasie Covenant? Covenant spoglądał na nią z przerażeniem. Podniecenie tym pomysłem wyzwoliło z Leny potok dalszych słów. – Pobierzmy się! Och, najdroższy, to by mi przywróciło siły. Potrafię znieść każdy ciężar. Nie potrzebujemy zgody starszyzny... Wielokrotnie rozmawiałam z nimi o swych pragnieniach. Znam rytuały, uroczystą przysięgę... mogę cię nauczyć. A gigant może być świadkiem zawarcia związku. – Nim Covenant zdążył zapanować nad wyrazem swej twarzy, zaczęła go błagać. – Och, Niedowiarku! Urodziłam twą córkę. Dosiadałam ranyhyn, które do mnie przysłałeś. Czekałam...! Dowiodłam swej głębokiej miłości do ciebie. Ukochany, poślub mnie. Nie odmawiaj. Słysząc jej prośby, Covenant skulił się z poczuciem własnej groteskowości i nieczystości. Zbolały chciał odwrócić się od niej, odepchnąć ją od siebie i odejść. Jakiś głos w nim krzyczał: Jesteś szaloną staruchą! To twoją córkę kochałem! Opanował się jednak. Przygarbił plecy, jakby chciał zdusić gwałtowność swej reakcji, po czym pochwycił nadgarstki Leny i oderwał jej dłonie od kurtki. Podniósł je do góry, tak że jego palce znalazły się na wysokości jej twarzy. – Spójrz na me ręce – wychrypiał. – Spójrz na me palce. Lena utkwiła w nim obłąkane spojrzenie. – Spójrz na trawiącą je chorobę. One nie są po prostu zmarznięte – są chore, zmartwiałe z choroby prawie do dłoni. To moja choroba. – Jesteś mi najbliższy – powiedziała pogrążona w smutku. – Mówię ci, to trąd! Mam go w sobie – nawet jeśli jesteś na niego ślepa, jest tam. I jest tylko jeden sposób, aby się nim zarazić. Zbyt długi kontakt. Możesz się zarazić, jeśli będziesz przebywać zbyt długo blisko mnie. A dzieci... cóż warte małżeństwo bez dzieci? – Nie potrafił stłumić pasji bijącej z jego słów. – Dzieci są jeszcze bardziej wrażliwe. Łatwiej się nim zarażają... dzieci... i starcy. Gdy następnym razem zniknę z Krainy, ty zostaniesz, a jedynym spadkiem, który ci na pewno po mnie zostanie, będzie trąd. Foul już o to zadba. Oprócz wszystkiego innego będę jeszcze odpowiedzialny za skażenie całej Krainy. – Covenant... ukochany – szepnęła Lena – błagam cię. Nie odmawiaj. – Jej oczy zalały się łzami z okrutnego wysiłku, aby zobaczyć się taką, jaka była w rzeczywistości. – Spójrz, jestem wątła i niedoskonała. Nie potrafię ani nie mam odwagi sama o siebie dbać. Oddałam się... Proszę, Thomasie Covenant. – Nim zdążył ją powstrzymać, Lena opadła na kolana. – Błagam... nie zawstydzaj mnie w obliczu całego mego życia. Jego obronna pasja nie mogła równać się z jej determinacją. Poderwał ją z kolan, jakby chciał jej przetrącić krzyż, ale potem chwycił ją czule i przybrał jak najdelikatniejszy wyraz twarzy. Przez moment czuł, że ma w swych rękach dowód, że to on – nie lord Foul – był odpowiedzialny za cierpienie Krainy. I nie potrafił przyjąć tej odpowiedzialności, nie odtrącając Leny. To, o co go prosiła, to zapomnieć... Wiedział, że Pianościgły go obserwuje. Jednak nawet gdyby stali za nim również Triock, Mhoram i Bannor, gdyby byli obecni nawet Trell i Atiaran – nie zmieniłby swej odpowiedzi. – Nie, Lena – powiedział łagodnie. – Nie kocham cię jak trzeba – nie kocham cię tak, by cię poślubić. Oszukiwałbym cię jedynie. Jesteś piękna – piękna. Żaden inny mężczyzna nie dałby się prosić, ale ja jestem Niedowiarek, pamiętasz? Nie jestem tutaj bez powodu – po czym dokończył, wykrzywiając usta w przypominającym uśmiech grymasie. – Berek Półręki też nie poślubił swej królowej. Poczuł niesmak na dźwięk własnych słów. Czuł, że okłamał ją bardziej, niżby się z nią ożenił – że każda próba dodania jej otuchy jest pogwałceniem bolesnej prawdy. Lena jednak uchwyciła się jego słów, gdy dotarło do niej ich znaczenie. Szybkim mruganiem osuszyła oczy z łez, a z jej twarzy zniknął niemiły wyraz skrywanego z wysiłkiem zmieszania. W jego miejsce na jej ustach pojawił się uśmiech. – A zatem jestem twoją królową, Niedowiarku? – zapytała z zachwytem w głosie. Covenant przytulił ją, aby nie widziała jego pobielałej z wściekłości twarzy. – Oczywiście. – Wydusił z siebie słowa, które z trudem przeciskały się przez jego obolałe gardło. – Nikt inny na to nie zasługuje. Trzymał ją lękając się, że jeśli zwolni uścisk, to Lena przewróci się. Jednak po chwili kobieta sama uwolniła się z jego objęć. – Powiedzmy gigantowi. – Rzekła to takim tonem, jakby pragnęła ogłosić coś znacznie lepszego niż zaręczyny. Odwrócili się i ramię w ramię wspięli się wąwozem ku Słonemu Sercu Pianościgłemu. Oblicze giganta nadal było wilgotne od łez. Szary lód lśnił na jego twarzy, zwisał niczym paciorki z jego sztywnej brody. Pianościgły rękoma ściskał kolana. – Pianościgły – powiedziała zaskoczona Lena – to szczęśliwa chwila. Czemu płaczesz? Gigant poderwał dłonie, aby otrzeć lód, a potem uśmiechnął się do niej z cudowną czułością. – Jesteś zbyt piękna, królowo – powiedział łagodnie. – Twa uroda mnie przytłacza. Lena rozpromieniła się z zadowolenia słysząc te słowa. Na chwilę jej starczą twarz pokrył młodzieńczy rumieniec i z radością spojrzała gigantowi w oczy. Wtem drgnęła, przypomniawszy sobie o czymś. – Zaniedbuję swe obowiązki. Spałam, a ty nie jadłeś. Muszę ci ugotować posiłek. – Odwróciła się lekko i zbiegła w dół wąwozu ku zapasom Pianościgłego. Gigant rzucił okiem na mroźne niebo, po czym spojrzał na wychudłą twarz Covenanta. W jego głęboko osadzonych oczach błysnęło zrozumienie tego, co przeszedł Covenant. – Czy teraz wierzysz w Krainę? – zapytał łagodnie, jakby mówił do Leny. – Jestem Niedowiarkiem. Nie zmieniam się. – Czyżby? – Mam zamiar – Covenant przygarbił plecy – zlikwidować lorda Foula, cholernego Wzgardliwego. Czy to ci nie wystarczy? – Ależ tak, to mi wystarczy – powiedział Pianościgły z nagłą gwałtownością. – Niczego innego nie pragnę, ale dla ciebie to za mało. W co wierzysz – czym jest twa wiara? – Nie wiem. Pianościgły ponownie spojrzał w niebo. Krzaczaste brwi skrywały mu oczy, ale jego uśmiech zdawał się smutny, niemal rozpaczliwy. – Dlatego właśnie się boję. Covenant kiwnął posępnie głową, jakby się z tym zgadzał. Wszakże gdyby lord Foul pojawił się teraz przed nim, to on, Thomas Covenant, Niedowiarek i trędowaty, rzuciłby się gołymi rękoma wyrwać mu serce. Musiał wiedzieć, jak posłużyć się pierwotną magią białego złota. Rozwiązania tego problemu nie znalazł jednak ani w posiłku przygotowanym przez Lenę, ani w szarym popołudniu, które spędził, kuląc się nad ognistymi kamieniami z Leną drzemiącą na jego ramieniu, ani w przejmująco wilgotnym zmierzchu, który w końcu położył kres jego oczekiwaniu. Pianościgły poprowadził ich z wąwozu na wschód. Covenant miał wrażenie, że już niczego nie pojmuje poza wichrem przeszywającym go na wskroś szyderstwem z niemocy słonecznego blasku i ciepła. Potem zaś nie miał już czasu, aby o tym myśleć. Całą swą uwagę skupił na trudzie mozolnej wędrówki przez pogrążone w mrokach nocy wzgórza, wędrówki na pozbawionych czucia nogach. To był dla niego trudny sposób podróżowania. Przejmujące zimno wyczerpywało jego siły, nadwątlone przez chorobę, rany i wycieńczenie. Nie widział, gdzie stawiać stopy, nie potrafił ustrzec się przed potykaniem, przewracaniem, kaleczeniem się o bezduszną ziemię i skały. A jednak szedł dalej, pchał się za Pianościgłym, aż pot zamarzał mu na czole, a pokryte skorupą lodu odzienie na nim chrzęściło. Postanowienie trzymało go na nogach. Po jakimś czasie poczuł nawet pewną wdzięczność za drętwotę nóg, dzięki której nie czuł, jak się kaleczy. Nie miał poczucia upływu czasu ani drogi; czas odmierzał postojami, aliantha niespodziewanie wyciągniętymi ku niemu z ciemności na dłoniach Pianościgłego. To go podtrzymywało. W końcu jednak przestał ścierać lód z nosa i ust, z czoła i swej brody fanatyka; pozwolił, aby szary lód pokrył rysy jego twarzy na kształt maski i upodobnił go do stwora zimy. A jednak szedł, potykając się, śladem giganta. Kiedy krótko przed świtem Pianościgły wreszcie się zatrzymał, Covenant po prostu padł na śnieg i zasnął. Później gigant obudził go na śniadanie. Lena spała obok niego, skulona z zimna. Usta miała posiniałe, a przemarzniętym ciałem wstrząsały dreszcze. Teraz wyraźnie znać było minione lata w rysach jej twarzy i otwartych ustach unoszących się i opadających przy oddechu. Covenant delikatnie ją obudził, nakłonił do zjedzenia ciepłej strawy. W końcu jej usta straciły siność, a żyły na skroniach zrobiły się mniej widoczne. Potem, pomimo jej protestów, położył ją na posłaniu i leżał przy niej, dopóki ponownie nie zasnęła. Po pewnym czasie podniósł się, aby dokończyć własne śniadanie. Cofając się myślami, obliczył, że gigant przynajmniej przez ostatnie trzy dni i noce nie odpoczywał. Odezwał się więc do niego szorstkim tonem. – Dam ci znać, gdy zaczną mi się kleić oczy. – Następnie zabrał naczynie ze skaleningiem i odszedł poszukać osłoniętego miejsca, w którym mógłby trzymać straż. Tam usiadł i obserwował, jak sączy się dzienne światło, jakby przeciekało przez strup na starej ranie. Ocknął się późnym popołudniem. Pianościgły siedział obok niego, a Lena niedaleko od nich przygotowywała posiłek. Covenant zerwał się na równe nogi, klnąc pod nosem. Jednak jego towarzysz nie ucierpiał z powodu zaniedbania przez Niedowiarka swych obowiązków. Pianościgły spojrzał na niego z uśmiechem. – Nie niepokój się. Byliśmy wystarczająco bezpieczni – choć byłem ogromnie wyczerpany i przespałem się około południa. Na północ od nas jest ścieżka jeleni i niektóre ślady są jeszcze świeże. Jelenie nie zostałyby tutaj, gdyby wyczuły obecność maruderów. Covenant kiwnął głową. Oddech parował mu mocno na zimnym powietrzu. – Pianościgły – mruknął – niesamowicie mnie męczy bycie tym cholernym śmiertelnikiem. Tej nocy szło mu się łatwiej. Pomimo martwoty wdzierającej się w jego ręce i nogi powróciły mu częściowo siły. Pianościgły poprowadził ich na wschód. Góry oddaliły się od nich na południe, a zbocza wzgórz złagodniały. W rezultacie łatwiej mógł utrzymać tempo. Jednakże wraz ze złagodzeniem terenu pojawił się inny problem. Odkąd byli mniej osłonięci od wiatru, musieli często iść prosto w paszczę zimy lorda Foula. W tym wichrze nawet najgłębsze warstwy odzienia Covenanta zdawały się obracać w lód i Niedowiarek poruszał się drapiąc swą pierś do krwi, niczym pokutnik. Nadal jednak miał w sobie tyle siły, aby po zakończeniu nocnego marszu objąć pierwszą wachtę. Gigant zdecydował, że rozbiją obóz w małej kotlince, osłoniętej od wschodu przez niskie wzgórze; po spożyciu posiłku Pianościgły i Lena położyli się spać, a Covenant zajął miejsce pod suchym, sękatym jałowcem tuż poniżej szczytu pagórka. Stamtąd spojrzał na swych towarzyszy, ufnie pogrążonych we śnie. Postanowił tym razem ich nie zawieść. Jednakże zdawał sobie sprawę, że choć nic na to nie mógł poradzić, to marnie nadawał się do takich zadań. Otępiałe z zimna zmysły nie dawały mu spokoju, jakby zwiastowały nieuchronną katastrofę – jak gdyby jego niezdolność do zobaczenia, wyczucia czy usłyszenia niebezpieczeństwa powiększała je. I nie mylił się. Choć nie spał, choć czuwał – choć dzień zaczął się, wypełniając powietrze szarym, zimnym szlamem, choć atak przyszedł ze wschodu, pod wiatr – niczego nie zauważył do ostatniej chwili. Covenant skończył właśnie okrążać wierzchołek pagórka. Rozejrzał się po terenie wokół kotlinki, usiadł pod osłoną jałowca i dopiero wówczas uprzytomnił sobie niebezpieczeństwo. Wraz z wiatrem nadciągało coś groźnego; atmosfera w kotlince zrobiła się nagle napięta. W następnej chwili wokół Pianościgłego i Leny wyłoniły się ze śniegu ciemne postacie i zaatakowały, nim zdążył krzyknąć ostrzegawczo. Covenant poderwał się i pognał w dół. Pianościgły zerwał się na nogi, odrzucając na boki ubranych na ciemnobrązowo ludzi. Lena mocowała się z ciężarem napastników, którzy unieruchomili ją pod kocami, pokrzykując gniewnie stłumionym głosem. Nim Covenant zdołał do niej dotrzeć, ktoś uderzył go od tyłu, powalając go twarzą w śnieg. Niedowiarek przetoczył się, stanął na nogi, ale natychmiast pochwyciły go czyjeś ręce. Skrępowano mu ramiona. Covenant walczył, rzucał się z boku na bok, ale ten, kto go pochwycił, był o wiele za silny; nie potrafił rozerwać jego uścisku. W uchu zabrzmiał mu obojętny, obcy głos. – Przestań się rzucać albo przetrącę ci kark. Bezsilność doprowadzała Niedowiarka do pasji. – No to przetrąć – wysapał pod nosem, nadal się szarpiąc. – Tylko ją puśćcie. – Lena leżała przerażona, skamląc z zawodu i wściekłości, że nie udało jej się oswobodzić. – Pianościgły! – zakrzyknął ochryple Covenant. Z zaskoczeniem spostrzegł, że gigant nie walczył. Napastnicy od niego odstąpili, a on siedział bez ruchu, spoglądając ponuro na tego, który pochwycił Covenanta. Niedowiarkowi smutek odebrał resztkę sił. Napastnicy brutalnie wyciągnęli Lenę z koców. Zdążyli już skrępować jej ręce powrozem. Ona jednak nadal się szarpała, pragnąc oswobodzić się i pobiec do Covenanta. Wówczas Pianościgły przemówił. – Uwolnijcie go – rzekł niebezpiecznie spokojnym głosem. A gdy ręce trzymające Covenanta nie zwolniły swego uścisku, gigant odezwał się znowu. – Kamień i Morze! Pożałujecie, jeśli go skrzywdziliście. Nie znacie mnie? – Giganci są martwi – powiedział beznamiętny głos przy uchu Covenanta. – Pozostali jedynie giganci-furie. – Puśćcie mnie! – zasyczała Lena. – Przyjrzyjcie mu się głupcy! Melenkurion abatha! Czy i on jest furią? – Covenant nie wiedział, czy miała na myśli jego czy Pianościgłego. Ten, który go pochwycił, zignorował jej słowa. – Widzieliśmy... ja widziałem Boleść. Odbyłem tę podróż, aby przyjrzeć się dziełu furii. W oczach Pianościgłego pogłębił się cień, ale głos mu nie drgnął. – A zatem nie ufaj mi. Spójrz jednak na niego, jak proponowała Lena, córka Atiaran. To Thomas Covenant. Mocarne ramiona gwałtownym ruchem obróciły Covenanta. Znalazł się twarzą w twarz z krępym mężczyzną o wyniosłej pozie. Mężczyzna miał na sobie jedynie krótką tunikę, jakby nie był wrażliwy na zimno. Pod pewnymi względami zmienił się; brwi bielały mu wyraziście na brązowej skórze; włosy czas przyprószył siwizną; głębokie zmarszczki niczym erozja czasu zbiegały po policzkach od kącików ust. Covenant jednak rozpoznał go. To był Bannor, gwardzista krwi. 9. Schronienie ramenów Jego widok wprawił Covenanta w osłupienie. Drobne postacie, których skóra przypominała kolorem ziemię, ubrane w lekkie szaty o odcieniu zbliżonym do szarobiałego śniegu, zbliżyły się do niego, jakby sprawdzając jego tożsamość; kilku zamruczało „Ringthane” z napięciem w głosach. Ledwie ich widział. – Ale Mhoram powiedział... Ale Mhoram powiedział, że stracili gwardię krwi. – Ur-lordzie Covenant – Bannor pochylił głowę w lekkim ukłonie – wybacz mi mą pomyłkę. Dobrze się zamaskowałeś. – Zamaskowałeś? – Covenant nie miał pojęcia, o czym Bannor mówi. Ból Mhorama był tak przekonujący. W odrętwieniu spojrzał w dół, jakby spodziewał się zobaczyć, że w prawej dłoni Bannora brakuje dwóch palców. – Kurtka stonedownora. Sandały. Gigant za towarzysza. – Beznamiętne oczy Bannora spoczęły na twarzy Covenanta. – A ty sam cuchniesz zakażeniem. Jedynie twe rysy można rozpoznać. – Rozpoznać. – Covenant nie potrafił się powstrzymać. Powtórzył to, ponieważ było to ostatnie słowo, które Bannor powiedział. Próbując się opanować, wycharczał: – Dlaczego nie jesteś z lordami? – Ślub został złamany. Nie służymy już lordom. Covenant, słysząc tę odpowiedź, otworzył ze zdumienia usta, jakby była ona jawnym nonsensem. Zmieszanie zaćmiło jego zdolność pojmowania. Czy Mhoram powiedział coś takiego? Poczuł, że kolana mu drżą, jakby ziemia pod nim się przesuwała. – Nie służą już lordom – powtórzył bezmyślnie. Nie miał pojęcia, co znaczyły te słowa. W końcu dotarły do niego odgłosy szamotaniny Leny. – Skrzywdziłeś go – wysapała zapalczywie. – Uwolnij mnie! Covenant z wysiłkiem wziął się w garść. – Puśćcie ją – powiedział do Bannora. – Nie rozumiesz, kim ona jest? – Czy gigant powiedział prawdę? – Co? Co takiego zrobił? – Covenant omal nie popadł ponownie w osłupienie pod ciosem takiego braku zaufania. Jednak dla dobra Leny wziął głęboki oddech i opanował się. – Ona jest matką wielkiego lorda Eleny – rzekł. – Powiedz im, aby ją puścili. Bannor spojrzał na Lenę, po czym powiedział z rezerwą: – Lordowie o niej mówili. Nie byli w stanie jej uzdrowić. – Wstrząsnął nim lekki dreszcz. – Nie byli w stanie uzdrowić wielu rzeczy. Nim Covenant zdążył odpowiedzieć, gwardzista dał znak swym towarzyszom. Po chwili Lena była już u boku Covenanta. Gdzieś z fałd swej szaty wyciągnęła kamienny nóż i potrząsnęła nim przed Bannorem. – Jeśli go skrzywdzisz – uniosła się gniewem – to zapłacisz mi za to własną krwią, starcze. Gwardzista spojrzał na Lenę spod oka. Covenant powstrzymał ją, chwytając za ramię, ale nadal był zbyt oszołomiony, aby ją uspokoić, rozproszyć wątpliwości. – Lena – mruknął nieudolnie – Lena. Spojrzał błagalnie na Pianościgłego, który do nich podszedł, szukając u niego pomocy. – Ależ królowo – powiedział łagodnie. – Pamiętaj o swej przysiędze pokoju. – Pokój! – rzuciła Lena łamiącym się głosem. – Powiedz im o pokoju. To oni zaatakowali Niedowiarka. – Jednakże nie są naszymi wrogami. To rameni. Z niedowierzaniem spojrzała w twarz gigantowi. – Rameni? Opiekunowie ranyhyn? Covenant również spojrzał na niego w osłupieniu. Rameni? Bezwiednie założył, że towarzyszami Bannora byli inni gwardziści. Rameni zawsze skrycie nienawidzili gwardzistów, ponieważ zbyt wiele ranyhyn zginęło, niosąc ich do walki. Rameni i gwardia krwi? Ziemia zdała mu się osuwać pod nogami. Wszystko było inaczej, niż sądził; wszystko w Krainie zdumiewało go i zatrważało, jeśli tylko powiedziano mu prawdę. – Tak – odparł Pianościgły Lenie. I teraz Covenant sam rozpoznał ramenów. Ośmiu z nich, mężczyźni i kobiety, stali wokół niego. Byli szczupłym, zwinnym ludem o bystrych twarzach myśliwych i skórze tak opalonej po latach spędzonych na świeżym powietrzu, że nawet ta zima nie była w stanie przesłonić jej bladością. Nie licząc kusych szat, byli ubrani wedle rameńskiego zwyczaju, tak jak Covenant pamiętał – krótkie koszule i tuniki, które odsłaniały ramiona i nogi; stopy bose. Siedmiu z nich miało przystrzyżone włosy i było przepasanych powrozami, co oznaczało, że są ramenami drugiej rangi, zwanymi powrozami, ósmy był sługrzywym, to jest ramenem pierwszej rangi, co można było poznać po długich czarnych włosach związanych w koński ogon bitewnym powrozem i po małym wianuszku uplecionym z żółtych kwiatków. A jednak zmienili się; nie byli już tacy jak rameni, których pamiętał sprzed czterdziestu siedmiu lat. Najłatwiej zauważalną zmianą był ich stosunek do niego. Podczas jego pierwszej wizyty w Krainie patrzyli na niego z nabożnym respektem. On był Ringthane, człowiek, przed którym setki ranyhyn stanęły dęba. Teraz ich dumne, surowe twarze przyglądały mu się z szorstkością, za którą czaiła się wściekłość, tak jakby pogwałcił ich honor popełnieniem jakiejś niesłychanej wiarołomności. Nie były to jednak jedyne zmiany, jakie w nich zauważył. Przyglądając się oczom zgromadzonych wokół siebie ludzi, Covenant uświadomił sobie bardziej znaczącą różnicę, coś, czego nie potrafił określić. Być może nosili się z mniejszą pewnością siebie czy dumą; być może tak często byli atakowani, że uchylanie się weszło im w zwyczaj; a być może to, że siedmiu powrozów przypadało na jednego sługrzywego, zamiast trzech czy czterech, znaczyło, że zmniejszyła się liczba ich przywódców, nauczycieli mądrości ranyhyn. Bez względu jednak na przyczyny tego stanu rzeczy, sprawiali wrażenie prześladowanych, trawionych erozją, tak jakby jakiś zły duch podświadomości wgryzał się w kość ich odwagi. Covenant odniósł wrażenie, że rameni tolerują Bannora, a nawet pozwalają mu przewodzić, ponieważ nie mieli już wystarczającej pewności siebie, aby odmówić gwardziście krwi. Niedowiarek po chwili zdał sobie sprawę, że Lena coś mówi. W jej głosie znać było bardziej zakłopotanie niż gniew. – Czemu nas zaatakowaliście? Nie poznajecie Niedowiarka? Nie pamiętacie Skalnych Braci Krainy? Czyż nie widzicie, że dosiadałam ranyhyn? – Dosiadać! – Sługrzywy splunął. – Królowo – powiedział łagodnie Pianościgły – rameni nie jeżdżą konno. – Tak jak giganci – ciągnął dalej mężczyzna – oni zdradzają. – Zdradzają? – Covenantowi poczęło pulsować w skroniach, jakby znalazł się zbyt blisko otchłani ukrytej pod śniegiem. – Już dwukrotnie giganci poprowadzili armię Fangthana na północne tereny równin Ra. Owi „Skalni Bracia” wysłali tysiące kłów i pazurów, by rozdzierały ciała ranyhyn. Spójrz! – Zgrabnym szarpnięciem zerwał z włosów swój powróz i chwycił go oburącz niczym garotę. – Powrozy wszystkich ramenów są czarne od krwi. – Zacisnął pięści, jakby miał zamiar skoczyć na giganta. – Dom Ludzi jest porzucony. Rameni i ranyhyn zostali zdziesiątkowani. Giganci! – Splunął ponownie, jak gdyby już sam smak tego słowa budził w nim odrazę. – Jednakże znasz mnie – powiedział Pianościgły do Bannora. – Wiesz, że nie jestem jednym z tych trzech, którzy ulegli furiom. Bannor wzruszył wymijająco ramionami. – Dwóch z nich nie żyje. Któż wie, gdzie podziały się te furie? – Ja jestem gigantem, Bannor! – nalegał Pianościgły błagalnym tonem, jakby ten fakt był jedynym dowodem jego wierności. – To ja po raz pierwszy przywiodłem Thomasa Covenanta do Revelstone. Bannor był nieporuszony. – A zatem, jak to się stało, że żyjesz? Na te słowa w oczach Pianościgłego zamigotała boleść. – Nie było mnie w Coercri – powiedział cicho – gdy dobiegły końca lata spędzone przez moich krewniaków w Morskiej Rubieży. Gwardzista spojrzał na niego spod oka, ale nie dał się wzruszyć. Po chwili Covenant uświadomił sobie, że to on powinien wyjaśnić tę sytuację. Był w nie najlepszej kondycji do zajmowania się takimi problemami, ale wiedział, że musi coś powiedzieć. Z pewnym wysiłkiem zwrócił się do Bannora. – Nie możesz chyba upierać się, że i mnie nie pamiętasz. Pewnie dręczyły cię koszmary senne z mym udziałem, nawet jeśli nigdy nie spałeś. – Znam cię, ur-lordzie Covenant – gdy mówił, nozdrza mu dygotały, jakby drażnił je zapach choroby. – Ty również mnie znasz – powiedział Covenant z rosnącą niecierpliwością do sługrzywego. – Twój lud zwie mnie Ringthane. Ranyhyn stanęły przede mną dęba. Spojrzenie sługrzywego uciekło przed natarczywym wzrokiem Covenanta i na moment jego twarz przybrała niemal tragiczny wyraz. – My nie mówimy o Ringthane – rzekł cicho. – Ranyhyn wybrały. My nie możemy podawać w wątpliwość wybór ranyhyn. – A zatem cofnijcie się! – Covenant nie miał zamiaru krzyczeć, ale był zbyt przepełniony nieokreślonym lękiem, aby panować nad sobą. – Zostawcie nas w spokoju! Do diabła! I tak mamy dość kłopotów. Jego ton sprawił, iż sługrzywemu wróciła duma. – Dlaczego przybyłeś? – zapytał groźnie. – Ja nie „przybyłem”. W ogóle nie mam ochoty tu być. – Co jest twoim celem? – Mam zamiar wpaść na chwilę do ochronki Foula – powiedział Covenant głosem pełnym zjadliwości. Powrozi podskoczyli na te słowa, a oddech zaświstał im pomiędzy zębami. Ręce sługrzywego zacisnęły się na jego broni. Na ułamek sekundy oczy Bannora rozszerzyło okrutne pragnienie, ale natychmiast przybrał obojętny wyraz twarzy. Wymienił spojrzenie ze sługrzywym, po czym odezwał się: – Ur-lordzie, ty i twoi towarzysze musicie pójść z nami. Zabierzemy was do miejsca, gdzie więcej ramenów będzie mogło przemyśleć twe słowa. – Jesteśmy więźniami? – Covenant spojrzał groźnie. – Ur-lordzie, nikt nie podniesie ręki na ciebie w mej obecności, ale te sprawy wymagają rozważenia. Covenant spojrzał twardo na pozbawione wyrazu oblicze Bannora, po czym odwrócił się do Pianościgłego. – Co o tym myślisz? – Nie podoba mi się takie traktowanie – wtrąciła się Lena. – Słone Serce Pianościgły jest prawdziwym przyjacielem Krainy. Atiaran, moja matka, z radością mówiła o wszystkich gigantach. A ty jesteś Niedowiarkiem, powiernikiem białego złota. Oni okazali ci brak szacunku. Zostawmy ich i chodźmy swoją drogą. Pianościgły odpowiedział im obojgu. – Rameni nie są ślepi. Bannor nie jest ślepy. Z czasem zobaczą mnie wyraźniej. A ich pomoc jest warta zachodu. – W porządku – mruknął Covenant. – Ja i tak nie jestem dobry w walce. – A do Bannora powiedział sztywno: – Pójdziemy z tobą. – Po czym przez wzgląd na to wszystko, co razem przeżyli, dodał: – Zbyt wiele razy uratowałeś mi życie, abym miał ci teraz nie ufać, bez względu na to, o co w tym wszystkim chodzi. Bannor jeszcze raz skłonił się Covenantowi nieznacznie. Sługrzywy rzucił kilka rozkazów powrozom. Dwaj z nich pobiegli na północny wschód, dwaj inni zajęli pozycje zwiadowców po obu stronach drużyny, podczas gdy pozostali zbierali małe plecaki z kryjówek wokół kotlinki. Obserwując ich, Covenant ponownie zdumiał się tym, jak łatwo i szybko potrafili wtopić się w otoczenie. Nawet ich ślady zdawały się znikać mu w oczach. Nim Pianościgły spakował swą skórzaną sakwę, usunęli wszystkie ślady ich obecności. Dolinka sprawiała wrażenie tak nie naruszonej, jakby nigdy w niej nie byli. Wkrótce Covenant mozolnie posuwał się naprzód pomiędzy Leną a Pianościgłym w tym samym kierunku, który obrali dwaj biegacze. Sługrzywy i Bannor kroczyli żwawo przed nimi, a trzech pozostałych powrozów maszerowało z tyłu niczym straż. Szli nie kryjąc się, jakby nie lękali się wrogów. Covenant jednak dwukrotnie spostrzegł, że powrozi zacierali ślady po ich przemarszu na szarych zaspach i zmarzniętej ziemi. Obecność za plecami tych trzech ludzi, gotowych do użycia garot, powiększała jeszcze jego zakłopotanie. Pomimo swych długich doświadczeń z wrogością nie był przygotowany na aż taki brak zaufania ze strony ramenów. Nie ulegało wątpliwości, że zaszły ważne wydarzenia – wydarzenia, o których nie miał pojęcia. Jego niewiedza zasmucała go bolesnym przeczuciem, że los Krainy zmierzał ku kryzysowi, zasadniczemu zbiegowi wydarzeń, w których jego własna rola była ciemna, niejasna. To przeczucie podawało w wątpliwość solidność całego surowego gmachu jego zamiaru, jakby wzniósł go na ruchomych piaskach. Czuł potrzebę zadania pytań, uzyskania odpowiedzi. Milcząca groźba powrozów, owych trzech ramenów, rozpraszała go. I Bannor...! Nie potrafił sformułować swych pytań, nawet w myślach. I był zmęczony. Miał już za sobą całą noc wędrówki, nie spał od poprzedniego popołudnia. Minęły jedynie cztery dni od czasu przywołania. Wysilał się, aby dotrzymać kroku pozostałym, i nie miał już siły skupić się na myśleniu. Lena nie miała się lepiej. Mimo że zdrowsza, to jednak była starsza od niego i nie zaprawiona w pieszych wędrówkach. Stopniowo, w miarę jak narastało jego znużenie, rósł jego niepokój o nią. Gdy Lena zaczęła wspierać się na nim, oświadczył stanowczo Bannorowi, że musi odpocząć. Spali do późnego popołudnia, potem wędrowali długo w nocy, nim ponownie rozbili obóz. Następnego ranka ruszyli w drogę przed świtem. Covenant i Lena radzili sobie już lepiej. Jedzenie, jakie otrzymali od ramenów, było gorące i pożywne. Wkrótce po tym jak szary, blady dzień mozolnie począł brnąć przez ciężkie powietrze, dotarli na skraj wzgórz, skąd roztaczał się widok na równiny Ra. W tym miejscu skręcili na północ, trzymając się nadal nierównego terenu pogórza, nie ryzykując zapuszczania się na niegościnne, skażone zimą, otwarte przestrzenie równin. Szło im się coraz łatwiej. Z czasem Covenant odzyskał na tyle siły, aby zadawać pytania. Jak zwykle rozmowa z Bannorem sprawiała mu trudności. Jego niewzruszona obojętność zniechęcała go, często skłaniała do złośliwości lub gniewu; taka powściągliwość zdawała się oburzająco odporna na sądy – była antytezą trądu. Teraz wszyscy gwardziści porzucili lordów, Revelstone. To była śmiertelna w skutkach odmowa. Bez nich twierdza lordów padnie. A jednak Bannor był tu, żył i pracował z ramenami. Covenant próbował zadać mu pytanie, ale czuł, że nie zna już tego człowieka. Po pierwszych pytaniach Niedowiarka, Bannor przedstawił mu ramenów – sługrzywego Kama i jego powrozów, Whane’a, Lala i Puhla – oraz zapewnił, że wieczorem następnego dnia dotrą do celu. Wyjaśnił, że ta grupa ramenów jest patrolem zwiadowców, odpowiedzialnym za tropienie maruderów na zachodnim krańcu Ra; na Covenanta i jego towarzyszy natknęli się przypadkowo. Covenant zapytał o Rue, sługrzywą, która przyniosła wieść o armii Dręczyciela Ciał do Revelstone siedem lat temu. Bannor oświadczył obojętnie, że umarła wkrótce po powrocie do domu. Potem jednak Niedowiarek musiał niemal siłą wydzierać z niego to, co chciał wiedzieć. W końcu zabrakło mu pomysłu na dalsze pytania. – Opuściłeś lordów – rzucił niezdarnie. – Czemu tu jesteś? – Ślub został złamany. Jakże mogłem pozostać? – Jesteś im potrzebny. Nigdy nie byłeś im bardziej potrzebny. – Ur-lordzie, powiedziałem ci, że ślub został złamany. Wiele rzeczy zostało złamanych. Wiesz o tym. Nie mogliśmy... ur-lordzie, jestem już stary. Ja, Bannor, komendant gwardii krwi, potrzebuję snu i jedzenia. A choć urodziłem się w górach, to zimno przenika mnie do szpiku kości. Nie nadaję się do służby w Revelstone – nie, ani dla lordów, choć oni nie dorównują wielkiemu lordowi Kevinowi, który był przed nimi. – Zatem czemu tu jesteś? Czemu po prostu nie wróciłeś do domu i nie zapomniałeś o wszystkim? Pianościgły drgnął, słysząc ton Covenanta, ale Bannor odpowiedział spokojnie. – Taki miałem zamiar... gdy opuściłem twierdzę lordów. Nie potrafiłem jednak zapomnieć. Jeździłem na zbyt wielu ranyhyn. Widywałem je... w mych snach pędziły niczym wspomnienie bezchmurnego nieba i czystości. A ty je widywałeś? Swą wiernością przewyższały gwardię krwi, mimo że nie składały ślubów i nie lekceważyły śmierci. Dlatego wróciłem. – Tylko dlatego, że nie mogłeś uwolnić się od wspomnień o ranyhyn? Zostawiłeś lordów, Revelstone i wszystko na pastwę losu i przybyłeś tutaj, ponieważ nie potrafiłeś oprzeć się chęci jazdy na ranyhyn? – Ja nie jeżdżę na ranyhyn. Covenant spojrzał na niego zaskoczony. – Przybyłem, aby dzielić trudy ramenów. Kilku Haruchai – nie wiem ilu – czuło podobnie jak ja. Znaliśmy Kevina we wczesnych latach jego chwały i nie potrafimy zapomnieć. Terrel jest tutaj i Runnik. Są i inni. Uczymy naszych umiejętności ramenów, a sami z kolei uczymy się od nich opieki nad wielkimi końmi. Być może, nim umrzemy, nauczymy się godzić z naszymi niepowodzeniami. Godzić się – jęknął Covenant. Bannor! Sama prostota wyjaśnienia gwardzisty przeraziła go. Tym więc skończyły się całe stulecia nieskazitelnej i bezsennej służby. Nie zadawał już Bannorowi więcej pytań; lękał się odpowiedzi. Przez resztę tego dnia nie myślał już o swym zamiarze. Pomimo troski i towarzystwa Pianościgłego i Leny szedł pomiędzy nimi w posępnej izolacji. Słowa Bannora sparaliżowały jego duszę. Tej nocy zasypiał na wznak z oczami utkwionymi w niebo, jakby nie wierzył, że jeszcze kiedykolwiek ujrzy słońce. Następnego ranka przypomniał sobie jednak, co zamierzał. Krótko po świcie drużyna sługrzywego Kama spotkała innego powroza. Mężczyzna był w drodze na skraj równin i niósł dwa małe bukieciki żółtych kwiatków. Ich płatki trzepotały wzruszająco na ponurym wietrze. Powróz zasalutował sługrzywemu Kamowi, wyszedł na otwarty teren i zawołał coś, przekrzykując wiatr, w języku, którego Covenant nie mógł zrozumieć. Powtórzył okrzyk, potem czekał z wyciągniętymi rękoma, jakby składał wiatrowi ofiarę z kwiatów. Wkrótce zza osłony zmarzniętego żlebu wyszły dwa ranyhyn – ogier i klacz. Pierś ogiera znaczyły świeże ślady pazurów, klacz sprawiała wrażenie załamanej, pogrążonej w wewnętrznej pustce, jakby właśnie straciła swego źrebaka. Zwierzęta były chude niczym szkielety; głód odarł ich grzbiety z dumy, odsłonił żebra, spowodował, że ich wyniszczone mięśnie były skrajnie sztywne. Zdawały się z ledwością trzymać łby uniesione. Zarżały jednak na widok powroza. Potykając się, przykłusowały do niego i natychmiast zaczęły jeść ofiarowane im kwiaty. W trzech kęsach zjadły wszystkie. Mężczyzna przytulił się do nich na chwilę, po czym odwrócił się ze łzami w oczach. Bez słowa sługrzywy Kam podał powrozowi swój wianek, aby każdy z ranyhyn mógł zjeść jeszcze choć jeden kęs. – To jest amanibhavam, uzdrawiająca trawa równin Ra – wyjaśnił Covenantowi. – To mocna trawa, nie daje się tak łatwo poskromić tej zimie, wbrew życzeniu Rendera. Ona zachowa je przy życiu – przez następny dzień. – Mówiąc to, wpatrywał się z wściekłością w twarz Covenanta, jakby niedola tych dwóch koni była sprawką Niedowiarka. Potem szorstkim kiwnięciem wskazał na powroza karmiącego ranyhyn. – Przeszedł dziś dziesięć lig, aby przynieść im choć tę odrobinę jedzenia. – Jego twarz napełniło bolesne rozdarcie; przypominał ofiarę klątwy. Ze smutkiem odwrócił się i odszedł ponownie na północ, skrajem równin. Covenant przypomniał sobie; nie miał już teraz problemów z pamiętaniem o swoim zamiarze. Ruszył za sługrzywym, jakby z wściekłością walczył z martwotą swych nóg. W ciągu tego dnia widział jeszcze kilka ranyhyn. Dwa z nich nie były ranne, ale wszystkie były wychudzone, odarte ze swej dumy. Wszystkie pokonały już znaczną część drogi ku głodowej śmierci. Ich widok mocno przygnębił Lenę. Dręczyły ją takie wizje. W miarę upływu czasu jej oczy zapadały się coraz głębiej, jakby próbowały skryć się w czaszce, a dokoła nich wykwitły ciemne, podobne do siniaków kręgi. Rozglądała się z goryczą wokół siebie, zdawało się, że nawet Covenanta widziała niewyraźnie – jakby nie dostrzegała niczego poza sterczącymi żebrami i pozbawionymi ciała kończynami ranyhyn. Covenant trzymał ją za ramię, prowadził i wspierał, jak mógł najlepiej. Stopniowo przestał zwracać uwagę na zmęczenie; nawet przenikliwy wicher, dmący prosto w niego z równin, wydawał się nie mieć znaczenia. Niedowiarek stąpał ciężko za Kamem, niczym szalony prorok, który przybył, aby nagiąć ramenów do swej woli. Późnym popołudniem dotarli do obranego przez Kama celu. Przed nimi z ogołoconego z liści zagajnika wyszło nagle dwóch powrozów i powitało sługrzywego Kama zwyczajem ramenów – unosząc ręce bez broni przy skroniach, dłońmi ku górze. Kam odwzajemnił gest powitania, krótko rozmawiał z nimi przyciszonym głosem, po czym skinął na Covenanta, Lenę i Pianościgłego, dając znak, aby poszli za nim. – Moi powrozi byli zdołali przywołać jedynie trzech innych sługrzywych – powiedział, gdy wrócili pomiędzy wzgórza. – Ale czterech wystarczy. – Wystarczy? – zapytał Covenant. – Rameni uznają sąd wydany przez czterech sługrzywych. Covenant zauważył wyzywające spojrzenie Kama. Po chwili sługrzywy odwrócił się zgaszony, jakby przypomniał sobie, że ranyhyn dały Covenantowi do niego prawo. Pośpiesznie poprowadził drużynę pod górę. Ponury wicher zacinał ich w plecy. Wspięli się na dwa strome urwiska, z których roztaczał się rozległy widok na równiny. Poniżej nich rozciągały się surowe, zniszczone obszary, tak zdewastowane przez zimę i szary śnieg, że wyglądały na okaleczone i pozbawione życia. Sługrzywy Kam ruszył jednak szybko naprzód, ignorując te widoki. Sprowadził swych towarzyszy w dół urwisk, do doliny kulącej się pomiędzy surowymi pagórkami i grzbietami wzgórz. Ta dolina była w znacznej części osłonięta od wichru i na jej zboczach znajdowały się niewielkie zagony niedojrzałej amanibhavam. Teraz Covenant przypomniał sobie, co słyszał na temat amanibhavam podczas pierwszej wizyty na równinach Ra. Ta trawa, zawierająca tak niezwykłą moc uzdrawiającą konie, była dla ludzi trująca. W dolinie nie było niczego poza trawą i trzema martwymi zagajnikami tulącymi się w najbardziej stromych miejscach do zboczy. Sługrzywy Kam skierował się wprost ku najgęstszemu z nich. Spomiędzy drzew wyszło mu na spotkanie czworo powrozów. Sprawiali wrażenie napiętych i wątłych, byli przy tym bardzo młodzi; nawet dwie starsze dziewczyny zdawały się jeszcze nie być gotowe do ceremonii powrożenia. Zasalutowali nerwowo Kamowi, a gdy odwzajemnił ich powitanie, rozstąpili się, pozwalając mu wejść do zagajnika. Covenant wszedł za Bannorem pomiędzy drzewa. Za drzewami znajdowała się wąska szczelina w zboczu. Nie zamykała się ona od góry, ale jej krawędzie były tak zakrzywione, że przesłaniały Covenantowi widok ku górze. Warstwa suchych liści tłumiła jego kroki. Przeszedł pomiędzy zimnymi kamiennymi ścianami cicho niczym cień. Nozdrza wypełnił mu zapach zbutwiałej starzyzny, jakby liście gniły w szczelinie przez pokolenia; pomimo wilgoci poczuł bijące od nich nikłe ciepło. Nikt się nie odezwał. Ściskając w swej zmartwiałej dłoni lodowate palce Leny, Covenant szedł za Bannorem rozpadliną biegnącą nieregularnymi łukami przez skałę. Wtem sługrzywy Kam zatrzymał się. – Teraz wejdziemy do tajemnych miejsc schronienia ramenów – powiedział łagodnie, gdy Covenant go dogonił. – Strzeż się, Ringthane. Jeśli nie zostaniemy pouczeni, aby wam zaufać, ty i twoi przyjaciele nie opuścicie tego miejsca. Na całych równinach Ra i otaczających wzgórzach jest to ostatnie schronienie. Kiedyś rameni utrzymywali kilka podobnie ukrytych miejsc. To w nich sługrzywi opatrywali ciężkie rany ranyhyn i wprowadzali powrozów w tajniki rytuału powrożenia, ale wszystkie schronienia, jedno po drugim... – Kam obrzucił Covenanta demonicznym spojrzeniem – ...zostały zdradzone. Choć strzegliśmy ich ze wszystkich sił, kresh, ur-podli, jaskiniowe upiory – zło pod każdą postacią – znajdowali nasze ukryte schronienia i niszczyli je. – Przyglądał się uważnie Ringthane, tak jakby wypatrywał jakichś znaków, które piętnowałyby Covenanta jako zdrajcę. – Zatrzymamy cię tutaj... zabijemy raczej twych towarzyszy... niż pozwolimy na zdradzenie tego miejsca. Nie zostawiając Covenantowi czasu na odpowiedź, odwrócił się na pięcie i pełnym godności krokiem ruszył za następny zakręt rozpadliny. Covenant podążył za nim z nachmurzoną miną. Za zakrętem znalazł się w ogromnej komorze. Było w niej mroczno, ale mimo to dostrzegł kilka ranyhyn stojących pod ścianami. Konie jadły skąpe wiązki trawy, a w tej zamkniętej przestrzeni ostry aromat amanibhavam przyprawiał Niedowiarka o szum w głowie. Wszystkie konie były ranne – niektóre tak okrutnie, że ledwie stały. Jeden stracił część łba w walce, inny nadal krwawił z okrutnych śladów pozostawionych przez pazury na jego bokach, dwa inne miały połamane nogi, które zwisały bezwładnie z odłamkami kości rozdzierającymi skórę. Spoglądał na nie posępnie, a wówczas one zdały sobie sprawę z jego obecności. Poruszyły się niespokojnie i z wysiłkiem uniosły łby, odwracając ku niemu swe łagodne, przygnębione oczy. Przez długą chwilę spoglądały na niego takim wzrokiem, jakby powinny się go lękać, ale były na to zbyt poranione. Potem, resztką swych sił próbowały stanąć dęba – nawet konie ze złamanymi nogami. – Przestańcie. Przestańcie. – Covenant ledwie zdawał sobie sprawę, że mamrocze na głos. Przesłaniał rękoma twarz, starając się obronić przed tym okropnym widokiem. – Nie mogę tego znieść. Bannor zdecydowanym ruchem ujął go za ramię i pociągnął przez komorę do następnego korytarza biegnącego w skale. Po kilku krokach nogi odmówiły mu posłuszeństwa, ale Bannor pochwycił go i podtrzymał. Zaciskając kurczowo bezużyteczne palce na ramionach gwardzisty, okręcił się, aby stanąć do niego twarzą. – Dlaczego? – wysapał w obojętne oblicze Bannora. – Dlaczego one to robią? Twarz i głos Bannora niczego nie ujawniły. – Ty jesteś Ringthane. Złożyły ci obietnicę. – Obietnicę. – Covenant przetarł ręką oczy. Obietnice ranyhyn przekuśtykały przez jego pamięć. – Niech to piekło pochłonie. – Z wysiłkiem odsunął się od Bannora. Przywarł do skały, zacisnął swe drżące pięści, jakby próbował wycisnąć z nich opanowanie. Jego palce tęskniły do gardła Wzgardliwego. – Powinno się je zabić! – rzucił ochrypłym z gniewu głosem. – Powinno się skrócić ich niedolę! Jak możecie być tak okrutni? Sługrzywy Kam splunął. – Czy tak załatwia się to w twoim świecie, Ringthane? Bannor odpowiedział niewzruszonym głosem. – To są ranyhyn. Nie śmiej silić się wobec nich na uprzejmość. Czyż którykolwiek z ludzi mógłby decydować za nie o śmierci i bólu? Słysząc to, Pianościgły wyciągnął dłoń i dotknął ramienia Bannora w geście szacunku. Covenantowi zadrgały szczęki, ale zdusił swój krzyk. Jego oczy poszły za ruchem ręki giganta, odwrócił się i spojrzał posępnie na Pianościgłego. Obaj, gigant i Bannor, byli świadkami jego ugody z wielkimi końmi sprzed czterdziestu siedmiu lat, gdy ranyhyn po raz pierwszy stanęły przed nim dęba; Bannor, Pianościgły, Mhoram i Quaan byli być może ostatnimi żyjącymi uczestnikami wyprawy po Laskę Praw. Było ich jednak wystarczająco wielu. Mogli go oskarżyć. Rameni mogli wysunąć przeciwko niemu oskarżenia. Ślubna obrączka tkwiła luźno na jego palcu; schudł i białe złoto wisiało, jakby nie miało żadnej wartości. Potrzebował jego mocy. Bez niej lękał się domyślać rzeczy, które przed nim skrywano. Podszedł nagle do Kama i dźgnął pierś sługrzywego swym sztywnym palcem. – Do diabła – wymamrotał w nienawistne spojrzenie Kama – jeśli robisz to tylko z dumy, to mam nadzieję, że z niej zgnijesz. Mogliście zabrać je na południe w góry – mogliście im tego oszczędzić. Duma nie jest wystarczającym usprawiedliwieniem. Oczy Kama ponownie pociemniały z bolesnej urazy. – To nie duma – powiedział łagodnie. – Ranyhyn nie chciały iść. Covenant uwierzył mu, choć nie chciał. Nie potrafił wątpić w to, co ujrzał w oczach sługrzywego. Cofnął się, wyprostował plecy i wziął głęboki oddech. – W takim razie lepiej mi pomóż. Zaufaj mi, chcesz czy nie. Nienawidzę Foula równie mocno jak ty. – To być może – odparł Kam, odzyskując swą surowość. – Nie postąpimy jednak wbrew woli ranyhyn ze względu na ciebie. Widziałem... nie uwierzyłbym, gdybym nie widział. Stanąć dęba! Takie pokaleczone! Nie musisz się nas lękać. Twoi towarzysze to inna sprawa. Kobieta... – czynił wysiłki, aby mówić spokojnie – ... nie budzi mej nieufności. Ale ten gigant... on musi dowieść swej prawości. – Słyszę cię, sługrzywy – powiedział Pianościgły sucho. – Uszanuję twą nieufność najlepiej jak potrafię. Kam spojrzał gigantowi w oczy, po czym rzucił spojrzenie Bannorowi. Gwardzista wzruszył obojętnie ramionami. Kam kiwnął głową i poprowadził ich dalej szczeliną. Covenant, nim za nim podążył, ponownie chwycił Lenę za rękę. Kobieta nie podniosła głowy i w mroku widział jedynie sińce pod jej oczyma. – Bądź dzielna – powiedział, jak mógł najłagodniej. – Może nie będzie aż tak źle. – Nie odpowiedziała, ale gdy pociągnął ją naprzód, nie opierała się. Trzymał ją u swego boku i wkrótce wyszli razem ze szczeliny. Otwierała się ona na ukrytą dolinę, która zdawała się przestronna po ciasnym korytarzu w skałach. Nad płaskim dnem z ubitej ziemi wznosiły się ku wąskiej szparze wieczornego nieba strome, poszarpane ściany. Sama dolina była wąska i głęboka; kształtem przypominała literę S, kończącą się na następnej szczelinie w zboczu wzgórza. W kilku miejscach pod ścianami piętrzyły się pogruchotane kamienne słupy i kolumny, a w załomach i pęknięciach tych ogromnych kamiennych bloków, osłonięte przed lawinami, stały namioty ramenów – nomadzie domy poszczególnych rodzin. Było ich w tym wąwozie żałośnie mało. Sługrzywy Kam oznajmił swe przybycie okrzykiem. Na spotkanie Covenanta i Leny wyszło z namiotów kilkunastu ramenów. Pod względem oznak prześladowania uderzająco przypominali Kama. Jednak w przeciwieństwie do ranyhyn nie wydawali się szczególnie dotknięci głodem. Rameni słynęli ze swych myśliwskich umiejętności i najwyraźniej byli w stanie zdobyć więcej mięsa dla siebie niż trawy dla koni. Pomimo to cierpieli. Każdy z nich, kto nie był dzieckiem lub dotkniętym niemocą, nosił znak powroza, choć nawet niewprawne oczy Covenanta mogły dostrzec, jak bardzo niektórzy z nich nie byli jeszcze gotowi do podjęcia takich trudów i ryzyka. Ten fakt potwierdził jego wcześniejsze podejrzenia. Liczebność ramenów niebezpiecznie zmniejszyła się na skutek zimy lub wojny. Wszyscy oni mieli energiczny, czujny wygląd Kama, tak jakby nie mogli spocząć, ponieważ ich sny roiły się od przerażających wizji. Covenant intuicyjnie wyczuwał, co to było. Wszystkich, nawet dzieci, prześladowała krwawa wizja wyniszczenia ranyhyn. Bali się, że powód, dla którego istnieje ich cała rasa, wkrótce całkowicie w Krainie zaniknie. Rameni zawsze żyli dla ranyhyn i wierzyli, że przetrwają jedynie do śmierci ostatniego z nich. Dopóki wielkie konie odmawiały opuszczenia równin, rameni byli bezradni wobec zapobieżenia takiemu końcowi. Jedynie uparta, waleczna duma chroniła ich przed rozpaczą. Przywitali Covenanta, Lenę i giganta milczeniem i zdziwionymi spojrzeniami. Lena ledwie zdawała się ich zauważać, ale Pianościgły skłonił się im rameńskim obyczajem i Covenant poszedł za jego przykładem, choć pozdrowienie wystawiło jego pierścień na spojrzenia wszystkich. Kilku powrozów zamruczało na widok białego złota, a jeden sługrzywy odezwał się ponurym głosem: – A zatem to prawda. On wrócił. Na wieść o tym, co uczyniły ranne ranyhyn, niektórzy z nich cofnęli się z bolesnym zdumieniem, a inni pomrukiwali gniewnie pod nosem. Jednakże wszyscy pokłonili się Covenantowi; ranyhyn stanęły przed nim dęba i rameni nie mogli odmówić mu serdecznego przyjęcia. Potem domowi, czyli rameni najniższej rangi, a więc ci, którzy byli zbyt młodzi, starzy lub niedołężni, aby być powrozami, odeszli i wystąpiła trójka sługrzywych, o których wspomniał Kam. Dokonano prezentacji, po czym głos zabrała sługrzywa Jain, posępna kobieta, która przedstawiła się jako ostatnia. – Czy konieczne było przyjęcie giganta? – zapytała Kama. – On jest moim przyjacielem – powiedział natychmiast Covenant. – I Bannor wie, że można mu zaufać, nawet jeśli gwardzista jest zbyt wielkim głupcem, aby to głośno przyznać. To dzięki Pianościgłemu jestem tutaj. – Czynisz mi zbyt wielki zaszczyt – skrzywił się Pianościgły. Sługrzywy ważył słowa Covenanta, jakby kryły niejedno znaczenie. – Słone Serce Pianościgły brał udział w wyprawie po Laskę Praw razem z wielkim lordem Prothallem, ur-lordem Covenantem i sługrzywą Śmieszka – odezwał się Bannor. – W owym czasie był godny zaufania. Widziałem jednak wielu godnych zaufania, którzy ulegli Zepsuciu. Być może nie pozostało już nic z pradawnej wierności gigantów. – Nie wierzysz w to – warknął Covenant. Bannor uniósł brew. – Widziałeś Boleść, ur-lordzie? Czy Słone Serce Pianościgły powiedział ci, co wydarzyło się w Morskiej Rubieży, domu gigantów? – Nie. – A zatem pośpieszyłeś się ze swym zaufaniem. Covenant wziął się mocniej w garść. – Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? – To nie moja sprawa. Ja nie ofiarowałem się zaprowadzić cię do Ridjeck Thome. Covenant zaczął protestować, ale Pianościgły powstrzymał go, kładąc mu rękę na ramieniu. Pomimo sprzecznych emocji marszczących mu czoło, jarzących się niebezpiecznie w jego przepastnych oczach głos giganta był spokojny. – Czy zwyczajem ramenów jest trzymać gości na chłodzie i głodzie po długiej podróży? Kam splunął na ziemię, ale sługrzywa Jain odpowiedziała z wymuszoną grzecznością. – Nie, to nie jest naszym zwyczajem. Spójrzcie. – Wskazała głową w głąb kanionu, gdzie domowi krzątali się wokół wielkiego ogniska pod występem jednego z filarów. – Jedzenie będzie wkrótce gotowe. To mięso kresh, ale możecie je jeść bez obawy – było gotowane wiele razy. – Potem ujęła ramię Leny. – Chodź. Widok ranyhyn przyprawił cię o cierpienia, a zatem dzielisz nasz ból. Uczynimy, co w naszej mocy, aby przywrócić ci siły. – Mówiąc to, powiodła Lenę ku ognisku. W Covenancie wszystko wrzało z zawodu i przerażenia, ale nie potrafił oprzeć się ciepłu ogniska; jego ciało potrzebowało go tak bardzo. Koniuszki i zgięcia palców u nóg oprócz swej martwoty nosiły ślady ukąszeń mrozu i Niedowiarek wiedział, że jeśli szybko nie zajmie się swymi stopami, to grozi mu zakażenie i gangrena. Z najwyższym trudem panował nad sobą, ale podążył za Leną i Jain do ogniska. Jak mógł najspokojniej, poprosił jednego z domowych o ciepłą wodę do obmycia swych nóg. Moczenie stóp, pomimo ich martwoty, przyniosło mu ulgę. Gorąca woda pomogła ciepłu z ogniska rozmrozić jego kości. A stopy nie były tak mocno poranione, jak się obawiał. Obie były spuchnięte od infekcji, ale nie przybyło im nowych ran. Jego ciało z jakiejś przyczyny opierało się chorobie. Z przyjemnością odkrył, że nie groziła mu utrata nogi. Wkrótce jedzenie było gotowe. Siedmiu powrozów Kama usiadło ze skrzyżowanymi nogami wokół ogniska, a wraz z nimi czterech sługrzywych, Bannor, Pianościgły, Lena, Covenant. Domowi położyli przed nimi suche liście bananowca, pełniące rolę talerzy. Covenant zajmował miejsce pomiędzy Leną i Bannorem. Ułomny mężczyzna, mrucząc posępnie pod nosem, podał im gulasz i gorące zimowe ziemniaki. Covenantowi nie przypadł do gustu pomysł jedzenia kresh – spodziewał się, że mięso będzie obrzydliwe i łykowate – ale gotowało się tak długo, w tak aromatycznych ziołach, że pozostała w nim jedynie odrobina goryczy. A co najważniejsze, było gorące. Jego apetyt na ciepło zdawał się nie nasycony. Jadł, jakby widział przed sobą długie dni zimna i skąpego pożywienia. Jego obawy były uzasadnione. Bez niczyjej pomocy on i jego towarzysze nie byliby w stanie zaopatrzyć się w wystarczającą ilość pożywienia na wędrówkę do ochronki Foula. Gdzieś, kiedyś słyszał, iż aliantha nie rosną na Wyniszczonych Równinach. Wrogość ramenów z wielu względów była dla niego złym znakiem. Covenant wiedział, że będzie musiał dotrzeć do samego jądra owej wrogości, pomimo swych obaw. W jedzeniu szukał więc odtrutki na swój strach. Jego zadumane przeżuwanie przerwał dziwny człowiek, który niespodziewanie pojawił się w schronieniu. Wyszedł z rozpadliny na drugim końcu kanionu i skierował się prosto, z rozmysłem ku siedzącym mężczyznom i kobietom. Jego ubiór do pewnego stopnia przypominał strój ramenów; do wykonania cienkiej koszuli, nogawic i płaszcza użyto podobnego materiału. Jednakże on nosił swój płaszcz tak, że w znacznie większym stopniu krępował mu ruchy niż któremukolwiek z ramenów. I nie miał nigdzie powrozów. Zamiast rameńskiej garoty dzierżył w dłoni, niczym laskę, krótką włócznię; za pasem miał zatknięty ostry, drewniany pręt. Stwarzał wrażenie skrępowanego odwagą, z jaką się zbliżał, jakby lękał się drwin ramenów. Rzucał wokół siebie bojaźliwe spojrzenia, uciekając raczej wzrokiem, niż biegnąc ku temu, co widział. Nieznajomy roztaczał wokół siebie krwawą aurę, choć Covenant nie potrafił wyjaśnić, skąd brało się to wrażenie. Był czysty, nie był ranny; ani włócznia, ani drewniany szpikulec nie nosiły śladów użycia. A jednak przywodził na myśl krew, zabijanie i głód. Mężczyzna podszedł do ogniska. Wszyscy rameni siedzieli sztywno na swych miejscach – nie poruszali się, nie jedli, nie spoglądali na obcego. Znali tego człowieka, ale znajomość z nim była dla nich bolesna. – Jecie beze mnie? – zapytał po chwili agresywnym tonem przybysz. – Ja także potrzebuję pożywienia. Oczy sługrzywej Jain nie podniosły się znad ziemi. – Wiesz, że jesteś mile widziany. Przyłącz się do nas albo weź jedzenie, którego potrzebujesz. – Czy rzeczywiście jestem tak mile widziany? A gdzie słowa powitania? Nawet na mnie nie spoglądacie. Kam rzucił mu piorunujące spojrzenie spod zmarszczonych gniewnie brwi, a wówczas nieznajomy drgnął i odwrócił wzrok. – Piłeś krew – powiedziała łagodnie Jain. – Tak! – warknął gwałtownie mężczyzna. – A wy czujecie się urażeni. Nic nie rozumiecie. Gdybym nie był najlepszym biegaczem i opiekunem ranyhyn na równinach Ra, to zabilibyście mnie z miejsca, nawet chwili nie zastanawiając się nad swymi obietnicami. – Nie jesteśmy skorzy do zapominania obietnic – mruknął posępnie Kam. Nieznajomy nie zwrócił uwagi na zapewnienie Kama. – Widzę pomiędzy wami gości. Sam Ringthane. I gigant – cedził zgryźliwie – jeśli mnie oczy nie mylą. Czyżby furie też były mile widziane? Ku zdumieniu Covenanta, nim Jain lub Kam zdążyli odpowiedzieć, Bannor zabrał głos. – To Słone Serce Pianościgły. – W obojętnym głosie gwardzisty dało się wyczuć dziwną nutę nacisku, jakby komunikował fakt o decydującym znaczeniu. – Słone Serce Pianościgły! – szydził nieznajomy, ale nie spojrzał gigantowi w oczy. – A więc masz już pewność, że to furia. – Nie mamy pewności – powiedział Kam. Mężczyzna nadal nie zwracał na niego uwagi. – I Ringthane... dręczyciel koni. Czy on także jest furią? Zajmuje właściwe sobie miejsce – po prawicy gwardzisty. Wspaniała uczta – wszyscy najokrutniejsi wrogowie ranyhyn zebrani razem. I gościnnie przyjmowani! – Ty również jesteś mile widziany – ton głosu Jain stał się bardziej napięty. – Przyłącz się do nas lub weź, ile ci potrzeba, i odejdź. Domowa zbliżała się z wahaniem ku obcemu, niosąc liść pełen jedzenia. Mężczyzna wyrwał jej go szorstko. – Odejdę. Słyszę, jak twe serce zaprzecza twym słowom. Nie jestem na tyle wspaniały czy mile widziany, abym jadł z takimi jak oni. – Powiedziawszy to, odwrócił się na pięcie i odszedł tam, skąd przyszedł. Chwilę później opuścił schronienie równie nagle, jak się w nim pojawił. Covenant gapił się w ślad za nim, nic nie rozumiejąc, potem spojrzał na sługrzywych, szukając u nich wyjaśnienia. Ci jednak siedzieli, wpatrując się zawzięcie w swe jedzenie, jakby nie byli w stanie spojrzeć nikomu w oczy. Pianościgły również nie pojmował nic z tego, co się wydarzyło. Lena niczego nie zauważyła; drzemała na siedząco. Covenant odwrócił się ku Bannorowi. Gwardzista śmiało spojrzał Covenantowi w oczy i odpowiedział tym samym beznamiętnym głosem. – To jest Pietten. – Pietten – powtórzył skonsternowany Covenant. – Pietten! – powtórzył za nim ochryple Pianościgły. – On i strzegąca Llaura zostali uratowani podczas wyprawy po Laskę Praw w bitwie o Niebotyczne Woodhelven. Pamiętasz? Llaura i dziecko Pietten byli okaleczeni... – Pamiętam – odpowiedział z goryczą Covenant. – Ur-podli coś z nimi zrobili. Wykorzystano ich do zastawienia pułapki. Ona... ona... – Wspomnienie zatrwożyło go. Z Llaurą okrutnie postąpiono. Pomimo swej wielkiej odwagi, nie była w stanie przezwyciężyć tego, co jej uczyniono. A dziecko, Pietten – dziecku także wyrządzono krzywdę. – Zabraliśmy strzegącą Llaurę i Piettena na równiny Ra, do Domu Ludzi – powiedział Pianościgły. Covenant pamiętał, że gigant niósł Piettena na rękach. – Tam na prośbę Ringthane i... i moją... rameni zaopiekowali się Llaurą i Piettenem. Bannor kiwnął głową. – To właśnie ta obietnica, o której mówił. – Llaura? – zapytał Covenant słabym głosem. – Umarła, gdy Pietten był jeszcze dzieckiem. Krzywda, jakiej doznała, skróciła jej życie. – A Pietten? – dopytywał się Pianościgły. – Co jemu uczynili ur-podli? – On jest szalony – mruknął Kam, przerywając swe milczenie. – Jest najlepszym biegaczem i opiekunem ranyhyn na równinach Ra – odparowała posępnie Jain. – Służy ranyhyn – dodał Bannor. Troszczy się o nie tak, jak żaden sługrzywy. W jego miłości jest jednak... – szukał przez chwilę właściwych słów – pewne okrucieństwo. On... – On lubi smak krwi – przerwał Covenant. Pamiętał widok Piettena – ledwie czteroletniego chłopca – w purpurowym świetle chorego księżyca. Pietten brudził sobie dłonie o zakrwawioną trawę, potem lizał swe palce i uśmiechał się. Bannor potwierdził skinieniem głowy. – On wylizuje rany ranyhyn, aby je oczyścić! – rzucił z przerażeniem Kam. – Z powodu jego wielkiej biegłości w opiece nad ranyhyn – ciągnął dalej Bannor – i z powodu dawnych obietnic złożonych w czasach wyprawy rameni dzielą z nim swe życie i pracę, ale lękają się go z powodu jego szaleństwa. Dlatego żyje samotnie. On z kolei traktuje ramenów tak, jakby to oni uczynili z niego wyrzutka. – A jednak walczy – szepnęła po chwili Jain. – Widziałam, jak włócznia zabiła trzech kresh zagryzających ranyhyn. – Walczy – mruknął Kam. – Jest szalony. Covenant wziął głęboki oddech, jakby próbował wraz z powietrzem wciągnąć odwagę. – My jesteśmy odpowiedzialni – Pianościgły i ja – to my go wam przekazaliśmy, więc my jesteśmy odpowiedzialni. Czyż nie tak? Na dźwięk jego głosu Lena poruszyła się, zamrugała zmęczonymi oczyma. – Nie, przyjacielu – powiedział Pianościgły. – Ranyhyn cię wybrały – odpowiedziała Jain. – Nie prosimy, abyś je ocalił. – Możecie nazwać to dumą, jeśli chcecie – dodał Kam. – Ranyhyn na to zasługują. – Odpowiedzialność spoczywa na mnie – powiedział Pianościgły z bólem, który boleśnie zadźwięczał w uszach Covenanta. – To moja wina. Ponieważ po bitwie o Niebotyczne Woodhelven – gdy wszyscy wiedzieli o straszliwej krzywdzie wyrządzonej dziecku – ja odmówiłem mu leczącego iłu, który mógłby mu pomóc. To również Covenant pamiętał. Pianościgły, targany wyrzutami sumienia z powodu wszystkich zabitych przez siebie jaskiniowych upiorów, wykorzystał resztkę leczącego iłu, aby ulżyć cierpieniu rannej bestii, miast uleczyć Piettena. – Ty mu go nie odmówiłeś – zaprotestował Covenant. – Ty... – Nie dałem mu go. – Odpowiedź Pianościgłego była równie ostateczna jak cięcie toporem. – Och, do diabła! – Covenant popatrzył gniewnie po zebranych, szukając jakiegoś wyjścia z tej sytuacji, ale go nie znalazł. Niechcący obudził Lenę. – Ukochany, coś jest nie w porządku? – zapytała, prostując się. Covenant ujął jej dłoń w swe zmartwiałe palce. – Nie martw się tym. Ja jedynie usiłuję dociec, co tu się dzieje. – Królowo – wtrącił się Pianościgły. Otarł usta, odłożył liść, który mu służył za talerz, i wstał. Górując nad kręgiem ramenów, postąpił do przodu i stanął przy ogniu. – Królowo, nasz kłopot polega na tym, że rameni mi nie dowierzają. Wyrazili swój szacunek dla ciebie, Leny, córki Atiaran, i akceptację dla ur-lorda Thomasa Covenanta, Niedowiarka i Ringthane, ale mnie nie wierzą. Lena spojrzała na niego. – A zatem to głupcy – oświadczyła z godnością. – Nie. – Pianościgły uśmiechnął się słabo. – To prawda, że byłem gościem w Domu Ludzi i towarzyszem sługrzywej Gibkiej podczas wyprawy po Laskę Praw. Prawdą jest, że Bannor z gwardii krwi mnie znał. Walczyliśmy razem w bitwie o Niebotyczne Woodhelven. Jednakże oni nie są głupcami. Cierpieli z powodu losu gigantów i należy uszanować ich brak zaufania. – Następnie zwrócił się do sługrzywych. – A jednak, choć uznaję wasze zwątpienie, trudno mi się z nim pogodzić. Serce nalega, bym opuścił miejsce, w którym mi nie ufają. Niełatwo by było wam mnie zatrzymać, ale ja nie odejdę. Rozum nalega, abym zwrócił się do mego przyjaciela, Thomasa Covenanta. Być może on przekonałby was, abyście mnie zaakceptowali, ale nie poproszę go o to. Sam muszę zdobyć waszą akceptację. Postaram się stawić czoło waszemu zwątpieniu, gdyż wrogowie Wzgardliwego, Niszczyciela Dusz i Fangthane nie powinni zwracać się przeciwko sobie. Pytajcie o wszystko, co chcecie. Sługrzywi wymienili spojrzenia. Covenant poczuł, że atmosfera wokół ogniska robi się coraz bardziej napięta. Twarz giganta była złowieszczo spokojna, jakby pojął istotę swego problemu i rozumiał, jak stawić mu czoło. Covenant jednak nie rozumiał. Wrogość ramenów nadal go zdumiewała. Miał ochotę skoczyć gigantowi na pomoc. Powstrzymał się, ponieważ spostrzegł, dlaczego Pianościgły pragnął dowieść swej uczciwości. Ogarnęło go fascynujące i przerażające pragnienie zobaczenia, jak gigant tego dokona. Jain porozumiała się wzrokiem z innymi sługrzywymi, następnie wstała i stanęła na wprost Pianościgłego, po przeciwnej stronie ogniska. Bannor, nie proszony o to, dołączył do niej. Przez długą chwilę przyglądali się posępnie gigantowi. – Słone Serce Pianościgły – odezwała się w końcu Jain – Render jest przebiegły w swej złośliwości. Odkrycie wszystkich jego perfidii wymaga równej przebiegłości. Ramenom jej brak. Jakże więc moglibyśmy cię sprawdzić? – Wypytajcie o moją przeszłość – odparł Pianościgły spokojnie. – Byłem nieobecny w wykutym przez gigantów Coercri, gdy furia położył rękę na mych krewniakach. Od tego czasu włóczyłem się po Krainie, bijąc – mordując maruderów. Walczyłem u boku stonedownorów w obronie ich domów. Ja... – Oni mają stwory, które niszczą kamień! – przerwała Lena z nagłą gwałtownością. – Ich ogromne, okrutne ramiona obracają nasze domy w gruzy. Bez siły giganta nie ocalilibyśmy nawet jednego kamienia. – Lena. – Covenant w duchu miał ochotę poprzeć jej oświadczenie, jednakże jedynie powstrzymał ją delikatnie, ścisnął jej ramię, aż zwróciła na niego swe gniewne spojrzenie. – On nie potrzebuje naszej pomocy – powiedział, jakby się obawiał, że gniew może rozbić kruche kości jej czaszki. – On sam może za siebie ręczyć. Gniew Leny powoli zmienił się w ból. – Czemu oni nas tak męczą? My także pragniemy ocalić ranyhyn. Ranyhyn nam ufają. Covenant uspokajał ją, najlepiej jak potrafił. – Oni cierpieli. Muszą także sami za siebie odpowiadać. – Miałem również swój udział w powrocie Thomasa Covenanta do Krainy – ciągnął dalej Pianościgły. – Nie siedziałby tutaj, proponując pomoc Krainie, gdybym nie użyczył swej siły. – To nie wystarcza – powiedziała surowo Jain. – Render nie zawahałby się zabić własnych ludzi w imię wyższego celu. Być może przysłużyłeś się stonedownorom i przywołaniu, aby białe złoto mogło wpaść w ręce Fangthane. – Nie zdałeś relacji z Boleści. – Bannor mówił cicho, jakby pytał o rzeczy niebezpieczne. Pianościgły oddalił jednak takie rozwiązanie potrząśnięciem swej masywnej głowy. – Zatem pomińmy mą przeszłość – pomińmy blizny, które pokrywają me ciało. Być może jestem narzędziem Wzgardliwego. Spójrzcie na mnie. Czy naprawdę wierzycie, że furia mógłby się we mnie ukryć? – Jakże możemy zaręczyć? – mruknęła Jain. – Nigdy nie widzieliśmy cię krzepkim. Pianościgły patrzył teraz na Bannora, adresując swe pytanie właśnie do gwardzisty. Bannor odpowiedział spokojnie, obiektywnie. – Gigancie, nie wyglądasz dobrze. Wiele spraw tej zimy jest niezrozumiałych – ale ty nie wyglądasz dobrze. Jest w tobie żądza, której nie pojmuję. Ona przywodzi na myśl Zepsucie. Sługrzywi przytaknęli kiwnięciem głów. – Bannor! – Pianościgły szepnął z naciskiem. W jednej chwili stracił swój kamienny spokój i jego oblicze wykrzywiła udręka. – Nie skazuj mnie tak pochopnie. Być może za bardzo przypominam Piettena. Zadawałem ciosy, których nie mogłem cofnąć ani ich uniknąć. I widziałeś... mam na swym sumieniu krew gigantów. – Krew gigantów? – Covenant jęknął. – Pianościgły! Po chwili Pianościgły odzyskał panowanie nad sobą. – Znałeś mnie przecież, Bannor. Wiesz, że nie mam zamiaru służyć Wzgardliwemu. Nie potrafiłbym...! – Słowa z pasją przeciskały mu się przez usta. – Znałem cię – przyznał po prostu Bannor. – Ale czy znam cię teraz? Ręce giganta zacisnęły się nerwowo, jakby paliły się do brutalnej odpowiedzi, ale on sam zachował spokój. Nie spuszczając z Bannora oczu, klęknął przy ogniu. Nawet wówczas był wyższy od gwardzisty czy sługrzywej Jain. Napiął mięśnie i pochylił się do przodu. W mrocznych jaskiniach jego oczu niebezpiecznie zamigotały pomarańczowe refleksy płomieni. – Widziałeś caamora, Bannor – powiedział z napięciem – rytuał gigantów, żałobę przez ogień. Widziałeś, jaki czyni ból. Nie jestem przygotowany – to nie mój czas. Nie cofnę jednak rąk, dopóki nie przyznasz, że mnie znasz, Bannorze z gwardii krwi. Gigant, nie spuszczając wzroku z Bannora, wsunął obie pięści w najgorętsze węgle ogniska. Na ten widok powrozom dech zaparło w piersiach, pozostali sługrzywi poderwali się, aby stanąć przy Jain. Covenant poszedł za ich przykładem, tak jakby czyn giganta porwał go do góry. Pianościgły zesztywniał w śmiertelnej udręce. Choć płomienie nie trawiły jego ciała, to przyprawiały go o straszliwe męczarnie. Mięśnie czoła nabrzmiały mu i pulsowały, jakby próbowały rozedrzeć czaszkę; ścięgna na szyi naprężyły się jak liny; pot spływał niczym krew po rozpalonych policzkach; usta ściągnęły się w biały węzeł na zębach. Jego spojrzenie jednak nie drgnęło. Z udręką znosił dalej swój ból. Bannor przypatrywał mu się z wyrazem sędziowskiej obojętności. Powrozi byli zatrwożeni. Gapili się nieprzytomnym wzrokiem na ręce Pianościgłego. A sługrzywi z boleścią, bojaźliwie obserwowali Bannora i giganta, oceniając ich próbę woli. Lena krzyknęła i skryła twarz na ramieniu Covenanta. Niedowiarek również nie mógł znieść widoku bólu, jaki zadawał sobie Pianościgły. Odwrócił się do Bannora i wysapał mu prosto w ucho: – Skończ z tym! Przyznaj, że go znasz. Do diabła! Bannor – ty cholerny egoisto! Jesteś taki dumny – nie potrafisz pogodzić się z myślą, że gdziekolwiek mógł pozostać ktoś wierny, po tym jak gwardia krwi zawiodła. Tylko ty albo nikt. On jest gigantem, Bannor! – Bannor nie poruszył się, ale szczęki mu zadrżały. – Czy nie dość ci było Eleny? – syknął Covenant. – Próbujesz uczynić z niego kolejnego Kevina? Bannor na moment zmarszczył swe białe brwi. Potem odezwał się obojętnym tonem. – Wybacz mi, Słone Serce Pianościgły. Ufam ci. Pianościgły wyciągnął ręce z ognia. Były sztywne z bólu. Przytulił je do piersi, dysząc ciężko. Bannor odwrócił się do Covenanta. Niedowiarek wzdrygnął się na jego widok, jakby spodziewał się, że gwardzista go uderzy. – Ty również jesteś winny upadku wielkiego lorda Eleny – powiedział z goryczą Bannor. – Zmusiłeś nas do ujawnienia nie wypowiadanego imienia. Jednakże nie na tobie spoczęło jego brzemię. Dlatego prawo śmierci zostało złamane i Elena upadła. Mówię ci jednak: strzeż się, ur-lordzie Covenant! Zbyt wiele losów trzymasz w swych chorych rękach. – Wiem o tym – mruknął Covenant. Drżał tak mocno, że musiał wesprzeć się na Lenie. – Wiem o tym. To jedyna rzecz, której jestem pewny. – Nie był w stanie spojrzeć na Pianościgłego; lękał się widoku bólu giganta, obawiał się, że gigant poczuł się dotknięty jego interwencją. Nie puszczał Leny ze swych objęć. W wyniku napięcia poczuł przypływ gniewu. – Ale mam już tego dosyć. – Mówił zbyt gwałtownie, ale nie dbał o to. Jego pasja musiała znaleźć ujście. – Nie mam zamiaru więcej prosić o pomoc. Teraz ja powiem wam, co macie robić. Sługrzywa Gibka obiecała mi, że rameni uczynią wszystko, co zechcę. Przywiązujecie wagę do obietnic – więc tej też dotrzymacie. Potrzebuję jedzenia tyle, ile zdołamy unieść. Potrzebuję przewodników, którzy możliwie najszybciej doprowadziliby nas do Uskoku. Potrzebuję zwiadowców, którzy pomogliby nam przedostać się przez Wyniszczone Równiny. – Słowa cisnęły mu się przez zęby szybciej, niż potrafił nad nimi panować. – Jeśli Pianościgły nie będzie zdolny... Do diabła, wy to za niego zrobicie! – Proś o księżyc – mruknął sługrzywy Kam. – Nie prowokuj mnie! – Ostre słowa tłoczyły mu się w gardle niczym ogień; okręcił się, aby plunąć płomieniami na sługrzywych, ale powstrzymały go ich pełne udręki oczy. Nie zasłużyli na jego wściekłość. Podobnie jak Bannor i Pianościgły byli ofiarami Wzgardliwego – ofiarami tego, czego Thomas Covenant nie uczynił, nie chciał lub nie był w stanie uczynić dla Krainy. Ponownie poczuł, jak grunt usuwa mu się spod nóg. Z pewnym wysiłkiem odwrócił się ku Bannorowi i znowu spojrzał gwardziście w oczy. – To, co stało się z Eleną, w ogóle nie jest twoją winą – wymamrotał. – On i ja... my uczyniliśmy to razem. Czy też ja jej to uczyniłem. – Potem zmusił się, aby podejść do Pianościgłego. Jednakże, gdy tylko ruszył się, Lena schwyciła go za ramię, odwróciła ku sobie. Wspierał się na niej, nie zwracając na nią uwagi; teraz zmusiła go, aby spojrzał. – Elena... moja córka... co się z nią stało? – Przerażenie zaskrzyło się w jej oczach, wczepiła się palcami z desperacją w jego pierś. – Co się z nią stało? Covenant patrzył na nią zaskoczony. Prawie zapomniał. Nie chciał pamiętać o tym, że ona nic nie wiedziała o końcu Leny. – Powiedział, że ona padła? – krzyknęła do niego. – Co ty jej zrobiłeś? Niedowiarek trzymał ją w wyciągniętych ramionach, odsunął się od niej. Nagle tego wszystkiego zrobiło się dla niego za dużo. Lena, Pianościgły, Bannor, rameni – nie był w stanie panować nad wszystkim naraz. Odwrócił głowę ku Pianościgłemu, zignorował Lenę, szukał wzrokiem pomocy u giganta. Pianościgły jednak nawet nie zauważył niemego błagania Covenanta. Nadal był pogrążony we własnym bólu, usiłując zgiąć swe obolałe palce. Covenant pochylił głowę i odwrócił się do Leny, tak jakby była ścianą, o którą miał się roztrzaskać. – Ona nie żyje – powiedział zdławionym głosem. – To moja wina... nie wpakowałaby się w to wszystko, gdyby nie ja. Nie uratowałem jej, ponieważ nie wiedziałem jak. Słyszał za sobą krzyki, ale nie robiły na nim wrażenia. Obserwował Lenę. Powoli docierało do niej znaczenie jego słów. – Nie żyje – powtórzyła głucho. – Wina. – Covenant obserwował, jak w jej oczach słabnie i znika błysk świadomości. – Lena – jęknął. – Lena! Jej spojrzenie nie rozpoznawało go. Patrzyła bezmyślnie przed siebie, jakby uciekła z niej dusza. Krzyki za nim przybierały na sile. – Zostaliśmy zdradzeni! – wysapał w pobliżu jakiś głos. – Ur-podli i jaskiniowe upiory...! Wartownicy zamordowani. W końcu dotarł do niego naglący ton głosu. Odwrócił się powoli. Przed sługrzywymi i Bannorem stała młoda powróz, niemal dzwoniąc zębami ze strachu. Za nią, w wejściu do schronienia, walka już się rozpoczęła. Covenant słyszał dobiegające ze szczeliny echa krzyków i jęków towarzyszących zaciekłej walce wręcz. W następnej chwili zwarta grupa jaskiniowych upiorów wpadła do kanionu, wymachując ogromnymi mieczami trzymanymi w podobnych do łopat rękach. Z przeciągłym krzykiem rzucili się na ramenów. Nim Covenant zdołał zareagować, Bannor pochwycił jego i Lenę i pociągnął ich ku przeciwległemu końcowi doliny. – Uciekajcie – powiedział dobitnie, zmuszając ich, by szli dalej. – Ja z gigantem powstrzymamy pościg. Dogonimy was – tak szybko, jak będzie można. Uciekajcie na północ, potem na wschód. Strome zbocza zbiegały się coraz bardziej, aż w końcu Covenant i Lena stanęli u wylotu następnej szczeliny, biegnącej przez wzgórza. Bannor pchnął ich w kierunku czarnej rozpadliny. – Spieszcie się. Trzymajcie się lewej. – Następnie zniknął, odbiegając do walczących. Covenant bezwiednie upewnił się, czy nadal ma za pasem nóż Triocka. Czuł nieodparte pragnienie pobiegnięcia za Bannorem, rzucenia się, jak on, w wir walki – by szukać zapomnienia. Ściskając mocno ramię Leny, pociągnął ją za sobą do szczeliny. 10. Parias Pełgający blask ognisk zniknął już za pierwszym zakrętem i Covenant przestał cokolwiek widzieć. Lena poruszała się niczym lalka – pusta i bezwolna. Niedowiarek chciał, aby się go uchwyciła, dzięki czemu miałby obie ręce wolne; ale jej palce osunęły się bezwładnie z jego ramienia. Był więc zmuszony posuwać się dalej po omacku, lewą ręką wiodąc po ścianie, a prawą podtrzymując kobietę. Bał się jednak, że z powodu pozbawionej czucia dłoni lada moment może zgubić Lenę. Krzyki goniły w ślad za nimi szczeliną, a po każdym wrzasku przyśpieszał kroku. Covenant klął z furią, usiłując nie poddać się przerażeniu. Szczelina rozwidlała się i Niedowiarek poszedł wzdłuż lewej ściany. Po kilku krokach przejście zrobiło się tak wąskie, że musiał iść bokiem, ciągnąc Lenę za sobą. Potem dno szczeliny zaczęło opadać. Wkrótce było tak stromo, że co pewien czas zbutwiałe liście i glina usuwały mu się spod nóg. Potem szczelina przeszła w tunel. Skała zamknęła się nad ich głowami, a tymczasem dno zaczęło wznosić się w górę, aż w końcu sklepienie było tak blisko, że Covenant musiał się pochylić, aby nie rozbić sobie głowy. Kompletne ciemności tunelu przerażały go. Miał wrażenie, że po omacku przeciska się trzewiami ziemi, przy każdym kroku miał wrażenie, że tunel prowadzi go w przepaść. Nie słyszał już żadnych odgłosów z kanionu; w uszach dudniło mu jego własne głośne szuranie palcami po ścianie. Pomimo to nie zatrzymywał się. Świadomość upływającego czasu, napór ślepego kamienia wiszącego mu nad karkiem popychały go do przodu. Lena nadal nie dawała znaków życia. Potykała się, poruszała, gdy pociągnął, obijała się o ściany tunelu; ale jej ramię w jego uścisku było nadal bezwładne. Ciągnął ją za sobą, jakby była nierozumnym dzieckiem. Tunel wreszcie się skończył. Skały bez ostrzeżenia zniknęły i Covenant wpadł w zarośla. Łodygi i gałęzie chłostały go niczym wroga. Osłaniając oczy przedramieniem, pchał się naprzód, aż w końcu wyszedł na otwarty teren, pocąc się w zębiskach wichru. Noc była równie wilgotna i lodowata jak zawsze, ale po smolnych ciemnościach tunelu Niedowiarek stwierdził, że coś niecoś widzi. Stał wraz z Leną poniżej majaczącego wysoko urwiska. Zarośla i krzaki porastały znaczną część jego podstawy, za nimi grunt opadał jałowym stokiem ku równinom Ra. Przystanął smagany wichrem i spróbował rozeznać się w sytuacji. Z tej strony tunel był dobrze zamaskowany przez zarośla i poszycie, mimo to rameni powinni byli postawić tu straże. Gdzie oni są? Nikogo nie widział, nic nie słyszał oprócz wichru. Kusiło go, aby zawołać, ale lodowata pustka nocy powstrzymywała go. Jeśli rameni zostaną pokonani, to maruderzy bez trudu podążą za nim tunelem; dla jaskiniowych upiorów i ur-podłych pokonanie takiego ciemnego korytarza to czysta przyjemność. Ur-podli już mogli go obserwować zza krzaków. Na północ, potem na wschód, powiedział Bannor. Covenant wiedział, że musi ruszać. Był jednak bez zapasów – bez jedzenia, koców, ognia. Nawet jeśli nie będą go ścigać, to niewielkie miał nadzieje, by przeżyć na tym zimnie. Jeśli Bannor i gigant wkrótce nie nadejdą, to on i Lena nie mają szans. Bannor powiedział, że dogonią go. – Za późno już – wymamrotał, aby utwierdzić się w swym postanowieniu – już za późno, aby się martwić o niemożliwe. To wszystko było niemożliwe od samego początku. Po prostu ruszaj. Przynajmniej zabierz ją z tego wichru. Umieścił Lenę po swej lewej stronie, objął ją i ruszył na północ przez nurt nadprzyrodzonej zimy. Śpieszył się, jak mógł najbardziej, podtrzymując Lenę, spoglądając bojaźliwie za siebie, by sprawdzić, czy ich nie gonią. Po dotarciu do miejsca, gdzie wzgórza się urywały, stanął przed trudną decyzją: Bannorowi i Pianościgłemu łatwiej byłoby ich odszukać, gdyby trzymali się skraju równin, natomiast jeśli pójdą górą, zboczami, to większe będzie miał szanse znalezienia schronienia i aliantha. Po chwili bolesnego namysłu wybrał wzgórza. Musiał zaufać umiejętnościom tropicielskim swych przyjaciół; jego uwagę zaprzątała Lena. Piął się zawzięcie w górę, na wpół niosąc swą towarzyszkę. Za pierwszymi grzbietami znalazł płytką dolinę biegnącą w przybliżeniu na północ, która zapewniła niejaką osłonę przed wiatrem. Nie zatrzymał się jednak; nie był jeszcze dostatecznie daleko od tunelu. Poprowadził Lenę doliną pomiędzy wznoszące się za nią wzgórza. Po drodze natknął się przypadkowo na wymizerowany krzak aliantha. Było na nim kilka jagód, a ich obecność w tym miejscu dodała mu nieco otuchy. Covenant sam zjadł dwie jagody, po czym starał się nakłonić Lenę, aby wzięła pozostałe. Ona jednak nie widziała jagód ani nie słyszała jego żądań; jej zmysły były ślepe. Niedowiarek zjadł więc pozostałe skarbojagody, aby się nie zmarnowały, minął krzew i wyprowadził Lenę z doliny. Potem przez długi czas nie mógł znaleźć łatwej drogi przez wzgórza. Ogólnie usiłował podążać na północ, szukając dolin i ścieżek, ale ukształtowanie terenu uporczywie kierowało go na wschód, w dół zboczy, ku równinom. Pot znowu zamarzał mu na brodzie, a mięśnie powoli sztywniały w lodowatych podmuchach wiatru. Lena dygotała za każdym razem, gdy wiatr dmuchał prosto w nią. W końcu Covenant myślał już tylko o znalezieniu dla niej schronienia. W pewnym momencie dojrzał ciemną smugę na rozciągającym się poniżej pustkowiu, porzucił więc wzgórza i skierował się ku niemu. Nie zawiódł się. To było koryto wyschniętego potoku o stromych brzegach. W niektórych miejscach jego ściany przekraczały dziesięć stóp wysokości. Covenant sprowadził Lenę nierównym zboczem w dół żlebu, potem powiódł ją pod osłonę przeciwległej ściany i usadził opartą plecami o ubitą ziemię. Wytężył wzrok w otaczających ciemnościach, przyjrzał się kobiecie i przeraził jej stanem. Lena drżała bez przerwy, a jej skóra była zimna i wilgotna. Na jej twarzy nie było śladu zrozumienia, świadomości tego, gdzie była ani co się z nią działo. Covenant rozcierał energicznie jej nadgarstki, ale ramiona pozostawały miękkie, jakby mróz pozbawił szpiku jej kości. – Lena – zawołał z wahaniem, po czym powtórzył z większą siłą. – Lena! – Nie odpowiedziała. Siedziała wiotka pod ścianą, jakby postanowiła zamarznąć raczej na śmierć, niż przyjąć do wiadomości fakt, że człowiek, którego kochała, był mordercą. – Lena! – błagał gderliwym tonem. – Nie zmuszaj mnie do tego. Nie chcę tego zrobić ponownie. Nie odpowiedziała. Wydawane od czasu do czasu jęki i przerywany oddech nie wskazywały na to, aby go słyszała. Sprawiała wrażenie kruchej niczym zamrożona porcelana. Zacisnął z zawziętością zęby, zamachnął się swą okaleczoną ręką i po raz drugi uderzył ją w policzek. Głowa odskoczyła jej na bok, a potem niczym wahadło wróciła ku niemu. Piersią Leny wstrząsnął dreszcz, a usta zadygotały, jakby oddech ranił. Potem nagle wyrzuciła przed siebie ręce zakrzywione niczym szpony. Wbiła paznokcie w skórę wokół jego oczu. Zacisnęła palce, żłobiąc ciało, jakby chciała wyłupić mu oczy. Przypływ strachu przyprawił go o nudności; Covenant wzdrygnął się, ale nie cofnął. – Zabiłeś Elenę, moją córkę – odezwała się po chwili z determinacją. – Tak. Lena zacisnęła mocniej palce. – Mogę cię oślepić. – Tak. – Nie boisz się? – Boję się. Ponownie zacisnęła palce. – To dlaczego nie stawiasz oporu? – Lewy policzek Niedowiarka zaczął krwawić pod jej paznokciami. – Ponieważ muszę z tobą pomówić... o tym, co stało się z Eleną. Muszę powiedzieć ci, co zrobiła... i co ja zrobiłem... i dlaczego to zrobiłem. Nie zechcesz mnie wysłuchać, o ile nie postanowisz... – W ogóle nie będę słuchać! – Jej głos drżał od szlochu. Z wściekłością oderwała od niego ręce i oddała mu uderzenie, z całej siły wymierzając mu policzek. Pod wpływem uderzenia Covenantowi łzy napłynęły do oczu. Zamrugał, a gdy jego spojrzenie odzyskało ostrość, spostrzegł, że Lena przyciska dłonie do twarzy, aby nie wybuchnąć głośnym płaczem. Objął ją niezdarnie. Nie opierała się. Przytulił mocno. Lena płakała, ale po chwili poruszyła głową, przycisnęła twarz do jego kurtki. Wkrótce jednak zesztywniała i cofnęła się. Otarła oczy, odwracając głowę, jakby się wstydziła chwilowej słabości. – Nie potrzebuję twego pocieszenia, Niedowiarku. Nie byłeś jej ojcem. Ojca obowiązkiem jest kochać swą córkę, a ty jej nie kochałeś. Niech cię nie zwiedzie mój przelotny żal – nie zapomnę tego, co zrobiłeś. Covenant objął się, próbując opanować swój ból. – Nie chcę, abyś zapomniała. – W tej chwili żałował, że nie stracił oczu, jeśliby ból oślepienia umożliwił mu płacz. – Nie chcę, aby ktokolwiek zapomniał. Był zbyt wyjałowiony na łzy; woda, która przesłoniła mu wzrok, nie płynęła z jego serca. Niedowiarek zmusił się, aby wstać. – Chodź. Zamarzniemy na śmierć, jeśli się nie ruszymy. Nim Lena zdążyła odpowiedzieć, Covenant usłyszał za sobą uderzenie stóp o ziemię. Okręcił się, wymachując rękoma, aby odeprzeć atak. Naprzeciwko niego stała ciemna postać. Była otulona płaszczem; nie potrafił rozróżnić jej kształtów, ale w prawej dłoni trzymała włócznię niczym laskę. – Pfu! – splunęła postać. – Już pięć razy bylibyście martwi, gdybym nie postanowił was pilnować. – Pietten? – zapytał zdumiony Covenant. – Co ty tu robisz? – Lena stała obok niego, ale nie dotknęła go. – Jesteście równie głupi jak niewprawni – powiedział chrapliwie Pietten. – Od razu wiedziałem, że rameni was nie obronią. Wziąłem na siebie to zadanie. Co za głupota skłoniła cię, abyś sam wepchał im się w ręce? – Jak przebiegła walka? – Pytania kłębiły się Covenantowi w głowie. – Co stało się z Bannorem i Pianościgłym? Gdzie oni są? – Chodźcie! – warknął woodhelvennin. – To robacze nasienie jest niedaleko za nami. Musimy szybko ruszać, jeśli chcecie żyć. Covenant wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Zachowanie Piettena odebrało mu odwagę. Przez chwilę jego szczęki poruszały się bezskutecznie. Potem powtórzył z nutą desperacji w głosie: – Co stało się z Bannorem i Pianościgłym? – Nie zobaczysz ich już więcej. – Odparł Pietten pogardliwie. – Nic już więcej nie zobaczysz, jeśli zaraz za mną nie pójdziesz. Nie macie pożywienia ani dostatecznych umiejętności. Jeśli tu zostaniecie, to będziecie martwi, nim ujdę ligę. – Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i pobiegł żlebem. Covenant wahał się, do głosu poczęły dochodzić obawy. Nie chciał zaufać Piettenowi. Jego instynkt krzyczał głośno: On pije krew; Foul coś z nim zrobił i on teraz lubi smak krwi! Jednakże on i Lena byli zbyt bezsilni. Nie mogli sami się obronić. Nagłym ruchem chwycił Lenę za ramię i ruszył za Piettenem. Wyćwiczony przez ramenów woodhelvennin pozwolił, aby Covenant i Lena go dogonili, ale potem narzucił tempo, które wybiło Covenantowi z głowy ochotę do zadawania pytań. Pietten szybko wyprowadził ich z koryta strumienia, kierując się na północ, ku otwartym równinom. Ponaglał ich, niczym człowiek wyraźnie widzący przed sobą swój cel, a gdy zaczęli okazywać oznaki zmęczenia, z rozdrażnieniem znalazł im aliantha. Po nim samym nie było znać trudów wędrówki; poruszał się energicznie, pewnie, rozkoszując się płynnością swych kroków. Od czasu do czasu uśmiechał się drwiąco do Covenanta i Leny, szydząc, że nie są w stanie z nim się równać. A oni szli za nim niczym w transie, jak zahipnotyzowani ostrym wichrem i nieubłaganą koniecznością. Covenant zawzięcie dotrzymywał kroku, a Lena mozoliła się u jego boku, odtrącając wszelkie próby pomocy z jego strony. Miał wrażenie, że Lenę podtrzymuje jej ponura niezależność; pokonała niemal dwie ligi, nim zaczęła słabnąć. Potem jednakże siły gwałtownie ją opuściły. Covenant sam był bardzo zmęczony, ale pragnął jej pomóc. Kiedy więc potknęła się po raz trzeci i z ledwością stanęła na nogi, odezwał się zdyszany, przekrzykując wiatr. – Pietten, musimy odpocząć – zażądał. – Potrzebujemy ognia i schronienia. – Nie jesteś wytrzymały, Ringthane – zakpił Pietten. – Czemu więc tak wielu ludzi lęka się ciebie? – Nie możemy tak dalej iść. – Zamarzniecie na śmierć, jeśli tu się zatrzymacie. Covenant z boleścią wykrzesał z siebie dość siły, aby krzyknąć: – Wiem! Masz zamiar pomóc nam czy nie? Głos Piettena zabrzmiał dziwną przebiegłością: – Będziemy bezpieczniejsi za rzeką. To niedaleko – dodał, po czym pośpiesznie ruszył, nim Covenant zdążył zapytać ponownie. Zdobyli się na wysiłek i podążyli za nim. Przekonali się, że mówił prawdę. Wkrótce dotarli do brzegów ciemnej rzeki, płynącej ze wzgórz na wschód. Rzeka posępnie zagradzała im drogę, niczym strumień czarnego lodu, ale Pietten skoczył w nią bez wahania i przeszedł w bród prosto na drugi brzeg. Prąd był wartki, ale woda nie sięgała powyżej kolan. Covenant obserwował go, miotając przekleństwa. Zmęczenie zwielokrotniało jego zwątpienie; instynkt przezorności trędowatego wył w nim niczym ranne zwierzę. Nie znał tej rzeki, ale domyślał się, że to był Trawiasty Bród, północna granica Ra. Obawiał się, że Bannor i Pianościgły nie domyślą się, że opuścił równiny – jeśli jeszcze żyli. Nadal jednak nie miał wyboru. Woodhelvennin był ich jedyną nadzieją. – Będziecie tam stać? – szydził Pietten z drugiego brzegu. – To stójcie i zgińcie. – Niech to diabli! – warknął do siebie Covenant. Złapał Lenę za ramię i pomimo jej gniewnych sprzeciwów zszedł z brzegu ku rzece. Jego nogi nie poczuły zimna, ale łydki paliły niczym przypiekane. Nim przebrnął kilkanaście jardów, rozbolały go kolana, jakby rzeka obdarła je ze skóry. Próbował się śpieszyć, ale wartkość nurtu i nierówności na dnie rzeki sprawiały, że jedynie potykał się i zataczał. Nadal ściskał ramię Leny i pchał się do przodu ze wzrokiem utkwionym w przeciwnym brzegu. W końcu potykając się wyszedł z rzeki. Nogi bolały go jak okaleczone. – Niech cię cholera, Pietten – mruknął. – Teraz będziemy musieli rozpalić ognisko. Pietten skłonił się z szyderstwem. – Wedle rozkazu, Ringthane. – Odwrócił się na pięcie i odbiegł lekko ku niskim wzgórzom, ciągnącym się na północ od rzeki, niczym elf wabiący ich na zatracenie. Covenant ociężale puścił się za nim w pogoń. Wspiął się na wzgórze, a za nim ujrzał, że Pietten już rozpalił ogień w dolince. Płomienie trzaskały na suchej kupce jeżyn i krzaków. Covenant i Lena zeszli na dół. Ogień płonął coraz mocniej, skacząc wyżej i wyżej, niczym pożar w suchym lesie. Oboje rzucili się ku płomieniom. Na ostatnich metrach Lenie nogi odmówiły posłuszeństwa i kobieta padła na kolana, jakby tylko tak mogła ustrzec się przed wpadnięciem w płomienie. Covenant rozłożył ręce, stał tuż przy ogniu. Rozpostarł szeroko swą kurtkę, niczym akolita, który doznał objawienia. Przez długą chwilę ani się nie odezwali, ani nie poruszyli. Po pewnym czasie ciepło roztopiło lód, przeniknęło do czoła, zaczęło wyciągać z odzienia wilgoć w smużkach pary. Wówczas Covenant cofnął się o krok i rozejrzał wokół siebie. Pietten spoglądał na niego pożądliwie z bezlitosnym wyrazem oczu. I nagle poczuł się schwytany w pułapkę, zapędzony w kozi róg; instynktownie wyczuł, że jest w niebezpieczeństwie. Spojrzał szybko ku Lenie, ale ona była pochłonięta ogniem, niepomna tego, co się wokół działo. Niedowiarek niechętnie ponownie spojrzał Piettenowi w oczy. Jego spojrzenie przykuwało go niczym oczy węża, usiłującego go zahipnotyzować. Musiał się temu oprzeć. – To było cholernie głupie – burknął bez zastanowienia. Wskazał ogień drgnięciem ręki. – Tak duży ogień oświetli szczyt wzgórza. Zobaczą nas. – Wiem – Pietten oblizał wargi. – Wiesz – Covenant wymamrotał zjadliwie. – Nie przyszło ci do głowy, że to może sprowadzić na nas maruderów? – Warknął bezmyślnie, ale z chwilą, gdy wymówił te słowa, przeszył go strach. – Nie jesteś wdzięczny? – uśmiechał się złośliwie Pietten. – Rozkazałeś rozpalić ogień – to rozpaliłem. Czyż nie tak ludzie okazują swe oddanie Ringthane? – Co masz zamiar zrobić, jeśli nas zaatakują? Ona i ja nie nadajemy się do walki. – Wiem. – Wiesz – powtórzył Covenant. Omal nie zająknął się, wstrząśnięty falą gwałtownych dreszczy. – Ale maruderzy nie przyjdą – podjął zaraz woodhelvennin. – Nienawidzę ich. Pfu! Oni mordują ranyhyn. – Co rozumiesz, mówiąc, że oni nie przyjdą? Powiedziałeś – szukał w pamięci – powiedziałeś, że byli niedaleko. Skąd więc, do cholery, oczekujesz, że przegapią nas przy tym świetle? – Nie chcę, aby nas przegapili. – Co takiego? – Narastający strach sprawił, że krzyknął: – Do diabła! To ma sens! – Ringthane – odkrzyknął Pietten z nagłą pasją – ta noc będzie dopełnieniem sensu całego mego życia! Potem zaraz wrócił do swego pogardliwego tonu. – Pragnę, aby nas znaleźli, tak! Pragnę, aby dostrzegli ten blask i przyszli. Przyjaciele Krainy – końskie sługi – pfu! Męczą ranyhyn w imię wiary. Ja nauczę ich wiary. – Covenant poczuł, jak Lena podrywa się na nogi; wyczuł sposób, w jaki skupiła swój wzrok na Piettenie. W cieple ogniska w końcu zauważył, co zwróciło jej uwagę. To był zapach krwi. – Pragnę, aby gigant, mój dobroczyńca, i Bannor z gwardii krwi stanęli na zboczu i byli świadkami mej wiary. – Powiedziałeś, że oni nie żyją! – syknęła Lena. – Powiedziałeś, że już ich więcej nie zobaczymy. – To byłeś ty! – wychrypiał w tej samej chwili Covenant. Niejasne obawy zamieniły się w pewność. – To ty zrobiłeś. – W trupim blasku ognia po raz pierwszy dostrzegł nieomylność swych podejrzeń. – To ty zdradziłeś te wszystkie schronienia! Ruch Leny pobudził i jego do ruchu. Był o krok przed nią, gdy rzuciła się na Piettena. Pietten jednak był dla nich za szybki. Wycelował włócznię i sprężył się, by odeprzeć pierwszy atak. Covenant podskoczył, próbując się zatrzymać. Wymachując z zapamiętaniem rękoma, pochwycił Lenę i powstrzymał ją przed rzuceniem się na broń Piettena. Kobieta z furią szarpała się przez chwilę w milczeniu, po czym znieruchomiała w jego uścisku. Przemoczone białe włosy zwisały jej na twarzy niczym frędzle szaleństwa. Niedowiarek z posępnym wyrazem twarzy schował ją za sobą. Drżał, ale zmusił się, aby spojrzeć Piettenowi w twarz. – Chcesz, aby patrzyli, jak nas będziesz zabijał. Pietten roześmiał się cierpko. – Czy nie zasłużyli sobie na to? – Oczy mu rozbłysły, jakby w ich głębi mignęła mordercza błyskawica. – Gdybym mógł spełnić swoje pragnienia, to umieściłbym wszystkich ramenów wokół tej dolinki, aby mogli ujrzeć moją pogardę dla nich. Sługi ranyhyn! Pfu! To szkodniki. – Furia! – splunęła Lena. Covenant trzymał ją za sobą lewą ręką. – Ty zdradziłeś te schronienia – ty zdradziłeś ich wszystkich. Tylko ty mogłeś to zrobić. Zabiłeś strażników i pokazałeś tym maruderom, jak dostać się do środka. Nic dziwnego, że cuchniesz krwią. – To mi sprawia przyjemność. – Zdradziłeś ranyhyn! – wybuchnął Covenant. – Ranne ranyhyn zostały zamordowane! Na te słowa Pietten skoczył do przodu, wymachując ze złością włócznią. – Licz się ze słowami, Ringthane! – warknął. – Nie podważaj mej wierności. Walczyłem – zabiłbym każdego, kto podniósłby rękę na ranyhyn. – Ty to nazywasz wiarą? Tam, w tym schronieniu, były ranne ranyhyn i zostały zarżnięte! – Zamordowali je rameni! – odparował wściekle Pietten. – Szkodniki! Udawali, że służą ranyhyn, ale nie zabrali ich w bezpieczne miejsce na południe. Im nie jestem wierny. – Lena ponownie próbowała skoczyć na Piettena, ale Covenant powstrzymał ją. – Oni są tacy sami jak ty – i ten gigant – i gwardzista! Pfu! Niczym szakale ucztujecie na ciałach ranyhyn. Z pewnym trudem Covenantowi udało się nakłonić Lenę, aby na niego spojrzała. – Uciekaj! – szepnął szybko. – Biegnij. Uciekaj stąd. Wróć za rzekę – spróbuj znaleźć Bannora lub Pianościgłego. Ty go nie obchodzisz. Nie będzie cię gonił. On chce mnie. Pietten uniósł włócznię. – Jeśli zrobisz choć jeden krok – zagroził – to zabiję Ringthane na miejscu i puszczę się za tobą w pogoń niczym wilk. Ta groźba zabrzmiała przekonująco. – Dobrze – jęknął Covenant do Leny. – Dobrze. – Ciskając gromy, okręcił się z powrotem ku Piettenowi. – Pamiętasz ur-podłych, Pietten? Niebotyczne Woodhelven? Ogień i ur- podłych? Schwytali cię. Pamiętasz? Pietten obrzucił go piorunującym spojrzeniem. – Schwytali cię. Coś z tobą zrobili. To samo co z Llaurą. Pamiętasz ją? Sprawili, że pomogła w zastawieniu pułapki na lordów. Im bardziej próbowała się uwolnić, tym bardziej w tym pomagała. Pamiętasz? To zupełnie tak jak z tobą. Zrobili ci krzywdę, abyś ty... zniszczył ranyhyn. Słuchaj! Foul wiedział, gdy zaczynał tę wojnę, że nie będzie w stanie złamać ranyhyn, chyba że znajdzie jakiś sposób na zdradzenie ramenów. Więc skrzywdził cię. Sprawił, że robisz to, co on chce. On wykorzystuje cię do wymordowania ranyhyn! I prawdopodobnie wydał ci również specjalny rozkaz co do mnie. Co kazał ci zrobić z moim pierścieniem? – Z całych sił miotał w Piettena słowami. – Ile cholernych razy byłeś w ochronce Foula, odkąd zaczęła się ta zima? Wzrok Piettena stracił na chwilę ostrość. – Muszę mu zanieść – mruknął niewyraźnie. – On go użyje do ocalenia ranyhyn. – W następnej chwili jego oczy ponownie rozbłysły dziką furią. – Kłamiesz! Kocham ranyhyn! To wy je mordujecie, ty i to robactwo! – To nieprawda. Wiem, że to nieprawda. – Czyżby? – Pietten wybuchnął szalonym śmiechem. – Myślisz, że jestem ślepy, Ringthane? Wiele się nauczyłem w czasie moich... moich wędrówek. Myślisz, że rameni trzymają tu ranyhyn z miłości? – Oni nic nie mogą na to poradzić – odparł Covenant. – Ranyhyn nie chciały odejść. Pietten go nie słyszał. – Myślisz, że gwardzista jest tu z miłości? Jesteś głupcem! Bannor jest tutaj, ponieważ jest winny śmierci tak wielu ranyhyn, że stał się zdrajcą. On musi zdradzać, tak jak zdradził lordów. Och, walczy – zawsze walczył. Jednakże pomimo swej walki pragnie ujrzeć wszystkie ranyhyn wymordowane, aby zaspokoić tym widokiem swoje pragnienia. Pfu! Covenant próbował przerwać, zaprotestować, ale Pietten pędził dalej. – Myślisz, że gigant jest tu z miłości? Jesteś głupi – chory z ufności. Pianościgły jest tutaj, ponieważ zdradził swój lud. Wszyscy giganci, każdy mężczyzna, każda kobieta i dziecko, wszyscy jego pobratymcy leżą martwi i zmasakrowani w Morskiej Rubieży, ponieważ on ich porzucił! Wolał uciec, niż ich bronić. Do szpiku kości przesiąknięty jest zdradą i jest tutaj, ponieważ nie mógł znaleźć już nikogo innego, kogo mógłby zdradzić. Wszyscy jego towarzysze są martwi. – Pianościgły! – krzyknął w duchu oniemiały Covenant. – Wszyscy martwi? Pianościgły! – A ty, Ringthane – ty jesteś najgorszy ze wszystkich. Nie starczy mi dla ciebie pogardy. Pytasz, co pamiętam. – Ostrze jego włóczni kołysało się z oburzeniem wycelowane w pierś Covenanta. – Pamiętam, że ranyhyn stanęły przed tobą dęba. Pamiętam, że usiłowałem cię powstrzymać, ale ty już zdecydowałeś się je zdradzić. Związałeś je obietnicą – obietnicą, o której wiedziałeś, że nie potrafią jej złamać. Dlatego ranyhyn nie mogły szukać schronienia w górach. Są spętane zobowiązaniem, które na nich wymusiłeś, ty! Ty jesteś prawdziwym mordercą, Ringthane. Żyłem nadzieją, że będę miał okazję cię zabić. – Nie – wydyszał Covenant. – Nie wiedziałem – dodał, ale słyszał prawdę w oskarżeniach Piettena. Fale zbrodni zdawały się rozchodzić od niego na wszystkie strony. – Nie wiedziałem. – Bannor? – jęknął. – Pianościgły? – Wściekle pomarańczowa mgła przesłoniła mu oczy niczym blask siarki. Jakże mógł wyrządzić aż tak wiele krzywd? Chciał jedynie przetrwać – chciał jedynie wydusić przetrwanie z surowej materii samobójstwa i obłędu. Giganci! Straceni jak Elena. A teraz ranyhyn gnane są tym samym krwawym szlakiem. – Pianościgły? Ja ci to wyrządziłem? – Wiedział, że był bezbronny, że nie mógł nic uczynić, by ochronić się przed pchnięciem włócznią, ale zapatrzony był w otchłań swych własnych czynów i nie mógł odwrócić wzroku. – Jesteśmy tacy sami – wyszeptał, nie wiedząc, co mówi. – Foul i ja jesteśmy tacy sami. Wtem uświadomił sobie, że ciągną go czyjeś ręce. Lena chwyciła jego kurtkę i potrząsała nim, jak mogła najmocniej. – Czy to prawda? – krzyknęła do niego. – Czy one umierają dlatego, że zmusiłeś je, by przyrzekły odwiedzać mnie każdego roku? Spojrzał jej w oczy. Wypełniał je blask ognia; zmuszały go do przyznania się do kolejnych zbrodni. Pomimo niebezpieczeństwa nie potrafił odmówić jej prawdy. – Nie. – Smutek i przerażenie dławiły go w gardle. – To jedynie część... Nawet gdyby udały się w góry, nadal mogłyby do ciebie dotrzeć. Ja... ja... – głos łamał mu się z bólu. – Zmusiłem, aby przyrzekły mnie ocalić... jeśli kiedykolwiek je wezwę. Uczyniłem to dla siebie. Pietten roześmiał się. Okrzyk furii i rozpaczy rozdarł jej usta. Z nagłą siłą odepchnęła Covenanta, po czym zaczęła uciekać. – Stój! – wrzasnął za nią Pietten. – Nie możesz uciec! – Odwrócił się i skierował w ślad za nią ostrze włóczni. W chwili gdy Pietten podnosił ramię do rzutu, Covenant zaatakował. Chwycił za włócznię, rzucił się całym ciałem na Piettena, próbując wyrwać mu broń. Pietten cofnął się kilka kroków przed tym zajadłym atakiem. Mocowali się zaciekle, ale uchwyt półrękiej dłoni Covenanta był za słaby. Gwałtownym szarpnięciem Pietten wyrwał włócznię. Covenant mocował się, aby chwycić Piettena za ręce. Ten odepchnął go końcem włóczni i wycelował w niego ostrze. Covenant rzucił się w bok, unikając pchnięcia, ale spadł ciężko na jedną nogę, wykręcając swym ciężarem kostkę. Kości chrupnęły. Słyszał, jak wbijały się w jego ciało, słyszał swój krzyk, gdy uderzył o ziemię. Nogę rozsadził koszmarny ból, ale on usiłował przeturlać się, aby uniknąć dźgnięcia włócznią. Przekręcił się na plecy i ujrzał Piettena stojącego nad nim z rękoma zaciśniętymi na włóczni jak na szpikulcu. Wówczas Lena zaatakowała woodhelvennina. Rzuciła się swym drobnym ciałem na niego z taką dzikością, że padł pod nią, wypuszczając z dłoni włócznię, która spadła przed Covenantem. Niedowiarek pochwycił ją, próbując podnieść się z jej pomocą. Ból w kostce trzymał go jednak na ziemi, jakby jego noga była do niej przybita. – Lena! – krzyknął bliski obłędu. – Nie! Pietten zrzucił ją z siebie jednym mocnym ruchem ramienia. Kobieta poderwała się ponownie na nogi i wyciągnęła spod szaty nóż. Wściekłość wykrzywiała jej delikatną twarz, gdy zamierzyła się na Piettena. On jednak uchylił się przed jej ciosem, cofnął szybko na chwilę, aby odzyskać równowagę. Potem roześmiał się dziko. – Nie! – wrzasnął Covenant. Lena ponownie uderzyła, wówczas Pietten złapał za nadgarstek jej ręki trzymającej nóż i odwrócił ostrze od siebie. Powoli wykręcał jej rękę, zmuszając, aby ją opuściła. Lena biła go wolną ręką, ale on nie puszczał jej. Nie potrafiła oprzeć się jego sile. Padła na kolana. – Ranyhyn! – wydyszała do Covenanta. – Przywołaj ranyhyn! – Lena! – krzyknął Covenant. Wspierając się na włóczni, podciągnął się na nogi, przewrócił się, próbował się czołgać. Tymczasem Pietten powoli, nieubłaganie, odchylał ją do tyłu, aż w końcu Lena leżała, szamocząc się na ziemi. Potem wyciągnął zza pasa swój ostry drewniany szpikulec. Jednym okrutnym uderzeniem wbił go w jej brzuch, przyszpilił do zmarzniętej ziemi. W głowie Covenanta huczało przerażenie. Zdawał się rozpadać na kawałki; porażony bólem stracił natychmiast przytomność. Gdy otworzył oczy, ujrzał stojącego nad sobą Piettena. Pietten zlizywał krew z ręki. Covenant próbował unieść włócznię, ale Pietten mu ją wyrwał. – A teraz, Ringthane! – krzyknął w ekstazie. – Teraz zabiję ciebie. Klęknij – płaszcz się przede mną. Spełnij moje marzenia. Będę uczciwy – dam ci szansę. Z dziesięciu stóp rzucę włócznią. Możesz uskoczyć – jeśli kostka ci na to pozwoli. Uczyń tak. Sprawisz mi przyjemność. Ze śmiechem podobnym do warczenia odszedł, odwrócił się i wyważył włócznię w dłoni. – Nie wybrałeś życia? – drwił. – Klęknij więc. Dosięgło cię upodlenie. W odrętwieniu, jakby nie wiedział, co czyni, Covenant uniósł dwa palce swej prawej ręki do ust i wydał słaby gwizd. Ranyhyn pojawił się natychmiast na szczycie wzgórza, a potem zbiegł galopem w dolinę. Był straszliwie wychudzony, tak wycieńczony długą zimą, że jedynie kasztanowa skóra zdawała się trzymać razem jego szkielet. Biegł jednak niczym nieposkromiona duma, prosto ku Covenantowi. Pietten zdawał się nie zauważać jego przybycia. Był w transie, uniesieniu spowodowanym smakiem krwi. Niepomny tego wziął zamach, pochylił ciało, aż mięśnie naprężyły się z pasją – cisnął włócznię niczym strzałę zemsty w serce Covenanta. Ranyhyn zmienił kierunek, wpadł pomiędzy obu mężczyzn, po czym padł, dygocząc niczym sakwa luźnych kości. Przewrócił się na bok, a wówczas obaj ujrzeli włócznię Piettena sterczącą z zakrwawionej sierści konia. Ten widok poraził Piettena niczym wybuch chaosu. Gapił się z niedowierzaniem na to, co uczynił, jakby to było coś niepojętego, przechodzącego ludzką wytrzymałość. Zdawało się brakować mu słów dla tego, co zobaczył. Z ust dobywał mu się jedynie niezrozumiały skowyt, a mięśnie gardła drgały, jakby nie mógł przełknąć śliny. Jeśli nawet widział czołgającego się ku niemu Covenanta, to nie dał tego po sobie poznać. Stał ze zwieszonymi rękoma, dopóki Covenant nie dźwignął się przed nim na jednej nodze i nie wbił w jego pierś trzymanego oburącz, ostrego noża stonedownora. Covenant zadał ten cios pełnymi nienawiści dłońmi. Siła uderzenia pchnęła go do przodu i Niedowiarek przewrócił się na ciało Piettena. Krew tryskająca spod ostrza obryzgała jego kurtkę, zalała mu ręce, poplamiła koszulę, ale on nie zwracał na to uwagi. Ten jeden cios wyczerpał całą jego wściekłość. Covenant odepchnął się od ciała, odczołgał ku Lenie, ciągnąc za sobą swą kostkę niczym kamień milowy bólu. Po dotarciu do niej stwierdził, że jeszcze żyje. Cały przód jej szaty był mokry i krew wypływała jej cienką strużką spomiędzy warg; ale nadal żyła. Chwycił szpikulec, aby go wyciągnąć, ale ten ruch wyrwał z jej ust bolesne sapnięcie. Z wysiłkiem otworzyła oczy. Były przytomne, jakby w końcu uwolniła się od zamętu, który nadał kształt jej życiu. Po chwili rozpoznała Covenanta i spróbowała się uśmiechnąć. – Lena – błagał. – Lena. – Kocham cię – odpowiedziała głosem wilgotnym od krwi. – Nie zmieniłam się. – Lena. – Silił się, aby odpowiedzieć na jej uśmiech, ale ta próba wykrzywiła mu twarz, jakby miał zamiar krzyczeć. Wyciągnęła ku niemu rękę, dotknęła jego czoła, jakby chciała wygładzić chmurne zmarszczki. – Uwolnij ranyhyn – szepnęła. Ten wysiłek pochłonął resztkę jej sił. Umarła. Z jej ust płynęła krew. Covenant wpatrywał się rozgorączkowanymi oczami, jakby dostrzegł w tym przekleństwo. Nie przychodziły mu na myśl żadne słowa, ale wiedział, co się stało. Gwałt, zdrada, teraz morderstwo – on tego wszystkiego dokonał, popełnił każdą zbrodnię. Złamał obietnicę złożoną po bitwie o Niebotyczne Woodhelven, gdy przysiągł, że nigdy więcej nie zabije. Przez długą chwilę przyglądał się swym drętwym palcom, jakby były rzeczami bez znaczenia. Potem odczołgał się od Leny ku ranyhyn. Ból okrył pysk konia pianą, a boki unosiły mu się z okropnym trudem. Spokojnie jednak przyglądał się zbliżaniu Covenanta, tak jakby po raz pierwszy w życiu nie lękał się powiernika białego złota. Covenant po dotarciu do niego natychmiast skierował się do rany. Włócznia tkwiła głęboko; początkowo nie wierzył, że potrafi ją wyciągnąć. Pracował obiema rękoma, wbijając łokcie w jego unoszone dyszeniem żebra. W końcu wyrwał drzewce. Krew trysnęła z rany, pomimo to koń podźwignął się na nogi, stanął chwiejąc się i trącił go pyskiem, jakby chciał powiedzieć, że będzie żyć. – Dobrze – wymamrotał, mówiąc na wpół do siebie. – Wracaj. Idź... opowiedz wszystko innym. Nasza umowa skończona. Żadnych więcej umów. Nigdy więcej... – Ogień przygasał do żaru, a jego głos cichł, jakby wraz z nim i on tracił siły. Wiatr dmuchnął w niego ciemną mgłą, ale chwilę później Niedowiarek opanował się. – Żadnych więcej umów. Powiedz im. Ranyhyn stał, jakby nie chciał go opuścić. – Ruszaj – nalegał ochrypłym głosem. – Jesteście wolne. Musisz im o tym powiedzieć. W imię... w imię Kelenbhrabanala, Ojca Koni. Idź. Na dźwięk tego imienia ranyhyn odwrócił się z bólem i pokuśtykał z dolinki. Na szczycie wzgórza zatrzymał się i raz jeszcze na niego spojrzał. Przez chwilę Niedowiarkowi zdawało się, że widzi na tle nocnego nieba sylwetkę stającego dęba konia, wizja zniknęła. Nie czekał, nie odpoczywał. Nie zastanawiał się nad skutkami swych czynów. Chwycił włócznię Piettena i wsparł się na niej niczym na lasce. Kostka wyła z bólu, gdy ciągnął ją po ziemi, ale zacisnął zęby i z wysiłkiem oddalił się od ognia. Gdy tylko wyszedł z kręgu jego ciepła, mokre ubranie zaczęło na nim zamarzać. Nie miał pojęcia, dokąd zmierzał, ale wiedział, że musi iść. Przy każdym oddechu, który przeciskał się przez jego zaciśnięte zęby, szeptał słowo nienawiść, jakby to było pytanie. 11. Rytuał profanacji Po odejściu Loeryi lord Mhoram pozostał na wieży przez resztę nocy. Co pewien czas wywoływał w swej lasce przepływ mocy, dzięki czemu nie przemarzał w lodowatych podmuchach wiatru. W milczącym przerażeniu obserwował, jak rozgałęzione żyły złośliwości pulsowały na ziemi wokół Revelstone niczym matowa, zielono-czerwona lawa przenikająca do twierdzy i osłabiająca odwagę. Zła moc, która rozchodziła się od Kamienia furii samadhi i prętów ur-podłych, rozświetlała noc jaskrawym blaskiem; w nieregularnych odstępach czasu tryskały snopy iskier, gdy żyły napotykały na opór w skale. Czoło tej lawy, choć przesuwało się powoli, od ścian Revelstone dzieliło już niewiele jardów. Mhoram czuł pod stopami twierdzę jęczącą w milczącym bezruchu, jakby ta ogromna budowla chciała cofnąć się przed złośliwą groźbą tych żył. Jednakże nie dlatego Mhoram stał przez tę długą noc wystawiony na natarczywość wichru. Postępy natarcia mógł wyczuć w dowolnym miejscu twierdzy, podobnie jak nie potrzebował oczu, aby dostrzec bliskość nerwowego załamania mieszkańców miasta. Przyglądał się rozwojowi natarcia, ponieważ jedynie postrzegając moc Szatańskiej Pięści wszystkimi swymi zmysłami, uprzytamniając sobie na wszystkie możliwe sposoby jego okropienstwa, mógł się jej opierać. Gdy tracił z oczu to okropne widowisko, przerażenie zdawało się spadać znikąd, rzucając cień na jego serce niczym podzwonne bezpodstawnego wyroku. Wprowadzało zamęt w jego myślach, paraliżowało jego instynkt. Idąc przez sale Revelstone, widział twarze poszarzałe z niewysłowionego panicznego strachu, słyszał nieustanny, ściskający za serce szmer szlochających dzieci, krzyczących w popłochu na widok własnych rodziców, czuł skrajne duchowe wyczerpanie tych nielicznych mężnych ludzi, którzy utrzymywali twierdzę przy życiu – Quaana, trojga lordów, większości powierników Mądrości, lillianrill i rhadhamaerl. W takich chwilach ledwie mógł zapanować nad gniewem z powodu swej bezradności, gniewem, który popychał go do ataku na przyjaciół, ponieważ czuł się winny upadku Krainy. Narastało w nim poczucie szalonej beznadziejności, a jedynie on spośród wszystkich lordów wiedział, co zrobić, aby owa beznadziejność wydała owoce. Jednakże gdy stawał samotnie na strażnicy, mając u swych stóp armię Szatańskiej Pięści, jego myśli rozjaśniały się, potrafił dostrzec, co działo się z Revelstone. Zima i atak nabierały innego znaczenia. Przestawał siebie obwiniać; wiedział, że nikogo nie można winić za bezradność wobec tak nieodpartej wrogości. Zniszczenie było łatwiejsze od obrony, a gdy wola zniszczenia dostatecznie przybierała na sile, to nie można było zwyczajnych mężczyzn i kobiet potępiać za to, że nie udało im się odeprzeć fali zła. Toteż lord był w stanie zapanować nad swoją zdolnością do profanacji. Na widok pełzającego ataku oczy płonęły mu niczym żółta furia, ale on szukał sposobów obrony. Największy strach w tym ataku budziła jego niezachwiana dzikość. Widział, że ur- podli utrzymywali swą moc na stałym poziomie, zmieniając swe pozycje, pozwalając kolejno odpoczywać każdemu klinowi i wiedmistrzowi. Z doświadczenia wiedział również, że siła lorda Foula – jego własna ogromna potęga posługująca się Złoziemnym Kamieniem – była w stanie doprowadzić armię do szaleństwa, popchnąć do większej wściekłości, niż były w stanie znieść ciała jego stworzeń. Szatańska Pięść był jednak tylko gigantem, ciałem o śmiertelnych mięśniach, kościach i krwi. Nawet gigant-furia nie był w stanie wytrzymać zbyt długo tak skrajnego wysiłku. A co więcej, można się było spodziewać, że samadhi tracił częściowo panowanie nad własną armią, koncentrując się na ataku. Wszystkie legiony pozostawały jednak na swych pozycjach wokół Revelstone, a każdy ze stworów kierował swą żądzę ku twierdzy. Szmaragdowy wypływ sił samadhi nawet na chwilę nie osłabł. Nie było wątpliwości, że lord Foul wspierał swą armię i jej dowódcę mocą, której potęga przekraczała pojęcie Mhorama. Lord upatrywał nadziei dla Revelstone jedynie w owym niezachwianym wysiłku. Obrońcy mieli nadzieję i modlili się o to, aby egida Szatańskiej Pięści załamała się, nim oni to uczynią. Będą bowiem zgubieni, jeśli nie znajdą sposobu na przetrwanie ataku. Mhoram wrócił do pustych kamiennych sal o pierwszym, szarym, przyćmionym szyderstwie poranka. Był gotów walczyć o przetrwanie. Cicha, ale mocna fala paniki, która uderzyła w niego, gdy wkraczał głównym korytarzem do twierdzy, omal nie złamała jego postanowienia. Wyczuwał, jak za ścianami ludzie zaciskali zęby ze strachu. Dolatywały go krzyki z dalekich galerii; dwie grupy gotowe były bronić się przed sobą nawzajem. Za zakrętem natknął się na grupkę wygłodniałych ludzi, którzy usiłowali wedrzeć się do spiżarni; byli przekonani, że kucharze w jadalniach przyrządzali trucizny. Mhoram wybuchnął gniewem, rzucił się w ich kierunku, aby porazić ich głupotę, nim jednak do nich dotarł, ludzie wpadli w panikę i uciekli przed nim, jakby był upiorem. Na placu pozostali dwaj wojownicy Quaana, którzy trzymali straż przed spiżarnią, ale wyglądali tak, jakby raczej pilnowali siebie nawzajem niż zapasów. Nawet oni spoglądali na Mhorama z przerażeniem. Lord opanował się, zmusił wykrzywione usta do uśmiechu i rzucił kilka słów otuchy strażnikom. Potem pośpiesznie odszedł. Wielki lord zauważył, że kryzys w Revelstone osiągnął swój punkt szczytowy. A on, aby pomóc, musiał dostarczyć miastu czegoś więcej niż tylko chwilowego wsparcia. Z ponurą zawziętością zignorował strach, który nacierał na jego świadomość. Krocząc korytarzami i schodami w dół, posłużył się swą laską, aby przywołać ciepłodzieja Tohrma i wszystkich skaleningasów. Rozkaz wydał z całą stanowczością, aby możliwie jak najwięcej rhadhamaerl oparło się swej panice i odpowiedziało. W końcu dotarł do dziedzińca, wokół którego znajdowały się komnaty lordów, i poczuł przypływ chwilowej ulgi na widok Tohrma i kilkunastu skaleningasów oraz kolejnych, którzy przybywali. Wkrótce dwudziestu rhadhamaerl – niemal wszyscy mistrzowie kamiennej mądrości twierdzy – stało na błyszczącej kamiennej posadzce, czekając, aby przemówił. Wielki lord przyglądał się chwilę ludziom, wzdrygając się w duchu na ich niedolę. Byli skaleningasami posiadającymi mądrość rhadhamaerl, a teraz zadawano im ból właśnie przez otaczający ich zewsząd kamień. Potem Mhoram kiwnął głową. To było właściwe miejsce, aby zacząć; jeśli tylko uda mu się przekonać tych ludzi, że są w stanie oprzeć się złu Szatańskiej Pięści, to oni z kolei będą mogli wiele uczynić dla pozostałych mieszkańców miasta. Z wysiłkiem, który naprężył mięśnie jego twarzy, uśmiechnął się do zgromadzonych. Tohrm odpowiedział niezdarnym uśmieszkiem, który szybko zmienił się ponownie w lęk. – Skaleningasi – zaczął szorstko Mhoram. – Zbyt długo każdy z nas sam borykał się z tym złem. Musimy połączyć nasze siły, aby sformować mocniejszą obronę. – Byliśmy posłuszni twym rozkazom – mruknął ponuro jeden z mężczyzn. – To prawda – odparł Mhoram. – Dotychczas wszyscy poświęcaliśmy swe siły dodawaniu otuchy mieszkańcom Revelstone. Dbaliście, aby nie przygasły ognie skaleningu, tak jak poleciłem. Mądrość jednak nie zawsze szybko przychodzi. Teraz widzę to wszystko inaczej. Uważniej przysłuchałem się głosowi twierdzy. Czułem, jak sama skała krzyczała przeciwko złu. I teraz powiadam wam, że jeśli Revelstone ma przetrwać, musimy w inny sposób stawić mu opór. Mylnie pojęliśmy nasze cele. Kraina nie żyje dla nas – to my żyjemy dla Krainy. Skaleningasi, musicie spożytkować swą mądrość do obrony kamienia. Tutaj, w tym miejscu – dotknął świecącej podłogi końcem swej laski – drzemie moc, którą być może jedynie rhadhamaerl mogą pojąć. Wykorzystajcie ją. Wykorzystajcie wszelką możliwą moc – uczyńcie wespół wszystko, co trzeba, aby znaleźć jakiś sposób na zamknięcie kamiennego serca Revelstone przed tym złym urokiem. Ludzie potrafią o siebie zadbać, jeśli Revelstone nie opuści odwaga. Wypowiadając te słowa, uświadomił sobie, że dawno powinien był już to zrozumieć. To strach wprawił go w odrętwienie, zupełnie tak samo jak skaleningasów. Teraz jednak oni również zaczynali rozumieć. Otrząsnęli się z drętwoty, uścisnęli sobie dłonie i popatrzyli po sobie z gotowością, bez lęku. Usta Tohrma wygięły się w znajomym uśmiechu. Wielki lord bez wahania zostawił skaleningasów przy ich pracy. Odchodząc tunelem, czuł się jak człowiek, który odkrył nową magię. Skierował swe kroki ku jednemu z głównych refektarzy. O kuchmistrzu wiedział, że był zażywnym, lubiącym dobrze zjeść człowiekiem, nieskorym do lęku czy strachu. Po drodze rozesłał kolejne wezwania, tym razem przywołując lordów i hirebrandów, ciepłodzieja Borillara. Amatin i Trevor odpowiedzieli z wyczuwanym napięciem, a Borillar przesłał w odpowiedzi nieco bojaźliwy sygnał. Minęła zaś długa chwila, nim odpowiedziała Loerya, a jej odzew był apatyczny, jakby drzemała z przerażenia. Mhoram miał nadzieję, że działania rhadhamaerl wkrótce wywrą oczekiwany wpływ, dzięki czemu ludzie podobni Loeryi nie stracą zupełnie odwagi. Lord piął się przez kolejne poziomy twierdzy ku refektarzowi, miał wrażenie, że przedziera się przez zjadliwy strach. W pobliżu kuchni dostrzegł znajomą postać, która zniknęła w bocznym korytarzu, najwyraźniej pragnąc uniknąć z nim spotkania. Mhoram również skręcił za róg i nagle znalazł się twarzą w twarz z Trellem, małżonkiem Atiaran. Rosły mężczyzna sprawiał wrażenie rozgorączkowanego. Siwiejąca broda zdawała się mu jeżyć, zapadłe policzki płonęły, a jego posępne, rozgorączkowane oczy umykały przed spojrzeniem Mhorama, jakby Trell nie potrafił opanować ich błądzenia. Mężczyzna stał przed patrzącym nań badawczo Mhoramem. Wydawało się, że w każdej chwili mógł się załamać i uciec. – Trell skaleningas – powiedział Mhoram ostrożnie – inni rhadhamaerl pracują przeciwko temu złu. Potrzebują twej siły. Spojrzenie Trella śmignęło po twarzy Mhorama niczym bicz gniewu. – Pragniesz ochronić Revelstone, aby nienaruszone służyło Wzgardliwemu. – Słowo „nienaruszone” wymówił z taką goryczą, że zabrzmiało jak przekleństwo. Mhoram zacisnął usta, słysząc to oskarżenie. – Pragnę zachować twierdzę dla jej własnego dobra. Błądzące oczy Trella miały nienasycony wyraz, jakby lękały się oślepnąć. – Nie pracuję dobrze z innymi – powiedział Trell po chwili przyciszonym głosem, po czym przybrał naglący ton. – Wielki lordzie, zdradź mi swój sekret. Jego żądanie zaskoczyło Mhorama. – Mój sekret? – Sekret mocy. Muszę mieć moc. – W jakim celu? Trell wiercił się przez chwilę, szukając odpowiedzi, ale potem jego spojrzenie ponownie uderzyło Mhorama. – Pragniesz, by Revelstone było nienaruszone? – Słowo „nienaruszone” znowu wypluł z ust niczym żółć, potem odwrócił się gwałtownie i odszedł. Mhoram poczuł lodowaty dotyk przeczucia na swym karku i spoglądał za odchodzącym Trellem, jakby potężny skaleningas wlókł za sobą pióropusz nieszczęścia. Jednakże nim sobie to w pełni uświadomił, wszystkie przeczucia przesłoniła atmosfera strachu panująca w Revelstone. Lord nie ośmieliłby się przekazać Trellowi swej sekretnej wiedzy. Nawet skaleningas mógłby wówczas przyzwać rytuał profanacji. Z wysiłkiem przypomniał sobie, dokąd szedł, i ponownie ruszył w kierunku refektarza. Ponieważ spotkanie z Trellem opóźniło jego przybycie, wszyscy ludzie, których wezwał, czekali już na niego. Stali bezradnie pośród opuszczonych stołów w wielkiej, pustej sali i z drżeniem obserwowali jego nadejście, tak jakby niósł z sobą paradoksalnie fatalną nadzieję, zbawczy los. – Wielki lordzie – zaczął natychmiast szef kuchni, tłumiąc swój strach gniewem – nie jestem w stanie zapanować nad tymi baranami udającymi kucharzy. Połowa z nich opuściła mnie, a pozostali nie chcą pracować. Wymachują nożami i nie chcą wyleźć z kątów, w których się ukryli. – A zatem musimy odbudować ich odwagę. – Pomimo strachu, jakiego mu napędził Trell, Mhoram stwierdził, że łatwiej mu się uśmiechać. Spojrzał na lordów i hirebrandów. – Nie czujecie tego? Amatin kiwnęła głową z oczami pełnymi łez. Trevor uśmiechnął się. Pod ich stopami następowała zmiana. Była drobna, niemal podświadoma. Jednakże wkrótce nawet hirebrandzi mogli ją wyczuć. Bez pomocy ciepła czy światła rozgrzewała i rozjaśniała ich serca. W niemal namacalny sposób skała Revelstone przypominała sobie, że jest twardym granitem, a nie kruchym piaskowcem. Mhoram wiedział, że ta zmiana nie była wszędzie wyczuwalna – że cała siła rhadhamaerl nie wystarczyłaby na odparcie ponurego ataku strachu Szatańskiej Pięści. Skaleningasowie uczynili jednak początek. Teraz każdy, kto poczuł zmianę, będzie wiedział, że opór jest nadal możliwy. Lord pozwolił zebranym cieszyć się przez chwilę zmianami zachodzącymi w granicie. Potem przystąpił do drugiego punktu tworzenia obrony. Poprosił ciepłodzieja Borillara o całą uzdrawiającą esencję drzewną rillinlure, jaką mógł dostarczyć, i wysłał pozostałych hirebrandów, by pomogli szefowi kuchni ponownie przystąpić do pracy. – Gotujcie i nie przestawajcie – polecił. – Praca pozostałych refektarzy jest sparaliżowana. Wszyscy, którzy poszukują jedzenia, muszą je tutaj znaleźć. Borillar miał wątpliwości. – Nasze zapasy rillinlure szybko się wyczerpią przy takich ilościach pożywienia. Nic nie pozostanie na dalsze oblężenie. – Tak już być musi. Naszym błędem było oszczędzanie i wydzielanie naszych sił na wypadek przyszłych niebezpieczeństw. Jeśli nie uda nam się przetrwać tego ataku, to przyszłość nie będzie dla nas miała znaczenia. – A gdy Borillar nadal się wahał, dodał: – Nie lękaj się, ciepłodzieju. Szatańska Pięść też musi odpocząć po takim wytężeniu swej mocy. Po chwili Borillar zrozumiał mądrość decyzji wielkiego lorda. Odszedł, aby wykonać jego polecenia, a Mhoram zwrócił się do pozostałych lordów. – Przyjaciele, nam przypada inne zadanie. Musimy sprowadzić tu ludzi, aby mogli najeść się i odzyskać siły. – Poślij grupę bojową – powiedziała Loerya. Na jej twarzy wyraźnie malował się ból spowodowany rozdzieleniem z córkami. – Nie. Strach skłoniłby niektórych do gwałtownego oporu. Musimy ich przywołać, sprawić, aby sami chcieli przyjść. Musimy odsunąć na bok własne obawy i rozesłać po twierdzy wezwanie w taki sposób, aby ludzie zechcieli na nie odpowiedzieć. – A kto będzie bronił Revelstone... gdy my będziemy tu zajęci? – zapytał Trevor. – Niebezpieczeństwo jest właśnie tutaj. Nie musimy marnować sił na bezużyteczne trzymanie straży. Nie będzie innego ataku, dopóki trwa ten. Chodźcie. Połączycie swą moc z moją. My, lordowie, nie możemy pozwolić na taki upadek ducha twierdzy. Wypowiadając te słowa, lord wydobył ze swej laski jarzący się jasno płomień. Zestroił go z emanacją kamienia i skierował na ścianę. Płomienna moc popłynęła przez skałę niczym odwaga, sprawiając, że ludzie w jej zasięgu odzyskiwali odwagę i przybywali do refektarza. Amatin, Trevor, a potem i Loerya poszli za przykładem Mhorama. Ich ognie połączyły się z jego płomieniem, a umysły skłoniły ku temu samemu zadaniu. Z ich pomocą wielki lord odepchnął przerażenie, podzielił się z nimi swym nieugiętym przekonaniem, dzięki czemu promieniujące na Revelstone wezwanie nie było skażone strachem. Wkrótce ludzie zaczęli odpowiadać. Wchodzili do refektarza z zapadniętymi oczyma niczym ofiary sennych koszmarów – przyjmowali parujące tace od szefa kuchni i hirebrandów – siadali przy stołach i zaczynali jeść. A gdy zjedli, prowadzono ich do sąsiedniej sali, gdzie powiernicy Mądrości zachęcali ich gorąco do śpiewania: Berek! Przyjacielu Ziemi! – wspomóż i osłoń, Dopomóż w walce z wrogiem! Ziemia daje i odpowiada dzwonowi Mocy. Dzwoń Przyjacielu Ziemi! wspomóż i uzdrów! Oczyść Krainę z krwawej śmierci i niedoli! Coraz więcej ludzi przychodziło ściągniętych muzyką i wezwaniem lordów emanującym z granitu Revelstone. Podtrzymując się wzajemnie, niosąc swe dzieci, ciągnąc przyjaciół, pokonali swój strach i przybyli, ponieważ jedzenie, muzyka, rillinlure, skała – lordowie i życie Revelstone – wyzwoliło skrywane w głębi serca odruchy. Po pierwszej fali napływających ludzi lordowie odpoczywali kolejno, aby zmęczenie nie osłabiło ich starań. Kiedy wyczerpało się rillinlure, hirebrandzi dostarczyli specjalny ogień powracającym do pracy kucharzom i wspomogli swą mądrością wezwanie lordów. Wojownicy Quaana przestali upierać się przy pilnowaniu murów i przybyli z pomocą kucharzom – sprzątali stoły, myli naczynia i tace, przynosili zapasy ze spiżarni. Miasto znalazło sposób, by oprzeć się przerażeniu. Było zdecydowane zwyciężyć. Ogółem na wezwanie odpowiedziała mniej niż połowa mieszkańców Revelstone, ale to wystarczyło. Utrzymywali twierdzę lordów przy życiu, choć powietrze, którym oddychali, cuchnęło złośliwością. Przez cztery dni i noce wielki lord Mhoram nie opuścił swego posterunku. Odpoczywał i jadł, aby zachować siły, ale trwał na swym posterunku przy ścianie refektarza. Z czasem ledwie widział i słyszał poruszających się wokół ludzi. Skoncentrował się na kamieniu, dostroił się do tonacji Revelstone, do pulsu jego istnienia i walki o zawładnięcie życiem skały. Widział równie wyraźnie jakby stał na strażnicy, że wściekła moc Szatańskiej Pięści przesączyła się w pobliże zewnętrznych murów i tam zatrzymała się – zawisła, a tymczasem twierdza walczyła przeciwko niej. Słyszał stłumiony jęk skały, walczącej, by oprzytomnieć. Czuł wyczerpanie skaleningasów. Wszystko to przyjął na siebie i zepsuciu Wzgardliwego przeciwstawił swą niezłomną wolę. I zwyciężył. Tuż przed świtem piątego dnia zaciekły atak załamał się niczym fala przypływu łamiąca się pod własnym ciężarem. Przez długą chwilę oszołomienia Mhoram czuł radosne uniesienie rozchodzące się w skale pod jego stopami i nie mógł tego zrozumieć. Wokół niego ludzie gapili się zaskoczeni, zdumieni nagłym zwolnieniem nacisku. Potem porwany wspólnym impulsem rzucił się wraz ze wszystkimi ku zewnętrznym murom, aby spojrzeć na oblężenie. Ziemia poniżej nich parowała i drgała niczym zranione ciało, ale wrogość, która nią targała, znikła. Armia Szatańskiej Pięści leżała w swym obozowisku zdruzgotana nadmiernym wysiłkiem. Samego furii Szatańskiej Pięści nie było nigdzie widać. Całe mury Revelstone rozbrzmiewały okrzykami zwycięstwa. Słabe, zachrypnięte, wyczerpane, wygłodniałe głosy wiwatowały, płakały, wykrzykiwały ochrypłe wezwania, jakby oblegający byli pobici. Mhoramowi ulga zamgliła spojrzenie. Odwrócił się, aby pójść do twierdzy. Za mm stała Loerya, płacząc ze szczęścia i starając się przytulić jednocześnie wszystkie trzy swoje córki. U jej boku Trevor ściskał i podrzucał do góry chichoczącą dziewczynkę. – Odpocznij teraz, Mhoramie – powiedziała rozradowana Loerya. – Zostaw twierdzę nam. Wiemy, co trzeba zrobić. Wielki lord Mhoram skinął głową w niemej wdzięczności i odszedł wyczerpany do swej komnaty. Jednakże nie odprężył się, dopóki nie poczuł, że grupa bojowa ponownie zajęła swe obronne pozycje – dopóki nie wyczuł, że grupki ludzi przemierzały twierdzę w poszukiwaniu najbardziej poszkodowanych spośród tych, którzy przeżyli atak – dopóki nie wyczuł, że powoli wraca do miasta porządek, niczym mamut otrząsający się z chaosu. Dopiero wówczas pozwolił się unieść powolnemu pulsowi wnętrza skały i we śnie pozbył się swego brzemienia – zawierzył pewności kamienia. Nim Mhoram obudził się następnego ranka, twierdza lordów w miarę swych możliwości wróciła już do gotowości bojowej. Dowódca Quaan przyniósł mu tacę ze śniadaniem i gdy Mhoram jadł, zdał mu relację z tego, co działo się w mieście. Dzięki wyszkoleniu i wyjątkowemu oddaniu niektórych kling i dowódców kling, grupa bojowa w zasadzie nie odniosła żadnych strat. Skaleningasowie byli wyczerpani, ale zdrowi. Powiernicy Mądrości i hirebrandzi odnieśli jedynie przypadkowe rany zadane przez porażonych paniką przyjaciół. Jednakże ludzie, którzy nie odpowiedzieli na wezwanie lordów, nie mieli się zbyt dobrze. Grupy poszukiwaczy odnalazły kilkudziesięciu zmarłych, szczególnie na najniższym poziomie, w mieszkaniach blisko zewnętrznych murów. Większość z nich umarła z pragnienia, ale niektórych zamordowali oszaleli ze strachu przyjaciele i sąsiedzi. A setki innych ocalałych zdawało się być obłąkanych. Kiedy poszukiwania dobiegły końca, lord Loerya zabrała do uzdrowicieli wszystkich fizycznie i psychicznie rannych, a także tych, którzy zdawali się pamiętać popełnienie morderstwa. Teraz lord pomagała uzdrowicielom. Twierdza była nienaruszona. Mhoram wysłuchał go w milczeniu i czekał, aby sędziwy dowódca ciągnął dalej. Quaan jednak z rozmysłem milczał i wielki lord był zmuszony sam zabrać głos. – A co z armią furii? – zapytał. Quaan splunął z nagłą gwałtownością. – Nie ruszyła się. To była prawda. Hordy Szatańskiej Pięści wycofały się do swych obozowisk i popadły w bezruch, jakby wycofano poruszającą ich siłę. W ciągu następnych dni pozostawali zasadniczo w bezruchu. Poruszali się jedynie w celu wykonania podstawowych czynności w obozowisku. Z południa i wschodu ciemnymi żyłami docierały do nich zapasy. Od czasu do czasu śmigał między nimi błysk mocy – smagnięcie bez przekonania, z pewnością dla zachowania panowania nad bestiami, ale żadna z nich nie pojawiła się w zasięgu głosu z twierdzy. Samadhi furia nie pokazywał się. Jedynie nieprzerwany pierścień oblężenia świadczył o tym, że lord Foul nie został pokonany. Przez pięć dni – dziesięć – piętnaście – nieprzyjaciel leżał jak martwy wokół Revelstone. Początkowo niektórzy z bardziej optymistycznych mieszkańców miasta dowodzili, że duch bojowy atakujących został złamany, ale dowódca Quaan nie dawał temu wiary i Mhoram przyznał rację staremu przyjacielowi, gdy sam rozejrzał się uważnie ze strażnicy. Szatańska Pięść po prostu czekał z ponownym atakiem, aż Revelstone zje swoje zapasy i osłabnie. Dni płynęły. Wielki lord Mhoram stopniowo tracił zdolność do odpoczynku. Leżał w napięciu w swej komnacie i wsłuchiwał się w coraz bardziej minorowy nastrój miasta. Powoli, dzień za dniem, twierdza lordów zaczynała rozumieć swe kłopotliwe położenie. Giganci, którzy wykuli Revelstone ze skały przed tysiącami lat, w czasach Damelona, zadbali, aby miasto było niezdobyte; i wszystkim mieszkańcom od urodzenia towarzyszyło przeświadczenie, że ich zamiar się powiódł. Mury były z granitu, a bramy nie do zdobycia. W razie kryzysu urodzajny górski płaskowyż mógł zapewnić twierdzy wyżywienie. Jednakże nieprzewidziana, niemożliwa do przewidzenia zima Wzgardliwego uczyniła z płaskowyżu pustkowie; zboża i owoce nie mogły rosnąć, bydło i inne zwierzęta nie mogły wyżyć w lodowatym wichrze. A miasto od czasu nastania naturalnej zimy czerpało zapasy ze spiżarni. Po raz pierwszy w długiej historii Revelstone jego mieszkańcy spostrzegli, iż mogą umrzeć z głodu. W pierwszych dniach oczekiwania lordowie zaczęli ściśle racjonować żywność. Redukowali dzienne racje, aż w końcu wszyscy w Revelstone chodzili cały czas głodni. Bardziej surowo zorganizowali działanie refektarzy, aby jedzenie nie marnowało się, ale wszystkie te działania były namacalnie niewystarczające. Miasto liczyło wiele tysięcy mieszkańców; nawet przy minimalnych racjach konsumowali każdego dnia ogromne ilości zapasów. Wcześniejsze uniesienie wyciekało z nich niczym woda sącząca się w suchy piasek. Oczekiwanie początkowo stało się odrętwiające, potem ciężkie i złowieszcze niczym uwięziony grom, potem irytujące. Wielki lord Mhoram stwierdził, iż z utęsknieniem wyczekuje następnego ataku. Atakowi potrafił się przeciwstawić. Stopniowo zimne, szare dni niepewności zaczęły osłabiać roztropność twierdzy, jej poczucie pragmatyzmu. Niektórzy farmerzy – ludzie, których zima pozbawiła dzieła ich życia – wymykali się na wzgórza wokół Glimmermere, przemykali się chyłkiem, jakby wstydzili się przyłapania na wysiewaniu nasion w płytkich rowkach w zmarzniętej ziemi. Lord Trevor począł zaniedbywać niektóre ze swych obowiązków. Chwilami zapominał, dlaczego został lordem, zapominał o bodźcu, który uczynił z niego lorda na przekór jego brakowi wiary w siebie; i wymigiwał się od zwykłych obowiązków, tak jakby w nie wyjaśniony sposób lękał się, że im nie podoła. Jego żona, Loerya, nadal pracowała z oddaniem, ale po twierdzy chodziła roztargniona, jakby skradała się ukradkiem. Często nie dojadała, aby jej córki miały więcej jedzenia. Przy każdym spotkaniu z wielkim lordem spoglądała na niego z dziwną urazą w oczach. Lord Amatin, podobnie jak Loerya, coraz bardziej zamykała się w sobie. Każdą wolną chwilę poświęcała na gorączkowe zgłębianie Pierwszego i Drugiego Działu, tak usilnie poszukując rozwiązania tkwiących w nich tajemnic, że gdy wracała do swych publicznych obowiązków, jej czoło sprawiało wrażenie tak zbolałego, jakby biła nim o swój stół. Kilku hirebrandów i skaleningasów nosiło z sobą wszędzie ogień, jak ludzie, którzy w niepojęty sposób ślepną. A dwudziestego dnia oczekiwania dowódca Quaan nagle całkowicie zmienił swe wcześniejsze decyzje; bez porozumienia z lordami wysłał z twierdzy grupę zwiadowców w kierunku obozowiska Szatańskiej Pięści. Nikt z nich nie wrócił. Armia furii nadal leżała niczym drzemiące łańcuchy, ściskające serce Revelstone. Quaan wymyślał na siebie w obecności wielkiego lorda. – Jestem głupcem – argumentował zawzięcie – starym głupcem. Zastąp mnie, nim oszaleję na tyle, by całą grupę bojową posłać na śmierć. – A kto może cię zastąpić? – odparł łagodnie Mhoram. – Celem Wzgardliwego jest doprowadzić do szaleństwa wszystkich obrońców Krainy. Quaan rozejrzał się wokół siebie, jakby chciał ocenić przygnębiający wpływ ciężkiej sytuacji Revelstone. – I powiedzie mu się. Nie potrzeba mu żadnej broni, prócz cierpliwości. Mhoram wzdrygnął się. – Być może, ale sądzę, że nie jest to pewna taktyka. Lord Foul nie może przewidzieć wielkości naszych zapasów – ani rozmiarów naszej determinacji. – A zatem dlaczego czeka? Wielki lord nie musiał być widzącym, aby odpowiedzieć na to pytanie. – Samadhi furia czeka na znak – być może od nas – być może od Wzgardliwego. Quaan przyjął to wyjaśnienie groźnym spojrzeniem i odszedł do swych obowiązków. Mhoram zaś wrócił do problemu, który mu nie dawał spokoju. Po raz trzeci wyruszył na poszukiwania Trella. Ale i tym razem nie potrafił zlokalizować udręczonego skaleningasa. Trell musiał się gdzieś ukryć. Mhoram nie znalazł żadnego śladu, nie wyczuł emanacji, żaden z pozostałych rhadhamaerl nie widział ostatnio potężnego stonedownora. Myśl o tym, że Trell w ukryciu wgryza się w kataleptycznej izolacji w utrapione ciało swej udręki, sprawiała mu ból. Jednakże wielki lord nie mógł sobie pozwolić na to, by poświęcić zbyt wiele czasu i energii na przeczesanie wszystkich zakamarków Revelstone w poszukiwaniu jednego zgorzkniałego skaleningasa. Nim udało mu się zakończyć choćby pobieżne poszukiwania, został od nich odciągnięty przez grupę powierników Mądrości, którzy powzięli irracjonalne postanowienie podjęcia negocjacji pokojowych z furią. Mhoram kolejny raz zmuszony został do odsunięcia na bok sprawy Trella, małżonka Atiaran. Dwudziestego czwartego dnia lord Trevor całkowicie porzucił swe obowiązki. Zamknął się w swej pracowni niczym pokutnik i odmówił przyjmowania wszelkiego jadła i napojów. Loeryi nie udało się z nim skontaktować, a gdy wielki lord do niego przemówił, Trevor powiedział jedynie, że pragnie, aby jego racje żywności przekazać żonie i córkom. – Teraz nawet ja jestem przyczyną jego bólu – mruknęła z oczami pełnymi łez Loerya. – Ponieważ oddawałam część ze swego pożywienia córkom, uwierzył, że nie jest dostatecznie dobrym mężem i ojcem i postanowił się poświęcić. – Rzuciła Mhoramowi desperackie spojrzenie, po czym oddaliła się pośpiesznie, nim zdążył odpowiedzieć. Dwudziestego piątego dnia lord Amatin przyszła do Mhorama i zażądała bez ogródek, aby wyjawił jej swą sekretną wiedzę. – Ach, Amatin – westchnął lord – tak ci spieszno do przejęcia brzemienia? Amatin odwróciła się i odeszła złamana, jakby ją zdradził. Lord poszedł trzymać swą samotną straż na wieży. Wisiał nad nim posępny szkarłatny księżyc, a on czuł, że istotnie ją zdradził; nie wyjawił jej groźnej wiedzy, jakby uznał, że nie będzie w stanie jej podołać. Jednakże nigdzie w swym sercu nie potrafił odnaleźć dość odwagi, aby ofiarować swym druhom lordom klucz do rytuału profanacji. Ten klucz miał ponure, hipnotyczne znaczenie. Nakłaniał go do gniewu na Trevora, do wybicia pięściami bólu z twarzy Loeryi, do potrząsania kruchymi ramionami Amatin, dopóki nie zrozumie, do ściągnięcia na głowę Szatańskiej Pięści ognia ukrytej mocy niebios – i nie pozwalał mu mówić. Dwudziestego siódmego dnia opustoszała pierwsza spiżarnia. Szef kuchni i najbardziej doświadczony z uzdrowicieli donieśli Mhoramowi, że za kilka dni zaczną umierać z głodu starcy i niedołężni. Lord udał się do swej komnaty odpocząć, ale było mu zbyt zimno, aby mógł spać. Pomimo ciepła skaleningu zima lorda Foula dosięgała go przez kamienne mury, jakby ponury, nie słabnący wicher potrafił przenikać je w najczulszych punktach. Lord leżał z szeroko otwartymi oczyma na swym posłaniu niczym człowiek w gorączce bezradności i bliski rozpaczy. Następnej nocy został poderwany z łóżka krótko po północy nagłym drżeniem, które przebiegło po murach niczym płomień w rozgrzanej hubce oczekiwania twierdzy. Był już w drodze, gdy dotarło do niego wezwanie; z laską zaciśniętą w pobielałych rękach śpieszył w kierunku najwyższych, najdalej na wschód wysuniętych fortyfikacji głównej twierdzy. Skupił się na srogiej powierzchowności Quaana, odnalazł dowódcę na balkonie górującym nad strażnicą i pokrytą sadzą nocy armią Szatańskiej Pięści. Mhoram do niego dołączył, a wówczas Quaan wyciągnął sztywno ramię na wschód w oskarżycielskim geście. Wielkiemu lordowi nie był potrzebny gest Quaana; widok zdawał się wyskakiwać na niego z ciemności niczym jaskrawe paskudztwo niesione wiatrem. Ze wschodu pędziła ku Revelstone szczelina w chmurach, rozdarcie, które rozciągało się na północ i południe tak daleko, jak Mhoram mógł sięgnąć wzrokiem. Bezmiar szczeliny zdawał się nie budzić wątpliwości, ale chmury za nią były równie nieprzeniknione jak zwykle. Owa przerwa w chmurach była wyraźnie widoczna dzięki wypływającemu z niej światłu, zielonemu niczym zamrożona esencja szmaragdu. Jasność sprawiała wrażenie szybkiego ruchu, ale w istocie szczelina przesuwała się jak powolna, nieuchronna fala przypływu przez skute lodem pola u podnóża wzgórz. Jej zielone, promieniste łany omiatały ziemię niczym płomień zła, rozjaśniając ukryte w mroku kontury, a potem ponownie topiąc je w ciemnościach. Mhoram przyglądał się w milczącym oszołomieniu, jak blask oświetlił armię furii i pognał ku wzgórzom płaskowyżu. Szczelina przetoczyła się niczym tsunami jadowitego szyderstwa i rozbiła o mury twierdzy. Ludzie poczęli krzyczeć na widok szmaragdowego księżyca w pełni, łypiącego na nich złośliwie ze szczeliny. Sam wielki lord cofnął się, uniósł swą laskę, jakby bronił się przed sennym koszmarem. Przez przerażającą chwilę księżyc lorda Foula zapanował na czystej, bezgwiezdnej otchłani niebios niczym nieuleczalna rana, okaleczenie samego prawa niebios. Szmaragdowa jasność pokrywała wszystko, zatapiała wszystkie serca i zalewała każdy wystający kamień Revelstone zielonym poczuciem daremności. Potem szczelina minęła ich; mdłe światło odpłynęło na zachód, twierdza lordów zatonęła niczym zwalone morskie urwisko w nieustępliwej nocy. – Melenkurion! – wysapał Quaan, jakby się dusił. – Melenkurion! Mhoram powoli zaczynał sobie uświadamiać, że krzywił się niczym zapędzony w kozi róg szaleniec. Podczas gdy wokół niego zapadały ciemności, on nadal nie potrafił rozluźnić swych rysów; wykrzywienie przywarło do jego twarzy niczym uśmiech czaszki. Zdawało się, że minęła długa, pełna napięcia chwila, nim spojrzał na okrytą mrokiem armię Szatańskiej Pięści. W końcu się do tego zmusił, a wówczas ujrzał, że armia ożyła. Zrzucała niespokojne wytchnienie i zaczynała kotłować się, jeżyć w ciemnościach niczym przywrócona do życia żądza. – Przygotuj grupę bojową – powiedział, walcząc z nie chcianym drżeniem ochrypłego głosu. – Furia otrzymał swój sygnał. Będzie atakował. Z pewnym wysiłkiem dowódca Quaan odzyskał ponownie panowanie nad sobą i opuścił balkon, wykrzykując po drodze rozkazy. Mhoram przycisnął do piersi laskę. Oddychał głęboko, ciężko. Początkowo powietrze wstrząsało jego płucami i nie mógł się pozbyć grymasu ze swej twarzy. Powoli jednak rozluźniał mięśnie, kierował napięcie w inną stronę. Jego myśli skupiły się wokół obrony twierdzy. Przywołał do siebie ciepłodziejów i pozostałych lordów i udał się na wieżę, aby obserwować, co robi samadhi furia. Tam w towarzystwie dwóch wstrząśniętych wartowników mógł śledzić ruchy furii. Szatańska Pięść trzymał wysoko w górze świecący kawałek Złoziemnego Kamienia niczym sztandar lodowatego ognia, którego silny zielony blask wyraźnie go oświetlał, gdy chodził pomiędzy swoimi bestiami, wykrzykując rozkazy w chrapliwym, obcym języku. Gromadził wokół siebie ur-podłych, aż w końcu ciemne postacie rozlały się w jego świetle niczym jezioro czarnej wody. Wówczas uformował z nich dwa ogromne kliny, po jednym z każdej swej strony, z ostrzami przy swych ramionach, skierowanymi ku Revelstone. W jaskrawym świetle Kamienia wiedmistrzowie przypominali niesamowitą, skondensowaną moc, ochoczą i zgubną. Fale innych stworów rozchodziły się od nich wachlarzem po obu stronach, gdy zaczęli zbliżać się do twierdzy. Podążając za ogniem furii, przesuwali się prosto z południowego wschodu w kierunku zamkniętych bram u podstawy wieży wartowniczej. Wielki lord Mhoram zacisnął mocniej dłonie na swej lasce i próbował przygotować się na wszystko, co mogło się wydarzyć. Za plecami wyczuł przybycie lord Amatin i ciepłodzieja Borillara, a niedługo po nich Tohrma, a potem Quaana. Dowódca składał raport, nie odrywając oczu od Szatańskiej Pięści. – Dwa eowardy skierowałem do wieży. Więcej nie było sensu – przeszkadzaliby sobie nawzajem. To dobrzy wojownicy – dodał zbytecznie, jakby uspokajając samego siebie – a wszyscy komendanci i klingi to weterani wojny przeciwko Niszczycielowi Ciał. – Łucznicy przynieśli strzały lor-liarill. Zaczną na twój znak. Mhoram kiwnął z aprobatą głową. – Powiedz, aby połowa łuczników uderzyła, gdy furia znajdzie się w zasięgu strzał. Pozostali niech czekają na mój znak. Dowódca odwrócił się, aby zanieść wojownikom te instrukcje, ale Mhoram nagle chwycił go za ramię. – Rozmieść więcej łuczników na fortyfikacjach nad dziedzińcem Gilden. – Dreszcz przebiegł wielkiemu lordowi po plecach, gdy mówił te słowa. – Jeśli za sprawą jakiegoś ogromnego zła Szatańska Pięść rozbije bramy, obrońcy wieży będą potrzebowali wsparcia. I... ustaw wojowników w pogotowiu do odcięcia pomostów od twierdzy. – Tak, wielki lordzie. – Quaan był wojownikiem i rozumiał konieczność podobnych rozkazów. Odwzajemnił uścisk Mhorama, jakby ściskał mu dłoń na pożegnanie, po czym opuścił szczyt wieży. – Rozbić bramy? – Borillar otworzył usta, jakby zdumiewała go już sama sugestia. – Jak to możliwe? – To nie jest możliwe – odparł apatycznie Tohrm. – Niemniej musimy być przygotowani. – Mhoram przycisnął swą laskę do kamienia niczym sztandar i obserwował nadejście samadhi Sheola. Nikt nie odezwał się w czasie marszu armii. Była już mniej niż sto jardów od bram. Nie licząc głuchego tupotu niezliczonych stóp na zmarzniętej ziemi, poruszała się w ciszy, jakby skradała się do twierdzy – albo jakby pomimo swej żądzy wiele z tych stworzeń lękało się tego, co zamierza uczynić Szatańska Pięść. Mhoram poczuł, że zostały mu jedynie chwile. Zapytał Amatin, czy widziała Trevora lub Loeryę. – Nie. – W jej szepcie zabrzmiała pustka, niczym znak rezygnacji. Chwilę później z jednego z górnych pięter wieży zaświstały strzały. Były niewidoczne w ciemności. Szatańska Pięść zdawał się nie wiedzieć o ich wystrzeleniu. Jednakże w zderzeniu z promieniowaniem Złoziemnego Kamienia strzały stanęły w płomieniach i spadły na ziemię, nim zbliżyły się do furii na trzydzieści stóp. Następny grad strzał, a potem jeszcze kolejne nie odniosły żadnego skutku, poza oświetleniem frontu armii furii, odsłonięciem w trupim zielonym i pomarańczowym świetle zawziętego wyglądu jej przywódców. Samadhi zatrzymał się. Po obu jego stronach ur-podli zadrżeli. Furia wykaszlał rozkazy. Kliny zwarły swe szeregi. Warcząc, jaskiniowe upiory i inne stwory ustawiały się w formacje gotowe do natarcia. Bez pośpiechu czy wahania gigant-furia zacisnął pięść, tak że opalizująca para buchnęła z kawałka Kamienia. Mhoram czuł, jak moc Kamienia rosła, promieniowała nabrzmiałymi falami w jego twarz. Nagle z Kamienia wystrzelił piorun mocy i uderzył ziemię bezpośrednio przed jednym z wiedmistrzów. Wybuchy trwały nadal, dopóki ziemia i skała nie zajęły się ogniem, nie zapłonęły zielonymi płomieniami, trzaskając niczym drwa w ognisku. Potem samadhi przesunął swój piorun, przeciągnął go po ziemi szerokim łukiem w kierunku drugiego wiedmistrza. Jego moc zostawiała za sobą bruzdę, w której ziemia płonęła i dymiła, strzelała płomieniami i jęczała w agonii. Łuk został skończony. Zawarł w sobie Szatańską Pięść, tworząc półkole szmaragdowych węgli, rozciągające się przed nim niczym uprząż założona na dwa kliny ur- podłych. Pamiętając o wirze drżenia, którym Dręczyciel Ciał zaatakował grupę bojową w Doriendor Corishev, Mhoram przeszedł na drugą stronę wieży i zawołał w kierunku twierdzy: – Opuśćcie fortyfikacje! Wszyscy poza wojownikami muszą się schować! Nie wystawiajcie się, choćby same niebiosa przypuściły na was atak! – Potem wrócił do lord Amatin. W dole dwóch wielkich wiedmistrzów uniosło swe pręty i wbiło je w końce łuku. Natychmiast witriol Demondim zaczął pulsować w bruździe. Zielone płomienie poczerniały; bulgotały, pryskały, strzelały z łuku, tak jakby Szatańska Pięść nakłuł żyłę krwi Ziemi. Nim dowódca Quaan wrócił do wieży, Mhoram wiedział, że samadhi nie przywoływał wiru. Wysiłki furii nie przypominały niczego, co widział poprzednio. Wszystko przebiegało wolniej, niż się spodziewał. Gdy tylko ur-podli umocowali się do łuku, Szatańska Pięść począł pracować swym Kamieniem. Z jego żarzącego się jądra wydobył ogień, który trysnął na ziemię i wlał się do bruzdy łuku. Ta siła połączona z czarnym płynem ur- podłych dawała miksturę o okropnej potędze. Wkrótce czarno-zielone jęzory światła poczęły migotać w powietrzu na całej długości bruzdy, a owe wybuchy wstrząsały patrzącymi, jakby atakowane były skalne fundamenty – jakby Wzgardliwy ośmielił się naruszyć same kości Ziemi. Jednakże ta moc jedynie przybierała na sile. Świecące jęzory pięły się wyżej, łączyły razem, stawały się stopniowo, nieubłaganie jaśniejsze i bardziej złe. Ich gwałtowność narastała, aż Mhoram poczuł, że nerwy jego skóry i oczu nie są w stanie tego dłużej znieść – i rosła dalej. Świt zaczął za plecami Szatańskiej Pięści uchodzić w noc, a wówczas pojedyncze języki połączyły się w trzy błyskawice, uderzające bez grzmotu w najgłębsze ciemności chmur. Wielkiemu lordowi zbytnio wyschło w gardle; musiał przełknąć kilka razy ślinę, nim zwilżył je na tyle, aby mówić. – Ciepłodzieju Tohrm – ledwo wykrztusił – zaatakują bramy. Ta moc zaatakuje bramy. Poślij wszystkich skaleningasów, którzy zechcą iść, na pomoc kamieniowi. Tohrm podskoczył na dźwięk swego imienia, po czym oddalił się pośpiesznie, jakby rad usunąć się poza zgubny blask łuku. Podczas gdy szare światło dnia rozlewało się nad oblegającymi, trzy niezłomne błyskawice stały i drżały maniakalnie, atakowały wściekle ciche chmury, ściągały bliżej. Z tyłu armia zaczęła wyć, jakby presja stawała się coraz bardziej nie do zniesienia. Lord Amatin wbiła swe szczupłe palce w ramię Mhorama. Quaan skrzyżował ręce na piersi i walczył z sobą, aby powstrzymać się od krzyku. Borillar gorączkowo ocierał swe ciało rękoma, usiłując pozbyć się wrażenia zła. Jego laska leżała bezużytecznie u jego stóp. Wielki lord modlił się za nich i walczył z własnym przerażeniem. Wtem furia zakręcił Kamieniem i rycząc cisnął do łuku jeszcze więcej mocy. Trzy ogromne kolumny światła zakrzywiły się ku sobie, połączyły w jeden świetlisty słup. Ziemia zadrżała z grzmotem w odpowiedzi na tę pojedynczą, potwornych rozmiarów błyskawicę. Równocześnie błyskawica zniknęła, choć samadhi i ur-podli nie wycofali swej mocy z łuku. Nadal grzmiało; ziemią targały wstrząsy. Chwilami wieża drżała, jakby jej fundamenty miały się zaraz rozewrzeć i ją pochłonąć. Ogromne fragmenty terenu przedgórza zaczęły się przesuwać. Wywracały się, podskakiwały, jęczały; a spomiędzy pęknięć wysuwały się do góry kamienne kształty. Ku swemu przerażeniu Mhoram ujrzał postacie ludzi, gigantów i koni przedzierające się przez ziemię. Te postacie miały kształty niewyraźne, wypaczone, bezduszne; były ruchomymi kamieniami, pradawnymi skamieniałymi pozostałościami pogrzebanych ciał. Mhoramowi zabrzmiało w uszach wspomnienie krzyku Asuraki z Revelwood: On wskrzesza dawno umarłych! Całymi setkami, a potem tysiącami kamienne kształty dźwigały się z ziemi. Pośród donośnych grzmotów pękającej ziemi uwalniały się ze swych tysiącletnich grobowców i posuwały się ociężale na oślep ku bramom Revelstone. – Broń wieży! – krzyknął Mhoram do Quaana. – Ale nie marnuj wojowników. Amatin! Walcz tutaj! Uciekaj, jeśli wieża padnie. Ja idę do bram. Odwrócił się szybko i zderzył z ciepłodziejem Tohrmem. Tohrm pochwycił go, zatrzymał. Jednakże pomimo pośpiechu wielkiego lorda minęła długa chwila, nim Tohrm odzyskał mowę. – Tunel jest broniony – wydusił w końcu z siebie. – Kto? – warknął Mhoram. – Lord Trevor kazał wszystkim odejść. On i skaleningas Trell wspierają bramy. – Melenkurion! – wyszeptał Mhoram. – Melenkurion abatha! – dodał, po czym wrócił na parapet wieży. Poniżej niego martwe, nieme kształty niemal dotarły już do podstawy wieży. Posypał się na nie grad strzał z setek łuków, ale strzały ześlizgiwały się po ziemistych postaciach i płonąc spadały na ziemię, nic im nie czyniąc. Lord zawahał się, mrucząc do siebie w najwyższym zdumieniu. Złamanie prawa śmierci pociągnęło za sobą konsekwencje nie do wyobrażenia. Tysiące zdeformowanych kształtów zbiło się w zwartą masę i maszerowało, a z każdą chwilą tysiące kolejnych z wysiłkiem przebijało się przez ziemię, wprawiało w ruch niczym potępione dusze i wypełniało rozkaz mocy Sheola Szatańskiej Pięści. Pierwsze kształty dotknęły bramy i wielki lord Mhoram rzucił się przed siebie. Wywijając laską, posłał ładunek swej mocy w dół bocznego muru wieży, powalił martwą postać. Pod wpływem siły uderzenia jego lordowskiego ognia martwy kształt rozpadł się niczym piaskowiec i obrócił w kupkę piasku. Natychmiast wespół z lord Amatin zabrali się do dzieła, wkładając w to całą swą moc. Ich laski dzwoniły i strzelały ogniem, rozsiewały deszcz błękitnej mocy na maszerujące kształty. A każdy cios obracał martwego w piasek. Jednak na miejsce każdego, który padł, pojawiały się dziesiątki nowych. Na całym terenie pomiędzy wieżą i łukiem Szatańskiej Pięści ziemia unosiła się i wyginała, wprawiając w ruch nowe kształty, jakby wyciągano je z błota samego dna pozbawionego życia morza. Początkowo pojedynczo, potem dziesiątkami, dwudziestkami, pięćdziesiątkami docierali do bram i napierali na nie. Mhoram czuł poprzez kamień rosnące naprężenie bram. Wyczuwał ogień Trevora i potężną podziemną pieśń Trella wspierającą zamknięte bramy, podczas gdy setki, tysiące ślepych, niemych kształtów napierało na nie, pchało się do przodu w pozbawionym życia okrucieństwie, niczym lawina w niemożliwy sposób podrywająca się z ziemi. Czuł jęczącą ripostę, jakby kości wieży ścierały się o siebie. A martwi nadal nadciągali, wygrzebywali się z ziemi, aż w końcu zdawali się równie nieprzebrani jak armia furii i nieodparci niczym kataklizm. Mhoram i Amatin rozbili ich setki bez większego efektu. Za wielkim lordem klęczał Tohrm, dzieląc ból wieży poprzez swe ręce i otwarcie szlochając. – Revelstone! Och, Revelstone, niestety! Och, Revelstone, Revelstone! Mhoram oderwał się od walki, chwycił Tohrma za tunikę i podciągnął go na nogi. – Skaleningasie! – krzyknął w załamaną twarz Tohrma. – Pamiętaj, kim jesteś! Jesteś ciepłodziejem twierdzy lordów. – Jestem niczym! – płakał Tohrm. – Ach! Ziemia...! – Jesteś ciepłodziejem i skaleningasem! Wysłuchaj mnie... ja, wielki lord Mhoram, rozkazuję ci. Studiuj ten atak... poznaj go. Wewnętrzne bramy nie mogą paść. Rhadhamaerl muszą obronić wewnętrzne bramy Revelstone! Lord wyczuł zmianę w ataku. Teraz Kamień Szatańskiej Pięści miotał pioruny na bramy. Amatin próbowała dawać im odpór, ale furia odgarnął jej wysiłki, jakby były niczym. Pomimo to Mhoram został przy Tohrmie, skupił swe siły na ciepłodzieju, dopóki Tohrm nie sprostał żądaniu jego oczu i rąk. – Kto będzie opłakiwał kamień, jeśli ja tego nie uczynię? – wymamrotał Tohrm. Mhoram opanował się, by nie wrzasnąć. – Żadna krzywda nie będzie należycie opłakana, jeśli my nie przetrwamy. W następnej chwili zapomniał o Tohrmie, zapomniał o wszystkim poza stłumionymi krzykami, które buchnęły w niego od podstawy wieży. Pomimo przeraźliwej furii Trella i siły ognia Trevora bramami wstrząsał dreszcz agonii. Kamieniem wstrząsnęły konwulsje. Ludzie na szczycie wieży poprzewracali się, turlali po podłodze. Potężny grzmot niczym ryk zwycięstwa wybuchnął gdzieś pomiędzy niebem a ziemią, jakby sam firmament istnienia rozpadł się na dwoje. Bramy pękły do środka. Potok martwych kamieni wlał się do tunelu pod wieżą. – Brońcie wieży! – krzyczał Mhoram do Quaana i Amatin. Wstrząsy osłabły i lord wyprostował się chwiejnie. Ciągnąc za sobą Tohrma, zawołał: – Chodź! Zbierz skaleningasów! Wewnętrzne bramy nie mogą paść. – Choć wieża nadal jeszcze drżała, ruszył w kierunku schodów. Ale nim zaczął schodzić, doleciała go fala gwałtownych krzyków, ludzkich krzyków. Boleść podobna do wściekłości smagnęła wzburzony natłok jego emocji. – Quaan! – wrzasnął, choć sędziwy dowódca niemal go dogonił. – Wojownicy atakują! – Quaan skinął z goryczą głową, gdy znalazł się u boku Mhorama. – Zatrzymaj ich! Nie pokonają tych trupów. Miecze tu na nic. Wielki lord pognał wraz z Tohrmem i Quaanem schodami w dół, zostawiając Amatin, by dalej raziła swym ogniem ze skraju parapetu. Quaan udał się na dół wieży, ale Mhoram zabrał Tohrma na najwyższy pomost nad dziedzińcem, łączący wieżę z twierdzą. Stamtąd dojrzał, że Trell i lord Trevor już zostali wyparci z tunelu. Walczyli o życie z powolnym, ślepym marszem śmierci. Trevor posługiwał się ogromną siłą, jakiej Mhoram nigdy u niego nie widział, bombardując najbliższych napastników, rozbijając ich bez ustanku, bez ustanku w piasek. A Trell wywijał masywnym fragmentem bramy. Posługiwał się nim niczym maczugą z tak okrutną siłą, że nawet kształty przypominające konie i gigantów padały pod jego ciosami. Dwóch ludzi jednak było bez szans. Miecze, włócznie i strzały nie czyniły szkody maszerującym kształtom; wojownicy, którzy skoczyli do tunelu i na dziedziniec, zostali po prostu stratowani przy wtórze przerażających krzyków. Umarli zepchnęli Trella i Trevora za stary Gilden w kierunku zamkniętych wewnętrznych bram. Mhoram krzyknął do wojowników na fortyfikacjach poniżej, polecając im trzymać się z dala od dziedzińca. Potem pobiegł do twierdzy i zbiegł schodami na dolne poziomy. Dotarł wraz z Tohrmem do pierwszego wspornika nad wewnętrzną bramą w chwili, gdy jaskiniowe upiory wysypały się z tunelu, torując sobie drogę pomiędzy martwymi, aby zaatakować boczne wrota, zapewniające jedyny dostęp do wieży. Część z nich natychmiast padła ze strzałami w gardłach i brzuchach, inne zostały ścięte przez nielicznych wojowników, którym udało się uniknąć zdeptania. Jednak grube, ciężkie kurty dobrze chroniły upiory przed strzałami i mieczami. Ze swą ogromną siłą i znajomością kamienia rzuciły się do wrót. I wkrótce gangrenowate stwory zaczęły wylewać się tłumnie z tunelu. Wielki lord spostrzegł, że sami wojownicy nie obronią wieży przed stworami samadhi. Na jedną przykrą chwilę usunął ze swych myśli Trevora, Trella, jaskiniowe upiory, wojowników i ożywione trupy, aby stawić czoło decyzji, którą musiał podjąć. Jeśli Revelstone miało się utrzymać, to trzeba było ochronić albo wieżę, albo wewnętrzne bramy. Bez bramy wieża nadal ograniczałaby dostęp Szatańskiej Pięści na tyle, aby zachować Revelstone przy życiu; bez wieży bramy nadal broniłyby dostępu Szatańskiej Pięści. Bez obu Revelstone byłoby pokonane. Mhoram nie mógł jednak bronić obu miejsc jednocześnie, nie mógł być w dwóch miejscach równocześnie. Musiał zdecydować, gdzie skoncentrować obronę twierdzy. Wybrał bramę. Natychmiast posłał Tohrma, by zgromadził skaleningasów. Potem wrócił do walki na dziedzińcu. Nie zajmował się jaskiniowymi upiorami, skoncentrował się na martwych, którzy zdeptali Gilden i przypierali Trella i Trevora do murów. Lord krzyknął do otaczających go wojowników, aby przynieśli leptor, a sam począł miotać ogień na pozbawione twarzy kształty, obracając je w piasek. Wespół z Trevorem oczyścili na tyle miejsce, w którym tamci byli uwięzieni, aby mogli uciec. Niemal natychmiast wartownicy przynieśli dwie grube liny z leptoru, przymocowali je i zrzucili na dół do Trevora i Trella. Ta krótka chwila zwłoki wystarczyła jednak, aby nowe fale jaskiniowych upiorów wtargnęły na dziedziniec na barkach martwych i przyłączyły się do ataku na wrota. Z przyprawiającym o mdłości dźwiękiem, podobnym do wydawanego przez łamiące się kości, wyrwali wrota z zawiasów, odrzucili kamienne płyty i wpadli z rykiem do wieży. Natychmiast napotkali na opór ze strony krzepkich, srogich wojowników, ale pęd i siła jaskiniowych upiorów odepchnęła ich w głąb. Trell na widok rozbitych wrót krzyknął z wściekłości i próbował atakować jaskiniowe upiory. Odrzucił linę z leptoru i natarł na martwych, jakby wierzył, że potrafi wywalczyć sobie pomiędzy nimi drogę, aby dołączyć do obrońców wieży. Przez chwilę granitowa maczuga i jego mądrość rhadhamaerl pozwoliły mu wyrąbać przejście i Trell posunął się o kilka kroków w głąb dziedzińca. Potem jednak nawet jego maczuga pękła, a on padł pod ogromnym ciężarem śmierci. Trevor skoczył za nim. Wspomagany ogniem Mhorama dotarł do Trella. Jeden z trupów nadepnął mu na kostkę, ale on zignorował ból, chwycił Trella za ramiona i odciągnął do tyłu. Trell, gdy tylko był w stanie ponownie stanąć na nogi, odepchnął Trevora i począł atakować nieczułe kształty pięściami. Trevor złapał jedną z leptorowych lin i okręcił ją sobie kilka razy wokół piersi. Potem rzucił się na plecy Trella. Chwycił go pod ręce, a swą laskę, niczym sztabę, przycisnął do jego piersi i krzyknął do wojowników, aby go podciągali. Natychmiast dziesięciu ludzi pochwyciło linę i zaczęło ją wciągać. Mhoram osłaniał obu mężczyzn, gdy wciągano ich na parapet przypory. Z obrzydliwym szarpnięciem martwi zwalili się z głuchym łoskotem na wewnętrzne bramy. Pośród zgiełku walki dochodzącego z wieży i niemego nacisku na bramy, rosnącego w szybkim tempie, wielki lord Mhoram skierował swą uwagę na Trella i lorda Trevora. Skaleningas uwolnił się z uścisku Trevora i rąk wojowników, wyprostował się i stanął przed Mhoramem, jakby miał zamiar skoczyć mu do gardła. Twarz płonęła mu od wysiłku i furii. – Nienaruszona! – zachrypiał przeraźliwie. – Wieża stracona... nienaruszona dla Sheola! Czy takie są twe zamiary względem Revelstone? Lepiej, abyśmy zniszczyli ją sami! Wymachując swymi krzepkimi ramionami, aby go nikt nie dotknął, obrócił się i chwiejnym krokiem odszedł w głąb twierdzy. Oczy Mhoramowi zapłonęły groźnie, ale zagryzł wargi, powstrzymał się, by nie rzucić się za skaleningasem. Trell był ogromnie wyczerpany i doznał niepowodzenia. Nie można go było winić za to, że nienawidził swej nieporadności; powinno się zostawić go w spokoju. Jednakże jego głos był głosem człowieka, który na zawsze stracił pokój. Targany sprzecznymi uczuciami Mhoram posłał dwóch wojowników, aby pilnowali Trella, po czym odwrócił się do Trevora. Lord stał, ciężko dysząc, wsparty o czarną ścianę. Krew płynęła z jego zranionej kostki; twarz miał osmoloną od walki, a on sam drżał, jakby wysiłek oddychania rujnował mu klatkę piersiową. Pomimo to zdawał się nie uświadamiać sobie bólu, zdawał się nie być świadom samego siebie. Oczy błyszczały mu niesamowitą zdolnością postrzegania. – Czułem to – wydyszał, gdy Mhoram przed nim stanął. – Wiem, co to jest. Mhoram zawołał uzdrowicieli, ale Trevor wzruszeniem ramion oddalił wszelkie przypuszczenia, że potrzebuje pomocy. Spojrzał na wielkiego lorda w najwyższej egzaltacji. – Czułem to, Mhoramie – powtórzył. Mhoram opanował swój niepokój. – Co poczułeś? – Moc lorda Foula. Moc, która czyni to wszystko możliwym. – Kamień... – zaczął Mhoram. – Kamień nie wystarcza. Ta pogoda... szybkość, z jaką odzyskał potęgę po klęsce w Szubienicznej Głębi... siła tej armii, choć znajduje się tak daleko od swego dowódcy... te martwe kształty, przywołane z ziemi mocą tak bezmierną...! Kamień nie wystarcza. Czułem to. Nawet lord Foul Wzgardliwy nie mógł stać się tak niepokonany w ciągu krótkich siedmiu lat. – A zatem jak? – wyszeptał Mhoram. – Ta pogoda... ta zima. Ona podtrzymuje i popędza armię... daje swobodę Szatańskiej Pięści... samemu Wzgardliwemu pozwala zająć się innymi pracami... dziełem Kamienia, trudem wskrzeszania tych umarłych. Mhoramie, czy pamiętasz, Drool Skalny Robak miał moc panowania nad pogodą... i księżycem? Mhoram kiwnął głową z rosnącym zdumieniem i lękiem. – Ja to czułem. Lord Foul dzierży Laskę Praw. Z ust Mhorama wydarł się okrzyk, choć od razu pojął, że Trevor miał rację. – Jakże to możliwe? Laska zapadła się wraz z wielkim lordem Eleną pod Melenkurion – Tamą Niebios. – Nie wiem. Być może ta sama istota, która zabiła Elenę, zaniosła Laskę do ochronki Foula – być może to sam martwy Kevin włada Laską z woli Foula, dzięki czemu Wzgardliwy nie musi osobiście posługiwać się mocą nie poddającą się łatwo jego władzy. Czułem Laskę, Mhoramie – Laskę Praw ponad wszelką wątpliwość. Mhoram skinął głową, starał się ukryć pełen zdumienia strach, który zdawał się rozbrzmiewać w nim gromkim echem. Laska! Wokół niego szalała bitwa; nie mógł sobie pozwolić na rozproszenie uwagi. Lord Foul dzierży Laskę! Jeśli pozwoli sobie myśleć o takich rzeczach, to może wpaść w panikę. Z błyskiem w oczach poklepał Trevora po plecach z pochwałą i przyjaźnią, po czym odwrócił się ku dziedzińcowi. Na chwilę przedarł się swymi zmysłami przez szczęk broni i bitewną wrzawę, aby ocenić sytuację Revelstone. Wyczuł, jak lord Amatin na szczycie wieży nadal toczy swym ogniem walkę z martwymi. Traciła siły – bezustanny wysiłek dawno już przekroczył granice jej wytrzymałości – pomimo to strzelała w dół ogniem, walczyła, jakby miała zamiar w obronie wieży oddać swoje ostatnie tchnienie i bicie serca. Jej trud przyniósł pewne efekty. Choć nie mogła zatrzymać nawet dziesiątej części wlokących się trupów, to rozbiła ich tak wielu, że uwolniony piasek zasypał dojście do tunelu. Jedynie kilku martwych mogło teraz przeciskać się tędy jednocześnie; jej trud spowolnił narastanie ich nacisku na wewnętrzne bramy. W tym czasie jednak walki zaczęły przesuwać się w górę wieży, ku niej. Kilka jaskiniowych upiorów starało się już przedostać przez drzwi. Ich właśni zabici blokowali korytarze; upiory zaś były narażone na ataki łuczników z twierdzy. Wrogom udało się jednak jakoś wedrzeć do wieży; Mhoram słyszał odgłosy walki przesuwające się ku górze przez zawiłe korytarze wieży. Z pewnym wysiłkiem zignorował wszystko, co się wokół niego działo, i skupił się na wieży. Wówczas poprzez ochrypłe rozkazy, szczęk broni, wrzaski żądzy i bólu, tupot niecierpliwych stóp wyczuł atak Szatańskiej Pięści na zewnętrzne mury wieży. Furia ciskał zawzięcie gromy złoziemnej mocy w narożniki i okna, a czasami w samą lord Amatin; pod osłoną tych gromów jego stwory wsparły o mury drabiny i wdrapywały się przez otwory do wieży. W kamieniu pod stopami wielki lord Mhoram czuł jęk wewnętrznych bram. Odwrócił się szybko do jednego z wojowników, czekającej w napięciu stonedownorki. – Idź na wieżę. Odszukaj dowódcę Quaana. Powiedz mu, że rozkazuję wycofać się z wieży. Powiedz, że musi zabrać z sobą lord Amatin. Idź. Kobieta zasalutowała i odbiegła. Kilka chwil później zobaczył, jak pędem przebiegała po jednym z pomostów. Do tego czasu on sam wrócił już do walki. Z lordem Trevorem pracującym zawzięcie u jego boku ponowił atak na przybierający na sile, gliniany nacisk na wewnętrzne bramy Revelstone. W skale pod nim wibrowała wspierająca moc skaleningasów, więc lord zebrał całą nagromadzoną w sobie pasję i skierował ją na rozbijanie martwych. Wiedział już, co chciał osiągnąć; chciał pokryć płyty dziedzińca tak grubą warstwą piasku, aby ślepe, powłóczące nogami kształty nie miały pod nogami twardego podłoża, po którym mogłyby się posuwać dalej. Trevor wspomagał jego działania, obracając w piasek dziesiątki martwych, aż laska zaczęła buczeć w jego rękach, a powietrze wokół niego tak było naładowane błękitną siłą, że zdawał się sam emanować ogniem lordów. Jednakże Mhoram, gdy z mozolnym trudem wodził swą mocą niczym kosą po plonach zła Szatańskiej Pięści, część swej uwagi nadal miał skierowaną ku pomostom. Wyglądał pojawienia się Quaana i Amatin. W niedługim czasie padł pierwszy pomost. Wojownicy pozostali z jednego z eomanów puścili się po nim pędem w kierunku twierdzy, a za nimi jaskiniowe upiory. Łucznicy strącili stwory na dziedziniec, a gdy tylko wojownicy byli bezpieczni, odcięto liny podtrzymujące pomost. Drewniany chodnik poleciał wahadłowym ruchem w dół i rozbił się o mury wieży. Z wieży dobiegał bitewny zgiełk. Nagle na jednym z górnych chodników pojawił się Quaan. Krzycząc przeraźliwie, rozkazał odciąć wszystkie pomosty, z wyjątkiem dwóch najwyższych. – Amatin! – wrzasnął Mhoram do dowódcy. Quaan kiwnął głową i biegiem wrócił do wieży. Następne dwa pomosty spadły natychmiast, ale wartownicy przy trzecim czekali. Po chwili kilku rannych wojowników potykając się weszło na chodnik. Podtrzymując się wzajemnie, niosąc rannych, z trudem zmierzali w kierunku twierdzy. Wtem ze dwadzieścia, zrodzonych mocą Kamienia, stworów natarło na nich wściekle z wieży. Ignorując strzały i miecze, strącili rannych z chodnika i rzucili się na drugą stronę. Wartownicy w twierdzy z ponurym rozmysłem przecięli liny. Wrogowie pojawiający się w wyjściach na zwalone pomosty byli zabijani lub zmuszani do odwrotu przez płonące strzały. Wyższy pomost runął krótko potem. Dla ocalałych z wieży pozostały jedynie dwa. Lord Trevor dyszał ciężko u boku wielkiego lorda, sam Mhoram czuł się osłabiony tym wysiłkiem. Nie mógł sobie pozwolić na odpoczynek. Tohrm skaleningas nie byłby w stanie sam utrzymać bram. W miarę upływu pełnych napięcia chwil jego ogień tracił swą gwałtowność. Lęk o Quaana i Amatin rozpraszał jego koncentrację. Gorąco pragnął po nich iść. Wojownicy bez przerwy uciekali ostatnimi dwoma pomostami, a on obserwował ich ucieczkę ze ściskającym za gardło lękiem, wypatrując niecierpliwie ich przywódców. Jeszcze jeden pomost runął. Kiedy Quaan pojawił się samotnie w wejściu na ostatni pomost, lord w dole przestał walczyć. Quaan krzyknął coś w kierunku twierdzy, ale Mhoram nie zrozumiał jego słów. Ze wstrzymanym oddechem patrzył, jak czterech wojowników pognało do dowódcy. Wtem za Quaanem poruszyła się postać w niebieskiej szacie – Amatin, ale żadne z nich nie ruszyło do ucieczki. Gdy wojownicy do nich dotarli, oboje zniknęli ponownie w wieży. Mhoram, dusząc się z bezradności, wpatrywał się w puste wejście, jakby siła jego pragnienia mogła sprowadzić tych dwoje z powrotem. Słyszał hordy furii prące nieustannie do góry. Chwilę później czterech wojowników pojawiło się ponownie. Nieśli ciepłodzieja Borillara. Borillar zwisał bezwładnie w ich rękach, jakby był martwy. Quaan i Amatin szli za nimi. Gdy wszyscy dotarli do twierdzy, runął ostatni pomost. Wśród zgiełku dochodzącego z wieży jego upadek zdawał się być bezgłośny. Mhoramowi mgła przesłoniła oczy. Spostrzegł, że wspiera się ciężko na Trevorze; z trudem łapiąc oddech, nie był w stanie utrzymać się na nogach o własnych siłach. Lord podtrzymał go. Gdy słabość minęła, wielki lord spojrzał Trevorowi w oczy i uśmiechnął się blado. Bez słowa wrócili obaj do obrony bram. Wieża była stracona, ale bitwa nie była jeszcze skończona. Martwi, nie napotykając teraz przeszkód ze strony ognia Amatin, powoli wydeptywali ścieżkę przez piach. Ponownie rósł ciężar ich naporu. Wrażenie zła, które wraz z dreszczem zgrozy emanowało od nich przez kamienie, stało się mocniejsze. Wielki lord czuł wokół siebie rosnący ból Revelstone, który zdawał się płynąć ze wszystkich stron. Gdyby na własne oczy nie widział tych martwych kształtów, to mógłby uwierzyć, że twierdza była atakowana również w innych miejscach. Potrzeba chwili pochłonęła jego uwagę. Jedyna nadzieja Revelstone leżała w zasypaniu bram piachem, nim się rozpadną. Wyczuł za sobą przybycie Tohrma, ale nie odwrócił się, dopóki Quaan i lord Amatin nie dołączyli do ciepłodzieja. Wówczas dopiero uciszył swą moc i odwrócił się do nich. Amatin była skrajnie wyczerpana. W pobladłej twarzy boleśnie jarzyły się oczy; włosy oklejały jej twarz mokrymi od potu kosmykami. Głos jej drżał, gdy mówiła. – On przyjął na siebie cios przeznaczony dla mnie. Borillar... on... nie zauważyłam na czas, gdzie samadhi celuje. Minęła chwila, nim Mhoram opanował się na tyle, aby zapytać cicho: – Czy on nie żyje? – Nie. Uzdrowiciele... będzie żył. Jest hirebrandem... nie był bezbronny. – Osunęła się po kamiennej ścianie, jakby pękły ścięgna utrzymujące ją w pozycji pionowej. – Zapomniałem, że był z tobą – wyszeptał Mhoram. – Wstyd mi. – Tobie wstyd! – Ochrypły okrzyk Quaana przyciągnął uwagę Mhorama. Twarz i ramiona dowódcy umazane były krwią, ale zdawał się nie być ranny. Nie potrafił spojrzeć Mhoramowi w oczy. – Wieża... stracona! – Wyrzucił z goryczą. – To mnie jest wstyd. Hile Troy znalazłby sposób, aby ją uratować. – W takim razie znajdź sposób, aby nam pomóc – wychrypiał Tohrm. – Te bramy nie wytrzymają. Jawna desperacja jego tonu zwróciła ku niemu oczy wszystkich stojących na przyporze. Strumienie łez spływały mu po twarzy, tak jakby nigdy nie miał zamiaru przestać płakać, jego ręce szaleńczo czegoś przed nim szukały, czegoś, co by nie pękło. A bramy jęczały do niego, jakby zaświadczały o prawdziwości rozpaczliwego położenia. – Nie możemy – ciągnął dalej. – Nie możemy. Taka siła! Oby mi kamień wybaczył! Ja... my nie możemy się równać z taką siłą. Quaan odwrócił się szybko na pięcie i odszedł, przywołując hirebrandasów z podporami, aby podeprzeć bramy. Tohrm zdawał się nie słyszeć dowódcy. Wilgotne od łez oczy utkwił w Mhoramie. – Coś nam przeszkadza – wyszeptał. – Coś złego wypacza naszą siłę. Nie rozumiemy... Wielki lordzie, czy jest jeszcze jakieś inne zło? Inne zło poza gwałtownym naporem martwych? Słyszałem... cała ogromna skała Revelstone krzyczy do mnie o złu. Wielki lord skierował swe zmysły w inną stronę i wszedł w rezonans ze skałą twierdzy, jakby łączył się myślami z kamieniem. Poczuł cały skoncentrowany ciężar martwych, jakby napierał wprost na niego; czuł bramy własnej duszy jęczące, pękające, rozpadające się. Przez chwilę, niczym iskra proroctwa, stał się twierdzą, przejął na siebie jej życie i ból, doświadczył przerażającej potęgi, która starała się ją rozedrzeć – i również coś jeszcze, coś odmiennego, osobistego, straszliwego. Gdy usłyszał tupot przerażonych stóp, biegnących w jego kierunku, wiedział, że Tohrm dostrzegł w przelocie prawdę. Przybiegł jeden z ludzi, których Mhoram posłał do pilnowania Trella. Wojownik zatrzymał się gwałtownie. Twarz miał pobladłą od panicznego strachu i ledwie mógł wydobyć z siebie głos. – Wielki lordzie, chodź! On!... Nawa! Och, pomóż mu! Amatin zakryła głowę rękoma, jakby nie mogła już więcej znieść, ale wielki lord powiedział: – Słyszę. Pamiętaj, kim jesteś. Mów jasno. Mężczyzna zachłysnął się kilka razy. – Trell... posłałeś... on składa się w ofierze. Chce zniszczyć nawę. Z ust Tohrma wyrwał się ochrypły krzyk. Amatin wyrzuciła z siebie – Melenkurion! Mhoram wpatrywał się w wojownika, jakby nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Wierzył jednak; czuł zawartą w jego słowach prawdę. Trwożyła go jednak przerażająca świadomość, że to zrozumienie przyszło za późno. Kolejny raz zawiódł w swych przewidywaniach, zawiódł w sprostaniu potrzebom twierdzy. – Gdzie jest Loerya? – zapytał, odwracając się ku Trevorowi. Po raz pierwszy od czasu swego uratowania uniesienie Trevora osłabło. Stał w kałuży własnej krwi, jakby rany nie sprawiały mu bólu, ale wspomnienie żony zabolało go niczym skaza na jego nowo odzyskanej odwadze. – Ona – zaczął, po czym przerwał, by przełknąć ślinę. – Ona opuściła twierdzę. Ostatniej nocy... zabrała dzieci na płaskowyż... aby znaleźć kryjówkę. Aby były bezpieczne. – Na Siedem! – warknął Mhoram, wściekły bardziej na wszystkie swoje błędy niż na Trevora. – Ona jest tu potrzebna! – Sytuacja Revelstone była rozpaczliwa, a ani Trevor, ani Amatin nie mieli sił do dalszej walki. Przez mgnienie Mhoram poczuł, że ten dylemat nie znajdzie rozwiązania, że nie może podjąć tej decyzji. Był jednak Mhoramem, synem Variola, wielkim lordem z wyboru rady. Powiedział wojownikowi: – Pamiętaj, kim jesteś. – Powiedział to również Tohrmowi. Był wielkim lordem Mhoramem, niezdolnym do poddania się. Uderzył kamień laską, aż zadźwięczało jej metalowe okucie i rzucił się do dzieła. – Lordzie Trevor, czy utrzymasz bramy? Trevor spojrzał Mhoramowi w oczy. – Nie bój się, wielki lordzie. Jeśli można je utrzymać, utrzymam. – Dobrze. – Wielki lord odwrócił się plecami do dziedzińca. – Lord Amatin, ciepłodzieju Tohrm – pomożecie mi? Miast odpowiedzi Tohrm ujął wyciągnięte ramię Amatin i pomógł jej wstać. Mhoram chwycił pobladłego ze strachu wojownika pod rękę i pośpieszył w kierunku nawy. Po drodze poprosił, aby opowiedział, co się stało. – On... to... – wyjąkał mężczyzna. Potem jednak zdało się, że uścisk Mhorama działa nań uspokajająco. – To ponad moje siły, wielki lordzie. – Co się stało? – Poszliśmy za nim, tak jak kazałeś. Gdy zorientował się, że nie mamy zamiaru go zostawić, obrzucił nas obelgami. Jego złorzeczenia po części wyjaśniły nam przyczynę twego rozkazu. Byliśmy zdecydowani go wypełnić. W końcu odwrócił się od nas załamany i skierował się do nawy. Tam podszedł do paleniska skaleningu i ukląkł przy nim. Staliśmy przy drzwiach i obserwowaliśmy go. Szlochał, modlił się i błagał. Wielki lordzie, ogromnie poruszyło mnie to, że on błagał, ale nie znalazł pokoju. Gdy uniósł głowę, ujrzeliśmy... ujrzeliśmy na jego twarzy odrazę. On... skalening... ogniste kamienie stanęły w płomieniach. Ogień buchnął z podłogi. Rzuciliśmy się ku niemu, ale płomienie zagrodziły nam drogę. Pochłonęły mego towarzysza. Ja przybiegłem do ciebie. Jego słowa zmroziły serce Mhorama, ale odpowiedział, aby stawić czoło bólowi i niepewności malującej się na twarzy wojownika. – Jego przysięga pokoju została złamana. Stracił wiarę w siebie i wpadł w rozpacz. Spoczywa na nim cień Szarego Zabójcy. – Słyszałem... – odezwał się po chwili z wahaniem wojownik – ...mówi się... czy to nie jest dzieło Niedowiarka? – Możliwe. W pewnym sensie Niedowiarek jest dziełem lorda Foula, ale rozpacz Trella jest również po części i moim dziełem. To dzieło samego Trella. Największą siłą Zabójcy jest to, że słabości nas śmiertelnych można obrócić przeciwko nam. Mówił jak mógł najspokojniej, ale nim zbliżył się na sto jardów do nawy, zaczął odczuwać żar płomieni. Nie miał wątpliwości, że to było źródło owego innego zła, które wyczuł Tohrm. Z sali posiedzeń rady promieniowały we wszystkich kierunkach gorące fale profanacji. Gdy zbliżył się do drewnianych wrót, spostrzegł, że dymią niemal zajęte płomieniami, a ściany lśnią blaskiem, jakby skała miała się stopić. Z trudem łapał oddech, mrużąc oczy od gorąca, nim jeszcze dotarł do otwartych drzwi i spojrzał w dół nawy. W sali rozpętało się piekło. Podłoga, stoły, siedzenia – wszystko płonęło jak szalone, plując ryczącymi płomieniami niczym piorunami. Żar przypiekał Mhoramowi twarz, skręcił mu włosy. Lord musiał zamrugać, aby oczyścić oczy z łez, nim utkwił wzrok w pożodze, starając się wejrzeć w głąb, ku jej centrum. Trell stał w palenisku skaleningu niczym jądro zagłady, strzelając płomieniami i miotając w sklepienie obiema garściami ogromne krople ognia. Cała jego postać płonęła niczym wcielone potępienie, rozpalone do białości katusze zadawane kamieniowi, który kochał i którego nie mógł ocalić. Moc tego, co się tam działo, oszołomiła Mhorama. Patrzył na początek rytuału profanacji. Trell w swej rozpaczy odkrył tajemnicę, której Mhoram strzegł tak bojaźliwie, i wykorzystywał swą tajemną wiedzę przeciwko Revelstone. Jeśli mu się nie przeszkodzi, to bramy będą jedynie pierwszym etapem pokonania twierdzy, pierwszym i ostatnim ogniwem w łańcuchu zniszczenia, które mogło cały płaskowyż obrócić w gruzy. Musiał być powstrzymany. To była konieczność, ale Mhoram nie był skaleningasem, nie posiadał mądrości kamienia, aby przeciwstawić się potędze, która ten pożar umożliwiła. Zwrócił się do Tohrma. – Ty jesteś rhadhamaerl! – zawołał, przekrzykując szalejący ogień. – Musisz uciszyć te płomienie! – Uciszyć? – Tohrm wpatrywał się przerażony w ogień; sprawiał wrażenie człowieka będącego świadkiem zniszczenia swej największej miłości. – Uciszyć je? – Nie krzyczał; Mhoram mógł zrozumieć go jedynie, czytając z jego ust. – Nie mam siły, która mogłaby się z tym równać. Jestem skaleningasem z rhadhamaerl – nie wcieleniem mocy Ziemi. On nas zniszczy. – Tohrm! – Krzyknął wielki lord. – Jesteś ciepłodziejem twierdzy lordów! Tylko ty, nie kto inny, może sprostać tej potrzebie! – Jak? – poruszył bezgłośnie wargami Tohrm. – Będę ci towarzyszył! Oddam ci swą siłę – przekażę ci całą swą moc! Ciepłodziej odwrócił bojaźliwie oczy od nawy i siłą woli skupił się na twarzy wielkiego lorda. – Spłoniemy. – Przetrwamy! Tohrm przez drugą chwilę stawiał czoło żądaniu Mhorama. Potem jęknął. Nie mógł odmówić poświęcenia w imię kamienia twierdzy. – Jeśli jesteś ze mną – powiedział cicho wśród ryku płomieni. Mhoram odwrócił się do Amatin. – Tohrm i ja zejdziemy do nawy. Musisz ocalić nas przed ogniem. Otocz nas swą mocą – ochroń nas. Skinęła z roztargnieniem głową, odgarnęła z twarzy wilgotny kosmyk włosów. – Idźcie – powiedziała słabym głosem. – Stół się już topi. Istotnie. Na ich oczach stół zmienił się w lawę, spłynął na najniższy poziom nawy, a potem do paleniska wokół nóg Trella. Mhoram przywołał do gotowości swą moc i wsparł drzewce swej laski na ramieniu Tohrma. Wspólnie stanęli twarzą ku nawie, poczekali, aż Amatin otoczy ich płaszczem swej ochrony. Po chwili poczuli mrowienie na skórze, dzięki czemu gorąco do nich nie docierało. Na jej znak ruszyli w dół nawy. Czuli się tak, jakby usiłowali zejść do wnętrza pieca. Pomimo ochrony Amatin gorąco biło w nich niczym pięść kataklizmu. Tunika Tohrma zaczęła się tlić. Mhoram czuł, jak tliła się jego własna szata. Włosy na głowie i rękach poskręcały mu się od żaru. Wielki lord odsunął od siebie myśli o gorącu; skupił się na swej lasce i Tohrmie. Czuł, jak ciepłodziej śpiewa, choć nic nie słyszał poza głębokim, wściekłym wyciem ognia. Dostroił swą moc do tonacji pieśni Tohrma i skierował w nią cały zapas swych sił. Bezlitosne płomienie cofały się przed nimi nieznacznie, pod stopami Tohrma pojawiały się plamy nie spalonej skały, niczym kamienie umożliwiające przejście przez rzekę. Schodzili w dół niczym szczelina w piekle wściekłości Trella. Pożoga zamykała się za nimi natychmiast. W miarę jak oddalali się od drzwi, słabła osłona Amatin; odległość i płomienie działały wspólnie na ich niekorzyść. Mhoram czuł, jak paliło go ciało w miejscach, gdzie szata zaczynała się tlić, oczy piekły go tak, że przestał już widzieć. Schodzili w dół, a pieśń Tohrma coraz bardziej przypominała krzyk. Nim dotarli do poziomu paleniska, gdzie krill Lorica nadal tkwił zatopiony w swym kamieniu, Mhoram wiedział, że jeśli nie cofnie swej siły od Tohrma i nie użyje jej do ich ochrony, to obaj upieką się u stóp Trella. – Trell! – wrzasnął Tohrm bezgłośnie. – Jesteś skaleningasem z rhadhamaerl! Nie czyń tego! Na chwilę piekielna furia ucichła. Trell spojrzał na nich, zdawało się, że ich widzi i rozpoznaje. – Trell! On jednak za bardzo uległ już mocy swej własnej zagłady. Wyciągnął sztywno, oskarżycielsko palec, po czym pochylił się ku skaleningowi i cisnął w nich dwoma garściami ognia. W tej samej chwili przebiegł Mhorama dreszcz siły. Osłona Amatin wzmocniła się, stężała. A choć siła ataku Trella odrzuciła Tohrma w ramiona Mhorama, to ogień ich nie dotknął. Nagły przypływ mocy Amatin podziałał krzepiąco na wielkiego lorda. Z radosnym błyskiem w oczach odsunął na bok wszystkie wewnętrzne bariery i zwrócił się ku swemu tajnemu zrozumieniu profanacji. Ten sekret krył w sobie moc – moc, której nie udało się odkryć lordom z powodu ich przysięgi pokoju – moc, której można było użyć zarówno do zniszczenia, jak i do ochrony. Można ją było wyzwolić nie tylko rozpaczą. Mhoram uwolnił swą własną pasję i stawił opór zniszczeniu nawy. Moc zapulsowała żywo w jego piersi, ramionach i lasce. Moc sprawiła nawet, że jego ciało i krew stały się niczym niewrażliwa kość. Moc promieniowała z niego, aby przeciwstawić się złu Trella. Przypływ sił lorda przywrócił moc Tohrmowi. Ciepłodziej odzyskał równowagę, przyzwał swą mądrość; z całą swoją i Mhorama energią przeciwstawił się Trellowi. Stojąc naprzeciwko siebie, niemal twarzą w twarz, dwaj skaleningasowie splatali gesty swej tajemnej mądrości, śpiewali swe potężne zaklęcia rhadhamaerl. Ogień szalał, jakby Revelstone miało za chwilę runąć na nich. A oni rozkazywali ogniowi, mocowali się wolą o panowanie nad nim. Wsparcie Mhorama podniosło Tohrma na duchu. Z mocą wielkiego lorda rezonującą w każdym słowie, nucie i geście, przywracającą mu siły, podsycającą jego umiłowanie kamienia, ciepłodziej cofnął profanację. Trell wysilił się rozpaczliwie ostatni raz, po czym padł na kolana, a jego ogień począł przygasać. Pożar wycofywał się z nawy niczym odpływ – początkowo wolno, potem szybciej, gdy siła, która go wznieciła, upadła. Gorąco słabło; chłodne powietrze poczęło owiewać Mhorama z kanałów wentylacyjnych twierdzy. Mimo poparzonych oczu odzyskał wzrok. Przez moment obawiał się, że postrada z ulgi przytomność. Płacząc z radości i smutku, podszedł, aby pomóc Tohrmowi podnieść Trella, małżonka Atiaran, z paleniska skaleningu. Trell zdawał się nie zauważać ich obecności. Rozejrzał się wokół pustym wzrokiem i wymamrotał łamiącym się głosem: – Nienaruszona. Nic nie jest nienaruszone. Nic. Potem zasłonił głowę rękoma i skulił się na podłodze u stóp Mhorama, trzęsąc się tak, jakby pragnął płakać, a nie mógł. Tohrm spojrzał Mhoramowi w oczy. Przez długą chwilę patrzyli na siebie, oceniając, czego razem dokonali. Oblicze Tohrma zdawało się wypalone niczym pustynia, miejsce, w którym już nigdy nie pojawi się uśmiech, ale jego uczucia były czyste i jasne. – Będziemy nad nim boleć. Rhadhamaerl będzie boleć. Nastał czas żałoby. – Wielki lordzie! – zawołał ze szczytu schodów podekscytowany głos. – Umarli! Wszyscy obrócili się w piasek! Szatańska Pięść ustąpił. Bramy utrzymane! Mhoram rozejrzał się po nawie załzawionymi oczyma. Była straszliwie zniszczona. Stół lordów i fotele były stopione, schody nierówne, a większość z dolnych ław wypaczył ogień. Jednakże miejsce jako całość ocalało. Twierdza ocalała. Mhoram skinął Tohrmowi. – Już czas. Łzy tak przesłaniały mu oczy, że zdawał się widzieć dwie postacie w niebieskich szatach schodzące schodami ku niemu. Zamrugał powiekami i ujrzał, że Amatin była z lord Loeryą. Jej obecność wyjaśniła osłonę, która ocaliła jego i Tohrma; Loerya połączyła swe siły z siłami Amatin. Gdy znalazła się przy nim, spojrzała mu poważnie w twarz. Mhoram szukał na jej obliczu wstydu lub zakłopotania, ale ujrzał jedynie skruchę. – Zostawiłam je z Wyzwolonym nad Glimmermere – wyjaśniła cicho. – Być może będą bezpieczne. Ja wróciłam... gdy znalazłam dość odwagi. Wtem coś przyciągnęło jej uwagę. Zdumienie rozjaśniło jej twarz. Odwróciła wielkiego lorda w kierunku stołu, w którym tkwił krill Lorica. Stół był nietknięty. W jego centrum klejnot krill płonął czystym, białym ogniem, promiennym niczym nadzieja. – Ur-lord Covenant wrócił do Krainy – powiedział ktoś, ale Mhoram przestał sobie zdawać sprawę z tego, co się wokół niego działo. Łzy zdawały się zaślepiać wszystkie jego zmysły. Idąc za blaskiem klejnotu, wyciągnął rękę i chwycił rękojeść krilla. Bijące od niej gorąco potwierdzało prawdę tego, co usłyszał. Niedowiarek wrócił. Nowa moc, którą lord posiadł, pozwoliła mu z łatwością wyciągnąć krill z kamienia. Jego krawędzie były tak wyraźnie zarysowane, że widział ich ostrość. Jego moc ochroniła go przed żarem. Mhoram odwrócił się do swych towarzyszy z uśmiechem, który niczym słońce rozświetlił mu twarz. – Wezwijcie lorda Trevora – powiedział z radością. – Posiadam... wiedzę o mocy, którą chciałbym się z wami podzielić. 12. Amanibhavam Nienawiść. To była jedyna myśl w głowie Covenanta. Ciężar spraw, których nie znał, zmiażdżył wszystkie pozostałe myśli. Nienawiść. Uczepił się pozostawionej bez odpowiedzi kwestii. Wdrapał się, wspierając na włóczni, na skraj kotlinki i pokuśtykał w dół, poza blask żaru po ognisku Piettena. Nienawiść. Okaleczona noga ciągnęła się za nim po ziemi, obkruszając potrzaskane kości kostki, aż z ich porów trysnęła wydzielina i zamarzła w podmuchach zimowego wichru. On jednak ściskał drzewce włóczni i kuśtykał dalej, w dół tego zbocza i skosem w górę następnego. Wiatr zacinał w prawy policzek, ale on nie zwracał na to uwagi; kierował się stopniowo na prawo, wiedziony stromizną wzgórza, a nie wyczuciem kierunku. Gdy pochyłość następnego zbocza skierowała go na północ, z dala od równin Ra i jego jedynych przyjaciół, podążył za nią, chwiejnie zszedł na dół, trzepocząc na wietrze niczym ranny szaleniec, myślący jedynie: Nienawiść. Atiaran, małżonka Trella, powiedziała, że powinnością żyjących jest nadanie sensu ofierze umarłych. A on miał całą Krainę umarłych, których śmierci powinien nadać sens. Za sobą zostawił Lenę leżącą w kałuży krwi z drewnianym szpikulcem w brzuchu. Elena była pogrzebana gdzieś w trzewiach Melenkurion – Tamy Niebios, zginęła pochłonięta swą własną apokalipsą z powodu jego manipulacji i błędów. Nigdy nawet nie istniała. Ranyhyn ginęły z głodu i były mordowane. Bannor i Pianościgły być może już nie żyli lub byli pogrążeni w rozpaczy. Pietten, Hile Troy, Trell i Triock – wszyscy byli jego winą. Nikt z nich nawet nie istniał. Jego ból nie istniał. Nic nie miało znaczenia poza tą jedyną absolutną kwestią. – Nienawiść? – wymamrotał zdławionym głosem. Wszystko było pozbawione sensu bez rozwiązania tego problemu. Wiedział, że pomimo wszystkich pozorów ten właśnie problem nadawał kształt jego życiu od dnia, gdy dowiedział się, że podlega prawu trądu. Odraza, odraza do samego siebie, strach, gwałt, morderstwo, wyrzutek – wszystko to było tym samym. Niedowiarek kuśtykał w poszukiwaniu odpowiedzi. Po raz pierwszy od czasu rozpoczęcia swych wizyt w Krainie był całkowicie sam. Mdły, szary świt zastał go mozolnie posuwającego się na północny wschód. Covenant podpierał się włócznią i drżał w przejmującym zimnie. Ponure światło zdawało się go pobudzać. Zszedł na zawietrzną stronę zbocza i spróbował rozeznać się w swej sytuacji. Przejmujący wicher szydził z niego, gdy obmacywał chorymi i skostniałymi z zimna palcami swą okaleczoną nogę. W końcu udało mu się usunąć materiał, zdrętwiał z zaskoczenia na widok ciemnego zabarwienia ciała nad kostką. Stopa była wykrzywiona pod dziwnym kątem w stosunku do nogi, a spod zaskorupiałej krwi sterczały pomiędzy rzemykami jego sandałów drzazgi kości. Rana wyglądała gorzej niż bolała. W kolanie czuł tępy ból, który żłobił mu udo aż do biodra, ale bolesność samej kostki była do zniesienia. Obie stopy mróz pozbawił czucia. I obie były poobijane, pokaleczone, bezboleśnie zakażone niczym nogi pielgrzyma. Pomyślał obojętnie, że pewnie straci złamaną stopę, ale ta możliwość nie miała dla niego znaczenia; była jedynie częścią zdarzenia, którego nie było. Były natomiast sprawy, którymi dla własnego dobra powinien się zająć, ale nie miał pojęcia, o co w nich chodziło. Nie miał pojęcia o niczym poza goniącą go potrzebą. Brakowało mu jedzenia, ciepła, wiedzy o tym, gdzie był lub dokąd zmierzał. Jednakże pilno mu było ruszać dalej. Nic poza ruchem nie mogło utrzymać krążenia jego krwi – nic poza ruchem nie mogło mu pomóc w znalezieniu odpowiedzi. Żadne tymczasowe czy połowiczne rozwiązania nie zaspokoją jego pragnienia. Podźwignął się do góry, potem pośliznął i przewrócił, krzycząc bezwiednie z bólu, którego nie czuł. Przez chwilę zima ryczała mu w uszach niczym triumfujący drapieżca. Niedowiarek oddech miał chrapliwy, jakby pazury mrozu już rozszarpały jego gardło i płuca. Ponownie wsparł włócznię na twardej ziemi i wspinał się po niej ręka za ręką, dopóki nie stanął prosto. Potem jeszcze raz pokuśtykał przed siebie. Zmusił się do wejścia na zbocze, a za nim na niski grzbiet, przegradzający mu drogę niczym niewielka ściana. Ramiona drżały mu z wysiłku dźwigania ciężaru całego ciała, a ręce ślizgały się po gładkim drzewcu włóczni. Wspinaczka niemal go pokonała. Po dotarciu na szczyt wciągał i wydychał ze świszczącym charkotem powietrze ze swych zmrożonych płuc, a lodowaty zawrót głowy cały zimowy krajobraz wprawił w kołysanie. Odpoczywał wsparty na włóczni. Oddychało mu się z takim trudem, że pomyślał, iż twarz pokrywa mu warstwa zamarzniętego potu i pary. Spróbował ją zedrzeć. Odeszła niczym plaster, raniąc skórę, odsłaniając nowe nerwy na mróz. Zostawił resztę swej maski w spokoju i stał, dysząc ciężko, dopóki w końcu jego wzrok nie odzyskał ostrości. Teren przed nim był tak ogołocony, tak ponury, tak spustoszony okrucieństwem Foula, że ledwie mógł znieść jego widok. Od horyzontu po horyzont martwota szarego lodu rozciągała się pod szarą martwotą chmur – nie łagodną, kojącą szarością zmierzchu, w której złamane kolory przenikały się niczym pociecha lub spokój ducha, ale raczej szarością posępną i przerażoną, paradoksalnie przytłumioną i żywą, drętwą i chwytającą za serce, szarością niczym spopielałe pozostałości koloru, sił żywotnych, krwi i kości. Szary wicher gnał szary chłód ponad szarą zmarzliną wzgórz; szary śnieg zbierał się w niskich zaspach w załomach szarego terenu; szary lód podkreślał czerń, kruchość, nagość konarów drzew ledwie widocznych w oddali po lewej i skuwał szary, nędzny nurt rzeki w oddali po prawej, niemal poza zasięgiem jego wzroku; szara drętwota ściskała kurczowo jego ciało i duszę. Lord Foul Wzgardliwy był wszędzie. Wtem Niedowiarkowi na chwilę wróciła pamięć jego celu. Zacisnął skute kagańcem lodu zęby i pokuśtykał z grzbietu w dół, prosto w kierunku źródła tej zimy. Na wpół oślepiony wiejącym mu w twarz wichrem nie zauważał osłoniętych miejsc i z rzadka rozsianych aliantha, pchał swą postać w łachmanach pomiędzy wzgórzami, ciągnąc swą zamrożoną nogę niczym oskarżenie, które zamierzał wnieść przeciwko Wzgardliwemu. Stopniowo pamięć celu go opuszczała, wyciekała z jego świadomości, podobnie jak wszystko inne poza uporczywie dobijającą się do jego świadomości nienawiścią. Jakiś zalążek instynktu powstrzymywał go przed zbłądzeniem w dół, ku rzece, ale wszelkie inne poczucie kierunku opuściło go. Wicher smagał mu prawy policzek, a on parł powoli w górę, jakby tylko wspinaczka pozwalała mu się utrzymać na nogach. Minął ranek. Covenant przewracał się coraz częściej. Nie był już w stanie utrzymać włóczni w dłoniach; ręce miał zbyt zgrabiałe, zbyt słabe, a gładka warstewka zamarzniętego potu czyniła włócznię zbyt śliską. Pośród chrzęstu lodu i świstu z trudem łapanego oddechu co rusz osuwał się na ziemię. Po kilku dramatycznych próbach legł twarzą w dół na wyniszczonej mrozem ziemi. Oddech charkotał mu w gardle, a on próbował zasnąć. Niedługo znów ruszył. Sen nie był tym, czego potrzebował; w jedynym wyrazistym fragmencie jego świadomości nie było miejsca na sen. Niedowiarek dyszał ciężko, podciągnął się na kolana, potem z niezdarną gwałtownością, jakby próbował zaskoczyć samego siebie, wsparł się na swej złamanej kostce. Ból dźgał resztę jego nogi, stopa wykręciła się pod ciężarem ciała, ale kostka była wystarczająco odrętwiała z zimna. Covenant, nie dbając o włócznię, wyprostował się, zachwiał się – i straszliwie kuśtykając, ponownie ruszył w drogę. Szedł tak przez długi czas, podrygując na złamanej kostce niczym lalka poruszana niezdarnymi palcami. Nadal się przewracał; zamiast nóg miał dwa kawały lodu i gdy zbocze stawało się strome, nie mógł utrzymać równowagi. A zbocza robiły się coraz bardziej strome. Z jakiegoś powodu bezwiednie zbaczał na lewo, tam gdzie teren wznosił się na spotkanie czarnych drzew; tak więc coraz częściej musiał pokonywać zejścia i podejścia, które jemu zdawały się przepaściami, choć dla zdrowego wędrowca byłyby pewnie łagodne. Wspinał się na nie na czworakach, wczepiając się w twardą ziemię, a w dół kulał się bezradnie niczym potępieniec. Po każdym upadku odpoczywał twarzą w śniegu niczym pokutnik, a po każdym odpoczynku słaniał się lub czołgał dalej w pogoni za swym spełnieniem, choć absolutnie nie był w stanie temu sprostać. W miarę jak dzień przygasał w popołudnie, jego upadki stawały się coraz częstsze. A po kolejnym upadku leżał bez ruchu i wsłuchiwał się w szloch wdychanego i wydychanego powietrza, tak jakby złamanie kostki spowodowało w nim pęknięcie jakiejś zasadniczej kości, pewnej zatwardziałej zdolności do wytrwania – jakby w końcu nawet drętwota go zawiodła, dowiodła swej niewystarczalności, pozostawiając go na łasce jego obrażeń. Stopniowo zaczynał wierzyć, że w końcu jego sen zamierzał go zabić. Gdzieś po południu pośliznął się, przewrócił i upadł na plecy. Nie potrafił zebrać tyle sił, aby się przekręcić. Niczym przyszpilony owad szamotał się przez chwilę, a potem skrajnie wyczerpany zapadł w sen – schwytany w pułapkę pomiędzy stalowymi niebiosami i mosiężną ziemią. Trapiły go sny, nie przynosząc ukojenia. Wciąż na nowo zadawał cios, którym zadźgał Piettena. Teraz jednak zadawał ów zapalczywy cios w serca innych – Llaury, sługrzywej Rue, Eleny, Joan, kobiety, która zginęła, broniąc go, w czasie bitwy o Niebotyczne Woodhelven – czemu nie zapytał nigdy nikogo o jej imię? W snach zabił ich wszystkich. Leżeli wokół niego, a z ich ran promieniowała jasność, niczym nuty jakiejś obcej melodii. Pieśń pociągała go, nagliła – ale nim zdążył ją pochwycić słuchem, inna postać dźwignęła się przed jego wzrokiem, przechylając się niczym uszkodzona fregata. Ten człowiek był odziany w niedolę i przemoc. Na rękach miał krew, a w oczach żądzę mordu, ale Covenant nie mógł dojrzeć jego twarzy. Jeszcze raz podniósł nóż, ponownie z całej siły zatopił go w tej wystawionej na ciosy piersi. I dopiero gdy to uczynił, spostrzegł, że tym człowiekiem był on sam. Przechylił się, jakby runęły na niego niebiosa, i zgiął się wpół, aby ukryć twarz, osłonić swą ranę. W końcu wróciła mu pamięć tego, gdzie był, świadomość śniegu, w którym leżał, podniósł się więc drżący na nogi i pokuśtykał dalej w późne popołudnie. W niedługi czas potem doszedł do zbocza, którego nie był w stanie zdobyć. Rzucał się na nie, kuśtykał i czołgał się, jak mógł najlepiej, ale był zbyt wyczerpany i okaleczony. Skręcił więc w lewo i ruszył sztywnym krokiem wzdłuż zbocza, szukając miejsca, w którym mógłby się na nie wspiąć, wtem jednak niespodziewanie sturlał się z niego. Stoczył się na sam dół, tam odpoczął chwilę z mętlikiem w głowie. Musiał przejść przez grzbiet wzgórza i tego nie zauważyć. Dźwignął się znowu, dysząc ciężko i ruszył dalej. Następne wzgórze nie było lepsze, ale musiał je zdobyć. Kiedy nie był w stanie dalej posuwać się pod górę, skręcał w lewo, zawsze na lewo i w górę, choć z jakiegoś dziwnego powodu zdawało się to sprowadzać go w dół, ku rzece. W niedługim czasie natrafił na ślad w śniegu. Niejasno zdawał sobie sprawę, że to powinno go przerazić, ale poczuł jedynie ulgę, nadzieję. Ślad oznaczał, że ktoś tędy przechodził – przechodził niedawno, w przeciwnym razie wiatr zatarłby ślady. Ten ktoś mógł mu pomóc. Potrzebował pomocy. Zamarzał, umierał z głodu, tracił siły. Pod skorupą strupów i lodu kostka nadal krwawiła. Dotarł do bezkresu swej niemocy, swej nieudolności, do punktu, po przekroczeniu którego nie był w stanie dalej iść, nie potrafił wierzyć, wyobrazić sobie, mieć nadzieję, że dalsze trwanie, życie było możliwe. W tej krytycznej chwili potrzebował, aby ten, który zostawił te ślady, bez względu na to, kim lub czym był, zdecydował za niego o jego losie. Podążył za tropem w lewo, w dół, do dolinki pomiędzy wzgórzami. Wzrok miał cały czas utkwiony w śladach, lękając się podnieść oczy, aby ich nie zgubić. Widział, gdzie przewrócił się ten, który je zostawił, spostrzegł, że krwawił, odpoczął, potem pokuśtykał dalej. Wkrótce natknął się na następne wzgórze i począł czołgać się na nie po śladach zostawionych przez kogoś, kto też się czołgał. Był doprowadzony do rozpaczy – tak samotny i wyniszczony nigdy dotąd w Krainie nie był. W końcu domyślił się prawdy. Ślad zakręcił, odpełzł w lewo, potem zbiegł w dół zbocza, wówczas nie mógł już mieć wątpliwości: podążał swoim śladem. To był jego własny ślad, koło pomiędzy wzgórzami, których nie był w stanie zdobyć. Z ochrypłym jękiem przekroczył granicę. Opuściły go ostatnie siły. Za ciemną przepaścią jego zamkniętych oczu zamigotały ostre błyski, ale on nie był w stanie na nie zareagować. Przewrócił się do tyłu, zsunął w dół zbocza w płytką zaspę. Nawet to jednak nie położyło kresu godzinie jego próby. Jego upadek odsłonił coś spod śniegu. Niedowiarek leżał, dysząc bezradnie, czuł jak serce trzepocze mu w piersi. Jakiś zapach nie dawał mu spokoju, pomimo zimna przyciągał jego uwagę; unosił się przed nim ostry i kuszący, wnikał w niego z każdym oddechem, niewolił go. Covenant uniósł się na drżących rękach i odgarnął śnieg zmartwiałymi palcami. Pod warstwą śniegu rosła trawa. Jakimś sposobem jej potężna wola życia oparła się zduszeniu; nawet kilka żółtych kwiatuszków zakwitło pod śniegiem. Ich ostry zapach zawładnął jego zmysłami. Jego dłonie nie nadawały się do zrywania, więc rozbił nieco lód wokół ust, po czym nachylił twarz do trawy, oderwał źdźbła zębami i zjadł je. Połknął trawę, jej sok zdawał się spływać prosto do jego mięśni niczym energia szaleństwa. Zaskoczyła go nagłość tego przypływu. Pochylił się po czwarty kęs, gdy chwyciły go konwulsje. Zesztywniał, a tymczasem czysta moc szalała w jego żyłach. Niedowiarek krzyknął w agonii, w tej samej chwili przeniósł się na ponure pustkowie, gdzie istniała jedynie zima, wicher i złość. Odczuł nadprzyrodzony atak lorda Foula wszystkimi zmysłami jednocześnie. Nerwy duszy bolały go, jakby wystawiono je na wściekłe zło. Wszystkie jego odczucia koncentrowały się wokół myśli, która atakowała, dźgała go, jakby była ostrzem włóczni zimy. Rozpoznał rzecz, której nie rozumiał. To była magia. Myśl o przenikliwych błyskach zamajaczyła i odpłynęła. Magia: niesamowita moc, teurugia. Taka rzecz nie istnieje, nie może istnieć. A jednak była częścią Krainy. I odmówiono mu jej. Ta myśl boleśnie krążyła mu po głowie, jakby okrutne dłonie obracały włócznię. Słyszał, jak Mhoram powiedział: – Jesteś białym złotem. – Co to znaczy? Nie miał mocy. To był jego sen, ale nie potrafił dzielić jego życiowej siły. Jego życiowa siła była tym, co dowodziło, że to był sen. Magia: moc. To narodziło się z niego, a on nie mógł tego dotknąć. To było niemożliwe. Dzierżąc los Krainy zamknięty w kręgu białego złota swego pierścienia, był bezradny wobec uratowania samego siebie. Pochwycony przez zalążek przeświadczenia, tam gdzie proroctwo i szaleństwo staje się nierozróżnialne, rzucił się w wir sprzeczności i spróbował nad nimi zapanować, zjednoczyć się z nimi. Potem jednak wszystko zlało się z przeraźliwym obcym migotaniem. Znalazł się na nogach, nie wiedząc, jak podciągnął się do góry. Migotliwe blaski tańczyły przy jego głowie niczym niema melodia. Szalony ogień trawy grał w jego żyłach i mięśniach, podnosząc wyniszczenie i mróz do rangi wychudzonych kapłanów przewodniczących składaniu bezbożnej ofiary. Roześmiał się nad bezmiarem własnej daremności. Rozbawiło go szaleństwo usiłowań jego samotnego przetrwania. On umrze śmiercią trędowatego. Jego śmiech wzniósł się do szyderczej wesołości. Potykając się, kuśtykając, przewracając się, słaniając się i utykając, podążał za muzyką ku ciemnym drzewom. Przy każdym upadku wybuchał śmiechem, niezdolny opanować tajemnej komiczności jego niedoli; śmiertelna udręka zgrzytająca w jego zamrożonej kostce wydobywała z niego salwy śmiechu przypominające wrzaski. A choć teraz z niecierpliwością wyglądał końca, choć pilno mu było do wytchnienia, to migotliwe błyski wiodły go dalej. Wysuwając się naprzód i cofając się, ponaglając go, oświetlając mu drogę niczym niebiesko- zielone płateczki ambry, zmuszały go do powstania po każdym upadku i dalszej wędrówki ku skrajowi lasu. Po jakimś czasie Covenant zaczął myśleć, że drzewa mu śpiewają. Błyski, których pełne było powietrze, wzlatywały wokół niego w dziwnych odstępach czasu, niczym wilgotne, niebiesko-zielone blaski drzewnej pieśni. Nie widział ich jednak ani nie słyszał; były widoczne jedynie dla niespokojnej energii w jego żyłach. W swym szaleństwie próbował zrywać je niczym aliantha, a wówczas one rozpierzchały się poza jego zasięg, pobudzając go, by szedł dalej i dalej po każdym upadku, dopóki nie znalazł się pomiędzy pierwszymi, ogołoconymi przez zimę pniami. Wędrując skrajem lasu, Niedowiarek poczuł, że chłód niespodziewanie łagodnieje. Za nim dzień gasł na szarym niebie, a przed nim nie było nic poza gęstniejącym mrokiem leśnych ostępów. Zima jednak z nadejściem nocy zdawała się łagodnieć, zamiast zaostrzać. Covenant szedł przed siebie, zataczając się. Wkrótce odkrył, że w miarę jak zagłębiał się pomiędzy drzewa, śniegu było coraz mniej. Po kilku krokach dostrzegł nawet listki. Trzymały się kurczowo gałęzi, a drzewa lgnęły do siebie, splatały swe konary i wspierały na sobie niczym oddani, barczyści kamraci podtrzymujący się wzajemnie. Zwierzątka zostawiały na coraz płytszym śniegu zawiłe ślady, które przyprawiały go o zawrót głowy, gdy próbował za nimi iść. Powietrze robiło się coraz cieplejsze. Stopniowo wokół niego rozlewało się przyćmione światło. Początkowo nie zauważał tego i nie zastanawiał się, czym było; szedł niczym cień samego siebie za obcym migotaniem i nie widział tego bladego widmowego światła. Wtem mokre pasmo mchu uderzyło go w twarz i Covenant odzyskał nagle świadomość otoczenia. Pnie drzew słabo jaśniały niczym blask księżyca w tajemny sposób ściągnięty z ukrytego nieba do lasu. Drzewa tłoczyły się wokół niego w grupach, pasmach, alejach delikatnej niczym pajęczyna światłości; otaczały go ze wszystkich stron niczym obserwujące go, białe oczy. A z ich konarów opadały pofałdowane zasłony i pasma wilgotnego czarnego mchu. Wtem do jego szaleństwa dołączył strach, który spadł na niego niczym krzyk pradawnej leśnej wściekłości, odpowiedzi na nie pomszczoną rzeź drzew. Odwrócił się, aby uciekać. Zawodząc, odgarnął od siebie mech i próbował biec, ale kostka wykrzywiała mu się przy każdym kroku, a muzyka powstrzymywała go. Poprzednia wabiąca nuta przybrała formę rozkazu, obracając go wbrew woli, tak że jego własna panika, chęć ucieczki wciągała go głębiej pomiędzy drzewa, mech i jasność. Niedowiarek stracił całkowicie kontrolę nad swymi krokami. Moc trawy trawiła go niczym trucizna; błyski tańczyły w swych niebiesko- zielonych taktach, prowadząc go. Uciekał niczym goniony przez duchy, obijając się o pnie, zaplątując się w mech, szarpiąc sobie włosy ze strachu. Zwierzęta umykały z jego ścieżki płaczu, a w uszach rozbrzmiewało mu echo samotnych sowich nawoływań. Wkrótce Covenant poczuł się zupełnie wyczerpany. Jego ciało nie było w stanie znieść już ani odrobiny wysiłku. Płacz zmienił się w jego gardle w szał, gdy ogromna, włochata ćma wielkości kormorana sfrunęła nagle z gałęzi, zawirowała dziwacznie i uderzyła w niego. Siła uderzenia powaliła Niedowiarka na ziemię niczym stertę bezużytecznych członków. Przez chwilę szamotał się słabo, ale nie mógł odzyskać oddechu, uspokoić się i podnieść. Po krótkiej walce legł na ciepłej darni i poddał się puszczy. Przez pewien czas migotanie unosiło się nad nim, jakby dziwiło się jego bezruchowi. Potem zniknęło pomiędzy drzewami, zostawiając go pogrążonego w smętnych snach. W czasie jego snu jasność przybrała na sile tak, że pnie zdawały się sięgać ku niemu swą światłością, szukając sposobu na pochłonięcie go, oczyszczenie z niego ziemi, usunięcie go z widoku ich sędziwej pasji, ale choć jarzyły się, nie czyniły mu krzywdy. W niedługim czasie z gałęzi i mchu dobiegł szelest pośpiesznej gonitwy. Ten dźwięk zdawał się poskramiać gniewną nieczułość drzew, które wycofały swe pogróżki, gdy chmara pająków poczęła spadać lekko na nieruchomą postać Covenanta. Wiedzione migotaniem pająki roiły się na nim, jakby szukały najlepszego miejsca do zatopienia swych żądeł. Jednak zamiast go żądlić, zbierały się wokół jego ran; pracując razem, poczęły oplatać pajęczynami jego obrażenia. W krótkim czasie Niedowiarek obie stopy miał szczelnie owinięte perłowoszarą pajęczyną. Krwawienie kostki zostało zatamowane, a sterczące drzazgi kostne pokryte delikatną warstewką ochronną. Około dwudziestki pająków oplatało jego przemrożone policzki i nos swymi sieciami, podczas gdy inne bandażowały mu ręce, a jeszcze inne oplatały mu czoło, choć nie było na nim śladu rany. Covenant spał. Sny wstrząsały nim czasami, ale przez większość czasu leżał bez ruchu, jego puls uspokajał się, a w oddechu ucichło bezradne kwilenie. Opleciony szarą pajęczyną wyglądał jak kokon, w którym rodziło się coś nowego. Po jakimś czasie Covenant poruszył się i przez zamknięte powieki dostrzegł ponownie wpatrujące się w niego przenikliwe migotanie. Nadal był jeszcze daleki od przytomności, ale ton melodii rozbudził go na tyle, że usłyszał szuranie zbliżających się po trawie stóp. – Och, litości – westchnął nad nim stary, kobiecy głos – litości. Tak więc to jest kres mego pokoju i ciszy. Wyzbyłam się wszelkich myśli o tym zajęciu... a to oznacza koniec mego spoczynku. Litości. Ręce usunęły delikatne opatrunki z jego głowy i twarzy. – Tak, widzę – to z tego powodu Puszcza przywołała mnie z mego pradawnego spoczynku. Ranny – odmrożony. Zjadł amanibhavam. Och, litości. Jakiż niepokój musi dręczyć świat, skoro sama Morinmoss się ocknęła. No cóż, trawa zachowała go przy życiu, bez względu na konsekwencje. Nie podobają mi się jednak jego myśli. Będzie dla mnie przykrą próbą. Covenant słyszał słowa, choć nie przenikały one mroźnego jądra jego snu. Próbował otworzyć oczy, ale one pozostawały zamknięte, jakby z obawy przed tym, co mogły ujrzeć. Dłonie staruszki, obmacujące go w poszukiwaniu innych ran, napełniały go odrazą; pomimo to leżał bez ruchu, odrętwiały, skrępowany szalonymi snami. Brakło mu woli, aby się jej przeciwstawić. Czaił się więc w sobie, krył przed nią, dopóki nie będzie mógł skoczyć, powalić jej i uwolnić się. – Litości – mamrotała do siebie kobieta – zaprawdę, litości. Chory z zimna i załamany na duchu. Porzuciłam już podobne zajęcia. Skąd wezmę do tego siłę? – Wtem jej zwinne palce odsłoniły jego lewą rękę. – Melenkurion! – sapnęła. – Białe złoto? Ach, na Siedem! Czemu na mnie trafiło takie brzemię? Pragnienie obrony pierścienia przywróciło go bardziej do przytomności. Nie mógł poruszyć ręką, nie mógł nawet zacisnąć palców na pierścieniu, więc spróbował odwrócić od niego uwagę kobiety. – Lena – wycharczał przez zaskorupiałe wargi, nie wiedząc, co powiedzieć. – Lena? Ty nadal żyjesz? Z wysiłkiem otworzył oczy. 13. Uzdrowicielka Senność nadal przesłaniała Covenantowi oczy. Początkowo nie widział nic poza zwartym, nieszczęsnym światłem drzew. Gnębiło go jednakże przeświadczenie, że pierścieniowi groziło niebezpieczeństwo. Był zazdrosny o białe złoto. Nieważne, czy to był tylko sen, nie miał zamiaru się poddać. Usiłował skupić wzrok, usiłował wydobyć się z sennych okowów, aby przyciągnąć jej uwagę. Wtem kobieta delikatnym pociągnięciem dłoni zebrała pajęczynę z jego oczu i Covenant ją zobaczył. – Lena? – wychrypiał ponownie. Była śniadą kobietą o ziemistej cerze, z włosami podobnymi do splątanej brązowej trawy i starczej twarzy pomarszczonej i szorstkiej, jakby jakieś niewprawne dłonie ulepiły ją z gliny. Kaptur zniszczonego, wypłowiałego, zielonego płaszcza przesłaniał czubek jej głowy. Oczy miała brązowe, w odcieniu miękkiej glinki, koloru niespodziewanego i sugestywnego, jakby muł osobistego oddania wypełniał jej oczy, przesłaniał źrenice – jakby czarne okrągłe ogniwo łączące jej umysł ze światem zewnętrznym było czymś, czego się wyrzekła w zamian za niezwykły, wspaniały ił mocy. A jednak w jej spojrzeniu nie było pewności siebie, przekonania; życie, które nadało kształt jej oczom, zostało za nią daleko w tyle. Teraz była stara, bojaźliwa. Jej głos przypominał rozdzieranie starego pergaminu. – Lena? – zapytała. – Nadal żyjesz? – Czy ja...? Nie, nie jestem twą Leną. Ona nie żyje – jeśli w twym wyglądzie jest choć odrobina prawdy. Litości. – Litości – powtórzył bezgłośnie. – To sprawka amanibhavam. Możliwe, że uratowałeś życie, zjadając ją – ale z pewnością wiesz, że jest dla ciebie trująca, to pożywienie zbyt potężne dla ludzkiego ciała. – Czy ty nadal żyjesz? – powtórzył z chytrością. W ten sposób maskował się, osłaniał tę część siebie, która wyszła z ukrycia i snu, aby strzec pierścienia. Jedynie okaleczenia twarzy powstrzymywały go przed szerokim uśmiechem nad własną przebiegłością. – Być może nie – westchnęła. – Ale nie mówmy o tym. Nie masz pojęcia, o czym mówisz. Jesteś chory z zimna i szalony trucizną... i... i tkwi w tobie choroba, której nie rozumiem. – Czemu nie jesteś martwa? Staruszka przysunęła do niego blisko swą twarz. – Posłuchaj mnie – ciągnęła dalej. – Wiem, że spoczęła na tobie ręka zamętu – ale wysłuchaj mnie. Usłysz i zrozum me słowa. Jakimś sposobem przybyłeś do Puszczy Morinmoss. Ja jestem... uzdrowicielką, Wyzwoloną, która zwróciła się ku dziełu uzdrawiania. Pomogę ci... ponieważ jesteś w potrzebie i ponieważ białe złoto dowodzi, iż wydarzenia wielkiej wagi mają miejsce w Krainie... i ponieważ Puszcza odzyskała swój głos, aby przywołać mnie do ciebie, choć tego również nie pojmuję. – Widziałem, jak cię zabijał. – Skrzekliwy głos Covenanta zdawał się pobrzmiewać przerażeniem i boleścią, ale w głębi duszy cieszył się ze swej przebiegłości. Kobieta cofnęła głowę, ale to była jedyna reakcja z jej strony na jego słowa. – Przybyłam do tego miejsca z... z mego życia... ponieważ niespokojna drzemka Puszczy zadośćuczyniła memu własnemu pragnieniu wytchnienia. Jestem uzdrowicielką i Morinmoss pozwoliła mi. Jednak teraz mówi... Wydarzenia wielkiej wagi, w istocie. Ach, litości. Leży mi na sercu, że sam Kolos... No cóż, błądzę. Na wiele lat to miejsce uczyniłam swym domem. Jestem zwyczajna mówić tylko dla własnej przyjemności. – Widziałem. – Nie słyszysz mnie? – Przebił cię drewnianym szpikulcem. Widziałem krew. – Litości! To w tym życiu jest aż tyle przemocy? No cóż, to również pomińmy milczeniem. Nie słuchasz mnie – za bardzo pogrążyłeś się w amanibhavam. Jednak nie bacząc na przemoc, muszę ci pomóc. To dobrze, że me oczy nie zapomniały swego zajęcia. Widzę, że jesteś zbyt słaby, aby mnie skrzywdzić, bez względu na twe zamysły. Słaby, powtórzył do siebie. To, co powiedziała, było prawdą; był zbyt słaby nawet, aby zacisnąć pięść w obronie swej ślubnej obrączki. – Wróciłaś, aby mnie straszyć? – wydyszał. – Aby mnie winić? – Mów, jeśli musisz – powiedziała energicznie – ale ja nie mogę słuchać. Muszę skupić się na swej pracy. – Z cichym jękiem wstała i odeszła sztywno. – Tak właśnie jest – ciągnął, zmuszany jakąś wewnętrzną radością. – Tak właśnie jest, czyż nie? Wróciłaś, aby mnie zamęczać. Nie zadowoliło cię to, że go zabiłem. Wbiłem ten nóż w jego serce, ale tobie tego za mało. Pragniesz bardziej mi dokuczyć. Chcesz, abym zwariował, rozmyślając o tych wszystkich rzeczach, których jestem winny. Wykonałem dla Foula jego pracę, a ty przybyłaś mnie za to zamęczać. Ty i twa krew! Gdzie byłaś, gdy mogło mieć dla mnie znaczenie to, co się ze mną stanie? Czemu nie próbowałaś wyrównać ze mną rachunków, gdy cię zgwałciłem? Czemu czekałaś aż do teraz? Jeśli wówczas zażądałabyś zapłaty za mój czyn, to może połapałbym się na czas, o co chodzi w tym wszystkim. Ta cała wielkoduszność...! To było okrutne. Och, Lena! Ja nawet nie pojąłem, jaką krzywdę ci wyrządziłem, nim nie było za późno, nie mogłem się powstrzymać. Na co czekasz? Dręcz mnie! Potrzebuję bólu! – Potrzebujesz jedzenia – mruknęła uzdrowicielka, jakby budził w niej wstręt. Jedną ręką ujęła jego szczękę, a drugą włożyła mu do ust kilka skarbojagód. – Połknij nasiona. One także cię wzmocnią. Niedowiarek chciał wypluć aliantha, ale jej uścisk zmusił go do pogryzienia jagód wbrew własnej woli. Drugą ręką masowała mu gardło, dopóki ich nie połknął, po czym nakarmiła go kolejnymi jagodami. W krótkim czasie przymusiła go do zjedzenia kilku garści owoców. Covenant czuł spływające w niego pożywienie, jednakże z jakiejś przyczyny zdawało się ono karmić raczej jego senne odrętwienie niż przebiegłość. Niezadługo nie potrafił już sobie przypomnieć, co mówił. Mimowolna senność promieniowała na niego z drzew. Nie był w stanie się opierać, gdy uzdrowicielka podniosła go z trawy. Mrucząc z wysiłku, podciągnęła jego bezsilne ciało, aż niemal stanął w jej objęciach. Potem oparła go sobie na plecach, jego ręce przerzuciła na piersi i uchwyciła mocno niczym zarzucony na plecy ciężar. Jego zmaltretowana stopa ciągnęła się za nim, a on sam zwisał z jej szerokich pleców. Ona jednak wytrzymała jego ciężar, poniosła go niczym worek w bladą noc Puszczy. Covenant drzemał, a tymczasem kobieta niosła go mozolnie coraz głębiej w tajemne ostępy. Gdy oddalili się od skraju lasu, weszli w rejon cieplejszego powietrza i większego zdrowia – teren, na którym wiosna nie została zduszona przez zimę lorda Foula. Wokół ptasich gniazd rozwijały się liście, aby pokryć gałęzie; pomiędzy drzewami przybywało mchu, trawy i małych leśnych zwierzątek. W tym miejscu znać było ducha oporu – przeciwstawiającego się zimnu, pobudzającego wzrost, potwierdzającego naturalny pęd Morinmoss do pączków, nowych soków i wzrostu. Zdawało się, że wrócili pradawni Panowie Puszczy i przywrócili drzewom ich odwieczną wiedzę o sobie. Jednakże nawet w swej tajemnej głuszy Morinmoss odczuwało zgubny wpływ Wzgardliwego. Temperatura wzrosła ponad punkt zamarzania, ale nie podnosiła się wyżej. Liściom brak było wiosennej obfitości; rosły rzadko, przygaszone ciemną zielenią miast jaśnieć świeżą zielonością. Zwierzęta nosiły zimowe okrycia na ciałach, które były zbyt wychudzone na prawdziwą wiosnę. Jeśli Pan Puszczy rzeczywiście wrócił do Morinmoss, brakowało mu wigoru jego pradawnych przodków. Nie, bardziej prawdopodobne było to, że monolityczny Kolos Upadku otrząsnął się ze swej zadumy, aby przyłączyć się do obrońców Puszczy. I bardziej prawdopodobne było, że Caerroil Leśny wyciągał dłoń ze swej kryjówki w Szubienicznej Głębi, starając się w miarę swych mocy roztoczyć na odległość ochronę nad starą Morinmoss. Niemniej złagodnienie wpływu zimy było wielkim dobrodziejstwem dla drzew i mieszkańców Puszczy. Zachowywało przy życiu wiele istot, które zginęłyby w pierwszym rzędzie, gdy lord Foul wzbronił wiośnie nadejścia. Między innymi z tego właśnie powodu Wyzwolona uzdrowicielka mozolnie posuwała się naprzód z Covenantem na plecach. Duch oporu nie tylko tolerował ich oboje; to on przywołał ją do Niedowiarka. Nie mogła odmówić, choć była stara, a Covenant zdawał się jej boleśnie ciężki. Podtrzymywała się na siłach, wysysając wilgoć z mchu i wytrwale mozoliła się z nim ku swemu domowi pośród tajemnych ostępów Puszczy. Blask drzew przeszedł w przyćmiony szary brzask, gdy jej wędrówka dobiegła końca przy niskiej grocie w zboczu wzgórza. Kobieta odsunęła na bok mech, który przesłaniał małe wejście, i wciągnęła Covenanta do skromnej izby swego mieszkania. Jaskinia nie była duża – staruszka mogła stać wyprostowana tylko na jej środku, a owalne dno miało nie więcej niż piętnaście stóp szerokości. Był to jednak przytulny dom na jedną osobę. Zapewniał dość komfortu swymi ścianami z miękkiej gliny i łożem ze sterty suchych liści. Grota była ciepła, osłonięta przed zimą, a gdy inne światła przygasały, rozświetlał ją widmowy blask bijący od korzeni drzew, które wspierały jej ściany i strop. W tym podziemnym schronieniu jej małe ognisko nie stanowiło zagrożenia dla Puszczy. Oprócz dogasającego żaru pod jedną ze ścian staruszka miała naczynie ze skaleningiem. Strudzona zrzuciła Covenanta na łóżko, odsłoniła skalening i za pomocą jego żaru podsyciła ogień na palenisku. Potem położyła swe zesztywniałe, stare ciało na podłodze i długi czas odpoczywała. Poranek już dawno minął, gdy ogień zaczął przygasać. Wzdychając, podniosła się, aby podsycić ogień i ugotować ciepły posiłek. Zjadła, nie spoglądając na Covenanta. Jego stan nie pozwalał na przyjmowanie stałego pożywienia. Ugotowała i zjadła, aby nabrać siły, ponieważ jej szczególna moc uzdrawiania wymagała siły – tak wiele siły, że wyczerpała zapasy swej odwagi, nim osiągnęła wiek średni, i porzuciła swe zajęcie, aby odpoczywać w Morinmoss przez resztę swych dni. Dziesięciolecia – cztery, a może pięć, nie miała już pojęcia – minęły, odkąd uciekła; przez ten czas żyła w pokoju i milczeniu wśród pór roku Puszczy, wierząc, że czas jej życiowych trudów przeminął. Jednak teraz nawet Morinmoss ocknęła się, aby przywołać ją z powrotem do pracy. Potrzebowała siły. Zmusiła się, aby zjeść obfity posiłek, a potem znowu odpoczęła. W końcu na tyle odzyskała siły, aby przystąpić do pracy. Ustawiła naczynie ze skaleningiem na półce w ścianie, tak że jego ciepłe żółte światło padało prosto na Covenanta. Niedowiarek nadal spał, co sprawiło jej ulgę; nie chciała stawiać czoło jego szalonemu gadaniu ani oporowi. Rozległość jego choroby ponownie wzbudziła jej obawy. Coś trawiło go do szpiku kości, coś, czego nie potrafiła rozpoznać ani zrozumieć. Przywodziło jej to na myśl senne koszmary, w których próbowała uzdrowić Wzgardliwego. Otwarte złamanie kostki było czymś, na czym się znała; wiedziała, jak radzić sobie z odmrożonymi i poobcieranymi rękami i stopami, zauważyła nawet, że mogą wygoić się same, jeśli przez długi okres rekonwalescencji będzie przebywał w cieple; jego policzki, nos, uszy, rozbite wargi ze starą blizną z jednej strony, jego nieczysto wygojone czoło – wszystko to nie stanowiło dla niej problemu. Jednakże inaczej sprawa się miała ze zniszczeniami, których dokonała amanibhavam w jego mózgu. Trująca dla ludzi trawa sprawiała, że zamknięte oczy gorączkowo pęczniały mu w oczodołach, tak że przez powieki można było odczytać każde drgnięcie i śmignięcie jego szalonych snów; marszczyła mu czoło grymasem wściekłości lub bólu; sprawiała, że zaciskał niezdarnie pięści, tak że gdyby nawet się ośmieliła dotknąć jego białego złota, to nie mogłaby mu go zabrać. Jego zasadnicza choroba stanowiła oddzielny problem. Kobieta w przelotnych błyskach zrozumienia dostrzegała jej powiązania z szaleństwem Niedowiarka. Jednak lękała się tykać owo zło swą mocą. Dla uspokojenia szeptem zaczęła mruczeć starą pieśń. Koniec końców niewielka we mnie moc: urną zaledwie jestem. Mam w sobie soki swego życia, i patrzę, jak wypala się szpik. Koniec końców, niewiele we mnie sił: narzędziem zaledwie jestem. Wykonuję jego pracę; przy nim głupcem jestem. Koniec końców, niewiele we mnie życia. Jestem po prostu czynem: działaniem, dopóki odwagi starcza: nasieniem. Starała się opanować swą bojaźliwość, a jednocześnie czyniła przygotowania. Najpierw ugotowała cienki rosołek z gorącej wody i proszku, który wyciągnęła ze skórzanego woreczka, jednej z jej nielicznych osobistych rzeczy. Nakarmiła nim Covenanta, nie budząc go. Rosołek pogłębił jego wytchnienie, uczynił jego sen i brak świadomości tak głębokim, że Niedowiarek nie dobudziłby się nawet, by ratować swe życie. Potem, gdy zupełnie nie mógł jej przeszkadzać, zdjęła z niego ubranie i obmyła go od stóp do głowy. Po oczyszczeniu z pajęczyn, brudu, starego potu i zaskorupiałej krwi poczęła badać go delikatnie dłońmi, aby upewnić się, że zna całą rozległość jego obrażeń. Te czynności wymagały czasu, ale zakończyła je zbyt szybko, ponieważ nie miała dość odwagi, nie była jeszcze gotowa. Nadal wahając się, wyciągnęła jedną ze swych niewielu cennych rzeczy – długą, zręcznie utkaną, białą szatę, uszytą z materii lekkiej i wytrzymałej jednocześnie, łatwą w nakładaniu i ciepłą. Otrzymała ją przed dziesięcioleciami od wspaniałego tkacza z Niebotycznego Woodhelven, któremu uratowała życie, płacąc srogą cenę. Ceniła sobie pamięć jego wdzięczności i przez długi czas trzymała szatę w drżących ze starości dłoniach. Była już stara, stara i samotna; nie potrzebowała strojów. Jej zniszczony płaszcz wystarczająco dobrze może posłużyć i za przyodziewek, i za całun. Z ciężkim spojrzeniem swych ilastych oczu wzięła szatę i delikatnie ubrała w nią Covenanta. Wysiłek poruszenia jego osłabionego ciała przyśpieszył jej oddech. Ponownie odpoczęła, mrucząc z przyzwyczajenia: – Litości, och, litości. To zajęcie dla młodych – dla młodych. Odpoczywałam i odpoczywałam, ale nie zrobiłam się młodsza. No cóż, zostawmy to. Nie przybyłam do Morinmoss w poszukiwaniu młodości. Przybyłam, ponieważ straciłam serce do swego zajęcia. Czyż nie odnalazłam go ponownie... po tym całym czasie? Ach, ale czas nie jest uzdrowicielem. Ciało się starzeje... a teraz okrutna zima niewoli świat... a serce nie młodnieje. Litości, litości. Odwaga należy do młodych, a ja jestem stara... stara. Jednakże z pewnością dzieją się wielkie rzeczy... wielkie i straszne. Białe złoto...! Na Siedem! Białe złoto. A ta zima to sprawka Wzgardliwego, choć Morinmoss opiera się. Ach, to straszliwe zamysły... Straszliwy zamysł obarczył mnie brzemieniem tego człowieka. Nie potrafię... nie mogę odmówić. Nie mogę! Ach, litości, ale ja się lękam. Jestem stara... nie mam potrzeby się bać... nie, nie boję się śmierci. Ale bólu. Ból. Miejcie litość... miejcie nade mną litość, brak mi odwagi do tej pracy. Jednakże Covenant leżał na jej łóżku niczym żądanie nie do odrzucenia, ulepione z połamanych kości, krwi i umysłu. Staruszka, po krótkiej drzemce, wróciła do siebie. – No cóż, to również trzeba odłożyć na bok. Narzekania także nie są uzdrowicielem. Muszę to odsunąć od siebie i wykonać swą pracę. Wstała sztywno i podeszła do zapasów drewna w kącie jaskini. Miała nadzieję, że okaże się, iż nie ma go w wystarczającej ilości; wówczas musiałaby poszukać w Puszczy leżących na ziemi, uschniętych gałęzi i konarów, zanim zabrałaby się za właściwe zajęcie. Jednakże sterta drewna była wystarczająco duża. Nie mogła udawać, że to usprawiedliwia dalszą zwłokę. Staruszka przeniosła większość drewna do swego paleniska i rozpoczęła swą ciężką próbę. Najpierw zdjęła naczynie ze skaleningiem z półki nad Covenantem i umieściła je w środku ogniska, dodając blask i ciepło skaleningu do żaru drewna. Potem, już dysząc ciężko na myśl o tym, co miała zamiar uczynić, zaczęła podsycać ogień. Dokładała suchego twardego drewna, aż płomienie urosły pod sufit jaskini, a bijące od nich ciepło pokryło jej stare czoło potem. Ogień zasysał powietrze z niskim rykiem, a jego ciąg wprawił w ruch kurtynę mchu przesłaniającą wejście. Staruszka ponownie sięgnęła do woreczka z proszkiem, z którego przyrządziła rosół. Jeszcze raz zawahała się, trzymając zaciśniętą garść w woreczku, zatrwożyła się, jakby następny krok był czynem nieodwracalnym. – Ach, litości – szepnęła z goryczą. – Muszę pamiętać... pamiętać, że jestem sama. Nikt się nim nie zaopiekuje... ani mną. Muszę wykonać pracę za dwoje. Z tego powodu pustelnicy nie uzdrawiają. Muszę wykonać tę pracę. Sapiąc z przerażenia dla własnej śmiałości, wrzuciła niewielką ilość proszku w ogień. W ogniu natychmiast poczęły zachodzić zmiany. Płomienie nie przygasły, pociemniały raczej, a ich energia przybrała mniej widzialną formę. Ich blask zmienił się z pomarańczowego, czerwonego i żółtego na brunatny, stale pogłębiający się brąz, tak jakby płomienie strzelały z gęstego iłu, a nie z drewna. W przyćmionym blasku ognia po jaskini rozszedł się intensywny zapach. Przywodził na myśl woń świeżo wzruszonej ziemi, gotowej na przyjęcie nasion – był niczym rześka bliskość nasion, pączków i wiosny – niczym zielone roślinki kiełkujące w żyznej ziemi. Staruszkę korciło, aby zatracić się w tym brunatnym zapachu, zapomnieć o zimie lorda Foula, chorym człowieku i całym bólu, ale to była część jej pracy. Umiłowanie tego zajęcia popchnęło ją do Covenanta. Staruszka stanęła przy nim i po raz ostatni upewniła się, co zamierza zrobić. Jego rąk, nóg i twarzy nie dotknie. Nie miały zasadniczego znaczenia dla jego wyzdrowienia, niewarte były ceny, jaką musiałaby za ich uzdrowienie zapłacić. A choroba trawiąca jego umysł była zbyt złożona i wieloraka, aby się nią zajmować, póki nie będzie fizycznie zdrów, by móc znieść napięcie związane z uzdrowieniem. Skierowała więc swoje ilaste spojrzenie ku jego złamanej kostce. W miarę jak koncentrowała się na tej ranie, blask ognia stawał się coraz bardziej brunatny, intensywny, silniejszy i wyraźniejszy, aż w końcu lśnił pomiędzy jej twarzą a jego kostką niczym promieniowanie jej oczu. Reszta jaskini pogrążyła się w mroku; wkrótce błyszczała jedynie wzrokowa więź pomiędzy jej skupioną uwagą a jego bólem. Rozciągała się pomiędzy nimi, wiązała ich, stopniowo zespalała ich przeciwstawną potrzebę i moc. Pośród gorąca i zapachu ognia stali się jakby jednym istnieniem, żarzącym się odosobnieniem, całością. Na oślep, drżąc, jakby nie była już siebie świadoma, staruszka położyła dłonie na jego kostce, badając ją dotykiem, dopóki podświadomie nie poznała dokładnego kąta i stanu złamania. Wówczas wycofała się. Jej moc dokonała podsumowania, sprawiła, że jej ciało zdało się przemijające, pozbawione znaczenia; stała się teraz bezwolnym naczyniem dla swego zajęcia, kotwicą i źródłem więzi, która czyniła ją jednym z raną. Gdy więź dostatecznie się wzmocniła, kobieta odeszła od chorego. Nie zdając sobie z tego sprawy, zatrzymała się i podniosła gładki, ciężki kamień, którego używała jako tłuczka; bez woli czy świadomości wyciągnęła go w dłoniach niczym ciężki podarek, ofiarowując go Covenantowi. Potem uniosła go wysoko ponad głową. Zamrugała i brunatna więź jedności zadrżała. Kobieta z całej siły machnęła kamieniem, uderzając we własną kostkę. Kości złamały się niczym suche drewno. Przeszył ją ból. Staruszka krzyknęła i padła zemdlona. Czas upływał jej w długich męczarniach, które zamknęły na głucho wszystkie inne wrota jej umysłu. Leżała na podłodze, a tymczasem ogień przygasł do przyćmionego żaru, aromat wiosny zmienił się w kurz wiszący w powietrzu, a upiorne jarzenie korzeni rozbłysło i zgasło. Nic nie istniało dla niej poza tą palącą chwilą, w której jej ból dorównał bólowi Covenanta – chwilą, w której przejęła cały ból, jego i swój, na siebie. Noc minęła i nadeszła kolejna; a ona nadal leżała bez przytomności. Chrapliwy oddech poruszał jej zwiotczałymi ustami, a serce ledwie trzepotało. Gdyby odzyskała świadomość na wystarczająco długo, aby zdecydować się na śmierć, to uczyniłaby to chętnie, ochoczo. Ból jednak zamykał ją w sobie, wnikał w nią, aż w końcu tylko on pozostał z tego wszystkiego, co wiedziała o życiu czy śmierci. A jednak w końcu przyłapała się na myśli, że w młodszym wieku nigdy nie znosiła tego tak źle. Stara moc nie zawiodła jej, ale z tą próbą nie mogły się równać nawet najgorsze. Jej ciało było wyniszczone pragnieniem i głodem. Kiedyś tak nie było. Gdzie są ludzie, którzy powinni jej doglądać – którzy powinni przynajmniej podać jej wodę, aby nie umarła z pragnienia, nim skończą się jej męczarnie? Gdzie rodzina lub przyjaciele, którzy przynieśli chorego i rannego do niej i którzy chętnie czynili wszystko co w ich mocy, aby wspomóc uzdrowienie? Z czasem podobne pytania wróciły jej pamięć o tym, że była sama, że nikt się nie zajmował ani nią, ani chorym człowiekiem. On również był bez pożywienia i wody przez cały czas trwania jej ciężkiej próby; i nawet jeśli moc jej nie zawiodła, to jego stan nie pozwalał na taki niedostatek opieki. Mógł umrzeć pomimo tego wszystkiego, co dla niego przeszła. Z pewnym wysiłkiem, który sprawił, że jej starcze ciało poczęło dygotać z wyczerpania, podniosła się z podłogi. Odpoczęła na czworakach, dysząc ciężko. Musiała zebrać osłabione resztki sił, nim stawi czoło choremu mężczyźnie. Czekało ją przykre zadanie, gdyby umarł. Musiałaby walczyć z zimą Wzgardliwego, aby dostarczyć białe złoto lordom z Revelstone. I musiałaby żyć ze świadomością, że jej męczarnie były męczarniami niepowodzenia. Możliwość tego napawała ją lękiem. Wiedziała jednak, że nawet ta zwłoka mogła mieć znaczenie, mogła okazać się fatalna w skutkach. Staruszka z jękiem spróbowała wstać. Nim jednak udało jej się stanąć na nogi, ktoś zatoczył się w jej stronę od posłania. Czyjaś noga powaliła ją ponownie na ziemię. Chory mężczyzna przeszedł ciężko obok niej i wypadł przez zasłonę z mchu. Zaskoczenie ciosem zabolało ją bardziej niż samo kopnięcie; człowiek był o wiele za słaby, aby wyrządzić jej poważniejszą krzywdę. Jego gwałtowność wznieciła w niej jednak na nowo zapał. Mamrocząc pod nosem przekleństwa, podniosła się sztywno i wykuśtykała za nim z jaskini. Dogoniła go w odległości dwudziestu kroków od wejścia do jaskini. Blade lśnienie pni powstrzymało jego ucieczkę. Niedowiarek cofał się z lękiem skomlącym mu w gardle, jakby drzewa były dzikimi bestiami zaczajonymi na niego. – Jesteś chory – wyszeptała słabym głosem uzdrowicielka. – Zrozum to, jeśli nie rozumiesz niczego innego. Wróć do łóżka. Covenant obrócił się, aby stanąć do niej twarzą. – Próbujesz mnie zabić. – Jestem uzdrowicielką. Nie zabijam. – Nienawidzisz trędowatych i próbujesz mnie zabić. – W jego wymizerowanej twarzy oczy wybałuszały się obłąkańczo. – Ty nawet nie istniejesz. Uzdrowicielka dostrzegła, że wyniszczenie pogłębiło jeszcze w nim zamęt dokonany przez amanibhavam i jego nie wyjaśnioną chorobę. Stało się to tak dominujące, że nie potrafiła ich już od siebie odróżnić. Była zbyt osłabiona, aby go sobie zjednać; nie miała siły na słowa czy delikatności, które by do niego dotarły. Zatem po prostu zbliżyła się do niego i dźgnęła go sztywnym palcem w brzuch. Covenant padł na trawę, łapiąc ustami powietrze. Tymczasem ona podeszła do najbliższego krzaka skarbojagód. Krzew rósł niedaleko wejścia do jaskini, ale kobieta była tak wyczerpana, że niemal ponownie zemdlała, nim udało jej się zerwać i zjeść kilka owoców. Ich smakowita moc wspomogła jej nadwątlone siły, gdy tylko przełknęła jagody. Nogi przestały dygotać. Po chwili staruszka była w stanie odrzucić nasiona i zebrać więcej skarbojagód. Zjadła połowę dojrzałych owoców, a potem zebrała resztę i zaniosła je Covenantowi. Niedowiarek próbował odczołgać się od niej, ale przytrzymała go i zmusiła do jedzenia. Potem podeszła do dużego pasma mchu zwisającego w pobliżu i wyssała nagromadzoną w nim odżywczą, zieloną wilgoć. To ją pokrzepiło i dało dość siły, aby zaciągnąć chorego człowieka z powrotem do jaskini i zapanować nad nim, usypiając go ponownie szczyptą owego osobliwego proszku. W innych okolicznościach mogłaby powiększyć tym jego szaleńczą panikę, jaką napawała go jego bezradność. Była jednak zbyt wyczerpana – i zbyt przepełniona lękiem przed pracą, którą musiała jeszcze wykonać. Nie wiedziała, jak go uspokoić. W końcu Covenant zapadł w niespokojną drzemkę, a ona zamruczała jedynie nad nim: – Litości – i odwróciła się. Staruszka również chciała spać, ale była sama i sama musiała dźwigać ciężar opieki nad sobą. Jęcząc nad nieporadnością swych starych stawów, rozpaliła drugie ognisko za pomocą skaleningu i zaczęła gotować jedzenie dla siebie i chorego. Gdy jedzenie się grzało, obejrzała jego kostkę. Pokiwała posępnie głową, widząc, że jest równie cała jak jej własna. Blade blizny właśnie zaczynały znikać. Wkrótce jego kości będą tak zdrowe i silne, jakby nigdy nie były złamane. Patrząc na dowód swej mocy, żałowała, że nie potrafi się tym cieszyć. Wiele dziesięcioleci temu straciła zdolność czerpania przyjemności z rezultatów swej udręki. Była pewna, że gdyby za młodu zrozumiała, ile kosztować ją będzie ta decyzja, to nigdy nie poddałaby się rytuałowi wyzwolenia, nigdy nie poddałaby się tajemnej mocy drzemiącej w niej od urodzenia. Mocy jednakże nie dawało się łatwo uniknąć. Kosztów zaś poddania się jej nie można było poznać, nim moc się w pełni nie rozwinie, a wtedy przestaje ona już służyć temu, kto nią włada, staje się on jej sługą. Ani ucieczka, ani spokój czy powściągliwość nie pozwolą uniknąć kosztów, a ona nie potrafiła czerpać zadowolenia z uzdrawiania. Praca zaś, którą jeszcze miała wykonać, nie dawała jej satysfakcji ani wyboru. Staruszka ponownie zabrała się za gotowanie, odwracając się ze skruchą od Covenanta. – Nie mówmy o tym – zamruczała słabym głosem. – Nie mówmy o tym. Tylko niech to będzie zrobione czysto, bez błędu. – W końcu to, co pozostało jej do zrobienia, wiązało się z zupełnie innym bólem. Gdy jedzenie było gotowe, najadła się i nakarmiła Covenanta, potem podała mu znowu nasenny bulion, aby nie obudził się i nie zaatakował jej ponownie. Następnie przesłoniła palenisko, otuliła się szczelniej swym zniszczonym płaszczem i położyła spać, opierając się o stertę liści, która była jej posłaniem. W ciągu następnych dni odpoczywała, doglądała obłąkanego Covenanta i próbowała zebrać w sobie odwagę. Na myśl o jego potrzebie serce drżało w jej starczej piersi. Widziała, że nawet w czasie drzemki jego umysł trawiony był przybierającymi na sile męczarniami. W miarę jak jego ciało odzyskiwało siły, jej leczniczy napój tracił zdolność panowania nad jego niespokojnym snem. Chory zaczął machać rękoma i majaczyć niczym człowiek uwikłany w gmatwaninę sennych koszmarów. W niespodziewanych momentach jego pierścień rzucał białe błyski pasji, które przypadkowo trafiały w oczy uzdrowicielki i zdawały się przeszywać ją niczym głos cierpienia, zaklinający, by zabrała się do pracy. Sama Puszcza wtórowała jego niedoli. Jej nastrój przenikał ją niczym żądanie, przymus tak wyraźny jak wezwanie, które ją przywołało ku niemu na początku. Nie wiedziała, czemu Morinmoss tak się o niego troszczy; ona jedynie czuła to zatroskanie muskające jej policzek niczym ostrzegawcza dłoń władzy. On musiał być uzdrowiony. Jeśli nie dokona tego na czas, materia jego istnienia zginie nieodwracalnie. W końcu wróciła jej świadomość czasu; w jasności blasku drzew wyczuła, że gdzieś za nieprzeniknioną warstwą chmur wędruje księżyc w nowiu, gotujący się do nowej fazy mocy Wzgardliwego. Staruszka z przymusem stopniowo pozbyła się swego wahania i ponownie była gotowa stawić czoło czekającej ją pracy. Potem po raz drugi rozpaliła wielkie ognisko i przygotowała swój osobliwy proszek. Twarde drewno powoli zajmowało się płomieniami, a ona tymczasem umieściła jedzenie i wodę na półce nad Covenantem, aby miał pod ręką, co trzeba, gdyby odzyskał przytomność przed nią. Była w fatalnym nastroju, nie wierzyła, że przeżyje. – Litości – mruczała, gdy ogień przybierał na sile – litości. – Wymawiała te słowa, jakby szukała dla siebie błogosławieństwa. Wkrótce płomienie wypełniły jaskinię światłem i żarem, pokrywając rumieńcem jej pobladłe policzki. Czas nadszedł; czuła w sobie moc słabnącą niczym więdnący kochanek, dziwnie słabowity i władczy, tęskniący za szansą, by podnieść się raz jeszcze i posiąść ją – tęskniący, a jednak dziwnie nieodpowiedni, stary, jakby już dłużej nie potrafił sprostać wspomnieniom jej pragnień. Krew na chwilę odpłynęła jej z serca; słabość wypełniła wszystkie mięśnie, tak że skórzany woreczek wypadł jej z palców. Podniosła go jednak, wsunęła do niego swą drżącą rękę i rzuciła pył w ogień, jakby ten gest był jej ostatnim aktem odwagi. Mocarny aromat proszku rozłożył swe ramiona, zamknął w swym uścisku całe powietrze jaskini, a wówczas zaczęła się powolna przemiana blasku ognia. Uzdrowicielka stała przy głowie Covenanta i ściskała swe dygoczące kolana. Wpatrywała się swym brunatnym wzrokiem w jego czoło, a tymczasem gorąco i jasność płomieni zjednoczyły się z jej skupieniem. Kobieta przekroczyła skraj wolnej woli i jeszcze raz stała się naczyniem swej mocy. Wokół niej jaskinia pogrążała się w mroku, w miarę jak soczyste, ilaste światło splatało więź pomiędzy jej pozbawionymi źrenic oczyma i jego chorym, szalonym umysłem. Covenant stężał, zesztywniał – z ponuro patrzącymi oczyma, napiętym karkiem, pobielałymi kostkami zaciśniętych palców – gdy jej moc ścięła strachem jego duszę. Staruszka, drżąc, wyciągnęła ręce, umieściła dłonie płasko na zmarszczonym chmurnie czole. Zaraz jednak cofnęła się, jakby Niedowiarek chciał się do niej wedrzeć. – Nie! – krzyknęła. Przerażenie ją zalewało, tonęła w nim. – Prosisz o zbyt wiele! – W głębi duszy walczyła o odzyskanie panowania nad sobą, walczyła, by odrzucić moc, odmówić, wrócić do siebie, nie dać się zniszczyć. – Nie potrafię tego uzdrowić! – Szaleństwo człowieka dosięgnęło jej, jakby wyciągnął ręce i pochwycił jej nadgarstki. Szlochając bezradnie wróciła do niego, ponownie położyła swe dłonie na jego czole. Przerażenie wtargnęło w nią, wypełniło ją po brzegi, rozrywając jej usta niczym krzyk. Jednakże nie mogła się już cofnąć. Jego szaleństwo łomotało w niej, a ona tonęła w nim, próbując nie widzieć tego, co leżało u jego korzeni. A gdy w końcu przymuszono ją do patrzenia, zmuszono do ujrzenia źródła tej złośliwej choroby, wiedziała, że jest zgubiona. Oderwała swe uschnięte ręce od jego czoła i poczęła grzebać, szukać jak oszalała w swych rzeczach. Wrzeszcząc nadal, pochwyciła długi kamienny nóż kuchenny, ścisnęła go, wycelowała w jego odsłonięte serce. Covenant leżał pod nożem niczym ofiara splugawiona trądem. Nim jednak zdążyła zadźgać jego życie, strawić w śmierci jego nieczysty ból, chmara niebiesko-zielonych, obcych błysków zaczęła skakać wokół niej niczym muzyka. Ogniki opadły na nią jak rosa, przywarły jak wilgotna melodia, powstrzymały jej ręce; dały pewność jej mocy i jej udręce, zatrzymały wszystko wewnątrz niej, dopóki nie wybuchł w niej napięty, bezgłośny krzyk. Ogniki obejmowały ją, dopóki nie załamała się pod naciskiem rzeczy, których nie można było w sobie pomieścić. Wówczas pozwoliły jej upaść. Błyszcząc niczym żal drzew, odleciały zawodząc. 14. Tylko ten, kto nienawidzi Covenant po raz pierwszy przebudził się po upływie nocy i dnia. Senne odrętwienie jeszcze go nie opuściło i ocknął się jedynie z powodu dokuczliwego pragnienia. Usiadł na posłaniu z liści. Na półce nad głową znalazł dzbanek z wodą. Napił się, a wówczas zauważył, że na półce stoi również miseczka z owocami i chlebem. Zjadł, napił się i ponownie zapadł w sen, gdy tylko wyciągnął się z powrotem na ciepłych, suchych liściach. Następnym razem Niedowiarek budził się ociężale, otoczony delikatnym zapachem starzyzny, unoszącym się z łóżka. Otworzył oczy, nad sobą dostrzegł w przyćmionym blasku dnia strop jaskini, spleciony z korzeni drzew. Odwrócił głowę, rozejrzał się po ścianach z ziemi i wypatrzył przesłonięte kotarą mchu wejście, przez które wpadało nikłe światło. Nie wiedział, gdzie jest ani jak się tu dostał, ani jak długo spał. Na myśl o tym nie odczuwał jednak niepokoju. Uleczono go ze strachu. Za sprawą nieznanych sił, skrywających się za zasłoną jego spokoju, miał pewność, że nie potrzebuje się bać. To było w tej chwili jedyne uczucie. Był spokojny, mocny i pusty – pusty i dlatego nie targany niepokojami – jakby to samo oczyszczenie, które stłumiło jego przerażenie, osuszyło go również z wszelkich innych namiętności. Przez jakiś czas nie potrafił sobie nawet przypomnieć, czym były owe pasje; od przeszłości oddzielał go jedynie sen i przepaść szalonego strachu. Potem po raz pierwszy wyczuł w powietrzu delikatny zapach śmierci. Nie był natarczywy i Covenant nie od razu nań zareagował. Wciągał powietrze, upewniając się i badając ten zapach, a jednocześnie prostował swe zesztywniałe od snu mięśnie, czując ich ożywioną ponownie giętkość. Czymkolwiek było to, co go tu sprowadziło, to wydarzyło się tak dawno, że nawet jego ciało o tym zapomniało. Powrót do zdrowia sprawiał mu niewielką satysfakcję. Przyjął to z całkowitą, wolną od emocji ufnością z powodów, które były przed nim ukryte. Gdy był już gotowy, spuścił nogi z łóżka i usiadł. Natychmiast spostrzegł staruszkę o brunatnej skórze, leżącą na podłodze. Była martwa. Usta zastygły jej w krzyku, a w szeroko otwartych, ilastego koloru oczach znać było wyraz zawodu. W przyćmionym świetle sprawiała wrażenie zrujnowanego kopca ziemi. Nie wiedział, kim była – spoglądał na nią, usiłując sobie przypomnieć, ale nie pamiętał, aby kiedykolwiek ją widział – choć miał niejasne wrażenie, że i ona również zginęła dla niego. Dość tego, powiedział do siebie przyciszonym głosem. Inne wspomnienia poczęły wypływać na powierzchnię, niczym martwe wodorosty i szczątki jego życia. To nie musiało się ponownie przydarzyć. Przez chwilę patrzył na obcą białą szatę, potem rozsunął ją, aby zobaczyć kostkę. Była złamana, pomyślał ze zdumieniem. Pamiętał, jak ją złamał; pamiętał mocowanie się z Piettenem, upadek – pamiętał, jak pomagał sobie włócznią w chodzeniu, nim jego złamana kostka nie zamarzła. Jednakże teraz nie było śladów złamania. Spróbował wesprzeć się na niej, spodziewając się, że wizja jej całości pryśnie niczym złudzenie. Wstał, przestąpił z nogi na nogę, usiadł ponownie. – Do diabła, do diabła – mrucząc do siebie posępnie, przeprowadził pierwszą od wielu dni WKS. Stwierdził, że jest uleczony w stopniu większym, niż byłby skłonny uwierzyć. Prawie całkowicie zniknęły rany na stopach. Wychudzone ręce zginały się z łatwością, choć straciły ciało, a jego ślubna obrączka wisiała mu luźno na palcu. Nie licząc delikatnej martwoty na koniuszkach, uszy i nos były wyleczone z odmrożenia. A samo ciało przepełniało głębokie, podtrzymujące na duchu ciepło. Pozostałe sprawy nie uległy jednak zmianie. Policzki były sztywne jak zawsze. Przez czoło biegło wybrzuszenie po źle zagojonym skaleczeniu; było nadal wrażliwe na dotyk, jakby pod jego powierzchnią ropiała czaszka. A jego choroba nadal wgryzała się bezlitośnie w nerwy rąk i nóg. Palce były zmartwiałe do dłoni i jedynie czubki stóp i koniuszki pięt zachowały czucie. Tak więc zasadniczo jego stan nie uległ zmianie. Prawo trądu było w nim wyryte, wyrzeźbione zimnym dłutem śmierci, jakby był zrobiony z dolomitu lub marmuru, a nie z kości, krwi i człowieczeństwa. Z tego powodu trwał nieporuszony w pustym środku swego uzdrowionego ciała. Był trędowaty i nie leżało w jego interesie wystawianie się na ryzyko namiętności. Gdy teraz spojrzał na martwą kobietę, przypomniał sobie, co robił, nim zima pozbawiła go samego siebie; szedł na wschód, w kierunku ochronki Foula, myśląc o zniszczeniu i nienawiści. Teraz ten cel nosił znamiona szaleństwa. Musiał być szalony, aby samotnie rzucać się przeciwko zimie, wierzyć, że mógłby kiedykolwiek stanowić dla Wzgardliwego wyzwanie. Ścieżka jego przeszłości zdawała się być usłana ciałami, ofiarami procesu, który doprowadził go do tego zamiaru – procesu manipulacji, dzięki któremu lord Foul pragnął skłonić go do popełnienia ostatniej, fatalnej w skutkach pomyłki bezpośredniego ataku. Jej rezultatem byłoby totalne zwycięstwo Wzgardliwego. Teraz wiedział o tym wszystkim. Martwa kobieta obdarzyła go czymś w rodzaju mądrości. Nie mógł rzucić wyzwania Wzgardliwemu choćby z tego powodu, że nie pokona samotnie drogi przez zimę Wzgardliwego; to zadanie było niemożliwe do wykonania; zwykły śmiertelnik nie osiągnie nic poza własną zagładą, gdy poważy się na wykonanie niemożliwego. Śmierć trędowatego – przypisana mu przez prawo jego choroby – nie była daleko, czekała na drodze jego życia. A on jedynie przyspieszyłby ku niej wędrówkę, gdyby związał się niemożliwymi do spełnienia żądaniami. Potem Niedowiarek uświadomił sobie, iż to, że nie potrafi przypomnieć sobie, jak się tu dostał i co się z nim działo, było wielkim błogosławieństwem, aktem łaski, zdumiewająco oczywistym. Nagle zrozumiał, przynajmniej po części, dlaczego Triock mówił mu o łasce nowych możliwości – i dlaczego Triock odmówił udziału w realizacji jego zamiaru. Covenant odsunął na bok myśl o owym zamiarze i rozejrzał się po jaskini za swymi rzeczami. Wypatrzył ich stertę pod jedną ze ścian, ale po chwili zdecydował się ich nie brać. Przywodziły na myśl udział w czymś, czego teraz pragnął uniknąć. Jego biała szata była darem ofiarowanym mu przez zmarłą jako część i symbol jej poświęcenia. Przyjął ją ze spokojną, smutną wdzięcznością. Jednakże dopiero gdy zaczął zawiązywać sandały, zdał sobie sprawę, jak bardzo cuchnęły chorobą. W ciągu wędrówki skóra przesiąkła infekcją i Niedowiarek czuł odrazę do nieczystego odoru. Cisnął sandały z powrotem na stertę porzuconego odzienia. Boso wkroczył w swój sen i wyjdzie z niego ze zmaltretowanymi stopami, bez względu na to, jak będzie próbował je osłonić. Pomimo swej obudzonej ostrożności postanowił nie przejmować się swymi nogami. Delikatny odór śmierci w powietrzu przypomniał mu, że nie powinien pozostawać dłużej w jaskini. Otulił się szczelniej szatą i wyszedł sprawdzić, czy potrafi zorientować się, gdzie jest. Na widok Puszczy pod szarymi chmurami dnia poczuł kolejny przypływ zdumienia. Rozpoznał Morinmoss; już przechodził kiedyś przez ten las. Mgliste pojęcie o geografii Krainy pozwoliło mu z grubsza zorientować się, gdzie był, ale nie miał pojęcia, jak tu się dostał. Ostatnią rzeczą, jaka mu utkwiła w pamięci, była powolna śmierć w objęciach zimy lorda Foula. Tutaj było niewiele śladów zimy. Tulące się do siebie czarne drzewa zdawały się od zawsze rosnąć na szarych skrawkach wiosennej ziemi; powietrze było raczej rześkie niż ostre, a odsłonięty grunt pomiędzy pniami porastała dość gęsta trawa. Niedowiarek wdychał zapachy Puszczy, badając równocześnie swą bezpodstawną ufność. Po chwili poczuł pewność, że Morinmoss również nie powinna się obawiać. Wszedł ponownie do jaskini, miał już gotowy przynajmniej pierwszy zarys swej nowej drogi. Nie próbował pogrzebać kobiety; nie miał narzędzi do kopania ani chęci kaleczenia ziemi Puszczy. Nosząc jej szatę, okazywał staruszce szacunek, żaden inny gest nie przychodził mu do głowy. Pragnął przeprosić za to, co robił – za to, co zrobił – ale ona nie mogła go wysłuchać. W końcu ułożył kobietę na posłaniu, starając się jej zesztywniałym członkom nadać jak najwięcej dostojeństwa. Potem wyszukał pośród jej rzeczy torbę i zapakował do niej całe jedzenie, jakie znalazł. Następnie wypił do końca jej wodę i zostawił dzbanek, aby nie zwiększać swego obciążenia. Z uczuciem żalu zostawił również naczynie ze skaleningiem; wiedział, że będzie potrzebował jego ciepła, ale nie wiedział, jak się nim opiekować. Noża, który leżał na środku podłogi, nie zabrał, ponieważ dość już miał noży. Przypomniawszy sobie Lenę, ucałował lekko zimny, pobladły policzek kobiety. Następnie wzruszył ramionami i wyszedł z jaskini, mrucząc pod nosem, jakby to słowo było talizmanem, który poznał z jej ofiary: – Litości. Pełen nowego zrozumienia wyszedł na światło dnia. Nie wahał się z wyborem kierunku. Z poprzednich doświadczeń wiedział, że Morinmoss opada z północnego zachodu na południowy zachód, ku równinom Ra. Podążył więc zgodnie z pochyłością terenu, z torbą przerzuconą przez ramię i pustym sercem – uspokojonym, ponieważ królowała w nim pustka, jak w sercu człowieka, który poddał się perspektywie bezbarwnej przyszłości. Nim przebył dwie ligi, światło dnia przygasło, a z chmur niczym deszcz poczęła spływać noc. Jednak Morinmoss obudziła się i oświetlała mu drogę. Covenant po długim odpoczynku nie potrzebował snu. Zwolnił jedynie krok, aby nie zakłócać spokoju ciemnego mchu, i szedł dalej. Tymczasem Puszcza wokół niego coraz bardziej była przepełniona łagodnym blaskiem i niecierpliwością. Jej pradawny niepokój, jej na wpół świadoma pamięć urazy i bezgranicznej żałoby nie była skierowana ku niemu – zły nastrój drzew zdawał się niemal cofać, pozwalając Covenantowi iść swoją drogą – niemniej czuł to, słyszał pośród wiatru pomruki, jakby Morinmoss oddychała przez zaciśnięte zęby. Jego zmysły pozostały przytępione, przyćmione zimą, tak jak przed dramatycznymi wydarzeniami z Piettenem i Leną, ale pomimo to wyczuwał tolerancję Puszczy. Morinmoss była świadoma jego obecności i z jego powodu zdobyła się na wysiłek szczególnej tolerancji. Potem Niedowiarek przypomniał sobie, że Szubieniczna Głębia również nie podniosła na niego ręki. Przypomniał sobie Caerroila Leśnego i jego mimowolnego ucznia. Choć wiedział, że jest tolerowany, że pozwolono mu spokojnie przejść, mruczał do lśniących blado pni: – Litości – i starał się poruszać ostrożnie, wystrzegając się wszelkich przykrych dla drzew ruchów. Ostrożność zmniejszała jednak tempo jego marszu i z nastaniem świtu Covenant nadal wędrował lasem na południowy wschód, jednakże teraz wkraczał do królestwa zimy. Powietrze nagle się ochłodziło, a drzewa były ponure. Trawa ustąpiła miejsca gołej ziemi. W mroku przed sobą mógł już wypatrzeć plamy śniegu. A w miarę jak świt kuśtykał ku choremu dniu, Covenant poznawał, jakim wspaniałym darem była jego biała szata. Jej lekkość sprawiała, że prawie jej nie czuł. Z kolei szczególny materiał, z jakiego ją zrobiono, nie dopuszczał do ciała ostrych porywów wiatru, był ciepły i wygodny. Niedowiarek uznał ją za lepszy dar od noża, laski czy kamienia orcrestu i z wdzięcznością nosił ją przewiązaną szarfą. Gdy blask drzew osłabł zastąpiony światłem dnia, zatrzymał się, aby odpocząć i zjeść. Nie potrzebował wiele odpoczynku i po skromnym posiłku ruszył w dalszą drogę. Zaczęły go owiewać coraz gwałtowniejsze podmuchy wiatru. Nie uszedł jeszcze ligi, gdy opuścił ciemne schronienie Puszczy i wyszedł prosto na nie łagodzoną niczym złośliwość Foula. Śnieg i chłód zaatakowały jego stępione zmysły z dawną zawziętością. Od skraju Puszczy teren stopniowo opadał poprzez płytkie fałdy starych wzgórz aż do posępnej rzeki płynącej na północny wschód. Jak okiem sięgnąć, rozpościerała się kraina, którą zima, nie szczędząc trudów, zamieniła w szare pustkowie. Zamarznięta ziemia drzemała pod nieustannym zawodzeniem wichru i ciężarem śnieżnych zasp; zdawało się, że ostatecznie poddała się nieodwracalnemu strapieniu i apatii, wyrzekając się iłu i zieloności. Pomimo swej białej szaty i odzyskanych sił Covenant czuł smagnięcia zimna i kulił się, jakby brzemię Krainy spoczywało mu na ramionach. Przez chwilę wpatrywał się pod wiatr wilgotnymi oczyma, aby wybrać kierunek marszu. Nie wiedział, gdzie jest ani gdzie był bród, którym przeszedł rzekę. Był jednak pewien, że ta rzeka była w istocie północną granicą równin Ra. Teren po jej lewej stronie zdawał mu się mgliście znajomy. Jeśli pamięć z czasów wyprawy po Laskę Praw nie zwodziła go, to spoglądał teraz na Trawiasty Bród. Pochylając się pod wiatr, kuśtykając na bosych stopach po coraz bardziej niegościnnym gruncie, Niedowiarek kierował się w stronę brodu, jakby był on furtą do jego zmienionego zamysłu. Odległość do przebycia była jednak większa, niż przypuszczał, a jego ruchy hamował wicher, śnieg i pochyłości wzgórz. Południe nastało, nim dotarł do ostatniego grzbietu na zachód od brodu. Spojrzał ze szczytu w kierunku przejścia na rzece i, ku swemu zaskoczeniu, ujrzał człowieka stojącego na brzegu. Oblicze skrywał mu kaptur płaszcza stonedownora. Człowiek spoglądał na Covenanta, podparłszy rękoma boki, jakby niecierpliwie czekał na jego przybycie. Ostrożność skłoniła Covenanta, aby schować się przed wzrokiem patrzącego. Człowiek jednak machnął ku niemu ze zniecierpliwieniem i zawołał głosem, który pomimo zniekształcenia zabrzmiał znajomo. – Chodź, Niedowiarku! Brak ci umiejętności ukrywania się i walki. Już od ligi obserwuję twoje nadejście. Covenant zawahał się, ale w głębi swej pewności nie czuł lęku. Po chwili wzruszył ramionami i poszedł do brodu. Schodząc zboczem wzgórza, cały czas miał wzrok utkwiony w czekającym człowieku, szukając jakiegoś znaku, który pozwoliłby mu go rozpoznać. Początkowo przypuszczał, że ten mężczyzna ma jakiś związek z jego przeżyciami, zapomnianymi w Puszczy i w jaskini kobiety – przeżyciami, których być może nigdy nie zrozumie. Potem jednak dopatrzył się wzoru zdobiącego ramiona płaszcza stonedownora. Przypominał skrzyżowane błyskawice. – Triock! – wyszeptał. – Triock? Niedowiarek przebiegł po twardej ziemi, rzucił się ku człowiekowi i pochwycił go za ramiona. – Triock. – Skrępowanie ścisnęło mu gardło. – Triock? Co ty tu robisz? Jak się tu dostałeś? Co się stało? Covenant zdyszany wyrzucał pytania. Mężczyzna odwrócił twarz, aby kaptur przesłaniał jego rysy. Pochwycił nadgarstki Covenanta, oderwał jego dłonie od swych ramion, jakby ich dotyk czynił mu krzywdę. Z nie budzącym wątpliwości gniewem odepchnął Covenanta od siebie. Jednakże gdy przemówił, jego chrapliwy głos zabrzmiał niemal uprzejmie. – No proszę, ur-lord Covenant, Niedowiarek i władca białego złota. – Wyrecytował tytuły z sarkazmem. – Nie uszedłeś zbyt daleko przez tak wiele dni. Dobrze wypocząłeś w Morinmoss? Covenant gapił się na niego zaskoczony, rozcierając nadgarstki; gniew Triocka palił go, jakby nadgarstki polano mu kwasem. Ból na moment obudził jego wątpliwości, ale pod skrajem kaptura rozpoznał profil Triocka. W zakłopotaniu nie przychodził mu do głowy żaden powód wojowniczego nastawienia stonedownora. – Co się stało? – powtórzył niepewnie. – Czy udało ci się skontaktować z Mhoramem? Czy znalazłeś Wyzwolonego? Triock trzymał twarz odwróconą, ale jego palce wyginały się i zakrzywiały niczym szpony łaknące gwałtu. Wtem fala smutku przyćmiła zakłopotanie Covenanta. – Znalazłeś Lenę? – Poszedłem za tobą, ponieważ nie ufałem twym zamiarom – powiedział z tą samą chrapliwą uprzejmością Triock – ani twym kompanom. I widzę, że się nie pomyliłem. – Znalazłeś Lenę? – Twój chełpliwy cel wymierzony we Wzgardliwego jest równie kosztowny pod względem czasu, jak i towarzystwa. Jak przekonano giganta, aby cię zostawił? Czy zostawiłeś go – prychnął – pośród przewrotnych przyjemności Morinmoss? – Lena? – nalegał Covenant ochryple. Ręce Triocka poderwały się ku jego twarzy, jakby chciały wyłupić mu oczy. Dłonie stłumiły mu głos, nadały bardziej swojskie brzmienie. – Ze szpikulcem w brzuchu. A u jej boku zamordowany człowiek. – Wstrząsnęły nim gwałtowne dreszcze, nagle opuścił ręce, a jego głos ponownie przyjął zjadliwy ton. – Może chcesz, abym uwierzył, że pozabijali się nawzajem? – To była moja wina – odparł Covenant ze smutkiem. – Próbowała mnie uratować. Potem go zabiłem. – Miał wrażenie, że powiedział za mało, i dodał: – Chciał mój pierścień. – Głupiec! – warknął ostro Triock. – Wierzył, że wolno mu będzie go zatrzymać? – zapytał, ale nie zostawił Covenantowi czasu na odpowiedź. – A gigant? – zapytał ponownie spokojnym głosem. – Wpadliśmy w zasadzkę. On został – abym ja z Leną mógł uciec. Triock zaśmiał się chrapliwie przez zaciśnięte zęby. – Wierny do końca – kpił. W następnym momencie wstrząsnął nim dziki szloch, jakby stracił panowanie nad sobą – jakby przeraźliwa boleść zerwała powstrzymujące go więzy, ale natychmiast powrócił do swego sarkazmu. – To dobrze, że przyszedłem – zaszydził, szczerząc zęby do Covenanta. – No więc? – wyszeptał Covenant. – Triock, co się z tobą stało? – No cóż, zaiste. – Mężczyzna pociągnął nosem, jakby walczył ze łzami. – Wiele czasu straciłeś w tym miejscu, nieszczęsnym i zwodniczym. Z każdym dniem Wzgardliwy staje się potężniejszy. Podporządkował... – w cieniu swego kaptura wyszczerzył zęby do Covenanta. – Thomasie Covenancie, nie można dłużej opóźniać twego dzieła. Przybyłem, aby cię zaprowadzić do Ridjeck Thome. Covenant wpatrywał się uporczywie w mężczyznę. Minęła chwila, nim zbadał pustkę swej duszy i przekonał się, że nie opuściła go pewność. Potem skierował całą swoją uwagę na Triocka, próbując przebić wzrokiem granice jego powierzchowności, uchwycić jakieś przebłyski jego wewnętrznego stanu. Jednakże zima i rozterki Triocka wyraźnie mu to utrudniały. Widział odwróconą twarz, rozczapierzone niczym pazury palce, odsłonięte białe, wilgotne zęby, podniecenie, ale nie potrafił przeniknąć w głąb. Jakieś wielkie cierpienie ciążyło na barkach stonedownora. – Triock, musisz powiedzieć mi, co się stało – rzekł Covenant z uczuciem sympatii, zmieszania i samoobrony. – Czy muszę? – Tak. – Grozisz mi? Obrócisz przeciwko mnie pierwotną magię, jeśli odmówię? – Triock cofnął się, jakby naprawdę się bał, a przez usta przemknął mu dziwnie tchórzliwy grymas. Potem jednak otrząsnął się i zwrócił twarzą prosto pod wiatr. – Pytaj więc. – Grozić? – rzucił Covenant w stronę zgarbionych pleców Triocka. – Nie, nie. Nie chcę, aby znowu do tego doszło. Wyrządziłem już dość krzywd. – Pytaj! – Czy... – ledwie mógł wydusić z siebie słowa przez zaciśnięte gardło – ...czy znalazłeś Wyzwolonego? – Tak! – Czy skontaktował się z Mhoramem? – Nie! – Dlaczego? – Nie starczyło mu sił! Przejmujący wicher porwał z sobą gorycz słów i Covenant był jedynie w stanie powtórzyć: – Triock, co się stało? – Wyzwolonemu brakowało siły, aby zapanować nad lomillialor. Wziął go ode mnie i nie potrafił nim zawładnąć. Yeurquin i Quirrel zginęli – więcej towarzyszy zginęło, podczas gdy ty marnowałeś czas na włóczenie się! Oboje zginęli. – Ja nie... Jak mnie znalazłeś? – To droga krew, Covenancie. Kiedy się nasycisz? Nasycić? Triock! Ten zarzut zabolał go, ale zniósł to. Dawno już utracił prawo obrażania się za to, co mówił Triock. – Jak mnie znalazłeś? – zapytał ponownie z trudem. – Czekałem! Gdzie indziej mógłbyś pójść? – Triock. – Covenant otulił się pustką swego spokoju i rzekł: – Triock, spójrz na mnie. – Nie chcę na ciebie patrzeć. – Spójrz na mnie! – Nie mam ochoty na twój widok. – Triock! – Covenant położył dłoń na jego ramieniu. Triock natychmiast się okręcił i uderzył Covenanta w policzek. Cios nie sprawiał wrażenia silnego; Triock wziął krótki zamach, jakby próbował cofnąć ramię, ale uderzenie wybuchnęło siłą, która odrzuciła Covenanta na ziemię kilka stóp dalej. Policzek palił go przeraźliwie, niczym witriol, który wyciskał mu łzy z oczu. Ledwie widział, jak Triock cofnął się, odwrócił i zaczął uciekać, potem zatrzymał się, czekając w odległości kilkunastu jardów, jakby spodziewał się, że Covenant ciśnie w jego plecy włócznią. Ból huczał w głowie Covenanta niczym wdzierająca się weń czarna woda, ale zmusił się, aby usiąść, zignorować swój palący policzek. – Nie idę do ochronki Foula – powiedział spokojnie. – Nie? – Zaskoczony Triock odwrócił się do Covenanta. – Nie. – Covenant sam był nieco zaskoczony swą pewnością. – Mam zamiar przekroczyć rzekę... Mam zamiar spróbować iść na południe z ramenami. Oni mogą... – Ośmielisz się? – wrzasnął Triock. Zdawał się siny z wściekłości, ale zbliżył się do Covenanta. – Przez ciebie straciłem mą ukochaną! Moich towarzyszy! Mój dom! Zabiłeś wszystko, co ważne w mym życiu! A teraz mówisz, że odmawiasz spełnienia jedynej obietnicy, którą mógłbyś mi to wynagrodzić? Niedowiarku! Przypuszczasz, że zostawię cię przy życiu za taką zdradę? – Zabij, jeśli chcesz – powiedział, wzruszając ramionami, Covenant. – To nie ma znaczenia. – Ból twarzy przeszkadzał mu w koncentracji, ale mimo to dostrzegał wewnętrzną sprzeczność kryjącą się za groźbą Triocka. Strach i gniew na równi władały stonedownorem, jakby w jego ciele było ich dwóch, uwięzionych pomiędzy ucieczką i atakiem, szarpiących się w przeciwnych kierunkach. Pomiędzy tymi przeciwnikami był też gdzieś Triock, taki, jakim pamiętał go Covenant. Niedowiarek oparł się rykowi bólu w swej głowie i spróbował w zrozumiały dla Triocka sposób wyjaśnić, co miał na myśli. – Jedynym sposobem na zabicie mnie jest moja śmierć w mym własnym świecie. Widziałeś mnie... gdy mnie przywołałeś. Możliwe, że możesz mnie zabić, ale jeśli naprawdę umieram, to nie ma znaczenia, czy zabijesz mnie, czy nie. W jakiś sposób zostanę zabity. Takie już są sny. Nim postanowisz, pozwól, bym spróbował wyjaśnić, dlaczego... dlaczego nie idę do ochronki Foula. Niedowiarek podniósł się z bólem. Chciał podejść do Triocka, wejrzeć głęboko w jego twarz, ale powstrzymały go targające Triockiem namiętności. – Nie jestem zupełnie bez winy. Wiem o tym. Powiedziałem ci, że to była moja wina, i tak jest. Nie wszystko jednak jest moją winą. Lena, Elena, Atiaran... giganci, ranyhyn, rameni i gwardia krwi... i ty... to nie tylko moja wina. Każde z was samo podejmowało decyzje. Lena dokonała własnego wyboru, gdy próbowała uchronić mnie od kary... po tym, jak ją zgwałciłem. Atiaran sama podjęła decyzję, aby pomóc mi dotrzeć do Revelstone. Elena dokonała własnego wyboru, gdy napiła się Krwi Ziemi. Ty sam podjąłeś decyzję... decyzję wierności przysiędze pokoju. Nic z tego nie jest wyłącznie moją sprawką. – Mówisz tak, jakbyśmy istnieli – burknął z goryczą Triock. – O ile chodzi o moją odpowiedzialność, to istniejecie. Nie kontroluję swych sennych koszmarów. Część mnie – ta część, która mówi – jest ofiarą, tak jak wy. On – albo ta część mnie, która śni – zaaranżował wszystko od początku. Manipulował mną i w końcu domyśliłem się dlaczego. On pragnie mieć ten pierścień – pragnie władać pierwotną magią. I wie – wie! – że jeśli uda mu się wzbudzić we mnie dostateczne poczucie winy, odpowiedzialności i przygnębienia, to będę próbował walczyć z nim na jego terenie – na jego warunkach. Nie mogę wygrać takiej walki. Nie wiem, jak ją wygrać. Dlatego on chce, abym to zrobił. W ten sposób na koniec będzie miał wszystko. A ja skończę jak każdy inny samobójca. Spójrz na mnie, Triock! Spójrz! Możesz zobaczyć, że jestem chory. Jestem trędowaty. Mam to wyryte tak wyraźnie, że każdy może zobaczyć. A trędowaci... łatwo popełniają samobójstwa. Wystarczy tylko, że zapomną o prawie przeżycia. A to prawo jest proste – egoizm i właściwa ostrożność. Foul odwalił kawał dobrej roboty, sprawiając, abym o nim zapomniał – to dlatego możesz mnie teraz zabić, jeśli zechcesz. Moją jedyną szansą, jeśli w ogóle jakąś mam, jest pamiętanie o tym, kim jestem. Thomas Covenant, trędowaty. Muszę porzucić niemożliwe do zrealizowania próby naprawienia tego, co uczyniłem. Muszę pozbyć się poczucia winy i obowiązku, tego wszystkiego, co wówczas nazywałem odpowiedzialnością. Muszę zaprzestać prób odzyskania niewinności. Tego nie da się zrobić. A wszelkie próby wiodące w tym kierunku są samobójstwem. Moje zaś samobójstwo to jedyny, absolutnie doskonały sposób na zwycięstwo Foula. Bez tego nie zdobędzie pierwotnej magii, a istnieje znikoma nadzieja, że jakimś sposobem wpadnę na pomysł, jak go pokonać. Tak więc nie idę... nie idę do ochronki Foula. Zamiast tego mam zamiar uczynić coś prostego, egoistycznego, praktycznego i ostrożnego zarazem. Mam zamiar zająć się samym sobą, tak jak powinien to uczynić trędowaty. Chcę wyruszyć na równiny... chcę odszukać ramenów. Oni mnie z sobą zabiorą. Ranyhyn... ranyhyn prawdopodobnie już wędrują na południe, aby schronić się w górach. Rameni zabiorą mnie z sobą. Mhoram nie wie, że tu jestem, więc nie będzie oczekiwał niczego z mej strony. Proszę, zrozum Triock. Żal, jaki czuję z twego powodu... nigdy nie wygaśnie. Kochałem Elenę i kocham Krainę. Jeśli po prostu utrzymam się przy życiu, tak jak powinienem... Foul nie będzie mógł zwyciężyć. On nie może zwyciężyć. Triock przysłuchiwał się nieswój jego słowom z bezpiecznej odległości. Gniew zdawał się przygasać, ale nie zastąpiło go zrozumienie. W jego miejsce pojawiła się mieszanina przebiegłości i desperacji, która wzięła górę nad pragnieniem ucieczki. – Chodź, Niedowiarku – odezwał się głosem, w którym pobrzmiewała nuta pochlebstwa – nie decyduj pośpiesznie. Porozmawiajmy o tym spokojnie. Daj się przekonać... – rozejrzał się wokół, jakby poszukiwał wsparcia, po czym ciągnął dalej: – jesteś głodny i zmęczony. Puszcza wymusiła ciężką pokutę... widzę to. Odpocznij tu przez jakiś czas. Nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo. Rozpalę ognisko... przyrządzę dla ciebie posiłek. Porozmawiajmy o twym wyborze, dopóki jeszcze można go zmienić. – Dlaczego? – chciał zapytać Covenant. – Skąd w tobie ta zmiana? – Ale znał już zbyt wiele odpowiedzi. Triock szybko się oddalił w poszukiwaniu drewna na ognisko, jakby chciał ubiec wszelkie pytania. Kiedyś po tej stronie Trawiastego Brodu rozciągała się lesista kraina i dzięki temu w niedługim czasie stonedownor zebrał dużą stertę suchych gałęzi i krzaków, którą ułożył za osłoną wzgórza nie opodal brodu. Przez cały czas trzymał twarz odwróconą od Covenanta. Kiedy uznał, że zgromadził dość drewna, stanął przed stertą, skrywając dłonie, jakby z jakiegoś niejasnego powodu nie chciał, aby Covenant widział, jak rozpala ogień. Gdy tylko chrust począł zajmować się ogniem, Triock usiadł po przeciwnej stronie ogniska i przywołał Covenanta do jego ciepła. Niedowiarek przyjął propozycję z ochotą. Szata nie osłaniała mu nóg i rąk przed zimnem; trudno mu było oprzeć się kuszącemu ciepłu ognia oraz ochocie Triocka do przedyskutowania jego decyzji. Miał bowiem względem Triocka ogromny dług – niełatwy do udźwignięcia. Niedowiarek usiadł po przeciwnej stronie ogniska i w milczeniu przyglądał się, jak stonedownor przygotowywał posiłek. Triock w czasie pracy mamrotał coś pod nosem głosem, którego brzmienie wzbudzało w Covenancie dziwny niepokój. Jego ruchy zdawały się niezgrabne, jakby próbował ukryć tajemne gesty, jakie czynił nad jedzeniem. Unikał wzroku Covenanta, ale gdy tylko Niedowiarek odwracał oczy, czuł jak Triock rzuca mu ukradkowe spojrzenia. – A więc porzuciłeś nienawiść? – zapytał nagle ku zaskoczeniu Covenanta. – Porzucić...? – Nie myślał o tym poprzednio w tych kategoriach. – Być może. Nie wydaje się to jednak najlepszym rozwiązaniem. Pomijając już fakt, że nie ma na to miejsca w... w prawie trądu. Nienawiść, upokorzenie, zemsta... popełniałem błędy za każdym razem, gdy pozwalałem się im dotknąć. Ryzykowałem życie. I miłość również, jeśli już chcesz znać prawdę. Jednakże nie wygląda na to, abym mógł pokonać Foula w ten sposób. Jestem tylko człowiekiem. Nie potrafię nienawidzić... na zawsze... tak jak on. I... – zmusił się, aby wyrazić to nowe odczucie – ...moja nienawiść nie jest czysta. Jest zepsuta, ponieważ po części zawsze nienawidziłem samego siebie zamiast niego. Zawsze. Triock umieścił kamienne naczynie z gulaszem na ogniu. – To jedyne rozwiązanie – powiedział z przekonaniem. – Spójrz na siebie. Zdrowie, miłość, obowiązek – nic nie jest w stanie oprzeć się tej zimie. Jedynie ci, którzy nienawidzą, są nieśmiertelni. – Nieśmiertelni? – Naturalnie. Śmierć w końcu upomina się o wszystkich innych. Jak inaczej Wzgardliwy i... i jego... – następne słowo wymówił, jakby go przerażało – ...furie przetrwaliby? Oni nienawidzą. – W tym słowie, wypowiedzianym ochrypłym, warkliwym głosem, mieściła się szeroka gama pasji i gwałtu, jakby w rzeczywistości było ono jedyną słuszną prawdą. Covenant poczuł zapach gulaszu i stwierdził, że jest głodny – nawet dziwaczne oświadczenie Triocka nie naruszyło jego wewnętrznego spokoju. Wyciągnął nogi i podparł się na łokciu. – Nienawiść – westchnął cicho, redukując słowo do znośnych wymiarów. – Czy o to chodzi, Triocku? Myślę... myślę, że spędziłem cały ten... sen, iluzję czy rzeczywistość – bez względu na to, jak to nazwiesz – spędziłem na poszukiwaniu dobrego rozwiązania na śmierć. Opór, gwałt... śmieszność... miłość... nienawiść? Czy o to chodzi? Czy to jest twoje rozwiązanie? – Nie zrozum mnie źle – odparł Triock. – Ja nie nienawidzę śmierci. Covenant przez chwilę wpatrywał się w tańczące płomienie, pozwalając, aby zapach gulaszu przypominał mu o głębokim, pewnym, pustym spokoju. Potem powiedział, jakby kończył litanię: – Czego ty nienawidzisz? – Nienawidzę życia. Triock nalał gulaszu. Gdy podawał miskę Covenantowi, ręka mu zadrżała. – Uważasz, że nie jestem usprawiedliwiony? Ty, Niedowiarku? Nie. Nie. Covenant nie potrafił z podniesionym czołem przyjąć oskarżenia kryjącego się w głosie Triocka. – Nienawidź mnie, ile chcesz – wyszeptał, wpatrując się w trzaskające płomienie i parujący gulasz. – Nie chcę, aby ktokolwiek jeszcze poświęcał się dla mnie. – Nie podnosząc głowy, zaczął jeść. Gulasz nie miał złego smaku, ale pewien niepokojący posmak utrudniał jego przełykanie. Jednakże już pierwszy łyk okazał się ciepły i kojący. Wraz z nim w jego ciało wlewała się powoli senność. Po kilku chwilach z zaskoczeniem stwierdził, że opróżnił miskę. Odstawił ją na bok, a sam wyciągnął się na plecach. Ogień zdawał się coraz gorętszy i wyższy. Postać Triocka migała mu za tańczącymi i trzaskającymi płomieniami. Niedowiarek właśnie zaczynał układać się do spoczynku, gdy zza ognistej zasłony dobiegł go głos Triocka. – Niedowiarku, czemu nie ruszysz znowu do ochronki Foula? Chyba nie łudzisz się, że Wzgardliwy pozwoli ci uciec... po tych wszystkich staraniach, aby doprowadzić do tej konfrontacji, o której mówiłeś. – Nie chciałby, abym mu się wymknął – odparł Covenant głucho, pewnie. – Myślę jednak, że jest również zbyt zajęty innymi sprawami, aby mnie powstrzymać. Jeśli uda mi się wyśliznąć mu z rąk, to pozwoli mi odejść – przynajmniej na jakiś czas. Ja... ja już tak wiele dla niego uczyniłem. Jedyną rzeczą, której ode mnie nadal pragnie, to mój pierścień. Jeżeli nie będę mu zagrażał, pozwoli mi odejść na czas jego rozprawy z lordami. A potem będzie już za późno. Będę już tak daleko, jak zaniosą mnie ranyhyn. – Ale co z tym... Stwórcą – wypluł ostatnie słowo Triock – który, jak powiadają, wybrał cię. Czy on nie ma nad tobą władzy? Senność jedynie wzmocniła pewność Covenanta. – Jemu nic nie jestem winien. To on mnie wybrał do tego... ja ani tego, ani jego nie wybierałem. Jeśli nie podoba mu się to, co robię, to niech sobie znajdzie kogoś innego. – A co z ludźmi, którzy dla ciebie zginęli i cierpieli? – Triockowi powrócił gniew. Rwącym głosem wyrzucał z siebie słowa, jakby były ilustracjami sensu, które zdzierał ze ścian ukrytej w głębi swej duszy, tajemnej sali darów. – Jak nadasz sens istnieniu i śmierci tych wszystkich, którzy sobie na to zasłużyli? Ich śmierć będzie bezcelowa, jeśli uciekniesz. – Wiem – westchnął Covenant pośród trzasku płomieni i wichru. – Wszyscy jesteśmy daremni, żywi czy martwi. Starał się wyrażać jasno, pomimo opanowującej go senności. – A jaki sens im nadam, jeśli popełnię samobójstwo? Nie podziękują mi za odrzucenie... czegoś, co ich tak wiele kosztowało. Dopóki jestem żywy... – Niedowiarek stracił na chwilę wątek – ...dopóki żyję, Kraina też żyje. – Ponieważ jest twoim snem! Covenant zamarł na chwilę w bezruchu, nim dotarła do niego pasja odpowiedzi Triocka. Potem podniósł się i poprzez płomienie utkwił zamglony wzrok w stonedownorze. Nic innego nie przychodziło mu do głowy, więc mruknął: – Czemu nie odpoczniesz? Pewnie zmęczyłeś się, czekając na mnie. – Skończyłem ze spaniem. Covenant ziewnął. – Nie bądź śmieszny. Za kogo ty się uważasz? Za gwardzistę? W odpowiedzi Triock roześmiał się z napięciem, jego głos przypominał naprężony do ostateczności powróz. Ten dźwięk wzbudził w Covenancie podejrzenie, że coś jest nie w porządku, że nie powinna go ogarniać tak nieodparta senność. Powinien mieć siły, aby odpowiednio stawić czoło strapieniu Triocka, a on z ledwością trzymał otwarte oczy. Pocierając swą zesztywniałą twarz, powiedział: – Czemu tego nie przyznasz? Boisz się, że ucieknę, gdy tylko przestaniesz mnie pilnować. – Nie mam zamiaru teraz cię stracić, Thomasie Covenancie. – Ja bym... ci tego nie zrobił. – Covenant zamrugał oczyma i stwierdził, że leży wtulony policzkiem w twardą ziemię. Nie pamiętał, aby się kładł. – Obudź się – powiedział do siebie bez przekonania. Senność zdawała się spływać na niego z szarości nieba. – Nadal nie wiem, jak mnie znalazłeś – wymamrotał, ale zasnął, nim usłyszał własny głos. Zdawało mu się, gdy ocknął się na wpół świadomy w ciemnościach cisnących się ku niemu z zimy równie bezdennej jak śmierć, że jedynie na chwilę stracił przytomność. Przed nim pojawiły się nikłe promyki muzyki, które zdawały mu się znajome, choć ich nie pamiętał. Układały się wokół niego w melodię o niebiesko-zielonych taktach, których ani nie widział, ani nie słyszał. Zdawały się słabe, nieuchwytne niczym głosy wołające z wielkiej odległości. Były jednak natarczywe; trącały go, nuciły mu, wypychały go ku przytomności. Pomimo swego niezrozumiałego odrętwienia czuł, że ich taniec wyrażał ukryte, bezgłośne ostrzeżenie o niebezpieczeństwie. Ku swemu zaskoczeniu usłyszał, jak mamrotał: – On mi czegoś dosypał. Do diabła! Ten szaleniec czegoś dosypał mi do jedzenia. – To stwierdzenie było bez sensu. Jak mógł dojść do takiego wniosku? Triock był uczciwym człowiekiem, prawym i wielkodusznym pomimo swego żalu – człowiekiem wierzącym w miłosierdzie i pokój bez względu na to, ile go to kosztowało. On mi czegoś dosypał. Skąd brało się to przekonanie? Covenant gmerał odrętwiałymi palcami w swej nieświadomości, a tymczasem nieodparte poczucie niebezpieczeństwa ściskało mu serce. Ciemności i zło pełzły do niego. Zza swego snu – zza modrej muzyki – zdawał się widzieć nadal płonące ognisko Triocka. Jak rozpalił ogień? Jak mnie znalazł? Natarczywe ogniki usiłowały powiedzieć mu coś, czego nie słyszał. Triock był niebezpieczeństwem. Triock dosypał mu czegoś do jedzenia. Musi wstać i uciekać – uciekać dokądś – uciekać do Puszczy. Niedowiarek zmusił się, aby usiąść, z wysiłkiem otworzył oczy. Przed nim w ostatnich niknących blaskach wieczoru dogasało ognisko. Zima hulała wokół niego na dobre. Czuł zbliżającą się śnieżycę; na granicy blasku rzucanego przez ognisko pojawiło się już kilka cuchnących płatków. Triock siedział ze skrzyżowanymi nogami naprzeciwko niego, przyglądał mu się z odrazą bijącą z oczu. W powietrzu przed Covenantem tańczyły nikłe, modre ogniki, fragmenty niesłyszalnej pieśni. Piskliwymi głosikami nalegały: – Uciekaj, uciekaj! – Co to jest? – Próbował odeprzeć kurczowo ściskające go ręce senności. – Co one robią? – Odpędź je – odparł Triock głosem pełnym lęku i obrzydzenia. – Pozbądź się ich. On nie może sobie teraz rościć do ciebie prawa. – Co to jest? – Covenant podniósł się chwiejnie na nogi i stał dygocząc, ledwo mogąc opanować panikę w swych mięśniach. – Co się dzieje? – To głos Pana Puszczy. – Powiedział po prostu Triock, ale każda nuta jego głosu wyrażała obrzydzenie. Poderwał się na nogi i stał, jakby miał zamiar rzucić się w pogoń, gdyby Covenant zaczął uciekać. – Szubieniczna Głębia przysłała Caer-Caverala do Morinmoss. On jednak nie może rościć sobie do ciebie prawa, a ja mogę... – głos mu zadrżał – nie mogę mu na to pozwolić. – Rościć? Pozwalać? – Poczucie zagrożenia ścisnęło mu serce. Coś, czego nie mógł sobie przypomnieć, nakłaniało go, aby zaufał ognikom. – Ty mi czegoś dosypałeś! – Abyś mi nie uciekł! – Triock pobielał, zesztywniał ze strachu i wyjąkał przez ściągnięte usta: – On nakłania cię, abyś mnie zniszczył. Nie może sięgnąć zbyt daleko z Morinmoss, ale nakłania... białe złoto...! Ach! – Nagle jego głos przeszedł w ostry krzyk. – Nie baw się ze mną! Nie mogę...! Zniszcz mnie, niech się to skończy! Nie mogę tego znieść! Jego krzyk przedarł się przez strach Covenanta. Osłabił uczucie jego własnego zagrożenia. Niedowiarek przyłapał się na tym, iż boleje nad stonedownorem. Na przekór przekonującym ognikom, wyszeptał zduszonym głosem: – Zniszczyć cię? Czyż nie wiesz, że jesteś ze mną bezpieczny? Nie rozumiesz, że nie mam zielonego pojęcia, jak posłużyć się tym... białym złotem? Nie mógłbym cię skrzywdzić, nawet gdybym tego pragnął z całej duszy. – Co takiego? – wrzasnął Triock. – Martwy? Bałem się ciebie bez powodu? – Bez powodu. Triock gapił się przez moment ponuro spod swego kaptura, po czym odrzucił w tył głowę i roześmiał się. Spomiędzy jego zębów wydobywały się radosne powarkiwania, które wprawiły w drżenie paciorki melodii, jakby napawały je odrazą. – Bezsilny! – śmiał się. – Ku uciesze mego pana! Bezsilny! Chichocząc dziko, ruszył w stronę Covenanta. Paciorki bezgłośnej melodii natychmiast rzuciły się pomiędzy nich, ale Triock ruszył ku ognikom. – Wynoście się! – warknął. – Wy także zapłacicie za udział w tym. – Zręcznym ruchem schwycił po jednym ogniku w każdą dłoń. W powietrzu zamigotał ich płacz, gdy rozgniatał je pomiędzy palcami. Podzwaniając niczym rozbity kryształ, pozostałe paciorki muzyki zniknęły. Covenant zatoczył się, jakby pozbawiono go niewidzialnego wsparcia. Zasłonił się rękoma przed zbliżającym się Triockiem, cofnął się potykając, ale mężczyzna nie dotknął go. Zamiast tego tupnął nogą w stwardniały grunt. Ziemia pod Covenantem wygięła się, rozciągając go u stóp Triocka. Wówczas Triock odrzucił swój kaptur. Jego oblicze pełne było zawiedzionych nadziei, zrujnowanej wiary i miłości, ale pod powłoczką rysów czaszka jaśniała złośliwością. W oczach otwierała się otchłań ciemna niczym noc, a zęby szczerzyły się, jakby łaknęły smaku mięsa. – Nie, nędzniku – szydził, pochylając się nad nim. – Nie uderzę cię znowu. Koniec maskarady. Mógłbym zagniewać mego pana, gdybym cię teraz skrzywdził. – Pana? – wycharczał Covenant. – Jam jest turiya furia, Herem – i Morderca Krewnych – i Triock. – Ponownie roześmiał się groteskowo. – To przebranie dobrze mi służyło, choć Triocka to nie cieszyło. Spójrz na mnie, nędzniku! Nie muszę dłużej ukrywać się pod jego postacią i myślami. Jesteś bezsilny. Ach, delektuję się tym żartem! Pozwalam ci zatem teraz poznać mnie takim, jaki jestem. To ja wymordowałem gigantów z Morskiej Rubieży – ja zabiłem Wyzwolonego, gdy próbował przestrzec tego głupca, Mhorama – ja pojmałem białe złoto! Bracia! Zasiądę po prawicy pana i będę rządził wszechświatem! Pyszniąc się dalej, sięgnął pod płaszcz i wyciągnął pręt lomillialor. Wymachując nim przed twarzą Covenanta, warknął: – Widzisz to? Święte Drewno! Pluję na to. Test prawdy do mnie nie dorasta. – Potem schwycił pręt w dłonie, jakby miał zamiar go złamać, i wykrzyknął szybkie, okrutne słowa. Pręt zajął się ogniem, rozbłysnął w natychmiastowej czerwonej agonii i rozpadł w popiół. – Tym obwieszczam ci twój los, tak jak mi rozkazano – warknął radośnie furia. – Szybko łap oddech, nędzniku. Pozostały ci jedynie chwile. Mięśnie Covenanta dygotały, jakby ziemia nadal pod nim się unosiła, ale zebrał się w sobie, usiłując wstać. Czuł się ogłuszony z przerażenia, bezradny. Pomimo to usiłował znaleźć jakieś wyjście. – Pierścień? – wydyszał. – Czemu po prostu nie zabierzesz pierścienia? Oczy Triocka zamigotały ponuro w odpowiedzi. – Dałbyś mi go? – Nie! – Covenant desperacko myślał, że jeśli uda mu się zmusić Triocka do jakiegoś aktu mocy, to modre paciorki pieśni Caer-Caverala wrócą, aby mu pomóc. – A zatem powiem ci, nędzniku, że nie zabiorę ci pierścienia, ponieważ rozkaz mego pana jest wyraźny. On nie zechciał powierzyć mi takiej mocy. W przeciwnym razie nie skrępowałby nas tak mocno i moglibyśmy wypełnić jego wolę na własne sposoby. Ale on żąda... i... ja jestem posłuszny. – Spróbuj go zabrać! – dyszał Covenant. – Sam zostań władcą wszechświata. Czemu to on powinien go mieć? Przez moment zdawało mu się, że w twarzy Triocka dostrzegł coś na kształt żalu, ale furia warknął tylko: – Ponieważ prawo śmierci zostało złamane i on nie jest sam. Nawet teraz spoczywają na mnie zniewalające oczy – oczy, którym nie można się sprzeciwić. – Jego spojrzenie przybrało pożądliwy wyraz. – Być może ujrzysz je, nim zostaniesz zabity – nim wraz ze swymi braćmi wyrwiemy twe bijące serce i zjemy na twych gasnących oczach. Roześmiał się ochryple i jakby w odpowiedzi ciemności wokół ogniska zgęstniały. Noc poczerniała niczym w przypływie złośliwości, po czym stężała i uformowała oddzielne kształty, które wysunęły się do przodu. Covenant słyszał ich stopy dudniące na zmarzniętej ziemi. Okręcił się i znalazł w otoczeniu ur-podłych. Ur-podli zawahali się na chwilę, gdy ich bezokie twarze wyczuły jego zaskoczone spojrzenie. Ich szerokie, wilgotne nozdrza drżały, jakby węszyły w powietrzu ślady mocy, obecność pierwotnej magii. Potem bestie rzuciły się przed siebie i przygniotły go. Wściekle czerwone ostrza zawirowały nad nim niczym odłamki pogruchotanych niebios. Nie zadźgały go jednak, lecz przycisnęły się płasko do jego czoła. Przez Niedowiarka przewaliły się czerwone fale przerażenia. Wrzasnął i padł bez sił w objęciach ur-podłych. 15. Zwycięstwo lorda Mhorama Szatańska Pięść tak się wyczerpał wydobyciem z ziemi martwych kształtów i skierowaniem ich przeciwko Revelstone, że nie mógł sobie już pozwolić na dalszy wysiłek. Widział, jak jaskiniowe upiory ściągają z masztu na szczycie wieży sztandar wielkiego lorda. Wiedział, że przynajmniej częściowo wypełnił zadanie powierzone mu przez pana. Los lordów i wszystkich ludzi był przesądzony, dopóki jego siły utrzymywały wieżę – dopóki tony piasku blokowały wewnętrzne bramy twierdzy, a zima wyjaławiała płaskowyż ponad Revelstone. Obrońcy nie mogą nieskończenie długo żywić się zapasami zgromadzonymi za osłoną kamiennych ścian. Gigant-furia miał świadomość tego, że w ostateczności nawet samą cierpliwością może zmienić wielką twierdzę w jeden wielki cuchnący grobowiec. Pozwolił więc swym martwym wojskom rozsypać się w piasek. Niemniej niepowodzenie zdobycia wewnętrznych bram rozwścieczyło go. Pałał żądzą odwetu, choć brakowało mu sił, aby samemu uderzyć na mury. Był furią chciwym krwi pomimo śmiertelnych ograniczeń ciała giganta. Nawet wiatr niósł z sobą nieubłagany przymus, żądanie nie cierpiące zwłoki. Po rozsypaniu się w proch martwych Szatańska Pięść wydał rozkaz ataku swej długo trzymanej na uwięzi armii. Hordy Wzgardliwego ruszyły z wrzaskiem, który wstrząsnął powietrzem, odbił się dzikim echem od rzeźbionych murów i uderzył w fortyfikacje niczym ryk kłów, pazurów i głodnych ostrzy. Wojska furii wylały się spomiędzy wzgórz niczym przeraźliwa szara powódź i rzuciły się na Revelstone. Stwory zrodzone z Kamienia lorda Foula przewodziły atakowi – nie dlatego, że były skuteczne w walce z granitowymi murami i podporami, ale ponieważ można je było spisać na straty. W armii furii było ich dwa razy po sto tysięcy, a każdego dnia przybywało ich więcej z ochronki Foula. Samadhi wykorzystywał te oddziały do związania sił obrońców twierdzy, tym samym chroniąc jaskiniowe upiory i ur-podłych. Tysiące pokracznych stworzeń padało od strzał, włóczni, sztyletów, ale wiele, wiele tysięcy następnych parło naprzód. Wraz z nimi przybywały siły, które wiedziały, jak wyrządzić szkodę Revelstone. Po chwili atak dotarł do murów. Rozjuszone, obeznane z kamieniem jaskiniowe upiory wczepiły się mocno w skałę, podciągnęły na najniższe fortyfikacje i balkony. Mocarne kliny ur-podłych swym czarnym witriolem obmywały parapety, potem zaś ur-podli pięli się po solidnych drewnianych drabinach przystawionych do murów przez inne stwory. W krótkim czasie atak rozciągnął się na całe południowe i północne mury Revelstone. Jednakże giganci, pradawni budowniczowie twierdzy lordów, dobrze przygotowali ją na wypadek podobnych ataków. Nawet najniższe wykusze i parapety znajdowały się wysoko ponad ziemią i miały zapewnioną obronę z punktów położonych wyżej na murach, można je też było zamknąć, odcinając w ten sposób atakującym dostęp do miasta. Dowódca Quaan przez wszystkie lata musztrował grupę bojową, przygotowując ją właśnie do tego typu walki. Ustalony wcześniej plan obrony twierdzy wcielono w czyn, gdy tylko w mieście zabrzmiał sygnał alarmu. Wojownicy porzucili dotychczasowe zajęcia i pobiegli na fortyfikacje; uformowano sztafety zaopatrujące obrońców na murach w strzały i inną broń; skoncentrowane siły eomanu uderzyły na jaskiniowe upiory i ur-podłych, którzy zrobili wyłom w niższych podporach. Potem przybyli powiernicy Mądrości, hirebrandzi, skaleningasi. Powiernicy Mądrości odpierali ataki pieśniami mocy, podczas gdy hirebrandzi podpalali drabiny, a skaleningasi wzmacniali swą mocą mury przeciw sile jaskiniowych upiorów. Quaan, dowodząc walką ze szczytu murów, szybko zorientował się, że jego wojownicy odparliby ten atak, gdyby napastnicy nie przewyższali ich trzydziestokrotnie – gdyby życie każdego wojownika w jego armii nie było tak niezastąpione, a życie każdego ze stworzeń z armii furii tak nieistotne. Grupa bojowa była w mniejszości; potrzebowała pomocy. W odpowiedzi na fragmentaryczne doniesienia z nawy – wieści o pożarze, mocy i bezgranicznej uldze – dowódca pchnął posłańca z pilną wiadomością, wzywał lordów na pomoc. Posłaniec znalazł wielkiego lorda Mhorama w nawie, ale Mhoram nie odpowiedział na wezwanie Quaana. Słowa wojownika dotarły zaledwie do obrzeży jego umysłu, lord trzymał je delikatnie z dala od siebie. Słyszał, że jeden ze strażników wyjaśnia posłańcowi, co wydarzyło się w zniszczonej pożarem nawie, pozwolił więc swej świadomości odpłynąć – pozwolił, aby opuściły go wszelkie myśli o obecnym niebezpieczeństwie. Mhoram cały pogrążył się w łączeniu myśli z lordami. Lordowie siedzieli na zapadniętej podłodze wokół paleniska skaleningu, laskami wsparli się na kamieniu – Trevor, Loerya po lewej stronie Mhorama, a Amatin po prawej. W drżących rękach wielkiego lorda krill błyszczał gorącym potwierdzeniem obecności białego złota. Jednakże on ledwie widział jego blask; oczy miał osmalone żarem, oślepiały go łzy ulgi, których nie mógł powstrzymać. Poprzez milczące połączenie myśli spłynęła na niego siła i podzielił się wiedzą, która ciążyła mu bardziej, niż to sobie wyobrażał. Powiedział swym druhom lordom, jakim sposobem był w stanie wyciągnąć krill z kamiennego łoża i dlaczego go nie poparzył. Czuł, jak Amatin wzdryga się na jego myśli, czuł, jak Trevor drży z bólu, który jedynie po części pochodził z jego rany, czuł, jak Loerya ocenia jego informacje, jakby oceniała nową broń. Mhoram oddał się temu połączeniu bez reszty; przekazał im swe przekonanie, zrozumienie i siłę. A dowód swej słuszności dzierżył w rękach, więc nie mogli wątpić w jego słowa. Wobec błyszczącego pośród zniszczonej nawy krilla poddali się i pozwolili, by zawiódł ich ku jego sekretnej wiedzy i obdzielił ich przerażeniem, które kazało mu zatrzymać ją w tajemnicy. W końcu lord Amatin wymówiła głośno swe pytanie. Było zbyt wielkie, aby zadać je w milczeniu; wymagało wypowiedzenia, aby samo Revelstone je usłyszało. Lord przełknęła niezdarnie ślinę, po czym pozwoliła popłynąć słowom w nieskazitelnej akustyce nawy. – A zatem to my... my sami, którzy... przez tak wiele pokoleń lordowie sami uodpornili się na moc Mądrości Kevina. – Tak, lord Amatin – szepnął Mhoram, wiedząc, że każdy w nawie może go usłyszeć. – Przysięga pokoju uniemożliwiała... – Tak. Jej oddech na chwilę zadrżał. – A zatem jesteśmy zgubieni. Mhoram wyczuł bijące z jej słów poczucie zagubienia. Zebrał więc swe siły, przywołując cały autorytet wielkiego lorda. – Nie – rzekł. – Bez mocy jesteśmy zgubieni – sprzeciwiła się. – Bez przysięgi pokoju nie będziemy tacy, jacy jesteśmy, jesteśmy zgubieni. – Thomas Covenant powrócił – odparła Loerya. Amatin szorstko odtrąciła tę nadzieję. – Mimo wszystko. Albo on nie ma mocy, albo jego moc gwałci pokój, z którym staraliśmy się służyć Krainie. Toteż i w tej sytuacji także jesteśmy zgubieni. – Nie – powtórzył wielki lord. – Nie jesteśmy zgubieni. My... i ur-lord Covenant... musimy znaleźć mądrość, która pozwoli nam zdobyć zarówno pokój, jak i moc. Musimy zachować świadomość tego, kim jesteśmy, w przeciwnym razie pogrążymy się w rozpaczy, tak jak Kevin, niszczyciel Krainy pogrążył się w rozpaczy, w profanacji. Musimy również zachować w pamięci świadomość tej mocy, albowiem wszelkie nasze wysiłki na rzecz Krainy spełzną na niczym. Być może przyszli lordowie uznają, że powinni odwrócić się od Mądrości Kevina – że muszą znaleźć swą własną mądrość, mądrość, która nie będzie wiodła do zniszczenia. My nie mamy czasu na takie rozważania. Znając niebezpieczeństwo tej mocy, musimy tym bardziej trzymać się razem, abyśmy nie zawiedli Krainy. Jego słowa zdawały się dzwonić w nawie. Minęła chwila, nim Amatin odezwała się z boleścią w głosie. – Proponujesz nam rzeczy, które wzajemnie się wykluczają, i mówisz nam, że musimy chronić obie, osiągnąć obie naraz. Łatwo dawać takie rady. Wielki lord w milczeniu starał się podzielić z nią swym pojmowaniem tego, jak sprzeczności można opanować, połączyć w całość; pozwolił wpłynąć do jej umysłu swej miłości do Krainy, Revelstone i do niej. Uśmiechnął się, słysząc słowa lorda Trevora. – Można tego dokonać – powiedział wolno lord. – Czułem coś podobnego. W chwili, gdy potrzeba twierdzy okazała się większa od mojego strachu przed wrogami, wróciła mi ta odrobina sił, którą miałem. – Strach – zawtórowała mu zgodnie Loerya. – Strach... i nienawiść – dodał Mhoram. Chwilę później Amatin zaczęła cicho płakać. Zrozumiała. Razem z Loeryą i Trevorem Mhoram otoczył ją odwagą i podtrzymywał na duchu, dopóki jej przerażenie własnym niebezpieczeństwem – zdolnością do profanacji Krainy – nie osłabło. Potem wielki lord opuścił krill i otworzył oczy. Przyćmionym, zamglonym wzrokiem dojrzał ciepłodzieja Tohrma i Trella. Trell nadal kulił się w sobie przerażony tym, co zrobił. Tohrm zasłaniał głowę, litując się z boleścią rhadhamaerl nad męczarniami duszy, które spowodowały, że skaleningas zwrócił się przeciw ukochanemu kamieniowi. Milczeli. Mhoram wpatrywał się w nich, jakby to on był winny sytuacji, w jakiej znalazł się Trell. Nim jednak zdążył się odezwać, kolejny posłaniec od dowódcy Quaana przybył do nawy, żądając posłuchania. Wielki lord spojrzał na niego, a wówczas posłaniec powtórzył pilne wezwanie pomocy. – Niebawem – westchnął Mhoram – niebawem. Powiedz memu przyjacielowi, że przybędziemy, gdy tylko będziemy w stanie. Lord Trevor jest ranny. Ja... – wskazał na swą poparzoną skórę głowy – lord Amatin i ja musimy coś zjeść i odpocząć. A lord Loerya... – Ja pójdę – powiedziała zdecydowanym tonem lord. – Nie wykazałam się jeszcze w walce o obronę Revelstone. – A do posłańca powiedziała: – Zaprowadź mnie tam, gdzie jestem najbardziej potrzebna, potem zanieś odpowiedź wielkiego lorda dowódcy. – Pewnym krokiem, jakby odkryta moc rozwiała jej najmroczniejsze wątpliwości, lord weszła po schodach i podążyła za wojownikiem ku południowym murom twierdzy. Po wyjściu z nawy posłała strażników po uzdrowicieli i jedzenie. Pozostali lordowie na krótko zostali sami i Tohrm skorzystał z okazji, aby zapytać Mhorama, co ma uczynić z Trellem. Mhoram rozejrzał się po zrujnowanych galeriach, jakby próbował ocenić, w jakim stopniu zawiódł Trella. Wiedział, że trzeba będzie pracy całych pokoleń rhadhamaerl, aby choć w pewnym stopniu przywrócić tej sali poprzedni wygląd, i łzy znów zamgliły mu wzrok. – Uzdrowiciele muszą się nim zająć – powiedział do Tohrma. – Być może będą w stanie przywrócić go do zmysłów. – Czy to byłoby dobre? Jakże on zniesie świadomość tego, co uczynił? – Musimy mu w tym pomóc. Ja muszę mu pomóc. Musimy spróbować wszystkich możliwości uzdrowienia bez względu na trudności. A ja, który go zawiodłem, nie mogę uchylić się od ciężaru jego potrzeb. – Zawiodłeś go? – zapytał Trevor. Ból rany sprawił, że odpłynęła mu cała krew z twarzy, nie opuścił go jednak nastrój, który natchnął go do wzięcia tak ogromnego udziału w obronie twierdzy. – W jaki sposób? Ty nie jesteś winny jego rozpaczy. Gdybyś okazał mu brak zaufania, to jedynie potwierdziłbyś jego niepokój. Brak zaufania – broni się sam. Mhoram skinął głową. – A ja nie ufałem... ja nie ufałem wszystkim. Trzymałem mą wiedzę w sekrecie, nawet gdy wiedziałem, że źle czynię. Szczęście, że szkody nie były większe. – Jednakże nie mogłeś zapobiec... – Być może. I być może... gdybym podzielił się z nim swą wiedzą, gdyby znał grożące mu niebezpieczeństwo... wiedział... Być może znalazłby siły, aby się opamiętać... przypomnieć sobie, że jest skaleningasem z rhadhamaerl, kochającym kamień. Tohrm przyznał mu rację kiwnięciem głowy. – Zbłądziłeś, wielki lordzie – dodał z sympatii dla Trella. – Tak, ciepłodzieju – odparł Mhoram z ogromną łagodnością w głosie. – Jestem, kim jestem – człowiekiem i śmiertelnikiem. Muszę... muszę wiele się nauczyć. Tohrm zamrugał gwałtownie i pochylił głowę. Ramiona miał wyprężone jak w gniewie, ale Mhoram przeszedł wspólnie z ciepłodziejem ciężką próbę i lepiej go teraz rozumiał. Po chwili kilku uzdrowicieli pośpiesznie weszło do nawy. Przynieśli z sobą dwie pary noszy i na jednych z nich ostrożnie wynieśli Trella. Lorda Trevora zabrali na drugich, nie zważając na jego protesty. Tohrm udał się wraz z Trellem. Mhoram i Amatin zostali z wojownikiem, który przyniósł im jedzenie, i z uzdrowicielem, który delikatnie smarował kojącą maścią oparzenia wielkiego lorda. Po opatrzeniu ran Mhoram odesłał ich. Wiedział, że Amatin będzie chciała z nim porozmawiać, i nim zaczął jeść, stworzył jej do tego odpowiednie warunki. Potem zabrał się za jedzenie. Pomimo swego zmęczenia jadł z rozmysłem, umiejętnie rozporządzając swą siłą, aby po skończonym posiłku wrócić do pracy. Lord Amatin również milczała; szczęki zdawały się jej poruszać w takt jego szczęk, jakby jego przykład był dla niej jedynym wsparciem w obliczu niebezpieczeństwa, którego się wcześniej nie domyślała. Mhoram wyczuwał, że lata jej pełnych poświęcenia studiów nad Działami Kevina sprawiły, iż była szczególnie nie przygotowana na jego słowa; jej wiara w Mądrość dawnych lordów była ogromna. Jadł więc w milczeniu, a gdy skończył, nadal się nie odzywał, odpoczywając i czekając, aby sama powiedziała mu o tym, co jej leżało na sercu. Lord Amatin w końcu sformułowała swe pytanie, jednakże przybrało ono formę, której się nie spodziewał. – Wielki lordzie – powiedziała, wskazując głową na krill – jeśli Thomas Covenant powrócił do Krainy... to kto go przywołał? Jak dokonano tego przywołania? I gdzie on jest? – Amatin... – zaczął Mhoram. – Kto, jeśli nie Wzgardliwy mógł dokonać czegoś podobnego? – Są... – A jeśli to nie jest dzieło lorda Foula, to gdzie Covenant się pojawił? Jakże może nam pomóc, jeśli go tu nie ma? – On nam nie pomoże. – Mhoram przemówił zdecydowanym głosem, aby przerwać potok jej pytań. – Jeśli zdobędzie się na pomoc, to będzie to pomoc dla Krainy, nie pomoc w tym oblężeniu. Są inne miejsca, w których może służyć Krainie – tak, i inni przywołujący również. Nie tylko lord Foul i my posiadamy moc. Sam Stwórca mógł zadziałać w obliczu tej palącej potrzeby. Amatin wpatrywała się w niego badawczo, próbując ustalić źródło jego spokoju. – Brak mi twej wiary w Stwórcę. Nawet jeśli taka istota istnieje, to prawo chroniące Ziemię uniemożliwia... Czyż nie powiada się w legendach, że jeśli Stwórca złamie łuk czasu, jeśli położy swą rękę na Ziemi, to znikną wszystkie ograniczenia nałożone przez łuk, a Wzgardliwy będzie uwolniony? – Tak mówią – przyznał Mhoram. – Nie wątpię w to. Jednakże to w ręku Stwórcy spoczywa los każdego stworzenia. Nam wystarczy nasza praca. Nie musimy obarczać się brzemieniem bogów. Amatin westchnęła. – Mówisz z przekonaniem, wielki lordzie. Ja nie potrafiłabym powiedzieć tego bez zająknięcia. – A zatem nie mów. Ja mówię jedynie o tym, z czego czerpię swą odwagę. Ty jesteś inna i co innego dodaje ci odwagi. Tylko pamiętaj, że jesteś lordem, służysz Krainie – pamiętaj o miłości, która przywiodła cię do tego zajęcia, i nie trać odwagi. – Tak, wielki lordzie – odparła, wpatrując się w niego z natężeniem. – A jednak nie ufam tej mocy, która umożliwia profanację. Nie zaryzykuję jej użycia. Jej spojrzenie kazało mu spuścić oczy na krill. Jego biały klejnot płonął niczym blask paradoksu, obietnica życia i śmierci. Mhoram powoli wyciągnął rękę i dotknął rękojeści. Jego wcześniejsze uniesienie już opadło i gorąco bijące od krilla kazało mu cofnąć rękę. Uśmiechnął się krzywo. – Tak – westchnął, jakby mówił do ostrza – to jest ryzykowne. Bardzo się boję. – Wyciągnął spod swej szaty kawałek materiału; ostrożnie owinął nim krill i odłożył na bok, aby potem zabrać go tam, gdzie będą go mogli badać powiernicy Mądrości. Spojrzał do góry i spostrzegł, że Amatin również próbowała się uśmiechnąć. – Chodźmy, siostro – powiedział do niej z męstwem – zbyt długo już zwlekaliśmy. Razem udali się tam, gdzie toczyła się bitwa. Wraz z lord Loeryą przywołali ogień ze swych lasek, aby odeprzeć hordy Wzgardliwego. Późnym popołudniem do ich trójki dołączył zabandażowany i kulejący Trevor. Revelstone miało już za sobą najzacieklejszy atak Szatańskiej Pięści. Lordowie udzielili grupie bojowej potrzebnego wsparcia. Pod nieustępliwym dowództwem Quaana wojownikom udało się uniknąć masakry. A tam, gdzie walczyli lordowie, ofiary pośród obrońców zmalały prawie do zera, natomiast straty atakujących ogromnie się powiększały. W tego rodzaju bitwie ur-podli nie mogli skutecznie skupić swej mocy. W rezultacie lordom udało się dokonać kolosalnych zniszczeń pośród jaskiniowych upiorów i innych stworów. Nim spowity całunem dzień dowlókł się do nocy, samadhi furia wycofał swe siły. Tym razem jednak nie pozwolił twierdzy na odpoczynek. Tuż po zmierzchu wznowił atak. Pod osłoną mroźnych zimowych ciemności ur-podli miotali ku fortyfikacjom płynną wściekłość, a za nimi atakowały oddziały niosące tarcze i drabiny. Nie pozostało już jednak ani śladu po ślepej furii atakujących, zniknęła niefrasobliwa pasja, z jaką próbowali wedrzeć się do twierdzy ze wszystkich stron naraz. Jej miejsce zajęła precyzja i celowość działania. Wśród pożądliwych powarkiwań wojska Wzgardliwego przystąpiły do jak najszybszego i najskuteczniejszego skruszenia obrony Revelstone. W ciągu następnych dni walki nie zelżały. Szatańska Pięść kontrolował swe ataki, aby odnoszone straty nie przewyższały znacząco stale napływających posiłków; bezlitośnie jednak gnał swe oddziały, nie pozwalając wojownikom w twierdzy na odpoczynek i odzyskanie sił. Pomimo najlepszych starań Quaana, zapewniających rotację eomanów i eowardów, aby każdy mógł kolejno odpoczywać, grupa bojowa była coraz bardziej i bardziej zmęczona – a zmęczeni wojownicy byli łatwiejszym celem dla napastników. Tych zaś, którzy padli, nie było kim zastąpić. Grupa bojowa nie musiała jednak sama dźwigać ciężaru tej bitwy. Skaleningasowie, hirebrandzi i powiernicy Mądrości również walczyli. Ludzie, którzy nie mieli innych pilnych zajęć – bezdomni rolnicy i pastuchowie bydła, artyści, a nawet starsze dzieci – przejęli na siebie zajęcia pomocnicze; dostarczali strzały i broń, trzymali straż, roznosili wiadomości. Dzięki temu cały eoman mógł być skierowany do walki bądź odpoczynku. A lordowie wkraczali do akcji, gdy tylko Quaan zażądał ich wsparcia. Byli potężni i nieugięci; walczyli z twardym zdecydowaniem ludzi, którzy wiedzieli, że są zdolni do profanacji i nie mają zamiaru doprowadzić się do tej ostateczności. Dzięki temu twierdza lordów przetrwała. Eoman po eomanie padał w bitwie każdego dnia; zapasy kurczyły się; malały zapasy ziół i mikstur leczniczych uzdrowicieli. Przemęczenie żłobiło oblicza ludzi, pozbawiło je ochronnej warstwy ciała, aż w końcu ich czaszki zdawały się osłonięte jedynie napięciem i lękiem. Revelstone osłaniało jednak swych mieszkańców i trwało. Początkowo lordowie skupili uwagę na potrzebach bitwy. Instynktownie odsuwali od siebie niebezpieczną wiedzę. Swą energię zużywali na pracę i walkę, nie podejmując studiowania tego ostatecznego środka. Przez sześć dni twierdza rozbrzmiewała echem ciągłego ataku. Wielki lord Mhoram zaczął się w końcu lękać chwili, w której Szatańska Pięść zmieni swą taktykę – gdy furia i jego pan będą gotowi do ponownego użycia Kamienia i Laski. Siódmej nocy dręczyły Mhorama we śnie majaki na podobieństwo jego poprzednich wizjonerskich koszmarów sennych. Raz i drugi zdawało mu się, że niemal słyszy krzyk Wyzwolonego. Lord obudził się zlany potem i pośpieszył na wyżynę, aby sprawdzić, czy nic się nie stało Wyzwolonemu z Glimmermere. Wyzwolony był bezpieczny i zdrów, podobnie jak córki Loeryi. Nie przyniosło to jednak ulgi Mhoramowi. Nadal czuł w szpiku kości chłód niczym echo zimy. Był pewny, że kogoś gdzieś zabito w męczarniach. Przezwyciężając dreszcz przerażenia, zwołał lordów na radę, na której po raz pierwszy poruszył problem wykorzystania nowej wiedzy przeciwko Wzgardliwemu. Jego pytanie wstrząsnęło wszystkimi, nikt nie odezwał się słowem. Amatin przyglądała się swoim dłoniom. Mhoram wyczuwał ich napięcie, zdawali się mówić: – Myślisz zatem, że powinniśmy powtórzyć dzieło Kevina, niszczyciela Krainy? – Ale wiedział, że nie zamierzali go o to oskarżyć. Czekał, aż w końcu Loerya odzyskała głos. – Gdy broniłeś nawy... działałeś przeciw innemu złu. Jak zapanujesz nad tą mocą, jeśli sam ją wyzwolisz? Mhoram nie miał odpowiedzi na to pytanie. – Nie mamy narzędzi do posłużenia się taką mocą – zmusił się wkrótce do dodania Trevor. – Jestem przekonany, że nasze laski by nie wystarczyły – nie byłyby wystarczająco silne, aby zapanować nad tak potężną mocą. Brak nam Laski Praw, a ja wiem, że żadne inne narzędzie nie sprosta tym wymaganiom. – A ta wiedza – powiedziała ostrym tonem Amatin – której miałeś śmiałość zaufać, nie wystarczyła wielkiemu lordowi Kevinowi, synowi Lorica. Jedynie powiększyła koszty jego rozpaczy. Ja oddałam... oddałam swe życie zgłębianiu jego Mądrości i mówię szczerze. Taka moc to pułapka i ułuda. Nie sposób nad nią zapanować. Porazi dłoń, która nią włada. Lepiej zginąć w imię pokoju, niż kupić dzień przetrwania za cenę takiego niebezpieczeństwa! I tym razem Mhoram nie miał odpowiedzi. Nie potrafił uzasadnić swych racji. Jedynie lodowate przeczucie czające się w jego kościach mówiło mu, że nieznana odraza grasuje po Krainie w miejscach odległych od Revelstone. – Lękasz się, że ur-lord Covenant może nas poddać profanacji? – podsumowała ponuro Amatin. A on nie potrafił temu zaprzeczyć. Tak więc rada zakończyła się bez podjęcia decyzji, a lordowie wrócili do obrony twierdzy. Walki nadal nie ustawały. Przez cztery dalsze dni lordowie władali ogniem swych lasek z całą potęgą i przebiegłością, na jaką mogli się zdobyć. Grupa bojowa, nie zrażona wyczerpaniem, nie ustawała w walce – a inni mieszkańcy Revelstone robili wszystko co w ich mocy, aby spychać jaskiniowe upiory, ur-podłych, pomiot Kamienia z murów. Szatańska Pięść nie ustępował. Ponawiał swe ataki, jakby jego straty nie miały znaczenia, poświęcał całe kompanie swych stworzeń, by uczynić choćby najmniejsze szkody miastu. A z każdym dniem zastraszająco rosła cena, jaką twierdza lordów płaciła za swoją wytrwałość. Piątego dnia Mhoram wycofał się z bitwy, aby sprawdzić stan miasta. Towarzyszył mu dowódca Quaan. Kiedy zobaczyli straszliwie skurczone zapasy, policzyli poległych, Quaan spojrzał Mhoramowi prosto w oczy i odezwał się swym szorstkim tonem. – Ulegniemy. Nawet jeśli furia nie kiwnie następnym palcem, ulegniemy. Mhoram wytrzymał spojrzenie oczu przyjaciela. – Jak długo możemy się utrzymać? – Trzydzieści dni – najwyżej. Nie więcej. Czterdzieści... jeśli odmówimy pożywienia chorym, rannym i słabym. – Nie odmówimy jedzenia nikomu, kto jeszcze żyje. – A zatem trzydzieści. Mniej, jeśli moi wojownicy podupadną na siłach i pozwolą choćby na najmniejszy wyłom w murach. – Zawahał się i spuścił oczy. – Wielki lordzie, czy do tego dojdzie? Czy to koniec... dla nas... dla Krainy? Mhoram pewnie położył swą dłoń na ramieniu Quaana. – Nie, przyjacielu. Nie nadszedł jeszcze nasz kres. A Niedowiarek... Nie zapominaj o Thomasie Covenancie. Wspomnienie tego imienia przywróciło głosowi Quaana jego szorstkość. – Nie zapomniałbym o nim, nawet gdybym mógł. On chce... – Spokojnie, dowódco – przerwał mu Mhoram. – Nie śpiesz się z prowokowaniem losu. Są na Ziemi tajemnice, o których my nic nie wiemy. – Czy ty mu wciąż ufasz? – mruknął po chwili Quaan. Wielki lord nie wahał się. – Wierzę, że złość nie jest istotą życia. Quaan zastanowił się nad tą odpowiedzią, jakby próbował odkryć jej źródło. Przez twarz przemknął mu wyraz protestu, ale nim zdążył się odezwać, przybył posłaniec wzywający go ponownie do walki. Natychmiast więc odwrócił się i odszedł. Mhoram przyglądał się przez chwilę jego surowo wyprostowanym plecom, po czym ruszył odwiedzić uzdrowicieli. Chciał dowiedzieć się, czy nastąpił jakiś postęp w leczeniu Trella, małżonka Atiaran. W niskiej, pełnej jęków sali, w której uzdrowiciele urządzili szpital dla setek rannych kobiet i mężczyzn, Mhoram znalazł rosłego skaleningasa. Był rozciągnięty na sienniku, leżącym na środku podłogi, niczym wrak człowieka. Trawiło go ostre zapalenie opon mózgowych. Z dreszczem zimnego przerażenia Mhoram spostrzegł, że swym wyglądem przypomina ucieleśnienie losu wszystkich ofiar Covenanta – bezcielesną przyszłość czyhającą na Krainę. Wielkiemu lordowi zadrżały ręce. Widok tego spustoszenia był ponad jego siły. – Początkowo umieściliśmy go w pobliżu ściany – powiedział cicho jeden z uzdrowicieli – aby był blisko kamienia. On jednak odsunął się od niego z przerażeniem. Dlatego położyliśmy go tutaj. Nie odzyskał przytomności, ale już nie krzyczy. Nasze wysiłki, aby mu pomóc, nie przynoszą rezultatów. – Covenant przywróci go do zdrowia – wyszeptał w odpowiedzi, jakby uzdrowiciel powiedział coś innego. – Musi. Lord odwrócił się drżący i odszedł, próbując ulżyć swemu przerażeniu w walce o Revelstone. Następnej nocy samadhi zmienił swą taktykę. Pod osłoną ciemności grupa jaskiniowych upiorów rzuciła się i wdrapała na jedną z głównych fortyfikacji, a gdy wojownicy wybiegli, aby odeprzeć atak, dwa kliny ur-podłych, ukryte w mrokach nocy w pobliżu murów, szybko uformowały zakazy na końcach fortyfikacji, tym samym chwytając wojowników w pułapkę, uniemożliwiając im jakąkolwiek ucieczkę czy odsiecz. Dwa eomany zostały pojmane i wybite przez ur-podłych, nim lord Amatin udało się złamać jeden z zakazów. Równocześnie ten sam schemat ataku powielano w kilku innych punktach twierdzy. Dowódca Quaan stracił ponad stu sześćdziesięciu wojowników, nim pojął sens tej taktyki. Jej celem nie było wdarcie się do twierdzy, ale wybicie jej obrońców. Lordowie musieli więc przejąć na siebie lwią część zadań związanych z odpieraniem tych ataków. Zakaz był przejawem mocy, którą tylko oni byli w stanie odparować. Ataki trwały, dopóki ciemności skrywały nadejście ur-podłych, nie dając lordom szansy na odpoczynek. A wraz z nadejściem świtu Szatańska Pięść powrócił do swej poprzedniej taktyki. Po czterech takich nocach Mhoram i jego towarzysze byli bliscy wyczerpania. Każdy zakaz wymagał od dwojga z nich wytężonego wysiłku; jeden lord nie mógł dostatecznie szybko odparować dzieła sześćdziesięciu czy stu ur-podłych. W rezultacie Amatin była blada i miała zapadnięte oczy, jakby była ciężko chora; niegdyś krzepkie muskuły Loeryi zdawały się zwisać z jej kości niczym powrozy śmiertelności; a Trevor umykał spojrzeniem przed wszystkim, jakby nawet w najbardziej bezpiecznych miejscach twierdzy otaczały go widma. Sam Mhoram miał wrażenie, że ogromny ciężar niczym bezmierna niedola przytłacza mu serce. Wszyscy mogli zasmakować słuszności przepowiedni Quaana, a jej smak przyprawiał ich o mdłości. Owej czwartej nocy w czasie krótkiej drzemki wielki lord przyłapał się na tym, że mruczy: Covenant, Covenant, jakby próbował przypomnieć Niedowiarkowi o obietnicy. Następnego ranka ataki ustały. Podmuchy wiatru przyniosły z sobą do Revelstone ciszę, niczym spokój otwartych grobów. Wszystkie bestie wróciły do obozowiska, a pod ich nieobecność Revelstone z trudem chwytało oddech i drżało niczym więzień pomiędzy kolejnymi smagnięciami bata. Mhoram skorzystał z okazji, aby zjeść, ale wkładał jedzenie do ust, nie patrząc na nie, i przeżuwał bez smakowania. W skrytości ducha próbował ocenić, ile pozostało mu jeszcze wytrwałości. Pomimo to poderwał się natychmiast, gdy posłaniec doniósł mu, że samadhi furia zbliża się samotnie do twierdzy. Mhoram i pozostali lordowie, osłaniani przez łuczników przed atakami wrogów okupujących wieżę, udali się na jeden z najwyższych balkonów w pobliżu wschodniego cypla twierdzy i stanęli przed Szatańską Pięścią. Gigant-furia zbliżał się z sardoniczną radością, butną pewnością siebie i pogardą bijącą z jego kroków. Ogromną pięść zaciskał na swym kawałku Kamienia, który parował lodowato w mroźnym powietrzu. Furia zatrzymał się tuż poza zasięgiem strzał i łypnął złośliwie okiem ku lordom. – Witajcie, lordowie! – krzyknął chrapliwie. – Pozdrawiam was! Dobrze się macie? – Dobrze! – zgrzytnął pod nosem Quaan. – Niech no podejdzie jeszcze pięć kroków, a pokażę mu jak dobrze. – Mój pan niepokoi się o was! – ciągnął samadhi. – Obawia się, że zaczynacie już cierpieć z powodu tego niepotrzebnego konfliktu! Wielkiemu lordowi błysnęły oczy na tę kpinę. – Twój pan żyje z cierpienia innych! Chcesz, byśmy uwierzyli, że wyzbył się złości? – Mój pan jest zdumiony i zasmucony tym, że mu się opieracie. Czy nadal nie widzicie, że on jest jedyną prawdą w tym wypaczonym świecie? On jest jedyną siłą – jedynie słuszną. Stwórca Ziemi jest z natury pogardliwy i okrutny! Wiedzą o tym wszyscy nie zaślepieni głupotą. A ci, którzy nie tchórzą w obliczu prawdy, wiedzą, że lord Foul jest jedyną prawdą. Czy wasze cierpienie niczego was nie nauczyło? Mówię wam, poddajcie się! Skończcie z tym upartym cierpieniem, które sami na siebie sprowadziliście – poddajcie się! Przysięgam wam, że zajmiecie równe mi miejsce w służbie lorda Foula! Pomimo zjadliwego sarkazmu głos furii miał dziwną moc perswazji. Potęga Kamienia była w jego słowach, zmuszała słuchaczy do uległości. Mhoram czuł, jak pod wpływem słów samadhi rozpada się ciało jego oporu i wystawia na uderzenia zimy nagie kości. Język tęsknił za smakiem ustąpienia i lord musiał kilkakrotnie przełknąć ślinę, nim był w stanie odpowiedzieć. – Samadhi Sheol – wychrypiał, po czym ponownie przełknął ślinę i skupił całą stanowczość w swym głosie. – Samadhi Sheol! Zwodzisz nas, ale my nie daliśmy się zwieść. Nie jesteśmy ślepi – dostrzegamy okrucieństwo, jakim podszyta jest twoja perswazja. Precz! Narzędzie Foula! Zabierz stąd tę armię męczarni i podłości – wracaj do swego pana. On jest sprawcą waszych cierpień – niech więc się nimi cieszy, jeśli potrafi. Nawet teraz dni jego potęgi są policzone. A gdy nadejdzie jego koniec, to bądź pewny, że nie uczyni nic, aby ratować twe żałosne istnienie. Precz, furio! Nie mam ochoty wysłuchiwać twych tanich kpin. Miał nadzieję, że furia zareaguje gniewem, uczyni coś, co sprowadzi go w zasięg łuczników, ale Szatańska Pięść jedynie roześmiał się. Powarkując z dzikiej radości, odwrócił się i krzyknął, wzywając swe siły do wznowienia ataków. Mhoram również zawrócił, pełen bólu stanął twarzą do swych druhów lordów. Oni jednak nie patrzyli na niego. Ich uwagę pochłonął stojący przed nimi, rozdygotany posłaniec. Pot przerażenia błyszczał mu na twarzy pomimo chłodu, a ze ściśniętego gardła nie mógł wydobyć głosu. Bez słowa sięgnął pod tunikę i wyciągnął zawiniątko. Ręce mu drżały, gdy je rozwijał. Po chwili gorączkowymi ruchami odsłonił krill. Jego klejnot był matowy, martwy. Mhoramowi zdało się, że słyszy westchnienia, jęki, krzyki, ale nie był tego pewny. Przerażenie huczało mu w uszach, czyniąc inne dźwięki nierozpoznawalnymi. Porwał krill. Wpatrując się weń w osłupieniu, padł na kolana, próbując doszukać się w nim jakichś błysków życia. Metal był chłodny pod jego dotykiem, a ostrza przytępione. Mroczna, matowa zima wypełniała jądro klejnotu. Nadzieja związana z pierwotną magią przepadła. Covenant odszedł. Teraz Mhoram rozumiał, dlaczego furia się śmiał. – Mhoram? – Wielki lordzie. – Mhoram! Błagania biegły ku niemu, prosząc go, błagając, żądając. Nie zważał na nie. Otrząsnął się z prób połączenia myśli szarpiących jego umysł. Prorocze przerażenie musiało minąć. Nie pozostało mu nic, czym mógłby odpowiedzieć na błagania. – Ach, wielki lordzie! W tych błaganiach były łzy i rozpacz, a on nie mógł nic odpowiedzieć. Jedynie mgliście zdawał sobie sprawę z tego, że wstał i zwrócił krill posłańcowi. Pragnął usunąć go ze swych oczu, jakby był zdrajcą, jednakże to uczucie zaprzątało mu jedynie obrzeża myśli. Pod wpływem pozostałych uczuć otulił się szczelniej swą przewiewną, błękitną szatą, jakby nadal był na tyle głupi, aby wierzyć, że ochroni go przed chłodem, i w odrętwieniu zszedł z fortyfikacji. Krótka, sztywna czupryna, wyrosła po pożarze w nawie, przydawała mu obłąkanego wyglądu. Ludzie szli za nim, błagając, domagając się, ale on nie zwalniał swego sztywnego kroku, szedł przed nimi, aby nie patrzeć na ich twarze. Nie myślał nad tym, dokąd idzie, dopóki nie dotarł do rozwidlenia korytarzy. Tutaj ciężar decyzji niemal powalił go ponownie na kolana – lewy w dół do wnętrza twierdzy czy prawy, na zewnątrz, ku płaskowyżowi. Skręcił w prawo, ponieważ nie mógł znieść nie zamierzonego wzajemnego obwiniania się – i ponieważ był człowiekiem, który już wiedział, że nie ma szans. Gdy ruszył w górę długiego, wznoszącego się korytarza, idący za nim zwolnili, pozwolili mu odejść. Słyszał za sobą ich szepty. – Idzie do Wyzwolonego – do interpretatora snów. Ale on nie tam szedł; nie miał pytań do wyroczni. Wróżbici byli dla tych, dla których mętne wizje mogły mieć znaczenie, ale dla wielkiego lorda, syna Variola, liczyło się teraz tylko to, co mogło dodać mu odwagi. Odrętwiały z przerażenia wyszedł na wicher hulający po otwartej wyżynie. Poprzez jego mroźne zawodzenie Mhoram słyszał bitwę pod murami twierdzy, fale atakujących, miotających się, ciskających niczym rębacze na oporną, ale w końcu przecież łamliwą ścianę. Zostawił jednak te dźwięki za sobą; były jedynie symbolem, koncentracją całego obrzydliwego losu Krainy. Bez Thomasa Covenanta...! Mhoram nie mógł zebrać myśli. Szedł przez nagie wzgórza, oddalając się od Revelstone, idąc ku rzece, a potem wzdłuż niej na północ. W sercu, tam gdzie powinna być wiara w przetrwanie Krainy, miał pustkę. Kevin, niszczyciel Krainy, musiał czuć podobnie, gdy lord Foul zdruzgotał Kurash Plenethor, sprawiając, że każdy jego odzew graniczył z daremną profanacją. Nie miał pojęcia, jak można było wytrzymać tę bolesną świadomość. Po jakimś czasie lord stwierdził, że stoi zmarznięty, smagany wichrem na wzgórzu ponad Glimmermere. U jego stóp rozciągały się niewzruszone, pomimo podmuchów wiatru, obdarzone potężną mocą wody jeziora. A choć niebo nad nim było szare niczym popioły końca świata, to jezioro zdawało się błyszczeć zapamiętanym blaskiem słońca. Odbijało wiernie wzgórza i odległe góry, a przez jego przezroczyste wody Mhoram widział kamieniste dno. Wiedział, co miał uczynić; brakowało mu odwagi, nie zrozumienia. Ostatnia próba wiary leżała rozwinięta przed jego przerażeniem niczym mapa Krainy, która miała przestać istnieć. Lord, odrętwiały z zimna, ruszył sztywno w dół ku jezioru. Uczynił tak, ponieważ nie miał się do kogo zwrócić. W Glimmermere była moc Ziemi. Położył laskę na brzegu, zdjął szatę i wszedł do jeziora, modląc się, aby lodowata woda sprawiła to, czego on sam nie mógł dla siebie uczynić. Woda zdawała się palić odrętwiałe z zimna ciało Mhorama, wyrywając go z odrętwienia niczym pożar wzniecony w jego nerwach. Nie myślał o pływaniu, gdy osuwał się w głębiny, ale siły Glimmermere obudziły jego odruchy, sprawiły, że wypłynął na powierzchnię. Lord przebił lustro wody, chwytając gwałtownie powietrze, przez chwilę poruszał rękoma, utrzymując się na wodzie, aby odzyskać oddech, po czym popłynął do brzegu, na którym zostawił szatę. Wspinając się na stok, czuł palące zimno, ale zmusił się, aby pozostać bez odzienia, dopóki wiatr nie ściął wody na jego skórze w lód. Wówczas pośpiesznie zarzucił na ramiona szatę i przycisnął laskę do piersi, aby jej ciepło ogrzało go tam, gdzie tego najbardziej potrzebował. Dopiero po chwili opuściły go gorączkowe dreszcze. Przez cały ten czas Mhoram usiłował dodać sobie otuchy przed czekającą go ciężką i przerażającą próbą. Musiał dokonać rzeczy w oczywisty sposób niemożliwej. Musiał zabić samadhi Szatańską Pięść. Będzie potrzebował pomocy. Lord odsunął na bok wszystkie swoje wcześniejsze skrupuły i zwrócił się ku jedynemu możliwemu źródłu pomocy – ku jedynemu pomocnikowi, którego wierność dorównywała jego potrzebie. Uniósł przemarzniętą dłoń do ust i zagwizdał ostro trzy razy. Burzliwe podmuchy wichru zdawały się rwać dźwięk na kawałki, zamieniać go momentalnie w strzępy. W miejscu, gdzie echo było sprawą zwyczajną, jego wołanie zniknęło bez odpowiedzi; wiatr porwał je, jakby chciał unieważnić jego zamiar, uczynić go niesłyszalnym. Pomimo to lord z ufną godnością wspiął się na szczyt wzgórza, aby zająć dogodną do oczekiwania pozycję. Wypełniała go podobna do rozpaczy niepewność, ale zwrócił się twarzą ku górom na zachodzie, jakby jego sercu obce były zwątpienie i strach. Upłynęły długie chwile, doprowadzające jego niepewność do granic wytrzymałości, nim w końcu dostrzegł matowy, brązowy punkt zmierzający ku niemu z gór. Na ten widok żywiej zabiło jego serce, pomimo ciążącego na nim brzemienia, i lord wyprostował się, stając na świszczącym wietrze w odpowiedniej pozie na przyjęcie ranyhyn, który odpowiedział na jego wezwanie. Oczekiwanie niemal zmroziło krew w żyłach wielkiego lorda, ale w końcu ranyhyn dotarł do wzgórz otaczających Glimmermere i zarżał na powitanie. Mhoram jęknął na jego widok. Aby odpowiedzieć na jego wezwanie, ranyhyn musiał opuścić równiny Ra dwadzieścia dni temu – musiał wymknąć się armii Szatańskiej Pięści, pognać prosto przez Centralne Równiny w Góry Westronu, potem zaś musiał znaleźć sobie drogę na północ wśród bezdroży ośnieżonych szczytów, ku ostrodze pasma wysuniętego na wschód i kończącego się na wyżynie Revelstone. Długie trudy górskiego szlaku ogromny ogier okupił straszliwą ceną. Z wychudłych żeber zwisała mu pomarszczona skóra, koń potykał się na opuchniętych nogach, a jego sierść była w rozpaczliwym stanie. Mhoram jednak rozpoznał ranyhyn i pozdrowił go z całym szacunkiem, jaki był w stanie unieść jego głos: – Bądź pozdrowiony, Drinny, dumny ranyhyn! Dzielnie się spisałeś! Godny syn godnej matki. Ogonie Niebios, Grzywo Świata, ja... – przypływ wzruszenia ścisnął mu gardło i mógł jedynie wyszeptać: – jestem zaszczycony. Drinny dzielnie próbował przykłusować do Mhorama, ale gdy dotarł do wielkiego lorda, wsparł swój łeb na jego ramieniu, jakby potrzebował wsparcia, aby utrzymać się na nogach. Mhoram objął go za szyję, szeptał mu w uszy słowa pochwały i otuchy, głaskał jego oblodzoną sierść. Stali tak razem, jakby ich odmienne słabości były ich nadzieją. Potem Mhoram wskoczył na grzbiet Drinny’ego, który trąceniem łba przynaglał go do tego z nieugiętą dumą. Następnie pojechał wolno, ale zdecydowanie w kierunku Revelstone, ogrzewając wielkiego konia ciepłem swej laski. Jazda zabrała trochę czasu – czasu wypełnionego wytężonym wysiłkiem i bolesnym udręczeniem słabych mięśni Drinny’ego, jego obolałym, wyczerpanym potykaniem się. Gdy zjechali ze wzgórz, Mhoram poczuł własne zmęczenie. Lord przypomniał sobie, jak bardzo nie nadaje się do tego, co zamierzał, ponownie poczuł paraliżujący strach. Jednakże wkroczył już na prostą ścieżkę swego przeznaczenia. Pomiędzy swymi kolanami miał ranyhyn i z całą determinacją zmuszał się, aby nie zbaczać z raz obranej drogi. Drinny odpowiedział na jego wezwanie. Myśli Mhorama zachowały jeszcze ślady klarowności Glimmermere, więc zaczął układać plany. W końcu jego wierzchowiec dokuśtykał do szerokiego tunelu wiodącego w głąb twierdzy lordów. Stukot kopyt odbijał się nikłym echem od gładkich kamiennych ścian i stropu – niósł się przed wielkim lordem niczym pomruk obwieszczający jego powrót. Wkrótce usłyszał, jak po twierdzy rozniosła się wieść o jego powrocie na ranyhyn. Ludzie porzucili swe zajęcia i śpieszyli do głównego korytarza tunelu, aby go zobaczyć. Stali wzdłuż jego drogi, pomrukując w zdumieniu i bólu na widok ranyhyn, szepcząc pomiędzy sobą o groźbie błyszczącej w oczach lorda. Wielki lord zjeżdżał w głąb twierdzy niby niesiony powolnym prądem zdumienia i nadziei. Po przejechaniu kilkuset jardów głównymi korytarzami Revelstone dostrzegł przed sobą pozostałych przywódców miasta – lordów Trevora, Amatin i Loeryę, dowódcę Quaana, dwóch ciepłodziejów – Tohrma i Borillara. Czekali na niego, jakby chcieli go uhonorować wyjściem na jego spotkanie. Ranyhyn zatrzymał się przed nimi, a wówczas oni zasalutowali w milczeniu wielkiemu lordowi i jego wierzchowcowi, bo zabrakło im słów, które mogłyby wyrazić, co czuli. Mhoram przyglądał im się przez chwilę badawczo. Wszyscy byli wymizerowani, potrzebujący wsparcia, na każdym z nich walka odcisnęła swe okrutne piętno. Szczególnie Quaan wydawał się skrajnie wyczerpany. Jego rubaszną twarz staruszka ściągała chmurna mina, jakby jedynie nieustanne wojownicze zaciskanie zębów trzymało razem wszystkie fragmenty jego istnienia. Amatin również sprawiała wrażenie bliskiej desperacji; fizyczna wiotkość zdawała się wysączać z niej całą duchową siłę. Borillar miał twarz zalaną łzami z powodu straty Thomasa Covenanta. Trevor i Loerya wspierali się wzajemnie, nie mogąc stać prosto o własnych siłach. Z nich wszystkich jedynie Tohrm był spokojny, a jego spokój był pewnością człowieka, który miał już za sobą osobisty kryzys. Nic nie mogło być dla niego gorsze od profanacji kamienia, której doświadczył w nawie – doświadczył i opanował. Pozostali wyszli Mhoramowi na spotkanie z nadzieją, przerażeniem, niepewnością i bezsilnością na twarzach – z wpatrzonymi weń błagalnie obliczami, które pragnęły wiedzieć, co oznaczał ów powrót ranyhyn. Wielki lord odpowiedział kiwnięciem na ich milczące pozdrowienie, po czym zsunął się ciężko z grzbietu Drinny’ego i podszedł do nich kilka kroków. Odpowiedział im, znajdując moc w swoim autorytecie. Mówił cicho, ale jego głos brzmiał surowo, bo czaiła się w nim groźba. – Wysłuchajcie mnie. Jam jest Mhoram, syn Variola, wielki lord z wyboru rady. Podjąłem decyzję. Słuchajcie i bądźcie posłuszni. Dowódco Quaanie, ranyhyn Drinny musi być otoczony opieką. Musi być nakarmiony i uzdrowiony – musi szybko nabrać sił. Dosiądę go wkrótce. Lordowie, ciepłodzieje, dowódco – strażnicę Revelstone musimy odbić. Bramy twierdzy muszą być oczyszczone. Uczyńcie to szybko. Dowódco, przygotuj konie grupy bojowej. Przygotuj wszystkich konnych wojowników i tylu pieszych, ilu możesz – przygotuj ich do marszu przeciwko samadhi Szatańskiej Pięści. Uderzymy, gdy tylko droga będzie wolna. Widział, że jego rozkaz wprawił ich w osłupienie, że przerażeni byli szalonym pomysłem zaatakowania armii furii, ale nie pośpieszył im z pomocą, nie rozproszył ich wątpliwości. Miał nadzieję, że gdy okupi pewną śmiercią swój zamysł, to pozostawi kobiety i mężczyzn, którzy udowodnią sobie, że potrafią sprostać najcięższej potrzebie – przywódców, którzy przekonają się, że potrafią poradzić sobie bez niego. Pomimo to nie mógł odmówić im wyjaśnienia swych rozkazów. – Przyjaciele – podjął dalej tonem pełnym surowości – blask krilla zgasł. Wiecie, co to oznacza. Thomas Covenant opuścił Krainę – lub pogrąża się w śmierci – lub pozbawiono go pierścienia. W tym nasza jedyna nadzieja. Jeśli Niedowiarek żyje – i dopóki pierwotna magia nie będzie obrócona przeciwko nam – możemy mieć nadzieję, że odzyska swój pierścień. Musimy działać z tą nadzieją. Jest niewielka... ale wszelkie nadzieje w tej krytycznej sytuacji są niewielkie. Do nas należy dzieło wykupienia zwycięstwa z krwi i spustoszenia rozpaczy. Musimy działać. Z pewnością Wzgardliwy wie, że ur-lord Covenant stracił białe złoto – jeśli zostało stracone, a nie odwołane z Krainy czy pojmane. Dlatego też jego myśli mogą być przez jakiś czas od nas odwrócone. W tym czasie możemy mieć pewną nadzieję na powodzenie ataku przeciwko samadhi furii. A jeśli lord Foul stara się zapobiec odzyskaniu przez Niedowiarka pierścienia, to możemy na odległość wspomóc ur-lorda Covenanta, żądając, aby Wzgardliwy ponownie ku nam obrócił swój wzrok. Mhoram nie mógł znieść widoku przeraźliwego błagania na twarzach swych przyjaciół. Objął ramieniem kark Drinny’ego i zakończył, jakby zwracał się do ranyhyn: – To mój wybór. Pojadę przeciwko Szatańskiej Pięści sam, jeśli będę musiał. Wykonam to, co musi być wykonane. W końcu Amatin na tyle odzyskała panowanie nad sobą, aby wyszeptać: – Melenkurion! Melenkurion Abatha! Mhoram, czyś ty niczego się nie nauczył od Trella, małżonka Atiaran, od gwardzistów, od samego Kevina, niszczyciela Krainy? Chcesz stać się profanatorem. W ten sposób nauczymy się niszczyć to, co kochamy! W odpowiedzi wielkiego lorda zabrzmiała władcza nuta. – Dowódco, nie zabiorę z sobą wojowników, którzy dobrowolnie nie przystaną na to niebezpieczeństwo. Musisz wyjaśnić grupie bojowej, że blask krilla zgasł. Pragnął podbiec do swych przyjaciół, pragnął otoczyć ich ramieniem, przytulić, w jakiś sposób okazać im swą miłość i to, jak ich straszliwie potrzebuje. Znał jednak siebie; wiedział, że nie będzie w stanie ich opuścić, jeśli oni wpierw nie pokażą swej niezależności, samodzielnie stawiwszy czoło jego żądaniom. Jego własna odwaga wisiała na włosku; pragnął, aby wsparli go swym zachowaniem, pomogli mu podążyć prostą ścieżką wiary. Przytulił się więc jedynie na moment mocniej do Drinny’ego, po czym odszedł sztywnym krokiem do swych prywatnych komnat. Następne dni spędził w samotności, próbując odpocząć – szukając w sobie czegoś, co umożliwiłoby mu udźwignięcie niewykonalności i bezcelowości jego decyzji. Duszę trawiła mu gorączka. Fundamenty spokoju, które podtrzymywały go tak długo, zdawały się kruszyć. Bez względu na to, czy leżał na swym łóżku, czy jadł, spacerował po komnacie czy studiował, czuł ogromną pustkę w sercu twierdzy, tam gdzie powinien być ogień krilla. Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo ten biały blask nauczył go polegać na Niedowiarku. Jego zgaśnięcie postawiło go w obliczu daremnej śmierci – śmierci jego samego, Drinny’ego, każdego, kto ośmieli się za nim pójść – śmierci, która zaledwie dawała nadzieję na przetrwanie Revelstone. Toteż wiele czasu spędził, klęcząc na posadzce, próbując wybadać przez kamień, jak przyjęto jego rozkazy. Bez trudu odczytał przygotowania grupy bojowej. Przygotowywano kilkaset koni, które stały w stajniach twierdzy. Zmieniono przydział obowiązków tak, aby ci, którzy zdecydowali się pójść z wielkim lordem, mogli odpocząć i przygotować się. W związku z tym mniej ludzi musiało stawiać opór atakom samadhi. Wkrótce gorączkowość obrony dorównała gorączce trawiącej Mhorama. Jego rozkazy przynagliły nieustannie malejącą grupę bojową do zaciekłości i desperacji. Mhoram zaciskał więc z bólu zęby i badał inne części miasta w poszukiwaniu lordów. Odkrył, że lord Amatin wycofała się w odosobnienie biblioteki Loresraatu, ale Trevor, Loerya i ciepłodziej Tohrm działali. Lord Trevor wespół z Tohrmem zeszli do jednej z nie uczęszczanych pieczar, znajdującej się bezpośrednio pod strażnicą. Tam połączyli swe moce w rytuale podobnie niebezpiecznym, jak zniszczenie przez Trella nawy, i posłali falę gorąca poprzez kamienne ściany ku korytarzom wieży. Podsycali gorąco przez cały dzień, kierując je przeciw wrogom, dopóki jaskiniowe upiory i inne stwory nie zaczęły opuszczać strażnicy. A gdy najniższe piętra opustoszały, lord Loerya poprowadziła kilka eomanów do ataku. Pod osłoną ciemności wojownicy zeskoczyli z głównych murów twierdzy na piasek, przecięli dziedziniec i weszli do wieży, aby przebić się na górne piętra. Przed nastaniem świtu trzeciego dnia zwyciężyli. Prowizoryczne pomosty przerzucono nad dziedzińcem i setki łuczników rzuciło się do pomocy w zabezpieczaniu strażnicy. Ich sukces przyprawił Mhorama o dumę, która na jakiś czas złagodziła jego niepokój. Wątpił, aby wieża mogła być utrzymana dłużej niż dzień czy dwa, ale to by wystarczyło, jeśli pozostałe jego rozkazy wypełniono równie skrupulatnie. Wówczas to, owego trzeciego dnia, Amatin wróciła do pracy. Spędziła czas na intensywnym zgłębianiu pewnych tajemnic Drugiego Działu, których sam wielki lord nigdy nie pojął. I znalazła tam rytuały i zaklęcia, których szukała. Uzbrojona w tę wiedzę udała się na wysunięte nad dziedziniec podpory, tam nakreśliła niesamowite znaki i symbole na kamieniu, wykonała osobliwe gesty i zaśpiewała pieśni w zapomnianym języku dawnych lordów. Poniżej niej piaskowe pozostałości po martwych powoli rozdzieliły się. Odsunęły się na tyle daleko, by umożliwić otwarcie bram tak szeroko, aby z Revelstone mogła wyjechać armia. Jej wyczyn wyciągnął w końcu Mhorama z komnat. Lord przyglądał się jej pracy. Amatin skończyła i osunęła się w jego ramiona, lecz on był tak z niej dumny, że uczucie głębokiej ulgi przeważyło w nim nad niepokojem. Gdy uzdrowiciele zapewnili go, że Amatin szybko odzyska siły, jeśli pozwoli jej się odpocząć, zostawił ją i udał się do stajni, aby zobaczyć Drinny’ego. Ranyhyn prawie nie przypominał owego wyniszczonego, zmęczonego konia, na którym wjechał do Revelstone. Dobre jedzenie i troskliwa opieka przywróciły blask jego oczom, okryły na powrót kości ciałem i przywróciły prężność jego mięśniom. Koń tańczył dumnie i rżał na widok Mhorama, jakby chciał pokazać wielkiemu lordowi, że jest gotów. Takie rzeczy działały na Mhorama odmładzająco. Bez dalszego wahania powiedział dowódcy Quaanowi, że następnego ranka wyruszy przeciwko furii. Tego wieczoru, gdy Trevor, Loerya i Quaan odpierali szczególnie zaciekły atak, do komnat Mhorama przyszła lord Amatin. Nie odezwała się, ale jej wygląd ścisnął mu serce. Odbiły się na niej trudy, jakich się podjęła; jej straszliwy wysiłek pozbawił ją zdolności do samoobrony, wystawiając na niebezpieczeństwa i odczucia, których ani nie chciała, ani nie lubiła. Owa podatność na zranienia przydawała jej wyglądowi znamiona pewnego upokorzenia, tak jakby przyszła rzucić się Mhoramowi do stóp. Bez słowa wyciągnęła ręce ku wielkiemu lordowi. Trzymała w nich krill Lorica. Mhoram przyjął go, nie spuszczając oczu z jej twarzy. – Ach, siostro Amatin – szepnął łagodnie – powinnaś odpocząć. Zasłużyłaś... Przerwał jednak na widok grymasu cierpienia na jej twarzy. Spojrzał w dół, zmusił się do wejrzenia w krill. Głęboko w klejnocie dostrzegł nikłe szmaragdowe błyski. Amatin bez słowa odwróciła się i zostawiła go samego ze świadomością, że pierścień Covenanta wpadł w zasięg mocy Wzgardliwego. Gdy następnego ranka Mhoram opuszczał swe komnaty, wyglądał jak człowiek, który całą noc spędził na daremnym mocowaniu się ze swym potępieniem. Jego krok stracił pewność; poruszał się, jakby kości miał luźne i powyginane. Jego wzrok utracił niebezpieczne lśnienie, stał się matowy i przybity. Niósł pod szatą krill i czuł, jak wzmacnia się na nim chorobliwie szmaragdowy uścisk lorda Foula. Wiedział, że wkrótce zielona lodowatość zacznie palić jego ciało, ale nie przejmował się już podobnymi niebezpieczeństwami. Wlókł się naprzód, jakby szedł dopuścić się wiarołomstwa, które go przerażało. W wielkiej sali, znajdującej się niedaleko nadal zamkniętych bram Revelstone, dołączył do wojowników. Stali ustawieni eomanami i rzut oka wystarczył, by wiedzieć, że było ich dwa tysiące: jeden konny eoward i cztery piesze – trzecia część pozostałych przy życiu wojowników grupy bojowej. Zachwiał się na ten widok; nie spodziewał się, że będzie odpowiedzialny za tak wiele śmierci. Wojownicy przywitali go mężnymi okrzykami i Mhoram zmusił się, aby odpowiedzieć im tak, jakby ufał sobie jako ich przywódcy. Potem z udręką na czole poszedł tam, gdzie czekał na niego Drinny. Byli tam lordowie i dowódca Quaan, ale on minął ich, nie był w stanie spojrzeć im w oczy. Spróbował dosiąść swego wierzchowca. Mięśnie go jednak zawiodły; był na wpół sparaliżowany strachem i nie mógł dostatecznie wysoko podskoczyć, aby sięgnąć grzbietu Drinny’ego. Z trudem powstrzymując się od krzyku, przylgnął do konia, szukając u niego wsparcia. Modlił się o spokój, który był jego ostatnią deską ratunku. A jednak nie był w stanie wykonać tego skoku; grzbiet Drinny’ego był dla niego za wysoki. Z bólem myślał o proszeniu o pomoc, ale nim zmusił się do wyduszenia słów przez zaciśnięte gardło, poczuł za sobą Quaana, poczuł jego dłoń na ramieniu. Głos starego dowódcy nabrzmiały był naleganiem. – Wielki lordzie, ta ryzykowna wyprawa osłabi Revelstone. Trzecia część grupy bojowej... dwa tysiące zmarnowanych istnień. Wielki lordzie... dlaczego? Czyżbyś stał się podobny do Kevina, niszczyciela Krainy? Pragniesz zniszczyć to, co kochasz? – Nie! – szepnął Mhoram, ponieważ z zaciśniętego gardła nie mógł dobyć innego głosu. Dłońmi błagał Drinny’ego o siłę. – Ja nie... ja nie zapomniałem... Jam jest wielki lord. Ścieżka jest wyraźna. Muszę nią podążyć... gdyż nie jest ona rozpaczą. – Ale nauczysz nas rozpaczy... jeśli polegniesz. Mhoram słyszał ból w głosie Quaana i zmusił się, by odpowiedzieć. Nie potrafił odmówić potrzebie Quaana; był bardzo słaby, ale nie potrafił odmówić. – Nie. Lord Foul uczy rozpaczy. Łatwiej tego nauczyć niż odwagi. – Powoli odwrócił się, najpierw spojrzał Quaanowi w oczy, potem lordom. – Łatwiej nauczyć – powtórzył. – Dlatego też za radą rozpaczy i nienawiści nigdy nie można zatriumfować nad złością. Jego odpowiedź jednak jedynie powiększyła ból Quaana. Prostoduszne oblicze dowódcy ściskało strapienie. – Ach, lordzie – wymamrotał złamanym głosem. – Czemu zatem zwlekasz? Czemu się lękasz? – Ponieważ jestem śmiertelny, słaby. Droga jest jedynie wyraźna... nie pewna. W swoim czasie byłem jasnowidzem i wróżbitą. Teraz... pragnę znaku. Muszę zobaczyć. Słowa przychodziły mu łatwo, ale jego śmiertelność i słabość niemal natychmiast stały się dla niego zbyt wielkim ciężarem. Łzy zamgliły mu oczy. To nie było brzemię, które mógł sam udźwignąć. Rozłożył ramiona i wsunął się w objęcia lordów. Dosięgły go ich połączone umysły, wlały się w niego falą ich zjednoczonej troski. Otulony ich ramionami i myślami czuł, jak ich miłość go uspokaja, wypełnia niczym woda spragnionego, zaspokaja jego głód. Przez cały czas trwania oblężenia dzielił się z nimi swą siłą, a teraz oni mu ją zwracali. Lord Trevor z cichą nieśmiałością przywracał mu wiarę w sens wytrwania w służbie – hart, który płynął nie od służącego, ale od drogocenności tego, czemu służy. Lord Loerya podzieliła się z nim swym przemożnym instynktem ochrony, swą zdolnością do walki w imieniu swych dzieci – ukochanych, którzy sami nie potrafią się obronić. A lord Amatin, choć sama nadal była słaba, przekazała mu jasne, uporządkowane wyniki swych poszukiwań, swej wiedzy o mądrości – cenny dar, który dla jego dobra podała mu oddzielony od swej nieufności. Dzięki takiemu połączeniu umysłów Mhoram począł odzyskiwać siły. Zdawało się, że krew znowu krąży w jego żyłach, mięśnie są nieskrępowane, kościom wróciła sztywność. Przyjął lordów z całą otwartością i w odpowiedzi podzielił się z nimi wszystkimi spostrzeżeniami, które uczyniły jego decyzję konieczną. Potem wsparł się na ich miłości i pozwolił się jej uspokoić. Jego pragnienie połączenia zdawało się być nie zaspokojone, ale po pewnym czasie kontakt został przerwany przez ostry głos, tak przepełniony osobliwym wzruszeniem, że lordowie musieli go wysłuchać. Do sali wbiegł wartownik, a gdy spojrzeli na niego, zawołał: – Furia zaatakowany! Jego armia... obozowisko...! Jest zaatakowane. Przez waynhim! Jest ich niewielu... niewielu... ale furia nie ma z tamtej strony obrony, a oni już poczynili wielkie zniszczenia. Wycofał do walki z nimi armię spod Revelstone! Wielki lord Mhoram pośpiesznie uwolnił się z objęć lordów, rozkazując grupie bojowej gotowość. Słyszał, jak dowódca Quaan powtarza jego komendy. Wymienili spojrzenia pełne okrutnych konsekwencji dla furii, po czym Quaan wskoczył na swego konia, krzepkiego, zrodzonego w górach mustanga. Mhoram dostrzegł pomiędzy wojownikami dosiadającego konia Borillara. Chciał mu tego zabronić; hirebrandzi nie są wojownikami. Potem jednak przypomniał sobie, jak wielkie nadzieje Borillar pokładał w Thomasie Covenancie i zostawił go w spokoju. Loerya była już w drodze do wieży, aby wspomóc jej obrońców i zabezpieczyć grupie bojowej powrót do Revelstone. Pozostała jedynie Amatin. W oczach Mhorama błyszczała groźba. Lord przytuliła się do niego na chwilę, po czym odsunęła się, mrucząc: – Zdaje się, że waynhim podjęły tę samą decyzję. Mhoram odwrócił się i wskoczył lekko na grzbiet Drinny’ego. Ranyhyn zarżał, dumne i wyzywające dźwięki rozniosły się echem po twierdzy. Ogromne bramy otworzyły się na dziedziniec i Mhoram skierował Drinny’ego naprzód krótkim galopem. Za nim ruszyła grupa bojowa. Na jej czele wielki lord Mhoram ruszył na wojnę. Lord śmignął przez bramę, pogalopował przez dziedziniec, pomiędzy stromymi wałami piasku i ziemi i wpadł prosto do tunelu pod wieżą. Drinny prężył się pod nim radośnie, podniecony zdrowiem, pędem i zapachem bitwy. Mhoram, minąwszy strzaskane pozostałości zewnętrznych bram, wyprzedził grupę bojową. Za bramami okręcił Drinny’ego, aby rzucić okiem na wyniosłą twierdzę. Nie dostrzegł na strażnicy wojowników, ale wyczuł ich obecność za fortyfikacjami i oknami. Prostopadły kamień strażnicy i Revelstone wznoszące się za nią niczym dziób ogromnego statku odpowiedziało na jego spojrzenie granitową stałością, jakby było proroctwem pradawnych gigantów – zaszyfrowaną myślą, że zwycięstwo i porażka to określenia z języka ludzi, które w języku gór nie mają odpowiedników. Wtem jeźdźcy wypadli galopem z gardła wieży i Mhoram odwrócił się, aby spojrzeć na wroga. Po raz pierwszy patrzył na armię samadhi z poziomu ziemi. Stała wokół niego posępna pośród ponurego zimowego krajobrazu niczym garota, w którą pochopnie wetknął swą szyję. Przez myśl przemknęły mu wspomnienia innych bitew – Kiril Threndor, Kryjówka Zguby, Doriendor Corishev zdawały mu się teraz dziecinną igraszką, ledwie cieniem czekających go zmagań. Odgonił jednak te wspomnienia, skupił swą uwagę na tym, co się działo u podnóża wzgórz. Zgodnie z tym, co powiedział wartownik, napastnicy pędzili jak oszalali z powrotem ku obozowisku, które było oddalone zaledwie o kilkaset jardów. Mhoram widział, dlaczego samadhi odwołał swe siły. Giganta-furię zaatakował zwarty klin dwustu lub trzystu waynhim. Celem ich ataku nie był sam Szatańska Pięść, choć walczył z nimi osobiście, miotając zielone błyskawice. Waynhim nacierali na nie bronione tyły obozu z zamiarem zniszczenia zapasów żywności. Już zdążyli spopielić wielkie koryto padliny i posoki, którymi karmiły się bestie lorda Foula. Waynhim atakowali następne magazyny, chroniąc się w miarę możliwości przed biczem Kamienia Szatańskiej Pięści, obracając w popioły ogromne sterty poćwiartowanego mięsa. Nie mieli szansy przetrwania, nawet gdyby stawili czoło tylko samemu furii. Ze swą siłą giganta, z kawałkiem Złoziemnego Kamienia i przy wsparciu Laski Praw mógłby pobić dziesięć, piętnaście tysięcy waynhim. A on miał jeszcze całą armię do pomocy. Setki ur- podłych dotarły już prawie na pole bitwy; tysiące innych stworzeń zmierzało tam ze wszystkich stron. Waynhim pozostało niewiele chwil życia. Pomimo to walczyli, opierali się szmaragdowemu złu samadhi z zaskakującym powodzeniem. Byli, podobnie jak ur-podli, nasieniem Demondim – mistrzami ciemnej i potężnej mądrości, której nigdy nie tknął żaden lord. Nie zmarnowali owych czterdziestu siedmiu lat, które spędzili w ukryciu. Przygotowywali się do stawienia oporu złości. Mrucząc niezwykłe słowa mocy, gestykulując zapamiętale, otrząsali się z uderzeń furii i dalej niszczyli każde koryto i zapasy jedzenia, jakie znalazły się w ich zasięgu. Wszystko to Mhoram dostrzegł niemal natychmiast. Ostry wiatr smagał mu twarz, palił oczy, ale on wytężał wzrok, usiłując przebić mgłę przesłaniającą mu widzenie. Dostrzegł, że dzięki atakowi waynhim armia Szatańskiej Pięści nie zauważyła jeszcze jego i grupy bojowej. – Dowódco – rzucił – musimy pomóc waynhim! Wydaj rozkazy. Quaan szybko krzyknął polecenia jeźdźcom i klingom czterech pieszych eowardów, gdy tylko wyszli z tunelu. Natychmiast setka konnych zajęła pozycje po obu stronach wielkiego lorda. Pozostałych dwustu ustawiło się w szeregi za nim. Nie łamiąc szyku, piesi wojownicy zaczęli biec. Mhoram trącił Drinny’ego i ruszył wolnym galopem prosto w dół zbocza ku furii. W niektórych odległych częściach obozowiska dostrzeżono jeźdźców, nim zdążyli pokonać trzecią część odległości. Ochrypłe krzyki ostrzeżenia podniosły się ze wszystkich stron; ur-podli, jaskiniowe upiory, stwory zrodzone mocą Kamienia, wszyscy, którzy nie zostali jeszcze odwołani do pomocy gigantowi-furii, ruszyli na grupę bojową niczym poszarpana fala przypływu. Zamieszanie wokół waynhim nie pozwoliło głównym siłom Szatańskiej Pięści usłyszeć alarmu. Furia nie odwrócił głowy. Kontratak obrońców Revelstone niemal do niego dotarł, gdy gigant spostrzegł niebezpieczeństwo. Na ostatnim odcinku dowódca Quaan rzucił rozkaz i jeźdźcy przeszli w pełny galop. Mhoram miał czas, by po raz ostatni ogarnąć wzrokiem sytuację. Siły wokół samadhi nadal były związane walką z waynhim. Posiłki furii potrzebowały na dotarcie jeszcze trochę czasu. Jeśli wojownicy Quaana mogliby uderzyć dostatecznie mocno, przedrzeć się ku waynhim wystarczająco szybko, to pieszy eoward mógłby osłaniać ich tyły wystarczająco długo, by zdążyli uderzyć na furię i wycofać się. Tym sposobem część wojowników mogłaby przetrwać i wrócić do twierdzy. Mhoram nakłonił Drinny’ego do tempa, które pozwoliło mu się znaleźć w pierwszych szeregach jeźdźców pędzących na zaskoczone hordy Szatańskiej Pięści. Wojownicy przypuścili atak z impetem, który podrzucił wielkiego lorda na grzbiecie wierzchowca. Konie wpychały się, kopały kopytami. Miecze śmigały niczym metalowe błyskawice. Powietrzem wstrząsnęły wrzaski pełne zaskoczenia, bólu i wściekłości, gdy rozproszone zastępy stworów padały od ciosów atakujących. Napierając swymi rumakami, wojownicy przedzierali się ku furii. Szatańską Pięść dzieliło od nich kłębowisko tysięcy stworzeń. Toteż, choć panowało wśród nich zamieszanie, sama ich liczba spowalniała grupę bojową. Widząc to, Quaan wydał nowe rozkazy. Na jego komendę wojownicy oskrzydlający Mhorama rozjechali się na zewnątrz, oczyszczając pomiędzy sobą teren dla jeźdźców jadących za wielkim lordem. Gdy dotarli do Mhorama, lord przywołał moc swej laski. Błękitny ogień strzelał przed nim wściekle niczym ostrze lancy, przebijając ścianę wrogów. Mhoram powiódł jeźdźców w kotłowaninę armii furii. Przez chwilę myślał, że mu się powiedzie. Jego wojownicy wyrąbywali sobie szybko drogę wśród wrogów. Szatańska Pięść odwrócił się, aby stawić czoło nowemu zagrożeniu. Furia zawył, miotał rozkazy, organizując swą armię, kierując siły przeciwko grupie bojowej, i rozjuszony sam postąpił kilka kroków w jej kierunku. Mhoram dostrzegł malejącą odległość. Wywijał zapamiętale ogniem lordów, usiłując dotrzeć do swego nieprzyjaciela, nim nieprawdopodobna liczba wrogów do reszty spowolni impet jego natarcia. Wtem jeźdźcy natrafili na przeszkodę. Grupa jaskiniowych upiorów zdołała na czas wypełnić rozkazy furii. Ustawili się szeregiem w poprzek drogi grupy bojowej i spletli swe mocarne ramiona. Jeźdźcy wpadli na nich. Siła jaskiniowych upiorów była tak wielka, że ich ściana nie pękła. Konie przewracały się. Jeźdźcy koziołkowali na ziemię po obu stronach żywego muru. Atak grupy bojowej obrócił się przeciwko niej samej, gdy następne konie potykały się i dreptały pomiędzy swymi poprzednikami. Jedynie Mhoram nadal trwał w siodle. W ostatniej chwili Drinny zebrał siły i skoczył. Z łatwością pokonał ścianę, po drodze kopiąc głowy jaskiniowych upiorów. Wraz z przerzuconymi przez mur jeźdźcami lord znalazł się na wprost formującego się klina ur-podłych. Jaskiniowe upiory odcięły go od grupy bojowej. A powalenie koni dało stworzeniom samadhi szansę do kontruderzenia. Wojownicy musieli walczyć o swe życie, zanim Quaan nie będzie mógł zorganizować ponownego ataku na jaskiniowe upiory. Mhoram okręcił Drinny’ego i spostrzegł, że nie otrzyma wsparcia ze strony jeźdźców. Gdyby jednak zawrócił i sam spróbował walczyć z murem jaskiniowych upiorów, to ur-podli mieliby czas na utworzenie swego klina. Wówczas jeźdźcy byliby zupełnie zdani na ich łaskę. Lord natychmiast skierował wojowników, którzy przy nim byli, do ataku na jaskiniowe upiory. Potem, niczym strzała ognia lordów, rzucił się na ur-podłych. Był sam przeciwko kilkuset czarnym, niesamowitym stworom, ale posiadł tajemnicę Mądrości wielkiego lorda Kevina; poznał związek pomiędzy mocą i pasją; był potężniejszy niż kiedykolwiek przedtem. Posługując się całą mocą, którą jego laska była w stanie wytrzymać, rozbijał formację niczym taran, kruszył i rozsypywał ur-podłych niczym gruz. Drinny deptał, kopał i tratował, a on trzymał laskę w obu rękach, wywijał nią, rozdawał oślepiające uderzenia, grzmiące niczym błękitna furia przekleństwa niebios, ryczące w ekstazie wściekłości niczym trzęsienie ziemi. Ur-podli chwiali się, jakby niebo na nich runęło, padali, jakby grunt paczył się pod ich stopami. Lord wypalał sobie pomiędzy nimi drogę niczym tytan i nie zatrzymał się, dopóki nie dotarł do płytkiej kotlinki pomiędzy wzgórzami. Tam odwrócił się i stwierdził, że zgubił grupę bojową. Jeźdźcy zostali odrzuceni do tyłu; w obliczu przewagi nie do pokonania Quaan prawdopodobnie przyłączył ich do pieszych wojowników, aby mogli wspólnymi siłami spróbować ocalić wielkiego lorda. Na przeciwnym skraju kotlinki stał Szatańska Pięść i wpatrywał się w Mhorama. Trzymał swój Kamień gotowy do uderzenia, a na jego twarzy giganta malowała się szalona żądza furii. Nie zaatakował. Odwrócił się i zniknął za obrzeżem, jakby uznał, że waynhim stanowią poważniejsze zagrożenie niż wielki lord Mhoram. – Szatańska Pięść! – krzyknął Mhoram. – Samadhi Sheol! Wracaj i walcz ze mną! Czyżbyś był tchórzem, że nie ośmielasz się podjąć wyzwania? Uderzył Drinny’ego piętami, pchnął ranyhyn w pościg za Szatańską Pięścią. Jednakże ta chwila odwrócenia jego uwagi wystarczyła, aby ocalali ur-podli odzyskali siły. Miast powracać do formowania klina, rzucili się na niego. Lord nie mógł obrócić swej laski. Drapieżne, czarne łapska pochwyciły go, wpiły się w jego ramiona, wczepiły w szatę. Drinny walczył, ale udało mu się jedynie wysunąć spod wielkiego lorda. Mhoram stracił oparcie i spadł na ziemię pod stertą rozjuszonych czarnych cielsk. Czerwone od krwi ostrza Demondim błysnęły ku niemu. Nim jednak któryś z niesamowitych noży zdążył wbić się w jego ciało, lord przywołał wybuch siły, który odrzucił od niego ur-podłych. Natychmiast poderwał się na nogi. Wywijając swą laską, gromiąc każdego stwora, który się do niego zbliżył, szukał gorączkowo swego wierzchowca. Ranyhyn już nie było, napastnicy wypędzili go z kotlinki. Nagle Mhoram został sam. Ostatni ur-podli uciekli, pozostawiając go pośród martwych i umierających. W ich miejsce pojawiła się śmiertelna, mrożąca krew w żyłach cisza. Albo walki się skończyły, albo wściekłe wietrzysko wywiało wszystkie dźwięki. Lord nic nie słyszał oprócz niskiego, okrutnego głosu zimy lorda Foula i swego własnego chrapliwego oddechu. Nagła cisza sprawiła, że lord również trwał w bezruchu. Chciał zawołać Quaana, ale nie potrafił wydobyć głosu ze ściśniętego przerażeniem gardła – chciał zagwizdać na Drinny’ego, ale nie mógł się zmusić do przerwania tego okropnego spokoju. Był zbyt osłupiały z trwogi. W następnej chwili uświadomił sobie, że furia schwytał go w pułapkę. Ruszył więc biegiem w kierunku przeciwnym do grupy bojowej, w stronę waynhim, w nadziei, że zaskoczy tym twórców pułapki. Była jednak zbyt dobrze przygotowana, aby można było ich zaskoczyć. Nim przebył kilkanaście jardów, wokół całego skraju kotlinki pojawiły się stwory, całe ich setki. Stały, wpatrując się w niego pożądliwie, przebierając niecierpliwie nogami, śliniąc się i ciesząc na smak jego krwi i ciała. Wiatr przywiał ku niemu ich gardłową żądzę, jakby ich głosy ożywiły ducha zimy. Był sam wobec nich. Cofnął się do środka kotlinki, pośpiesznie przepatrzył kordon wrogów, szukając jakiejś dziury lub słabszego punktu. Niczego nie wypatrzył. A choć starał się jak najdalej sięgnąć swymi zmysłami, to nie odkrył śladu grupy bojowej; jeśli wojownicy nadal żyli i walczyli, to byli osłonięci przed jego zmysłami przez zwartą siłę tej pułapki. Gdy pojął powagę swej sytuacji, zwrócił się ku swemu wnętrzu, cofnął się w głąb siebie. Stamtąd spojrzał w twarz końcowi wszystkich swoich nadziei, swej służbie Krainie i odkrył, że pokiereszowane straszliwie oblicza wrogów już go nie trwożyły. Był wojownikiem, człowiekiem urodzonym, by walczyć za Krainę. Dopóki pozostało coś, w imię czego mógł walczyć, był niewrażliwy na strach. A coś pozostało w istocie; dopóki on żył, płonął przynajmniej jeden ognik miłości do Krainy. Mógł w imię tego walczyć. Lord Mhoram wykrzywił swe usta w groźnym uśmiechu; jego oczy błyszczały spokojnym triumfem. – Skoro wasz pan jest zbyt wielkim tchórzem, aby się ze mną zmierzyć osobiście, to wy po mnie przyjdźcie! Nie chcę wam zrobić krzywdy, ale jeśli mnie sprowokujecie, to ześlę na was śmierć! Brzmienie jego głosu powstrzymało ich na chwilę. Wahali się, kręcąc niespokojnie. Jednak niemal natychmiast uścisk ich złośliwości zamknął się niczym szczęki. Na ochrypły okrzyk komendy ruszyli w dół, ku niemu, ze wszystkich stron niczym lawina. Lord nie czekał na nich. Skierował się tam, gdzie zniknął Szatańska Pięść, zamierzając gonić furię tak daleko, jak mu na to pozwolą siły. W ostatniej sekundzie targnęło nim przeczucie. Odwrócił się i znalazł się na wprost lawiny napastników. Teraz jedyną rzeczą ograniczającą jego moc była sama laska. To drewno zostało uformowane przez ludzi, którzy nie znali Mądrości Kevina; nie było ukształtowane do przesyłania tak płomiennej siły. Lord jednak nie mógł pozwolić sobie na ostrożność. Zmusił laskę do wyczynu ponad siły – trzeszcząc i dygocząc, słała wściekłą moc przeciwko jego napastnikom. Żar jej ognia przybrał na sile, stał się piekielnie gorący, błyskał jaskrawie i sypał skry, ciął wrogów niczym kosa ze słonecznego ognia. Na jakiś czas mnogość napastników wypełniła cały horyzont, nie dopuszczając do jego świadomości niczego poza ich mrocznym szturmem. Nic nie widział, nic nie czuł poza ogromnymi falami zwyrodniałych fanatyków, którzy pragnęli go zalać, nie czuł niczego poza ich drapieżną żądzą krwi i swoją błękitną, płomienną pasją. Choć rzucali się na niego dziesiątkami, setkami, on stawił im czoło, ciął i odrzucał. Brodząc pośród ich ciał, jakby byli morzem śmierci, walczył z nimi z furią w żyłach, nieugiętością w kościach, szalonym triumfem w oczach. Jednakże to oni przeważali. Było ich zbyt wielu. W każdej chwili któryś z nich mógł wbić mu miecz w plecy i skończyć z nim. Poprzez zgiełk walki doleciał wysoki, niezwykły okrzyk zwycięstwa, ale on zdawał się nieświadom tego, że sam go wydał. Wtem niespodzianie zobaczył błysk ognia w prześwicie, który na krótko otworzył się pośród atakujących. Blask zniknął natychmiast, przepadł, jakby nigdy się nie pojawił. Lord go jednak rozpoznał. Krzyknął ponownie i począł przebijać się w jego kierunku. Nie bacząc na niebezpieczeństwo czyhające za plecami, wyciął bruzdę w lawinie przed sobą. Wówczas ponownie dojrzał błysk ognia. To był płomień hirebranda. Na obrzeżu dolinki ciepłodziej Borillar i ostatnie waynhim walczyli z wrogami Mhorama. Borillar posługiwał się swą płonącą laską niczym maczugą, a waynhim wspomagali go własną mocą. Razem wytężali niewiarygodnie swe siły, usiłując ratować wielkiego lorda. Na ich widok Mhoram zachwiał się. Widział ogromne potwory powstające, aby ich zdruzgotać. Grożące im niebezpieczeństwo zakłóciło jego koncentrację. Szybko odzyskał jednak siły, rzucił się ku nim, miotając swą laską płomienie, aż poczęła huczeć w jego dłoniach od mocy. Zbyt wiele stworów odgradzało go od oswobodzicieli; nie mógł dotrzeć do nich na czas. Gdy przedzierał się przez zakrwawione ciała, dojrzał, jak zabijają Borillara, zobaczył, jak szyk waynhim załamuje się, rozpada. Sam niemal padł, przygnieciony ciężarem niemożliwości pośpieszenia im z pomocą. Ich śmierć była okupem za chwilowe przerzedzenie zalewu atakujących w tym miejscu. Przez ten prześwit przybył ranyhyn Drinny, kopiąc i szarżując, aby odzyskać swego jeźdźca. W szalonym pędzie wpadł do kotlinki. Przebijał się pomiędzy stworami, przeskakiwał nad nimi, kopnięciami usuwał ich ze swej drogi. Drinny dotarł do wielkiego lorda, nim napastnicy zdołali zorganizować atak. Mhoram wskoczył na grzbiet ranyhyn. Z jego wysokości raził swą mocą głowy napastników, a tymczasem Drinny parł z powrotem w górę zbocza. Po chwili byli już na szczycie wzniesienia, a potem wypadli na teren wolny od wrogów. Mhoram skierował Drinny’ego naprzód, w pewnym momencie mignął mu obraz grupy bojowej. Wojownicy byli skupieni wokół Quaana i usiłowali przedzierać się w kierunku wielkiego lorda. Jeźdźcy nacierali, przerywając szeregi wrogów, potem inni wojownicy rzucali się, aby wykorzystać wyrwę w zwartej masie nieprzyjaciół. Jednakże grupa bojowa była całkowicie odcięta, zatopiona niczym mała mężna wysepka w morzu armii Szatańskiej Pięści. Za swoje przemieszczenie płacili morderczym wysiłkiem i straszliwymi stratami. Wielki lord znał tylko jeden skuteczny sposób, by im pomóc, i bez chwili wahania skierował Drinny’ego w ich stronę. Razem puścili się w pogoń za samadhi furią. Szatańska Pięść był oddalony od nich jedynie pięćdziesiąt jardów. Stał na pagórku, z którego mógł dowodzić bitwą. Był sam; wszystkie jego siły były związane gdzie indziej. Górował na szczycie wzgórza niczym monolit nienawiści i zniszczenia, kierujący swą armią siłą zielonego zła. Trzymając laskę w pogotowiu, Mhoram rzucił się na ranyhyn prosto w paszczę zimy – prosto na samadhi. Gdy znalazł się w odległości kilku kroków od swego wroga, krzyknął wyzwanie: – Melenkurion abatha! Duroc minas mill khabaal! Zebrał całe swe siły i wycelował uderzenie ognia lordów w tchnącą pożądliwością czaszkę furii. Szatańska Pięść odtrącił pięścią atak, jakby nic nie znaczył; z pogardą zgasił błękitny ogień swym Kamieniem i odpowiedział piorunem tak przesyconym zimną, szmaragdową mocą, że wypalał powietrze na swej drodze. Mhoram wyczuł jego moc, wiedział, że zabije go, jeśli w niego trafi. Drinny jednak uchylił się płynnym ruchem, nie zmienił pędu, tylko kierunek ruchu. Cios chybił, miast tego trafił w stwory goniące wielkiego lorda, zabijając je wszystkie na miejscu. To dało Mhoramowi potrzebną sekundę. Skorygował kierunek Drinny’ego i wsparł laskę na swym ramieniu. Nim samadhi zdążył zadać następny cios, wielki lord już przy nim był. Mhoram zamachnął się, wykorzystując całą prędkość Drinny’ego, całą siłę swego ciała, całą bezgraniczną miłość do Krainy. Jego laska uderzyła Szatańską Pięść prosto w czoło. Wstrząs zmiótł Mhorama z konia, niczym podmuch wiatru suchy liść. Laska strzaskała się przy uderzeniu, rozpadła w drzazgi, a on sam spadł na ziemię w deszczu jasnych iskier. Był ogłuszony. Przekulał się bezradnie kilka stóp po zamarzniętej ziemi, nie mógł się zatrzymać, nie mógł odzyskać oddechu. Przez chwilę miał w głowie pustkę, ale potem zaczęła go boleć podobnie jak jego ciało. Dłonie i ramiona miał bez czucia, sparaliżowane siłą, która je wypaliła. Jednakże nawet w swym oszołomieniu lord znalazł miejsce na nikłe zdumienie swym czynem. Cios lorda zachwiał Szatańską Pięścią, odrzucił go do tyłu. Gigant-furia przewrócił się na przeciwną stronę pagórka. Z głośnym sapnięciem Mhoram zaczął znowu oddychać. Miał wrażenie, że ramiona przeszywają mu kolce; ból mącił mu spojrzenie. Spróbował się ruszyć i po chwili udało mu się przetoczyć na bok. Dłonie zwisały mu poskręcane z nadgarstków, jakby były ułomne, ale poruszył ramionami i łokciem, przewrócił się na brzuch, po czym podparł się na przedramionach i klęknął. Odpoczął, a tymczasem ból powracającego życia torował sobie drogę do jego palców. Odgłos ciężkich kroków, ciężkiego oddechu, kazał mu spojrzeć do góry. Nad nim stał samadhi Sheol. Krew z czoła zalewała mu oczy, ale miast go oślepiać, zdawała się jedynie podsycać jego szaleńcze okrucieństwo. Usta wykrzywiał mu paroksyzm bezlitosnej wesołości; zęby błyszczały z ekstatyczną wściekłością. W jego zaciśniętej pięści Złoziemny Kamień płonął i dymił. Furia powoli, niczym topór, uniósł Kamień nad głową Mhorama. Sparaliżowany, oszołomiony – bezradny niczym ofiara – Mhoram patrzył, jak śmierć zawisła ponad nim, szykując się do ciosu. Z oddali dobiegł go dziki, bezradny krzyk Quaana: – Mhoram! Mhoram! W pobliżu Drinny z jękiem próbował wstać na nogi. Poza tym wszędzie panowała cisza. Zdawało się, że cała bitwa zamarła w pół ciosu, aby przyjrzeć się egzekucji Mhorama. A on nic nie mógł zrobić, pozostało mu jedynie klęczeć i żałować, że tak wielu ludzi poświęcono dla takiego końca. Jednakże chwilę później w powietrzu nastąpiła zmiana. Była intensywna, tak wibrująca, tak przejmująca, że poderwała go na nogi. Sprawiła, że Szatańska Pięść powstrzymał swój cios, spojrzał, nic nie rozumiejąc, w niebo, po czym opuścił pięść, okręcił się i posłał ku wschodniemu horyzontowi siarczyste przekleństwa. Mhoram również wpatrywał się w niebo z zapartym tchem. Nie mógł uwierzyć własnym zmysłom, nie mógł uwierzyć dotykowi tego powietrza na swej wytrawionej mrozem twarzy. Zdawało mu się, że smakuje coś, co zniknęło już z ludzkich doznań. Wtem Drinny podźwignął się, zebrał siły i stanął na wywichniętych nogach. Potem uniósł łeb i zarżał, wyczuwając zmianę w powietrzu. Zarżał słabo i z wysiłkiem, ale podniósł Mhorama na duchu niczym fanfary zwycięstwa. A w czasie gdy on, Szatańska Pięść i armie wytrzeszczali w zdumieniu oczy, wicher ucichł. Podfruwał chwilę, trzepotał w powietrzu niczym ranny ptak, po czym opadł bez życia na ziemię. Po raz pierwszy od czasu nastania nadprzyrodzonej zimy lorda Foula nie było wiatru. Samadhi Szatańskiej Pięści cofnięto wsparcie. Furia z wściekłym rykiem okręcił się z powrotem ku Mhoramowi. – Głupiec! – wrzasnął, jakby wielki lord wydał okrzyk triumfu. – To była tylko jedna z wielu broni! Teraz wypiję do dna krew twego serca! – Zataczając się pod ciężarem swej furii, ponownie wzniósł swą pięść, by zadać śmiertelny cios. Mhoram poczuł ogień palący mu ciało pod szatą. W przypływie uniesienia intuicyjnie poznał, co to znaczy. Gdy Kamień wzniósł się ponad jego głowę, lord szarpnięciem rozchylił szatę i schwycił krill Lorica. Jego klejnot błyszczał niczym rozpalone do białości węgle. Był przesycony echami pierwotnej magii. Mhoram czuł jego ostrość, gdy chwycił za rękojeść. To była broń wystarczająco silna, aby znieść każdą moc. Oczy lorda napotkały spojrzenie Szatańskiej Pięści. Mhoram ujrzał przerażenie i wahanie ścierające się z wściekłością furii, z pradawną złośliwością samadhi Sheola i absolutną ufnością w moc Kamienia. Wielki lord skoczył i nim Szatańska Pięść zdążył się obronić, wbił krill głęboko w jego serce. Furia wrzasnął w agonii. Mhoram zwisał na ostrzu tkwiącym w jego piersi, a on wymachiwał rękoma, jakby nie mógł znaleźć celu dla swych ciosów, jakby nie miał gdzie wyładować swej urazy. Potem padł na kolana. Mhoram postawił nogi na ziemi i zaparł się, aby nie puścić krilla. Poprzez ognisko ostrza wbijał całą swą moc, coraz głębiej i głębiej ku sercu giganta-furii. Jednakże samadhi nie umarł. W obliczu śmierci znalazł sposób, by się jej oprzeć. Obie jego pięści ściskały Kamień tylko stopę nad karkiem Mhorama. I ściskał go coraz bardziej, z całą skalną, gigancią siłą swego ciała. Bezlitosna moc zaczęła parować i pulsować niczym bicie lodowatego serca – serca drgającego mozolnie, kołatającego i drżącego, aby przezwyciężyć kryzys. Mhoram czuł te uderzenia rozbijające się mu na kręgosłupie. Dzięki nim Szatańska Pięść utrzymywał się nadal przy życiu, usiłując ugasić moc wbijającą krill. Mhoram wytrzymał ból, nie zwolnił uchwytu; wsparł się całym ciężarem na świecącym ostrzu, wbijał je coraz głębiej ku rdzeniowi życia samadhi. Jego ciało zdawało się powoli znikać, rozmywać się, jakby pasja zmieniała je w czystą siłę wyzwolonego ducha i nieugiętej woli. Kamień walił o jego plecy niczym wzbierający na sile kataklizm, a pierś Szatańskiej Pięści dźwigała się pod jego rękoma targana ciężkim, nierównym oddechem. Wtem rdzeń pękł. Złoziemny Kamień eksplodował, unicestwiając się wybuchem, odrzucając Mhorama i Szatańską Pięść, którzy stoczyli się spleceni z pagórka. Wybuch wstrząsnął ziemią, rozdarł ciszę po bitwie. Powietrze na chwilę zastygło w oszałamiającym osłupieniu, które potem zniknęło w przerażonych wrzaskach armii Wzgardliwego. Za moment dowódca Quaan i ocalałe pozostałości po jego konnym eowardzie dotarły pędem do podnóża pagórka. Quaan zeskoczył z konia i rzucił się do wielkiego lorda. Zakrwawione i zabrudzone ciało Mhorama okrywała szata podarta wybuchem na strzępy. Dłonie miał tak strasznie popalone od ściskania krilla, że kości okrywały mu jedynie kawałki sczerniałego mięsa. Całe ciało miał obolałe i rozbite, ale żył, nadal słabo oddychał. Lęk, zmęczenie, wahanie opadły natychmiast z Quaana, jakby nie miały znaczenia. Podniósł krill, zawinął go, wsunął za pas, a potem skwapliwie i troskliwie wziął wielkiego lorda na ręce. Chwilę rozglądał się wokół. Dojrzał w pobliżu Drinny’ego otrząsającego się z efektów wybuchu. Zobaczył armię Wzgardliwego ogarniętą paniką. Miał nadzieję, że rozpadnie się bez przywództwa furii i niewolącej mocy. Potem dostrzegł również, że ur-podli odzyskiwali siły, przejmowali dowództwo nad otaczającymi ich stworami, organizowali hordy. Pomimo ciężaru wielkiego lorda Quaan puścił się biegiem i wskoczył na grzbiet Drinny’ego. – Odwrót! Wracać do twierdzy! Szary Zabójca nie stracił swej władzy! – krzyknął, klepnął piętami boki rumaka i pełnym galopem skierował go ku otwartym bramom Revelstone. 16. Kolos Ciemności czasami rozstępowały się i wówczas Covenant mgliście zdawał sobie sprawę, że wlewano w niego cuchnące płyny. Utrzymywały go przy życiu pomimo swego zjełczałego smaku. Jednakże przez większość czasu nic nie przerywało żałoby, którą czuł po stracie wszystkiego, co było mu znane. Został oddzielony od samego siebie. Ostry cynobrowy ćwiek bólu, który ur-podli wbili mu w czoło, przeszywał jego tożsamość, pamięć, wiedzę i świadomość. Tkwił w nadirze – pojmany, pokonany, porwany – i jedynie ów żelazny kłujący ból w czole odgradzał go od ostatecznej drętwoty końca. Toteż gdy zaczął odzyskiwać świadomość, szarpnął się, usiłując odsunąć ciężar, który obejmował go niczym skore do pomocy ręce jego grobu. Przejmowało go zimno z głębin zimy; wstrząsały nim dreszcze załamania. Palce zaciskały się kurczowo na zamarzniętej ziemi. Wtem szorstkie ręce przewróciły go na plecy. Ponure oblicze zbliżyło się i oddaliło. Coś uderzyło go w pierś. Od siły ciosu stracił oddech. Pomimo to uderzenie pomogło mu. Zaczął łatwiej oddychać. Po chwili zorientował się, że uderza głową o ziemię. Z pewnym wysiłkiem powstrzymał się od tego. Potem skoncentrował się na próbie odzyskania wzroku. Chciał zobaczyć, chciał znaleźć jakąś odpowiedź dla dopełnienia poczucia straty. Oczy miał otwarte – musiały być otwarte, w przeciwnym razie nie byłby w stanie dostrzec zacienionej postaci warczącej nad nim. Jednakże nie mógł zobaczyć jej wyraźniej. Jego gałki oczne były suche i ślepe; widział jedynie zimno, powszechną szarość rozsmarowaną wokół bardziej zwartej szarości oblicza. – Wstawaj, Covenant – szorstko rzucił ochrypły głos. – Tak nie ma z ciebie pożytku. Kolejny cios odrzucił mu głowę na bok. Dzięki bólowi policzka poczuł, że gapi się prosto pod wiatr. Zamrugał boleśnie, pokonując suchość oczu, i łzy zaczęły rozpuszczać jego ślepotę. – Do góry, mówię! Zdawało mu się, że rozpoznawał głos, nie wiedząc, do kogo należał. Nie miał siły odwrócić głowy, by jeszcze raz spojrzeć. Spoczywając na lodowatej ziemi, mrugał tak długo, aż jego spojrzenie skupiło się na wysokim monolicie, kamiennej pięści. Znajdował się ze dwadzieścia jardów od niego. Obelisk miał czterdzieści stóp wysokości – obsydianowa kolumna wzniesiona na cokole z rdzennej skały i zakrzywiona na szczycie w niemym wyzwaniu. Poza nią nic nie widział; stała na tle chmur, jakby wznosiła się na krawędzi świata. Początkowo zdawała mu się znakiem potęgi, symbolem mocy Ziemi ustawionym tam dla zaznaczenia granicy dostępu zła. W miarę jednak jak odzyskiwał ostrość spojrzenia, kamień wydawał się coraz bardziej senny, obojętny, stawał się równie apatyczny jak każda stara skała. Jeśli nawet nadal żył, to on nie potrafił już dostrzec w nim życia. Powoli wracały mu fragmenty innych zmysłów. Stwierdził, że słyszy wiatr przetaczający się po nim ze świstem niczym rzeka przez progi; a zza niego dolatywał głęboki, stłumiony huk przypominający grzmot wodospadu. – Wstawaj! – powtórzył szorstki głos. – Mam cię stłuc do nieprzytomności, abyś się obudził? Jego żądanie wywołało wybuch zjadliwego śmiechu. Nagle czyjeś ręce pochwyciły bezpardonowo Niedowiarka za szatę i poderwały z ziemi. Covenant nadal był zbyt słaby, aby unieść własny ciężar, zbyt słaby nawet, aby utrzymać prosto głowę. Opierał się na piersi mężczyzny i dyszał z bólu, próbując daremnie chwycić palcami jego ramiona. – Gdzie...? – wycharczał w końcu. – Gdzie...? W odpowiedzi znowu rozległ się szyderczy śmiech dwóch nie rozpoznanych głosów. – Gdzie? – warknął mężczyzna. – Thomasie Covenant, jesteś na mej łasce. To jedyne liczące się „gdzie”. Covenant z wysiłkiem uniósł głowę i jego wzrok padł na chmurną twarz Triocka. Triock? Próbował wymówić imię, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. – Zabiłeś wszystko, co było mi drogie. Pomyśl o tym, Niedowiarku – tytuł ten wymówił z bezdenną pogardą – jeśli chcesz wiedzieć, gdzie jesteś. Triock? – W każdym twoim oddechu jest morderstwo i pohańbienie. Cuchniesz nimi. – Grymas odrazy wykrzywił twarz Triocka i mężczyzna ponownie wypuścił Covenanta z rąk. Niedowiarek padł ciężko na ziemię pośród złośliwej wesołości. Nadal był zbyt oszołomiony, aby zebrać myśli. Odraza Triocka podziałała na niego niczym rozkaz; leżał wyciągnięty z zamkniętymi oczyma, próbując wyczuć własny zapach. To była prawda. Śmierdział trądem. Ręce i nogi cuchnęły chorobą, wydzielały gnilne wyziewy, proporcjonalne do fizycznego stopnia rozwoju choroby. Ten zapach nie pozostawiał wątpliwości. Gangrena rozszerzała się – rozprzestrzeniała niczym zaraza, jakby w końcu nawet jego ciało stało się pogwałceniem fundamentalnego zdrowia Krainy. Pod pewnymi względami było nawet większym pogwałceniem niż zima Wzgardliwego – a może raczej smród wydawany przez jego ciało był ukoronowaniem wichru, zamiarów Foula. Lord Foul osiągnie swój zamiar, gdy jego choroba stanie się częścią wichru, gdy lód i trąd razem zniszczą ostatnie ślady witalności Krainy. Wtem w nagłym przypływie intuicji zrozumiał swe poczucie osierocenia. Pojął, co utracił. Nie spojrzał nawet, aby upewnić się w swych przeczuciach. Wiedział, że zabrano mu pierścień; czuł jego brak pustką w sercu. Knowania Wzgardliwego osiągnęły swój cel. Zniewolenie i podstęp, które nadawały kształt wizytom Covenanta w Krainie, wydały teraz owoce. Niczym wypaczone Kamieniem drzewo zaowocowały, doprowadzając do jego bezspornego końca. Pierwotna magia była teraz w posiadaniu lorda Foula. Covenanta zalała fala smutku. Przeraził go ogrom nieszczęścia, jakie sprowadził na Krainę. Pierś ściskał mu żal, a on sam kulił się na krawędzi płaczu. Nim jednak zdołał uwolnić swój ból, Triock ponownie go dopadł. Stonedownor chwycił go za szatę na ramionach i począł potrząsać, aż zagrzechotały mu kości. – Obudź się! – zazgrzytał ze złością Triock. – Masz mało czasu. Ja mam mało czasu. Nie mam zamiaru go zmarnować. Przez chwilę Covenant nie potrafił się opierać; wycieńczenie, nieprzytomność i smutek obezwładniały go. Potem jednak niczym nie uzasadniona gwałtowność Triocka skrzesała iskry na zapomnianą hubkę jego wściekłości. Gniew zelektryzował go, przywrócił panowanie nad mięśniami. Zwinął się w uścisku Triocka i wsparł się ręką i nogą na ziemi. Stonedownor puścił go i Niedowiarek wstał niepewnie. – Psiakrew! Nie dotykaj mnie ty... furio! – wydyszał. Triock zrobił krok w przód, a gdy Covenant wyprostował się, ponownie rozciągnął go na ziemi ostrym ciosem. – Nie jestem furią! – krzyknął głosem pełnym obrazy, stojąc nad Covenantem. – Jestem Triock, syn Thulera!... człowiek, który kochał Lenę, dziecko Atiaran... człowiek, który przyjął na siebie rolę ojca Eleny, córki Leny, ponieważ ty ją porzuciłeś! Nie możesz odmówić mi prawa do ciosu, jeśli zechcę ci go zadać! Przy tych słowach Covenant usłyszał ponowny wybuch śmiechu, ale nadal nie potrafił rozpoznać jego źródła. Po ciosie Triocka ból huczał mu w skroniach, zakłócał mu słuch. W końcu najgorsze minęło i jego oczy zdawały się odzyskiwać ostrość widzenia. Zmusił się, aby spojrzeć w twarz Triocka. Mężczyzna znowu się zmienił. Zniknęła z jego twarzy osobliwa mieszanina nienawiści i pożądliwości, gniewu i strachu; zniknęło wrażenie przebiegłego wykorzystania swej udręki. W miejsce tego grymasu pojawiła się przesadna gorycz, wściekłość nie powstrzymywana przez poprzednie hamulce. Był sobą i nie sobą. Poprzedni błagalny wyraz jego oczu – skutek i balast długiego obcowania z goryczą – utonął w pasji. Brwi miał ściągnięte w węzeł furii nad mostem nosa; linie rozbiegające się błagalnie z kącików oczu stały się głębokie niczym szramy; a policzki napinał grymas. A jednak coś w jego oczach zadawało kłam ognisku jego gniewu. Gałki oczne miał szkliste i mleczne, jakby zaćmione, pulsujące daremnym wysiłkiem. Wyglądał niczym ślepiec. Ten widok sprawił, że Niedowiarkowi jego własna wściekłość zdała się przesadna, niestosowna. Spoglądał na kolejną ze swych ofiar. Nie miał prawa do gniewu. – Triock! – jęknął, nie przychodziła mu do głowy żadna inna odpowiedź. – Triock! Stonedownor odstąpił na chwilę, dając mu szansę wstania, po czym zbliżył się groźnie. Covenant cofnął się o krok. Pragnął coś powiedzieć, coś, co przeniknęłoby zgorzknienie Triocka. Jego myśli były jednak oszołomione, szukały po omacku, bezskutecznie, jakby utrata pierścienia pozbawiła je oparcia. Triock zamachnął się na niego. Covenant sparował cios przedramionami, unikając ponownego przewrócenia. Słowa – potrzebował słów. – Do diabła! – krzyknął, ponieważ nie potrafił znaleźć innej odpowiedzi. – Co się stało z twoją przysięgą pokoju? – Jest martwa – warknął ochryple Triock. – Leży martwa z drewnianym szpikulcem w brzuchu! – Ponownie się zamachnął. Covenant zatoczył się, – Prawo śmierci zostało złamane i cały pokój legł w gruzach. Covenant odzyskał równowagę i cofnął się dalej. – Triock! – wydyszał. – Ja jej nie zabiłem. Ona zginęła, próbując ratować mi życie. Wiedziała, że to moja wina i pomimo to próbowała mnie uratować. Walczyłaby teraz nawet z tobą, gdyby cię takim zobaczyła! Co ten furia z tobą zrobił? Stonedownor zbliżał się z powolnym okrucieństwem. – Ty taki nie jesteś! – krzyknął Covenant. – Całe swe życie poświęciłeś, aby udowodnić, że taki nie jesteś! Triock skoczył nagle i schwycił Covenanta za gardło, zatopił mu kciuki w tchawicy. – Ty nie widziałeś tego, co ja! – warknął. Covenant mocował się, ale nie dorównywał Triockowi siłą. Jego palce zaciskały się, szarpały bezskutecznie. W uszach poczęło mu szumieć z braku powietrza. Triock odjął jedną rękę, zacisnął ją z rozmysłem w pięść i uderzył Covenanta w sam środek zranionego czoła. Niedowiarek odskoczył do tyłu, nieomal przewrócił się, ale pochwyciły go czyjeś ręce, poderwały go do góry, postawiły na nogi – ręce, których dotyk palił go niczym kwas. Niedowiarek szarpnął się, po czym okręcił, aby zobaczyć, czyj dotyk go tak parzył. Oczy zalewała mu krew spływająca z roztrzaskanego czoła, przesłaniała mu wzrok, ale on otarł ją drętwymi palcami i zobaczył dwie postacie. Śmiały się z niego. Ich szyderczy śmiech w swej nieziemskiej harmonii był nuta w nutę taki sam, zdawało się, że to jeden głos drwi dwoma gardłami. To byli rameni. Dostrzegł to w mgnieniu oka, rozpoznał, jakby wydobył ich z mroków nocy nagły błysk przerażenia. To było dwóch powrozów sługrzywego Kama – Lal i Whane. Zmienili się jednak. Nawet jego zamglone spojrzenie dostrzegało piętno wyciśniętej w nich zmiany. Pogarda i żądza zalewały ich zdrowe niegdyś dusze. Przykre grymasy przemykające po twarzach i emanująca z nich niepotrzebna gwałtowność były jedynymi znakami przypominającymi, że nie zawsze byli tacy jak teraz. – Nasz przyjaciel Triock mówi prawdę – powiedzieli razem, a unisono ich głosów drwiło z Covenanta i Triocka. – Nasz brat nie jest z nami. On pracuje przy zniszczeniu Revelstone. Triock zajmie jego miejsce – na jakiś czas. Na krótki czas. My jesteśmy turiya i moksha, Herem i Jehannum. Przybyliśmy rozkoszować się zniszczeniem tego, czego nienawidzimy. Ty jesteś teraz dla nas niczym, nędzniku... Niedowiarku. – Ponownie wybuchnęli śmiechem, jeden duch wyrażający pogardę dwoma gardłami. – Jednakże ty – i nasz przyjaciel Triock – uprzyjemniacie nam czas oczekiwania. Covenant ledwie ich słyszał. Pojął, co się z nimi stało. Po chwili dostrzegł jeszcze coś, co niemal przyćmiło mu widok furii. W pobliżu Whane’a i Lala stały jeszcze dwie inne postacie. Dwóch ludzi, których widoku wyglądał z największym utęsknieniem od czasu odzyskania przytomności w Morinmoss: Słone Serce Pianościgły i Bannor. Ich widok napełnił go trwogą. Pianościgły oprócz starych blizn nosił niezliczone mnóstwo świeżych śladów po walce. Bannor – z posiwiałymi włosami i poznaczoną zmarszczkami twarzą – zauważalnie postarzał się. To wszystko było jednakże niczym w porównaniu z przerażającym faktem, iż się nie poruszali. Nie odwrócili nawet głów ku Covenantowi. Byli sparaliżowani, sztywni i bezradni za sprawą zielonej siły, która migotała nad nimi niczym niewoląca korona. Byli tak nieruchomi, jakby nawet puls i oddech zdławił w nich migoczący szmaragdowy blask. A gdyby nawet byli w stanie spojrzeć na Covenanta, to i tak by go nie widzieli. Ich oczy były podobne do oczu Triocka, ale o wiele bardziej szkliste. Spod białej ślepoty pokrywającej ich gałki oczne było widać jedynie same obrzeża źrenic i tęczówek. – Bannor! – krzyknął Covenant. – Pianościgły! Ach! – Jego ciało kołysało się, a on skulił się w sobie. Ramionami objął głowę, jakby osłaniał ją przed ciosami topora. Stan Bannora i Pianościgłego był dla niego szokiem ponad siły. Nie mógł tego znieść. Padł na kolana, jakby ziemia się pod nim kołysała. Triock dopadł go ponownie. Stonedownor pochylił go ku ziemi, zgarbił się nad nim rozjuszony. – Nie widziałeś tego, co ja – wysapał. – Nie wiesz, co zrobiłeś. Covenant, choć słaby, pozbawiony pierścienia, przygnębiony, nadal słyszał pasję, z jaką Triock wymawiał mu, że nie znał jeszcze najgorszego, że nie stawił czoła najgorszemu. Ta wiadomość miała dla niego zasadnicze znaczenie. Spychała go głębiej w jego lęki, do miejsca nie tkniętego jeszcze przez przerażenie. Sprowadziła go z powrotem do spokoju, którym obdarowano go w Morinmoss. Niedowiarek zdawał sobie przypominać ukrytą część samego siebie. W Puszczy nastąpiła w nim pewna przemiana, coś, czego nie można mu było zabrać. Uchwycił się więc tego, pogrążył się w tym darze. Chwilę później uniósł głowę, jakby przebył właśnie mroczną przepaść paniki. Był zbyt słaby, aby walczyć z Triockiem; stracił pierścień; krew spływająca ze zranionego czoła zalewała mu oczy, ale nie był już zdany na łaskę strachu. – Co się z nimi stało? – zapytał, mrugając szybko, aby oczyścić oczy. – Ty nie widziałeś! – ryknął Triock. Jeszcze raz uniósł pięść, aby uderzyć w twarz Niedowiarka. – Przestań – rozkazał mu jednak niski głos, nim zdążył zadać cios. Triock szarpnął się, usiłując go uderzyć. – Dałam ci czas. Teraz mym życzeniem jest, aby wiedział, co robię. Ten rozkaz powstrzymał Triocka; nie mógł uderzyć. Dygocząc, gwałtownym ruchem odsunął się od Covenanta, obrócił i wskazał z wściekłością kamienną kolumnę. – Tam! – krzyknął. Covenant podniósł się chwiejnie na nogi, otarł oczy. W połowie drogi pomiędzy nim a wzniesioną kamienną pięścią stała Elena! Stała dumnie wyprostowana w jaskrawozielonej szacie niczym królowa. Zdawała się być otulona szmaragdową aurą, a gdy się uśmiechała, jej postać skrzyła się niczym klejnot. W jednej chwili stało się jasne, że to ona jest panią sytuacji. Furie i Triock stali przed nią niczym poddani przed swym panem. Elena w prawej dłoni trzymała długą, okutą na obu końcach laskę. Pomiędzy okuciami wyrzeźbione były na niej runy i magiczne symbole. Laska Praw. Jednak jej zadziwiające pojawienie się było dla Covenanta niczym wobec cudu powrotu Eleny. Kochał ją. Utracił. Jej śmierć w rękach martwego Kevina, niszczyciela Krainy, doprowadziła do końca jego drugi pobyt w Krainie. Pomimo to jego córka stała teraz ledwie trzydzieści stóp od niego. Uśmiechała się. Niedowiarka przeszył dreszcz radości. Miłość, która dręczyła jego serce od czasu jej upadku, wezbrała w nim tak, jakby miała go zaraz rozsadzić. Krew płynęła mu z oczu niczym łzy. Radość dławiła go tak, że nie mógł mówić. Na wpół oślepły, zapłakany, otrząsnął się z bólu i ruszył ku niej, jakby miał zamiar rzucić się i ucałować jej stopy. Nim jednak przebył połowę odległości, Elena wykonała krótki gest Laską i natychmiast wstrząsnęło nim uderzenie mocy. Zaparło mu dech w piersi, padł na ręce i kolana. – Nie – powiedziała łagodnie, niemal czule. – Odpowiem na wszystkie twe pytania, nim cię zabiję, Thomasie Covenancie, ur-lordzie i Niedowiarku – ukochany. – W jej zimnych ustach słowo „ukochany” zabrzmiało jak wyrzut. – Ale nie dotkniesz mnie. Nie podejdziesz bliżej. Barki Covenanta przygniótł ogromny ciężar, nie mógł podnieść się z ziemi. Łapczywie chwytał powietrze, ale gdy wciągnął je w płuca, sprawiło mu ból, jakby wdychał chorobę. Powietrze wokół niego cuchnęło jej obecnością. Roztaczała w powietrzu zapach zgnilizny. Pachniała tak jak on, tyle że mocniej – pachniała jak... trędowata. Niedowiarek zmusił się, aby unieść głowę, spojrzeć na nią. Dyszał ciężko, rana na czole krwawiła. Elena z uśmiechem wyciągnęła ku niemu swą lewą rękę i otworzyła. Na jej dłoni leżała jego obrączka z białego złota. – Elena! – próbował wykrztusić. – Elena! – Czuł, że przygniata go brzemię nie przewidzianych okoliczności. Wyciągnął ku niej z błaganiem ręce, ale ona tylko zaśmiała się cicho, jakby odgrywał ku jej uciesze przedstawienie. Minęła chwila, nim jego udręka pozwoliła mu ujrzeć ją wyraźnie. Kulił się przy ziemi, nic nie rozumiejąc, a ona tymczasem błyszczała przed nim wyzywająco niczym najczystszy szmaragd. Powoli jednak Covenant odzyskiwał wzrok. Elena, jak wskrzeszony feniks, jarzyła się z zielonym powabem. A jednak pod pewnym względem przypominała mu widmo Kevina, niszczyciela Krainy – ducha wyciągniętego z jego niespokojnego grobu rozkazem nieodpartego okrucieństwa. Jej oblicze było pogodne spokojem, jaki potrafiła dać moc; promieniowała triumfem i rozkładem. Jednak jej oczy były ciemne, zupełnie pozbawione blasku, miały nieobecny wyraz, jakby wpatrywała się w widoki z innego świata. Zdawała się nie widzieć, gdzie ani kim była, ani co robiła; jej spojrzenie było skupione gdzie indziej, na tajemnicy, która ją niewoliła. Elena została sługą Wzgardliwego. Nawet teraz, gdy stała tu z Laską Praw i pierścieniem w dłoniach, oczy lorda Foula trzymały ją w swej władzy niczym oczy węża. W jej zbezczeszczonym pięknie Covenant ujrzał los Krainy. Będzie zachowana bez skazy, aby lord Foul mógł bardziej rozkoszować się zadawaniem jej gwałtu – a choroba strawi ją do szpiku kości. – Elena! – wydyszał, po czym przerwał wstrząsany mdłościami, o jakie przyprawiał go jej zapach. – Elena. Spójrz na mnie. Z pogardliwym wstrząśnięciem głowy Elena odwróciła się od niego i zbliżyła o dwa kroki do kamiennej kolumny. – Triock – rozkazała – odpowiedz na pytania Niedowiarka. Jego rozpacz będzie miłym prezentem dla pana. Triock natychmiast zbliżył się sztywno, aby Covenant mógł go widzieć, pomimo trzymającego go przy ziemi nacisku. Chmurna mina Triocka nie zmieniła się, ani jeden mięsień czy zmarszczka nie złagodniała, ale w jego głosie dźwięczała teraz dziwna nuta smutku. – Pytałeś, gdzie jesteś – rozpoczął szorstko, jakby czytał akt oskarżenia. – Jesteś przy Uskoku. Za tobą znajduje się wodospad Rzeki Jeźdźca i najdalej wysunięty na północ koniec łańcucha Southron. Przed tobą stoi Kolos Upadku. Covenant z trudem łapał oddech, jakby ta informacja przeszkadzała mu w wysiłkach schwytania powietrza. – Być może lordowie – Triock wysyczał słowo „lordowie” z gniewną desperacją – mówili ci o Kolosie. W zamierzchłej przeszłości był wyrazem mocy Puszczy Jedynej, wzbraniał jej wrogom, trzem furiom, wstępu do Górnej Krainy. Kolos milczał od tysiącleci – milczał, odkąd człowiek złamał ducha Puszczy. A jednak możesz zauważyć, że turiya i moksha nie zbliżają się do kamienia. Skoro Pan Puszczy nadal żyje w pozostałościach Puszczy, to i Kolos może nie jest jeszcze zupełnie martwy. Toteż był cierniem w panowaniu Wzgardliwego. Teraz celem Eleny jest zniszczenie tego kamienia. Za Covenantem obie furie zawarczały z rozkoszą na tę myśl. – Do teraz nie było to możliwe. Od rozpoczęcia tej wojny Elena stoi tu z Laską Praw, by wspierać armię pana. Mocą Laski utrzymuje tę zimę w Krainie, tym samym pan może skupić się na innych działaniach wojennych. To miejsce zostało wybrane, aby czekała w pogotowiu na wypadek, gdyby Kolos się obudził – i aby mogła go zniszczyć. On jednak się jej oparł. – Zdawało się, że w jego twardo brzmiącym głosie słychać wściekłość na Elenę. – Jest w nim jeszcze moc Ziemi. Jednakże z Laską i pierwotną magią będzie do tego zdolna. Gruzy Kolosa strąci z tego urwiska. Kiedy już ujrzysz, że żaden pradawny bastion – bez względu na to, jak silny mocą Ziemi i odporny na zepsucie – nie może oprzeć się słudze pana, to Elena, żona Foula, zabije cię, tu gdzie klęczysz w swej rozpaczy. Zabije nas wszystkich. – Szarpnięciem głowy włączył w to Bannora i Pianościgłego. Furie wybuchnęły przerażająco zgodnym śmiechem. – Jak? – wydusił Covenant, wijąc się pod trzymającym go naciskiem. Jego pytanie mogło się odnosić do wielu spraw, ale Triock zrozumiał go. – Ponieważ prawo śmierci zostało złamane! – zgrzytnął. W jego głosie płonęła wściekłość; nie był już w stanie jej opanować. Przyglądał się, jak Elena z gracją podchodzi do Kolosa, przygotowując się do pojedynku z nim. Głos Triocka niósł się za nią, jakby pomimo jej niewolącej władzy usiłował znaleźć jakiś sposób, aby ją powstrzymać. Było jasne, że jest świadomy swego zniewolenia, tego, co z nim uczyniono, i ta wiedza napawała go udręką. – Złamane! – powtórzył niemal krzykiem. – Złamała prawo, które oddziela życie od śmierci, gdy wykorzystała Moc Rozkazu do przywołania z grobu Kevina, niszczyciela Krainy. Dzięki temu umożliwiła z kolei panu przywołanie jej... wraz z Laską Praw. Dlatego jest jego sługą. A w jej rękach Laska służy mu – choć nie użyłby jej sam, aby nie podzielić losu Droolla Skalnego Robaka. Tym samym całe prawo jest nagięte do jego woli! Patrz na nią, Thomasie Covenant! Nie zmieniła się. Dusza córki Leny nadal jest w niej żywa. Nawet przygotowując się do tego dzieła zniszczenia, pamięta, kim była, i nienawidzi tego, kim jest. – Oddychał z trudem, jakby dusiła go gorycz. – To jest sposób postępowania pana. Została wskrzeszona, aby mogła uczestniczyć w zniszczeniu Krainy – Krainy, którą kocha! – Triock nie udawał już dłużej, że mówi do Covenanta. Miotał w Elenę swym głosem, jakby tylko on był w stanie się jej oprzeć. – Elena, małżonka Foula – wymówił to imię z przerażeniem – dzierży teraz białe złoto. Jest bardziej oddanym sługą pana niż którykolwiek z furii. W rękach turiya czy moksha ta moc zrodziłaby bunt. Z pierwotną magią każdy furia mógłby obalić pana i zająć jego miejsce w sali tronowej Ridjeck Thome. Ale Elena nie zbuntuje się. Ona nie wykorzysta pierwotnej magii do uwolnienia siebie. Jego rozkaz sprowadził ją z krainy śmierci i ona służy mu szczerze. Słowo „szczerze” posłał w ślad za nią z taką pasją, jakby było najgorszą obelgą, jaką mógł wymówić. Ona jednak głucha była na jego słowa, spokojna swą mocą i triumfem. Jedynie uśmiechnęła się lekko, rozbawiona jego wściekłością, i dalej prowadziła swe przygotowania. Stanęła twarzą do monolitu, odwracając się do Covenanta i Triocka plecami. Kamienna kolumna wznosiła się nad nią, jakby miała zamiar zaraz przewrócić się i przygnieść ją, ale ona była bezpieczna. Laska i pierścień dawały jej w Krainie nadrzędną moc, wynosiły ponad każdą inną moc. Elena, promienna i potężna, uniosła ręce, podnosząc Laskę Praw i białe złoto. Rękawy zsunęły się jej z ramion. Z triumfem i uniesieniem zaczęła śpiewać pieśń ataku na Kolosa Upadku. Jej pieśń raniła uszy Covenanta, drażniła jego bezradność. Nie mógł znieść świadomości jej zamiaru i nie potrafił się mu sprzeciwić; jej zakaz trzymał go na kolanach niczym okowy upokorzenia. Choć był jedynie kilkanaście jardów od niej, nie mógł jej sięgnąć, nie mógł przeszkodzić jej zamiarom. Jego myśli goniły jak szalone, starając się znaleźć inne rozwiązanie. Nie mógł znieść myśli o zniszczeniu Kolosa. Musiał znaleźć jakieś wyjście. – Pianościgły! – wycharczał w desperacji. – Nie wiem, co się z tobą działo – nie wiem, co ci zrobiono, ale ty musisz z tym walczyć! Jesteś gigantem! Musisz ją powstrzymać! Spróbuj ją powstrzymać! Pianościgły! Bannor! Furie powitały jego błagania drwinami. – Głupiec z ciebie, Thomasie Covenancie – zazgrzytał Triock, nie odrywając oczu od Eleny. – Oni nie mogą ci pomóc. Są zbyt silni, aby nimi zawładnąć – tak jak mną zawładnięto – i zbyt słabi, aby sami mogli władać innymi. Dlatego Elena uwięziła ich mocą Laski. Laska kruszy każdy opór. Tym samym dowiedziono, że prawo nie zwalcza wzgardy. Wszyscy jesteśmy zniewoleni. – Nie ty! – odpowiedział z natarczywością Covenant. Wytężał się, aż płuca mu o mało nie pękły, ale nie mógł się uwolnić. Bez swego pierścienia czuł się tak ułomny, jakby amputowano mu ręce. Bez niego ważył mniej niż nic na szali losu Krainy. – Nie ty! – wydyszał ponownie. – Słyszę cię, Triock! Ty! Ona się ciebie nie boi – nie powstrzymuje cię. Triock! Powstrzymaj ją! Furie ponownie się roześmiały, ale tym razem Covenant dosłyszał napięcie w ich głosach. Walcząc ze swym zniewoleniem, udało mu się wykręcić głowę na tyle, aby spojrzeć na Whane’a i Lala. Nadal stali w bezpiecznej odległości od Kolosa. Ani nie kiwnęli palcem, aby pomóc Covenantowi, ani nie sprzeciwili się Elenie. Obaj chichotali, jakby nie mogli się powstrzymać. A jednak ich napięcie nie budziło wątpliwości. Stali sztywno z pobielałymi z wysiłku ustami; ich twarze przebiegały skurcze wysiłku. Rameni, pomni na dumę swego ludu, walczyli, aby się oswobodzić. A za nimi Pianościgły i Bannor również walczyli o wolność. Jakimś sposobem obaj znaleźli dość siły, aby nieznacznie się poruszyć. Pianościgły miał głowę pochyloną i ściskał dłonią twarz, jakby próbował zmienić kształt swej czaszki. Palce Bannora wbijały się w boki; twarz napięła się, odsłaniając zęby. Uporczywie, z desperacją obaj walczyli z mocą Eleny. Covenant czuł straszliwą bezradność ich położenia. Wszelkie działania, podobnie jak u ramenów, były ponad ich siły. Napięcie w nich rosło, promieniowało z nich, przybierało na sile tak gwałtownie, że Covenant lękał się, iż serca im pękną. I nie mieli szansy na powodzenie swych starań. Moc Laski wzrastała, dławiąc każdy ich wysiłek. Daremność ich starań bolała Covenanta bardziej niż jego własna niemoc. Był przyzwyczajony do swej własnej niemocy, ale Bannor i Pianościgły nie byli. Na widok ich porażki niemal krzyczał z udręki. Chciał do nich zawołać, błagać, by zaprzestali swych daremnych starań, nim doprowadzą ich do szaleństwa. Chwilę później poczuł jednak przypływ nadziei, zrozumiał nagle, co robili. Wiedzieli, że nie mogą uciec i nie starali się uciec. Wysilali się w innym celu. Elena nie zwracała na nich uwagi; skupiła się na przygotowaniach do zniszczenia Kolosa. Nie była więc aktywnie zaangażowana w pilnowanie ich uwięzienia. Po prostu zostawiła swój niewolący zakaz w powietrzu i odwróciła się. Pianościgły i Bannor wykorzystali to, zużywając moc jej zakazu. W czasie gdy gigant i gwardzista starali się ze wszystkich swoich sił oswobodzić, Triock – rzucając głową z boku na bok, drżąc w gorączkowej pasji, kłapiąc szczękami tak, jakby próbował wyrwać z powietrza kęsy władzy – zaczął posuwać się ku Elenie. Furie nie próbowały go zatrzymać. Nie mogły; walka ramenów nie dawała im swobody ruchów. Triock, idąc, wytężał się, jakby rozrywał kości, błagając przy tym nieustannie drżącym głosem: – Elena? Elena? Krok za krokiem zbliżał się do niej. Covenant obserwował go z udręką niepewności. – Stój – powiedziała Elena, nim Triock zdążył znaleźć się w zasięgu ręki. Triock zatrzymał się kołysany wichrem sprzecznych żądań. – Jeśli zbliżysz się jeszcze choćby o krok – zgrzytnęła – to wydrę serce z twego patetycznego starego ciała i nakarmię nim Herema i Jehannum, a ty będziesz na to patrzył i błagał, bym pozwoliła ci umrzeć. Triock płakał, szlochając: – Elena? Elena? Elena, nie rzuciwszy nawet na niego okiem, powróciła do swej pieśni. W następnej chwili coś zwróciło jednak jej uwagę, kazało odwrócić się od Kolosa. Z wściekłością skierowała twarz ku zachodowi. Rysy jej twarzy wykrzywiało zaskoczenie i gniew. Przez chwilę patrzyła w niemym oburzeniu, po czym machnęła Laską Praw. – Lordowie atakują! – ryknęła rozwścieczona. – Samadhi jest zagrożony! Ośmielili się! Covenant rozdziawił usta, zdumiony tą informacją i jej wiedzą o oblężeniu Revelstone. Nie miał jednak czasu zastanowić się nad tą wieścią. – Krew Foula! – wściekała się Elena. – Zdmuchnij ich, furio! – Ogromna moc poczęła się gromadzić w Lasce, wzbierać, gotowa do ciśnięcia w dal na pomoc samadhi. Na tę chwilę Elena zdjęła z otaczających ją ludzi swą niewolącą moc. Bannor i Pianościgły odzyskali wzrok. Zachwiali się i słaniając się, zaczęli iść. Furie próbowały reagować, ale nie mogły poruszać się dostatecznie szybko z powodu oporu ramenów. Covenant poczuł, że ciężar przygniatający mu plecy zelżał. Natychmiast wykulał się spod niego, poderwał się na nogi i rzucił ku Elenie. Jednak tylko Triock był wystarczająco blisko, aby wykorzystać jej błąd. Z dzikim okrzykiem rąbnął pięściami w lewą rękę Eleny. Jego ręce przeszły przez jej widmowe ciało i uderzyły pierścień. Nieoczekiwany cios wytrącił obrączkę z jej zaskoczonych palców. Pierścień upadł. Triock rzucił się za nim i błyskawicznym ruchem ręki pchnął go w kierunku Covenanta, nim sam uderzył o twardą ziemię. Elena zareagowała natychmiast. Nim Triock zdołał się przetoczyć, uniknąć jej ciosu, wbiła w niego Laskę, godząc go w sam środek pleców. Moc rozbłysła w ciele stonedownora, niszcząc mu kręgosłup. Elena płynnym ruchem poderwała Laskę w górę. Okręciła się do Covenanta, przyjmując pozycję do walki. Covenant, posuwając się ku niej, niemal rozminął się z pierścieniem. Obrączka potoczyła się obok niego, ale on przyhamował i rzucił się na nią, zgarnął ją, nim Elena zdołała go powstrzymać. Ze swą ślubną obrączką zaciśniętą w dłoni Niedowiarek zebrał siły, aby stawić czoło jej atakowi. Elena dopadła go natychmiast, ale sama nie zaatakowała. Jednym machnięciem Laski ponownie uwięziła Pianościgłego i Bannora, zdławiła bunt ramenów. Potem porzuciła swą obronną postawę, jakby nie była już potrzebna. Jej głos drżał z gniewu, ale ona sama była spokojna. – Nie posłużę się nim. Covenant nie wie, jak obudzić tę moc. Herem, Jehannum – zostawiam go wam. Przerażająco zgodnymi warknięciami furie obwieściły swe zadowolenie. Powoli ruszyły ku niemu, aby zaspokoić żądzę krwi. Znalazł się w potrzasku pomiędzy nimi i Eleną i aby nie stracić ponownie pierścienia, wsunął go na serdeczny palec. Jednak palce miał wychudzone i pierścień wisiał niepewnie, jakby lada chwila miał spaść, a on nigdy nie potrzebował go bardziej. Zacisnął więc pięść i cofnął się przed nadchodzącymi furiami. Był przekonany, że Triock jeszcze żyje. Stonedownor przywołał go i Niedowiarek powinien zniknąć z Krainy wraz z jego śmiercią. Triockowi z pewnością pozostało niewiele chwil życia. Covenant pragnął tym chwilom nadać znaczenie, choć nie wiedział jeszcze jak. Odwrócił się od furii ku Elenie, która stała w swobodnej pozie w pobliżu Kolosa i przyglądała mu się. Na jej twarzy malowały się równocześnie radość i gniew. Furie zbliżały się do niego wolno, krok za krokiem, wyciągając pożądliwie ręce, wabiąc, aby porzucił opór i pogrążył się w zapomnieniu ich objęć. Furie zbliżały się; Covenant cofał się; Elena stała w miejscu, prowokując, aby jej dotknął. Pierścień bez życia wisiał mu na palcu, jakby był tylko przedmiotem z metalu i niczym więcej – talizmanem pozbawionym w jego rękach znaczenia. Wzbierająca fala protestu wypełniła Niedowiarka czczymi przekleństwami. – Do diabła. Do diabła. Jasna cholera! – Panie Puszczy! Pomóż mi! – wrzasnął popędliwie, nie wiedząc dobrze, co robi. W tej samej chwili z zagiętej korony Kolosa strzeliły płomienie. Herem i Jehannum zawyli, a monolit rozbłysnął zielonym ogniem – płomieniami koloru liści i trawy, zielonością, która nie miała nic wspólnego ze szmaragdowym kolorem Złoziemnego Kamienia lorda Foula. Do powietrza wdarły się świeże, soczyste zapachy niczym nagłe wtargnięcie wiosny. Nagle dwa pioruny mocy wystrzeliły z płomieni i niczym błyskawice pomknęły ku furiom. Pioruny ugodziły w pierś Lala i Whane’a, krzesząc przy tym snopy iskier i błyski mocy. Moc monolitu płonęła w ich sercach, dopóki śmiertelne ciała ramenów nie spłonęły doszczętnie. Wówczas pioruny zgasły, płomienie zniknęły. Herem i Jehannum zniknęli. To nagłe uderzenie i zniknięcie ognia oszołomiło Covenanta. Zapominając o niebezpieczeństwie, rozglądał się wokół siebie oniemiały. Rameni byli martwi. Kolejna krew, kolejne życie złożone w ofierze jego niemocy. Chciał krzyknąć: – Nie! Ostrzegł go jakiś instynkt. Pochylił się i Laska Praw ze świstem przeleciała obok jego głowy. Odskoczył, odwrócił się, utrzymał równowagę. Elena zbliżała się do niego. Trzymała Laskę wyciągniętą w obu dłoniach. Na jej obliczu królowała mordercza pasja. Elena mogła powalić go, wyzwalając moc Laski, mogła zniszczyć go na miejscu swą mocą, ale była zbyt oszalała z wściekłości, żeby tak walczyć. Pragnęła go zniszczyć fizycznie, zbić go na śmierć siłą swych ramion. Covenant stanął przed nią. Elena machnęła ręką w kierunku Bannora i Pianościgłego, nawet nie rzucając na nich okiem. Obaj skręcili się niczym lalki, którym przecięto sznurki, runęli na ziemię i legli bez ruchu. Potem uniosła Laskę nad głową niczym topór i cisnęła nią w Covenanta. Desperackim wyrzutem ramion Niedowiarek odchylił Laskę, tak że spadła na jego prawe ramię zamiast na głowę. Siła ciosu zdała się sparaliżować całą prawą połowę jego ciała, ale chwycił Laskę lewą ręką i trzymał, przez co Elena nie mogła zadać kolejnego ciosu. Szybko zmieniła więc ułożenie rąk na Lasce i naparła na nią swym ciężarem, aby wykorzystać jego obronny manewr. Naciskając na jego ramię, zmusiła go do uklęknięcia. Covenant wsparł się swym odrętwiałym ramieniem na ziemi i usiłował stawić jej opór, próbował wstać, ale był za słaby. Elena zmieniła kierunek swego nacisku, przyciskając mu drzewce prosto do gardła. Musiał walczyć z Laską obiema rękoma, aby nie dopuścić do zmiażdżenia krtani. Powoli, niemal bez wysiłku, Elena odchylała go do tyłu. Potem rozciągnęła go na ziemi. Covenant odpychał Laskę z całą słabnącą siłą, ale nie mógł jej powstrzymać. Zaczynało mu brakować oddechu. Zakrwawione oczy pulsowały mu w oczodołach. Zacięte oczy Eleny były skupione na nim, jakby był pożywieniem mogącym zaspokoić szalony głód jej złej duszy. Covenant zdawał się w nich widzieć triumfującego i pogardliwego Wzgardliwego. Jednakże w jej oczach dostrzegł coś jeszcze. Triock powiedział o niej prawdę. Za wściekłym spojrzeniem Covenant wyczuł resztki jej nie zdławionego szlochu odrazy. Nie miał siły, aby się ratować. Gdyby potrafił ją nienawidzić, odpowiedzieć wściekłością na wściekłość, to może byłby w stanie zdobyć się na dźwignięcie, pchnięcie, którym kupiłby sobie jeszcze chwilę życia, ale nie potrafił. Była jego córką; kochał ją. To on doprowadził ją do tego, czym była, jakby przez cały czas świadomie służył Wzgardliwemu. Ona miała go zabić, a on ją kochał. Jedyne, co mu pozostało, to umrzeć, nie tracąc wiary w siebie. – Ty nawet nie istniejesz – wycharczał, wykorzystując resztki powietrza i oporu. Jego słowa rozjątrzyły ją, niczym ostateczne wyparcie się. W szalonej furii zwolniła na chwilę nacisk na Laskę, zbierając całe swe siły, całą moc Laski do jednego natarcia, które zniszczyłoby obrazę jej życia. Wzięła głęboki oddech, jakby wdychała bezgraniczną moc, po czym całym swym ciężarem, wszystkimi mięśniami, całą mocą ofiarowanego przez Foula istnienia wsparła się Laską na jego gardle. Covenant miał dłonie zaciśnięte na Lasce. Jego pierścień uciskał drewno. Gdy jej siła dotknęła białego złota, pierwotna magia wybuchnęła niczym otwarty wulkan. Ogrom tego wybuchu oszołomił Niedowiarka. Jednakże jego samego nie tknął nawet jeden płomień czy pchnięcie; cała siła wybuchu wróciła po Lasce ku Elenie. Nie odrzuciła jej od niego; to nie była tego rodzaju moc. Przedzierała się przez rzeźbione w runy drewno Laski niczym biały błysk słońca, rozdzierała Laskę włókno po włóknie, jakby prawo było jedynie okutą wiązką drzazg. Powietrzem wstrząsnął huk, wydawało się, że nawet Kolos cofnął się od wyzwolonej mocy. Laska Praw obróciła się w popiół w martwych rękach Eleny. W tej samej chwili wicher zachwiał się, jakby wybuch pierwotnej magii był strzałą w jego serce. Z trzepotem, podmuchami i niemym krzykiem runął na ziemię, umarł, jakby jedną strzałą zestrzelono samego demona zimy. Wokół Eleny utworzył się wir mocy, począł wiać wokół niej przybierający na sile diabelski wicher. Przybyła po nią śmierć; prawo, które złamała ponownie, wysysało ją ze świata żywych. Na oczach Covenanta – oszołomionego, nie rozumiejącego, niemal oślepłego z ulgi – Elena zaczęła znikać. Cząsteczka po cząsteczce jej istnienie znikało w wirze, umykało w śmierć. Rozpadając się i znikając, tracąc zło swego istnienia, znalazła siły na ostatni krzyk. – Covenant – zawołała niczym samotny głos nieutulonego żalu. – Ukochany! Zadaj cios za mnie! Potem zniknęła, pochłonięta przez śmierć. Wir robił się coraz bledszy, aż w końcu zniknął w nie zmąconym powietrzu. Covenant został sam ze swymi ofiarami. Bezwiednie, dzięki środkom, nad którymi nie miał władzy, uratował siebie – i pozwolił, aby jego przyjaciele zginęli. Czuł się ukarany, wątły, tak pozbawiony radości zwycięstwa, jakby własnoręcznie zabił kobietę, którą kochał. Tylu ludzi się poświęciło. Wiedział, że Triock jeszcze żyje, więc z boleścią podniósł się i niepewnie ruszył ku leżącemu stonedownorowi. Oddech Triocka bulgotał krwią; wkrótce umrze. Covenant usiadł na ziemi i położył jego głowę na swych kolanach. Twarz umierającego była pozbawiona rysów przez siłę, która go roztrzaskała. Zwęglona skóra schodziła mu płatami z czaszki, oczy miał wypalone. Ze sflaczałej, czarnej dziury jego ust wydobywały się smużki dymu, niczym ulatujące strzępki jego duszy. Covenant objął głowę Triocka i zapłakał. Po chwili stonedownor wyczuł jakimś sposobem, kto go trzyma. Poprzez śmierć gęstniejącą mu w gardle usiłował mówić. – Covenant. Jego głos był ledwie słyszalny, ale Niedowiarek powstrzymał łzy, aby odpowiedzieć. – Słyszę cię. – To nie twoja wina. Ona była... skażona od urodzenia. To było wszystko, na co jego litość mogła się zdobyć. Po ostatniej smużce dym rozwiał się. Covenant trzymał go i wiedział, że nie został w nim już ani jeden puls, ani jeden oddech życia. Zrozumiał, że Triock przebaczył mu. To nie była wina stonedownora, że jego dar nie przyniósł ukojenia. Pomijając wszystko inne, to Covenant był odpowiedzialny za skażone przyjście na świat Eleny. Była córką zbrodni, której nigdy nie da się naprawić. Mógł więc jedynie siedzieć z głową Triocka na swych kolanach i płakać, czekając na odwrócenie jego przywołania, na koniec, który porwie go z Krainy. Koniec jednak nie następował. W przeszłości zawsze zaczynał znikać, gdy umierał ten, który go przywołał; ale teraz pozostał. Mijały chwile, a on nadal nie znikał. Niedowiarek stopniowo zaczynał sobie uświadamiać, że tym razem nie zniknie. Z powodów, których nie pojmował, nie stracił jeszcze swej szansy. Nie musiał zaakceptować losu Eleny. To nie było ostatnie słowo – jeszcze nie. Bannor i Pianościgły poruszyli się, zajęczeli, zaczęli odzyskiwać przytomność. Wówczas Covenant zmusił się do działania. Ostrożnie, powoli zdjął pierścień ze swego serdecznego palca i umieścił na palcu wskazującym swej pozbawionej dwóch palców dłoni, aby trudniej było mu się zsunąć. Potem z całym smutkiem i żalem stanął na nogach, które potrafiły wszystko znieść, i pokuśtykał pomóc swym przyjaciołom. 17. Wyniszczone równiny Bannor szybciej przyszedł do siebie niż Pianościgły. Pomimo swego podeszłego wieku nadal zachował krzepkość Haruchai. Covenant roztarł mu nadgarstki i kark, Bannor otrząsnął się z nieprzytomności i prawie natychmiast wróciła mu jego zwykła czujność. Z charakterystyczną obojętnością spojrzał w załzawione oczy Covenanta i razem poszli zająć się gigantem. Pianościgły leżał na ziemi, jęcząc w gorączce odrazy. Grymasy wykrzywiające mu twarz obnażyły zęby, masywne ręce młóciły nierytmicznie pierś, jakby próbował porazić w samym sobie jakieś miejsce zgubnego zła. Wydawało się, że może sobie zrobić krzywdę. Toteż Bannor usiadł na ziemi, wsparł nogi na ramionach Pianościgłego i schwycił go za nadgarstki. Trzymał jego ramiona, podczas gdy Covenant usiadł na piersi giganta i policzkował go. Po chwili oporu Pianościgły zaryczał. Szarpiąc się dziko, przerzucił Bannora nad głową Covenanta, zwalił Niedowiarka ze swej piersi i stanął, słaniając się, na nogach. Covenant cofnął się przed groźbą pięści Pianościgłego. Gigant, ciężko dysząc i mrugając oczyma, odzyskiwał jednak przytomność. – Covenant? Bannor? – wychrypiał, rozpoznając przyjaciół, ale wydawał lękać się, że są furiami. – Pianościgły – odpowiedział Covenant, a wzruszenie ściskało mu gardło. Łzy ulgi spływały po jego wychudłych policzkach. – Jesteś zdrów. Pianościgły powoli odprężył się, widząc, że przyjaciele byli cali i nie zniewoleni. – Kamień i Morze! – wydyszał słabo, drżąc przy każdym oddechu. – Ach! Przyjaciele... czy skrzywdziłem was? Covenant nie potrafił odpowiedzieć; dławił go szloch. Nie ruszył się ze swego miejsca i pozwalał Pianościgłemu patrzeć na swoje łzy; jedynie w ten sposób mógł wyrazić to, co czuł. – Nic nam nie jest – odparł po chwili za niego Bannor. – Nie zraniłeś nas. – A... widmo wielkiego lorda Eleny? Laska Praw? Jak to się stało, że jeszcze żyjemy? – Zniknęły. – Covenant walczył, aby nad sobą panować. – Zniszczone. Twarz Pianościgłego pełna była sympatii. – Ach, nie, przyjacielu – westchnął. – Ona nie została zniszczona. Śmierci nie można zniszczyć. – Wiem. Wiem o tym. – Covenant zacisnął zęby i skrzyżował ręce na piersi, usiłując zapanować nad swoim wzruszeniem. – Ona po prostu jest martwa – martwa ponownie. Laska zaś... została zniszczona. Przez pierwotną magię. – Na wpół lękając się reakcji przyjaciół na tę nowinę, dodał: – Ja tego nie zrobiłem. To nie moja sprawka. Ona... – głos mu się załamał. Usłyszał, co mówił Mhoram. – Ty jesteś białym złotem. – Skąd mógł mieć pewność, że to nie jego sprawka? Jego rewelacje jedynie wywołały dziwny błysk w oczach Bannora. Haruchai zawsze uważali broń za niepotrzebną, a nawet niosącą zepsucie. Bannor zdawał się raczej odczuwać satysfakcję niż żal po stracie Laski. Pianościgły zaś przyjął wyjaśnienia Niedowiarka wzruszeniem ramion, jakby były nieistotne w porównaniu ze strapieniem przyjaciela. – Ach, Covenancie, Covenancie – wyjęczał. – Jak potrafiłeś to znieść? Jak potrafiłeś wytrzymać coś takiego? – Jestem trędowaty – odparł Covenant. Był zaskoczony, gdy usłyszał, że wymawia to słowo bez goryczy. – Potrafię wszystko znieść. Ponieważ tego nie czuję. – Zagestykulował swoimi chorymi rękoma, ponieważ jego łzy jawnie temu przeczyły. – To jest sen. Nie może mnie dotknąć. Ja jestem... – skrzywił się, przypominając sobie przekonanie, które doprowadziło Elenę do złamania prawa śmierci – bez czucia. W odpowiedzi łzy zamgliły przepastne oczy Pianościgłego. – I jesteś bardzo dzielny – powiedział stłumionym głosem. – Przewyższasz mnie. Covenant o mało nie wybuchnął ponownie płaczem, widząc pogrążonego w smutku giganta. Opanował się jednak, myśląc o pytaniach, które miał do zadania, i rzeczach, które miał do powiedzenia. Chciał uśmiechnąć się do Pianościgłego, ale sztywne policzki nie pozwoliły mu na to. Miał wrażenie, że został przyłapany na uczynku wiecznego niepowodzenia, notorycznej nieadekwatności reakcji. Z ulgą odwrócił się, gdy Bannor skierował ich uwagę na pogodę. Gwardzista uświadomił im nieobecność wiatru. Niedowiarek zajęty zmaganiami z Eleną prawie nie zauważył tej zmiany. Teraz jednak nieruchomość powietrza odczuł jako namacalny dowód powrotu zdrowia Krainy. W końcu ucichła lodowata zawierucha lorda Foula. Pod nieobecność wichru szara powłoka chmur wisiała posępna i pusta niczym trumna bez zwłok. W wyniku tego powietrze zrobiło się cieplejsze. Covenant prawie spodziewał się ujrzeć wilgoć topniejącej ziemi, niemal spodziewał się, że z miejsca nastanie wiosna. W ciszy nieruchomego powietrza dotarł do niego wyraźny huk wodospadu. Bannor dostrzegł coś jeszcze; wyczuł coś, co Covenant przegapił. Po chwili zaprowadził Covenanta i Pianościgłego do Kolosa, aby pokazać im, co odkrył. Obsydianowy monolit promieniował łagodnym ciepłem. To ciepło niosło w sobie prawdziwą obietnicę wiosny; pachniało pączkami i zieloną trawą, aliantha, mchem i leśnym iłem. Covenant poczuł, że pod jego wpływem może się odprężyć. Odsunął od siebie cierpienia, strach, nie spełnione potrzeby i osunął się z wdzięcznością; usiadł, opierając się plecami o kojący kamień. Pianościgły przeszukiwał okolicę, dopóki nie znalazł sakwy z jedzeniem, którą przyniósł z sobą ze schronienia ramenów. Razem z Bannorem i Covenantem zjedli w milczeniu posiłek pod wzniesioną pięścią Kolosa, jakby jednoczyli się z nim – jakby okazywali mu szacunek, przyjmując ciepło i osłonę jego kamienia. Nie potrafili inaczej wyrazić swej wdzięczności. Covenant był głodny; nie jadł nic poza napojem Demondim, który podtrzymywał go na siłach przez wiele dni. Pomimo to jadł i chłonął ciepło z dziwną pokorą, jakby na nie nie zasłużył. W głębi duszy czuł, że zniszczenie Laski kupiło jedynie krótkie wytchnienie dla Krainy, niewielką zwłokę ostatecznego triumfu Wzgardliwego. I nie za jego sprawą było to wytchnienie. Odruch, który wyzwolił moc białego złota, był z pewnością równie nieświadomy i bezwiedny, jakby wydarzył się we śnie. Pomimo to następne życie zgasło przez niego. Czuł się upokorzony tą świadomością. Jadł i grzał się, ponieważ musiał jeszcze dokończyć swe dzieło, żadna inna istota w Krainie nie mogła tego uczynić za niego. Po skończeniu oszczędnego posiłku wypytał towarzyszy, jak znaleźli się przy Kolosie. Pianościgły skrzywił się na to wspomnienie. Opowieść zostawił oszczędnemu w słowach Bannorowi, a sam w tym czasie oczyścił i opatrzył czoło Covenanta. W krótkich zdaniach Bannor oznajmił, że rameni byli w stanie odeprzeć atak na swe schronienie dzięki ogromnej pomocy giganta. To była długa i pełna ofiar bitwa. Minęła noc, nim Bannor i Pianościgły mogli rozpocząć poszukiwania Covenanta i Leny. (Ur- podli! – mruknął Pianościgły na ranę Covenanta. – To się nie zagoi. Aby cię wziąć w niewolę, naznaczyli cię). Sługrzywi pozwolili tylko dwóm powrozom – Whane’owi i Lalowi pomagać w poszukiwaniach, ponieważ w nocy w zachowaniu ranyhyn zaszła zmiana. Ku zaskoczeniu i radości ramenów wielkie konie niespodziewanie ruszyły na południe, ku bezpiecznemu schronieniu w górach. Rameni natychmiast podążyli w ślad za nimi. Jedynie mieszanina lęku i troski o Ringthane skłoniła ich w ogóle do udzielenia jakiejś pomocy Bannorowi i Pianościgłemu. Tak więc rozpoczęli we czwórkę swe polowanie. Stracili jednak zbyt wiele czasu, a wiatr i śnieg zatarły ślady. Zgubili je na południe od Trawiastego Brodu i nie potrafili już odszukać. W końcu uznali, że Covenant musiał uzyskać inną pomoc, dzięki której ruszył na wschód. Ruszyli więc, jak mogli najspieszniej, ku wodospadowi Rzeki Jeźdźca. Wędrówka jednak za sprawą kresh i maruderów była powolna i uciążliwa. Obawiali się, że Covenant już wiele dni temu opuścił Górną Krainę. W pobliżu Kolosa natknęli się na bandę ur-podłych, którym towarzyszył furia Herem-Triock. Ku swemu przerażeniu ujrzeli, że tamci niosą ze sobą sztywnego jak trup Covenanta. Zaatakowali we czterech i wybili ur-podłych. Nie mogli jednak zapobiec wezwaniu wysłanemu przez Herema. I nim zdążyli pokonać Herema, uratować Covenanta i odzyskać pierścień, na jego wezwanie odpowiedziała martwa Elena, dzierżąca Laskę Praw. Bez wysiłku opanowała ich. Potem oddała Whane’a Heremowi, aby udręka Triocka była bardziej dotkliwa. A Jehannum, po przybyciu, wszedł w ciało Lala. Resztę Covenant wiedział. Bannor i Pianościgły nie znaleźli śladów Leny. Nie wiedzieli, co opóźniło przybycie Covenanta na Uskok. – Kamień i Morze! – jęknął Pianościgły z gniewną odrazą, gdy Bannor skończył. – Ona mnie zbrukała. Muszę się wykąpać... Będę potrzebował całego morza do zmycia tego zniewolenia. – Ja również – przytaknął Bannor. Żaden z nich jednak się nie poruszył, choć Rzeka Jeźdźca była tuż za linią niskich wzgórz. Covenant wiedział, że wstrzymują się z jego powodu; zdawali się wyczuwać, że potrzebuje ich obecności, sami również mieli pytania. On jednak nie był jeszcze gotów do wyjawienia tego, co leżało mu na sercu. Po chwili milczenia zapytał więc z boleścią w głosie: – Triock mnie przywołał... i nie żyje. Czemu nadal tu jestem? Pianościgły zadumał się na krótko, po czym powiedział: – Być może dlatego, że prawo śmierci zostało złamane – być może to właśnie prawo odsyłało cię z Krainy po śmierci tego, kto cię przywołał. A być może jest tak dlatego, że ja również miałem swój udział w tym przywołaniu. – Tak – westchnął do siebie Covenant. Jego dług wobec Triocka był niewiele mniejszy od tego, co był winien Pianościgłemu. Nie mógł dłużej uchylać się od odpowiedzialności; zmusił się, aby opowiedzieć, co stało się z Leną. Mówił o niej przytłumionym głosem – o starej kobiecie, która zginęła krwawą śmiercią i nie zaznała spoczynku w grobie, ponieważ w swym szaleństwie uczepiła się mężczyzny, który ją skrzywdził. Jej śmierć była jedynie ostatnim z pasma nieszczęść w jej rodzinie. Wszyscy członkowie jej rodu ucierpieli z jego powodu: Trell skaleningas, Atiaran, małżonka Trella, wielki lord Elena, sama Lena – zniszczył ich wszystkich. To wszystko zmieniło go, uczyniło z niego innego człowieka. Dzięki temu mógł zadać następne pytanie. – Pianościgły... – formułował swą prośbę, jak mógł najostrożniej – ...to nie moja sprawa, ale Pietten mówił o tobie jakieś okropne rzeczy. A może chciał, aby były okropne. Mówił... – ale nie potrafił tego powiedzieć. Bez względu na to, jakkolwiek by to wymawiał, to i tak zabrzmiałoby to jak oskarżenie. Gigant westchnął i skulił się. Przyglądał się swym splecionym dłoniom, jakby gdzieś w ich łagodnym i morderczym zarazem uścisku tkwiła tajemnica, której nie chciał uchylić, ale nie mógł dłużej unikać odpowiedzi na to pytanie. – Powiedział, że zdradziłem swój lud – że giganci z Morskich Rubieży wyginęli do ostatniego dziecka z rąk furii turiya, ponieważ ich porzuciłem. To prawda. – Pianościgły! – jęknął Covenant. – Przyjacielu! – Wezbrał w nim smutek, o mało znów nie wybuchnął płaczem. – Wiele przepadło tego dnia w Boleści – powiedział bez związku Bannor. – Tak. – Pianościgły mrugał, jakby próbował powstrzymać łzy, ale jego oczy były suche, wysuszone niczym pustynia. – Tak... wiele rzeczy. A ja byłem z nich ostatni. Ach, Covenancie, jakże mam ci o tym opowiedzieć? W tym języku nie ma dostatecznie długich słów do tej opowieści. Żadne słowo nie potrafi wyrazić tęsknoty za utraconą ojczyzną, udręki z powodu słabnącego nasienia czy dumy... dumy z wierności... Ta wierność była jedyną odpowiedzią na nasze wymieranie. Więc mój lud... giganci... i ja także na swój sposób... gigantów wypełniało przerażenie... odraza tak głęboka, że sparaliżowała ich do szpiku kości... gdy zobaczyli swą dumę rozdartą... rozszarpaną niczym zbutwiałe żagle na wietrze. Załamali się tym widokiem. Ujrzeli znak nadziei odnalezienia Domu... wierność trzech braci... jedno dotknięcie mocy Wzgardliwego zmieniło w najpotężniejsze zło. Kto w Krainie mógł mieć nadzieję przeciwstawienia się gigantowi-furii? Tak więc bezdomni powzięli zamiar zniszczenia tego, czemu dochowywali wierności. Byli przerażeni swą daremną wiernością, głupotą praktykowanej przez długie wieki wierności. Wypełnił ich wstręt i nie pozostawił miejsca na myślenie, opór czy wybór. Postanowili raczej dać się zabić niż... patrzeć na efekty swego niepowodzenia... niż ryzykować, że kolejni z nich zostaną sługami Niszczyciela Dusz. Ja również... na swój sposób, ja także byłem przerażony, ale ja już widziałem to, czego oni nie widzieli. Widziałem, jak stawałem się tym, czego nienawidziłem. Ja jeden spośród mych pobratymców nie byłem zaskoczony. To nie widok giganta-furii mnie przeraził. To... mój własny lud. Ach! Kamień i Morze! Przerażali mnie. Piekliłem się na nich... biegałem po Boleści niczym czarne morze szaleństwa, ryczałem z powodu ich rezygnacji, wściekałem się, aby wykrzesać choć jedną iskierkę oporu w wilgotnej hubce ich serc. Ale oni... oni odłożyli swe narzędzia, wygasili ogniska i przygotowali swe domy jak na odejście... – Nagle jego stłumiona pasja wybuchnęła krzykiem. – Mój lud! Nie mogłem tego znieść! Uciekłem od nich z nikczemnością zalewającą mi serce... uciekłem od nich, żeby samemu również nie popaść w ich przerażenie. Dlatego zabito ich. Mogłem walczyć z furią, a opuściłem ich w najczarniejszej potrzebie. – Niezdolny dłużej nad sobą panować, podniósł się. Jego surowy, znękany głos zgrzytał mu chrapliwie w gardle. – Jestem zbrukany. Muszę... się umyć. Sztywno wyprostowany odwrócił się i ciężko stąpając, odszedł w kierunku rzeki. Bezradność Covenanta wobec jego bólu przerodziła się w gniew. Głos mu drżał, gdy mamrotał do Bannora: – Jeśli powiesz choć jedno słowo potępienia, to przysięgam... – nie dokończył, powstrzymał się. Zbyt często w przeszłości niesłusznie oskarżał Bannora; gwardzista już dawno zasłużył sobie na lepsze traktowanie z jego strony, ale Bannor tylko wzruszył ramionami. – Jestem Haruchai – powiedział. – My także nie jesteśmy odporni. Zepsucie ma wiele twarzy. Potępienie ma bardziej od innych powabną twarz, ale także jest maską Wzgardliwego. Jego słowa kazały Covenantowi przyjrzeć się mu uważniej. Dosłyszał w nich coś, czego nigdy nie udało się ukoić, ani przy Szubienicznym Uroczysku, ani w schronieniu ramenów. Zwykle był to niemal odruchowy brak zaufania gwardzisty, ale gdy Covenant spojrzał mu w oczy, wyczuł, że tym razem chodziło o coś więcej. – Nienawiść i zemsta też są maskami – podjął dalej bez zmiany tonu Bannor. Covenanta uderzyło, jak bardzo gwardzista się postarzał. Śmiertelność zbierała żniwo w przyśpieszonym tempie. Jego włosy były równie siwe jak brwi; skóra była przywiędła, jakby zaczęła usychać; a zmarszczki znaczyły śmiertelnością jego twarz niczym wąwozy śmierci. Gwardzista nie wyglądał na człowieka, który porzucił ślub lojalności wobec lordów. – Ur-lordzie – odezwał się tym samym tonem – co chcesz robić? – Robić? – Covenant z całych sił starał się dorównać gwardziście, ale nie mógł patrzeć na starzejącego się Bannora bez wyrzutów sumienia. – Mam nadal zadanie do wykonania. Muszę iść do ochronki Foula. – W jakim celu? – Muszę go powstrzymać. – Wielki lord Elena również usiłowała go powstrzymać. Widziałeś rezultat. – Tak. – Covenant przyznał całkowitą słuszność Bannorowi, ale nie zachwiał się w swym zamiarze. – Muszę znaleźć lepsze rozwiązanie niż ona. – Czy podjąłeś tę decyzję z nienawiści? – Nie wiem – odpowiedział szczerze. – A zatem czemu idziesz? – Ponieważ muszę. – Owo „muszę” miało ciężar nieodpartej konieczności. Ucieczka, którą sobie wyobraził, gdy opuścił Morinmoss, nie wystarczała. Potrzeba Krainy trzymała go niczym uprząż. – Tak wiele rzeczy zrobiłem źle. Muszę spróbować je naprawić. Bannor zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym zapytał bez osłonek: – Czy wiesz zatem, jak posłużyć się pierwotną magią? – Nie – odpowiedział Covenant. – Tak. – Zawahał się, nie dlatego że zwątpił w swą odpowiedź, ale ponieważ niechętnie mówił to głośno. Wyraźniej dostrzegł jednak, co tkwiło pomiędzy nim i Bannorem; w grę wchodziło coś więcej niż brak zaufania. – Nie wiem, jak ją przywołać czy cokolwiek z nią zrobić, ale wiem, jak ją uwolnić. – Doskonale pamiętał, jak Bannor nakłaniał go, by pomógł wielkiemu lordowi Prothallowi wezwać Ogniste Lwy Góry Gromu. – Jeśli uda mi się dostać do Złoziemnego Kamienia... to mogę coś zrobić. – Kamień sieje zepsucie – głos gwardzisty był twardy. – Wiem. – Świetnie rozumiał punkt widzenia Bannora. – Wiem. Dlatego właśnie muszę się do niego dostać. O to właśnie w tym wszystkim chodzi. To dlatego Foul mną manipulował. Dlatego Elena... dlatego Elena zrobiła to, co zrobiła. Dlatego Mhoram mi ufa. – Czy to będzie następna profanacja? – nie ustępował Bannor. Covenant musiał uspokoić się, nim odpowiedział. – Mam nadzieję, że nie. Nie chcę, aby tak się stało. Gwardzista w odpowiedzi wstał i spoglądając na niego z kamienną twarzą, rzekł: – Ur-lordzie Covenancie, nie będę ci towarzyszył w realizacji tego zamierzenia. – Nie? – zapytał Covenant. W głębi duszy liczył na towarzystwo Bannora. – Nie. Ja już nie służę lordom. – Więc postanowiłeś się od tego odciąć? – wychrypiał Covenant bardziej opryskliwie, niż zamierzał. – Nie. – Bannor odparował beznamiętnie jego atak. – Udzielę wszelkiej możliwej pomocy. Podzielę się z wami całą swoją wiedzą o Wyniszczonych Równinach, Kurash Qwellinir i Gorących Popiołach, ale do Ridjeck Thome, gniazda Zepsucia – nie pójdę. Najgorętszym pragnieniem gwardii było stoczenie walki ze Wzgardliwym w jego domu, niepokalana służba przeciw Zepsuciu. To pragnienie nas zwiodło. Ja odsunąłem od siebie podobne myśli. Moje miejsce jest teraz z ranyhyn i ich ramenami na wygnaniu w górach. Covenantowi zdawało się, że spod beznamiętnego tonu jego głosu przebija udręka – udręka, która – jak zawsze – sprawiała mu ból. – Ach, Bannor – westchnął. – Czyżbyś aż tak bardzo wstydził się tego, kim byłeś? Bannor uniósł brew, jakby jego pytanie było bliskie prawdy. – Nie wstydzę się – powiedział dobitnie. – Ale jestem zasmucony, że tak wiele wieków trzeba było, abyśmy pojęli granice naszego oddania. W imię żadnej służby śmiertelnicy nie powinni wyrzekać się żon, snu i śmierci – w przeciwnym razie porażka staje się zbyt odrażająca, nie do zniesienia. – Przerwał, jakby się wahał, po czym dokończył: – Czy zapomniałeś, że wielki lord Elena nadała swej ostatniej rzeźbie nasze twarze? – Nie. – Bannor wzruszył Niedowiarka. Jego odpowiedź była zarazem zapewnieniem i obietnicą. – Nigdy nie zapomnę. Bannor powoli skinął głową, po czym powiedział: – Ja również muszę się obmyć – i odszedł w kierunku rzeki, nie oglądając się za siebie. Covenant patrzył za nim przez chwilę, potem oparł się plecami o ciepłą ścianę Kolosa i zamknął oczy. Wiedział, że nie powinien zwlekać z wyruszeniem, że każda spędzona tu chwila powiększa jego ryzyko. Lord Foul z pewnością wiedział, co się wydarzyło: poczuł nagłe zniszczenie Laski i będzie szukał wyjaśnienia, być może przywoła jeszcze raz Elenę zza grobu, aby odpowiedziała na jego pytania. Wówczas poczyni przygotowania przeciwko Niedowiarkowi; ochronka Foula będzie broniona; roześle grupy poszukiwawcze. Zwłoka mogła oznaczać porażkę. Covenant nie był jednak gotów. Musiał jeszcze coś wyznać – musiał powiedzieć przyjaciołom o ostatniej i najtrudniejszej sprawie. Siedział więc, czekając na powrót Bannora i Pianościgłego, chłonąc ciepło Kolosa niczym pożywienie. Nie chciał odchodzić z miejsca, w którym umarł Triock, z brzemieniem najmniejszej nieuczciwości. Bannor nie odszedł na długo. Wrócił razem z Pianościgłym osuszyć się w cieple kamienia. Pianościgły był znów opanowany. Zęby błyskały mu pomiędzy sztywną, wilgotną brodą, jakby palił się do drogi – jakby gotów był przedzierać się przez morze nieprzyjaciół, aby zadać cios Wzgardliwemu. Bannor stał z surową miną u boku giganta. Pominąwszy wzrost, wyglądali podobnie. Obaj spojrzeli Covenantowi prosto w oczy, gdy ten skierował na nich swój wzrok. Przez chwilę czuł się rozdarty pomiędzy nimi, jakby reprezentowali przeciwne bieguny jego dylematu. Jeszcze dziwniejsze od tego rozdarcia było przeświadczenie, które się wraz z nim pojawiło. Pierwszy raz na mgnienie oka zrozumiał swe położenie. A pod wpływem tego wrażenia opadł z niego strach, niechęć i niepewność. – Jest jeszcze coś – powiedział do nich – jeszcze jedna sprawa, o której muszę wam powiedzieć. Potem usiadł, wpatrując się w martwą obręcz swego pierścienia, bo nie chciał widzieć ich reakcji przed końcem całej opowieści, i opowiedział, jak wielki lord Mhoram przywołał go do Revelstone i jak on odmówił przybycia. Opowiadał tak zwięźle, jak potrafił, nie bagatelizując trudnej sytuacji panującej wówczas w Revelstone ani niebezpieczeństwa dziewczynki, dla której odmówił prośbie Mhorama, ani histerii, w jaką wpadł po dokonaniu swego wyboru. I stwierdził, że nie żałuje tej decyzji. Zdawała się nie mieć nic wspólnego ani z jego żalem, ani wolą; po prostu nie mógł postąpić inaczej. Krainie jednak nie brakowało powodów, by żałować takiej decyzji – miliony powodów, po jednym na każde stracone życie, po jednym na każdy dzień, który przedłużał zimę, ponieważ on nie oddał siebie i pierścienia w ręce Mhorama. Wyjaśnił to wszystko, aby Bannor i Pianościgły nie mogli zarzucić mu nieuczciwości. Skończył i ponownie podniósł wzrok. Początkowo żaden z nich nie spojrzał mu w oczy; każdy osobno zdawał się rozważać to, co usłyszał. W końcu Bannor odpowiedział na spojrzenie Covenanta i stwierdził swym poprzednim tonem: – Kosztowny wybór, Niedowiarku. Kosztowny. Można było uniknąć wielu krzywd... – Kosztowny! – przerwał mu Pianościgły. – Można było! – Usta rozciągnęły mu się w dzikim uśmiechu, który odbił się echem w jego przepastnych oczach. – Dziecko uratował! Covenancie... przyjacielu... nawet przy całej swej stracie dostrzegam powód do radości z takiego wyboru. Twoje męstwo... Kamień i Morze! Zdumiewa mnie to. Bannor nie dał się zbić z tropu. – A zatem nazwij to męstwem. Jednakże jest ono kosztowne. Kraina jeszcze przez wiele lat będzie krwawić z wysiłku, bez względu na wynik twego pobytu w ochronce Foula. – Wiem – po raz kolejny był zmuszony przyznać Covenant. Z przerażającą jasnością zdawał sobie z tego sprawę. – Nie mogłem inaczej postąpić. I... i nie byłem wtedy jeszcze gotów. Teraz jestem gotów... bardziej gotowy. – Nigdy nie będę gotowy, pomyślał. – Nie można być na to gotowym. – Być może teraz będę mógł zrobić to, czego wówczas nie mogłem. Bannor patrzył mu w oczy przez chwilę, po czym skinął szorstko głową. – Chcesz już ruszać? – zapytał beznamiętnie. – Zepsucie będzie z niecierpliwością na ciebie czekać. Covenant westchnął i dźwignął się na nogi. – Tak. – Nie chciał opuszczać podnoszącego na duchu ciepła Kolosa. – Gotowi czy nie, zaczynajmy. Pomiędzy Bannorem i Pianościgłym przeszedł ostatnie wzgórza do miejsca, z którego mógł spojrzeć z Uskoku na Wyniszczone Równiny. Przepaść wynurzyła się zza wzgórza tak nagle, jakby czaiła się tam w zasadzce na Covenanta. Niedowiarek stwierdził, iż spogląda z krawędzi dwa tysiące stóp w dół – ale uchwycił się ramion przyjaciół i głęboko oddychał, nie dopuszczając do siebie zawrotu głowy. Po chwili osłabło gwałtowne wrażenie wywołane tym widokiem i zaczął zauważać szczegóły. Po prawej, u podnóża wzgórza, Rzeka Jeźdźca pędziła, aby przelać się nad krawędzią Uskoku. W tej okolicy urwisko rozpadało się na cztery czy pięć poszarpanych stopni, z których spadał wodospad przy wtórze huku i ryku wydawanego jednocześnie na wszystkich stopniach. Od podnóża wodospadu rzeka skręcała na południowy wschód, ku wiecznym pustkowiom Wyniszczonych Równin. – Tam – powiedział Bannor – tam zaczyna się szlak waszej próby. Tam Rzeka Jeźdźca staje się Ściekiem Ruin i skażona płynie ku morzu. To mroczne i budzące odrazę wody, użyteczne jedynie dla ich mieszkańców. Przez pewien czas tamtędy właśnie będzie biegła wasza droga. Rzeka wytyczy wam szlak przez znaczną część tych niebezpiecznych równin. Doprowadzi was na południe od Kurash Qwellinir. Ty wiesz – skinął na Pianościgłego – że Wyniszczone Równiny tworzą rozległą wymarłą krainę wokół cypla Ridjeck Thome, na którym ochronka Foula wbija się klinem w morze. Pośród tej wymarłej krainy leży Kurash Qwellinir, Strzaskane Wzgórza. Niektórzy powiadają, że te wzgórza powstały z rozłupanej góry – inni, że utworzyły je żużle i odpadki z jaskini, palenisk i legowisk wojennych Zepsucia. Jednakże w istocie zbudowano je, to labirynt, który ma zmylić nieprzyjaciół. W nim znajduje się Gorak Krembal – Gorące Popioły. Przecinają cypel od morza do morza gorącą lawą i bronią dostępu do gniazda Zepsucia, tak że nikt nie może tamtędy przejść, by zdobyć pozbawioną bram gardziel ochronki. Stwory Zepsucia wychodzą i wchodzą do Ridjeck Thome przez tunele, których wyloty są ukryte w Kurash Qwellinir. Myślę jednak, że nie skorzystacie z takiego dojścia. Nie mam wątpliwości, że gigant mógłby odszukać tunel pośród labiryntu, ale na tej drodze czekałyby na was całe armie obrońców Zepsucia. Nie przeszlibyście. Powiem wam o przejściu przez Strzaskane Wzgórza od ich południowej strony. Tam znajduje się najwęższe miejsce Gorących Popiołów, gdzie lawa wylewa się do morza przez rozcięcie w urwisku. W tym miejscu gigant może znaleźć przejście. – Mówił tak, jakby omawiał wygodną ścieżkę pośród gór, a nie podejście do siedziby Wzgardliwego, który posiał zepsucie wśród gwardzistów. – Tym sposobem może uda wam się zdobyć Ridjeck Thome przez zaskoczenie. Pianościgły chłonął te informacje, po czym skinął głową. Uważnie wysłuchał szczegółowego opisu drogi przez labirynt Kurash Qwellinir. Covenant także próbował słuchać, ale jego myśli błądziły. Zdawało mu się, że Uskok go woła. Groźba zawrotu głowy nie pozwalała mu na skupienie. – Elena – szepnął do siebie. Przywoływał ją w swych myślach, mając nadzieję, że jej wizerunek uspokoi go. Jednak na widok szmaragdowej emanacji jej losu zadrżał z jękiem. – Nie! – oświadczył nadciągającemu zawrotowi głowy. – To nie musi tak być. To mój sen. Mogę coś z tym zrobić. Pianościgły i Bannor patrzyli na niego dziwnym wzrokiem. Jego palce ściskały ich słabo, niecierpliwie. Nie potrafił oderwać oczu od pędzącego wodospadu, który wabił go w dół niczym przynęta śmierci. Covenant wziął głęboki oddech. Zmusił się, aby palec za palcem puścić swych przyjaciół. – Ruszajmy – mruknął. – Nie zniosę dłużej czekania. Gigant podniósł swą sakwę. – Jestem gotowy – powiedział. – Zapasy są skromne, ale nie mamy wyjścia. Musimy mieć nadzieję na znalezienie aliantha w Dolnej Krainie. Nie odrywając oczu od wodospadu, Covenant zwrócił się do Bannora. Nie potrafił prosić, aby gwardzista zmienił swą decyzję, więc powiedział: – Pogrzebiesz Triocka? On zasłużył sobie na przyzwoity grób. Bannor kiwnął głową. – Zrobię coś jeszcze – powiedział i wyciągnął spod swej krótkiej szaty przypalone metalowe okucia Laski Praw. – Zaniosę je do Revelstone. Gdy przyjdzie na mnie czas, wrócę w góry, do domu Haruchai. Po drodze odwiedzę Revelstone – jeśli lordowie i twierdza lordów się utrzymają. Nie wiem, jaką wartość może mieć jeszcze ten metal, ale być może ci, którzy przeżyją tę wojnę, zrobią z niego jakiś użytek. – Dziękuję – szepnął cicho Covenant. Bannor schował obręcze i skłonił się krótko przed Covenantem i Pianościgłym. – Szukajcie pomocy wszędzie, gdzie zajdziecie – powiedział. – Nawet na Wyniszczonych Równinach Zepsucie nie panuje niepodzielnie. – Nim zdążyli odpowiedzieć, odwrócił się i pobiegł w kierunku Kolosa. Gdy mijał szczyt wzgórza, jego plecy powiedziały im równie wyraźnie jak słowa, że już go nigdy nie zobaczą. – Bannor! – jęknął Covenant. – Czy było aż tak źle? – Czuł się osierocony, opuszczony, jakby zabrano mu połowę wsparcia. – Spokojnie, przyjacielu – szepnął Pianościgły. – On zrezygnował z zemsty. Zbezczeszczono ponad dwa tysiące lat jego nieskalanej służby – pomimo to postanowił się nie mścić. Takich decyzji nie podejmuje się łatwo. Niełatwo je dźwigać. Zemsta... Ach, przyjacielu, zemsta jest najsłodszym ze wszystkich ponurych marzeń. Covenant stwierdził, iż nadal wpatruje się w wodospad. Spadająca stopniami rzeka miała całą tę słodycz, o której wspomniał gigant. Niedowiarek otrząsnął się. – Do diabła. – Pustka jego przekleństw zdawała się odpowiednia do jego stanu. – Ruszamy? – Ruszamy. – Covenant czuł na sobie spojrzenie giganta. – Covenant... ur- lordzie... nie ma potrzeby, abyś pokonywał to zejście. Zamknij oczy, a ja zniosę cię, tak jak wówczas, gdy schodziliśmy z wartowni Kevina. – To było dawno temu – Covenant ledwie słyszał własną odpowiedź. Zaczynało mu się kręcić w głowie. – Muszę to zrobić sam. – Na chwilę pozwolił osłabnąć swemu oporowi i prawie padł na kolana. Ssący zawrót głowy coraz mocniej szarpał jego umysł i zrozumiał, że będzie musiał się mu poddać, zamiast od niego uciekać, że jedynym sposobem na opanowanie zawrotu głowy było znalezienie jego jądra. Gdzieś w centrum wirowania będzie oko, jądro stabilności. – Po prostu idź przodem... abyś mógł mnie złapać. – Jedynie w oku cyklonu mógł znaleźć spokojne miejsce. Pianościgły przyjrzał mu się z powątpiewaniem, po czym ruszył ku krawędzi urwiska w pobliżu wodospadu. Covenant pokuśtykał za nim. Gigant podszedł do krawędzi i spojrzał w dół, aby wybrać najlepsze miejsce do zejścia, potem opuścił się i zniknął z oczu za brzegiem urwiska. Covenant stał przez chwilę, kołysząc się na krawędzi Uskoku. Otchłań wodospadu przyzywała go niczym uwolnienie z delirium. Im bardziej kręciło mu się w głowie, tym bardziej nie wiedział, jak się temu oprzeć. Krew pulsowała mu coraz mocniej w zranionym czole. Począł wirować wokół tego bólu niczym wokół osi i stwierdził, iż panika kusząca upadkiem łagodnieje. Sama nadzieja, że ten zawrót głowy ma nieruchome centrum, zdawała się ziszczać jego nadzieję. Wirowanie nie ustało, ale jego wpływ osłabł. Powoli pulsowanie w skroniach łagodniało. Nie spadł...... Czuł się słaby niczym wygłodniały pokutnik – ledwie był w stanie unieść własny ciężar. Klęknął na krawędzi i opuścił nogi. Trzymając się kurczowo skraju urwiska, szukał po omacku oparcia dla nóg. Wkrótce czołgał się tyłem w dół Uskoku niczym w przepaść swej przyszłości. Zejście trwało długo, ale nie było szczególnie trudne. Pianościgły ubezpieczał go przez cały czas, gdy pokonywał opadające stopniami urwisko. Najbardziej strome miejsca były łagodzone przez półki, szczeliny, karłowate krzaki, które umożliwiały pokonanie całego urwiska. Gigant bez trudu wynajdował zejścia odpowiednie dla Covenanta i ostatecznie Niedowiarek nabrał niejakiej pewności ruchów, dzięki czemu był w stanie pokonać ostatnie fragmenty urwiska bez pomocy. W końcu dotarł do podnóża. Tam udał się prosto do stawu i zanurzył się w zimnej wodzie, aby uspokoić wyczerpane nerwy i zmyć z siebie pot swego strachu. W tym czasie Pianościgły napełnił bukłak i sam solidnie napił się wody ze stawu. Być może była to ostatnia woda zdatna do picia. Potem gigant wyciągnął naczynie ze skaleningiem, aby Covenant mógł się osuszyć. Niedowiarek zapytał Pianościgłego, na jak długo wystarczą im zapasy. Gigant skrzywił się. – Dwa dni. Trzy może cztery, jeśli znajdziemy aliantha na Wyniszczonych Równinach. Jesteśmy daleko od ochronki Foula. Nawet gdybyśmy pobiegli prosto w objęcia Niszczyciela Dusz, to czekałyby nas trzy lub cztery dni bez jedzenia, nim on pożywienie uczyniłby niepotrzebnym. – Potem uśmiechnął się. – Mówi się, że głód jest dobrym nauczycielem. Przyjacielu, czeka nas w tej podróży obfitość wiedzy. Covenant zadrżał. Miał już pewne doświadczenia z głodem. Teraz miał przed sobą perspektywę śmierci głodowej; czoło miał znów zranione; będzie musiał boso pokonać daleką drogę. Jeden po drugim zaczęły się spełniać warunki powrotu do jego własnego życia. – Słyszałem, jak Hyrim raz mówił, że mądrość jest jedynie powierzchowna – wymamrotał, zawiązując szarfę swej szaty. – Czy coś w tym rodzaju. Znaczyłoby to, że trędowaci muszą być najmądrzejszymi ludźmi na świecie. – A są? – zapytał gigant. – Czy ty jesteś mądry, Niedowiarku? – Któż to wie? Jeśli jestem... to mądrość jest przeceniana. Na te słowa Pianościgły uśmiechnął się szerzej. – Być może jest... być może jest. Przyjacielu, jesteśmy dwoma najmądrzejszymi sercami w Krainie – my, którzy maszerujemy tak bezbronnie i nieuchronnie w samo serce królestwa Wzgardliwego. Zaiste, mądrość jest niczym głód. Być może to wspaniała rzecz... ale kto dobrowolnie by jej kosztował? Pomimo braku wiatru powietrze nadal było zimowe. Skaliste brzegi stawu oblepiały sople lodu, tam gdzie rozpryskiwała się woda z wodospadu, a oddech Pianościgłego wzbijał obłoczki pary w wilgotnym powietrzu. Covenant potrzebował ruchu, aby się ogrzać i podtrzymać swą odwagę. – Nie jest wspaniała – zgrzytnął na wpół do siebie. – Ale jest użyteczna. Chodźmy. Pianościgły schował naczynie ze skaleningiem, po czym zarzucił sakwę na swe szerokie plecy i poprowadził Covenanta od Uskoku wzdłuż rzeki. Noc zatrzymała ich, gdy uszli zaledwie trzy – cztery ligi, ale zdążyli już za sobą zostawić podnóże Uskoku i ostatnie skrawki nie splugawionej równiny, która kiedyś, w zamierzchłej przeszłości, rozciągała się od pustkowi Southron na południe ku Sarangrave i Pożeraczowi Życia, Wielkiemu Bagnu na północy. Szli starym korytem Ścieku Ruin. Szare, kruche, obumarłe krzewy i drzewa – topole, jałowce, niegdyś piękne tamaryszki – wyrastały z wyschniętego błota po obu stronach strumienia, zajmując teren, który niegdyś był korytem rzeki. Ściek Ruin zwęził się przed wiekami i pozostawił na obu brzegach żyźniejsze błoto, w którym wytrzymałe drzewa i krzaki wiodły nędzną egzystencję, dopóki nie zniszczyła ich nadprzyrodzona zima lorda Foula. Ciemność sączyła się w powietrze, jakby parowała z ziemi, drzewa przybrały widmowe kształty zakazu, który niemal uniemożliwiał dalszą wędrówkę wyschniętym korytem rzeki. Covenant z rezygnacją zgodził się na zatrzymanie tu na noc, choć suchy muł cuchnął starym, duszącym zapachem, a z rzeki dobiegały hałasy niczym z zasadzki na ich drodze. Wiedział, że byliby bezpieczniejsi, gdyby wędrowali nocą, ale był zmęczony i nie wierzył, aby gigant mógł odnaleźć drogę w pochmurnych ciemnościach. Później jednak odkrył, że rzeka błyszczy niczym migotliwy grynszpan; cała powierzchnia wody jaśniała stłumionym blaskiem. Źródłem tego światła nie była woda, ale świecące węgorze, które śmigały w jej nurtach. Sprawiały wrażenie wygłodniałych, a ich szczęki najeżone były zębiskami. Jednakże dzięki nim mogli znowu iść dalej. Nawet w niesamowitym świetle węgorzy nie uszli jednak daleko. Zniszczenie Laski Praw zachwiało równowagę zimy lorda Foula. Nie rozpędzane przez wiatr chmury napęczniały i w przejmującym chłodzie ciemności uwolniły nagromadzony deszcz. Wkrótce z ich nieszczelnego uścisku popłynęły całe potoki, spadały prosto na Niższą Krainę, jakby pękło sklepienie podtrzymujące niebiosa. W takich warunkach Pianościgły nie mógł odszukać drogi. Nie pozostało im więc nic innego, jak tylko skulić się razem w błocie i przeczekać nawałnicę, próbując zasnąć. Z nadejściem świtu deszcz ustał. Covenant i Pianościgły ruszyli dalej w zamglonym świetle poranka. Tego dnia widzieli ostatnie aliantha; w miarę jak zagłębiali się w Wyniszczone Równiny, błoto stawało się zbyt mało urodzajne dla skarbojagód. Wędrowali dalej, pokrzepiając się skromnymi racjami z topniejących zapasów. W nocy powrócił deszcz, przemoczył ich do suchej nitki. Następnego dnia pomiędzy poszarzałymi drzewami wypatrzył ich orzeł. Zakołował dwa razy nisko nad głowami, a potem odleciał, pokrzykując drwiąco, niczym głos zza grobu: – Pianościgły! Porzucił krewnych! – Szukają nas – powiedział Covenant. – Tak – gigant splunął gwałtownie. – Dopadną nas. – Wyszukał sobie gładki kamień wielkości dwóch pięści Covenanta i zabrał z sobą na wypadek, gdyby orzeł powrócił. Jednakże ptaszysko pokazało się dopiero następnego dnia – po kolejnej deszczowej nawałnicy, która runęła na równiny, tak jakby powłoka chmur nad Krainą była wzburzonym morzem – zakołowało nad nimi dwa razy, rano i po południu. Za pierwszym razem orzeł naigrawał się z nich, dopóki Pianościgły nie cisnął w niego wszystkimi kamieniami, jakie mógł w pobliżu znaleźć, potem sfrunął niżej i wrzasnął pogardliwie: – Ten, który porzucił krewnych! Nędznik! Za drugim razem Pianościgły zachował jeden kamień w ukryciu. Poczekał, aż ptak opuści się niżej, po czym rzucił w niego z zabójczą siłą. Ptaszysko osłoniło się przed ciosem skrzydłami, i odleciało, ale przetrącone skrzydła ledwie były go w stanie utrzymać w powietrzu. – Śpieszmy się – warknął Pianościgły. – To paskudne ptaszysko naprowadza na nas pościg. Jest już niedaleko. Covenant ruszył, jak mógł najspieszniej na swych odrętwiałych, bosych nogach. O ile to było możliwe, trzymali się pod osłoną drzew, aby nie wypatrzyły ich szpiegujące ptaki. Ta przezorność zwolniła nieco ich tempo, ale największą przeszkodą było wyczerpanie Covenanta. Zdawało się, że rana i ciężkie przejścia u stóp Kolosa pozbawiły jego ciało niezbędnej sprężystości. Niewiele też spał w ciągu zimnych i mokrych nocy, a skąpe racje sprawiały, że powoli zaczynał przymierać głodem. W zawziętym milczeniu człapał liga za ligą, jakby w ruchu utrzymywał go tylko strach przed pościgiem. Tego wieczoru, w mrocznym blasku węgorzy, zjadł ostatnią porcję z zapasów Pianościgłego. – I co teraz? – mruknął niewyraźnie, gdy skończył. – Musimy się z tym pogodzić. Nie ma więcej. – Do diabła! – jęknął w duchu Covenant. Wyraźnie pamiętał, co przytrafiło mu się w lesie za Heven Farm, gdy jego dobrowolne wyniszczenie doprowadziło go do histerii. Wspomnienie to napełniało go przerażeniem. Z kolei przerażenie przywołało inne wspomnienia – byłej żony Joan i syna Rogera. Czuł przemożną potrzebę opowiedzenia o nich Pianościgłemu, jakby byli duchami, od których mógł się uwolnić, opowiadając o nich właściwej osobie. Nim jednak znalazł odpowiednie słowa, jego myśli rozproszył pierwszy pościg. Grupa podobnych do małp stworów parła ku nim od południowej strony Ścieku Ruin. Bezgłośnie, niczym atak sennych koszmarów, wyłoniły się spomiędzy drzew w świetle węgorzy. Rzuciły się z niskiego brzegu i posuwały w poprzek rzeki ku swej zdobyczy. Jednakże albo nie wiedziały o grożącym im niebezpieczeństwie, albo o nim zapomniały. Bez jednego krzyku zniknęły wszystkie w opalizującej kipieli. Żaden z nich już się nie pojawił. Covenant i Pianościgły natychmiast ruszyli w dalszą drogę. W niesamowitym świetle węgorzy oddalali się od owego miejsca, najszybciej jak mogli. Krótko potem zaczął padać deszcz. Spadł na nich niczym waląca się góra, czyniąc noc kompletnie nieprzenikliwą. Byli zmuszeni zatrzymać się. Skulili się razem jak rozbitkowie pod nędzną osłoną bezlistnych drzew, próbując zasnąć z nadzieją, że przy takiej pogodzie pościg za nimi nie ruszy. Po jakimś czasie Covenant zapadł w drzemkę. Krążył już w pobliżu głębin prawdziwego snu, gdy Pianościgły obudził go. – Posłuchaj! Covenant nic nie słyszał poza nieprzerwanym szumem deszczu, ale uszy giganta były czulsze. – Ściek Ruin wzbiera! Będzie powódź! Potykając się niczym ślepcy, obijając o niewidoczne drzewa i krzewy, ślizgając się w wodzie, która sięgała im już powyżej kostek, usiłowali wspiąć się wyżej. Po długich zmaganiach udało im się wyjść ze starego łożyska rzeki, ale woda nadal wzbierała, a teren, na którym byli, nie wznosił się już. Teraz Covenant także słyszał przez szum deszczu głęboki ryk powodzi; zdawała się piętrzyć nad nimi w ciemności nocy. Brodził po kolana w mulistej wodzie i nie widział ratunku. Pianościgły ciągnął go jednak naprzód. Po jakimś czasie dobrnęli do wyżłobionego przez erozję wąwozu. Jego ściany były śliskie, a woda lała się w nim niczym w szczelinie, ale gigant nie wahał się. Przymocował sobie Covenanta krótką liną z leptoru do pleców i ruszył w górę wąwozu. Covenantowi zdawało się, że podróżował uczepiony Pianościgłego przez wiele lig, gdy w końcu poczuł, że zaczęli się wspinać. Ściany wąwozu zwężały się. Pianościgły pomagał sobie przy wspinaniu rękoma. Zatrzymali się, gdy dotarli na zbocze wzgórza, gdzie woda ledwie zakrywała im nogi. Covenant opadł wyczerpany w błoto. Deszcz ustał, a on zapadł w odrętwiały sen, póki zimny szary świt nie począł znaczyć swej drogi przez zachmurzone niebo od wschodu. W końcu Niedowiarek przetarł zaklejone zmęczeniem oczy i usiadł. Pianościgły spoglądał na niego z rozbawieniem. – Ach, Covenancie – powiedział gigant – dobrana z nas para. Jesteś taki ubłocony i śmiertelnie poważny... Obawiam się, że ja wyglądam nie lepiej. – Wypiął ubabrane ciało w zabawnej pozie. – Co sądzisz? Na chwilę Pianościgły przyjął wygląd wesołego i beztrosko bawiącego się dziecka. Covenant poczuł ukłucie bólu na ten widok. Ile to już minęło czasu, gdy ostatni raz słyszał śmiech giganta? – Umyj twarz – wychrypiał, jak mógł najweselej. – Komicznie wyglądasz. – Czynisz mi zaszczyt – odparował Pianościgły, ale nie roześmiał się. Jego rozbawienie przygasło, a on odwrócił się i opryskał twarz wodą, aby ją oczyścić. Covenant poszedł za jego przykładem, choć był zbyt zmęczony, aby czuć się brudnym. Na śniadanie wypił trzy łyki z bukłaka, po czym niepewnie wstał na nogi. W oddali dostrzegł kilka czubków drzew sterczących z brunatnego rozlewiska powodzi. Nie pozostał żaden inny ślad znaczący stare koryto Ścieku Ruin. Po przeciwnej stronie, tam gdzie teraz zmuszeni byli ruszyć, ciągnęło się długie pasmo wzgórz. Piętrzyły się warstwami ponad nim, zdawały się niemal tak wysokie jak góry, a ich poszarpane zbocza były tak spustoszone, jakby od wieków były martwe po korzenie. Covenant jęknął na ten widok. Jego umęczone ciało sprzeciwiało się, ale nie miał wyboru; nizina Ścieku Ruin była teraz nie do przebycia. Rozpoczęli wspinaczkę, mając na pokrzepienie jedynie skromne racje wody. Wzgórza wznosiły się wolniej, niż się wydawało. Gdyby Covenant był dobrze odżywiony i zdrowy, to nie ucierpiałby zbytnio. Jednakże przy jego wyczerpaniu z ledwością mógł podciągnąć się w górę zbocza. Ropiejąca rana na czole bolała go niczym ciężkie brzemię uczepione czaszki, spychające go do tyłu. Gęste, wilgotne powietrze zdawało się zaklejać mu płuca. Co jakiś czas przyłapywał się na tym, że leży pośród kamieni i nie może sobie przypomnieć potknięcia. Pomimo to z pomocą Pianościgłego szedł dalej. Tego dnia wspięli się na grzbiet długiego pasma wzgórz i zaczęli z niego schodzić. Od czasu opuszczenia Ścieku Ruin nie widzieli śladów pogoni. Następnego ranka, po nocnej ulewie tak ciężkiej i cuchnącej, jakby chmury były do cna zjełczałe, ruszyli w dół. Covenant uspokoił się, gdy jego wychudzone ciało przyzwyczaiło się do głodu – nie zrobił się silniejszy, ale mniej rozgorączkowany. Zszedł bez potknięcia. Potem powędrowali na wschód wyjałowioną ziemią, oddalając się od pasma wzgórz. Po południu – ponurym i głodnym – dotarli do niesamowitego gąszczu ciernistych krzewów. Zarastały dno rozległej niecki; martwe głogi z gałęziami niczym ramiona i szarymi cierniami twardymi jak żelazo zagradzały im drogę przez blisko ligę. Całe dno niecki przypominało zniszczony sad, w którym hodowano krzewy na broń – na ostre piki i haki. Głogi rosły w wygiętych szeregach, jakby posadzono je tak, aby można ich było doglądać i zbierać z nich owoce. Tu i ówdzie w szeregach pojawiały się luki, ale z tej odległości Covenant nie mógł dojrzeć, co było ich powodem. Pianościgły nie chciał przechodzić przez tę dolinę. Cierniste pustkowie z obu stron otaczał wyższy teren, a nagie drzewka nie zapewniały kryjówki; łatwo ich będzie wypatrzyć, gdy znajdą się na dnie niecki. Jednakże i tym razem nie mieli wyboru. Cierniste pustkowie rozciągało się daleko na południe i północ. Potrzebowaliby dużo czasu, aby je obejść – czasu, w którym głód mógł ich pokonać, a pościg dopaść. Pianościgły, mrucząc pod nosem, przepatrzył dobrze okolicę, szukając śladów pogoni. Potem poprowadził Covenanta w dół ostatniego zbocza ku ciernistej dolinie. Najniższe gałęzie drzewek znajdowały się sześć, siedem stóp nad ziemią. Covenant mógł poruszać się wyprostowany wzdłuż zagiętych szeregów pni, ale Pianościgły musiał iść na czworakach albo zginać się w pół, aby ciernie nie drapały mu głowy i tułowia. Poruszając się zbyt szybko, ryzykował zranienie. W rezultacie niebezpiecznie wolno pokonywali cierniste pustkowie. Gruba warstwa pyłu pokrywała ziemię pod ich nogami. Zdawało się, że wszystkie deszcze z poprzednich nocy omijały tę dolinę. Martwa ziemia spoglądała w chmury, jakby całe lata ulewnych deszczy nie były w stanie zaspokoić pragnienia tych pradawnych pustkowi. Kroki wędrowców wzbijały duszące tumany, które wypełniały im płuca i gryzły w oczy – i wznosiły się w niebo, znacząc ich obecność równie wyraźnie jak dym. Wkrótce dotarli do jednej z przerw w ciernistych drzewkach. Ku swemu zdumieniu stwierdzili, że był to dół z błotem. Mokra glina bulgotała w małym stawie. W przeciwieństwie do otoczenia z martwego pyłu bajorko zdawało się kipieć jakimś rodzajem błotnego życia, ale było równie zimne jak zimowe powietrze. Covenant cofnął się, jakby kryło w sobie niebezpieczeństwo, i pośpieszył pomiędzy ciernistymi drzewkami tak szybko, jak tylko mógł iść Pianościgły. Byli w połowie drogi do wschodniego krańca doliny, gdy w oddali za sobą usłyszeli ochrypłe okrzyki. Dostrzegli dwie duże grupy maruderów, wypadające spomiędzy wzgórz w różnych miejscach. Grupy połączyły się i razem rzuciły pomiędzy głogi, zawyły, poczuwszy zapach krwi swej zdobyczy. Covenant i Pianościgły odwrócili się i rzucili do ucieczki. Covenant gnał pędzony strachem. W pierwszym zrywie był w stanie myśleć jedynie o biegu, poruszaniu nogami i pompowaniu powietrza do płuc. Wkrótce zdał sobie jednak sprawę, że oddala się od Pianościgłego. Ruch na czworakach ograniczał prędkość giganta; Pianościgły nie mógł efektywnie wykorzystać swych długich nóg, nie raniąc sobie głowy o ciernie. – Uciekaj! – krzyknął do Covenanta. – Ja ich zatrzymam! – Ani mi się śni! – Covenant zwolnił, aby zrównać z gigantem swój krok. – Siedzimy w tym razem. – Uciekaj! – powtórzył Pianościgły, machając ponaglająco ręką, jakby chciał odgonić Covenanta. Covenant zamiast odpowiedzi przyłączył się do przyjaciela. Słyszał dzikie pokrzykiwania pościgu, jakby goniący mieli zaraz chwycić go pazurami za plecy, ale został z Pianościgłym. Stracił już zbyt wielu ważnych dla siebie ludzi. Nagle Pianościgły zatrzymał się. – Idź, mówię! Kamień i Morze! – w jego głosie pobrzmiewała wściekłość. – Myślisz, że potrafię znieść widok zniweczenia twych zamiarów z mego powodu? Covenant obrócił się i zatrzymał. – Ani mi się śni – wysapał ponownie. – Bez ciebie jestem do niczego. Pianościgły okręcił się, aby spojrzeć na nacierających. – W takim razie musisz teraz znaleźć sposób na posłużenie się białym złotem. Jest ich zbyt wielu. – Nie będę musiał, jeśli będziesz szedł dalej! Do diabła! Możemy ich jeszcze prześcignąć. Gigant odwrócił się z powrotem, aby spojrzeć na Covenanta. Przez moment jego mięśnie napięły się, aby ponieść go znowu w przód, ale potem zesztywniał i zadarł głowę do góry. Wpatrywał się przez chwilę gorączkowo w coś w oddali za głową Covenanta. Niedowiarka ogarnęło nowe przerażenie. Odwrócił się i powędrował oczyma za wzrokiem giganta. Na wschodnim zboczu doliny byli ur-podli. W wielkiej liczbie gnali ku ciernistemu pustkowiu, jakby się nagle wyroili, a po drodze formowali trzy kliny. Covenant widział ich wyraźnie poprzez ciernie. Po dotarciu na dno doliny ur-podli zatrzymali się i machnęli swymi prętami. Podpalili martwe drzewa na całym wschodnim skraju lasu. Głogi zapłonęły natychmiast. Płomienie strzeliły z rykiem w górę, gwałtownie przenosiły się po gałęziach z drzewa na drzewo. Każdy pień zmienił się w pochodnię, od której zajmował się sąsiedni głóg. Po chwili Covenant i Pianościgły zostali odcięci od wschodu ścianą ognia. Pianościgły spoglądał to na ogień, to na nacierającą pogoń, a z jego oczu, spod gęstych brwi strzelały wściekłe błyski niczym żądza walki. – W pułapce! – krzyknął, jakby niemożliwość wyjścia z tej sytuacji oburzała go, ale jego gniew miał inne znaczenie. – Pomylili się! Ja jestem odporny na ogień. Mogę przedrzeć się i zaatakować! – Ale ja nie jestem odporny – odparł z odrętwieniem Covenant. Rosnąca wściekłość giganta przyprawiała go z lęku o mdłości. Wiedział, jak powinien zareagować. Pianościgły o wiele lepiej był przygotowany do walki ze Wzgardliwym. Powinien więc rzec: – Bierz mój pierścień i idź. Znajdziesz sposób, aby się nim posłużyć. Przedrzesz się przez tych ur-podłych – ale jego gardło nie chciało sformułować tych słów. Zakipiało w nim z obawy, że Pianościgły sam poprosi o ślubną obrączkę. To go skłoniło do szukania innego wyjścia. – Czy potrafisz pływać w ruchomych piaskach? – wycharczał. Gigant spojrzał na niego szeroko otwartymi oczyma, jakby powiedział coś niepojętego. – Doły z błotem! Możemy się w jednym z nich ukryć – dopóki ogień nie przejdzie. Jeśli potrafisz utrzymać nas na powierzchni. Pianościgły nadal gapił się na niego, nic nie rozumiejąc. Covenant przestraszył się, że gigant za bardzo pogrążył się już we wściekłości, aby zrozumieć, co do niego mówił. Po chwili jednak Pianościgły opanował się. Raptownym przypływem woli zapanował nad chęcią walki. – Tak! – warknął. – Chodź! – Natychmiast puścił się w kierunku ognia. Pędzili, aby znaleźć staw z bulgoczącą gliną, nim dopadnie ich pościg. Covenant bał się, że będzie za późno; nawet przez wściekły ryk ognia docierały do niego wycia goniących. Płomienie przesuwały się z przerażającą szybkością. Goniące ich stwory były kilkaset jardów za nimi, gdy Covenant skoczył w zasięg gorąca bijącego od płomieni i szukał jednego z owych dołów. Nie mógł jednak żadnego znaleźć. Fala gorąca paliła mu oczy, na wpół go oślepiając. Był zbyt blisko ognia, który wygryzał sobie ku niemu drogę w wierzchołkach drzew niczym pożerająca świat bestia. Zawołał na Pianościgłego, ale jego głos znikł pośród zgiełku pożaru. Gigant schwycił go za ramię i poderwał do góry. Pędząc na czworakach niczym kaleka, kierował się do stawu znajdującego się prosto pod ścianą ognia. Gałęzie i ciernie w pobliżu dołu już rozkwitały pomarańczowymi kwiatami, jakby ogień przywrócił je do życia. Pianościgły skoczył do błota. Impet zniósł ich pod powierzchnię, ale dzięki fantastycznej sile nóg gigant ponownie wypchnął ich do góry. Rosnący żar zdawał się natychmiast przypiekać im twarze, ale Covenant bardziej bał się błota. Przez chwilę rzucał się przeraźliwie, potem przypomniał sobie, że w ruchomych piaskach najszybciej ginie się, szamocząc. Przeciwstawiając się z całych sił instynktownej panice, zmusił się do zaprzestania walki. Poczuł, że za jego plecami Pianościgły robi to samo. Jedynie ich głowy wystawały z błota. Nie utonęli. Ogień przeszedł ponad nimi, osmalając boleśnie twarz Covenantowi, podczas gdy on wisiał w mokrej glinie, ledwo ważąc się oddychać. Wraz z przejściem ognia jego bezradność zdawała się jeszcze rosnąć. Po odejściu płomieni będą wraz z Pianościgłym pływać w tym bagnisku, mogąc bronić się przeciwko trzem klinom ur-podłych jedynie poruszeniem ramion. Covenant zaczerpnął duży oddech, aby zawołać Pianościgłego. Jednakże nie skończył jeszcze wciągać powietrza, gdy w głębi błota ręce schwyciły go za kostki i pociągnęły w dół. 18. Zepsuty Covenant szarpał się desperacko, usiłując wydobyć się na powierzchnię, ale błoto tłumiło jego ruchy, wsysało wszystkie jego wysiłki, a ręce zaciśnięte na kostkach ciągnęły go szybko w dół. Szukał po omacku Pianościgłego, ale na nic nie trafił. Czuł, że był już głęboko pod powierzchnią dołu. Z ponurą zawziętością wstrzymywał oddech. Jego uparty instynkt przetrwania kazał mu nie zaprzestawać walki, choć wiedział, że nigdy nie mógłby wypłynąć na powierzchnię z tych zimnych głębin. Zginał się, pokonując z wysiłkiem opór błocka, sięgał rękoma w dół nóg, usiłując schwycić trzymające go palce. Nie mógł jednak ich znaleźć. Ciągnęły go w dół – czuł ich mokry uścisk na kostkach – ale jego ręce na nic nie natrafiały tam, gdzie powinny być tamte palce, gdzie musiały być. W tej krytycznej chwili zdawało mu się, że poczuł przez moment pulsowanie białego złota. Jednakże nie towarzyszyło temu doznanie mocy, a samo pulsowanie zniknęło, gdy tylko sięgnął ku niemu swymi myślami. W płucach zaczynało mu brakować powietrza. Wewnętrzną powierzchnię powiek pokryła sieć czerwonych, świecących żyłek. Zaczął krzyczeć jak oszalały: – Nie w ten sposób! Nie w ten sposób! W następnej chwili poczuł, że zmienił kierunek ruchu. Podczas gdy jego płuca jęczały o powietrze, ręce początkowo ciągnęły go poziomo, a potem ku górze. Z mokrym cmoknięciem wyciągnęły go z błota w przejmujące, wilgotne, czarne powietrze. Covenant począł łapczywie chwytać oddech. Powietrze było nieświeże i cuchnące niczym w wilgotnej krypcie, ale oznaczało życie i chwytał je zachłannie. Przez długą chwilę czerwone ornamenty w jego mózgu oślepiały go. Kiedy oddech uspokoił się i przeszedł w stłumione dyszenie, oczyścił oczy z błota i otworzył je, próbując zobaczyć, gdzie jest. Wokół niego panowały kompletne ciemności. Leżał na wilgotnej glinie. Gdy poruszył się, jego lewe ramię dotknęło gliniastej ściany. Wstał i wyciągnął ręce nad głowę; na wysokości ramion odkrył nad sobą sklepienie. Zdawało się, że jest pod ścianą zagrzebanej w glinie pieczary. – On nie widzi – odezwał się wilgotny głos w pobliżu jego ucha. Brzmiał jak głos kogoś małego i przestraszonego, ale Niedowiarek wzdrygnął się zaskoczony, odskoczył do tyłu i osunął się, dysząc, po ścianie. – To dobrze – odparł inny bojaźliwy głos. – Mógłby nas skrzywdzić. – To nie jest dobrze. Dostarczcie mu światło. – Ten głos zdawał się bardziej rezolutny, ale też drżał wylękniony. – Nie! Nie, nie. – Covenant mógł odróżnić ośmiu czy dziesięciu mówiących. – Jeśli nie mamy zamiaru mu pomóc, to nie powinniśmy go ratować – nalegał surowszy głos. – On może nas skrzywdzić! – Jeszcze nie jest za późno. Utopmy go. – Nie. – Rezolutny głos przybrał na sile. – Wybraliśmy to ryzyko. – Och! Jeśli Sprawca się dowie...! – Wybraliśmy, mówię! Uratować, a potem zabić – to z pewnością byłoby dzieło Sprawcy. Lepiej, aby nas skrzywdził. Ja... – głos zawahał się bojaźliwie – ja sam dostarczę mu światło, jeśli będę musiał. – Przygotować się! – odpowiedzieli chórem, wzbudzając trwogę w Covenancie. Po chwili usłyszał dziwny odgłos, podobny do tego, jaki towarzyszy wpychaniu kija w błoto. Kilka stóp od jego twarzy pojawiło się przyćmione czerwone jarzenie. Światło pochodziło od groteskowej postaci z gliny stojącej na dnie pieczary. Była wysokości około dwóch stóp i stała przed nim niczym gliniany posąg uformowany przez niewprawne dłonie dziecka. Covenant dostrzegł niezdarne kończyny, ledwie zaznaczone rysy, ale nie widział oczu, uszu, ust ani nosa. Czerwonawe zagłębienia w jego brązowej postaci jaśniały przytłumionym blaskiem, dając skąpe oświetlenie. Covenant stwierdził, że znalazł się na końcu tunelu. W pobliżu znajdował się szeroki dół bulgoczącego błota, a za nim schodziły się ściany, strop i dno, zamykając pomieszczenie. W przeciwnym kierunku tunel niknął w ciemnościach. Na granicy światła stało kilkanaście niskich glinianych postaci, podobnych do tej przed nim. Nie poruszały się, nie wydawały żadnych dźwięków. Sprawiały wrażenie nieożywionych, jakby pozostawiło je po sobie stworzenie, które zbudowało ten tunel. Jednakże w tunelu nie było nikogo czy niczego innego, co mogłoby do niego przemówić. Covenant gapił się na nieforemne postacie i próbował pozbierać myśli. Nagle w dole z błotem zakipiało. Przed Covenantem wyskoczyło z bagniska jeszcze kilka glinianych postaci, ciągnąc za sobą dwie ogromne nogi. Jarząca się figurka szybko wycofała się w głąb tunelu, aby zrobić miejsce. W następnej chwili do tunelu wciągnięto Pianościgłego. Stwory wycofały się, dołączając do postaci przyglądających się Covenantowi. Płuca giganta utrzymały Pianościgłego przy życiu; nie stracił nawet przytomności. Zaczął miotać się w ciasnej komorze, zamachnął się w stronę glinianych postaci, powarkując z wściekłością w oczach. Słabiutkie światło natychmiast zgasło. Pośród przeraźliwych krzyków gliniane stwory uciekły w głąb tunelu. – Pianościgły! – zawołał Covenant. – Oni nas uratowali! Usłyszał, że gigant zatrzymuje się, słyszał, jak dyszy ochryple. – Pianościgły – powtórzył. – Gigancie! Pianościgły przez chwilę oddychał głęboko, po czym powiedział: – Przyjacielu – w ciemności jego głos był zduszony, jakby pełen tłumionych wzruszeń – jesteś zdrów? – Zdrów? – Covenant poczuł, że lada chwila straci równowagę, balansując na krawędzi histerii, ale opanował się. – Nie zrobili mi krzywdy. Pianościgły... myślę, że oni nas uratowali. Gigant dyszał przez dłuższą chwilę, odzyskując panowanie nad sobą. – Tak – stęknął. – Tak. A ja teraz nauczyłem ich strachu przed nami – rzekł, po czym dodał, kierując głos w głąb tunelu: – Proszę, wybaczcie mi. Rzeczywiście nas uratowaliście. Mało nad sobą panuję... tak, szybko wpadam w gniew, zbyt szybko. Jednakże niechcący sprawiliście, że rozpacz ścisnęła mi serce. Zabraliście mego przyjaciela, a mnie zostawiliście. Lękałem się, że on nie żyje... wpadłem w rozpacz. Bannor, gwardzista, powiedział nam, abyśmy wszędzie po drodze rozglądali się za pomocą. Głupiec ze mnie, że nie szukałem jej tak blisko włości Niszczyciela Dusz. Gdy wciągnęliście i mnie, moimi myślami zawładnęła już wściekłość. Błagam was o wybaczenie. Z ciemności odpowiedziała mu głucha cisza. – Ach, wysłuchajcie mnie! – zawołał z przejęciem. – Uratowaliście nas z rąk Wzgardliwego. Nie porzucajcie więc nas teraz. Napięta Cisza W końcu pękła. – Rozpacz jest dziełem Sprawcy – powiedział głos. – Nie była naszym zamiarem. – Nie wierzcie im! – zawołały inne głosy. – Oni są twardzi. Jednakże szurające odgłosy stóp wróciły do Covenanta i Pianościgłego, a niektóre z glinianych kształtów poczęły świecić, wypełniając tunel światłem. Stworzenia podchodziły ostrożnie i zatrzymywały się poza zasięgiem ramion giganta. – My również prosimy o wybaczenie – powiedział przywódca, jak mógł najpewniej. – Ach, nie musicie tego czynić – odparł Pianościgły. – Być może niezbyt pochopnie uznaję przyjaciół, ale gdy to już uczynię, nie muszą się mnie bać. Jam jest Słone Serce Pianościgły... – przełknął ślinę, jakby słowa chciały go zadławić – ...ostatni z gigantów z Morskich Rubieży. Moim przyjacielem jest Thomas Covenant, ur-lord i powiernik białego złota. – Wiemy – powiedział przywódca. – Słyszeliśmy. My jesteśmy jheherrin – aussat jheherrin Befylam. Siedziba Sprawcy nie ma tajemnic, których by jheherrin nie słyszały. Mówiono o was. Ułożono przeciwko wam plany. Jheherrin rozprawiały i postanowiły wam pomóc. – Jeśli Sprawca się dowie – głos za przywódcą zadrżał – jesteśmy zgubieni. – To prawda. Jeśli domyśli się, że wam pomogliśmy, nie będzie nas dłużej tolerował. Boimy się o nasze życie, ale wy jesteście jego wrogami. A legendy powiadają... Nagle przywódca przerwał, odwrócił się, aby naradzić się z innymi jheherrin. Covenant zafascynowany przyglądał się, jak szeptali między sobą. Z odległości wyglądali podobnie, ale po dokładniejszym przyjrzeniu się okazywało się, że są tak różni jak gliniane figurki różnych dzieci. Różnili się rozmiarami, kształtem, odcieniem, bojaźliwością, brzmieniem głosu. Łączyło ich jedynie dziwne wrażenie niestałości. W czasie ruchu wybrzuszali się i ściskali, jakby w całości utrzymywała ich tylko delikatna skórka napięcia powierzchniowego – jakby każde szturchnięcie czy cios mogły obrócić ich w kupkę mokrej gliny. Po krótkiej naradzie przywódca powrócił. Jego głos drżał, jakby lękał się własnego brzmienia. – Dlaczego przyszliście? Ośmieliliście się... Co jest waszym zamiarem? Pianościgły odpowiedział z zawziętością, aby jheherrin mu uwierzyły. – Naszym zamiarem jest zniszczenie lorda Foula Wzgardliwego. Covenant drgnął, słysząc to oświadczenie, ale nie mógł temu zaprzeczyć. Jak inaczej mógłby opisać to, co zamierzał uczynić? Jheherrin ponownie się naradziły, po czym oznajmiły pośpiesznie, z lękiem: – Tego nie da się uczynić. Chodźcie z nami. To nagłe oświadczenie zabrzmiało niczym rozkaz, choć głos przywódcy był zbyt drżący, aby wydawać rozkazy. Covenant czuł przemożną chęć protestu, nie dlatego, aby miał coś przeciwko pójściu za jheherrin, ale ponieważ chciał wiedzieć, dlaczego uważali jego przedsięwzięcie za niemożliwe. Uprzedzili jednak jego pytania swym skwapliwym odejściem; nim zdążył sformułować pytanie, połowa jaśniejących postaci odeszła, a pozostałe odchodziły. Pianościgły wzruszył ramionami i dał znak, aby Covenant ruszył przed nim w głąb tunelu. Niedowiarek skinął głową, po czym jęknął ze zmęczenia i ruszył na czworakach za jheherrin. Gliniane stwory poruszały się niespodziewanie szybko. Wybrzuszając się i przelewając, na wpół biegły, na wpół przelewały się tunelem. Covenant nie był w stanie dotrzymać im kroku. Posuwał się skulony, płuca bolały go od stęchłego powietrza, a nogi co rusz ślizgały się na śliskiej glinie. Pianościgły poruszał się jeszcze wolniej; niskie sklepienie zmusiło go do czołgania się. Kilka jheherrin zostało jednak z nimi, prowadząc ich przez zakręty i skrzyżowania korytarzy. W miarę jak sieć korytarzy rozgałęziała się, strop tunelu wznosił się coraz wyżej. Wkrótce Covenant mógł stanąć wyprostowany, a Pianościgły iść skulony. Teraz posuwali się szybciej. Wędrowali tak przez długi czas. Szli przez wiele mil tak szybko, jak tylko Covenant potrafił, poprzez zawiłe skrzyżowania, gdzie tunele dziurawiły ziemię jak rzeszoto, a wędrowcom migały przed oczyma inne stwory, wszystkie spieszące w tę samą stronę poprzez glinę tak mokrą i gęstą, że Covenant z trudem w niej brnął, pomiędzy żyłami węgla odbijającymi jaskrawo blask jheherrin. Jednakże nie było to zbyt duże tempo i malało stale z upływem lig. Już od dwóch dni Niedowiarek nic nie jadł i od dziesięciu nie wypoczywał. Zaschnięte błoto pulsowało mu na czole niczym gorączka. Drętwota rąk i nóg – brak czucia, który nie miał nic wspólnego z zimnem – rozprzestrzeniała się. Pomimo to parł naprzód. Nie lękał się, że się okaleczy; przy jego zmęczeniu stracił nad nim władzę ów wieczny lęk trędowatych. Nogi, głowa, głód – zaczynały się spełniać warunki powrotu do własnego świata. To nie strach przed trądem popychał go naprzód. Kierowały nim inne pobudki. Warunki wędrówki stopniowo poprawiały się. W tunelach skała zaczęła zastępować glinę; powietrze powoli robiło się coraz lżejsze, czystsze; temperatura była umiarkowana. To pomagało Covenantowi iść dalej, a gdy tylko chwiał się, troska i wsparcie Pianościgłego przywracały mu równowagę. Szedł liga za ligą, jakby próbował wymazać nieznośną drętwotę swych nóg o nagą skałę. W końcu popadł w rodzaj śpiączki. Nie zwracał już uwagi na otoczenie, swych przewodników czy wyczerpanie. Nie czuł, jak Pianościgły od czasu do czasu kładł mu rękę na ramieniu, aby skierować go w odpowiednią stronę. Niespodziewanie stwierdził, że stoi w dużej, skalnej pieczarze, pełnej tłoczących się stworów, i gapi się w osłupieniu, jakby nie mógł wyobrazić sobie, jak się tu dostał. Większość stworów stała w bezpiecznej odległości od nich, ale kilka wysunęło się naprzód, niosąc miski z wodą i jedzeniem. Niedowiarek czuł bijący od nich instynktowny strach. Jednakże zbliżyły się wystarczająco, aby podać im miski. Covenant wyciągnął po nie rękę, ale gigant powstrzymał go. – Ach, jheherrin – odezwał się Pianościgły oficjalnym tonem – wasza gościnność jest dla nas zaszczytem. Gdybyśmy tylko mogli, uhonorowalibyśmy was należycie, przyjmując wasze dary. Ale my nie jesteśmy tacy jak wy – żyjemy w inny sposób. Wasze jedzenie miast pomóc, wyrządziłoby nam krzywdę. Jego przemowa wytrąciła Covenanta ze stanu sennego odrętwienia. Zmusił się, aby zajrzeć do misek, i stwierdził, że Pianościgły miał rację. Jedzenie miało wygląd stopionego marglu i cuchnęło zgnilizną, jakby przez stulecia rozkładała się w nim padlina. Woda jednak była świeża i czysta. Pianościgły przyjął ją, skłaniając się w podziękowaniu, upił solidny łyk, po czym podał miskę Covenantowi. Po raz pierwszy Niedowiarek uprzytomnił sobie, że na ciernistym pustkowiu zgubili sakwę giganta. Fala zimnej wody, wlewająca się w pustkę jego żołądka, pomogła mu do reszty otrząsnąć się z otępienia. Covenant wypił do dna, rozkoszując się jej świeżością, jakby sądził, że nigdy już nie skosztuje niczego czystego. Zwrócił miskę czekającemu, drżącemu jheherrin i skłonił się, naśladując jak najlepiej ukłon Pianościgłego. Potem zaczął oceniać swą sytuację. W pieczarze było już kilkaset stworów, a następne ciągle przybywały. Podobnie jak jheherrin, które ich uratowały, wszystkie wydały się zrobione z ożywionej gliny. Miały groteskowe kształty, niczym potwory śmieszne w swej potworności; brakowało im jakichkolwiek organów zmysłów, które Covenant mógłby rozpoznać. Z niejakim jednak zaskoczeniem zauważył, że występowało ich kilka różnych typów. Oprócz niskich wyprostowanych postaci, które zobaczyli jako pierwsze, były jeszcze ze trzy odmienne, podobne do bestii, które wyglądały niczym żałosne nieudane próby ulepionych z gliny koni, wilków, jaskiniowych upiorów, oraz jedna grupa osobliwie wężowatych pełzaczy. – Pianościgły? – mruknął Covenant skręcany bolesnym przeczuciem. – Kim oni są? – Nazwali się w języku dawnych lordów – odparł Pianościgły ostrożnie, jakby omijał coś niebezpiecznego – zgodnie ze swymi kształtami. Ci, którzy nas znaleźli, są aussat Befylam z jheherrin. Inne Befylam, które widzisz, to fael Befylam – wskazał na pełzaczy – i roge – wskazał na stwory podobne do jaskiniowych upiorów. – W czasie wędrówki słyszałem część z ich rozmów – wyjaśnił, ale nie kontynuował tego tematu. Pod wpływem swych domysłów Covenant poczuł przypływ mdłości. – Kim oni są? – nalegał. Mięśnie Pianościgłego stężały pod błotem przesłaniającym mu twarz. Głos mu zadrżał, gdy mówił: – Zapytaj ich. Niech oni ci powiedzą, jeśli zechcą. – Rozejrzał się po jaskini, unikając wzroku Covenanta. – Powiemy – odezwał się zimny, mroczny głos. Jeden z fael jheherrin Befylam podczołgał się kawałek w ich kierunku. Poruszając się, przelewał się przez kamienie, a gdy zatrzymał się, leżał dusząc się i sapiąc niczym wyciągnięta z wody ryba. Zdecydowanie i strach walczyły z sobą w każdym uniesieniu jego ciała. Covenant jednak nie czuł obrzydzenia. Przepełniała go litość dla wszystkich jheherrin. – Powiemy – powtórzył pełzacz. – Wy jesteście twardzi... my się was wszyscy boimy. – Oni nas zniszczą – zaskamlała chmara głosów. – Ale postanowiliśmy pomóc. – Decyzja nie była jednomyślna! – zawołały głosy. – Postanowiliśmy. Wy jesteście... legendy mówią... – głos zamilkł zakłopotany. – Podjęliśmy to ryzyko. – Potem jego głos przepełniło cierpienie. – Błagamy was... nie zwróćcie się przeciwko nam. – Nigdy dobrowolnie nie skrzywdzimy jheherrin – odparł spokojnie i pewnie Pianościgły. Ze wszystkich miejsc jaskini odpowiedziała mu pełna niedowierzania cisza. Jednak potem kilka głosów odezwało się tonem znużonej rezygnacji: – A zatem mów. Postanowiliśmy. Pełzacz uspokoił się. – Powiemy. Postanowiliśmy. Człowieku-białe złoto, pytałeś, kim jesteśmy. Jesteśmy jheherrin – miękcy – dzieło Sprawcy. – Blask skalny pulsował w takt jego słów niczym smutek. – Sprawca trudzi się głęboko w twierdzy swego domu, rozmnażając swe armie. Bierze żywe ciało, takie jakie znacie, i pracuje nad nim swą mocą, kształtując jego siłę i złośliwość, by służyła jego własnej. To, co tworzy, nie zawsze spełnia jego oczekiwania. Czasami powstaje raczej słabość niż siła. Czasami jego stworzenie jest ślepe, kalekie lub martwo urodzone. Takie płody rzuca do bezmiernego bagna gorejącej gliny, aby je pochłonęło. – Jaskinię wypełniły wibracje pamiętanego przerażenia. – W tej otchłani tkwi jednak inna potęga. Nie giniemy. W męczarniach stajemy się jheherrin – miękkimi. Jesteśmy przekształcani. Wypełzliśmy z głębin piekła. – Wypełzliśmy – powtórzyły głosy. – W ciemnych tunelach zapomnianych nawet przez Sprawcę... – Zapomnianych. – ...pędzimy nasze życie. – Życie. – Od błota cierniowego pustkowia do samych murów siedziby Sprawcy wędrujemy w ziemi i boimy się, szukając... – Szukając. – ...słuchając... – Słuchając. – ...czekając. – Czekając. – Powierzchnia Ziemi jest dla nas zabroniona. Rozsypalibyśmy się w proch, gdyby dotknęło nas światło słońca. I nie potrafimy ryć – nie możemy robić nowych tuneli, aby odejść z tego miejsca. Jesteśmy miękcy. – Zgubieni. – I nie ważymy się obrazić Sprawcy. Jesteśmy tolerowani – on śmieje się z naszego upodlenia. – Zgubieni. – A jednak zachowaliśmy kształty tego, czym byliśmy. Nie jesteśmy... – głos zadrżał, jakby się bał, że zostanie porażony za swą śmiałość – sługami Sprawcy. Setki jheherrin wstrzymało oddechy z trwogi. – Wiele z naszych tuneli graniczy z korytarzami Sprawcy. Badamy ściany i słuchamy. Słyszymy... Sprawca nie ma tajemnic. Słyszeliśmy jego wrogość przeciwko wam, jego zamiary względem was. W imię legend naradzaliśmy się i postanowiliśmy. Postanowiliśmy ofiarować każdą pomoc, którą można ukryć przed Sprawcą. Pełzacz skończył, wszystkie jheherrin umilkły i obserwowały Covenanta, szukającego po omacku odpowiedzi. Miał ochotę płakać, otoczyć potwory ramionami i płakać, ale wola wypełnienia zamiaru była silniejsza. Czuł, że nie może nagiąć jej ku delikatności bez złamania. – Zniszczyć lorda Foula – zazgrzytał w myślach. – Tak! – Ale – odpowiedział szorstko – mówicie, że to niemożliwe, że nie można tego dokonać. – Nie można – zadygotał pełzacz. – Korytarze Sprawcy pod Kurash Qwellinir są strzeżone. Kurash Qwellinir jest labiryntem. Ognie Gorak Krembal strzegą siedziby Sprawcy. Jej sale roją się od złośliwości i sług. Słyszeliśmy. Sprawca nie ma tajemnic. – A jednak nam pomogliście – powiedział w zamyśleniu gigant. – Nie baliście się gniewu Sprawcy. Nie uczyniliście tego dla błahego powodu. – To prawda. – Mówca zdawał się lękać tego, co Pianościgły mógłby dalej powiedzieć. – Z pewnością możecie nam udzielić jeszcze innej pomocy. – Tak... tak. O Gorak Krembal nie mówimy – tam nic nie ma, ale znamy drogi Kurash Qwellinir. I... i w siedzibie Sprawcy również... tam coś jest, ale... – Mówca umilkł. – Ale – powiedział spokojnie Pianościgły – ta pomoc nie jest powodem, dla którego nam już pomogliście. Nie jestem ślepy ni głuchy, jheherrin. Jakieś inne powody musiały skłonić was do podjęcia tak niebezpiecznej decyzji. – Legenda... – głos mówcy uwiązł nagle w gardle, po czym stwór odpełzł, by naradzić się ze stojącymi z tyłu istotami. Dyskutowali szeptem z sobą zawzięcie, a tymczasem Covenant usiłował opanować zbliżający się kryzys. Z jakiejś niejasnej przyczyny miał nadzieję, że stwory odmówią opowiadania legendy. – Powiedz nam – rzekł z rozmysłem Pianościgły, gdy pełzacz do nich wrócił. W jaskini zapadła pełna przerażenia cisza, po czym chóralny okrzyk przeszył powietrze, gdy mówca powtórzył bojaźliwie: – Powiemy. Kilkudziesięciu jheherrin uciekło, nie mogąc znieść ryzyka. – Musimy. Nie ma innego wyjścia. Pełzacz zbliżył się do nich kilka stóp, po czym osunął się z mokrym klapnięciem na ziemię, dysząc, jakby nie mógł złapać oddechu. Po chwili jednak uniósł swój drżący głos i zaczął śpiewać. Pieśń była w obcym języku, którego Covenant nie rozumiał, a jej tony tak były zakłócone przez strach, że nie mógł rozróżnić melodii. Pomimo to wyczuł – bardziej po sposobie, w jaki jheherrin słuchały, niż w samej pieśni – kryjącą się w niej moc, jej siłę oddziaływania na stwory. Był wzruszony, choć nie zrozumiał ani słowa. Pieśń była krótka, jakby długie lata ponurego upodlenia zredukowały ją do samego szkieletu. Po jej skończeniu mówca powiedział słabym głosem: – Legenda. Nadzieja jheherrin... jedyna cząstka naszego życia, która nie jest dziełem Sprawcy, jedyny cel. Mówi ona, że dalecy przodkowie jheherrin, nie pochodzący od Sprawcy, sami byli Sprawcami. Jednakże nie byli pozbawieni nasienia tak jak on... jak my. Nie byli zmuszeni rozmnażać się, korzystając z ciał innych. Ich własne ciała wydawały młode, które dorastały i same wydawały na świat młode. Dzięki temu świat nieustannie się odradzał. Trudno wyobrazić sobie podobne rzeczy, ale Sprawcy byli skażeni. Niektórzy z nich byli słabi, niektórzy ślepi, a jeszcze inni nieostrożni. Pomiędzy nimi urodził się ten Sprawca, pozbawiony nasienia i zgorzkniały, a oni nie zauważyli ani nie zlękli się tego, co uczynili. Dlatego znaleźli się w jego mocy. On ich zepsuł, zabrał w czeluści kryjówek pod jego domem i wykorzystał do tworzenia swych armii. My jesteśmy ostatnimi pozostałościami owych stworzeń nie pochodzących od Sprawcy. Ukarani za nasze skazy, musimy pełzać w podziemiach w nędzy, bezsenności i wiecznym strachu. Błoto jest naszym słońcem, krwią i istnieniem, naszym ciałem i domem. Strach jest naszym dziedzictwem, ponieważ Sprawca może skończyć jednym słowem z nami, żyjącymi w cieniu jego domu. Jednakże w imię naszej jedynej nadziei jesteśmy czujni. Albowiem jest powiedziane, że żyją istoty nie pochodzące od Sprawcy, które nadal nie podlegają jego władzy... nadal wydają na świat młode ze swych ciał. Jest powiedziane, że gdy nadejdzie czas, urodzą się młode bez skazy – niepokalane potomstwo odporne na działania Sprawcy i jego tworów – pozbawione lęku. Jest powiedziane, że jeden z niepokalanych przybędzie, przynosząc znak mocy do domu Sprawcy. Jest powiedziane, że wybawi jheherrin, jeśli dowiodą... jeśli uzna, że zasłużyli... że zdobędzie u Sprawcy dla nich wybawienie od strachu i błota... jeśli... jeśli... – Mówca nie był w stanie ciągnąć dalej. Jego głos powoli ucichł, pozostawiając całą jaskinię w bolesnym oczekiwaniu na odpowiedź, która wypełniłaby próżnię ich niedoli. Covenant jednak nie mógł spełnić ich oczekiwań. Czuł skupioną na sobie uwagę wszystkich jheherrin. Czuł ich nieme pytania, błagania: – Czy ty jesteś tym niepokalanym? Czy wybawisz nas, jeśli ci pomożemy? – Jednak on nie potrafił dać im odpowiedzi, której pragnęli. Ich śmierć za życia zasługiwała na prawdę, nie fałszywą nadzieję. Z rozmysłem rezygnował z ich pomocy. Jego głos był szorstki, pobrzmiewał gniewem. – Spójrzcie na mnie. Znacie odpowiedź. Pod tym całym błotem trawi mnie choroba – jestem chory. I dopuściłem się niegodnych czynów... Nie jestem niepokalany. Jestem zepsuty. Jego zaparcie zabrzmiało w ostatnim drgnieniu ciszy – w jednej chwili ciszy, w której rozwiała się wokół niego ogromna nadzieja. Potem przeraźliwy krzyk przerażenia rozległ się pośród tłumu jheherrin. Natychmiast zniknęło całe światło. Stwory rozbiegły się, krzycząc w ciemnościach niczym strapione upiory. Pianościgły chwycił Covenanta, aby ochronić go przed atakiem, ale jheherrin nie atakowały; one uciekały. Odgłosy ich ruchu przetoczyły się przez jaskinię niczym wicher zguby i ucichły w oddali. Wkrótce powróciła cisza, opadła bez sił u stóp Covenanta i Pianościgłego niczym puste całuny, pozostałości po zbezczeszczonym grobie. Piersią Covenanta wstrząsnęły podobne do szlochu spazmy, ale opanował się, zjednoczył z ciszą. Nie mógł poddać się prośbie jheherrin; złamałby się, gdyby musiał nagiąć swoją determinację. – Foul! – szarpnął się. – Foul! Jesteś zbyt okrutny. Czuł na ramieniu dłoń giganta, próbującego go uspokoić. Pragnął mu odpowiedzieć, wyjaśnić w jakiś sposób przyczynę swej gwałtowności. Nim jednak udało mu się przemówić, cisza spłynęła i skupiła się w odgłosie cichego płaczu. Dźwięk ten w miarę słuchania stawał się coraz głośniejszy. Opuszczony i nieszczęśliwy, wznosił się w ciemnościach niczym niepowetowany żal, przyprawiał o drżenie głuche powietrze. Covenant pragnął podejść do płaczącego, pragnął pocieszyć go w jakiś sposób. Jednak, gdy się poruszył, usłyszał słowa, które go powstrzymały, pełne żalu oskarżenie: – Rozpacz jest dziełem Sprawcy. – Wybaczcie mi – jęknął Covenant. – Jak mogłem was okłamać? – Szukał właściwej odpowiedzi, po czym wiedziony instynktem powiedział: – Legenda nie zmieniła się. Nie dotknąłem legendy. Nie podaję w wątpliwość waszych zasług. Dowiedliście swej wartości. Tylko, że ja... nie jestem niepokalany. On jeszcze nie przybył. Ja nie mam nic wspólnego z waszą nadzieją. Płaczący nie odpowiedział. Jego szloch szarpał coraz boleśniej powietrze; nie mógł powstrzymać raz uwolnionego cierpienia. Po chwili jednak zamigotał skalnym światłem. Covenant ujrzał, że był to pełzacz, który przemawiał w imieniu jheherrin. – Chodźcie – zaszlochał. – Chodźcie. – Drżąc ze smutku, odwrócił się i wypełzł z jaskini. Covenant i gigant podążyli za nim bez wahania. Wobec boleści stwora w milczeniu zaakceptowali to, co wobec nich zamierzał. Pełzacz zawiódł ich ponownie do skomplikowanej sieci tuneli, ale tym razem szli ku górze, w kierunku przeciwnym do tego, z którego przyszli. Kamienne ściany ponownie stały się zimne, a powietrze zaczęło lekko pachnieć siarką. Wkrótce – trochę dalej niż pół ligi od jaskini – ich przewodnik zatrzymał się. Covenant i Pianościgły zatrzymali się z szacunkiem w pewnej odległości od stwora i czekali, a tymczasem on usiłował opanować szloch. Widok jego wysiłków, oświetlonych przyćmionym skalnym światłem, sprawiał im ból, ale opanowali własne emocje, czekali. Covenant gotów był poświęcić stworowi każdą ilość czasu. Cierpliwość zdawała się jedyną rzeczą, jaką mógł ofiarować jheherrin. Jednak on nie kazał im długo czekać. Tłumiąc swój żal, powiedział zdławionym głosem: – Ten tunel... on kończy się w Kurash Qwellinir. Przy każdym zakręcie należy wybierać... drogę ku ogniowi. Musicie przejść korytarz Sprawcy. Będzie strzeżony. Za nim skręcajcie zawsze w kierunku od ognia. Znajdziecie Gorak Krembal. Nie możecie przejść... musicie je przejść. Za nimi jest skała siedziby Sprawcy. Jej wylot jest strzeżony, ale nie ma bramy. W niej roi się... ale są tajemne drogi... Sprawca ma tajemne drogi, których nie używają jego słudzy. W wylocie tunelu są wrota. Nie można ich zobaczyć. Musicie je znaleźć. Naciśniecie na środek nadproża. Znajdziecie wiele dróg i kryjówek. Pełzacz odwrócił się i odczołgał tunelem. Jego światełko zamrugało i zgasło, zostawiając Covenanta i Pianościgłego w ciemnościach. Z oddali pustych tuneli stwór wyjęczał: – Próbuj wierzyć, że jesteś niepokalany – po czym odgłosy jego żałosnych szlochów ucichły. Pełzacz odszedł. Po długiej chwili milczenia Pianościgły dotknął ramienia Covenanta. – Przyjacielu... słyszałeś, co mówił? On udzielił nam cennej pomocy. Zapamiętałeś wszystko, co powiedział? Covenant dosłyszał w głosie giganta jakieś ostateczne nuty, ale był zbyt zajęty myślami o własnym zamiarze, by zapytać, co ten ton oznaczał. – Ty zapamiętałeś – wyszeptał oschle. – Polegam na tobie. Po prostu mnie tam doprowadź. – Przyjacielu... Niedowiarku – zaczął przytłumionym głosem gigant, po czym przerwał i nie dokończył tego, co właśnie zamierzał powiedzieć. – Chodźmy zatem. – Skierował Covenanta pociągnięciem za ramię. – Zrobimy, co będziemy mogli. Pięli się tunelem, który zakręcił ostro dwa razy, zaczął stromo wznosić się i zwężać. Wkrótce Covenant – z uwagi na stromiznę skały – musiał poruszać się na czworakach. Za jego plecami dyszał Pianościgły, pomagając mu od czasu do czasu. Niedowiarek drapał się ku górze, a tymczasem tunel w skale zwężał się coraz bardziej, aż w końcu urwał się na pustej ścianie. Covenant macał wokół siebie drętwymi palcami, ale nie znalazł otworu, nie mógł też dotknąć sklepienia. Spojrzał w górę i dostrzegł słaby czerwony blask wydobywający się z otworu nad jego głową. Zapierając się o siebie, udało im się stanąć na końcu tunelu. Otwór był w zasięgu ramion Pianościgłego. Gigant ostrożnie podsadził Covenanta do okna. Niedowiarek wdrapał się do pionowej szczeliny w skale. Podpełzł i wyjrzał ostrożnie na zewnątrz, na krótki, pozbawiony dachu korytarz. Ściany korytarza były kamienne, prostopadłe, wysokie na kilkadziesiąt stóp. Wyglądały tak, jakby wyrąbano je siekierą w surowej, czarnej skale – korytarz wiodący bez sensu od jednej pustej ściany do drugiej. Jednak gdy jego oczy przyzwyczaiły się do światła, dostrzegł na obu jego końcach rozgałęzienia. Światło pochodziło z nocnego nieba. Wzdłuż krawędzi jednej ściany widać było przyćmiony czerwony blask – blask odległego ognia. Powietrze było gryzące i pachniało siarką; gdyby nie było chłodne, to Covenant pomyślałby, że znajduje się w pobliżu Gorących Popiołów. Upewniwszy się, że korytarz jest pusty, zawołał cicho Pianościgłego. Gigant podskoczył i wsunął w otwór głowę i ramiona, po czym wciągnął resztę ciała do szczeliny. Po chwili był u boku Covenanta. – To Kurash Qwellinir – szepnął, gdy rozejrzał się wokół – Strzaskane Wzgórza. Jeśli nie postradałem jeszcze swego zmysłu orientacji, to jesteśmy daleko od przejścia, które opisał nam Bannor. Bez pomocy jheherrin trudno nam by było odnaleźć drogę. – Potem kiwnął na Covenanta, aby za nim poszedł. – Trzymaj się z tyłu. Jeśli nas odkryją, muszę wiedzieć, gdzie jesteś. Pianościgły ruszył w kierunku ognistego blasku i posuwał się tak zwinnie, jakby był wypoczęty i skradał się z ochotą. Covenant kuśtykał za nim na bosych, pozbawionych czucia stopach. W pobliżu końca korytarza przywarli ostrożnie do ściany. Niedowiarek wstrzymał oddech, gdy Pianościgły wyjrzał za róg. Chwilę później gigant dał znak. Pośpiesznie rzucili się do następnego korytarza, skręcając ku czerwonej łunie na niebie. Ten drugi korytarz był dłuższy od poprzedniego, kolejny zaś zakręcał; zmienili kierunek, zawrócili, pokonywali drogę wijącą się w czarnej, surowej skale niczym dręczony wąż. Covenant wkrótce zupełnie stracił poczucie kierunku i przebytej drogi. Bez wskazówek jheherrin sam musiałby próbować odnaleźć właściwą drogę. Kolejny raz zdał sobie sprawę, jak bardzo jego przetrwanie od samego początku zależało od innych ludzi. Atiaran, Elena, Lena, Bannor, Triock, Mhoram, jheherrin – nigdzie by nie doszedł, niczego by nie dokonał bez nich. W zamian za jego brutalność, niepohamowany gniew i brak przezorności oni utrzymywali go przy życiu, dawali mu cel. A teraz był całkowicie uzależniony od Słonego Serca Pianościgłego. To nie wróżyło dobrze trędowatemu. Z trudem posuwał się naprzód ze świadomością złowieszczych znaków. Jego rana ciążyła mu niczym brzemię, pod którym nie mógł już wyprostować głowy. Pachnące siarką powietrze zdawało się wyczerpywać jego płuca. Po pewnym czasie poczuł się tak odrętwiały i wyzbyty wszelkich wzruszeń, jakby błąkał się pogrążony w totalnym chaosie. Pomimo to zauważył jednak jaśniejszy blask w pobliżu ostrego zakrętu. Rozjaśnienie było krótkie – jak przy otwarciu i zamknięciu drzwi – ale obudziło jego czujność. Zbliżając się do rogu, deptał gigantowi po piętach niczym cień. Zza zakrętu dobiegły ich gardłowe głosy. Covenant wzdrygnął się na myśl o pościgu, po czym uspokoił się. To nie były głosy ani goniących w pośpiechu, ani skradających się ukradkiem. Pianościgły wysunął głowę zza rogu. Covenant zrobił to samo, kurcząc się pod nim na czworakach. Za zakrętem korytarz otwierał się na rozległy plac, oświetlony słabo blaskiem dwóch małych kamieni, po jednym przy każdym wejściu. Pod przeciwną ścianą, w połowie drogi pomiędzy dwoma kamieniami, stała ciemna grupka na wpół ludzkich stworów. Covenant naliczył ich dziesięciu. Trzymali włócznie i stali w swobodnych postawach, rozmawiając przyciszonymi, gardłowymi głosami. Potem pięciu z nich odwróciło się do kamiennej ściany, która otworzyła się, wpuszczając strumień czerwonego światła. Covenant wypatrzył za otworem głęboki tunel. Tych pięciu weszło do niego i zamknęło za sobą wejście. Kamienne drzwi zamknęły się tak szczelnie, że nawet jeden błysk światła nie zdradzał przejścia. – Zmiana warty – szepnął Pianościgły. – Mieliśmy szczęście, że światło nas ostrzegło. Po zamknięciu drzwi strażnicy ustawili się w ciemności pod ścianami i umilkli. Byli niemal niewidoczni. Covenant i Pianościgły cofnęli się trochę od narożnika. Niedowiarek czuł się bezradny; nie widział sposobu na przejście obok strażników, a perspektywa szukania innej drogi przez labirynt napełniała go przerażeniem. Pianościgły nie okazywał wahania. Przyłożył usta do ucha Covenanta i szepnął groźnie: – Zostań w ukryciu. Gdy zawołam, przetnij plac i skręć, odwracając się od Gorących Popiołów. Czekaj na mnie za pierwszym zakrętem. Drżenie łomotało Covenantowi w głowie. – Co chcesz zrobić? Gigant uśmiechnął się, ale na jego pociemniałej od błota twarzy nie było wesołości, a oczy błyszczały pożądliwie. – Myślę, że obdzielę kilkoma ciosami te twory Sprawcy – powiedział i nim Covenant zdążył odpowiedzieć, wrócił za narożnik. Pianościgły obmacywał dłońmi ściany, dopóki nie natknął się na wystający kamień. Jego potężne muskuły natychmiast się napięły i kamień znalazł się w jego rękach. Przez moment gigant wyglądał za zakręt, po czym cisnął kamień, który spadł z głośnym łoskotem daleko w następnym korytarzu. Jeden z wartowników rzucił rozkaz pozostałym, którzy ściskając włócznie, ruszyli w kierunku hałasu. Pianościgły zostawił im chwilę czasu, po czym skoczył na nich. Covenant doskoczył do rogu, zobaczył, jak gigant atakuje strażników. Byli odwróceni w drugą stronę. Pianościgły na swych długich nogach pokonał dzielącą ich odległość w kilku cichych krokach. Dostrzegli jedynie jego mignięcie, zanim nie runął na nich niczym góra. Strażnicy byli wielkimi, silnymi wojownikami, ale on był gigantem. Górował nad nimi i wziął ich przez zaskoczenie. Jeden cios, drugi, trzeci – w mgnieniu oka powalił trzech z nich uderzeniami w czaszkę lub pierś i skoczył ku czwartemu. Stwór cofnął się, próbował użyć włóczni. Pianościgły wyrwał mu ją z rąk i roztrzaskał głowę jednym uderzeniem drzewca. Jednakże trwało to o chwilę za długo; pozwoliło piątemu strażnikowi dotrzeć do wejścia do tunelu. Drzwi otworzyły się, zabłysło światło. Strażnik zniknął za rozświetlonym wejściem. Pianościgły obrócił się ku kamiennej gardzieli. W prawej dłoni wyważał włócznię. W jego garści nie wyglądała na większą od strzały, ale on uniósł ją niczym oszczep i cisnął za uciekającym strażnikiem. Z tunelu dobiegł zdławiony okrzyk bólu. Gigant odwrócił się do Covenanta. – Teraz! – warknął. – Biegnij! Niedowiarek ruszył, zmuszony ponagleniem giganta, ale nie potrafił biec, nie mógł zmusić swych nóg, aby poruszały się tak szybko. Paraliżował go widok przyjaciela. Pianościgły stał w oślepiającym świetle z krwią na rękach i uśmiechał się. Dzika rozkosz wykrzywiała jego szczere rysy; radość połyskiwała czerwono w jego głęboko osadzonych oczach. – Pianościgły? – szepnął Covenant, jakby to imię raniło mu gardło. – Gigancie? – Ruszaj! – krzyknął gigant, po czym odwrócił się z powrotem ku tunelowi. Jednym ruchem zamknął kamienne drzwi. Covenant mrugał, przyzwyczajając ponownie oczy do pociemniałego otoczenia i obserwował, jak Pianościgły porwał trzy pozostałe włócznie, zabrał je do wejścia, połamał na kawałki i powpychał w szczelinę drzwi, aby je zaklinować. Gdy skończył, zdał sobie sprawę, że Covenant nie posłuchał go. Natychmiast skoczył ku niemu i pochwycił go za ramię. – Głupcze! – warknął, obracając Covenanta w kierunku następnego korytarza. – Kpisz ze mnie? – Ale jego ręka była śliska od krwi i osunęła się po Covenancie, który zatoczył się i uderzył ciężko o ścianę. Niedowiarek osunął się na ziemię, z trudem usiłując odzyskać oddech. – Pianościgły... co się z tobą stało? Pianościgły sięgnął ku niemu, schwycił go za ramiona, potrząsnął nim. – Nie kpij sobie ze mnie. Robię to dla ciebie! – Dla mnie tego nie rób – zaprotestował Covenant. – Nie robisz tego dla mnie. Gigant z warknięciem podniósł Covenanta. – Jesteś głupcem, jeśli wierzysz, że możemy przeżyć w inny sposób – powiedział, a potem trzymając Niedowiarka pod pachą niczym uparte dziecko, skoczył w labirynt wiodący ku Gorącym Popiołom. Biegł korytarzem, zakręcał, zostawiając na każdym skrzyżowaniu za plecami ognistą poświatę na niebie. Covenant szamotał się w jego uścisku, domagając się, aby go postawił, ale Pianościgły nie zwracał na to uwagi, dopóki nie przebył następnych trzech zakrętów. Wówczas zatrzymał się i postawił Covenanta na nogach. Niedowiarek zatoczył się i odzyskał równowagę. Chciał krzyczeć na giganta, wściekać się na niego, żądać wyjaśnień, ale nie mógł wydobyć głosu. Wbrew samemu sobie rozumiał Słone Serce Pianościgłego. Ostatni z bezdomnych zadał ciosy, których nie można było powstrzymać ani cofnąć. Covenant nie mógł udawać, że nie rozumie. Pomimo to jego serce płakało. Skrajność jego własnego położenia wymagała innej odpowiedzi. Minęła chwila, nim usłyszał dźwięk, który przykuł uwagę Pianościgłego – odległy, powtarzający się łoskot niczym odgłosy walenia w kamień. Domyślił się, co to było. Stwory Wzgardliwego próbowały przedrzeć się z tunelu do labiryntu. Chwilę później usłyszał ostry trzask i krzyki. Gigant położył mu dłoń na ramieniu. – Chodź. Covenant zaczął biec, aby dotrzymać kroku kłusowi Pianościgłego i razem popędzili przez korytarze. Porzucili wszelką ostrożność, nie czynili starań, aby obronić się przed tym, co było przed nimi. Na każdym skrzyżowaniu labiryntu skręcali w stronę przeciwną do coraz jaśniejszego czerwonego blasku i z każdym zakrętem i zmianą korytarzy zbliżali się coraz bardziej do ognia, zapuszczali się coraz głębiej w gęstą, gryzącą atmosferę Gorak Krembal. Teraz Covenant czuł w powietrzu gorąco; suche, duszne gorąco podobne do bezwietrznego żaru pustyni. Rosło coraz bardziej, wyciskając z niego strużki potu spływające po plecach. Dyszał ciężko, potykał się na nierównej skale, nie przestawał jednak biec. Co pewien czas dolatywały go okrzyki pogoni, odbijające się echem od ścian Kurash Qwellinir. Po każdym potknięciu gigant podnosił go i niósł kawałek, a zdarzało się to coraz częściej. Zmęczenie i wycieńczenie działały na Niedowiarka jak zawrót głowy. Przy każdym upadku obijał się, aż w końcu czuł się odrętwiały od siniaków na całym ciele. Kiedy dotarli wreszcie do końca labiryntu, zmiana była tak nagła, że omal nie rozciągnął się jak długi. Jeszcze przed chwilą słaniał się w ciągu ślepych korytarzy, a teraz był na skraju Gorących Popiołów. Wpadł prosto w żar i jasność bijącą od lawy i zatrzymał się. Wzgórza urywały się ostro; znalazł się na plaży wystygłych popiołów, dziesięć jardów od toczącej się wolno czerwonej rzeki płynnego kamienia. Pod pustym sklepieniem nocy Gorące Popioły ciągnęły się po obu jego stronach, jak okiem sięgnąć. Bulgotały i kipiały, tryskały z nich strumienie lawy i siarki, wirowały, gotowały się raczej w miejscu, niż płynęły. Jednakże nie wydawały żadnych dźwięków; do uszu Covenanta nic nie docierało, jakby był porażony głuchotą. Czuł, że ciało ma przypalane do kości, że dusi się zapachem siarki; lawa wrzała niesłyszalnie przed oczyma niczym koszmar senny, niesamowicie żywy i nierealny. Początkowo ten widok przesłaniał mu wszystko, rozciągał się od tego wybrzeża popiołów po najdalsze krańce horyzontu. Gdy jednak oczyścił mruganiem zamglone gorącem oczy, ujrzał, że rzeka lawy nie była szersza niż pięćdziesiąt jardów. Za nią nie mógł niczego dostrzec poza wąskim skrawkiem popiołów. Gorący czerwony blask spychał wszystko inne w cień; noc na przeciwnym brzegu sprawiała wrażenie czarnej otchłani niczym otwartej gardzieli piekieł. Covenant jęknął na myśl o ochronce Foula stojącej za tym nieprzebytym ogniem. Wszystkie jego zamiary i cały ból poszły na marne. Gorących Popiołów nie można było przejść. Wtem wokół niego rozbrzmiały echa okrzyków. Spodziewał się, że zaraz ujrzy stwory wypadające z labiryntu. Dźwięk jednak ucichł, gdy pogoń ruszyła w mniej akustyczne korytarze. Nie mogła być jednak zbyt daleko. – Pianościgły! – krzyknął Covenant, a choć starał się opanować, jego głos łamał się ze strachu. – Co teraz zrobimy? – Posłuchaj! – powiedział Pianościgły z gorączkowym pośpiechem. – Musimy przejść teraz – nim nas zauważą. Jeśli cię zauważą... jeśli Niszczyciel Dusz dowie się, że przeszedłeś... będzie na ciebie polował po przeciwnej stronie. Złapie cię. – Przejść? – zapytał osłupiały Covenant. – Mnie? – Jeśli cię nie zauważy, nie domyśli się, że tego dokonałeś. Będzie sądził, że jesteś gdzieś w labiryncie... tam będzie cię szukał, nie na cyplu Ridjeck Thome. – Przejść to? Czyś ty oszalał? Za kogo mnie bierzesz? – Nie mógł uwierzyć w to, co słyszał. W przeszłości zakładał, że wraz z Pianościgłym w jakiś sposób dostaną się za Gorące Popioły, ale zakładał tak, ponieważ nie wyobraził sobie tej fosy lawy wokół siedziby Foula, nie pojmował prawdziwego ogromu tej przeszkody. Teraz zobaczył ją w całej krasie. Czuł, że jeśli podejdzie dwa kroki bliżej, to jego skóra zacznie się zwęglać. – Nie – odparł Pianościgły, a w jego głosie czuło się nieuchronność losu. – Starałem się do tego przygotować. Być może dzięki temu wypalę przed śmiercią długie cierpienie mego życia. Przyjacielu, przeniosę cię na drugą stronę. Natychmiast podniósł Covenanta i posadził sobie na ramionach. – Zdejmij mnie! – zaprotestował Covenant. – Co ty do diabła wyprawiasz? Gigant obrócił się, aby stanąć twarzą do płonącej kamiennej mazi. – Nie oddychaj! – warknął gorączkowo. – Moja siła pomoże ci znieść gorąco, ale ono wypali ci płuca, jeśli będziesz oddychał! – Do cholery, gigancie! Postaw mnie! Zabijesz nas! – Jam jest ostatni z gigantów – zazgrzytał Pianościgły. – Oddam swe życie, tak jak postanowiłem. Nim Covenant zdążył powiedzieć następne słowo, Pianościgły ruszył biegiem po spopielałej plaży w kierunku lawy Gorących Popiołów. Na ostatnim skrawku wybrzeża wybił się mocno i skoczył ponad płynny kamień. Gdy tylko jego stopy dotknęły lawy, zaczął biec z całych swych sił ku przeciwnemu brzegowi. Uderzenie gorąca niemal pozbawiło Covenanta przytomności. Słyszał odległe zawodzenie, ale minęła chwila, nim uprzytomnił sobie, że wydobywało się ono z jego gardła. Ogień oślepił go, wymazał wszystko sprzed jego oczu poza czerwonym szaleństwem. Szarpał go, jakby odrywał mu ciało od kości. Jednak żar nie zabił go. Przenikało go wsparcie płynące od giganta. Pierścień zaś pulsował boleśnie na jego dłoni, jakby pochłaniał jego męczarnie, zmniejszając napięcie ciała. Czuł, jak Pianościgły pod nim tonął. Lawa była gęstsza niż błoto czy ruchome piaski, ale z każdym krokiem gigant zapadał się głębiej. Nim swymi długimi krokami przebył połowę drogi, lawa sięgnęła mu powyżej ud. Nie zwolnił. Śmiertelna udręka poraziła Covenanta przez jego ramiona. Pomimo to nadal parł naprzód, napinając każde ścięgno do granic wytrzymałości w wysiłku dotarcia do przeciwległego brzegu. Covenant przestał zawodzić, aby wstrzymać oddech, choć ból Pianościgłego zdawał się go palić bardziej niż żar bijący od lawy. Usiłował myślami uchwycić swe białe złoto, wydobyć z niego siłę, aby pomóc gigantowi, ale nie potrafił powiedzieć, czy mu się to powiodło, czy nie. Czerwony ogień oślepił jego zmysły. Po następnych dwóch krokach Pianościgły zapadł się po pas. Wówczas schwycił Covenanta za kostki i postawił sobie na ramionach. Niedowiarek zachwiał się, ale żelazny uchwyt Pianościgłego trzymał go prosto. Dwa następne kroki – lawa sięgnęła piersi giganta. Pianościgły opanował na chwilę ból, aby wydyszeć ponad bezgłośnym ogniem: – Pamiętaj jheherrin! – po czym zaczął wyć, doprowadzony do granic wytrzymałości czerwoną płynną męczarnią. Covenant nic nie widział, nie wiedział, jak daleko zaszli. Chwiejąc się ponad lawą, wstrzymywał oddech, powstrzymywał się, aby nie przyłączyć się do przeraźliwego krzyku Pianościgłego. Gigant szedł dalej, poruszał się na swych umęczonych nogach, jakby kroczył po głębokiej wodzie. W końcu jednak ugrzązł na dobre. Ciężar lawy i ból zatrzymały go. Nie mógł już brnąć dalej. Ostatnim przeraźliwym wysiłkiem wyskoczył do góry, odchylił się w tył, całe swe siły skupił w ramionach. Wyciągnął ręce tak wysoko, że zdawało się, iż wyrywa ramiona ze stawów i cisnął Covenanta w kierunku brzegu. Niedowiarek poleciał łukiem przez płonącą jasność, kuląc się od nagłego bólu spopielenia. Wylądował na wygasłych węglach pięć stóp od skraju Gorących Popiołów. Popioły ugięły się pod nim nieznacznie, łagodząc wstrząs upadku. Z trudem łapiąc oddech, przetoczył się i niepewnie klęknął. Nie widział; był oślepiony przez łzy. Pozbawionymi czucia palcami otarł oczy, zamrugał gwałtownie, zmusił swój wzrok do nabrania ostrości. Dziesięć jardów w głąb lawy dostrzegł jedną rękę Pianościgłego nadal wyciągniętą nad powierzchnię. Zaciskała się bezradnie przez chwilę, usiłując uchwycić się przesyconego siarką powietrza. Potem zniknęła za gigantem w głębinach płynnego kamienia. – Pianościgły! – krzyknął bezgłośnie Covenant. Nie mógł znaleźć dość powietrza, aby krzyknąć głośno. – Pianościgły! Żar uderzył w niego z wściekłością, a spoza szalejących płomieni doleciały go stłumione okrzyki – odgłosy zbliżającej się pogoni. Nim cię zobaczą, przypomniał sobie Covenant w myślach. Pianościgły zrobił to dla niego, aby go nie zobaczono – aby Foul nie wiedział, że przeszedł Gorące Popioły. Niedowiarek miał ochotę klęczeć tak, dopóki nie rozpuści się w żarze i smutku, ale wstał chwiejnie na nogi. Pianościgły! Przyjacielu! Poruszając się ociężale, odwrócił się do lawy plecami, jakby była grobem wszystkich jego ofiar, i ruszył w ciemności. Po przebyciu niewielkiej odległości natknął się na niski, nagi grzbiet i spadł w płytką dolinkę za nim. W jednej chwili dopadło go zmęczenie i pogrążył się we śnie. Przez długi czas leżał w objęciach swej własnej nocy, śniąc o niemożliwym blasku słońca. 19. Ridjeck Thome Covenant obudził się z kwaskowatym smakiem siarki w ustach i popiołami w sercu. Początkowo nie mógł sobie przypomnieć, gdzie jest; nie poznawał zniszczonej ziemi, na której leżał, ani ostrego posmaku siarki w gardle, ani pochmurnego nieba. Nie mógł sobie przypomnieć przyczyny swej samotności. Jakże można być tak samotnym i nadal oddychać? Jednak po pewnym czasie zaczęła docierać do niego spoza zapachu siarki woń potu i choroby. – Pot – mruknął. – Trąd. – Przypomniał sobie. Podciągnął się z wysiłkiem i usiadł, oparł się o kruchą ścianę dolinki i spróbował rozeznać się w swej sytuacji. Myśli zwisały mu w strzępach z masztów jego umysłu, poszarpane wichrem wycieńczenia i zguby. Wiedział, że umiera z głodu. To dobrze, powiedział do siebie. Tak właśnie miało być. Nogi miał zmaltretowane, poranione, a czoło bolało go tak, jakby miał włócznię wbitą w czaszkę. To dobrze. Tak to właśnie było. Jednak jego brudna skóra nie była poparzona, a zabłocona szata nie nosiła śladów ognia. Siedział przez chwilę bez ruchu, próbując zrozumieć, dlaczego nadal żyje. Pianościgły musiał swą mocą ocalić go od działania gorąca, w ten sam sposób, w jaki giganci napędzali łodzie, wywierając swą mocą wpływ na stery gildenlode. Pokręcił głową nad męstwem Pianościgłego. Nie miał pojęcia, jak poradziłby sobie bez pomocy przyjaciela. Nie uronił łez nad gigantem. Czuł się osuszony z łez. Był trędowaty i nie miał nic wspólnego z radością czy smutkiem. Nic, stwierdził obojętnie. Kryzys pod Kolosem dopełnił miary, uwolnił go od odpowiedzi, których właściwie nie uzyskał. Teraz czuł, że powrócił do swej zasadniczej drętwoty, odzyskał jasno sprecyzowane kryterium swej egzystencji. Skończył z udawaniem, że jest kimś więcej, niż był. Jego dzieło jednak nie było jeszcze ukończone. Musiał iść dalej, stawić czoło Wzgardliwemu – by wypełnić, jeśli potrafi, zamiar, który go tu sprowadził. Nie zostały jeszcze spełnione wszystkie warunki jego uwolnienia z Krainy. Na dobre czy złe, musiał zakończyć pogoń za białym złotem lorda Foula. Będzie musiał tego dokonać, tak jak uczyniliby to Bannor i Pianościgły – beznamiętnie i namiętnie, walcząc i odmawiając walki jednocześnie – ponieważ poznał jeszcze jeden powód, dla którego musiał dopaść Wzgardliwego. Osaczony w myślach przez wszystkie swe ofiary, odkrył, że ma tylko jedno wyjście. Tym wyjściem było zwycięstwo nad złością. Jedynie pokonując lorda Foula, mógł nadać sens śmierci tych wszystkich, którzy zginęli w jego imię, i jednocześnie ocalić samego siebie, ocalić nie podlegający wątpliwości fakt: to, kim był. Thomas Covenant: Niedowiarek. Trędowaty. Spojrzał z zastanowieniem na swój pierścień. Wisiał luźno na jego wychudzonym palcu – matowy, srebrzysty i krnąbrny. Jęknął i zaczął mocować się, aby wstać. Nie wiedział, dlaczego nadal jest w Krainie, po śmierci Pianościgłego – i nie dbał o to. Być może wiązało się to ze złamaniem prawa śmierci. Wzgardliwy mógł wszystko zrobić. Covenant skłonny był uwierzyć, że we włościach lorda Foula wszystkie poprzednie prawa Ziemi traciły ważność. Niedowiarek ruszył w drogę ku przeciwnemu skrajowi dolinki. Nie musiał robić żadnych przygotowań, nie musiał pakować zapasów, czynić planów – nie było powodów, dla których nie mógłby po prostu zabrać się do dzieła. A im dłużej by zwlekał, tym robiłby się słabszy. Wdrapał się na szczyt wzgórza i uniósł głowę, aby się rozejrzeć. Tu po raz pierwszy spojrzał na ochronkę Foula. Wznosiła się w odległości około pół ligi za popękaną, nagą niziną martwej ziemi i skały, miejscem, które leżało zniszczone i rozdarte tak długo, że zapomniało nawet o możliwości istnienia życia. Z wysokości wzgórza – ostatniego wzniesienia pomiędzy nim a ochronką Foula – widział, że znajduje się u podstawy cypla Ridjeck Thome. Kilkaset jardów od niego grunt opadał stromymi urwiskami, które zbiegały się na końcu cypla. W oddali słyszał fale rozbijające się z hukiem o urwiska, a daleko za skrajem cypla dostrzegł ciemne, zielonoszare wody morza. Nie zwracał jednak większej uwagi na krajobraz. Jego wzrok przyciągał magnes samej ochronki. Z tego, co słyszał, domyślał się, że większa część domu lorda Foula znajdowała się pod ziemią, i teraz zobaczył, że to musiała być prawda. Cypel wznosił się ku szczytowi z wysoko wypiętrzonych skał, na których stała ochronka. Dwie jednakowe wieże, wysokie i smukłe niczym minarety, pięły się w górę na kilkaset stóp, a pomiędzy nimi na poziomie ziemi znajdował się czarny otwór wejścia. Poza tym nie było widać innych elementów siedziby Wzgardliwego. Z okien na szczycie wież lord Foul lub jego strażnicy mogli wyglądać poza cypel, sięgnąć wzrokiem poza Gorące Popioły, nawet za Strzaskane Wzgórza, ale pozostała część jego włości – legowiska lęgowe, spichlerze, koszary, sala tronowa – musiała znajdować się pod ziemią, w zrytej tunelami skale. Dostęp do nich był tylko przez to jedno wejście i tunele ukryte pośród Kurash Qwellinir. Covenant ruszył przez cypel, a ciemne okna wież gapiły się ślepo na niego niczym bezduszne ślepia, puste i odrażające. Początkowo był po prostu sparaliżowany tym widokiem, oszołomiony znalezieniem się tak blisko przeznaczenia. Gdy jednak emocje opadły, zaczął się zastanawiać, jak mógłby dotrzeć do ochronki nie zauważony przez strażników. Nie wierzył, aby wieże były tak puste, jak na to wyglądały. Wzgardliwy z pewnością nie zostawiłby żadnego dojścia do ochronki bez dozoru. Jednakże gdyby Niedowiarek czekał, aż skryją go ciemności, to mógłby spaść z urwiska lub do jednej ze szczelin. Zastanawiał się przez jakiś czas nad tym problemem, ale nie znalazł rozwiązania. W końcu postanowił zaryzykować. Ostatecznie nie zamierzał zrobić niczego bardziej niemożliwego od tego, co robił dotychczas. Teren, który miał pokonać, był nierówny, pocięty dołami żużlu, kopcami popiołów, szczelinami; przez większą część drogi będzie w stanie poruszać się w ukryciu. Najpierw wrócił do dolinki, w której nocował, i podążył nią na południe, dopóki nie zaczęła opadać ku urwisku. Stamtąd wyraźnie widział i słyszał ocean, choć siarkowe opary unoszące się znad lawy tłumiły zapach soli w powietrzu. Dla niego jednak ten widok był jedynie ostrzeżeniem przed niebezpieczeństwem urwiska. Zaczął więc ponownie wspinać się na wzgórze, badając wzrokiem teren przed sobą. Ku swej uldze dostrzegł więcej zagłębień i dolinek, które rozchodziły się od podnóża wzgórza w tej części niziny niczym sieć erozyjnych szram. Jeśli uda mu się do nich dostać niepostrzeżenie, to przez jakiś czas będzie bezpieczny. Z ponurym zadowoleniem pogratulował sobie zabrudzonej szaty, która dobrze wtapiała się w otoczenie. Przez chwilę zbierał w sobie odwagę, uspokajał się. Potem rzucił się pędem, stoczył się z ostatniego zbocza i przekulał do najbliższego zagłębienia. Było zbyt płytkie, aby mógł iść wyprostowany, ale posuwając się na czworakach i czołgając, dostał się w głąb sieci szczelin i zagłębień. Potem mógł już poruszać się szybciej i łatwiej. Jednakże z dala od żaru Gorących Popiołów powietrze zrobiło się zimne i wilgotne niczym wyziewy z krypty; zimno przenikało go pomimo szaty, sprawiało, że pot ranił mu skórę niczym lód, pochłaniało jego skromne zapasy energii. Grunt był twardy, a w czasie czołgania jego kolana czuły stłumione zło bijące przez skałę. Głód skręcał mu wnętrzności, ale on parł naprzód. Po wyjściu z sieci zagłębień i szczelin posuwał się przez jakiś czas szybciej, kuśtykając pomiędzy dołami żużlu i kopcami popiołów. Potem dotarł do płaskiego, nie osłoniętego obszaru, podziurawionego szczelinami i rozpadlinami. Przez niektóre z nich dolatywał huk morza; z innych, zapewniających wentylację ochronki, wydobywały się podmuchy cuchnącego powietrza. Musiał przemknąć przez nie osłonięty płaski fragment terenu, biegnąc pomiędzy szerokimi szczelinami w ziemi bądź przeskakując z lękiem przez rozpadliny na swej drodze. W końcu dotarł do podnóża poszarpanej, wyniosłej skały, która wiodła ku wieży. Tam padł za osłoną głazu i leżał dysząc, wstrząsany zimnymi dreszczami, ze strachem słuchając odgłosów straży. Nie usłyszał jednak żadnego alarmu, krzyków czy zgiełku pościgu – nie słyszał niczego poza charkotem swego oddechu, gorączkowym pulsem, waleniem fal. Albo go nie zauważono, albo straże przygotowywały się do zasadzki na niego. Zebrał resztkę swych sił i począł wspinać się po skałach. Im piął się wyżej, tym robił się słabszy. Słabość przyprawiała go o zawroty głowy, czyniła jego drętwe dłonie niezdolnymi do chwytania, a nogi do podciągania się. A jednak parł naprzód. Czasami zatrzymywał się z łomoczącym sercem, ponieważ słyszał – lub zdawało mu się, że słyszał – stukot kamieni lub szelest szaty, który świadczył o tym, że ktoś się za nim skrada. Ciągle jednak zmuszał się, aby iść dalej. Skołowany, słaby, samotny, drżący, bezbronny – zaangażował się w zmagania, które był w stanie zrozumieć. Za daleko już zabrnął, aby się poddać. Znajdował się teraz tak wysoko, że z rzadka mógł się skryć przed patrzącymi z wież; na szczęście, aby go zauważyć, strażnicy musieliby mocno wychylić się z okien. Toteż drapiąc się pod ostatnie wzniesienia, Niedowiarek mniej kłopotał się pozostawaniem w ukryciu. Potrzebował całej swej uwagi, energii do poruszania rękami i nogami, dźwigania swego ciała wyżej i wyżej. W końcu zbliżył się do szczytu. Wyjrzał przez szczelinę pomiędzy głazami i po raz pierwszy spojrzał z bliska na wejście do ochronki Foula. Było gładkie i symetryczne, pozbawione ozdób, doskonale wykonane. Okrągły otwór znajdował się w masywnej podporze wykutej w skale – wygładzonej fortyfikacji, która okalała wejście, jakby wiodło ono ku poświęconej krypcie. W jej gładkiej powierzchni odbijało się wiernie pochmurne niebo, nieskalana szarość parapetów. Przed pieczarą stała jedna postać, wysoka jak gigant. Miała trzy głowy, trzy pary oczu, dzięki czemu mogła patrzeć we wszystkich kierunkach, trzy mocne nogi tworzyły trójnóg, który zapewniał jej stabilność. Jej trzy ramiona czekały w pogotowiu. W każdej trzymała błyszczący miecz i każda osłonięta była grubymi skórzanymi opaskami. Długi skórzany pancerz opasywał jej tułów. Początkowo Covenant nie dostrzegł żadnego ruchu, który świadczyłby o tym, że ta postać żyła. Potem jednak zamrugała i jego uwagę przyciągnęły jej żółte oczy, które bez ustanku omiatały szczyt wzniesienia, wypatrując wrogów. Covenant cofnął się, gdy oczy przemknęły po szczelinie, przez którą wyglądał. Jeśli nawet postać go wypatrzyła, to nie dała tego po sobie poznać. Po chwili uspokoił swe obawy. Strażnika ustawiono tu jedynie po to, aby obserwował najbliższe otoczenie jaskini; faktycznie cały jego szlak od Gorących Popiołów leżał poza zasięgiem wzroku postaci. Niedowiarek był więc bezpieczny w miejscu, gdzie siedział skulony. Gdyby jednak chciał wejść do ochronki Foula, to musiałby przejść obok strażnika. Nie miał pojęcia, jak tego dokonać. Nie potrafił walczyć z takim stworem. Nie potrafił wymyślić żadnego sposobu, aby go przechytrzyć. A im dłużej czekał na przypływ natchnienia, tym większe ogarniało go zmęczenie i przerażenie. Miast pozostać tam, gdzie był, dopóki nie otrząśnie się ze swego paraliżu, podczołgał się na brzuchu pomiędzy głazami do fortyfikacji z jednej strony wejścia. Skrył się za występem u stóp wież, skulił się, aby uciszyć oddech i próbował zdobyć się na odwagę jedynego podejścia, jakie przychodziło mu do głowy – skoku z parapetu do wejścia i ucieczki przed strażnikiem. Był już tak blisko postaci, iż nie miał wątpliwości, że mogła czuć zapach jego potu, słyszeć szum zawrotu głowy i bicie serca. Nie mógł się ruszyć. Czuł się wystawiony na spojrzenia patrzących z wież, choć znajdował się poza zasięgiem widoku z okien. Bał się. Z chwilą gdy się pokaże – gdy strażnik go zauważy – ochronka Foula będzie ostrzeżona. Cały wysiłek i poświęcenie Pianościgłego, cała pomoc jheherrin w jednej chwili poszłyby na marne. Był sam przeciwko całej obronie Ridjeck Thome. – Cholera! – sapnął pod nosem. – Daj spokój, Covenant! Jesteś trędowaty, powinieneś już się do tego przyzwyczaić. Ochronka Foula była ogromnym miejscem. Gdyby udało mu się przejść strażnika, to mógłby przez jakiś czas ustrzec się przed pojmaniem, mogłoby mu się nawet udać odnaleźć tajemne drzwi, o których mówił jheherrin. On jednak tkwił zamknięty w potrzasku pomiędzy nieudolnością swego śmiertelnego ciała i nieodpartą potrzebą; dawno już utracił zdolność liczenia kosztów i szacowania szans. Ścisnął rękoma kamień i oddychał przez chwilę głęboko. Nim jednak zdążył się poruszyć, coś spadło na niego, ściągnęło go w dół. Szarpał się, ale żelazny uchwyt przytrzymywał mu ręce na plecach. Ciężar przygniatał mu nogi. Ogarnięty furią i strachem próbował krzyczeć, ale dłoń zasłoniła mu usta. Był bezradny. Jego napastnik mógł skręcić mu kark jednym szarpnięciem. Jednak jego ręce jedynie go przytrzymywały – zapewniały sobie nad nim panowanie, czekając, aż się uspokoi, ulegnie. Covenant z wysiłkiem rozluźnił mięśnie. Ręka nie odsłoniła jego ust, ale sam Niedowiarek został nagle odwrócony na plecy. Wówczas stwierdził, że spogląda prosto w ciepłą, czystą twarz Słonego Serca Pianościgłego. Gigant nakazał mu gestem milczenie, po czym go uwolnił. Covenant natychmiast zarzucił ręce na szyję Pianościgłego, objął go i przytulił się do jego mocnego karku niczym dziecko. Radość jak blask wschodzącego słońca zmyła z niego ciemność, rozbudziła w nim nadzieję, jakby wstał czysty, jasny świt nowego dnia. Pianościgły również go uścisnął, po czym uwolnił się z jego objęć i powoli się cofnął. Covenant podążył za nim, choć oczy miał tak pełne łez, że ledwie widział, dokąd idzie. Gigant sprowadził go z podpory za ścianę jednej z wież. Tam byli ukryci przed strażnikiem. – Wybacz mi – szepnął Pianościgły, uśmiechając się radośnie. – Mam nadzieję, że nie wyrządziłem ci krzywdy. Rozglądałem się za tobą, ale cię nie widziałem. A gdy byłeś już na parapecie, nie mogłem cię zawołać, nie alarmując tego pomiotu Foula. Obawiałem się również, abyś w zaskoczeniu nie zdradził swej obecności. Covenant powstrzymał cisnące się do oczu łzy. Głos drżał mu z radości i ulgi. – Ach, przyjacielu, ogromnie się cieszę, widząc cię znowu. Bałem się, że straciłem cię w Gorących Popiołach... bałem się, że cię pojmano... bałem się... ach! Miałem całą masę obaw. Myślałem, że nie żyjesz. – Covenant zaszlochał, ale zaraz wziął się w garść, uspokoił się. Szorstkim ruchem otarł oczy, aby móc spojrzeć na giganta. Pianościgły wydawał się być w świetnym zdrowiu. Był nagi – stracił swe odzienie w ogniach Popiołów – a od stóp do głowy jego ciało było czyste i zdrowe. Poprzednią chmurność i determinację jego spojrzenia zastąpiło wrażenie czegoś jaśniejszego, pogodniejszego; z przepastnych oczodołów jego oczy błyszczały śmiechem. Alabastrowe członki wydawały się równie twarde jak marmur; poza kilkoma zadrapaniami, które zdobył, wspinając się z Gorących Popiołów do ochronki, nie miał żadnych blizn czy ran, nawet stare blizny po odniesionych w walkach ranach zniknęły, usunięte przez ogień, który odnowił go do szpiku kości. Nic w jego wyglądzie nie wskazywało na to, że przeszedł tak śmiertelne męczarnie. Pomimo to Covenant czuł potworne męczarnie, ból przekraczający wszelkie pojęcie, który zasadniczo zmienił giganta. Jakimś sposobem w Gorących Popiołach Pianościgłemu udało się przezwyciężyć swe najstraszliwsze pasje. Covenant uspokoił się, wdychając morskie powietrze. – Myślałem, że nie żyjesz – powtórzył. Radość giganta nie osłabła. – Ja również tak myślałem. To, co się stało, zdumiewa mnie równie mocno jak ciebie. Kamień i Morze! Przysiągłbym, że umrę. Covenancie, Wzgardliwy nigdy nie zatriumfuje w pełni nad światem, w którym zdarzają się takie rzeczy. – To prawda – powiedział do siebie Covenant. – W tego rodzaju świecie. – Ale jak... – zapytał głośno – ...jak tego dokonałeś? Co się stało? – Nie jestem całkiem pewny. Przyjacielu, myślę, że nie zapomniałeś o caamora, rytuale gigantów, ogniu cierpienia. Zwykły ogień nie czyni krzywdy ciału giganta. Ból oczyszcza, ale nie pali. Dzięki temu bezdomni co jakiś czas oczyszczają swe serca z nadmiaru szaleńczych uczuć. A co więcej – zaskoczy cię pewnie, gdy ci powiem, iż wierzę, że twa pierwotna magia w pewnym stopniu przyszła mi z pomocą. Nim zrzuciłem cię ze swych ramion, poczułem... pewną moc wspierającą mnie swą siłą, tak jak ja wspierałem swą siłą ciebie. – Niech to diabli. – Covenant spojrzał na srebrną obrączkę na swym palcu. – Niech to diabli i jasna cholera. – Ponownie przypomniał sobie zapewnienie Mhorama: – Ty jesteś białym złotem. – Ale nadal nie mógł zrozumieć, co wielki lord miał na myśli. – A do tego jeszcze – ciągnął dalej gigant – w Ziemi żyją tajemnice, o których lord Foul, Szatańskie Serce i Niszczyciel Dusz nawet nie marzył. Moc Ziemi, która odezwała się, przychodząc z pomocą Berekowi Półrękiemu, nie milczy już. Być może przemawia teraz innym językiem... być może ludzie żyjący na Ziemi o niej zapomnieli... ale nie wygasła. Ziemia nie mogłaby istnieć, gdyby nie zawierała w sobie dobra, które mogłoby przeciwstawić się takim jadom jak Złoziemny Kamień. – Możliwe – mruknął Covenant. Ledwie słyszał własny głos. Myśl o pierścieniu wyzwoliła w nim zupełnie inny rodzaj domysłów. Nie chciał im dawać posłuchu, wzbraniał się o nich mówić, ale po chwili zmusił się i powiedział: – Czy jesteś... czy jesteś pewny, że nie zostałeś... wskrzeszony... jak Elena? Twarz giganta pojaśniała uśmiechem. – Kamień i Morze! To mi zabrzmiało, jak na Niedowiarka przystało. – Jesteś pewny? – Nie, przyjacielu – Pianościgły zachichotał. – Nie jestem pewny. Nie wiem i nie obchodzi mnie to. Jestem jedynie rad, że dano mi jeszcze jedną szansę, aby ci pomóc. Covenant przetrawił odpowiedź Pianościgłego, po czym znalazł odpowiedź. – No to zróbmy coś, póki jeszcze możemy – powiedział, ze wszech sił starając się dorównać beztroskiemu tonowi przyjaciela. – Tak. – Powaga powoli pojawiła się na twarzy giganta, ale nie osłabiła emanującej z niego porywczości i bólu. – Musimy. Każda chwila naszej zwłoki sprawia, że ginie więcej istnień w Krainie. – Mam nadzieję, że masz plan. – Covenant usiłował stłumić swoje obawy. – Nie przypuszczam, aby strażnik po prostu pozwolił nam wejść, jeśli go o to ładnie poprosimy. – Trochę nad tym myślałem. – Pianościgły starannie zapoznał go ze swymi przemyśleniami. Covenant zastanowił się chwilę, po czym powiedział: – Wszystko to bardzo dobrze, ale co będzie, jeśli oni wiedzą, że nadchodzimy? Co będzie, jeśli czekają na nas – tam w środku? Gigant potrząsnął głową i wyjaśnił, że przez jakiś czas wsłuchiwał się w skałę wież. Nie usłyszał niczego, co wskazywałoby na zasadzkę ani co świadczyłoby o tym, że na wieżach są straże. – Być może Niszczyciel Dusz rzeczywiście nie wierzy, że można go podejść od tej strony. Być może ten strażnik jest jedynym wartownikiem. Wkrótce się dowiemy. – Tak, w istocie – mruknął Covenant. – Tylko, że ja nie cierpię niespodzianek. Nigdy nie wiadomo, kiedy która z nich zrujnuje ci życie. – Być może teraz będziemy mogli odpłacić ruiną temu, który rujnował – odparł z ponurą zawziętością Pianościgły. – Mam taką nadzieję – przytaknął Covenant. Razem zakradli się z powrotem ku wejściu, po czym rozdzielili się. Zgodnie z instrukcjami giganta, Covenant zszedł na dół, przeciskając się pomiędzy głazami i kamieniami, usiłując się niepostrzeżenie dostać jak najbliżej jaskini. Poruszał się z największą ostrożnością, wybierał okrężną drogę. Gdy dotarł na miejsce, nadal był oddalony o przynajmniej czterdzieści jardów od skarpy wejścia. Ta odległość denerwowała go, ale nie miał innego wyjścia. Nie próbował przemknąć się obok strażnika; chciał jedynie, aby tamten się zawahał. – No dalej, Covenant – burknął. – Bierz się do roboty. To nie miejsce dla tchórzy. Niedowiarek wziął głęboki oddech, zaklął, jakby miał do tego ostatnią szansę, i wyszedł z ukrycia. Natychmiast poczuł na sobie spojrzenie strażnika, ale starał się je ignorować, usiłował iść ku jaskini przynajmniej z pozorną nonszalancją. Szedł przed siebie, ściskając ręce na plecach, pogwizdując przez zęby, tak jakby spodziewał się wolnego wejścia do ochronki Foula. Unikał spojrzenia strażnika, które wydawało się wystarczająco przenikliwe, aby przejrzeć jego zamysł, odkryć, kim był w istocie. Cierpła mu od tego skóra, ale gdy wyszedł z rumowiska na wygładzony kamienny podjazd, zmusił się do spojrzenia w oblicze postaci stojącej w wejściu. Mimowolnie zwolnił, przestał gwizdać. Żółte zło bijące ze spojrzenia strażnika poraziło go smutkiem. Te oczy zdawały się znać go na wylot, wiedzieć o nim wszystko, a to, co wiedziały, napełniało je najskrajniejszą pogardą. Przez ułamek sekundy Covenant lękał się, że to stworzenie jest samym Wzgardliwym. Wiedział jednak, że tak nie było. Podobnie jak wielu maruderów, to stworzenie było zrobione z wypaczonego ciała – było ofiarą działania Kamienia lorda Foula. W jego zachowaniu zaś wyczuwało się niepewność. Covenant podszedł z udawaną zarozumiałością niemal w zasięg miecza strażnika. Tam zatrzymał się i z rozmysłem mierzył przez chwilę postać wzrokiem. Gdy już zmierzył ją od stóp do głów, ponownie spojrzał w jego przenikliwe oczy i powiedział z całym zuchwalstwem, na jakie mógł się zdobyć. – Nie mów Foulowi, że tu jestem. Chcę mu zrobić niespodziankę. Przy słowie „niespodzianka” wyciągnął nagle przed siebie ręce. Skoczył do przodu z pierścieniem „wystawionym” na wskazującym palcu prawej ręki, jakby zamierzał zaatakować strażnika wybuchem pierwotnej magii. Strażnik przyjął pozycję obronną. Na chwilę wszystkie trzy głowy zwróciły się ku Covenantowi. W tej samej sekundzie Pianościgły zeskoczył ze skarpy nad wejściem do ochronki. Strażnik był poza zasięgiem jego rąk, ale gdy tylko gigant wylądował, rzucił się w przód, pokulał ku niemu i podciął mu nogę. Bestia pilnująca wejścia runęła, wymachując rękoma i mieczami. Pianościgły natychmiast usiadł na niej okrakiem. Strażnik był równie wielki jak on i być może silniejszy. Był też uzbrojony, ale gigant okładał go tak mocno swymi potężnymi pięściami, tak skutecznie przyciskał go swym ciałem do ziemi, że tamten nie mógł się bronić. W końcu całkiem opadł z sił, gdy gigant zadał mu oburącz potężny cios w podstawę karku. Pianościgły szybko pochwycił jeden z jego mieczy, aby odrąbać mu głowy. – Pianościgły! – zaprotestował Covenant. Pianościgły podniósł się znad nieprzytomnej postaci i spojrzał na Covenanta, ściskając miecz w dłoni. – Nie zabijaj go. – Zaalarmuje ochronkę, gdy oprzytomnieje – powiedział gigant, dysząc lekko z wyczerpania. Twarz miał posępną, ale nie było w niej okrucieństwa. – Dość już było zabijania – odparł Covenant zdławionym głosem. – Nie cierpię tego. Pianościgły patrzył mu przez chwilę w oczy, po czym odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się. Covenant poczuł, że robi mu się słabo z wdzięczności. Nogi niemal się pod nim ugięły. – Tak już lepiej – wymamrotał z ulgą. Oparł się o ścianę wejścia i odpoczywał, chłonąc radość giganta. Wkrótce Pianościgły uspokoił się. – Bardzo dobrze, przyjacielu – powiedział cicho. – Śmierć tej bestii dałaby nam czas – moglibyśmy wykonać zadanie i szukać ucieczki. Ucieczka nigdy jednak nie była naszym zamysłem. – Upuścił miecz na leżącego strażnika. – W zupełności wystarczy nam, jeśli jego nieprzytomność pozwoli nam dotrzeć do celu. Niech ucieczka sama o siebie zadba. – Uśmiechnął się krzywo, po czym dodał: – Zdaje mi się jednak, że potrafię zrobić lepszy użytek z tego pancerza. – Pochylił się nad strażnikiem, zdjął z niego odzienie i użył skóry do osłonięcia swej nagości. – Masz rację – westchnął Covenant. Nie miał zamiaru uciekać. – Nie ma jednak powodu, abyś dał się zabić. Pomóż mi tylko znaleźć ukryte drzwi, a potem idź stąd. – Zostawić cię? – Pianościgły z niesmakiem dopasowywał pancerz. – A jakże miałbym opuścić to miejsce? Nie mam ochoty znowu przechodzić przez Gorące Popioły. – Skocz do morza... odpłyń... nie wiem. – Czuł presję czasu; nie mogli sobie pozwolić na jego trwonienie przed wejściem do ochronki Foula. – Nie chcę być za ciebie odpowiedzialny. – Przeciwnie – odpowiedział spokojnie gigant – to ja jestem odpowiedzialny za ciebie. To ja cię przywołałem. Covenant drgnął. – Tym się nie martwię. – Ani ja – odparował Pianościgły z uśmiechem. – Ale nie podoba mi się to twoje gadanie o zostawieniu cię. Przyjacielu... ja już tego zasmakowałem. Przyglądali się sobie ponurym wzrokiem. Spojrzenie giganta powiedziało Covenantowi równie wyraźnie jak słowa, że nie może brać odpowiedzialności za swego przyjaciela, nie może podejmować za niego decyzji. Mógł jedynie zaakceptować pomoc Pianościgłego i być mu za nią wdzięczny. Niedowiarek jęknął boleśnie. – A zatem ruszajmy – powiedział posępnie. – Nie wytrzymam już tego dłużej. W odpowiedzi gigant wyciągnął ramię i podtrzymał go. Razem wkroczyli w mrok ochronki Foula. Ku ich zaskoczeniu ciemności rozproszyły się, gdy tylko przekroczyli zasłonę mroku. Znaleźli się na końcu owalnej sali, która cała była oświetlona zimnym blaskiem, tak jakby w jej ścianach płonął zielony lód; wydawało się, że całe to miejsce stanie zaraz w lodowatych płomieniach. Mimowolnie zatrzymali się i rozejrzeli wokół siebie. Sala była symetryczna, w idealny sposób wykuta w skale. W najszerszym miejscu otwierała się na dwa jednakowe korytarze wiodące ku wieżom, a na przeciwnym końcu posadzka opadała gładko, aby uformować szerokie, spiralne schody w głąb skały. Kamienne powierzchnie rozciągały się wszędzie bez załamań, pęknięć, ostrych brzegów; sala była tak gładko wykuta, wypolerowana i wyrównana, tak nie skalana ozdobami, nierównościami, błędami, jakby doskonały zamysł jej twórcy został wykonany w dziewiczej skale bez udziału zawodnych rąk i umysłów. To nie było dzieło gigantów; nic nie zakłócało absolutnej dokładności kształtów; ale brakowało mu szczegółów, w których tak lubowali się giganci. To dzieło zdawało się przerastać kunszt każdego śmiertelnika. Było doskonałe w nadprzyrodzony sposób. Covenant oglądał salę z rozdziawionymi ze zdumienia ustami. Pianościgły tymczasem rzucił się na poszukiwanie drzwi, o których mówił im jheherrin. Potem Niedowiarek zaczął błądzić bez celu, mimowolnie kierując się ku wielkim schodom. W tym miejscu była stara magia, potęga zgromadzona przez nienawiść i pożądanie; wyczuwał to w trupim świetle, ostrym zimnym powietrzu, w ścianach bez skazy. To lodowate miejsce było domem lorda Foula, siedzibą i korzeniami jego mocy. Całe te bezduszne włości mówiły o jego zwierzchnictwie, absolutnym i niepodzielnym panowaniu. Już ta pusta sala czyniła z jego wrogów zwykłych karłów. Covenant przypomniał sobie, jak mówiono, iż Foul nie będzie pokonany, dopóki stać będzie Ridjeck Thome. Wierzył temu całkowicie. Niedowiarek dotarł do szerokiej spirali schodów. Jej otwarty środek był niczym ogromna studnia, drążąca coraz głębiej skałę cypla. Same schody były wystarczająco szerokie, aby pomieścić piętnastu lub dwudziestu ludzi, idących ramię w ramię. Ich spiralna linia wciągała jego wzrok coraz niżej, aż w końcu wychylił się, zaglądając, jak mógł najgłębiej; symetria ich konstrukcji wyzwoliła w nim zawrót głowy, jego irracjonalną miłość i lęk przed upadkiem. Jednak Covenant zgłębił już sekret swej słabości i nie spadł. Jego oczy przeszukiwały schody i chwilę później dostrzegł coś, co pozwoliło mu otrząsnąć się z tej niebezpiecznej fascynacji. Duża grupa ur-podłych wbiegała bezgłośnie po schodach. Covenant cofnął się. – Lepiej znajdź je szybko – zawołał do Pianościgłego. – Nadchodzą. Pianościgły nie przerwał badania ścian. Przyglądał im się uważnie, obmacywał dłońmi, szukając jakiegokolwiek śladu ukrytego wejścia. – Dobrze ukryte – mruczał przy tym. – Nie wiem, jak to możliwe, aby kamień był tak gładko obrobiony. Mój lud znał się na tej robocie, ale my nawet nie śniliśmy o takich ścianach. – Mieliście zbyt wiele własnych sennych koszmarów – zazgrzytał Covenant. – Znajdź je! Ci ur-podli zbliżają się szybko. – Pamiętając o stworze, który spowodował jego upadek w podziemiach pod Górą Gromu, dodał: – One potrafią wyczuć białe złoto. – Jestem gigantem – odpowiedział Pianościgły. – Obróbkę kamieni mój lud ma we krwi. Te drzwi nie mogą się przede mną ukryć. Wtem jego ręce natrafiły na część ściany, za którą wyczuł pustkę. Szybko zbadał cały ten fragment, oszacował jego rozmiary, choć na tej niepokalanej ścianie nie było nawet śladu drzwi. Zlokalizował możliwie najdokładniej wejście, po czym nacisnął środek jego nadproża. Na pustej ścianie pojawiło się nadproże, jaśniejące zielonym ornamentem. Od niego odbiegły prosto ku podłodze framugi, jakby w tej właśnie chwili je stworzono w skale, a pomiędzy nimi bezgłośnie rozchyliły się do środka drzwi. Pianościgły zatarł z satysfakcją ręce. – Wedle rozkazu, ur-lordzie – zachichotał i skinął, aby Covenant wszedł do środka. Niedowiarek rzucił okiem ku schodom, po czym pośpiesznie wszedł do małej komnaty za drzwiami. Pianościgły wszedł za nim, pochylając się pod portalem i niskim sufitem komnaty. Natychmiast też zamknął za sobą drzwi, przyglądając się, jak z powrotem nikną bez śladu. Potem ruszył przed Covenantem do korytarza za komnatą. To przejście było równie jasne i chłodne jak zewnętrzna sala. Zauważyli, że opada stromo, prosto w głąb przepastnych podziemi cypla. Covenant spoglądał na nie z nadzieją, że zawiedzie go tam, gdzie chciał dotrzeć; był zbyt słaby, aby myszkować po całej ochronce w poszukiwaniu swego przeznaczenia. Żaden z nich nie odezwał się ani słowem; nie chcieli narażać się na ryzyko usłyszenia przez ur-podłych. Pianościgły spojrzał na Covenanta, wzdrygnął się i ruszył tunelem w dół. Niskie sklepienie sprawiało, że gigant musiał poruszać się skulony, pomimo to przemierzał korytarz, jak mógł najszybciej. Covenant dotrzymywał mu kroku, wspierając się na jego plecach i pozwalając po prostu, aby siła ciężkości popychała jego bezsilne nogi krok za krokiem w dół. Niczym bliźnięta, bracia złączeni z sobą pępowiną wspólnego celu – pomimo wszystkich różnic – wlekli się skuleni tunelem wydrążonym w skale Ridjeck Thome. Covenant przewrócił się kilka razy. Jego pośpiech i strach rosły w ciasnocie korytarza; raczej jednak pozbawiały go resztek sił, niż mu ich dodawały, czyniły go tak słabym, jakby już był pokonany. Przenikał go przejmujący chłód, otaczał ze wszech stron, aż w końcu zaczął się w nim czuć dziwnie przyjemnie – przyjemnie i sennie, niczym zmęczony wędrowiec, który w końcu przybył do swego prawowitego domu. Co jakiś czas dostrzegał w przelocie ducha tego miejsca – bezkompromisową nieskazitelność, która wywoływała, potwierdzała najbardziej wściekłą i nienasyconą złośliwość. W takiej atmosferze pogarda i dobre samopoczucie stawały się tym samym. Ochronka Foula była posiadłością istoty, która rozumiała doskonałość – istoty, która nienawidziła życia nie dlatego, że stanowiło dla niej jakieś zagrożenie, ale ponieważ plaga śmiertelnych stworzeń była obrazą nieograniczoności jego istnienia. W takich chwilach pozbawione czucia, zmaltretowane stopy Covenanta zdawały się tracić oparcie i Niedowiarek padał jak długi twarzą na plecy Pianościgłego. Szli jednak dalej i w końcu dotarli do wylotu tunelu. Tutaj zaczynał się ciąg pozbawionych wszelkich ozdób i mebli pokoi – bardzo do siebie podobnych i symetrycznych – które nie nosiły śladów zamieszkiwania. Pomimo to wszędzie jaśniało chłodne, zielone światło, a powietrze było ostre niczym kryształ. Pot ozdobił brodę giganta szmaragdowymi paciorkami, a on sam drżał pomimo swej normalnej odporności na temperaturę. Za ciągiem pokoi znaleźli schody, które sprowadziły ich w dół – przez puste sale, komory wystarczająco duże, aby pomieścić najbardziej przerażające zmory, przez wyludnione galerie, gdzie mówca mógłby przemawiać do tysięcy słuchaczy. Tu również nie znaleźli śladów zamieszkania. Cała ta część ochronki była przeznaczona do prywatnego użytku Foula; nie zakłócali mu tu spokoju ur-podli ani inne stwory. Pianościgły prowadził pośpiesznie Covenanta przez pełną grozy doskonałość. Szli w dół, ciągle w dół, poszukując miejsca, w którym lord Foul pieści Złoziemny Kamień. A prastare zło Ridjeck Thome z każdym piętrem ciążyło im coraz bardziej, napełniało ich coraz większą boleścią. Po pewnym czasie Pianościgły zrobił się zbyt zimny, aby drżeć, a Covenant wlókł się u jego boku, jakby jedynie nieodparte pragnienie znalezienia najchłodniejszego miejsca w ochronce, całkowicie zlodowaciałego, powstrzymywało go przed natychmiastowym zapadnięciem w sen. Instynkt, który prowadził ich w dół, nie zawiódł. Pianościgły stopniowo zaczął wyczuwać położenie Kamienia; promieniowanie tego jadu stało się namacalne dla jego napiętych nerwów. W końcu dotarli do pustego szybu, w którym znaleźli kolejne ukryte drzwi. Pianościgły otworzył je podobnie jak pierwsze i przeszedł skulony do wysokiej, okrągłej sali. Gdy Covenant przekroczył próg, gigant zamknął drzwi i ruszył ostrożnie ku środkowi sali. Podobnie jak inne oglądane przez giganta sale, ta również była pozbawiona wszelkich ozdób z wyjątkiem wejść. Naliczył osiem dużych, identycznych portali, doskonale rozmieszczonych wokół ścian i mieszczących w sobie zamknięte kamienne drzwi. Za żadnymi nie wyczuwał życia, śladów aktywności. Jednak wszystkie jego nerwy z drżeniem rwały się ku Kamieniowi. – Tam – szepnął cicho Pianościgły, wskazując na jedno z wejść. – Tam jest sala tronowa Ridjeck Thome. Tam Niszczyciel Dusz trzyma Złoziemny Kamień. Nie patrząc na przyjaciela, gigant podszedł do tych drzwi i położył na nich ręce. – Tak – szepnął. – To tam. – Przerażenie walczyło w nim z uniesieniem. Minęła chwila, nim uświadomił sobie, że Covenant mu nie odpowiedział. Nacisnął na drzwi, aby ocenić ich wytrzymałość. – Covenant – rzucił przez ramię – przyjacielu, koniec już blisko. Nie trać jeszcze przez chwilę odwagi. Wyważę te drzwi. Gdy to uczynię, będziesz musiał natychmiast wbiec do sali tronowej. Idź do Kamienia – nim przeszkodzi ci jakaś moc. – Covenant nadal nie odpowiadał. – Niedowiarku! Doszliśmy do celu. Nie załamuj się teraz. – Nie musisz ich wyważać – powiedział upiornym głosem Covenant. Pianościgły okręcił się, odskakując od drzwi. Niedowiarek stał na środku sali. Nie był sam. Przed nim stał wiedmistrz ur-podłych, z otwartych nozdrzy wyciekał mu śluz. W rękach trzymał łańcuchy i kajdany. Pianościgły patrzył przerażony, a on tymczasem założył kajdany Covenantowi na ręce. Potem poprowadził go na łańcuchu do drzwi sali tronowej. Gigant ruszył za przyjacielem, ale powstrzymało go straszliwe spojrzenie Covenanta. W ciemnych, podsiniałych z głodu oczach wyczytał coś, na co nie potrafił odpowiedzieć. Niedowiarek próbował mu coś powiedzieć, coś, na co nie miał słów. Pianościgły badał ranę, którą tamci ur-podli zadali Niedowiarkowi, ale nie potrafił pojąć głębin cierpienia, które mogło zmusić człowieka do poddania się nasieniu Demondim. – Covenant! – krzyknął w proteście. Spojrzenie Covenanta z rozmysłem śmignęło giganta – wbiło się w niego z całej siły, po czym odskoczyło, porywając za sobą oczy Pianościgłego. Gigant odwrócił się na przekór samemu sobie i ujrzał giganta stojącego po przeciwnej stronie. Nowo przybyły podpierał boki zaciśniętymi pięściami i uśmiechał się okrutnie. Pianościgły natychmiast go poznał. To był jeden z trzech braci, którzy byli ofiarami furii. Podobnie jak Elena, ta potępiona dusza została wskrzeszona, aby służyć Niszczycielowi Dusz. Nim Pianościgły zdążył zareagować, drzwi do sali tronowej otworzyły się i zamknęły za Covenantem. W tym samym czasie otworzyły się wszystkie pozostałe drzwi, wpuszczając do sali potworne wytwory Kamienia. 20. Niedowiarek Pianościgły obrócił się i spostrzegł, że jest otoczony. Dziesiątki stworów wchodziło do sali; było ich więcej niż potrzeba, aby go zatopić, pogrzebać pod swym ciężarem, jeśli nie zdecydują się zabić go za pomocą broni. Jednakże oni nie atakowali. Rozstawiali się pod ścianami, formowali zwarte grupy przed drzwiami, zagradzając mu drogi ucieczki. Potem drzwi zamknięto, a oni stali pożądliwie pochyleni do przodu, jakby nie mogli się doczekać chwili rozszarpania go na kawałki. Zostawili go jednak martwemu gigantowi. Pianościgły odwrócił się, aby stanąć twarzą do widma. Jego przeciwnik zbliżał się powoli, drwiąc z niego z wrogim uśmiechem. – Pozdrowienia, Pianościgły – splunął. – Bądź pozdrowiony ty, któryś porzucił krewnych. Druhu! Przybyłem, aby ci pogratulować. Dobrze służyłeś panu. Zostawiłeś nasz lud na pastwę zgubnego losu, pozwoliłeś, aby cała nasza rasa zniknęła z powierzchni Krainy. A teraz dostarczyłeś tego nędznika i jego bezużyteczne białe złoto do rąk Wzgardliwego, Szatańskiego Serca i Niszczyciela Dusz. Och, dobrze się spisałeś! Pozdrawiam cię i chwalę, druhu! – Słowo „druhu” wymówił tak, jakby było największą obelgą. – Jam jest Morderca Krewnych. To ja zamordowałem – dorosłych i dzieci – każdego giganta w Boleści. Patrz na owoc swego życia. Patrz i rozpaczaj! Pianościgły cofnął się kilka kroków, ale jego oczy nawet na sekundę nie ześliznęły się z martwego giganta. – Zemsta! – warknął Morderca Krewnych. – Widzę to w twej twarzy. Ty nie myślisz o rozpaczy – jesteś zbyt ślepy, aby pojąć to, co zrobiłeś. Na pana! Ty nawet nie myślisz o swym nikczemnym przyjacielu. Ty masz w sercu zemstę, druhu! Patrzysz na mnie i wierzysz, że skoro wszystko inne w twym życiu nie powiodło się, to teraz w końcu możesz zemścić się za wszystko, co utraciłeś. Za twą zbrodnię! Widzę to w tobie. Z całego serca pragniesz rozerwać mnie na strzępy własnymi rękoma. Głupcze! Czyżbym wyglądał na takiego, który się ciebie boi? Pianościgły, nie spuszczając oczu z widma, ocenił swe położenie, oszacował odległości wokół siebie. Słowa Mordercy Krewnych działały na niego. Czuł w nich słodycz zemsty. Znał smak pasji zabijania, ohydną, mimowolną rozkosz miażdżenia ciał rękoma. Zadrżał, jakby nie mógł się tego doczekać, napinając swe potężne mięśnie do skoku. – Zaatakuj mnie więc – ciągnął dalej martwy gigant. – Uwolnij trawiącą cię żądzę. Czyżbyś wierzył, że możesz się przede mną obronić? Czyżbyś był ślepy? Druhu! Nic nie może cię usprawiedliwić. Nawet jeśli przelałbyś tyle krwi, aby spłukać całą Krainę od wschodu do zachodu, to nie zmyjesz z niej swego zła. Durniu! Skończony głupcze! Gdyby pan nad tobą nie panował, to wykonałbyś wszystko za niego tak szybko, że nawet nie byłby w stanie się tym cieszyć. No dalej, druhu! Spróbuj. Jestem gotów. Jak masz zamiar ponownie przywrócić mnie śmierci? – Spróbuję tego – zazgrzytał cicho Pianościgły – na mój własny sposób. – Rozdrażnienie widma wyjawiło mu już to, co chciał wiedzieć. Te stwory mogły zabić go w każdej chwili – pomimo to czekały, a Morderca Krewnych usiłował go sprowokować. Prawdopodobnie Niszczyciel Dusz nadal czegoś od niego potrzebował, Covenant nadal żył i nie był pokonany. Być może lord Foul miał nadzieję posłużyć się Pianościgłym przeciwko Niedowiarkowi. Pianościgły jednak przeżył caamora Gorących Popiołów. Przyjął pozycję i napiął całe ciało. Nagle skoczył, ale nie zaatakował Mordercy Krewnych. Wytężając się okrutnie, odbijając się z całą siłą swych nóg, wylądował przy strażnikach przed drzwiami do sali tronowej. Wartownicy uchylili się przed jego niespodziewanym atakiem. Pianościgły wpadł pomiędzy nich z rękoma zaciśniętymi nad pochyloną głową, dzięki czemu uderzył w drzwi z całą swą siłą. Wrota sali tronowej nie były przygotowane na takie uderzenie. Z ostrym jękiem rozłupywanego kamienia wyłamały się do środka. Pianościgły przewrócił się w deszczu odłamków z drzwi, przekoziołkował, poderwał się na nogi w sali tronowej Ridjeck Thome. Pomieszczenie to było przestronną, okrągłą salą, podobną do tej, którą właśnie opuścił, ale miało mniej drzwi, a jego strop był o wiele wyżej, jakby dla pomieszczenia ogromu znajdujących się tu mocy. Na niskim wzniesieniu pod przeciwległą ścianą znajdował się stary przerażający głaz, z którego uformowano siedzenie dla Wzgardliwego w kształcie szczęk z obnażonymi ostrymi, haczykowatymi zębami, gotowymi pochwycić i rozerwać. Ten tron i wzniesienie, były jedynymi rzeczami, jakie widział w ochronce Foula, które nie były idealnie wyrzeźbione, doskonale wygładzone. Tron i podium zdawały się być nieodwracalnie okaleczone, wypaczone latami dźwigania ciężaru złośliwości lorda Foula. Wyglądały niczym proroctwo czy przedsmak ostatecznego losu całej niepokalanej skały Ridjeck Thome. Tuż przed tronem ustawiony był Złoziemny Kamień. Kamień nie był tak duży, jak się tego spodziewał; nie wydawał się ani tak duży, ani ciężki, aby nie mógł go unieść. Pomimo to emanująca z niego moc wstrząsnęła nim niczym cios potężnej pięści. To promieniowanie nie było szczególnie jasne – blask, którym oświetlało salę tronową, był jedynie nieznacznie silniejszy od światła w innych salach – ale świeciło w swej oprawie niczym wcielenie absolutnego zimna. Pulsowało niczym szalone serce, wysyłając krople i języki mocy, emanując gwałtownie swą mocą zepsucia. Pianościgły wpadł w jego oślepiający blask i zatrzymał się, jakby czuł, że lodowaty szmaragd już obraca jego skórę w lód. Patrzył przez chwilę na Kamień przerażony jego mocą, ale potem do oszołomionych zmysłów giganta dotarła obecność jeszcze innej mocy w sali tronowej. Ta moc zdawała się być dziwnie przytłumiona w porównaniu z Kamieniem. Była jedynie subtelniejsza, bardziej podstępna – nie słabsza. Pianościgły odwrócił się w jej kierunku. To był pan Kamienia. Lord Foul. Gigant ustalił miejsce Wzgardliwego, bardziej polegając na swych odczuciach niż wzroku. Lord Foul był zasadniczo niewidzialny, choć miejsce jego obecności znaczyły nieprzeniknione ciemności niczym stojący prosto cień człowieka – cień nieobecności raczej niż obecności, który pokazywał, gdzie byłby, gdyby posiadał materialne ciało – a wokół cienia jaśniała zielona poświata. Z tego miejsca rozchodził się zapach olejku. Lord stał obok Kamienia, plecami zwrócony do drzwi i giganta. Przed nim, twarzą do Pianościgłego, stał Thomas Covenant. Byli sami; ur-podli po dostarczeniu Covenanta opuścili salę tronową. Covenant zdawał się nie zauważać łańcuchów skuwających mu ręce. Wyglądało na to, że w ogóle nie walczył. Był już w ostatnim stadium umierania z głodu i chłodu. Ból niczym pot kapał mu z wychudzonych policzków, a jego ponure, strapione oczy wpatrywały się w lorda Foula, jakby moc Wzgardliwego wpijała się w paskudną ranę na jego czole. Żaden z nich nie zwrócił uwagi na głośne wejście Pianościgłego; byli tak skoncentrowani na sobie, że nie dbali o nic innego. Pomiędzy nimi musiało coś zajść, co Pianościgły przegapił. Widział jednak rezultat. W chwili gdy skupił swą uwagę na lordzie Foulu i Covenancie, Wzgardliwy uniósł jedno z widmowych ramion i uderzył Covenanta w usta. Pianościgły z rykiem rzucił się na pomoc przyjacielowi. Nim jednak zrobił dwa kroki, lawina stworów wpadła przez roztrzaskane drzwi i przygniotła go. Powalili go na ziemię, przydusili swym ciężarem, unieruchomili mu członki. Walczył zaciekle, szaleńczo, ale przeciwników było wielu i silnych. Po chwili pokonali go. Zaciągnęli do bocznej ściany i przymocowali masywnymi łańcuchami, aby nie mógł ich rozerwać. Potem stwory pośpiesznie opuściły salę tronową, a on tkwił tam bezradny. Martwego giganta nie było z nimi. On już spełnił swe zadanie; ponownie odszedł. Pianościgłego umieszczono w miejscu, z którego mógł obserwować lorda Foula i Covenanta, by pełnił rolę widza w ich starciu. Po wyjściu stworów Wzgardliwy po raz pierwszy obrócił się ku niemu. Migotliwa zielona poświata przesunęła się, obracając do niego przodem i wówczas gigant zobaczył oczy Wzgardliwego. Były jedynymi widocznymi częściami ciała lorda Foula. Wzgardliwy miał oczy niczym kły, spróchniałe i żółte – kły tak ociekające złośliwością, że odebrały mu głos, dławiąc go słowami zachęty, które chciał krzyknąć Covenantowi. – Milcz – powiedział lord Foul jadowicie – albo upiekę cię przed czasem. Pianościgły uległ bez protestu. Otworzył usta, jakby dławił się lodem, i obserwował wszystko z bezradną pasją duszącą go w gardle. Oczy Wzgardliwego przymrużyły się z satysfakcją. Ponownie skierował swoją uwagę na Covenanta. Niedowiarek zwalony z nóg ciosem lorda Foula klęczał, zakrywając skutymi rękoma twarz w geście kompletnego poniżenia. Jego palce zdawały się całkowicie pozbawione czucia; naciskały po omacku twarz niczym martwe kije, niezdolne zbadać stan jego rany czy choćby wyczuć wilgoć krwi. Covenant czuł jednak chorobę wgryzającą się w jego nerwy, jakby obecność lorda Foula ją potęgowała, czyniła postępujący rozkład namacalnym. Wiedział, że teraz jego trąd był w stadium pełnego rozkwitu, że kruche bariery powstrzymujące rozwój choroby, od których zależało jego życie, zostały złamane. Choroba sięgnęła w głąb jego duszy na kształt wici niewrażliwości, penetrujących niczym korzenie drzewa skałę w poszukiwaniu szczelin, rys, które pozwolą kamień rozsadzić. Był tak słaby i zmęczony, jak tylko senny koszmar może to sprawić, nie przerywając mozolnego trudu jego serca. Jednakże gdy opuścił swe zakrwawione ręce – gdy od trucizny dotyku Foula jego usta poczerniały i napuchły tak, że nie mógł dłużej wytrzymać dotyku – gdy spojrzał ponownie na Wzgardliwego, nie był już poniżony. Był niepokonany. – Wypchaj się – mruknął cicho. – Wypchaj się. To nie takie proste. Z rozmysłem zamknął palce swej półrękiej dłoni na pierścieniu. Oczy Wzgardliwego beształy go, ale lord Foul opanował się, aby odezwać się szyderczym, ojcowskim tonem. – Chodź, Niedowiarku. Nie przedłużaj tej nieprzyjemnej sytuacji. Wiesz, że nie możesz się ze mną mierzyć. Przewyższam cię już samym swym imieniem. I posiadam Złoziemny Kamień. Mogę Księżyc rozsadzić na jego orbicie, przywołać prastare trupy z ich przepastnych grobów, obrócić wszystko w ruinę mym kaprysem. Bez wysiłku mogę zerwać cumy każdego włókna twego istnienia i rzucić wrak twej duszy przez niebiosa. – No to zrób to – mruknął Covenant. – A jednak postanowiłem powstrzymać się. Nie mam zamiaru cię krzywdzić. Połóż jedynie pierścień na mej dłoni, a skończą się wszystkie twoje męczarnie. To niewielka cena, Niedowiarku. – To nie takie proste. – Nie jestem też pozbawiony mocy nagrodzenia cię. Jeśli pragniesz wspólnie ze mną panować nad Krainą, pozwolę ci. Zobaczysz, że potrafię być wdzięcznym panem. Jeśli chcesz ocalić życie swego przyjaciela Pianościgłego, nie będę się sprzeciwiał – chociaż on mnie obraził. – Pianościgły szarpnął się w łańcuchach, usiłując protestować, ale nie mógł wymówić słowa. – Jeśli pragniesz zdrowia, również mogę i zechcę ci je zaofiarować. Spójrz! Machnął jednym z widmowych ramion i fala nagłych doznań przemknęła przez zmysły Covenanta. W jednej chwili do jego rąk i nóg wróciło czucie; jego nerwy natychmiast powróciły do życia. A podczas gdy one rozkwitały, pozbył się wszelkich strapień – całego bólu, głodu i słabości. Jego ciało zdawało się unosić w triumfie życia. Covenant był niewzruszony. Odzyskał głos i wyszeptał znużony przez zęby: – Zdrowie nie jest moim problemem. Ty jesteś tym, który uczy trędowatych nienawiści do samych siebie. – Nędzniku! – warknął lord Foul. Bez żadnego przejścia Covenant ponownie stał się trędowaty i umierający z głodu. – Klęczysz przede mną! Sprawię, że będziesz błagał o najmniejszy skrawek życia! Trędowaci nienawidzą samych siebie? A zatem są mądrzy. Nauczę cię prawdziwej nienawiści! Przez moment nie złagodzona niczym nienawiść Wzgardliwego spływała z jego spróchniałych oczu na Covenanta i Niedowiarek zebrał siły, przygotowując się na śmierć. Potem jednak lord Foul wybuchnął śmiechem. Jego pogarda błyszczała, wstrząsała powietrzem sali tronowej niczym odgłos uderzających o siebie ogromnych głazów, nawet twardy kamień posadzki czyniła zdradliwym niczym ruchome piaski. – Tkwisz tu przede mną martwy, nędzniku – równie odarty z życia jak każde inne zwłoki. Pomimo to odmawiasz mi. Odrzucasz zdrowie, władzę, nawet przyjaźń. Jestem zaciekawiony – jestem cierpliwy. Dam ci czas na przemyślenie swego obłędu. Powiedz mi, skąd w tobie tyle szaleństwa. Covenant nie wahał się. – Ponieważ nienawidzę ciebie. – To nie jest powód. Wielu ludzi wierzy, że nienawidzi mnie, ponieważ są zbyt tchórzliwi, aby gardzić głupotą, ambicjami, służalczością. Nie zwiedziesz mnie. Powiedz mi prawdę, nędzniku. – Ponieważ kocham Krainę. – Och, doprawdy! – szydził lord Foul. – Nie chce mi się wierzyć, abyś był tak głupi. Kraina nie jest twoim światem – nie ma prawa rościć sobie pretensji do twej mizernej wierności. Od samego początku zamęczała cię swymi żądaniami, których nie mogłeś spełnić, zaszczytami, na które nie potrafiłeś zasłużyć. Przedstawiłeś siebie jako człowieka, który do śmierci pozostaje wierny modnemu wyglądowi czy przypadkowej diecie. Nie, nędzniku. Nie przekonałeś mnie. Pytam jeszcze raz, skąd w tobie tyle szaleństwa. – Owo „skąd” wymówił tak, jakby to jedno słowo mogło zawalić cały gmach Covenanta. – Kraina jest piękna – szepnął do siebie Niedowiarek. – Ty jesteś wstrętny. – Przez jakiś czas czuł się zbyt słaby, aby odpowiedzieć. W końcu jednak wykrztusił odpowiedź. – Ponieważ nie wierzę. – Nie wierzysz? – krzyknął Wzgardliwy z radością. – Nadal? – Jego śmiech wyrażał doskonałe zadowolenie. – Nędzniku, jesteś ponad miarę wzruszający. Niemal przekonałeś mnie, abym zatrzymał cię u mego boku. Będziesz błaznem, który ulży memu brzemieniu. Czy można nienawidzić lub kochać, jeśli się nie wierzy? – Można. – Czy można nie wierzyć, jeśli się nienawidzi lub kocha? – Tak. Lord Foul ponownie się roześmiał. – Czyżby moje uszy mnie zawiodły? Czyżbyś ty – po tym, jak mój nieprzyjaciel zrobił wszystko, co w jego mocy, aby na ciebie wpłynąć – czyżbyś ty pomimo to wierzył, że to sen? – To nie jest prawdziwe, ale to nie ma znaczenia. To nie jest ważne. – A zatem co, nędzniku? – Kraina. Ty. Wzgardliwy roześmiał się raz jeszcze, ale tym razem jego wesołość trwała krótko. Lord Foul zdawał się być zaniepokojony, jakby odkrył w Covenancie coś, czego nie rozumiał. – Kraina i niedowiarstwo – szydził. – Ty biedna, pomylona duszo! Nie możesz mieć jednego i drugiego. Pierwsze wyklucza drugie. Covenant jednak wiedział lepiej; po tym wszystkim, co przeszedł, wiedział lepiej. Jedynie uznając jedno i drugie, przyjmując obie sprzeczności, traktując je jako zrównoważoną całość, jedynie kierując się nie pomiędzy nie, ale z nimi, mógł ocalić oba, ocalić Krainę i samego siebie, znaleźć miejsce, gdzie spotkają się równoległe linie jego nieprawdopodobnego dylematu. Oko paradoksu. Tam tkwi przyczyna jego wizyt w Krainie. Nie powiedział więc nic, wpatrując się w pusty cień, szmaragdową aurę i nieobliczalną potęgę Wzgardliwego. W myślach jednak zazgrzytał: – Nie, nie wykluczają się, Foul. Mylisz się. To nie takie proste. Jeśli byłoby proste, to odkryłbym to dawno temu. – Zaczynają mnie już nużyć twe głupie zapewnienia – podjął po chwili lord Foul. – Moja cierpliwość nie jest nieograniczona. Są jeszcze inne pytania, które chciałbym ci zadać. Pominę sprawę twego wejścia do mych posiadłości. To drobiazg, łatwy do ustalenia. W pewien nie wyjaśniony dla mnie sposób podporządkowałeś sobie część moich ożywionych narzędzi, tak że dwukrotnie otrzymałem fałszywe raporty o twej śmierci. Ale zostawmy to. Obedrę ich z ciała i duszy do samych kości i dowiem się prawdy. Ty nędzniku odpowiedz mi na to pytanie. – Lord Foul przysunął się bliżej do Covenanta, a napięcie w jego głosie powiedziało Niedowiarkowi, że Wzgardliwy dotarł do sedna swych dociekań. – Ta pierwotna magia nie jest częścią twego świata. Ona jest pogwałceniem twego niedowiarstwa. Jakże możesz więc posługiwać się mocą, w którą nie wierzysz? To wyjaśniło Covenantowi cierpliwość lorda Foula. Wzgardliwy tracił czas na przepytywania Covenanta, zamiast po prostu zedrzeć mu pierścień z ręki, ponieważ obawiał się, że Niedowiarek potajemnie zawładnął pierwotną magią – że ukrywał swą moc, narażał się na śmierć na Wyniszczonych Równinach, Gorących Popiołach i Kurash Qwellinir, pozwolił się pojmać, aby móc zaskoczyć Wzgardliwego, dopaść go z jego słabej strony. Foul miał powody do strachu. Laska Praw była zniszczona. Przez chwilę Covenant pomyślał, aby obrócić obawy Foula na swą korzyść, ale zrozumiał, że nie może tego uczynić. Powiedział więc prawdę, aby nie skalać swej obrony dawną obłudą. – Nie wiem, jak się nią posłużyć. – Wyjąkał przez napuchnięte usta. – Nie wiem, jak ją przywołać, ale wiem, że jest prawdziwa w Krainie. Wiem, jak ją wyzwolić. Wiem, jak zwalić ci na łeb całą tę cholerną kupę lodu. Wzgardliwy nie wahał się, nie wątpił. Zdawał się rozdymać na oczach Covenanta. – Niczego nie wyzwolisz! – ryknął dziko. – Wystarczająco długo znosiłem już twe zuchwalstwo. Mówisz, że jesteś trędowaty? Ja ci pokażę trąd! Wokół Covenanta zaroiło się od mocy niczym od tysięcy wściekłych os. Przed nim pustka cienia Wzgardliwego rozrastała się straszliwie, pęczniała wyżej i wyżej, aż w końcu przytłoczyła swą wielkością wszystko, Covenanta, Pianościgłego, a nawet salę tronową. Wypełniła powietrze, salę, całą ochronkę. Niedowiarkowi zdawało się, że pogrąża się w jej otchłani. Zawołał po pomoc, ale pomoc nie nadeszła. Niczym strącony ptak spadał na dół. Pęd upadku ryczał mu w uszach, jakby próbował wyssać go z samego siebie. Czuł niezmiernie daleko pod sobą skałę, o którą się roztrzaska. – Pokłoń mi się, a ja cię ocalę – szepnął głuchy, tchnący olejkiem głos. Covenant poczuł przypływ przyprawiającego o zawrót głowy przerażenia połączonego z pożądaniem. Czarny wir powietrza cisnął nim o skałę, jakby moce całych niebios zstąpiły, aby rozbić go o twardy granit jego przeznaczenia. Złość wyła w jego głowie, domagając się wpuszczenia, domagając się, niczym samobójczy paradoksalny zawrót głowy, zapanowania nad nim. On jednak nie poddawał się, kurczowo trzymał się samego siebie. Był trędowaty; Kraina nie była rzeczywista; a to nie był sposób, w który on umrze. Zacisnął pięść na pierścieniu z całą kruchą siłą swego ramienia. Wraz z łoskotem uderzenia ból rozsadził mu czaszkę. Śmiertelne męczarnie wyły i skowyczały w jego głowie, szarpały go niczym pazury wściekle drące tkankę jego mózgu. Foul płynął na tym bólu niczym na fali przypływu, usiłując przełamać lub przelać się ponad tamą jego woli. Covenant jednak był zbyt pozbawiony czucia, aby się załamać. Jego ręce i nogi był głuche na ból, zamrożone; jego czoło było już przyzwyczajone do bólu; a czarna opuchlizna na wargach dobrze znana. Zielony, upiorny chłód nie mógł pokonać odrętwienia jego kości. Niczym trup zesztywniał w oporze. Lord Foul próbował wejść do jego wnętrza, próbował połączyć się z nim. Jego propozycja była kusząco słodka – uwolnienie od bólu, wyzwolenie od długiego niepokoju, który błędnie zwał swym życiem. Jednakże on był przywiązany do siebie w sposób, który nie pozwalał na odwrót, nie pozwalał na poddanie się. On był Thomasem Covenantem, Niedowiarkiem i trędowatym. Odmówił. Nagle jego ból spadł w ciemność. Krzywda, rany, rozbicie, poturbowanie – wszystko obróciło się w proch i rozwiało w bezwietrznym powietrzu. W ich miejsce pojawiła się drętwota, jego nieodwracalny brak czucia. W ogromnej, nie oświetlonej otchłani dostrzegł samego siebie. Stał we wszechogarniającej pustce, otoczony niczym; wpatrywał się w niemym osłupieniu w swe ręce. Początkowo zdawały się normalne. Były chude jak patyki, a dwa brakujące palce prawej ręki wywoływały w nim poczucie straty, niepełności, która przyprawiała go o jęk. Jednakże jego pierścień był nietknięty. Wisiał luźno na wskazującym palcu; srebrzysta obrączka tak doskonała i nieodparta, jakby miała jakieś znaczenie. W miarę jednak jak patrzył, ciemne purpurowe plamy zaczęły się pojawiać na jego rękach – na palcach, zgięciach palców, dłoniach. Powoli rozszerzały się i zaczynały ropieć; pęczniały niczym pęcherze, po czym otwierały się, ukazując wrzody pod skórą. Z powiększających się ran sączył się płyń. Wkrótce obie jego ręce były pokryte infekcją. Pojawiła się na nich gangrena, zaczęły się rozkładać; intensywny odór życia, zapach gnijącego mięsa wylewał się z niego niczym wyziewy żrącego grzyba, cuchnącego i okrutnego. Pod powłoką infekcji kości jego palców zaczęły się wyginać. Pozbawione szpiku, uszkodzone przez zgniliznę, napięte ścięgnami, których nerwy obumarły, zostawiając je wiecznie wyprężonymi, wiecznie zaciśniętymi jedne na drugich; kości powyginały się, popękały i zastygły powykrzywiane. Jego przegniłe i schorowane ręce okaleczyły same siebie. A czarna, chorobliwa opuchlizna gangreny zaczęła wżerać się powyżej nadgarstków. Te same napięcia, to samo cuchnące, niekontrolowane naprężenie mięśni i ścięgien – pozbawione kontroli zgniłych nerwów – wygięło jego przedramiona, tak że zwisały groteskowo z łokci. Potem ropa zaczęła wykwitać niczym pot z wrzodów pokrywających jego przedramiona. Gdy podwinął szatę, spostrzegł, że nogi są już powykrzywiane do kolan. Napad choroby przeraził go, pogrzebał go w cierpieniach i odrazie do samego siebie. Stanowił obraz przyszłości, rezultat choroby – punkt docelowy drogi, którą wędrował każdy trędowaty, który nie popełnił samobójstwa i nie walczył dostatecznie mocno, aby utrzymać się przy życiu. Patrzył dokładnie na to samo, co najpierw skłoniło go do przetrwania wszystkich tych długich miesięcy wtedy w leprozorium, a teraz było jego udziałem, zjadliwe i nieuleczalne. Jego trąd w stadium pełnego rozkwitu, a jemu nie zostało nic, w imię czego mógł walczyć. Jednakże znał trąd z dokładnością kochanka; wiedział, że nie może postępować tak szybko, tak kompletnie. Nie był prawdziwy. I to nie było wszystko. Te ohydne i gnijące udręki nie były podsumowaniem całego jego istnienia. Niezależnie od tego, co mówili lekarze, niezależnie od tego, co zobaczył w samym sobie – był czymś więcej, czymś więcej niż tylko trędowatym. – Nie, Foul! – wysapał z goryczą. – To nie takie proste. – Tom. Tom! – zawołał jakiś głos. Znał go – to był głos, który znał i kochał tak jak zdrowie. – Poddaj się. Nie widzisz, co nam robisz? Covenant spojrzał w górę i ujrzał Joan. Trzymała przed nim na wpół wyciągniętych rękach ich małego synka, Rogera, niczym ofiarę. Oboje wyglądali tak jak wówczas, gdy widział ich po raz ostatni, dawno temu; Joan miała na twarzy ten sam wyraz bolesnego rozdarcia, wyraz, który błagał go o zrozumienie powodów, dla których się z nim właśnie rozwiodła. Joan była jednak – nie wiadomo dlaczego – naga. Serce w nim załkało na widok utraconej miłości jej bioder, niechęci jej piersi, zakazanych skarbów jej twarzy. Gdy na nią patrzył, na jej ciepłej skórze zaczęły się pojawiać purpurowe plamy. Wrzody wykwitły jej na piersiach; choroba sączyła się z jej sutków niczym mleko. Roger szarpał się na jej rękach. Gdy obrócił swą bezradną dziecięcą główkę do ojca, Covenant ujrzał, że jego oczy już były szkliste i zaćmione, na wpół oślepione trądem. Dwie karmazynowe plamy znaczyły jego policzki. – Foul! – krzyknął Covenant. – Niech cię diabli! Potem spostrzegł inne postacie cisnące się przed Joan. Był tam Mhoram; były tam Lena i Atiaran; Bannor i Hile Troy. Cała twarz Mhorama była jedną żółtą gnijącą raną; jego oczy krzyczały, jakby tonęły w trzęsawisku okropnego zła. Lena straciła wszystkie włosy, a jej łysa czaszka najeżona była guzami. Oczy Atiaran tonęły w mlecznej ślepocie. Groteskowo powykrzywiane kończyny Bannora czyniły z niego zupełnego kalekę. Bezoka twarz Troya była jedną pomarszczoną gangreną, jakby sam mózg ropiał mu w czaszce. Za tymi postaciami stało więcej ludzi, których Covenant poznał w Krainie. Wszyscy byli śmiertelnie chorzy, odrażająco trędowaci. A za nimi tłoczyli się następni; niezliczone ofiary – wszyscy ludzie Krainy porażeni i pozbawieni wszystkiego, obrzydliwi dla samych siebie, tak jakby Covenant przyniósł pomiędzy nich zarazę o bezwzględnej jadowitości. Na ich widok Covenant wybuchnął. Furia z powodu ich cierpień trysnęła z niego niczym lawa. Wulkaniczny gniew, tak długo pogrzebany pod ciężarem złożoności jego okropnych doświadczeń, wybuchnął niczym gejzer żywą, ognistą pasją. – Foul! – wrzasnął. – Foul! Nie możesz tego zrobić! – Zrobię to – padła drwiąca odpowiedź. – Robię to. – Przestań! – Daj mi pierścień. – Nigdy! – W takim razie ciesz się tym, co skazałeś na śmierć. Spójrz! Zapewniłem ci towarzystwo. Samotny trędowaty uczynił świat na podobieństwo swoje, aby nie być samotnym. – Nie pozwolę ci! Wzgardliwy roześmiał się sardonicznym śmiechem. – Pomożesz mi, nim umrzesz. – Nigdy! Niech cię diabli! Nigdy! Furia poniosła Covenanta – furia gorąca jak lawa. Wściekłość za trędowatych osiągnęła szczyt. Po raz ostatni spojrzał na zgromadzone przed nim tłumnie ofiary. Potem zaczął walczyć o wolność niczym odrodzony człowiek, przedzierający się przez swą starą skórę. Zdawał się stać w nicości otchłani, ale wiedział, że jego fizyczne ciało nadal klęczy w sali tronowej. Z okrutnym wysiłkiem woli odrzucił wszystkie zmysłowe doznania, wszystkie wrażenia, które nie pozwalały mu dostrzec, gdzie był. Dygocząc, podrygując niezgrabnie, Niedowiarek podźwignął swe wychudzone ciało na nogi. Oczy jego ciała nadal pozostawały pod kontrolą lorda Foula, ale on zazgrzytał z zawziętością: – Widzę cię, Foul. Nie potrzebował oczu. Wyczuwał nerwami swych sztywnych policzków emanację mocy wokół siebie. Zrobił trzy niezdarne, chwiejne kroki i poczuł nagły przypływ mocy Foula, który rzucił się, aby go powstrzymać. Nim jednak Wzgardliwy zdążył go dosięgnąć, Covenant uniósł ręce i padł pięściami do przodu na Złoziemny Kamień. Z chwilą gdy jego ślubna obrączka uderzyła o Kamień, z jego ręki eksplodował huragan mocy. Burza zielonego i białego ognia strzeliła w powietrze. Osłona lorda Foula rozpadła się w strzępy. Covenant spostrzegł, że leży na ziemi, a z jego półrękiej dłoni wiruje ku górze tornado mocy. Wstał. Jednym machnięciem ramion uwolnił ręce z kajdanów, jakby były zwitkiem kłamstw. Cień Foula kulił się za Kamieniem w gotowości do walki. Wzgardliwy ciskał spojrzenia swych spróchniałych oczu, jakby palił się do tego, aby zatopić je w sercu Covenanta. – Głupcze! – zawył ostro. – Nędzniku! To ja tu sprawuję rządy! Ja jestem twym prawym panem – i ja władam Kamieniem! Zniszczę cię. Nawet mnie nie zdążysz dotknąć! Wykrzykując te słowa, cisnął jednocześnie błyskiem mocy, który uderzył rękę Covenanta, wrył się głęboko w jego pierścień. Pośród wściekłej burzy białe złoto zmieniło się. Zimne zło przeniknęło metal, wdarło się w pierścień, aż całe srebro zostało zbezczeszczone zielenią. Ponownie Covenant poczuł, że spada w otchłań. Bez żadnego przejścia znalazł się w wartowni Kevina. Stał na kamiennej platformie niczym tytan i swą zgubną obrączką sam narzucał Krainie nowy rytuał profanacji. Przed nim więdło całe zdrowie. Ogromne drzewa gilden rozpadały się i łamały. Kwiaty umierały. Aliantha stawały się jałowe i obracały w proch. Ziemia zmieniała się w piach. Rzeki wysychały. Stonedown i Woodhelven zmieniały się w ruiny. Głód i brak schronienia dotknęły wszystkie formy życia chodzące po ziemi. On był lordem zniszczenia gorszego niż inne, spustoszenia całkowicie nieodwracalnego. – Nigdy! Jednym gwałtownym uderzeniem swej woli wyzwolił swój pierścień z zieloności i wrócił do sali tronowej. Ślubna obrączka była nieskalanie srebrzysta, a smagający ostro wicher jej mocy szalał, nie poddając się szmaragdowej władzy. Covenant niemal wybuchnął śmiechem. Kamień nie mógł go zepsuć; żadne zepsucie nie mogło go uczynić bardziej chorym, niż był. – Miałeś swoją szansę – warknął do Wzgardliwego. – Wykorzystałeś swą plugawą moc. Teraz kolej na mnie. Nie możesz mnie powstrzymać. Złamałeś zbyt wiele praw. A ja jestem poza prawem. Ono nie ma władzy nad pierwotną magią – nie ma władzy nade mną. A jednak było jedyną rzeczą, która mogła mnie powstrzymać. Mogłeś użyć go przeciwko mnie. Teraz jestem tylko ja – liczy się tylko moja wola. – Dyszał ciężko; nie mógł znaleźć dość powietrza, aby wesprzeć swą skrajną pasję. – Jestem trędowaty, Foul. Potrafię wszystko znieść. Wzgardliwy natychmiast go zaatakował. Położył ręce na Złoziemnym Kamieniu, umieścił swą moc na jego pulsującym gwałtem sercu. Ku Covenantowi wystrzelił zielony błysk szaleńczej mocy. Spadł na niego niczym góra, zwalił się niczym tony pokruszonych kamieni. Początkowo Niedowiarek nie mógł skupić się na swym pierścieniu i zatoczył się w tył. Potem jednak zrozumiał swój błąd. Próbował posłużyć się pierwotną magią niczym narzędziem czy bronią, czymś, czym można władać. Lord Mhoram powiedział mu jednak: – Ty jesteś białym złotem. – To nie była rzecz, którą się włada, wykorzystuje dobrze lub źle, jak na to pozwala biegłość. Teraz, gdy ta moc została obudzona, była jego częścią, wyrazem jego samego. Nie musiał się na niej skupiać, wycelowywać jej; ona brała się z jego pasji. Z okrzykiem odparł atak, rozbił go na miliony cuchnących kropelek. Lord Foul ponownie uderzył. Ku Covenantowi wystrzelił piorun mocy, który, smażąc po drodze powietrze, usiłował wedrzeć się w białą burzę pierścienia. Ich starcie zaiskrzyło się w sali tronowej niczym obłąkany szwargot zielonych i białych błyskawic, uderzających, łomoczących, pożerających się nawzajem, jakby wszystkie burze świata nagle oszalały. Ogrom wyzwolonych mocy przestraszył Covenanta, próbował niczym osuwisko pozbawić oparcia stopy jego zdecydowania. Niedowiarek nie był obeznany z mocą, nie był biegły w walce. Jednak wściekłość z powodu trędowatych, Krainy i ofiar złości nie pozwalała mu poddać się. I pomagało mu w tym jego niedowiarstwo. Lepiej niż którykolwiek z mieszkańców Krainy zdawał sobie sprawę z tego, że lord Foul nie był niepokonany. W tej postaci złość była absolutnie rzeczywista. Mieszkańcy Krainy przegraliby w obliczu złości, ponieważ byli przekonani o jej istnieniu. Covenant nie był. On nie czuł się zdruzgotany; nie wierzył, że musi przegrać. Lord Foul był jedynie uzewnętrznioną częścią jego samego – nie istotą nieśmiertelną czy bogiem. Zwycięstwo było możliwe. Niedowiarek rzucił się więc całym ciałem i duszą do walki. Nie myślał o porażce; osobiste koszta nie liczyły się. Lord Foul spychał go w tył, dopóki nie przycisnął do ściany u boku Pianościgłego. Wściekłość ataku Kamienia rozpętała wokół niego piekło, wymiotła z powietrza ostatnie ślady ciepła, cisnęła w niego niesamowicie wielkimi soplami nienawiści. Ale on nie poddał się. Pierwotna magia była ognista i nie zgłębiona, długa jak czas i przepastna jak Ziemia – czysta moc ograniczona jedynie jego wolą. A jego wola rosła, wznosiła głowę, rozkwitała na żyznym gruncie wściekłości. Z każdą chwilą coraz lepiej stawiał czoło atakowi Wzgardliwego. Wkrótce mógł się poruszyć. Oderwał się od ściany, brnął niczym silny mężczyzna przez nawałnicę ku swemu wrogowi. Białe i zielone pioruny znaczyły powietrze; dzikie błyskawice roztrzaskiwały się o siebie. Zapalczywy chłód lorda Foula i burza Covenanta rzucały się sobie do gardeł, szarpały się, zbierały siły i nacierały ponownie. Covenant myślał, że w tej zajadłej walce Ridjeck Thome z pewnością legnie w gruzach. Ale ochronka stała; sala tronowa stała. Jedynie Covenant i lord Foul ścierali się w przeraźliwym milczeniu burzy mocy. Nagle Covenantowi udało się odepchnąć lorda Foula od Kamienia. Natychmiast jego własny ogień wystrzelił jeszcze wyżej. Wzgardliwy gorzej władał swym szmaragdowym jadem, nie mając bezpośredniego kontaktu z Kamieniem. Jego wysiłki stały się bardziej szaleńcze, nierównomierne. Niekontrolowana siła wstrząsnęła tronem, oderwała poszczerbione kawałki kamieni ze sklepienia, zarysowała posadzkę. Lord krzyczał w języku, którego Covenant nie rozumiał. Niedowiarek pochwycił nadarzającą się okazję. Ruszył do przodu, zasypał Wzgardliwego gradem wściekłych piorunów pierwotnej mocy, po czym nagle począł formować ścianę mocy pomiędzy lordem Foulem a Kamieniem. Lord Foul wrzasnął, próbował zapamiętale odzyskać Kamień, ale było za późno. W jednej chwili moc Covenanta otoczyła lorda Foula. Z całym niepohamowanym gniewem swej woli powiększał swoją przewagę. Spadł niczym jastrząb, zacisnął moc wokół Wzgardliwego. Bez skrupułów począł swą białością penetrować jego cień. Poświata wokół lorda Foula opierała się mu z krzykiem i fontannami iskier. Była wytrzymała, oporna; odtrącała dzikie uderzenia Covenanta, jakby były zwykłym pokazem, dziecięcymi fajerwerkami. Niedowiarek jednak nie pozwolił się odrzucić. Jego oślepiająca pierwotna magia miotała pioruny i strzały mocy w migoczącą szmaragdową poświatę, aż w końcu jedno potężne uderzenie rozerwało ją. Pękła ze wstrząsem, który targnął salą tronową niczym trzęsienie ziemi. Fale wstrząsu grzmotnęły o głowę Covenanta, waliły w jego obolałą i rozgorączkowaną czaszkę. On jednak trwał przy swej mocy, nie pozwolił drgnąć swej woli. Cały cień Wzgardliwego stanął w płomieniach niczym powierzchnia zielonej hubki. Płonął i rozpadał się, spadał w gorących strzępach na ziemię. W uścisku Covenanta zaczął pojawiać się lord Foul Wzgardliwy. Stopniowo stawał się materialny, tracił swą niewidzialność. Doskonale wymodelowane kończyny, czyste niczym alabaster, stawały się powoli widzialne – wspaniała głowa starca o sędziowskim, brodatym obliczu i w koronie białych falistych włosów – obleczony w szatę dostojny tułów, barczysty i muskularny. Jedynie jego oczy nie zmieniły się, nie poddały się fali wcielenia; smagały nieustannie Covenanta niczym kły ociekające jadem. Gdy lord Foul był już całkowicie widzialny, złożył ręce na piersi i powiedział szorstko: – Teraz naprawdę mnie widzisz, nędzniku. – W jego głosie nie było śladu lęku czy poddania. – Czyżbyś wierzył, że jesteś moim panem? Głupcze! Przerastałem twą maluczką mądrość na długo przedtem, nim twój świat zaczął raczkować. Powiem ci otwarcie, nędzniku – złość taka jak moja jest jedynym prawdziwym owocem doświadczenia i wnikliwości. Z czasem będziesz zachowywał się tak jak ja. Nauczysz się pogardy dla swych współbraci – dla drobnych złośliwości, które mylnie zwą swymi miłościami, wiarą, nadziejami i lojalnością. Nauczysz się, że łatwiej nad nimi panować, niż ich powstrzymywać – łatwiej i lepiej. Ty nie postąpisz inaczej. Staniesz się cieniem tego, czym ja jestem – będziesz wzgardliwy bez odwagi pogardy. Rób dalej swoje, nędzniku. Zniszcz moje dzieło, jeśli musisz – zabij mnie, jeśli potrafisz – ale skończ z tym! Jestem już zmęczony twym płytkim brakiem zrozumienia. Covenant wbrew samemu sobie był poruszony jego słowami. Władczy wygląd lorda Foula, jego dostojeństwo i rezygnacja przemawiały do niego żywiej niż przekleństwa czy stawianie oporu. Covenant stwierdził, że bez względu na to, co przecierpiał, nadal musi szukać odpowiedzi. Nim jednak zdążył odpowiedzieć, ubrać w słowa swoje emocje i przeczucia wywołane słowami lorda Foula, ciszę sali tronowej przeszyło nagłe trzaśnięcie. Za jego plecami otworzyły się w powietrzu ogromne niewidzialne drzwi; raptownie poczuł za sobą obecność silnych, wściekłych, odrażających istnień. Emanująca od nich gwałtowność niemal rozproszyła jego uwagę skupioną na powstrzymywaniu lorda Foula. Covenant przywołał całą siłę swej woli, uspokoił się na przyjęcie szoku i odwrócił. Przed nim stały wysokie postacie, takie jak ta, którą widział w grocie Krwi Ziemi pod Melenkurion – Tamą Niebios. Wznosiły się nad nim przerażające i dostojne; zdawało się, że widzi je raczej poprzez skałę niż w samej sali tronowej. To były widma zmarłych lordów. Rozpoznał Kevina, niszczyciela Krainy, syna Lorica. W dwóch innych mężczyznach stojących obok Kevina rozpoznał instynktownie Lorica, pogromcę podłych, i Damelona, przyjaciela gigantów. Byli tam Prothall, Osondrea i dziesiątki innych, których Covenant nigdy nie spotkał i o których nie słyszał. Wśród nich była Elena, córka Leny. A z tyłu, ponad nimi wznosiła się jeszcze jedna postać, górujący nad wszystkimi półręki mężczyzna o oczach proroka: Berek, przyjaciel Ziemi, lord-założyciel. Jednym głosem niczym gromem odrazy – jednym pełnym oburzenia głosem, który wstrząsnął Covenantem aż do szpiku kości – zawołali: – Zabij go! To leży w twej mocy. Nie zważaj na jego zdradliwe kłamstwa. W imię całej Ziemi i zdrowia, zabij go! Niedowiarka zalał potok ich intensywnych pragnień. Oni byli przysięgłymi obrońcami Krainy. Całym sercem oddani strzeżeniu jej wspaniałości. A jednak lord Foul ich wszystkich przeżył, widział, jak ich składali do grobów, podczas gdy on przetrwał i siał spustoszenie. Nienawidzili go z żarliwą nienawiścią, która zdawała się przewyższać osobistą wściekłość Covenanta. Jednakże ich pasja miast skłonić go do posłuszeństwa, zmyła z niego furię, jego moc walki. Opuściła go cała wściekłość, na jej miejscu pojawił się smutek – smutek tak wielki, że ledwie mógł nad nim zapanować, z trudnością powstrzymywał łzy. Zasłużyli sobie na posłuszeństwo z jego strony; mieli prawo do swej wściekłości. Jednakże ich żądanie zmieniło jego przeczucia w pewność. Przypomniał sobie poprzednią żądzę zabijania Pianościgłego. Musiał coś jeszcze zrobić, coś, czego nie można było robić w gniewie. Gniew był dobry jedynie do walki, do oporu. Teraz mógł jedynie wypaczyć jego starania. Odpowiedział więc lordom głosem ochrypłym z głębokiego smutku. – Nie mogę go zabić. On zawsze przeżywał, gdy próbowaliście go zabić. Wracał jeszcze silniejszy. Złość taka właśnie jest. Nie mogę go zabić. Jego odpowiedź oszołomiła ich. Przez chwilę drżeli ze zdumienia i przerażenia. – Pozwolisz mu żyć? – zapytał w końcu z trwogą Kevin. Covenant nie potrafił odpowiedzieć wprost, nie potrafił dać bezpośredniej odpowiedzi. Jednakże nie zboczył z prostej ścieżki swej intuicji. Po raz pierwszy od chwili rozpoczęcia walki ze Wzgardliwym zwrócił się do Pianościgłego. Gigant stał przykuty łańcuchami do ściany, obserwując chciwie wszystko. Zakrwawione nadgarstki i kostki świadczyły o tym, jak mocno usiłował się uwolnić, a na jego twarzy zdawało się być wyciśnięte to wszystko, co zmuszony był oglądać. Poza tym nie był ranny. W głębi swych przepaścistych oczu zdawał się rozumieć dylemat Covenanta. – Dobrze się spisałeś, przyjacielu – wyszeptał, gdy ich spojrzenia spotkały się. – Ufam każdemu wyborowi, jakiego dokona twe serce. – Tu nie ma co wybierać – wydyszał Covenant, usiłując powstrzymać łzy. – Nie mam zamiaru go zabić. On by po prostu wrócił. Nie chcę go już więcej mieć na głowie. Nie, Pianościgły... przyjacielu. Teraz wszystko zależy od ciebie. Od ciebie... i od nich. – Wskazał głową w kierunku widmowych lordów. – Radość jest w uszach, które słuchają... pamiętasz? Ty mi to powiedziałeś. Posłuchaj mnie. Pokonałem Wzgardliwego... tym razem. Kraina jest bezpieczna... na razie. Przysięgam. A teraz chcę... Pianościgły! – Łzy mimowolnie zamgliły mu wzrok. – Chcę, abyś się śmiał. Ciesz się z tego. Wnieś trochę radości do tej cholernej nory. Śmiej się! – Odwrócił się i krzyknął do lordów: – Słyszycie mnie? Zostawcie Foula samego! Uzdrówcie swoje dusze! Przez długą chwilę, która niemal złamała jego niezłomną wolę, w sali tronowej nie rozległ się żaden dźwięk. Lord Foul płonął pogardą ku swemu zwycięzcy; lordowie stali osłupiali, nic nie rozumiejąc; Pianościgły wisiał na swych łańcuchach, jakby to brzemię było dla niego zbyt wielkie. – Pomóż mi! – krzyknął Covenant. Potem powoli jego błagania zaczęły odnosić skutek. Proroczość jego słów dotarła do serc, które go słuchały. Ze straszliwym wysiłkiem Słone Serce Pianościgły, ostatni z gigantów, zaczął się śmiać. Początkowo brzmiało to makabrycznie; wijąc się w swych okowach, Pianościgły wypluwał z siebie salwy śmiechu, jakby były przekleństwami. Tego typu wesołość lordowie byli w stanie podzielać. Skierowali wybuchy swego pogardliwego szyderstwa, drwiącej nienawiści ku pokonanemu Wzgardliwemu. Jednakże gdy Pianościgłemu udało zmusić się do śmiechu, jego mięśnie rozluźniły się. Gardło i pierś przestały być ściśnięte, pozwoliły wiatrowi czystej wesołości wydmuchać popioły wściekłości i bólu z jego płuc. Wkrótce w jego głosie pojawiło się coś na kształt radości, prawdziwej uciechy. Lordowie odpowiedzieli. Śmiech Pianościgłego stawał się coraz jaśniejszy i bardziej zaraźliwy. Ponure widma dały się mu ponieść, zaczynając wyzbywać się swej nienawiści. Wypełniła ich czysta wesołość, przybierająca z każdą chwilą na sile. Pianościgły zdobył dla nich radość, a oni zaczęli rozsmakowywać się w jego radości. Po kilku chwilach cała ich wzgarda czy szyderstwo zniknęły. Nie śmiali się już, aby wyrazić swą pogardę dla lorda Foula; w ogóle się z niego nie śmiali. Ku swemu własnemu zaskoczeniu śmiali się z czystej radości śmiania się, z czystej uciechy. Lord Foul skulił się pod wpływem tego dźwięku. Usiłował wytrwać w swym oporze, ale nie potrafił. Z okrzykiem bólu i wściekłości zasłonił twarz i zaczął zmieniać się. Lata spłynęły z jego postaci. Włosy zaczęły mu ciemnieć, broda sztywnieć; ze zdumiewającą szybkością stawał się coraz młodszy. Jednocześnie tracił swą krzepkość i wzrost. Jego ciało się kurczyło i niknęło z każdym wróconym rokiem. Wkrótce znowu był młody, ledwie widoczny. Zmiany jednak nie zatrzymały się. Z młodzieńca stał się dzieckiem i znikał dalej, młodniejąc coraz bardziej. Przez moment był krzykliwym niemowlęciem, wrzeszczącym z powodu pokrzyżowania jego planów. Potem zniknął zupełnie. Lordowie, śmiejąc się, również znikali. Wraz ze zniknięciem Wzgardliwego wrócili do swych naturalnych grobów – duchy, którym złamanie prawa śmierci nareszcie przyniosło coś innego niż męczarnie. Covenant i Pianościgły zostali sami. Covenant płakał, nie mogąc już teraz zapanować nad łzami. Dopadło go w końcu wyczerpanie tą ciężką próbą. Czuł się zbyt słaby, aby podnieść głowę, zbyt wyczerpany, aby dłużej żyć. Jednakże miał jeszcze coś do zrobienia. Obiecał, że Kraina będzie bezpieczna. Teraz musiał zapewnić jej to bezpieczeństwo. – Pianościgły? – zaszlochał. – Przyjacielu? – Swym głosem błagał o zrozumienie; brakowało mu sił, aby wyrazić słowami to, co zamierzał zrobić. – O mnie się nie martw – odparł Pianościgły. Zdawał się dziwnie dumny, jakby Covenant uhonorował go w jakiś szczególny sposób. – Thomasie Covenancie, ur-lordzie i Niedowiarku, dzielny władco białego złota – nie pragnę innego końca. Czyń, co musisz, przyjacielu. We mnie jest pokój. Byłem świadkiem wspaniałej historii. Covenant skinął głową oślepiony łzami. Pianościgły mógł sam za siebie podejmować decyzje. Pod wpływem impulsu zerwał łańcuchy giganta, aby Pianościgły mógł przynajmniej spróbować ucieczki, jeśli zechce. Potem cała świadomość obecności przyjaciela zmieniła się w popiół. Powłócząc nogami bez czucia, przemierzał posadzkę sali tronowej, usiłując wmówić sobie, że znalazł w końcu swą odpowiedź. Odpowiedzią na śmierć było sprawienie, aby stała się użyteczna, aby zamiast stać się jej ofiarą – zapanować nad nią, zmusić ją do służenia jego celom i przekonaniom. To nie była dobra odpowiedź, ale była jedyną, jaką miał. Kierując się odczuciami nerwów swej twarzy, wyciągnął ręce w kierunku Złoziemnego Kamienia, jakby był owocem z drzewa wiedzy o życiu i śmierci. Gdy tylko go dotknął, obudziła się moc pierścienia. Do góry wystrzelił ogromny biało- zielony słup ognia, wznosząc się znad Kamienia i jego pierścienia niczym wieżyca zdolna przebić niebiosa. Covenant poczuł moc przedzierającą się przez sponiewieraną łupinę swego istnienia. Wiedział, że znalazł swój ogień, ogień, do którego się nadawał niczym jesienny liść czy zły manuskrypt. W sercu wirującej burzy klęknął przy Kamieniu i objął go rękoma, jak człowiek obejmujący ofiarę. Z zatrutych ust pociekła mu krew, spadła na zieloność i wyparowała. Z każdą chwilą połączenie obu sił wytwarzało coraz większą moc. Niczym zamarłe i nieposkromione serce furii, Złoziemny Kamień pulsował w ramionach Covenanta, trudząc się w bezrozumnym, automatycznym odruchu, aby go zniszczyć, samemu unikając zniszczenia. A on przyciskał go do swej piersi niczym wybraną zgubę. Nie mógł zabić Zepsucia, ale mógł przynajmniej spróbować zniszczyć siejące zepsucie narzędzie; bez niego pozostałości po Wzgardliwym będą musiały trudzić się całe wieki dłużej, aby odzyskać utraconą moc. Covenant przytulił Kamień, oddając się na pastwę jego ognia, i ostatnimi strzępami swej woli usiłując go rozerwać. Zielono-biała, biało-zielona niszcząca burza rosła, aż wypełniła całą salę tronową, aż w końcu przedarła się przez skały i wyrwała się z wnętrzności Ridjeck Thome. Niczym wojownicy uczepieni w morderczym uścisku swych gardeł, moce szmaragdowa i biała szalały nieposkromioną zawieruchą, wirując coraz wyżej z szybkością, której granit nie był w stanie się oprzeć. Z przeciągłym jękiem korzenie cypla zadrżały. Ściany pochyliły się; poleciały ogromne kawałki stropu; słabsze kamienie topiły się, spływały niczym woda. Wtem całą ochronką targnął wstrząs. W posadzce otworzyły się szczeliny, przebiegły po ścianach, jakby pędziły w obłąkańczej walce. Sam cypel zaczął trząść się i jęczeć. Stłumione detonacje wzbijały ze szczelin chmury odłamków. Gorące Popioły tańczyły, wyrzucając fontanny lawy. Wieże pochyliły się niczym wierzby na porywającym wietrze. Z hukiem, który wstrząsnął morzem, cały środek cypla eksplodował. W deszczu głazów, fragmentów ochronki wielkich niczym domy klin półwyspu rozszczepił się od końca do podstawy. Przy wtórze grzmotu kataklizmu rozdarte połowy runęły do morza. W tej samej chwili ocean wdarł się od wschodu w powstałą wyrwę, a z zachodu wlała się do niej lawa. Ich zderzenie przesłoniło parą i ognistym syczeniem kipiel rozpadu Ridjeck Thome, wstrząsającą niebiosami furię morza, skały i ognia – przesłoniło wszystko z wyjątkiem mocy, która biła z jądra zniszczenia. Była zielono-biała – dzika, szalona – niczym ogromny wulkan wzbierała ku swej apokalipsie. Jednak biała moc przeważyła i zwyciężyła. 21. Koniec trędowatego W ten sposób Thomas Covenant dotrzymał swej obietnicy. Potem przez długi czas leżał w wygodnym grobie zapomnienia; pogrzebany w całkowitym wyczerpaniu dryfował przez ciemności – po krainie nie dla ludzi, pomiędzy życiem i śmiercią. Czuł, że jest skutecznie martwy, nieczuły jak trup. Lecz jego serce biło nadal, jakby brakło mu rozumu, aby zatrzymać się, gdy już nie miało po co bić. Utrzymywało go przy życiu swym nierównym, słabym kołataniem. Głęboko w nim – w miejscu ukrytym, osłoniętym, gdzieś wewnątrz jego twardej czaszki – pozostała świadomość samego siebie. Nie opuściło go jeszcze to zasadnicze poczucie, choć zdawało się wyciekać z niego powoli w ciepłą miękkość ziemi jego grobu. Pragnął odpoczynku; zasłużył na odpoczynek. Jednakże wyzwolenie, które przywiodło go do tego mrocznego miejsca, kosztowało go zbyt wiele. Nie potrafił tego zaakceptować. – Pianościgły nie żyje – mruknął bezgłośnie. Nie było ucieczki od poczucia winy. Żadne rozwiązanie nie obejmowało wszystkiego. Nie będzie czysty, dopóki uda mu się utrzymać przy życiu. Nie myślał, aby udało mu się zbyt długo pożyć. Pomimo to coś uparcie mu się sprzeciwiało. – To nie była twoja wina – mówiło. – Nie mogłeś podjąć za niego decyzji. Po przekroczeniu pewnego punktu twoje poczucie odpowiedzialności jest jedynie bardziej złożoną formą samobójstwa. Przyznał słuszność temu argumentowi. Wiedział z doświadczenia, że trędowaci byli zgubieni, gdy zaczynali się czuć winni nabawienia się trądu, odpowiedzialni za bycie chorym. Być może w ostatecznym rozrachunku wina i śmiertelność, fizyczne ograniczenia są tym samym – faktami z życia, niepodważalnymi, przeciwko którym nie ma sensu protestować. A jednak Pianościgły odszedł i nigdy nie będzie przywrócony życiu. Covenant nigdy nie usłyszy jego śmiechu. – A zatem pogódź się ze swą niewinnością – odezwał się z ciemności głos. – To nie ty wybrałeś to zadanie. Nie podjąłeś się go z własnej, nieprzymuszonej woli. Narzucono je tobie. Wina spada na wybierającego, a ten, kto cię wybrał, dokonał tego bez twej wiedzy czy zgody. Covenant nie musiał pytać, kto mówi; rozpoznał głos. Należał do starego żebraka, z którym spotkał się przed swym pierwszym doświadczeniem Krainy – starca, który nalegał, aby zatrzymał swą ślubną obrączkę i skłonił go do przeczytania pracy z zakresu fundamentalnych problemów etyki. – Musisz być pewny siebie – odparł przyciszonym głosem. – Pewny? Och, nie. To było bardzo niebezpieczne – ryzykowne dla świata, który stworzyłem – ryzykowne nawet dla mnie. Gdyby mój nieprzyjaciel zdobył białe złoto pierwotnej magii, to uwolniłby się z pęt trzymających go na Ziemi – zniszczyłby ją, aby móc rzucić się przeciwko mnie. Nie, Thomasie Covenancie. Zaryzykowałem swą wiarę w ciebie. Ja mam związane ręce. Nie mogę tknąć Ziemi, nie mogę bronić, nie niszcząc tego, co chciałem ocalić. Jedynie wolny człowiek mógł spróbować przeciwstawić się memu nieprzyjacielowi, mógł mieć nadzieję na ocalenie Ziemi. Covenant słyszał sympatię, szacunek, a nawet wdzięczność w tym głosie. Jednak nie był przekonany. – Nie byłem wolny. To nie był mój wybór. – Ależ byłeś... wolny od mej perswazji, mej mocy, mego pragnienia uczynienia z ciebie mego narzędzia. Czyż nie powiedziałem, że ryzyko było wielkie? Nie mając wyboru, otrzymałeś moc wyboru. Wybrałem cię dla Krainy, ale nie zmusiłem, abyś służył mym celom w Krainie. Mogłeś przekląć Krainę, Ziemię, czas i wszystko. Jedynie podejmując takie ryzyko, mogłem mieć nadzieję na ocalenie prawości mego stworzenia. Covenant w ciemności wzruszył ramionami. – Pomimo to nie byłem wolny. Ta piosenkarka... która nazwała mnie Berekiem. Ten powrót do życia. Dziecko, które dało się ukąsić przez węża. Być może zostawiłeś mi wolną rękę w Krainie, ale nie zostawiłeś mnie samego w mym własnym życiu. – Nie – odpowiedział łagodnie głos. – Nie przyłożyłem ręki do tych wydarzeń. W ogóle nie uczyniłem nic, aby cię ukształtować, aby uczynić z ciebie swoje narzędzie – to by nic nie dało. Nie będąc wolnym, nie zapanowałbyś nad moim nieprzyjacielem – bez niezależności – bez twej nieograniczonej wierności. Nie, ja i tak zbyt wiele ryzykowałem, raz z tobą rozmawiając. Nie wtrącałem się w żaden inny sposób. Covenantowi nie podobała się myśl, że miał całkowicie wolną rękę w zniszczeniu Krainy. Był już tak blisko! Przez chwilę dumał w odrętwieniu, oceniając ryzyko Stwórcy. – A co pozwoliło ci myśleć, że ja się nie załamię – nie wpadnę w rozpacz? – zapytał. – Rozpacz jest uczuciem jak każde inne – odpowiedział bezzwłocznie. – To przyzwyczajenie do rozpaczania skazuje na potępienie, nie sama rozpacz. Ty byłeś człowiekiem już obeznanym z przyzwyczajeniem i rozpaczą – z prawem, które skazuje na potępienie, jednocześnie ocalając. Twoja wiedza o tej chorobie uczyniła cię mądrym. – Mądry – mruknął do siebie Covenant. – Mądrość. – Nie mógł zrozumieć, czemu jego bezrozumne serce nadal bije. – Co więcej, ty na swój sposób byłeś stwórcą. Już zakosztowałeś, co to znaczy być stwórcą niezdolnym do uzdrowienia dzieła swego stworzenia. Często ta właśnie niemoc uczy nienawiści owoce tworzenia. – A co ze stwórcą? Czemu on nie rozpacza? – A czemu miałby rozpaczać? Jeśli nie może znieść stworzonego przez siebie świata, to może sobie zrobić inny. Nie, Thomasie Covenancie. – Głos zaśmiał się cicho, smutno. – Bogowie i stwórcy są zbyt wszechmocni i zbyt słabi, aby rozpaczać. – Tak – powiedział do siebie Covenant też ze smutkiem. Potem jednak dodał jakby z przyzwyczajenia. – To nie takie proste. – Pragnął, aby głos się oddalił, zostawił go samego ze swym zapomnieniem. Wiedział jednak, że choć milczał, nie opuścił go. Przez jakiś czas dryfował obok, po czym zebrał się, by zapytać: – Czego chcesz? – Thomasie Covenancie – głos był łagodny – mój marnotrawny synu, pragnę ofiarować ci dar – nagrodę, by wyrazić moją bezgraniczną wdzięczność. Twym światem rządzi prawo, tak jak i moim. A ja w myśl każdego prawa jestem twoim dłużnikiem. Zawróciłeś moją Ziemię znad krawędzi rozkładu. Nawet gdybym cię wielokrotnie obdarował cennymi darami, to nadal nie mógłbym powiedzieć, że spłaciłem swój dług. – Dar? – Covenant westchnął do siebie. Nie. Nie mógł poniżać siebie ani Stwórcy, prosząc o uleczenie trądu. Miał właśnie zamiar odmówić przyjęcia tej propozycji, gdy poczuł nagły przypływ podniecenia. – Uratuj giganta – powiedział. – Ocal Pianościgłego. – Nie, Thomasie Covenancie – odparł niewypowiedzianie spokojnym głosem – nie mogę. Czyż nie mówiłem ci, że złamałbym łuk czasu, przekładając przez niego rękę, aby dotknąć Ziemi? Bez względu na to, jak wielka jest moja wdzięczność, nie mogę nic dla ciebie uczynić w Krainie i na Ziemi. Gdybym mógł, nigdy nie dopuściłbym, aby mój nieprzyjaciel wyrządził tyle szkód. Covenant kiwnął głową; dotarła do niego słuszność tej odpowiedzi. – W takim razie nic dla mnie nie możesz zrobić – powiedział po chwili milczenia. – Powiedziałem Foulowi, że w niego nie wierzę. W ciebie również nie wierzę. Miałem szansę dokonania ważnego wyboru. To wystarczy. Nie potrzebuję prezentów. Prezenty są zbyt łatwe... nie mogę sobie na nie pozwolić. – Ależ ty zasłużyłeś... – Na nic nie zasłużyłem. – Poczuł delikatne ukłucie gniewu. – Nie dałeś mi szansy zasłużyć na cokolwiek. Wysłałeś mnie do Krainy bez mojej zgody czy przyzwolenia – nawet bez mojej wiedzy. Przekonałem się jedynie o różnicy pomiędzy zdrowiem i... chorobą. No cóż, dla mnie wystarczy. Nie jest to jednak żadną szczególną cnotą. – Nie śpiesz się tak z wydawaniem sądów o twórcach światów – wyszeptał powoli głos. – Czy napisałbyś kiedykolwiek opowieść, w której żaden bohater nie miałby powodów, aby ci czynić wyrzuty? – Spróbuję – powiedział Covenant. – Spróbuję. – Tak – szepnął głos. – Być może tobie to wystarczy. Jednakże przez wzgląd na samego siebie pragnę ci ofiarować dar. Proszę, pozwól mi. – Nie. – W odmowie Covenanta nie było wojowniczości. Nie przychodziło mu do głowy nic, co mógłby przyjąć. – Mogę odesłać cię do Krainy. Mógłbyś tam przeżyć resztę swych dni w zdrowiu i szacunku jako wielki bohater. – Nie. Miej nade mną litość. Nie mogę tego znieść. To nie mój świat. Nie należę do niego. – Mógłbym sprawić, abyś uwierzył w prawdziwość swych doświadczeń w Krainie. – Nie. To nie takie proste. Wpędzisz mnie w obłęd. Głos ponownie zamilkł na jakiś czas, po czym powiedział tonem pełnym boleści: – Bardzo dobrze. A zatem wysłuchaj mnie, Thomasie Covenancie, nim odmówisz mi raz jeszcze. Muszę ci to powiedzieć. Gdy rodzice dziecka, które uratowałeś, zrozumieli czego dokonałeś, pomogli ci. Byłeś poraniony i osłabiony z głodu. Twoje starania, aby uratować dziecko, wprowadziły truciznę do twych warg. Byłeś w fatalnym stanie. Zabrali cię do szpitala na leczenie. To leczenie wymagało czegoś, co uzdrowiciele z twego świata nazywali antidotum. Thomasie Covenancie, owo antidotum jest sporządzane z końskiej krwi. Twoje ciało czuje wstręt – jesteś uczulony na surowicę z końskiej krwi. To bardzo gwałtowna reakcja. Przy twoim osłabieniu nie jesteś w stanie tego przeżyć. W tej chwili stoisz u progu własnej śmierci. Thomasie Covenancie, wysłuchaj mnie. – Szeptał ze współczuciem głos. – Mogę ofiarować ci życie, mogę dostarczyć twemu porażonemu ciału siłę potrzebną do przeżycia. Covenant nie odpowiadał przez jakiś czas. Gdzieś w swej na wpół zapomnianej przeszłości słyszał o tym, że niektórzy ludzie są uczuleni na surowicę przeciw ukąszeniom węży. Lekarze w szpitalu powinni byli zrobić mu próbę uczuleniową przed podaniem pełnej dawki; prawdopodobnie był już jednak w takim stanie, że nie mieli czasu na podobne ceregiele. Przez chwilę zastanawiał się nad śmiercią pod ich opieką jak nad rodzajem kary. Ale odrzucił ten pomysł, odrzucił rozczulanie się nad samym sobą. – Wolałbym raczej przeżyć – wymruczał cicho. – Nie chcę tak umierać. – Załatwione – powiedział z uśmiechem głos. – Będziesz żył. – Uwierzę, jak zobaczę – powiedział z przyzwyczajenia Covenant. – Zobaczysz. Najpierw jednak chciałbym, abyś zobaczył coś innego. Nie prosiłeś o ten dar, ale ofiaruję ci go bez względu na to, czy o to prosiłeś, czy nie. Nie prosiłem o twą akceptację, gdy wybierałem cię dla Krainy, i nie proszę o nią teraz. Nim Covenant zdążył zaprotestować, wyczuł, że głos opuścił go. Kolejny raz pozostał sam w ciemności. Spowiło go tak przyjemne zapomnienie, że niemal żałował swej decyzji, by żyć. Potem jednak coś wokół niego czy wewnątrz niego zaczęło się zmieniać, modulować. Nie odzyskawszy wzroku, słuchu czy dotyku, stał się świadomy słonecznego blasku, przyciszonych głosów, łagodnego ciepłego powiewu wiatru. Stwierdził, że spogląda z góry, jakby z wysokiego wzgórza na Glimmermere. Czyste wody jeziora odbijały lazurowe niebo, a wietrzyk niósł z sobą delikatny zapach wiosny. Wzgórza wokół Glimmermere nosiły jeszcze blizny po nadprzyrodzonej zimie lorda Foula, ale trawa już zaczęła kiełkować ze ściętej chłodem ziemi i kilka wytrzymałych wiosennych kwiatków kołysało się dzielnie na wietrze. Pasma nagiej ziemi utraciły swą szarą, zmarzniętą martwotę. Kraina zaczynała powracać do zdrowia. Setki ludzi zgromadziło się wokół jeziora. Niemal natychmiast Covenant wypatrzył wśród nich wielkiego lorda Mhorama. Stał po przeciwnej stronie Glimmermere, zwrócony twarzą na wschód. Nie dzierżył laski. Ręce miał zabandażowane. Po jego lewej stronie stali lordowie Trevor i Loerya, trzymając na rękach swe córki, po prawej lord Amatin. Wszyscy zdawali się poważni i pogodni, ale jasne spojrzenie Mhorama zaćmiewało wszystkie inne swym radosnym spokojem, było najwymowniejszym dowodem zwycięstwa Krainy. Za lordami stał dowódca Quaan i ciepłodziej Tohrm – Quaan w otoczeniu kling swej grupy bojowej, a Tohrm wraz ze wszystkimi hirebrandami i skaleningasami twierdzy lordów. Covenant spostrzegł, że nie było wśród nich Trella, małżonka Atiaran. Intuicyjnie odgadł przyczynę; Trell dobrnął ostatecznie do końca swego osobistego dylematu i był albo martwy, albo odszedł. Niedowiarek ponownie poczuł przypływ poczucia winy. Za lordami wokół całego jeziora stali powiernicy Mądrości i wojownicy. Za nimi ocalali z Revelstone – rolnicy, pasterze, opiekunowie koni, kucharze, rzemieślnicy, mistrzowie sztuk – dzieci i rodzice, młodzi i starzy – wszyscy ludzie, którzy przetrwali. Nie było ich wielu, ale Covenant wiedział, że jest ich dosyć; będą w stanie rozpocząć dzieło odbudowy. Ludzie podeszli bliżej Glimmermere i umilkli. Wielki lord Mhoram zaczekał, aż wszyscy skierowali na niego swą uwagę, gotowi go wysłuchać. Wówczas przemówił. – Ludu Krainy – powiedział pewnym głosem – zebraliśmy się tutaj dla uczczenia życia. Nie mam zbyt długiej pieśni do wyśpiewania. Jestem jeszcze słaby, nikt z nas nie jest silny. Ale żyjemy. Kraina ocalała. Szalone niepokoje i rozgromienie armii lorda Foula świadczą o tym, że on poległ. Ogniste echo bitwy w krillu Lorica świadczy o tym, że białe złoto stoczyło walkę ze Złoziemnym Kamieniem i wyszło z niej zwycięsko. To wystarczający powód do świętowania. Wystarczający? Przyjaciele, on wystarczy dla nas i naszych dzieci, dopóki trwać będzie Kraina. Na dowód tego przyniosłem nad Glimmermere krill. – Sięgnął z bolesnym wysiłkiem pod szatę i wyciągnął sztylet. Jego klejnot nie błyszczał, był martwy. – Jego wygląd jest dowodem, że ur-lord Thomas Covenant, Niedowiarek i władca białego złota, wrócił do swego świata, świata, w którym wyrósł wielki bohater naszego wyzwolenia. No cóż, jest tak, jak musiało być, choć jego odejście napełniło me serce żalem. Jednakże niechaj nikt się nie lęka, że utraciliśmy go na zawsze. Czyż nie jest powiedziane w starych legendach, że Berek Półręki przybędzie ponownie? I czyż obietnica ta nie została spełniona w osobie Niedowiarka? Takich obietnic nie robi się nadaremnie. Przyjaciele – ludu Krainy – Thomas Covenant zapytał mnie kiedyś, czemu jesteśmy tak przywiązani do Mądrości wielkiego lorda Kevina, niszczyciela Krainy. A teraz, podczas tej wojny poznaliśmy niebezpieczeństwa płynące z tej Mądrości. Tak jak krill, jest to moc o dwóch końcach, w równym stopniu nadająca się do mordowania i do ocalania. Jej użycie zagraża naszej przysiędze pokoju. Jam jest Mhoram, syn Variola, wielki lord z wyboru rady. Oznajmiam, że począwszy od dziś, nie będziemy przywiązywać się do żadnej Mądrości, która uniemożliwia pokój. Zdobędziemy swą własną mądrość – będziemy dokładać starań, poszukiwać i uczyć się, dopóki nie znajdziemy mądrości, w której przysięga pokoju i ocalenie Krainy będą ze sobą współgrały. Wysłuchaj mnie, ludu! Będziemy na nowy sposób służyć przyjaźni Ziemi. Skończył, uniósł krill i wyrzucił go wysoko w powietrze. Sztylet, migocząc w słońcu, poszybował łukiem i uderzył w wodę na środku Glimmermere. Rozpryskując potężne wody, rozbłysnął, posłał w głębiny jeziora smugę białej chwały, po czym zniknął na zawsze. Wielki lord Mhoram spoglądał na kręgi rozchodzące się na wodzie. Potem wykonał radosny gest przywołania i wszyscy ludzie zgromadzeni wokół Glimmermere zaczęli śpiewać uroczyście: Bądź pozdrowiony, Niedowiarku! Opiekunie i Covenancie, Niezaprzysiężona wierności i zgubo niegodziwców, Ur-lordzie, Zwycięzco Zła, Dobrodzieju Życia: Bądź pozdrowiony! Covenant! Srogi władco białego złota, Sługo białego złota ur-Ziemi i lordzie - Składamy ci hołd! Niech honor i chwała towarzyszą ci do końca dni: Dochowaj zdobytej wierności! Bądź pozdrowiony, Niedowiarku! Covenancie! Bądź pozdrowiony! Wznieśli swe laski, miecze i ręce ku niemu, a jego oczy przesłoniła mgła łez. Łzy rozmyły obraz Glimmermere, aż w końcu stał się jedynie jasną smugą przed jego obliczem. Niedowiarek nie chciał tracić tego widoku. Usiłował odzyskać wyrazistość wzroku, mając nadzieję, że jezioro nie zniknęło. Nagle stał się świadom swych łez. Miast zwilżać mu policzki, ściekały z kącików oczu w dół ku uszom i szyi. Leżał wygodnie na plecach. Gdy zogniskował swe spojrzenie, nastawił je niczym soczewki, stwierdził, że jasna smuga przed nim była twarzą mężczyzny. Człowiek wpatrywał się w niego przez długą chwilę, po czym wycofał się w sztuczną mgłę jarzeniówek. Powoli Covenant zaczynał sobie zdawać sprawę, że po obu stronach łóżka były błyszczące poprzeczki. Do jednej z nich miał przywiązany lewy nadgarstek, aby nie mógł naruszyć igły tkwiącej w jego żyle. Igła była połączona z butlą środka dożylnego wiszącego nad jego głową. W powietrzu unosił się delikatny zapach środków dezynfekcyjnych. – Nie uwierzyłbym, gdybym nie widział – powiedział mężczyzna. – To biedaczysko będzie żyć. – Nie od parady zwą pana lekarzem – powiedziała kobieta. – Czy nie możemy nic zrobić? – Zrobić? – warknął doktor. – Źle się wyraziłam – odparła obronnie kobieta. – Ale on jest trędowaty! Od miesięcy uprzykrza życie mieszkańcom tego miasteczka. Nikt nie wie, co z nim zrobić. Niektóre siostry chcą... chcą mieć płacone za nadgodziny za opiekę nad nim. Ja tylko pomyślałam sobie, że byłoby lepiej dla wszystkich... gdyby on... – Dość tego. – Mężczyzna był rozgniewany. – Siostro, jeśli jeszcze raz usłyszę coś takiego, to może sobie pani szukać nowej pracy. Ten człowiek jest chory. Jeśli nie chce pani pomagać chorym, to niech pani sobie znajdzie inne zajęcie. – Nie chciałam niczyjej krzywdy – obruszyła się siostra, wychodząc z pokoju. Po jej odejściu Covenant stracił na jakiś czas z oczu lekarza, który zdawał się rozpłynąć w intensywnej mgiełce światła. Usiłował rozeznać się w swej sytuacji. Jego prawy nadgarstek był także przywiązany, a on sam leżał w łóżku, jakby był ukrzyżowany. Nie przeszkodziło mu to jednak w poznaniu zasadniczych faktów. Jego stopy były pozbawione czucia i zimne. Z palcami było podobnie – bez czucia, zimne. Czoło okropnie bolało. Usta były nabrzmiałe i gorące od opuchlizny. Musiał przyznać rację siostrze; był w stanie rozkładu. Potem doktor znowu znalazł się obok niego. Mężczyzna wydawał się młody i zagniewany. Do pokoju wszedł inny mężczyzna, starszy lekarz. Covenant rozpoznał w nim tego, który zajmował się nim podczas poprzedniego pobytu w szpitalu. Ten lekarz, w odróżnieniu od młodszego, miał na sobie garnitur zamiast białego kitla. – Mam nadzieję, że miałeś wystarczająco dobry powód, aby mnie wezwać – powiedział po wejściu. – Z byle powodu nie rezygnuję z mszy – szczególnie na Wielkanoc. – To jest szpital – burknął młodszy mężczyzna – nie jakieś cholerne uzdrowisko. Oczywiście, że miałem dobry powód. – Co cię ugryzło? Umarł? – Nie. Wręcz przeciwnie... będzie żył. Minutę temu był w szoku uczuleniowym, umierał, ponieważ jego ciało było zbyt słabe, zakażone, zatrute, aby walczyć... a w następnej... Puls normalny, oddech regularny, reakcja źrenic normalna, kolor skóry wraca do normy. Powiem ci, co to jest. To cud, oto, czym to jest. – Daj spokój – mruknął starszy lekarz. – Nie wierzę w cuda – ty też. – Spojrzał na kartę choroby, potem osłuchał serce i płuca Covenanta. – Może on jest po prostu uparty. – Pochylił się niżej nad Covenantem. – Panie Covenant – powiedział – nie wiem, czy pan mnie słyszy. Jeśli tak, to mam kilka wiadomości, które mogą być dla pana ważne. Widziałem się wczoraj z pana prawniczką, Megan Roman. Powiedziała, że rada miejska postanowiła nie zmieniać klasyfikacji gruntów, na których leży Haven Farm. Sposób, w jaki uratował pan tę dziewczynkę... no cóż, niektórym ludziom trochę wstyd. Trudno zabrać dom bohaterowi. Oczywiście, jeśli mam być szczery, to muszę panu powiedzieć, że Megan dopuściła się małego szachrajstwa na pańską rzecz. To ostra prawniczka, panie Covenant. Uznała, że rada dwa razy pomyśli, nim pana wyeksmituje, jeśli będzie wiedzieć, że poczytny tygodnik ma zamiar opublikować artykuł broniący praw człowieka słynnego pisarza, który uratował dziecko ugryzione przez węża. Żadnemu z polityków nie śpieszyło się do przeczytania nagłówków typu: „Miasto skazuje na wygnanie bohatera”. Najważniejsze jednak, że będzie pan mógł zachować Haven Farm. Starszy mężczyzna cofnął się. Po chwili Covenant usłyszał, jak mówi do młodszego: – Nie powiedziałeś mi jeszcze, czemu jesteś taki wściekły. – Nieważne – odparł młodszy, wychodząc z pokoju. – Jedna z sióstr zasugerowała, że powinniśmy go zabić. – Która to? Każę przełożonej przenieść ją. Zdobędziemy dla niego właściwą opiekę. Ich głosy odpłynęły, zostawiając Covenanta samego. W głowie kołatało mu niewyraźnie – cud. Tym to właśnie było. Był chorym człowiekiem, ofiarą choroby Hansena. Nie był jednak trędowaty – nie był tylko trędowaty. Prawo swej choroby miał wyryte wielkimi, niezmywalnymi literami w nerwach swego ciała, ale był kimś więcej. W końcu nie zawiódł Krainy. I miał serce, które nadal mogło pompować krew, kości, które mogły nadal dźwigać jego ciężar; i miał samego siebie. Thomas Covenant: Niedowiarek. Cud. Pomimo sztywnych, obolałych ust uśmiechnął się do pustego pokoju. Poczuł na twarzy ten uśmiech i był go pewny. Uśmiechał się, ponieważ żył. Tak oto kończy się trzeci i ostatni tom kronik Thomasa Covenanta, zwanego Niedowiarkiem. Glosariusz Acence: mieszkanka Stonedown, siostra Atiaran ahamkara: Hoerkin, „Wrota” Ahanna: malarka, córka Hanny aliantha: skarbojagody amanibhavam: trawa lecznicza dla koni, a trująca dla ludzi Amatin: lord, córka Matin Amok: tajemniczy przewodnik i sługa pradawnej Mądrości Amorine: pierwsza klinga, później komendant anundivian yajna: zapomniana rameńska sztuka rzeźbienia w kości Asuraka: starsza Laski Loresraatu Atiaran, małżonka Trella: mieszkanka Stonedown, matka Leny aussat Befylam: dziecięca postać jheherrin Banas Nimoram: święto wiosny Bann: gwardzista krwi, przydzielony lordowi Trevorowi Bannor: gwardzista krwi, przydzielony Thomasowi Covenantowi Baradakas: hirebrand Niebotycznego Woodhelven Berek Półręki: Mężne Serce, założyciel linii lordów, pierwszy z dawnych lordów bezdomni: giganci Bhrathair: lud spotykany przez gigantów podczas wędrówki Birinair: hirebrand, później ciepłodziej twierdzy lordów Boleść: Coerci, miasto gigantów Borillar: hirebrand i ciepłodziej twierdzy lordów Brabha: ranyhyn, wierzchowiec Korika caamora: rytuał gigantów – żałoba poprzez ogień Caer-Caveral: uczeń Pana Puszczy z puszczy Morinmoss Caerroil Leśny: Pan Puszczy z Szubienicznej Głębi Callindrill, małżonek Faer: lord Cerrin: gwardzista krwi, przydzielony lordowi Swetra ciepłodziej twierdzy lordów: osoba odpowiedzialna za światło, ciepło i gościnność Corimini: najstarszy Loresraatu Crowl: gwardzista krwi Damelon, przyjaciel gigantów: syn Bereka Półrękiego, dawny wielki lord dawni lordowie: lordowie sprzed profanacji Demondim: stwórcy ur-podłych i waynhim dharmakshetra: imię waynhim, „rzucić wyzwanie wrogowi” diamentrunek: napój gigantów Doar: gwardzista krwi Dolina Dwóch Rzek: okolica Revelwood Dom: ojczyzna gigantów domowy: ramen najniższej rangi Dręczyciel Ciał: gigant-furia, Jehannum, moksha Drinishok: starszy Miecza Loresraatu Drinny: ranyhyn, wierzchowiec lorda Mhorama, potomek Hynaril Drool Skalny Robak: jaskiniowy upiór, ostatni przywódca jaskiniowych upiorów, znalazca Laski Praw duchy Andelain: stworzenia wykonujące taniec podczas święta wiosny dukkha: „ofiara”, imię waynhim Dura Pięknoboka: mustang, wierzchowiec Covenanta Dział: część Mądrości Kevina Elena: wielki lord w czasie pierwszego ataku lorda Foula, córka Leny Elohim: lud spotkany przez gigantów podczas wędrówki eoman: dwudziestu wojowników i klinga eoward: dwadzieścia eomanów i komendant fael Befylam: wężowa forma jheherrin Faer: małżonka lorda Callindrilla Falowłosa Wszemrada: gigant, matka trojaczków Fangthane Drapieżca: imię nadane przez ramenów lordowi Foulowi formowanie szpiku: rzeźbienie w kości furie: trzej pradawni słudzy lorda Foula Garth: dowódca grupy bojowej twierdzy lordów Gibka: sługrzywa z ramenów giganci: bezdomni, pradawni przyjaciele lordów gigantclave: zgromadzenie gigantów gilden: drzewo o złotych liściach, podobne do klonu gildenlode: drewno obdarzone mocą, powstałe z gilden Glimmermere: jezioro na wyżynie ponad Revelstone Gorak Krembal: zabójca Hotash Gravin Threndor: Góra Gromu grupa bojowa: armia twierdzy lordów gryfy: bestie ze skrzydłami podobne do lwów Grzywa: ranyhyn grzywienie: ceremonia mianowania na sługrzywego gwardia krwi: obrońcy lordów Haruchai: lud, z którego pochodzi gwardia krwi Herem: furia, Morderca Krewnych, turiya Hile Troy: dowódca grupy bojowej za panowania wielkiego lorda Eleny hirebrand: mistrz drzewnej mądrości Hoerkin: klinga Howor: gwardzista przydzielony lord Loeryi Hurn: powróz, ramen drugiej rangi Huryn: ranyhyn, wierzchowiec Terrela Hynaril: ranyhyn, wierzchowiec Tamaranthy i Mhorama ił leczący: uzdrawiające błoto Imoiran: małżonka Tomala, mieszkanka Stonedown Irin: wojowniczka trzeciego eomanu grupy bojowej Jain: sługrzywa z ramenów jaskiniowe upiory: złe istoty mieszkające pod Górą Gromu Jedyna Puszcza: pradawna puszcza, porastająca prawie cały obszar Krainy Jedyne Drzewo: mistyczne drzewo, z którego wykonano Laskę Praw Jehannum: furia, Dręczyciel Ciał, moksha jheherrin: słabsi, produkt uboczny wypaczeń Foula Kam: sługrzywy z ramenów Kelenbhrabanal: ojciec koni w legendach ramenów Kevin, niszczyciel Krainy: syn Lorica, pogromcy podłych, ostatni wielki lord dawnych lordów Kiril Threndor: Serce Gromu, pieczara mocy pod Górą Gromu Kolos: pradawna kamienna figura strzegąca Wyższej Krainy komendant: dowódca gwardii krwi komendant grupy bojowej: drugi rangą oficer dowodzący grupą bojową komendant kling: trzeci rangą oficer grupy bojowej komora serca drzewa: miejsce spotkań w Woodhelven Koral: gwardzista przydzielony lord Amatin Korik: gwardzista, dowódca pierwotnej armii Haruchai Kraina: ogólnie – obszar przedstawiony na mapie krąg starszych: przywódcy Stonedown kresh: wielkie, dzikie, żółte wilki krill: zaczarowany miecz Lorica, tajemnica zgłębiana przez nowych lordów, ożywiony przez Thomasa Covenanta Krzepkoręki Kilotwórca: gigant, ojciec trojaczków Kurash Plenethor: region zwany dawniej Porażoną Skałą, obecnie Wiernogardem Kurash Qwellinir: Strzaskane Wzgórza Lal: powróz z ramenów Laska: w odróżnieniu od zwykłych lasek, część Mądrości Kevina Lena: mieszkanka Stonedown, córka Atiaran leptor: lepka skóra lillianrill: drzewna mądrość albo mistrzowie drzewnej mądrości Loerya: małżonka Trevora, lord lor-liarilh: gildenlode lord: mistrz Miecza i Laski, dwóch części Mądrości Kevina lord Foul: imię nadane nieprzyjacielowi Krainy przez lordów lord-założyciel: Berek Półręki Loresraat: szkoła w Wiernogardzie, gdzie naucza się Mądrości Kevina Loric, pogromca podłych: dawny wielki lord, syn Damelona, przyjaciela gigantów Malliner: mieszkaniec Woodhelven, strzegący, syn Veinnin Marny: ranyhyn, wierzchowiec Tuvora Mądrość Kevina: wiedza o mocy pozostawiona przez Kevina w Siedmiu Działach Mądrość Wojenna: wiedza Miecza, pozostawiona przez Kevina w Siedmiu Działach Mehryl: ranyhyn, wierzchowiec Hile Troya Melenkurion abatha: okrzyk wyrażający emocje lub wzywający moc Mężne Serce: Berek Półręki Mhoram: lord, później wielki lord, syn Mariola Miecz: część Mądrości Kevina Moc Rozkazu: Siódmy Dział Mądrości Kevina moc Ziemi: źródło wszelkiej mocy w Krainie moksha: furia, Jehannum, Dręczyciel Ciał Morderca Krewnych: gigant-furia, Herem, turiya Morin: komendant gwardii krwi Morril: gwardzista przydzielony lordowi Callindrillowi Most Siedliska: wejście do katakumb pod Górą Gromu Murrin, małżonek Odony: mieszkaniec Stonedown Myrha: ranyhyn, wierzchowiec Eleny nawa: sala rady w twierdzy lordów Niedowiarek: Thomas Covenant Niszczyciel Dusz: imię nadane lordowi Foulowi przez gigantów Niższa Kraina: ziemie na wschód od Uskoku ochronka Foula: dom Wzgardliwego Odona, małżonka Murrina: mieszkanka Stonedown ogień lordów: światło płonące na laskach używanych przez lordów Ogniste Lwy: strumień ognia spływający z Góry Gromu ogniste kamienie: skalening ognisty sztandar: ostrzegawczy ogień na murach Revelstone Omourinl: mieszkanka Woodhelven, strzegąca, córka Mournil orcrest: Kamień Mocy Osondrea: lord, później wielki lord, córka Sondrei Padrias: mieszkaniec Woodhelven, strzegący, syn Mill Pan Puszczy: opiekun resztek Jedynej Puszczy Piaskowe Gorgony: potwory opisywane przez gigantów Pierwszy Dział Mądrości Kevina: podstawowa wiedza zostawiona przez lorda Kevina Pietten: mieszkaniec Woodhelven, syn Soranal, dziecko podli: zrodzili Demondim Porażona Skała: obecnie Wiernogard Porib: gwardzista krwi powiernik Mądrości: nauczyciel w Loresraacie powrożenie: ceremonia awansu na powroza powróz: ramen drugiej rangi Pożeracz Życia: Wielkie Bagno prawo śmierci: rozdzielenie życia i śmierci Pren: gwardzista krwi Prothall: wielki lord, syn Dwillian przyjaciel Ziemi: tytuł nadany po raz pierwszy Berekowi Półrękiemu przysięga pokoju: przysięga składana przez lud Krainy, zabraniająca zbędnej przemocy Puhl: powróz z ramenów Quaan: klinga trzeciego eomanu grupy bojowej, później komendant kling, później dowódca Quirrel: mieszkanka Stonedown, towarzyszka Triolka rameni: lud służący ranyhyn ranyhyn: wielkie, wolne konie z równin Ra Revelstone: twierdza lordów Revelwood: siedziba Loresraatu rhadhamaerl: mądrość kamienia albo mistrzowie mądrości kamieni Ridjeck Thome: ochronka Foula rillinlure: uzdrawiający pył drzewny Ringthane: imię nadane Thomasowi Covenantowi przez ramenów roge Befylam: jheherrin w postaci jaskiniowego upiora Ruel: gwardzista krwi przydzielony Hile’owi Troyowi Runnik: gwardzista krwi Rustah: powróz z ramenów rytuał profanacji: akt rozpaczy, w którym wielki lord Kevin zniszczył dawnych lordów i pogrążył w ruinie większą część Krainy rytuał wyzwolenia: ceremonia wyboru drogi przez Wyzwolonych skarbojagody: aliantha, pożywne owoce rosnące w Krainie samadhi: furia, Sheol, Szatańska Pięść Serce Gromu: jaskinia mocy pod Górą Gromu Sheol: furia, Szatańska Pięść Shetra: małżonka Verementa, lord Shull: gwardzista krwi Siedem Działów: system wiedzy pozostawiony przez wielkiego lorda Kevina Siedem Słów: słowa mocy Sill: gwardzista krwi przydzielony lordowi Hyrimowi skalening: ogniste kamienie świecące dzięki mądrości kamienia skaleningas: mistrz mądrości kamienia Skalny Brat, Skalna Siostra: zwrot wyrażający sympatię w rozmowach między ludźmi i gigantami Slen, małżonek Terass: mieszkaniec Stonedown Słone Serce Pianościgły: gigant, przyjaciel Covenanta Słowo Ostrzeżenia: potężny, niszczycielski zakaz sługrzywy: ramen pierwszej rangi Soranal: mieszkaniec Woodhelven, strzegący, syn Thillera Sprawca: imię nadane lordowi Foulowi przez jheherrin spustoszenie: era zagłady Krainy po rytuale profanacji starszy Miecza: przywódca powierników Mądrości Miecza Stonedown: kamienna wioska strzegący: przywódcy Woodhelven Stwórca: legendarny Pan Czasu, wróg lorda Foula suru-pa-maerl: sztuka łączenia kamieni Szary Zabójca: imię nadane lordowi Foulowi na równinach Szatańskie Serce: imię nadane lordowi Foulowi przez gigantów Szczyt Ognistych Lwów: Góra Gromu Szubieniczne Uroczysko: miejsce wykonywania wyroków w Szubienicznej Głębi ślub: przysięga Haruchai, którzy tworzą gwardię krwi Śmieszka: domowa, ramen niższej rangi Święte Drewno: pędy Jedynego Drzewa, lomillialor święto wiosny: taniec duchów Andelain o nowiu księżyca w środkową noc wiosny święty przybytek: sala nieszporów w Revelstone Tamarantha: małżonka Variola, lord, córka Enesty taniec duchów: święto wiosny Terass, małżonka Slena: starsza Mithil Stonedown, córka Annorii test prawdy: próba prawdomówności prowadzona z użyciem lillianrill albo orcrestu Thew: powróz z ramenów Thomin: gwardzista krwi przydzielony do lorda Verementa Tohrm: skaleningas i ciepłodziej twierdzy lordów Tomal: mieszkaniec Stonedown, mistrz kunsztu Trell, małżonek Atiaran: skaleningas z Mithil Stonedown, ojciec Leny Triock: mieszkaniec Stonedown, syn Thulera Tull: gwardzista krwi turiya: furia, Herem Tuvor: komendant gwardii krwi twierdza lordów: Revelstone ur-lord: tytuł nadany Thomasowi Covenantowi ur-podli: nasienie Demondim, złe stwory uzdrowiciel: lekarz Vailant: poprzedni wielki lord Vale: gwardzista krwi Variol Bystrooki: małżonek Tamaranthy, lord, były wielki lord, syn Pentila Verement: małżonek Shetry, lord viancome: miejsce zgromadzeń w Revelwood waynhim: opiekunowie Podróżek, przeciwnicy ur-podłych, choć też z nasienia Demondim Whane: powróz z ramenów wiedmistrz: przywódca ur-podłych wielki lord: przewodniczący rady lordów wiosenne wino: łagodny, odświeżający napój Wodospad Sztandaru: wodospad w pobliżu Revelstone Woodhelven: drzewna wioska wyprawa: wyprawa po Laskę Praw Wyzwolony: adept mądrości uwolniony od tradycyjnych obowiązków Wyższa Kraina: ziemie na zachód od Uskoku wyżyna: płaskowyż ponad Revelstone Wzgardliwy: lord Foul Yeurquin: mieszkaniec Stonedown, towarzysz Triolka Yolenid: córka Loeryi zakaz: ściana mocy Zepsucie: imię nadane lordowi Foulowi przez gwardię krwi złość: moc zła Złoziemny Kamień: źródło złej mocy znalezione pod Górą Gromu Zwycięstwo lorda Mhorama: obraz namalowany przez Ahanna Przekład tego fragmentu i następnych według Biblii Tysiąclecia.