Wacław " Korabiewicz złowiłem życie Iskry • Warszawa • 1973 .'$ k , Obwolutą projektował WOJCIECH FHEUDEHBEICH Redaktor: BAKBABA WOLESfSKA Kedaktor techniczny: SABINA RIDES PRINTED IN POLAND Państwowe Wydawnictwo „Iskry", Warszawa 1813 r. Wydanie I. Nakład 40 000+275 egz. Arfe. wyd. 18,8. Arie. druk. 23,25. Papier druk. ra/gJ. kl. IV, 82X;iS4j 65 g. Druk ukończono w maju 1973 r. Łódzka Drukarnia Dziełowa, Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 43. Zara. nr 2227/A/72. R-22. Cena zł 2i.— Skok przez medycynę czarnego lągla poi biały żagiel Dziwne działy się historie, zanim zostałem lekarzem. Przede wszystkim ten g*upi świat, w środek którego, ze świadectwem dojrzałości w ręku, człowiek z nagła wpadł i nie wiedział, co z tym fantem robić. Strasznie idiotyczne uczucie. Pusta kula, z której nie ma wyraźnych drzwi. Zbłądzona owca to mało. Zbłądzony bałwan! Co teraz robić? Dokąd się udać? Cel całego życia, marzenie młodzieńczości: kariera marynarska wzięła w łeb. Bezlitosny, stary konował Państwowej Szkoły Morskiej w Tczewie zbadał wzrok, pokiwał znacząco głową i z miejsca odwalił. — Nie nadajesz się, synku — powiedział. A mnie świat się zakołysał pod nogami. Bezdnia rozpaczy. Koniec wszystkiego. To właśnie ta pusta kula. Egzaltacja młodzieńcza powiększyła rozpacz. Dokąd teraiz iść? Profesor Staniewicz, późniejszy minister, a 'mój wykładowca, położył dłoń na moim ramieniu i powiada; — Pan jest humanistą. Gdziekolwiek by pan poszedł, wróci na humanistykę, tam tylko dla pana miejsce. Oto moja dłoń. Zakład o co? Nie wierzyłem w siebie. Sądziłem, że na polonistykę idą sami Mickiewieze. Zaświtała mi inna myśl: zrobić jak najszybciej byle gdzie pieniądze, kupić za nie jacht, a potem tym jachtem w szeroki świat! Ale jak tu zrobić pieniądze? Wypytuję znajomych na prawo i lewo, dokąd iść? Jaki zawód prowadzi najszybciej na drogę złotej mamony? Odpowiedź jednogłośna: — Górnictwo. Będąc inżynierem górnikiem zrobisz fortunę. Nie rna więc czasu do namysłu. Wsiadam w pociąg i pędzę do Krakowa. Zjawiam się w kancelarii Akademii Górniczej. Miła panieneczka głosem obojętnym podaje warunki przyjęcia: podwójny konkurs, konkurs maturalnych świadectw i konkurs egzaminów... Zwiesiłem głowę. Na moim świadectwie z matematyki same trójeczki, a o egzaminie... szkoda gadać! Biorę za klamkę od drzwi, nieopanowane, głupie łzy sakręciły mi isię w oczach. Nie zdążyłem ich nawet ukryć przed wzrokiem panienki. Miałem wówczas dziewiętnaście lat. — Zaraz... zaraz... — odezwała się litościwie — a może by kawaler odbył jakąś praktykę górniczą, to bardzo pomaga... Kto wie? — Praktykę górniczą? A jak ona wygląda? Gdzie ona jest? Pochodzę z Litwy, nigdy tutaj nie byłem. Za godzinę siedzę już w pociągu z biletem do Katowic. Tam podobno znajdę ową „praktykę górniczą". Jadę w nieznane, jak zatracony wieśniak. Czytam przez okno obco brzmiące nazwy. Wreszcie na którejś tam stacji kominy, bardzo wysokie i grube kominy. — Co to za fabryka? — pytam sąsiada z przedziału. — To nie fabryka, to kopalnia węgla — pada odpowiedź. A we mnie jakby piorun trząsł, tego mi wszakże potrzeba. Chwytam walizeczkę i wypadam z pociągu. Czytam na tablicy: „Dąbrowa Górnicza", ale nic mi to nie mówi. Pomachując walizeczką, niby zagubiony w obcym otoczeniu Charlie Chaplin, kroczę sobie beztrosko ulicą odczytując reklamy. I oto przede mną wielka brama, a na niej napis: „Kopalnia Reden". Nieśmiałym krokiem wchodzę. Jeszcze mniej śmiało pukam do drzwi dyrektora. Za biurkiem siedzi mały staruszek w okularach. Zapadam się w przepastną głębię wskazanego mi klubowego fotela. To już odbiera mi resztę z takim trudem gromadzonego rezonu. Zapominam tyrady przygotowanych słów. Na policzki wykwita rumieniec żenady. Coś bąkam, byle bąkać... — Ja... ja, panie dyrektorze, chcę do Akademii, inaczej tam nie trafię, potrzebna mi jest praktyka. Uprzejmie proszę przyjąć mnie jako robotnika. — A kawaler z jakich stron? — pada pytanie. — Z Wilna. — To kawaler może jest kolegą mego syna, nazywa się Swirtun-Rymkiewicz? — Kazik! — krzyknąłem mimo woli. — Ależ to mój przyjaciel! — No to, synku, zamelduj się u inżyniera Staszew-skiego i będziesz praktykantem. Co prawda, na praktykantów przyjmujemy dopiero po pierwszym roku studiów, ale zrobię ten mały wyjątek. I tak rozpoczęła się moja praktyka w tym zupełnie odmiennym świecie. Pierwszym szokiem, jaki przeżyłem, była łaźnia. Kiedy nazajutrz przed zmianą ubrania przekroczyłem jej próg, myślałem, żem zwariował, że w oczach mi się dwoi. Czy to cyrk przede mną, czy normalne życie? Jakieś niesamowite, patologiczne panoptikum. Ci rozebrani ludzie, ico się myją dookoła mnie, to karykaturalnie śmieszne jakieś pokraki, postacie ze świata krasnoludków: bary jak u Herkulesa, pierś jak u atlety ciężkiej wagi. Potężne bicepsy i cały ten horrendalnie wyrobiony tors opada skośną linią ku wąziutkim biod- rom i wygląda niby rzeźbiony biust na postumencie wątłych, cieniutkich nóżek. — Czemu ci ludzie są tak nieproporcjonalnie zbudowani? — pytam inżyniera. — Rezultat górniczego zawodu. Nieustanny wysiłek ramion, podczas gdy nogi stoją w miejscu lub nawet często klęczą przez cały ośmiogodzinny dzień pracy. Drugim kolejnym szokiem była winda, niczym nie zabezpieczona klatka, wozi tam i z powrotem grupy ciasno stłoczonych ludzi. Po brudnych, węglowym pyłem oblepionych ścianach szybu spływają strugi wody zimnej, oślizłej, odpychającej... Winda zagłębia się kilkaset metrów. Im dalej i niżej, tym bardziej elastyczna staje się napięta, metalowa lina. Wydłuża się przy każdym zahamowaniu, sprężynuje pod nadmiernym ciężarem. — Przykre uczucie — mówię do inżyniera. — To wyciąganie się liny wygląda jak próba jej wytrzymałości. — Bo tak i jest — stwierdza obojętnie inżynier. — Różnie bywa. Ot, niedawno na sąsiedniej kopalni urwała się. — Jak to? — zdziwiłem się i mimo woli poczułem dreszcz za kołnierzem. — Czyżby nie było kontroli? :— Et! — machnął pogardliwie ręką, ale widocznie się spostrzegł, "ze niepotrzebnie straszy nowicjusza, więc zaraz dodał: — Lina musi służyć pięć lat, takie są u nas przepisy. — A ta, tutaj, od kiedy służy? — Kto tam wie. W każdym razie przy mnie jej jeszcze nie zmieniali. — A pan inżynier... dawno? — bąknąłem nieśmiało. — W czerwicu kończy się jedenaście lat... — Aha! — stwierdziłem ponuro, chwytając się mimo! woli za metalową balustradę, w tym bowiem momencie winda podskoczyła wyżej niż zwykle. 10 Już cały tydzień zjeżdżam tak w towarzystwie inżyniera, asystuję mu przy kontroli stanowisk. Tym isposo-bem poznaję wszystkie rodzaje pracy, ale poznaję teoretycznie. Ta moja „praca" polega na spacerze. W jednym ręku noszę karbidową latarkę, w drugim ręku górniczą ciupagę. Robotnicy tytułują mnie per „panie inżynierze". Nawykli widocznie do tego, że każdy spacerujący młodzik za lat kilka wróci do nich w roli superiora. Przyglądam się uważnie fizycznym wysiłkom tych ludzi, ich chorobliwej, pozbawionej słońca cerze, błotnistej mazi, w której tkwią, czarnemu miałowi, który dusi ich płuca, i pod wpływem tej codziennej obserwacji robi mi się coraz bardziej nieswojo. Z każdym dniem odczuwam coraz większy wstyd. Za co mi tu płacą? Za ten spacerek z laseczką? Za snobistyczne udawanie inżyniera? Jak ja wyglądam wobec tych ludzi? Nie wytrzymałem takiej próby nerwowo. Ósmego dnia melduję się u inżyniera w biurze. Proszę go o zwykłą .robotniczą pracę. Nie chcę być uprzywilejowanym maminsynkiem. Chcę... pracować! Inżynier spojrzał na mnie litościwym wzrokiem i pokiwał smętnie głową. -^ Oj, przyjdziesz tu jeszcze, kawalerze, poprosisz 0 zwolnienie! I po co on to powiedział! Gdyby nie te jego słowa, z całą pewnością wróciłbym już po paru dniach, a tak... nie wróciłem. Zagryzłem zęby i trwałem bez sensu 1 niepotrzebnie. Nie ma co gadać, nie ma co obwijać w bawełnę. Praca była nad siły chłopca wyrośniętego ponad miarę swoich lat, rozmieszczonego środowiskiem i warunkami. Chłopca, który nie trzymał nigdy w ręku ani topora, ani łopaty. Praca była zbyt eięiżka jak na typowego maminsynka, co nie wykonał dotąd najmniejszego przymusowego wysiłku. A w kopalni, jak w wojsku, do ge- ll nerala droga bardzo daleka. Na początku jesteś szeregowcem, to znaczy „popyehaczem", do ciebie należy pchanie wozów po szynach, dwa puste albo jeden pełny węgla. Samo popychanie pól biedy — da się jakoś radę, ale gorzej, gdy koło wozu spadnie. A szyny koślawe, powykręcane, coraz to wóz złośliwie się wykoleja. Wóz ciężki jak diabli i czterech ludzi go tnie udźwignie, a ty radź sobie, biedaku, jak możesz. W takim wypadku stary doświadczony górnik nie śpieszy. Ma czas. To nie pożar. Więc najpierw obchodzi dokoła i bada. Pyka sobie fajeczkę i niby lekarz ze wszystkich stron pacjenta obserwuje. Musi wiedzieć, co mu brakuje, a wówczas, gdy pozna, podeprze ramieniem odpowiedni punkt i jednym lekkim szarpnięciem postawi na miejsce — wóz stoi. Żeby tak zrobić, trzeba mieć doświadczenie wielu lat. Potrafi to uczynić górnik, ale nie żółtodziób, zakichany paniczyk, praktykant z bożej łaski. Taki to nie ma pojęcia, gdzie trzeba pchać, a gdzie podnosić. Morduje się więc biedny chłopak, plecami i głową podpiera, w pałąk wygina iswój wątły kręgosłup, żyły mu na skroniach pęcznieją, a wóz jak stał, tak stoi w miejscu, ani drgnie. Niedawny praktykant, „pan inżynier", a teraz głupi dobrowolny robotnik, płacze rzewnymi łzami, bo go nikt nie widzi. Zasłonięty jest wystającym załomem węgla. Nie trzeba nawet tych łez wstydliwych brudnym ramieniem obcierać. A wóz w dalszym ciągu kpi w żywe oczy, urąga niedorajdztwu. Nie chce wrócić do szyn. Tak mijały pierwsze dni roboczych doświadczeń. Potem przyszedł tydzień' „karowacza". Młodzieniec dostał ogromną szuflę w łapy, aby przerzucać nią węgiel z jednego miejsca na drugie albo bezpośrednio do wozu. Łatwo powiedzieć: „przerzucać". Węgiel to nie piasek, jego bryły nie chcą gładko wejść na szuflę, zaczepiają się, trzeba z nimi toczyć walkę. Ciężkie są jak ta chole- 12 ra. W krzyżu boli i po odbytej dniówce jedzie się windą ku „radosnemu słońcu", a tej radości już się nie czuje. Mgłą zachodzą oczy. Jeść się nawet nie chce, tylko spać. Spać! Ale to wszystko jeszcze nic. Taka robota to szczeniak. Bagatelka, niewarta słów. Prawdziwa robota zacznie się dopiero na trzeci tydzień, kiedy młodzieniec stanie przy boku górnika jako pomoc, jego prawa ręka. Wówczas zacznie się wiercenie dziur potrzebnych na dynamit. Dziś wiercą te dziury mechanicznym świdrem, a wówczas wiercono najzwyklejszym drągiem. Na końcu takiego drąga tkwiła płaska iglica. Za każdym wbiciem należało drąg obracać dookoła osi tak, aby w rezultacie otrzymać otwór równomiernie okrągły, a nie płaski. Żle dokonany obrót powodował zacięcie się grota i mordercze wyszarpywanie go z uwięzi. Mój Boże! Co to za mordęga! Na dłoniach wystąpiły ogromne pęcherze. Następnie pękły i zalały się krwią. Na miejsce krwi przyszedł węglowy miał. W miarę dalszej pracy dłonie puchły jak kłody. Węglowy miał wysusza! krew, więc jakoś szło. Stary górnik od czasu do czasu krytycznie rzucał okiem. A gdy nie patrzył, wówczas był czas, aby nieznacznym ruchem ramienia otrzeć łzy. I tak jakoś szło aż do końca dniówki. Potem już było lżej, bo w wynajętym kawalerskim pokoiku nie miałem świadków. Zanurzywszy ręce w ciepłej wodzie można było ryczeć do woli, nikt tego nie widział. Rany się zasklepiały. Błogostan trwał całą noc, a następnego dnia... Nie, tego już żaden język nie opisze. Co za ból, co za wściekły ból, gdy zabliźnione pęcherze pod wpływem tegoż samego żelaznego drąga zaczynają się rozłazić i pękać. Znowu krew i znowu węgielny miał. I znowu patrzący górnik i wstyd własnej słabości. Przetrwałbym wszystko, gdyby nie ta przeklęta szczurza woda! Wzdłuż podziemnych korytarzy biegła bogata sieć 13 przeróżnych nawadniających i odwadniających rur wodociągowych. Na nich od czasu do ozasu widniał kran. Żadnych napisów ostrzegawczych, żadnych instrukcji,, wszystko polegało na ustnych informacjach: „Ta woda do picia, a ta od szczurów", czyli od ścieków. Okazało się, że przez czas dłuższy popijałem sobie z niewłaściwego kranu, z czego najprawdopodobniej powstawały wszystkie dalsze konsekwencje. Po prostu zachorowałem, ale nie zwyczajnie, jak wszyscy chorują, tylko zupełnie inaczej i dlatego pewnie nikt się na tym nie poznał. Lekarz robotniczej kasy chorych zadecydował, że symuluję. — Wiele chcesz dni zwolnienia, chłopcze? — spytał. A ja się oburzyłem. Chociaż rzeczywiście objawy mojej choroby były nadzwyczajne: przy ogólnym osłabieniu bolesne łupanie w prawym kolanie. Bóle nikły przy chodzeniu, a występowały przy bezruchu. Kiedy wstawałem, ciemniało mi w oczach i mdlałem. Tym sposobem powstało błędne kółko: siedzę — boli, wstaję — mdleję. Pierwszy raz zjawiam się u inżyniera. Powitał mnie życzliwym uśmiechem. — No, nareszcie, mój drogi, zmądrzałeś. Dość masz już pracy robotnika, chcesz wrócić do spacerów? Zabolała mnie ta propozycja. "Wziąłem zwolnienie tylko na jeden dzień. Z latarką w ręku, żeby nikt nie widział, powlokłem się pustym korytarzem kopalni przed siebie. Na szczęście nie uszedłem daleko. Znaleziono mnie w jakiejś rozpadlinie. Odzyskałem przytomność na łóżku szpitalnym. Lekarz kasy chorych okazał się ten sam i konsekwentny. — To symulant! — powiedział na głos, żeby wszyscy na sali usłyszeli. Siostry i salowe przyjęły diagnozę do wykonania. Zlekceważyły po prostu pacjenta. Zaczęły się koszmarne dni okropnego, mdlącego bólu 14 w kolanie. Sala była ogromna na kilkanaście łóżek. Ustęp miałem daleko w przeciwległym rogu sali. Musiałem więc maszerować tam .samodzielnie. Symulantom wszakże kaczek do łóżka się nie podaje. Ten marsz wyglądał w sposób następujący: szybko wstając, pochylałem się całym ciężarem ciała w kierunku najbliższego łóżka, oczy zachodziły mgłą, robiło się słabo, padałem. Towarzyszył temu jęk całej sali: — Biedny chłopiec... biedny! Zrywałem się, obiegałem łóżko i padałem na następne. Tak docierałem do celu. W tenże sposób wracałem. Starałem się ograniczyć tę marszrutę do minimum, ale parę razy dziennie przecież musiałem ją odbywać. Nie zdarzył się wypadek, aby któraś z sióstr zlitowała się nad „symulantem". W jednej ze ścian sali mieściła się nisza, a w niej kaplica. Tu odbywały się nieustanne modły. Zawodzący, monotonny śpiew zadręczał mnie swym zakłamaniem. Tuż przy mnie, na sąsiednim łóżku, umierał jakiś górnik na zawodową rozedmę płuc. Umierał wolniutko, na raty, w straszliwych męczarniach. Rzęził, łapał powietrze, dusił się, wołając ratunku. Odpowiedzią mu był właśnie ten monotonny, bezduszny, zawsze jednakowy śpiew kaplicy. Aż przyszedł dzień ostatecznego konania. Oznajmił go sam chory tragicznym, jakimś bezprzyto-mnym krzykiem. Zleciały się wówczas wszystkie siostry zakonne z przeoryszą na czele. Wcisnęły mu obrazek w dłoń, pochyliły się kołem nad łóżkiem i suchym, bezwzględnym głosem jęły dyktować modlitwę. — Łaskiś pełna... — krzyczały. — Łaskiś pełna... Ale chory już nie miał sił, ostatnim tchnieniem rzęził. — Mó.dl się za nami grzesznymi... módl się! — potrząsając różańcem skrzeczała mu nad uchem przeorysza. 15 Niesforny pacjent nie usłuchał rozkazu. Nie powtórzył już słów modlitwy. Zwyczajnie udusił się. Ta scena przeważyła szale. Zdecydowałem się wykorzystać chwilowy przypływ sił i okazję, że kolega mój wracał właśnie do Wilna. Poprosiłem o wypisanie ze szpitala. — W każdej chwili — zgodził się lekarz kasy chorych. — O jednego symulanta mniej! Jechałem pociągiem dwa dni. Kolega patrzył na mnie przerażonym wzrokiem. Ja natomiast mało widziałem. Gęsta mgła leżała mi na oczach. Na peronie wileńskim zemdlałem na dobre. Ocucili mnie dopiero nazajutrz w szpitalu. Kurowałem się jeszcze przez dwa miesiące. Na początku na tyfus brzuszny, potem wszystko się wyjaśniło. Byłem pierwszym przypadkiem grasującej w Polsce tak zwanej „śpiączki afrykańskiej", która była odmianą jakiejś wirusowej grypy. Widocznie te kopalniane szczury naniosły tę przeklętą formę symulacji. Była już połowa listopada, kiedy opuściłem nogi z łóżka i przy pomocy laski dowlokłem się do biurka, aby przeczytać urzędowe pismo z Akademii Górniczej w Krakowie. Pismo głosiło, że na podstawie doskonałej opinii dyrekcji kopalni „Beden" w Dąbrowie Górniczej Wacław Korabiewicz zostaje przyjęty w poczet zwykłych słuchaczy bez obowiązujących normalnie egzaminów wstępnych. — I w takim stanie pojedziesz na samodzielne życie do Krakowa? — spytała matka, a ja nie miałem sił oponować. W tym momencie rozległ się dzwonek u drzwi. Wszedł mój kuzyn, lekarz wojskowy, od progu wesoło zawołał: — Wiesz, Wacek! Przyszła mi znakomita myśl. Chciałeś iść do marynarki. Nie przyjęto cię do szkoły 16 morskiej, możesz więc iść na medycynę, a potem pływać jako lekarz okrętowy. ' Rzeczywiście. Nie przyszło mi to do głowy. Nazajutrz złożyłem podanie na wydział lekarski. I tak istałem się lekarzem. Długie sześć lat prowadziły do dyplomu. Zdobyłem go. Ale to nie wszystko. Trzeba być konsekwentnym. Trzeba teraz zdobyć tę jedyną w Polsce posadę lekarza na żaglowcu. Jedyny polski żaglowiec — to „Dar Pomorza", pływa gdzieś w tropikach. Idę do Ministerstwa Handlu i pytam: — Kto jest lekarzem na statku? — Doktor Kamiński — pada odpowiedź. Nie namyślając się długo, siadam, biorę papier i piszę: „Wielce szanowny a drogi Panie Doktorze! Liczę na to, że znudziły się Warn te ciągłe podróże, jeżeli mam rację, proszę, przyjmijcie moje zgłoszenie jako kandydata na zastępstwo. Z poważaniem..." Za miesiąc miałem odpowiedź nadaną z Gdyni: „Szanowny a drogi Panie Kolego — zapewne jesteście telepatą, mam dość statku. Przyjeżdżajcie zaraz do Gdyni objąć posadę. Sprawę już omówiłem z dyrektorem Szkoły Morskiej". Taką więc była w telegraficznym skrócie historia doktora Korabiewicza. Powtarzam: w telegraficznym skrócie, życie realne bowiem miało zwolnione tempo. Ba! nawet długa to była i uciążliwa droga. Mieszkałem przy ulicy Bobruj skiej, tuż niedaleko za cmentarzem Bossa. Stamtąd krokiem pośpiesznym pędziłem codziennie do prosektorium, mijając kościół wizytek i słynną ulicę Subocz, kędy „onego czasu" grasował bazyliszek wileński, porywając niewinne dziewice. Droga do prosektorium nie była wcale bliska i żaden autobus nie mógł mi jej skrócić. Dzień w dzień ten sam, jednaki, monotonny deptak, z dziurami chodników, z zapachami otwieranych szynków i żebrakami pod murem kościołów. Znałem to wszystko na pamięć i nic dziwnego, że spacer ten chciałem jakoś urozmaicić. Zwłaszcza w drodze powrotnej, kiedy nie było pośpiechu, nudziło mi się ogromnie. Mogłem sobie wówczas pozwolić na jakąś dłuższą nawet pogadankę. Ale z kim? Właśnie te pogadanki jako jeden z ciekawszych epizodów studenckiego życia utkwiły mi w pamięci. Dzień w dzień spoza rogu tejże kamieniczki, jakby specjalnie na moje spotkanie, wypadał miiaerny, niewielki chłopczyna i odtąd szliśmy obok siebie prawie całą drogę. Ginął dopiero w wielkiej bramie iswojej podstawowej szkoły już prawie przed samym prosektorium. Jednym słowem towarzyszył mi ten chłopak wiernie i niezmiennie każdego dnia i nie pamiętam nawet, czy kiedy ten swój obowiązek opuścił. Widocznie wpadłem mu szczególnie w oko i wypatrywał mnie każdora- zowo gdzieś spoza płota, aby w odpowiednim momencie wypaść na drogę. A może był to tylko zbieg okoliczności i pedantyczna dokładność. Mniejsza' o to. Chłopak wysmukły, może nawet chudy, wyglądał na lat czternaście, nie więcej. Miał na. sobie ciasny mundurek o wyrośniętych nogawkach i takichże kusych rękawach. Świadczyłoby to raczej o jego ubóstwie. Rysy miał przeciętne: kartoflowaty nos, młodzieńcze wypryski na policzkach i jasna czupryna wyrywająca się lokami spod przyciasnej czapki. Oczy tylko miał ciekawe przez ich zachłanną żywość i łobuzerski jakiś blask. Właśnie te oczy zachęciły mnie do pierwszej naszej rozmowy. — Jak ci na imię? — spytałem kiedyś. -— Kazik — odpowiedział. I znowu dłuższa chwila ciszy. — Chodzimy tak razem chyba ze trzy tygodnie — powiedziałem. — A tak, znam już pana bardzo dobrze. — No, nie przesadzajmy. Skądże byś mnie znał tak „dobrze", czyżby z ulicy? — Pana wszyscy znają, pan jest prezesem tych akademickich włóczęgów. — Prezesem jak prezesem, ale czy ty wiesz, co to jest Klub Włóczęgów? — Wiem tylko tyle, że chciałbym należeć do tego klubu. — Po co? Co byś tam robił? — Sam nie wiem, ale myślę, że podróżować łatwiej i weselej w towarzystwie, a ja nie mogę znaleźć sobie odpowiedniego kolegi od chwili, kiedy mi mój Jurek zaginął. —- To ty już podróżowałeś? — spytałem. —- Ano... Trochę —• odpowiedział skromnie, spu&z- czając oczy. — Ale ten mój towarzysz Jurek, ten to dopiero znał świat! — Jakże więc go zgubiłeś? — zaciekawiłem się. — Sam nie wiem, gdzie on jest, może nie żyje. Już będzie blisko rok, jak do domu nie wraca. — Twój kolega ze szkoły? __ Tak i ze szkoły, i z podróżowania. Właściwie to on był moim nauczycielem. — I rodzice nic nie wiedzą, gdzie się synalek obraca? — zdziwiłem się. . — Nikt nie wie. Może go hak uderzył po głowie... — Jaki hak? Co ty wygadujesz!... — Zwyczajnie, proszę pana. Chociaż wagony sypialne są wysokie, to czasem może się zdarzyć, że hak od sczepień wisi nisko nad ziemią i wówczas bieda. — Jaka bieda? Nic nie rozumiem, o czym mówisz? — No bo przecież Jurek Kędzierski, proszę pana, pozostał leżeć na torze pod pociągiem między szynami. — Gdzie? Kiedy?... Opowiadaj dokładniej... — niecierpliwiłem się. — No bo, proszę pana, różnie się z nim jeździło, rajz do Wiednia, a to znów do Paryża. Tym razem, kiedy Jurek zgubił się, zajechaliśmy do Istambułu, pan wie? — to w Turcji. Kazik wymawiał nazwy europejskich stolic tak łatwo i tak prosto, jakby dotyczyły wileńskich zaułków i w ogóle w tonie jego rozmowy nie dało się wyczuć żadnego chwaliburstwa ani nawet chęci „pokazania się". — A ty nie bujasz? Ty naprawdę byłeś w tych wszystkich zagranicznych miastach? — Naturalnie —stwierdził. — Byliśmy razem z Jurkiem. Morowy chłopak, odważny i przedsiębiorczy, a do obcych języków, proszę pana, to pierwszy: bon jour, powiada; merci, sailani aleikum i danke szon, jak z rę- 20 kawa sypie, kiedy potrzeba. Powiadam panu, wspaniały (chłopak! No, ale muszę już lecieć do szkoły. Innym razem opowiem! — wrzasnął już od progu i znikł za drzwiami. Dziwny chłopak — myślałem, idąc dalej. Na pierwszy rzut oka trzech groszy bym nie dał za jego inteligencję, a tu taka rzutkość, taka bystrość umysłu. W głowie mi się nie mieściło, skąd on czerpał środki na zagraniczne wojaże. Pewnie ma jakąś dolarową ciotkę w Stanach Zjednoczonych — myślałem. — A może ojciec służy na kolei i przysługuje mu darmowy przejazd? Zaintrygował mnie ten Kazik na dobre. Wciąż wracałem myślami do jego skromnej i raczej ubogiej postaci. Z dużym zainteresowaniem oczekiwałem dalszych perypetii jego włóczęgowskiego żywota'. Ku memu zadowoleniu i tym razem, nazajutrz, nie zawiódł mnie i jak zwykle wybiegł spoza rogu tejże co zawsze kamienicy. — Dzień dobry panu! — krzyknął wesoło i swobodnie, czując się już upoważniony do pewnego rodzaju poufałości z „dobrze" znajomym starszym panem. — Powiedz no mi, Kazik, kto ci dawał pieniądze na twoje zagraniczne eskapady? — spytałem. — Nie tylko zagraniczne, proszę pana! — zaprotestował. — Ja znam całą Polskę. Chyba nie ma takiego miasta, gdzie nie byłem. Strasznie lubię podróżować. Każde wakacje jeździłem, a i w święta Bożego Narodzenia także. Tak już od maleńkości. Nikt mnie w domu nie utrzymał. — Ale kto ci daje na to pieniądze? Wszakże podróże kosztują. — Komu kosztują, a komu nie — odparł rezolutnie. — My z Jurkiem jeździliśmy za darmo. — No to opowiedz, jak to się robi, naucz mnie, może i ja to potrafię? 21 — A jak pan chce jeździć, na kraj czy za granicę? — spytał poważnie, stając na chwilę pośrodku chodnika. ¦— I tu, i tam —odpowiedziałem nie mniej poważnie. ¦— O nie! — wykrzyknął, wyraźnie zły za moją ignorancję w tych sprawach — Rzecz inna podróżować po Polsce, a inna jechać za granicę. Inne metody postępowania — dodał. — A więc zacznij mnie szkolić na kursie niższym, czyli naucz jeżdżenia za darmo po kraju, potem przejdziemy na kurs wyższy. — Są dwie metody podróżowania po kraiju: nocna i dzienna — zaczął, szeroko gestykulując. — Nocnej nie polecam, bo to ryzykowne, dla pana niestosowne. Lepszy jest sposób dzienny, chociaż i tutaj nie sądzę, aby człowiekowi dorosłemu udało się, co innego chłopiec taki jak ja, mały. — No to powiedz, jak się to robi! — ponaglałem z niecierpliwością. — Bardzo prosto: za parę groszy kupuje się bilet kolejowy trzeciej klasy do najbliższej stacji. Z tym biletem wsiada się do klasy drugiej i staje się na korytarzu mniej więcej w środku wagonu, tak aby można było obserwować, skąd przyjdzie kontrola biletów. Gdy konduktorzy wejdą i zaczną od przedziału do przedziału, sprawdzać, wówczas należy wyjąć z, kieszeni kupiony bilet i ująć go dwoma palcami na ukos za przeciwległe rogi, następnie, gdy konduktorzy są już blisko, wystawić ramię przez otwarte okno i dmuchać w bilet tak, żeby się on obracał na tych rogach niby młynek. Dmuchając należy zerkać jednym okiem, czy kontrola widzi, i w ostatniej chwili, gdy konduktorzy już się zbliżą, dmuchnąć silniej, żeby bilet wyfrunął poza okno. Temu „nieszczęściu" oczywiście musi towarzyszyć tragiczny okrzyk: „Ojoj! Bilet wypadł!!" Konduktorzy podchodzą bliżej i pytają, jaki to był bilet? Wówczas, udając płacz, należy wymienić najdalszą stację docelową, na przykład Zakopane, i zaraz znowu krzyczeć płaczliwie: — Ojoj, co ja teraz pocznę, nieszczęśliwy, pieniędzy nie mam, mamusia chora, jechać do niej muszę!! Me było jeszcze wypadku, żeby historia kończyła się inaczej. Konduktorzy litują się i spisują urzędowy protokół zniszczenia biletu. Pasażerowie są świadkami. No i wystawia się bilet tymczasowy na przykład do Zakopanego, oczywiście klasy drugiej... Ale, ale, muszę kończyć, bo tutaj już moja szkoła! — zawołał Kazik, znikając we drzwiach. Nie pamiętam, co mi przeszkodziło wówczas, że kilka dni z rzędu nie uczęszczałem na wykłady. A kiedym się zjawił na drodze do prosektorium, Kazik był wyraźnie ucieszony: — O, nareszcie! — wołał z daleka. — Myślałem, że pan zachorował albo gdzie wyjechał. Tak długo nie widzieliśmy się. — Wpierw musisz mnie nauczyć podróżowania, później wyjadę—odrzekłem. — O czym to ja panu opowiadałem ostatni raz? — spytał. — O tym obracającym się bilecie kolejowym — odrzekłem. — Ach tak, o tych podróżach krajowych. Dawno już z nimi skończyłem. Podróżowanie izagraniczne daleko ciekawsze i mniej kłopotliwe. — A kto ci wyrabia paszport? — Co takiego? — oburzył się. — Niech pan nie żartuje! Kto by tam wyrabiał jakiś paszport? Alboż pana kto pyta tutaj w Wilnie o paszport? On potrzebny jest tylko do przekroczenia granicy, potern to idź sobie, gdzie tylko chcesz. — No dobrze, ale jak przekroczyć granicę? W tym sęk! — Trzeba mieć ekwipunek, bo bez niego ani rusz— rzekł Kazik z przekonaniem. — Na początku to my z Jurkiem wybraliśmy się raz jeden bez ekwipunku, to ledwie z życiem uszliśmy. Rozmowa z Kozikiem nie była wcale łatwa. Musiałem go ciągnąć za język, inaczej się zacinał i na dłuższą chwilę milkł. — Co to za ekwipunek? Nic nie rozumiem — ciągnąłem. — Fajny, roboczy, brezentowy kombinezon, ten mi mamusia sama uszyła. — To twoi rodzice wiedzą o podróżach? — A jakże by nie wiedzieli? Z początku ojciec zakazywał, ale zobaczył, że nie pomaga, to machnął ręką, a matka tylko popłakuje czasami. — Kombinezon i co jeszcze? — podpowiedziałem. — Jeszcze potrzebne są duże, celuloidowe okulary, takie jak dla szofera, pan wie? A także cytryna albo i dwie... — Dobrze, dobrze, ale po co to wszystko, dalibóg, nic a nic nie rozumiem... — Inaczej, uważa pan, bardzo niebezpiecznie jeździć... — Na motocyklu? — Nie! — zaśmiał się — 'kto by tam na motocyklu jeździł; wiadomo, pod wagonami, na osi pulmana. — Hm... — mruknąłem — no to opowiadaj, jak to trzeba robić. — Międzynarodowe, uważa pan, lecą nocami. Trzeba zakraść się od drugiej strony, żeby nikt nie spostrzegł, no i szybkim ruchem wśliznąć się pod spód, a tam wskoczyć na bęben hamulcowy od ściśnionego powietrza. Takich bębnów jest dwa w każdym pulma- 24 nie, leżą równolegle. Na jednym zawsze leżałem ja, a na drugim Jurek Kędzierski. Ale z tego sąsiedztwa, uważa pan, korzyść niewielka, bo rozmawiać nie można, straszny huk. — I nikt was nigdy nie przyłapał? — zdziwiłem się. — Gdzież tam! Niełatwo zobaczyć! A zresztą my znamy sekret! — Jaki? — ciągnąłem go za język... — Na stacjach, uważa pan, chodzi taki miglanc z długim młotkiem i obstukuje koła. Jeżeli ktoś leży na bębnie, to koło zmienia ton, dlatego należy w porę unieść brzuch i zawisnąć na koniuszkach palców i na rękach, żeby brzuchem nie tłumić dźwięku. — A po co cytryna? — Od pędu powietrza, proszę pana, wargi pękają i strasznie bolą — mówił Kazik, kopiąc jakiś okrągły kamyk, co zabłądził skądś na chodnik. — Ćwiartkę cytryny trzeba, uważa pan, trzymać w zębach. Taki pęd ekspresu to piekło. Kamyki lecą mimo uszu, a i po okularach dostanie się nieraz. Głowę musowo trzymać przy bębnie jak najniżej, a to i w łeb dostaniesz. — Wszystko to rozumiem, ale jak zgubiłeś swojego przyjaciela? — Sam nie wiem, proszę pana — odpowiedział Kazik iz widocznym smutkiem. — Pociąg stanął na jakiejś małej stacyjce przed Stambułem, byłem strasznie zmęczony, nogi mi zupełnie odjęło. Więc zeskoczyłem, żeby je trochę rozprostować, a tu pociąg nagle, bez gwizdka, ruszył. Jurek także zeskoczył, ale wrócić na bęben nie zdążył. Widziałem, jak spadł między szyny i przytulił głowę do podkładów. Wiadomo, pulmany wysokie, muszą przejść, ale bywa inaczej, kto ich wie... No, ale trzeba już iść do szkoły, dziś ostatni dzień. Jutro zaczynam wakacje. 25 — Dokąd się wybierasz? — spytałem, ściskając mu dłoń. — Chciałoby się do Londynu, ale tam woda stoi na drodze, a ja do statków to nie mam wprawy, ale może się nauczę. Ot, szkoda, że Jurka nie ma — ten to by od razu wiedział, co i jak trzeba robić. Nazajutrz Kazika nie spotkałem, widocznie gdzieś odjechał. Przez całe lato nie było go, potem przeniosłem się do Warszawy, no i życie moje poszło szlakiem, któremu już nie towarzyszył mały Kazik. Pr@s@ktorgiiin—przeisioneic tyela Prócz normalnych anatomicznych, prosektoryjnych zajęć obowiązywały nas jeszcze sekcje medycyny sądowej. Tam pod nóż trafiały trupy zupełnie inne, trupy świeże, nie moczone w formalinie, najczęściej prosto z wypadku, byli to bowiem przeważnie bezrodzinni samobójcy albo ofiary kryminalnych gwałtów, albo pod-kościelni żebracy. Wykręcałem się od tych makabrycznych sekcji niby piskorz. Podsuwałem na swoje miejsce innych kandydatów, których na szczęście nie brakło. To, co mnie odtrącało, innych, jak zauważyłem, właśnie przyciągało. W człowieku bowiem tkwi jakiś atawis-tyczmy instynkt drapieżności, umiłowanie zapachu krwi. I nie ma to nic wspólnego z charakterem. Najlepszym przykładem tego była nasza gosposia, pani Budlewska, osoba poczciwa z krwi i kości, nie drapieżna bynajmniej i nawet nie złośliwa, wprost przeciwnie, łagodna i dobrego serca. Otóż jej ulubionym zajęciem było odwiedzanie miejskiej kostnicy. Nie zdarzył się ani jeden tragiczny wypadek, ani jedna nagła śmierć bez jej ochotniczych oględzin. Łagodna, poczciwa pani Budlewska dogryzając rozpoczęte śniadanie pędziła tam w ekstazie podniecenia, aby tylko zdążyć na czas i nasycić oczy widokiem podziurawionych trupów. Czy kto słuchał, czy nie, tematu starczyło na dni kilka. Czy kto słuchał, czy nie, każdy musiał wiedzieć, jakie nieboszczyk miał rany, że język wysadzony, a Oko wypłynęło. Taż sama krwiożercza potrzeba dreszczyku gromadzi gapiów na jezdni przy wypadku, to samo prowadzi młodzież na filmy wojenne i niczym innym nie jest tak zwany „sport myśliwski". Pod tym względem jestem wyrodkiem społeczeństwa i nie bardzo zdaję sobie sprawę, jakim sposobem potrafiłem przetrwać te dwa lata codziennych prosektoryjnych zajęć bez silniejszych wstrząsów psychicznych. Nawet rodzina moja nie chciała w to uwierzyć. Przepowiadano mi, że ucieknę z medycyny. Tak się nie stało, chociaż bywały, owszem, momenty przeżyć niełatwych. Pamiętam taki dzień. Przeczytałem w gazecie notatkę, która wywarła na mnie szczególnie przykre wrażenie. W którymś tam z hotelików znaleziono parę martwych kochanków, on młody akademik, a ona uczennica. Zostawili list z prośbą o dyskrecję. Odeszli nie czyniąc nikomu krzywdy, pragnęli tylko utrwalić swoją wielką miłość, do której nie mieli prawa, i to wszystko — nic więcej. Wilno — miasto nieduże, plotkarsko-dewocyjne, więc rósł szept i komentarze. Jedna pani drugiej pani — rozgardłowały się kumoszki. Dużo było hałasu, jeszcze więcej zgorszenia. Przez kilka dni temat nie schodził z ust. A ja właśnie nazajutrz, trochę wcześniej niż zwykle, stanąłem przed prosektoryjnym stołem do swoich codziennych wieczornych zajęć. Miałem objąć nowy preparat, przy innych jakichś zwłokach. Trup leżał jeszcze przykryty prześcieradłem. Uwypuklał się pod nim czubek ostrego nosa i sprężyście sterczące kobiece sutki. Gestem nawykowym, szybko a bezmyślnie odchyliłem prześcieradło i nagle zamarłem w bezruchu. To, co ujrzałem, było niespodzianie inne, niesamowicie wstrząsające. Przez długą chwilę stałem urzeczony, nie mogąc złapać tchu ani oderwać oczu. Na stole prosektoryjnym 28 zamiast zwykłej ziemistoszarej, wypłukanej w formali-nie mumii leżała zgrabna, piękna młoda dziewczyna zastygła jakby w urzeczonym śnie. Dotychczas widzę, gdy przymrużę oczy, te jej śliczne, długie rzęsy i u-śmiech — błogi uśmiech rozchylonych warg. Nie wiem czemu, nie ogolono nawet włosów, paimięttam te jej faliste, złocące się pukle. Nikt mi niczego nie mówił, ale wiedziałem od razu, to ONA. Ta samobójczyni z hotelu, bohaterka sensacji gorszących, oblubienica skalanej miłości. Bezimienna, zapoznana, widocznie wyklęta przez bogobojną rodzinę. Trafiła pod ostrza prosektoryjnych skalpeli. Nikt się nie zgłosił po zwłoki, zakała „dobrego domu" nikomu nie była potrzebna. I oto ja mam ją teraz ciąć, mam rozpłatać nierozkwitłe jeszcze, a spragnione szczęścia piersi, żeby z nich wyłuszczyć mleczne gruczoły, takie mam właśnie zadanie i sama myśl o tym wydała mi się zbrodnią, wulgarnym aktem brutalnego gwałtu, szczytem nietaktu i chamskiej niedyskrecji. Raz pierwszy od przekroczenia progu tej sali uświadomiłem sobie, że to śmierć leży przede mną — zjawisko oderwane, zamknięte w sobie, wyrosłe ponad przeciętność, wyzbyte wszelkiej logiki, niepojęte, a godne czci. Nie zdołałem naweit podnieść ręki. Nie narzuciłem z powrotem prześcieradła. Kiedym odchodził, pozostała naga, alabastrowa, przezroczysta. Na palcach, jak najciszej, wycofałem się na korytarz, a stamtąd do domu. Nie pracowałem tego dnia w prosektorium i nie mogłem zasnąć długo w noc. Straciłem preparat, kito inny go odebrał. Omijałem z dala róg tamtej sali, jakbym omijał własny ból. Nie poruszyłem też z nikim tego tematu ani też nikt mnie nie widział przy zwłokach tej dziewczyny, a jednak zdarzył się przedziwny fakt, czyżby tylko zbieg okoliczności? Siedzieliśmy jak zwykle gromadką. Każdy trzymał w ręku jakiś opracowany przez siebie anatomiczny preparat. Wybuchając raz po raz młodzieńczym śmiechem beztrosko gawędziliśmy o wszystkim i o niczym. Przy mnie była wówczas Elka — dziewczyna szampańska, któż by więc tam zatruwał myśli jakimiś dramatami. Białe fartuchy zszablonizowały ludzi. Złączył nas wspólny medyczny klan. Prosektorium stało się towarzyskim klubem. Tylko na początku, w tych kilku pierwszych dniach wzdrygaliśmy się przed jedzeniem w obecności trupów, ale po paru tygodniach nawet kanapki z szynką przestawały nas mierzić swoim podobieństwem do krajanych mięśni. Od dawna już krajane preparaty przestaliśmy kojarzyć z organami żywego człowieka. I dlatego trudno mi wytłumaczyć, dlaczego właśnie wtedy Józek podniósł ze swych kolan pięknie spreparowaną czaszkę i obracając ją w rzęsistym świetle operacyjnych lamp, patrząc na mnie wesoło, zauważył: — I któż by powiedział, że to jest owa piękna samobójczyni! A we mnie jakby piorun trząsł. Jakby ktoś najbru-talniej wnętrzności szarpnął. Naprawdę uczułem fizyczny ból. Stanęła mi ta dziewczyna w oczach jak żywa. Jakaś dziwnie bliska. Poczucie krzywdy, współudziału w zbrodni. Powinienem był ją od tego uchronić. Nie wiedziałem jak, ale powinienem był o to walczyć. Nie wolno było jej tak zostawiać na pastwę ludzkich sępów. To był mój obowiązek, a ja go nie spełniłem. Zerwałem się jak oparzony i wybiegłem z prosektorium. A potem przyszła druga, podobnie głupia historia z tym sercem. Dotychczas nie rozumiem, co to być mogło. Gdybym nie znał bliżej Stefana, pomówiłbym go o histerię, ale to był wyjątkowo równy i wspaniały chłopak. To on właśnie wtedy preparował mięsień serca i opowiadał jak zwykle dowcipny jakiś kawał. Na dłoni trzymał serce. Widzę go na tle, białej ściany w pełni blasku lamp, jak szybkim ruchem wbija w to serce skalpel i nagle w dzikim przerażeniu ciska preparatem 0 posadzkę. Do dziś słyszę jego okrzyk: „Jezus Maria!" — Co się stało?... Co się stało? — pytaliśmy jeden przez drugiego, a on stał blady, nieruchomy i skamieniały wbijając zdumione oczy w ten sczerniały już ochłap dawnego ludzkiego serca leżący na podłodze. — Sam nie wiem -— bełkotał. — Sarn nie rozumiem. Najwyraźniej poczułem, jak ono zaczęło bić. Słowo wam daję, czułem to najwyraźniej. Żadna fantazja ani imaginacja, był silny skurcz, a potem rozkurcz... — Talk — ktoś zauważył — skurcz, ale we własnej twojej dłoni. — Za wariata mnie masz? — oburzył się. — Chyba potrafię odróżnić dłoń od trzymanego w niej preparatu. — Nacisnąłeś skalpelem swój własny nerw na dłoni. Stefan milczał, uśmiechał się dalej sarkastycznie i bez przekonania. W prosektorium było kilku tak zwanych asystentów rekrutujących się ze starszych roczników. Funkcje swoje spełniali bardzo rozmaicie, przeważnie arbitralnie 1 rubasznie, jakby przekreślenie sentymentów i stosunek za pan brat ze światem umarłych stawiały ich na wyższych płaszczyznach materialistycznej awangardy. Z niedbałym rozmachem krając ludzkie zwłoki, z nie mniejszą obojętnością kroiliby i dusze. Jedynie asystentka Genia pozbawiona była wszelkiej pozy. To, co robiła, czyniła z oddtniem. W medycynę w ogóle, a szczególnie w anatomię, wsiąkła całkowicie i bez reszty. Nieszczęście chciało, że była krótkowidzem, mało pomagały nawet ogromne czarne okulary. Była brzydka, o małym zadartym nosku. Każdy anatomiczny preparat badała niezmiernie skrupulatnie, a że była, jako się rzekło, pra- wie ślepa, więc wydawało się, jak gdyiby te eksponaty anatomiczne wąchała. Szczególnie odrażająco wyglądała ta jej gorliwa pilność, gdy pochylona twarzą nad wnętrznościami brzucha wciskała głowę między skrzydła żeber. Bywały w prosektorium różne zabawy, makabryczne gonitwy, gdy okładano się nawzajem lędźwiem lub bicepsem. Do wszystkiego się można przyzwyczaić, ze wszystkim można się zżyć, że nawet prosektorium przestaje być smutne, zwłaszcza gdy ramię w ramię siedzi przy tobie dziewczyna, w której się kochasz, a ja właśnie kochałem się wtedy na zabój i było nam ze sobą bardzo dobrze, tak dobrze, iż pewnego dnia, ku wielkiej uciesze zgromadzonych kolegów, nad gruchającą parą stanął stary profesor i długo, bardzo długo dobrotliwie kiwał głową. My tego wcale nie widzieliśmy. Miłość to wielka rzecz, potrafi przezwyciężyć nawet... prosektorium. Nierzadko przychodziłem do pracy wcześniej, kiedy na sali nie było jeszcze nikogo, pierwszy zapalałem światło, a często nawet stałem w półmroku, wpatrzony w szkarłat zachodzącego za oknami słońca. Od szerokich, mlecznych okien szły pasma czerwieni, kładąc się na trupich białych całunach. Niesamowita filozoficzna powaga bila od tych szeregów wysztywnionych zwłok. Gospodarzem prosektorium był niejaki Józef, jegomość jeszcze nie stary, przystojny i sympatyczny. Do niego należało moczenie trupów w wannach, nastrzyki-wanie ich f ormaliną i rozkładanie na odpowiednich stołach. Wanny podobne były do staroegiipskich sarkofagów i stały kręgiem w dwóch przylegających do sali pokój ach. Tuż za progiem pierwszego, po stronie prawej stał wysoki stół preparacyjny, a po przeciwnej, to znaczy lewej stronie duża wanna. Raz tylko do tych pokojów byłem zaproszony i nie kwapiłem się wcale z po- wtórzeniem wizyty. Ciała ludzkie niby sardynki w pudełku cieśniły się na waleta niesfornie wysadzając sztywne kończyny byle jak i byle gdzie. Pamiętam doskonale ów wieczór. Przybyłem jak zwykle nieco wcześniej i zdawało mi się, że nikogo jeszcze nie ma. Sięgnąłem do wyłącznika elektrycznej lampy. W tymże momencie, tuż obok, za drzwiami Józefowej trupiarni rozległ się straszliwy, obłąkańczy wrzask, po czym z ogromnym łomotem drzwi się rozwarły i na ich rzęsiście oświetlonym tle ukazały się dwie postacie: pierwszą z nich, z ramionami wyciągniętymi do przodu, był Józef, tuż za nim kiwał się na dwie strony po-pielatoszary, bardzo wysoki i chudy nieboszczyk. Wyglądał z ogoloną głową jak zmartwychwstały Ramzes. To wszystko trwało mgnienie oka, kilka zaledwie sekund, i biedny Józef wpadł mi w ramiona, a goniącyf nieboszczyk ciężko zwalił się na posadzkę. Przez dłuższą chwilę nie było nic słychać prócz histerycznego oddechu Józefa. Dygotał na całym ciele, nie mogąc dojść do siebie. — Co panu? — spytałem, usiłując zdobyć się na spokój. Głupkowaty uśinieeh wystąpił mu na twarz. Spoglądał poza siebie, to znowu na mnie... aż w końcu z trudem przemówił: — Widzi pan — zaczął nerwowo — widzi pan., co się stało. Ja. stary idiota, jak ta baba się przestraszyłem. Kto by pomyślał! — Ale co się właściwie stało? — zdobyłem się na pytanie. — Sam nie bardzo rozumiem — odpowiedział jeszcze niepewnym głosem. — Chodźmy zobaczyć. — To mówiąc, jak gdyby dla asekuracji chwycił mnie za rękę. Minęliśmy leżące na podłodze ciało Ramzesa i przestąpiliśmy próg pierwszej trupiarni. Po lewej ręce wan- 3 — Złowiłem życie 33 na była otwarta i pusta, po prawej zaś stronie na wysokim stole leżał trup. Poza tym żadnych innych zmian. Beszta kamiennych sarkofagów stała nietknięta. — Teraz — rzekł Józef -— sprawa dla mnie jasna. Aż wstyd. Jakże mogłem tak się abłaźnić. Tego, uważa pan. (tu wskazał głową poza siebie), wyjąłem z wanny i. położyłem na stół. Następnie wyjąłem drugiego i położyłem go na wierzch pierwszego, a że szelma był śliski i mokry, więc zaczął powoli spełzać, ja nie spostrzegłem, nachyliłem się, żeby poprawić sznurowadło. Usłyszałem za sobą głośne klapnięcie. To ora właśnie apadł na piętę, a że nogi szelma miał sztywne i szeroko rozstawione, więc zaczął się Mwać na strony z jednej pięty na drugą; to właśnie zobaczyłem, kiedym odwrócił głowę. Pan chyba przyzna, widok niebywały. Wrzasnąłem, więc i chodu, a ten tymczasem padając walnął mnie głową w plecy i to był mój drugi wrzask. Ot, i cała komedia... Profesor Szmurło był ogromnie wymagający i bardzo szorstki w stosunku do zdających u niego studentów, dlatego egzamin u niego był postrachem każdego i wprawiał w drżenie najwytrawniejszych i najbardziej nawet obkutych. Nie mogłem sobie pozwolić na regularne uczęszczanie na laryngologię, a to z powodu pracy zarobkowej. Jako instruktor wf prowadziłem gimnastykę w gimnazjum i z tego powodu ganiałem jak wściekły pomiędzy jednym gmachem a drugim, wpadając jak bomba na lekcję albo na uniwersytecki wykład, zawsze w naj ostatnie jszej chwili, nieraz nawet z opóźnieniem. Na prowadzone przez profesora Szmurło ćwiczenia uczęszczałem bardzo rzadko, nic więc dziwnego, że w okresie dyplomowych egzaminów drżenie moich kończyn nabrało cech choroby św. Wita. W takim tanecznym i bladym stanie zjawiłem, się przed obliczem straszliwego areopagu, na który składał się profesor siedzący u boku pacjenta z otwartą szeroko żuchwą. Zapomniałem nadmienić, że profesor Sizmurło miał spory, pięknie wypuczony brzuszek, po którym klepał dłońmi, wydając jednocześnie nieartykułowane dźwięki: „he, he, fae!" wyrażające ni. to śmiech, ni to złośliwy doping. Występowało to zazwyczaj w momentach niefortunnej jakiejś odpowiedzi i stąd posądzano go o złośliwość. 3H Tym razem, profesor spojrzał tylko na mnie spoza przechylonych okularów, jakby usiłując z trudem wywołać obraz tak rzadko widywanego słuchacza, a może był ciekaw po prostu mojego wyglądu, gdyż znał mego ojca, z którym kolegował na uniwersytecie. Słowem, oględziny były dokładne od stóp aż do głowy, po mnie zaś przebiegały dreszcze także... od stóp aż do głowy. — Proszę — powiedział wreszcie profesor —- niech pan zbada lusterkiem struny głosowe chorego i powie, co tam pan widzi. W tym momencie zbliżył się docent i zameldował: — Pilny telefon do pana. profesora. — Pan tymczasem obejrzy chorego, ja zaraz wrócę — rzucił profesor na odchodnym, a ja drżącą ręką włożyłem szpadel na język pacjenta, rzucając blask lusterka w otwór krtani. Niestety, nic tam poza ogólnym zaczerwienieniem nie spostrzegłem. Żadnych zmian patologicznych. W tejże chwili usłyszałem szept przy swoim uchu: — Ma pan zobaczyć na prawej strunie głosowej narośl wielkości połowy grochu. Narośl szarosina, podejrzany nowotwór, ale tego nie mówić głośno przy pacjencie. Nie zdążyłem podziękować. Wiem tylko, że ten miły głos kobiecy należał do asystentki profesora, a mojej starszej koleżanki. Właśnie profesor wracał. Wyjąłem czym prędzej szpadel i opuściwszy ręce na kolana oczekiwałem skromnie na dalsze rozkazy. — No i cóż pan tam znalazł? — odezwał się jowialnie profesor siadając na stołku. W jego głosie była wyraźna nuta złośliwej ironii. — Nie bardzo jestem pewien... —odpowiedziałem. — Czy mogę jeszcze sprawdzić? — Ależ naturalnie, ależ naturalnie! — zachęcił profe- 30 sor z zadowoleniem. Ta moja ostrożność dobre snadź na nim zrobiła wrażenie. Kuchem jak można najwprawniejszym przycisnąłem choremu język i pokazowym, trochę teatralnym gestem skręciłem lusterko na czole, aby skorygować światło. Przez dłuższą chwilę z wyrazem ogromnego skupienia badałem obraz w lusterku, aż wreszcie skandując wyrazy, przemówiłem „naukowo": — Widzę obrzęk obu strun głosowych z zaczerwienieniem całej przyległej okolicy krtani, na prawej strunie głosowej narośl wielkości połowy grochu koloru sza-rosinego... — Co? — wykrzyknął nagle profesor, a ja zamarłem z przerażenia. Więc tego wszystkiego pewno nie ma. To pewno jakieś nieporozumienie. Wyjąłem czym prędzej wziernik z ust chorego, bojąc się spojrzeć na profesora. Wyczułem jego wzrok utkwiony we mnie. Usłyszałem klapanie dłoni po brzuchu i typowy, tak bardzo typowy śmieszek: „he... he, he!..." „Koniec" — pomyślałem. Sromotny koniec i co teraz będzie? Ale nie widząc już lepszego wyjścia zdobyłem się na ostateczny tupet i jak mogłem najpewniej rzekłem: — Może źle widziałem. Pozwoli pan profesor, że sprawdzę? —• Me potrzeba — rzekł profesor przekrzywiając głowę. — He, he, he... dobrze... he, he, he... doiskonale... nawet nie przypuszczałem, że z Korabiewicza taki zdolny lekarz. Bardzo wątpię, czy który ze studentów tak zdecydowanie postawiłby tu diagnozę. He, he, he... to doskonale. Może pan iść, postawię panu czwórkę. Podskoczyłem ze stołka niby na sprężynie. Szurgną-łem nogą jak sztubak przed panem psorem. Wiedziałem, że profesor nikomu nie stawia piątek, ta ocena więc jest najwyższym jego uznaniem. Najwyższą oceną. I wszys- 17 tko to zawdzięczałem poczciwej asystentce. Muszę jej serdecznie podziękować, ale nie teraz, nie na oczach profesora. Gorzej było z chirurgią, to już prawdziwy pech. W o-góle jestem straszliwym pechowcem, ciągle zachodzą w moim życiu jakieś nieporozumienia. A zaczęło się wszystko od tej przeklętej operacji na Serżyku. Był to jeden z moich pupilów -— uczniów gimnazjum, gdzie prowadziłem wf. Nagle podczas świąt dostał boleści. Rozpoznałem ostre zapalenie wyrostka robaczkowego. Natychmiast z dumą przetransportowałem chorego do kliniki. Tu bez dłuższej zwłoki chłopak trafił na stół operacyjny. Nie potrzebuję chyba tłumaczyć, że na terenie gimnazjum uczniowie tytułowali minie panem profesorem. Te-' go oczywiście nie wiedział pan profesor M. podchodząc do stołu operacyjnego i naciągając rękawiczki. W tym właśnie momencie nie uśpiony jeszcze, ale tylko odurzony Serżyik wyrwał usta z maski i podnosząc igłową jął wołać na cały głos: — Ja chcę profesora! Niech mnie profesor operuje! — Właśnie pan profesor ciebie, chłopcze, będzie operował — uspokoił pacjenta asystujący docent. — Gdzie on?... Pokażcie mi pana profesora! — krzyczał dalej Serż. Wskazano mu palcem na operatora. — Ja nie chcę jego! — wrzasnął głosem rozdzierającym Serż. ¦-— To żaden profesor! — W tym momencie w tłumie białych fartuchów spostrzegł -mnie i wskazując wzrokiem zawołał: — To jest prawdziwy profesor, niech on mnie operuje! Nastąpiła chwila konsternacji i milczenia, po czym operator zdjął rękawiczki i zwracając się do mnie, rzeki z przekąsem: — No cóż, panie kolego, operujcie, ja się wycofuję. Na pomoc mi przyszedł, poczciwy docent, a Serżowi dodano eteru. Po operacji zostałem wezwany do gabinetu profesorskiego. — Nie przypominam sobie... —- zaczął ordynator — nie przypominam sobie, od kiedy to szanowny kolega stał isię profesorem. Może byśmy się tak zamienili katedrami? —¦ Ależ... — zacząłem się usprawiedliwiać, lecz nie dopuścił mnie do głosu, wskazał drzwi, Nie wiedziałem, jak wytłumaczyć to całe głupie nieporozumienie. Ale to był dopiero początek. Dwa dni zaledwie minęły, gdy szliśmy wszyscy tłumnie w obchodzie szpitalnym. Jak zwykle profesor prowadził, a my — ta cała reszta, niby stłoczone barany posuwaliśmy się za nim z tyłu, mało widząc i jeszcze mniej słysząc. Ja byłem ostatni. I oto gdy mijałem łóżko jakiegoś chorego, ten chwycił mnie za połę fartucha i wskazując na swoją obrzękniętą nogę, spytał: — Jak pan myśli, czy konieczna tu jest operacja? Może można spróbować leczyć zachowawczo? —- Ano — odrzekłem spokojnie — spróbować zawsze można. — I tutaj nagle chory usiadł w poduszkach i zwracając się do tłumu lekarzy jął krzyczeć na cały głos: -— A widzicie! Nieprawda! Ten pan profesor twierdzi, że operacja nie jest potrzebna. Tłum białych fartuchów rozstąpił się na boki. Odsłonili profesora. Patrzył na mnie, a ja na niego. Milczenie było bardzo przykre. Wreszcie ordynator przemówił: — I znowu pan tu profesoruje? Co było dalej, szkoda słów! Lepiej nie mówić. Najboleśniejszą stroną medalu jest to, że nie dopuszczano mnie do słowa. Nie potrafiłem wyjaśnić tej głupiej sy- tuacji, a przecież lubiłem profesora M. Zależało mi bar-^ dzo na jego pozytywnej opinii. Następny pechowy wypadek mojego życia zdarzył się ¦; na innym terenie. Nie na chirurgii już, tylko na położnictwie, ale także podczas odbywania bezpłatnego stażu. Wszystko przez tego Antka, właściwie to przez Józię. Przywieźli ją na poród. Ach, prawda!... wpierw rausze objaśnić, kto to taki Józia. Trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś nie znał tej dziewczyny. W każdym razie każdy sportowiec w Wilnie znał ją na pewno. Brała udział we wszystkich studenckich imprezach i wszelakich możliwych regatach. Było to dziewczę wesołe, rumiane, jasnowłose, życzliwie i naiwnie patrzące na świat. Najlepszym dowodem tej naiwności był fakt, że przywieźli ją właśnie tutaj na rozwiązanie ciąży. Każdy z nas doskonale wiedział, że to jest robota Antka — specjalisty od nabierania dziewczyn. Odznaczał się on tak zwanym „powodzeniem", czyli brakiem skrupułów. Zresztą uprzedzałem ją nawet kiedyś, żeby się strzegła tego chłopaka, ale trudna rada, z motylami zawsze jest tak, lecą do ognia. Ostatnio znikła mi z oczu i zapomniałem o niej. Musiała też pewnie zmienić się fizycznie na twarzy od tej swojej ciąży, skoro potrafiłem nie poznać. Słowo honoru, szczerze mówię, kiedy ją tutaj przywieźli, zupełnie jej nie poznałem, a i ona nie zdradziła naszej zażyłej znajomości. Któryś z kolegów zauważył, że ładna dziewczyna, że pewnie ją znam, bo ona z Azetesu. A ja nic. Mówię, że nie znam. — Jak możesz nie znać? — protestuje kolega. — W anamnezie powiedziane, że uprawiała sporty wodne. Kowalczykówna się nazywa... — Niech będzie Kowalczykówna! — odburknąłem zły. Kto tam w Azetesie nazwiskami operował. Nie znam i tyle. Mnie także nikt nie zna ż nazwiska, istnieje tylko „Kilometr". Ale tej baby na oczy nie widziałem. Wreszcie zaczęły się bóle porodowe. Biedaczka męczyła się bardzo. Zastanawiano się nad kleszczami. Zgromadziła się nad jej łóżkiem cała plejada białych fartuchów, z docentem i profesorem na czele. Debatują. Aż tu nagle nasza chora, szeroko otworzywszy oczy, patrząc na mnie woła dramatycznym głosem: — Kilometr, ratuj! Mój kochany, mój jedyny... ratuj! Co za konsternacja. Nie potrzebuję chyba opisywać tych wszystkich uśmieszków i domyślników. Żyć mi po prostu nie dano. Nie pomogły żadne perswazje ani tłumaczenia. Bezapelacyjnie zastałem pomówiony o ojcostwo, a kiedy się urodził syn, pierwsze pytanie docenta pod moim adresem było, jakim go nazwać nazwiskiem? Jak go zarejestrować? Doprawdy, trzeba mieć diabelskiego pecha! 1 Pan doktor S. prowadził oddział wewnętrzny szpitala Świętego Ducha w Warszawie. Był człowiekiem gołębiego serca i wielkiej odpowiedzialności, a przy tym miły, koleżeński i uczynny. U niego właśnie odbywałem swój obowiązujący, bezpłatny staż. Tam, przy ulicy Elektoralnej, przeżywałem katuisze cewnikowania chorych niewiast. Najgorsza była próba samozaparcia i męskiej woli. No bo, proszę państwa, jak tu trafić w odpowiednią dziurkę? Guma się wygina i ani. rusz nie chce włazić. — Dalejże, doktor ku! Dalej! Śmiało! — zachęcały ranie młode pacjentki., a ja ani rusz. Ręce drżały, wstyd palił policzki, niedołęstwo kompletne i sromotne! — Trochę wyżej, doktorka, trochę wyżej! — rozsuwając szerzej kolana pomagała pacjentka, a ja coraz bardziej zapadałem w młodzieńczą żenadę. Rumieńce zalewały twarz. Szczególnie ta jedna, szelma, widząc moją samobójczą determinację, filuternie się uśmiechając, podjudzała słówkami j ak szpilki: — Niech doktorek próbuje, mnie to wcale nie boli... "Właśnie niedawno, to znaczy po trzydziestu latach, na którymś ze swoich wieczorów autorskich spotkałem tę szelm?- Zachowała nawet swój wdzięk i dawną kokieterię. Sama do mnie podeszła. __Pan doktor pamięta swoje pierwsze lekarskie przy- gody z pacjentkami w szpitalu Świętego Ducha? Przezwałyśmy doktora wtedy „Amorkiem". Ładny mi „arnorek" — 192 centymetry wzrostu! Któregoś ranka przyszedł do nas na oddział młody, dobrze zbudowany chłopak, policzki miał rumiane i wesołość w oczach. — To mój pacjent — powiedział doktor S. wskazując ręką. — Leczę go od dziecka, miał gruźlicę, zagoiła się świetnie. Właśnie dzisiaj przyszedł na ostatnią odmę, sam nie wiem, czy warto go kłuć. Właściwie wszystko jeist stuprocentowo zabliźnione. Jak koledzy radzą? Zrobić mu odmę czy też nie? Spojrzeliśmy jeden na drugiego. Co tu radzić? Chłopak przygotowany jest na ten zabieg, patrzy na nas jakby zachęcająco. Decyzja trudna, ale nie wiążąca. Cóż znaczy jedna głupia odma... — Skoro do zakończenia całej przepisowej kuracji brakuje jednego zastrzyku — odezwał się jakiś głos —¦ no to chyba lepiej dla spokoju isuimienia dopełnić re-ceipty. — Ano, może i racja. Kładź się więc, chłopcze, będziemy robili — rzekł doktor S. i chłopak się położył. My stanęliśmy kołem, jak to zwykle bywa przy profesorskich pokazach. Pomoc zresztą nie była potrzebna. Zabieg bardzo prosty, nieskomplikowany. Na stojaku butelka z powietrzem, długa rurka gumowa do igły i to wszystko. Doktor S. uważnie opukał właściwe pole nakłucia, po czym wprawnym, szybkim ruchem wbił igłę aniędzy żebra. W tymże samym momencie stopy pacjenta jakoś dziwnie wierzgnęły, a gałki oczne przewróciły kozła. — Co się stało? — spytał doktor S. podnosząc głowę. — Pacjent kona! — zawołała najbliżej stojąca koleżanka, chwytając chłopaka za pub. 42 — Szybciej strofantynę... kamforę! — wolał doktor S., odsuwając nogą stojak z powietrzem. Powstał rejwach. Każdy chciał w czymś dopomóc. Biegamy jak zwariowani.. Ktoś stosuje sztuczne oddychanie. Po co? Niepotrzebne. Rzecz wiadoma, Embolia. Tętnica zassała powietrze z igły. Wypadek nadzwyczaj rzadki. Jeden na milion, ale bywa i właśnie musiał się zdarzyć biednemu doktorowi S., właśnie jemu, najpocz-ciwszemu pod słońcem, najlepszemu, najdelikatniejszemu człowiekowi. Nic tu nie pomoże. Człowiek umarł. Tak łatwo się umiera. Wszak wiele ludzi chciałoby mieć embolię. Lekka, szybka, wspaniała śmierć. Doktor S. odchodzi od przytomności. Chwytając się za głowę, biega z kąta w kąt. Jakże to być mogło? Jakże się to stało? Setek odm już dokonał i nigdy, nigdy czegoś podobnego! Od dziecka tego chłopca leczył. Jedynak u matki. Bieda w domu. W nim cała nadzieja. Co on teraz powie matce? Co jej powie? Odprowadziliśmy doktora S. do domu. Szliśmy milczącą gromadą. Co tu gadać w takim wypadku? Czeka nie spana noc. Jutro będzie miał rozmowę z matką. Przyjdzie odebrać zwłoki. Jak to się lekko mówi: „odebrać zwłoki". Swoją drogą życie ludzkie kryje w sobie mnóstwo nieubłaganych okrucieństw. Matka przyszła. Tak jak spodziewaliśmy się, czekała już na nas w szpitalnym korytarzu. — Ja do niej nie wyjdę. Nie mam odwagi — szeptał doktor S., wyłamując sobie palce. — Może któryś z kolegów pójdzie ze mną? Idę więc z doktorem. Babina, typowa warszawska mieszczka, siedzi boczkiem w fotelu. Ręce ma złożone, a głowę smutno zwieszoną. Wstała na powitanie i wiele mówiącym gestem obtarła sobie chustką oczy i nos. — No i cóż... — zaczął doktor, plącząc słowa. — Widzi pani, stało się. Niczyja wina... — Wiem, wiem — przerwała babina głosem spokojnym i opanowanym. — Nasz ksiądz proboszcz wszystko wytłumaczył. Zamiast w płuca trafił pan doktor igłą w serce. Ksiądz mówił, że to bardzo trudno uitrafić w płuca i że często tak bywa. Cóż robić. — Nie, nie... — zaczął doktor S., ale ja targnąłem go szybko za połę. Czyż warto wałkować niepojęty dla niej temat? Czyż warto robić wykład o embolii, kiedy nawet ksiądz proboszcz tego nie zrozumie? Niech będzie tak, jak ma być: igła w serce. Szkoda słów. Posiedziała jeszcze chwilę, posiorbiła nosem, obtarła oczy. Nie ma lepszego lekarza nad przymus. Godzimy się łatwo z tym, co jest nieodwracalne. Godzimy się z bólem porodowym, godzimy się ze śmiercią. Przechodzimy nad tym do porządku dziennego. Bo ta:k być musi. Umysł prosty łatwiej połyka gorycz konieczności. Wiara w Boga rozwiązuje wiele problemów. Ksiądz proboszcz gasi płomienie rozpaczy. Więc zwłoki chłopca powędrowały z kostnicy do domu. Wkrótce pożegnałem kochanego doktora S., przechodząc na chirurgiczny staż do sławnego profesora Radliń-skiego. Nie było tu żenujących cewnikowań ani obrzydliwego badania kału i moczu, robota znacznie żywsza i ciekawsza. — Czy kolega robił już kiedy punkcję dolędźwio-wą? — spytał mnie któregoś dnia docent. Serce mi za-łopotało w najwyższym niepokoju. A więc muszę zdobyć się na nową próbę: ¦— Nie, panie docencie, nie miałem jeszcze sposobności. — A więc doskonale, oto macie pacjentkę, której trzeba pobrać płyn mózgowo-rdzeniowy, przygotujcie się do zabiegu. 45 Rzuciłem na aią okiem. Siedziała w poprzek łóżka, przygięta przepisowo do przodu. Plecy miała, obnażone z brązowym plackiem jodyny pośrodku. Było to właśnie pole operacyjne, w granicach którego należało kłuć. Za chwilę, trzymając igłę, nisko pochylony, przywa-rowałem nad tym polem, niby sprinter sportowy na startowym dołku. Miałem, szaloną tremę. Nie znoszę kibiców, tymczasem zebrało się ich dokoła co niemiara. Czułem na sobie wzrok, hipnotyzował mnie i podniecał. Dłonie mi dygotały. Im bardziej chciałem się opanować, tym więcej drżały. Zbliżyłem igłę do skóry pacjentki. Teoretycznie znałem ruch, jaki mnie czekał. Wiedziałem, że muszę wbić prostopadle, nieco ku środkowi i w górę, aż do oporu. Później przełamać ten opór dociskając igłę... Wiedziałem, że to jest wierutne głupstwo, łatwizna, żaden zabieg, każdy kiep to potrafi. A jednak... głupie dłonie drżały jak w febrze... pot wystąpił na czoło... serce lazło do krtani... — Me, panie docencie, ja tego zastrzyku dzisiaj nie zrobię, może jutro... — wybąkałem, czerwieniejąc na twarzy. — Patałach z was, kolego! — rzekł, śmiejąc się jowialnie. — O, proszę tylko uważać, to się wbija tak — to mówiąc, zagłębił igłę w ciało pacjentki, która jednocześnie z tym ruchem opadła bezwładnie na ręce sanitariuszki. — Co się stało? —<- spytał spokojnie docent, podnosząc głowę. — Zdaje się, nie żyje ¦— odpowiedziała siostra, biorąc chorą za puls. Znowu rejwach, znowu bieganina, jak kiedyś, jak u doktora 8. Wypadek podobny: embołia. Mam szczęście w nieszczęściu. Czyżby to było 'przeczucie? Karetka pogotowia przywiozła jakiegoś zboczeńca--erotomana. Widocznie kolejarz z zawodu. Nakręcił sobie na członek kolejową mutrę, taką największego kalibru. Oczywiście członek mu obrzękł i mutra została. Nie potrafił jej biedak zdjąć. Nikt z nas, lekarzy, nie oglądał takiego dziwoląga: na tle żelaznej czarnej mutry .szkarłatna główka męskiego żołędzia. Rozkwitły kwiat dzikiego erotyzmu. Profesor R. orzekł, że to „ślusarska robota", chirurg nie ma tu nic do roboty. I rzeczywiście, sprowadzono zaraz ślusarza, ten' rozłożył swoje narzędzia i krztusząc się ze śmiechu, zaczął rubasznie piłować mutrę. Znieczulony dolędźwiowo pacjent obojętnym okiem obserwował robotę, a my raz po raz wyłapywaliśmy na korytarzu co młodsze koleżanki, aby przyjrzały się tej operacji. Na. którymś z wykładów stomatologii, jeszcze podczas uniwersyteckich studiów, profesor demonstrował montowanie złamanej żuchwy. Pamiętam ten wykład doskonale. Z wielkim zainteresowaniem śledziłem ruchy profesorskich palców, podając drut lub ligninę. Mistrzowskim ściegiem wiązał profesor tym drucikiem, poszczególne zęby, aż w końcu, zwracając się do audytorium, rzekł: — Teraz pacjent może odejść i za dwa tygodnie szczęka się zrośnie. •— Panie profesorze! — spytałem (pamiętam to pytanie doskonale). —¦ Panie profesorze, co on może w tym czasie jeść? — Jak to co? —¦ zdziwił się profesor. —- Wszystko. Jeżeli związane legę artis, to i orzechy może nawet gryźć. Dlaczego o tym mówię? Bo właśnie przyszła do nas na Elektoralną, pacjentka ze złamaną żuchwą. ¦— Tu chirurgia ogólna, nie stomatologia! — zawołał profesor, ale po chwili odwrócił głowę w naszą stronę i spytał: — Może któryś z kolegów tej operacji się podejmie? Mój uniwersytecki wykład stanął ani w oczach. Ujrzałem przed isofoą druciki wiążące ze sobą poszczególne zęby. Czemu nie spróbować? Na pewno dani sobie radę. Podjąłem się więc operacji. Pacjentkę miałem cierpliwą i sympatyczną. Dwie bite godziny wysiedziała niby trusia bez jęków i bez narzekania, a ja wiązałem jej zęby, naśladując ściśle swój uniwersytecki pierwowzór. Kiedy robotę ukończyłem, profesora Radlińskiego już nie było, nie mogłem więc pokazać swej pracy, a naprawdę byłem dumny. — Co mam teraz jeść i jak? — spytała pacjentka na odchodnym. — Zwyczajnie — odrzekłem. — Co zawsze. Nazajutrz nie byłem w szpitalu. Zadzwonił do mnie do domu docent K. — Panie kolego, z całego serca gratuluję. Powiadam wam, co za sensacja. Zjawiła się tutaj ta wasza wczorajsza pacjentka ze złamaną szczęką. Profesor oglądał i nie mógł wyjść z podziwu. Wszystkim pokazywał i chwalił. Sukces niebywały. Wspaniała robota. Popędziłem więc do szpitala, aby usłyszeć pochwały bezpośrednio z ust profesora. Byłem dumny. Radość rozpierała mi pierś. Skakałem po trzy schodki. Wpadam na korytarz aż tu... siedzi na krzesełku moja pacjentka. Ma smutnie zwieszoną głowę. Podtrzymując szczękę coś mi tłumaczy. Z tego bełkotu zrozumiałem z trudem, że ugryzła skórkę od chleba, no i szczęka się na nowo rozpadła. Cóż teraz robić? Nie ma innej rady. Chora poszła na oddział stomatologiczny, aby zreperować moją partacką robotę. Dziś wiem. Robota rzeczywiście była zrobiona legę artis, tylko to jedzenie! — jakże można pozwalać na normalny zgryz! To był właśnie wielki błąd, nie mój, 48 tylko mego profesora, jakaś lekkomyślna przechwałka. Zmontowana szczęka winna być zabandażowana, a karmienie musi odbywać się bokiem przez rurkę. Na chirurgię od dłuższego czasu uczęszczały młode adeptki kursu dla sióstr szpitalnych. Już nie pamiętam, jaka była imoja w tym rola i przy jakich okolicznościach poznałem Hankę. Wiem tylko, że była to wspaniała, jasna dziewczyna1, zbudowana niczym kariatyda. Właściwie nic nas nie łączyło bliżej, ot, jakaś nieokreślona bliżej młodzieńcza „mięta", Gdzieś na jakichś salach czy też korytarzach całowaliśmy się, gdzieś przy jakimś kawiarnianym stoliczku szeptaliśmy sobie słowa miłości i nic więcej, słowo honoru — nic więcej, nawet mego kawalerskiego pokoiku nie odwiedziła ani razu. I oto nastąpił jej wyjazd. O godzinie dwunastej i pół w nocy odchodził pociąg. Odjeżdżała gdzieś w Kieleckie, na wieś, na zawsze. Powiedziała, że przyjdzie do mnie, że spędzimy ostatnie cztery godziny razem. Będzie to szaleńcze, upojne pożegnanie. Kupiłem ciastka, zrobiłem piękne kanapki z szynką. Kupiłem parę butelek wina i... czekałem. Nie wątpiłem, że przyjdzie. Nasz romans był naprawdę ładny, świeży i nieskalany, bez konkretnych planów, bez materialistycznych kalkulacji, taki typowo młodzieńczy, nabrzmiały pożądaniem, rozgrzany namiętnością niedocałowanych jeszcze warg. Miała przyjść o wpół do ósmej wieczorem. Niestety, minęła już ta godzina. Może -mój zegarek nawala? Pukam do gospodyni i sprawdzam czas. To być nie może. Nie mieści mi się w głowie, żeby ona zechciała okradać lekkomyślnie i tak zbyt krótki czas naszej randki. Wszakże pociąg nie czeka. Każda minuta opóźnienia skraca pieszczoty. Jest już kwadrans do óismej. Lada szmer na schodach wprawia moje serce w zawrotną galopadę. Chyba nigdy w życiu nikogo tak żarliwie, tak wariacko nie czeka- 4 — Złowiłem życie do łem. Ta dziewczyna rozdrażniła mnie do szału, ale czym? Właśnie niczym. Zapowiedzią bez słów. Gdzieś za oknem zegar wybił ósmą, a jej nie ma. Pół godziny spóźnienia. Ach, więc tak!... Więc byle jaki inny pretekst, inna jakaś racja może być dla niej ważniejsza od tej ostatniej serdecznej randki? Więc ja tak mało dla niej znaczę? Chorobliwa męska ambicja szeptała syczące absurdy, a zdrowy rozsądek uspokajał perswazją logiki i zaufania. Jeszcze chwila, jeszcze momencik, poczekaj, a na pewno nadejdzie. Coś ją zatrzymało, jakaś nieprzewidziana przeszkoda... Godzina wpół do dziewiątej. Nie! Tego już za wiele! Niech wie, że mam ambicję. Niech wie, że deptać jej nie wolno! Niech sama teraz za to cierpi! Niech płacze!... Wiem, że płakać będzie na pewno. Napisałem kartkę. Już nie pamiętam, co pisałem. Słowa nasiąkły goryczą i żalem. Słowa zachodziły mgłą upartych łez. Pisałem, że się nie zobaczymy, że wychodzę z domu na złość jej i sobie, na złość całemu światu. Niech ten przeklęty pociąg wywozi ją w świat... Zatrzasnąłem mocno drzwi. Zanurzyłem się bezwolnie w szum ulicy Marszałkowskiej. Nogi odmawiały posłuszeństwa. Uginały się jak z waty. Wiedziałem, że ona zaraz przyjdzie... musi przyjść! Pamiętam. Stoi mi do dziś w oczach olbrzymi plakat reklamowy: film „Maroko" z Marleną Dietrich. Usiadłem w fotelu. Czułem się wypłukany, wyczerpany nerwowo, jakby niepotrzebny, wyrzucony za próg własnego domu. Szloch męskiej, urażonej dumy dusił mnie pod gardłem. I oto na ekranie kina, gdzieś na pograniczu Sahary młody oficer legii kolonialnej, dotknięty nieporozumieniem, odjeżdża bez pożegnania, a jego dziewczyna pragnąc swój błąd naprawić biegnie za nim w pustynię. Widzi ślady wielbłądziej karawany, widzi z da- 50 lęka migoczące w oddali proporce, ale nadążyć nie może. Gubi pantofelki, biegnie dalej boso, zalewa się łzami. Pada i znowu się zrywa, ale na próżno... Rzeczywiście... na próżno. Po co ja to zrobiłem? Po co zadałem dziewczynie taki ból? Po co się sam jak' idiota dręczę? Zerwałem się z kinowego krzesła, przebiłem się poprzez kolana siedzących widzów i jak szalony wpadłem do swego pokoju. Na stole leżała karteczka: „Drogi, jedyny, niezapomniany... Koleżanki zatrzymały mnie na pożegnalnym przyjęciu, nie potrafiłam wyrwać się na czas. Niedobry. Gdybyś wiedział, gdybyś czuł mój ból w tej chwili. I po co?... Twoja na zawsze — Hanka". I rzeczywiście. „Na zawsze". Nigdy tej dziewczyny więcej nie spotkałem. Młodzieńcze „tragedie" bywają głupio pogmatwane. Świeżo upieczony Działo się to jeszcze wówczas, kiedy płonąłem dziewiczym rumieńcem na widok obnażonych piersi młodej pacjentki. Zresztą te profesjonalne rumieńce zależne są całkowicie od metod obnażania się. Jeżeli pacjentka nie ma tendencji uwodzicielskich, jej ciało automatycznie staje się przedmiotem naukowych badań i nie nasuwa żadnych dodatkowych reminiscencji. Ale nie każda pacjentka życzy sobie tego. Niektóre kokietki wyraźnie nie doceniają zawodowej solidności lekarza i wolą widzieć w nim przede wszystkim mężczyznę — a może nawet tylko... mężczyznę. W takim wypadku trudna rada. Fluid wzajemności rozsadza wszelkie moralizatorsko--prawne zapory. Tak właśnie bywało dość często na tej mojej pierwszej lekarskiej placówce. Mój Boże! Pierwsza samodzielna lekarska posada. Ogromny gabinet. Biurko jak u dygnitarza. Ceratowa sofka do badania chorych. Tablica dla kontroli wzroku. Oszklona szafka z instrumentami. Jednym słowem wszystko, czego ipotrzebuje lekarz-praktyk w ambulatorium. Wszystko, co mu nadaje efekt i powagę. Ale nie ten gabinet mnie wtedy przeraził, tylko kancelaria, przez którą przepuszczano zgłaszających się pacjentów. Siedział w niej przedziwny typ satyra, z przekrzywioną głową i wzrokiem żbika. Świdrował oczami na wylot, a pierwszym jego codziennym pacjentem by-lum właśnie ja. — Pan doktor, znaczy się, będzie u nas pracował? — spytał podejrzliwie pierwszego dnia i dziwnie jakoś wzruszył ramionami. — Ano tak — stwierdziłem nieśmiało, tracąc nagle ruły rezon. — Nu, to proszę sprawić sobie odpowiedni fartuch, l>o na ten wzrost nasze koszulki nie wlezą. Rzeczywiście, przymierzyłem kilka wiszących na ścianie urzędowych fartuchów, wszystkie rękawy sięgały mi do łokcia. — Doktor, uważa pan, za przeproszeństwem musi wyglądać honorowo, a w takim kusym fartuchu to już wcale obojętnie. Lepiej niech pan doktor idzie do domu i sprawi sobie te fartuchy, a ja już jakoś tych pacjentów załatwię, żeby na jutro przyszli. Tak też się stało. Zameldowałem się u mego satyra nazajutrz rano. Zlustrował mnie krytycznym, ale życzliwym okiem i rzekł: — Tak, to co innego, teraz pokazać się możesz. Nikt Amiać się nie będzie. Wchodząc do gabinetu mijałem poczekalnię; uderzyło mnie dziwne zjawisko. Wszystkie krzesła pozajmowały młode, zdrowo i pięknie wyglądające kobiety. Mężczyzn zaledwie kilku. Usiadłem przy biurku, przybrałem poważną minę i głosem jak można najbardziej basowym krzyknąłem w stronę drzwi: — Prosić! Drobnym, kokietliwym truchtem wbiegła ruda, nieco zbyt zaokrąglona w kształtach, trzydziestoparoletnia kobietka i zanim zdążyłem otworzyć usta i zadać pytanie, szybkim, wprawnym ruchem zrzuciła bluzkę, następ- 53 II nie biustonosz i usiadłszy na obrotowym krzesełku, zadarła w uśmiechu zaróżowioną buzię. Pokrywając zmieszanie, godnym krokiem zbliżyłem się do delikwentki. — Co pani dolega? — spytałem jak najpoważniej. — Pan doktorek sam zobaczy... — skrzywiła się przekornie. Unikając dotknięcia zbyt obfitych piersi, położyłem stetoskop u dołu, a potem na boku i znowu... u dołu. — Nie, nie! — zawołała wesoło. — To tutaj! — I podnosząc sutkę wskazała ukryte pod nią miejsce. — Tutaj mnie kłuje, gdy kaszlę. Wykorzystując podniesienie sutki, szybkim ruchem przykładam tam słuchawkę, ale zwolniona pierś jeszcze szybciej kładzie mi się na policzku, a wyraźnie kokietli-wa niewiasta jeszcze mocniej przyciska ją do mego policzka. — No i co pan doktorek słyszy? — Przyznam się pani, że nic a nic. Uważam panią za całkowicie zdrową i dziwi mnie nawet pani wizyta u mnie —odpowiedziałem dość chłodno i obojętnie, chociaż krew pulsowała w gorących skroniach. — Ano! — westchnęła ciężko. — W takim razie trudno. Adieu! — i dopinając bluzkę, jakby urażona wyszła z gabinetu. Ledwie się drzwi zamknęły, już weszła nowa pacjentka, tym razem naprawdę śliczna i młodziutka blondy-neczka. Nie zdążyłem wstać z krzesła, jak już do połowy obnażona leżała na sofce. Tym razem, biję się w skruszoną pierś, nie przykładałem słuchawki na gumowych rurkach, tylko chwyciłem pośpiesznie zwykły drewniany stetoskop, a że ize wzruszenia mało słyszałem szmerów, więc bezpośrednio przyłożyłem ucho do jej kształtnych piersi. Dalibóg i tym razem usłyszałem mało. Nasze serca -— jej i moje — tłukły wesołego galopada, a ja coraz 54 śmielej wędrowałem uchem po aksamitnej, przytulnej powierzchni. Z całą pewnością przerwałbym tę bezczelni! nieco wędrówkę, gdybym wyczuł ze strony pacjentki najmniejszy chociaż protest. Ale wręcz przeciwnie, jej rozkoszne drżenie i kocie, pieszczotliwie dyskretne ru-i-hy przyprawiały mnie o zawrót głowy. Niedwuznacznie przy tym podstawiała mi to jedną, to znów drugą jiiorś, jakby się w nich właśnie mieściły płuca. — No! — przemówiłem wibrującym głosem. — Ma pani lekki szmer nad lewym płatem górnym, co świad-r/yć może o procesie gruźliczym, radzę pani udać się do rentgena. — Ależ, panie doktorze, jestem gruźłiczką i leczę się od niemowlęctwa — uśmiechnęła się smutno. — Hm... —chrząknąłem znacząco, ratując sytuację — właśnie dlatego mówiłem pani o potrzebie zdjęcia. — Ależ ja nie na leczenie tu przychodzę, tylko po tę przepustkę... — Jaką przepustkę? — zdziwiłem się. — Czyżby pan doktor nie wiedział? Wszystkie panie, co tam za drzwiami siedzą, czekają na zaświadczenie z lekarskiej wizyty. Uważa pan, bez takiego zaświadczenia nie ma kolejowego biletu. My wszystkie, żony i córki kolejarzy, mieszkamy na Kolonii Kolejowej, kilka przystanków za miastem. Mamy trzy tylko przejazdy powrotne na miesiąc, a tego nie wystarcza. Więc... rozumie pan doktor... Musimy się tu pokazać, a potem l o już cały dzień wygrany!... — Więc wszystkie te panie w poczekalni są zdrowe i przyjechały robić zakupy w mieście?... — Czy wszystkie są zdrowe, tego nie wiem, ale chyba większość —odrzekła śmiejąc się. — Żegnaim panią i dziękuję za szczerość — powiedziałem dość chłodno, wstając z ruchomego krzesełka. — Następna! — zawołałem w stronę drzwi. —¦ Może 55 V się pani nie rozbierać! — rzuciłem pośpiesznie do nowej wchodzącej niewiasty. Starsza, bardzo wytworna i nobliwa pani zrobiła wielkie i zdziwione oczy. — Ależ ja się nie myślę rozbierać, panie doktorze. Przychodzę tu w sprawie mego synka, który leży w domu... — Przepraszam... bardzo przepraszam... — plątałem \ się jak głupi żak. — Sądziłem, że pani potrzebuje badania... Tego dnia byłem zły i obojętny na wdzięki niewieście. Po prostu czułem się wystrychnięty na dudka. Kiedy po zakończeniu pracy opuszczałem ambulans, mój kancelista-satyr, przekrzywiając ironicznie głowę, mrugnął filuternie i rzekł: — Widzi mi się, że pan doktor kobiet nie lubi, ale kobitki to pana doktora lubią... — Nie na głupiego trafiły — mruknąłem — a przepustek dawać nie myślę! — Nu i cóż z tego? Krew sobie i innym napsujesz. Naród rozezłujesz. Zaczną skargi na nas pisać i nie wy-bronim się. A co komu szkodzi, że one w mieście trochi się pobawion? Może i racja. Co komu szkodzi? Dałem spokój. Machnąłem ręką. Niech jeżdżą, byle z umiarem. W tym samym też czasie rozpoczęły się prywatne wizyty po domach. Po dwie, trzy dziennie. Nie pamiętam ich przebiegu. Jakoś tam dawałem radę. Nikogo nie przytrułem, ale czy pomogłem? Czy uleczyłem? Bóg to raczy wiedzieć. Jedna tylko wizyta szczególnie wbiła mi się w pamięć. Drzwi otworzył niski, korpulentny, pięćdziesięcioletni mężczyzna. Na jego wypuczonym brzuszku wisiał gruby złoty łańcuch od zegarka, a kilka sutych podbródków świadczyło o dobrym samopoczuciu. — Moje szanowanie panu doktorowi, moje szanowa- nie — wykrzykiwał, szurgająe typowo nóżkami, zaprawiony widocznie w swoim służalczym stosunku do całego świata. — Proszę, proszę, do środeczka. W salonie czekała już na mnie jeszcze grubsza i daleko okazalsza jegomościna. — Kto z państwa niedomaga? — spytałem wodząc oczyma. — To ja, to ja, panie doktorze — westchnęła ciężko' gruba niewiasta, opadając, jakby na dowód prawdy, w fotel. — A było to tak <— zaczęła. — Wczoraj wieczorem, o godzinie dziewiątej czterdzieści pięć... — O dziewiątej trzydzieści i pięć, dla dokładności — wtrącił mężulek. — Niech i tak będzie — zgodziła się. — Otóż o dziewiątej trzydzieści pięć poczułam nagle, o tutaj — podniesienie bluzki — ukłucie... — Nie ukłucie, tylko pieczenie — przerwał małżonek. — Tak mi wyraźnie mówiłaś. — Może pieczenie, nie pamiętam dokładnie. W piętnaście minut później... — Nie w piętnaście, tylko w siedem, doiskonale pamiętam, 'bom spojrzał akurat na zegarek... — przerwał znowu grubas. — Jeśliś taki mądry i wszystko wiesz — oburzyła się — to powiedz, co mi wtedy było? — Dostałaś czkawki — powiedział poważnie małżonek, pochylając z szacunkiem głowę. — Tak, panie doktorze, właśnie tak... dostałam czkawki, która trwała chyba z kwadrans... — Gdzieżby kwadrans!... — zaprotestował małżonek. Czkała mi całe pół godziny. — Po tej czkawce — kontynuowała jejmość boleści-wym głosem — zrobiło mi się słabo i pot wystąpił na skronie... — Pozwolisz, kotku, że dalej już ja będę panu dokto- 57 i rowi mówił, a ty odpoczniesz. Ja lepiej to wszystko zapamiętałem. Otóż, panie doktorze, punktualnie o godzinie 10.33 poczuła parcie na stolec i wypróżniła się... — Stołeczek był wolny — wtrąciła z jękiem pacjentka. — No nie tak znowu bardzo wolny — poprawił małżonek — bywa gorzej, panie doktorze, bywa gorzej... Sądziliśmy, że wszystko przejdzie, ale gdzież tam. Przetrzymała do kolacji. Zjadła kaszki manny z jajeczkiem na miękko i bułeczką z masłem. — Tyci... tyci! Co kot napłakał — wtrąciła chora z fotela. — Wcale nie takie „ty,ci-— Złowiłem życie 65 siącami mówił, że mu brakuje 81 i wówczas wyglądał jeszcze zupełnie czerstwo, miał zaróżowione policzki. Dziś rumieńce znikły. Zostały mu tylko pałające, głęboko osadzone oczy, ale układ warg, mimo wychudzenia, pozostał ten sam: życzliwy, dobrotliwy i łagodny. Dwadzieścia dwa dni jeszcze do terminu przyznania mu emerytury. Jeżeli nie dotrwa i umrze przed tą datą, emerytury nie dostanie. Takie prawo, a prawo nie zna litości, jest suche i nieubłagane. Józef ma żonę i trzech chłopaków, więc zawziął się, że musi dla nich trwać az do terminu. Obaj nasi ordynatorzy mocno powątpiewają, czy potrafi przeżyć aż dwadzieścia dwa dni, ale on o to wciąż prosi. Błaga o zastrzyki. _ Mój doktorku! - składa dłonie do modlitwy. Nie dajcie mi zdechnąć przed czasem. Zróbcie, co w waszej mocy. , Wszyscy lubią Józefa i każdy by rad mu dopomóc, ale jak? Ja mu donoszę kawę z domu, to go podtrzymuje. Jest mi za nią bardzo wdzięczny. Kuchnia tego dać nie może. Siostra litościwym wzrokiem dodaje mu otuchy, ale jemu otuchy nie braknie, braknie mu płuc Wypluwa je kawałkami z krwią. Coraz to ciężej łapie powietrze. Otwiera usta, niby ryba na piasku. - Panie doktorze... już tylko dwadzieścia dwa dni... Drugim pacjentem separatki jest Kazimierz. Takiz wychudzony i wyblakły szkielet, ale w przeciwieństwie do Józefa jest zgryźliwym malkontentem. Nie ufa nikomu. Wszystkie winy przypisuje lekarzom i personelowi szpitalnemu. „Przyszedł zdrowy i tutaj tak go obrobili'. Uciekłby dawno, gdyby nie ta złamana noga. Kazimierz ma raka kości i nie wolno mu się ruszać w obawie, ze znowu coś pęknie. Pielęgniarki obchodzą się z mm jak z jajkiem, ale on wciąż narzeka... Nikt Kazimierza nie lubi. — Panie doktorze — szepnęła mi na ucho siostra — taretka przywiozła samobójczynię, proszę zobaczyć. — Co za trucizna? — pytani idąc przez korytarz, — Sublimat. — OjojL. Co za idiotka, nie mogła wybrać lepszej... — Do tego jeszcze siostra szpitalna, moja koleżanka. Wchodzimy do ambulatorium. Już dyżurna płucze żołądek. Szklany zbiornik na trójnogu i serwetka zasłaniająca twarz samobójczyni. — Niech siostra pędzi do kuchni po mleko, dużo mleka! — daję zlecenie. W tym momencie długa, wąska dłoń ściąga serwetkę i spoza niej wyłaniają się ogromne, aksamitnie smutne, niebieskie oczy prześlicznej blondynki: — Niech pan doktor się nie trudzi! — powiada spokojnie. — Wszakże to wszystko na nic. Pan sam rozumie, osiemnaście tabletek, końska dawka. — Po co to było? Po co? — warknąłem wściekły. — Tak trzeba — stwierdziła poważnie, biorąc mnie za rękę. — Nie mogła pani wybrać lepszej trucizny, wszakże pani jest siostrą! Czy pani zdaje sobie sprawę z tych cierpień, jakie ją czekają? Niewydolność nerek, mocznica... Czy pani się nad tym zastanowiła? Wracałem do dyżurki wytrącony z równowagi. Byłem zły na tę dziewczynę. Głupia. I taka... ładna... — Pewnie zawiedziona miłość? — rzuciłem siostrze przez zęby. — Gdzież tam! — odrzekła. — Ma kochającego męża. — Więc może niedostatek... nędza? — Nic podobnego. Niczego jej nie brakowało. Wszyscy ją pieścili. Rodzice porządni ludzie, ja ich znam. Ja panu mówię, doktorze, źle być rozpuszczonym. Za dobrze jej było. Ot, co! — zakończyła ze złością. — Ale z tym sublimatem to się wybrała, jesteś- my bezsilni. Procesu nie da się zatrzymać. Musi umrzeć, i to w takich straszliwych męczarniach. Na to nie ma już żadnej rady. Żadnej rady — powtórzyłem, stając po środku korytarza z rozłożonymi ramionami. — Siostra nie rozumie, co się teraz we mnie dzieje. Być lekarzem i nie móc poradzić. Patrzeć bezsilnie, jak takie głupie, śliczne dziecko umiera... No, nareszcie moi szefowie wyszli. Jem szpitalny obiad. Łykam wiór o watę mięso i zapijam wodnistym rosołem. Nigdy mi ta lura nie smakowała, ale teraz nie mogła mi przeleźć przez gardło. Myślałem o dziewczynie. Jątrzyła mnie troska o jutro. Miałem wyrzuty su-mienia. Może nie wykonałem jakiejś niezbędnej czynności ratowniczej? Może nie znam odpowiedniej odtrut-ki? Może istnieje jakiś nowy środek? Wyjmuję z podręcznej biblioteczki lekarskiej podręcznik za podręcznikiem, szukam, wertuję, ale nic nowego. Wszystko dla niej beznadziejne. Biorę gazetę. Staram się wygubić dręczącą myśl, ale ona niby u-przykrzone muchy nie daje mi spokoju. Wreszcie wstaję i automatycznym krokiem idę do tamtej sali. W rogu, tuż przy drzwiach leży ona. Niedaleko, pod ręką, aby łatwiej było przerzucić na separatkę śmierci. — Wiedziałam, że pan doktor do mnie przyjdzie — szepnęła. — Dlaczego miałem właśnie przyjść? Wprost przeciwnie, jestem wściekły na panią. Gdybym mógł, to bym panią bił... — To czemu pan nie bije? — Nie czas na przekomarzanie się. Pani jest dużym, dzieckiem, nieodpowiedzialnym, właśnie może... zbyt mało bitym... No, bo proszę powiedzieć szczerze, po co to pani zrobiła? — Bo mnie nic nie interesuje. Życie dla mnie nie ma żadnego sensu. Więc po co robić coś bez sensu? 63 — Pewnie obrała pani zły kierunek pracy. Może pani nie lubiła szpitalnictwa? Ja także tego nie lubię. Ale mogła pani przecież zająć się czymś innym, medycyną społeczną, a zresztą... mój Boże! — trzeba siebie przeanalizować, może ma pani ukryte jakieś talenty, z których rodzi się hobby: muzyka, malarstwo... Trzeba było siebie wypróbować... — A po co? Spytała tak naiwnie, tak zwyczajnie i prosto, wlepiając we mnie swoje naiwnie dziecięce oczy, które dopełniły jeszcze to pytanie. Po co? A bo ja wiem? Rzeczywiście... po co? Przez, chwilę wahałem się z odpowiedzią. ¦— Po to, by znaleźć zadowolenie z tego, co się robi. Praca musi być twórcza, a wówczas przynosi nam radość. — Ja nigdy takiego uczucia nie zaznałam. Mnie nic a nic nie interesowało. Ja nikogo nie kochałam i nie kocham, czy pan to rozumie? Jakże można żyć bez miłości, zwłaszcza gdy zachodzi konieczność jej odwzajemniania. To okropne, być kochanym i nie móc odwzajemnić się. Czuć w sobie pustkę. Nie. Pan nie jest w stanie tego zrozumieć, bo pan jest normalnym człowiekiem. Nagle chwyciła mnie za rękę i gorączkowym szeptem zaczęła prosić: •— Panie doktorze, mój drogi! Pan wygląda na dobrego i odważnego człowieka. Błagam pana o zastrzyk' śmiertelnej dawki morfiny, abym nie dotrwała do tych straszliwych męczarni, jakie mnie czekają. Abym skończyła od razu. Pan wie przecież, że nie wyjdę stąd żywa. Osiemnaście tabletek sublimatu nie żarty. Błagam więc. Tylko jeden zastrzyk, nikt o tym nie będzie wiedział. — Głupstwa pani mówi! — oburzyłem się, odwracając szybko głowę od tych oczu błagalnych, od tego su- 69 gestywnego, przeszywającego mnie spojrzenia. — Głupstwa pani mówi! — powtórzyłem, energicznie wstając. — Wszakże bywają wypadki... Może się panią odratuje... — Ja tego nie chcę. Bóg panu przebaczy... — szepnęła cicho. Odszedłem ze spuszczoną głową. Czy miałem oczekiwać na boskie wybaczenie? Zdawałem sobie sprawę z absolutnej beznadziejności tego przypadku. Ona się nie odratuje. Kwestia tygodnia okrutnych męczarni. — Panie doktorze, musimy już iść na wieczorny obchód — przypomniała dyżurna siostra. — Ach tak... tak, musimy iść — powtórzyłem apatycznie, wstając z kozetki. I znowu łóżko za łóżkiem, twarz za twarzą. Rozpływają się na tle pościelowej bielizny w jeden szpitalny chaos, ten miał stolec, a tamten I jeszcze nie miał. Tego strzyknęło pod łopatką, a tamtego w dołku. Każdy z nich jest przejęty stanem swojego zdrowia, kurczowo się trzyma życia, wlepia wzrok w lekarza, jak w wyrocznię lepszej przyszłości. Tylko ta dziewczyna, ta głupia, ta jedna tego nie chce. Odwracam od niej głowę, gdy mijam. Boję się spotkać te oczy. Wstydzę się i sam nie wiem dlaczego. Godzina dziesiąta wieczór. Szpital zalega cisza. Od czasu tylko do czasu przesunie korytarzem jakaś swoim nieszczęściem przygarbiona postać. ¦— No — rzekła dyżurna siostra, stając we framudze otwartych drzwi lekarskiego gabinetu — chyba dziś bę~; dziemy mieli spokój. Proszę iść spać, ja pozałatwiam wszystkie kłopoty. Zdejmuję buty, rozprasowuję pięknie spodnie na poręczy krzesła i kładę się na tapczanie. W tym momencie^ dolatuje do mych uszu obrzydliwy, natrętny głos alar-i mowej trąbki pogotowia. Masę tobie, babo, placek! Już jakaś niespodzianka. Mija kwadrans, otwierają się drzwi. Kubaszny głos .siostry: — Niestety. Wstawaj, doktorku, skrobać. — Bardzo krwawi? — Ciurkiem. Musimy śpieszyć. Ano, cóż robić, nie ma rady. Opuszczam nogi z miłego tapczana. Już sala przygotowana, instrumentarzystka czeka. Wkładam fartuch biały, na wierzch „rzeźniczy" — ten z czerwonej ceraty i zabieram się do sakramentalnego szorowania rąk. Robię to legę artis, jak uczono, jak wbijano w studencki łeb: złożone dłonie pod kran, woda ma ściekać łokciami. Nie opuszczać szczotki, nie dotykać niczego. Steril!!! Pacjentki twarz mnie nie obchodzi. Mam przed sobą pole operacyjne. Szeroko rozstawione uda wsparte na podpórkach. Biorę korncangiem watę i zmywam krocze. Zakładam wzierniki. Wchodzę kleszczami do wnętrza. Chwytam za szyjkę macicy i podciągam ją jak najbliżej ku sobie. Jest szeroko rozwarta, ziejąca i poszarpana. — Niepotrzebne tu hegary — rzucam instrumenta-rzystce — proszę od razu szeroką łyżkę. Ostrożnym, okrężnym ruchem łyżki badam dno macicy. Łyżka nie chce posuwać się, zaskakuje za wystający płód. Zacina się. — Proszę korncang — rzucam przez zęby. — Biorę i zaciskam jego zęby na tkankach płodu. Obrotowym ruchem wyświdrowuję całą przyczepioną zawartość, pociągając ku sobie. Łatwo się odkleja i poddaje. W świetle szyjki macicznej ukazuje się dziesięciocentymetrowy niemowlęcy tułowik bez głowy. Wygląda jak tubka z gofrowanego, czerwonego kartonu. Te fałdy to żebra. Sprawdzam łyżką jeszcze raz. Główki i kończyn braku- je. Widocznie jakiś partacz 'grzebał się tu przede mną i poobrywał gwałtem, co się dało, a tułów został. — Zakażenie pewne — mówię do siostry. — Przypadek brudny. W tej chwili pacjentka z cicha jęknęła. — Tak, tak, teraz pani pojękuje — rzuciłem z irytacją. — A niech pani powie szczerze, kto już tu przedtem panią ratował, kto zaglądał przede mną? — Nikt, panie doktorze. Słowo daję nikt! — Ja nie jestem policjantem, a wiedzieć muszę, dla pani własnego dobra, ile czasu upłynęło od tego grzebania się. — Gdzież bym pozwoliła, panie doktorze — zapro->. testowała energicznie. — Tylko przed trzema dniami jedna taka baba tam zaglądała, ale nic nie robiła, broń Boże! Tylko zaglądała... — Właśnie, właśnie — potwierdziłem — i zaglądając oberwała główkę. Silny musiała mieć wzrok. — Ojej, panie doktorze, strasznie boli! — Już niedługo koniec. Jeszcze tylko chwileczkę. Znowu ostrzem łyżki posuwam się wzdłuż dna macicy. Sprawdzam, oczyszczam resztki przyklejonego łożyska, wszystko to razem z ciemną krwią wypada mi na kolana i po ceratowym fartuchu ześlizguje się wprost do wiadra. Teraz wyczuwam pod kantem łyżki zgrzyt zdrowej, włóknistomięsnej tkanki. Jest to charakterystyczny znak, że operacja skończona, wnętrze macicy już puste i powierzchnia czysta. — Tampon! — rzucam instrumentarzystce zlecenie, zresztą najzupełniej niepotrzebnie, bo i bez tego podaje mi go automatycznie. Oto wisi przed moim nosem niby długi, ciemnobrunatny wąż. Tamponuję. Zwalniam szczypce. Macica wsuwa się w głąb na swoje anatomiczne miejsce. Siostra pieczołowicie ściera kroplisty pot, 72 z czoła pacjentki. Teraz dopiero widzę jej twarz mizerną i przejrzyście białą. — Fizjologiczny roztwór — rozkazuję — i calcium chloratum dożylnie. Opuszczam salę, rad z dobrze odwalonej roboty. Poprzez szronem pokryte szpitalne okna przeciera się zimowy, anemiczny świt. Nieprzyjemny dreszcz przebiegł mi po plecach. Leniwym ruchem ramion przeciągam /.drętwiały od przechyłu kark. Patrzę na zegarek. Nie opłaca się już spać. Za półtorej godziny zaczną napływać pierwsi pracownicy. Powszedni dzień roboczy rozpoczyna się. Ciekawe, kto tej nocy umarł? Trzeba zapytać o to siostry dyżurnej. Żyel® czy śmierć Im sensu — Panie doktorze — melduje dyżurna siostra — mamy na sali wariata. — Jak to wariata? — zdziwiłem się. —¦ Wszakże to nie psychiatryczny. — Ano, widzi pan, nie poznali się i przyjęli. Leżał dotychczas cichutko, a teraz zaczyna rozrabiać. Pan doktor może pamięta, ten starzec chudy w sali drugiej, trzecie łóżko od okna po lewej. Nie wiem po prostu, co z nim robić, bo mi ciągle ucieka. Próbuje z okna skakać. Już dwukrotnie chorzy go na tym przyłapali, właśnie przyprowadzono go z ulicy. Pędził w koszuli po śniegu. Co robić? Wchodzę na salę. Wskazany winowajca leży spokój-niutko, niczym trusia. Ma piękną, rasową twarz o orlim; nosie i wysokim, szlachetnym czole. Patrzy na mnie rozumnie i wnikliwie. — Co panu dolega? — zapytuję wywiadowczo. — Nic, panie doktorze, ot, taka słabość chodzi pa kościach. Spoglądam na kartę. Stan podgorączkowy, temperatura skacze pod wieczór. Żadnych objawów obiektywnych nie stwierdzono. Mocz i kał w badaniu. Diagnoza: „pod obserwacją". — Czy pani była przy tym? Co podejrzewają? — szepczę do siostry. 74 — Pan doktor nic nie mówił, zdaje się, sam nie wie. — Więc po jakiego licha tutaj go przyjęli? — Może ten stan podgorączkowy? — domyśla się siostra. — Co właściwie panu jest? — spytałem obcesowo. — Właśnie przyszedłem zapytać o to pana doktora — padła rezolutna odpowiedź. — Hm... no tak, rzeczywiście, do nas należy sprawę wyjaśnić. Ale jeszcze doktor choroby pańskiej nie ustalił. Dopiero obserwujemy... — Całe nasze życie, panie doktorze, to jedna wielka obserwacja, bo nikt z nas nie wie, po co się tutaj znalazł. I nie wiemy dokąd i kiedy odjedziemy. My nic nie wiemy. Ot, taka idiotyczna obserwacja. — Tymczasem wiemy jedno — przerwałem gadulstwo — wiemy na pewno, że pan musi leżeć spokojnie i nie wyprawiać gonitwy po śniegu. Za następnym razem nikt łapać nie będzie i zamarznie pan na śmierć, bo mamy dzisiaj 25 stopni mrozu. — To wszystko wymysł złych ludzi, panie doktorze — bronił się. — To tylko oni na złość wymyślają, żeby mnie dobić. — No, dobrze już, dobrze. Proszę leżeć spokojnie, nie rozrabiać. — On wcale nie wygląda na wariata — mówię do siostry, opuszczając salę. — Nawet inteligentnie gada. — Tak, tak, ale nikt nie wie, co mu za chwilę do łba strzeli. — Co z naszą samobójczynią? — spytałem i zaraz się przestraszyłem własnego pytania. Po co? Wszakże doskonale znałem jej stan. Unikając bezpośrednich wizyt, obserwowałem ją z daleka. Tak. Muszę się przyznać: boję się jej. Boję się ponowienia prośby. Boję się jej spełnienia. Tchórz. Mam do siebie za to wstręt. Ale nie mogę się przemóc. Wstrętny tchórz! 75 — Kończy już — odpowiedziała siostra głosem obojętnym, jakim się mówi o złej lub dobrej pogodzie na jutro. — Jej dni są policzone. Chyba lepiej przeprowadzić na separatkę.... — Nie, nie — zaprotestowałem gorąco. — Wszakże ona doskonale rozumie, co to znaczy. Nie wolno. — O... — dodała nagle zatrzymując się. — Pan doktor słyszy? Spoza drzwi dolatywało ciche jęczenie. — Męczy się. Dobrze jej tak, nic a nic nie żałuję — mówiła siostra nerwowym szeptem, którego drżenie przeczyło treści. Fala niepohamowanego żalu, pomieszana z wyrzutami sumienia i lękiem, ogarnęła mną znowu. Czyż jestem temu winien? Alboż to ja spowodowałem jej męczarnię? Ty — odpowiedziało sumienie. — Mogłeś i możesz skrócić jej męki. Odrobinę ludzkiej litości. Odrobinę męskiej odwagi. Zabrakło ci, tchórzu! Pośpiesznie wróciłem do gabinetu struty i nieswój. Po co zadawałem siostrze pytanie? Po co wywoływałem wilka z lasu? Przez dwa ostatnie dni mijałem jej salę, odwracałem nawet głowę. Muszę tam zajść w końcu. Ale po co? Pocieszać? Grać przed nią komedię? Nie chciałem podczas obchodu. Chowałem się za plecy, za białe fartuchy. Wolę tam iść sam. Siedzę na sofce swojej lekarskiej dyżurki jak zmięty, bezwolny worek. Odkładam tę wizytę z godziny na godzinę. Patrzę bezmyślnie na krystaliczne gwiazdy w oszronionym oknie. Wiele w nich symbolicznego piękna. Zimnej, lodowatej obojętności na to, co się w krąg dzieje. Przedwieczorna cisza już objęła szpital. Muszę wreszcie tam pójść. Nagle ciszę tę przerywa tupot biegnących nóg. Ktoś pędzi korytarzem. Drzwi od dyżurki gwałtownie się 76 otwierają. We framudze staje dyżurna siostra, bez służbowego czepka, z rozwianym włosem. — Panie doktorze! Ten stary wariat znów uciekł! — No to pędźcież za nim! — zawołałem. — Ależ on w koszuli nocnej i już daleko za bramą, co to będzie, co to będzie! Jeszcze pod autobus trafi! — Nie trafi — uspokajam — pijaków i wariatów licho nie bierze. Niech się siostra uspokoi. Kto tam za nim pobiegł? — Woźny i sanitariusz z chirurgii. — Wystarczy, dadzą sobie radę. O, już nawet słychać głosy. Proszę lepiej przygotować mu łóżko i poszukać kogoś do pilnowania, żeby się awantura nie powtórzyła. Rzeczywiście od strony schodów dolatywał już jakiś rejwach. Siostra, poprawiając czepek, wybiegła na spotkanie. Wyjrzałem i ja na korytarz. Delikwent, w długiej po kostki koszuli, niby prasłowiański apostoł, prowadzony pod pachę przez dwóch muskularnych i barczystych drabów, kroczył środkiem z godnie podniesioną głową. — Cóż pan sobie myśli? — krzyknąłem groźnie, a on zatrzymał się tymczasem, wybałuszając na mnie swoje naiwnie patrzące oczy. — Każdy z nas coś myśli, pan doktor także myśli —> odpowiedział obojętnie. — Ja nie mam ludzi na pańskie usługi! — krzyczą-łom dalej. — Ma pan leżeć spokojnie, rozumie pan? Inaczej zawołam policję i oddam pana w ich ręce. Tu szpital, a nie kryminał. Nie mamy tu celi dla wariatów! Poprowadzili starego na salę. — Kto go będzie pilnować? — spytała siostra. — Któraś z sanitariuszek nocnych — podpowiedziałem. — Gdzieżby, panie doktorze, nie utrzyma, stary mo- t cny, woźnemu podobno się wyrwał. Gdzieżby słaba kobieta! -— Niechaj więc ten woźny siedzi, nie ma nic lepszego do roboty. Znowu szpital się uciszył. Mogę usiąść przy biurku. Ą Ale nie! Wszakże to pora wieczornego obchodu. Idę od ' sali do sali. Stolec był? Bóle mniejsze? Czkawka minę-; ła? Krew już nie cieknie? Ropy mniej? Brak apetytu...J aż nagle radosny krzyk: -— Panie doktorze, już tylko jedenaście dni! Chyba dożyję? Co?? Proszę mi szczerze powiedzieć... dożyję?! Pan Józef uniósł się na łokciach i patrzy błagalnie w oczy, gorączkowo, chorobliwie, niby wierny, poczciwy,: potrącony przez samochód pies. ' — Niech się pan nie martwi — pocieszam i sam sie-j bie w tym momencie nie znoszę. Po co ta blaga, skoro dziś jeszcze przed południem doktor K. orzekł, że Józef na pewno nie dotrwa. Jak długo kamforą tak trzymać potrafią? — Kto wie, czy z tego łóżka na spacer się pan jeszcze nie wybierze — dodałem, z wymuszonym uśmiechem wisielczego humoru. — Do Abrahama na piwo — zażartował. — Proszę, niech mi pan doktor zbada ciśnienie, bo wciąż mi się zda je, że zapadam w przepaść. — Lepiej dam panu mocnej, świeżej kawy, przynio słem i mam ją w dyżurce. Jutro dostanie pan ode mni( w prezencie całą paczkę, wystarczy jej na miesiąc... — Miesiąc... — powtórzył apatycznie i opadł bezwładnie na poduszki. Zaniósł się kaszlem. Wiedziałem Zaraz będzie krwotok, może ostatni? — zawróciłem, że by uciec. Cóż ja mogę pomóc? Zupełna bezsiła. Wyplu wa resztki płuc. — Panie doktorze — odezwał się nagle sąsiad, ó rakowiec, Kazimierz. — Do sądu podam łobuzów. Co nzpital! Rękę mi teraz złamali. O, proszę spojrzeć... siedziałem o tym dobrze. Przy przekładaniu z łóżka nosze pękło mu ramię. Kości straciły wytrzymałość. ¦ jego ostatnie godziny. Dziw, że dotąd się jeszcze \ ma. Jakże mu wytłumaczyć ten beznadziejny stan? kże bronić opinii sanitariuszy? - Jutro podyktuję podanie do sądu. Trzeba raz sfeoń-6 z tymi zbójami. To nie szpital, ale mordownia! — :yczał coraz głośniej, gdy odchodziłem z sali. Do niej teraz nie pójdę. Lepiej, gdy szpital zaśnie. Jie mogłem. Nie zdobyłem się. Dopiero dziś, po no~ ch dwóch dniach jej męczarni. Jakim cudem ona się długo trzyma? Czwarty dzień bez oddawania moczu. uria kompletna. I po co to spuszczanie krwi, te fizjo-iczne roztwory soli. Po co te wszystkie komedie sy-lujące leczenie, gdy się wie na pewno, że to jest bez-lowe, że to tylko przedłuża męczarnie, nieludzkie, "humanitarne! Kiedy podchodziłem do jej łóżka, nie poznałem dziew- v ny. Ani śladu dawnej pięknej twarzy. Jej przeogrom- ¦• oczy utonęły w obrzydliwym obrzęku. Złośliwy los ¦¦'¦ -.by się mścił za tę właśnie piękność. Powstało mon- i im. Cały dziewczęcy urok, wiotkość i prężność zosta- :niszczone, zdeptane, wykoślawione, obrócone w ża- tą karykaturę. Wysmukłe niegdyś dłonie leżały teraz na bieli prześcieradła niby dwie bezforemne kłody, eksponaty tragicznego panopticum. — No i co? — wyrwało mi się idiotyczne pytanie, bo przecież musiałem coś do niej powiedzieć. Nie poruszyła się już nawet, tylko grymas nie wysłowionej boleści wykwitł na obrzękłe wargi. Gdzieś z głębi gorączkowym blaskiem błyszczały oczy. Zaczęła coś ./.ybko, nerwowo szeptać. Pochyliłem głowę, przybliżając ucho do jej ust. — Doktorku! Kochany, dobry, jedyny, podaj mi swoją dłoń. Podałem. Właściwie włożyłem swoją dłoń w jej bezwładnie rozczapierzone palce. I wówczas tak dziwnie jakoś, sam dzisiaj nie rozumiem skąd, zaczęły padać na moją rękę wielkie jak groch łzy. Doprawdy, feto % nas płakał — nie wiem. Nie potrafiłem wówczas ani czuć, ani analizować tego. Jednocześnie doleciał mnie błagalny, cichy szept: — Litości, morfiny! Zerwałem się. Dłużej już nie mogłem. Niech będzie, co ma być. Wszak to nie morderstwo. To mój obowiązek. Jestem żywym człowiekiem, a nie martwym wykonawcą bezdusznych przepisów. Zdecydowanym krokiem wbiegłem do dyżurki sióstr. Tam w szafce leżą narkotyki. Kluczyk w wiadomej szufladzie. Drżącą dłonią wyciągam go stamtąd. Dyżurka jest pusta. Szpital śpi. Przez zaśnieżone okno przeciska się blask neonowej, ulicznej latarni. Widzę wszystko, nie potrzebuję zapalać światła. Serce tłucze mi w piersi na alarm. Czuję tremę jak przed życiowym egzaminem. Po cichu, unikając zgrzytu, niby złodziej, przekręcam kluczyk w zamku szafki. I tu nagle odzywa się cichy, w tonacji głos: — Ja wiem, co doktor zamierza uczynić. Owróciłem głowę. Na tle białego pokrowca kanapki siedzi w kącie, w takimże białym fartuchu, dyżurna siostra. Roztopiła się, znikła w tej bieli. — Ja... Ja nic... — bąknąłem z zażenowaniem, niczym spłoszony żak przed nauczycielem. Nie przewidziałem podobnej sytuacji. — Doskonale wiem, że z dobrego serca doktorek idzie ^ dawać jej zastrzyk. I co z tego? Ja wpadnę — doktor i wpadnie, a jej od tego nikt nie zbawi. Będzie wielki szum. Sprawę rozdmuchają. I pytam jeszcze raz: po co? 80 !>!n kogo? Dla tej głupiej wariatka? Nic a nic jej nie żałuję. Gdyby pan doktor znał jej rodzinę. Najpoczciwsi ludzie, atmosfera domu ciepła. Ptasiego mleka jej nie brakowało. Rozpusta. Skaranie boże, tfu... ot co. Sama (tobie winna, niechaj teraz cierpi. — Dlaczego sprawa ma się wykryć? —- spytałem. — I Chyba by siostra wygadała. Tych parę ampułek da się ukryć, policzyć na zniszczenie. Nikt nie zauważy. — A właśnie, że nie pozwolę! Mam swoje zasady. I Może się mylę, ale każdy na ziemi wlecze swoje biedy II .swoje rozkosze. Tak musi być. Każdy ma swój krzyż my swoim ludzkim mózgiem nie powinniśmy ingero- Iwać w boskie planowanie. Wszystko ma swój sens i swoje przeznaczenie... — Niech więc siostra szuka sprawiedliwości u swego dobrotliwego Boga, ale mnie zostawi swobodę działania. Jestem dorosły i wiem, co robię. Biorę na siebie całkowitą odpowiedzialność. Proszę meldować o tym, komu sobie siostra życzy. Proszę uważnie patrzeć, oto biorę i szafki sześć ampułek morfiny i napełniam nimi strzykawkę. Jest to śmiertelna dawka, niech to siostra zanotuje. A teraz proszę iść za. mną i uważnie śledzić, co robią! Nerwy ponosiły. Nie panowałem już nad sobą. Sam Inie zdawałem sobie sprawy, że mój dotychczasowy szept przechodził stopniowo w głośny i ostry krzyk. — Na miłość boską, ciszej! — zerwała się z sofki. —¦ I Jeszcze mas kto usłyszy. Proszę się uspokoić, dobrze, pro-¦ze się uspokoić! Nie słyszałem już dalszych jej słów, biegłem przed niebie szerokim szpitalnym korytarzem. Nic mnie nie obchodziło. Mogłem napotkać na swej drodze cały świat. Roztrąciłbym na strony. Torowałem drogę z zaciętym uporem głębokiej, niezachwianej świadomości, że czyni <; dobrze. Siostra milcząc biegła iza mną. Ii — zlowłiem życie 81 Otworzyłem drzwi separatki i szybko pochyliłem się nad łóżkiem. Jej ręka leżała w tym samym miejscu co przedtem. Tylko głową miała odrzuconą ku tyłowi. Oczy wróciły do dawnej "wieuLOgci, czyżby puchlina opadła? Zdecydowanym ruche^ ^liżyłem igłę do jej ramienia. — Za późno, dofetojiku — usłyszałem za sobą cichj szept. — Czyż pan nie widzi? Ona nie żyje. Strzykawka wypadły mi z ręki. Stałem jak urzeczony.1 Zimny pot wystąpił iąj na czoło. Zacząłem histerycznie! dygotać. Zęby dzwoniły ani jak w febrze. Nie mogłer oderwać wzroku od jej r0Zwartych szeroko oczu. Patrzyły smutne i obojtem. Ależ, panie doktorze, nic podobnego, nie opusz-¦ i na chwilę łóżka. Do wyjścia naszego dyrektora czuła się znakomicie '/.mawiała. 85 — Nawet dowcipkowała — dorzuciła któraś z sąsiadek. Nie namyślając się długo, zbiegam na dół i nakręcana numer szpitalnego ordynatora. Mieszka on na miejscu, tuż za parkiem. Stary, doświadczony internista. Niech sprawdzi, niech będzie świadkiem. Nie upłynął i kwadrans, jak się zjawił. — O co tu chodzi? — spytał obcesowo. — Wacek wyszedł na miasto i prosił mnie o zastępstwo. Aż tu nagle, zupełnie nieoczekiwanie i bez żadnego powodu umiera, może nawet już umarła, jedna z lekko niedomagających pacjentek. Kandydatka na wypisanie... — Ano — mruknął. — Chodźmy zobaczyć. Bywa... bywa... Doktor Ch. przedstawia sobą typ lekarza starej generacji, takiego z prowincji, co przez całą iswoją lekarską praktykę nie miał żadnych pomocy laboratoryjnych ani rentgenowskich, musiał więc radzić sam. Kuty na cztery nogi, bez pomocy mikroskopu i ekranu stawiał salomonowe diagnozy. Lat pod siedemdziesiąt, czerwony na twarzy, z siniejącym nosem, chudy i nie ogolony, z niedbale narzuconym kubrakiem, wyglądał raczej na hrecz-kosieja, a nie ordynatora. Stanął przy nogach umierającej. Spojrzał na nią krytycznym okiem, pokiwał smętnie głową i rzekł głośno a rubasznie: — No cóż, panie kolego. Nic nam nie pozostaje do zrobienia, jak tylko wsadzić gromnicę w dłonie nieboszczki i zmówić za jej duszę wieczne odpoczywanie. To powiedziawszy, zdecydowanym krokiem jął schodzić po schodach. Ledwie znikł na horyzoncie szpitalnego parku, gdy otworzyły się wejściowe drzwi, a w nich ukazała się postać zawsze wytwornego doktora Wacu-sia. Dopadłem go z hiobową wieścią. 86 — Wacek! Nieszczęście! Mam pecha! Jedna z twoich pacjentek nagle zmarła. — Co?! — zdumiał się. — Która? — No ta, pierwsza od strony korytarza. Zdaje się... Kozłowska! — Kozłowska? — Tak, tak... zdaje się, że to nazwisko. — Być nie może! Chodźmy! To mówiąc, nasz dyrektor energicznie i jak zawsze godnie jął wspinać się na schody, a za nim ja, dyżurne siostry i jeszcze kilku zwabionych sensacją gapiów. Kiedyśmy osiągnęli szczyt schodów, zastaliśmy sytuację bez zmian. Ten sam przygnębiający nastrój, ta sama gromnica, siedzące w koszulach pacjentki i spory tłumek klęczących. Doktor Wacunio stanął przy łóżku i głosem oficera dowodzącego batalionem, wrzasnął z całej mocy: — Pani Kozłowska! Proszę w tej chwili zaprzestać tych swoich komedii, bo przestanę panią leczyć. Bzdury! Histeria! Ja pani pokażę robić mi kawały! A wy — tu obrócił się do pielęgniarek — zgaście gromnicę i zabierajcie się do swojej roboty. Nie pora na modlitwy. Jutro rano możecie sobie iść do kościoła. Staliśmy kołem, jakby zmrożeni i obrażeni. Ten obce-sowy, rubaszny rozkaz wobec majestatu śmierci wyglądał co najmniej nieludzko. Nie pasował też do natury Wacia, zawsze delikatnego i subtelnego. Posępnie patrząc na to, co ma nastąpić, skurczyliśmy się w sobie z przerażenia. Modlące się kobiety zerwały się z kolan i pośpiesznie zdmuchnęły świece. Powieki „zmarłej" poczęły nagle mrugać, na policzki wystąpiły rumieńce, po czym raptem, wstydliwym jakby ruchem zgarnąwszy na głowę koc, obróciła się na bok. Schodziliśmy ze schodów wielce (Skonfundowani. 87 — Jakże mogłeś tak krzyczeć na chorą, skąd taka pewność, że ona nie umarła? — pytałem półgłosem. — Leczę babę od czterech lat, to moja stara pacjentka, znam jej wszystkie chwyty. Wciąż wyprawia te same hece i wciąż ją od tego ratuję. — Ale skądże może znać te wszystkie symptomy śmierci. Jakże może ona symulować Cheyne Stokesa? Jakże może zatrzymać puls? — Na tym polegają cuda natury. Histeria potrzebuje tylko bodźca. Dalsza gra odbywa się pod dyktando instynktów i atawizmu. Organizm dostaje tylko rozkaz umierania, więc zaczyna grać rolę doskonałej śmierci. Ta Kozłowska jest wspaniałym okazem. Czego to ona 1 nie potrafi! — Wiesz ¦— powiadani — zastąp teraz ty mnie w pra- 1 cy, czuję się zupełnie wypompowany. Ta cała historia kosztowała mnie sporo nerwów. — Daruj — zaśmiał się. — Nie mogłem przewidzieć. ] Wróciłem dopiero po jedenastej, obchód wieczorny był już skończony. — Wszystko w porządeczku! — zameldowała dyżurna siostra. — W takim razie idę spać. Dobrej nocy! Nie wiem, która to mogła być godzina, chyba trzecia nad ranem, kiedy zbudził mnie ucisk na piersi i gorący oddech na policzku. Przerażony otworzyłem oczy, ale w krąg panowała ciemność. Do elektrycznego wyłączni-: ka musiałem przebiec cały pokój. Zresztą nie mogłem; się ruszyć, bo ten ktoś trzymał mnie, przyciskając dój łóżka. Powoli wzrok się oswajał z mrokiem. IBlask la-' tarni ulicznej wystarczał do rozróżnienia sylwetki. Ujrzałem ją tuż-tuż przed sobą. Ten ktoś klęczał przy łóżku, całym ciężarem .pochylony nade rrx.:ną. J( 88 błyszczące oczy z odległości paru centymetrów patrzyły na mnie. — Niech ipan doktor mnie ratuje, oni chcą zamordować... — sapał ochrypłym basowym głosem. — Któż to oni? — spytałem, poznając twarz starego „wariata". Skąd się on tutaj wziął? — myślałem. Jak się teraz od niego odczepić? — Jakże mogę pana ratować, sikoro pan mnie trzyma — powiedziałem głosem spokojnym. — Niech pan mnie puści i usiądzie spokojnie w fotelu. Nie chciał usłuchać. Przytulił się jeszcze silniej. Przywarł policzkiem do mego policzka. Dygotał jak w febrze, sapał gorączkowo prosto w moje ucho: — Oni chcą mnie zadusić. Oni tutaj zaraz przyjdą. Pana także zaduszą. Tak mówili. Musimy uciekać! — A więc uciekajmy, niech mnie pan puści — podpowiedziałem. — Nie... nie ¦— bredził dalej. — Oni będą strasznie męczyć, torturować, lepiej może ja sam pana szybciej zaduszę i lżej... — to mówiąc jął mi po omacku iszukać : rdyki. Tego już nie wytrzymałem. Kopnąłem draba, co sił w nogach zrywając się z sofki. Jednym susem byłem już nn korytarzu. Nie chciałem podnosić alarmu. Za mną biegł wariat. Dopadłem portierni i tu dopiero wrzasną-tcm na woźnego. Grał sobie najspokojniej w karty z sanitariuszem, tym właśnie, co miał pilnować chorego. Wspólnymi siłami obezwładniliśmy starca. Już przybiegła siostra dyżurna: — Najmocniej przepraszam pana doktora, nie dopa-t rzyłam, to moja wina. — Nie szkodzi. To raczej wina sanitariusza i on ju-'. d za to odpowie. Tymczasem proszę ułożyć chorego, już tit; uspokoił. Proszę mu dać krople walerianowe, do- 89 I brze zrobią. Gdy przyjdą ordynatorzy, zreferuję im sprawę i wariata się wypisze. Musimy uprzedzić wszystkie zmiany, żeby go już więcej do naszego szpitala nie kierowano. Ale stało się zupełnie inaczej. Wariat pozostał w naszym szpitalu i to na dłuższą kurację. Jak to się stało, zaraz opowiem. Tegoż samego dnia, po tej nocnej wizycie, pod koniec roboczodniówki, tuż przed odejściem ordynariuszy, powstał nagle rejwach... — Panie doktorze, panie doktorze!... Prędzej na salę drugą — wołała siostra od progu. — Wariat popełnił samobójstwo! Wpadam na jego salę. Leży ziemistoszary, w zagłębieniu zaś szyi, tuż pod jabłkiem Adama sadzawka krwi, spływa ona stamtąd ciurkiem na pościel. Krew ciemna, Skądże taka ciemna? W tym miejscu są arterie, musiałaby krew tryskać. Nie mam czasu na medytacje. Wyrywam chustkę do nosa z kieszeni i zamaszystym ruchem ścieram krew z szyi domniemanego samobójcy. Żadnej rany. Szyja gładziutka i zdrowa. — Poprosić tu doktora K. W tym momencie wbiegli już na salę obaj ordynato-rzy-interniści. — Co?... Co się stało? — pytają nerwowo na wyrywki. — Mnie się zdaje, że krwotok wewnętrzny żołądka — odpowiedziałem. — Ach tak, oczywiście! — zawołał doktor K. — Oczywiście. Perforacja wrzodu żołądka. A ja nie domyśliłem się. Objawy zaburzenia psychicznego tak charakterystyczne dla tych spraw w tym wieku... oczywiście. Dawać go na chirurgiczny. Zoperujemy i cała wariacja się uleczy. Tak więc wyjaśnił się los naszego „wariata". Imierć nie czeka - Już tylko trzy dni! — wyszeptał dziś na przywitanie, poprzez gasnący uśmiech zasuszonych warg, bielili.y umierający Józef. Chciał jeszcze coś swoim gadatliwym nawykiem mówić, ale już nie mógł. Brakło mu sił ha otwieranie ust. Nie był to już ten dawny, wesoło u-ftmiechmięty, zawsze pogodny, zawsze życzliwy nasz .Józef. Znikły dawno ostatnie dowcipy i przygasł połysk przyjacielskich oczu. Leży oto przede mną szaroziemisty niby trup, wychudzony do granic możliwości. Spoza rozpiętej piżamy wyglądają żebra szkieletu. Gdyby nie ten połysk wciąż jeszcze tlejących źrenic, trudno byłoby u-wierzyć, że to ciało wciąż jeszcze żyje. I rzeczywiście, ilawno by już skończył, gdyby nie ciągłe zastrzyki i lewatywy odżywcze. Doktor K. uwziął się. Musi żywego doprowadzić do mety. Już tylko trzy dni... trzy dni!... — Ale cóż ci z niego, nawet jeśli dożyje — powiada dziś doktor Ch. — Wszakże on ręki już nie podniesie, żadnego papierka nie podpisze. A nawet kto wie, czy potrafi coś przytomnie stwierdzić. Cały ten sztuczny i;mach może się zwalić. Wszystko okaże się na próżno. Termin upływa 23 kwietnia. Ani godziny wcześniej, .leżeli umrze przed tym terminem, rodzina znajdzie się na bruku. Jedynie mała, jednorazowa zapomoga — nic więcej. Jeżeli terminu dotrzyma, wówczas dostanie eme- 91 lyturę, nawet wcale niezłą. Pacjent doskonale rozumiał. Iluż to rozmów byłem świadkiem. — Zosiu! — przemawiał do żony — nie denerwuj się. Twardy jestem, nie dam się. Licho mnie nie weźmie. Przyjdzie kostucha wcześniej, to jej łeb ukręcę. Ale z każdym następnym dniem obawy nasze rosły. Dzisiaj, zaraz po obchodzie, doktor K. smętnie pokiwał głową: — Oj, chyba nie dożyje. I cóż z nim robić, taki dobry człowiek... — A może przesunąć datę zgonu? — podpowiedziałem. — Ależ kolego! Co też mówicie! To kryminał — oburzył się doktor K. — To jest zbrodnia równorzędna z fałszowaniem podpisu. Zresztą zapisy i wypisy chorych idą chronologicznie. Poza tym o przyznaniu emerytury decyduje specjalna komisja. Oni protokolarnie stwierdzają zgon. na miejscu, tutaj w szpitalu. Ha! — miejmy jeszcza nadzieję. Proszę kontynuować kro-, plówkę glukozy. Kamforę dostaje? — Ależ oczywiście, regularnie. Sam pilnuję. A może by tak dostać skądś koniaku, podobno dobrze w takich wypadkach robi? _ spytałem. — A wiecie, kolego, doskonała myśl. Mam właśnie w domu butelczynę, to j ą przyślę. Już po południu mieszałem koniak z żółtkiem jajka i poiłem Józefa własnoręcznie, z łyżeczki. Nie trwało długo. Następnego dnia zaczęły się wymioty i... czkawka. Że jeszcze żył, świadczyły o tym oczy. Nie mówił już nic, tylko patrzył na drzwi, jakby stamtąd oczekiwał ratunku. Dziś mamy 22 kwietnia. Pogoda śliczna, słoneczna, wiosenna. Rynsztokami spływają pierwsze deszcze. Wesoło na duszy i rześko na ciele. Szerzej się oddycha, a nogi same aż się podrywają do radosnych podskoków. Hej! S2 Hej! Młodość to jest wielka rzecz. Nic tak nie reaguje na wiosnę jak młodość. Jej świadomość rozsadza pierś, napina bicepsy, że się chce krzyczeć: „Hej!" Pamiętam, jak. sprężyście wbiegłem na szpitalne schody, skacząc po dwa stopnie na raz. Tężyzna zdrowia tryskała we mnie werwą humoru. — Józef już dogorywa — melduje siostra dyżurna na powitanie. — Dogorywa? — powtórzyłem bezprzytomnie, wiadomość ta nie chciała trafić do upojonego wiosną mózgu. — Przepraszam, nie dosłyszałem, kto dogorywa? — Józef. — A którego jest dzisiaj? — spytałem pośpiesznie. , — Dwudziesty drugi —odpowiedziała siostra. — Więc został mu tylko jeden dzień. Czyż naprawdę nie dotrzyma? — Niech pan doktor sam go zobaczy. Wchodzimy do separatki na palcach. Sam nie wiem, czemu zbliżamy się do śmierci na palcach, jakby w obawie, aby życia nie spłoszyć. Józef leży bezwładnie na płask w niezmiennej od tygodnia pozie. Oczy utkwił we drzwiach, tak jak wczoraj i przedwczoraj. Wiem, że obdarzał mnie szczególną sym~ patią. Witał mnie zawsze wesołym i serdecznym okrzykiem, potem już tylko gestem głowy, a ostatnio oczami. Tym razem kąciki warg z lekka drgnęły wysiłkiem mówienia. Przybliżyłem do nich ucho, jak mogłem. — Jeszcze... dzień... — usłyszałem szept. — Tak, tak — stwierdziłem głośno. — Tylko jeden dzień. Wszystko będzie dobrze, nie ma obaw... — mówiłem twardo i mocno, pragnąc tą butą przełamać spazm, jaki mnie dusił za gardło. Tym razem nawet się nie uśmiechnął, tylko zsiniałe wargi znowu się poruszyły. Ledwie słyszalnym tchnieniem wysylabizował: emerytura. 93 — Ależ tak, tak, naturalnie — stwierdziłem i chciałem dalej mówić, ale nie potrafiłem. Głupi spazm chwycił mnie za gardło, taki idiotyczny, dziecinny szloch. Odwróciłem szybko głowę, aby nie zauważył. Spostrzegła to jednak siostra i... zawstydziłem się. Szybko wybiegłem z sali, wpadając w objęcia doktora K. Spojrzał wnikliwie w moje oczy i wzruszony, cichym głosem zapytał: — Koniec? — Jeszcze nie, ale chyba zaraz... — bąknąłem. — Zastrzyk strofantyny. Zaraz strofantyny. Musimy go przetrzymać. Tylko 15 godzin zostało. — Dostał już wszystkie zastrzyki w maksymalnych dawkach, panie doktorze. — To go obłożyć butelkami gorącej wody. Postępować jak z niemowlęciem, jak z wcześniakiem. Mleko z żółtkiem i koniakiem w odbytnicę. Robić, co tylko można, szkoda człowieka. Ale co tu gadać. Szkoda słów. Co ma być, to będzie. Stoimy wszyscy troje na szpitalnym korytarzu, wpatrzeni w otwarte szeroko okno. — O, proszę spojrzeć — przemówiła siostra, podnosząc ramię. — Kasztany już kwitną. — Wiosna w pełni — stwierdził doktor K. i pokiwał głową. — Kasztany — powtórzyłem jakoś bezmyślnie i właśnie w tej chwili, pamiętam to doskonale, rozległ się ostry, chrypliwy, nienaturalnie dziki, duszący się krzyk. Wpadliśmy do separatki z powrotem. Bezwładem opuszczonych ramion, jakby wsparty o podłogę, zwisał do połowy wychylony z łóżka Józef. Podnieśliśmy go z powrotem na poduszki. Na ustach miał krwawą pianę i toczył nieprzytomnie białkami oczu. — Lecę do telefonu — zawołał doktor K. — Muszę tu zaraz ściągnąć tę wielką komisję. Niech pan pilnuje pulsu! — krzyknął jeszcze z daleka. „Pilnować pulsu"! — jak mam to robić? Wysłałem siostrę po strofantynę, sam stałem bezradnie patrząc na chorego. Leżał teraz spokojnie, oczy miał otwarte i wciąż jeszcze żywe. Oddech nieregularny, zamierający na dłuższe odstępy. Nie miałem już najmniejszych złudzeń: konał. W tym momencie chmara ptactwa siadła na sąsiednim drzewie. Zapamiętałem ten przedziwny szczegół. Wiosenny świergot ptaszków i cichy, ledwie dosłyszalny szept umierającego zlały się wówczas w jedno. Usłyszałem wyraźnie wypowiedziane słowo: „dożyć!", po czym głowa Józefa bezwładnym skrętem opadła na ramię. Nie było chwili do stracenia. Wszakże ordynator potrzebował coś spisać, jakiś protokół, jakieś zeznanie. Najwyższy czas... ostatnie sekundy! Wyskoczyłem na korytarz, aby wołać, ale doktor K. już sam biegł w moją stronę, a za nim stary ordynator szpitalny, jak zwykle nie dopięty i jak zawsze nie golony. — Musicie w obecności pacjenta podpisać, że dziś jest dwudziesty trzeci kwietnia. Rozumiecie? Dziś jest dwudziesty trzeci kwietnia, początek dnia, parę minut po północy. — Rozumiemy, panie doktorze — odpowiedzieliśmy zgodnym chórem. Wiatr zaszeleścił gałęzią kasztana i odleciały ptaki. I Wędkarze sali piątej Salę piątą, na końcu korytarza, często omijałem w wieczornym obchodzie. Po prostu nie było tam co robić. Zdawkowe rozmowy? Landrynkowe uśmiechy? Głupie i beznadziejne pocieszenia? Przelewanie z pustego w próżne? Po co ta cała komedia wobec tych nieszczęśliwych kikutów? Ci ludzie doskonale zdają sobie sprawę, że ich życie już się skończyło. Dla siebie, dla rodziny, dla społeczeństwa są tylko nieużytecznym kłopotem, tolerowaną z litości biedą. Kikuty z poobcinanymi kończynami, komicznie skaczące pokraki. Gdybyż to jeszcze nowoczesne protezy, ale kto by na taki luksus sobie pozwolił. Może państwo? Może ta kolej, która im kończyny obcięła? Wolne żarty. Kij w skórę oprawny i kule pod pachą to cały ekwipunek. Ich weselna odprawa. A renta — wystarczy na zupę i chleb, ale na jubkę żona sama musi zarobić. Ubezpieczenia przedwojenne to istne kpiny. Leży ich tam na tej piątej sali czworo, jeden gorszy połamaniec od drugiego. Sami kolejarze z nieszczęśliwych wypadków. Jeden tylko bez lewej nogi. Drugi bez kończyn całej lewej połowy, tak jak mu lokomotywa w pędzie obcięła. Trzeciemu brak obu stóp, a najgorszy ten czwarty bez obu rąk i bez obu nóg — sam tylko kikut do wożenia w wózku. Kandydat na ulicznego żebraka, model do wzbudzania litości. 08 Omijam ich salę nie dlatego, że tam ponuro i smutno, ¦irost przeciwnie, ta piąta sala aż kipi od humoru. Najbielsza ze szpitalnych sal. Witają każdego kaskadą bez--.'ikiego śpiewu i śmiechu. Skąd się w nich bierze ten i mor? Ale my, lekarze, mamy szczególnie wyrobioną . iadomość nieszczęścia, jakie tworzą amputacje. Oni je-.. rze tego nie wiedzą. Dopiero gdy wyjdą stąd w dawny świat, dawne życie i do dawnych, zdrowych ludzi. Gdy oparci niezdarnie o ścianę nie potrafią postawić przed ¦łebie kroku i zaczną chwytać się muru, żeby nie upaść. Wówczas dopiero zginie im uśmiech z ust i rny lekarze dobrze o tym wiemy. Dlatego nie lubię wchodzić na salę piątą. Każdy temat zadrażnia ambicję. Każdy obraz wywołuje tęsknotę. Ja, zdrowy człowiek, muszę w ich oczach wyglądać jak ironiczny wyrzut, a do tego jeszcze Z racją czy bez racji przykładałem wszakże rękę do tego kalectwa. Brałem przecież udział w amputacji. — Musi pan doktor zajść do nich, dawno tam nie byliśmy — powiada siostra, naciskając klamkę. Nie miałem już odwrotu, wszedłem więc zdawkowo uśmiechnięty. — Dzień dobry starej gwardii! — rzuciłem niby we-«oło i od razu się przestraszyłem własnych słów. Czyż to nie ironia z mojej strony? Czyż to nie kpiny? Oni i... gwardia. Gdzież to porównanie. Poczują się może dotknięci. I słusznie, jakże można tak przemawiać. Straciłem rezon. Prawdopodobnie spiekłem nawet raka. —¦ Dobry wieczór, doktorku! — odpowiedział wesoły chór podnoszących się z poduszek białych postaci. W tej chwili zauważyłem rzecz dziwną, której nigdy dotąd nie spostrzegłem. Oto przy wezgłowiu każdego łóżka, oparty o ścianę stał długi kij, a z jego końca zwisał sznurek. — A cóż to za broń? — spytałem. — Wybieracie się na wojnę? 7 — Złowiłem życie 97 L I znowu łapię siebie na nietakcie. Jakże można podsuwać im taką ironię. Jakże ci biedni ludzie mogą się gdziekolwiek wybierać? Każde zdanie tutaj, w tej sali, staje się niestosowne. Jakże trudno z nimi rozmawiać. — Gdy pan doktor przyjdzie do nas w nocy, sam na własne oczy zobaczy, co to za wojna — odpowiedział najbliższy kaleka. — Boję się, a może to kije na mnie? — Gdzieżby tam naszego doktorka bić! — zaprotestowali chórem. — Ale naprawdę serdecznie zapraszamy na widowisko. Początek o godzinie jedenastej w nocy. Rewia pierwszej klasy. Cyrk nie z tej ziemi... za jedne 10 groszy!... — Ano, zobaczymy... —odrzekłem odchodząc. Pochłonięty robotą zupełnie zapomniałem o tej swojej obietnicy. Dopiero gdzieś około północy, kiedy zdejmowałem buciki do spania, we drzwiach dyżur] stanął mój opiekuńczy duch — siostra dyżurna. — Sala piąta po raz trzeci już dzwoni, żeby poprosić pana doktora. — Stało się co może? — A cóż tam mogło się stać gorszego. Nie ma co już tam amputować. Prosili, żeby panu doktorowi powiedzieć, że zapraszają na rybki. — Przyniósł im kto? — zaciekawiłem się. — Nic nie wiem i niczego nie rozumiem, najlepiej chodźmy zobaczyć. Idziemy wzdłuż korytarza, mijając otwarte drzwi kolejnych sal. Od niebieskich nocnych lampek panuje błękitny półmrok. Od czasu do czasu rozlegnie się gdzieś cichy jęk albo astmatyczny, duszący kaszel. Wiosenne;; powietrze wywietrzyło przykre zapachy. Swobodniej się jakoś oddycha. Ostrożnie naciskam klamkę „piątki". — Czemu tu drzwi zamknięte? — mruczę do siostry. 98 — Oni zawsze o to proszą — odpowiedziała. Przekroczyłem próg zupełnie ciemnej sali. Mimo woli wyciągnąłem dłoń do wyłącznika. — Niech pan doktor nie zapala! — rozległ się syczący, uept od wewnątrz. Zamknąłem więc za sobą drzwi i oparty o nie plecami rzekam, co dalej nastąpi. Z wolna wzrok przywyka do ¦icmności. Poprzez dwa duże okna zakrada się blask utarni, wystarcza jej, aby rozróżnić łóżka, a na nich sie-Izące postacie w błękitnych piżamach. Każda z tych 'iistaci trzyma w ręku kij. Z tych czterech kijów wybiegają na sam środek pokoju długie sznurki, na końcu każ-lgo z nich widnieje kawałek słoniny albo mięsa. — Co się tu dzieje? — spytałem. — Tsss...! — uciszono mnie znowu chóralnie. — Proszę się nie ruszać, zupełnie nie ruszać — szepczą. — Zaraz się rozpocznie. Nie rozumiałem jeszcze tej całej komedii. Jakieś nocne misterium czy co? Nagle w przeciwległym rogu sali zjawił się biało-czar-ny, łaciaty szczur i wahającym się, lękliwym truchtem vybiegł na środek. — To Maciuś1... to Maciuś! — przedstawił mi go sze->1.em najbliższy inwalida. — Wielki spryciarz, on przynęty nie weźmie, tylko dookoła obgryzie. I rzeczywiście, łaciaty szczur obiegł przynętę kołem, każdą obwąchał, po czym usiadł przy największym kawałku i szybkim ruchem szczęk jął słoninę obgryzać. — Szkoda prowizji... Szkoda na łajdaka prowizji! — zeptali wędkarze. — Lepiej go odstraszyć dla innych. — Skądże tu te szczury? — spytałem siostrę. — Nie podziewałem się tej plagi w naszym szpitalu. Zupełnie iak na jakimś starym wraku okrętowym. — Cicho... cicho! — doleciał znowu przyciszony •zept... — Już idą! 99 i I 'i Tym razem na arenę wyszła ich para, były znacznie.] mniejsze, jednokolorowe, nieufne i strachliwe. Lada] szmer uciekały z powrotem w kąt. Dopiero po kilkuna-j stu próbach dotarły do przynęty i wzięły się także doj oskubywania słoniny. Różnica wzrostu była wielka.| Widocznie matka z synkiem. W końcu matka łapczywie! przełknęła resztkę nie dogryzionej słoniny. Z chóralnymi wrzaskiem triumfu podbito kij. Szczur zatoczył piękne! salto w powietrzu i z wysoka, prawie spod sufitu, kla-j pnął na jedno z łóżek, skąd pośpieszną rajteradą poprzez! kołdrę chorego uciekł pod podłogę. Przez cały czas tej! ucieczki pacjenci pokładali się ze śmiechu. Takiej bez-j troskiej radości, takiej dziecięcej uciechy nie ogląda-[ łem w żadnym z dziecińców. Bili dłońmi w koce, kto I miał nogę, ten nią wierzgał, a gdyby mógł, toby zatań-] czył oberka. — Teraz pan doktor poznał nasze rybki — odezwali] się wreszcie pełnym głosem. —> To jedyna nasza tutaj rozrywka. Proszę częściej nas odwiedzać, postaramy się \ dla pana doktora o dobry kij, a słoninkę to nam z kuchni J dają. Pani gospodyni także czasami tutaj zagląda. Tak — pomyślałem odchodząc. Jakże niewiele potrzeba do radości, jedni ją widzą w każdej brzydocie, a drudzy odbierają isobie życie nie mogąc jej dostrzec, Chyba radość mieszka w nas samych i nie da się ampu- s tować z kończynami. Przez jeden sezon pełniłem funkcję lekarza-instruk-tora wodolecznictwa i słonecznych kąpieli w państwowym sanatorium w Druskienikach pod Grodnem. Wielce pocieszna to była praca. Słońce jak słońce. Las jak las. Żywicą pachnące sosny, kryształowa rzeka, basen kąpielowy, gorący piasek —czynniki wspaniale leczące, /.właszcza otyłe dyrektorskie brzuszki, których było tam najwięcej, Druskieniki bowiem cieszyły się ogromnym wzięciem właśnie u takich sybarytyzmem podtatusia-łych panów. Po prostu były one modne. Rzeczą wiadomą jest, że każde skuteczne leczenie musi być prowadzone według ścisłej recepty. Przede wszystkim musi zaistnieć wiara pacjenta w mądre kie- i ownictwo lekarskie. Słońce i las bardzo pięknie, ale -•go za mało. Trzeba jeszcze wiedzieć, jak w tym lesie i-hodzić i jak tym słońcem oddychać. Każdy „kuracjusz" lubi być prowadzony za rączkę. Każdy przepis, każde ulecenie musi być koniecznie poparte autorytetem; tym właśnie autorytetem, jako się rzekło, przez cały sezon letni byłem ja. Istniały w Druskienikach dwa tereny: męski i żeński. ()ba otoczone płotem ze ściśle dopasowanych desek, aby, broń Boże, ktoś nieproszony a ciekawski nie podpatrzył przez niedyskretną szparę, jaką ma figurkę pani mini-¦¦trowa albo i sam pan dyrektor. W granicach obu pło- 101 tów obowiązywała nagość, przykryta tylko czasem w wypadku nadmiernej indywidualnej skromności wąską przepaską imitującą figowy listek. Każda kuracjuszka i każdy kuracjusz, jako kandydat i do raju, przed rozpoczęciem spacerów na goło musiałj stanąć z arkuszem białego papieru w długim ogonku, a kiedy doczekał się wreszcie swojej kolejki, lekarz-in- ' struktor (to niby ja) wypisywał na tym arkuszu papieru najprzeróżniejsze „zlecenia", oczywiście odpowiednie do stanu zdrowia danego golasa. Zlecenia wyglądały mniej więcej tak: „Rano słoneczne naświetlenie minut 15 przez trzy dni, potem każdego dnia dodawać po minut 5 aż do 30 minut. Resztę czasu odpoczywać w cieniu. Spacer umiarkowany dookoła terenu przechodzić winien stopniowo w piętnastominutowy bieg, po czym wracać do normalnego marszu. Natrysk minut osiem, unikając moiczenia głowy"... Oczywiście każdy pacjent musiał posiadać nieco odmienne wskazówki, inaczej kuracja wyglądałaby szablonowo. Niełatwą więc rzeczą było wykombinować tyle; odmiennych wariantów tego „racjonalnego" marszu albo-„racjonalnego" naświetlania czy też kąpieli. Żeby ułatwić sobie te „lecznicze" improwizacje, wymyśliłem kolorowe słupki. Znakomity wynalazek. Kierownictwo druskienickiego sanatorium było wniebowzięte i od razu mi entuzjastycznie przykłasnęło. Kolorowe słupki istanęły na skrzyżowaniu spacerowych ścieżek. Odległości wymierzono dokładnie. Od czerwonego słupka do zielonego metrów 25, a od zielonego do żółtego 50. Teraz moje recepty wyglądały już bardziej precyzyjnie, a w swoich leczniczych skutkach były wprost zdumiewające. „Od czerwonego słupka do zielonego ma pan maszerować wolnym, nie przymuszonym krokiem; od zielonego do żółtego stopniowo przyśpieszać. Dalej od żółtego biec drobnym, miękkim truchtem, aż przy czerwonym znowu przejść w dowolny marsz. Przy niebieskim zatrzymać się i trzy razy głęboko westchnąć". Co to była za uciecha patrzeć na tych różnych wygodnickich sybarytów, liczących z nabożeństwem sekundy i badających kolory słupków, aby się, broń Boże, nie omylić. Te duże, zatroskane, egoistyczne dzieci bawiły sio. pysznie swą wiarą w lecznictwo. Odmierzali kroki, kłócili się o pierwszeństwo albo dzielili się wolnym terenem. Jednym słowem, przyjemnie było patrzeć na znakomite postępy tej wielce „racjonalnej" kuracji. Ćwiczenia gimnastyczne prowadził w Druskienikach Pietkiewicz — znany w świecie aportowym instruktor, absolwent CIWF. W innych godzinach prowadziłem ja ;am. Oczywiście ani wiedzą sportową, ani doświadczeniem nie iimywałem się do Pietkiewicza. Miałem poza sobą poznański kurs wf — i to wszystko. Nie byłem wart nawet wiązania sandałów temu doskonałemu sportowcowi. A jednak... jednak jego zespół bywał zawsze nieliczny, podczas gdy do mnie garnął się tłum chętnych kandydatów. Dlaczego? — Odpowiedź prosta: „ćwiczenia prowadził... lekarz!" Tylko takie ćwiczenia mogły pomóc. Spośród licznych i mniej więcej szablonowych drus-kienickich kuracjuszy zapamiętałem jednego. Był nim rudowłosy przemysłowiec wileński, o białym, mocno piegowatym ciele. Miał śmiesznie wypukły okrągły brzuszek i cienkie, nieproporcjonalnie długie ramiona. Dałem mu na wstępie specjalnie wielce skomplikowaną listę kuracyjnych zajęć i z satysfakcją obserwowałem, jak przez pierwsze trzy dni, z zegarkiem w ręku, odmierza słupki i dopasowuje swoje ćwiczebne kroki do wypisanej na arkuszu recepty. Czwartego dnia stanął na nowo do lekarskiego przeglądu w długim ogonku nagich kandydatów. Gdy po kil- 102 103 ku godzinach dotarł wreszcie do mego gabinetu, spytałem zdziwiony: — A pan tu po co jeszcze raz? — A bo widzi pan doktor, zapomniałem zapytać, czy ręce, kiedy idę, mam trzymać wyprostowane w dół czy zgięte w górę? Dostał wyraźną instrukcję i uspokoił się. Odtąd trzymał już zawsze ramiona przygięte jak w biegu. Coś za tydzień, a może i za dziesięć dni, obchodząc kuracyjny teren zauważyłem mego pacjenta w łazience w pozycji leżącej na ziemi. Wzdłuż ściany biegł szereg mosiężnych kranów. Tkwiły one nisko na wysokości 40 centymetrów ponad podłogą i służyły do płukania stóp przed wejściem do basenu kąpielowego. Właśnie pod tymi kranami, na swoim wypuczonym brzuszku leżał mój ryży delikwent. — Co pan tu robi? — zawołałem zdumiony. — Kąpię się tak, jak pan doktor kazał, to znaczy bez moczenia głowy. Rzeczywiście głowę miał wytkniętą poza obręb działania otwartych kranów. — Nasze morze, uważa pan, jest za mało reklamowane — mówił do mnie wojewoda toruński Władysław Raczkiewicz. — Z naszych wspaniałych piaszczystych plaż moglibyśmy uczynić drugą Riwierę, tylko brak odpowiednich urządzeń, przyzwoitych hoteli i w ogóle jakiej bądź troski o letnika-kuracjusza. Dlatego postanowiłem stworzyć specjalną placówkę „lekarza klimatycznego" i o objęcie tej placówki właśnie proszę pana. Jest to sprawa nadzwyczaj pilna, już mamy marzec, musi więc pan natychmiast udać się w teren i działać. Przede wszystkim strona sanitarna. Poprawić stan higieny. Co tu zresztą długo gadać, nie będę pana uczył. Ze swej strony dopomogę we wszystkim, bylebym w porę był o to proszony. Reszty dokona naczelny lekarz wojewódzki, dr Kripendorf, zaraz mu pana przedstawię. Które z miast wybrzeża pragnie pan obrać za swoją bazę działania? Nie namyślałem się długo. Puck leżał w samym środku podległego mi terenu, stamtąd będę mógł robić wypady na obie strony. Dr Kripendorf okazał się człowiekiem przemiłym i ogromnie życzliwym. Obiecał jak najdalej idącą pomoc, podejmowałem więc pracę w optymistycznym i pełnym zapału nastroju. — Ze starostą wejherowakim to będzie pan miał nie- 105 mały orzech do zgryzienia, jest to formalista mało życiowy — rzucił doktor na pożegnanie. Ale ja nawet nie słuchałem. Układałem już błyskawiczny plan działania. I rzeczywiście ustanowiłem rekord szybkości. Dosłownie w trzy dni urządzałem już mieszkanie w Pucku, a na czwarty dzień przyjechał Żorżyk, był to sanitarny kontroler, zarekomendowany mi przez profesora higieny. Żorżyk był Rosjaninem z pochodzenia, ale zasymilowanym przez kulturę polską. Mówił z akcentem rosyjskim, a nierzadko szpikował obcymi wyrazami. To właśnie okazało się wkrótce naszym wspólnym nieszczęściem. Ludność kaszubska przezwała go od razu „RusMem". Żorżyk był małego wzrostu i raczej o brzydkiej twarzy, nerwus straszliwy i niepohamowany impetyk. Nie potrafił swoich uczuć ani okiełzać, ani ubrać w dyplomatyczne szatki. Reagował szczerze i wylewnie, może nazbyt wylewnie, i to mu nie jednało przyjaciół, zwłaszcza tutaj na tak odmiennym psychicznie terenie. Jednym słowem, przedstawiał pn sobą duszę słowiańską, z rosyjska mówiąc: „na rospaszku". Do pracy wziął się ostro i także może... zbyt ostro. Co prawda, ostrość ta była w całej pełni usprawiedliwiona, gdyż stan sanitarny naszego wybrzeża przedstawiał się ultra tragicznie, co i dziś jeszcze możemy stwierdzić. Z powodu braku odpowiednich lokali wczasowych większość letników zmuszona była (i jest do dzisiaj) korzystać z domów prywatnych, całkowicie nie dostosowanych do tego przeznaczenia. Nie mówiąc już o łazienkach, ustępów przeważnie nie było, a jeśli i były, to ich stan wołał o pomstę do nieba. Poza tym królowały jeszcze tak zwane „gno-jowniki" na samym środku mieszkalnego podwórka. Jedynym wyjściem z tej sytuacji były ostre nakazy likwidacji tego stanu rzeczy z zagrożeniem policyjnymi mandatami. Może by ta metoda dobre dała wyniki, gdyby nie pochodziła od „Ruska". Żorżyk, jako się rze- 106 klo, był raptusem o niewyparzonej gębie i nie potrafił /.nieść nerwowo niektórych obrazków obyczajowych, n jakie to były obrazki, właśnie zamierzam opowiedzieć. Któregoś, na przykład, dnia idąc ulicą Pucka natra-Młem na rynsztok przecinający w poprzek całą jezdnię, 'ółta zawartość i obrzydliwy zapach nie budziły najmniejszej wątpliwości. Ten otwarty ściek kloaczny pro-vadził w bramę domu prywatnego, a stamtąd na ukos poprzez spore podwórko do ustępu, którego stan nie da ¦ ię opisać, coś ultra wstrętnego, braknie słów do wyrażenia odrazy. Mój biedny Żorżyk aż pozieleniał na twarzy. Z papierosem w zębach rzucił się bez słowa kołatać w drzwi właściciela. Niestety, były zamknięte. Dom pusty. Wywiad wkrótce ustalił, że właścicielem tym jest radny miasta Pucka. Nazajutrz otrzymał on nakaz sprzątnięcia, ile czy go wykonał? Z innym radnym spotkaliśmy się po paru dniach, kie-ily wybraliśmy się na rewizję sanitarną miejscowej masarni. Izbę zastaliśmy ogromną i dokładnie wymiecioną. Urzędował w niej sam masarz i jego małoletni pomocnik. Na środku izby stał wielki gliniany piec do gotowania mięsiwa. U góry widniał niewiele mniejszy zbiornik cynowy, prawdopodobnie do wody, takeśmy pomy-Heli, ale na wszelki wypadek Żorżyk przystawił stołek i wlazłszy nań, zapuścił swoją dłoń za brzegi zbiornika. — Fu! Cholera! — zaklął siarczyście, zeskakując na->;le ze stołka. Wymachując ręką, szybko pobiegł do najbliższego kurka spłukać dłoń. Niestety, zamiast wody zaczęły z kranu wypadać tłuste, dobrze odkarmione mięsem robaki. Rura do kranu biegła właśnia od tegoż zbiornika. Tym razem nie obeszło się bez drabiny. Żorżyk wlazł i stwierdził, że ten właśnie cynowy zbiornik pełny był po brzegi bydlęcych jelit macerowanych przez robaki. Wewnątrz wszystko się ruszało. Na oburzenie nasze zdziwiony masarz wyjaśnił, że metoda ta jest powszech- 107 nie stosowana. Jelita z uboju poddane bywają naturalnemu procesowi maceracji i dopiero pod koniec procedury wypłukuje się martwe już robaki, po czym kiszki idą do produkcji. Upłynęło kilka tygodni. Czerwcowe słońce zaczęło przypiekać. Z upałami zjawiły się tłumy turystów. Wyroiły się wózki z lodami i budki z lemoniadą. Mijając je, przeglądamy butelki pod słońce. I, o święty Boże! Czego tam nie ma! Nie mówię już o źdźbłach siana, o jakichś tam pyłkach i osadach, ale gorsze są skrzydełka much i wreszcie — resztki karaluchów. Dowiaduję się, skąd pochodzą te dziwne jakieś zielone nalepki. Oczywiście z mego Pucka. Fabryczka, jak się okazuje, tkwi tuż pod moim nosem. Nie czekam długo. Natychmiast już jesteśmy tam z Żorżykiem. Dwie izby. Na środku jednej z nich stoi dieslowy motorek do napełniania butelek lemoniadą. Drugą izbę wypełniają przeróżne baseny i zbiorniki do gotowania wody, żaden z nich od dawna nie był w użyciu, wszystko to oblazłe z farby, brudne i zardzewiałe. Ściany obu pomieszczeń niechlujne, zanieczyszczone, szparami biegają prusaki, całość przedstawia obraz nędzy i rozpaczy. Nie mam oczywiście innego wyjścia, jak tylko nałożyć plomby na pas transmisyjny motoru, z nakazem remontu lokalu i wszelkich zbiorników. Właściciel wcale się nie przejmuje moimi restrykcjami. Arogancko się uśmiecha twierdząc, że plomby i tak zostaną zdjęte, bo on ma brata legionistę w Warszawie i ten będzie wiedział, co z nami zrobić. Wychodzimy nieco skonfundowani. Po kilku dniach znowu łapię w kioisku brudną lemoniadę z takimiż nalepkami, a więc produkcja trwa, ale jakim cudem? Wszakże plomby są nałożone. Biorę policjanta i razem we trójkę zjawiamy się w fabryczce. Brud jest taki sam jak przedtem. Remont wcale nie rozpoczęty. Bezczelny właściciel traktuje nas jak pan 108 władca. Widocznie otrzymał list z Warszawy. Już za-ierzamy opuścić lokal nie wykrywszy żadnego przemienia, gdy nagle policjant nasz cofa się, wraca do otoru, przyklęka przy nim i maca sznurek od plom-¦:. Kręci go chwilę w palcach, aż całkowicie roz-rc;ca. Włókna poprzecinane w różnych odległościach :lepione białkiem ustąpiły. Plomba spadła. W ten więc uosób odchodziła nocna produkcja. Wypisuję nowy 11 andat karny, ale po co? ? ? Za kilka dni telefon z Torunia. Mówi naczelny wojewódzki lekarz, dr Kripendorf: — Kolego! Dobra nowina. Mogę wygospodarować dla was parę tysięcy złotych, została mi resztówka w sanitarnym budżecie. Na co chcielibyście wydać? — Na chodnik do plaży w Jastarni i porządny publiczny ustęp w tejże miejscowości — zawołałem, podskakując radośnie. Tego mi najbardziej brakowało. — Zgoda. Jutro dostaniecie gotówkę, tylko załatwcie zaraz formalność ze starostą w Wejherowie, on musi wystąpić z wnioskiem. Telefonuję do starosty. Czekam niedługo. — Panie starosto! — wołam radośnie. — Dr Kripendorf wygospodarował dla mnie z działu sanitarnego dwa tysiące, trzeba tylko wystąpić z formalnym wnioskiem na budowę chodnika do plaży w Jastarni oraz ustępu publicznego, najserdeczniej o to proszę. — Jak to? —odezwał się nadęty głos w słuchawce. — Kto tu będzie decydował o potrzebach wybrzeża, ja czy pan? Już ja sam tę sprawę z doktorem Kripendorfem załatwię. ¦— No i załatwił. Ani on, ani ja pieniędzy nie dostaliśmy. Letnicy w Jastarni dalej brnęli poprzez zaśmiecony piasek. Natomiast ja wkrótce otrzymałem wezwanie do Torunia. Wojewoda Raczkiewicz miał zatroskaną twarz. — Widzi pan, doktorze! — powiedział. — Zbyt ostro 109 pan wziął się do roboty. Zwłaszcza ten pański sanitariusz „Ruskiem" przezwany. Kaszubi go nienawidzą. My, u-waża pan, ludzie z wschodnich kresów nie pasujemy do tutejszej psychiki. Inny świat. Tyle skarg, nie mogę się obronić. Radni miasta protestują, podobno pan wymaga od nich niestworzonych rzeczy. Mało tego, Warszawa nawet ingeruje. Jakiś pułkownik z ministerstwa skarży się, że jego bratu oplombował pan fabryczkę lemoniady. Jednym słowem... rewolucja. Wczoraj miałem tu delegację, a do tego jeszcze sam starosta jest przeciwny panu. — A doktor Kripendorf? — bąknąłem nieśmiało. — Jaka jest jego opinia o mojej pracy? — Jak najlepsza, ale dr Kripendorf wyjechał właśnie na miesięczny urlop, a tu żądają natychmiastowych zmian. Jeszcze co do pana, to nie nalegają, ale ten kontroler „Rusek" musi natychmiast odejść. — Nie, panie wojewodo, mój kontroler ma najświetniej szą opinię profesora higieny na Uniwersytecie Wileńskim, poza tym jest człowiekiem uczciwym, nie dającym się przekupić łapówkami, jest pełen szlachetnego zapału, jednym słowem — jest człowiekiem najodpowiedniejszym na swoim stanowisku, a to że wsadził kij w zaśniedziałe mrowisko, to tylko przemawia na jego korzyść. Dla świętego spokoju odejdziemy razem. Tak się skończyła moja praca na wybrzeżu polskim. lo ważna rzecz — Za tydzień zamelduje się pan u mnie w mundurze! — zakończył rozmowę dyrektor Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni, odprowadzając mnie uprzejmie do Namych drzwi, ja zaś wychodząc pomyślałem: jak ten mundur ma wyglądać i u kogo mam go uszyć? Tutaj, w Gdyni, ludziska są zżyci z problemami morza, więc na moje naiwne pytanie wybałuszą oczy i zaczną żartować albo kpić, lepiej zostawić sprawę otwartą. W Warszawie pójdę do dowództwa Marynarki Wojennej i dowiem ię wszystkiego. Nazajutrz byłem już w dowództwie. Wchodzę do olbrzymiego hallu, mam tremę. Nie znoszę „wysokich" urzędów z ich atmosferą dygnitarstwa. Podchodzę do woźnego. — Mój panie! Kto by tu mógł mnie poinformować, jak ma wyglądać mundur... uważa pan... mundur specjalnego oficera marynarki. — Nie chciałem wykładać kart na stół, a zdałem sobie sprawę, że wyszło jakoś .•śmiesznie. Spojrzał na mnie spod oka niby kelner na klienta, szacując widocznie możliwość napiwku. — „Specjalnego oficera", to znaczy jakiego oficera? — No, na ten przykład... lekarza... — Lekarza? — powtórzył niedowierzająco i jeszcze raz obejrzał mnie badawczo od stóp do głowy. — To niby pan? — zdziwił się. lll — Mniejsza o to. Chodzi mi o mundur lekarza marynarki, jak ma wyglądać. — Ano ¦— wysylabizował powoli, podnosząc palec do góry — w tej kwestii kompetentny będzie sekretarz wydziału personalnego piętro drugie, pokój 274. Winda zaraz w prawo. Któż by tam windami jeździł w takim ważnym i oficjalnym gmachu. Jeszcze się niechcący z samym ministrem w windzie spotkam, dopieroż będzie kawał. Wolę skakać po dwa schodki w górę, mam wszakże dopiero dwadzieścia osiem lat! Pukam we wskazane drzwi bardzo cicho i bardzo nieśmiało. Dopiero później, znacznie później nauczę się wchodzić bez pukania i władczym gestem głowy przywoływać niepewne urzędniczki do obsługiwania. Wówczas tej niezawodnej metody jeszcze nie opanowałem. — Czego pan sobie życzy? — Widzi pani — zacząłem przestępując z nogi na nogę — zostałem zaangażowany w charakterze lekarza Szkoły Morskiej i kazano mi sporządzić mundur. Nie wiem, jakie mają być galony. Oficerowie marynarki handlowej umieszczają na rękawie złotą kotwicę, ale ja chyba tego zrobić nie mogę, bo nie jestem nawigatorem. — Panie Stanisławie! — zwróciła się sekretarka do jednego z mężczyzn. — Zechce pan załatwić tego klienta. — Czym mogę służyć? — padło nowe pytanie i da capo referuję sprawę, czując jej niestosowną i zbyt małą powagę. — Kto panu kazał szyć ten mundur? — zapytał mężczyzna. — Jak to kto? — zdziwiłem się. — Alboż to ważne? — Chciałem powiedzieć, na jakim statku będzie pan pływał? — Na „Darze Pomorza". 112 — To marynarka handlowa, nie nasza, wojenna — i wierdził. — Ależ naturalnie — zgodziłem się. — Sądzę jednak, i ¦ przepisy mundurowe są podobne. — No więc cóż... — zaczął urzędnik z wielką powagą — granatowe sukno, marynarka nieco wcięta, dwa rzędy mosiężnych guzików... — Ależ — przerwałem elokwencję — ja o tym wszystkim wiem, chodzi mi tylko o galony na rękawie, jaki /nak mam wyhaftować? Czy są jakieś przepisy? —¦ Hm... — chrząknął urzędnik — właściwie to żadnych przepisów dla lekarzy nie ma. O, tutaj ma pan kolorową planszę z wszystkimi oznakami mundurowymi, ale lekarzy nie uwzględnili. Po prostu zbyt ich mało w służbie. Rzeczywiście zabawne, po prostu zapomnieli uwzględnić... — Więc co mam robić? — Wszakże macie swój lekarski emblemat, zdaje się, ¦ lwa węże Eskulapa, na kielichu, jeśli się nie mylę. — Ma pan rację, ale nie jestem pewien, czy mogę Id wyhaftować. — Mam dobrą myśl! — krzyknął nagle urzędnik. — Niech pan idzie do naszego krawca, on rozstrzygnie. Bardzo dobry pomysł. Już idę pod wskazany adres, — Kogo widzę! Co za miłe spotkanie! — pada nowy okrzyk i przede mną staje chudy jegomość w mundurze oficera marynarki, ale go dalibóg nie znam. Nie przypominam go sobie. Niby znajoma twarz, ale nie mogę •kojarzyć jej rysów z jakimiś przeżyciami. — Pan mnie nie poznaje — domyślił się. — Jestem Jednym z czterech pływaków, którzy pierwsi usiłowali przepłynąć Zatokę Gdańską, teraz pan sobie przypomina? — Ależ oczywiście! — zawołałem ze szczerym wybuchem radości ściskając podaną dłoń. Doskonale pamię- ł — Złowiłem życie T13 tam. Obraz sprzed dwóch lat nagle stanął mi przed oczami jak żywy. Bawiłem wówczas na Helu z wędrownym obozem swojej harcerskiej drużyny, gdy zapowiedziano ten pierwszy pływacki rajd. Hel—Gdynia. Eskortować miał jacht i szalupa, do załogi tej właśnie szalupy zwerbowano mnie i Janka Meysztowicza, mego przybocznego. Aż oto na przeszkodzie stanęła pogoda. Nazajutrz od samego rana zagwizdał sztormowy wiatr i olbrzymie, wściekłe fale przewaliły się poprzez kamienne molo rybackiego portu. Typowy dla „polskiego" morza nagły spadek temperatury i ziąb wywołujący dreszcze. Pływacy stanęli jednak w komplecie: dwie panie i dwóch panów. Jakby się umówili — jedna gruba, druga cienka i jeden gruby, drugi cienki. — Pogoda okropna, szkoda zdrowia, nie warto ryzykować — odradzał ktoś z komitetu. — Z tarczą albo na tarczy! — wykrzyknął z patosem ten właśnie grubas, wypinając dumnie muskularną\ pierś, reszta skromnie milczała. — Raczej byłbym za odłożeniem imprezy — bąknąłj chudy, ten właśnie, który stanął w tej chwili przede mną na ulicy warszawskiej. — Nie, nie! — zaprotestował wówczas bohaterski grubas. — Nie wolno się cofać, skoro już wszystko zor-j ganizowane i zapowiedziane. — A więc z Bogiem! — zgodziły się obie panie] i pierwszy skoczył do wody bohaterski grubas, za nim w ślad poszła reszta pływaków. Wkrótce cała ich, czwórka ukazała się za rufą naszej eskortującej szalupy. Utrwaliło mi się w pamięci to wariackie wiosło-1 wanie, kiedy raz po raz wiosła wyskakiwały z fal zry-| wając mięśnie. Natarłem sobie dłoń do krwi i przeklą-l łem w duchu swoją głupią decyzję. — Psiakrew! — klął także nasz sternik. — Zachciało się płynąć w taką pogodę. 114 — I tak, i tak nie dopłyną! — odpowiedzieliśmy godnym chórem i właśnie, jakby na potwierdzenie tych nurych horoskopów, bohaterski grubas począł wzywać mocy i zaraz wylazł na pokład jachtu, ani z tarczą, i na tarczy. Zostało ich troje. Dobrze sobie przypo-mam, właśnie zaczęto szeptać między sobą, że ten Windy, co jeszcze płynie, jest kapitanem marynarki. Teraz on właśnie stoi przede mną... Może byśmy tak zaszli gdzie na jednego? — zapro-nował. — Czemuż by nie — ucieszyłem się. Staliśmy na Nowym Świecie niedaleko baru „Pod -tką". - Ogromnie cieszę się, że pana widzę — zaczął, kie-;my siadali przy stoliku, — Bo wszystko, co się wiąże przebytym trudem, z jakimś niebywałym zmaganiem to wszystko, uważa pan, zostawia w nas niezatarty ul. Bardzo chętnie wracamy do wspomnień. Musieliś-'¦ wówczas mieć solidną zgrywę na tej szalupie... - Zgrywę jak zgrywę — odparłem wesoło — ale pę-n'rze na dłoniach, i to jakie pęcherze! - Co też pan mówi? To każdy z nas cierpiał po swo-mu. Ja przemarzłem w naj okrutniejszy sposób, no I ostałem zapalenia płuc, ledwiem się wykaraskał, to ¦ żarty, w taki ziąb. - Od dziewiątej rano do siódmej wieczór w wodzie, zakże pan zrezygnował tuż, tuż przed końcem. Gdy-było widać jak na dłoni. - Ale sromotnie poddałem się, proszę mi wierzyć, nie mogłem. Mgła zachodziła na oczy. Po prostu za- i złem. Zostały jeszcze obie kobiety — zauważyłem niepo- A właśnie, właśnie... ale one mają grubszy pod- tłuszczu... 115 I — No, to cyk! — odrzekłem, wznosząc pierwszy kieliszek. — One także zrezygnowały — mruknął, jakby się usprawiedliwiając. — Tak — potwierdziłem — ale jedna z nich, ta śpię waczka operowa z Poznania, zrezygnowała jedynie przez solidarność, była w pełni sił, czy pan wierzy, prze/, cały czas śpiewała nam do wtóru, płynąc tuż za rufą sza lupy. — I była wcale, wcale niebrzydka — dodał, wypija jąc drugą kolejkę. — Te przeklęte pęcherze na dłoniach przeszkodziły mi w obserwacji, nie zauważyłem. Pan kapitan pojęcia nie ma, co za wściekły ból. — Co pan dziś robi? — przerwał nagle. — Szedłem do krawca szyć mundur. Zostałem, zaangażowany przez Państwową Szkołę Morską, no i mam zameldować się w mundurze... Cyk! — Ho, ho! Znakomicie, więc wypijmy podwójnie zu powodzenie w pracy na tej nowej placówce. Wypiliśmy. I jeszcze raz, i jeszcze kilka. Świat za czął mi się trochę bujać. Było szalenie wesoło. Już nic pamiętam, o czym dalej była mowa, wiem tylko, że szliśmy ulicą w bardzo dobrej komitywie. Dzień ju: dawno się skończył, była nawet późna godzina. — Zaprowadzę pana do naszego ministerialnegi krawca — powiedział kapitan, zatrzymując się prz\ pomocy latarni. — Ministerialnego? — powtórzyłem niechętnie — 1< będzie bardzo drogo. — "Wiele pan zarabia w tej szkole? — spytał obce sowo. — Siedemset złotych — odparłem. 116 — No to nad czym się zastanawiać, raz się żyje. Mundur to mundur. Musi być jak z igły, panie dzieju... — Ale żaden krawiec o tej porze nie urzęduje — protestowałem. — Nie szkodzi — odparł kapitan z uporem pijane-i;o. — „Za pieniądze ludzie podli, za pieniądze ksiądz się modli". Dzwoniliśmy długo, aż jakaś niedoubrana niewiasta otworzyła drzwi. Nie chciała wpuścić, ale kapitan powiedział głosem nie znoszącym oporu, że sprawa jest pilna i nie cierpi zwłoki. Dopinając spodnie, zjawił się w koszuli krawiec. Na widok kapitańskiego munduru twarz mu zmiękła i usłużnym ruchem wskazał na drzwi do pracowni. — Ja, uważa pan, w sprawie zamówienia munduru dla tego oto pana doktora Szkoły Morskiej w Gdyni. Mundur ma być koniecznie na jutro. — To niemożliwe — zaśmiał się krawiec — gdzieżby na jutro... — Mam tydzień czasu, panie kapitanie — podpowiedziałem cicho. — Mów do mnie Jasiu — odrzekł czule, kiwając się na obu obcasach. — Tu, panie dzieju, nie ma mowy o długim czekaniu. Zapłacimy panu wiele tylko trzeba, byle szybko i byle dobrze. — Te galony — szepnąłem. — Jaką oznakę ma lekarz? — Wyhaftuję węża eskulapa na kielichu — odrzekł krawiec, kłaniając się uprzejmie. Znać obietnica ekstra zapłaty uczyniła na nim dobre wrażenie. Kłamał się więc biorąc miarę i kłaniał się tak nam aż do drzwi. Rzeczywiście miałem mundur w trzy dni, ale zapłaciłem krocie. Mniej więcej tyle co, skromnie szyjąc, dałbym za dwa mundury. 117 Na rękawie widniał piękny złoty kij z wężem dookoła. — Ale to nie kielich, to kij — zwróciłem uwagę. — Kielich, uważa pan, to znak farmaceuty, panu doktorowi należy się kij. Kzeczywiście — pomyślałem — i to solidne kije. Założyłem ten mundur i zaraz wybiegłem na ulicę Marszałkowską. Mijam jakiegoś oficera piechoty, a ten bije mi w dach. Salutuje. Zapłoniłem się niczym dziewica. Czyżby jakaś pomyłka? Może to mundur marynarki wojennej? Zachodzę do bramy, zdejmuję czapkę, oglądam ją u-ważnie. Wszystko jest wyraźne. Znak marynarki handlowej. Czyżby się oni na mundurach nie znali. To strasznie żenuje. Ostatnia jeszcze próba. Wychodzę na chodnik i zaraz jakiś kapitan piechoty salutuje. Do licha! Dość z tą przykrą maskaradą. Wbiegam z powrotem do mieszkania i zrzucam mundur. Nie będę w nim chodzić. Chyba w Gdyni. Tam muszą się znać na dystynkcjach. Mija kilka dni i oto jestem raz pierwszy w messie oficerskiej na statku „Dar Pomorza". Moi koledzy, a przyszli przyjaciele, oglądają mnie nieufnie i z przekąsem. Widzę wyraźnie, że się im coś we mnie nie podoba. Jakieś przykre niedomówienie zawisło pomiędzy nami. I tak trwało kilka tygodni, aż wreszcie na czyichś imieninach i przy kieliszku języki się rozplatały. Wszystkiemu był winien znak, ten głupi znak. Sądzili, że mi specjalnie zależało na tym, aby ten wąż eskulapa podobny był do kotwicznej liny, a kij do kotwicy. Mówiąc krótko podszywałem się pod nawigatora, robiłem z siebie zej-mana, czyli nadepnąłem na najczulszy odcisk marynarza. Oni nie znoszą podobnej konkurencji. Te parę tygodni kosztowało mnie sporo nerwów, bo moi przyszli przyjaciele mieli niewyparzone języki, a przy tym sporą dozę złośliwego dowcipu. Zwłaszcza Tadeusz Meissner dawał mi się we znaki, a Strzembosz dzielnie wtórował. Już mi ten cały eskulap gardłem wyłaził, aż go wreszcie sromotnie odprułem. Wkrótce pod lekarskie galony wprowadzono czerwoną podkładką i cała sprawa w ten sposób zastała zlikwidowana. Ale mnie to kosztowało sporo nerwów. i W mundurze marynarza 1 Żeglarskie krotochwilt I W okresie międzywojennym statek szkolny „Dar Pomorza" miał zupełnie inne pływania. Wczesną wiosną, ..jdy wrócił z dalekiej zimowej wędrówki, załoga brała itlopy, statek odpoczywał, a nowy narybek Szkoły Morskiej zdawał egzaminy wstępne. Żółtodzioby wkładały mundury, aby wróciwszy do swoich rozproszonych [)o Polsce domów imponować różnym „wielbicielkom morza" kołyszącym się krokiem zejmana i dalekim I Suwaniem przez zęby. Pod jesień „Dar Pomorza" zaczynał się gotować do nowej zimowej, tropikalnej wędrówki: burty malował, żagle cerował, sposobił liny. Urlopowicze ściągali do pracy. Żółtodzioby stawały do ćwiczeń. Pojęcia nie mieli o żaglu, a tu czekały ich sztormy. Jakże poruczyć latek tak niedoświadczonym rękom? Więc dzień po ilniu na redzie w Gdyni odbywały się ćwiczenia. Tego dnia dano właśnie znak, aby zakończyć wiosłowanie, i szalupy zaczęły podchodzić pod burtę. Komen-lant statku, kapitan Konstanty Matyjewicz-Macieje-vicz, osobiście doglądał z pokładu sprawności dobijania zalwp. Każda z nich miała podejść pod talię i zahaczyć .'i, po czym załoga szalupy po linach wdrapywała się na pokład. W szalupie zostawało dwóch wioślarzy, aby nad- 123 .U zerować pracę talii — tych wciągano na górę razem z łodzią. W jednej z szalup zostało nie dwóch, lecz trzech chłopców. Spostrzegłszy to, kapitan Maciejewicz — jak zawsze w wypadkach uchybień pracy załogi — wpadł w pasję. Jako nauczyciel szkół rosyjskich nie mówił po polsku poprawnie, brakowało mu często słów, zwłaszcza w chwilach zdenerwowania. Tak więc i teraz — gdy krew zawrzała w nim z oburzenia na widok kołyszącej się u burty szalupy z trzema, a nie dwoma wioślarzami — wrzasnął na całą zatokę: — Liszni wyłaź! Nastąpiła konsternacja. Nikt nie rozumiał. Wszyscy — i ci, co wyszli już na pokład, i trójka, co pozostała w szalupie — sprężyli się ze strachu na baczność. Śmiertelna cisza zaległa statek. Nagle rozległ się po raz drugi, już bardziej zrozumiały — choć jeszcze groźniejszy i jeszcze donioślejszy — krzyk: — Liszni wyłaź! Uczniowie struchleli. Ci trzej w szalupie, widząc wlepione w siebie płonące wścieikłością oczy komendanta, zbledli. Pochyliły się głowy jedna do drugiej. — Ty jesteś Liszni? — Nie, nie ja. — To może ty Liszni? Wreszcie któryś zdobył się na odwagę i zadzierając w górę twarz zaraportował: — Tutaj nie ma Liszniego, panie komendancie! I oto nagle groźny przed chwilą komendant chwycił się za brzuch w paroksyzmie szczerego i głośnego śmiechu. Pojął pomyłkę („liszni" w języku rosyjskim znaczy: zbędny, nadliczbowy). Lubił kawały, więc śmiał się sam z siebie, a za nim rechotali wszyscy. 124 Tej jesieni „Dar Pomorza", idąc jak zwykle w rejs południowoamerykański, zahaczył o Kopenhagę. Nie mieliśmy tam stać zbyt długo, ot, zaledwie półtorej doby, ale i tego wystarczy do szczerej zabawy. Każdy lubił Kopenhagę z jej wesołym miasteczkiem i łatwością zawierania znajomości z dziewczynami pełnymi temperamentu i bezpośredniości. Duńczycy to naród morski, więc i córki ich oceniają należycie błyskotliwą wartość załogi statku szkolnego. Dziś tu — jutro tam. Siady się zatrą. Przeżycia sentymentalne — najmilsze wspomnienia. Z Kopenhagą nigdy nie było kłopotów: ledwie u-czniowie opuścili pokład, ledwie znikli grupkami za zakrętem ulicy, już wracają pod rękę z dziewczynami. Zagruchani, wniebowzięci, dżentelmeńscy. W drugim dniu pobytu przyjmowano rewizyty gości. Statek stał na redzie, więc od rana wiosłowe szalupy przywoziły i odwoziły zwiedzającą publiczność. Kodzice z córkami albo i same córki. Synków mniej (tylko ci interesujący się żaglami). Łaziło to całe towarzystwo po pokładzie, zaglądało w każdą szczelinę, pytało o każdy szczegół. Trwało to aż do obiadu, kiedy ostatni goście opuścili statek. Na obiedzie miał być konsul RP ze swoją świtą i gronem miejscowych dygnitarzy. O godzinie drugiej podnosimy kotwicę. Wszystko odbyło się według programu. Przed obiadem ostatnie dziewczynki dyskretnie, przesyłając całusy, odpłynęły w „siną dal". Niejedno młode serce westchnęło głęboko. Niejedna wstydliwa łza upadła na stronicę adresowego notesu... „Będą do siebie pisali". Na statku rejwach. Tupanina nóg. Gorączkowe przygotowania. W kapitańskim salonie dostojni goście dopijają ostatnie toasty. Pierwszy oficer wybiega z rozkazem: — Wszyscy na pokład! Zbiórka! Biegnąc poprawiamy mundury, wygładzamy ezupry- 125 ny, nasadzamy czapki. Już stoją szeregi: uczniowie w białych drelichach, oficerowie świecą złotem galonów. Moment nerwowego napięcia. Wreszcie ukazuje się u-roczysta świta. Kilka eleganckich pań, za nimi brzuszki dyrektorów, a na czele konsul z goździkiem w klapie... — Baczność! Na prawo patrz! Kapitan melduje konsulowi gotowość statku do odejścia. Uroczysta pożegnalna przemowa i oto nagle... najzupełniej niespodziewanie zza rogu kuchennej przybudówki wysuwają się dwie niewinnie spłonione dziewczynki. Wzrok wszystkich obecnych mimo woli przenosi się na nie. Nie mniej czerwony na twarzy „dyżurny" melduje coś komendantowi, a ten z kolei podchodzi do konsula. — Pan konsul wybaczy, ale dwie Dunki spóźniły się na ostatnią szalupę, pozwoli pan konsul, że odpłyną w tejże motorówce razem z państwem? — Ależ oczywiście, ależ oczywiście — wersalski gest w stronę trapu. Biedne, zawstydzone dziewczęta nieśmiałym, drobnym kroczkiem drepczą do trapu. Tuż za nimi idą piękne panie i panowie z dygnitarskimi brzuszkami. Jako ostatni schodzi krokiem godnym i obliczonym „na efekt" sam pan konsul BP. Honorom stało się zadość. — Rozejść się! — pada komenda i cała załoga ramię przy ramieniu staje wzdłuż relingu. Pogoda jest śliczna, morze jakby wygładzone. Popielaty Bałtyk do siebie niepodobny. Wrześniowe słońce nadało niebu i wodzie głęboki szafir Śródziemnego Morza. Niedalekie dźwigi zawsze krzykliwego portu dziś odpoczywają — niedziela. Żaden głos nie psuje nastroju. Kapitańska motorówka, lśniąc mosiądzami, na wolnych obrotach poważnie pyka rurą wydechową. Uroczyście sztywnym wiankiem, z przepisowo miłym uśmiechem zastygły na ławkach eleganckie panie, dyrektorzy uchy- lili kapeluszy. Pośrodku stoi konsul z podniesioną dłonią. — Pyk, pyk, pyk... — basowo a głucho akompaniuje kapitańska motorówka, a nad tym wszystkim grobowa, uroczysta, nadęta cisza. Cała załoga sprężyła się na haczność. Palce drżą przy daszkach mundurowych czapek. Autorytet najwyższej władzy zawisł w powietrzu. — Pyk, pyk, pyk! — motorówka basowo gdacze i oto nagle jedna z tych dwóch zawstydzonych duńskich dziewczynek unosi się z ławki i powiewając chusteczką woła piskliwie: — Pocałuj mnie w dupie! Moment ciszy... i: — Tfu! Chalera!!! — zagrzmiało z górnego pokładu. Nerwy kapitana Maciej ewicza nie wytrzymały próby. Kontrast tych dwóch krzyków na tle dygnitarskiej ciszy był tak wielki i niesamowicie komiczny, że cała załoga jak jeden mąż ryknęła chóralnym śmiechem. Rechotali wszyscy uczniowie. Od śmiechu trzęsły się burty „Daru Pomorza" i od śmiechu drżała kapitańska motorówka razem z konsulem RP. W tym jednym momencie błyskawicznie rozkrochmaliła się atmosfera snobistycznego nadęcia — zapomnieli ludziska o dostojeństwie swojego przeznaczenia. Ale śmiech trwał krótko. Uczniowie wiedzieli, co ich czeka. Z „Macajem" nie ma żartów. Zaraz zaczną się dochodzenia: a kto nauczył, a kiedy, a po co? Tylko żagle postawią i reje przehal-sują — czeka ich Sąd Boży. Lepiej więc nie spieszyć /, robotą. Żaden sztorm nie grozi. Niech się „stary" uspokoi. Może da się ułagodzić. Będzie lżejszy raport. 126 Konno na pacjencie To, co opowiem, działo się wówczas jeszcze, kiedy ani penicylina, ani sulfonamid nie istniały. Pojawienie się tych leków, jak wiemy, wybawiło tysiące ludzi od śmierci. Flemingowi należy się nie tylko w każdym kraju świata pomnik, ale wiekopomna cześć i sława. Szczególnie ród niewieści winien mu wdzięczność za ratunek przed nieuleczalną dotąd popołogową (lub poskrobanko-wą) zakaźną gorączką. Dzięki Flemingowi właśnie ten problem dzisiaj przeszedł do legendy. A więc, jako się rzekło, działo się to jeszcze przed penicyliną. Statek szkoły morskiej „Dar Pomorza" przecinał właśnie Ocean Atlantycki w najszerszej jego połaci, wracał bowiem ze swojej dorocznej podróży ćwiczebnej. Trasa wiodła od portu Paranagua (Brazylia) do portu Ca-petown (Afryka Południowa). Pamiętam, byliśmy wówczas na wysokości Tristan da Cunha, samotnej, zagubionej, romantycznej wyspy. Dotychczasowa śliczna pogoda nagle się popsuła. Gęsta mgła opanowała świat, jak na północnym morzu. — Tfu! — zaklął swoim zwyczajem kapitan Macie-jewicz, popularnie Macaj em zwany. — Pod Tristan da Cunha zawsze tak. Cholera ich tu przyniosła! — Kogo, panie kapitanie? — spytałem nie rozumiejąc 128 Tych wariatów, co tu zamieszkali. Jakaż idea pa- ć się na te gołe skały? Ani tu wody porządnej, ni jedzenia ludzkiego. Czort ich wie, po co żyją, i... jak ;zyscy żyją! — dodał z uznaniem. — Czyżby aż tak dobrze żyli? — zaśmiałem się. — Nie mówię „dobrze", ale długowiecznie. Podobno ¦ 'dni ich wiek umierania — osiemdziesiąt pięć lat. Po-iyśl pan sobie: 85 lat! A nierzadko dosięgają setki. — Nie słyszałem... — bąknąłem. — Ja również nie słyszałem, ale niedawno czytałem i lykuł. Podobno na Tristan da Cunha nie ma żadnych razków, zdrowi są jak ryby, a przy tym nieustannie u kaja u siebie jakichś skarbów. — Czyich? — Cholera ich wie. Wielu było takich, co tu coś zagrzebali. Potem sami tego znaleźć nie mogli albo poumierali. Dziś więcej jest takich, co szukają, aniżeli tych, co zgubili — zaśmiał się Macaj. •Statek coraz gwałtowniej rył dziobem, a zadarta wysoko kapitańska rufa raz po raz tłukła swoją płaszczyzną o podnoszące się fale. Wiatr wzmagał się i gwizdał na wantach. Zanosiło się na sztorm. — Nie wiadomo, czy będzie można dopłynąć do beczki — mruknął kapitan. — Do jakiej beczki? — spytałem. — To pan nic nie wie? Wiadomo... eskulap! Mówiłem już dziś przy stole, że istnieje niepisane prawo morskie, że każdy statek omijając Tristan da Cunha musi zabrać jej korespondencję. — Więc zachodzimy do portu? — Przy tym wietrze? Zwariował pan! Mowy nie ma! Do Tristan w czas dobrej nawet pogody trudno zajść, a tu, w taki sztorm? Do beczki daj Bóg dopłynąć. Oni swoje listy trzymają w zakotwiczonej beczce, na pełnym morzu. Jesteśmy od strony południowej, pełno tu raf. i) — Złowiłem życie 129 W ciągu jednego stulecia zatonęło tutaj trzynaście statków. Bardzo podłe warunki. — Latarnię widać, panie kapitanie — zameldował wachtowy oficer. — Jesteśmy na jej trawersie. — Dobrze. Stanąć pod wiatr! Spuścić kapitańską motorówkę, na wiosłach będzie trudno. Pan pojedzie, panie Konstanty. Zaczął się rejwach brasowania. Sznury białych, tłoczących się postaci rytmicznie pociągały za liny. Zwolnione od wiatru płótna wściekle łopotały. Kołysanie wzdłużne zmieniło się w nieokreślony jakiś kołowrotek. — Pytał pan, zdaje się, o te historie ze skarbami? — zaczął Macaj. — Ciągnie się to od czasów napoleońskich, f kiedy na tych morzach panował największy bałagan, < Wówczas, zdaje się, i na Tristan da Cunha wysadzono jej pierwszych mieszkańców, byli to angielscy marynarze, jeńcy wojenni. — Jesteśmy gotowi, panie kapitanie — meldowi drugi oficer, odziany w kombinezon i ratunkową kami zelkę. — Tylko ostrożnie, panie Konstanty — krzyknął Macaj. — Paskudnie wygląda. Chyba sztorm się zaczyna O czym to ja panu mówiłem? Aha, o tych różnych wariatach. Swego czasu głośna była sprawa angiel skiego statku „Allanhaw", 1600 ton wyporności. Kapitan jego zwariował z zawiedzionej miłości i najzupełnie świadomie na pełnych żaglach, silnym fordewinden wpakował się na skały. Tylko czterech ludzi wyrato wano. — Panie kapitanie, kolacja na stole! — zameldow steward. — Zaczekać, aż szalupa powróci — padł rozkaz. Szukanie skarbów zaczęło się chyba od tego sła nego angielskiego pirata kapitana Kidda. Pan doktor s! 130 •zał o nim? W każdym szkolnym podręczniku angiel-•kim pełno o nim różnych historyjek. — Nie czytałem ani jednej — bąknąłem ze wstydem. - A był pan przynajmniej w londyńskim barze „Old lnu" nad Tamizą? - Zdaje się, byłem. To w tych dokach, gdzie odbywały się egzekucje nad piratami? — Właśnie, właśnie, tam też i powieszono owego Kidda. I nikt nie wiedział, gdzie ten szelma podział '¦.voje nieprzebrane skarby. On sam twierdził, że skarby • ' i onęły, ale kto by tam wierzył. I dlatego zaczęło się po- i kiwanie, które trwa do dzisiaj. Trzy punkty świata t;nęły na siebie szczególną uwagę. Archipelag Koko- y na Pacyfiku, Long Island pod New Yorkiem, no właśnie Wyspy Zbawienia. W tych gonitwach za ubem udział brali nie tylko prywatni awanturnicy, i rządowe nawet okręty wojenne. Tak na przykład i oku, zdaje się, 1813 wysłany został na poszukiwanie ibów okręt angielskiej marynarki wojennej „Pro- i cusz", a na dwa lata przedtem, niemiecki okręt wo- ¦ ny „Pantera". Po prostu szał ogarnął cały świat ma- i.irski. Szeptano z ust do ust niesamowite legendy, cdawano usługi, mordowano konkurentów, w porto- h spelunkach aż wrzało od emocji. Wracają — zameldował wachtowy. Nu, chwała Bogu, a to niepokoiłem się — rzekł aj, przykładając dłoń do czoła. Istotnie szalupa już i.iała. Rosnące na sile bałwany rzucały nią potężnie i rony. Raz po raz wyzwolony z wody motor, przebi- się poprzez szum fal i gwizd wiatru, ryczał wnie- <>sy. Niełatwa to była sztuka podejść pod talie, ale iwna załoga dała sobie radę i za chwilę drugi oficer, Ująć wodą, zjawił się przed nami. Beczka pusta, panie kapitanie. Włożyłem do środka i • pozdrowienia i to wszystko — meldował. 131 I — Ano, dobrze, teraz choćmy do messy, bo kolacja] wystygnie — rzekł Macaj, schodząc już po trapie. Zdaje się, że czeka nas, panowie, ciężka noc. Barometr] idzie gwałtownie w dół. Coś w rodzaju cyklonu. Prócz wachtowego siedzieliśmy w komplecie. Sięga- j liśmy już po sztućce, gdy nagle statek przechylił siej gwałtownym skokiem i opadł rufą w dół. Cały rząd bie-j siadników z mego vis a vis opadł brodami w talerze,] a my, z przeciwka, zrywając podtrzymujące nas łań-i cuchy, zjechaliśmy po śliskiej podłodze do przeciwległej ściany i gruchnąwszy plecami o nią, spadliśmy z krzeseł,1 — Cholera! — zaklął Macaj siarczyście. — Pewnie przebrasowali reje. Nu, panie Stanisławie! — zwrócił się do stewarda — pozbieraj pan te skorupy po talerzacr i dawaj nowe kotlety, bo tych z podłogi to ja już jeść nie| będę, — Niech pan opowie nam o tej wyspie, kapitanie! poprosiłem, gdy cały rejwach spowodowany podskokiem!] statku uspokoił się. — A ot, żył tu podobno niejaki Lambert, ani pirat,' ani kapitan statku, ot, taki sobie skromny człowieczek,i co handlował futrem upolowanych fok i dorobił się wiel-j kiej fortuny. Wiadomo, na Tristan da Cunha banku nic] ma, więc pieniądze Lambert chował do miedzianego ko-j tła. Miał on dwóch współtowarzyszy: Włocha Corri i Anglika Milleta. Pewnej nocy Lambert i Millet nie wrócilt| z myśliwskiej wyprawy, został tylko Włoch Corri. P< mówili go o zbrodnię. Ze swojego bogactwa nie robił i żadnej tajemnicy. Przy okazji każdej wypitki przechw lał się istnieniem wielkiego miedzianego kotła, wyj nionego złotem. — To mięso jakby czuć! — zauważył nagle pierws oficer, wąchając kotlet. — A cóż zrobić, wiadomo, nieświeże, cóż, od Gdj 132 płynie, pół roku już minęło — usprawiedliwiał się prowiantowy oficer, Majorem przezwany. — Chłopcy dzisiaj skarżyli się, że w ryżu są robaki — dorzucił Trzeci. — Wielka mi rzecz! Popływaliby tak żaglowcem do Australii i z powrotem, toby im robaki nosem wy-•zły... — zaśmiał się Macaj. — A o czymże to ja panom mówił?... Aha! Nu tak ('orri też zginął w jakiejś awanturze i nie zdążył zdra- lać tajemnicy miedzianego kotła. Od tego czasu ludzie i wariowali, szukając tej zguby. Ryli dookoła i do dzi-;ij wciąż jeszcze ryją. Nawet znaleźli podobno szkielet i;o Corriego i odtąd jego duch podobno straszy. Innych i chów nie ma na Tristan da Cunha, tylko ten jeden urn. Ale on bardzo jest popularny, wszyscy się jego ¦iją. Oprócz miedzianego kotła istnieje jeszcze na wys-f skarb kapitana Sandersa, który wylądował tu pew-«'j nocy i wyniósł na brzeg razem ze swoim powier-kiem marynarzem Handersonem wielką skrzynię peł-i złota i ukrył ją gdzieś w jakiejś grocie. Nie wiem, na kiej podstawie obliczono, że w skrzyni tej było trzy-¦i uści pięć tysięcy złotych funtów szterlingów. To tylko vic historie, nie pamiętam innych — rzekł Macaj. — li1 powiadam wam, jest ich tam bez końca. Niesamowi-banialuki plotą po spelunkach portowych, a i w pra-<• od czasu do czasu zjawi się jakaś sensacja. Na Tristan i Cunha mamy dużo grot, tak że i dla was, panowie, ujdzie się jeszcze robota... — zakończył ze śmiechem. Panie doktorze! — meldował od drzwi dyżurny .-cń. — Jeden z kolegów ciężko zachorował, może pan A lor zobaczy? Co mu jest? Ucho strasznie boli, no i wymioty. li, do ambulatorium. Chłopak siedzi na stołku, ma •11/ czerwoną, oczy pałają gorączką. Mierzę. Ma 39,8. 133 Objawy zapalenia ucha środkowego. Daję zastrzyk pro-pidonu. Zapuszczam krople kamforowe. Daję silną dawkę aspiryny i kompres. Nic więcej zrobić nie mogę. Niestety, penicyliny jeszcze nie było! Nazajutrz objawy niepomyślne. Gorączka wzrasta. Silne bóle głowy, objawy sztywnienia karku. Błona bębenkowa ucha obrzękła i zaczerwieniona, słowem groźba komplikacji. Jeżeli nie przedziurawię jej operacyjnie, dwie są możliwości: albo sama pęknie rujnując aparat słuchowy, albo ropa przerzuci się do wyrostka sutkowatego i dalej na błony mózgowe. A więc muszę dokonać paracentezy ucha. Łatwo jednak powiedzieć „muszę", ale jak, ale czym? Nawet igły odpowiedniej nie posiadam. Kto będzie usypiał chorego? Drugi oficer czy sanitariusz, który jest... fryzjerem? Czyli, jak za dawnych czasów, cyrulikiem. Zresztą nie o to chodzi. Statkiem rzuca na strony, że nie można ustać. Sztorm rozgorzał na całego. Przy kole sterowym, zamiast dwóch jak zwykle, stoi czterech uczniów. Są przywiązani linami, żeby ich fala nie zmyła. Jakże tu myśleć o trafieniu igłą w bębenek uszny pacjenta, kiedy ustać na nogach nie można? A jednak operacji dokonać muszę. Stan chorego jest groźny. Trzeba chłopca ratować. Muszę! — powtarzam sobie z siłą sugestywną, otwierając drzwi kabiny. W tym momencie słyszę za swoimi plecami brzęk tłuczonego szkła i tragiczny okrzyk sanitariusza: — Ojej, panie doktorze! Nasze lusterko się stłukło! | — Jakie lusterko? — Ano, wziernik do ucha — pada druzgocąca odpo-l wiedź. Wszakże ten wziernik właśnie jest podstawą I mego działania. Jakże można bez jego pomocy trafić] do ucha? Co teraz robić? Co robić? Chwytając się ściany korytarza, jak pijany wracam do I ambulansu. Jeszcze nigdy nie rzucało tak statkiem. Jednego z uczniów omal że nie zmyło do morza. Zrolował 134 biedak aż pod sam reling. Miał szczęście chwycić się asekuracyjnej linki. Inaczej byłoby po nim. Im więcej kiwa, tym większy oblatuje mnie strach, jak wybrnąć z sytuacji. Lusterko laryngologiczne ma w środku otwo-rek, przez który bada się pole operacyjne. Jego wklęsłe lustro koncentruje blask. Powierzchnia, którą należy igłą dziurawić, stanowi jedną czwartą całości bębenka. Małe przesunięcie koniuszka igły pozbawi chłopca aparatu słuchowego. Jaka odpowiedzialność! Ale zaniechać operacji to ryzyko skazujące go nawet na śmierć. Do Capetown, czyli najbliższego portu, zajdziemy za dwa, inoże za trzy tygodnie. Co robić? Co robić? Odwlekam decyzję. Może dobry los uśmiechnie się? Może nawałnica chmur i wichrów odejdzie? Może ocean uspokoi się nieco? Może gorączka u pacjenta spadnie? Niestety, sztorm ryczy coraz zajadlej, a statek skacze w sposób uniemożliwiający zupełnie stanie. Nowa noc przynosi pogorszenie. Trzeba się decydować, innego wyjścia nie ma. —- Położyć chorego na stół operacyjny — rzucam przez zęby. — Przywiązać go jak najmocniej. Chloroform i eter pod ręką, w zabezpieczonej szufladce środki nnsercowe i strzykawki, długie a cienkie tampony. Poprosić drugiego oficera, żeby asystował jako świadek. Serce mi włazi w gardło. Opanowuję tremę, jak mogę. Nadrabiam miną. Rozklepuję młoteczkiem koniuszek 'Inmięśniowej igły, to będzie mój specjalny instrument '¦> paracentezy. Paskiem od fotograficznego aparatu ywiązuję zwykłe płaskie lusterko kieszonkowe do !a. Tkwi ono nad lewym okiem. Teraz włażę na stół ¦ tacyjny i siadam okrakiem konno na brzuchupacjen-Ma szczęście stół jest wąski, a nogi mam długie, więc ¦>i\ą zaczepić stopę o stopę, aby usadowić się mocniej. ! az kiwamy się razem z pacjentem synchronicznie. Nachylam twarz ku jego twarzy i przekrzywiając 135 głowę rzucam uwiązanym lusterkiem błysk w głąb u-cha. Jest. Widzę dokładnie bębenek, ale najmniejszy ruch ręki odprowadza to światło z pola widzenia. Wykluczone, abym mógł operować w świetle. Pozostaje więc tylko przestudiować i zapamiętać pole, a potem na ryzyko dziurawić igłą. Wpierw trzeba pacjenta uśpić. Daję mu dużą dawkę chlorethyłu. Usypia szybko. Przekrzywiam mu głowę. Oddaję maskę drugiemu oficerowi, sam znowu oświetlam ucho, no i raz dwa trzy!... zdecydowany ruch dłoni. Opór tkanki. Próżnia. Zjawia się strumień ropy. Jest. Brawo. Dzieła dokonałem. Co będzie dalej, przyszłość pokaże. Robi mi się nagle słabo. Przeżycie zbyt radykalne, napięcie nerwów zbyt silne. Reakcja i odprężenie. Chwytam się oburącz krawędzi stołu, żeby nie upaść. Statek kołysze z boku na bok. Właściwie nie jest to już kołysanie, tylko szaleńczy jakiś i opętany taniec. Największy chyba sztorm mojego życia. Wreszcie przy pomocy asystentów złażę z barykady i przewalając się ze ściany na ścianę wybiegam na pokład. Chcę podzielić się radością z kapitanem Ma-ciejewiczem. Właśnie napatoczył mi się na drodze. U-śmiecham się więc i już chcę otwierać usta, gdy on, spojrzawszy na mnie, wrzasnął gromkim głosem: — Widzisz go! Raduje się! A tu czort wie, co może wyniknąć! To żadna radość, cholera!... To sztorm! Znikam w kabinie jak zmyty. Rzeczywiście, nie pora na wyrażanie szczęścia. Nazajutrz choremu spadła gorączka i mózgowe objawy ustąpiły. Tańczyć mi się chciało z wielkiej uciechy. Za miesiąc, kiedy wylądujemy' w Capetown, będę wiedział na pewno, czy aparat słuchu nie został uszkodzony. Grunt, że chłopak żyje i żyć będzie. Dziki sztorm trwał jeszcze dwa dni, aż przekształcił się, jak to zresztą często bywa, w kompletną ciszę. Ocean wygładził pieniste czupryny i dawno już zgubione tro- 136 plkalne słońce znowu wróciło żarliwym upałem. Leże-ll.'.my jak zwykle na rufie, wygrzewając plecy. Dziadzia (radiotelegrafista) jak zwykle suszył swoje nie kończące uli; nigdy filmy, a Chojnac z Gorylem tonęli we wspomnieniach ostatnich, brazylijskich przygód. Sądziłem, o naiwny, że ze zmianą pogody nastąpi teraz mój osobisty spokój, chyba zasłużyłem na to. Gdzież i tum! Po obiedzie tegoż dnia zameldował się nowy chory- — Cóż wam jest? —pytam obcesowo. —- Nie wiem, panie doktorze, ale już dziewięć dni, jak nie chodzę na stronę, to chyba już dosyć długo? Dzisiaj zaczęło mnie boleć w brzuchu i ciągle robi mi się słabo. Badam pacjenta uważnie. W górnym odcinku wstępującego jelita wyraźny, bardzo twardy guz. — Mieliście wymioty? — Dziś rano po raz pierwszy. — Jeśli mnie pamięć nie myli, przed kilkoma dniami braliście sól gorzką na przeczyszczenie? — Tak jest, panie doktorze, ale bez skutku. — Idźcie do łóżka... zobaczymy — mruknąłem. Ale co mam „zobaczyć"? Wszystko przemawia za skrętem kiszek przez blokadę, zwykłe zaczopowanie. Na statku nie ma warunków do operacji. W pobliżu nie ma statków, płyniemy starym szlakiem żaglowym. Żaden nowoczesny statek tędy nie idzie. Cóż więc robić? Wpadam na myśl. — Panie Stanisławie! — wołam. — Gdzieś tu mieliśmy kilka metrów zapasowej gumy do lewatywy, niech pan poszuka. — Chce pan doktor na procę? — spytał robiąc dziwne oczy. — Nie na żadną procę, tylko lewatywę — tak zwaną wysoką lewatywę. Tutaj mamy niskie sufity, więc 137 nie ma odpowiednich warunków, ale stanie pan na pokładzie górnym, a pacjent na dolnym i tak jakoś na dwa piętra poradzimy. — Nic nie rozumiem —. rozłożył ręce. — Lewatywa na dwa piętra? — A wie pan, co to jest prawo naczyń połączonych? Zamiast gadać, ganiaj szybko po gumę. Na szczęście szlauch się znalazł. — Stawaj, braciszku, okrakiem — przemówiłem z{ kolei do pacjenta — a pan, Stanisławie, pójdzie z lewa- ] tywą na górę. Otrzymamy tym sposobem cztery metry < różnicy poziomów. Ciśnienie wystarczające do wypro--stowania jelit, jeżeli tylko woda dojdzie do celu. Ciepła ¦ woda z gliceryną swoje zrobi. Zresztą nie ma innej rady. Próbujemy. Wieść o wysokiej lewatywie rozeszła się po całym statku. Kto mógł, ten biegł na dziwne widowisko. — Mech pan tylko tym telefonem za długo nie przemawia — zażartował ktoś. — Ja to bym na pewno pod takim ciśnieniem pękł — ktoś drugi dowcipkował. Kibiców zbierało się coraz więcej. — No trzymaj się, chłopcze — radzono. — Tylko dalej od mojej kabiny, bo jeszcze eksploduje! Dałem znak i przedstawienie się rozpoczęło. Zadarłszy koszulę, posłuszny pacjent stał okrakiem na podłodze, a ja nad nim z kanką od lewatywy. Rurka gumowa biegła w górę ze środka statku nad trapem aż na pokład. No, no! — kręcił głową Goryl. — Żeby tylko nie pękł. — Wytrzyma. Dupa mocna! — pocieszył ktoś. Ja jednak chowałem w sercu niepokój. Stosowałem ten eksperyment raz pierwszy, wiedziony jedynie zdrowym rozsądkiem. Skoro kiszka zaczopowana, a nawet może skręcona, należy ją wyprostować. Jeżeli gangreny nie ma, każde ciśnienie dobre. — Dość, doktorze!... Jak Bozię kocham, nie wytrzymam! — krzyczał pacjent. Przygotowany basen uratował sytuację. — Ależ, panie doktorze, jak żyję czegoś podobnego nie widziałem, żeby jeden człowiek potrafił aż tyle!... — wołał sanitariusz Stanisław. Chory uratowany. Czy tam był ten skręt kiszek, czy Ho nie było, efekt przeszedł wszelkie oczekiwania. W Capetown laryngolog specjalista orzekł, że operacja ucha dokonana została legę artis i w najzupełniej odpowiednim polu. Chyba jakiś dobry duch kierował moją dłonią. Olsza na morzu Już drugi dzień mija, jak stoimy w miejscu. Niebywałe zjawisko. Żagle, symbole bezużytecznego nieróbstwa,, niby zwiędłe a brudne kiście niegdyś białych chryzantem obwisły nieruchomymi fałdami. Ocean wygładził swoją powierzchnię do niemożliwego absurdu. Jakżeż to może być? Tutaj lśniąca, nieruchoma, otaczająca nas masa wody, a tam gdzieś na reszcie mórz i oceanów, gdzieś wieją przecież wiatry, szaleją sztormy i przewalają się piętrowe fale. Gdzież więc tu reguły fizyki, której nas uczono? Gdzież owe zespolenia naczyń i prawa ciśnienia, gdzie Pascale i Archimedesy? Bzdury! Życie praktyczne przeczy. Otaczająca nasz statek gła-dzizna drwi z wszelkich teoretycznych zasad. Gdyby choć jedno drgnienie, chociaż jedna maluteńka fala. Kamienny, niczym nie wzruszony spokój. Dziwna, pastelowomleczna poświata związała ze isobą morze i niebo, zatuszowała granicę barw. Gdzie spojrzysz — jedno zielonomodre, wklęsłe zwierciadło. Na tym olbrzymim połyskującym tle, niby na dnie alabastrowej misy, leży nasz „Dar Pomorza" — biała fregata, biały motyl spreparowany, z rozpiętymi skrzydłami — i czeka. Na co czeka? Tyle dni już czekamy. Na wiatr. A wiatru jak nie ma, tak nie ma. — Tfu„. Chaliera! — klnie kapitan Maciej ewicz. — 148 Szósty już but ja rzucił za burtę i, k'czortu, nic nie pomaga! Rzeczywiście, aż trzy pary obuwia poszły Neptunowi w ofierze i żadnego rezultatu. — Panie kapitanie! — wołam. — Mam jeszcze jedną parę starych butów, może rzucimy? — Anu — śmieje się Macaj swoim poczciwym, rozbrajającym śmiechem — spróbować nie szkodzi! Biegnę do kabiny. Otwieram w pośpiechu szuflady. Szukam, ryję, ale buty gdzieś się zapodziały. Nie ma! Złośliwość martwej natury. — Panie Stanisławie! — wołam stewarda. — Nie widział pan moich starych butów? Były tu w szufladzie, między butelkami wina. — Wina? — zdziwił się. — Jakiego wina? Rzeczywiście, teraz sobie uświadamiam, że i butelek z winem brak. Gdzie moje wino? Najlepsza malaga z Casablanki! Zaczynam gorączkowo przewracać szufladę za szufladą. Czyżbym nie pamiętał? Może wypiłem z tą Portugalką na Martynice? A może na Porto Rico z Angielką? Nie... nie, stanowczo nie! Ktoś musiał mi spłatać figla. Ktoś wypił moje wino! — Nu i co? — odezwał się głos od progu. — Dasz pan te swoje buty czy nie? — Nie mogę ich znaleźć, panie kapitanie. Ktoś wypił mi moją malagę, a buty były między butelkami... — Nu, to gdzież one? Przecież ich nikt nie wypił, to nie wino. Nowe poszukiwania. Wreszcie są. Znajduję je w szafie, pod brudną bielizną. Kroczę triumfalnie na pokład. Zacznie się uroczysty ceremoniał. — A ot, już wiem, dlaczego nie pomagało — zaczął poważnym głosem Macaj, podnosząc w górę mój but. — Widzicie, panowie, but trzeba rzucać w tę stronę, skąd należy się spodziewać wiatru. A tu sam czort nie roz- 141 bieriot — gdzie ten wiatr. Przecież zupełna cisza, skąd-żeby wiedzieć? — A w którą stronę ostatni but pan rzucił? — spytałem. — Z prawej burty — odpowiedział Macaj. — I nic nie pomogło? Znaczy, teraz trzeba rzucać z lewej. — Rzeczywiście, mądrze pan wykombinował — zaśmiał się kapitan. — Wszystkich butów nie wyrzucisz, a próbować trzeba — dodał. Tymczasem zebrała się już spora gromadka ciekawskich. Czekaliśmy wszyscy na stary zejmański ceremoniał. Macaj uroczystym krokiem podszedł do relingu, odwrócił się plecami ku morzu, rozstawił szeroko nogi, aby było wygodniej, i z wielkim rozmachem rzucił. But niby z procy wyskoczył wysoko ponad jego ramię i spadł gdzieś w ocean. — Ale pan kapitan musi coś przy tym powiedzieć — zauważyłem. — Jakieś zaklęcie pod adresem Neptuna, jakąś pokorną prośbę. — Chyba tak, ale czort wie co mówić? Ot, dobrze byłoby poczytać jakieś zejmańskie obyczaje — zaśmiał się Macaj. — Nu, to niech pan coś do Neptuna mówi, a ja tymczasem drugi pański but wyrzucę. Niestety, i ta czwarta para obuwia nie pomogła. Wiatru jak nie było, tak nie ma. — Do licha! — mruczę schodząc po trapie. — Kto wypił moją malagę? Wołam drugiego oficera. — Słuchaj, Kot! Jak myślisz, kto mógł mi spłatać taki kawał? — A kto znał kryjówkę? — pyta Kot. — Nikt, dosłownie nikt. Ale zaraz... zaraz... poczekaj. Wczoraj był u mnie wieczorem ten uczeń, co to przedtem 142 ¦hodził do chyrowskiej, jezuickiej szkoły i opowiadał mi historię, jak to oni swoim księżom podkradali mszalne wino. Potem wypytywał mnie o gatunki hiszpańskich win i ja mu pokazałem butelki. Ale czyżby się on odważył? — Rzecz mało prawdopodobna, ale skoro miał szkołę i hyrowską... Zaraz skoczę do międzypokładu i sprawdzę. Wątpię, żeby już aż pięć butelek wypił — to mówiąc Kot wyszedł z kabiny. Jednocześnie prawie rozległy się wołania: — Albatrosy!... Albatrosy!... Prędzej na pokład! Al-luitrosy lecą!... Tupot nóg. Kto żyw, ten biegnie. Niebywała sensacja. Albatros — zejmański symbol. Ptak — zjawa. Rzadki i;ość na żeglarskich szlakach. Liczna gromada ciekawych zebrała się na oficerskiej tmreie, nawet i uczniowie, dla których z reguły wstęp tu-tiij zakazany. Tym razem zapomniano o przepisach. Trzy olbrzymie białe ptaszyska kołyszą się na sennej gładzi oceanu. Nie boją się nas wcale. Podpłynęły tuż--tuż blisko, niby łabędzie na łazienkowskim stawie. — Jak by je tak złapać? — odzywa się ktoś w tłumie. — Rzecz zupełnie prosta — mówi wszechwiedzący komendant i zaraz daje rozkaz: — Steward, przynieś pustą puszkę po konserwach! Ot i cała sztuka — dodaje w naszym kierunku. Na czym ta „sztuka" polega, jeszcze nie wiemy. Czekamy cierpliwie na jej wyjaśnienie. Za chwilę Macaj bierze puszkę z rąk stewarda, ogląda ją ze wszystkich stron i krzyczy: — Nożyczki! Dajcie dobre, duże nożyczki do blachy. Ktoś kopnął się i już są. Kapitan wykrawa owalną płytę wielkości pół męskiej dłoni, wierci w niej dwa otwory, na dwóch przeciwległych krańcach. 143 — Teraz dajcie długi, mocny sznurek — mówi. Przenizamy go, ot, i gotowe! — A co na przynętę? — pyta Dziadzia-Kwiatkow& jako fachowy rybak. — Nie trzeba żadnej przynęty. Ta blaszka imituje bę. Albatrosy strasznie żarłoczne, chwytają każdy prze miot. — Rozumiem, błyszczka — ktoś tam się mądrzy. Ale błyszczki mają haczyk. Tutaj nie ma haczyka, wiej jak się ten albatros złapie? — Rzeczywiście! — zgadza się kilka głosów. — Gdzi haczyk? — Tutaj cała sztuka polega na tym — śmieje się Macaj — że albatrosy nie potrzebują haczyka. One durne! Ich haczykowaty dziób trafi do dziurki w blaszce, nu i koniec. Albatros jak zły pies: raz ukąsi, to już nie wypuści. W tej chwili Dziadzia z Grzelakiem wypuszczają blaszkę na wodę. Wszystkie trzy albatrosy ruszają do ataku. Dziobią jeden przez drugiego, wyrywają zdobycz. — O! — ktoś wrzeszczy! — Poderwać! Już chwycił! Nic z tego. Dziób wymknął się z otworu. I znowu albatrosy walczą o zdobycz, czyżby nie widziały oszustwa? — Ciąg!... Ciąg!... — chóralny wrzask i tym razem sam kapitan szarpie sznurek. Długa biała szyja ptaka idzie za błyskotką. — Jest!... Jest!... Mamy go!... Cały pokład tańczy: skaczą chłopcy z uciechy, padają sobie w ramiona. A linka się napięła. Mocno trzyma. Powoli ją podciągają, aby się nie wymknęła z dzioba ptaka. Mamy albatrosa! — Załoga do motorówki! — pada rozkaz kapitana. Trzeba go podjąć z wody, inaczej dziób nie wytrzymaj Tymczasem podciągnięto już ptaka pod samą burt statku. Szyja wyprężona, skrzydła rozłożone szeroko! 144 Trzepocze nimi, tłucze po wodzie. Niedługo to trwa. Już K/.nlupa dobiła. Para silnych rąk chwyta albatrosa za skrzydła, wyjmuje go z wody. Oszołomiony, nie wie, co ma robić, niby otwiera dziób, ale nie walczy. Usiadł ¦.pokojnie na dnie łodzi, nawet go trzymać nie trzeba. — Patrzcie no, oswojony! — ktoś woła. — Tyś go pewnie oswoił — odpowiada inny, a chór śmiechu wtóruje. — Ostrożnie tam, żeby nie uciekł! — Dalej od dzioba, bo jeszcze komu oko wykolę. — Palec odszczypnie! —¦ Żeby tylko palec! — Słyszysz, Kazik? Bądź ostrożny! — nawołują i znowu ryk śmiechu. A tymczasem albatros, jakby nigdy nic, bez najmniejszej walki wywindowany zostaje po trapie na pokład i tu jak domowa kaczka wyprostowuje kolejno to jedną, to drugą nogę, po czym niezdarnie, przewalając się na boki, idzie wzdłuż pokładu przed siebie. — Patrzcie go, jaki spryciarz! Wprost do kuchni wali. — Panie szefie, dać mu befsztyka! — Może wódki kieliszek? Już trzeszczą aparaty. Fotografują ptaka ze wszech stron. — A zmierzyć mu rozpiętość skrzydeł! — rozkazuje kapitan. Więc znowu go chwytają. Przywarł piersią do pokładu. Przez szeroko rozwarty dziób ciężko dyszy. Próbuje syczeć niby gąsior na wsi, ale nie udaje mu się nikogo nastraszyć. — Co to? — wołają chłopcy. — Spójrzcie no tylko: krew na pokładzie. Krew z niego kapie. Któż go zranił? ' — Gdzieżby tam zranił! — oburzają się inni. Ale rzeczywiście, krwawe plamy na pokładzie. Skąd się biorą? 10 — Złowiłem życie 145 — To z łap! To z łap!... za każdym krokiem czerwony ślad na deskach. Nogi mu krwawią. — Biedak, nie może znieść dotyku twardych desek. — Tak, tak... — potwierdza kapitan Maciejewicz. — Zapomniałem o tym. U nas było tak samo, kiedyśmy łapali albatrosy za moich młodych lat. Te ptaki nigdy nie lądują. Raz wyklute, śpią i jedzą przez całe życie na wodzie. One nie znoszą twardego dotyku. — Puście go wolno, niech leci! — A pewnie. Po co ma się męczyć? — Jeszcze wykrwawi się i zdechnie... Ta decyzja nie wymagała plenum. Samorzutnie, „raz dwa trzy" rozhuśtano ptaka i... babach! — prze burtę w morze. Nie zdążył rozłożyć skrzydeł, spadł cięż^ ko, rozpryskując wodę. — Zabił się może? — Gdzieżby się zabił. Nic mu nie będzie, tyle puchu na piersi... — Więcej niż u Kazika — iktoś wtrąca i znowu rv śmiechu. Długi szereg głów wychylił się za burtę. Uwolnior z niewoli ptak powolnym, wcale nie pośpiesznym rt chem odpływa ku swoim towarzyszom. Dołącz^ i wówczas wszystkie trzy razem wzbiły się w powietrzni Tyle ich było widać... — Oczywiście, to ten drań! — wołał Kot wbiegając do mojej kabiny. — Znalazłem pustą butelkę. — Szelma! — zakląłem. — Przez cały tydzień udawał przyjaciela, zjawiał się w kabinie na rozmówki, opo wiadał o sobie po to, żeby ukraść wino. — Podobno cała wachta piła, nie on jeden — za uważył Kot. — Ale ja im pokażę! — Daj spokój, zwykły łobuzerski kawał. A my to by liśmy lepsi? Nie mów Macaj owi, bo będzie awanturo Daj spokój. 146 — Rają!... Rają!... — ktoś krzyknął na pokładzie. — Gdzie rają?... Jaka znowu rają?... — pędzimy na ę •— Patrz pan — pokazuje Dziadzia palcem pod ster l rzeczywiście —¦ widok niesamowity: tuż za rufą „Daru Pomorza" stoi w miejscu, wymachując z wolna ogromnymi skrzydłami, oceaniczny potwór, jakiś płaz u kształtach samolotu, stalowo połyskujące, opływowe cielsko. — Prędzej!... Prędzej przynieście mi harpun!... — K/.cpcze gorączkowo Dziadzia, nałogowy rybak. Kopnęli się najbliżsi gdzieś na dół, do bosmana, do żaglomistrza, i już jest harpun —- olbrzymi dziryt z otwierającą się poprzeczką. Straszliwe narzędzie tortur. Dziadzia próbuje, czy się otwiera, a głupia rają wciąż tkwi pod rufą, jakby czekała na swój smutny koniec. — Chyba z pięć metrów rozpiętości płetw — powiada CSrzelak, kiwając głową z uznaniem. — Co najmniej tonę waży — dodaje ktoś inny. A Dziadzia tymczasem już się czai, już się wychyla przez reling. Zamachnął się z całej siły swego potężnego ciała, aż zafurczało żelazne ostrze. - Jest!... Jest!.... Trafiony!... Zabity! — wrzeszczą owała w głębi. Szkarłatna spirala poszła za nią po- i-z seledyn kryształowo czystej wody. Nu — rozległ się wesoły głos kapitana Maciej ewi-i — Jak na jeden dzień to chyba dosyć wrażeń; ot, li albatrosy, a teraz rają, to może i wiatr do nas przyj- 147 — Już jest — niby żartem powiedział Tadeuą Meissner. I rzeczywiście, chyba to imaginacja? — poczułem policzku chłodny powiew. — Jest!... jest!... — zaczęto wkoło wołać... — But pomogły! Statek drgnął. Żagle ożyły. Wydęły się wielkie brzi chy. — Co tam na sterze? — zaniepokoił się raptem ofice wachtowy. — Siedemdziesiąt pięć! — Tak trzymać! — potwierdził. Za burtą już syczała woda. Mislawe kłopoty Statek „Dar Pomorza" stał przy molo portu Parana-gua, w południowej Brazylii, gdzie jak zwykle spędzaliśmy bardzo miły miesiąc wzajemnych wizyt, wymienianych z polską kolonią z miasta Kurytyby. Do Kurytyby jeździło się pociągiem poprzez wspaniałe góry pełne przepaści, mostów i tuneli. Niestety, wizyty miały się już ku końcowi i czekaliśmy rozkazu podniesienia kotwicy. Wtem najzupełniej nieoczekiwanie z perspektywy u-licy wyłoniła się przekomiczna para: otyły, beczikowato niski jegomość wlókł za sobą na grubym łańcuchu zupełnie maleńkie, puszyste zwierzątko. Z opuszczonym niewinnie pyszczkiem, zamiatając ziemię ogonową kitą, przewalając się niedźwiedzim sposobem z boku na bok, z łapki na łapkę, dreptał powoli a godnie, obojętny na ciężar żelaznego łańcucha, maleńki miś, szop pracz. Dysproporcja tych dwóch osobników była tak rażąco wielka, że tłum zebranych na pokładzie statku uczniów ryknął chóralnym, nieopanowanym śmiechem. — Cóż za smoka prowadzi pan na łańcuchu? — zapytał któryś. Grubas ciężko sapiąc przystanął. Otarł spocone czoło chustką. Podniósł czerwoną twarz w górę, jak to czynią krótkowidze, po czym szybkim, gniewnym ruchem podał koniec łańcucha trapowemu i rzekł: 149 — Zabierajcie. To dla warszawskiego ZOO. Pośmie-; jecie się jeszcze... pośmie jecie — powtórzył złośliwie,, akcentując ostatnie słowo. Podniósł przy tym palec i grożąc nim znikł jak najszybciej za najbliższym zakrętem. Takim więc sposobem mój kochany miś znalazł się ¦, nagle na pokładzie szkolnego żaglowca. Oczywiście, pierwszą naszą czynnością było oswobodzić małą, delikatną szyjkę z uścisku niewspółmiernie dużego łańcucha. Biedne zwierzę nie mogło chyba uwierzyć w nadmiar osiągniętego szczęścia, bo stało wciąż] jeszcze w miejscu z nisko pochyloną głową, aż musieliś-' my go pchnąć ku drzwiom dla dodania otuchy. To pchnięcie dopiero przekonało go, że jest rzeczywiście wolny. Podniósł czarny, wilgocią lśniący nos i jął nim ostrożnie a nieufnie wietrzyć dokoła. Zapach nie był przyjemny. Pochodził widocznie od spotniałych nóg otaczających go kołem marynarzy. Zmarszczył się z niesmakiem, opuścił nos między łapki, po czym bez pardonu i energicznie jął torować sobie drogę pomiędzy lasem tych nóg. Dobrnął do najbliższego masztu, skoczył na stalówkę i po niej akrobatycznie w górę. Czynił to szelma tak zgrabnie i tak jakoś komicznie, że cała patrząca na to załoga aż zakrztusiła się od śmiechu. Żaden kot, żadna mysz, nawet żadna małpa nie dotrzymałaby mu placu w tej artystycznej wspinaczce. Okazał się urodzonym linoskoczkiem. Dopiero na samym szczycie, to znaczy na wysokości czterdziestu metrów nad pokładem, ulokowawszy bezpiecznie w fałdach zwiniętego żagla pewną część ciała wraz z puszystym ogonem, wytknął szpiczastą mordkę i spojrzał na dół beztrosko a filuternie. Zaraz wysłano jednego z najzwinniejszych uczniów, aby misia spędził do jedzenia. Chyba musi być głodny po ostatnim lądowym spacerze! Gdzież tam! Misio doskonale rozumiał swoją wyższość 150 a wantach. Nie zdradzał najmniejszego lęku. Wyczeki-¦•;ił chytrze aż do ostatniego momentu, kiedy goniący go mrynarz wyciągnie rękę, a wówczas jeden tylko zgrany sus i znowu można bezpiecznie leżąc czekać. A z dołu tymczasem nabijali się marynarze, podju-¦ i zali kolegę, grali w totalizatora: — A nuże, panie pokrako! — A który z was jest niedźwiedziem? — Do luftu z takim marynarzem! — Nie daj się, Misiu, tej ofermie! Od tego dnia zadomowił się Miś na najwyższej rei. i Czuł się widocznie tam niczym na rodzinnych lianach • Mato Grosso. Za każdym razem, idąc w górę, aby roz-i winąć żagle, uczniowie się nawoływali: —¦ A uważać tam i nie zrzucić czasami Misia! Niepotrzebna troska, bo Miś sam na siebie uważał. Nie potrzebował żadnej opieki. Był samodzielnym, dyplomowanym akrobatą. Żadna chyba siła nie potrafiłaby go zrzucić z żagli. Miał ostre pazury i jeszcze ostrzejsze zęby. Każdy lubił Misia. Każdy klepał go po pysku. Każdy gładził puszyste, lśniące, mękkie futro. Proszę się teraz zastanowić i bezstronnie wejść w położenie biednego Misia. Takich klepiących czule i gładzących amatorów było na statku z górą stu. Jeżeli za minimum przyjmiemy tylko trzy takie serdeczne pieszczoty, to nieszczęśliwe stworzenie otrzyma trzysta klapnięć lub trzysta pogła-dzeń. Wystarczy! Widocznie z Misia był dobry matematyk i wykalkulował to sobie dostatecznie szybko. Wolał samotność na rejach od pokładowych sentymentów. Był jeszcze jeden powód zmiany misiowego usposobienia, i to może najważniejszy, nie wszyscy bowiem członkowie załogi statku obdarzali go uczuciami sympatii, byli też i tacy, co prześladowali go na każdym kroku, dokuczając o byle co i byle gdzie. Za co? Rzecz wiel- 151 ce prozaiczna. Tak już świat głupio został stworzony, że każde zwierzą mUsi się załatwiać. Miś także... musiał. Nikt mu nie wskazał ustępu. Nikt nie nasypał piasku do miski. Ale każdy wymagał czystości. Gdzież więc biedak miał brudzić??? Pokład „Daru Pomorza" myją sami uczniowie. Żaden nie lubił dodatkowej roboty. Biedny szop-pracz zaczął zbierać niezasłużone cięgi to miotłą, to paskiem, to kijem i nic w tym dziwnego, iż w końcu się znarowił. Na wszelki wypadek gryzł w prawo i w lewo. Stał się podejrzliwy i nieufny. Zaczepiony przez napastnika, nie uciekał na reje jąk przedtem, tylko przysiadał na ogonie, wyszczerzał ostre zęby i szczekając piskliwie, wypowiadał wojnę. Pokojowa i życzliwa dotychczas atmosfera zmieniła się w nieustanną walkę, a czułe pieszczoty — w nieżyczliwe wrzaski. Misia tropiono wszędzie, łapano go po kątach, bito coraz dotkliwiej i niesprawiedliwiej. Bywało i odwrotnie. Miś czaił się za szalupami albo za 'wiązkami lin, aby upatrzywszy odpowiedni moment zaatakować śmiertelnego wroga. Zauważono przy tym, że napady miaiowe nie b3^ły bezplanowe. Dostawało się tylko i wyłącznie zasłużonym dręczycielom. Nikt z niewinnych nie został ugryziony. Ci z sumieniem obciążonym bali się przejść przez pokład bez odpowiedniego kija. Skradali się, oglądając na wszystkie strony, jakby mały Miś był co najmniej lampartem. A Miś w dalszym ciągu brudził, bo cóż miał innego robić? Na początku nie rozumiał, więc czynił to otwarcie i szczerze. Wkrótce jednak dokładnie pojął, że tego robić nie wolno. Zaczął więc chować się po ciemniejszych kątach, wścibiać we wszelkie szczeliny i dziury, za drzwi i za liny, gdzie tylko mógł się zmieścić. Wszędzie jednakże dostrzegało go złośliwe oko ludzkie. Wszędzie dosięgała bezlitosna miotła. Jedyną, zdaje się, osobą, która ani razu nie skrzywdziła Misia, byłem ja. Nie wyprosiłem go nawet nigdy ze swojej kabiny, ale i nie było za co. Niedźwiadek ocenił chyba ten życzliwy stosunek do swojej osoby, bo pomimo coraz częstszych wizyt nigdy u mnie nie na-hrudził. Natomiast zaszedł bardzo dziwny fakt, że mój przyjaciel, sąsiad, wówczas starszy oficer, a dziś znany powszechnie kapitan Tadeusz Meissner, coraz częściej narzekał. Mówił, że na środku jego kabiny Miś pozostawia regularnie bardzo niemiłe pamiątki. Co za szelma! — pomyślałem sobie w duchu. — Wychodzi ode mnie po to, ażeby się załatwić u najbliższego sąsiada. Postanowiłem łajdaka dopilnować. Byłem ciekaw tej przemyślnej akcji. Przez parę dni nie było okazji, aż wreszcie któregoś wieczoru zauważyłem, jak zwierzątko, oglądając się na boki, złazi z mojej koi i wybiega na korytarz. Ja za nim. Za progiem przysiadł i wietrząc noskiem jął badać sytuację. Horyzont był czysty. Szybkim więc susem skręcił w bok i dał nura w drzwi Meissnerowskiej kabiny. Nie potrzebowałem go dalej śledzić. Wiedziałem dobrze, co on tam robi i po co tam poszedł. Nie przeszkadzałem. Bo i po co? Nie mogłem jakoś uważać tej czynności za zbrodnię, a złych skutów za tragedię. To, że Miś obrał kabinę mego przyjaciela, to była wyłącznie jego sprawa. Ani myślałem ingerować. Któregoś z następnych wieczorów siedziałem u siebie przy biurku czytając książkę. Tuż za moimi plecami na wysokiej koi jak zwykle leżał mój kochany Miś. Po lewej stronie miał otwarty bulaj. Miły powiew wieczornej bryzy chłodził mi nagie plecy. W tropikach, po pracy, wszyscy chadzaliśmy bez koszul. Nic nie mąciło ciszy tego wieczoru. Tylko monotonny okrzyk „oka" na dziobie statku: „światła się palą", odrywał czasami myśl od tematu książki. Taki wieczór sprzyja zadumie. 152 153 Nagle Miś poruszył się energicznie. Zaczął coś skrobać łapkami. Leniłem się obrócić głowę. A niech sobie skrobie, co to komu szkodzi. Słyszałem, jak łazi po poduszce, następnie jakby znowu drapał ścianę. Nic zwracałem jeszcze uwagi. W tropikalnej duchocie każdy ruch głowy wymaga ekstra wysiłku. Gdy jednak tajemnicze szmery przeniosły się z łóżka na otwarty bulaj, zaniepokoiłem się i spojrzałem. To, co ujrzały moje oczy, przekraczało wszelką, naj-bujniejszą nawret fantazję. Było to nie do uwierzenia: oto z otworu okrągłego okna statku sterczał ku mnie szpiczasty pyszczek, a cztery łapki z wypuszczonymi pazurkami trzymały się kurczowo mosiężnej krawędzi. Cała reszta Misia, wraz z puszystym jego ogonem, wisiała poza burtą statku, nad powierzchnią oceanu. Misio załatwiał się bezpośrednio do morza. Ta wyszukana pozycja nawet dla takiego akrobaty jak Misio była wielce trudna i niebezpieczna, dlatego mordka mu się trzęsła od wysiłku, a czarne ślepki patrzyły smutno jakoś i jakby z wyrzutem: „widzisz, do czego doszło?" Takim to sposobem mój mały Miś, bity na prawo i lewo, wpadł na znakomity pomysł załatwiania się za burtę. Czyżby zrozumiał, że za ten wyczyn nikt go już nie zdzieli miotłą, nikt nie będzie się gniewał? Wzruszony do głębi, pogładziłem biedaka po tym trzęsącym się pyszczku, a on wrócił od razu na poprzednie miejsce w moim łóżku i... dokończył tam przedwcześnie przerwany interes. Trudno. Nie wolno go za to winić. Zadanie przerosło możliwości. Wykazał tyle najlepszej woli. Proszę tylko spróbować wisieć tak, trzymając się koniuszkami palców za ostrą krawędź mosiężnej ramy okna. Czasami podczas śniadania lub obiadu, goniony przez , swoich prześladowców, biedny Miś zapędzał się aż do 154 'icerskiej messy i tu z głośnym szczekaniem wpadał n<;dzy moje nogawki, pod stołem, gdzie dopiero czuł się izpieczny. Jak spomiędzy czternastu jednakowo ubra-:vh nóg wybierał właśnie moje, tego pojąć nie mogę. W końcu jednak postanowiono Misia uwięzić. Rozpięto między szalupami długi drut, a na nim, na kółku, miał *lc ślizgać łańcuszek. Obmyślono wszystko dokładnie I humanitarnie, ale raptowny przeskok od swobodnych harców po masztach do tego więziennego spaceru pomiędzy szalupami — był nazbyt rażący. Toteż szop-pracz opuścił nisko łepek i nie patrząc już na nikogo rozpoczął Kwój wahadłowy, rozpaczliwy, zrezygnowany chód tam I z powrotem, tam i z powrotem, przewalając się miękko z łapy na łapę. Zgodnie z wolą ofiarodawcy trafił Miś do warszawskiego ogrodu zoologicznego. Minął cały rok, zanim go lam odwiedziłem. Podchodziłem do klatki ze ściśnię-i ym sercem. Czy pozna? Znalazłem w klatce parę podobnych misiów, tylko ten kapitana Lepeekiego był ciemniejszy. Przykucnąłem przy drutach wołając jak najczulej: „Miś... Miś... Misiunio!" Zatrzymał się w biegu. Nadstawił uszu. Po czym na-gle, jakby w przystępie" wielkiej żenady, nachylił się, podwinął pod siebie kitę ogona i jął trzepać obiema łapkami. Ten właśnie ruch, ten najtypowszy ruch symulujący pranie bielizny, przyniósł tym szopom brazylijskim ich przydomek: „pracz". Piorą one swój ogon w minutach większych wzruszeń. A więc mój Miś był wzruszony. Dokonawszy prania, skoczył jak strzała do mnie i popiskując radośnie tulił się do drutów. Nie miałem już najmniejszej wątpliwości, że mnie poznał, mimo rocznego niewidzenia i tłumów codziennych gości. To była moja pierwsza i ostatnia wizyta. Dalszych losów Misia nie znam. Jak co roku „Dar Pomorza" powędrował z kandydatami w szkolny rejs, w którym zawinął do portu hiszpańskiego Vigo. Z zasady nie lubiliśmy dobijać do mola, odsunięcie bowiem od lądu gwarantowało lepszą nad uczniami kontrolę. Więc i tym razem zakotwiczyliśmy na redzie. Dla dokonania formalności udałem się z komendantem do kapitanatu portu. Motorówka nasza z rozwiniętą banderą szybko prześliznęła się po oleistym kożuchu portowej zatoki. My zaś w białych, tropikalnych mundurach, połyskując złotymi galonami, nadawaliśmy uroczysty charakter tej kurtuazyjnej wizycie. Jak zwykle oczekiwała nas na molo gromada gapiów. Na czele stali dwaj mężczyźni odbijający od reszty oryginalnością wyglądu. Jeden — chudy obdartus, nędzarz o kędzierzawej blond czuprynie, drugi — wysmukły elegant w świetnie skrojonym garniturze. Obaj szarmancko ukłonili się, pozdrawiając nas czystą polszczyzną. — Prosimy panów na statek o godzinie czwartej po południu — rzekł do nich komendant. I przypłynęli naszą szalupą punktualnie w oznaczonym czasie. Elegant, jak to zwykle bywa, znalazł się od razu w salonie kapitańskim, a zaraz potem w oficerskiej messie na kolacji. Oczywiście, nie zaproszono tam obdartusa. Znalazł on swe miejsce w kubryku stałej za- 156 łogi. Zanim jednak tam dotarł, zaczepił naszego intendenta: — Może mogę być panu pomocny w zakupach? — zaproponował skromnie. — Znam język francuski, hiszpański i angielski. Pokażę panu najtańsze i najuczciwsze źródła sprzedaży. Stanęło wię;c na tym, że od jutra będą chodzić na rynek razem. Tadeusz, nasz intendent, popularnie „Majorem" zwany, bardzo rad był z tej pomocy i tegoż zaraz dnia wieczorem chwalił uczciwość i fachowość swego towarzysza, który w dodatku nie chciał przyjąć żadnego napiwku, twierdząc, że swój procent potrafi wziąć sam od straganiarzy. Dzień po dniu nasz „asystent gospodarczy" obrastał w coraz to nowe piórka. Dziś koszula, jutro spodnie. Po tygodniu niepodobny już był w niczym do owego nędzarza witającego nas na molo. Zaróżowiona, dokładnie wygolona twarz miała teraz zupełnie inne rysy. Chód i maniery zdradzały ogładę towarzyską. A w rozmowie nie dopuszczał ńą nigdy jakichkolwiek trywialności. Po paru dnia zaproponowałem Sęrżowi — takie miał bowiem imię — wspólną przechadzkę po mieście. Oprowadzał mnie po krętych i wąskich zaułkach starego hiszpańskiego miasta, pokazując ciekawsze kościoły i domy. Opowiadał mi też nieco o sobie. Któregoś wieczoru siedzieliśmy na ławce w miejskim parku. Rozmawialiśmy o Polsce. Serż opowiadał o latach młodzieńczych spędzonych w Białymstoku i żyłce włóczęgowskiej, która pchnęła go w świat, o rodzinie swojej, gdzie traktowany był jak parszywa owca, zakała rodu. Nigdy tam nie słyszał dobrego słowa. — A ta moja włóczęgowska fantazja to coś złego? Czym ona jest gorsza od wiecznego gnicia w drobnych, maleńkich troskach i niepokojach, kłótniach i zawiściach, intrygach i żydowskich konkurencjach. Ja przynajmniej 157 w tym rodzinnym groszoróbstwie nie widziałem żadnej zalety, żadnego polotu, ciasno mi było i duszno, więc wciąż uciekałem z domu i jeździłem po całej Polsce na gapę. W pociągach i pod pociągami, aż wreszcie uciekłem za granicę. Od trzech lat już włóczę się tak po różnych krajach bez grosza... A ot, na przykład, ten drugi, co ze mną wszedł na statek, ma pieniądze, ja nie chcę powiedzieć skąd, ale ma dużo pieniędzy, i panowie go karmią z oficerami, bo miał wyprasowane spodnie, a mnie wszyscy... nie dostrzegają. Czy to sprawiedliwe? Ta sprawiedliwość świata mnie najbardziej gnębi. Ta właśnie „sprawiedliwość"... — W jakim kraju najlepiej traktują takich włóczykijów jak pan? — spytałem. — To zależy — odpowiedział — nam, Żydom, najlepiej wędruje się przez Francję. — A to dlaczego? — zdziwiłem się, znając niegościnność Francuzów. — Tam, widzi pan, najmniejsze nawet miasteczko posiada swoją gminę żydowską, ona musi z urzędu pomagać naszym wędrowcom. Rockefeller zostawił na to specjalny kapitał. •— Co z panem będzie, gdy nasz statek odpłynie? Serż smutno westchnął. — Ano, będę chyba musiał przeprosić się ze swoim stryjem w Buenos Aires. Dobrze mu się powodzi. Proponował mi już kilka razy pracę w swoich zakładach, ale odmawiałem. Po co miałem tam jechać? Żeby zbijać forsę? Teraz obejrzałem już sobie Europę, pora na Amerykę, więc pojadę. Trochę popracuję, a później... — Ma pan już bilet? — Bilet? — Serż uśmiechnął się serdecznie, jakby moje pytanie było świetnym żartem. — Biletu nie mam, ale popłynę tam luksusowym turystycznym statkiem, który dziś wieczorem wejdzie do portu. 158 Pożegnałem się z Serżem przy trapie i wszedłem na pokład. Uderzyła mnie nadzwyczajna cisza. Na pokładzie dosłownie ani żywej duszy. Dlaczego? Co się stało? Idę na zwiady. Schodzę tylnym, rufowym trapem do międzypokładu uczniowskiego. Jakiś wykład. Uczniowie iedzą w ławkach odwróceni do mnie plecami. Prelegenta jeszcze nie widzę,' jest zasłonięty wentylatorem. Siadam na ostatniej ławce i słyszę znajomy głos. Wychylam się, patrzę, a to nasz „pasażer-elegant" żywo gestykulując mówi: — ...ot tak, moi kochani... teraz już wszystko pójdzie gładko. Podkradamy się w skarpetkach, ot tak... Prawą ręką kręcimy zluzowany klucz, lewą szarpiemy za klamkę i kasa otwarta. Pamiętamy tylko o włożeniu rękawiczek, żeby nie zostawić śladów... - Młode audytorium szalało z zachwytu. Oklaskom nie było końca. Widocznie wykład, którego tylko zakończenie miałem szczęście słyszeć, dokładnie objaśniał cały kunszt czystej „roboty". Po cichu wycofałem się na pokład. Nie chciałem psuć nastroju, tym bardziej że za dwa dni mieliśmy już odchodzić w morze. Wieczorem, powoli i majestatycznie, w asyście dwóch holowników, połyskując nową farbą swoich białych kominów, wszedł do portu amerykański liniowiec. Na mia- . sto wysypało się stamtąd mrowie turystów, jak zawsze 7. baedekerami i aparatami fotograficznymi. Ceny w sklepach podskoczyły o sto procent, a tandeta wyrobów pamiątkarskich wylała się aż na kamienne mola. „Dar Pomorza" miał wyjść w morze o czwartej rano, a więc nazajutrz, zaraz po tym luksusowym transportowcu. We środę Serż zjawił się jak zwykle. Załatwił z oficerem prowiantowym zakupy. Rozliczył się skrupulat- 159 i n[e ze wszystkich prywatnych pożyczek i wreszcie pc cZął się żegnać. Był wzruszony i bliski łez. Na konie zaproponował wszystkim kupno amerykańskich papie rosów bez cła na tamtym statku. Chętnie nam przyniesie głożyliśmy sporą sumę pieniędzy, Macaj dał mu kartką S° wpuścili na tamten statek i Serż znikł za burt? wracał tak długo, że ktoś rzucił podejrzliwie: .— Kto go tam wie, może zwędził... _-— Spójrzcie! Statek wywiesił sygnał odejścia. W tym momencie rozległ się długi, basowy ryk syre ny. Tutyści amerykańscy odpływali. Prawie jednocześ nle do burty naszej dobiła rybacka łódź, a w niej chłopal 0]3arczony sporą paczką. Były to papierosy dla nas wra: z finansowym rozliczeniem w załączonym liście. Ser; prZepraszał w nim, że nie może dostarczyć papierosów oSobiśeie, ale odpływa właśnie do Argentyny... „Prosz< patrzeć łaskawie na statek — pokiwam wam ręką". Wieść o tym „pokiwaniu ręką" rozległa się błyskawi-j cą i po trzecim gwizdku syreny kto tylko żył na parze", wychylał się poprzez rełing, szukając naszegc znajomego. Luksusowy statek sunął tymczasem obok nas burta ^ burtę. Szeregi wyelegantowanych, biało ubranych pa-gażerek i wytwornych pasażerów powiewało ku narr ^usteczkami. Ale nikt z nas na nich nie patrzył. Każdj wj ciekawy, gdzie spryciarz potrafił się zadekować, cZy naprawdę zdobędzie się aż na taką odwagę, żebj machać jeszcze na pożegnanie ręką. _- Patrzcie, patrzcie! On stoi na górze, na pokładzie pierwszej klasy! Istotnie. Uśmiechnięty Serż powiewał do nas stamtąd] kjałą chusteczką. Był równie wytworny i elegancki, "jak" otaczający go pasażerowie. jsfie słyszałem nigdy, ani przedtem, ani później, tak jerdecznie chóralnego śmiechu jak wówczas na pokła- dę „Daru Pomorza". Nasi chłopcy zarykiwali się, trzy-uijąc się za brzuchy, podskakując z wielkiej uciechy. '.'yczyn Serża potraktowali jako znakomity dowcip. Po powrocie do Polski zastałem na biurku gruby, wy-chany list. Czekał już na mnie od miesiąca. Z wielkim .1 interesowaniem czytałem: „Kochany Panie Doktorze! Od chwili kiedy powiewa- ¦ tti do was chusteczką, upłynął tydzień w spokoju. Sia-vwałem sobie przy stole pasażerów pierwszej klasy zapijałem się doskonałym winem. Nikt nie podejrzewał, że nie posiadam biletu. Noce były gorące, więc spa-¦m na pokładzie na leżaku obok bardzo ładnej argen-vńskiej lady. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ten Iran steward, do którego ad początku nie czułem sympatii. On to zameldował kapitanowi, że jestem bez kabiny. Odtąd jadłem gorzej. Mieli mnie oddać w ręce poli- ¦ ji na jakiejś wyspie. Ale na szczęście wybuchła tam re-\olucja i statek nie mógł wejść do portu. Przekazali :nnie więc policji argentyńskiej już w samym Buenos \ires. Oczywiście zatelefonowałem zaraz do mojego tryja i ten mnie wydobył. Pracuję u niego w fabryce, ale ostatniej nocy śnił mi się Szanghaj, tam mnie jeszcze nie było. Chyba nie wytrzymam długo i pojadę. Dowiadywałem się o statki chodzące do Chin, nietrudno na nie trafić. Ich kapitanowie jednak są okrutni dla trampów. Niemniej proszę oczekiwać następnego listu z Azji. Oddany pański przyjaciel Serż". Listu z Chin już nie otrzymałem nigdy. Wkrótce bowiem wybuchła wojna... Właśnie „Dar Pomorza" wrócił z letniego pływania. Był to koniec sierpnia. Staliśmy na redzie, gdy nadszedł dziwny, nigdy dotąd wobec nas nie stosowany rozkaz: „Natychmiast udać się na motorze do Gdańska, abj przywieźć stamtąd do Gdyni załogę i tabor kajakoweg<| spływu". Jeden z naszych okrętów wojennych otrzymał idenl tyczne zlecenie, a więc płyniemy prawie burta w burj tę. O szóstej po południu jesteśmy na miejscu. OgólnopolJ ski spływ kajakowy organizowany rzeź Ligę Morską i Kolonialną ma przybyć za godzinę. O siódmej przybie gają panie z organizacyjnego komitetu. Są eleganckid i pełne zapału. Wytwornie wyglądają w swoich jachto-l wych mundurkach, przy białych spódniczkach grana-jj towe marynarki, pełne najprzeróżniejszych złoceń. — Może by tak jakieś kanapki dla tych ludzi przygotować? — pytamy. — Gdzież tam — protestują panie z komitetu. — Załoga przybędzie syta i wypoczęta. Wszędzie po drodze opiekują się nimi. Mija godzina, za nią i druga. Kajakarzy ani śladu. Nadciąga przejmujący wiatr od morza. Wyjątkowo zimny wieczór. — Może zagotować im herbaty, bo przemarzną? — ioszczy się nasz prowiantowy. - Dziękujemy, nic nie potrzeba — odpowiadają panie 7. komitetu. — Więc jaka ma być nasza rola i nasza pomoc? — Tylko wskazać miejsce na pokładzie, gdzie mają liyć złożone kajaki. Kajakarze sarni je złożą w porządku. Czekamy jeszcze godzinę. Panie z komitetu roz-indły się na cumowych słupkach. Patrzymy na zegarki. lodzina dziesiąta z minutami. Nareszcie zjawia się >lerwsza para kajakowiczów, on i ona. Oboje wykoń-v,eni zupełnie, ledwo zipią. Ciała poparzone od słońca, i>czy pałają gorączką. Ledwie wysiedli, zapomnieli o kajaku i o rzeczach. Podpierając się wzajemnie, istne pokraki, wloką się do kapitańskiego salonu. Trzęsą się z zimna. Drugi kajak, trzeci, czwarty, zaczynają sypać ; nie. jak z rękawa, a wszyscy skonani do ostatecznego tchu, wszyscy poparzeni, schorowani, zbolali... „Pić!... •Jeść!... Spać!... Ratunku!" — jedno wzdychanie, jeden je.k. Obraz nieszczęścia i klęski. Wytworne panie z komitetu gdzieś się ulotniły. Nasz poczciwy kwatermistrz ¦ fjotuje herbatę. Nie tylko salon, ale wszystkie zakamarki statku wypełnione są rozbitkami. Kajaki, rzucone na pastwę losu, wędrują z wody na plecach uczniów Szko- i ły Morskiej, a ci, mając w jawnej pogardzie słodkowod-nych patałachów, klną: — Cóż to, za tragarzy nas wynajęli czy co? — i słusznie. Wreszcie grubo już po północy statek ruszył. Piramidy kajaków i piramidy byle jak i byle gdzie zwalonych ludzi. Obraz nędzy i rozpaczy. — Choć burza huczy wkoło nas!... —¦ zaintonował jakiś bohater, ale pieśń zamarła w ciasnym kanale No-gatu. Ponure milczenie było jedyną odpowiedzią. 162 163 — Tu i „Góralu" nie pomoże — mruczy drugi ofI cer, wściekły na tę głupią organizację. Jakże można dej prowadzać ludzi do podobnego wyczerpania. Nasz magazyn nie był przygotowany na tyle ludz Właśnie za kilka dni miano ładować prowiant na zimd wy rejs. Major więc wyłaził teraz ze skóry, aby jako nasycić tych nieoczekiwanych głodomorów. Litościwym okiem spoglądał na żałosne, przytulone do siebij w ciemnych kątach statku pary. Chleb się skończj konserwy też — i jakże tu ich nakarmić? Uczniowi| klną, na czym świat stoi. — Ładny mi sport! Niedołęgi!... CiamajdyL. ŁazęgiiJ Wreszcie stukot układanych kajaków zmienił się klekotanie naszego motoru. Wyszliśmy w morze. Z trudem torując sobie drogę poprzez stłoczone koła na siedzących na podłodze ludzi, trafiłem wreszcie swojej kabiny. Drzwi jej wychodziły na korytarz, vis vis takichże drzwi do ambulansu. Ledwie usiadłem prz biurku i ledwie otworzyłem książkę, już ktoś puka. — Wlazł! — wrzasnąłem wersalsko. We framudze otwartych drzwi sprężył się dyżurni uczeń: — Melduję, panie doktorze, zemdloną kajakarkę! — Zanieść ją do ambulansu, zaraz tam przyjdę. Nie śpiesząc się opuszczam kabinę i przekroczywszj korytarz staję przed operacyjnym, wysokim stołe Służył on jednocześnie za sofkę do lekarskich badań, właśnie uczniowie złożyli zemdloną. Sami zaś dyskretni] stanęli pod drzwiami. — Możecie odejść!'— rozkazałem chłodno i przeczę kawszy, aż się drzwi za nimi zamkną, pochyliłem się na{ twarzą pacjentki. Jasna blondynka, w białej akademie kiej czapce, leży oto na wznak, blada, z zamkniętyr oczami. Biorę ją za puls, przypatrując się uważnij z bliska firankom długich rzęs. I wtedy... O nieba! Pię 164 kne, błękitne oczy rozwarły się szeroko i nagłym a nie-upodziewanym ruchem nagie ramiona dziewczyny obję-Iły mnie za szyję. To wszystko stało się tak nagle, że Iwarg już nawet nie zdążyłem cofnąć przed gorącym, Pn.imiętnym pocałunkiem. Zresztą kto by się przed takimi rzeczami cofał? Nie namyślając się długo, podłożyłem ręce pod kibić zemdlonej, uniosłem ją wysoko w górę, kopnięciem buta otworzyłem drzwi na korytarz, potem drugie drzwi do własnej kabiny. Ułożyłem tutaj dziewczynę na wysokiej koi, a mądre drzwi same się już zatrzasnęły za mną. Nie potrzebowałem się troszczyć o niepotrzebnych świadków. Kabina była pusta. Zrzuciłem mundurową kurtkę. 7,ar policzków dziewczyny był zbyt wielki. Jej głowa w tej chwili znajdowała się tuż przy mojej. Nie miałbym przeszkód w dalszym całowaniu, gdyby nie nowe dobijanie się do drzwi. — Wlazł! — wrzasnąłem. — Panie doktorze — znajomy głos. — Nowa zemdlona! — Zanieście ją do ambulansu! — rozkazałem. — Przepraszam! — rzuciłem w stronę miłego gościa —• zaraz wrócę. Byłem zły. Tak dobrze zapowiadający się romans psuły obowiązki służbowe. Byle prędzej odczepić się od tej nowej pacjentki. Znalazłem ją na tym samym stole operacyjnym i w takiej samej pozycji. Odprawiłem uczniów jak przedtem. Zostaliśmy sami. Tym razem nie była to blondynka, wprost przeciwnie — rumiana, okrąglutka czarnula. Na głowie miała takąż samą białą rogatywkę akademicką. Widocznie od blasku operacyjnej lampy oczy pacjentki rozwarły się. Na ustach wykwitł zalotny uśmieszek: — Doktorek myśli, że udaję? Słowo honoru zrobiło mi się słabo. W tamtej sali okropnie tłoczno i duszno. 165 Doktorek nie wierzy?... O, proszę posłuchać, jak mi bijo i serce... To mówiąc zemdlona pacjentka zgrabnym i Y/prawnym ruchem wyłuskała z ramiączka bardzo foremn;i pierś i uniósłszy się ku górze, zerknęła spode łba. Nie miałem słuchawki w ręku. Posłuszny zaproszeniu przytuliłem ucho do wskazanego mi miejsca. Usłużna rączka przycisnęła mi głowę mocniej. Nie słyszałem nic prócz łomotania statku, a może było to moje serce? — Szkoda czasu, doktorku, lepiej mnie pocałuj — • powiedziała zwyczajnie i prosto. Jakże mogłem odmówić? Wargi miała jędrne i soczyste. Nie wszystkie kobiety umieją całować. Nie lubię różnych wyszukanych metod. Pocałunek warg jest najsmakowitszy, ale wymaga zrozumienia. Jeszcze wahałem się chwilę, co mam teraz robić? Gdzie ją ulokować? W kabinie wolna kanapka. Łóżko zajęte. Uniosłem dziewczynę na ręce i tąż samą metodą, kopiąc butem drzwi, utorowałem sobie drogę. Znalazłem się w kabinie... — Co widzę!... Zosiu! To ty już tutaj? — zawołał mój słodki ciężar na widok poprzednio ocuconej koleżanki. — Widzicie ją, jaka spryciara! — odpowiedziała Zosia i obie zaniosły się srebrzystym, beztroskim śmiechem. Poczułem się trochę nieswojo. Tak wystrychnięto mnie na dudka. A czemu? Właściwie wszystkiemu byłem winien sam. Jakże mogłem wnosić tę drugą kobietę, skoro już nie było wolnego miejsca? Teraz nie ma innej rady. Muszę sprowadzić na pomoc innych kolegów. Szuflady kabiny są pełne dobrej malagi. Butelki z ostatnich portów hiszpańskich czekają. Niech więc dziewczyny się rozweselą. — Zaraz wrócę! — rzuciłem w przestrzeń, zatrzaskując drzwi za sobą. — Władek! Kazik! Brano!... — zwołuję przyjaciół. — am dla was niespodziankę, chodźcie do mnie na kieli-ek. | Rzeczywiście, irn bliżej Gdyni, tym było weselej mojej kabinie. Noc minęła szybko. Na szczęście nikt pż więcej nie mdlał. 166 la tropach mafii — Cudowna dziewczyna, wspaniała dziewczyna! Bez niej nie odejdę, musi być moja! — wykrzykiwał nas przyjaciel instruktor Henio, biegając nerwowo z kątal w kąt kabiny. Na kanapce zaś siedziała stłoczona cała| reszta oficerskiej załogi statku. — Zwariowałeś — uspokajał przyjaciela Brunc. — Jesteś pod świeżym wrażeniem, dlatego tak mówisz. Ochłoniesz, skrytykujesz i otrzeźwiejesz, boć w końcu to przecież zwykła kurwa... — Wypraszam sobie podobne epitety! — zawołał Henio stając w zaperzeniu pośrodku kabiny. — Jeśli chcesz zostać moim przyjacielem, to się w ten sposób o niej nie wyrażaj. Wcale kurwą nie jest. Porwano ją, rozumiesz? To jest biedna, najnieszczęśliwsza i najlepsza dziewczyna w ręku handlarzy żywym towarem. Trzeba ją z tych rąk wyrwać. Muszę tego dokonać i wy mi w tym pomożecie. — Wcale nie taka łatwa i nie prosta isprawa — zaczął Drugi. — Zastanów się tylko, co za przykre konsekwencje mogą stąd wyniknąć. Chryja, jakich mało. Ale opowiedz nam przynajmniej dokładnie, jak to tam było. — Nic nie było, a co miało być? — zaczął Henio opierając się plecami o moją wysoką koję. ¦— Co miało być? Ty zaraz węszysz sensację. Po prostu dziewczyna oddała mi się nie jak prostytutka, tylko jak najniewinniejsza, najporządniejsza serdeczna i uczciwa dziewczyna... ale 188 koda słów, tego się nie opisze, to tylko można wyczuć rwami, całym sobą. Tego się nie da ująć w żadne I owa. Wytworzył się między nami stosunek świeży, u;kny, nieskalany. Nawet nie chcę tego ujmować w la-¦ ularne słowa. Ta noc to najpiękniejsze przeżycie, tood-iilodzenie, powrót do sztubackich czasów. Ona to pen-innarka. Takie naiwnie, ufnie patrzące dziewczę. Tak, n ijlepsze określenie dla niej: „pensjonarka". Co za temperament: szalony, ekspulsywny, ognisty, chłonący bez I1 szty i bez zastrzeżeń. Ach, co tu gadać, takiego szału, takiej opętańczej miłości nie przeżywałem dotąd nigdy i nie wyobrażam sobie nawet, że może istnieć. — No dobrze — zgodziłem się. — Wielki seksualny temperament, może chwilowy nastrój miłosnego uniesienia, ale na czymże budujesz te swoje dalekosiężne plany życiowe? Skąd wiesz o porwaniu? Może to zwykła tylko romantyczna bujda. — A cóż ty sobie myślisz, że całą noc, a właściwie całą dobę przełajdaczyliśmy, nic do siebie nie gadając? Wiem od niej wszystko. Mówiła szczerze i wylewnie. Przyznawała się do swoich głupich kroków, do ucieczki z domu i temu podobnych szczegółów, ale kwintesencją wszystkiego jest doskonale zorganizowana akcja kryminalistów, porywaczy, zawodowych uwodzicieli, w ręce których trafiła i nie może się już wyrwać. Nie ma dla niej sposobu. Wejdźcie tylko w jej położenie. Przecież to koszmar. Ona pochodzi z inteligenckiej, nawet zamożnej rodziny hiszpańskiej, która nie mogąc zrozumieć tej całej matni wyrzekła się jej. Obwiniono ją jedynie, nie dopatrując się gangsterskiego podstępu. Zwykła rodzicielska, drobnomieszczańska kołtuneria hiszpańska, katolicka moralistyka, bezwzględna i fanatyczna. Ona zaś raz odrzucona nie może dokołatać się do ich serc, nie może wytłumaczyć, co się stało. A zresztą nie ma po temu żadnych okazji, bo jej pilnują na każdym kroku. Odseparo- 169 wana jest od świata niczym w więzieniu. Powiadam wam, to kryminał, najtypowszy, najgroźniejszy kryminał... — A któż ci zaręczy, że całe to jej opowiadanie nic jest zwykłą fantastyczną blagą dla rozczulenia i zabawienia klienta... — Zaczął znowu Brunc, ale natychmiast przerwał, widząc niekłamaną boleść na twarzy przyjaciela, który zagryzł wargi i zbladł. Walczył widocznie ze sobą, aby nie wybuchnąć zwykłą, ordynarną wściekłością. Żeby nie zakląć marynarską gwarą. Hamowanym, wolnym ruchem otarł pot z czoła: — Widzę, że was nie przekonam. Szkoda gadania. Trzeba było przeżyć. Trzeba było wysłuchać tych skarg, jak ja wysłuchałem. Trzeba było widzieć jej oczy, wyraz jej twarzy... et! — machnął pogardliwie ręką. — Nie zrozumiecie, boście tego nie przeżyli, co ja przeżyłem, fakt jest faktem: dziewczyna została uwięziona przez najciemniejszy świat przestępczy i muszę ją za wszelką cenę stamtąd wyrwać. Obiecałem jej to i choćbym miał zejść ze statku, dotrzymam słowa. Ja to uczynię. Nie chcecie mi dopomóc, sam sobie jakoś poradzę. Całe miasto postawię na nogi. Ściągnę policję. Zapłacę wiele trzeba, a swego dopnę. — I co z nią potem zrobisz? — spytałem. — Jak to co? Ożenię się. Zabiorę do Polski. — Ano — mruknął Drugi — wobec takiej determinacji nie ma o czym gadać... — Determinacja — powtórzył Henio. — To żadna determinacja, to tylko świadomość wielkiego, spontanicznego uczucia. Ja ją kocham, wiem na pewno, że kocham i ona mnie się odwzajemnia. — O ho ho! — krzyknęliśmy chórem. — Jedna płomienna noc i zaraz miłość! — Znowu sobie pozwalacie! — oburzył się Henio. -— Wy wszystko potraficie ześwinić. Każdą ideę sprowadzi- 170 ¦" bezmyślnie do rynsztoka. Jedna noc — powtórzył zamyśleniu — tak, jedna noc, ale czas nie odgrywa tu ijmniejszej roli. Cóż znaczy czas? Ta noc to moje ży-:(\ Wykładam karty na stół va banąue. Jestem przy Irowych zmysłach i wiem, co robię. Ratuję przez to '.towieka. — Więc chodźmy z tym do kapitana — zdecydowa-• ¦m. — Bez niego się tu nie obejdzie. On iswój człowiek może lepiej cię zrozumie od nas, a w każdym razie coś v. spoinie uradzimy. Kapitana w salonie nie zastaliśmy, rozsiedliśmy się więc po kanapach wyczekując, aż zejdzie z mostka. — Co zamyślasz robić? Masz jakiś konkretny plan? — .spytał Trzeci. —¦ Plan? A cóż może być za plan? Wejść do burdelu niespodzianie. Zabrać dziewczynę po dobremu albo i przemocą, no i już. Wszakże oni nie mają nad nią żadnej prawem ustalonej władzy, mimo że nie jest jeszcze pełnoletnią. Zresztą licho ich tam wie, jak się obwarowali. — Otóż to, otóż to... kto ich wie? Obawiam się, że sprawa nie jest wcale taka prosta. Jeżeli ona należy do nich, to znaczy do świata przestępczego, nici zagmatwane i odpowiednio umocnione. Oni wiedzą, jak się wy-migać, a kto wie, czy policja miejscowa nie macza też w tym swoich palców. W tym kraju wszystko jest przekupne bardziej niż gdzie indziej. Dlatego Argentyna i Brazylia tworzyły zawsze i do dziś tworzą podstawę do akcji handlarzy żywym towarem, tu się ogniskowało i ogniskuje to całe tałatajstwo. Stąd wysuwają oni swoje macki na cały świat. Tu jest właściwie przechowalnia młodych porwanych dziewcząt do chwili, aż się uspokoją, aż przestaną być niebezpieczne. — Przypuśćmy, że wszystko się nam uda, że dziewczynę uprowadzimy — zaczął Drugi. — Co z nią dalej 171 robić? Wszak „Dar Pomorza" jej nie zabierze. Zostawi' nie można, bo znajdą ją i porwą. Położenie więc wcal> niełatwe. — Opłacę jej podróż do Polski. Weźmiemy ślub zara/ jako mojej uprawnionej żonie nie mogą chyba robii trudności — snuł swoje plany w zamyśleniu. — Podać panom wino? — spytał usłużnie steward — Nie zaszkodzi — potwierdziłem — wino dobrze nam zrobi. — Nu i cóż za taka narada? — spytał wesoło od progu kapitan. Zaczęło się opowiadanie na wyrywki. Każdy stara! się coś dodać, aby sprawie nadać możliwie łagodny charakter. Każdy z nas chciałby chłopcu dopomóc. — Krótko i węzłowato — rzuciłem poważnie: — nasz kochany Henio trafił wczoraj wieczorem w Kurytybie zamiast do kościoła do burdelu... — Doktor zaczyna żartować, a to sprawa nie do żartów — przerwał mi Henio i znowu pobladł na twarzy. — Muszę, panie kapitanie, odebrać z rąk bandytów dziewczynę, w której się zakochałem i z którą postanowiłem się ożenić. — Co?... — zdziwił się komendant z dobrotliwym u-śmiechem... — Tak już od razu, tak zaraz?... Ożenić się? A czy się pan zastanowił? Zna pan ją? Zna pan jej rodziców? Skąd pochodzi? Jaka jest? Mój drogi, pan jeszcze dziecko. One wszystkie zawsze opowiadają niestworzone historie. Żebym ja tyle włosów miał na głowie, wiele podobnych historiii nasłuchałem się. — Nie, nie, panie kapitanie — obruszył się Henio. Lepiej nie tracić czasu na namowy. Ta rzecz jest zupeł, nie i bezapelacyjnie przesądzona. Żenię się i zabierana dziewczynę do Polski, tylko trzeba ją wyrwać z rąk handlarzy i o pomoc w tym względzie uprzejmie proszę pana kapitana. - A ja wsio taki i nie ustąpię. Ot, ja wasz ojciec, was wszystkich odpowiadam i w głupstwach poma- ć nie mogiem. Pan zaraz jak ten Don Kichot na utrak gotów pędzić, a z tego mogą wyniknąć wielkie antury. Nie daj bon, co za skandal. Oficerowie statku kolnego po burdelach się tłuką. Co ludzie powiedzą? > o pomyślą? — Więc co robić, panie kapitanie? Proszę mi radzić jak ojciec. Ja stąd nie wyjadę bez niej. To moja dziewczyna. Kocham ją i koniec, a zresztą obiecałem jej i raz danego słowa dotrzymam. Muszę dotrzymać. Proszę, bardzo pana proszę dopomóc. Może wszystko uda się łatwiej, niż przypuszczamy. Może tylko zażądają okupu, ja zapłacę wiele tylko trzeba. Może skończy się pokojowo i spokojnie. Proszę tylko pana kapitana o zezwolenie na wyjście tego wieczoru na ląd. Trzeci mnie zastąpi na wachcie, a doktor i Drugi pójdą ze mną razem. — No cóż, ja wam zabronić nie mogę. Wyż dorosły człowiek, nie uczeń. Szkołę już ukończyliście. Jesteście wolny. Nu, i historia rzeczywiście ciekawa. Ja nawet, powiedzieć pod sekretem, takie awantury to lubię. Ot, i poszedłby nawet z wami, tylko mam stracha. Ot, widzicie, w tym znaczy się waszym... burdelu można niechcący na jakiegoś z naszych uczni trafić. A kto ich chalera wie, gdzie gulają. Ot, i wstyd będzie. Uczniowie, a tu i komendant. Może wyjść wielki skandal. — To my trochę wcześniej pojedziemy, a uczniów można trochę przy jakichś dodatkowych robotach przytrzymać — zaproponował Drugi. — My ostrożnie pójdziemy naprzód, a pan kapitan za nami. — Nu dobrze — zgodził się Macaj. — Pojedziemy, ale wy ani mru-mru nikomu. Naszykujcie motorówkę raniej. Tak też się i stało. Oto stoimy we czworo na tylnej platformie brazylijskiego wagonu. Bujny, rozkwitły, or- 173 chideami pachnący świat nieprzystępnej bokami dżungli umyka spod naszych nóg. Nie ma lepszego miejsca do obserwacji mijanych krajobrazów jak ta właśnie platforma z trzema oknami. Nic nie zasłania tu wzroku. Szerokoekranowy, barwny film z tubylczego życia rozwija się w całej swojej okazałości. Wdzieramy się oto na górską przełęcz. Jakże inne są wkoło nas góry od naszych Karpat czy Bałkanów, a nawet od gór Taurusu czy Kaukazu. Tam przeważnie gołe skały najeżone od czasu do czasu kępami iglastych lasów. Kłujące i sztywne. A tutaj pijany przepych naj-soczystszej, tropikalnej flory. Splątany gąszcz wiecznie zielonej, odurzającej zapachami dżungli. Tu także są Szczyty i doliny, są granie i przepaście, ale wszystko to miękkie, obrosłe i pulchne, sprężyste od mchów i paproci, wilgotne i przytulne jak liście bananowców. Wszystko tu splątane girlandami pachnących storczyków, których kompozycja nie zna granic. Szkarłat żywy, ognisty bije z każdego pnia, każdej gałęzi, razi oczy słonecznym odbiciem, przywołując ku sobie ogromne, macicą perłową mieniące się niebieskie motyle. Dwie lokomotywy na raz, ciężko sapiąc, ciągną ciężar długiego pociągu. Kręcą się wzdłuż górskich potoków posłuszne nakazom natury. Kładą się za nami dwa pasma metalowych szyn, nurzają się w soczystej trawie, giną za koronami pierzastych, kokietliwych palm. Białe siklawy z pienistym szumem spadają wprost pod koła pociągu, aż odprysk ich chłodny orzeźwia rozpyloną mgłą. — Uciekamy! — wrzasnął nagle kapitan, mocując się z klamkami u drzwi. W tym momencie ogarnęła nas ciemność i gryzący, jałowcowy dym wypełnił płuca. Za gardło chwycił spazm. Zbitą kupą, z obłędnym lękiem, wzajemnie się popychając, wpadliśmy za kapitanem na korytarz wagonu, zatrzaskując za sobą drzwi. — Zapomniałem uprzedzić. Tunel, chalera! — wołał Macaj. — Oni tu palą drzewem jakimś śmierdzącym, ze wytrzymać nie można. Na szczęście wpadliśmy do przedziału z zamkniętymi oknami. Na nasz widok jedyny pasażer, otyły ka-boklo, parsknął jowialnym dobrodusznym śmiechem. — Muito bom... muito bom — pochwalił ironicznie. — Chodźmy lepiej z powrotem na naszą platformę — zachęcałem, kiedy się tunel skończył. — Co pan! — zaprotestował Macaj. — Teraz to już <>ne jeden za drugim pójdą aż do samej Kurytyby. Lu- trójkątny łeb, z wystawionym złowrogo językiem, kiwał się wahadłowo tuż przed moim nosem. Zdrętwiałem. Mrowie przeszło mi przez skórę. Nie było już wyjścia. Przede mną te dwie skręcone na progu bestie, a tutaj, •. tyłu, ten dziwny czarownik. — B... b... bom... d... d... d... dia! (dzień dobry) — vybąkałem, jąkając się ze strachu. — Bom dia! — odpowiedział mi kaboklo z miłym uśmiechem i ten jego życzliwy spokój dobrze wpłynął na stan moich nerwów. — To on nie gryzie? — spytałem, wskazując palcem na węża. — Gdzieżby! — zaprotestował zaprzeczeniem głowy. — To mój amigo — dodał poklepując węża przyjaźnie. — On łapie mi szczury, on dobry. — No, no — zdziwiłem się głośno, na wszelki wypadek czym prędzej wycofując się na schody i dopiero kiedy poczułem się bezpieczny na samym ich dole, spytałem: — A skąd bierzecie tych swoich przyjaciół? — Na rynku. Ludzie przynoszą w skrzyniach, można kupić. Oczywiście, oswojonego nikt nie sprzeda, ale one są bardzo rozumne i szybko się przywiązują do swego gospodarza. Kiedy po powrocie do szalupy opowiedziałem uczniom Szkoły Morskiej o swojej przygodzie, nie chcieli mi wierzyć. Umówiliśmy się więc nazajutrz gromadnie na 183 -.....u liii i ten rynek. Idąc na rynek przypomniałem sobie nagle, przecież niedawno, przed samym odpłynięciem „Da z Gdyni, ożeniłem się, a więc jestem żonaty! — Jeżeli znajdę ładny okaz węża, kupię go w prez cie żonie — powiedziałem i zaraz ugryzłem się w ję2 bo wszyscy wybuchnęli śmiechem. — Ładny rni prezent: boa-dusiciel ukochanej żonie1 cha, cha, cha... Trudno, słowo się rzekło, więc poszliśmy na ten rym ¦! Cóż to za niesamowity widok. Prawie każdy z kabokl nosił na szyi węża. Trudno było przejść drogą bez otai cia się o jakąś wężową głowę. Stanowiły one jakby cz(, uroczystego stroju miejscowej ludności, coś w rodzaju ich krawatów czy szalików. Jedne z tych węży śpiii sobie niemrawo, inne rozglądają się dokoła, biorąc udzia! w rynkowym życiu. — Amigo! — zwróciłem się do jednego z przechodniów. — Gdzie tu można kupić takiego „przyjaciela"? — Na samym końcu rynku. Na ziemi znajdziecie wiele skrzyń, a w nich są węże. Można wybrać według wielkości i koloru. Rzeczywiście, za chwilę weszliśmy pomiędzy skrzynie, miały one okratowane drutem okienka, przez które widniały grube sploty wężów. Każdy z nich spał snem sprawiedliwego. Nie pomagały pukania w wieko ani nawet silniejsze wstrząsy. Nic nie zdołało zachwiać wężowej obojętności. Węże boa na ogół są jednakowe: rdza-woczerwone z jaśniejszym podbrzuszem. Wybrałem jednego. Aby nie za duży, bo w głębi duszy trochę się bałem tego potwora. W uroczystym pochodzie wróciliśmy na statek. Wiadomość o nowym nabytku rozeszła się piorunem i kto tylko mógł, wybiegał na pokład oglądać węża. Ułożyliśmy skrzynię na środku, a tłum ciekawskich pochylił się 184 ł nią. I oto stała się rzecz najmniej przewidziana. Mój Wilż nagle się rozprostował, naprężył swoje sploty i z wielkim trzaskiem rozsadził skrzynię. Rejwach. Krzyk. Popłoch. Dzielna wiara w nogi. Na polu pozostał tylko kapitan statku, bo gdzieżby kapitan... uciekał. Jako że był to już czas nieoficjalny i po robocie, a tropikalny upał wszystkim dokuczał, więc i kapitan miał nagą pierś I tylko krótkie szorty na sobie. Pochylił się nad wężem 1 dla przykładu jął doń przemawiać czule. Rozdrażniony Kad nie ocenił widocznie tych życzliwych dla niego intencji i jednym mocnym rzutem głowy uderzył kapitana w jego nagą, bohaterską pierś. — U!... Cholera! Widzicie go, jaki łajdak! — krzyknął odskakując. — NuL. Już ja mu teraz pokażę. Cie-ftla!... Zróbcie mu klatkę, ale mocną, żeby nie wylazł. Tymczasem wąż stracił rezon i skulił się skonfundowany, jakby zrozumiał, co mu groziło. Tak przeleżał potulnie, aż okrętowy cieśla przyniósł nową skrzynię i uczniowie zapędzili go miotłami do środka. Nowa skrzynia posiadała zakratowane okienko u góry i wymyślnie zasuwane drzwiczki od boku. Przez te drzwiczki właśnie rozpoczęła się edukacja. Oto pierwszego zaraz ranka, ująwszy dwoma palcami zwiniętą w kłębek chustkę do nosa, wpakowałem rękę do środka klatki, pod sam pysk węża. Ten, jak się należało spodziewać, uderzył zębami w chustkę, a wówczas, wypuściwszy ją z dłoni, szybkim ruchem chwyciłem węża pod gardło. Mimo najgorliwszych prób nie rnógł mi już nic zrobić, panując nad sytuacją, zacząłem go z całych sił wyciągać na zewnątrz. Szelma nie chciał Ustąpić i splotami cielska opierał się moim próbom, ale w końcu pokonałem go i oto boa-dusiciel zwisając z wyprostowanej w górę pięści, znalazł się w uścisku moich kolan. Co prawda kręcił się jeszcze i wiercił, ale bezskutecznie. 185 ¦***• Kilka nawet razy dostał dłonią po pysku, co znakomicie ułatwiło edukację, poczuł bowiem moją nad nim wyższość i dał spokój dalszym próbom. Zrezygnował z walki. Więc i ja dałem mu spokój, wsadzając gagatka do klatki. Nazajutrz urządziłem mu aż dwa podobne treningi. Jeszcze mu nie w smak była moja fizyczna przewaga, więc próbował się wyrwać, ale trzeci dzień przyniósł całkowitą kapitulację. Gdy wsadziłem rękę, aby go z klatki wyciągnąć, już nawet nie atakował chusteczki do nosa. Więc po kilku dniach odważyłem się na ryzykowną próbę, podsuwając mu swoją dłoń pod nos bez ochrony chustki. Zwyciężyłem na całym froncie, mój dotychczasowy wróg zamieniał się w przyjaciela i dał się pokornie wyciągnąć niby potulny baranek na rzeź. Położyłem więc go w nagrodę na kolana i uniosłem obie ręce do góry. Był zupełnie wolny i mógł czynić, co mu się żywnie podoba, a spodobały mu się fałdy mojego marynarskiego munduru. Powoli jął się wspinać i wpeł-zaś za pazuchę, pod podszewkę marynarki. Siedziałem przerażony i zdrętwiały od obrzydzenia. To nie było przyjemne, gdy jego zimne cielsko wędrowało po mojej koszuli, wślizgując się w rękaw, aby za chwilę ukazać łeb w dole, tuż przy samej dłoni. Siedziałem więc sztywno, jakbym kij połknął, bojąc się najmniejszego ruchu, aby go nie sprowokować do ataku. Ale wąż ani myślał gryźć. Po tej ostatniej próbie zdecydowałem zlikwidować więzienną skrzynię zabierając przyjaciela do swojej kabiny. — Pamiętaj! — groził mi palcem Kostek, starszy oficer statku — niech no tylko twój wstrętny gad z kabiny wypełznie, zatłukę go na śmierć. Nie nawykłem mieszkać pospołu z gadami. Nie wiedziałem, czy żartuje, czy mówi prawdę, ale na 136 wszelki wypadek zamykałem drzwi kabiny na klucz i klucz nosiłem w kieszeni. Nikt więc, nawet przez zapomnienie, węża nie mógł wypuścić. Wąż tymczasem zadomowił się bardzo łatwo i szybko. Rozpoczął swe urzędowanie od inspekcyjnego spaceru dookoła ścian po półkach z książkami, po umywalce i poręczach krzeseł na firankę do łóżka, a stamtąd na drążek. Tu, na tym drążku, pokazał wszystkie swoje akrobatyczne talenty. Nawet nie przypuszczałem, co taki gad zrobić potrafi. Balansował zwojami cielska niby zawodowy linoskoczek, a przecież statek kiwał. W końcu, poznawszy wszystkie kąty i zakamarki mojej kabiny, obrał sobie na stałe legowisko wolną przestrzeń pomiędzy sprężynami materaca a górną powierzchnią szuflad mojej marynarskiej, wysokiej koi. Tak więc odtąd sypialiśmy dosłownie w jednym łóżku i co rano odchylałem róg materaca, aby skontrolować, jak się ma i co robi mój przyjaciel. Tak przeżyliśmy, a raczej przespaliśmy dobre kilka tygodni. Przez cały ten czas wąż się wcale nie załatwiał. Kapitan, jako encyklopedia wszelkiej wiedzy, u-spokoił mnie, twierdząc, że węże jedzą raz na parę miesięcy, a więc i załatwiać się tak często nie potrzebują. Może i racja, gdyż z wyżywieniem także nie było kłopotu, wąż nie zdradzał najmniejszego apetytu. Tym niemniej moja kabina przesiąkła jakimś ostrym, w nosie aż świdrującym, nieprzyjemnym zapachem. Doszedłem do wniosku, że to skóra węża tak nieprzyjemnie pachnie, trzeba więc go wymyć. Niewiele myśląc, nalałem do umywalki wody i wyszorowałem gagatka szczotką i mydłem jak się patrzy. Nazajutrz wąż boa nie wyszedł na zwykły, codzienny swój spacer. Leżał bez humoru, niemrawy jakiś i oso- 187 I wiały, a oczy przestały czarno połyskiwać i przyoblekły się mgłą cierpienia. W Brazylii są dwa gatunki węży pytonów: sukuri, czyli inaczej anakonda, wąż wodny i boa-dusiciel — wąż lądowy. Ten ostatni jednak, o ile mi wiadomo, potrafi także pływać, więc skądże by aż taki wstręt do wody? Może mu mydło się nie podobało? A może szczotki nie lubi? W każdym razie nie ulegało już najmniejszej wątpliwości, że to kąpiel spowodowała wężowe niedomagania i byłem już w poważnym strachu, aby mój przyjaciel nie wyzionął ducha. Trzy dni trwał ten stan chorobowy, po czym na czwarty dzień rano zastałem gada na półce z książkami. Oczy miał pełne młodzieńczego połysku, a skóra jaśniała barwami tęczy jak nigdy dotąd. Był naprawdę piękny. Rysunek rdzawych plam wystąpił jakoś wyraziściej. Co się stało? Mój przyjaciel stanow.czo odmłodniał i wy-przystojniał. I oto sprawa się wyjaśniła: pod materacem znalazłem przezroczyste, pergaminowe łuski zrzuconej skóry. Mój boa-dusiciel nie przeżył hańby tej swojej przymusowej kąpieli i postanowił ze wstrętem pozbyć się zapachu toaletowego mydła. Któregoś tam dnia z rzędu zawinęliśmy na wyspę Puerto Rico i tu na redzie rzucono kotwicę. Poprzez otwarty bulaj widziałem bukiety strzępiastych palm rysujących się jeszcze cieniem na tle jaśniejącego nieba. Wczesny ranek. Słońce zaledwie wstaje. O tej porze właśnie zwykł kończyć swoje nocne spacery mój wężowy przyjaciel. Nie słyszałem najmniejszego szmeru, więc usiadłszy na łóżku odchyliłem materac. Wąż leżał na swoim miejscu, ale dziwnie jakoś pofalowany w spiralę. Chcąc go pobudzić do rucłiu, chwyciłem za ogon, ale ten ogon był sztywny. Wyskoczyłem | koi i odchyliłem całą pościel. Wąż leżał na ukos w szty-fiych splotach, martwy już chyba od dawna. Właśnie promienie wschodzącego słońca padły na łóż-wyświetlając wesołe, piękne, ceglaste, jabłko watę plamy wężowego wzoru. Sam nie wiem dlaczego, machi-Dalnie zupełnie, uniosłem go z posłania i silnym, zrezy-_nowanym rozmachem cisnąłem przez okno w ten różowy, drwiący jakby ze mnie blask i drętwym, nieczułym wzrokiem śledziłem wolne ruchy zanurzającego się w wodę martwego przyjaciela. Woda była przezroczysta — jak kryształ akwamaryny. Spiralnie zastygłe ploty nadawały mu wahadłowy ruch. Wyglądało, jakby uciekał ku niedalekim brzegom. To samo spostrzegli uczniowie zwijający żagle na rejach. — Panie doktorze! — wołali stamtąd chórem — pański wąż ucieka! Rzeczywiście. Uciekł i tym razem na zawsze. Dobry los wybawił go od dalszej niewoli, od tych spacerów po książkach i półkach. Wychodząc z kabiny z opuszczoną głową, napatoczyłem się na Kota — mego serdecznego przyjaciela. — Cóżeś taki zgryziony? — zauważył. — Stało się coś niedobrego? —'¦ Mój wąż zdechł, właśnie wyrzuciłem go za burtę. — No, to chwała Bogu! — wykrzyknął z zadowoleniem. — Przyznam ci się, że nie lubiłem tej bestii, a nawet bałem się, że któregoś dnia wpełznie mi pod kołdrę. Teraz przynajmniej będę spał spokojnie. — Ja też nie czułem nigdy sympatii do węży, ale tego dusiciela polubiłem, przyzwyczaiłem się nawet do jego towarzystwa. Żal mi go. — Et! Bzdury. Zajmij się lepiej czymś innym. Nie masz teraz pacjentów, to rób jakieś wynalazki. 189 — Właśnie ten wąż był moim wynalazkiem —¦ powii działem z uśmiechem. — No bo pomyśl tylko: boa-di siciel w prywatnym polskim mieszkaniu. Czy wyobn żasz sobie małżonkę na jakimś balu z takim boa na sz; zamiast naszyjnika z pereł? — Rzeczywiście pomysł kapitalny, ale wiesz, ja maJ! lepszą myśl dla ciebie. Na ten przykład wykombinuj jakiś lek na moją łysinę. Mamy przed sobą do Gdyni co najmniej miesiąc drogi. Smaruj mnie, czym tylko chcesz, będę łykał wszelkie paskudztwa, bylebyś za-plantował na mojej łysej głowie włosy. Pomyśl, co za sława ciebie czeka! Jaka wdzięczność całego łysego społeczeństwa. — Ano — roześmiałem się. — Spróbuję. To powiedziawszy, skierowałem kroki do okrętowej apteczki i zadarłszy głowę ku wysokim półkom, zacząłem przebiegać wzrokiem rozmaite słoiki, głośno przy tym rozumując: — Olej rycynowy znakomity na porost włosów. Chinina — zaszkodzi. Rezorycyna i tanina również. Spirytus salicylowy może pomóc... i tak głośno przemawiając, odstawiłem słoiczki i pudełka na bok. Potem wszystko to w odpowiednich dawkach przemieszałem, a przetarłszy otrzymałem piękną, żółtą maść. Dodałem do niej dla zapachu dobrej wody kolońskiej i triumfalnym gestem wręczyłem Kotowi. — Masz, bracie. Smaruj trzy razy dziennie głowę, a będziesz miał czuprynę niczym Paderewski albo Sto-kowski. Sądziłem, że na tym cała historia się zakończy. Gdzież \ tam! Podczas gdy ja o procedurze tej dawno zapomnia-1 łem, mój gorliwy pacjent regularnie i z namaszczeniem: smarował sobie łysą jak kolano czaszkę. W rezultacie 190 mczęła się ona pokrywać ledwie widzialnym puszkiem. Mój przyjaciel wpadł w entuzjazm. Zatraciwszy oficerską godność, jął podskakiwać z wielkiej uciechy. — Złotko! — powiada do mnie czule. — Nieba ci przychylę, na tronie posadzę, ptasiego mleczka zdobę-w spaść na mokry piasek, zakręcić się wraz z falą głąb i znowu trzasnąć łbem o brzeg. Woda wszystko i bierze, wtłoczy i przydusi. Delikatne deski pokładu nie wytrzymają uderzeń. Więc nie może tu być mowy 0 lądowaniu. Nawet prostopadłe skały i te są lepsze, ("zasami można wśród nich wypatrzyć szczelinę lub ra-fcj i w momencie krytycznym zaskoczyć za nią. Wielki, ustalony monsunem przybój gorszy jest na piasku niż w skalistej zatoce. Raz po raz przykładam lornetkę do oczu, ale i to mało mi pomaga. Ani jednego drzewka, ani jednego patyka na przeraźliwie pustym horyzoncie. Od lądu dzieli nas parę kilometrów, jest to najmniejsza bezpieczna odległość, przekroczenie tej granicy grozi porwaniem przez niosące ku brzegowi fale. Pomimo tej świadomości zdaję sobie sprawę, że długo tak nie wytrzymam. Prócz zwykłego zmęczenia zjawiają się już objawy choroby „kajakowej": ostry ból w krzyżu, szarpanie nóg i towarzysząca temu gorączka. Aż oto, kiedy tak rozmyślam, nagle i niespodziewanie zaczyna się dziać coś niesamowitego. Woda rozstępuje się, ucieka od nas zostawiając piasek, w którym grzęźnie dziób kajaka. Skądże tutaj, na pełnym oceanie piasek? A więc mielizna? Wyspa obnażona przez odpływ? Wyskakuję 1 chwytam za dziób łodzi. Sądzę, że go przeciągnę przez przeszkodę, ale gdzież tam! Coraz więcej przede mną piasku, a coraz mniej wody. Dosłownie w kilka minut znaleźliśmy się pośrodku wcale nie małej wyspy. Sam dobry los widocznie ulitował się nad nami, podając okazję do wypoczynku i jedzenia. W tej chwili dopiero nadarza mi się sposobność do oceny siły monsunowego wiatru. W poprzek naszej robinsonowskiej wyspy 197 płyną teraz strugi gruboziarnistego żwiru. Monoto nie szeleszcząc, niesione tym wichrem toczą się kamyl Pomimo jarzącego słońca przejmuje nas dotkliwy ziąl Mamy dziś początek stycznia. Czym prędzej zaciągaj nad kajakiem brezentowy daszek, tworząc tym samj prowizorium zacisznego domku, a pierwszym, zasadr czym jego celem będzie ochrona płomyka naszej ns towej maszynki do gotowania strawy, czyli populs nego „prymusa". Pimpa przygarbiona w kucki bier^ się do pitraszenia strawy. Na samą myśl o gorącej jj jecznicy ślina mi do ust napływa. — A gdzie będziemy spali? — pyta Pimpa. — Chyba w środku kajaka i na waleta — odpowia dam, ale w tymże momencie wzrok mój przykuwa cieką we zjawisko. Oto na dalekim horyzoncie, do którego zdq żyła się już podsunąć nasza wyspa, widnieje duży żaglowy kuter. Z tego kutra wysypuje się na piasek wyspy kolorowy tłum mężczyzn, kobiet i dzieci, wszystko to razem biegnie w naszą stronę. Za chwilę, szeroko ge stykulując, otoczyli nas rozszczebiotaną gromada Jeden przez drugiego krzyczy. Jeden przez drugiego coś nam tłumaczy. Luźne, muślinowe szaty, prz} sadziste barwne turbany, oliwkowe twarze o czarnyc wąsikach, w nozdrzach kobiet złote spinki, a na czołacj czerwone punkty albo białe kreski. Wskazują na niebo, na kajak i piasek. Nadmuchując policzki naśladują wiatr. Wymachują tragicznie rękami. Usiłują nam coś powiedzieć. Wpatrujemy się w te usta i gesty, ale treść ich pozostaje nie znana. Denerwują się coraz bardziej. Wykrzykują coraz głośniej. Tupią bosymi stopami o piasek, aż wreszcie dopięli swego. Zrozumiałem. Ci poczciwi ludzie przypłynęli do nas, aby ratować, aby uprzedzić, że miejsce to jest niebezpieczne. Za parę godzin przyjdzie przypływ i groźnym ryczącym wałem ¦ zystko zmiecie, co stanie na drodze. Jedyne, co nam /.ostaje, to jak najśpieszniej uciekać! Uciekać? Ależ dokąd? — Pokazujemy kajak i rze- . Wskazujemy daleką linię wody. Jakże się z tym /.ystkim -zabrać? Sił już nie ma, jesteśmy zmęczeni... Kiwnęli głowami. Przyjacielskie zrozumienie. Jeden •i.i drugiego porozumiewawczo zerknął. Jeden do dru-,n ^o mrugnął, po czym nie mówiąc słowa chwycili za łódź razem z siedzącą w niej Pimpą, podrzucili na ramiona i jęli biec z chóralnym śmiechem w stronę swego kutra, a ja za nimi. Dzieciom największa frajda. Te dopiero skaczą z wielkiej uciechy, a każde z nich niebie któryś z naszych manatków. Nie upłynął kwadrans, jak znaleźliśmy się znowu na wodzie, zasłonięci od wiatru wysoką burtą przyjacielskiego kutra. Stary Hindus, najwidoczniej kapitan tego kutra, wskazał mi palcem kierunek, tam musimy płynąć. Trzeba się śpieszyć, aby tam dotrzeć jeszcze przed nadejściem przyboju. Żegnani .serdecznym powiewaniem dłoni, odbijamy od naszej wyspy. Jajecznica nie została zjedzona. Nie starczyło czasu. A ocean tymczasem przycichł. Mimo stałego wiatru jakby się przyczaił i wygładził fale. Spokojnym, równomiernym półwiatrem gnaliśmy wprost ku lądowi, który także jakby przycichł i nie huczał swoim rytmicznym a złowieszczym pomrukiem. Widocznie pod gościnną protekcją mieliźnianej wyspy czas nam sprzyjał. Pimpa nie potrzebowała wylewać wody. Z powierzchni oceanu znikły białe czuby. Jedną ręką trzymając napięty szot żagla, w drugiej miałem lornetkę. Studiuję nerwowo i nie bez emocji szybko zbliżający się ląd. Właściwie nie był to ląd tylko wał przyhojowej wody załamujący; się na jego płaskich piaskach. Nie mam przekonania do takich niewidzialnych, niskich brzegów. Ani jednej skały, ani jednego drzewka, na których mógłbym za- 199 trzymać wzrok. Pieniące się grzywacze zachodzą mi o I obu boków, widocznie zagłębiamy się w zatokę. Zrozu miałem, dlaczego tutaj panuje względna cisza i dlaczej;<> miejsce to wskazał nam Hindus. Im głębiej w zatokę, tym ciszej brzeg mruczy, aż do bijamy wreszcie zupełnie spokojnie jak na pogodnym jeziorze. Rozprężamy ramiona. Nareszcie możemy sobie na ten luksus pozwolić. Dwie doby żeglowania bez przerwy. Dwie doby napiętych nerwów. Wysiadam wpół zgięty, nie mogąc wyprostować pleców. Nogi jak z waty. W głowie się kręci. -— No, nareszcie się spokojnie wyśpimy — westchnęła Pimpa z ulgą. A ja opuściłem wzrok, jakby szukając dogodnego miejsca na ten upragniony nocleg. To, co zobaczyłem, odebrało wszelki zapał i wszelką chęć do życia. Zimny dreszcz przebiegł mi przez skórę. Pojąłem całą grozę naszej nowej sytuacji. Ten brzeg, na którym w tej chwili staliśmy, nie był stałym lądem, tylko dnem morza. Chwilowo odpłynęła woda. Drobne, gofrowane fałdy odbite na piasku to ślad ostatnich jej odcieków. Gdy za parę godzin woda wróci, to zatopi ten niski brzeg wraz z naszym dobytkiem. Ale dlaczego stary Hindus wskazał nam ten kierunek? Jakaż różnica pomiędzy obecną sytuacją a pobytem na naszej wyspie Robinsona? I tu, i tam ten sam przypływ i tu, i tam jednaki koniec. Czyżby z jego strony miała być złośliwość? Nasze życie w tej chwili uzależnione jest całkowicie od siły, z jaką zwalą się przybojowe wały. Okoliczności te nie dawały powodu do zbytniego optymizmu. — Wiesz! — odezwałem się ponuro. — Musimy chyba odnieść kajak i wszystkie nasze manele jak najdalej w głąb lądu, żeby potem, gdy się to wszystko już zacznie, mieć chwilę wytchnienia. Bardzo wątpię, abyśmy dziś mogli myśleć o jakimkolwiek śnie. — Po co odnosić? — zdziwiła się Pimpa, wskazując dłonią na równomiernie płaski, nizinny piasek, — Tam także woda dosięgnie. — Dosięgnie — stwierdziłem — ale może z mniejszą gwałtownością. Ja liczę wciąż jeszcze na poczciwość na-N/ych hinduskich doradców. Skoro nas tutaj przysłali, musiała być jakaś racja. Jakiś sens, chociaż logika temu p rzeczy. Szkoda słów. Innego ratunku w tej chwili nie' widzę, jak tylko uciekać dalej od oceanu. Im dalej się od niego znajdziemy, tym dłuższy będzie nasz nerwowy odpoczynek. Bierzmy się więc do roboty. To mówiąc chwytani plecak i bańki ze słodką wodą, Pimpa zaś worek prowiantu i szybkim truchtem biegniemy przed siebie. Tak zaczęła się nowa nasza martyrologia aż do ostatecznego umęczenia. Na raty, co pięćdziesiąt kroków porcja i znowu dalej, jak najdalej! Jako ostatni poszedł pusty kajak. Nieśliśmy l;o z wielkim trudem, chociaż nie był przecie ciężki. W takim stanie zastała nas noc — styczniowa, zimna, przejmująca dreszczem. — Dość już tego! — zaprotestowała Pimpa. — Naprawdę już sił nie mam. — Dobrze — zgodziłem się łatwo — mamy już za sobą przynajmniej ze trzysta metrów. Teraz musimy zapakować wszystko do wodoszczelnych luków. Takielu-nek żeglarski mocno przywiązać. Łódź ustawimy dziobem w kierunku lądu, sami wsiądziemy do środka i z wiosłami w dłoniach będziemy oczekiwać przyboju. Co ma być, niech będzie. Innego wyjścia nie ma. Posłuchaj. Już przypływ ryczy, ale mamy jeszcze czas. — Czemu noc taka ciemna i taki jakiś niesamowity, [ koloryt? Zajęty bieganiem nie zauważyłem tego. Teraz podnoszę wzrok na niebo — ...oniemiałem. Na wprost nas wyrasta spod ziemi olbrzymia tarcza księżyca. Nie był to jednak ten znany nam, wesoły, srebrzysty księżyc, 201 przyjaciel zakochanych. Patrzyła na nas twarz demon\ czna, obca, nastroszona brodawkami kraterów, sine szkarłatna, niesamowicie ponura i groźna. Jednocześr... z tym dziwnym zjawiskiem powiał nagle lodowa tl wiatr i jeśli kiedykolwiek w życiu odczuwałem dreszc| przerażenia, to właśnie wówczas, w tej minucie niezapowiedzianego, nieoczekiwanego zaćmienia. Wober straszliwej pustki dokoła, wobec beznadziejnej samot ności i oderwania od normalnego życia czułem się tera;' dziwnie bezradny, opuszczony, zapomniany, ...biedny W. tej fatalnej dla nas chwili, jakby oczekiwania nn egzekucję, sinoszkarłatna twarz gasnącego księżyca stała się jakby symbolem nieszczęścia, tej sytuacji bez wyjścia. Otaczający świat roztapiał się, ginął w krwią na-j siąkłym mroku. I właśnie wtedy doleciało do naszycł uszu pierwsze głuche, basowe uderzenie przyboji. 0 brzeg. Ocean ruszył do ataku. Potężny, bezwzględnyl obojętny na wszelką słabość, aż perfidny w swojej pe- -danterii. Posuwał się skokami naprzód wielki, oceaniczny przypływ. Jak w zegarku, bez żadnych wzruszeń czy litości. To najzupełniej obojętne, że stoimy tutaj w bezradnym oczekiwaniu, zagubieni i bezdomni. Wziął nas w niewolę tym swoim hipnotyzującym hukiem i trzyma w napięciu, każe nadstawiać uszy 1 myśleć o tym, co za chwilę nastąpi. Siedzimy już w kajaku odwróceni plecami do niebezpieczeństwa. Gdy zaleje, a nie zdruzgocze, będziemy uciekać na wiosłach. A może się uda? Tymczasem stuliliśmy ramiona, głowy opadły na pierś, drzemiemy. Zmęczenie robi swoje. Rosnący huk przestaje przerażać. Rezygnacja ciąży na powiekach. Mimo woli ściskamy wiosła, ale po co? Wszak wody jeszcze nie ma. Kiedy przyjdzie, chyba będzie za późno. Jej wściekły, ryczący wał spadnie z góry, zaleje, zdruzgocze, zagarnie naś w głąb, aby za chwilę znowu wyrzucić, zrolować, 202 wywrócić i znowu zabrać aż do uraty tchu, aż do ostatniej jeszcze nie rozbitej deski kajaka. Wtykamy palce w uszy, żeby nie słyszeć. To ponad nasze siły. Z drażniącą powolnością, krok po kroku pię-t rzy się ta wodna masa i coraz donośniej huczy niby kani mada ciężkiej artylerii. Wrzeszczę do Pimpy, ale ona mnie nie słyszy. Ten dziki łomot powinien już być t uż-tuż za nami, a właściwie nad nami. Ten nieznośny ryk zagłusza tętno własnego serca. Głupie uczucie kompletnej bezradności. A noc tymczasem rozsrebrzyła się gwiazdami i księżyc już się otrząsnął od wstrętnego cienia ziemi. Poczucie naszej mizeroty wobec wszechwładnego oceanicznego molocha przytłamsiło psychicznie, odebrało nawet chęć do oporu i walki. Poddaliśmy się losowi, trzymamy tylko te idiotyczne patyki wioseł w pełnym poczuciu ich bezużyteczności. I właśnie wówczas, w momencie końcowego załamania i kompletnej porażki u-męczonych nerwów, jakby w odpowiedzi na pytanie; ,,co robić?" pojawiło się gdzieś bardzo, bardzo daleko małe, zagubione w przestrzeni światełko. Nie była to gwiazda, tylko zapalona ludzką ręką latarnia. Znak obecności człowieka. To chyba najważniejsze. Nie jesteśmy więc sami. Istnieje na tym skrawku lądu jakaś żywa dusza. W razie czego dowleczemy się do niej. Ta myśl natchnęła otuchą. Jedna sekunda, a takie przeobrażenie. Jest ktoś, do kogo można krzyczeć. Jest cel, do którego można dążyć. Nie jesteśmy samotni. To nic, że nie ma w tym ani krzty praktycznego realizmu. Kto by się zastanawiał nad tym. Ten najzupełniej abstrakcyjny, nieosiągalny błysk światła poderwał, ocucił, wlał zapas energii do zamarłych już nerwów. Wołam do Pimpy, że światło, że człowiek!... ale nie słyszy, gdzież? tam! Huk opanował wszystko, staliśmy się już jego cząstką integralną. Tkwimy w nim fizycznie i psychicznie. 203 To wówczas właśnie szarpnęło kajakiem. Ktoś bar dl silny chwycił go wraz z nami na potężne bary, zakoM sał w obie strony i nagłym pchnięciem rzucił przed sij bie. W krąg zabulgotała woda. — Naprzód!!! — wrzasnąłem jakimś nieswoim, p^ raźliwym głosem, zagarniając jednocześnie łopatkar.. wioseł, to samo czyniła Pimpa, ale ten trud był najztj pełniej zbyteczny. Wystarczyło utrzymywać kierune^ Mknęliśmy jak strzała ku owemu tajemniczemu świt tłu, a prąd to nasilał się, to znów słabł w rytmie przybcj jowych fal. Wiosłowaliśmy zajadle, jakby w tym na szym wysiłku leżał sens ucieczki przed rozszalałyn żywiołem, co goni nas za plecami i dognać nie moż portugalsku! — Niemiec... Niemiec!... — podchwyciły liczne głos> Ktoś oitiworzył już drzwi samochodu, wpychali mni' gwałtem do środka. Dom Polski był tuż obok, mogłem wołać o pomoc, aV nie chciałem wywoływać kompromitacji. Lepiej pozo stanę hitlerowcem, skoro dotychczas jeszcze żyję, chyba mnie nie zlinczują. Może w samochodzie uda mi się ich jakoś przekonać. Na tylnym siedzeniu dwa draby trzymają mnie wciąż za ramiona jak najgorszego bandytą. Przede mną, a obok kierowcy, usadowił się ów fanatyczny starzec, do niego więc rozpoczynam ugodową przemowę. Mówiłem w języku francuskim, ale nic nie zrozumiał. Próbowałem po angielsku i to bezskutecznie. Milczał jak zaklęty. Zaciął się w swoim zawziętym uporze. Jechaliśmy długo aż do centrum miasta dokoła całej morskiej zatoki. Perspektywa maszerowania na goło przez największe ulice, i to w okresie politycznego podniecenia, wcale mi się nie uśmiechała, więc tracąc na honorze, skomlałem łamaną portugalszczyzną: — Senhor! Co panu z tego przyjdzie? Odwieź mnie pan do domu. Wszakże to był tylko przypadek. Gumka mi nawaliła... Ale wściekły starzec nawet nie chciał słuchać. Natchnięty świętą inkwizycją wydymał dumnie pierś w obronie moralności. Dałem więc spokój dalszym błaganiom, przypatrując się przez okno coraz wytworniej-szym przechodniom luksusowej dzielnicy stołecznego miasta Rio de Janeiro. Zatrzymaliśmy się wreszcie przed olbrzymim gmachem głównej komendy policji. W pełni rzęsistego światła poprzez szeroką a wspa- 256 niałą bramę wkroczyłem na marmurowe schody. Od Adama z raju różniły mnie jedynie slipki. „Hadko patrzeć!" zawołałby pan Podbipięta, ale ja nadrabiając miną kroczjrłem poważnie a godnie samym środkiem tych białych schodów, obojętny na szpaler nastawionych a-paratów już widocznie uprzedzonych reporterów. Przypomniała mi się wówczas nieśmiertelna bajka Andersena „Nagi król" i to mi jakoś dodało otuchy. Wyżej unosiłem kolana i pewniej stawiałem swoje bose stopy. Na którymś tam piętrze wprowadzono mnie do biurowego pokoju. Asysta się zmieniła. Na szczęście znikł gdzieś obrzydliwy starzec i ramiona miałem już wolne od troskliwych uścisków, zamiast niego w drzwiach stanął uzbrojony policjant. Próbowałem zagadać, lecz bez rezultatu. Usiadłem więc w wygodnym klubowym fotelu na wprost wejścia, wypatrując stamtąd zbawienia, ale zamiast niego zjawili się dwaj reporterzy i z miną usłużnych fryzjerów jęli mnie obskakiwać z boku i z przodu, strzelając raz po raz magnezją. To był niewinny początek. Odtąd co chwila ktoś wciskał się poprzez drzwi i nastawiał aparat... Widocznie wiadomość o zwariowanym golasie rozpowszechniła się lotem błyskawicy. Całe miasto było ciekawe tej nowej politycznej sensacji. Niemiec w potrzasku!... Niemiec przyłapany! Wreszcie po godzinie albo i więcej przyszedł cywilny urzędnik, wypędził reporterów, zatrzasnął drzwi i zostawił mnie samego z moją okropną golizną. Myślałem, jak tu zawiadomić żonę. Cały Dom Polski wie, że wyszedłem na plażę i nagle stamtąd zginąłem. Wyobrażam sobie ich niepokój. Może szukają topielca? Pewnie meldują w policji. Jak temu zapobiec? Jak sprowadzić ubranie? Wszakże na goło nie powędruję przez miasto. W końcu nadejdzie chyba jakiś mądry człowiek i mnie stąd wypuści. ' W tej chwili otworzyło się okno z korytarza i kilku 17 — Złowiłem życie 257 reporterów wycelowało znowu swoje obiektywy. Mii łem już tego dość. Zerwałem się z fotela i pięścią wa nąłem w drzwi. Natychmiast się otworzyły, a w nich sam cywilny urzędnik. — Kiedy mnie wypuścicie? — spytałem obcesow — Musimy czekać komendanta, jest na mieście. — Kiedyż więc przyjdzie? — Czasami bardzo późno, może być i po północy. Sipojrżałem na zegarek: godzina ósma trzydzie: a więc w najgorszym razie cztery godziny czeka: Uzbroiłem się w cierpliwość. Całe szczęście, że to Europa i nie zimowy czas. Ładnie bym się czuł w objęć: chłodnej skóry klubowego fotela. Tu przynajmniej pło. Może bym się nawet i zdrzemnął, gdyby nie st nerwów. Reporterzy nie dają za wygraną, okno się wciąż otwiera i aparaty pstrykają, ale przyzwyczaiłem się do nich. Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Godziny płyną powoli, ale konsekwentnie... dziewiąta, dziesiąta... dwunasta... pierwsza i wreszcie, o nieba! — drzwi się otworzyły z trzaskiem, wyprowadzono mnie na korytarz, a z niego na drugi, szerszy i okazalszy, abym był lepiej widziany w świetle iskrzących się lamp. Głupstwo. Byle się to kiedyś* skończyło. Jego królewska mość, bohater z bajki Andersena, wchodzę do wytwornego gabinetu przed areopag wygalantowanych mundurów i stoję oto nonszalancki, wdzięczny dobremu losowi, bo mogło być jeszcze gorzej, mogło zabraknąć tych... słipków. —: No i co? — zaśmiał się bardzo sympatyczny komendant. — Pękła panu gumka? — Oczywiście — bąknąłem. — No nic. Zdarza się. Nie nasza w tym wina. Każę zaraz pana odwieźć na miejsce. Dobrej nocy panu. I na te uprzejme słowa musiałem czekać aż sześć godzin w tej nagiej poniewierce. Nie jadłem kolacji. Wszy- 258 scy już spali, kiedy wstydliwie wbiegłem do swego pokoju. Sądziłem, że na tym historia się skończy. Gdzież tam! Nazajutrz rano zbudził mnie głos gospodarza: — Panie doktorze! Wszystkie gazety o panu piszą, proszę tylko spojrzeć! — to mówiąc wcisnął mi szparą drzwi paczkę czasopism. Rzeczywiście, na samym wstępie olbrzymim czerwonym drukiem stało napisane: „Jakieś podejrzane indywiduum ukazało się na plaży w Niteroy. Golutki Niemiec wylądował bez żadnych dokumentów. Śledztwo w toku"'. „Hitlerowski agent ujęty na plaży w Niteroy zupełnie bez ubrania". „Wacław Korabiewicz — Niemiec goły, bez dokumentów zatrzymany przez policję na plaży Niteroy". Informacje powtarzały się bez końca, jedna lepsza od drugiej, a mnie włosy stawały dęba. Co teraz robić? Jak isię wymigać z tej kabały? Pędzę co tchu do telefonu. Łączę się z ambasadorem. — Czytał pan gazety? — zapytuję. W odpowiedzi słyszę serdeczny, szczery śmiech: — A to pana ubrali! Teraz to pan już nie goły. — Ależ panie ambasadorze! — wołam oburzony. — Jak to odwołać? Co robić? ¦— Nic nie robić. Siedzieć cicho — pada odpowiedź. — Pan nie zna tutejszej prasy, oni tylko czekają na sensację. Broń Boże nie wałkować sprawy. Jutro wszystko ucichnie. Nikt pana nie zna. Zapomną. A spróbuje pan odwoływać lub protestować, dopieroż zacznie się nagonka. Zresztą, zrobili z pana hitlerowca, to i dobrze. Nawet ten pański nudyzm przestał być narodowy. Proszę się nie denerwować. Nikt rozsądny tego poważnie nie weźmie. A jednak stało się inaczej. Widocznie nie wszyscy bywają rozsądni. Sekretariat Instytutu Rockefellera wyraził zaintere- 259 sowanie, czy to ja właśnie byłem owym golasem na plaży, a kiedy rzecz została stwierdzona, z ubolewaniem zakomunikowano, że moje podanie o pracę zostało załatwione odmownie. Nie pomogły już późniejsze interwencje ani wyjaśnienia. Dyrektor Instytutu bardzo u-przejmie powiedział memu przyjacielowi, że, owszem, wierzy i rozumie, ale... było — nie było, ostrożność nie zawadzi. Tak więc czasami i gumka od kąpielowych slipków zadecydować może o życiowej karierze człowieka, ale nie ma złego bez dobrego, może i to na dobre wyszło. Dołączyłem do ekspedycji w głąb dziewiczej dżungli Mato Grosso. Będę wypychał ptaki dla muzeów brazylijskich. Będzie nas trzech — Polaków: Tadeusz i Stanisław, „Myśliwcem" zwany. Oni będą polowali, a ja będę wypychać te ptaki. Cieszę się na samą myśl o dalekiej wędrówce w głąb interioru. Tydzień ma trwać sama podróż do ostatniej fazendy ostatniego kabokla^ dalej już tylko puszcza i zwierzęta. I Ptasi pacjenci Zachody słońca coraz piękniejsze i coraz niesamowit-sze. Wzniecane przez naszych myśliwych szerokie pożary Pantarialu pokryły całe niebo subtelną mgłą sadzy. W ciągu dnia przy świetle nie widzi się jej wcale, dopiero gdy nastąpi wieczór i słońce opuści się do poziomu tych mgieł, wygląda, jakby się chowało za przezroczystą, fioletową kurtynę. Normalnie razi oczy — teraz daje .się oglądać gołym okiem. Olbrzymi, szkarłatny lampion chiński, zawieszony na tle fioletu — to słońce nad płonącym Pantanalem. Ten widok, jak każde niezależne od woli ludzkiej, a rzadko tylko spotykane zjawisko, naprowadza na człowieka niesamowity jakiś dreszcz niepokoju, że coś się dzieje na opak, nie tak, jak powinno być normalnie. Takie uczucie miewa się na przykład podczas zaćmienia słońca lub patrząc na potężne błyskawice w czasie burzy. Od kilku dni wstaję bardzo wcześnie, jeszcze daleko przed wschodem słońca. Wtedy jest najpiękniej. Dziś na przykład rozśpiewał się poranek wyjątkowo głośno. \ rancuangi kompletnie powariowały z radości. Obsiadły rcmialnie wszystkie okoliczne drzewa. Powodem ich ra- ¦ i ości są chyba kwitnące piuva. Specjalnie słodkie mu- ..;\ być te kwiaty, skoro tak się o nie dobija cały świat l'łasi. Od szeregu dni zamiłowanie to stwierdzam pod- 261 \ czas krwawej sekcji. Gardziele ptaków zamieniły sio w worki barwnych confetti. Płatki koloru różowolila dominują, jest to właśnie drzewo piuva. Od połowy lipca Pantanal zaczyna kwitnąć, co kilka dni zmienia kolor. Drzewa wkładają na siebie kwiaty zamiast liści. Tak więc dzisiaj mamy tydzień lila, potem przyjdzie kolor żółty, po nim ciemnofioletowy i wówczas zwariują z kolei kolibry. Potem będzie biało i tak wkoło. Siedzę z pochyloną głową nad rozprutym żwaczem ptasim i jest mi niezmiernie smutno. Barwne płatki połkniętych kwiatów sypią się na moje palce niemym wyrzutem popełnionej zbrodni. Nikomu wszakże te ptaki nie uczyniły krzywdy, nikomu nie przeszkadzały, zbierały sobie kwiaty, a kwiatów tych aż za dużo, cały Pantanal różowy. Czemuż więc im żałować, za co je zabijać? Gdy tak dumam sobie smętnie z odłożonym na bok nożem, nagle ponad głową moją rozgadały się dwie arary. Nie spotykałem ich dotąd w tej okolicy. Prawdopodobnie przyleciały także do piuvy. Dlaczego jednak usiadły właśnie nad moją głową. Papuzia ciekawość. Papuzia ciekawość i tyle. Arary Pantanalu należą do największych i najrzadszych. Ich granatowe upierzenie z żółtą obwódką dokoła oczu nie ma tej tandetnej pstrokacizny, jaka cechuje inne papugi tegoż samego gatunku znad Amazonki. Są one, że tak powiem, bardziej rasowe i bardziej „z towarzystwa". Skrzek arary nie jest sympatyczny. Drą się one ochryple, zgrzytliwie i głośno, nie wiadomo nigdy, dlaczego i po co. Przekrzywiają przy tym swoje potężne dzioby, jak urodzeni krótkowidze. Przytulone czule do siebie, siedzą oto nade mną i gapią się. Są nieprzyzwoicie natrętne. Samca można łatwo poznać, jest bowiem znacznie większy od swojej połowicy. W tym momencie przychodzi mi raptem myśl do głowy. Wszakże obok nas, zaledwie dwadzieścia metrów stąd, tkwi „Anjanga", a w niej Myśliwiec. Po cóż więc te głupie ptaki tak się drą niemiłosiernie? Nie rozumieją, że śmierć leży tuż obok nich i tylko czyha na szaloną okazję. Jakże je uspokoić teraz — jakże im wytłumaczyć naiwną dziecinadę? Wszakże człowieka należy unikać. Wie o tym każde stworzenie dżungli, wie o tym nawet... Kipling, a te durne przyleciały właśnie tutaj nad samą naszą głową i krzyczą. Szybko wstaję, aby je w porę; jeszcze odstraszyć. I już, już mam. dyskretnie klasnąć, gdy płótno „Anjangi" nagle się odsłania i wychodzi stamtąd rozczochrany jak zwykle, w swoich nigdy nie zdejmowanych i nie dopiętych portkach Stanisław Myśliwiec. Za późno. Karabin trzyma w ręku. Tak wygląda brutalna rzeczywistość. Boso, w rozchełstanej koszuli na włochatej piersi, podkrada się uzbrojona po zęby ludzka pokraka do pięknych, granatowych ptaków, a one, jeszcze bardziej ciekawe, jeszcze bardziej zdumione, przekrzywiają niespokojnie swoje wielkie łby na boki i patrzą. Patrzą i myślą pewno: „Swoją drogą śmieszne bydlę z tego człowieka, ni to pająk duży, ni to ibis długonogi, ni to krokodyl na sztorc". Nie odlatują biedne ptaki. Wychodzą prawdopodobnie ze słusznego założenia, że skoro krzywdy nikomu nie czynią, w drogę nikomu nie wchodzą, owoców nie kradną (bo ich tutaj nie ma), więc czemuż by się miały bać? Pająkówaty potwór ludzki ma jednak swoiste upodobania i swoiste prawa uczciwości. Strzał padł i niniejsza z papug zachwiała się niezdarnie. Zatrzepotała błękitem piór i ciężko lecąc poprzez gałęzie, spadła do naszych ?.r,3 stóp. Pozostały, zdrowy jeszcze towarzysz odpowiedział jej mocniejszym krzykiem zdumienia; przekrzywiwszy dziób patrzy na dół zdziwiony, co się takiego mogło je], nagle przydarzyć. Nie myśli wcale uciekać. Któż zostawił ukochaną bez pomocy! Nie wie, co ma myśl 0 tak śmiesznym zjawisku. Spadła z gałęzi nagle i fo powodu, a teraz leży na trawie. Pochylił się 1 pyta. Kracze dziwnie chrypliwie i smutno, az d odpowiada mu ranna towarzyszka. Rozmowa nie trwa długo. Myśliwiec podnosi karabin. Gruchnął drugi strzał i skrzydła wielkiego ptaka obwisły w bezwładzie (że też Stanisław ma talent do ich łamania!). Następuje krótkotrwała walka o utrzymanie równowagi. Zdrowe skrzydło tłucze się niezdarnie o gałąź. Myśliwiec spuszcza broń i patrzy z jakąś sadystyczną satysfakcją w górę. Zauważyliśmy już dawno z Tadeuszem, że w polowaniu Myśliwca największą przyjemność stanowi sam mord, bez sensu, bez celu, bez żadnego prawa. Myśliwiec nie spieszy się. Z doświadczenia wie doskonale, że w żadnym wypadku jedna papuga nie ucieknie od drugiej. Więc tragiczne krakanie trwa. Samiec wciąż jeszcze nie ustępuje. Spadł o parę gałęzi niżej i tu zawisł szponami w górę, a głową na dół. Krew ścieka mu ze skrzydła dużymi kroplami. Na nic wysiłek. Jeszcze parą rozpaczliwych szarpnięć i biedny ptak wali się ciężko na trawę. Rzucamy się naprzód. Dotychczas żałosna nuta krakania przechodzi nagle w ton bojowy. Obie papugi leżą na plecach gotowe do obrony. Rozwarły swoje olbrzymie dzioby, nadstawiły pazury i czekają ataku. Naiwne po raz drugi. Sądzą, że człowiek zacznie z nimi uczciwy i prostolinijny bój. Dzięki potężnym mięśniom szczęki, zdolnym zmiażdżyć palec aż do kości, są one pewne zwycięstwa. Tymczasem chytry i tchórzliwy człowiek ani myśli ryzykować. Na wszystko zna on podstępne sposoby. Podnosi z ziemi suchy patyk, i zbliża go do 264 rannego ptaka, a ten, głupi, chwyta go zajadle pazura-' mi obu nóg i dziobem, wgryza się weń aż do miąższu. Tego tylko właśnie potrzeba, aby jednym nagłym ruchem chwycić ptaka za szyję i uchronić się w ten spo-6b przed niebezpiecznym zgryzem. Nóg można się już nie bać. Naiwny ptak nie wypuści dobrowolnie kija. W ten sposób, szponami wsparta na patyku, chwycona /a kark może być arara transportowana bezpiecznie. Myśliwiec niesie jedną, a ja w tenże sposób drugą. Obie podczas drogi nie przestają się wzajemnie nawoływać jakimś dziwnie rozumnym krakaniem. Sądzę, że w niedługim czasie mógłbym ten ich język zrozumieć. Tadeusz ma pono wielką praktykę w hodowaniu dzikich zwierząt. Poza tym ma on kobieco tkliwe serce. Myśliwiec natomiast kocha przyrodę jako ulegalizowane źródło emocjonującego mordu. Doniósł więc teraz swoją ararę do istołu operacyjnego, aby rzucić ją na ziemię z o-bojętnością i okrucieństwem tak charakterystycznym dla jego duszy. Arara ma być wypchana, takie jest jej przeznaczenie, a kiedy i jak umrze, to go zupełnie nie obchodzi. Porozumiewamy isię z Tadeuszem i wiemy już, co trzeba czynić. A więc przede wszystkim lekarskie oględziny. Kładziemy z początku samca na stół. Trzymając ostrożnie dziób i pazury, rozgarniam mu pióra na karku i skrzydłach. Jedno skrzydło jest połamane w kilku miejscach. Niestety, nawet przy najszczerszych staraniach nic się już nie da z nim zrobić. Stan beznadziejnie ciężki. Ze smutkiem odstawiamy pacjenta na stronę. Z kolei idzie na stół jego małżonka. Dziwna rzecz. Ptaki jakby rozumieją naszą dobrą intencję. Pierwszy jeszcze niby się troszkę broni, ale bez żadnej zaciętości. Drugi natomiast poddaje się torturom /. całą świadomością koniecznej ich potrzeby. Wlepia we mnie jakby pytający wzrok, czy aby da się jeszcze 265 1 coś uratować. Za każdym boleśniejszym ruchem mo| palców pojękuje z cicha, jak ciężko ranny żołnie W ten sposób zeszywam na, żywca pięć dużych Kula bowiem przebiegła wzdłuż kości ramieniowej, tv rżąc wloty i wyloty na zgięciach skrzydeł, gruchoc| po drodze wszystkie stawy. Wreszcie z dumą odkładam skalpel. Dokonałem zał: gu legę artis. Życie ptaka zależy jedynie od ilości utraj nej przedtem krwi. Jestem przekonany niestety, że gdy on w niebo nie poleci. Pod osłoną worka leży teraz na stole spokojny, jaŁ oczekując na dalszy swój los. Przymrużone z lekka wieki drżą męką cierpienia. Przy bandażowaniu obj camy go z Tadeuszem bez najmniejszych już obaw. próbuje nawet mścić się za doznany przed chwilą Przytwierdzamy oba skrzydła do tułowia mocnym b dażem. W ten sposób arara przybiera postać zbiedzor babuliny wiejskiej, owiniętej na krzyż chustką. Obie papugi razem wiążemy na długich sznurach, umieszczając obok siebie. Obserwujemy je z daleka. Pierwszą ich myślą jest wyswobodzić się z tych krępujących więzów. Kładą się więc ostrożnie :na wznak i leżąc w tak nienaturalnej pozycji, cierpliwie' a flegmatycznie gryzą dziobami supełki na nogach. Z tej żmudnej pilności wyziera tyle 'samozaparcia się, tyle uporu i wiary, jak gdyby była to już nie pierwsza ich niewola i nie pierwszy tego rodzaju fortel. Zmieniam, wkrótce sznury na drut. Nie spodobało się to wyraźnie papugom. Po paru nieudanych próbach ponownego gryzienia rezygnują. Opodal stoi rozłożyste drzewo. W gęstwinie jego liści postanowiły teraz szukać schronienia. Pomagając sobie dziobami, ciężko i nieudolnie jęły się drapać na pochyłą gałąź. Praca idzie mozolnie. Co chwila spadają, pojękując cicho z bólu. Po godzinie jednak zastajemy je 266 >>bie na wysokiej gałęzi. Na wpół drzemiąc, siedzą oparte > Niebie, zrezygnowane i ciche. Za każdą naszą próbą zbliżenia się do nich powstaje '¦hóralmy skrzek niepokoju. To nas ogromnie martwi peszy. Krążymy dookoła jak urzeczeni, jakby dręczeni ¦.¦/yrzutami sumienia. Łamiemy wciąż głowę, jak by biedakom przyjść tu z pomocą. Biorę na próbę blaszankę "d skondensowanego mleka, ¦napełniam ją wodą i o-;l.rożnie podsuwam pod dziób najbliższego ptaka. Jes-tom ostrożny i przygotowany na szybki ruch ogromnego dzioba, który zmiażdży mi w jednej chwili nadstawiony palec. Ale papuga ani myśli napadać. Powoli przekrzywia łeb, krytycznie spogląda to na blaszankę, to ra mnie i z najwyższym spokojem zaczyna sobie pić wodę. Groźny jej dziób mija moje drżące jeszcze ze strachu palce tam i z powrotem, ani myśląc czynić mi krzywdy. Ośmielony tą pierwszą próbą, napełniam łyżkę ry-¦/.em i podsuwam ją pod dziób ptaka. Jak przedtem, tak i teraz nie namyśla się długo. Badawczym wzrokiem zlustrował podany mu przedmiot, po czym ruchem pełnym rezerwy bierze kilka ziarenek, dusi je i smakuje czarnym językiem. Niestety, ryż nie przypada do gustu. Zwyczajnie i po ludzku... wypluwa. Powtarzam próbę 7. fasolą. Wynik ten sam. Wówczas posuwam się już clo granic najwyższego' ryzyka, biorę jedno ziarno fasoli i podaję je papudze palcami pod oczy. Przestraszony Tadeusz szepcze mi do ucha, że zostanę bez ręki, że nie ma szpitala, a on się na ranach nic a nic nie zna. Tadeusz stał dalej od ptaka i dlatego nie mógł zrozumieć jego smutnych spojrzeń. Nie mógł z nich wyczytać tej ufności, którą wyczytałem ja. Widocznie jakiś szósty zmysł działał pomiędzy nami bez słów i bez dotyku. Biedne ptaszysko ostrożnym, jakby uczonym, subtel- 267 nym ruchem wyjęło ziarno • fasoli z moich palcól i przegryzłszy je na pół, wypluło z niesmakiem. — Jak idiotycznie przedstawia się człowiek wdbi takiego biedactwa — roztkliwiał się tymczasem Tij deusz — z czegóż możemy być dumni, my ludzie? — Lepiej niech mi pan poradzi, co mamy dalej robi| Skąd wziąć jedzenie? Wyczerpaliśmy już wszystt możliwości naszej bogatej spiżarni. Poddałem jeszc^ ostatecznej próbie cukier, ale i ten zakwalifikows papugi jako świństwo. — Po cóżeś, głupia, przyleciała aż tutaj? — pytam ararę na głos, a Tadeusz obok, milcząc, żuje papierosa i przestępuje z nogi na nogę, co zwykł czynić w najwyższym zdenerwowaniu. Bezsilność w stosunku do czyjegoś cierpienia nie zna żadnej logiki. Jest to uczucie gnębiące w równym zupełnie stopniu na widok rs nego psa jak tysiąca umierających ludzi. Litość jej uczuciem czystym a bezkrytycznym i dlatego smute nasz nie był wówczas ani śmieszny, ani czułostkowy, bo nie czynił w tej chwili żadnych porównań. Zapomnieliśmy o wojnie, o milionach mordowanych i milionach męczonych. Przed nami było także cierpienie i ono nas obwiniało. Tej winy nie byliśmy w stanie naprawi r i to było najważniejsze. Poszliśmy spać na głodno. Papugi i my. Gdzieś koło północy zbudziła mnie nagła myśl: „czekolada". Resztki jej leżą gdzieś na dnie pudełka. Nowa! nadzieja podrywa mnie z hamaka. Mieszam proszek z wodą i cukrem, a Tadeusz milcząc pomaga. Ostatnia nadzieja podnieca nas obu w tej pracy. Raz po raz rzucamy z czułością wzrok na drzemiącą obok papugę. Jakby nas wyczuła. Otwiera oczy i przekrzywia łeb. Mój Boże, dałbym wszystko w tej chwili za uratowanie jej życia. Już nie skrzeczy nawet, gdy się do niej zbliżamy. Nie odsuwa się na drugi koniec gałęzi jak przedtem. 268 Przeciwnie. Jakby czekała na nowy nasz poczęstunek. Już bez namysłu zanurza dziób w czekoladowym płynie, ale tylko raz. Więcej nie próbuje. Zrezygnowani i przybici wracamy do swoich hamaków. — Panie Tadeuszu, chodźmy spróbować eksperymentu z drugą papugą, może będzie mądrzejsza. Może się okaże mniej wybredna. Idziemy świecąc przed sobą snopem światła elektrycznej latarki. Z daleka już widnieje suchy badyl, a na nim przepiękny olbrzym, niebieski samiec. Ptak nie jest zabandażowany i robi wrażenie zupełnie normalne. Jeszcze z pięćdziesiąt metrów dzieli nas od niego. Za chwilę zacznie w niepokoju, przeraźliwie kracząc, kiwać się na boki. Zacznie przemierzać łapami długość gałęzi. Podchodzimy z Tadeuszem powoli, coraz powolnie], aby go nie straszyć. Nieruchomo zastygła postawa papugi czyni na nas coraz bardziej przygnębiające wrażenie. Nie mówimy do siebie, ale każdy o jednym i tym samym myśli. Zachowanie się papug podczas operacji i potem w czasie karmienia, ich prawdziwie ludzka mądrość i wdzięczna łagodność zdołały w nas wzbudzić przywiązanie. Przyspieszamy kroku. Już biegniemy. Papuga w dalszym ciągu nie zmienia swojego położenia. Jej ogroinny łeb z lekko przekrzywionym dziobem trzyma górną gałąź, a palce nóg kurczowo się opierają na dolnej. Szkliste, martwe już oczy lśnią w odbiciu latarki. Stoimy jak wryci. Zaskoczeni jesteśmy tym zupełnie dla nas niespodziewanym, a tak dziwnym zakończeniem męki. Wzniesiony do poziomu naszych twarzy ptak patrzy oto z bliska z niemą skargą. Ostrożnie i niemal z czułością dotykam olbrzymiego dzioba. Ruchem wahadłowego bezwładu zakiwała się błękitna głowa. Pod badylem na trawie rdzawi się szeroko plama zakrzepłej krwi. Biedny ptak musiał tak gasnąć powoli, zaciskając dziób na gałęzi, aby z niej 269 Jl broń Boże nie upaść. Siłą gasnącej woli bronił się przed hańbą upadku z wolności ptasiej na niewolną ziemię. Każda śmierć ma swój specyficzny wyraz. Ta byłj uosobieniem ciszy i tragicznego, a raczej smętnego spc koju i rezygnacji. Ten smutek właśnie udzielił nieuchwytnym fluidem nam obu. Tadeusz dawno jui zgasił latarkę, ale oswojony z ciemnością wzrok doskonale odróżnia cień wiszącego przed nami ptaka. W tej chwili doleciał nas szelest kulejących kroków i miarowy brzęk łańcucha. Zdumieni obracamy głowy.1 Wlokąc za sobą kawałek łańcucha, obandażowana na krzyż poplamioną chustką, dużym i niezdarnie rozki-wanym krokiem idzie ku nam powoli nasza druga zraniona arara. Czyżby przeczuła zgon towarzysza? Nie chciałem czekać na to, co miało teraz nastąpić. Sam nie wiem czemu, zdawało mi się, że ta papuzia niema boleść tysiąckrotnie może być głębsza od wszystkich ludzkie! łkań i teatralnych krzyków, i że to bezgłośne i tragiczne spotkanie nierozłącznej dotąd zawsze pary pusz-| czańskich przyjaciół starga mi do reszty nadszarpnięte nerwy i ja — człowiek dorosły, zbłaźnię się w dobie klęsk i prawdziwych nieszczęść głupim sentymentalizmem. Zawracamy obaj, szybkim krokiem wracając do swoich hamaków. Cały dzień następny schodzi nam na wytężonej pracy. Nie ma czasu. Wypychanie pochłania uwagę i par mięć. Ogromny tuiuiu przypadł mi dzisiaj w udziale.! Przy najlepszych nawet chęciach nie skończę go do późnego wieczora. Powiesiłem ptaka za dziób na gałęzi i w| ten sposób wywlekam go ze skóry. Mierzy dwa metry,! czyli jest wyższy ode mnie. Największą trudność przyj wypychaniu sprawiają śmeżystobiałe pióra. Ani sie, spostrzeżesz, jak krople krwi popsują ci całą robotęj Za każdym cięciem muszę okrywać pióra workiem i wy-* 270 czyniąc istne akrobacje. Dopiero gdzieś koło północy przypomniałem sobie o mojej biednej papudze. Trzeba ją napoić. Jakże mogłem dotąd nie pomyśleć o tym! Z blaszanką w ręku kieruję się ku badylowi. W tymże momencie przychodzi mi do głowy myśl, że dawno już mojej papugi nie ma, wszakże zapomniałem ją przywiązać. Trudno przecież wymagać od dzikiego ptaka, żeby siedział całą dobę w oznaczanym ściśle miejscu. A zresztą może to i dobrze, że zapomniałem przywiązać. Znajdzie sobie jakiś owoc i prędzej wykuruje sobie skrzydła. Nałożone szwy nie dopuszczają już do krwotoku. Tak medytując zbliżam się do badyla. Przytulone do siebie głowami i nieruchome, siedzą obie papugi. Czyżby i ta druga już nie żyła? Wstrzymałem oddech. Podchodzę. Dwa ogromne, nierozłącznie miłujące się ptaki z obwisłymi bezsilnie skrzydłami patrzą oto w szkarłatną łunę zachodzącego słońca. Chór arankuang zagrzmiał nagle harmonijnym wołaniem i pognał jak zwykle w dal. Krokodyle warknęły od niechcenia i na ten wrogi głos jedna z papug sennym, poważnym ruchem obróciła głowę i nadsłuchuje. Więc jednak żyje! Radość porwała mnie z miejsca. Podbiegłem do niej z czułym słowem, jak do bliskiej już sobie istoty, podsuwam miskę z wodą pod sanie oczy. Łapczywie siorbie wodę bez namysłu i przymykając rozkosznie powieki, zadziera raz po raz w górę swoje straszliwie niezdarne dziobisko. Dobry mój, rozumny ptak! Może mu będzie jednak lepiej. Może w końcu wynajdziemy coś do jedzenia. — Zabiorę cię na inny jakiś krzak. Nazbyt smutno tutaj tobie, prześpisz się, zapomnisz. Chodźmy. Pieczołowicie zdejmuję papugę z gałęzi. Nie stawia mi najmniejszego oporu i nie protestuje głosem. Niosę ją przytuloną do boku jak niemowlę w pieluszkach. 271 I Wybieram dla niej wygodne drzewo niedaleko obozu i sadzam ją tam na poziomej gałęzi, dobrej do chwytu. Daję spokój wszelkim sznurkom. Zechce uciekać — wola boska. Niech robi tak, jak jej lepiej, jak wygodniej. W parę godzin później siedzimy sobie wszyscy trzej przy kolacyjnym stole. Mato Grosso dawno już śpi. Rzeka zastygła w srebrze księżyca i prześwieca ku nam postaciami duchów uformowanych czupryną liści. Chór żab i cykad wyciąga jeszcze ostatnie akordy nocnej symfonii. Przyczajona cisza zwierzęcych łowów za chwilę ma się rozpocząć. Jaó — nocny potępieniec, nieustanna zapowiedź czarodziejskiego radia wygwizduje co kilka minut swój trój dźwiękowy sygnał. On nigdy nie zamilknie. To jego los, jego przeznaczenie gonić tak nocami poprzez dżunglę i szukać, beznadziejnie wołać, skamleć gwizdem monotonnym o litość. Poza tym nic już nie słychać. Chyba jeszcze ciężki plusk krokodyla, wciągającego swój obżarty brzuch do wody, albo jakiś nadprogramowy a krótkotrwały wrzask duszonej ofiary, ale to rzadko, bardzo rzadko się zdarza. Pijemy herbatę znużeni gorącem dnia i komarami. Marzymy o hamaku. Czasami od niechcenia ktoś rzuci słówko. Tadeusz-gaduła właśnie zakończył którąś z opowieści myśliwskich czy też lotniczych. Nie słyszałem jej wcale. Myśl moja, ciężka i osowiała, nie chce się jakoś czepiać banalnych historii. Postrzelone tak niezręcznie ptaki wracają mi wciąż przed oczy nużącym wyrzutem. Raptem ciszę naszego zadumania przerywa jakiś donośny i tragiczny jęk. Jęk tak przeraźliwie smutny i chrypliwy, tak wymowny, że dreszcz przerażenia wstrząsnął naszą trójką. Mimo woli kierujemy wzrok ku Myśliwcowi. On chyba wie. On nam zaraz wyjaśni. Może to łkanie pojedynczego szakala? A może lobo, wilk brazylijski wpadł krokodylowi w paszczę? To nie ptak. To żaden ze znajomych krzyków. Zamarliśmy nadstawiając uszu. Coś musi się stać. Coś, co wreszcie rozwikła całą tajemnicę. I oto dziki jęk powtarza się nagle jeszcze bliżej, donośniej i ostrzej. Zupełnie, jakby wołał o pomoc, o zrozumienie męki. Trwa przez kilka długich sekund, po czym załamuje się w chrypliwy, duszący skrzek. — Nie wiem — powiada Myśliwiec z namysłem. I chce dalej o czymś głupim gadać, ale Tadeusz innego jest widocznie zdania. Bo oto zrywa się raptem od stołu i zdecydowanym a szybkim ruchem biegnie w stronę słyszanego przed chwilą głosu. Idę w ślad za nim. I oto w drodze uświadamiam sobie nagle, nabieram pewności, że ten krzyk, to nocne, tragiczne wołanie przeznaczone było właśnie dla nas i pochodzi od mojej biednej arary. Boję isię sprawdzić, czy rodzące się w duszy przypuszczenia są prawdziwe. Stajemy pod wysoką gałęzią, rzucając na nią snop światła. Oto leży nad nami arara z głową opuszczoną, ze smutnym gestem rezygnacji i wzrokiem zasnutym już śmiertelną mgłą. Patrzy nam w oczy. Wołała, więc przyszliśmy. Stoimy bezradni wobec śmierci. Uniosła dziób o parę centymetrów w górę, jak gdyby pragnąc przekazać nam swoją wdzięczność za wszystko, swój ptasi, nieskomplikowany testament, i zbrakło jej siły. Głowa opadła w omdleniu jeszcze niżej, dziób chwycił gałąź dla zachowania równowagi. Dziwny jest ten instynkt zachowywania wysokości u ptaków. Widocznie upadek na ziemię hańbi je nawet po śmierci. Jak gdyby zmęczeni ciężkim wysiłkiem fizycznej pracy, opuściwszy ramiona, wracamy milcząc do obozu. 18 — Złowiłem życie 273 Papugi zostały na swym posterunku. Jutro rano zdejmie się z nich skórę. Niestety, gdy przyszło do roboty, wszystko okazało się na nic. Skrzydła połamane nie dały się zreperować. Kłakami wyrwane pióra. Tak więc nie było najmniejszego sensu w zabiciu papug. Z jednej Tadeusz spreparował sobie na pamiątkę czaszkę, a z drugiej pozostawiłem sobie parę długich, niebieskich piór z ogona. To wszystko. Czyż warto było strzelać? ¦- Biedne moje arary! Jeszcze parę tygodni, a opuściliśmy Pantanal, gdzie papugi są jak kwiaty, a kwiaty jak papugi. Kilka dni indiańską pirogą, parę dni rzecznym statkiem, kilka dni pociągiem i oto znowu drapacze chmur, znowu Eio de Janeiro. — Gratuluję panu, panie doktorze! — przywitał mnie od progu nasz ambasador: — Już od tygodnia czeka na pana telegram. — To mówiąc wręczył mi papierek: „Zapytać doktora Korabiewicza, czy się zgadza na natychmiastowy wyjazd do Afryki celem opieki nad naszym uchodźstwem z Rosji. Stańczyk — Minister." Któż by się nie zgodził. Płyniemy. Brazylia przystąpiła do wojny, ale tutaj jeszcze tego nie czuć. Zbyt daleko leżą fronty. Któż by się też troszczył o bezpieczeństwo handlowych transportów. Wszakże nie ma na statkach amunicyjnych ładunków ani nawet żadnego wojska. Ot, płyną sobie cichutko, a spokojnie jak przedtem, tak i dziś ze swoją bawełną lub kawą z Santos — do Capetown i z powrotem, a częściej do Stanów Zjednoczonych, ale to żegluga przybrzeżna, kto by tam przy brzegach torpedował. Więc i teraz płyniemy do Capetown zdani na łaskę losu bez żadnego konwojenta. Zechcą nas dziobnąć torpedą, no to... dziobną. Wola boska — kismet! Bardzo sympatyczny radiooficer biega wciąż pomiędzy swoim aparatem radiowym a kapitańską kabiną. Dziś po raz pierwszy zjawił się podczas kolacji. Był wyraźnie zdenerwowany i z trudem, opanowując głos zaraportował: — Amerykański statek „Mexico" idąc z Trynidadu został storpedowany i tonie 80 mil przed nami na kursie. Podał S.O.S., ale już nie powtarza. — Może zdążymy? — rzuciłem w przestrzeń. — Pan chyba żartuje! — oburzył się kapitan. — Już go dawno nie ma. Fale duże. Wątpię, czy dali radę 275 tak szybko opuścić szalupy. I kto te szalupy po nocy odnajdzie? Zresztą pójdę i sprawdzę kurs. To mówiąc kapitan wstał i szybko wybiegł na mostek. — A lodź podwodna chyba ma jeszcze torpedy — zauważyła niby od niechcenia Pimpa. —¦ Ano, chyba ma, ale ty nie zapeszaj! — mruknąłem. Kapitan wrócił wyjątkowo ponury. — Niezupełnie na kursie, musielibyśmy zbaczać. Niebezpiecznie i beznadziejnie. Jeśli szalupy są, to wiatr i fale kto wie, dokąd je zapędzą. Zbyt daleko od nas. Przy tej pogodzie moglibyśmy tam być za trzy godziny albo i później. Łódź podwodna tylko czeka na taką okazję. — Ale ludzie toną — zauważyła nieśmiało Pimpa. — Tutaj także są ludzie i ja za nich odpowiadam. Gdybym miał dalsze wezwania, oczywiście płynąłbym tam bez namysłu, ale tak, bez potrzeby nie mogę ryzykować. W dodatku sztorm idzie, i to niemały. Siedliśmy milcząc do kart jalk zwykle, jak co dzień. Tuż pod moją ręką leży mała Jonka. Nie spuszczamy jej z oka. Gramy w sto, jest to jedyna gra przeze mnie uprawiana. Nie lubię przekładania kolorowych papierków. Tym razem szczególnie denerwująco wyglądają one na stole, podczas gdy myśl błądzi gdzieś po odległych falach szukając tonących. Raz przeżyłem to na własnej skórze i nie chcę tego powtarzać. Statek coraz potężniej się huśta. Kapitan przerwał grę, przeprosił zostawiając nas samych. Widocznie mrok zapadł, bo steward zaśrubowuje już bulą je na „iblack--out". Od czasu torpedowania „Piłsudskiego" choruję na klauistrofoibię. Boję się zamknięcia w metalowym pudełku statku. Wizje przeżytych niegdyś zdarzeń mimo woli wracają przed oczy i szarpią nerwy. — Dziś 29 listopada! — rzuciła nagle żona. To 276 niewinne, cicho wypowiedziane zdanie uderzyło we mnie obuchem. Patrzyłem na nią jak odurzony. Jakiż dziwny zbieg okoliczności. Przed trzema laty właśnie był ten sam dzień miesiąca i wtedy się to zdarzyło... — 29 listopada... — powtórzyła żona w zamyśleniu i jakby w odpowiedzi na te słowa gwałtownie zabrzęczały puste szklanki uderzone o karafkę w drewnianym, mahoniowym statywie. To statek gwałtownie się przechylił. Poprzez szparę nie domkniętych drzwi wcisnął się kapitan. — No! — zawołał od progu sztucznym jakimś głosem — barometr leci na łeb i szyję. Spodziewam się nie lada sztormu. Proszę zejść do kabiny i przymocować rzeczy. Córkę także radzę zabezpieczyć... — Zabezpieczyć! — powtórzyła moja żona, bezradnie spoglądając na bębna, beztrosko wierzgającego nóżkami. — A więc chodźmy! — rzekłem chwytając za przeciwległe rogi koca. — Musimy swój skarb zabezpieczyć. W tymże momencie, zbity gwałtownym przechyłem podłogi, straciłem równowagę i razem z zadartym kocem i żoną uwieszoną u jego drugiego końca poleciałem wprost na kredens. Szczęściem nie puściliśmy koca z rąk i dziecko w hamakowym zawieszeniu znalazło się na mojej piersi. Oparci o kredens leżymy tak na plecach oczekując powrotu do równowagi, ale statek nie chce clo niej wracać. Dzieje się coś niesamowitego. Podłoga, na której stoimy, trwa wciąż w pochyleniu 45 stopni. Chwytając się krawędzi stołu, kapitan wyskakuje na pokład. — Co to może być? Co się stało? — rzucam pytania. — Skąd ten przechył? Torpedy nie było, więc chyba nie toniemy? Na odpowiedź nie czekamy długo. Kapitan wrócił 277 i i już od progu klnie na czym świat stoi. Po raz pierwszy widzę go w takim stanie nerwów. Zawsze opanowany, z wygasłą fajką przylepioną do dolnej wargi, typowy wilk morski z jakiejś powieści podróżniczej, trzęsie sio teraz z oburzenia i z fajką w dłoni klnie na cały glos: — Świnie! Mordercy! Ja irn pokażę! Mówiłem. Dobrze im. Będą (teraz płacić. Nie moja wina. Ostrzegałem. Jakże (to mogło być: ciężkie beczki z winem kłaść na górny pokład. Statek i tak przepełniony ponad normę. Kryminał! A tu jeszcze w ostatniej chwili te beczki. Każdy osioł zrozumie, że pierwsza większa fala beczki przerzuci. Dobrze, że się tylko tak skończyło. Mało nam brakowało. Puściłem je w morze. Wszystkie beczki w morze, a cóż miałem robić? Może czekać wywrotki? O! Widzą państwo, statek się wyprostował, jeszcze kilka beczek i zupełnie się wyprostuje. Dobrze im tak. Powiadam państwu, każdy armator to rekin. Życie ludzkie nic dla nich nie znaczy, byle dolarki płynęły. Nic się nie znają, im nie wytłumaczysz! Tfu! — splunął na zakończenie siarczyście. A statek naprawdę wrócił już do normalnego położenia, chociaż rzucało nim o-kropnie na strony, widocznie sztorm rozpętał się na całego. — Bez tych beczek damy sobie radę — mruknął kapitan, spoglądając na nasz niepokój. Poszliśmy więc spać, ale gdzież tam! Kto by usnął. Rolowałem po pościeli, raz po raz obtłukując boki o ścianę. Czasem nogi szły w górę na dowód, że dziób statku stanął dęba przed „dziewiątą falą". Znam ten taniec morski, jakże go dobrze pamiętam z czasów „Daru Pomorza". Nawet lubiłem go wówczas, kiedy nie było pod ręką dziecka ani żony i żadna łódź podwodna nie groziła. — Pimpa! — Co? — A może by jednak przywiązać Jonkę za nogę tak jak wtedy, gdy płynęliśmy z Londynu? — Sprawa beznadziejna — odpowiada żona ze stoickim spokojem. — Tutaj nie ma szans. Jeżeli trafią, pójdziemy na dno. Przecież to nie statek, a kalosz. Trzy dni do śmierci. Chyba to jego ostatni rejs. Świetnie przeczuła. Po roku, kiedyśmy się już na dobre rozsiedli w Lu-sace (Rodezja Północna, obecnie Malawi), przeczytałem któregoś dnia w gazecie, że właśnie ten nasz „kalosz" zatonął niedaleko Capetown, wyrzuciło go morze na skały. Swoją drogą mam szczęście, udowodniłem to już kilkakrotnie w życiu. 278 Spotkani® i nosorożcem Makindu? Co to za tajemnicza, egzotyczna nazwa! Co ona właściwie znaczy? Czy jest to imię, czy miasto? Gdzie ono leży? Chyba nie zwierzę i nie ptak — Makindu. W historii polskiego uchodźstwa powinno być wypisane wielkimi zgłoskami, odegrało bowiem rolę niepoślednią. Był to obóz rozdzielczy. Tysiące wysiedleńców naszych kierowano tutaj z portu Mombasy, dokąd zawijały statki z Iranu. Po kilku tygodniach zamieszkiwania w tutejszych barakach, a czasami po miesiącach segregowano materiał ludzki, zanim transporty kolejowe odeszły w głąb Afryki Wschodniej do miejsca przeznaczenia. Miejscem przeznaczenia zaś były wielkie obozy na terenie Ugandy i Tanganiki. Razem było ich sześć. Makindu leży w Kenii, w połowie drogi pomiędzy Mombasą a Nairobi, otoczone najtypowszym dziko splątanym buszem karłowatych drzew i takichże kolczastych krzewów. Oczywiście, dziś nie ma tutaj nawet śladu polskiego obozu, dawno znikły gliniane, okrągłe chatynki z palmowymi dachami i większe baraki wraz z kapliczką. Wszystko to przeszło już do legendy, niestety, legendy zapoznanej. Wybrałem się w roku 1943 do Makindu służbowo, dzisiaj powiedziałoby się „w delegacji", Zadaniem mo- 280 im było zorganizowanie transportu do osiedla Masindi w Ugandzie. Musiałem dobrać ludzi, pogadać z nimi, uzyskać zgodę, a następnie konwojować wszystkich aż na miejsce przeznaczenia. Oczywiście, pierwsza rzecz — zetknąłem się z tak zwanym komendantem osiedla Makindu, bardzo inteligentnym, i energicznym inżynierem K. On scharakteryzował swoich ludzi, podsuwając tego lub innego osobnika jako kandydata na mego asystenta w pracach organizacyjnych transportu. — Tylko Bóg niech pana istrzeże przed tymi dwoma wariatami, których mi nadesłano z wojska! — zawołał. — A cóż to za typy? — spytałem zaciekawiony, ponieważ pasjami lubię życiowych „wariatów". — Jeden to porucznik wylany z wojska za to, zdaje się, że społiczkował jakiegoś majora czy też pułkownika. Drugi, sierżant, wskoczył pod Tobrukiem na minę i wstrząsnął sobie mózg. Ano — pomyślałem — referencje wcale nie najgorsze. Muszę poznać tych jegomościów. Tak też uczyniłem. Drogą okrężną, aby nie drażnić ambicji pana komendanta, zaprosiłem obu do swego pokoju. Wysocy, reprezentacyjni chłopcy, elastyczni w ruchach, znać dobrze wysportowani. Szczególnie wpadł mi w oko porucznik Witek, z czupryną blond w bogatych lokach i z oczami jak polskie bławatki. Taki nie potrzebuje dowodzić polskości. — Chciałbym was, panowie, poznać bliżej — zacząłem tonem przyjaznym. — Nie chodzi rni o dane formalne ani o imię ojca, ani o imię dziadka. Ciekawi mnie tylko wasza historia z punktu widzenia psychologicznego. Potrzebni nam są ludzie energiczni i przedsiębiorczy. Musimy rozruszać społeczeństwo uchodźcze, wyrwać je ze stagnacji. — Pan już pewno coś o nas słyszał od tego tam... 281 tego... hm... komendanta — mruknął porucznik Witek z niedwuznacznym grymasem twarzy. — Wiem tylko, że was nie bardzo lubi, ale nic szczególnego nie mówił, a ja słuchać nie chciałem. Wolę z panami porozmawiać szczerze i otwarcie. Naprawdę mam do was pełne zaufanie. Za co pan tego majora spoliczkował? Mogę wiedzieć? — Szkoda słów, panie doktorze, sk...syn. Takim to się dobrze dzieje. Cały batalion chętnie by mu zęby powybijał, ale że nie było odważnych, musiałem dać w mordę ja. Taki już mój los — dodał. — A pan podobno wskoczył na minę, długo trwała kuracja? — zwróciłem się do drugiego. — Ach, panie doktorze! — zawołał porucznik Witek. — O tej jego minie i tej kuracji to warto posłuchać. Musimy panu dokładniej opowiedzieć i dlatego zapraszamy pana na pombe do naszego domku. — Jakie pombe? — Ano, miejscowe murzyńskie piwo, dobre to ono nie jest, ale tanie i naturalne, bez żadnych chemicznych przypraw. Przyzwyczailiśmy się już do tego napoju. Za chwilę siedziałem w ich okrągłym, z gliny lepionym domku. Za umeblowanie służyły dwa łóżka, stolik i dwa krzesła. Zamiast szafy dwa wieszaki z płóciennym pokryciem. Trzy butelki z mętnym płynem i trzy białe kubki czekały już przygotowane. Jako zakąska posłużył papaj pokrajany na dzwonka. — Historia Jurka, panie doktorze! — zaczął porucznik Witek — nadaje się na film, to niebywała sensacja... — No to niechże pan mi opowie — zwróciłem się do sierżanta, który wcale nie zdradzał chęci do mówienia. W ogóle, w przeciwieństwie do porucznika, był typem iskrytym i milczącym, a nawet trochę ponu- 282 \ rym. Być może ponurość ta właśnie pochodziła z wypadku. — Głupstwo, panie doktorze — uśmiechnął się — zwyczajna rzecz. Wiadomo, że z eksplozji cało się nie wychodzi, więc i mnie połamało. — Pan sobie wyobraża: wszystkie kości miał pogruchotane. Jak mięczak, powiadam panu, jak worek mąki owinęli go całego w gips, bo to i ręce, i nogi, i kręgosłup, i iżebra — paplał szybko Witek. — Zawieźli mnie do polowego szpitala — wtrącił Jurek. — Otóż to, w tym sęk! — wykrzyknął porucznik. — W tym sęk, że ten szpital tejże nocy został zbombardowany i spalił się doszczętnie, a mój Jureczek z braku miejsca leżał w przybudówce, a ta jedynie ocalała. — Zaleli mnie wodą — wtrącił znowu Jurek — ale wkrótce wyschłem — dodał, jak gdyby to było bardzo ważne. — Pan wie, w Tobruku ogromnie gorąco, tam wszystko od razu wysycha. — Dali go zaraz na sanitarny statek — kontynuował porucznik Witek. — Na statku także nie było miejsca. Załadowali rannymi wszystkie kabiny i korytarze, a i pokład także, jednym przy drugim, pokotem. — Mnie położyli z boku, przy oknie do maszynowni — zaczął Jurek, widocznie ośmielony moim milczeniem. — Nie mogłem ruszyć ani głową, ani palcami. Byłem o-winięty tym gipsem niby mumia. Statek szedł do Anglii i miał na kominie wymalowany czerwony krzyż. Sam był biało malowany, żeby, cholera, Niemcy widzieli, że to szpital... — No i zobaczyli — wtrącił się znowu porucznik. — Dokładnie nawet zobaczyli, bo w sam środeczek bombą zapalającą trafili. Mało kto żyw wyszedł. Jeszcze do szalup ratowniczych sk....syny strzelali. 283 k — No a pan? A co z panem? — spytałem, nie bez zdumienia. — Jakże pan wyszedł z takie1] opresji? — W ostatniej chwili ktoś litościwy włożył mnie w środek gumowego pontonu i spuścił na wodę. Morze tego dnia było bardzo spokojne. Popłynąłem więc sobie niby w wannie. — Sam jeden! — wyrwało mi się. — Ano — stwierdził obojętnie — dziewczynki nie miałem. Kołysało mną, kołysało, ale najgorsze to grzywacze od fal, wkrótce zalały mi cały kajak, więc leżałem w wodzie. — To było lato? — spytałem, jak gdyby łagodząc sytuację. — Tak, woda była ciepła, ale bardzo słona i gips rozmókł, a sól dostała się do moich ran. Wściekły ból. Me mogłem się podrapać. Nie mogłem się ruszyć. To najokropniejsze. Wolałbym drugi raz wskoczyć na minę. — I tak od tego bólu zasnął — wtrącił Witek. — Ale niech pan nie myśli, że historia na tym się kończy, o nie!... Radzę jednak przerwać ją toastem za zdrowie pana doktora — to mówiąc, porucznik wzniósł kubek do góry. Nie powiem, żeby mi to murzyńskie pombe smakowało. Nie miało nic wspólnego z europejskim piwem. Coś jakby rozmoczone drożdże. — Dziękuję! — powiedziałem — ale wobec grozy waszych przeżyć aż mi dreszcz przechodzi po skórze. Taka ogipsowana mumia ludzka płynąca bezwolnie na falach oceanu... — Zaraz... zaraz!... — zawołał Witek — niech pan isłucha, co było dalej! Otóż z tego straszliwego bólu biedny Jurek zasnął i jakoś przespał tak całą noc. Rano zbudziło go silne szturchnięcie w bok. — Otworzyłem oczy — przerwał mu Jurek — ale nie 284 mogłem zadrzeć głowy i poprzez wałki nadmuchanych kiszek pontonu nie mogłem dojrzeć, co tak mnie trąca. Leżę więc sobie dalej i jęczę z bólu, a tu raz po raz coś trąca dalej i trąca. Wreszcie przemogłem ból, a że gips był już rozmokły, więc udało mi się jakoś wyjrzeć poza granice pływaków. To, co ujrzałem, dech zaparło w piersi. Oto przytulona czule do mego pontonu huśtała się beztrosko a niewinnie przybłąkana skądś pływająca mina. — Jurek doskonale zna się na minach — wtrącił Witek. — On wiedział, że do wybuchu potrzebne jest tylko uderzenie w boczną kapsle. Na szczęście obrócona ona była w tym momencie do góry. — Wie pan — przemówił spokojnie Jurek. — Te godziny, jakie spędziłem potem z tą miną przy boku i wciąż przez nią trącany, zaliczyć chyba muszę do najcięższych przeżyć mojego życia. To ciągłe wyczekiwanie wybuchu było okropne. Myślę, że skazany na śmierć w ten właśnie sposób nasłuchuje kroków żandarma. — No i jak to się skończyło, jak się skończyło? — spytałem. — Wpierw wypijmy to pombe — zaproponoswał Witek. — Świństwo bo świństwo, ale pić można. W tej chwili rozległo się dziwne jakieś, przerywane wycie. Nie znałem jeszcze Afryki. Dopiero przed paru miesiącami zjawiłem się tutaj i cały ten czas przesiedziałem w Nairobi. — Hiena — odpowiedział Jurek. — To pan doktor jeszcze nie słyszał hieny? — zdziwił się Witek. — Nie miałem po temu wielu okazji. — Makindu leży w samym sercu zwierzęcego rezerwatu. Trzy kilometry stąd płynie rzeczka. Nad jej brzegiem, na rozłożystym drzewie zbudowaliśmy balkon do obserwacji. Musimy doktora tam zaprowadzić. Wszyst- 285 kie gatunki dzikiej zwierzyny ściągają do wodopoji Powiadam panu, wspaniały widok z tego balkonu! — Dobrze — (przerwałem — ale co stało się z paner Jerzym na tym gumowym kajaku? — Ano, jakiś francuski rybak ich zobaczył... — Jak to „ich"? — zdziwiłem się. — Więc tam cej ludzi było? — No nie — zaprotestował Witek — mówię „ich'J to znaczy: Jurka i tę minę. Rybak zobaczył, podpłyną i... — wyjął z wody — podpowiedziałem. — Gdzież fam — zaśmieli się obaj — przestraszył się i uciekł. Dopiero potem, bardzo nieprędko, zjawiła się łódź patrolowa wojenna i ona Jurka ostrożnie odłączyła od miny. — Rok leżałem w szpitalu angielskim, na wydziale chirurgicznym — dodał Jurek. — A potem przeprowadzili mnie na oddział dla nerwowo chorych. Mnie nic właściwie nie było, tylko nie mogłem znieść huku, wówczas wpadałem w furię. Tutaj, w osiedlu, też kiedyś coś huknęło, zdaje mi się, że kocioł w kuchni eksplodował, no i ja wpadłem w furię, stąd ta niełaska u komendanta. — Musicie mnie zaprowadzić na ten wasz pomost nad rzeczkę — zakończyłem konferencję. — Kiedy się tam wybierzemy? — O świcie, tylko o świcie, kiedy zwierzęta ciągną do wodopoju — podchwycił z entuzjazmem Witek. — Jutro obudzimy pana i pójdziemy razem. Rzeczywiście zbudzili mnie nawet przed czasem, jak mi się przynajmniej wydawało, kiedy zaspany wyłaziłem ze swego domku w chłodną noc. W Afryce pomiędzy rozprażonym dniem a cienistą nocą bywają zaskakujące kontrasty temperatury. Szliśmy raźnym, wojskowym krokiem. Wiodła nas wyraźnie udeptana ścieżka. Widocznie dużo już amato- 286 rów tędy przewędrowało. Nie zastanawiałem się wówczas, jakim niebezpieczeństwem jest marsz przez rezerwat zwierzęcy o nocnej porze. Byłem wówczas kompletnym żółtodziobem, analfabetą afrykańskiej „księgi dżungli". Kiedyśmy dotarli do rzeczki, słońce ukazało już swoją uśmiechniętą twarz i antylopy licznymi stadami odchodziły od wodopoju. — Psiakrew! — zaklął Witek. — Spóźniliśmy się nieco. Przedstawienie skończone. W tym momencie stado zebr, zupełnie jak stado naszych polskich baranów, przeciskało się uparcie tuż przed naszym nosem na drugą stronę ścieżki, jak gdyby innej drogi dla nich nie było. W przerażeniu tuliły się do siebie bokami, bliskie na zasięg ramienia. — Wie pan! — krzyknął Witek — tutaj już żadne przyzwoite bydlę nie przyjdzie. Lepiej maszerujmy sobie do tamtego lasu, tam parę razy widziałem lwa. Posłuszny wskazówkom skierowałem się za nimi. Dla mnie, naiwnego ignoranta w sprawach afrykańskiego buszu, ci dwaj młodzi ludzie byli wyrocznią. Zresztą pewność Witka i jego świadome decyzje nie dopuszczały wahań. Szliśmy więc pospołu, szeroką tyralierą poprzez spalone trawy. W Afryce rokrocznie przy końcu sezonu suchego bywają takie stepowe pożary. Nagle Jurek stanął i wzniósłszy lewe ramię w stronę lasu przed siebie, rzekł spokojnie: — Patrzcie, zdaje mi się, że tam na skraju stoi nosorożec. — Gdzie, gdzie? — zawołaliśmy razem, przykładając dłonie do rażonych niskim jeszcze słońcem oczu. — Chodźmy do niego bliżej! — krzyknął porucznik Witek i bez namysłu pqpędził przed siebie. To samo uczynił Jurek, więc cóż miałem robić ja? Biegliśmy wyrównanym szeregiem, mniej więcej pięć kroków 287 Ł jeden od drugiego. Przestrzeń dzieląca nas od krawędzi lasu zmniejszała się szybko. Pomimo złego wzroku widziałem już nosorożca zupełnie wyraźnie, stał pyskiem do nas, widocznie zdumiony taką niespodziewaną, niespotykaną agresją. A my wciąż biegliśmy naiwnie i nieroztropnie, zupełnie jak mali rozdokazywani chłopcy, do tego moi dorośli wojacy unieśli ramiona w bok i powiewając nimi niby skrzydłami, wołali dla animuszu: — Hop... hop! Hollala! Nosorożec stracił cierpliwość. Opuścił głowę, nastawił swój długi róg i patrzył na nas czerwonymi, krwią nalanymi oczami, gotując się do szarży. Odległość pomiędzy nim a nami zmalała do trzydziestu kroków i wówczas, zupełnie nagle, nosorożec zaczął kopać przednimi racicami ziemię. Tuman kurzu wzbił się i zasłonił go całkowicie przed naszym wzrokiem. Stanęliśmy otumanieni tym kurzem i głuchym, donośnym tupotem nóg, jaki bezpośrednio nastąpił. Tupot oddalał się, aż znikł gdzieś w gąszczach buszu. — Uciekł, szelma! — powiedział Witek tak soczyście, jakby czuł żal do nosorożca. — Ale podeszliśmy blisko —dodał z przechwałką. — Przecież mógł nas zaatakować — powiedziałem. — A mógł — stwierdzili obojętnie. Kiedyśmy wrócili do obozu, byłem już zdecydowany. Obu chłopców przydzieliłem do transportu, jako tak zwanych sekcyjnych. Mieli imi asystować przy prowiantowaniu i utrzymaniu porządku. Długi pociąg wymagał intensywnej pracy i na to właśnie potrzebowałem młodych ludzi. Listę transportu razem z jego kierownictwem przedstawiłem komendantowi. — Co?! — wykrzyknął — pan bierza tych wariatów i chce im zaufać? —- Był najwyraźniej rozżalony na mnie za nieusłuehanie jego rad. Rozstaliśmy się nawet chłodno. Tymczasem właśnie ten mój szczęśliwy wybór uratował transport od głodu. Oto najniespodzianiej w świecie pociąg stanął w środku bezludnego buszu, na wysokim i ostrym nasypie. Słonie zniszczyły tor kolejowy, trzeba było czekać aż pięć godzin na jego reperację. Połączenia między wagonami nie było. Jakże tu rozdzielić prowiant? Jak przenosić puszki i butelki z naszego wagonu do reszty? Problem ten rozwiązali dzielni, wysportowani chłopcy. Po prostu objuczeni bagażem przełazili z okna do okna bokiem, podawali sobie skrzynki, rzucali je i łapali, dokonywali żonglers-kiej akrobacji, a wszystko przez życzliwość dla mej osoby i gwoli naszej przyjaźni. Transport dowiozłem zadowolony i szczęśliwy, nie miałem żadnych kłopotów ani przykrych zajść. Niestety, zgubiłem wkrótce wszelką z nimi łączność. Po latach dopiero, kiedy się stałem „starym" Afrykańczykiem, kiedy przeżyłem niejedną przygodę i nasłuchałem się rozmaitych iprawdziwych historii z idziedziny współżycia człowieka z dzikim zwierzęciem buszu, a szczególnie po wysłuchaniu i po przeczytaniu wielu opowiadań o nosorożcach, w całej pełni zdaję sobie dziś sprawę z tej głupiej dziecinady, na jaką sobie w krańcowej naszej naiwności wtedy pozwoliliśmy. Nawet głupi nosorożec naszą wariację ocenił i na nasze szczęście... przecenił. Tej właśnie przecenie zawdzięczamy życie. 238 I Nowy szpital plantacji sizalowych nie był jeszcze gotowy. Pracowałem więc w tymczasowych barakach, I skleconych z gałęzi i oblepionych gliną. Ich dach sta-1 nowiła zwykła strzecha pleciona z palmowych liści. I Za łóżka służyły miejscowe murzyńskie prycze, złożo-l ne z czterech nóżek, ramy i siatki z bydlęcej, surowej'| skóry, napiętej na nią. Zamiast materaców były maty. i Każdy pacjent przychodził na leżenie z taką własną I „pościelą". Podłogę mojego „szpitala" stanowiło kle-j pisko z gliny udeptanej tysiącem stóp. Okien nie było! w ogóle, bo i po co? Nazbyt jarzące i jaskrawe słońceS znajdowało sobie łatwo drogę poprzez nie doklejone szpary. Było go i tak zbyt wiele. Rzecz oczywista, że pacjenci leżeli na tych swoich pożal się Boże! — brudnych matach bez żadnej bielizny.* Owszem — dla przyzwoitości mieli na sobie jakieśj tam szmatki, a raczej opaski na biodra. Zresztą niej przypuszczam, aby którykolwiek z tych chorych ludzi, I a nawet i ktoś z personelu sanitarnego używał kiedy-i kolwiek przedtem w swoim własnym, rodzinnym domu) pościeli. A więc szpital nie stwarzał wyjątku i nie krzywdził nikogo. Poza tym dzięki ażurowi ścian miał doskonałą wentylację. Jednym słowem, pracowałoby się wcale nieźle, gdyby nie pewne niespodzianki w rodzaju m 290 przykład trąb powietrznych. W suchym, najgorętszym sezonie miewaliśmy po parę takich nieproszonych „miłych gości". Taki śrubokręt wiatru, taka zwariowana trąba powietrzna, wędrując sobie wzdłuż zoranej, czarnej gleby plantacji sizalowej, niesie ze sobą co najmniej tonę subtelnego miału i biada, gdy na jej drodze staną otwarte drzwi lub okna domu, albo właśnie taki jak nasz, ażurowy, zewsząd odkryty, prowizoryczny budynek. W mig z dnia robi się noc. Krztuszenie się i kichanie. Po prostu koniec świata! Wszelkie przybory opatrunkowe, jak wata czy lignina, bandaże i tampony — wszystko to nadaje się już później jedynie do wyrzucenia na śmietnik. Szparami nie domkniętych szafek i skrzyń bezczelnie wciska się ten czarny popiół grubą, trudno usuwalną warstwą i wypełnia wnętrze. A co najgorsze, nigdy nie można przewidzieć takiej wizyty. Przed chwilą jeszcze była cisza i spokój, żadnego powiewu, upalny żar, aż tu nagle z pogodnego nieba, niby eksplozja wodorowej bomby, wyrasta czarny czub i pędzi przed siebie na oślep, aby równie nieoczekiwanie upaść i zginąć gdzieś pod ziemią. Jeżeli coś można przyrównywać do szatańskiej zjawy, to chyba taka właśnie powietrzna trąba jest wcieleniem samego diabła. Bywało, stoi sobie człek nad pacjentem, przytrzymując igłę w żyle, a sanitariusz obok ze szklanym słojem fizjologicznego roztworu soli, a tu z nagła zakołuje się, lecą liście z dachu, popiół i przeróżne śmiecie wprost do sterylizowanego naczynia. Ale nie te naturalne zjawiska utkwiły mi szczególnie w pamięci jako przeszkody w pracy. Nie one były przyczyną zniechęcenia i odrazy. Najgorszą stroną medalu było plucie. Tak, zwyczajne, codzienne, powiszednie, prawie nieustanne plucie. Afrykańczycy są pod tym względem prawdziwymi artystami. Cykają poprzez zęby na odległość pięciu metrów, trafiając dokładnie w ¦18* 291 określony punkt. Skąd się w nich bierze aż tyle śliny, doprawdy nie rozumiem. Wody piją bardzo mało, zup w ogóle nie używają, a wciąż i wszędzie plują. Mój Boże! — zwłaszcza w tym moim szpitalu chyba z nudów plują i plują, na prawo i na lewo, na wprost i poza siebie, latają pieniste strugi dokoła, trzeba uważnie lawirować, aby nie trafiły cię w locie. A tymczasem kończono nowy, luksusowo elegancki szpital. Z błyszczącymi posadzkami, z lakierem na białych ścianach, z meblami isprowadzonymi wprost aż z Londynu. Każdy pacjent miał tam leżeć pod czystym prześcieradłem i na takiejże świeżutkiej poduszce... Na samą myśl o tych śnieżnych prześcieradłach i o tych błyszczących parkietach dreszcz zgrozy przechodził mi przez skórę, co to będzie? Co to będzie — gdy moi pacjenci zaczną tam po swojemu pluć? I oto nadszedł wreszcie upragniony, tak długo przeze mnie oczekiwany dzień. Baraki opustoszały. Który z pacjentów mógł, ten sam maszerował do nowych sal, innych nieśli sanitariusze na noszach. Umyślnie dałem parę godzin czasu, aby sprawy same się jakoś ułożyły. Wreszcie, ze ściśniętym sercem, ruszyłem na swój pierwszy kontrolny obchód. Bałem się widoku, jaki tam zastanę. Wchodzę na pierwszą salę. Wszyscy moi pacjenci zamiast leżeć, siedzą skromniutko na krawędzi łóżek. Pościel nietknięta. — Czemu się nie kładą? — pytam zdumiony. — Proszą o jakąś ściereczkę, aby wytrzeć stopy, inaczej zabrudzą tę czystą pościel. Rzeczywiście. Takie niedopatrzenie organizacyjne! Jakże mogłem zapomnieć o dywanikach pod stopy. Zarządzam pocięcie starych koców pod nogi. Nazajutrz rano odbywam normalny obchód. Wszyscy chorzy leżą przykładnie w swoich łóżkach. 292 ............m — Pan doktor sobie nie wyobraża, jak się oni myją w łazienkach, żaden się brudny nie położy — powiada sanitariusz. — A jak z pluciem? — spytałem. — Co proszę? — nie zrozumiał. — No z tym pluciem przez zęby na podłogę? — O, w żadnym wypadku. Każdorazowo wychodzą na podwórko. Albo w ogóle nie plują. Gdzieżby na taką śliczną podłogę! Tak więc stałem się mimowolnym świadkiem kulturalnych, rewolucyjnych przeobrażeń ze skrajnego prymitywu w cywilizację. Oto I Etiopia W szpitalu moim nie ma sali operacyjnej ani nawet porządnego sterylizatora. Zresztą nie jestem chirurgiem, a nawet chirurg nie podjąłby się większej operacji bez asysty. Tymczasem (przywieźli mi wczoraj dwóch Arabów poharatanych kulami. Skomplikowane, kilkakrotne złamanie uda. Potrzebny jest wyciąg, a ja wyciągu nie mam. — Musicie natychmiast lecieć do Addis Abeby na operację, inaczej stracicie nogi, a może nawet i życie. — Iszi! — odpowiadają spokojnie. — Cóż robić, nie mamy pieniędzy. — Ato Gabre! — wołam rozpaczliwie do dyrektora. — Ci ludzie muszą natychmiast lecieć do któregoś ze szpitali stołecznych. Dyrektor uśmiecha się pobłażliwie. Na to nic nie poradzimy. Fundusze, z których można by pokryć koszty biletów, nie istnieją. — Któż więc za nich zapłaci? IMoże pan? Pędzę do gubernatora, referuj ę mu sprawę. Uśmiecha się jeszcze dobroduszniej i mówi; — Pan im wierzy? Oni mają pieniądze i gdyby chcieli, mogliby lecieć, tylko lekceważą sprawę. Niech pan da spokój. Łatwo dać spokój, ale przede mną perspektywa co najmniej rocznego leczenia i pielęgnowania tych ran bez fachowej pomocy. Będę musiał sam to wszystko 294 robić i denerwować się codziennie z powodu niemożliwości wykonania tego zadania legę artis. Co robić? Wyjmuję więc portmonetkę i płacę. Odlatują tegoż popołudnia na mój koszt. Istnieje doskonała książka Conan Doyle'a pod tytułem „Świat zaginiony", tejże nazwy jest i film. Historia niesamowita: Otto gdzieś w sercu dżungli brazylijskiej leży niedostępny płaskowyż z prostopadle urwanymi ścianami, na nim przechowała się od czasów przedpotopowych jeszcze flora i fauna; pośród niebotycznych paprociowych drzew do dzisiaj uwijają się brontozaurusy. Takim właśnie płaskowyżem jest Abisynia, dlatego tutaj przechował się do dni dzisiejszych świat gdzie indziej już zaginiony. Na przykład, szpital ma jakieś przedziwne obowiązki: rnusi czyścić i dezynfekować wszystkie publiczne budynki z więzieniem włącznie, a przy tej okazji oczywiście należy wydezynfekować i odpchlić mieszkania prywatne tutejszych dygnitarzy. Szpital też musi truć od czasu do czasu arszenikiem tak zwane „wściekłe psy". A psem wściekłym jest każdy biedny pies, który odważy się bezczelnie szczerzyć zęby na widok miotanego weń kamienia. Stosunek do psów przejęli Abisyńczycy od muzułmanów. Unikają tych zwierząt, a czasami tylko łaskawie tolerują. Tłustego psa trudno tu spotkać. Trucie psów odbywa się masowo i bezplanowo. Addis Abeba stale jest przepełniona trupami tych biednych stworzeń. Czasami nawet możemy spotkać przy chodniku zwłoki jakiegoś rasowego europejskiego faworyta z obrożą na szyi. Ja także jestem hyclem miasta Gore. Mam w terenie pięć tak zwanych klinik, czyli punktów sanitarnych, gdzie urzędują tytułowani przez miejscową ludność „doktorami" „kowboje" najgorszego gatunku. Zresztą kwalifikacje nie są tu jeszcze potrzebne, 295 bo społeczeństwo woli zasięgać porad u swoich czarodziejów. Lekarz i szpital stają się potrzebne dopiero, gdy ręka albo noga zgangrenuje, wówczas pacjent taki dosiada muła i pełen rezygnacji żąda „marfe", czyli zastrzyku. Pod względem zdrowotnym cały teren Etiopii jest surowy, nie w znaczeniu czerstwości, tylko w znaczeniu pierwotności. Takiej abnegacji i nędzy fizycznej, jaką oglądam tutaj codziennie, nie spotkałem w żadnym afrykańskim kraju. Syfilitycy bezzębni i beznosi, szkielety z odpadającym ciałem, żywe jeszcze purchawki podminowane ropą, jakoweś monstra do patologicznych fotografii, z których trzeba wydłubywać sens życia, potworna okropność nie dająca się opisać żadnymi słowami. Bardzo popularną chorobę stanowią w Etiopii schorzenia serca, ale dziwnym zbiegiem okoliczności miesz-, czą się one zawsze w dołku podżebrowym i towarzyszy im obłożony język. Na słabość tę zapadają przeważnie istoty delikatniejsze, a więc przede wszystkim żony wysokich urzędników. Wezwany lekarz zastaje deli-kwentkę w teatralnie tragicznej pozie. W kręgu co najmniej dwudziestu współczujących krewnych. Z powodu zamkniętych okien i okiennic w pokoju duchota nie do wytrzymania. Broń Bóg sprowadzać taką pacjentkę z wyżyn sercowego cierpien/a na padół tasiemcowych dolegliwości. Nie wolno. Dobra opinia takiego lekarza będzie na zawsze pogrzebana. Należy natomiast, ocierając łzę współczucia, zapewnić w takim wypadku, że po pierwszej szklance soli gorzkiej serce boleć przestanie. Z tą solą też sprawa wcale nie łatwa, bo Etiopczycy, przyzwyczajeni do chronicznego zażywania środków czyszczących, przeważnie już na nie nie reagują. Nawet końskie dawki na tych ludziach nie czynią najmniejszego wrażenia. W praktyce 296 mojej przeważnie używałem olejku krotonowego, środka weterynaryjnego. Właśnie pacjentka moja wypiła z łyżki olej rycynowy. Złożyła wargi w ciup i z nabożną powagą wciąga gęsty płyn kropla po kropli, powolutku i z namaszczeniem. Nie znaczy to bynajmniej, że Etiopczycy lubują się w oleju rycynowym, tylko po prostu nikt im nigdy nie tłumaczył, jak należy lekarstwa przyjmować. Dlatego wszystkie tabletki z reguły są przeżuwane, a żelatynowe kapsułki rozgryzane. Szczególnie komicznie wygląda to przy szeroko otwieranych ustach i tym sa-kramentalnie skupionym wyrazie twarzy. Początkowo litowałem się nad ofiarami swojego leczenia: — Na litość boską! — wołałem. — Wytłumaczże tym biedakom, jak mają lekarstwo połykać. Ale mój tłumacz-kowboj z wykonaniem rozkazu nie śpieszył się. — Et, szkoda słów. I tak nie zrozumieją. Może i racja. Nie dalej jak dzisiaj zjawiła się pacjentka, skarżąca się na biegunkę. — Ależ ona tu wczoraj była — przypomniał mi mój kowboj, wodząc palcem po rejestrze. — O, jest. Dostała pigułki aloiny ze strychniną na chroniczną obstrukcję. Nagle wpadam na myśl: — Spytaj ją, ile tych pigułek zażyła. Sanitariusz pyta. Baba nadstawia ucha. Powtarza za nim słowa jak bezmyślna papuga, w końcu jednak treść dociera do jej świadomości. — Mówi, że połknęła wszystkie pigułki na raz, to znaczy dwadzieścia i cztery, przeznaczone na dwanaście dni. — W takim razie powiedz jej, że jestem niezmiernie szczęśliwy widząc ją tutaj przy życiu. Śmiertelna dawka strychniny została czterokrotnie przekroczona. 297 Takie to są miejscowe żołądki, ale nie tylko żołądki. Odporni są oni na wszystkie zarazki. Widocznie, kto nie umarł niemowlęciem, ten już zaszczepił sobie pełny komplet wszelakich świństw bakteryjnych i tylko najgorsze z nich dają mu radę. Nawet syfilis, i ten stosunkowo łagodnie przebiega. Czasami przyniosą dogorywający szkielet ludzki z obdartą iskórą na ramieniu, cały w ropie. Bez wątpienia leżał on już w domu co najmniej miesiąc i kładł na ranę wszelkie czarodziejskie maści. Na pierwszy rzut oka grozi mu śmierć w dwadzieścia cztery godziny, a w najlepszym razie amputacja zgangrenowanej ręki. Tymczasem parę zastrzyków penicyliny robi cuda. Rana w oczach się goi, pacjent nabiera ciała. W tydzień skacząc wybiega ze szpitala. Przed paru tygodniami przynieśli jakiegoś starego zakonnika. Widocznie głodujący pustelnik, bo poza skórą nic więcej na żebrach nie było. Zbadałem, znalazłem wysoki skręt kiszek, i to już zadawniony. Brzuch jak bania, nigdy dotąd takiego nie oglądałem. Gazy biedaka rozdęły i wyglądało, że już żywcem do nieba poleci. Zaproponowałem natychmiastowy wyjazd do Addis Abeby, chociaż bardzo wątpiłem, czy w najlepszych warunkach operacyjnych, zważywszy cherlactwo pacjenta i jego wiek — ponad osiemdziesiąt lat — podejmie się kto tego zabiegu. Nie mając nic lepszego do roboty, przedziurawiłem mu brzuch trochanterem. Syczący gwizd uchodzącego gazu łudząco imitował samochodową oponę, która nawaliła. Brzuch opadł, a szczęśliwy pacjent jął mnie całować po rękach. Ale nadziei nie było. Za godzinę bania wróciła do poprzedniej normy. Chory z trudnością łapał powietrze. Samozatrucie odbierało mu przytomność. 298 Grono zakonników usilnie namawiało, aby wrócił umierać do domu, lecz on protestował. Strasznie mu przypadło do gustu wypuszczanie powietrza. Wiedział, że nikt mu tego w domu nie zrobi. Patrząc na jego męczarnie, postanowiłem użyć podwójnej dawki morfiny. Usnął snem kamiennym. — Panie doktorze — szepcze jeden z zakonników — może by wykorzystać ten sen i teraz zabrać go do domu, niech umiera z nami. — Oczywiście — zgodziłem się chętnie. Straszliwie nie lubię szpitalnych pogrzebów, zwłaszcza tutaj, w Etiopii, gdzie nieboszczyków opłakują zawodowe płaczki. Zadowolony, że się kłopotu pozbyłem, wracam wieczorem do domu. Rano zaczynam obchód chorych i przekroczywszy próg pierwszej sali, staję jak wryty. Oto z tegoż samego co wczoraj łóżka patrzy na mnie radosnym a przyjaznym wzrokiem wczorajszy zakonnik-nieboszczyk. Oczom własnym nie wierzę. Brzuch ma normalny i wzrok jakiś lepszy. — Chłopcy! Dawać no szybko lewatywę. Zrobić mu jak najwyższą, z wysokości szafy. I, o cudzie! Mój stary w trzy dni wyzdrowiał, sam odszedł do domu, a z wielkiej wdzięczności podarował mi swój drewniany, pięknie wyrzeźbiony krzyż. Dziś wiem: to dawka podwójnej morfiny zniosła prawdopodobnie spazm kiszek wracając im czynności. Bywają cudowne przypadki i w medycynie, ale zaręczam, z kimś innym nie poszłoby tak łatwo. To abisyńska odporność. Żelazny organizm. Przyjmowanie chorych w moim szpitalu wygląda następująco: Siedzę za olbrzymim stołem, którego połowę zajmują butelki i pudełka z podręczną apteką. Naprzeciw mam dwóch kowboj ów-tłumaczy. Jeden z nich prowadzi rejestr ambulatoryjnych chorych i zadaje im I pierwsze pytania. Drugi rozdaje zalecone przeze mni« leki i także zadaje pytania. Wygląda to w ten sposób: Kowboj I (krzyczy): — Co ci dolega? Pacjent (nadstawiając ucha): — E? Kowboj I (głośniej): — Co cię boli? Pacjent: — E? Kowboj I (do lekarza): — On pewnie nie zna języka amhara. Lekarz (do kowboja II): — Więc ty spytaj go w języku galla. Kowboj II (do pacjenta w języku galla): — Gdzie ci| dolega? Pacjent (obracając się o 90 stopni nadstawia u-cha): —E? Kowboj II (do lekarza): — On nie rozumie galla, or chyba jest guragie. ,Na scenę występuje jakiś dziad i zaczyna się rozmowa w kółko, niby trening siatkowej piłki. Lekarz do kowboja I: — Spytaj, czy pacjent rniałj dzisiaj stolec. Sanitariusz I sanitariuszowi II powtarza pytanie języku amhara. Sanitariusz II powtarza dziadowi te samo w języku galla. Dziad mówi do chorego w języki guragie jak ,wyżej. Kilkoma tabletkami aspiryny usiłuję zakończyć dy-j skusję, ale gdzież taim. Pacjent dopomina się o „marfe"j Będę podłym lekarzem, jeżeli mu odmówię. Obszczeka mnie po całej szerokiej okolicy. Nazajutrz fitararij napisze list do dedżazmacza, a dedżazmacz do samego cesarza. Otrzymam pismo z pieczęciami, że lekceważę sobie obowiązki, oszczędzając na chorych, którzy myśl cesarskiego dekretu mają mieć darmowe leczenie i darmowy szpital. Z tym dekretem to także sprawa! Wypłaty rządowe niewielkie, ledwie że wystarczą na utrzymanie szpitala.^ 300 a już na żywienie pacjentów nie ma. Biedny dyrektor głowę łamie, jak wybrnąć z kabały. Więc chorzy płacą swoje dwa dolary za konsultację i nic dziwnego, że się domagają „marfe". Stoi oto przede mną gość od czubka głowy aż po pięty pokryty jedną masą świerzbowych strupów. Daję mu słoik maści i powiadam ustami tłumaczy jak wyżej w kółko: — Przez trzy kolejne ranki masz szorować ciało gorącą wodą z mydłem... — Panie doktorze! — szepcze mi na ucho kowboj I. — On nie ma ani mydła, ani garnka do ugotowania wody. — Hm... W takim razie niech się rnyje piaskiem i zimną wodą, a następnie naciera się tą oto maścią. Każdego ranka ma zmieniać ubranie. — Ależ on ma tylko tę jedną porwaną koszulę i nie może prać, bo zostanie nieprzyzwoicie goły. — Hm... Więc jakże dotychczas prał? — On nigdy nie prał. Istotnie. Teraz dopiero zauważyłem bezprzykładny brud tych wszystkich szmat przede mną. Jakże się mam dziwić, że jednym jedynym „marfe" chcą ci ludzie uleczyć siebie od syfilisu, gruźlicy, anemii i połamanych nóg, skoro nie mają koszuli na zmianę i wbrew cesarskiemu dekretowi muszą jeszcze za poradę zapłacić dwa dolary. — Panie doktorze! — woła sanitariusz. — On nie chce się dać smarować, on koniecznie chce „marfe"! I jakże tu świerzb uleczyć zastrzykiem? Początkowo obrażałem się iza takie dyktowanie mi metod leczniczych, z czasem jednak serce rni zmiękło. Wielki Boże, i tak za jednym zamachem zarazków nie wyplenię, a chory po raz drugi nie przyjdzie. Co trzeci pacjent nie potrafi samodzielnie wyjść z pokoju. Przeszkodą nie do pokonania stają mu na 301 drodze drzwi z klamką. Któż widział kiedy klamkę w kurnej chacie? Przy takim „pośpiesznym" trybie badań lekarskich muszę przyjąć stu dwudziestu chorych. Prócz tego należy do mnie obchód szpitala, wydawanie lekarstw, badania mikroskopowe, no i pisanie zaświadczeń lekarskich do sądu, ale to już... „happy end". Badanie tych ofiar pobicia wygląda następująco: Przed idomem na plecionym łóżku leży „ofiara", przyniesiona do badania. Lekarz (to znaczy ja) każe sanitariuszowi wnieść chorą do izby przyjęć. Sanitariusz: — Oni mówią, że nie można jej ruszać, bo umrze. Lekarz: — Każ wnieść, bo inaczej badać nie będę. Za chwilę drzwi się szeroko otwierają i wtacza się gromada tragarzy z tragicznie lecącym im poprzez ręce ciałem. Lekarz (doświadczony): — Złożyć na tapczan i wynosić się. Gromada tragarzy niechętnie opuszcza pokój. Lekarz (do zatrudnionego sanitariusza): — Pytaj, gdzie ją boli. Sanitariusz czule pyta, a nieszczęśliwa ofiara tylko łypie oczami. Lekarz: — Powiedz jej, że nie mogę wystawić zaświadczenia, skoro nie wiem, gdzie ją boli. Sanitariusz tłumaczy moje słowa. Filmowo zwolnionym tempem unosi się zbolała ręka i chwyta się za łopatkę. Lekarz: — Zapytaj, czy brzuch ją także boli. Przeczący ruch głowy. Lekarz: — W takim razie każ jej natychmiast usiąść, abym mógł lepiej zbadać łopatkę. Pacjentka z trudem siada. Oczywiście, najmniejszego śladu potłuczenia. 302 Lekarz: — Niech teraz pacjentka wstaje i idzie sobie do d/>mu. Kobieta, nie wiedząc, co robić bez pomocy swoich doradców, ogląda się bezradnie dookoła, po czym zwleka się z tapczanu, opuszcza nogi i, teatralnie podpierając się o ścianę, wychodzi z pokoju. Tak oto trup zmartwychwstał. Jak dotąd innych trupów prawie nie miewałem, chyba ten jeden prawdziwy, co to trzy dni jechał do mnie konno na mule z jelitami w dłoniach. Gdyby zjawił się 0 jeden dzień wcześniej, może bym go i wyratował, ale tak było już za późno, kiszki zgangrenowały i w parę godzin skonał. Najciekawsze, że gdy zajdzie poważniejszy wypadek pobicia, przeważnie nie ma kogo sądzić: bo albo winowajca uciekł za granicę, albo poszkodowanemu braknie pieniędzy na sąd. Mam chwilę przerwy w przyjmowaniu chorych, bo w biurze zabrakło bilecików. Mimo straszliwego smrodu, jaki zalatuje od więziennego ustępu, otwieram okno 1 patrzę na podwórko. Oglądam czekających pacjentów. Jest ich cały tłum. Najbliżej drziwi wejściowych stoją sznurem żołnierze. Część z nich zamiast munduru oblekła się w koce. Muszą zamanifestować powagę choroby, aby uzyskać zwolnienie z pracy. Dalej za nimi tłoczą się bezładnie cywile, wypychając naprzód swoje i nie swoje niemowlęta, gdyż kazałem dzieci przepuszczać bez kolejki. W głębi, na trawniku, pobrzękując kajdankami i łańcuchami, rozsiedli się więźniowie. Od bramy ciągnie jakiś tragiczny pochód. Na czele, wysoko na ramionach, płynie drewniane łóżko, a na łóżku wyprężona nieruchomo postać. Z tyłu spora gromada odprowadzających. Pogrzeb? Ależ nie. Dawniej i ja tak myślałem, dzisiaj mam 303 wprawę w rozpoznawaniu abisyńskich teatrów. Nie ma chyba na świecie zdolniejszych aktorów. Ta wydłużona śmiertelnie postać — to ofiara miłosnych albo przyjacielskich kłótni, to następny z kolei „trup" żądający świadectwa. Im tragiczniej wygląda taki korowód, tym mniejsze obrażenia ciała. Na szczęście, mimo ogromnych zdolności aktorskich, komedie są nazbyt łatwe do odcyfrowa-nia. Są to wspaniałe pokazy czułostkowości i histerii. Takiej przesady jak w Etiopii nie spotyka się nigdzie. Jeżeli kogoś boli brzuch, musi koniecznie chwytać się za głowę. Musi słaniać się i tragicznym gestem szukać dokoła oparcia. Na szczęście taki pacjent nigdy nie bywa opuszczony. Prowadzi go do szpitala co najmniej pięć albo i dziesięć osób, każda z nich podtrzymuje inną część jego „słabego" ciała. Z chwilą gdy się chorego ulokuje w jego szpitalnym łóżku, najbliższa kobieta pada obok na kolana i kładzie mu dłonie na czole. Tylu odwiedzających, płaczących i współczujących nie oglądałem w żadnym kraju. Najbardziej wzruszające są kobiety w roli pacjentek. Do gabinetu wchodzą jak bohaterki romansu na scenę. Nie patrzą nigdy w oczy. Broń Boże! Nie wiedzą, co czynić z rękami. Jak pies ogonem, tak tubylcza kobieta biodrami wyraża zażenowanie i obawę. Kręcą tymi biodrami na wszystkie strony zabójczo kokietliwie. Jedna z wielkiego zażenowania mnie dłonią spódnicę, druga wierci wskazującym palcem dołek w policzku. Usta w ciup, a rzęsy, długie, piękne rzęsy, opadają niewinnie i jak motyle trzepoczą. W badaniu lekarskim trzeba stoczyć nie byle jaką walkę o prawo podniesienia tuzina ubraniowych zasłon, aby nareszcie pod tą żelazną kurtyną dziewiczości i wstydliwości dogrzebać się rzeczowych dowodów drugorzędnej kiły (syfilisu). Ale jako się rzekło, choroba ta nie krępuje tutaj nikogo i nie wy- 304 stawia świadectwa moralności. Zupełnie śmiało możemy pytać duchownego, czy badał krew na Wasser-mana. Żadnego księdza to nie obraża. — Dosyć na dzisiaj — mówię do swego kowboja. — Jestem piekielnie zmęczony. Jest tam jeszcze kto? — Jeden tylko żołnierz, spóźnił się, ale bardzo prosi o przyjęcie, bo jest umierający. — Proś. Wchodzi chłopisko barczyste, wielkie, tylko moralnie załamane w sobie i nieszczęśliwe. Niby bezsilna szmata upada tuż obok na stołek, ciężko opierając się łokciami o stół. Twarz ma stroskaną i apatyczną. — Spytaj, co mu jest. Kowboj jak zwykle rozpoczyna istereotypową konwersację, ja zaś patrząc na ich twarze obserwuję reakcję. Tym razem długo nie czekam. Przy pierwszych słowach mój dzielny wojak wybucha płaczem. Ramiona mu się trzęsą od tragicznych łkań, a poprzez zasłaniające twarz palce strugami ciekną łzy. Szkoda mi chłopa. Nie mogę się doczekać wyjaśnienia. — No i cóż? Co mu wreszcie jest? Czemu tak płacze? — Bo on wie, że musi umrzeć, a chce żyć. — Dlaczego ma umrzeć? Pogryzł go wściekły pies? — Nie. — Więc ugryzła go żmija? — Też nie. Wczoraj była po deszczu tęcza... Pan doktor pamięta? — Pamiętam. No więc cóż? — On zapomniał się i oddał mocz, stojąc twarzą w kierunku tęczy. — Więc cóż z tego? Co za głupstwo? — To nie żadne głupstwo — obruszył się mój kowboj I. — Każdy wie, proszę zapytać, że odlanie się na wprost tęczy powoduje śmiertelną żółtą febrę. — I ma on już jakieś objawy tej choroby? 20 — Złowiłem życie 305 — Jeszcze nie. Dlatego tutaj przybiegł, żeby zapytać, czy pan doktor nie może dać mu jakiegoś „marfe", które by zapobiegło nieszczęściu. — I ty w to wierzysz? — Niby w co? — No, w te wszystkie banialuki z tą tęczą i febrą. Ty, sanitariusz i mądry chłopak, wierzysz w takie czarodziejskie opowiadania? — O, nie! — oburzył się. — To nie są wcale głupstwa! Każdy z nas w to wierzy. Tyle ludzi umiera z tej żółtej febry. Może w Europie nie bywa tęczy... — Tak, tak... Ale żółta febra nie ma nic wspólnego z tęczą. — A skąd pan doktor wie? Rzeczywiście, skąd ja to wiem? Zastanowiłem się poważnie. Któż może udowodnić, że tak nie jest? Ci ludzie obserwują przyrodę od wieków, współżyją z nią i znają doskonale swój stosunek do niej i odwrotnie. Na podstawie obserwacji dochodzą do pewnych wniosków, a my, mądrzy i oświeceni ludzie, lekceważąco kpimy. I jakże mam udowodnić memu kowbojowi I, że tak nie jest, że to wierutny nonsens, że tęcza na niebie nie ma nic wspólnego z siusianiem na ziemi. To ja raczej staję się w tym momencie mądrzejszy o jedną wiedzę: wiedzę zwątpienia. Ozarownik wśród czarowników Szpital, w którym urzęduję w charakterze naczelnego i jedynego lekarza, a więc: chirurga oraz internisty, laryngologa oraz dentysty, ginekologa oraz okulisty, leży w okolicy bezludnej i zalesionej, do niedawna jeszcze zamieszkanej przez muchy tse-tse. Dopiero po długoletniej a bardzo intensywnej akcji, przy udziale helikopterów, rozpylających „DDT", udało się muchę ostatecznie wytrzebić i tereny te udostępnić nowym ludzkim osiedleńcom. Powstały tu ogromne farmy. Olbrzymie buldożery wgryzły się w zielony gąszcz skołtunionego buszu, kładąc pod swoje bezwględne, żarłoczne gąsienice nie zwalczoną dotąd, umocnioną lianami barierę dzikiej dżungli. Jak się okazało, ta mała, czarna mucha stała dotąd na straży tropikalnego raju. Dziś jej nie stało. Raj się skończył, przyszedł człowiek, dwunogi potwór, ze swoim egocentryzmem. Dokoła dżungli i tych nowo powstałych farm rozciągają się tak zwane Stepy Masajskie. To obojętne, z którego pagórka patrzysz, widok niezmiennie ten sam. Hen, w zawrotną dal, aż (po nieuchwytny horyzont biegnie afrykańska sawanna z jej wyprażoną przez słońce trawą, parasolami akacjowców albo olbrzymich aloesów. Czasami i z rzadka, niby przeogromna marchew, tkwi sam gruby król Afryki, tysiącletni baobab — przy-tulisko nietoperzy i pytonów. Gdy się zasłoni oczy przed 20* 307 słońcem i wytęży wzrok, wówczas ujrzy się gromady pasiastych zebr albo stada strusi, one są bowiem czarne i białe. Lamparta ani lwa nawet przez lornetkę nie dojrzysz, nie odbijają bowiem od żółtego tła otaczającej przyrody. A jeśli masz oko wprawne i nawykłe do odczytywania dżungli, wówczas odróżnisz cętkowane pnie od takichże żółtych gładkich. Te pierwsze zmienią za chwilę pozycję, przeniosą się do innych drzew. Są to bowietm szyje żyraf. ' Powietrze afrykańskiego buszu jest klarowne, patrzysz na świat jak przez pryzmat kryształu. Dziesiątki kilometrów sawanny biegnie od twoich stóp i żaden komin, żaden dom nie zmąci horyzontu. Akacjowce długo kwitną. Pozornie monotonna sawanna ożywia się. Fioletowe tamaryszki także kwitną, a dołem przeplatają się kaktusy oraz inne różnobarwne kule, strzępiaste, fantazyjnie powykręcane... Kolorowa bywa Afryka u podnóża masajskiego stepu, a pagórków na nim bez liku, niby kurhanów przedhistorycznych, zagrzebanych miast. A kiedy ujrzysz obłok siwy przed sobą, to nie deszcz i nie chmura, tylko od pastwisk do pastwisk spod tysięcy kopyt podnosi się kurz. Pastuchy pędzą bydło. Oni to i mieszkańcy pobliskich glinianych lepianek, i rybacy znad jeziora Manyara, to wszystko moi pacjenci, ale gdybyż tylko moi! Właśnie na tym polega cała tragedia. Co zapiszę lek, to pacjent wyplunie. Co założę opatrunek, to nazajutrz będzie on zerwany. — Czemu? — pytam któregoś dnia szkolnego malca, usuwając z jego nogi cuchnący opatrunek. — Czemu zdjąłeś to, co przed trzema dniami założyłem, wszakże ta nowo nałożona maść nie jest wcale moim lekarstwem. Malec w płacz, nie chce mówić, jest przestraszony. Wreszcie któryś z sąsiadów wyjaśnia pod sekretem: — Nasz mganga-nichawi mówi, że wazungu nie umie leczyć, że jego lekarstwa szkodzą i dlatego trzeba wszystko zdzierać. — Czemu się zjawiasz u mnie tak późno? — zapytuję innego dnia starego Masaja. On również ogląda się lękliwie na strony. Boi się przyznać. — Gdybyś przyszedł od razu, byłbyś już zdrów, a teraz cała noga w ranach, na co czekałeś? — Nasz mganga-mchawi mówi, że doktor od wazun-gów niczego nie umie, że tylko oczy mydli i oszukuje. Mganga powiada, że pana doktora Mzimo nie popiera. — A skądże wasz mganga wie, kogo wielki Mzimo popiera, a kogo nie? — spytałem starego obcesowo, widząc na jego piersi okrągły placek stożkowatej muszli, oznakę szefostwa. Wiedziałem, że tego rodzaju emblemat nie zdobi byle kogo, kiedyś jego wartość osiągała cenę dwóch krów. — Ano — zmieszał się stary — co wie mganga, tego my wiedzieć nie możemy. On bardzo dużo wie, bo on nawet kieruje wężem wazungów. Ach, więc o tego czarodzieja chodzi. Dawno już wybierałem się do niego z wizytą. Znaliśmy się z widzenia. Któż by go tutaj nie znał. Pełni funkcję naczelnika stacji kolejowej i paraduje w czerwonej czapce. Musiał być istotnie chytry jak Achilles, a mądry jak Salomon, skoro potrafił oficjalnie połączyć te dwie tak odrębne role: czarodzieja plemiennego i naczelnika stacji, a co najdziwniejsze, Anglicy się z tym pogodzili. Ostatnia konwersacja z pacjentem utwierdziła mnie w przekonaniu, że moje lecznictwo nie osiągnie pożądanych rezultatów bez nawiązania przyjacielskich stosunków z czarodziejami. Muszę ich osobiście udobruchać i rozbroić. Spotykałem już wielu czarowników, ale nie miałem jeszcze do czynienia z panem naczelnikiem stacji, jak do takiego podejść? Nie czekałem długo. Wybrałem sięMoń zaraz naza- 308 309 jutrz, porą wieczorną, kiedy ostatni pociąg odszedł i czerwona czapka poszła w kąt. Budynek stacji Tengeru powygaszał już światła i tylko czerwony semafor dawał znać, że czuwa. Przy nim właśnie zatrzymałem samochód, aby dalej iść piechotą. Zaskoczenie obezwładnia zwykle ludzi. Zwłaszcza umysł prymitywny nie ma wówczas czasu na zamierzoną dyplomację. Siedzibę naczelnika dzieli od jego stacji najwyżej trzysta kroków, mieści się ona w otuleniu mangowych drzew. Szeroka, dobrze udeptana ścieżka świadczy o popularności gospodarza. Usłyszałem głos bębnów. W miarę zbliżania się do celu rytm ich narastał, aż stanąłem przed zamkniętą bramką obszernego podwórka, pośrodku którego na wysokim drągu wisiała lampa. W dole, w jej kręgu kołysały się miarowo cienie tańczących1 ludzi. Krzyczę hodil, ale nikt mnie nie słyszy. Klaszczę w dłonie i powtarzam kilkakrotnie okrzyk. Wreszcie, po dłuższej chwili odzywa się znajomy głos: — Karibu! (Proszę). Jakże inaczej teraz wygląda ten urzędnik angielskich kolei. Dalibóg, nie poznałbym go wcale. Na mój widok zrywa się z leżaka i biegnie usłużnie. Ma czerwone, muzułmańskie spodnie i długą pasiastą kapotę, na jego piersi wisi mosiądzem błyszczący, starannie wypolerowany ogromny medalion. Poznaję. Jest to górne wieko od zbiornika maszynki naftowej z napisem „prinrus — madę in Sweden". Podsuwa mi drewniany stołek, połą płaszcza wyciera jego powierzchnię. Ledwie usiadłem, już któraś z żon nalała mi tykwę miejscowego piwa poinbe. Jesteśmy odseparowani od gromady tancerzy. Na ognisku piecze się kozioł. Koło tancerzy pod lampą nie reaguje na moją niespodziewaną wizytę. Nie widzą nikogo, są już pod silnym alkoholowym rauszem. Zresz- 310 tą, kto ich tam wie. Tym ludziom wystarczy tylko rytm bębnów. Wybałuszyli gały oczne, wywalili oślinione wargi i drepczą, pokracznie rozstawiając kolana. Każdy ma w dłoni ogon antylopy i od czasu do czasu macha nim dla odpędzenia imoskitów. — Może bwana mkubwa nie lubi naszego pombe, mam tu u siebie piwo wazungów... — mówił do mnie czarodziej z obleśnym uśmiechem. — Dawno wybierałem się do ciebie wielki mgango, jak wiesz, jestem doktorem w szpitalu wazungów. Moi pacjenci na twój rozkaz zdzierają moje opatrunki z ran, tak być nie może. Moja praca obraca się wniwecz. Sądzę, że lepiej byłoby nam współpracować zgodnie. — A gdzieżby! A gdzieżby! —¦ wołał czarownik wznosząc obie ręce. — Czyżby bwana mkubwa miał jakieś skargi przeciwko wiernemu przyjacielowi i oddanemu słudze... — Nie dawniej jak wczoraj Masa je mi donieśli, że odradzasz im leczenie się u mnie, a dzieci szkolne wciąż zrywają z nóg moje opatrunki. — To niemożliwe! Nie ma w tym mojej winy... — bąkał naczelnik. — Prawda czy nieprawda, wina czy niewina — mnie to mało obchodzi. Wiem, że jesteś mądry, a sądzę, że mógłbym ciebie niejednego nauczyć. Powiedz mi na przykład, co robisz z kaczanami kukurydzy? Spojrzał na mnie wzrokiem skonsternowanym i niepewnym, jakby badając, czy kpię z niego, czy tylko żartuję. — Cóż mogę robić z kaczanami kukurydzy? — powtórzył. — Oczywiście zjadam. Każdy je kukurydzę. Wszakże to jest główne nasze pożywienie. — Pytam,, co robisz z liśćmi i z tą kitą brunatną, co sterczy przy końcu kaczana? 311 — Co z tym robię? — zaśmiał się. — Wiadomo, wyrzucam kozom na pożarcie. — Otóż to! Widzisz — zaprotestowałem. — Jesteś niby wielki mganga, a nie wiesz. Te włókna od kaczana są doskonałym lekarstwem. Ty to oddajesz kozie na pożarcie. Czy to jest dowodem twojej mądrości? Czarodziej oglądnął się dokoła, czy ktoś przypadkiem tej naszej rozmowy nie usłyszał. Ale nie, wszyscy goście zajęci byli sobą. Pombe działało świetnie, rytm bębnów także robił swoje. — Widzisz, zamiast -marnować — kontynuowałem — zaparzyłbyś te kłącza i dawałbyś herbatkę do picia niemowlętom na oczyszczenie moczu. Znakomite lekarstwo. A czy ty znasz cudowne działanie korzenia rokobe? No, powiedz szczerze... znasz? Czarodziej kręcił się na stołku wyraźnie zażenowany. — Drzewo rokobe wcale nie leczy — mruknął. — Właśnie że leczy, tylko trzeba wiedzieć o tym. Spróbuj zaraz jutro. Daj wywar z tego korzenia ukąszonemu przez węża i kładź jeszcze ten sam wywar na jego ranę. Uratujesz człowieka. A kiedy kobra plunie komu w twarz, to płucz natychmiast mu oczy herbatą z korzenia museka. Doskonałe lekarstwo. A co ty dajesz pacjentowi, gdy boli go ząb? — Trzy ogony szczurze zawijam w liść kawy, spalam na ogniu i ten popiół sypię w otwór bolącego zęba. — Może to i skuteczne lekarstwo, ale spróbuj lepiej zgnieść jeden goździk z Zanzibaru i olejek goździka zakropić w tenże otwór zbolałego zęba. Ja ci mogę dać bardzo dużo podobnych rad, tylko musimy być przyjaciółmi i nie szkodzić jeden drugiemu. Gdy przyjdziesz do mnie, to ci pokażę szkiełko, przez które można widzieć każdą chorobę. Nie będziesz wiedział, jak leczyć pacjenta, przyjdź do mnie i popatrz w szkiełko. Niepokój czarodzieja zmienił się w zachwyt. 312 — Mzuri bwana mganga! Kabisa mzuri! Mimi tdku-dja keszo na subui! (wspaniale, panie, jutro rano przyjdę). Tak więc przyjaźń nasza ugruntowała się. Opuszczając jego dom myślałem: pozostał mi jeszcze jeden głupi drań, ale ten jest gorszy, bo nieokrzesany i dziki, a poza tym mieszka po drugiej stronie rzeki oddzielony ode mnie wertepami bez dróg, nie ma mowy, aby mój Opel-Olimpia pokonał takie trudności,' na to trzeba rasowego Land-Rovera. Przypomniał mi się wówczas mój młody przyjaciel Dick — agent leśny, on wałęsa się po całym kraju, wybierając odpowiednie drzewa na handel, kiedyś proponował mi nawet wspólną eskapadę, może więc teraz puści się ze miną do tego mchawi. Od myśli do słowa, od słowa do czynu. Dosłownie w kilka dni rzecz została omówiona i postanowiona. Oto w słoneczną, wcale nawet nie gorącą pogodę jedziemy razem na tereny plemienia Wandorobo. Dick jest wspaniałym, wysportowanym, krępym i zdrowym chłopcem, szczerzącym co chwila swoje śnieżyste zęby w rubasznym, bezpośrednim uśmiechu. Ma on doskonałą metodę podejścia do tubylców bez zbędnego spoufalania się i bez snobistycznej, angielskiej wyższości. Swobodny i przyjacielski, chwilami może jowialny, potrafi być powściągliwy w tej swojej wylewności nie zatracając prestiżu. — Wysłałem już wczoraj do nich swojego człowieka — powiedział, wsiadając do łazika. — Prosiłem, aby szef tzwołał ludzi na ngomę, będzie to nas kosztowało parę kozłów, ale z pewnością się opłaci. Będzie pan miał świetny przegląd różnoplemiennych strojów. — Tym razem chodzi mi o czarodzieja. Muszę go ułaskawić, żeby mi nie robił świństw i nie zatruwał pracy. — Będzie i czarodziej — stwierdził Dick kiwnięciem brody. — Widział go pan kiedy? 313 Nie odpowiedziałem na to pytanie, bo mnie zatkało w tym momencie od nagłego i wielce ryzykownego przechyłu auta. Jechaliśmy wąską ścieżyną dla pieszych tak, że tylko dwa lewe koła toczyły się po niej równo, podczas gdy koła prawe skakały po korzeniach, grudach^ i kamieniach, przy czym teren to obniżał isię, to pod-f nosił, nie syinchronizując się bynajmniej z poziomer ścieżki. Dick jednak nic sobie z tych różnic nie robiłj Pędził sześćdziesiąt mil na godzinę. — Byczy chłop z tego czarodzieja! — krzyczał dalej Dick. — Trudno uwierzyć, że dziś, w wieku rakiet i sa-l molotów takie kreatury jeszcze chadzają po świecie. Goryl, powiadam, panu, istny goryl! Gdyby go tak zabrać do Europy i pokazywać tam na placach miast, doskonały business. — No to cóż — odpowiedziałem śmiechem. — Proszę próbować. Ja radzę inny, przyjemniejszy interes, niech pan weźmie sobie za żonę którąś z młodych dziewczyn plemienia Goroa, czy pan zauważył? — Co miałem zauważyć? — Ano, fenomen. W przeciwieństwie do nieforem-nych, typowo afrykańskich obwisłych piersi tutaj, w tym jedynym chyba plemieniu ma pan piensi klasycznie piękne, foremne i jędrne. — Widzę, że pan doktor nie od tego, co? — zaśmiał się. Dojeżdżaliśmy do celu. Już z daleka widniał spory tłum mężczyzn, czekali widocznie nas przed domostwem szefa. Rzeczywiście, rozmaitość strojów przebogata, zwłaszcza ubiory głów. Od hipopotamich kłów do strusich piór, od plecionych kapeluszy do gliną lepionych fantazyjnych fryzur. Nie było w tym żadnego ustalonego stylu ani formy. Zbieranina różnych okolicznych plemion. Na spotkanie nasze wystąpił opasły szef w towarzystwie golasa obwieszonego brudnym śmieciem, 314 inaczej tej jego biżuterii nazwać nie można. Czego tam nie było! Przede wszystkim na grubym, kręconym skórzanym sznurze, na samym froncie, zwieszał się ogromny, kręty róg antylopy wypełniony gliną albo inną tajemniczą jakąś mieszaniną. Każdy czarodziej Afryki ma podobny róg i nad nim odprawia swoje gusła. Prócz rogu cała pierś golasa obwieszona była drobiazgami magicznego pochodzenia, jak: powykręcane korzonki drewna, muszelki różnego kształtu, zasuszone jaszczurki i kameleony, spiralki .druciane, muterki od samochodu, jednym słowem — kolekcja niebywała. Do tego czarodziej trzymał jeszcze w dłoni olbrzymi ogon koński, a raczej antylopi (bo w tych okolicach koni nie ma). Bez takiej kity zresztą nie może się obyć żaden starszy Afrykańczyk, służy ona do odpędzania much i komarów. — A więc to jest mój groźny konkurent! — mruknąłem do Dicka. — Musimy go jakoś ułagodzić. — Moi drodzy! — rozpoczął Dick przemowę. — Znacie mnie jako waszego „Bwana Miti" (leśniczy). Już nieraz dałem wam dobrze zarobić przy rąbaniu lasu. Dzisiaj przywiozłem wam wazungu-mganga (białego lekarza), który jest najlepszym mgangą. On umie czytać chorobę ze szkiełka. Patrzy przez szkiełko i widzi wszystko, co w sercu, co w brzuchu, co w płucach. On urnie czytać nawet myśli ludzkie. Obserwowałem spod oka, jakie wrażenie wywiera ta przemowa na słuchaczach. W miarę jej panegirycz-nych słów oczy tłumu skupiały się na mnie. Przyglądali mi się ciekawie z otwartymi ustami. Tylko na wargi czarodzieja wystąpił ironiczny uśmiech. On jeden nie dowierzał tym słowom. On jeden miał mnie w pogardzie. Zdecydowałem się wówczas na ostateczny psychologiczny chwyt. Wystąpiłem naprzód i zwracając się do czarodzieja, zawołałem głosem donośnym: 315 — Wasz mganga-mchawi jest wielki i mądry, dlatej go leczy was skutecznie, ale czasami musicie przyjść do mnie i wasz mganga musi także przyjść do mnie, żeby spojrzeć przez szkiełko. Ja nie chcę od was pieniędzy — chcę tylko wam pomóc. Na dowód mojej siły mogę uczynić, co tylko chcecie. Mogę wydrzeć w tej chwili sobie albo wam oczy. Mogę oberwać uszy... mogę wyjąć zęby... Nie wierzycie! Oto one! — krzyknąłem głośno, ruchem szybkim wyjmując sobie dolną protezę, po czym uniosłem ją w górę wysoko ponad głową. Efekt był piorunujący. Tłum zakołysał się i oglądając się poza siebie, jął przezornie się cofać. Tylko czarodziej stał dalej niewzruszony. Wówczas zaszło coś najmniej spodziewanego. Oto Dick, ten młody, zdrowy, czerstwy Anglik, spojrzał na mnie wesoło, mrugnął porozumiewawczo okiem, po czym ruchem błyskawicznym wyłuskał sobie z ust obie sztuczne szczęki i u-niósłszy je ponad głowę, jął nimi grzechotać co sił w powietrzu. Tego już jak na prymitywny umysł zgromadzoych widzów było za wiele. Pierwszy wrzasnął czarodziej i całym pędem puścił się do ucieczki, a za nim jego wierny tłum. W kilkadziesiąt sekund plac opustoszał, zostaliśmy tylko we dwóch. Nawet opasły nasz szef na wszelki wypadek podreptał drobnym truchtem i przezornie znikł w drzwiach swego domu, skąd, zdaje się, obserwował bieg dalszych spraw. Nie czekaliśmy długo. Byłem najzupełniej pewien dobrych skutków tej naszej dyplomatycznej wizyty. Przez całą powrotną drogę Dick raz po raz parskał nie-hamowanym, łobuzerskim śmiechem. — Kapitalny kawał! — wołał. — Do końca\życia nie zapomnę wyrazu ich twarzy. Skąd panu doktorowi przyszedł tak znakomity pomysł? 316 — A skądże, u licha, panu w tak młodym wieku zjawiły się obie szczęki sztucznych zębów? — Rzecz prosta. Dostałem kiedyś bólu W żołądku, poszedłem do doktora. Zbadał i powiada, że niczego znaleźć nie może, więc prawdopodobnie mam jakieś ognisko ropne w zębach. Ja do dentysty. Ten z kolei zbadał, prześwietlił, co trzeba, ale niczego nie znalazł. Powiedział, że to jakaś ropa ukryta. „Ano to rwij pan wszystko — mówię. — Będę miał święty spokój. No i wyrwał. Teraz rzeczywiście mam święty spokój. U nas w Anglii na ogół dentyści nie lubią leczyć. Dlatego większość nawet młodych nosi sztuczne zęby. No i widzi pan, doktorze, dziś się one panu przydały. Jestem głęboko przekonany, że rano zjawi się u pana wielki czarodziej — mchawi Wando-robo z czołobitną wizytą. Pożegnałem Dicka na progu swego szpitala. Musiałem jeszcze odbyć poobiedni obchód chorych. — Panie doktorze, Nakumeni obwiesił się! — zameldował mi starszy sanitariusz, kiedy wróciłem z wyprawy. — Jaki Nakumeni? — Jeden z tych sizalowych robotników niedawno zatrudnionych, trzeba, aby pan doktor stwierdził jego zgon. Straszliwie nie lubię tych wszystkich policyjnych formalności, w całym swoim lekarskim życiu wykręcałem się, jak mogłem, od widoku trupów. — Gdzież on jest? — zapytuję. — A wisi sobie tam niedaleko, na drzewie. — No to zdejmijcie i przynieście go tutaj, za chwilę wrócę. Upłynęło parę godzin, zanim wróciłem. Byłem bowiem zajęty czymś innym. Zwłoki zastałem pod ścianą przykryte jakimś workiem. Odchyliłem rąbek. Znałem 317 I tę twarz. Przychodził do mnie często po rozmaite lekarstwa. — A więc ten stary nazywał się Nakumeni... — mruknąłem, żeby coś powiedzieć. — Zabierzcie go i pochowajcie. Stanowczo nie nadaję się do pełnienia służby lekarza urzędowego. Nie znosiłem medycyny sądowej i za czasów uniwersyteckich uciekałem z jej wykładów. Dotychczas każdorazowe zbliżenie się do śmierci wytrąca mnie z równowagi. Wówczas również nie mogłem do niej przez czas dłuższy wrócić. Kolacja mi nie smakowała. Nic prawie nie jadłem. — Co się stało? — pytała żona, ale nie chciałem jej opowiadać. Komu potrzebne te wisielcze historie. W nocy także nie mogłem jakoś zasnąć. Śliczny, wypolerowany księżyc w asyście miliarda tropikalnych gwiazd oświecił rozprażone niebo. Pióra palm nawi-słych ponad oknem cedziły ten blask poprzez sito swoich fantazyjnych, postrzępionych liści. Nieruchome powietrze dławiło. Wstałem, aby się trochę przejść, żeby zaczerpnąć tchu, którego brakowało. Była to najgorsza pora suszy. Pójdę skontrolować pracę dyżurnego sanitariusza w szpitalu — przemknęło mi przez myśl. — Pewno śpi w najlepsze, zamiast czuwać nad chorymi. Jak mogłem najciszej, podkradłem się do frontowych drzwi szpitala. Chciałem go przyłapać na lekceważeniu obowiązków. Drzwi zastałem otwarte. Za progiem, w przedsionku na podłodze, w smudze księżyca, oparty plecami o ścianę, siedział jakiś chudy starzec, na mój widok zaczął wolno się podnosić. Struchlałem. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Stałem nieruchomo, wpatrzony w tę zjawę. Nie, na pewno się nie myliłem. Nie mogłem się omylić. To był on — dzisiejszy wisielec. W tym właśnie momencie wsunął się gdzieś z boku mój nocny dyżurny sanitariusz. — Widzi pan doktor — rzekł wesoło — to nasz Nakumeni, my już chcieliśmy go pochować, a on wstał... ¦— Chyba nie wisiał? Kłamaliście?! — zawołałem wściekły, jakby zły na to „niepotrzebne" zmartwychwstanie. — Żebym tak zdrów był, bwana mkubwa! Żeby mój wuj zdrów był i jego matka, jeślim kłamał. On naprawdę wisiał, i to wisiał rzetelnie, ale ożył i cóż na to poradzisz? — dodał z ciężkim westchnieniem. — No to chwała Bogu, że ożył... -—¦ dodałem pośpiesznie, aby złagodzić pierwsze wrażenie. — Daj mu zaraz zastrzyk kamfory i witaminy, a od jutra musimy go dobrze karmić. Niechaj tutaj nie siedzi, zabierz go zaraz do łóżka. 318 Skok o tyczce Wydaje mi się, że przed chwilą byłem w Etiopii, a przed kilku dniami wędrowałem przez busz Tanganiki, Ugandy czy Kenii. Czas przestał się liczyć jako miarodajny czynnik, wszystko zależy od natężenia przeżywanych wrażeń, jedne ulatują bez śladu, nikną z pamięci, inne zostają na zawsze, a przez to bliższe są w czasie i przestrzeni. Trudno uwierzyć w to, ale naprawdę jestem już w Afryce Zachodniej. Kto by pomyślał. Niesamowity jakiś bałagan w moim podróżniczym planowaniu, brak konsekwencji. Zresztą zawsze mi jej brakło. Ale mówiąc otwarcie, czy to wielka rzecz? Skok o tyczce poprzez cały afrykański kontynent ze wschodu na zachód, za jednym zamachem, czyż to nie wspaniałe? Właściwie z wielkim powodzeniem mógłbym dalej snuć swoje opowieści włóczęgowskie i żaden z czytelników nawet by się nie spostrzegł, że to nie Afryka Wschodnia. Widoki te same, ludzie tegoż samego koloru. Nawet sępy-śmieciarze jednako się plączą pod nogami. A zresztą — mój Boże! — jakaż różnica dla czytelnika, czy dana miejscowość nosi nazwę Huli-Po-po, czy Popo-Huli? Czy leży ona w Nigerii czy w Kongo? Najważniejsze, aby leżała w jakiejś egzotycznej krainie i żeby obrazek był wierny pod względem przygody i obyczajowości. Ot, na przykład w tym momencie: siedzimy sobie przy ognisku, popijając z tykwy lo- 320 kalne piwo. Muchy nieznośne, natrętne, obrzydliwe, rozwydrzone brakiem sanitarnych urządzeń oblepiają twarz, a szczególnie oczy i nozdrza, talk że żadna siła nie potrafi ich odstraszyć, są rozpuszczone i oswojone niczym gołębie na placu Sw. Marka w Wenecji albo na placu Trafalgar w Londynie. Co prawda, szef plemienia Lobi ofiarował mi swój piękny chwast z ogona antylopy, ale macham nim przed nosem i macham, a muchy nic sobie z tego nie robią. — Tu proszę pana — przemówił nagle szef — zupełnie inaczej było dawniej. Ludzie szanowali szefa. On dla nich był więcej niż ojcem. Posłuch był, spokój, dyscyplina! Każdy wiedział, co ma robić i dlaczego, a teraz wyznaczają nam jakiegoś „komisarza", jakby szefa, a on obcy, nietutejszy. Jakże może być obcy szef? No, niech pan sam powie, czyż to nie głupie? — Hm — bąknąłem byle coś bąknąć. — On jest ze szczepu Akan, z południa, znad morza. My ich nigdy nie lubiliśmy. Dawniej to kiedy omyłkowo taki do nas zabłądził, to go zamykaliśmy do komórki na zapas, na okazję... aż się mu głowę utnie... — Jak to... utnie? — zdziwiłem się. — Zwyczajnie — odrzekł szef — przy okazji. — Cóż to za taka okazja? — Kiedy jakiś szef umrze. Bo u nas, uważa pan, każda wieś ma swego szefa, a nad nimi wszystkimi panuje Paramont-szef, taki jak ja. — Więc jeśli któryś z tych małych szefów umrze — podpowiedziałem — to jest okazja do ucinania łba? — Właśnie, właśnie... jakby pan zgadł — potwierdził szef. — Bo nasi przodkowie muszą na czas wiedzieć o tym zdarzeniu, żeby zmarłego godnie przyjąć do swego grona. Jeżeli szef był znamienitą osobą, to się wysyłało kilku takich posłańców na tamten świat. 21 — Złowiłem życie 321 — Nie bardzo rozumiem, co ma wspólnego ucięcie głowy z rolą jakiegoś posłańca na tamten świat? — No, rzecz bardzo prosta. Najstarszy z rodziny* zmarłego szepcze do ucha takiego wybrańca wszystko, co trzeba powiedzieć na tamtym świecie naszym przodkom, jednym słowem, daje zlecenie, a potem nożem pod gardło i już po wszystkim. Posłaniec jest na tamtym świecie. — Rzeczywiście, rzecz to krótka i nieskomplikowana — stwierdziłem. — No widzi pan! — zawołał radośnie szef i kładąc obie pulchne dłonie na mocno wypuczony brzuch, trząsł się od paroksyzmów śmiechu. — I na ten cel właśnie my zbieramy w swoich komórkach takich zabłąkanych przechodniów. Nikt ich nie zna i nikt ich nie będzie szukać. Słuchając tych szef owych opowieści, myślę sobie: co kraj, to obyczaj. W tamtej Afryce, Wschodniej, tego nie było. Przynajmniej tego nie spotkałem. — Dzisiaj chyba nie wysyłacie już posłańców na tamten świat? — spytałem. — Trudniej z tym — mruknął szef wyraźnie nieza-dowolny. — Ale — dodał spiesznie — jakoś sobie radzimy. Stanęła mi w oczach historia opisana przez słynnego angielskiego podróżnika i odkrywcę Barkersa, jak to wysyłano podobnych posłańców w zaświaty na dworze króla Dahomeju. Wówczas odbywało się to uroczyście z orkiestrą bębnów i z przystrajaniem ofiar w kolorowe szaty. Jednak — pomyślałem — obyczaje się nieco temperują. Szef Lobi mieszka niedaleko mojej stałej siedziby, więc składani mu częste wizyty służbowe. Ale bliskość w stosunkach afrykańskich także nie odgrywa zbyt wielkiej roli. Miasto Tamale leży ode mnie około 270 322 J kilometrów, i to bardzo paskudnej drogi, tam właśnie robimy z żoną zakupy. Raz albo i dwa na miesiąc. Na tej drodze leży rzeka Biała Wolta, słynna z endemii filarii, choroby prawie nieuleczalnej, powodującej ślepotę i słoniowaciznę. W porze deszczowej Wolta jest szeroka i bystra. Na drugą stronę przewozi motorowy prom, ale w sezonie suchym woda opada i wówczas poprzez wąską stosunkowo strugę przerzucają metalowe przęsło mostowe. Przez ten most właśnie w tej chwili przejeżdżam i tuż za nim skręcam samochodem na cementową, starą, popękaną płytę, prawdopodobnie pozostałość po dawnym promie. Tu stawiam auto bokiem do rzeki, żeby zasłaniało nas od wiatru. Dalej każdy z nas wie, co ma rdbić; ja rozkładam dwa polowe łóżka, żona przygotowuje pościel i moskitiery. Oba łóżka przytulamy jak najbliżej do samochodu, następnie wtykamy w drzwiowe szczeliny patyki i na nich zawieszamy moskitiery. Robota idzie automatycznie. Gdy wszystkoi gotowe, śpieszymy (do kąpieli. Jest pełnia księżyca, rzeka lśni żywym srebrem. Ale te krokodyle??? Zwykle krokodyle unikają zgiełku. Przy mostach i promach można się śmiało kąpać. Tak jest w dzień, gdy panuje ruch. Co się dzieje w nocy, kto może przewidzieć? Pewnie wówczas krokodyle rozpoczynają wędrówki i spacery? Woda w Wolcie mętna, nieprzezroczysta. We dnie kąpiel wygląda inaczej niż w nocy. Sytuacja tym bardziej niepewna, że do wody trzeba wchodzić ze śliskiej skały i od razu w głębię. Właśnie rybacy wracają z połowu. Ciężkimi łopatami pchają klecone z desek, płaskodenne czółna. Od rzeki niesie wilgotnym chłodem. To pora har-matanu — afrykańskiego halniaka. Duchota dnia topnieje wraz ze słońcem. Małe muszki otaczają bezgłośną chmarą, aby tylko złośliwie pokąsać i zaraz odlecieć, im także czas spać. Jedno pechowe ukąszenie może nas 21* 323 kosztować życie albo ślepotę. Te właśnie małe muszki to Simulium — roznosiciele filarii. Ruch samochodowy ustał. Rybacy wrócili. Cisza przedwieczorna zaległa nad rzeką. Gdzieś z bardzo daleka słychać gwar wioski i głuche bicie stęp. To kobiety ubijają swoje fu-fu, czyli kukurydziane ciasto, narodową potrawę Afryki Zachodniej. Zwierząt żadnych nie ma. Wszystko już dawno wytępione. Hipopotamy także uciekły. Gdy noc zapada na dobre, drapię się na wysoki brzeg do wioski po smażoną rybę. Na małym klepisku, przy samej drodze rozsiadły się czarne przekupki. Przed każdą tkwi na wysokich nóżkach żelazny kosz żarzących się węgli. Na jego drucianym ruszcie, w orzechowym tłuszczu wspaniale rumienią się ryby. To nic, że każdy klient zanim rybę kupi, na wszystkie strony ją obmaca, a przekupka jeszcze poprawi. Płomień zarazki przepali, a żadna z europejska przyrządzona ryba nie miała i mieć nie będzie takiego niebiańskiego smaku. Zaopatrzony w doskonałą kolację, klucząc wśród płonących ognisk wioski, nie śpiesząc wracam do samochodu. Odwlekam powrót, jak mogę, bo cóż teraz robić? Komary tną, więc trzeba włazić pod moskitierę. Lampy nie ma. Godzina wczesna — spać się jeszcze nie chce. Wioska została daleko za mną. W dalekiej perspektywie szkarłatnią się węglowe piecyki. Na purpurowym ich tle czernią się karykaturalnie wydłużone ludzkie cienie. W tym właśnie momencie na przeciwległym brzegu rzeki, spoza górki wyłania się olbrzymia tarcza księżyca. Jej blask zygzaczy się wolno poprzez dy-[ gocącą wodę. Układamy się na polowych łóżkach przykryci woa- I lem białej moskitowej siatki, nadaje ona otaczającemu światu nienaturalne, dziwne kształty, jakby się patrzyło poprzez przymglone szkła. Temperatura powietrza teraz, późnym wieczorem jest najmilsza, koi nerwy, orzeźwia płuca. Od rzeki idzie niezastąpiony, jedyny w świecie zapach wilgoci. O siatkę leciutko terkocą uderzenia muszek. Błoga beztroska przysypana gwiazdami. Wokół isrebrzące się w księżycu, miękkie, przytulne plamy piasku. Jakieś chrząkania w oddali. Czyżby hipopotamy? Podobno w tamtej stronie rzeki jeszcze się pętają. Jakże przyjemnie wstawać tuż przed świtem, kiedy zmierzch nie zdążył rozproszyć mroku. Kiedy niebo dostaje rumieńców, a ryby pluskają na powitanie słońca. Nawet rybak w czółnie stara się wody nie mącić. Wkłada wiosło powoli i z ostrożna. Świat się nie rozruszał jeszcze z podrzemkowej drętwoty. Trzeba się śpieszyć w drogę, zanim murzyńskie autobusy nie ruszyły z Tamale, gdyż będzie istraszliwy kurz. Wjeżdżamy do miasta w czas największej gorączki. Szeroko rozrzucony bazar otacza czworobok niskich blaszanych straganów. Rękodzielnictwo niestety zapchane w najodleglejszy gdzieś kąt. Trzeba więc koniecznie minąć te stosy błyszczących rupieci: aluminiowe piramidy garnków, kwieciste japońskie perkaliki i plastykowe sandały, kolorowe grzebyki i wzorzyste filiżanki z emalii. Trzeba mieć wzrołc bystry, a i niuch dobry, żeby wyczuć kierunek marszu i nie przegapić tego,. co stanowi do dziś jeszcze duszę każdego północnoafry-kańskiego jarmarku. Najlepiej kierować się zapachem garbowanych skór. Otóż i one. W oddzielnych, dość przestronnych stoiskach siedzi po dwóch albo trzech szewców, oczywiście w kucki i na ziemi. Obok wiązki jaskrawo barwionej skóry. W rękach trzymają jakiś przeplatany kolorami sandał lub torbę, na gwoździu zaś wisi para butów do konnej jazdy. Są gotowe, ale nie podzelowane. Czasami mignie suto haftowany czaprak, aplikowany skórą w esy-floresy. Gdy uważnie przejrzysz towar, to i szablę 324 325 wyłuskasz z safianowej pochwy albo i nóż jaki piękny. Nikt ci tego nie będzie pod nos sadził ani zachwalał. Nie z młokosami masz tu do czynienia, co europejską tandetę sprzedają. Tu są solidni rzemieślnicy. Ludzie starsi, najczęściej sędziwi. Znają swoją godność. Nie reklamują się. Milczą. Sam musisz o siebie dbać, sam towaru szukać. Po drugiej stronie tejże ulicy rozłożone kilimy. Przybyły tu w tobołach na głowach domokrążców. Przywędrowały od strony tajemniczego Timbuktu, czyli od miasta tysiąca legend, gdzie wielka, niebieska rzeka Niger wsiąka w żółty piasek Sahary. Na wąskich war-sztacikach tkackich pracują wysokiej klasy specjaliści. Sami wiją nici, sami je barwią roślinnymi farbami,, sami tkają w długie, cienkie paski. Kilimy, na których trzeba się znać, żeby nie paść ofiarą imitacji. Jeden znany ekspertom kolor już cenę dziesięciokrotnie podwyższy. Na bruku między straganami siedzi starzec — mistrz od srebrnych wyrobów jubilerskich. Rzadki to ptak w tutejszych stronach. Piękne ma rzeczy wytapiane i kute: bransolety ciężkie, masywne, kręcone ze srebrnych prętów. Pierścienie ogromne, wypukłe, stare, a nowoczesne w kształtach. Bliżej płotu znajdziesz stragany „dżudżu". Najróżniejsze rozłożone na płachcie workowej, pomocne w chorobach fetysze. Można je nabyć z porady znachora. Ale jeśli takowej ze sobą nie otrzymałeś, doradzi sam sprzedawca, stary dżudżumen, czyli czarownik. Siedzi on na skrzyżowanych piętach sarkastycznie obserwując, jak gmerasz palcami w jego śmietniku. Nie protestuje. Tu możesz robić, co się żywnie podoba, tutaj zawsze klient to pan, jaki by nie był: czarny czy biały. A więc wybieram zasuszonego kameleona, dwa zębyj krokodyla, ogon jakiegoś ptaszka, kilka starych ręcznie! 326 szlifowanych paciorków i... parę główek czosnku, bo tego specjału nigdzie więcej dostać nie można. Z targu warto pojechać do miejscowego hotelu, gdzie przed jego werandą, pod rozłożystą koroną drzewa siedzi zawsze paru kupców-domokrążców. Sprzedają oni upominki turystom. Nie wolno ich lekceważyć. Śród banalnej a nieciekawej tandety zaplątać się mogą przedmioty rzadkiej wartości. Ci ludzie wędrują po całej Afryce Zachodniej zbierając, co się tylko da. Cenniejsze przedmioty schowane są dla „lepszej" klienteli. Trzeba się o nie specjalnie dopominać. Niejeden eksponat nabyłem z ich rąk. Nie znoszę miasta. Nawet taka dziura, takie maleńkie Tamale drażni mnie i męczy, ach, z jakąż rozkoszą mijam ostatnie domy, zagłębiając się ponownie w cudowną monotonię afrykańskiego buszu. Nic właściwie pięknego w nim nie ma, jest raczej uosobieniem brzydoty: pokracznie karłowate krzewy, fantastycznie sprężone w jakimś paralitycznym letargu, i na tle tego niby cmentarnego parku porozrzucano olbrzymie, ru-doczerwone pomniki termitier. Łącznie z wysuszoną trawą wszystko tu beznadziejne jest i smutne. A jednak ten właśnie busz ma w sobie niewysłowiony urok. Przywiązuje do siebie, pociąga. Może sprawia to przestrzeń nieograniczona, rozmaszysta, szeroka, rozrzutna. Głęboko się oddycha — daleko się patrzy. Droga do Daboy nie różni się od innych afrykańskich dróg: czerwonoruda przedziera się poprzez najtypow-szy busz, od czasu do czasu nanizują się paciorki okrągłych, takichże czerwonych chat, o stożkowatych, słomą krytych dachach. Ta droga prowadzi do mostu, który trzeba koniecznie przejechać, a skoro „koniecznie", więc nie wchodzi w rachubę jakość, stan, moc, bezpieczeństwo i w ogóle tego rodzaju bezsensowne warunki. Jeżeli słupa zabrakło, trzeba ten słup wykombinować. 327 Jeżeli pokrycia deskami brak, wówczas same belki wystarczyć powinny. Skoro przejechać się m u s i, to nie ma gadania! Tak też jest i w tej chwili. Stwierdziłem, że most przestał istnieć. Ostatni sezon deszczowy zabrał wszystkie deski. Pozostał jedynie szkielet. Ha. Więc cóż robić? Łamię długą trzcinę. Mierzę nią rozstęp kół samochodu, następnie mierzę rozstęp wzdłużnych belek szkieletu mostowego i — o dobry mój losie! Oba te wymiary zgadzają się. Więc nad czym tu się zastanawiać? Podjeżdżam pod sam most. Wysiadam. Sprawdzam, czy koła przednie są prawidłowo nastawione. Wracam do kierownicy. Żona przechodzi po belce na drugą stronę rzeki. Teraz pozostaje dokładna obserwacja ruchów jej ręki. Powoli, z namaszczeniem, z sercem w gardle, a duszą na ramieniu... — przejeżdżam. Most wzięty. Czeka mnie jeszcze powrót. To Afryka. Jeszcze kilka mil, ostry wjazd do góry i wspaniały widok... U naszych stóp, to znaczy przed samochodem znowu rzeka Wolta. Dalej przejazdu nie ma... Hop, hop!" — trzeba wołać. Na przeciwległym brzegu odpowiedzą, gdyż od wczoraj czekają. Muszą czekać. Starszy sanitariusz Sulley — syn wielkiego szefa plemienia Dagomba — czekać na mnie musi, takie to już demokratyczne czasy. Wysoki, rasowy, o małych wąsikach i szerokich sku-łach przypomina raczej mieszkańca północnych Chin. Jest wybitnie służbisty i zdyscyplinowany. W konwersacji z nim nie należy się spodziewać innych odpowiedzi jak tylko: yes, sir i no, sir. Za chwilę rybackim korytem przeprawimy się na drugą stronę. Przede wszystkim należy złożyć oficjalną tyrizytę szefowi miasteczka. Każdą pracę trzeba zaczynać od kurtuazji. Afryka jest wybitnie drażliwa. 328 Do „pałacu" szefa nie wolno wchodzić bez uprzedniego zaanonsowania. Po kilku dopiero minutach zjawi się sługa i zaprosi do środka. Wielki szef Daboy każe na siebie cierpliwie czekać. Sala audiencyjna, jak i cała reszta pałacu, klejona jest z gliny. Strop niski, ale izba obszerna. Pod jedną ze ścian tronowe podwyższenie, na nim skórzane pufy. Żadnych innych mebli. Pod drugą, przeciwległą, ścianą dwa ogromne sygnalizacyjne bębny. A oto i sam szef. Przed progiem, muzułmańskim o-byczajem, zrzuca z bosych stóp sandały. Za szefem wciska się gromada starszych osobników. Szef nigdy nie bywa samotny. Jest stale otoczony świtą doradców. — Antirel — zaczął mój asystent Sulley. — Na! (dziękuję) — odpowiedział szef owy tłumacz, gdyż mało który szef pospolituje się przemawianiem bezpośrednio. Nie należy to do dobrych obyczajów. Do wiernych mówi się za pomocą pośrednika, do którego szef mruczy półgłosem, a on dopiero powtarza przemowę. — Aba bewola! — kontynuuje mój Sulley. — Na — odpowiada szef. Wiem, że te tradycyjne powitania potrwają dobre kilka minut, oglądam się więc tymczasem na boki, badając wzrokiem otoczenie. Nic ciekawego. Ściany gładkie, lepione z gliny, żadnych obrazków, sufit takiż gliniany podparty krokwiami,. Najbardziej atrakcyjne są twarze doradców o rysach chamickich, orlich nosach, krzaczastych brwiach i sępim wzroku. Widocznie są to przybysze z północnych stron. — Amma bewola! (jak się ma twoja matka?) — przemawiał tymczasem Sulley. — Na — burczał przez tłumacza szef i dalej szła przepisowa rozmowa. Wreszcie litania dobiegła końca. Towarzystwo z wy- 329 raźną ulgą westchnęło. Obyczajom stało się zadość, teraz można przystąpić do rzeczy. — Mój drogi szefie — zacząłem głosem uroczystym. — Znasz mnie, nie pierwszy już raz przychodzę tutaj ze swoimi ludźmi, żeby leczyć twoich poddanych. Teraz pragnę twojej pomocy w zwoływaniu opornych, bez ciebie nie zrozumieją korzyści, jakie płyną z lekarstw. Ty wiesz, jacy ludzie bywają niemądrzy. Sulley jest doskonałym mówcą i sugestywnie gestykulując, gęsto ilustruje moje słowa. Zresztą nie potrzebuje już mnie słuchać, zna na pamięć wszystkie nasze zawodowe prośby i powitania, dziękczynienia i pożegnania. Szef także nie gorzej od niego zna treść tych przemów. Więc gdy formom stało się zadość, przechodzimy na bardziej poufały ton, szef pochyla się do mnie i szepce: — Pan doktor zaraz jedzie do Jabun? — Tak jest, jadę. — Mógłby pan łaskawie przywieźć mi stamtąd od brata jeden worek kukurydzianego ziarna? Któż by szefowi odmówił, znakomita okazja do zadzierzgnięcia bliższych stosunków. — Ależ z największą przyjemnością — zawołałem, zrywając się z miejsca, bo jeden z szef owych synków ukłuł mnie w tym momencie w pośladek. — Ci malcy to synowie waszej dostojności? — zapytuję, siląc się na uśmiech. — Tak, moi — odpowiada szef dumnie. — A wielu ich razem? — pytam. — Czterdziestu siedmiu i siedemnaście córek. — Z jednej żony? -— Nie, gdzieżby, z trzydziestu siedmiu. — Oho! — chrząknąłem mimo woli — chciałbym mieć takie zdrowie. 330 Wizyta się kończy. Właśnie olbrzymi drab wywleka bębny na podwórko, żeby nadać ostatnie rozkazy dotyczące współpracy ludności z naszą sanitarną ekipą. Przy głuchych tonach bębnów odchodzimy z Sulleyem do naszego Land-Rowera. Czeka nas wędrówka ciężka i daleka, bez drogi przez busz. Szofer, zaprawiony do tego rodzaju przepraw, nic sobie nie robi z drzew na drodze. Łamie je, a częśiciej przygina do zieini zderzakiem i sunie dalej po nich niby tankiem. Swoją drogą Land-Rower to doskonały wynalazek: pozornie mała pchła, a taka silna. Przekonałem się wkrótce, że drzewa i krzewy to najmniejsze z przeszkód. Dziwnie są giętkie i ustępują grzecznie z drogi. Gorsze są zwykłe kępy trawy, wysoikie i mocno wrośnięte w glebę. Środkiem brać ich nie można, kołem objechać trudno. Przechylamy się więc na boki, niby w motorowej łodzi na falach. Ale Land-Rower ma świetną równowagę. Tak jadąc krok za krokiem, balansując biodrami, chwytając się dłońmi szyb, przebrnęliśmy ze dwadzieścia mil, aż cierpliwy szofer stracił panowanie. Zakląkł siarczyście. Dalej jechać nie sposób. Jakby ktoś bardzo złośliwy usypał wał z kamieni. Mowy nie ma o przedostaniu się na drugą stronę. Istny chiński mur. Cóż robić? Wysiadamy. — Jak jeszcze daleko? — pytam. — Bliziutko, kilka mil zaledwie. — Ale jak potem odszukać ten samochód w buszu? Sulley uśmiechnął się pod wąsikami. Pomyślał pewnie: „głupi", bo jakże można nie trafić? Dla człowieka buszu taki problem nie istnieje. Nosem czują kierunek. Idziemy gęsiego, Sulley prowadzi. — Słyszałem, że się pan ożenił niedawno... — zacząłem, żeby coś mówić. — Tak, przed tygodniem — odpowiedział. 331 J — Pierwsza żona? — spytałem, przypominając sobie, że Sulley jest mahometaninem. — Nie, czwarta — odpowiedział. Korciła mnie od dawna tłumiona ciekawość, jak ci ludzie radzą sobie z taką liczbą żon. Nie miałem nigdy lepszej sposobności niż teraz. Z Sulleyem łączą mnie serdecznie życzliwe stosunki. — Panie Sulley! — zacząłem — jakże to u was jest, czy każdorazowo pan woła którąś żonę, czy same wiedzą, kiedy mają przyjść? — Same wiedzą. Co drugą noc zmiana. Sprawiedliwie — odrzekł poważnie. — I pan tak może niby w zegarku, regularnie i na zawołanie? — zwątpiłem. — Widzi pan, w praktyce to się rzadko zdarza, aby pan miał więcej niż jedną lub najwyżej dwie baby, I reszta bezużyteczna... — Jak to bezużyteczna? — No bo zachodzą w ciążę i od szóstego miesiąca już spać z taką nie można. Obyczaje nie pozwalają. Potem przychodzi na świat dziecko, no i trzeba znowu czekać aż do dwóch lat... — Dlaczego aż do dwóch lat? — zdumiałem się. — Bo u nas taki zwyczaj. Nie tylko u nas, ale prawie we wszystkich plemionach afrykańskich trzeba czekać dwa lata, żeby różnica wieku między jednym dzieckiem a drugim nie była mniejsza niż trzy lata. Poprzednie dzieci muszą być od razu zdolne do pomocy matce przy następnym rodzeństwie. Muszą być dostatecznie silne, żeby dziecko unieść z ziemi. — Trzyletni bachor? — mruknąłem niedowierzają- co. — A naturalnie. Czyż pan nie widział zupełnie małych dziewczynek z maleńkim kalabaszem na głowie niosących za matką wodę z rzeki? Czyż pan nie widział takichże dziewczynek dźwigających niemowlę? U nas dzieci od najwcześniejszego dzieciństwa pracują z dorosłymi, a raczej bawią się w pracę. — My tak gadu-gadu, mila za milą i żadnych zmian. Obawiam się, że to jeszcze bardzo daleko — zauważyłem. Sulley stanął, podniósł głowę, spojrzał w niebo, potem dookoła. Nadstawił uszu, coś posłuchał, wreszcie zadecydował: — Zostało jeszcze tylko parę mil. —¦ Tak samo pan mówił przedtem... „kilka mil", ja znam te wasze afrykańskie nie kończące się mile, ale skąd pan może wiedzieć? Czemu pan nosem pociąga? ¦— Ot, widzi pan, w stronę Jabun idzie się do Wolty. Im bliżej do rzeki, tym większa wilgoć, można ją wyczuć w powietrzu, a także i na krzewach. — W każdym razie dalej nie pójdę, zanim czegoś nie przegryzę, jestem diablo głodny. To mówiąc, obliczam w myślach, ile kanapek mam w torbie, czy wystarczy herbaty w termosie. Żona obliczyła tylko na jeden posiłek dla jednej osoby, tymczasem trzeba będzie towarzysza częstować. Żaden Ghań-¦czyk nie zje samotnie, żaden Ghańczyk puszczając się w podróż nie zabiera ze sobą jedzenia. Po co? Wszędzie dostanie jeść za darmo. Sulley też nie zabrał ze sobą kanapek ani wody. On —- człowiek tutejszy — je i pije to, co inni. Je palcami, a pije z kalbaszu żółtą ciecz z przydrożnej kałuży. Ja tymczasem za Boga nie wypiję takiej lury i za Boga nie skosztuję gniecionego brudnymi rękami ciasta, zwanego fu-fu. Pomijając brud, żadna z tutejszych potraw nie zna soli, jest polewana przy tym bardzo tłustym, oleisto-pieprznym sosem. Kiedy dojdziemy do wsi Jabun, Sulley zasiądzie do uczty. Będzie połykał wszystkie miejscowe smakołyki, a co ze mną? Oddając mu teraz ostatnie kanapki i ostatnią fil- 332 333 trowaną wodę znajdę się w bardzo niewesołym położeniu. Cóż jednak robić? Nie mogę przecież tego wszystkiego tłumaczyć Sulleyowi. Muszę się z nim po bratersku dzielić. Wyjmuję więc termos i kanapki. Rozkładam wszystko na trawie, zajadamy sprawiedliwie. Sulley niczego nie odmawia. W jego głowie ani na moment nie przemkną tego rodzaju niepokoje. Zajada, popija, a ja kurczę się w sobie na myśl, co dalej będzie, wszakże wracamy dopiero jutro wieczorem. Tym razem Sulley nie omylił się. Jabun leżał tuż o- | bok. Zastaliśmy chłopców przy robocie. Moi „chłopcy" są to technicy sanitarni wyszkoleni w jednym kierunku: badania i leczenia śpiączki oraz frambezji — dwóch chorób nagminnie tutaj występujących. Jeszcze przed kilkunastu laty były one powodem setek ofiar w ludziach, dziś, dzięki takim właśnie „chłopcom", rokrocznie plądrującym tutejsze wsie, choroby prawie znikły. Cierpliwie, żmudnie, systematycznie co rok idą drużyny tych ludzi, zbrojne w mikroskopy i strzykawki, badając i lecząc każdego mieszkańca każdej wsi. Dwa długie ogony pacjentów i pacjentek czekają na badanie. Oczywiście kobiety i mężczyźni oddzielnie. Mało kobiet samotnych, prawie każda ma w objęciach dziecko, a drugie wisi na plecach zawinięte w chustę. Większość pacjentek jest całkowicie goła, z cieniutką przepaską, a częściej sznurem na biodrach. Ta przepaska albo ten sznur służy do zatknięcia z tyłu zielonej miotły, zastępuje ona skutecznie najmodniejszą spódniczkę. W krąg panuje cisza skupiona i poważna. Żadne dziecko nie płacze. Są zdyscyplinowane. Na buziach przestrach, oczy wybałuszone, ale posłusznie bez szemrania podsuwają szyje do macania gruczołów. Powiększone gruczoły szyjne to pierwszy nieomylny objaw śpiączki. Wprawne palce moich sanitariuszy bie- 334 gają po mięśniach jak po klawiszach muzycznych instrumentów. Czasami uchwycą gruczoł, przekłują go igłą, wiercą bezwględnie a okrutnie, aby jak najwięcej płynu wciągnąć do strzykawki. Mały pacjent krzywi si