ARKADY FIEDLER SPOTKAŁEM SZCZĘŚLIWYCH INDIAN Iskry WARSZAWA • 1968 Obwolutę, okładkę i wyklejkę projektował MIECZYSŁAW KOWALCZYK Zdjęcia autora PEIHTED IN PO I, AND Warszawa 1968 Państwowe Wydawnictwo „Iskry", Warszawa 1968 r. Nakład 70 000 + 257 egz. Ark. wyd. 14,9 Ark. druk. 15+2,5 ark. wkładek rotogr. Papier druk. mat. kl. IV. 70 g, 61X86 zf-ki w Kluczach. Oddano do składu w kwietniu 1967 r. Druk ukończono w czerwcu 1968 r. Zakł, Graf. „Dom Słowa Polskiego". Zam. nr 3510 T-91 Cena zł 35.— I. BRAZYLIA (Młody naród, jeszcze młodsza stolica i stara Amazonka) 1. Das Ewig Weibliche Na lotnisku Santos Dumont w centrum Rio de Janeiro piekielny ruch: co minuta lądował albo wylatywał samolot. Człowiek, wchodzący do olbrzymiej hali, po kilku chwilach przestawał czuć się człowiekiem. Zatracał swą osobowość, przemieniał się w narzędzie, w część groźnej machiny, oszołomiony ponadto mrowiskiem zaaferowanych ludzi i dudnieniem megafonów. Odprowadzało mnie na lotnisko dwoje miłych ludzi: pani Zofia i Toni. Nie ma normalnego pasażera, który chętnie płaciłby za nadmierny bagaż lotniczy. A ja miałem dwadzieścia osiem kilo, o osiem za wiele. Śliczna jak wymarzona lalka, młoda urzędniczka linii VASP, 0 ustach uchodzących w Polsce za zmysłowe, z mroźną rzeczowością postawiła sprawę: płacić. Płacić za osiem kilogramów. Obrony podjęła się pani Zofia i zaczęła prosić. (Toni w tym czasie gdzieś poszedł po jakieś informacje). Pani Zofia ma urodę wybitnie polską, piwne oczy pełne przyjemnych iskier, żywą twarz 1 czarny meszek nad górną wargą. Ale im więcej ona prosiła, im serdeczniej dobywała portugalskich słów, tym mocniej obstawały brazylijska ślicznota: nie i nie; trzeba płacić. Kobieta kobiecie wilczycą. Był to osobliwy pojedynek. Laleczka, zastawiając się rygorem przepisów, coraz bardziej była nieczułym robotem i nie myślała ulec pani Zofii ani polskim jej urokom . Nareszcie zjawił się Toni. Toni, mój szwagier trzydziestokilku-letni, to diabelnie przystojny Włoch. Pomimo że neapolitańczyk, nie krzyczy, nie rzuca się, nie macha rękami: długie lata wychowywał się w Anglii. Zauważywszy, w jakich my tarapatach, Toni spokojnie polecił nam odejść na chwilę i jeszcze spokojniej, ze skromnym uśmiechem, przemówił łagodnie do zaperzonej Brazylianki, Kilka uprzejmych słów i już ją rozbroił. Podobał jej się. Zgodziła się, uśmiechnęła się. Arsenał przepisów poszedł w kąt. Dudniąca grozą hala powiała nagle ludzkością. Nie potrzebowałem dopłacać. 2. Boski nastrój młodych Leciałem do Brasilii, nowej stolicy w głębi kraju, a razem ze mną lecieli sami młodzi: z wyjątkiem starszawej pani, która miała ciągle zamknięte oczy i nie chciała słyszeć o świecie, i oczywiście z wyjątkiem mnie, reszta pasażerów była w wieku od kilkunastu do lat trzydziestu. Ogrójec młodych tym bardziej mnie zaciekawiał, że na innych szlakach widziałem innych pasażerów: między Rio a Sao Paulo i między Sao Paulo a Kurytybą latały przeważnie grube ryby, tuzy leciwe, obszerne, przemysłowo-kupieckie lub dygnitarskie, poprawnie zakrawacone. Tu inaczej. Czyżby tu leciał symbol młodej stolicy 1 Przez cały czas głowiłem się, kim są ci młodzi. Gdy w dziesięć minut po starcie pozwolono nam odpiąć pasy bezpieczeństwa, młodzi okazali się bardzo brazylijscy. Niech obcy psio-czą na Brazylijczyków, co chcą; nie zmienią faktu, że to plemię o wyjątkowym wdzięku, jakieś pogodne, impulsywnie towarzyskie, życzliwie ciekawe sąsiadów. Steward — ładny pedzio, zalecający się do kobiet — jeszcze nie podał drugiego cafesinho, a ci młodzi już zgrali się w jedną wesołą ferajnę, prawiącą sobie poufałości. Poza nawiasem ferajny była tylko starszawa pani o zamkniętych oczach i ja, bo mnie brano za Amerykanina, a sam się nie wpychałem. Byli to potomkowie koczowników, krążący po samolocie jak gdyby po własnym ogródku. Wołali do siebie, kręcili się tam i sam. Przechylali się nad sobą i zwierzali sobie ważne banialuki. Wybuchali śmiechem. Wszystko to ożywione, rozpływane, okropnie swobodne, pełne niesamowitego wdzięku. Dziewczyny były kształtne i przeważnie utlenione, ród męski — chudy, ale fantastycznie we- soły. Tuż przede mną siedziało ich dwoje: ona przyszła Mae West, natomiast jej namorado chuchrak, o jedną trzecią szczuplejszy niż ona. Niby pojemna królowa termitów i jej samczyk. Mae West była wciąż jeszcze w przyjemnej proporcji, więc przechodziła często do toalety, ażeby ją podziwiano. Jakkolwiek przeważała w nich rasa biała, wszyscy stanowili jakąś mieszankę, w kilku wypadkach wyraźnie okraszoną domieszką mulacką. Taka morena, zbudowana jak Wenus, stanęła nagle w pośrodku samolotu i zaczęła czarować swe przyjaciółki, a także resztę. Włożyła na siebie wspaniałą, niebieską bluzkę, niezwykle bufiastą i paryską, wyciągnęła z patosem rękę i kpiarsko przybrała pozę manekina. Ale już przyskoczył do niej smagły chudzielec i za plecami dziewczyny naśladował jej heroiczny ruch i omdlały wzrok. Pożar-tował sobie i z moreny, i z gestu, i z heroizmu i był śmieszny. Rozbawił samolot tak samo jak ona. Boski nastrój młodych trwał niezmiennie do Brasilii, miewał dziwne wyskoki, dziewczyny prześcigały się w dowcipnej zalotności, toteż przypomniały mi się brazylijskie magazyny. Tych ilustrowanych magazynów wychodzi tu zatrzęsienie, większość w uderzającym przepychu barw, a wszystkie, prawie wszystkie, na bałwochwalczą cześć pięknych kobiet. Widząc uliczne stoiska czasopism można by przypuszczać, że Brazylijczycy o niczym innym nie myślą, jak o pięknych kobietach. (Myślą jeszcze o czymś innym — rzekł cyniczny znawca.:— Myślą o pieniądzach, aby zdobyć piękne kobiety!) Otóż wszystkie prawie dziewoje w samolocie, chociaż skromnie ubrane, zachowywały się i chciały wyglądać jak bóstwa z magazynów. Więcej: Brazylia właśnie przeżywała kleopatrowy szał i oto serdecznie śmiać mi się chciało na widok trzech czy czterech sympatycznych towarzyszek, całkiem nieźle, choć bezwiednie, odstawiających Kleopatrę i Liz Taylor. Więc kim oni byli ? Czyżby jakimś amatorskim zespołem młodych aktorów i aktorek ? Nie dowiedziałem się. Zaczęliśmy obniżać lot i przygotowywać się do lądowania. Wśród młodych wciąż wesoło wrzało. 3. Brasilia Wesołość młodych nie przeszkadzała mi zerkać przez okno samolotu na Brazylię. Zrazu, w okolicach Rio de Janeiro, rzucało się w oczy bardzo gęste zaludnienie kraju. Potem widziałem góry, też jeszcze pełne osiedli w dolinach. Dalej było wciąż stosunkowo wiele dróg, zwłaszcza niedaleko Belo Horizonte, które pozostawało niewidzialne gdzieś po prawej stronie, (Belo Horizonte: przebywał tu podczas wojny Mieczysław Lepecki), ale po godzinie lotu — w połowie mniej więcej drogi między Rio de Janeiro a Brasilia — krajobraz wyraźnie spuścił z tonu. Zubożał. Zagubił cywilizację, szybko wymierał, nie było już osiedli ani dróg, coraz mniej drzew, coraz więcej pustych sawann. A im bliżej nowej stolicy, tym mniej nawet trawy na sawannach, tym więcej piasku i pustynnych połaci. Jakieś żałosne diminuendo. Do stu kaduków, gdzie zbudowano tę nową stolicę Brazylii, kraju o najbujniejszej puszczy tropikalnej — czy na bezludziu, na bezpłodnej jałowiźnie 1 Otóż tak, na bezludziu i ja-łowiźnie. Szaleństwo? Tak, ale twórcze szaleństwo. Po czterech i pół wieku zielonej niewoli, Brazylijczycy, uginający się dotychczas pod obuchem puszczy, podnieśli oto bunt przeciw przyrodzie. Rozzuchwaleni, porwani zapałem, rzucili wyzwanie okrucieństwu ziemi, klimatu, słońca i rzucili wyzwanie logice. Pokazali, że nie boją się niczego i że stać ich na wszystko: wyczarowali stolicę na piaskach i bezludziu. Nic, nawet dróg tam nie było, więc zmobilizowali cyklopową armadę powietrzną i samolotami przerzucali cement, żelazo, kamienie, stoły kreślarskie, żywność, ludzi. Istnieją sztuczne stolice. Królowa Wiktoria palcem wskazała punkt na mapie Kanady i zbudowano Ottawę, ale zbudowano w bogatych lasach południowego Ontario na granicy między obszarem angielskim a francuskim. W Australii, u podnóży Alp tamtejszych, powstała Canberra, ale powstała w zaludnionym kraju, w połowie 10 drogi między dwoma milionowymi metropoliami — Melbourne i Sydney. Natomiast Brasilia powstała tuż u brzegu groźnej pustki, jaką stanowi do dziś dorzecze Amazonki wraz z nieprzebytą jego puszczą i dzikimi Indianami. Stolica, widziana z góry, przedstawia się jak olbrzymi ptak z rozpostartymi skrzydłami i w istocie wprowadza przybysza od samego początku w atmosferę bajki. Magistralą, składającą się z czterech niezmiernie szerokich autostrad, a długą na dwadzieścia kilka kilometrów, przybysz płynie po skrzydle ptaka do jego kadłuba, a tu wita go Oś Monumentalna. Tu Pałace Świtu, ministerstwa i parlamenty, tu wizjonerskie furie Niemeyerów, Luciów Costów i Gior-giów Sechiattich. Katedra? Krąg szesnastu parabolicznych podpór z cementu, łączących się na dwunastopiętrowej wysokości w kształt — powiadają ludzie —- rozwartego banana, oto katedra. Senat 1 Olbrzymich rozmiarów kopuła, a raczej miska, do góry dnem postawiona. Izba Deputowanych ?. Jeszcze większe dziwactwo: miska normalnie postawiona, szeroka u góry, wąska na dole. Nawiasem mówiąc, wzniosła fantastyka architektury nie zapobiegła temu, że w senacie rozgrywały się w grudmu 1963 roku całkiem prozaiczne, a częste tu porachunki: senatorowie Amon de Mello i Goe$ Monteiro zaczęli podczas obrad pukać do siebie ze smithwessonów, bo jeden i drugi uważał stan Alagóas za swe prywatne, wyłączne źródło nieczystych dochodów. Chybiali do siebie, natomiast zabili kolegę, senatora Jose Kairale. Genialny rozmach nowej stolicy, szał boskich architektów, twórczość frenetycznej poezji, miliardowa ambicja byłego 'prezydenta Kubitschka, wszystko to doznaje jakiegoś przyćmienia, gdy olśniony dotychczas przybysz wraca z miasta na pobliskie lotnisko i po drodze widzi wszędzie na polu przy autostradzie wysokie kopce ter-mitów: takie kopce bywają tylko na jałowych stepach, gdzie nic poczciwego nie rośnie* Przybysz trzeźwieje, a wartość cruzeira spada i spada. Zbiera się na nową rewolucję. U 4. Niezwyciężona wciąż puszcza Samolot wyleciał o 1240 z Brasilii dokładnie w kierunku północno--zachodnim. Do Manaus mieliśmy prawie 2000 kilometrów. Pogoda była dobra. Na dole, jak zwykle, jałowizna, wzgórza, z początku wiele ścieżek; wiadomo, bliskość nowej stolicy. Potem pojawiły się niskie, rzadkie drzewa i rzeka wcale sobie niczego: Tocantins, a raczej jej źródłowa rzeka das Almas. Krótko po pierwszej wojnie światowej Federowicz płynął z jej prądem i napisał o swych przygodach książkę. O,kilkanaście chatek niedaleko rzeki, dalibóg,osiedle! Uruacu, wyjaśnia steward. Tu, tam, rozproszone wśród buszu chaty, nawet drogi jakieś. Zaludniło się nieco przy Tocantins. 1335. Las wyraźnie zwartszy, meandry większej rzeki: Araguaia. Znów pólka uprawne, tu ostatni ludzie cywilizacji. Dygresja. Nieco dalej na północ ta sama Araguaia rozwidla się tworząc trzystokilometrową wyspę Ilha do Bananal, słynną z malowniczych Indian Caraja i z tego, że przedsiębiorczy prezydent Kubitschek nabył tam dla siebie olbrzymie tereny. Postanowił stworzyć ośrodek turystyczny wśród atrakcyjnych Indian. Na razie niewiele z tego wyszło, bo zbyt trudny dostęp samolotami, ale w wyniku tęgiej już reklamy Caraja stali się sławni w całej Brazylii: na wszystkich dworcach i lotniskach, w kioskach, w sklepach można dostać liczne pocztówkowe fotografie nagich dzikusów z piórami, łukami i malowanymi twarzami, nagusieńkich wodzów, wojowników i cacy upiersionych dziewczyn. Renesans nagości. Jeszcze niedawno temu występny sprzedawca takich zniesławiających fotosów posiedziałby bezapelacyjnie w kozie. 134B. Za Araguaia pas sawann, znowu jałowizna. 1350. Rzeka. Chyba to Manso, czyli słynna Rio das Mortes. Żyją tam Indianie Szawanteje, wciąż mający wstręt do białych ludzi, a dwieście do trzystu kilometrów dalej na zachód, przepadł ongiś pułkownik Fawcett, do dziś zagadka nie wyjaśniona. 12 13B8. Była to na pewno rzeka das Mortes. Las zgęstniał: początek puszczy amazońskiej. Do Manaus tysiąc siedemset kilometrów. 1402. Ciemne chmury, ziemi nie widać. Paskudnie trzęsie: steward kazał zapiąć znowu pasy bezpieczeństwa. Ciekaw jestem, jak długo szukano by nas w razie katastrofy. 1405. Wylatujemy z chmur. Gęsta puszcza pod nami. 142S. Jednolity dotychczas leśny dywan nabiera fałd: góry. Serra do Roncador. Wciąż pokryte zwartą puszczą. Żadnych śladów obecności ludzkiej, ale wiadomo, że włóczą tam się Indianie z epoki kamiennej. 1430. Serra do Roncador. Puszcza podniosła się ku nam, widać dokładnie wierzchołki drzew. Słońce. Kilka drzew w jaskrawożół-tych kwiatach witam jak radosne światła. Zieleń pod nami nie jest jednostajna, ale jej nieskończony pozornie ogrom, jej tajemniczość, to nieustanne: co tam może być % — zaczynało męczyć. Złote bukiety drzew rozwiały zmęczenie. 1454. Wielka rzeka. Nie ma dwóch zdań, że to Xingu. Jedno z ostatnich ustroni niezależnych Indian Brazylii. Bardziej na południu, na obszarze jak pół Polski, wśród kilku źródeł Xingu grasuje kilkanaście szczęśliwych szczepów. Tu pod nami są prawdopodobnie Suja. Dzikusy niepokoją innych Indian, rabują im kobiety, nie znoszą białych. 1456. Steward roznosi keksy i cafezinho, świetnie smakujące. Większość pasażerów spała; po wypiciu kawy drzemie dalej. 1502. Las, las, las. 1515. Bagna w lesie. Las. 1534. Coś w lesie bardzo jasnego, jakby skała, wygląda z góry na około 200x100 m. 1540. Puszcza jak gdyby osłabła, łysizny. Gęstość drzew przetkana łatami rzadkiego lasu. 1557. Miejscami nawet pasma sawann. Już dawno nie było rzek. 1610. Znowu pełna puszcza. Wciąż nie ma rzek. Czy to wzgórza? 1616. Weszliśmy w piekielną chmurę i trzęsie, że ze strachu wściec się można. Wszyscy zerwali się ze snu. Nie mogę pisać w notesie. Samolot kołysząc się i trzeszcząc spada, jakby uderzał o schody. Pa- 13 sażerka obok womituje. Steward ma przerażone oczy i z urzędu nas uspokaja. Śmieszny, ale nie ma tu śmiechu: łapiemy za pasy. 1623. Wylatujemy w słońce i w spokój, a puszcza wciąż bez rzek. To dziwne w wodnistym dorzeczu Amazonki. Ale widzę na mapie, że trzymamy się ciągle pasma Serra do Cachimbo, działu wód między dorzeczem Tapajos a Irir. To chyba przyczyna braku większych rzek. 1644. Dwie godziny bez dziesięciu minut upłynęło od chwili przelotu nad Xingu. Do diabła: to prawie tysiąc kilometrów i żadnej rzeki. Kto mi uwierzy ? Ponoć na dole żyje mało znany szczep Kayapo. Nic dziwnego, że mało znany. 1653. Potężna rzeka przed nami. Nareszcie. Widać ją już z odległości dobrych dwudziestu kilometrów. Majestatyczna Tapajos. A to co % Na jej lewym brzegu miasteczko. Maleńkie, ale pierwsze od tysiąca trzystu kilometrów. 1734. Inna, jeszcze większa rzeka. Madeira. Piaszczyste brzegi. Nie Tapajos, lecz Madeira zasługuje na miano majestatycznej. 1744. Jeszcze jedna wielka rzeka, ale o połowę mniejsza niż Madeira. Na mapie nie ma nazwy. 1782. Jak w rogu obfitości. Znowu szeroka, bezimienna rzeka, a w minutę później gęstniejąca sieć długich jezior, rozlewisk, zatok i ślady plantacji. 1765. Więcej plantacji. 1801. Przed nami, daleko na nieboskłonie, zajaśniała olbrzymia biała tafla. Tak, to ona, Amazonka. Jest wyraźnie, nieporównanie większa od wszystkich Madeir i Tapajosów. To jakby niepojęta odnoga morza, a nie rzeka. 1804. Ściek wodny, jeden z wielu, szeroki jak Wisła pod Tczewem, tworzy pod nami wyspę. 1805. Jedno ramię odczepiło się od głównego nurtu, potem drugie ramię; każde z nich szerokie jak Ren w Holandii. 1807. Przelatujemy właściwą Amazonkę. Lecimy i lecimy nad nią jakby bez końca. Samolot obniża się do lądowania. Potem okrążamy Manaus dwa razy. Widzę gmach opery. Szumi w uszach. Na tym skończyły się moje notatki z lotu Brasilia — Manauś, trwające niespełna pięć i pół godziny. Co najmniej tysiąc razy dłu- 14 żej, jakie osiem miesięcy, teoretycznie, trwałby przemarsz, gdyby komuś zachciało się odbyć tę samą trasę po ziemi. Ale to niemożliwe, bo nawet przy dzisiejszych środkach technicznych żaden samobójczy śmiałek czy grupa śmiałków nie dobrnęłaby nigdy do celu. Pozornie żadnych tam przeszkód, góry niewysokie, tylko jedna puszcza, niewinnie wyglądająca z góry jak zielony dywan, ale ogrom tej puszczy i jej ukryta srogość złamałyby po drodze bezwzględnie każde ludzkie ciało i każdy umysł. W drugiej połowie dwudziestego wieku — zawstydzająca to świadomość bezsiły człowieka wobec tej puszczy. Na lotnisku w Manaus czekał na mnie przyjazny Nuno Cunha i zawiózł do hotelu Rio Mar. Słuszna nazwa: Rzeka — Morze. 5. Manaus wierne puszczy .. Manaus od trzydziestu lat, kiedy je widziałem, mało co się zmieniło. Inne miasta na południu, jak Rio, Santos, Sao Paulo, Kuryty-ba, skoczyły gwałtownie naprzód, obrosły w nowoczesne dzielnice i drapacze chmur; Manaus — nic podobnego. Leciwy gmach opery, jak był siedemdziesiąt lat temu czymś niezwykłym, tak i do dziś pozostał jedyną atrakcją architektoniczną i wciąż największą dumą mieszkańców. Poza pięciopiętrowym hotelem Amazonas i kilkoma handlowymi budynkami niewiele godnego przybyło. % Szumne prospekty dla amerykańskich turystów o pięknych gmachach miasta, które jest „bardzo czyste i dobrze planowane", okazały się rozkoszną bujdą. Manaus przywitało mnie, jak gdybym wczoraj je pożegnał. Te same urządzenia portowe z dziewiętnastego wieku, to samo co dawniej malownicze miasteczko drewnianych chat na tratwach w porcie, te same wąskie uliczki w dzielnicy handlowej i te same w spichrzach korzenne zapachy, jakże podniecające wyobraźnię ongiś — i teraz. Między dzielnicą handlową a portem wznosiła się monumentalna katedra de Nossa Senhora da Conceicao. Za świątynią dawniej wie- 15 ozorami krążyły dziewczyny, sykające dyskretnie na przechodniów płci męskiej. Byłem ciekawy, czy obyczaj się utrzymał, i drugiego wieczoru w Manaus poszedłem w to ustronie. Utrzymał się w całej pełni: dziewczyny dyskretnie sykały jak przed trzydziestu laty. Niezatarte wrażenie ongiś zrobił na mnie wyjazd tramwajem poza miasto, gdzie wśród drzew na brzegu puszczy zachwyciłem się widokiem wielkiego jaszczura legwana i niebieskich motyli morpho. Na końcowej stacji pewien kaboklo ofiarował mi wtedy żywego węża boa za grosze. Dziś nie było w Manaus tramwajów, zastąpiły je autobusy i nie było już tej końcowej stacji ani ówczesnego brzegu puszczy. Manaus ogromnie rozciągnęło się na przedmieściach, gdzie powstały rojowiska parterowych domków, szarych bud i szałasów wszelakiej biedoty. Puszczę tam przetrzebiono, a jedna droga, kiepska bo kiepska, zuchwale wybiegała obecnie z miasta na kilkadziesiąt kilometrów, by tam dopiero, jakby przerażona pomyłką, utknąć w zielonej próżni. Manaus miała dziś ponoć sto pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, przeszło dwa razy więcej niż przed trzydziestu laty. Ale główne ulice śródmieścia rozczuliły mnie tym samym co dawniej malowniczym zaniedbaniem. Te same zastałem szczeliny w chodnikach, zdumiewająco głębokie dziury w jezdni, a w nocy, tropikalnej nocy, wciąż romantyczny brak oświetlenia. Również i klimat, rzecz prosta, nie zmienił się: było tu nadal gorąco i parno, oklepane porównanie z łaźnią wciąż się nasuwające. Zresztą gorąco, piekielne dla normalnego człowieka, widać, znakomicie służyło urodzie tutejszych se-nhorit, natomiast bardzo krzywdziło ich nadskakiewiczów. Senhorit, diablo powabnych i do zalotności skorych, widziało się wiele na głównej ulicy, lecz większość mężczyzn to jakieś chutne i chude — nie dziwić się! — eleganty, sympatyczne i przyjemne, ale nie z tego świata chudziaki. Brazylijczycy nazywali Manaus „cidade risonha", miastem uśmiechu. Także nazywali je, dla siebie i dla obcych, nie bez dumy i brawury, bramą do zielonego piekła. Bardzo słusznie. W jakimkolwiek kierunku stąd by wyruszyć, wszędzie nieokiełznana puszcza, której wierną stolicą było wciąż Manaus; może dlatego, że zbyt przyrodnie tej puszczy, pozostało tak zacofane, tak dalekie od nowoczesności \ , Zbyt bliskie puszczy: w hotelu Rio Mar, stosunkowo przyzwoitym, spałem z mrówkami; były śmiałe, zadomowione i gryzły, gdy im humor przychodził. Bliskie puszczy: wciąż jeszcze panowało tu prawo dżungli. Jak przed trzydziestu laty w peruwiańskim ląuitos tak i tu teraz tartaki łupiły bandycko flisaków, spławiających pnie cennych drzew: flisacy, po przybyciu do Manaus, byli zdani na łaskę i niełaskę tartaków. Uroczy milioner Sabba, płacąc im, jeśli miał ochotę, po 600 cruzeirów za metr sześcienny, sprzedawał ten sam metr po 30 tysięcy cruzeirów. A jeśli nie miał ochoty, nie kupował wcale i flisak głodował i wyrywał sobie włosy. Miasto bliskie paszczy: w czwarty dzień pobytu w Manaus przechodząc przez mały park w śródmieściu obok ulicy Quinze de No-vembre, ujrzałem dwa człapiące leniwce. Jeden był wyrośnięty, drugi młodszy. Właziły ociężale na pnie drzew. Właściciela ich nie spostrzegłem. Widocznie ktoś chciał się ich pozbyć, tu je wypuścił w środku miasta i poszedł sobie. Cenne zwierzęta fotografowałem z bliska, gdy nagle ktoś z gapiów przystąpił do mnie i zagadnął po angielsku: — Are you Mr. Fiedler ? „Nie powiem zaraz, że uderzył grom z jasnego nieba albo że przypomniał mi się Stanley i Livingstone, ale przecież było to dziwne i zabawne: odpowiedziałem, że to ja, Fiedler. Był to Kurt Gliick, jeden z owych licznych Niemców, urzeczonych Amazonką i puszczą. Kochanek przygód i leśnych wędrówek, obieżyświat obeznany równie dobrze z wirami Ukajali jak z igapo dolnej Amazonki, a przy tym czuły czciciel przyrody, dla pięknego zakątka gotów pędzić nad granicę Kolumbii. Obecnie mistrzowsko naprawiał zegarki i maszyny do pisania, w chwilach-wolnych zaś zabawiał się av przewodnika turystów amerykańskich. Niedawno prowadził jednego z nich z Limy poprzez Andy, rzekę Ukajali i Amazonkę do Manaus strzelając po drodze do mych przyjaciół Czamów z kamery filmowej ogniście i z fantazją. A teraz, na placu z leniwcami, chciał mnie poznać, bo w Rio Mar dowiedział się o moim pobycie w Manaus i czytał kiedyś książkę „Ryby śpiewają w Ukajali" po niemiecku. Podobała mu się bardzo, tak samo jak niemieckiemu konsulowi w Manaus, Fabrowi, nie mówiąc już o tutejszym doktorze 2 — Spotkałem szczęśliwych Indian. 18 Pratoriusie, który wiele lat temu opuścił Niemcy, by łowić rzadkie motyle nad Amazonką... Trochę oszołomiony podałem Gliickowi dłoń i zaprosiłem go do baru na butelkę guanara. Okazało się, że był to wyjątkowo sympatyczny Niemiec. Czy to ja kiedyś pisałem, że nad Amazonką bywają niezwykłe spotkania? II. GEORGETOWN (Hindusi, Murzyni, Brytyjczycy, Amerykanie i archaiczny ptak) 6. Kolonialne piekiełko Przelot z Manaus do Georgetown w Gujanie Brytyjskiej był przeskokiem z czegoś gorącego w jeszcze gorętszy kocioł. Z zielonej puszczy amazońskiej w ludzką dżunglę rozkiełzania. Z drzemiącego zacisza u ujścia Rio Negro w rozwydrzenie ludzkich instynktów u ujścia Demerary. Dostałem się tu w sam środek wiru walki, i to walki w dosłownym znaczeniu, nie tylko na słowa, rzucane z wściekłością, lecz od czasu do czasu także na karabiny i rewolwery, na noże i pożary — walki z rzadkimi jedynie chwilami zawieszenia broni. Mnie, weteranowi z czasów wojny światowej, przeżywającemu wysiłki Luftwaffe nad Londynem, nietrudno było wyniuchać, że tu nie chodziło tylko o zwycięstwo Jagana, Burnhama czy D'Aguiara, pionków raczej w tej grze, lecz że brały się za- bary inne, większe potęgi, walczące o globalne sprawy. Wszystkie trzy Gujany, angielska, holenderska i francuska, należały do naj nikczemniej szych kolonii odnośnych państw. Opierały się nie na podbiciu żyjących tu narodów, lecz wyłącznie na systemie niewolniczym. Przybywający tu biali panowie przywozili z Afryki czarnych niewolników na plantacje i wyjątkowo okrutnie ich traktowali*. Gdy w roku 1833 angielscy plantatorzy musieli oswobodzić swych czarnych niewolników, a ci nie chcieli u nich dalej pracować, sprowadzono w następnych latach do Gujany Brytyjskiej innych robotników, Hindusów, Chińczyków, Portugalczyków z Ma-deiry, na niewolniczych niemal warunkach tak zwanego systemu kontraktów. Portugalczycy i Chińczycy nie wytrzymując ciężkiej pracy na plantacjach szybko się od tego uwolnili, przeszli na handel i stworzyli zamożne mieszczaństwo, podczas gdy Hindusi przeważnie pozostali na roli. Kolonialna mentalność, szczególnie głęboko tu zakorzeniona, przetrwała do dnia dzisiejszego. Większość możnych wciąż uważała, że powinni tu być tylko oni, nieliczna garstka * Czytaj kroniki i sprawozdania J. G. Stedmana z roku 1796, Alberta v. Sacka z 1818, E> Schomburgka z 1847, G. Uichardsona •/. W25, TJ. 0. Kalina z 1931. 21 panów, i skrajnie uboga masa, którą należy trzymać za mordę. Lecz Powiewy wyzwoleńcze, powstałe od czasów drugiej wojny światowej, nie ominęły Gujany Brytyjskiej. Ludzie krzywdzeni zaczęli fflę ^Postępowa Partia Ludowa od roku 1950 rzuciła zdrowe hasła reform dla ulżenia doli nędzarzom. Głowa partii, doktor Cheddi Jaga , Hindus niepowszednich zdolności, umiał połączyć Hindusów Murzynów w jeden front. W ramach istniejących ustaw kolonialnych dążył do tego, by głodni mieli nieco więcej ryżu, a bogacz nieco S d chodów. Ale źle się wybrał. Dążenia te wydały się kołom-listom tak groźne i „komunisty", że władze kolonialnew roku 1953 ledwie nadaną konstytucję zniosły, panicznie zwołały biy tyjskie krążowniki, rząd Jagana rozwiązały, a jego samego i mnycti °W tyle llTpo drugiej wojnie światowej takie metody były kompromitującym przeżytkiem i wnet sami Brytyjczycy zrozumieli ze SeTędy droga. Gdy w następnych wyborach Postępowa Par^a Ludowa znowu odniosła zwycięstwo,, a doktor Jagan w 1961 zostałpre mierem gujańskiego rządu w ramach kolonii, chwycono się _mnej taktyki: rzucania mu kamieni pod nogi, sM™™™2 szarpania go na wszystkie strony - choćby ze szkodą dla kraju. Tym razem Stany Zjednoczone, rozdrażnione wizją nowej Kuby na kontynencie południowoamerykańskim, 8f^™ f"^ Wielkiej Brytanii nękać Jagana. Więc oto nastąpił rozbrat w paitn Tmłody ambitny prawnik, Murzyn L. F. S. Burnham, założył konkurencyjną partię ludową. Składała się przeważnie z członkomjpo-chodzeni afrykańskiego i raczej szła na ^ę -penahstom- J oto rozniecono wrogość rasową i co chwila to tu, o tam "^^ Hindusi i Murzyni. W 1962 roku palono wiele sklepów hinduskich w Snly handlowej Georgetown, a w 1963, na kilka miesięcy przed moim przybyciem, osiemdziesięciodniowy strajk generalny Tmec^ w Ihcy przez zwolenników Burnhama i skrajną reakcję D'Asuiara, miał obalić rząd Jagana. . . Nie obalił, bo Jaganowi przyszła z pomocą ludność wiejska, natomiast skutki strajku były katastrofalne. Zwaliły na kraj, juz przedtem ubogi, niewypowiedzianą nędzę, rozgoryczenie i nienawiść. 22 7. Niesamowite, urzekające Georgetown W to lęgowisko rozdrażnienia przyleciałem pewnego grudniowego dnia. W chwili lądowania szalała tropikalna burza niby symbol, ale w kwadrans później, gdy autem pędziłem z lotniska Atkinson w stronę miasta, mocne słońce wypadło z chmur. Świat natychmiast wydał się bardzo piękny, a pierzaste palmy kokosowe bardzo rajskie. Zresztą raj i jego historia jeszcze raz się przypomniały w pobliżu miasta, gdy na płocie przeczytałem napis malowany olejną farbą: White dogs, get out! — Białe psy, wynoście się! Brązowy czy czarny cherubin miał na myśli Brytyjczyków, których wypędzał z tutejszego raju, ale w ferworze mógł oberwać i nie-Brytyjczyk. Przy szerokiej Main Street, Głównej Alei, w pozornej ze sobą zgodzie stały niedaleko siebie Czerwony Dom — the Red House — Ja-ganów i pałac brytyjskiego gubernatora. Aleja poza tym napawała barwnym optymizmem, gdyż czerwieniły się tam okazałe lilie trzcinowe, ale gdy wysiadałem przed hotelikiem, optymizm dostał sztur-ehańca: dwóch żebraków hardo wyciągało do mnie dłonie i żądało jałmużny jak daniny, należnej im od białego. Hotelik Esplanade żądał więcej: politycznej prawomyślności. Właściciel hoteliku, śniadoskóry Nunes pochodzenia portugalskiego, okazał się zażartym wielbicielem systemu kolonialnego i poplecznikiem D'Aguiara, więc gdy zmiarkował, że zbyt często i poufale telefonuję do Jaganów, gotów był utopić mnie w łyżce wody. Nie było innej rady, jak spiesznie zrejterować i w innym hoteliku, Rima, znaleźć przyjaźniejszą aurę. W Georgetown noże były ruchliwe, nagminne, były ważnym rekwizytem społecznym owych dni. Majchry odpowiadały temperamentom, dostrajały się do sytuacji. Dzienniki przynosiły soczyste wieści o ich wyczynach. Pierwsza nowina, jaką wyczytałem w tutejszym Daily Chronicie zaraz w dniu mego przybycia, donosiła o prywatnej uroczystości imieninowej poprzedniego wieczora, na której piętnastoletni Andrew EUiot, miły Murzynek, został zadźgany na śmierć przez trzynastoletniego rywala, któremu dziewuszka odmówiła tańca, a Elliotowi nie. Nożami, rzecz prosta, załatwiano tu nie tylko kwasy miłosne, lecz i zatargi polityczne, a nie mniej i nierówności materialne. Gdy życzliwi ludzie dowiedzieli się, że z kina samotnie wracałem o północy do hotelu, przeżegnali się na tak niepoczytalne igranie z losem: prowokowałem ponoć zgniecie nożem i rabunek. Wobec tego nie zabierałem już do kina ani zegarka, ani kiesy, a wracając kroczyłem środkiem mrocznawych ulic i głośno, dla otuchy, pogwizdywałem sobie obertasa. Ale mimo wszystko uczuciem, jakie mnie w tych dniach najbardziej przejmowało, był podziw. Serdeczny podziw dla małżeństwa Jaganów. Tych dwoje bojowników, jego Hindusa, ją — rodowitą Amerykankę z USA, cechowały wyjątkowe zalety umysłu, serca i charakteru. Byli przejęci, uczciwi i bardzo ludzcy. Łatwo z nimi się rozmawiało i szybko powstawała zażyłość. Jagan miał często na twarzy, zwłaszcza w oczach, łagodny uśmiech, przypominający mi rzeźby Buddy, widziane w Kambodży. Ale pod tą łagodnością co za hart i jaka pasja walki! Ileż to wrogów miał premier przeciw sobie: nie tylko Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię, ale i wszystkich miejscowych wichrzycieli i potentatów od cukru, i tych od boksytu, wszystkich bankowców, handlarzy, macherów od diamentów", złota i od wbijania politycznych klinów, wszystkich zgoła intrygantów i wszelkie wyznania religijne. Każda ich klika pałała żądzą zduszenia go. On niezłomnie stawiał im czoło, w serdecznych rozmowach zaś umiał opromieniać przyjaciół najpo-godniejszym uśmiechem. Przez szereg dni przygotowywałem się w stolicy do wyskoku w głąb kraju i zasięgałem języka u władz i gdzie się dało. Przyznam się, że smakowało mi Georgetown. Pociągała mnie— co tam: urzekała — jego niesamowitość. Wir rozpętanych namiętności wciągał, a wobec tak zaciekłej walki trudno było pozostać obojętnym widzem. Poza tym miasto, stutysięczne czy ileś tam, pełne „drewnianych domów i palm", (jak je nazywał Jagan), miało przejmujące zachody słońca i zapuszczone ogrody za każdym domem, a w tych małych tropikalnych dżunglach bujały potężne motyle i baraszkowały ptaki. Były to śmiesznie czupurne kiskadee i ,,sacki", lazurowe jak niebo. " " ' A jednak... Przecież nie byłem Osmańczykiem ani Broniarkiem. Bruk miejski, choć tak ciekawy, wychodził mi coraz bardziej gardłem i co dzień coraz silniej ciągnęło mnie do dżungli. Do tej prawdziwej, leśnej dżungli. Więc pewnego poranku zarzuciłem torbę wędrowną na ramię i ruszyłem w swój świat, by spotkać się z ptakiem hoatzin, sensacyjnym dziwakiem. 8. Dziwadła: dzisiejsze pterodaktyle Koleją żelazną, jedyną w Gujanie, pojechałem wzdłuż wybrzeża, morskiego do miasteczka New Amsterdam, bo tam rzeka Canjo wpływała do rzeki Berbice. Ptaka, do którego się wybierałem, nazywano potocznie Canje pheasant, bażantem rzeki Canje, a różne, niedawne jeszcze opisy podkreślały jego obfitość w tych właśnie stronach. Lecz ja miałem pecha. Nie zetknąłem się z ptakiem, było to uderzenie w próżnię. W New Amsterdam nie znalazłem nikogo obznajmionego z brzegami rzeki Canje, a miejscowy District Com-missioner, który mógłby mi pomóc, był od kilku dni nieobecny. Nie tracąc czasu wróciłem do Georgetown. Życzliwy dyrektor muzeum przyrodniczego, Ram Singli, powiador mił mnie, że w obecnej chwili najwięcej hoatzinów — kośników czubatych, jak je polscy ornitolodzy nazwali— gnieździło się nad rzeką Mahaicony, w połowie drogi między Georgetown a New Amsterdam. Więc pojechałem tam znowu koleją któregoś z następnych dni i łatwo znalazłem nad brzegiem rzeki, niedaleko stacji, chatę poleconego mi Samaroo Persauda. Był to rybak i Hindus tak samo jak Ram Singh. Niestety naszedlem go, gdy odbywał w chacie jakieś po-' dejrzane obrady z kilkoma zaaferowanymi osobnikami. Na mój widok wszyscy wytrzeszczyli gały z takim przerażeniem, że i ja się zaniepokoiłem. — Chcę zobaczyć hoatziny! — po słowach powitania zawołałem pośpiesznie na me usprawiedliwienie. Osłupieli jeszcze bardziej, sądząc, że to tajemniczy szyfr. Hoatzin była to nazwa angielska. — No, te dziwne ptaki z czubami na głowach, te bażanty Can-je! — napierałem gorliwie a przyjaźnie. Wreszcie wyjaśniło im się w łepetynach i odetchnęli. Zrozumieli, że byłem niegroźnym przyrodnikiem, mającym poparcie Eam Sin-gha i bzika na punkcie bażantów, więc nabrali zaufania. Samaroo Persaud zaraz wyraził gotowość zawiezienia mnie do ptaków, które nazywał hannami. Pożegnał się ze swym towarzystwem, uzgodnił ze mną zapłatę i obszukał mnie wzrokiem, czy nie mam broni. — Lepiej hann nie strzelać! — wybuchnął krótkim śmiechem. — A to dlaczego ? Takie święte ? — Nie. Tak śmierdzą... Około ósmej zaterkotał przyczepny motorek rybaka i na niewielkiej łódce ruszyliśmy w górę rzeki. Pierwszy dzień w przyrodzie Gujany. Poranek był względnie świeży, słońce jeszcze nie męczyło. Od rzeki uderzały srogie wyziewy błota i sprawiały mi osobliwą przyjemność: jakoś dosadnie uzmysławiały ucieczkę od burzliwego miasta i jego politycznych załamańców. Wpływałem w przyjazny mi żywioł. Okolica leżała w przymorskim pasie plantacji cukrowych i była gęsto zaludniona, ale liczne zrazu chaty, wciśnięte w dziką roślinność nadrzeczną, po niewielu milach zanikały. Roślinność składała się z mangrowów i plątaniny krzewów, przeważnie zatopionych w wodzie. Kośniki czubate, o które nam chodziło, były skończonymi dziwa-dłami i od lat urzekały ornitologów nie lada jaką sensacją. Wiadomo, że na podstawie wykopalisk wysnuto wniosek, iż ptaki pocho-4ziły od płazów, które ponoć kiedyś, w okresie jury, dobre sto kilkadziesiąt milionów łat temu, opuściły wodę i na lądzie rozwinęły skrzydła. Otóż kośniki czubate, zaliczone obecnie do rodu kurowa-tych, w pierwszych tygodniach swego zacnego żywota, po wylęgnięciu się z jaj, kaducznie przypominały dawne pterodaktyle. Młode miały nawet pazury na skrzydłach i w ogóle uderzające maniery :26 swych praszczurów. Dopiero w miarę podrastania płazowatość ich ustępowała ptasim cechom i w końcu zawieruszała się zupełnie, a dojrzałe kośniki niczym już nie różniły się od innych, normalnych ptaków. To tylko, że pozostały nadal przy wodzie. Rzecz prosta, że taki rarytas, kapryśny relikt przebrzmiałych epok, budził zachwyt przyrodników, uświadamiających sobie, że ptak-cudo przechodził w ciągu kilku miesięcy ewolucję, na jaką przyroda j>otrze-bowała milionów lat. Czy dziwić się, że i ja waliłem z wizytą do ptasich ekscentryków ? Nagle coś zielonego zamigotało przed nami: to inny ekscentryk, jaszczur legwan, spłoszony przez nas, chlupnął z gałęzi do wody. Ze swym zębatym grzebieniem na grzbiecie wyglądał jak mały smok. Był gadem, a jednak uciekał do wody. Częściowo z wody, częściowo z lądu dźwigały się w górę gąszcze rośliny muka-muka, podobnej do olbrzymiej, wielometrowej trzciny, Na końcu łodyg, grubych u nasady jak ludzkie ramię, wyrastały lancetowate liście, pokarm legendarnych ptaków. Sceneria wyol-brzymiałych trzcin z lekka wionęła upiornością. W niespełna godzinę po wyjeździe z osady usłyszeliśmy niedaleko przed sobą chrapliwe skrzeki i stłumiony syk i wkrótce ujrzeliśmy też ptaki. Było ich kilka. Wielkości bażanta, brunatne, z jasnymi pręgami, siedziały tu, ówdzie na gałęziach. Jakieś mało lękliwe, pozwoliły nam zbliżyć się na kilkanaście kroków. Dopiero wtedy, ruszając x>ierzastymi czubami na głowach, odlatywały ociężale i kilkadziesiąt kroków dalej znowu siadały. Ich powolność sprawiała wrażenie bezgranicznego niedołęstwa, Kośniki były zapewne tępawe, ale przede wszystkim były pewne siebie. Od niezliczonych pokoleń doświadczyły, że są nietykalne. Kośniki nie miały wrogów. Śmierdziały ni to okropnym piżmem, ni jakimś kałem, i taki smród okazał się niezwyciężoną bronią. Nikt, człowiek ani drapieżnik, na śmierdziele nie polował i kto wie, czy w tym właśnie nie tkwiła przyczyna ich nieodgadnionej archaiczności ? Trudno było je sfotografować w zielonym półmroku i trudno nie odczuć pewnego rozczarowania: ptaki nie wyróżniały się niczym nadzwyczajnym. Do tego żar, odbijany w rzece, łmchał z nieba co- raz nieznośniej. Ale milę dalej wjechaliśmy w rejon kośnikowych gniazd i od razu zmęczenie zmalało. Po kilku nieudanych próbach zbliżyliśmy się do gniazda, w którym siedział młody kośnik. Nieupierzone pisklę uniosło dużą głowę na cienkiej szyi i mierzyło nas ostrym, bazyliszkowym wzrokiem. W przeciwieństwie do wyrośniętych ptaków było niezwykle czujne, pełne rozgarniętej podejrzliwości, jakby należało do całkiem innego rodzaju. Więc do płazów, do pterodaktyli ? Czujny młodzik nie wytrzymał nerwowo naszego zbliżania się i uciekł z gniazda. Ale kto to uciekał ? Czworonożny zwierz czy jaszczur jakiś ? Smyk zamiast skrzydeł miał kikuty, zaopatrzone dwoma pazurami, i.tymi kończynami posługiwał się zupełnie tak samo jak ty mymi nogami. Czteronogi stwór piął się wzdłuż gałęzi pomagając sobie dziobem. Gdy go łodzią doganialiśmy, zaskrzeczał nieptasim głosem i z trzymetrowej wysokości zeskoczył do rzeki. Kiedy trwoga, to do rzeki.. Woda była snadź bliskim mu żywiołem. Dał nura, płynął znakomicie w głębi niczym ryba, aż wychylił się o kilkadziesiąt stóp dalej i uspokojony wszedł na badyl rośliny muka-muka. Nie inaczej: to mały pterodaktyl uciekał przed nami. W tej dziwacznej scenie było coś makabrycznie wstrząsającego. Padał od niej urok, jak gdyby przenoszący mnie o miliony lat w przeszłość. Przecież człowiek istniał zaledwie od miliona lat, a ten brzdąc, ni to płaz ni ptak, uciekał dziś przede mną dokładnie takim samym sposobem, jak niechybnie uciekał przed wrogiem sto pięćdziesiąt milionów lat temu, w okresie jurajskim. Właściwości pterodaktyla pozostawały w kośniku przez krótki czas, dwa, trzy miesiące. Potem pazury na skrzydłach zarastały piórami i były niewidoczne i nieużyteczne, on sam zaś zatracał zdolność nurkowania i pływania. W ogóle nie wchodził do wody, gubił wrodzoną bystrość i przekabacał się w niezdarnego ptaka o czubie na głowie a diabelnym smrodzie... Trącił mnie Samaroo Persaud i wyrwał z zadumy. — Wracajmy! — parsknął zniecierpliwiony. — Szybko wracajmy! Zdziwiłem się, bo przedtem ustaliliśmy, że nie wrócimy tak wcześnie. 28 — 0 co chodzi ? — burknąłem opryskliwie. — Nie słyszysz pan ? — Persaud wskazał na przeciwległy brzeg rzeki. Ów lewy, zachodni brzeg Mahaicony był porośnięty niskimi krzewami, za którymi rozciągały się pola plantacji. Od tych pól dochodziły teraz, stłumione odległością, gniewne krzyki wielu ludzi, nawet słychać było jakby trzy, cztery strzały z broni palnej. — Robotnicy na plantacji cukru! Buntują się! — zgrzytnął Hindus pełen zawziętości w oczach. — Chcą żyć jak ludzie!... Nawet kłęby dymu wzbiły się w pewnym miejscu nad nieboskłonem: ktoś tam wzniecił pożar. — Konkretnie, o co im chodzi? — spytałem. — O uznanie ich związku zawodowego! — To niewiele. — Niewiele. Persaud zawrócił łódkę i przyspieszył obroty motorka. Przypomniał mi się napis na parkanie, wzywający białe psy, żeby wynosiły się z Gujany — i już nie powstrzymywałem towarzysza. Tak z rozpamiętywań o zamierzchłych epokach i o odległych przeżyciach kośników wyrwały mnie oto burzliwe problemy ludzi dnia dzisiejszego. Dnia dzisiejszego? Ej że! Bunt ludzi krzywdzonych był stary jak świat; gniewny krzyk ludzi powstawał chyba milion lat temu, równocześnie z powstawaniem człowieka. fr III. RZEKA POMEROON (Arawakowie — chrześcijanie od przeszło wieku, a moi przyjaciele od dwóch wieków) 9. Szczep Arawaków Na początku Gujany było słowo. Angielski awanturnik i poszukiwacz legendarnego El Dorada, Sir Walter Rałeigłi, spłodził w wyniku swej wyprawy pod koniec XVI wieku zamaszystą księgę pt. „Odkrycie rozległej, bogatej i czarownej krainy Gujany". Bujny pean rozbrzmiał sławą w Anglii i za granicą i okropnie podniecił ówczesnych zawadiaków zachodniej Europy. Więc różnych nacji kłusownicy zaczęli włamywać się na wymarzone wybrzeża ,i włazić w paradę Hiszpanom. Ci przy pomocy Indian przepędzili raz natrętów holenderskich, jeszcze okrutniej szych — jak się okazało — niż Hiszpanie, ale potem dali za wygraną i zniechęceni machnęli ręką na Gujanę. Indianie mieli tu szczęście. Anglicy, lękający się w tych stronach Hiszpanów jak diabeł wody święconej, wychodzili ze skóry, żeby zdobyć sobie przyjaźń i sojusz tubylców. Więc nie łapali ich do niewoli, nie gwałcili im kobiet, a za prowiant szczodrze płacili. Holendrzy byli miriej grzeczni i zrazu łapali Indian, ale gdy wkrótce zaczęli przywozić z Afryki niewolników na swe plantacje, a ci zaczęli uciekać często gęsto do puszczy, biali plantatorzy nagle polubili czerwonych wojowników i kazali im gonić czarnych dezerterów. Gu-jańscy Indianie stali się nad wyraz pożyteczni i dzięki temu uniknęli losu, jaki w tym czasie biali ludzie gotowali tubylczym szczepom na północy, między Atlantykiem a Missisipi. Wśród Indian Gujany wyróżniali się Arawakowie. Szczep osiadły od niepamiętnych pokoleń w pobliżu wybrzeża morskiego, utrzymywał się, rzecz prosta, i z lasu, i z rzeki, ale przede wszystkim z ziemi. Pracowici rolnicy doszli rychło do pewnego dostatku, nabrali ogłady i jakiej takiej obyczajności i uchodzili za rodzaj elity wśród innych szczepów. Nie stronili od białych przybyszów ani od nowych rzeczy, jakie ci przywozili. Biali wcześnie poznali się na wartości Arawaków, a Holendrzy łaskawie przyrzekli szanować ich wolność, 33 nie urządzać na nich obław — i przyrzeczenia dotrzymali: Indianie w zamian za to pilnowali im lasów. Po zniesieniu niewolnictwa, a więc w Gujanie Brytyjskiej po 1838 roku, pilnowanie lasów stało się zbędne i Indianie, teraz już niepotrzebni plantatorom, poszli w odstawkę. Na jedno pokolenie poszli całkiem w niepamięć. Leśni ludzie mogli znowu zakopać się w swej indiańskości, wrócić do swych rzek i pól kassawy, do swych duchów, przyzwyczajeń i tańców. Arawakowie byli wówczas szczęśliwi, nawet napadom wojowniczych sąsiadów, Karibów, jakoś się opędzali. Potem przyszli misjonarze anglikanie i zaczęli ich jeszcze bardziej uszczęśliwiać, z tym tylko, że na swój sposób. Ludzie ofiarni i zawzięci w swej miłości bliźniego przynieśli obcego Boga, wszechmocnego, pełnego dobroci i bezwzględności. Największym z misjonarzy, apostołem Indian, był pastor W. H. Brett, który w połowie XIX wieku założył misję Cabacaburi w puszczy nad Pomeroon, osiedem-dziesiąt kilometrów powyżej ujścia tej rzeki do morza. Kapłan żarliwy i nieustępliwy, przepojony surowym duchem epoki wiktoriańskiej, był dla Indian ojcem i pobłażliwym, i twardym. Pobłażliwym, bo nie zwalczał zrazu ich pogańskich obrzędów: mogli dalej uprawiać swe couvade, dziwaczny obyczaj, kiedy nie matka noworodka, lecz ojciec jego kładł się do hamaka, by po tru-dach porodu przyjść do siebie; mogli Arawakowie po śmierci bliskiego tańczyć makari, w którym tańczący biczowali się wzajemnie, ażeby zmarłemu nie zaszkodził mściwy demon Yawahu; mogli nawet pić paiwari i kasziri aż do utraty zmysłów, byleby pijatyka nie przeobrażała się w orgię bezwstydu; ba, mogli dalej sobie wierzyć w istnienie złego Kanaimy, bo jakoś diabelnie przypominał diabła narodów chrześcijańskich. Ale czego pastor Brett nie mógł wybaczyć Indianom, to ich nagości. Wierny syn wieku królowej Wiktorii uważał nagie ciało Indian, obnażających wszystko z wyjątkiem części rodnych, za największą obrazę Boga. Szczególnie odkryte ciała Indianek budziły jego grozę pokusą nieczystych myśli. Najgorliwsze modły słał pastor Brett do Niego, by jak najszybciej doczekać się tej chwili, kiedy pogański szczep zakryje odrażającą nagość i w godziwych szatach siądzie u stóp Chrystusa Pana. Rzecz prosta, że pastor doczekał się tej chwili. Był zbyt zaharto- wany pobożnym duchem i zbyt silne za nim stały potęgi, by nie dopiął swego. W ciągu nielicznych lat szczep Arawaków przyodział się w szmatki z Anglii przysłane, potem na skutek ospy, również daru Europy, stracił połowę ludzi i po kolei wyzbywał się pogańskich praktyk i nałogów. W dwudziesty wiek wszedł rzetelnie już schry-stianizowany. Pastorowie, następcy Bretta, byli dumni z dokonanego dzieła. Piękny, dzielny szczep naprowadzili na drogę chrześcijańskiej cnoty. Chrystus wypędził Kanaimę. Nie było już pijackich orgii i pogańskiego rozwydrzenia, nie było rozpusty. Nastało jednożeństwo, stadła małżeńskie żyły obecnie w wierności, a młodzież w schludnym obyczaju. Arawakowie, pierwszy w Gujanie Brytyjskiej nawrócony szczep, a szczególnie ich młodzież, stali się chlubą swych pastorów i od stu przeszło lat świadczyli o owocnej działalności misji. 10. Charity: tu kończyła się droga Arawakowie byli mi bliscy, lubiłem ich: sympatyczny i wcale nie legendarny John Bober, Wirginijczyk polskiego pochodzenia, po rozbiciu się u wybrzeży wenezuelskich w pierwszej połowie osiemnastego wieku został wodzem północnego odłamu ich szczepu. O ówczesnych losach Bobera i Arawaków pisałem w książkach „Wyspa Robinsona" i „Orinoko", więc rzecz zrozumiała, że wkrótce po powrocie znad Mahaicony wyruszyłem nad rzekę Pomeroon, nad któ-' rą od niepamiętnych czasów mieszkali Arawakowie. Przelot z Georgetown do mieściny Charity nad Pomeroonem trwał zaledwie trzydzieści minut, ale odbywał się nad bajecznie bujnym odcinkiem historii przeszło trzystuletniej: tu u ujścia rzeki Esseąuibo na grandę awanturowali się różni Holendrzy, Anglicy i Francuzi, z przejęciem pchali się na ląd i na odwrót, spychali jedni drugich do morza, aż od półtora wieku ostali się Anglicy. Lecieliśmy nad pasem przymorskim, dość gęsto usianym farmami Hindusów, a ci obecnie się upierali, by do morza zepchnąć z kolei Anglików. 35 Przymorski pas gospodarstw i jasnozielonych poletek ciągnął się żałośnie cienką linią, nie szerszą niż dziesięć do dwunastu kilometrów. Chyba nietęgi to plon po tylu namiętnych zmaganiach i po takiej mordędze ze strony przednich, bądź co bądź, zawadiaków. Tuż, tuż za tą niteczką cywilizacji rozpościerał się groźny, ciemnozielony kożuch puszczy i odtąd on był jedynym panem. Słał się wieloma setkami kilometrów na zachód aż po stepy wenezuelskiej Grań Sabana. Gujańska puszcza to właściwie wciąż jeszcze bezludna kraina, jeśli nie liczyć owych niewielu Indian i poszukiwaczy diamentów, złota i przygód, kraina do dziś w zasadzie dostępna tylko samolotom. W Charity nasz samolot wodował na rzece i oto powitałem Po-meroon, rzekę mych przyjaciół Arawaków. Na mapie wyglądała tak sobie, filigranowo, w istocie zaś była niezmiernie głęboka i dwa razy szersza niż Warta pod Gorzowem. Za to Charity widniała na gu-jańskich mapach pokaźnie i korpulentnie, a była dziurą o raptem kilkunastu drewnianych domach i tyluż trzcinowych. Ale dziurą ważną. Tu kończyła się bita droga. Kto chciał dalej, musiał starać się o łódkę. Dalej była już tylko puszcza, choć jeszcze od biedy zaludniona przez kilka mil wzdłuż brzegu rzeki. Więc w Charity osiadło kilku hinduskich i portugalskich kupców z wszelakimi towarami, by zaopatrywać i doić leśne zaplecze. To ich obecność dodała animuszu kartografom, gdy grubo wrysowywali mieścinę. W Charity wisiała w powietrzu atmosfera nadrabianego westernu. Ludzie czuli się tu wyraźnie na pograniczu cywilizacji i mieli swoisty urok. Odgrywali jakąś rolę. Ale jaką? Mętnych pionierów, nie-dowarzonych heroi, może zbrodniarzy od siedmiu boleści, lichych obwiesiów ? Nie mieli, rzecz prosta, coltów, co najwyżej noże ukryte w portkach, i nie było tu Arizony, lecz rosły palmy kokosowe, ostentacyjne, rozbrajające kolumny zieleni. Mr. E. M. Cossou, kierownik Departamentu Interioru, protektor Indian i mój protektor, dobrze przygotował dla mnie nocleg w tutejszym schronisku rządowym, natomiast nie uprzedził policji: czarny kapral nie wziął mnie w obronę, gdy drapieżne typy chciały mnie obskubać. Dopiero musiałem brodatemu Mr. Adamowi, przewoźnikowi, krzyknąć gniewnie do rozumu, że -za dowiezienie mnie 36 motorówką do Cabacaburi nie dam mu więcej niż dwanaście dolarów — i jako tako postawiłem na swoim. Jako tako, bo i dwanaście dolarów było zwycięstwem pirrusowym wobec piętnastu mil jazdy. Zaledwie ochłonąłem z tych bzdurnych potyczek, gdy dozorczyni schroniska poprosiła mnie na herbatę, a herbata była tak mocna i świetna, że całkiem mnie uśmierzyła. Gdy potem pogodzony ze światem wyszedłem na ulicę, Charity od razu stało się miłą mieściną, ludzie byli uśmiechnięci, młoda Metyska w straganie sprzedała mi z wdziękiem lampkę kieszonkową (niewiele doliczając do zwykłej ceny), a sowita sceneria zieleni tuż nad rzeką ogromnie nęciła. Więc ścieżką zapuściłem się w ten gąszcz. Był fantastyczny i roz-pasany, jak często bywa w tropiku na mokradłach. Olbrzymie liście wdzięczyły się jak śliczne rysunki do bajek w książkach, ,Naszej Księgarni" i tak samo urocze, mizerne chaty, tu i ówdzie wciśnięte w zielony odmęt, były wprost nieziemsko malownicze. W chatach gnieździła się brązowa biedota wszelkich odcieni skóry, więc należałoby popaść w duchową rozterkę: czy się gorszyć, czy nie? Obowiązkowy wędrowiec, świadomy ducha dzisiejszych czasów, powinien był widzieć tu tylko skrajną nędzę i przejęty klasycznym oburzeniem uderzyć na alarm. Widział nędzę, owszem, ale równocześnie widział przed chatami rozbisurmanionych nagusków, bynajmniej nie odczuwających trudnego dzieciństwa; i widział roznegliżowane kobiety, przyjaźnie zdumione na widok białego intruza; a nad puszczą zaczęły przelatywać stada zielonych papug. Wesołe, urzekająco liczne papugi wnosiły rwetes i dziarskość, i ochotę, i leciały wszystkie w jednym kierunku: południowo-wschodnin^. Więc nie było smętnych myśli i nie powstał alarm. - " Za to przeklęte komary dały się we znaki i szybko opanowały sytuację. Po kilkuset krokach nie wytrzymałem, szatany zmusiły mnie do powrotu. Po wyjściu z gęstwiny na przestrzenną drogę miasteczka nowa niespodzianka: i tu w powietrzu, dotychczas przyjemnie czystym, zjawiły się komarze zastępy piekieł. Słońce właśnie zachodziło, komary się wściekły, człowiek uciekał. Po raz drugi tego popołudnia pomogło mi schronisko: za siatkami jego okien byłem bezpieczny. Ale siatki nie powstrzymywały odgłosów. W szopie tuż przy/ fr schronisku generator, zasilający Charity w światło, zaczął okrutnie warkotać o zmroku i dudniący głos cywilizacji nie pozwalał zmrużyć oka do jedenastej. Więc myślało się: przyjemna to dziura czy cholerna, dobrzy to ludzie czy do bani ? A rano wyłoniła się nowa zagadka, tym razem od strony przyrody: krótko po wschodzie słońca zielone papugi, jak gdyby te samo co dnia poprzedniego, znowu uparcie przelatywały z puszczy w kierunku południowo-wschodnim, tym samym co wczoraj wieczorem. Więc kiedy, do diaska, leciały w odwrotnym kierunku, do puszczy ? 11. Cabacaburi: tu zaczynali się Ąrawakowie Punktualnie o ósmej rano stawił się brodaty Mr. Adam. Jego motorówka waliła zdrowo, poranek był pogodny. Do Pickersgill, ruchliwego tartaku, widniały nad brzegiem rzeki co kilkaset metrów farmy i bungalowy ludności nieindiańskiej, a na mijanych łodziach siedzieli Mulaci, Murzyni, Hindusi i Portugalczycy i siedziały ich kobiety. Dopiero za Pickersgill zaczęły się tere*ny indiańskie: nagle ustały farmy, puszcza nabrała wigoru, łódek widziało się znacznie mniej, a na nich wyłącznie Indian. Odzież nosili taką samą jak tamci, lecz poznawało się ich po rysach twarzy, włosach i po czymś jeszcze, jak gdyby rozmarzonej łagodności. Odtąd na przestrzeni kilkudziesięciu mil cała Pomeroon aż do źródeł i jej dopływy były domeną Indian. O Arawakach gujańskich podróżnicy pisali sporo od przeszło trzystu lat, a wszyscy autorzy jak jeden mąż ich chwalili. Więc w XVIII wieku kapitan Stedman, Anglik, sławił ich pokojowe usposobienie; potem niemiecki baron Sack na początku XIX wieku podziwiał ich fizyczną urodę i wysoką w szczepie pozycję kobiet; inny wybitny Niemiec, Bichard Schomburgk, dął w podobne puzony trzydzieści lat później, a cóż dopiero pastor Brett! On szczególnie umiłował Arawaków, zachwycony ich zaletami ciała i ducha, chociaż pohańce, Bogiem a prawdą, lubili chlać i chodzić bezwstydnie 38 nago. Jeśli do tego dodać historyczny fakt, że sam szanowny gubernator holenderski Sommelsdyck, zawierając z Indianami pokój w 1683 roku, wziął oficjalnie arawaską dziewczynę na konkubinę, ażeby szlachetnie przypieczętować uroczyste zdarzenie — jeśli to wszystko wziąć pod uwagę, mimo woli nasuwało się pytanie, czy tych pochwał nie było za wiele? Czy nie stwarzano tu wyidealizowanej wizji szlachetnego dzikusa? Płynąc na motorówce brodatego Mr. Adama do Cabacaburi, nie potrafiłem opędzić się pewnym wątpliwościom. Obawiałem się rozczarowania. O dwie mniej więcej mile powyżej Pickersgill Mr. Adam skręcił do lewego brzegu, z którego wystawał niewielki pomost na rzekę, i mruknął, że to tu: Cabacaburi. Pastor Brett w swej książce pt. „Indiańskie szczepy Gujany" (The Indian Tribes of Guiana, London 1868) pisał o Cabacaburi, że nad pagórkowatym brzegiem rzeki wśród rozrzuconych chat rosło pełno pięknych drzew guaw, mang, chlebowców, pomarańczy, cytryn, palm kokosowych, także bambusów i bananów, a ponad nimi majestatycznie wznosiło się, niby król, sędziwe drzewo bawełniane, z daleka widoczne. Otóż to królewskie drzewo znikło, zapewne w ciągu wieku uległo starości, natomiast wszystko inne było: i wzgórze, i rozsiane jak ongiś chaty indiańskie, i te same rodzaje drzew, wymienione przed stu laty. Z radosnym zdumieniem patrzałem teraz na nie jak w tęczę. Były tu wszystkie, pięknie prężyły się wszędzie między chatami i tworzyły bajeczny przepych. Przyroda wysadziła tu się na medal. A Indianie ? Młoda niewiasta przy pomoście prała bieliznę, a gdy nadpłynęliśmy, podniosła głowę. Była speszona, ale_tylko na chwilę? „Mają ujmujące rysy twarzy i melodyjną mowę" — pisał o nich Schomburgk, i wypisz, wymaluj, było tak i teraz. Indianka, licząca sobie siedemnaście wiosen, miała przyjemną buzię o jasnobrązowej cerze i po pierwszej chwili zmieszania okazała się wcale rezolutną pannicą. — Good day, gentlemen! — powitała nas miłym głosem. Był melodyjny. Powstała i patrząc nam uprzejmie w oczy, śmiało, z jakimś wdzięcznym wyrobieniem, powiedziałbym: ze światową ogładą, 39 oznajmiła nam najpoprawniejszą angielszczyzną, że jej ojciec, kapitan William, jest w domu i czeka na nas. Kapitanem nazywali tu naczelnika wsi. — Czeka na nas? — zdumiałem się. — Tak, panie! — uśmiechnęła się figlarnie, rozbawiona moim zdziwieniem. — Wczoraj wieczorem doszła do nas z Charity wiadomość, że pan dziś przyjedzie... — Czy pastor Brown jest obecny ? — zapytał Mr. Adam. — Nie ma go. Jest w Georgetown, ale podobno dziś wróci... Nagłe — czy to mi się wydało tylko ? — zaszła dziwna zmiana w dziewczynie, szczególnie w jej twarzy, dotychczas tak wesołej i zuchwałej: miła młódka spoważniała, zastygła. Jeszcze się uśmiechała, ale inaczej, jakby już tylko z obowiązku, z wymuszonej grzeczności, bez przyjemnych ogników w oczach jak przed chwilą. Co ją ukąsiło? Czy tak wpłynął na nią widok starszej kobiety, właśnie schodzącej do nas do rzeki ? Matrona była w sile wieku i przyszła, by zaczerpnąć wody do garnca. Uprzejmie nas pozdrowiła, a dowiedziawszy się, kim ja i z czym, okazała radość i była rzetelnie serdeczna. Wszystko to odbywało się z naturalną swobodą, więc nie rozumiałem, dlaczego ładna dzierlatka tak niespodziewanie przygasła? Przykucnęła znowu obok swej bielizny i, już tylko wzorowa skromnisia, zamknęła się przed nami. W trójkę, kobiecina, Mr. Adam i ja, weszliśmy ścieżką na wzgórze, tu minęliśmy bardzo obszerną plebanię, nieco dalej trochę mniejszy kościół i jeszcze mniejszą szkołę, a wszystko to z,drewna i na solidnych palach. Jakie ćwierć kilometra od przystani dotarliśmy do chaty kapitana Williama. Dalej przed nami i z boków wyłaniały się inne chaty, na pół ukryte w gąszczu bananowców, i rzecz znamienna, świadczące o pewnym dostatku; prawie wszystkie chaty miały wygodne werandy. Na werandzie Williama rzucał się w oczy cały rząd urzekająco barwnych kwiatów w doniczkach. 5 Kapitan miał około pięćdziesiątki, dobroduszne oczy, górną szczękę wystającą do przodu i czujną powściągliwość w zachowaniu. Georgetown nie zawiadomiło go o moim przybyciu, więc wypadło mi siebie opisać i wszystko wytłumaczyć. Następnie William 40 1 z uprzejmym umiarem zadysponował, że na razie ulokuje mnie i ma-natki na werandzie pastora Browna, który pod wieczór miał wrócić z Georgetown; dalej, że jego córka Annett w południe przygotuje dla mnie obiad na plebanii, a synowie jego będą mi zaraz pomagali w łowieniu motyli. William miał ośmioro dzieci, cztery córki i czterech młodszych synów, a tylko najstarsza, dwudziestojednoletnia, była zamężna. Niezwłocznie kapitan zaprowadził nas na probostwo. Potężna weranda mierzyła chyba osiem metrów na piętnaście i była to sala, w której załatwiało się wszelkie czynności pasterskie z wyjątkiem spania; do spania służyły niewielkie przepierzenia z jednej strony budynku. Krótko po moim rozliczeniu się i pożegnaniu z brodatym Mr. Adamem na werandę wpadli z werwą synowie kapitana: Patrick, Jere-miah, Desmond i Leighton, srodze zaintrygowani zabawą, jaka ich czekała. Więc z torby wyciągnąłem siatki na motyle i pouczyłem ich, jak trzeba łowić. Między plebanią a kościołem rosły zielska i niewyraźne krzewy, ale skąpo, a uwijające się tam z rzadka motyle były miernotą; za to zapał młodzików — wulkaniczny. Przyszła również Amiett, by przygotować dla mnie obiad. Była to kształtna dwudziestolatka, mocna, pełnopierśna, z lekka przysadzista, o bardzo zgrabnych nogach, lecz twarzy cokolwiek pucołowatej, nie tak pociągającej jak u dziewoi znad rzeki. Jeśli to prawda, co pastor Brett pisał o arawaskim pojęciu piękna, mianowicie, że wysoko ceniło się dorodne nogi kobiet, natomiast obojętna była twarz, to Annett bardzo odpowiadała tym wymogom. Ale jak przedtem nad rzeką, tak i teraz uderzył mnie pewien rozdźwięk: podczas gdy ciało miała Annett jakieś wyzywające fertyczną zmysłowością, to jej twarz przeczyła temu, twarz o stłumionym, nienaturalnie ascetycznym wyrazie. Trudno było się połapać. Zanim kapitan W^illiam odszedł do swej chaty, zagadnął mnie współczującym głosem: — To pan rzeczywiście z Polski ? Jak tam właściwie ? Czy jest tam naprawdę tak źle ? Nieco oniemiałem, zaskoczon}^ takim pytaniem Indianina. — Źle pod jakim względem? -=-- odezwałem się łagodnie. 41 Moje zakłopotanie teraz z kolei jego stropiło: — Ludzie mówili, że tam... że tam w Polsce nie ma już religii! Kościoły zamknięte... — Ależ to głupstwo! Jest religia! — odpalnąłem. — Kościoły otwarte i kto chce, może się modlić od rana do wieczora... William z uwagą tego słuchał jakby objawienia. — Od rana do wieczora ?! — powtórzył w zamyśleniu. — I każdy może się modlić, a nikt mu nie przeszkodzi, nie zaaresztuje go ? — Przeciwnie! Jest w Polsce takie prawo, że właśnie przeszkadzanie modlącemu podlega karze. — Naprawdę? — westchnął zatroskany Indianin z wyraźną ulgą. — Ludzie po prostu bujali kapitana z tymi zamkniętymi kościołami!— zaśmiałem się. Mówiłem to z żartobliwym docinkiem, ale William poważnie przejął się sprawą i nie mógł ochłonąć: — To dobrze, że kłamali. Gdyby mówili prawdę i kościoły zamknięto, byłoby to straszne, bardzo straszne... Patrzyłem na wzruszonego kapitana z zaciekawieniem: czyżby dobry pastor Brett zasiał w tych ludziach ziarno aż tak mocne, że rodziło aż takie przejęcie? 12. Chłopacy Czwórka chłopaków, synów Williama, ochoczo się uwijała goniąc motyle w pobliżu plebanii, a ponieważ Annett zapowiedziała, że obiad będzie dopiero za godzinę, przyłączyłem się do młodzików. Motyli, powtarzam, nie było wiele, a co było, to słabizna. Latały tylko wytarte pospolitaki z rodzajów Danais i Catopsilia, Ciekawa rzecz, że piętnastoletni Patrick, najstarszy z braci, był najmniej zwinny i prawie zawsze chybiał siatką, za to trzeci z paczki, ośmioletni Desmond, okazał się zapaleńcem, pełnym zręczności i żaru. Przy tej bieganinie szybko powstała między nami koleżeńska , zażyłość, polubiliśmy się wszyscy, a wyraźnie uroczy był Desmond. Sympatyczny wisus miał dryg do łowienia. Obiad Annetty znakomicie mi smakował. Był przygrzany łosoś z puszki, ryż, tarte ziemniaki, grape-fruit i dzbanek orzeźwiającego soku z przepysznie aromatycznych nie znanych mi owoców. Jadłem oczywiście na werandzie i równocześnie wchłaniałem stąd widok na różnorodne gaje wsi tak miły, że wszystkie Grand Hotele świata mogły mi zazdrościć tej panoramy. Czy posyłałem spojrzenia za Annettą? Posyłałem. Pod koniec obiadu dziewczyna zatrzymała się obok stołu i z uprzejmą formalnością, bez uśmiechu, zapytała mnie, czy jedzenie byio dobre. Bardzo dobre, oznajmiłem z zapałem. Ona stała dalej, indiańsko bujna, ze swą zmysłową krzepą i niewzruszoną twarzą. Po chwili zapytała się poważnym, spokojnym głosem : — Czy pan jest żonaty?. — Tak. — To żona pozostała w Georgetown ? - Me. Jest w Europie, w Polsce. — Ooo! — jak gdyby w jej oczach zamigotało przelotne zaciekawienie, a także coś serdeczniejszego: współczucie. Po obiedzie stawiło się już tylko dwóch Williamów, tych najmłodszych, Desmond i Leighton, lecz przed podjęciem łowienia należało wpierw oczyścić siatki, do których przyczepiło się mnóstwo kolcza-sto-włochatych nasion. Owe nasiona dziesiątkami wgryzały się także w spodnie, w skarpetki, sznurowadła i były niemałym utrapieniem w tej porze roku w całej Gujanie. Kilka tygodni później zetknąłem " się z natrętusami nad samą granicą Wenezueli. Ciekawe, że tam Indianie żartobliwie nazywali nasiona sweethearts, czyli kochankami, jako że bardzo przyczepne, lecz w statecznym Cabacaburi tak płoche porównania nie lęgły się w głowach. Więc w trójkę zabraliśmy się do oczyszczania siatek. Przez pięć minut szło dobrze, ale potem moje Indianiątka zaczęły się wiercić, posapywać, marudzić i wyglądać coraz nieszczęśliwiej. Desmond ustał bąknąwszy, że go głowa boli, a Leighton bidula po cichutku uniósł się i bez słowa czmychnął. Wiedziałem, jak to przyjąć, i nie 42 miałem im nic za złe: przecież znałem słabostki Indian na wylot, a zresztą były to młokosiki, takie same jak na całym świecie: nie-wy trwałe. Zjawił się Patrick, najstarszy syn Williama, ale widząc, co się święci i jaka nudna praca, przeląkł się i szybko mnie zagadał pytaniami o Polskę. Między innymi pragnął wiedzieć, czy w Polsce są rosyjskie niedźwiedzie? Chciałem niemal osłupieć: brzmiało to, jak gdyby nad niepocze-sną rzeką Pomeroon w Gujanie indiański wyrostek piętnastoletni potrafił zdobyć się na wyszukaną aluzję polityczną na temat środkowej Europy. Ale nie, Patrick nie był zjadliwy ani tak dalekosiężny. Więc uczciwie odpowiedziałem, że chyba są niedźwiedzie w Polsce, wszakże niewiele ich, i ponoć tylko w Karpatach, ale — teraz ja go wziąłem na spytki — co go skusiło do tak zaskakującej ciekawości, czy Patricka interesuje zoologia ? — Nie! — odrzekł prosto i lakonicznie. — Rum. — Rum? — Tak. „Rosyjski Niedźwiedź". Ów „Russian Bear" był najlepszym gatunkiem rumu, fabrykowanym w Georgetown przez osławionego D'Aguiara, prowodyra całej gujańskiej reakcji. — Pytałem się, bo Polska leży przecież tam, gdzie Rosja — Patrick popisywał się swą wiedzą. — Te kraje są bardzo blisko siebie. — Bardzo! — potwierdziłem. — Z Warszawy do Moskwy nie dalej niż stąd do ujścia Amazonki... — To tak daleko? — Tak blisko... Ale powiedz mi na ucho, Patrick, skąd ci ten „Russian Bear" do głowy przyszedł? Czy lubisz go? — Lubię. W Gujanie Brytyjskiej nikomu nie wolno sprzedawać Indianom alkoholu ani nawet ich częstować. — Lubisz ? To już piłeś go ? — Nigdy, panie, przenigdy! —gorliwie zapewnił, ale na chwilę łobuzersko przymrużył oko, Więc okey, będziemy trzymali sztamę. W ciągu godziny oczyściłem siatki z piekielnych nasion, a gdy ro- botę odwaliłem, stawili się jak na zawołanie Leighton i Desmond, obydwaj już bez bólu głowy,, za to z uśmiechami i gotowi przyjąć siatki. Dziedziniec przed plebanią z jałowymi chwastami był do maku. Natomiast na skraju wsi, w stronę puszczy, strzelały pod niebo imponujące kępy bambusów (tych wychwalanych przez pastora Bret-ta), kolumn wysokich na kilkanaście metrów, i tam młodzi łowcy poszli. Między bambusami krzewiła się solidniejsza roślinność i wnet Desmond przybiegł z ładnym Heliconiusem nanna w siatce. Motyl 0 szlachetnie wydłużonych skrzydłach i pięknej barwie: na czarnym tle czerwona plama oraz żółta kreska — był już niezłą zdobyczą 1 Desmond dostał kilka centów tytułem bodźca materialnego. Kazałem mu iść o kilkadziesiąt metrów dalej, między drzewa samej puszczy, i nie upłynęło dziesięć minut, gdy zdyszany malec l przyniósł motylego asa, wielką jak dłoń pawicę z rodziny sartuni-'.' dów. To był już łuskoskrzydły Gregory Peck, i Desmond dostał ćwierć dolara. — A czy znacie niebieskie motyle, takie wielkie, błyszczące ? — spytałem chłopców. A jakże, znali i mój zuch pomerooński rzeczywiście jeszcze przed czwartogodzinną herbatą złapał ową chwałę południowoamerykańskiej entomologii, wspaniałego błyszczka z rodziny morphidów, Morpho aega. W palcach chłopaka lśniło się to jak cudowny klejnot, budziło ogólne podniecenie, przybiegła Annett, fotografowałem z motylem ją i Desmonda i innych i tak oto przyroda otwierała przed nami swą skarbnicę, a mali chłopacy w Cabacaburi — swe serca. Pierwszy morpho to uroczystość: Desmond zasłużył na pół dolara. _ 13. Surowość obyczajów indiańskich Szczep Arawaków, w zasadzie łagodny i prawy, na skutek gorliwości anglikańskich pastorów stał się nad wyraz bogobojny i wręcz 44 45 purytański. Osiągnął obecnie ten pobarbarzyński poziom cywilizacji i kultury, na którym sprawy religijne, w tym wypadku religii chrześcijańskiej, stanowiły alfę i omegę ludzkiego życia. Żywo przypominał mi zaściankowy świat francuskich wiosek w Kanadzie albo kolonie naszych Kaszubów w Ontario. Tam i tu tłukły się te same pojęcia i pomimo że tam byli katolicy, a tu protestanci, wszystkie trzy środowiska stwarzały podobną atmosferę: tak na przykład płodzenie wielu dzieci uchodziło za akt szczególnej łaski Bożej, a wychowywanie dzieci, zwłaszcza dziewcząt, w zagorzałej surowości obyczajów było dziełem najmilszym Wszechmocnemu. W Cabacaburi na każdym kroku rzucało się to w oczy. Należało stwierdzić z uznaniem zwycięstwo wiktoriańskiego pastora Bretta, który potrafił dokonać przewrotu niemal cudownego: pogan, oddanych, jakby nie było, grzesznej lekkomyślności, rozwiązłym nałogom nagich ciał, pijaństwu — przeobraził dzielny misjonarz w przykładną gromadę purytańskich chrześcijan. Nad rzeką Pomeroon, z tej strony Pickersgill, istniał jak gdyby odrębny świat, inny niż tamten w Charity, a lasy przepojone były duchem natężonej obyczajności. Jakże tutejsi Indianie oddalili się od swych dawnych wierzeń. Kapitan William odwiedził mnie w plebanii krótko po obiedzie.* Podczas miłej gawędy zapytałem go, czy szczep Arawaków wydal ze siebie wybitniejszych ludzi. — Tak — odrzekł William bez wahania — kilku pastorów. A przed stu laty żył Cornelius. Był to wielki pomocnik pastora Bretta, święty człowiek... Umilkł i dopiero po chwili ja musiałem przerwać ciszę: — A w innych zawodach ? Inżynierów, nauczycieli, lekarzy, nie ma? Kapitan, raczej zobojętniały, pokiwał głową i już z mniejszym niż poprzednio zapałem, bąknął: — Taak, są, są! Jest dwóch, trzech nauczycieli... Znowu stanął mi w pamięci mój kilkudniowy pobyt, pod koniec drugiej wojny światowej, wśród zacnych Kaszubów kanadyjskich, żyjących w trzecim i czwartym pokoleniu w lasach prowincji Ontario na zachód od Ottawy. Zadałem wtedy proboszczowi parafii Wil- 40 no podobne pytanie jak obecnie VVilliamowi i odpowiedź dostałem równie podobną i dumną: że z parafii wyszło kilku księży i kilkanaście zakonnic, a do zawodów świeckich raczej nikt. 14. Cholerny koliber Opisać mój szok, gdy przekonałem się, że barwne kwiaty, które tak podziwiałem na werandzie domu kapitana, były sztuczne! Wiedziałem, że cała drobnomieszczańska kołtuneria Ameryki Południowej, nie grzesząca nadmiarem dobrego smaku, lubiła sztuczne kwiaty, pomimo że miała pod ręką zatrzęsienie naj cudniej szych pod słońcem kwiatów naturalnych — lecz niemało mnie zdziwiło, że oto-durna moda przesiąkła nawet do lasów nad Pomeroonem. Wszakże sztuczne kwiaty kapitana były tak powabne, że mydliły oczy nawet kolibrom. Od czasu do czasu zwabiony ptaszek przylatywał i zanurzał dziobek w martwym kielichu, by stwierdzić poniewczasie oszustwo cywilizacji: nie było tam ani nektaru, ani robaczków. Z zadowoleniem, że miał takie kwiaty, opowiadał mi William 'o ich pożytecznym pięknie. Kolibrów, zawsze zachwycających podróżników w tej części świata, było tu mnóstwo. Już w kilka minut po przybyciu do Cabacaburi ujrzałem pierwszego kolibra. Przyleciał do czerwonych kwiatów na krzaku, rosnącym tuż przy werandzie plebanii, i kolibrzym zwyczajem załatwiał swą wyżerkę: zanurzał długi dziobek w czerwonym kielichu, przystając w powietrzu i błyskawicznie uderzając* skrzydełkami. Trwało to pół sekundy, nie więcej, i już migiem przerzucał się do następnego kwiatu i jeszcze kilku innych, po czym, elfiątko powiewne, burknąwszy skrzydełkami trochę głośniej, odleciał jak strzała i znikł z ludzkich oczu. Burczykiem przezwali go-polscy osadnicy w Paranie. Był to szczególny koliber, bo mniej więcej w kwadrans później wrócił, znowu pośpiesznie zbadał kilka czy kilkanaście kwiatów i ulotnił się, ażeby wkrótce od nowa powtórzyć to samo. Był to ciągle, jak miarkowałem, ten sam ptaszek. Jego częste odwiedziny krzaka intrygowały mnie coraz bardziej i, czy chciałem, czy nie chciałem, musiałem o nim myśleć. W tych godzinach jak gdyby na drugi plan schodziły ascezy wsi, poglądy kapitana, łowy Desmonda — natomiast on, czupurny maluda, śmigły uparciuch, pomimo mej woli stawał się łagodną obsesją. Opanowywał moje myśli. W końcu zszedłem do krzaka, by przyjrzeć mu się bliżej, i natknąłem się na kaduczne powikłania życiowe. Krzak należał do rodziny wilczomleczów i był trujący; biały, lepki płyn wyciekał ze złamanych gałązek i także z czerwonych kwiatów, jeśli je zranić. Kwiaty były małe, ale śliczne. Miały bardzo mięsiste płatki, ułożone na krzyż; a kwiatów było tak wiele, że pokrywały krzak czerwonym nimbem. Otóż odkryłem, że na tych płatkach i w kielichach roiło się od ruchliwych mrówek. Zrazu myślałem, że doiły tam jakieś smaczne mszyce, lecz nie. Mszyc nie zauważyłem. Za to mrówki nadgryzały kwiaty i upajały się białym sokiem. Musiał zawierać narkotyk, ogromnie im miły. Wszystkie były wstawione, wyraźnie pod błogim gazem, jakieś niebiańsko szczęśliwe, Witkacowe. Nietrudno było dociec, po co przylatywał koliber. Po prostu zgarniał dziobkiem mrówki i masami je zjadał. Spijał może po drodze i nektar, jednak to pewne, że mrówki były mu lepszym specjałem, a gdzie on wtykał swój dziób i działał, tam one ginęły. Ale znikały nie na długo. Po kilku minutach ciągnęły z dołu, od ziemi, nowe zastępy gorliwych pielgrzymów, ciągnęły po upojenie, po swój raj. Więc koliber często powracał. Myśl o nim wyraźnie mnie prześladowała i zaczęła narzucać dziwaczne skojarzenia. Przyszedł mi na pamięć Amerykanin William Beebe, filozofujący zoolog i poeta przyrody z początków dwudziestego wieku, godny następca Henryka Dawida Thoreau — Beebe od słynnych badań głębin morskich i wysp Galapagos. Otóż przypomniałem sobie, jak w swej uroczej książce o gujańskiej puszczy Beebe rozwodził się nad żelaznym porządkiem wypadków w przyrodzie i w życiu. Tak więc z bezwzględną konsekwencją jedno wyprowadzał z drugiego: żabkę pożerała ryba, by żyć; rybę pożerał wąż, by żyć; węża pożerała sowa, by żyć; sowę pożerał jastrząb, ja- 48 ..Brasilia: szał boskich architektów, twórczość frenetycznei noezii (str. 11) J- J ...Uderzała wyjątkowa dorodność Arawaków... (str. 62) strzębia ustrzelał przyrodnik i tak dalej. Ze słów autora przebijała wiara w rygorystyczną trwałość praw i w słuszność prawd rządzących przyrodą i ówczesnym światem. Był to uregulowany, unormowany świat ery powiktoriańskiej, świętego obowiązku ujarzmiania ludów mniej cywilizowanych, ery Pax Britannica, „uwalniania" przez Amerykanów Kuby, poskramiania przez Anglików Aszantów, błogo ugruntowany świat cesarzy z Bożej łaski i żołnierzy z „Gott mit uns" na brzuchach. William Beebe, przeniknięty duchem tej ery, widział wszędzie dokoła siebie celową mądrość niewzruszonych prawideł natury. A dziś na co napatoczyłem się w przyrodzie gujańskiej ? Jakoś ta żelazna logika związków przyczynowych spisywała się nietęgo. Krzak euphorbii obwarował się jadem swej żywicy, a jednak guzik mu to pomogło: obżerały go mrówki. Mrówki, których nieomylny instynkt społeczny rozsławiali różni Maeteriinckowie (a niejedni A. Fiedlerzy tymże niezgorzej wtórowali) — mrówki wysiadły: urzynały się jak cztery dziwki i traciły sławetną przezorność samozachowawczą. Padały ofiarą kolibra. A koliber, tak narzucający się człowiekowi, czy miał dobrze w głowie i nie był stukniętym ryzykantem ? Dawniej uśmierciłbym go dla zbiorów, dziś Avitałem go z życzliwym uśmiechem (ale on o tym nie wiedział). Więc coś okropnie się zmieniło w naszych oczach i na naszyci) oczach. A na szerokim świecie jak było dziś ? Szkoda gadać. Królowej Wiktorii nic jeno przewrócić się w grobie. Ileż tych uciesznych wyłaman od uświęconej linii: choćby ci Aszantowie w Afryce Zachodniej. Ongiś zaciekle bronili się przeciw Anglikom, białym imperialistom; dziś, po odzyskaniu wolności, zaciekle bronią się przeciw własnym despotom o czarnej skórze. Cholerny koliber, sprawca cudacznych skojarzeń. 15. William, kapitan Indian . Osławiony smutek tropików (lecz nie ten etnografa Levi-Straus-sa), nachodzący białego przybysza zazwyczaj pod koniec dnia, dziś 4— Spotkałem szczęśliwych Indian. 49 szczególnie dał mi się we znaki. Słońce już zachodziło, a ja wciąż siedziałem samotny na werandzie nieobecnego pastora Browna i nie wiedziałem, co będzie dalej i gdzie przenocuję. Kapitan William od kilku godzin nie dawał znaku życia. Podczas tego czekania uderzyła mnie rzecz zdumiewająca, mianowicie zupełny brak komarów w Cabacaburi, oddalonego przecież tylko o dwadzieścia kilka kilometrów od zakomarzonego Charity i leżącego nad tą samą rzeką. Na szczęście o zmroku przyszła Annett i mój hamak oraz moski-tierę powiesiliśmy w narożniku werandy. Ale dopiero sytuacja się wyjaśniła, gdy w pół godziny później wrócił z Georgetown pastor — Father Brown, jak go tu nazywali — i, rzecz przewidywana, chętnie zgodził się na mój pobyt w plebanii. Father Brown trochę zbił mnie z tropu. Znając historię Cabacaburi i widząc panujący tu rygor obyczajowy spodziewałem się surowego, rzutkiego duszpasterza. Tymczasem Father Brown nie był surowy: był wychudzony, przyciszony, chorowity — był chory. Po-kaszliwał w sposób niedwuznacznie suchotniczy. Był to biały z drobniutką domieszką krwi murzyńskiej. Urodził się na Jamajce, kilkanaście lat pastorował gdzieś w Nikaragui, od dwóch lat przebywał w Gujanie, a od miesiąca w Cabacaburi. Jego poprzednik słynął tu ze stanowczości i twardych zasad, takich jakie zapewne ongiś wpajał Indianom pastor Brett, podczas gdy Brown był łagodny i cichy. Ale jak się okazało, rządy sprawował nad swą trzodą nie mniej silne niż tamten. Była to cicha woda. Krótko po Father Brownie zjawił się kapitan William i jak karny żołnierz wiary zdał pastorowi sprawę z tego, co w gminie działo się podczas jego kilkudniowej nieobecności. Potem Brown i ja zasiedliśmy do kolacji. Sucherlawy pastor mało, prawie nic nie jadł, a był przecież po całodziennej podróży. Ja, głodny jak wilk, wcinałem rzetelnie i ja, gość, przyjaźnie go zachęcałem do jedzenia. Annett przygotowała dla nas (a może głównie dla pastora ?) bardzo smaczną kolację i nagle obleciał mnie szampański, szubieniczny humor. Gdzież ja się dostałem ? Z dworu, od nocnej już puszczy, dochodziły nas ogłuszającą wrzawą syki i skrzypy zawziętych świerszczy, a tu mnie, przybysza o normalnych zmysłach, otaczało troje istot zapamiętałych w swej surowej pobożności, ludzi równie niepojętych 50 i fantastycznych jak ta czarna puszcza. W tj'm gronie jak gdyby wyłamywała się pogańskim buntem tylko jedna rzecz, jędrne ciało Annetty, ale tylko ciało: dusza jej i umysł tonęły w chrześcijańskiej pokorze. To wszystko było i zabawne, i trochę niesamowite. Pod koniec kolacji, o godzinie siódmej piętnaście, zaszło przełomowe zdarzenie. Przed kilkoma dniami miałem w radio w Georgetown z gujańskim redaktorem wywiad, utrwalony na taśmie magnetofonowej. Zapowiedzieli mi, że pójdzie dziś na falach eteru, ale nie wiedziałem, o której godzinie. Uprzedziłem o tym kapitana Wilłia-ma, który manipulował przy odbiorniku Browna i o 715 schwycił wywiad. Stwierdziłem, że wypadło dobrze. W serdecznych słowach, (budzących zaufanie, poprawną z cudzoziemska angielszczyzną) przedstawiłem się i wyjaśniłem cel mego przybycia do Gujany Brytyjskiej. Mianowicie chciałem zebrać materiały do napisania dwóch książek, jednej reportażowej o moich aktualnych wrażeniach, drugiej historycznej powieści z osiemnastego wieku, opisującej ówczesne wypadki wśród tutejszych szczepów z punktu widzenia samych Indian. Wywiad podobał mi się, bo przekonywająco podkreślał moją przyjaźń dla Indian. Podobał się również obecnym, zwłaszcza dwojgu Arawakom. Annett raz, drugi raz spojrzała na mnie dziwnie, inaczej niż dotychczas, a kapitan tak się rozruszał, że ogarnęło go roz-rzewnienieTPo kolacji, w trójkę, Father Brown, kapitan William i ja, ucięliśmy sobie ożywioną gawędę na temat puszczy, dzikich zwierząt i ludzi nad rzeką Pomeroon. Wystarczyło, bym zadał tylko maleńkie pytanie, a staczał się na mnie cały wielki nurt wyjaśnień i przyjaznego polotu. „Jeśli kto chce sprawić Arawakom największą przyjemność, niech wypytuje się o ich język", pisał przeszło wiek temu Richard Schomburgk. Ale teraz wypytywałem się Williama po prostu dlatego, że potrzebowałem językowych realiów do mej powieści. Słowa Sehomburgka sprawdzały się do dnia dzisiejszego: kapitan był w siódmym niebie, że mógł mi się przysłużyć. A czynił to z tym większym zapałem, że — jak mi przy tej sposobności wyjawił — dzieci jego, tak samo jak cała młodzież w Cabacaburi, wcale już nie umiały 51 po arawasku i przeszły na język wyłącznie angielski. Stawały się Anglikami rasy indiańskiej. Ale przede wszystkim rozprawialiśmy o rzeczach bliskich i miłych Williamowi, o groźnych jaguarach i chytrych ocelotach, o rybach złych i dobrych, o kaprysach tukanów, papug i ryjkonosów, o przygodach z wężami i wampirami. Kapitan coraz więcej się przejmował, płonął niezwykłym ogniem w oczach, w swym podnieceniu stawał się —• jeśli tak powiedzieć można — coraz bardziej indiański. Tylko raz w życiu byłem świadkiem podobnego uniesienia, gdy stary Dżinarivelo na Madagaskarze wpadł w trans podczas opowiadania o swej puszczy. Z dworu oprócz świerszczowych świstów wdzierały się nowe, absurdalne dźwięki, pochodzące ponoć od żab. Przed kwadransem rozmawialiśmy o dawnych obyczajach i wierzeniach Arawaków. Nagle William podniósł rękę na znak, żebyśmy zamilkli, i znieruchomiały wsłuchiwał się w noc. Po chwili wyjaśnił nam przytłumionym głosem: — Gwiżdże prawie tak samo jak kanaima!... Kanaima to, jak wiadomo, demon dawnych czasów, groźny ongiś postrach pogańskich Indian. W takim porównaniu bogobojnego kapitana, i to na werandzie plebanii, tkwiła nuta niewysłowionej groteski. — Czy chodzi o te ponure jęki — spytałem — jakich dobywają żaby ? — Nie, o nie! — zaprzeczył William żywo i bardzo poważnie. — Prawdziwy kanaima inaczej się odzywa, o, w ten sposób, bardzo podstępny!... I kapitan, dziwnie poruszony, zagwizdał kilka łagodnych tonów, nadzwyczaj delikatnych, jak gdyby od małego ptaszka pochodzących. Nastało kłopotliwe milczenie, tak nas wszystkich przejęło: oto Indianin wyrywał się z kręgu chrześcijańskiej wiary i umykał do pogańskiego ducha. Dopiero po słusznej chwili Father Brown odezwał się miękko, cichym głosem ojcowskiego napomnienia: — Nie ma kanaimów! 52 Ale wzruszony William nie dosłyszał nagany w głosie pastora i brnął dalej w swym podnieceniu. Opanowała go nieprzeparta chęć dobywania dźwięków kanaimy, więc przeciągle pogwizdywał na różne tonacje i uporczywie powtarzał ni to do nas, ni do siebie, że tak właśnie odzywa się kanaima, tak cichutko, nie inaczej, że to prawdziwy głos kanaimy... I gwizdał, wciąż gwizdał. Wtem Father Brown wrzasnął z całych sił, rozpaczliwie, gniew- nie: -- Nie ma kanaimy! Nagły jego wybuch wstrząsnął moimi nerwami, a Williama poraził. Kapitan, jak ścięty, przestał bajdurzyć. Zgasł, skulił się, oprzytomniał. Jeszcze się uśmiechnął, ale już bez brawury jak przed chwilą; uśmiechał się pokornie, skruszony. — Nie ma kanaimy! — grzecznie i ulegle powtórzył za pastorem. Po chybionym odskoku Indianin wracał na łono chrześcijaństwa. 16. Wariacki paradoks tropików Noc, następująca po namiętnych gawędach wieczoru, zapisała się w pamięci najniedorzeczniejszym paradoksem: nigdy jeszcze tak nie marzłem jak tej nocy, przeżytej w gorącym pasie ziemi, zaledwie o siedem stopni szerokości od równika, i do tego w nizinie, blisko oceanu. To był niespodziewany sadyzm tropików: szczękałem zębami, jak nigdy jeszcze. . ' Po piekielnie upalnym dniu, normalnym w tych stronach, wieczór był już mile orzeźwiający i bez komarów, co powitałem z przyjemnością. Gdy bractwo się rozeszło, a Father Brown znikł za swym przepierzeniem, zrzuciłem z siebie odzież i w koszuli tudzież w majteczkach wgramoliłem się na hamak. Przypilnowałem, ażeby wisząca nade mną moskitiera dobrze przylegała do hamaka. Zanim sen mnie zmorzył, rozmyślałem błogo nad życzliwością dobrych ludzi: hamak i mośkitierę pożj^czyła mi Janet Jagan, żona gujańskiego premiera. 53 Wkrótce wybiło mnie ze snu dotkliwe uczucie chłodu. Ale miałem dość energii, by wywikłać się z hamaka i z moskitiery i poszukać spodni i skarpetek; włożyłem je na siebie. Z otuchą wtarabaniłem się z powrotem w hamak — rzecz nie tak prosta, jak się wydaje — i przez chwilę przysłuchiwałem się narwanym piskom owadzich i plażowych beatlesów: wściekały się na dworze nie wiadomo czemu, zu-połnie jak ich ludzkie odpowiedniki. Który z nich — pytałem się z humorem — był głosem kanaimy ? Ale humor wnet się wy studził. Drżąc na całym ciele łatwo wytrzymać przez kilka minut. Ale drżeć nieustannie przez godzinę i dłużej, po prostu przez wieczność, to męczyło jak choroba. Nie przestając dygotać, w chwilach trzeźwiej szych starałem się zrozumieć nieznośny fenomen. Że taka wilgoć w tej puszczy? Że taka ogromna rozpiętość ciepła między dniem a nocą ? Lecz skąd ta rozpiętość ? Ostatecznie znowu wstałem i włożyłem na siebie wszystko, co jeszcze miałem w torbie: drugą koszulę, drugą parę majtek i skarpetek, a na to wszystko poczciwy płaszcz igelitowy, ten za 120 złoci-szów. Czy pomogło ? Po wejściu w hamak wciąż się trzęsłem. Był taki ziąb, że problemem stawały się ręce: jak trzymać je najbliżej ciała, by nie uronić resztek ciepła ? Po dwóch, trzech godzinach tych pokręconych tortur przyszła kolej na osłabione nerwy i podminowaną wyobraźnię. W czasie wieczornej rozmowy towarzysze moi wielce rozwodzili się nad krwiożerczymi nietoperzami w tej okolicy. Powszechnie nazywano je tu wampirami, lecz błędnie, bo wielkie nietoperze w rodzaju wampirów skromnie żywiły się tylko owadami. Natomiast krwiopijne potworki, stosunkowo małe gnidy, należały do innych rodzajów o niewinnie brzmiących nazwach. Otóż lasy Gujany wyjątkowo obfitowały w tych amatorów krwi, będących miejscami istną plagą. Nietoperze dobierały się w nocy podczas snu do swych ofiar nacinając ludziom skórę przeważnie u nóg i zlizując —¦ nie ssąc, jak dawniej mniemano — wypływającą z ranki krew. Bywało, że napadnięty, nie wiedząc o tym, tracił krwi tyle, iż przez szereg następnych dni ledwo mógł włóczyć nogami. Tak więc Father Brown i kapitan William nakarmili mnie wieczb rem mnóstwem groźnych historii o, ,wampirach", a pastor opowiadał, 54 jak sam na własnym ciele doznał niemiłej przygody w jednej z pierwszych nocy po przybyciu do Cabacaburi: rano z przerażeniem ujrzał się w łóżku, zbroczonym srodze we krwi. W pierwszych godzinach po północy, roztrzęsiony i osłabiony od zimna, zacząłem na hamaku ulegać chorobliwej wyobraźni. Nie to, że widziałem dokoła siebie latające nietoperze. Ghyba ich nie było, ale — mogły były latać. Możliwość napaści przecież realnie istniała i ta myśl stawała się koszmarem. Nogi wciągałem kurczowo pod siebie, przykrywałem je płaszczem (wiadomo: zawsze zbyt krótkim) i oto dojmujące zimno i wytwory gujańskiej puszczy płatały mi absurdalnego figla: zapędzały mnie dziesiątki lat wstecz, w lata najwcześniejszego dzieciństwa, w mroźny klimat bajki o Madejowym łożu. Tropikalny świt zastał mnie skostniałego, ale z całą skórą. Jeśli ludzie w Polsce będą mnie w przyszłości pytali, jakie przeżycie w tropikach utrwaliło mi się najmocniej w pamięci, to odpowiem bez wahania: ta zimna noc w Cabacaburi. 17. Barwna rzeka Od chwili przełomowego wywiadu w radio kapitan William stał się moim wielkim przyjacielem, opiekunem i przewodnikiem. Ogarnął go chwalebny zapał, by mi wszystko pokazać i wytłumaczyć,' więc rano następnego zaraz dnia wybraliśmy się jego łódką z przy- » czepnym motorem do wioski Santa Monica. Leżała nad samą rzeką o jakie dziesięć kilometrów powyżej Cabacaburi. Motor, choć marki Johnson, był do luftu, po stu metrach zastraj-kował, ale tylko na dziesięć minut. Drugi raz przystanęliśmy o pół kilometra dalej, zajeżdżając do chałupy prymitywnej (ale z werandą oczywiście) Archibalda Home'a. Wszyscy na fest schrześcijani-zowani Indianie Gujany Brytyjskiej mieli już pyszne, angielskie nazwiska i imiona, tak samo zresztą jak wszyscy tutejsi Murzyni. Ar-chibald Home był po prostu starym Indianinem z ruchliwego ongiś 55 szczepu Akawojów. Jako młodzian przybłąkał się z zachodu, osiadł między Arawakami, ożenił się z ćwierć Mulatką, zapomniał ojczystego języka, nie nauczył się żadnego innego, ale chociaż zgrzybiały, zdziecinniały i prawie bezzębny, cieszył się u ludzi sporym poważaniem: był churchmanem, czyli zakrystianem w Cabacabtiri, a może tylko zwyczajnie dziadem kościelnym; poza tym umiał rzępolić na skrzypcach, własnoręcznie zmajstrowanych. Dla uświetnienia naszej wyprawy kapitan William zabrał go do Santa Monica. Między jednym a drugim gaśnięciem motoru kapitan wtajemniczał mnie w polityczne powiązania Indian. Nie lubili Murzynów — oświadczył — bo oni są gwałtowni i chamscy, ani Hindusów, bo podstępni. — Więc kogo lubicie ? — spytałem uświadamiając sobie, że wymienione dwa odłamy stanowiły przeszło dziewięćdziesiąt procent ludności tego kraju. — Na kogo głosowaliście w ostatnich wyborach? — Na D'Aguiara! — odrzekł William z nieukrywaną dumą. Jasne: CAguiar, zagorzały reakcjonista, głosił skrajną zachowawczość, więc za nim szło jak w dym duchowieństwo wszystkich wyznań, za duchowieństwem zaś — na pasku — wszyscy Indianie Gujany. Krajobraz nie zmieniał się. Gęsta puszcza przylegała do samej rzeki. Miejscami chyliły się nad wodą olbrzymie sercowate liście, wielkie jak płyta stołu, upiornie fotogeniczne, i kapitan pouczał mnie, że to rośliny nokoboko. Czasami mijali nas inni Indianie na motorówkach, a kapitan podawał mi ich nazwiska i czym się trudnili. Większość ich niczym wyraźnym, ale motorówki posiadali. Właściciele silniejszych motorów mieli coś do czynienia z tartakiem w Pickersgill, a indiański brygadzista w tartaku, Stone, prześcignął nas z takim hukiem i szumem, jakby go na sto koni wsadzili. — Na sto nie, ale motor jego miał czterdzieści osiem koni — oznajmił kapitan z dumą. 56 18. Dwa wzgórza w Santa Monica Santa Monica, wioska o połowę mniejsza niż Cabacaburi, rozsiadła się tak samo na wzgórzu przy rzece i tak. samo na szczycie wzgórza miała dominujący kościół. Kościół stał na mocnych palach i był równocześnie szkołą — obydwie instytucje ściśle związane ze sobą w Gujanie — natomiast na dole między palami, na parterze, otwartym na przestrzał, odbywało się cotygodniowe targowisko. Był dziś dzień, targowy i zebrała się kupa Indian, do czterdzie-ściorga. Ludzie jacyś ospali i niemrawi, a towarów serdecznie mało, trochę bulw kassawy, trochę bananów i pomarańczy i czegoś tam jeszcze. Tutejsza pielęgniarka, fertyczna niewiasta i heroina przedsiębiorczości, stanowiła centrum handlu, bo z termosu sprzedawała małe kostki lodów po jednym cencie. Nabyłem cały jej zapas za jednego dolara i kazałem rozdać wszystkim obecnym. Gest, przyjęty z uznaniem, nieco ożywił towarzystwo. Ale dopiero wytężona propaganda kapitana Williama tudzież zachęta pozyskanej pielęgniarki na temat mej osoby powoli przebudziły ludzi. Wykupione (za kilkadziesiąt centów) wszystkie na targowisku karmelki stworzyły nowy etap międzynarodowego zbliżenia. Wtedy Archibald Home, olśniony moją szczodrością, doznał natchnienia artysty, stanął w cieniu szkoły-kościoła i zagrał na skrzypcach. Nie powiem, żeby ...grał, jakby niebo gi-ało, % dziewczę stało i słuchało... ale jednak przygrywał wesoło i skocznie, jakby na polską nutę. Gra jego była potrzebna Williamowi, bo — jak wyszło na jaw — wkrótce nastąpiła główna atrakcja, dla której przypłynęliśmy do Santa Rosa: kapitan William postanowił tu zapoznać mnie z indiańskimi tańcami i potrzebował akompaniamentu skrzypiec. — Czy to będzie taniec makari ? — uradowany zdębiałem. — Na Boga, nic podobnego! — odrzekł takim głosem, jakby złe duchy przepędzał. —Przedstawię obecne tańce indiańskie!... 67 Obecne miały ładne nazwy: mary mary, tengeru, galiron, lasapa, i William wszystkie mi je pokazywał przywołując kumotrów, kumoszki i sam dokładając starań. Ale to było żałosne widowisko. Całe to żółwie ruszanie się stwarzało karykaturę przytupywań, było melanżem słoni, niedźwiedzi i ryjkonosów, zalatywało kiepską parodią cake-walka, slowfoxa i menueta na ślimaczych obrotach. Home rychło dostroił się do melancholii tańców, zaniechał żwawych polek, zdobył się nawet na kościelne hymny. Gdzież werwa i ogień dawnych indiańskich tańców, choćby owego makari jeszcze sprzed trzech, czterech pokoleń, sławy ówczesnych Arawaków? W tym tańcu, podobnym ongiś z ferworu do naszych góralskich lub do kozaka, wylewali tutejsi Indianie nadmiar swej fantazji i, co wjęcej, skuteczny bunt podnosili przeciw złym duchom. Stać ich było wtedy na bunt przeciw przemocy złych sił. Dziś nie było werwy ani buntu. Arawakowie tańczyli po chrześcijańsku, najwyraźniej zahukani pod niewidzialną batutą ducha pastora Bretta. ~* Ale co to ? Któraś młoda niewiasta tańcząc niewydarzonego cake--walka nie była w sosach, manifestowała jakiś sprzeciw i niezadowolenie swe wyrażała — czyżbym źle widział ? — niedwuznacznym wyrazem pogardy na twarzy. Sfotografowałem ją i partnera — i miałem słuszność, jak się później przekonałem na zdjęciu. Ale skąd ta niechęć u prawomyślnej chrześcijanki? Uraczyli mnie również kassiri, fioletowym napojem z lekka sfermentowanym z kassawy. Przepiłem nim z Wiłliamem coś w rodzaju bruderszaftu. Dawniej Arawakowie żłopali niemalże hektolitrami ten sam trunek, tylko znacznie mocniejszy, i pławili się w pogańskiej swawoli. Dziś przyuczono ich picia godziwego napoju, cienkiego. W Santa Monica przyroda krzewiła się nie zmieniona od wieków, dziś równie prężna i bogata jak kiedykolwiek. Wspaniała puszcza nie sparciała, nie odmieniła się rzeka ani wzgórza i wątpię, czy nawet chaty uległy zmianom w ostatnich stu latach. A nad nami tak samo jak od niepamiętnych dni przelatywały skrzekliwe papugi i krążyły nagogłowe sępy. Tylko z ludźmi coś się stało. Wypędzono z nich dawną indiańską duszę i włożono w nich inną. Wmuszono im nowego Boga, chyba nie chrześcijańskiego, lecz takiego, jakiego wyroili sobie misjonarze z oparów swych przywidzeń i starych testamentów. Nie bez podziwu patrzyłem na sprawną robotę pastorów, byli to wytrawni mistrzowie magii. Szlachetny i krewki ongiś szczep zakuli w rygory; i to tak sumiennie, że zakutym ani przez myśl nie przeszło pragnienie buntu. Gwałt, zadany Arawakom, najlepiej sobie uzmysłowiłem patrząc na ich niedołężny taniec. Obok wzgórza, na którym stała Santa Monica, wznosił się o dwieście kroków sąsiedni pagórek i kapitan William poszedł tam ze mną. Na szczycie stała między innymi zaroślami palma kujuru, jak mi ją nazwał towarzysz, o okrutnie kolczastym pniu. Na palmie osiedliła się cała kolonia czarnych kacyków-tkaczy o ślicznie czerwonych plecach. Kilkadziesiąt ich workowatych gniazd zwisało z gałęzi palmy. Przezorne, rozgarnięte ptaki: kolczasty pień, ich gromadność i zawieszenie gniazd świetnie broniły ich przed wrogami. I ruchliwe, czupume ptaki: ileż one tam napyskowały, co za kłótnie odchodziły, jakie doskakiwanie sobie do oczu, ile ptasich konfliktów, aż w uszach puchło od ich pogańskiego wrzasku. To były zuchwałe wciąż pogany. Z zachwytem śledziłem dziwność i termedie małych krzykaczy. Ich wojowniczość miała dla mnie wyjątkowo miły posmak — teraz, po pz*zybyciu tu z tamtego wzgórza. 19. Karibowie Od niepamiętnych czasów zmorą Arawaków byli" Karibowie, szczep ongiś okrutny i wojowniczy, groźny dla wszystkich sąsiadów i niesąsiadów. Miał szczególnie potężnych i doświadczonych czarow-ników-piajów. Jak Irokezi w Ameryce Północnej, tak i Karibowie zapuszczali się setki mil w głąb kontynentu po chwałę i jeńca. Jeńców albo zjadali, znani z ludożerstwa, albo sprzedawali do niewoli Holendrom nad rzekami Corantyne i Coppename, co czynili jeszcze do połowy dziewiętnastego wieku. Odłam Karibów, żyjący w górnym dorzeczu Pomeroonu, nie dawał spokoju Arawakom, dopóki ci sami nie nabrali bitności, a później nie zawarli sojuszu z Holendrami. 59 Obecnie kapitan William żył z sąsiadującymi Karibami w chrzęści/ jańskiej zgodzie, ale opowiadał mi o niewygasłym wciąż uprzedzeniu między obydwoma szczepami. Zwłaszcza gdy bardziej krewka młodzież spotykała się, docinała sobie zgryźliwym językiem i wszczynała często bijatyki. Kapitan William był ponad małostkowymi waśniami i chcąc tym się poszczycić, w drodze powrotnej zawiózł mnie do ustronia Paraika, leżącego między Santa Monica a Cabacaburi. Podczas gdy Arawakowie żyli nad otwartą rzeką, że tak powiem: publicznie, na oczach wszystkich, to Karibowie, chrześcijanie od dawna, lecz niby drugiej kategorii, jak gdyby kryli się w gąszczu, na uboczu. Musieliśmy wpłynąć w kręty dopływ, najeżony korzeniami nadbrzeżnych drzew i okrutnie błotnisty. Dopiero jakie pół kilometra od Pomeropnu ujrzeliśmy wyłaniające się z mokradeł niewielkie wzgórze. Na jego szczycie stała typowa indiańska chata, ale dość obszerna i zasobna: widać, że mieszkał tu nie byle kto, nie oberwaniec. Mieszkał Malekaj, kapitan okolicznych Karibów. Zastaliśmy go w domu. Leżał, był chory, miał atak malarii. Dźwignął się i przywitał nas uprzejmie, chociaż osłabiony i złamany. Z wyglądu niczym nie różnił się (w każdym razie dla mnie) od sąsiadów Arawaków; był w sile wieku o przyjemnych rysach twarzy i lekkim zezie w oku. Przyrzekłem dać mu kilka pastylek aralenu, a William obiecał przysłać je dobrosąsiedzko specjalnym gońcem — i pożegnaliśmy się. — Jego ojciec za młodu —¦ wyjaśniał mi William, gdy opuściliśmy chatę — jeszcze zagrażał naszym osiedlom, a dziadek nie stronił od mięsa ludzkiego... Mówił to zupełnie bez urazy ani złośliwości, tonem rzeczowego sprawozdania. 0 kilkaset metrów dalej było inne wzgórze, na którym żył drugi, młodszy kapitan Karibów. Gdy przebrnęliśmy tam częściowo naszą łodzią, częściowo pieszo ścieżką wśród mokradeł, powitano nas jeszcze przyjaźniej niż uczynił to Malekaj. Młodego kapitana otaczały ładne, zdrowe dzieci oraz trzy uśmiechnięte kobiety, z których jedna była jego żoną. — Jacyś tu bardzo zdrowi! — zwróciłem się do Williama. — Zdrowi! — odrzekł. — A dlaczego nie? Why not? 60 — Malaryczna okolica... — Wcale nie. Co prawda tu błota, ale nie ma malarii. Malekaj złapał ją gdzie indziej... Tu nawet komarów mało! I kto zgłębi kapryśne tajemnice przyrody? W ziejącej trzęsawiskami okolicy, tu w Paraika i także w Cabacaburi, nie doznałem komarów ani na lekarstwo, natomiast w miasteczku Charity, leżącym przecież nad tą samą rzeką, kłębiły się ich miliony! Podczas gdy kapitan William wdał się w żywe pogaduszki z Karibami, mnie przykuł widok pokojowej koegzystencji między zwierzętami. Mieli tu żółtawego kundla i oswojonego czarnego ptaka: ten podobny był do naszego drozda, a zwali go canebird, bo chętnie przebywał wśród trzciny cukrowej. Pies miał pchły i chyba ich nielicho. Leżał na klepisku rozciągnięty jak pasza. A ptak lubił jeść pchły, więc wyłapywał je dziobem z psiej sierści. Otóż jego żarliwe przejęcie tą zbożną pracą, a wyuzdany wyraz rozkoszy i wniebowzięcia na gębie psa stwarzały niewymowną idyllę cudacznego szczęścia. W tej szczodrej chacie—¦ stwierdziłem ucieszony — wszystkim przypadła jakaś przyjemność, każdy był zadowolony:, rozochoceni Karibowie, kapitan William, żółty pies, czarny ptak i ja. Długo tu nie zabawiliśmy. Towarzyski Karib odprowadził nas śliską ścieżką aż do roztoki, gdzie stała nasza łódź. Gdy ruszyliśmy, on wspiął się na pień powalonego drzewa i stojąc nad wodą żegnał nas podniesioną ręką. Nagle spostrzegłem niezwykłą jego urodę. Był piękny, atletycznie zbudowany, jakiś Weissmuller tych lasów czy Baszanowski. Prawie że nagi, tylko w krótkich spodenkach, stał w najswobodniejszej pozie, a jednak wyglądał jak pomnik. Mimo woli przywodził na pamięć patetyczne postacie Indian na litografiach Catlina z pierwszej połowy dziewiętnastego wieku albo ryciny bohaterów Coopera w pierwszych wydaniach jego dzieł. Rzecz po prostu wzruszająca i absurdalna, i śmieszna, a jednak ten młody Karib był doskonały w swej muskularnej krzepie. I jak idealny miał sztafaż: nad nim wisiał półmrok otaczającej puszczy i wisiała groźna romantyka przeszłości jego szczepu. Zaraz po powrocie do Cabacaburi wręczyłem Williamowi kilka tabletek aralenu i trochę w duszy powątpiewałem, czy kapitan speł- 61 ni swe przyrzeczenie. Ale była to niegodna i niemądra podejrzliwość: kapitan William posłał tabłetki choremu, właśnie tym samym wykazując swą arawaską wyższość charakteru. W kilka dni później spotkałem Malekaja w Charity i dowiedziałem się, że dostał lekarstwo jeszcze tego samego dnia i że dobrze poskutkowało; szybko wyzdrowiał. William był świadomym chrześcijaninem. "' 20. Zdeptany nietoperz Niedziela w Cabacaburi była oczywiście dniem kościoła i skupienia religijnego. Szczep Arawaków odznaczał się czystością, a tego dnia młodzież i kobiety od samego świtu śpieszyły nad rzekę, ażeby z pomostu przystani łodziowej umyć się staranniej niż zazwyczaj. Trochę przeszkadzaliśmy sobie, gdy ja równocześnie goliłem się na pół nagi. Postanowiłem pójść tylko na pierwsze nabożeństwo o godzinie ósmej, chociaż Father Brown zachęcająco powiadamiał mnie, że będzie także drugie w dwie godziny później. — Chciałbym trochę połowić motyle, więc chyba nie pójdę na drugie nabożeństwo — tłumaczyłem się. — Czy to nie przeszkadza ? — Ależ bynajmniej! — odrzekł pastor. Więc przystojna Annett dała mi zawczasu niezwykle smaczne śniadanie i poszedłem na ósmą. Już przed ósmą ludzie zaczęli schodzić się do kościoła, a wszyscy byli nie tylko odświętnie ubrani, kobiety aż po samą szyję, ale z ich twarzy i ruchów przebijało uduchowienie. Znowu, jak już kilkakrotnie w ostatnich dniach, uderzyła mnie wyjątkowa dorodność Arawaków. Łamag ani niewydarzonych gęb nie było tu wcale, a zwłaszcza dzieci i młodzież przypominały płótna angielskich mistrzów z osiemnastego wieku. Więc znowu podziwiałem szlachetny wdzięk kobiet i łagodne rysy dziewcząt, szkoda tylko, że ich wszystkich, Indian i Indianki, tak posępnie paczyła purytańska surowość. 02 Przy wejściu do kościoła musiałem przystanąć i spojrzeć na podłogę. Na progu leżał nieżywy nietoperz, spłaszczony i zaschnięty, lecz z rozpostartymi błonami lotnymi. Wyglądał nieco groźnie, jak ucieleśnienie diabła w starochrześcijańskiej ikonografii, a że tak leżał w samym progu i nikt go nie usuwał, miało chyba jakieś znaczenie. Ale jakie ? Czy to, że u wejścia do przybytku Boga zdepcze się siły nieczyste ? A może to był jakiś symboliczny sprzeciw wobec przybysza z bezbożnego kraju? Jeśli takie chimeryczne pomysły nurtowały indiańską wieś, to ile tkwiło w tym uczuciowego zagmatwania i duchowej udręki! W kościele, urządzonym dość skromnie, siadłem po prawej stronie, na ławkach dla mężczyzn; lewą nawę zajmowały kobiety. Nabożeństwo składało się głównie z hymnów, intonowanych przez Father Browna przy pomocy niedużych organów i zaraz podejmowanych przez wiernych wielkim, dźwięcznym chórem. Kazania z ambony w naszym pojęciu nie było, natomiast pastor przez dłuższy czas ogłaszał drobiazgowe wiadomości z parafii, by później znowu przejść na triumfalny śpiew hymnów. Całkowite oddanie się modłom, pobożne skupienie Indian — oto co wszechwładnie panowało w kościele .NŚwiadczyło o dobrej robocie pastora Bretta i jego następców, dowodziło o ich druzgocącym zwycięstwie nad pogańskością mieszkańców puszczy. Ci siedzieli pokorni, w chrześcijańskie niebo wzięci, chyba podobni z carliwości do pierwszych chrześcijan z katakumb rzymskich, i nic nie mogło wyprowadzić ich z nastroju. Nawet psy nie. Kundle wpadały do kościoła, kręciły się między nogami ludzi, a nikt ich nie wypędzał: należały nierozdzielnie do życia Indian i nie były tu świętokradztwem. Natomiast gdy głośniej zakwiliło jakieś niemowlę, matka zaraz je wyniosła z kościoła. Po nabożeństwie ludzie wychodzili na dwór jakby przebudzeni ze snu, a przestępując przez próg wielu deptało nietoperza. Czynili to świadomie. Więc jednak nietoperz coś oznaczał. Później, czekając na werandzie probostwa na chłopaków, mających towarzyszyć mi w motylich łowach, zajrzałem pobieżnie do książek ułożonych na podłodze pod ścianą. W poprzednich dniach już kilkakrotnie je wertowałem. Pokaźna jak na te strony bibliote- 63 ka składała się z przeszło dwustu dzieł, a wszystkie, bez wyjątku wszystkie, dotyczyły spraw religijnych. Było kilka przewodników dla misjonarzy, jak zdobywać i utrzymać dusze pogan, ale większość książek, prawie wszystkie, odnosiła się do Biblii, a szczególnie do Starego Testamentu. Była to gloryfikacja Starego Testamentu, świętego pisma tak drogiego pastorom wszystkich ewangelickich odłamów. Bijąc się w pierś przyznam się do bluźnierstwa: na chwilę wyobraziłem sobie, jaki bal, jaki bigos powstałby w tym dostojnym gronie, gdyby tu wpuścić, niby szczupaka do karpiego stawu, „Opowieści biblijne" naszego Zenona Kosidowskiego. 21. Na motorówce „Nieulękła" W Cabacaburi zamierzałem pozostać jeszcze kilka dni, ale wypadło inaczej: wyjechałem w najbliższy poniedziałek. W poniedziałek odbywało się w Charity cotygodniowe targowisko, więc z niedalekiego Pickersgill rano tego dnia wychodziła do miasteczka motorówka: okazja raz na tydzień. Zatem serdecznie pożegnałem się z bliskimi mieszkańcami Cabacaburi, zwłaszcza z kapitanem Wil-liamem, z Annettą uregulowałem rachunek, śmiesznie niski, za jedzenie i ruszyłem do Pickersgill na przygodnym kanu z przyczepnym motorem. Było dla mnie miłą niespodzianką, że nie sam opuszczałem Cabacaburi. Do Charity wybierały się również dwie młodsze córki kapitana Williama, a poza tym dwie inne hoże dziewoje i trzech młodzieńców. Wszyscy byli ubrani odświętnie, a u Indianek zauważyłem nie bez zdumienia modne buciki na wysokich szpilkach. Poranek był chłodnawy, toteż dziewczyny pokryły ramiona szerokimi szalami z kretonu, a gdy w Pickersgill przesiedliśmy się do wielkiej motorówki i panny szale zrzuciły z siebie, ledwie oczom dowierzałem: kokietki miały śmiałe dekolty, bardzo światowe. Ani razu nie widziałem tak swobodnego strój u w samym Cabacaburi. W Pickersgill wsiadło na motorówkę moc ludzi, około trzydziestu, i to przeważnie młodych. Wśród nich byli jeszcze Indianie i Indianki, ale tu kończył się ich teren: większość przybyszów stanowili Murzyni i Mulaci. Biały był tylko jeden na łodzi: A. F. Naprzeciwko mnie siadła młoda, rozłożysta w ramionach Indianka, tak bardzo podobna do dwóch znanych w Poznaniu pływaczek sióstr-bliźniąt, że zacząłem się do niej uśmiechać. Ona, zrazu zdziwiona, nie pozostała mi dłużna, ale nie zamieniliśmy ze sobą słowa, ani wtedy, ani później. Kapitanem stateczku był bardzo jowialny, przyjemny Mulat, dobry znajomy wszystkich pasażerów z wyjątkiem mnie. Najbliżej niego siedziały obydwie córki Williama, więc filut zaczął opowiadać im ucieszne dykteryjki, a bawić je, a dowcipkować i chociaż trudno rozumiałem jego gujańską angielszczyznę, jasne było, że jego pieprzne facecje nie nadawały się dla uszu mniszek. A przecież, o dziwo, jak chętnie słuchały ich wszystkie cztery rozpromienione dziewczyny z Cabacaburi. W miarę oddalania się od indiańskiego terenu wzrastało ożywienie na motorówce, noszącej szumną nazwę „Fearless", Nieulękła. W kwadrans po opuszczeniu Pickersgill młodsza z córek Wiłliama, Florence, z torebki dobyła hiszpańskie kolczyki i przyczepiła je sobie odważnie do uszu. Były okazałe i wyzywające. Po drodze motorówka raz zatrzymała się na parę minut na jakiejś przystani, gdzie nad brzegiem oczekiwał na nas śliczny jak grecki bóg hinduski młodzian w nieskazitelnych spodniach, a z obnażonym torsem. Florence wysiadła do niego i przez czas postoju para młodych na oczach wszystkich pasażerów tkliwie ze sobą szeptała. Po ascetycznych dniach w Cabacaburi tak nagły przeskok nastrojów oszałamiał i prawie gorszył. 22. Bunt młodych O wpół do dziesiątej przybiliśmy do Charity. Nie poznałem maleńkiej mieściny o cichych marzeniach kowbojskich. Dwadzieścia 3 — Spotkałem szczęśliwych Indian. 05 przeszło autobusów i kilkadziesiąt łodzi przywiozło tego poranku z całej okolicy ze czterystu ludzi, głównie młodzież. Ulice, bary i sklepy wypełniły się wielką ludzką wrzawą. Przeważali Murzyni, ale sporo było także Indian i Indianek. Nieliczni starsi przybysze handlowali, natomiast młodzież, wyraźnie rozpalona, szukała rozrywki. Krążyła głodna i chciała się wyszumieć. Dziewczyny, wystrojone jia swoiste bóstwa, podkreślały swe wdzięki. Różne melodie z kilku jednocześnie głośników mieszały się z wybuchami śmiechu i wesołych okrzyków. Wszystkim świeciły rozlatane oczy, dziewczyny były rozochocone, wielu galopantów zawianych. Po kwadransie ochłonąłem ze zdumienia i powoli wczułem się w zjawisko. Był to protest. Żywiołowj^ protest zdrowych ludzi przeciw gwałtowi, zadawanemu ludzkiej ciuszy i ludzkim zmysłom. Sto łat temu udało się z*dławić to, co Arawakom było drogie, pewnie dlatego, że pastor Brett był wybitną osobistością, a purytanizm— potęgą. Dziś na półkach plebanii pastora Browna wciąż tkwiła staroświecka biblioteka, a purytanizm nadal trzymał — czy chciał trzymać — w okowach puszczę nad rzeką Pomeroon, ale świat poszedł naprzód, dzisiejsi młodzi Indianie wyłamywali się«pod władzy. Więc oto arawaskie dziewuszki nie posiadały się z radości, flirtowały, żartowały. Były wesołe na pohybel wczorajszym hymnom w ca-bacaburskim kościele — i skwapliwie przyjmowały zaloty przystojnych Mulatów. Nie było tu jeszcze rozpasania, chociaż panowała burzliwa wesołość. Dwa razy powstawały na ulicy bójki, ale inni w czas poskramiali zawadiaków. Wielu rumem dodawało sobie animuszu, i chociaż Indianom nie wolno było podawać alkoholu, dwóch wyrostków tak strąbiło się w pestkę, że upadłszy na ziemię nie mogło już powstać o własnych siłach. Był to także objaw buntu przeciw istniejącym przepisom. Wśród ciżby wałęsałem się swobodnie z rolleiflexem w ręce, jedyn}' tu Europejczyk. Niektórzy pod gazem przyjaźnie mnie zaczepiali, lecz łatwo ich się pozbywałem jowialnym żartem. Trudniej było z białawym potomkiem Portugalczyków z Madeiry. Miał czarny wąsik, stał w gronie kilku innych i dawał mi energiczne znaki, ażebym się zbliżył. Niewiele wypił. Gdy podszedłem, on do mnie grzecznie, po co ja tu ? 60 — Ot, tak sobie! — odrzekłem z głupia frant. — Szwendam się. — Czy poszukuje pan czego ? — Tak. — Dziewczynki? — Raczej miłych wrażeń. — Wrażeń ?! — zawołał rozbawiony i zaintrygowany. Był uprzejmy, więc wyjaśniłem mu, żem literat z Polski, szukający wrażeń do książki o Gujanie. — Ale jak się pan z Polski wydostał ? — zdziwił się. — Przez zieloną granicę ? — Nie, normalnie: za paszportem. — To ludzi stamtąd wypuszczają ? — utkwił we mnie oczy niemal przerażone. — Jak najbardziej! — zasiniałem się i swobodną wesołością swą zadałem mu ćwieka. Stropił się: nie chciał uchodzić za ciemniaka. Teraz z kolei ja natarłem na niego, co tu porabia ? Miał farmę nad rzeką, o milę stąd. — Przejeżdżając widziałem tam ładne bungalowy! — wyraziłem uznanie. On machnął ręką lekceważąco: — Ładne, ładne... Ładne — podjął żywiej — są tu tylko dziewczynki, prawda? — Ujdą. Ale w Georgetown są ładniejsze. — Ładniejsze z twarzy — stwierdził rzeczowo — za to nacią-gaczki! — Oj, to prawda! — przyznałem mu. Ucieszył się, że jesteśmy tej samej myśli, i jął życzliwie wypyty- ¦» wać, czy ja piję, czy palę, czy lubię odskoki w bok, bo chyba jestem żonaty — a gdzie żona ? Gdy dowiedział się, że w Europie, ogromny błysk zaciekawienia i nadziei rozjaśnił jego oczy: gotów był pomóc mi uczynnię. Ale bardzo go zgasiłem pytaniem, czy on także żonaty — i przyjaźnie się rozstaliśmy. Zaraz po południu zaczął się odpływ ludzi. Wpisałem wtedy do notesu: ,,O 4 godzinie jeszcze ruch, nerwowość, podniecenie. Pozostała młodzież jest zuchwalsza, na krawędzi rozwydrzenia. Raj dla piersiomanów. O 4 trzydzieści bunt młodych dobiega końca. Ostatni maruderzy wsiadają na łodzie. Wyczerpani wracają do swej puszczy i do pastorów. Za tydzień przybędą tu po nową dawkę „swobody". Biedny pastor Brett, biedny Brown! Coś żałośnie przegrali !" Potem jeszcze dodałem sentencjonalnie: „Taki los każdej przemocy. Jaszcz, jeśli napisze o tym recenzję, znowu wypomni mi ten banał". ' / Na pół godziny przed zachodem słońca raźnym krokiem wypuściłem się szosą w kierunku południowo-wschodnim, w stronę cywilizacji. Po przebyciu półtora kilometra zawróciłem i szedłem z powrotem już inaczej, powolnym krokiem rozmarzonego smakosza: zaczęła się przede mną na zachodnim niebie teatralna orgia barw. Dziś tak samo jak w inne wieczory, niewiarogodna rozkosz patrzenia. Ale upojenie okupuje się bólem, juk mądrze wpisałem do notesu. Było to przecież w Charity i w pewnej chwili pojawiły się w bajecznie różowym powietrzu miliony okrutnie ciętych komarów. Przyśpieszyłem kroku, jak wariat opędzałem się rękoma, ale mało to pomogło, nie chroniło od bólu i klęski. Za mną pędziły cztery dziewuszki, Murzyniątka, i doganiały mnie. Miały ręczniki i chusty i wymachiwały nimi w powietrzu. Widząc mnie poczuły solidarność wobec wspólnego wroga. Najstarsza z nich, może dwunastoletnia pannica, przyskoczyła do mnie i bez słowa zaczęła bić ręcznikiem moje plecy: dziesiątki komarów siadały tam na koszuli. Dziewuszka biła z pasją, z całej duszy, z zawziętą przyjemnością. Doznałem oprócz ulgi także uczuć masochisty. Więcej, wydawało mi się, że w tej chwili przypominałem Anglików u schyłku ery kolonialnej : oni jak ja mieli wciąż jakieś korzyści, chociaż bili ich Murzyni. IV. GBORGETOWN (Gęstniejące chmury) 23. Coraz burzliwiej w Georgetown Do Georgetown wróciłem w wigilię Gwiazdki. Nad rzeką Porne-roon nie przebywałem długo, a jednak w tym czasie w nastrojach stolicy coś wyraźnie się zepsuło. Polityka się rozpiekliła, napięcia wzrosły, ludzie więcej patrzyli spode łba, a przybrała zwłaszcza wrogość między Murzynami a Hindusami. Ongiś gubernatorzy angielscy zdobyli dla Anglii całą Amerykę Północną, gdyż skutecznie podjudzali Irokezów przeciw kanadyjskim Francuzom. Obecnie gubernator brytyjski Gujany używał podobnych chwytów dla ukrócenia zbyt antykolonialnych zamierzeń lewicowego rządu doktora Jagana i udało mu się nieźle podburzyć Murzynów przeciw Hindusom. Wbicie klina między dwa proletariackie odłamy, stanowiące 90 procent całej sześćsettysięcznej ludności kolonii, było majstersztykiem nie lada i paraliżowało skutecznie poczynania Postępowej Partii Ludowej . Nastrój nowych pogromów wisiał w powietrzu. W orędziach gwiazdkowych, jakie pojawiły się w lokalnej prasie, Hindus Jagan wyciągał rękę do partii Burnhama na zgodę i współpracę. Murzyn Burnham brutalnie odrzucał tę rękę, a D'Aguiar, gu-jański kuzynek północnoamerykańskiego Goldwatera, wyklinał wszystkich komunistów i burzycieli ustalonego porządku świata. Na czołowym miejscu tutejszego Daily Chronicie wydrukowano także podniosłe orędzie królowej Elżbiety do wszystkich Brytyjczyków 0 konieczności zwalczania nędzy na świecie. Gazetę kupiłem o dwieście kroków od mego hoteliku Rima, a gdy wracałem do siebie, trzech ulicznych żebraków, kolorowych Brytyjczyków, jeden dorosły 1 dwóch młodocianych, domagało się ode mnie jałmużny. Z postaci dramatycznych, występujących w obecnej tragedii gu-jańskiej, najwięcej zaciekawiali mnie Murzyni. Było ich co prawda o sto tysięcy mniej niż Hindusów, ale podczas gdy Azjaci w większości tkwili na wsi jako ryżowi farmerzy i robotnicy na plantacjach cukrowych — to Murzyni zalegali miasta, pchali się na urzędy, 71 zwłaszcza do policji, a tu w Georgetown nadawali ulicom ton. Ton nie tylko swą ilością, ale i temperamentem, zawadiacką fantazją, zawziętością. Byli wybuchowi, krzykliwi, pochopni do awantur. W każdym z nich siedział tęgi zabijaka mniej lub bardziej popędliwy. Ocierając się o nich w stolicy, często przypominałem sobie kroniki z dawnych czasów Gujany. Zwłaszcza utkwiło mi w pamięci pewne zajście, opisane w książce pod tytułem „Podróż do Surinamu" przez kapitana J. G. Stedmana. Ów Stedman, Anglik czy Szkot z pochodzenia, przystał w Europie do oddziału ochotników, wysłanych w 1773 roku przez Holandię do Gujany-Surinamu dla stłumienia buntu czarnych niewolników i ratowania holenderskiej kolonii. Bystry obserwator, a przy tym człowiek prawego serca, nie ukrywał swego oburzenia na niesłychane okrucieństwa, popełniane przez holenderskich plantatorów i władze kolonii. Po powrocie do Europy napisał o swych przejściach trzyto-mowe dzieło. Było to nieodparte, druzgocące oskarżenie stosunków w kolonii, a tak świetnie ujęte, że tłumaczone pod koniec osiemnastego wieku na języki europejskie, stało się ówczesnym bestsellerem i do dziś zachowało świeżą wymowę klasycznej twórczości demaskatorskiej . W swej pracy Stedman przytaczał nie jeden raz przykłady nieprawdopodobnej wytrzymałości fizycznej Murzynów na ból i opisywał wypadki nieludzkiej zaciekłości, gdy spotykała ich wyjątkowa krzywda. W czasie pobytu Stedmana w Gujanie skazano na karę śmierci pewnego Murzyna nazwiskiem Neptun. Winowajca ukradł barana, ażeby dać go swej bogdance, i biały zarządca plantacji, mający chętkę na tę samą dziewczynę, postanowił Neptuna powiesić za kradzież. Nie doszło do tego, bo Neptun zastrzelił zarządcę, po czym władze kolonialne zasądziły szalonego niewolnika na przykładną karę śmierci z torturami. W obecności ludzi z plantacji skazańca przywiązano do krzyża, kat (zawsze czarny niewolnik) odciął mu mieczem lewe ramię, następnie sztabą żelazną połamał wszystkie kości i jako uśmierconego odwiązał od krzyża. Jednak Neptun odzyskał przytomność i zaczął głośno przeklinać swych białych sędziów. Opierając głowę na krzy- żu, zażądał od pomocników kata fajki do palenia, ale członkowie sądu nie pozwolili mu dać, a oprawcom kazali go skopać i opluć. Prosił, by odcięto mu głowę, bo chce umrzeć tylko jeden raz — a gdy puszczono to mimo uszu, nabrał sił i na złość sędziom zaczął śpiewać donośnym głosem różne piosenki. Przytomnie żegnał w nich swych przyjaciół, obecnych przy egzekucji, a kupca, który był mu winien pięć florenów, upomniał, by dłużnik pieniądze oddał jego dziewczynie. Następnie szczegółowo omawiał swój proces i logicznie wytykał błędy sędziów. W pewnej chwili spojrzał na słońce i poprosił przyjaciół, żeby już poszli, bo zbliża się ósma i stracą posiłek, jaki o tej godzinie otrzymywali. Miał nie tylko jasną głowę, ale i sarkastyczny humor. W pobliżu żołnierz jadł suchy chleb. Zauważył to Neptun i zapytał, dlaczego je suchy chleb. „Bom biedny!" odrzekł żołnierz. Na to Murzyn zaśmiał się i poradził mu, by wziął jego odcięte ramię, a będzie miał mięso do chleba. Skazaniec żył jeszcze trzy godziny. Mógł tak długo wytrzymać i kpić z sędziów — tłumaczył autor żywotność Murzyna —• bo ponosiła go wściekłość, duma, pogarda i koszmarna przyjemność na myśl, że wnet wymknie się z rąk prześladowców. Potomkowie takich czupurnych junaków otaczali mnie teraz w Georgetown. Znakomicie sobie zdawałem sprawę, że wielu z nich miało w sobie zaciętość i upór dawnych Neptunów. Podszczuwanie ich przeciw siłom postępu niewątpliwie mieszało szyki ludziom dobrej woli i hamowało naturalny rozwój wypadków — ale hamowało na jak długo? W czasie pobytu w Georgetown lubiłem pod wieczór wychodzie nad brzeg oceanu i odbywać spacery po wale przymorskim. Dął od Atlantyku przyjemnie chłodzący wiatr, a na zachodzie niebo sposobiło się do codziennego szaleństwa kolorów. Przychodził tam czasem Cheddi Jagan, mający niedaleko swój „czerwony dom", siadał na kwadrans na jednej z ławek obok innych ludzi, szukających odprężenia i spoglądał w dal. Był, jak zawsze, opanowany, łagodnie uśmiechnięty, pełen ludzkiej życzliwości do-świata. Witaliśmy się przyjaźnie i wymieniali serdeczne słowa. Lu- I biliśmy takie spotkania. Ja ściskałem dłoń nie tylko niezłomnego bojownika, lecz i dobrego człowieka, a on — widział we mnie przedstawiciela kraju, który darzył go szczerym uczuciem i podzielał jego wiarę w przyszłość. 24. Kilkoro Polaków Spotkania z Polakami, żyjącymi w odległych krajach, były zawsze głębokim przeżyciem. W Gujanie Brytyjskiej poznałem ich kilku, mieli swe siedziby w Georgetown, ale działalnością swą obejmowali cały kraj, i także część Atlantyku: dwóch z nich, Zakrzewski i Starzyński, posiadali kuter i łowili w morzu krewetki z dobrym powodzeniem. Ich wszystkich przywiódł tu los po wojnie. Chyba najwybitniejsze i poważne stanowisko zajmował lotnik Julian Pieniążek, były myśliwiec z dywizjonu 303 z czasów wojny, a obecnie stojący na czele pilotów w tutejszej państwowej linii lotniczej British Guiana Airways. W jego kulturalnym domu, w otoczeniu miłej angielsko-- polskiej rodziny, spędziłem niejedną serdeczną chwilę, a gdy kiedyś wracałem znad granicy Wenezueli do Georgetown, Pieniążek pilotował samolot i, żeby mi sprawić przyjemność, z bliska okrążył kilkakrotnie gujańskie cudo przyrody, gigantyczno-legendarny wodospad Kaieuteur na rzece Potaro. W czasie innego przelotu z zachodu do stolicy, z Ambaimatai, miałem tylko jednego współpasażera i okazało się, że to Polak, Józef Pieniak, przybyły tu przed kilku laty z Kanady. W diabły poszły fascynujące rzeki i puszcza, nad którymi przelatywaliśmy, nie miałem dla nich oka: tyle było do opowiadania sobie, a Pieniak ogromnie chciał wiedzieć, gdzie w Polsce leży Raciąż i jacy tam ludzie. Posiadał kopalnię diamentów nad górnym Mazaruni i miał w Georgetown śliczną, młodą żonę, Amerykankę ze Stanów, która przybyła po niego na lotnisko w Atkinson Eield i zawiozła nas swym sa- mochodem do miasta. Była to sobota, więc zaprosili mnie na wspólną kolację do restauracji hotelu Tower. A tam w przepełnionej sali zastałem oczywiście Jerzego Golasa z żoną i, co było nie oczywiste, w towarzystwie adwokata Grocholskiego, działacza polonijnego z Kanady, a mego dobrego znajomego z Winnipegu, z okresu mojego tam pobytu w 1945 roku. Grochołski przyleciał do Gujany na dziesięć dni. „Świat jest mały", „góra z górą" itd. Jerzy Golas był bezsprzecznie najbarwniejszą postacią, i to nie tylko wśród Polaków gujańskich. Uchodził tu za milionera i chyba słusznie. Urodził się w Jeleniu na Górnym Śląsku. Za młodu „urwis jak cholera", rozczytany w kryminałach i przygodach podróżniczych, pod koniec wojny, nie mając jeszcze dwudziestu lat, wyrwał się w świat. Za morze, do Kanady, a stąd na Alaskę, by zostać poszukiwaczem złota i podobnych skarbów. Alaska zawiodła, natomiast w Kanadzie nauczył się latać, a że rozpierała go niespożyta energia i przedsiębiorczość, śmignął do Gujany Brytyjskiej, słynnej z bogactwa diamentów i złota. Tu kuci finansiści poznali się na młodym człowieku, pomogli mu i oto po niewielu latach Golas stał się potęgą: posiadał dwie prosperujące kopalnie diamentów i cały system związanych z tym składnic, a poza tym trzy własne samoloty, Dessny 115, i okazały bungalow w puszczy nad rzeką Mazaruni. Rzecz zrozumiała, że miał śliczną willę przy Thomas Street w Georgetown, także kosztowne auto niby krążownik szosowy i młodziutką żonę-Kreolkę, pochodzenia, jak przypuszczam, portugalskiego. Niezmordowany człowiek wielkich interesów miał dość bujnych sił, by jak młodzik być zadurzonym po uszy w żonie i dwojgu maleńkich dzieciach. W kilka dni po moim powrocie znad rzeki Pomeroon Golas przyleciał do Georgetown, dowiedział się o moim pobycie w stolicy od komisarza indiańskich terenów, Prasata, i odwiedził mnie w gospodzie Rima pewnego popołudnia. Słyszałem już o tej lokalnej sławie, więc z ciekawością, choć ukrywaną, spozierałem na niezwykłego gościa. Nie miał jeszcze czterdziestki, był niskawy,' tęgawy, mniej przystojny niż ci inni Polacy, ale za to uderzający rzutkością i siłą woli, co biło wyraźnie z jego twarzy i ruchów. Typ mocnego człowieka czynu. Natychmiast wszczęliśmy żywą, serdeczną rozmowę, jak gdybyśmy się znali od lat. Golas wiedział już o moim zamiarze udania się do Indian nad górnym Mazaruni, więc oświadczył, że chciałby mnie tam zabrać swoim samolotem, a na miejscu, w Kamarang Mouth, leżącym w samym sercu indiańskiego terenu, będzie mnie gościł w swoim bungalowie. Ponętną propozycję przyjąłem, ma się rozumieć, ze szczerą radością. Była czwarta godzina, pora herbaty w Rimie. Poprosiłem Golasa, by wypił ze mną. Podczas gdy ja nalewałem mu herbatę z czajnika, on trzymał sitko nad filiżanką. Widzieliśmy obaj, jak mu trzęsła się ręka. Z zakłopotanym uśmiechem powiedział na usprawiedliwienie: — Trzęsie mnie: nerwowe życie! Więc widocznie za to, żeby być milionerem w Gujanie, płaciło się jakąś cenę. Wieczorem o siódmej, po kolacji, Golas ponownie przyjechał do Rimy swym gigantycznym wozem i zabrał mnie do siebie na Tho-mas Street. Był to kolonialny dom zamożnego przedsiębiorcy, a obszerny salon, przytulnie i ze smakiem urządzony, miał zachęcający bar. Żona Golasa była nie tylko młoda, ale i miła, powabna i po kreolsku rozmarzona od szczęścia i macierzyństwa. Zastałem tam również dwóch innych Polaków, bliskich współpracowników Golasa: Krzeszowiec, wysoki, chorobliwie chudy, lecz urodziwy przystojniak o męskiej twarzy, cierpiał na przewlekłą filarię, wywołaną tropikalnymi pasożytami, oraz na nieznośną manię besserwisser-stwa; drugi, Tadeusz Lipka, osiemnastoletni siostrzeniec Golasa, pracował w jednej z jego kopalni diamentów jako nurek i był nader sympatycznym chłopakiem, lecz nerwowo tak roztrzęsionym, że sprawiał wrażenie, iż lada chwila cały się rozleci lub zakrztusi. Poznałem tam także młodą, uroczą Połkę-Kanadyjkę. Zofię Bur-chardtową, która jako przyjaciółka rodziny Golasów przyleciała z Toronto do Gujany na krótkie ferie. Przedstawiała do tego stopnia uderzający typ polskiej Zosi, że rozkoszowałem się jej szczególnym wdziękiem w otoczeniu ludzi, tak bardzo innego niż ona pokroju. Innego: byli także Gujańczycy. De Freitas, bogaty właściciel tartaku, żywy, wesoły, bardzo opalony jegomość, bodaj czy nie krewny żony Golasa; i jakiś były białawy District Commissioner, czyli starosta, i jeszcze jakiś sąsiad, zażywny, jasny Miilat, spec od diamentów. Z wyjątkiem, rzecz prosta, Zofii Burchardtowej i chyba także młodego Tadeusza, mającego tylko hinduskie kociaki w głowie, było to towarzystwo skrajnie reakcyjne, prokolonialne i pro--d'Aguiarowe, antyjaganowe. W barze stało kilka gatunków whisky, koniaków, dżinów, rumów tudzież różne coca-cole z lodem, więc szybko rozochociły się towarzyskie nastroje w salonie. Jowialny De Freitas, zaczepnie uśmiechnięty, trącił się ze mną szklanką whisky i rzekł z drwiącą troskliwością: — Czy nie obawia się pan, że po powrocie przycapną pana bol-szewiki i ześlą na Sybir ? Me należę do ludzi o ciętym języku, ale tym razem odpaliłem z miejsca: — To pan nie wie — odrzekłem z miną wtajemniczonego spiskowca —r- że teraz zsyłają już nie na Sybir, lecz na sam księżyc? De Freitas, pozbawiony swej złośliwej pointy, buchnął śmiechem, ale zbyt głośnym. W pewnej chwili spojrzałem z tkliwą wdzięcznością i z podziwem na naszą polską Zosieńkę Burchardtową: w zgiełkliwej kompanii tych wybrańców losu, rzekomo tak szczęśliwych łowców powodzenia a przecież okropnie podminowanych dziwnymi kompleksami, trawionych widmem pomylonych gonitw, chorych na roztrzęsione nerwy, bliskich histerii — ona jedna wydawała się zdrową, zrównoważoną, mądrą istotą, była jakimś uosobieniem wdzięku i spokoju. Miała tak czyste, niebieskie oczy. V. RZEKI MAZARUNI I KAMARANG (Indianie Akawoje i Arekuna, adwentyści na rozdrożu) 25. Przelot nad puszczą gujańską Władze Gujany Brytyjskiej idąc mi na rękę przyznały mi bezpłatne przeloty na szlakach British Guiana Airways, co było główną zasługą Mr. Searwara, dyrektora Rządowego Ośrodka Informacyjnego, oraz kierownika linii, Mr. Boodhoo. Ale wolałem skorzystać z zaproszenia Jerzego Golasa, Więc pewnego południa Krzeszowiec zawiózł nas samochodem na prywatne lotnisko tuż za miastem i wsiedliśmy, Zofia Burchardtowa, młody Tadeusz i ja, do Dessny 115. Samolot wyglądał jak śmieszna, za wielka zabawka dla chłopców, ale był cudem technicznej sprawności — i pomieścił nas wszystkich. Golas krzepką ręką zakręcił śmigło, skoczył do środka i samolot ruszył z kopyta. Maszyna i pilot rzeczywiście na medal. Wyraźnie stanęło mi przed oczami: w tym, co się nazywa Gujaną Brytyjską, tkwił patos. Nad samym brzegiem Atlantyku cienki pas gęstego zaludnienia to ekscentryczna perwersja geografii. Tu przewrócił się kot w miechu, bo tylko margines kraju był ważny i miarodajny, natomiast cała olbrzymia reszta, chyba 97 procent powierzchni Gujany, pozostała bezludziem i zieloną pustką. Za to na tej przybrzeżnej falbance co za kotłowisko ludzkich pasji, ile uczciwych dążeń obok dzikich porywów, ile intryg Waszyngtonu i Londynu. Wzięliśmy natychmiast kurs zachodnio-południowo-zachodni. W piętnaście sekund przeskoczyliśmy Georgetown-i- przedmieścia, w sześćdziesiąt sekund rzekę Demerarę i tulący się do niej sznur plantacji cukrowych, a zaraz za nimi zamroczyła puszcza. Po kilku minutach rozbłysła pod nami nowa olbrzymia rzeka, szeroka na 4 do 5 kilometrów: Esseąuibo. Ongiś wszędobylscy Indianie nazywali ją młodszym bratem Orinoka. Nieco dalej na południu, u ujścia rzeki Mazaruni do Esseąuibo, leżała mieścina Bartica. W lekkiej mgiełce nie widzieliśmy jej. Przeszło sto lat temu żyło w tych stronach wielu Indian, więc zacny misjonarz Armstrong, Anglik, w 1833 założył tu dla nich misję i nazwał 8 — Spotkałem szczęśliwych Indian ją Bartioa Grove. Ale gdy później odkryto nad rzeką Mazaruni złoto i diamenty, zwalało się z wybrzeża moc mniej zacnych, a zapalczywych poszukiwaczy szczęścia. Rozwydrzona hałastra czarnych porkknockerów, jak ich nazywano, nie oszczędzała nikogo, napastowała Indianki, zabijała Indian. Niezawodnie Murzyni odpłacali się za to, że dawniej, w okresie ich niewoli, Indianie, sojusznicy wówczas plantatorów, polowali w lasach na zbiegłych niewolników i poj-manych zwracali plantacjom. Późniejsza akcja wyduszania Indian trwała do dwudziestego wieku i z dawnych mieszkańców wyludniła niemal doszczętnie olbrzymie puszcze środkowej Gujany. Resztki szczepów, które uszły z życiem, wypchnięte na zachód, zaszyły się w mniej dostępnych ustroniach nad .granicami Brazylii i Wenezueli. Tam teraz lecieliśmy. A tu znowu potężna rzeka pod nami, Cuyuni. Jak gdyby olbrzym posiekał jej koryto na kawałki, setki wysp wśród niezliczonych progów. Te piekielne progi w dolnym biegu trzech najważniej-szyoh rzek, Esseąuibo, Mazaruni i Cuyuni, kaducznie zaszpuntowa-ły interior Gujany od strony morza i sprawiły jego niedostępność aż do dni lotnictwa. Pod nami wciąż gęsta, nieprzerwana, bezdrożna puszcza, bez ludzi, za to ponoć pełna zwierza. Po przeszło półgodzinnym locie, 0 prawie dwieście kilometrów dalej, znowu tęga rzeka: jeszcze raz Mazaruni. W tym miejscu szeroka na dwie Wisły pod Warszawą. Indiańska nazwa Gujany znaczy: kraina wielu wód. I o dziwo, jakieś osiedle nad rzeką, kilkanaście mizernych chałup. — Czy to Indianie ? — wołam poprzez huk motoru do Golasa. — Nie. Tumereng. Oczywiście, mogłem był wyczytać z mapy, że to Tumereng. Osławione centrum diamenciarzy nad Mazaruni, gniazdo szaleńców 1 rozmarzonych nożowników, jaskinia występku, unikana jak piekło przez misjonarzy wszystkich wyznań, gdzie każdy towar był kilkakrotnie droższy niż w Georgetown i gdzie prostytutkom płaciło się diamentami (jak u nas, w Europie, nieraz za „dawnych, dobrych" czasów). Ale to mgnienie oka. Tumereng znikł jak sen, dajmy na to: jak zły sen, i znowu pozostała nieskażona zieleń puszczy. Nagle ziemia fan- i tastycznie podskoczyła do naszego samolotu i nieledwie — tak się zdawało •— trącała jego podwozie. Wlecieliśmy oto w rejon stołowych gór, groteskowych formacji, których ściany wznosiły się prostopadle do tysiąca metrów tworząc u góry równinę. Było tych tektonicznych dziwactw coraz więcej i były coraz wyższe. Zaścielały cały południowy widnokrąg, a tam daleko, o jakie osiemdziesiąt kilometrów od nas, w przebłyskach słońca zamajaczyła najwyższa z tych naturalnych fortec, baśniowy i baśniami przepojony masyw Roraimy. Niezwykłe kształty tych gór stwarzały aurę zuchwałej nieziem-skości, jakby kaprysu opętańców. Nie dziwić się, że tutejsi Indianie zaludnili je swymi demonami, a nawet Conan Doyle skusił się na napisanie fantastycznej powieści ,,Zaginiony świat": rozległe płaskowyże Roraimy, odcięte od reszty globu, ożywił okazami fauny z zamierzchłych okresów, stworami, które dawno już wyginęły wszędzie indziej na ziemi, a tu. cudem odosobnienia, przetrwały do dzisiejszych dni. Przelot nad dzikimi turniami i wyżynami stołowych .gór, zwanych na mapie Merime, trwał kilkanaście minut i ponownie rozwarła się pod nami szersza dolina z wielką rzeką pośrodku. Kilkanaście domków i między nimi nieduże lotnisko wzdłuż rzeki. To było Kama-rang Mouth. Dessna zamaszystym łukiem obniżyła lot, zabolało nas w uszach i Golas, as lotniczy, sprawną (choć drżącą przy herbacie) ręką zgrabnie usadził samolot na ziemi. O kilkadziesiąt kroków, w kotlinie, połyskiwała rzeka. Znowu Mazaruni, ale tu, w swym górnym biegu, już nie szersza niż dwie Warty pod Poznaniem. Byliśmy na zachodnim krańcii-Gujany i Mazaruni płynął tu w kierunku zachodnim i zachodnio-północnym, w stronę Wenezueli, jak gdyby chciał uciec do Orinoka. Ale nieco dalej -— patriota gujański — zmitygował się i zawrócił na wschód, by w końcu, poprzez Tumereng i inne diamentowe delicje, wpaść do rzeki Esseąuibo, w pobliżu mieściny Bartica. 83 26. Kochani Akawoje o brzydkich zwyczajach Pierwszymi Indianami, poznanymi w kilka minut po przylocie do Kamarang Mouth, byli Akawoje. Owi dobrzy znajomi z mej książki „Orinoko" słynęli ongiś, aż do drugiej połowy dziewiętnastego wieku jako ruchliwi handlarze. Daleko, do Orinoka i w dorzecze Amazonki, zapuszczali się w zuchwałych wędrówkach, by wymieniać towary z różnymi szczepami, i przy tej okazji — jeśli duch Ma-konaima łaskawie raczył pozwolić — łowić dla Holendrów niewolni-ników spośród rozproszonych osiedli Indian. Nie byli tak okrutnymi wojownikami jak Karibowie, ich dalecy pobratymcy, ale mieli niejedną zdrożność na sumieniu i zażywali nie gorszej sławy. Ryszard Schomburgk, który poznał ich w pierwszej połowie XIX wieku, był nimi zachwycony. Chwalił czystość ludzi i chat tudzież „bujne postacie kobiet, pełnych wdzięku i naiwnej wstydliwości". Gdyby Akawojki — dalej rozrzewniał się — były trochę jaśniejsze, a spotkałoby się ich trzy na raz, można by mniemać, że to trzy ziemskie Gracje. Jednak pomimo ich harmonii kształtów i czysto--greckiego profilu Schomburgk miał im za złe, że przeżuwały, jak wszystkie inne Indianki, kassawę dla fermentacji trunku paiwari. To go trochę brzydziło, a nie chcąc być dłużny mężczyznom, wysławiał również i Akawojów: że silni, wysmukli, zwinni, o szlachetnych rysach twarzy, o dłuższych szyjach a mniej wypukłych brzuchach. Nazwał ich modelami męskiej urody. Sohomburgk nie wspominał nic o ich przymiotach ducha i charakteru, natomiast dwadzieścia lat później inny podróżnik, C. F. Ap-pun, raczej szpetnie przejechał się po Akawojach pomawiając ich o skłonności do podstępu i gniewnych wybuchów. Pastor Brett, działający w okresie między jednym a drugim podróżnikiem, zachował złoty środek. Obcował z Akawojami wiele i poznał ich nieźle, on chyba najlepiej z ówczesnych Europejczyków. 84 Nie ukrywał błędów i sprawek tych Indian i rzetelnie opisał ich zbójeckie praktyki podczas handlowych wędrówek w głębi kontynentu. Zwykle włóczyli się w grupach po kilku lub kilkunastu chłopa, uzbrojonych w kilka strzelb. Rzadko napadali na większe osiedla, zwłaszcza gdy były czujne i nie dały się zaskoczyć. Wtedy Akawoje występowali tylko jako zacni handlarze, rozkładali swe towary i po wytargowaniu się odchodzili w przyjaznej zgodzie. Ale biada mniejszym wioskom, nie mającym się na baczności: rabusie z miejsca zabijali mężczyzn i starców, chaty po złupieniu palili, a resztę ludzi uprowadzali do niewoli. Akawoje słynęli również jako podstępni truciciele, o czym wiedział nie tylko pastor Brett, lecz rozpisywał się także niejeden ówczesny podróżnik. Ich czarownicy, piai, przejmowali lękiem wszystkich, zwłaszcza Indian obcych szczepów. Ci mistrze czarnej magii znali wiele trujących roślin i mieli różne sposoby uśmiercania niewygodnych sobie ludzi. Jeden z przykładów. Do powszechnej wśród Indian gościnności należało częstowanie napojem paiwari lub kasziri. Gospodarz albo ktoś z jego rodziny nalewał trunek z wielkiego dzbana do małej tykwy i podawał ją gościowi. Podając trzymał ją zwykle w ten sposób, że koniec palców zanurzał w płynie. Otóż kto chciał zgładzić pijącego, wsmarował sobie pod paznokcie trujący wywar jadu pewnej wielkiej mrówki. Jad rozpuszczał się w napoju i dopiero po dłuższym czasie, po tygodniach, śmiertelnie działał na ofiarę wychudza-jąc ją — jeśli był to jad wspomnianej mrówki — do szkieletu i skóry. Trudno dziś ocenić, w jakim stopniu ówcześni Akawoje przejawiali trucicielskie ciągoty i czy w swych opisach nie wpadali w przesadę podróżnicy, pragnący czytelników podniecić kobrowymi dreszczykami. Ale chyba zbytnio nie przejaskrawiali, skoro tak poważny naukowiec i antropolog gujański, jak W. E. Roth, potwierdzał te praktyki dawnych Akawojów. Zresztą mamy także opinię pastora Bretta. Brett czuł do nich słabość. Za jego czasów, w połowie dziewiętnastego wieku, Akawoje tworzyli najruchliwszy, a dominujący szczep w głębi Gujany, więc byli, według słów pastora, kluczem do interioru i mogli wiele przyczynić się do chrystianizacji kraju. Toteż Brett I ! i 1 cieszył się, gdy kilku nawróconych Akawojów osiadło w Cabacaburi, a martwił się, gdy inni Akawoje, pogańscy i mściwi, przybiegli z lasów, by za jakieś dawne krzywdy utoczyć krwi tym nawróconym. I przy tej sposobności utoczyć także misyjnym Karibom, odwiecznym wrogom Akawojów. Ale rozpacz pastora zamieniła się w radość: gdy napastnicy odkryli, że indiańskie dzieci w Cabacaburi umiały czytać w książkach białych ludzi — niesłychana magia nad magiami — dzikusy, przejęci takim cudem, odstąpili od złych zamiarów i przeciwnie, poprzysięgli przyjaźń białemu czarodziejowi. Gdy wrócili do lasów, nieśli słowo o nowej wierze i byli jej rozsądni-karni. Więc lubił ich pastor Brett. Jednak będąc misjonarzem uczciwym a cnót pełnym, nie chciał i też pewnie nie mógł ani nie śmiał ukrywać bezeceństw swych ulubieńców, za to starał się przynajmniej ich usprawiedliwić niezwykłą przeszłością szczepu, niezwykłą, i jak by nie było, mocno romantyczną. Zadziorni Karibowie przez długie pokolenia dokuczali Akawojom tak samo szkaradnie jak Arawakom nad rzeką Pomeroon. Trwało to, dopóki Akawojów nie połączył dzielny i waleczny wódz Orawi-mara, po czym role się odmieniły. Teraz Karibowie kilkakrotnie dostali w skórę tak rzetelnie, że woleli unikać lasów akawojskich i zagony swe kierować raczej przeciw Arawakom w pobliżu morza. Po tych walkach Akawoje zaznali spokoju, nastały dla nich pomyślne czasy i byłaby to piękna sielanka, gdyby nie płomienna miłość dwojga ludzi, miłość równie namiętna jak występna. Akawojski Romeo znad Cuyuni zapałał miłością dla akawojskiej Julii znad Ma-zaruni i wzniecił w niej jednakowe ognie ku sobie. Niestety Julia miała męża, który wziął im to za złe i rywala zakatrupił. Brat zabitego rywala nie mógł tego puścić płazem, zamienił się w kanaimę, ducha zemsty, i zgładził męża. Atoli zabity mąż miał braci, podległym tak samo nieubłaganym prawom kanaimy, więc ci uśmiercili cichcem brata rywala, ale że to był wojownik wpływowy, sami wkrótce zginęli od innego kanaimy. I tak od rzemyka do kozika, od rodziny do rodu, od rodu do plemienia, duch zemsty i zaciętość zataczały coraz szersze koła, aż objęły wszystkich niemal Akawojów frenezją wzajemnego zabija- t nia. Z tej obłąkanej wojny domowej szczep wyszedł zdziesiątkowany i ogłuszony. Tak złamany po dawnym złotym okresie siły i junactwa, że chcąc się utrzymać w lasach i nie wyginąć zupełnie, musiał zmienić od podstaw swe usposobienie, przeobrazić swą dotychczasową naturę: stać się podstępny i dwulicowy, do trucizn skory. Tak tłumaczył pastor Brett. Wojna domowa Akawojów srożyła się na kilka pokoleń przed przybyciem misjonarza do Gujany i na karb tych żałosnych wydarzeń dobry kapłan łożył wszystkie przywary swych pupilów. Ale chociażby wisusy miały jeszcze gorsze grzechy na sumieniu, wybaczono by im wszystko, a to dlatego, że w oczach surowego pastora Bretta mieli jedną, godną podziwu cnotę, wywyższającą ich ponad wszystkich innych Indian: Akawoje byli jedynym szczepem w Gujanie, żyjącym od dawien dawna w jednożeństwie. To się liczyło, to się chwaliło. Wszystkie inne indiańskie psiejuchy tiprawiały tu wie-lożeństwo. 27. Gdzie Jerzy Golas jest figurą Kamarang Mouth było oficjalną nazwą osiedla, powstałego w 1949 roku u ujścia rzeki Kamarang do Mazaruni i składającego się z dwudziestu kilku budynków. Na kilkudziesięciu hektarach, wydartych gęstej puszczy w klinie między obydwiema rzekami, stały domy w dwóch rzędach, a między nimi ciągnęła się bieżnia Jotniska. Była tu siedziba administracji Dystryktu Górnego Mazaruni, jak brzmiała urzędowa nazwa obszaru, dystryktu, utworzonego w 1945 roku dla ochrony żyjących tu Indian przed napastliwością poszukiwaczy diamentów. Ktokolwiek chciał dostać się na ten teren (chociaż -by był przelotnym podróżnikiem z Polski), musiał uzyskać specjalne pozwolenie od władz centralnych w Georgetown. Tu, między Górnym Mazaruni a granicami Wenezueli i Brazylii, na obszarze przeszło jedenastu i pół tysiąca kilometrów kwadratowych, całkowitymi panami lasów, rzek i gór wciąż pozostawali Indianie Akawoje, Arekuna i Majonkong. Ale jeszcze bezwzględniejszymi panami Indian byli misjonarze trzech kongregacji, mianowicie adwentyści siódmego dnia, Anglikanie i Amerykanie zwani Pilgrims Holiness. W pobliżu Kamarang Mouth nie było już małp wyjców i w nocy nie rozlegały się ich niesamowite głosy. Przyczyną tego była bezre-ligijność indiańskiej wioski, jedynej niesfornej owieczki w rezerwacie, leżącej na drugim brzegu Mazaruni, tuż naprzeciwko bungalowu Golasa; żyjąca tam zbieranina odszczepieńców z różnych plemion nie uznawała powściągliwości, głoszonej przez adwentystów, więc niefrasobliwie kropiła do każdej zwierzyny i wszystkie wyjce wyjadła w okolicy. Pierwszą figurą w Kamarang Mouth, jakąś alfą i omegą i kory-fejem, był Jerzy Golas. O mniej więcej czterdzieści kilometrów na północ, już poza granicami rezerwatu i poniżej wielkich progów Mazaruni, posiadał on sporą kopalnię diamentów, buńczucznie zwaną Kanaima, a z przeciwnej strony, o sto pięćdziesiąt kilometrów na wschód, była jego druga kopalnia, nad rzeką Potaro. Więc tu w Kamarang Mouth, w pośrodku między swymi posiadłościami, założył za zgodą władz kwaterę główną. Miał tu centralny magazyn towarów dla swych kilkudziesięciu pracowników w kopalniach, miał hangar dla samolotów i miał bungalow dla siebie i gości. Bungalow nieziemski, kilkupokojowy, supernowoczesny, zuchwała prowokacja wobec otaczającej głuszy, a przy tym bungalow przyjemnie kawalersko zaniedbany. Zaraz przypomniały mi się radosne dni w bungalowie nad Cedar Lakę w Ontario. Własny generator elektryczny, hydrofor, kuchenka gazowa i wymyślna doskonałość plastyku tu, w tej leśnej dziczy (od najbliższego lekarza oddalonej o blisko trzysta kilometrów) — tworzyły oazę baśniowych nastrojów. Baśń potęgowały jeszcze wesołe okrzyki i śmiech w ogromnie egzotycznej gwarze polskiej. Jerzy Golas kazał nam rozgościć się w bungalowie jak u siebie, a sam znikł tajemniczo: odleciał do swej Kanaimy. Do niedawna żylasty piechur potrzebował na to dwóch pełnych dni przedzierania się przez wertepy. Dziś wertepy pozostały tak samo niedostępne, ale Dessna załatwiała rzecz w kilka minut. Nie sposób było opędzić się oszołomieniu: Golas po stwierdzeniu w kopalni, że wszystko tam 1 w porządku, wrócił do nas w ciągu pół godziny, w sam czas na herbatę, jaką nam przygotowała miła Zofia Burchardtowa. Jej obecność także była nie z tego świata. W Kamarang Mouth przebywało około trzydziestu czy iluś tam przybłąkanych Murzynów, Hindusów, Indian i Kreolów portugalskich, a wśród nich kilka skromnych Indianek, i nie było tu żadnej białej kobiety. Nawet dla nas, najbliższych towarzyszy pani Zofii, stanowiła urocza osóbka zdumiewające zjawisko. Oto wraz z nią wtargnęła w to gujańskie uroczysko wyraźna cząsteczka żywej, najbardziej swojskiej Polski, i był to jakiś urzekający odprysk „Mazowsza" czy „Śląska". Tego wrażenia doznawaliśmy szczególnie silnie po przejściu na werandę bungalowu i spojrzeniu na Mazaruni. Na rzekę patrzyło się wspaniale, z góry. Była tuż pod nami, o dobre pięćdziesiąt metrów poniżej bungalowu. Głębokie jej koryto oraz spadziste brzegi wody, usłane tu i ówdzie głazami cyklopowych rozmiarów, miały rozmach baroku i przywodziły na pamięć heroiczne obrazy Poussina. Do tego suta zieleń puszczy i tłoczne góry, obramu-jące z daleka naszą dolinę, jeszcze bardziej udziwniały widok. Ale właściwy urok i niesamowitość tej krainy wyczuwało się szczególnie wtedy, jeśli spoglądaliśmy na naszą Zosieńkę, a potem zaraz przerzucali wzrok na cudzoziemski czar. Tu pogodne ciepło i przyjazne uczucia, chabrowe oczy i mazowiecka wylewność jakby z Żelazowej Woli — tam patetyczny majestat czegoś okrutnie obcego. Ale skojarzenie tych dwóch elementów było niezwykłym przeżyciem, napawało dziwną rozkoszą, miało nieobliczalny posmak. Połączone, to wszystko było cierpkie, a przyjemne, srogie, a bliskie. > W pewnej chwili z wioski indiańskiej na przeciwległym brzegu rzeki odbiła się mała łódka i płynęła w naszym kierunku. Siedział w niej Indianin i spokojnie, miarowo wiosłował. W przyrodzie panowała zupełna cisza, nie było najmniejszego wietrzyku. Więc na gładkiej tafli rzeki powstawały za łódką dwie smugi fal tworząc coraz szerszy trójkąt jak gdyby grotu, ostrzem skierowanego w naszą stronę. Widząc, że fale długo pozostawały na powierzchni wody, uświadomiłem sobie, że Mazaruni nie miała tu wcale prądu, i Tadeusz wytłumaczył mi osobliwe zjawisko: wielkie progi poniżej 89 Kamarang Mouth zatrzymywały prąd i rzeka była tu jak gdyby wydłużonym, wąskim jeziorem. Więc łódka stwarzała miłą dla oka symetrię fal. Fale zbliżały się do nas jak osobliwa strzała i była to chyba strzała Amora: naraz zapłonęliśmy chęcią uraczenia się z bliska indiańską wioską po drugiej stronie rzeki. 28. Wioska wykolejonych Indian Uzbrojony w rolleiflex przepłynąłem rzekę wraz z Burchardtową i Tadeuszem na solidnej łodzi Golasa, podczas gdy on sam pozostał w osiedlu, by załatwiać swe interesy. Indiańska wieś składała się z czterech czy pięciu chat najmlaeh, zbudowanych na wyniosłym brzegu równolegle do rzeki. Obok tych chat były szałasy, które nie miały ścian, a składały się tylko z liściastych dachów. Zwano je, jeśli się nie mylę, benabami, i w cieniu tych benabów Indianie przebywali przez cały dzień. W tej wsi wszystko sprawiało wrażenie zaniedbania, niedostatku i zalatywało nastrojami cygańskiego obozu, jeno że ospałego. Ze supernowoczesnego bungalowu Golasa wpadliśmy tu jak gdybyiss7 przepaść ludzkiej zamierzchłości. Spośród kilku indiańskich wsi, istniejących w tej części Gujany, ta jedyna przy Kamarang Mouth nie podlegała karności żadnych misji chrześcijańskich, toteż panowało tu pawne bezhołowie. Indianie, jakich zastaliśmy, wydawali się bardziej tajemniczy i skryci, odleglejsi od nas niż gdzie indziej. Gdy podeszliśmy do pierwszego benabu, wylegiwało się tam na hamakach kilku próżniaków, zażywających sjesty, i dwie czy trzy kobiety. Powitaliśmy ich uprzejmie i radośnie, ale smorgońskie ga-gatki ledwo odmruknęły. Dopiero gdy natarliśmy na nich upartym ogniem serdeczności i dobrego humoru, tępy wyraz ich twarzy zaczął tajać i przechodzić półgębkiem w łaskawy uśmieszek. Przymi-laliśmy się do wałkoni jak nieszczęśliwi aktorzy do zimnej widowni. Leżąca między nimi kobieta ni stara, ni młoda popadała wr histe- 90 ryczny chichot, ilekroć spozierałem na nią. Chociaż nie zamierzałem jej fotografować, bo panował półmrok pod benabem, ona za każdym spojrzeniem gwałtownie chowała rozczochraną łepetynę pod łachmanem i wybuchała zalotnym bulgotem. Zofia Burchardtową, ożywiona bardzo ludzką życzliwością, chciała Indianom okazać swe uczucia, ale trudno było je wynurzyć wobec leżących ospalców. Na szczęście z chaty na palach zeszła starsza kobiecina, zwabiona wywołanym przez nas poruszeniem, i wpadła w pułapkę białej czułości: Zofia szczebiocąc do Indianki miłe słóweczka objęła ją wpół. Matrona była dobroduszna i pobłażała zachodom obcej przyjaciółki, ale trzymała w ręce duży nóż gospodarski i jakoś nim bezwiednie wymachiwała. Wyglądało to groźnie i trochę peszyło Zofię, ale brązowa niewiasta nie miała złych zamiarów. Gdy ją fotografowałem, dostrzegłem wiele dobroci w jej rysach i jakąś szlachetną zadumę w jej uśmiechu. Taka wytworna uroda starszej pani •— pomyślałem sobie — budziłaby słuszny respekt w najkulturalniej szych środowiskach Europy. Zapytana, z jakiego pochodzi szczepu, Indianka nie umiała odpowiedzieć, bo nie znała angielskiego języka. — Arekuna! —ktoś mrukliwie wyjaśnił spod benabu. A więc chyba ińewiele pod tym względem zmieniło się od stu lat, kiedy podróżował w tych stronach Niemiec Carl Ferdinand Appun i w swej książce nie bez swawolności wysławiał ..śliczne twarze o dorodnej rzymskiej krasie" niewiast Arekuna. Zauważyłem u kobiety poziome, ciemne linie, namalowane przez całą twarz poniżej nosa i poniżej ust. Niezwykła ozdoba zdziwiła mnie, gdyż w tych stronach Indianie pod wpływem misjonarzy zupełnie już zaniechali podobnych maloAvideł. Nicponie w hamakach zaczęli drwiąco porechtywać, gdy ich się pytałem o znaczenie ozdób. Byli to cynicy, nie wierzący w żadne duchy ani w bogów, i mieli się za wielkich cwaniaków, a do staruchy, przybyłej skądsiś z Wenezueli, żywili pogardę i nie chciało im się wyjaśniać czegokolwiek, Później dowiedziałem się, że Indianka w istocie pochodziła z Wenezueli, a kreski na twarzy, dawnym obyczajem, miały ją uchronić od nieżyczliwych demonów w czasie wędrówki. Dałem jej ćwierć dolara'za to, że była taka miła, i za fotografowanie, na co zbaranieli kpiarze i przestali drwić z kobiety. Kilkadziesiąt kroków dalej natknęliśmy się na nowy dowód, że to niesamowicie cudaczna wieś: pod drzewem jeden młody człowiek i dwóch chłopaczków grało w karty. Trzeba wiedzieć, że dorzecze Kamarang Eiver z całą indiańską ludnością było domeną wszechwładzy adwentystów siódmego dnia, dla których gra w karty stanowiła jeden z najcięższych grzechów. A tu trzech indiańskich szu-lerków pod gołym niebem rżnęło w najlepsze w karciska, asami przebijało królów, królami królowe, i to z takim zacietrzewieniem, że czasu nie miało nawet na muśnięcie nas przelotnym spojrzeniem. Tu w ich pobliżu mogła Zofia nareszcie pofolgować swym serdecznym porywom: niemowlę wyjęła z objęć jakiejś matki i przytuliła je sobie do twarzy. Oczywiście tak sfotografowałem ich oboje i oczywiście sceptyczny Tadeusz napomknął o urodzaju weszek wśród tych Indian. Ale wkrótce także do Tadeusza i do mnie uśmiechnęło się szczęście, i my, mężczyźni, mieliśmy na co wybałuszyć gały. Z którejś chaty wyłoniła się dziewczyna, może dwudziestoletnia. Była cielista, pełna, przy kości, a twarz miała nad wyraz ładną. Znowu przypomniały mi się słowa innego podróżnika, Ryszarda Schomburgka, o „bujnych postaciach Akawojek, pełnych wdzięku i naiwnej wstydli-wości". Bujność była i był wdzięk, ale gdzie tu naiwna wstydłiwość ? Ślicznotka miała mocno ufarbowane usta i darzyła nas uśmiechem wcale nie wstydliwym ani naiwnym. Wręcz przeciwnie. Tadeusz znał ją osobiście: na krótki pobyt przywędrowała tu przez góry z Tu-mereng, gdzie iimilała życie poszukiwaczom diamentów, więc pochopny kawaler zaraz wszczął z nią wesołą pogwarkę. Zgodziła się chętnie na fotografowanie, ale gdy nastawiłem aparat, wolała zgasić zaczepny uśmiech: teraz była to już tylko dorodna Indianka o melancholijnym spojrzeniu i ustach niemal Giocondy. Lenie w hamakach z nagłym zaciekawieniem śledzili z daleka naszą ruchliwość przy zalotnej dziewczynie. Potem jeden z nich wstał, wziął strzelbę do ręki i powoli szedł w naszym kierunku. Ale nie do nas, nie na nas. W lesie krzyknął przed chwilą wielki ptak czubacz, zwany tu curassow, smaczny na pieczeń indykowaty kąsek. Myśliwy minął nas bez słowa i przepadł w gąszczu. Jednak tkwiła w tym jakaś niedwuznaczna demonstracja i humor zwarzyła. Więc była to wioska osobliwa, zdziwaczała, zupełnie nietypowa dla innych w tych stronach Indian, gorliwie przejętych słowem misjonarza i chrześcijańskiego Boga. Tu, u boku władz rezerwatu, powstał karawanseraj indiańskich odprysków, wykolejeńców z życia szczepowego i w ogóle z życia normalnych ludzi, i był to zapewne owoc nierozłączny, nadgniły, ale okrutnie logiczny owoc tego, co działo się w Tumereng i w podobnych diamentowych zapadliskach tam niżej, nad rzeką Mazaruni. 29. Tragedia u stóp Roraimy Indianie Gujany zawsze skłonni byli do mistycyzmu i od czasu do czasu podlegali religijnym wstrząsom, nieraz wręcz przybierającym znamiona epidemii. Za pogańskich czasów wszechwładna wiara w złego demona kanaimę była, jak wiadomo, regulatorem współżycia ludzi i po prostu ładu społecznego. Tak silnie wierzono w demona, że kilkudziesięcioletnie wysiłki misjonarzy nad górnym Mazaruni nie potrafiły wykorzenić tej wiary, o czym wymownie świadczył niedawno temu wypadek zabójstwa rzekomego czarownika nad rzeką Kamarang. Zaczęło się to od sporu przy sprzedaży prochu, kiedy stary Aka-woj oszukał pewnego młodzieńca sprzedając mu proch po zbyt wygórowanej cenie. Z biegiem czasu zatarg zaogniał się,-przy czym podstępny starzec kilkakrotnie groził dmuchnięciem na młodego i na całą jego rodzinę. Dmuchnąć na kogoś znaczyło w dawnych czasach rzucić najgorszą klątwę, a nie było tajemnicą, że stary znał się na urokach i czarnej magii. Pomimo że to byli chrześcijańscy Indianie, klątwa starca, który rzekomo zamienił się w kanaimę, zaczęła działać i zagrożona rodzina czuła zbliżającą się śmierć. Więc młodzian zdobył się na odwagę i z zasadzki zabił wrogiego czarownika postępując zgodnie z dawnym prawem szczepowym. Działo się to pod bokiem Anglika Seggara, ówczesnego kierownika ośrodka administra- 93 cyjnego w Kamarang Mouth, a po przeszło pięćdziesięcioletniej działalności misyjnej adwentystów. Sąd w Georgetown wziął pod uwagę prawo szczepowe, według którego postępował młody zabójca, ale chcąc odstraszyć w przyszłości innych Indian od podobnych samosądów, skazał jednak młodzieńca na jakąś karę więzienną, niewielką i raczej ostrzegawczą. W połowie XIX wieku, około roku 1845, wielu Indian w Gujanie Brytyjskiej ogarnęła fala religijnego wrzenia i południowe podnóża legendarnej góry Roraima (tej samej, której dziwny kształt zamajaczył nam na południowym widnokręgu w czasie przelotu do Kamarang Mouth) stały się widownią masowego obłędu i niebywałej tragedii czerwonego człowieka. Mimowolnymi jej współsprawcami byli zasłużeni podróżnicy, bracia Schomburgkowie, którzy w latach od 1840 do 1844 odkrywali owe odległe połaMe mało znanego jeszcze interioru. W drużynie wyprawy Ryszarda Schombufgka był młody, rozgarnięty Indianin ze szczepu Arekuna imieniem Awakaipu, zapalona głowa o wygórowanych, chorobliwych ambicjach. Już przed Schom-burgkami otrzaskał się z miejskim życiem w Georgetown, gdzie spryciarz nauczył się kuglarskich sztuczek i dzięki nim zasłynął wśród zaułków stolicy jako cudotwórczy magik. Podziw ciemnej braci z puszczy naprowadził go na maniacką myśl, by zostać wodzem wszystkich gujańskich Indian. Więc po wyjeździe Schomburg-ków, darzących go wyjątkowym zaufaniem, zaczął głosić, że jest zesłanym przez niebiosa zbawicielem Indian tak samo jak ongiś Syn Boży, zesłany ku zbawieniu ludzkości przez Stwórcę. Brązowy mesjasz łatwo znajdował chętny posłuch wszędzie w lasach, które łaknęły nadziemskich olśnień dzięki fermentom, zasiewanym nieświadomie przez pierwszych misjonarzy. Więc Awakaipu wezwał wszystkich Indian Gujany, pragnących dostąpić łaski wielkiego cudu, ażeby przybyli na początku pory suchej (był rok 1845) nad rzekę Kukenam u południowych podnóży świętej góry Roraima. Awakaipu, już prorok i wielki piai-czarownik, zapowiadał, że kto przybędzie, doświadczy niezwykłych prawd i szczęścia i zostanie bogatym i równie potężnym jak biali ludzie, ba, zdobędzie nad nimi przewagę. 9-1 Na wezwanie Awakaipu stawiła się niesłychana chmara ludii, do tysiąca Indian, Indianek i dzieci. Ściągali ze wszystkich szczepów Gujany, wędrowali przez lasy nie tylko Arekuna i Akawoje, żyjący najbliżej góry Roraima, ale i Arawakowie i Karibowie, Waraułowie i Patimona, Makuszi i Wapiszana. Wszyscy przydźwigali mnóstwo żywności tudzież darów dla swego zbawcy i dobroczyńcy i wszyscy płonęli żarem i ślepą wiarą. Brzegi rzeki Kukenam napełnili tłumem niecierpliwych Indian, pałających gorączką oczekiwania. Awakaipu w zamian za solidne dary — proch, kule, noże, paciorki, smakołyki wszelkie, jakie otrzymywał — dawał każdemu po skrawku z angielskiej gazety The Times, zachowanej z czasów wyprawy Schomburgków, i zapewniał Indian, że to najsilniejszy amulet chroniący od nieszczęść, jaki kiedykolwiek człowiek uzyskał. A zatem w bujnej historii światowej prasy, tak płodnej w rekordy otumaniania ludzi, był to chyba szczytowy rekord oszustwa, popełnianego przez szarlatana za pośrednictwem prasy. I to jeszcze jakiej prasy? Akurat Timesa, najuczciwszego w oczach Anglików dziennika pod słońcem. A może ten hultaj Awakaipu to był jednak kawał jasnowidza i proroka, diabli go wiedzą ? Dwudziestopięcioletni, jurny prorok, wyzyskując zapał przybyłych pątników, kazał im zbudować dla siebie piętrowy dom i przysłać sobie z każdego szczepu co powabniejsze dziewczyny na żony. Harem swój umieścił na parterze domu, sam zajął pierwsze piętro. Ażeby nie stracić uroku tajemniczości i nie spowszechnieć, wychodził między ludzi rzadko i tylko mocno otulony, a tak kwefem zakryty, że znad zasłony wierni widzieli tylko pałające źrenice. Ślepo wierzyli w magiczne siły pomazańca, więcJbyli niecierpliwi objawień. Pokazywanie kuglarskich sztuczek i nazwanie obozu Krainą Białych, Bekeranta, już ich nie zadowalało. Śmielsi wojownicy zaczęli szemrać. On tego nie znosił. Groził im śmiercią, straszył zemstą demonów, lecz skutkowało to tylko na kilka dni, więc co dalej ? Kazał wszystkim rozpijać się po nocach i tańczyć aż do upadłego, ale za dnia oni trzeźwieli i domagali się czarów, prawdziwych czarów. Więc co dalej ? Cwaniak rozpętał ich obłąkańcze nadzieje, doprowadził do wrzenia, a w pewnej chwili zabrakło mu tupetu i stracił rezon wobec piwa. jakie sobie i im nawarzył. Trochę jak 95 znacznie później ludzkość, która nawarzyła sobie bomby atomowej i też nie wiedziała, jak z tego się wykaraskać. Awakaipu nie zapominał, dlaczego ściągnął Indian w to pustkowie: żeby zostać wodzem wszystkich szczepów. Niestety nadmierne pijatyki i uciechy haremowe jeszcze nikomu nie przysporzyły rozumu, więc także i nasz prorok tracił smykałkę i tumaniał. Coraz upiór -niej szukał wyjścia. Tymczasem w obozowisku zaczął dokuczać głód, niektórzy wojownicy burzyli się już jawnie, inni natarczywie wołali o cud. Więc niesamowity pasjonat chcąc pozbyć.się przeciwników, a sam będąc oczadziały i bliski obłędu, spłodził makabryczny pomysł i wykonał go. Oto gdy którejś nocy nad ranem orgia pijacka i powszechne roz-pasanie doszły do szczytu, zwołał wszystkich do siebie i uroczystym głosem oświadczył, że nadeszła rozstrzygająca chwila. Ukazał mu się właśnie sam wielki duch Makunaima i objawił, że wszyscy Indianie, obecni w Bekeranta, zdobędą potęgę i wiedzę, i bogactwa białych ludzi, więcej, że sami staną się białymi, będą mieli białą skórę i białe żony — jeśli aktem Boga przejdą przez cudowną śmierć i zaraz potem w zmartwychwstaniu zrodzą się na nowo. Więc nakazał wielki Makunaima, a za nim jego posłuszny Awakaipu, by wszyscy obecni zadali sobie wzajemnie śmierć, jeśli mają dostąpić cudu, a po dwóch dniach dusze ich wrócą z góry Roraima i połączą się z ciałami do nowego życia, pełnego szczęścia i zbytków. Na te straszliwe a czarujące słowa tłum, chociaż pijany, oniemiał z przerażenia, Ale nie zdołał oprzytomnieć. Awakaipu zaczął: z maczugą w ręku doskoczył do najbliższych wojowników — byli to jego wrogowie — i dwom, trzem rozłupał głowy. Urok prysł. Ludzie na widok krwi dostali szału i zaczęła się wzajemna rzeź. Nagle odżyły dawne urazy i nienawiści. Furiaci byli pijani nie tylko wódką ka-sziri, lecz i krwią; spijali ją z ran dogorywających. Zanim słońce wzeszło, czterysta zwłok mężczyzn, kobiet i dzieci walało się na ziemi, potworny plon religijnej ekstazy Indian gujańskich. Awakaipu oczywiście nie było wśród zabitych. I nie uciekł z doliny rzeki Kukenam. Nie chciał opuścić miłego haremu, natomiast opuścił go zdrowy rozum: zuchwalec liczył na swą szczęśliwą gwiazdę i na to, że pozostałych przy życiu sześciuset niedobitków, zgnębio- ...Wioska wykolejonych Indian... (str. 90) nych rzezią, sterroryzuje i będzie miał teraz w ręku; że bierna icli kupa, straciwszy swych wodzów, podda mu się na łaskę i niełaskę. Ale nie poddała się. Gdy dwa dni minęły, a zabici nie zmartwychwstali, żywych ogarnęło osłupienie i zdjął lęk. Coraz groźniej zachowywali się wobec Awakaipu i zaczęli go pilnować, by nie uciekł. On karmił ich obiecankami, grał na zwłokę, spychał cud z dnia na dzień, z nowiu na pełnię księżyca, aż oszukani stracili nadzieję i cierpliwość. Kilku wojowników wdarło się na pierwsze piętro domu i zatłukło go pałkami a.ktem nie nienawiści, lecz najgłębszej rozpaczy. Złamani na duchu, okradzeni z wiary w cud, pozbawieni najbliższych rodzin, wracali smętnym pochodem do siebie, nad ojczyste rzeki. Wszystkie szczepy Gujany Brytyjskiej okryły się żałobą. Była to najkrwawsza klęska, zadana w ostatnich dwóch wiekach w Ameryce Południowej przez samych Indian w bratobójczym zabijaniu się. Dwa główne szczepy u stóp Roraimy, Akawojów i Arekuna, naj-ciężej dotknęło nieszczęście. Po okrutnej tragedii Indianie ci przetrawiali przez kilkadziesiąt lat piołun rozczarowania i tylko powoli przychodzili do siebie, a potem, w początkach dwudziestego wieku, od nowa nawiedzili ich ludzie ze słowem Bożym na ustach. Znowu kazali im wierzyć w zbawiciela i w cuda, i w cudowne rzeczy, ale byli to mężowie z Północy. Uzbrojeni w urzekające podarki i gładkie słowa, a srogą mądrość, chociaż gorliwi i bezwzględni, niczym nie przypominali Awakaipu, spryciarza o prostackich sposobach. Byli to adwentyści. Upiorne wypadki w dolinie rzeki Kukenam nie były, niestety, legendą ani wymysłem rozpasanej wyobraźni podróżników. Działy się rzeczywiście i wszyscy ówcześni badacze szeroko nad nimi się rozwodzili w swych opisach. Więc nie mógł pominąć nieszczęsnych dziejów i pastor Brett, ale, rzecz znamienna, w swej książce o indiańskich szczepach Gujany wolał n;e ujawniać całej prawdy i potraktował sprawę dość zdawkowo i mgliście. Jasne: pisał dla angielskich łvków ery wiktoriańskiej i nie chciał ich zrażać do swych brązowych pupilków, „dżentelmenów dzikusów". .Lucas, Indianin ze szczepu Arekuna, pilnował motoru (str. 152) 7 — Spotkałem .szczęśliwych Jndian 30. Raj małych rybek W chłodny poranek czwartego dnia po moim przylocie do Kama-rang Moutli wyruszyłem w podróż do wsi Paruima. Leżała już w pobliżu granicy Wenezueli, nad górnym Kamarangiem, o sto trzydzieści kilometrów od ujścia tej rzeki do Mazaruni. Wskakując do łodzi korialu odczuwałem niezłą emocję natury dość zawikłanej, a intrygującej na myśl, jakie przeżycia mnie czekały w głównym bastionie adwentystów siódmego dnia. Czy znajdę się tam niby w paszczy lwa ? Ludzie w Gujanie różnie mówili o adwentystach: jedni, że to straszni krzywdziciele Indian, inni, że ich dobroczyńcy. Encyclopae-dia Britannica wystawiała adwentystom niezbyt chlubne świadectwo: że to najbardziej reakcyjna sekta wśród protestantów USA, niezwykle zasobna, żarliwa i arbitralna. Co szereg lat siała — według Encyklopedii Brytyjskiej — wśród amerykańskich prostaków panikę zapowiadaniem całkiem serio końca świata, a w międzyczasie zakazywała współwyznawcom spożywania wieprzowiny, zająca czy królika, alkoholu, kawy i herbaty, dalej wyklinała palenie papierosów, granie w karty tudzież chodzenie do teatru i podobne grzecho-rodne nawyki. Nigdy nie mogłem zapomnieć o pewnym takim fanatycznym adwentyście. Widziałem go przed wielu laty w mieście Toronto na rogu ulicy Yong i jakiejś przecznicy. Zapadał wieczór, a on, uliczny kaznodzieja, wrzeszczał. Nawracał ludzi z żywota splugawionego grzechem — na drogę cnoty. Ryczał do przechodniów, żeby upodobnili się do Chrystusa. Pałał gniewnymi ślepiami, wymachiwał rękoma i pieniąc się z oburzenia żądał wściekłym głosem, by ludzie stali się dobrzy jak Chrystus. W imię Chrystusa groził im rychłą zagładą, jeśli się nie naprawią, a powtarzał to imię tak często, że przysłuchując mu się, po chwili miałem przykre wrażenie wizualne: jak gdyby łapał Chrystusa za nogi, wywijał jego ciałem młyńce i bił nim nienawistnych grzeszników. 98 Był to ponoć zasłużony orator adwentystów. Większość przygodnych słuchaczy przyjmowała jego srożenie się z drwiącym uśmiechem, ale innym oczy zaczęły nerwowo się zapalać, a twarze kamieniały w pobożnej zaciekłości. Nasz korial był dużą łodzią, wydrążoną z jednego pnia, i pomieścił tego poranku przeszło tuzin podróżnych: Indian, Hindusów, Murzynki i jednego białego, mnie. Niektórzy płynęli do wsi Warama-dang, oddalonej o pięćdziesiąt kilometrów, reszta, jak ja, do Paru-imy o sto trzydzieści kilometrów. Wszyscy mieli wiele pakunków, więc stało się ciasno, a ja ledwo przycupnąłem na ławce między młodym Hindusem Danielem Rambrose a dziesięcioletnią Murzynką Betsy. Kapitanem łodzi i sternikiem przyczepnego motoru był Paul, Indianin ze szczepu Majonkong z Paruimy, mój przyszły przewodnik i przyjaciel. Inny Indianin, ze szczepu Arekuna, siedział na dziobie i jako pilot, czyli bowman, miał ostrzegać przed rafami. Czytał cały czas komiksy i wybuchał co kwadrans zdławionym, śmiechli-wym jękiem. Wszyscy moi towarzysze byli adwentystami, ale nie mieli nic z mego krzykacza z Toronto. Z lekka rozbawiony, o ile poranny chłód na to pozwalał, ogarniałem ich dyskretnym spojrzeniem. Byli naturalni, zamknięci w sobie, mrukliwie małomówni; wiadomo, jak ludzie niewyspani i przeniknięci rannym chłodem. Natomiast na łodzi od samego początku jedynie moja czarna sąsiadeczka Betsy wykazywała gorliwość: miała wielką, białą lalkę z jasnymi jak len włosami; tuliła ją namiętnie do siebie i pieściła to białe dziecko z monstrualną, bezradną miłością. ' Rzeka Kamarang była szeroka jak pół Warty pod Puszczyków -kiem, ale głęboka, ciemnowodna i bez widocznego prądu, podobnie jak Mazaruni. Wszechwładna puszcza ani o krok nie odstępowała od wody, a że z obydwóch stron drzewa pięły się okazałe, ogromnie strzeliste, płynęliśmy stale jak gdyby w kanionie. Kilka godzin później, gdy Kamarang zwęził się do szerokości jednej trzeciej Warty, kanion wydał się jeszcze głębszy, a wzniosły krajobraz niesamowit-szy. Obumarłe pnie drzew, wciągnięte ongiś przez rzekę i zatopione, 99 gęsto, niemal jeden przy drugim, zaściełały brzegi wody. Owe na pół zatopione drzewa stanowiły tu integralną część rzeki (jak wpisałem po pierwszej godzinie jazdy do notesu) i potęgowały teatralność Kamarangu. A skoro zaglądałem w głąb rzeki, dno jej prawie wszędzie ziało widokiem zaklętej dżungli martwych pni i konarów. Był to raj małych rybek. Gdziekolwiek spojrzeć, setki, nie: tysiące ich uwijało się w wodzie w niewielkim promieniu widzenia. Przeważnie maleńkie, nie dłuższe niż trzy, cztery centymetry, tworzyły miejscami istne pulsujące chmury szarych ciałek. Były ożywione, wesołe, nad wyraz beztroskie w swym podwodnym światku gałęzi i rybiej sielanki. Krzewiło tam się i kwitło społeczeństwo drobnych istot, którym jak gdyby nic nie brakowało do zupełnego szczęścia. I chyba nie brakowało: czasem z mrocznej głębi wystrzeliwały migiem pokaźniejsze rybki wielkie jak dłoń małej Betsy, albo jak nasze niewyrośnięte ploteczki, i wpadały między inne, ale tym małym nic złego nie robiły: były równie łagodne jak one. Zadziwiające mnóstwo tych małych rybek i zupełny brak większych ryb w górnym Mazaruni jak i niektórych jego górskich dopływach stanowiły ciekawy fenomen przyrody i już od lat były przedmiotem ludzkich dociekań, lecz, jak na razie, bezskutecznych. Opowiadał mi w Georgetown były administrator tego regionu, Anglik W. H. Seggar, że władze starały się w roku 1951 zarybić te rzeki dwoma gatunkami dzielnych drapieżników, lukunami i hajmara. Obydwie ryby, wyrastające do pokaźnych rozmiarów i nader smaczne, doskonale rozmnażały się we wszystkich wodach Gujany Brytyjskiej, niestety zupełnie zawiodły nad górnym Mazaruni: zapuszczono ich tysiące tęgim narybkiem i wszystkie po dwóch, trzech łatach zmarniały; wyginęły pomimo nieprzebranej obfitości pokarmu. Pozostał na rzecznym placu pokarm, ale już tylko dla nielicznych Indian i liczniejszych czapli tudzież barwnych zimorodków. Wszakże oni ani one nie zdołały w niczym uszczuplić rzecznej obfitości ni zamącić rybiej idylli. Gdziekolwiek dobijał nasz korial do brzegu, a powierzchnia v ody się uspokajała, człowieka, patrzącego w dół, olśniewał widok tysiąca chyżych, szczęśliwych rybek, igrających pod łodzią. 100 Więc płynęliśmy nieustannie nad rogiem cudacznej obfitości. Nieustannie mieliśmy pod sobą czarowne akwarium, bujny raj małych rybek, ekscentryczny kaprys przyrody. <• 31. Indianie i czapla Do wsi Waramadang płynęliśmy dobre trzy godziny bez przeszkód: były co prawda już głazy tu, ówdzie w rzece, ale jeszcze nie tworzyły bystrzyn, a nurt mieliśmy wszędzie głęboki. Toteż ludzie trwali w senliwym przytępieniu, zgęziały Paul automatycznie prowadził łódź, pilot tkwił nosem w komiksach i jedynie mała Betsy i ja okazywaliśmy pewne ożywienie: ją zaprzątała lalka, mnie zaga.d-ka małych rybek. Pojawiły się liczne jaskółki, spece od łowienia muszek nad wodą, i przeleciały nad nami dwie wspaniałe ary, ale z dołu wyglądały szaro; nie udało mi się odszyfrować ich gatunku, czy to ary czerwone, błękitne czy czerwonoczelne. Stwierdziłem, że nie było tu wcale palm, i jeszcze pomyślałem sobie, że nasze rzeki miały przytulne plaże, a tu plaż ani na lekarstwo — gdy w dwie godziny po wyjeździe z Kamarang Mouth zaszło znamienne zdarzenie z czaplą i poruszyło wszystkich ludzi. A najwięcej Indian. Czapla stała na pniu sterczącym z wody. Gdy podpływaliśmy z naszym terkotem motoru, zerwała się, poleciała przed nami kilka- I dziesiąt kroków dalej i siadła na gałęzi, ponownie-itad wodą. Przy trzeciej takiej ucieczce przebudziły się instynkty myśliwskie i duch sportowy naszych Indian. Oprócz Paula i pilota ptynęło ich kilkoro na łodzi. Więc zachciało im się pofiglować z czaplą, popgd^jć ją śmiesznie, uraczyć się jej strachem, a zakosztować swej przewagi nad ptakiem, a napoić się triumfem. Więc rozbrykali się na dobre i zaczęli zbytkować. Pohukiwali na czaplę zrazu statecznie i pojedynczo, potem coraz wojowniczej i społem. Tej krzykliwej kanonady przeraziła się czapla na dobre i zrywała się do ucieczki już wyraźnie spłoszona. Uchodziła 101 wciąż prz3d nami, ona coraz bardziej oszołomiona, Indianie coraz bardziej rozochoceni. Wpadli w szał straszenia i w dziką wesołość. To już nie było pustą zabawą. Przenikała ich uciecha pierwotnego człowieka, że oto panował nad przyrodą, że zmuszał ptaka do paniki i ucieczki, że sam był czymś władczym i zwycięskim. Z przekornym przebłyskiem przyszły mi na pamięć pierwszs powojenne lata, kiedy to u nas i w naszej części Europy tak chwalebnie pieniło się modne hasło ujarzmiania przsz człowieka sił przyrody. Tak samo, tylko w innym wymiarze, Indianie ujarzmiali czaplę. Zatem leciała wciąż w rzecznym kanionie i siadała siedem, osiem razy, jak gdyby urzsczona ich krzykiem i spętana ścianą puszczy. Ale w końcu straciła cierpliwość czy ochłonęła z przerażenia i zrobiła, co jej ptasi rozum dyktował: pofrunęła o kilka uderzeń skrzydeł w głąb lasu, a skoro minęliśmy to miejsce, wyleciała wnet nad rzekę i wróciła, skąd ją wypędziliśmy. Gdy zabawa się skończyła, Indianie od razu ostygli, przycichli. Więcej: ogarnął ich niepokój. Ukradkiem rzucali na nas, nie-Indian, niepewne spojrzsnia. Widać było ich zakłopotanie; żałowali, że przed chwilą wpadli w zapał. Żałowali tego nie jako Indianie, tracący swą zwykłą powściągliwość. Przestraszyli się jako adwentyści, nauczeni obłudy i ukrywania wszystkich uczuć i myśli. Adwentyści — pouczono mnie w Georgetown — stworzyli nad rzeką Kamarang nowy typ Indian: schizofreników, hipokrytów, nieprawdopodobnych aktorów o rozszczepionej jaźni... Więc Indianie na naszej łodzi przestraszyli się chyba dlatego, że na chwilę się ujawnili i byli sobą przy obcych ludziach. 32. „Betsy, nie pij kawy!" Do Waramadang przybyliśmy około jedenastej przed południem. Z siedmiu indiańskich osad w dorzeczu górnego Mazaruni była to po Paruimie druga wieś co do liczby mieszkańców i co do względnej 102 zamożności. Zaludniona przeważnie przez Akawojów, miała solidny kościół-szkołę, a wszystkie prawie chaty, dość obszerne, stały na mocnych palach. Gdy przeszło pół wieku temu przybyli tu pierwsi misjonarze adwentyści i nie pozwolili Indianom jeść mięsa nieprzyzwoitych zwierząt i pić grzesznych napojów, w zamian za to zachęcali swych wiernych do lepszej uprawy ziemi, a zwłaszcza do warzywnictwa. Później, już po drugiej wojnie światowej, kazano tutejszym Indianom nacinać i zbierać balatę, żywicę pewnego drzewa kauczukowego; przed kilku laty zaś Jerzy Golas skusił niektórych ku diamentom. Dzięki tym chwalebnym zachodom powstał jaki taki dobrobyt, wyrosły chełpliwe chaty i masywne pale. Kilku Indian z Waramadang chciało płynąć z nami do Paruimy, więc przenieśliśmy nasze toboły i motor do większej łodzi, która była również korialem z jednego pnia, i po kwadransie ruszyliśmy w rzekę. Poranny chłód minął i słońce w południowych godzinach prażyło rzetelnie, ale nie męczyło, przebywaliśmy bowiem na wysokości sześciuset metrów nad poziomem morza i to się przyjemnie odczuwało. Natomiast męczył nas coraz wyraźniej narzucający się przepych krajobrazu. Nadmiar tej malowniczej ambrozji szczególnie dokuczał, gdy w korycie rzeki rozpanoszyły się olbrzymie głazy i na równi z puszczą i powalonymi patetycznie pniami oszałamiały nas natłokiem swych superlatywów. Ekstaza i bajki to piękne rzeczy na pięć minut, nie na pięć godzin. Dla odprężenia baczniej przyglądałem się współpasażerom. B|Tło teraz prawie¦ dziesięcioro Indian i trochę mniej innych: Murzynów i Hindusów. Jakkolwiek Indianie i ci inni stanowili dwie odrębne klasy i dwa światy i nawet należeli do obcych sobie ras, łączyły ich osobliwe więzy. Murzyni i Hindusi płynęli do Paruimy, by służyć Indianom. Byli u nich nauczycielami i wykładowcami biblii, sługami Boga adwentystów i sługami Indian, a zarazem ich panami. Indianie nie lubili ich, a oni patrzyli na Indian z góry. Ale z jeszcze wyższej góry czujnym okiem ogarniały jednych i drugich dalekie Avładze potężnej sekty, która przysyłała tu błogosławieństwo swego Boga i dolarowych darów. Był zatem nasz korial miniaturowym odbiciem dość poplątanego 103 problemu oddziaływania jednych ludzi na drugich. Hindusi i Murzyni mieli, rzecz prosta, przewagę nad Indianami, jednak ci przyczajali się za swą dwulicowością i tym samym stwarzali jakie takie wyrównanie sił. Tego wyrównania nie było gdzie indziej: u małej Betsy. Była córeczką miłej, tęgiej Murzynki, nauczycielki, wracającej teraz z urlopu z Georgetown, a podobnej do śpiewaczki Louise Parker. Betsy siedziała obok mnie na ławce i wciąż wzruszająco zakochana w swej lalce, tuliła ją do siebie. Reszta świata nic ją nie obchodziła, dziewuszka była wpatrzona jedynie w słodziutką buzię o niebieskich oczach i jasnych włosach. Fabrykant owego ar cy twór u aryjskiej anielskości, Anglik czy Amerykanin, na pewno nie spodziewał się, jaką stwarzał propagandową perłę. Toż to w urzeczone serduszko Betsy wsiąkał zachwyt dla białej twarzy i powstawało nowe ogniwo zależności człowieka od człowieka, z której czarnulka na p::wno tak szybko nie ochłonie. Młody Hindus Daniel Rambrose, jadący także do szkoły w Pa-ruimie, dotkliwie odczuł w pewnej chwili, podobnie jak ja, brak wrażeń i jałowych myśli, więc szybko wydobył Readers Digest i pilnie zaczytał się w magazynie. Ale nie na długo; zmęczył się i gdy go poprosiłem, dał mi Digest. „Kim była Kleopatra?" Z całą pewnością ciekawy felieton, ale wcale mnie nie nęcił. Niezawodnie babrał w problemach lalki i odsłaniał skomplikowane intrygi i rozgrywki o wpływy, a to jakoś zalatywało adwentystami i nie pociągało. Natomiast artykuł „Tora, tora, tora" skorcił mnie tytułem i także treścią. Był to świetny, sen-sacyjnie ujęty opis napaści Japończyków na Pearl Harbour, opis podany z punktu widzenia Japończyków. Ekscytował amerykańskiego łyka melanżem masochizmu z sadyzmem: tak precyzyjny opis bohaterstwa Japończyków i największej klęski sił zbrojnych USA byłby nie do zniesienia dla czytelników amerykańskich, gdyby nie ich błoga świadomość, że wybryk Japończyków skończył się dla nich samych Hiroszimą. Więc doczytałem artykuł do końca i oddałem Readers Digest Hindusowi. Tymczasem odezwało się pragnienie. Wiozłem w termosie kawę, przygotowaną rano przed wyruszeniem z bungalowu Golasa. 104 Była gorąca, mocna, słodka i bardzo aromatyczna, a gdy termos otworzyłem, ponętny zapach buchnął dokoła. Betsy dziecięco pożądliwym wzrokiem odprowadzała moje ruchy, gdy nalałem sobie kawy. Ślinka szła jej wyraźnie do ust. Więc kubek podałem jej do wypicia, a sam sięgnąłem po inny. Dziewczynka skwapliwie chwyciła, gdy nagle rozległ się wystraszony okrzyk jej matki: — Betsy, nie pij! Spłoszona Betsy natychmiast oddała mi kubek z kawą i było jej przykro. Także mnie i jej matce, która przepraszając powiedziała mi, że dziewczynce nie wolno pić kawy. Rozumiałem dobrze: Betsy tak samo jak matka była adwentystką, a poza tym nie należało dawać Indianom złego przykładu. Po tym nieprzyjemnym wypadku korial nasz przebijał się skutecznie przez łagodne bystrzyny, spowodowane blokami głazów w rzece, i wtedy właśnie zelektryzowało nas nowe wydarzenie, tym razem miłe a podniecające. Odezwał się sławny ptak. Anglicy słusznie nazywali go bellbird, czyli dzwonnikiem, Niemcy słusznie Glocken-vogel, Brazylijczycy słusznie ferreiro, kowalem, a także z indiańska arapongą, my natomiast — żeby brzmiało wyszukanie i trudno do rozszyfrowania, ale za to uczenie i pretensjonalnie — wykombinowaliśmy miękkodzioba soplowatego. Tak go ciekawie widziano w profesorskim gabinecie nad Wrisłą. Tymczasem nie z miękkiego dzioba słynął ptak, lecz z gromkiego głosu, podobnego do uderzenia młotkiem w kowadło. Były to tylko dwa metaliczne tony, brzmiąca jak „dor-o-o-ng", a po paru sekundach „kon-kaj", ale żaden z najdawniejszych nawet podróżników, słyszących ów dźwięk, nie potrafił pozostać obojętny. JMichael Swan' nazywał ów głos jednym z najpiękniejszych naturalnych odgłosów przyrody, a przed stu laty Watertona ponosiło natchnienie, gdy pisał: Akteon przerwałby swe najwyuzdańsze polowanie, sam Orfeusz zaprzestałby swych śpiewów, aby wysłuchać tego ptaka, którego głos jest tak słodki, tak porywający, tak fantastyczny... Był w istocie porywający. Szedł z odległego wierzchołka wysokiego drzewa mora, rosnącego nad brzegiem Kamarangu, i rozbrzmiewał tak czysto i dziwnie, jak gdyby to się działo w dużej hali o niesamowitej akustyce. Ustronie, przez które przepływaliśmy, widocz- 105 nie stanowiło od dawna ulubiony matecznik tych ptaków, bo akurat w tym samym miejscu słyszał je dziesięć lat przede mną wspomniany Michael Swan, a pięć lat przed nim słyszało tu bellbirdy dwóch adwentystów, Pierson i Emmerson, którzy tędy przepływali, a potem napisali książkę. Ptaka, siedzącego na suchej gałęzi na samym czubie drzewa, pierwsza odkryła matka Betsy i z radosnym wzruszeniem go wskazała. Był cały biały i duży jak gołąb. Chociaż z odległości wydawał się jeno białą plamą, głos docierał do nas gromko jak gdyby z bliska. Ożywiliśmy się i spozierali w górę wszyscy w łodzi, tylko nie Indianie. Może uważali to poniżej swej godności albo okazywali obojętność nam na przekorę. Nie bawił ich miękkodziób soplowaty. 33. Zachwycający ryk w nocy Następne godziny u schyłku dnia i doznania następnej nocy zwaliły się na mnie całym łańcuchem dokuczliwych koszmarów i trzeba było uruchomić wszystkie zasoby żywotności, by nie stracić uśmiechu. Więc złośliwy wodospad Ituwubia. Nic ostrzegli mnie w Kama-rang Mouth, że takie licho stanie nam na drodze i trzeba będzie przenosić swój bagaż przez górzystą, kilkusetmetrową przewlokę. Z tym dodatkowym wysiłkiem nie liczyłem się: spadł niespodzianie pod koniec dnia, kiedy człowiek był już wyczerpany. Od wodospadu do Paruimy mieliśmy jeszcze dwie godziny jazdy w mniejszej, niż dotychczas, łodzi. Usadowiłem się blisko dzioba i chwilami dostawałem w bok niezłe tryski coraz chłodniejszej wody. Głowiłem się, czy nerki wezmą mi to za złe; ale nie wzięły. Do Paruimy zawitaliśmy pjźnym wieczorem, przy zupełnych ciemnościach: nic bardziej przygnębiającego i szarpiącego nerwy niż takie pieskie przybycie o późnej porze do nieznanej osady. Gdzie spać ? Gdzie dostać coś do jedzenia ? Na szczęście Daniel Rambrose, który był tu u siebie, przyszedł mi z pomocą i zaprowadził mnie ja- 100 kie dwieście kroków od rzeki do pustej chaty na palach. W chacie nie było nic, absolutnie nic poza mizerną ławką, dwoma szczurami i ziejącym smutkiem. Szczury, jako coś żywego, powitałem z ulgą, a one nas z takim osłupieniem, że jak głupie wytrzeszczały ślepia w światło lampki kieszonkowej. Dopiero po chwili uświadomiły sobie naszą inwazję i dały susa, jak i gdzie się należało. Rambrose przed odejściem oświadczył, że tej nocy mogę tu przespać, a on za pół godziny powróci i zabierze mnie do siebie na skromną wieczerzę. Przy świetle mej lampki elektrycznej — bo innego oświetlenia w tej głuszy nie było — na prędce zawiesiłem między ścianami hamak (ten od Jaganowej) i moskitierę nad nim, po czym rozejrzałem się po chacie. Dziwnej chacie, zalatującej budą Baby Jagi czy klimatem ponurych bajek Grimma. W tej beznadziejnie nędznej chacie jakiś zapalczywy Jankes, widocznie tu kiedyś mieszkający, rozbrykał się i ponaklejał na ścianach sutą propagandę amerykańską. Więc wisiała mapa Stanów Zjednoczonych, a pod nią, niby jej poddana, mapa całego świata. Wisiała oczywiście reprodukcja wzniosłej Statuy Wolności, a obok niej idealne wizerunki Waszyngtona i Lincolna. Było także „Amerykańskie Wyznanie Wiary", ozdobnie wydrukowany spis zalet demokracji w USA, a między innymi zalet wolności, równości i sprawiedliwości. Tak zamaszysta propaganda, napięta na najwyższy ton, zalewała beznadziejną chatę, i to obłędne przeciwieństwo między wysokim tonem a lichą chatą uderzało swą okrutną niesamowi-tością. Zresztą gorliwy Jankes wyświadczył swemu narodowi niedźwiedzią przysługę. Ktoś wydrapał Lincolnowi oczy. Któż to mógł być, czy jakiś duchowy krewny zabójcy z Dallas ? W Paruima przebywało oprócz Indian i Hindusów także kilku Murzynów. Ci ostatni jako adwentyści zawdzięczali co prawda swe utrzymanie amerykańskim ośrodkom dyspozycyjnym, ale zapewne nie obojętne im były wypadki w Alabamach i Arkansasach. W każdym razie napisy o „wolności, równości i sprawiedliwości" w Amerykańskim Wyznaniu Wiary ktoś grubo podkreślił czerwonym ołówkiem i zaopatrzył znakiem zapytania. To była antypropaganda, jakiej nie spodziewał się plakatowy patriota. 107 Kolacja skromna, jak przystało u godnego adwentysty, składała się z wysuszonego chleba, margaryny i bananów, a z puszkowego mleka, zaprawionego ovaltiną, jako napoju. Rozmowa nam się nie kleiła. Byliśmy zmęczeni, ja na domiar przygnębiony, więc na młodziutką Indiankę, podającą nam do stołu, nie miałem ochoty patrzeć tak, jak na to zasługiwała. Liczyła pewnie siedemnaście lat i była rzeczywiście śliczną Arekunką, „doskonałym ideałem kobiecego piękna", by użyć słów malarza i przyrodnika Appuna o dziewczynach tego szczepu. I niewątpliwie łączyło ja z urodziwym Hindusem coś romantycznego, ale w moim minorowym nastroju nawet i to mnie nie zaciekawiło. Zaraz po kolacji wróciłem do mej chaty i w te pędy do hamaka. Ale nie mogłem zasnąć: okrutny chłód. Na tej wysokości i w takiej puszczy jeszcze dotkliwszy niż nad Pomeroonem. Kolejno ubierałem się w wełniane pantalony i w trzy koszule, i w dwie pary skarpetek, i w spodnie, a pomimo że tym razem nie zapomniałem koca, noc dopiekła mi strasznie. Przez wielką dziurę wyrwanego okna wnikał wstrząsający chłód jak kara Boska. Co chwila budziłem się z niespokojnego snu i coraz zapamiętałej przyrzekałem sobie, że pobędę tu nie dłużej niż dwa, trzy dni i ucieknę precz, do gościnniej szych brzegów rzeki Mazaruni. Śniły mi się różne przykre rzeczy, a około trzeciej nad ranem ocknąłem się pod obuchem czegoś przerażającego. Rozlegał się koszmarny łoskot. Jakaś monstrualna ciężarówka o gigantycznym motorze dudniła w głuchej hali, czasem puszczając więcej gazu, jakby nie mogła wydobyć się z miejsca. Ryk po chwili zanikał, ażeby wkrótce od nowa wybuchnąć i ostatecznie wybić mnie na dobre ze snu: to jakby w hali maszyn piła grzmiąco rozcinała grubą blachę. Powoli nabierało to siły, ryczało coraz mocniej, by niebawem osłabnąć i zamilknąć — na chwilę. W tym okropnym ryku było, powtarzam, coś przerażającego; budziło w człowieku lęk jaskiniowca przed niewiadomym niebezpieczeństwem. Budziło oczywiście aż do chwili zupełnego otrzeźwienia: to były małpy wyjce. Gdy to sobie uprzytomniłem, przestałem drżeć ze wzruszenia i, co ciekawsze, doznałem uczucia radości. Nawet cieplej mi się zrobiło. Potężny, potworny głos przyrody wprawiał 108 w osobliwy zachwyt. W tych zuchowatych małpach był demoniczny majestat i była zaAvadiacka bezczelność. Najwidoczniej kilka rodzin zadziornych pieniaczy zebrało się tuż nad brzegiem puszczy dokoła Paruimy, by makabrycznym koncertem rj-czeć ludziom nad głowami. Już nie chciałem uciekać z Paruimy. 34. Przewodnik, tłumacz, i przyjaciel Paul Rano wstałem tak skostniały, że nie miałem odwagi iść do rzeki, by się umyć i ogolić. Więc podążyłem zaraz na śniadanie do Daniela Rambrose i przy jedzeniu — płatków owsianych Quaker Oats, bananów, sucharów i piciu mleka z ovaltiną — omówiliśmy mój plan działania w tym dniu: ponieważ nie było pastora Tolla, przebywającego chwilowo w Stanach Zjednoczonych, wypadało mi udać się do Mr. Leslie Barkera, kierownika szkoły w samej Paruimie, i z nim uzgodnić sprawy mego pobytu w tych stronach. PrzebyAvaliśmy obecnie na przestrzennej polanie, na której mie-ściłoTSłę tylkocoś wrodzaju„quartierlatin". Tu stalą szkoła podstawowa' dla wyższych klas wraz z internatem dla dzieci oraz paru domkami mieszkalnymi dla nauczycieli, a bliżej rzeki wznosił się wcale pokaźny dom pastora Tolla z werandą dokoła. Z trzech stron otaczała nas puszcza, oddalona od zabudowań o dobrych kilkaset metrów, i na jej to skraju w nocy rozr-ykiwały się wyjce jak gdyby tuż, tuż za węgłem. Teraz jedynie z pobliskiego drzewa sentymentalnie świergotały jakieś ptaszki, a stado papug przelatywało nad nami w promieniach porannego słońca z niewinnym krzykiem. Całą dolinę okalały dość wybitne góry, gęsto porosłe lasem. Gdy się w rzece wykąpałem i ogoliłem, krajobraz nabrał dla mnie wdzięku i wydał się bujny, a tak prawie efektowny jak zatoka w Rio de Janeiro — lekka przesada, ale zrozumiała w tej chwili wzbierającego ciepła i dobrego samopoczucia... Do właściwej wsi Paruima, oddalonej o trzy czwarte kilometra, 109 należało przejść przez wąski pas gęstej puszczy, oddzielający wieś od „ątiartier latin". Na drożynie, wiodącej wśród gąszczu, z radością powitałem wiele motyli, a wśród nich ozdobne pazie papilionidy — i powitałem także Indianina Paula, który wyrósł na skręcie i pewnie tu na mnie czyhał. Czyhał: oświadczył, że pan Golas i District Com-missioner Prasat przed odjazdem z Kamarang Mouth kazali mu zgłosić się dziś u mnie i służyć mi za przewodnika i tłumacza, a jeśli sobie tego życzę, także i za przyjaciela. Więc zgłaszał się oto... — A jaka różnica między jednym a drugim? —zapytałem.— Co ten przyjaciel ma robić ? — Przewodnik tylko przewodzi, tłumacz tylko tłumaczy — odrzekł Paul bez namysłu, jakby oczekiwał takiego pytania — za to przyjaciel, hpo, czuwa, żeby gościowi nic złego się nie przydarz)^. — Byczo jest! — zawołałem rozbawiony. — Potrzebuję takiego przyjaciela! Paul, nie zwiedziony moim humorem, zachował poważną minę i nieznacznie przestępował z nogi na nogę. — Well, sir! —łypnął na mnie niepewnym, jak mi się zdawało1? okiem. — Well, jako przyjaciel kosztuję więcej, pardon me, sir!... • — Ile? — trzepnąłem go zachęcająco po plecach. — Cztery dolary dziennie. Za przewodnika tylko'trzy dolary się płaci... Wiedziałem, że w Kamarang Mouth płacono Indianom, żeby ich pobudzić do pracy, wyjątkowo wysoką dniówkę czterech dolarów, ale to za ciężką robotę, na przykład za całodzienne dźwiganie kłód, więc widocznie Paul wysoko oceniał przyjaźń ze mną uważając, że to znojna robota. — Okey, dam cztery dolary! — oświadczyłem i na znak ugody przewiesiłem Paulowi przez ramię moją torbę. Prawdę mówiąc, nie miałem innego wyjścia, zresztą byłem ciekawy, jak Paul wywiąże się z zapowiedzianej opieki. Więc zanim wyszliśmy z lasku, miałem już przewodnika, tłumacza i przyjaciela. Liczył nie więcej niż trzydzieści lat, był przysad-kowaty, szeroki w ramionach i należał do szczepu Majonkong, blisko spokrewnionego z Arekunami. Miał twarz typowo indiańską o wystających nieco policzkach, ni ładną, ni szpetną, za to tak niezmier- 110 nie bez wyrazu i podobną do tylu innych twarzy indiańskich, że po* rozstaniu się z nim rysy jej natychmiast "ulatywały mi z pamięci. Cudaczne, niepokojące kuriozum: przecież poznałem Paula już. w Kamarang Mouth, następnie przez cały dzień płynąłem z nim na. łodzi, w Paruimie zaś szwendaliśmy się przez szereg dni razem od rana do wieczora, a zaledwie traciłem go z oczu, traciłem równocześnie-pamięć jego rysów. Stawał się dla mnie duchem, pustką, mgłą. Po kilku dniach poznawania Indian Paruimy dochodziłem z wisielczym humorem sedna fenomenu: zacząłem wierzyć, że przyjaciel Paul był arcymistrzem kamuflażu i nie pokazywał swej istotnej twarzy, a ja dlatego nie mogłem jej zapamiętać. Pokazywał maskę. 35. Medal ma dwie strony Po wyjściu z lasu ujrzałem wieś. Jak się spodziewałem była rozległa i liczyła chyba trzydzieści do czterdziestu chałup, rozproszonych bez ładu po całej równinie. Na łagodnym wzgórzu stał największy budynek, służący — jak zazwyczaj u Indian gujańskich — zarazem za kościół i szkołę. Jeszcze bardziej niż w Waramadang rzucał się tu w oczy pewien dostatek mieszkańców. Mieli przeważnie duże, czworoboczne domy, z mocnych belek budowane w kształcie klocków na grubych palach. Domy były wszystkie na jedną modłę podobne do siebie i niestety zupełnie bez stylu i fantazji. Zwyczajem indiańskim stały w pustym polu, nie otoczone żadnym ogrodem czy sadem; jeśli dopuszczano coś z zieleni, to jedynie zdeptaną trawę i bujne gdzieniegdzie chwasty. Pola uprawne i ogrody warzywne-wypchnięto daleko poza wieś, na zbocza górskie, w głąb puszczy. Na widok Paruimy pomyślałem sobie, że ci Indianie wszystko,. czym obecnie żyli i jak żyli, zawdzięczali obcym przybyszom. Obcy wtargnęli w tę dzicz zieloną i postanowili przenicować ich do gruntu: obdarzyli Indian swym Bogiem i świętymi, swym ubraniem i lekarstwami, nauczyli ich uprawy jarzyn, budowy domów, jedzenia kwa-kierskiego owsa i myślenia tego samego, co myślą adwentyści w Waszyngtonie, gdzie był ich główny sztab. lii Dokonano na Indianach trepanacji czaszki i duszy, by ich i siebie uszczęśliwić i wyjąć, co w nich było dotychczas, a wsadzić im własne rzeczy. Do tej akcji wprzęgnięto cały wachlarz narodów: wdali się w to Brytyjczycy i Amerykanie, na miejscu zaś powierzono terenową robotę Hindusom i Murzynom. Z Indian zrobiono tu jak gdyby Volksbrytyjczyków — jeśli przenieść tu nieobce nam pojęcie i wyraz. — Piękne domy! — odezwałem się do Paula zataczając ręką łuk. — To pewnie balata dawniej, a obecnie jarzyny to sprawiły. Czy wy, Paul, macie też taki duży dom ? — Nie. Moja chata niewielka, na ziemi stoi! Ja biedny! — odrzekł Paul mrukliwie. Widocznie odstępem od ziemi mierzyło się tu dobrobyt. — To pewnie uprawiacie mniej jarzyn niż tamci? — ciągnąłem go za język. — Me. Tamci mieli więcej szczęścia i znaleźli!... — Co takiego 1 — Diamenty. W wiosce „wykolejonych Indian" mówiono mi, że wielu mieszkańców nad rzeką Kamarang, zachęconych przez Jerzego Golasa, szukało i znajdowało diamenty. Ponoć największą część najlepszj^ch kamieni oddawali zawsze w ofierze pastorowi Tollowi, mniejszą część zużywali w sklepie w Kamarang Mouth na zakup całymi workami cukierków, a dopiero reszta szła na inne potrzeby, jak budowę domu i temu podobne. W kościele-szkole ujrzałem prawie setkę dziatwy, uczącej się właśnie śpiewania hymnu kościelnego, i matkę małej Betsy, prowadzącą lekcję. Mr. Leslie Barkera zastałem za przepierzeniem w skromnej kancelarii. Kierownik szkoły był Murzynem godziwej tuszy i w sile wieku. Od wczorajszego wieczora wiedział o moim przybyciu, więc powitał mnie życzliwie i odkładając swe papiery na bok wdał się w ożywioną rozmowę. Stwarzał miły nastrój, był wylewny. Oczywiście nic nie miał przeciw temu, żebym zamieszkał w rządowym Rest House — schronisku dla przyjezdnych — i wyznaczył zaraz spośród swych starszych uczennic tęgą Leone, mającą mi kuchcić w czasie pobytu w Paruimie. 112 .Wśród wesołych śmiechów Czajkuma łapał przyjaciela wpół (str. 204) Na jednej z półek w kancelarii zauważyłem kilka numerów National Geographic Magazine i tak raptownie się ucieszyłem, że zatęskniłem do nich jak opętany. W tym ustroniu adwentystów były mi, widać, potrzebne barwne wiadomości z szerokiego świata. Mr. Barker, poproszony, skwapliwie oświadczył, że służy mi wszystkim, co ma do czytania. Po tak pomyślnym omówieniu spraw bytowych zadałem kierownikowi ogólniejsze pytanie: czy jest zadowolony ze swych uczniów i jacy właściwie są ci Arekuna i Akawoje? Barker tak samo jak przed chwilą Paul w lesie zapewne oczekiwał podobnego pytania. Od razu ogromnie się ożywił, wpadł w ferwor. Więcej: w pasję. Dotknąłem bolesnych rejonów. Miał o swych Indianach nie najlepsze mniemanie, a raczej miał najgorsze mniemanie. Uważał mnie za człowieka swego, bliskiego mu duchem i poglądami, więc nie ukrywał tego, co w nim siedziało: siedziała gorycz. Wytrysnęła gwałtownym potokiem z jego ust. Wszelka dobra wola — skarżył się — szła tu na marne, na nic cala ich praca, wysiłki, poświęcenie. Trudny do urobienia element, najtrudniejszy zapewne pod słońcem. Wszystko pozostawało tylko na powierzchni, cienki pyłek oświaty na samym naskórku. Lada podmuch, lada mżawka, a pyłek spływał bez reszty, do dna, do cna. Nawet bez podmuchu spływał: po prostu ziarno nie kiełkowało albo zaraz po wykiełkowaniu usychało... Wywnętrzał się Mr. Barker z poetyckim zacięciem i z zajadłą otwartością, aż ogarnął mnie niepokój: czyżby wziął mnie za kolegę adwentystę ? Chyba nie; Rambrose i matka Betsy wytłumaczyli mu, kim byłem. Po prostu jakiś żal go rozsadzał, coś go sierdziło i z pewnością tkwiła w tym przesada, chociaż nie było dymu bez ognia. Więc współczułem mu, że siał, a nie zbierał, i chcąc mu jakoś ulżyć, wskazałem palcem na przepierzenie, za którym dzieciarnia z grzmiącą gorliwością wciąż uczyła się hymnu. — Szkoła jak szkoła, to wszędzie twardy orzech! — uspokajałem kierownika. — Za to pastor Toll odnosi tu świetne zwycięstwo! Głęboko zakorzeniła się wiara chrześcijańska! To wierni wyznawcy!... Barker na chwilę zamilkł i wlepił we mnie badawcze spojrzenie. Wyraz podejrzliwości i jak gdyby kpiny zabłąkał się na jego twarzy. Uała trzymała na sobie siostrzyczkę i nie mogła z nami płynąć. (str. 218) 6 — Spotkałem szczęśliwych Indian 113 — Wierni! — powtórzył urągliwie rozdrażniony. — Wierni: tylko że David Brooks, obecny wójt-kapitan Paruimy, ma wciąż dwie żony!... Głęboko zakorzeniła się wiara, yes: tylko że Conrad Manson, o, mieszkający w tamtym trzecim od nas domku, pół roku temu usłyszał dziwny plusk nad brzegiem rzeki, przeraził się, uciekł, ale następnego dnia wrócił i zna^zł tam kamyczek, niezwykły i cudowny, jak mu się wydało. Kamyczek zabrał i oto pogański talizman przynosi mu wielkie szczęście przy łowieniu ryb... Wierni wyznawcy, powiada pan? 0 key, ale teraz wielu z Paruimy poszukało sobie także magicznych kamyczków i bez nich ani rusz! nie pójdzie na polowanie czy na ryby. W takie kamyczkowe gusła wierzyli tu ongiś, przed naszym przybyciem, i teraz tak samo to robią — wierni chrześcijanie!... Nagle owładnęła mną ogromna chęć wybuchnięcia śmiechem, ale się powstrzymałem. Trafiła kosa na kamień! To było diabelnie paradne: Indianom wypominał gusła nauczyciel-adwentysta, którego sekta sama pławiła się w morzu guseł, zabobonów, czarodziejskich formuł, straszenia ludzi Chrystusami, antj*chrystami i apokaliptycznymi końcami świata. — Jeśli w gusła wierzą w Paruimie — zawołałem w obronie Indian — to chyba ich niewielu! Większość to wierni chrześcijanie... Mój okrzyk speszył zatroskanego Barkera, ale oczywiście go nie przekonał.' Wiedział kierownik zbyt dobrze, co piszczało w trawie, chociaż na zewnątrz dźwięczały tak szumne fanfary. I z nagła zbierało mi się znowu na wesoły śmiech, bo przypomniałem sobie uciesz-ną książkę dwóch walecznych fanfarzystów, R. H. Picrsona i J. 0. Emmersona, adwentystów, figlarzy i bohaterskich autorów elaboratu pt.: .,Paddles over the Kamarang" — Wiosła na rzece Karna-rang. 36. Bycza książka dwóch adwentystów Czarująca (w dosłownym tego słowa znaczeniu), a opętana sekta adwentystów wierzyła w magiczną skuteczność modlitwy i także dru- ] 14 kowanego słowa. Nie tylko Bożego słowa, objawionego w Starym Testamencie, ale również i w doniosłość różnych enuncjacji, głoszonych w druku przez współczesnych abstynentów od kawy, herbaty, tytoniu, plugawego mięsa, teatru, tańca i reszty grzechów. Literackie płody adwentystów wychodziły na świecie w 185 językach i dialektach w roku 1945, jak podaje Encyclopaedia Britannica, i docierały do sześciuset tysięcy zagorzalców, z których jedna trzecia, trzonowa, wyżywała się w Ameryce Północnej. Dla tych ostatnich Pier-son i Emmerson wyjechali krótko po drugiej wojnie światowej nad rzekę Kamarang, by opisać swe wrażenia wśród indiańskich adwentystów. Wrażenia^ budzące zaufanie, o ile chodzi o podróżnicze przeżycia. Co prawda nie był to orli lot natchnienia i nie było rewelacji, ale dwaj podróżnicy wiarogodnie widzieli i opisali normalne doznania: urok i głosy puszczy, barwę rzecznej wody, krzepki wygląd Indian adwentystów (zadający kłam oszczerstwom, jakoby ich dieta nie wychodziła im na zdrowie), godziwy przyodziewek nawróconych Indian w przeciwieństwie do odrażającej nagości pogańskich pobratymców, a także ich doniedawne, barbarzyńskie obyczaje, jak cou-vade, czyli urojone skutki porodowe ojca dziecka, dalej kupowanie od rodziców dziewczyny na żonę i podobne pogańskie nałogi. Ale... „Ale Bóg pokochał swe ludy Arekuna i Akawojów i miał je w szczególnej opiece" i zesłał na jednego z ich starych wodzów proroczy sen. Ów starzec był prymitywnym dzikusem, zaszytym dotychczas w swej niedostępnej puszczy i nic nie wiedzącym o szerokim świecie, ale — o cudo nad cudami! — sen miał wysoce wyrafinowany, wzorowo wykwalifikowany. Sędziwy poganin ujrzał w nim ni mniej ni więcaj tylko samego Chrystusa, który przemówił do niego w języku indiańskim i we wzniosłej tyradzie objawił mu multum rzeczy: więc opisał siedem dni stworzenia świata i jak do raju wtargnął grzech, potem przeszedł na swe własne, Chrystusowe życie, omówił swoją śmierć dla zbawienia upadłego człowieka i w powabnych słowach rozwodził się nad nowym, szczęśliwym życiem na naszej ziemi, życiem, jakie dla człowieka przygotował Najwyższy w odzyskanym Raju i we wskrzeszonej Jerozolimie. Jednak ażeby wejść do tego raju — dalej słodko mówiła świetlista zjawa utkwiwszy pałający 115 wzrok w grzesznego Arekuna — musi stary wódz zmienić sposób życia: pozbyć się sześciu żon i zatrzymać tylko jedną, a że ciało ludzkie jest świątynią ducha, winien wódz wyzbyć się pociągu do pijaństwa, unikać zarówno trunków wyskokowych i rozwiązłości, jak spożywania nieczystego mięsa... Chrystusowa wizja — dobrą, starą, wypróbowaną receptą — jeszcze zapowiedziała swój rychły powrót do swych dzieci u stóp Roraimy, co nastąpi w postaci białego człowieka, który z daleka przybędzie z czarną księgą w ręce i słowem Bożym na ustach. Słuchajcie go! — zakończył Mesjasz i ulotnił się. Stary wódz — podają zacni Pierson i Emmerson na stronie 32 swej księgi-wyznania — usłuchał Chrystusa, pozbył się żon, żył odtąd ,,w harmonii z Dziesięcioma Przykazaniami", a wielu ziomków go naśladowało. Oczywiście stało się, jak przepowiedziało zjawisko. O objawieniu i samorodnych adwentystach w głębi puszczy dowiedział się pastor Davis, prezes gujańskiego oddziału adwentystów w Georgetown, i w roku 1910 wybrał się do dalekich Indian. Proroczy wódz, rozumie się, już nie żył (a także imię jego jakoś przepadło), za to Indianie poznali pastora po czarnej biblii, jaką dzierżył w ręce, po jego świątobliwych słowach, a nade wszystko po urzekających darach ze Stanów Zjednoczonych, jakie dobry pastor przywiózł brązowym przyjaciołom. O tych darach — ślicznych, barwnych- kretonach, błyskotkach, paciorkach — opowiadano mi w Georgetown, ale dwaj natchnieni autorzy woleli tego nie pamiętać w książce. Więc u stóp góry Roraima powstała kwitnąca misja gorliwych adwentystów i Indianie Davisa — jak ich nazywano odtąd — zasłynęli z wielkiej bogobojności, niestety po kilku miesiącach pastor Da-vis umarł na malarię, a Indianie znaleźli się bez pasterza. Dopiero po czternastu latach, już po pierwszej wojnie światowej, misjonarze adwentyści podjęli tu pracę na nowo, nie zapominając o hojnych darach od wuja Sama, a gdy przybyli w te lasy, uradowani Indianie witali ich śpiewem: ,,There's not a friend like the Lovely Jezus". (Nie ma przyjaciela nad miłego Jezusa). Od tego czasu, od roku 1925, bez przerwy działali tu misjonarze sprawując do dnia dzisiejszego opiekę zarówno czujną, jak troskliwą 116 nad wszystkimi Indianami nad rzeką Kamarang. Pogan przeistoczyli we wzorowych chrześcijan adwentystów, nauczyli ich śpiewać hymny i zanosić modły do prawdziwego Boga, grzeszną nagość ciał wyplenili doszczętnie, przynieśli Indianom materialny dostatek dzięki warzywnictwu i zbieraniu kauczuku balaty, a ich indiańskie dawne, śmieszne imiona jak „Mały Brat", „Mała Siostra", „Wielki Brat" zdołali wyrugować i pozwolili nawróconym przybrać godne nazwiska, jak Herbert Hoover, Franklin Roosevelt, Johnny Walker, Król Jerzy lub Królowa Elżbieta. Ale przede wszystkim modlitwy, gorące, usilne, dziękczynne modły nabrały nad rzeką Kamarang niezmiernej doniosłości i czyniły liczne cuda. Modły, nieustanne modły — czytamy w książce na stronie 74 — uratowały wielu chorych od śmierci, gdy mordercza epidemia (grypy) groziła zagładą. „Pomimo lekarstw — cytują autorzy słowa pastora Brooksa — młody człowiek leżał na trzeci dzień w agonii i lada chwila oczekiwaliśmy zgonu. Wtedy zwołaliśmy całą jego rodzinę na modlitwę. Pan Niebios wysłuchał naszych pokornych błagań i od razu nastąpiło polepszenie, gorączka zelżała i po tygodniu chory mógł już wstać z łoża boleści". „Indianin Arekuna Thompson, żyjący w grzechu z dwoma żonami — o innym wypadku opowiadała dwom autorom Mrs. Brooks, żona pastora Brooksa — miał młodego syna, Wallace'a, którego ukąsił jadowity wąż. Po kilku dniach przyniesiono umierającego do mnie, żebym go ratowała. »Nie mogę! Jego stan jest tak beznadziejny, że nie mogę go ratować« — powiedziałam do Thompsona. •— »Ale Pan Jezus, jak wiecie, był Wielkim Lekarzem, więc tylko modlitwa do Niego może uratować twego syna. Musisz, ojcze, oddać swe życie Jemu. Jeśli tak postąpisz i oddalisz drugą żonę, Pan może Ciebie wysłucha*. Skruszony ojciec wyrzekł się wszystkich grzechów, ślubował Panu nawrócenie, klęknął do modlitwy. Wtedy dałam choremu zastrzyki. Pan wysłuchał nas i ocalił życie Wallace'a, a stary Thompson wszedł odtąd na drogę cnoty i oddalił drugą żonę". Tyle Mrs. Brooks, żona pastora. Książka Piersona i Emmersona nie byłaby kompletna i nie przemawiałaby należycie do wyobraźni czytelników w USA, gdyby dwaj adwentyści nie ulżyli sobie, opisując z soczystą lubością rzetelną za- 117 wiść, panującą między adwentystami Gujany a katolikami Wenezueli i Brazylii. Zawiść i nieustanną wojnę, wiedzioną tam o dusze Indian między dwoma odłamami chrześcijaństwa. Jak dawniej Indianie w Nowej Anglii uchodzili w oczach purytań-skich Ojców Pielgrzymów za wyrzutki z piekła rodem, tak samo dzisiejsi misjonarze katoliccy w Wenezueli wydawali się amerykańskim adwentystom wcieleniem wszelkiego zła, pokurczem Belzebuba. Więc jedni drugim wyrywali indiańskie owieczki, a że adwentyści mieli większy tupet i bogatsze zasoby, wtargnęli do Wenezueli i katolikom podbierali na ich własnym podwórku Indian, mianowicie w miejscowości Kikhan. Księża chwytali się podobno nikczemnych środków, by rywali wypędzić, ale na nic się nie zdały ich intrygi i prześladowania. Prawdziwa wiara, wiara adwentystów, odnosiła triumf nad siłami zła, które w końcu musiały pogodzić się z istnieniem Indian adwentystów w wenezuelskim Kikhan. Taki był mniej więcej sens relacji autorów książki, ale należy przypuszczać, że do zwycięstwa adwentystów w pogranicznej Wenezueli przyczyniły się nie tylko hojne dary pastorów, ale i dyplomatyczny nacisk USA w Caracas: mieli adwentyści swe dobre chody w Waszyngtonie, łasym na każde rozszerzenie jankesowych wpływów w krajach Ameryki Południowej. Historia dziesięcioletniego Henry'ego, opisana przez autorów, ma posmak westernu, przy czym ksiądz wenezuelski wypadł jak czarny charakter w filmie. Pewien Indianin Arekuna, zaśniedziały katolik, mieszkał we wsi Savaning w Wenezueli, ale trzech młodych jego synów wychowywało się po drugiej stronie granicy, w Paruimie, i, rzecz prosta, było pod wpływem pastora adwentystów. Najmłodszego z nich, Henryka, ojciec chciał mieć przy sobie, więc go sprowadził do siebie, a że malec jeszcze nie był ochrzczony na adwentystę, oddał go proboszczowi w Savaning, ażeby wykształcił go na księdza. Wiadomość o tym łotrostwie oburzeni adwentyści, a zwłaszcza pastor, przyjęli jak zhańbienie i świętokradztwo, więc dwaj starsi bracia Henryka wybrali się do Wenezueli, by sprowadzić go do Gujany. Gdy ksiądz nie zgodził się na dobrowolne oddanie malca, dwa zuchy z narażeniem życia w nocy wykradli brata z seminarium 118 i w trójkę czmychnęli w stronę granicy. Rano dwóch konnych katolików z bronią w ręku puściło się w pogoń, ale ich nie odkryto i chłopcy uszli, gdyż „Jezus wysłuchał ich modlitwy". W Paruimie powitano ich powrót z burzliwą radością jako widomy znak zwycięstwa sprawy dobrej nad złą i zaraz też pastor ochrzcił Henryka na adwentystę. Niestety rzecz wzięła tragiczny obrót. W czasie pobytu w Wenezueli chłopczyk nabawił się tajemniczej choroby tropikalnej (?) i w kilka dni po otrzymaniu chrztu wyzionął ducha. Ale wzniosła idea wygrała, bo zanim młode serce przestało bić, z ust Henryka usłyszano tkliwy szept: Gdy się zbudzę, zobaczę Jezusa i wszystkich jego aniołów! Książka dwóch podróżników, Piersona i Emmersona, miała olbrzymie znaczenie propagandowe dla adwentystów w Ameryce Północnej. Na pewno nikomu z jej zachwyconych czytelników nie wpadła do głowy niepokojąca myśl, dlaczego oni dwaj, zasłużony pastor Davis i bohaterski Henryczek, musieli tak przedwcześnie rozstać się z tym światem, skoro modły adwentystów u stóp Roraimy miały, jak wiadomo, tak cudotwórcze skutki — i nastręczała się jeszcze jedna, uboczna wątpliwość, mianowicie co do ojcowskiego autorytetu: czy wobec dziesięcioletniego synka nic już nie znaczyła wola ojca, chociażby błądzącego katolika — ale chyba tak śmieszne skrupuły nie liczyły się tam, gdzie w grę wchodziły boskie cele adwentystów. Książka dwóch autorów olśniewała mirażem powodzenia, rzeczy tak drogiej sercom Amerykanów. Czytelnicy dowiadywali się, że tam, w głębi Gujany Brytyjskiej, adwentyści wskrzesili raj na ziemi, stworzyli rozmodlone społeczeństwo brązowych chrześcijan, silnych wiarą w Jezusa, szczęśliwych w swej dobroci. Taka książka podnosiła na duchu i, jak dwa razy dwa, otwierała trzosy dla pracy misyjnej. Tylko, do licha, jak ten piękny obraz sielanek nad Kamarang Ri-ver skojarzyć z gderliwą krytyką Mr. Leslie Barkera? A może Bar-ker pomimo dziarskiego wyglądu był zakutym wątrobiarzem ? 119 1 37. Popełniam same gafy Pożegnawszy się z Leslie Barkerem, dziwnym człowiekiem, bo wychowawcą Indian, a tak ich surowo, rzekłbyś: wrogo, osądzającym — wróciłem do „ąuartier latin", gdzie był sklepik spożywczy Paruimy. Towarzyszyli mi Paul i Leona. Minęła godzina dziesiąta, jednak słońce nie męczyło: byliśmy, jak przypuszczam, na wysokości Zakopanego. Leona miała szesnaście lub siedemnaście lat, ale była ogromnie rqzwinięta, szeroka w ramionach, pasie i biodrach: kloc. Daniel Rambrose, nauczyciel w „ąuartier latin", zawiadywał sklepom, otwartym w ciągu dnia na godzinę czy dwie, i sam sprzedawał. Nabyłem u niego sproszkowanego mleka, masła arachidowego, płatków owsianych, ovaltiny, cukru i sera, wszystko produkty sprowadzano z Georgetown i srodze jarskie, a nie dostałem sardynek ani mięsa w puszce i trzeba było zjechać na jarosza. Dom gościnny, czyli Rest House, jak go tu nazywali, w którym miałem mieszkać, był solidnym, dwuizbowym, drewnianym budyń-•kiem na wysokich palach, podobnym do innych chat zamożniejszych Indian, z tym tylko, że zamkniętym na kłódkę; Klucz do kłódki posiadał mrukliwy starzec imieniem David. Paul przekazał mu polecenie kierownika szkoły, by otworzył dla mnie drzwi domu, ale David tylko spojrzał na mnie spode łba i dalej strugał z drewna małe dziecinne czółenka. Zabawki były ubożuchną lichotą, a więc pa-ruimska cepelia, tak samo jak inne na świecie, nie płodziła arcydzieł. Dopiero po dobrym kwadransie David zechciał przerwać struga-niei niechętnie, z ciężkim sercem, odszedł po klucz. Tymczasem dokoła mnie i domu gościnnego zebrało się sporo Indian, ciekawie spozierających na białego przybysza. Jako adwentyści pozbyli się już od pokolenia nieśmiałości wobec Europejczyków, więc patrzyli na mnie jak na interesujący eksponat na wystawie. Podczas gdy ja siedziałem na schodach do mego domu i czekałem na powrót Davida, oni wyrażali między sobą swe poglądy o mnie z nie ukrywanym przekąsem, chociaż bez wyraźnej wrogości. Paul spełniał rzetelnie swą ezterodolarową powinność: przekonywał ich do mnie, zachęcał i wyjaśniał, że diabeł, nawet biały diabeł, nie taki zły jak wygląda. W pewnej chwili Paul oświadczył mi, że ludzie Paruimy pragną wiedzieć, dlaczego tu przyjechałem. — Chciałbym złowić kilkaset tutejszych motyli — odrzekłem. — Do czego ci tyle motyli ? — zainteresowali się Paul i ci wszyscy, którzy rozumieli język angielski. Ciemnych, zacofanych dzikusów w takich wypadkach uspokajało się bujając ich, że motyle służyły do wyrobu lekarstw. Ale mieszkańcy Paruimy nie byli już dzikusami. — Zbieram motyle dla szkół w Polsce — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — Łowiłem już nad Amazonką, teraz chcę tutaj spróbować... Ale prawdomówność w Paruimie jeszcze, czy już, nie popłacała: ludzie nie dali mi wiary, odnieśli się z nieufnością. — Jak to: dla szkół ?! — ogarnęło ich zdumienie. — Czemu przed nami ukrywasz prawdę? Czemu nie chcesz się przyznać, że z motyli robisz lekarstwa? — Bo nie robię!—parsknąłem. — Kilku tu przed tobą już łowiło motyle — zapewniali mnie z wyższością ludzi nie bitych w ciemię-— a wszyscy mówili, że robią z motyli lekarstwa! A ty co ? Czemu kręcisz ? — Ja nie robię lekarstw — upierałem się nieszczęsny. — Niedawno temu przyjechał tu ze Stanów przyj-aeiel pastora Tolla — zgromił mnie jeden z nich — i my mu wierzymy: on łowił motyle, żeby robić lekarstwa!... Wyraźnie był to argument najwyższy, nieodparty. Przestałem obstawać przy swoim, poddałem się. — Ja osobiście lekarstw nie robię — dukając przyznałem się do-winy — ale może szkoły, które dostają moje motyle, fabrykują lekarstwa ? —. Na pewno! Niechybnie! A widzisz 1! — zatryumfowali mieszkańcy Paruimy i odnieśli się do mnie przyjaźniej. 120 121 Ale tylko na krótko. Po chwili popełniłem nową gafę i okrutnie ich zawiodłem. Od dawien dawna przyzwyczajono ich do tego, że przyjaciele pastora Tolla przywozili ze Stanów Zjednoczouych fury lekarstw i darmo je tu. rozdawali jako propagandę swej dobrej woli. Wytworzyła się u indiańskich adwentystów mania lekarstw, obłędna wiara w zamorskie lekarstwa (do diabła, znowu zapachniało mi własną ojczyzną!) i ludzie ci uważali, że każdy biały, tu przybywający, winien dostarczać im leków. Obojętne jakich, byle leków. Gdy im oświadczyłem, że mam lekarstw niewiele, tyle prawie co nic, gorzko ich rozczarowałem. Patrzyli na mnie, jak gdybym ich skrzywdził albo oszukał, i zasmuceni zaczęli się oddalać. Wtedy przechodził obok mnie dwunastoletni chłopiec z książką pod pachą, zapewne uczeń Barkera. Zaciekawiłem się tym, co on •czyta, i przywołałem go do siebie. Posłusznie przyszedł i pokazał mi książkę. Były to historie biblijne, wydane w bogatej szacie graficznej i pełne nieodpartych obrazków, częściowo ślicznie wielobarwnych. Niestety, zarówno tekst jak ryciny odznaczały się makabryczną naiwnością, nastawioną na maluczkich i ubogich duchem. Roiło się tam od dziwacznych wężów, piekielnych ogni, zdradzieckich poczwar i diabłów. Wiało z kart zatęchłym średniowieczem, ale książkę wykonano na najwyższym poziomie poligraficznej techniki dwudziestego wieku. Printed in USA, oczywiście. Siedząc wciąż na schodach domu gościnnego i przerzucając stronice książki, ujrzałem fantastyczny wizerunek Boga, przedstawionego w nieprawdopodobnej glorii napuszonych kolorów. Wydawcy książki wysadzili się jak niebożęta i podziwiałem ich kunszt z rzetelną dozą humoru. Chłopak stał tuż przy mnie i widok tak jaskra-wego Boga wywołał w nim należyte wrażenie. Przejęty nagłym wzruszeniem, wyrostek chciał prawie klęknąć, lecz nie uczynił tego, natomiast pobożnie zerwał czapkę, jaką miał na głowie. Ponieważ ja nie zdjąłem mej furażerki, obraziłem Boga. Wyrostek oburzył się. Zmierzywszy mnie nieprzyjaznym wzrokiem warknął coś niemiłego pod nosem, wyrwał mi z rąk książkę i poszedł. Nie ukrywał swej wrogości. Nareszcie wrócił David z kluczem, ale był strasznie ważny i jcsz- 122 cze długo trzymał mnie na dworze, zanim raczył wpuścić do domu. Zakipiało we mnie uciesznym przeczuciem, że wpadłem oto w świat cudownego absurdu. Pałali tu dziwaczną miłością do białego Boga, a równocześnie niechęcią do białego człowieka. Ciekawie zapowiadały się następne dni. 38. Pokraczna uroda dziewoi Leony Nie następne dni, lecz jeszcze ten pierwszy dzień zgotował mi ciekawą hecę: zagadkę dokoła kucharki Leony. Leslie Barker, jej nauczyciel, polecił mi ją jako dobrą kucharkę, ona się chętnie zgodziła, a gdy stary David nareszcie wpuścił nas do domu, było południe, więc pora na obiad. Miałem własne garnki aluminiowe i zapasów żywności w bród, toteż zaraz zabraliśmy się do przygotowania obiadu. Paul raźno przyniósł w imbryku wodę z Kamarangu, płynącego o niespełna sto kroków od domu, a następnie rozniecił na murawie ognisko i nastawił wodę. Podczas krzątaniny dokoła obiadu zwaliła się do nas hurma ludzi z sąsiednich chat. Ciekawi, co i jak jadłem, bez słowa śledzili z uwagą każdy mój ruch. Była to zwykła, nie wroga wścibskość Indian. Leona ruszała się przy tym wszystkim trochę jak ciemięga, mało i niezdarnie, jak gdyby z łaski, co łożyłem na karb jej chwilowej nieśmiałości. Młódka była w niewyraźnym humorze, mrukliwa i tak kiepsko władająca angielskim językiem, że i trzech słó-w-nie potrafiła do mnie skleić. Przekonany, że wkrótce się rozkrochmali, robiłem sobie w głębi duszy nieszlachetny apetyt na jej obfite kształty. Leona miała ładną twarz, za to postać tak czworograniastą, że po prostu urzekała mnie swą pokracznością: była to klasyczna karykatura urody tutejszych Indianek. Więc brzydko łykałem ślinkę na myśl o fotografiach, jakie natrzepię z pękatej ślicznoty. Żeby zaś ją tym pewniej pozyskać, podarowałem jej po obiedzie buteleczkę perfum „Czar walca", przywiezioną z Polski. 123 Uzgodniłem z Paulem i Leona plan na popołudnie: on miał zjawić się u mnie o trzeciej i odbyć ze mną przechadzkę po Paruimie, ona miała przyjść o piątej i przygotować wieczerzę. 0 szóstej zachodziło słońce, więc pragnąłem jeszcze za jasnego dnia załatwić się z jedzeniem. Ażeby uniknąć nieporozumień, wskazałem Leonie na niebie, gdzie o piątej godzinie będzie stało słońce. Paul o trzeciej nie przyszedł. Mieszkał niedaleko, więc udałem się do niego i z pogodnym uśmiechem wywlokłem go z chaty. Leona spóźniła się o godzinę i przybyła, czupurnie nadąsana na ładnej twarzy, o zachodzie słońca; z równie pogodnym uśmiechem poprosiłem ją, żeby w przyszłości nie spóźniała się. Mówiłem do niej przyjaźnie, ale i to jej się nie podobało; siedemnastoletnia dziewoja nie znosiła wymówki, choćby tak słusznej i łagodnej. Twarz jej skamieniała nagłym postanowieniem. — Nie spóźnię się — rzekła — bo nie będę tu już pracowała. Jutro wychodzę daleko do lasu, gdzie nasza polana... — To przyjdziesz dopiero pojutrze ? — Też nie. Wcale już nie przyjdę! Okazało się nieoczekiwanie, że teraz dość biegle władała angielskim językiem. Po chwili konsternacji wybuchłem rozweselony: — Leona, ależ znakomicie mówisz po angielsku!... Powiedz mi, czy jestem ci coś winien za pracę ? — Tak jest. — Ile? — Niech mister sam to wyznaczy. — Czy wystarczy ci jeden dolar ? — zapytałem z żartobliwą drwiną, bo Leona podczas obiadu właściwie nic nie robiła. — Niech będzie! •— zgodziła się. Więc dostała dolara i odeszła urażona. Było to najwyższe wynagrodzenie, jakie kiedykolwiek komuś wypłaciłem za tak znikomą pracę. Zabawna przygoda z Leona wyprowadziła mnie nieco z równowagi i przyznaję się, zgnębiła mnie. Przy najbliższej sposobności opowiedziałem historię Barkerowi. On z uciechy zaklaskał w dłonie i rozpromienił twarz złośliwym uśmiechem. 124 — Zgadza się! Wszystko w porządku! To ona, Leona! Poznaję ją! — kraśniał z radości. — Nie rozumiem pana! » — Wszystko jasne jak słońce! Diagnoza słuszna! — Jeszcze pana nie rozumiem! — Histeria! Po prostu upór pomylonej dziewczyny! To szalona pała! I Barker przytoczył mi kilka przykładów nieobliczalnego temperamentu i humorów Leony. Była pojętną uczennicą — wyjaśniał mi — ale gdy nachodziły ją chwile butnych zachcianek, stawała się niemożliwa. Na przykład po angielsku nauczyła się nieźle, ale od czasu do czasu zachciewało jej się bojkotować nauczyciela. Zaczęła na lekcji przekornie odpowiadać po akawojsku i mówić tylko tym językiem, a on go nie znał. Dopiero musiał huknąć na nią z całych sił, żeby przemówić jej do rozumu... — Może był to słuszny bunt przeciw narzucaniu jej obcego języka, angielskiego?... — Nic podobnego. — I taką wariatkę polecił mi pan na kucharkę? — wytknąłem Barkerowi nie na żarty. — Dlaczego nie ? — zaśmiał się wyzywająco. — Myślałem, że przy Europejczyku zachowa się lepiej, nie odważy się na szusy. Ale nie pomogło: odważyła się! Barker stroił miny szydliwe i figlarne, bo miał jeszcze coś w zanadrzu. — Nie pomogło tym bardziej — przymrużył oczy — że szanowny Europejczyk popełnił fatalny błąd. .. - — Jaki ? — zdziwiłem się. — Zapomniał, że miał do czynienia z adwentystką! — Cóż to ma do rzeczy ? — Ogromnie ma! A ta butelka perfum —to nie owoc zakazany, nie jabłko szatana ? Nie cuchnąca ciecz, zwarzona przez kusiciela, a z piekieł dostarczona ? Powtarzam, zapowiadało się ciekawie. W tej zapadłej dziurze wszystkie wyskoki były możliwe. Więc postanowiłem mieć się na baczności, nie kusić ludzi diabelnymi darami, nie dziwić się chime- 125 rom, zachwycać się kaprysami, ale przede wszystkim samemu być szlachetnym: nie łaszczyć się na fotografowanie dziewczyn o przesadnych wdziękach, bo to rzeczywiście nie było fair. 39. Lekomania Po gorzkiej pigułce, zadanej mi piewszego dnia, wszystkie te ludzkie fantazje i fanaberie zeszły na drugi plan wobec majestatu przyrody, otaczającej Paruimę. Pierwsze wrażenia krajobrazu, który tak żywo przypominał mi zatokę Rio de Janeiro, potęgowały się z dnia na dzień, ale zanim zacząłem na dobre wchłaniać te czary, przyszło m^ poznać dziwaczną manię Indian: mianowicie ich cichy szał, dotyczący chorób i lekarstw. Mieli bzika na tym punkcie — i zdaje się, że rozumiałem, dlaczego. Ongiś pogańscy Arekuna i Akawoje, podobnie jak wszystkie pierwotne szczepy, żyli, jak wiadomo, nieustannie pod obuchem przeróżnych niebezpieczeństw, zagrażających ich ciału i duszy od sił niewidzialnych. Na te paskudztwa tylko piajowie, czyli czarownicy, znali gwarantowane sposoby i do nich też ludzie walili po pomoc. Zaklinacze rozporządzali pięknym asortymentem sztuczek, dmu-chań, abrakadabr, także ziół trujących i leczniczych, więc cudownie pomagali, a ludziska im ślepo wierzyli i do nich się garnęli. Gdy przyszli biali misjonarze i wojnę wydali piajom, łatwo ich, rzecz prosta, pokonali, bo mieli więcej sprytu i lepsze chwyty. Indiańskich rywali-piajów wykurzyli jak nic, a ich magię i lecznicze sztuczki przepędzili na tyle skutecznie, że pozostała po nich pustka. Co prawda biali przywieźli Indianom swe własne lekarstwa, ale były to lekarstwa bezduszne, bez polotu, jakieś niepokaźne i na domiar skuteczne. Gdzież dawne tajemnicze obrzędy, tak podniecające indiańską wyobraźnię, gdzie natchnione rozpasanie duszy, gdzie wyuzdany powab groźnych potęg? Gdzie nieustanna, czarowna niepewność ? Przy białych tabletkach nie przeżywało się żadnych wzruszeń, zresztą lekarstw białego człowieka było zawsze za mało. Misjonarze rozniecili urok chorowania, lecz roznieciwszy, poskąpili leków. 120 I Więc gdy zjawiał się nad rzeką Kamarang nowy biały człowiek, budził ogromną nadzieję. Indianie, wciąż jeszcze głodni magicznych sensacji, patrzyli na mnie z drapieżną ciekawością. Nie spodziewali się, że będę wielkim prorokiem, ale może przywoziłem nowe, porywające lekarstwa? Gdy po kolacji pierwszego dnia siedziałem w moim schronisku przy naftowej lampie i czytałem „byczą książkę dwóch adwentystów", odwiedził mnie Paul. Na ręku niósł dwuletnią córeczkę. Ucieszony jego przybyciem, chciałem z nim omówić plany na następne dni, lecz on nie poszedł na to i zaraz uderzył w elegijny ton. Prosił 0 lekarstwa dla córeczki: poprzedniego dnia mała spadła ze schodów 1 bolał ją brzuch tudzież noga. W istocie, na nodze widniał nieznaczny siniaczek, nic groźnego, dziecięca rzecz. — Pojutrze noga będzie zdrowa! — oświadczyłem ku rozczarowaniu Paula. — A brzuch ? — załkał nie dając za wygraną. Byłem przekonany, że ból brzucha to zacny wymysł troskliwego-ojca. — Ból minie tak samo jak wszystko na świecie, nawet jeszcze-szybciej! — pocieszyłem Paula głęboką prawdą życiową. — To lekarstwa żadnego nie dostanę ? — nie wierzył własnym uszom. — Żadnego! — trwałem przy swoim. — Mówiłem już w południe, że nie mam nic prawie... Ale Paul nie godził się tak łatwo, ażebym tracił aureolę leczniczego' potentata. Zaczął narzekać, że od dłuższego czasu sam cierpi na żołądek; po jedzeniu go dusi, a on często wymiotuje: może-na to mam lekarstwo ? Wzywając się w jego pragnienie poszedłem mu na rękę. Chciał wywołać moje współczucie, więc powiedziałem: —• Lekarstwa nie mam, ale to może być coś bardzo poważnego. Radzę porozmawiać z Mr. Golasem, może zabrałby Paula do szpitala w Georgetown ? A może felczer w Kamarang Mouth mógłby pomóc ? Niestety ów felczer był Hindusem i Paul miał o nim nietęgie wyobrażenie: o nim i o jego lekarstwach. Od lat nie było tu prawdziwego lekarza, a myśl o tym tak raptowną melancholią przejęła Paula, że znienacka pełen żalu poprosił mnie o zaliczkę pięciu dolarów na poczet swego wynagrodzenia. Dostał, bo należało mu się pocieszenie za zawód, jaki mu sprawili lekarze i ja. Następnego dnia przy śniadaniu nie dano mi spokoju. Zjawił się inny sąsiad, powitał grzecznie i zaraz domagał się lekarstwa. — Jakiego? — zdziwiłem się. — Dobrego! W tym zwięzłym żądaniu czegoś dobrego niezawodnie była głęboka filozofia, ale mimo to chciałem dowiedzieć się, co mu dokuczało. Certował się, pojękiwał, wykręcał się, ale w końcu podciągnął nogawkę i pokazał na nodze lekkie podrapanie, już zagojone. — Rana jest tak poważna — zaszydziłem z niego — że lekarstwa na to nie ,znaj dziesz nawet w Georgetown, a tym mniej u mnie... — Ale noga mi puchnie czasem! — zaskowyczał rozżalony. — Puchnie zwłaszcza po wielkim marszu, prawda ? — podsunąłem. —¦ Prawda, święta prawda! — podskoczył z radości. — Dlatego mówię, że nie mam na to lekarstwa!... Indianin spojrzał na mnie z ogromnym zdrimieniem i wyrwało mu się zgłębi duszy: — Nie masz lekarstw, a przyjechałeś do nas ? Nie udało mi się zachować powagi i musiałem wybuchnąć śmiechem, bo jakże żywo stanęła mi w oczach daleka, hej, ojczyzna: toż zawiedziony Akawoj patrzał na mnie z tym samym niedowierzaniem, z jakim u nas patrzało się często na cudzoziemca, przyjeżdżającego bez spodziewanych dolarów. Także inne istoty miały chrapkę na to, co przywiozłem. W kartonie z żywnością, leżącym dotychczas na podłodze, odkryłem sto maleńkich mrówek i kilka przystojnych karaluchów. Przyszły do chleba, jaki tam przechowywałem. Obyczajne karaluchy dały się przepędzić łatwo, natomiast mrówki oporniej, po czym karton postawiłem na stole, z dala od podłogi, i uważałem sprawę za załatwioną tak samo pomyślnie jak z Indianami. 128 .Kokietki ze szczepu Arawaków miały śmiałe dekolty, bardzo światowe... (str. 64) Dziewczyny miały, jak na mój skromny gust, zbyt obfite kształty. (str. 170) 40. Kwiaty w puszczy i morpho Witał nas świeży, słoneczny poranek, toteż przyjaźnie rozstałem się z sąsiadem, lubownikiem lekarstw. Dostał na odczepne jedną tabletkę z krzyżykiem na ból głowy i poszedł szczęśliwy. Miły Charles, trzynastoletni syn Paula, przed udaniem się do szkoły przyniósł mi z rzeki wodę w imbryku i zgotował ją na ognisku przed moim domem, (a będzie mi gorliwie gotował trzy razy dziennie i nie znuży się, albowiem wpadł w potrzask: zobaczył u mnie tempero wkę w postaci żółtego samochodzika i zapałał do niej). Więc sparzyłem sobie wieczną zupę z ovaltiny i płatków owsianych i popiłem słodką kawą pilnując, żeby adwentyści siódmego dnia nie zauważyli kawowego przestępstwa. A ponieważ Paul zgłosił się tym razem punktualnie o ósmej, mieliśmy piosenkę, jeśli nie na ustach, to w sercu, i uzbrojeni w aparat fotograficzny, dAvie siatki na motyle i raźnośó, ruszyliśmy ścieżką na łów do puszczy, na stoki górskie. Mijaliśmy domy na palach i chaty przyziemne, przy których z rzadka i sennie uwijały się kobiety i dzieci. Kobiety miały skromne łaszki na sobie, dziatwa także jakieś niewyraźne majteczki, więc wszyscy chowali się jak przed hyclem, gdy chciałem ich fotografować. W zasadzie nie byli przeciwni temu, ale z rana nosili gorsze gał-ganki i wstydzili się. Adwentyści wpoili im nie tylko maniactwo lekarstw, ale i kompleks odziewania się. Między wsią a puszczą przebrnęliśmy przez nieszeroki pas dzikich rozłogów, porosłych chwastami i krzewem, i dostaliśmy się do lasu. Ścieżka zaczęła niezwłocznie wspinać się na zbocze góry Konaktipu, jak mi ją nazwał Paul. Wśród drzew przewodziły potężne mora, tak znamienne dla całej Gujany, i było raczej cieniście, mimo to przy ziemi krzewiła się bujna podszywka: wiadomo, puszcza tropikalna. To nie był półmrok; raczej nadmiar zieloności. A las zaraz na wstępie jak gdyby chciał mnie oszołomić przepychem, zgotował nielada niespodziankę. Usłał ścieżkę blaskiem żół- '.) — Spotkałem szczęśliwych Imli.in 129 tych i pomarańczowych kwiatów, opadłych z górnych pięter zielonego sklepienia. Pomimo że opadły, były wciąż jak żywe, nie zwiędłe. Owych kwiatów, nawet niedużych, ale przedziwnie jaskrawych w barwach, ścieliło się tak wiele, że tworzyły istny dywan na ścieżce i obok niej, i napełniały człowieka gwałtowną radością. Nawet Paul je zauważył i coś odczuł. Zadzierając głowy wypatrywaliśmy w konarach, skąd kwiatj^ spadały, ale w plątaninie listowia nie dało się odkryć ich źródła. Pochodziły widocznie z najwyższych wierzchołków drzew i były tajemnicze jak dary leśnych boginek. Idąc dalej w górę podumałem nad kapryśnym losem ludzkich poglądów na temat kwiatów w puszczy tropikalnej. Różnie bywało i cudacznie. Podróżnicy, zwłaszcza w dziewiętnastym wieku, oczarowani bogactwem roślinności tropikalnej, nie szczędzili gorących słów w swych opisach i tęgo puszczali wodze fantazji. A ponieważ w istocie rosły w puszczy storczyki, urzekające swym pięknem i były raffle-zje o kielichach kwiatów nieprawdopodobnie olbrzymich, i były owa-dożerne nepenthes, budzące ciarki niesamowitości—kojarzono z tropikalną puszczą wyobrażenie, że to rajski ogród rozpasanej plenności. Jeśli zaś rajski ogród, to — z natury rzeczy — pełen pysznych kwiatów. Więc w opisach dziewiętnastowiecznych entuzjastów roiło się od urzekających kwiatów w puszczy tropikalnej, a ówcześni gra-ficy, poprzednicy naszego Ociepki, nie pozostawali w tyle i płodzili szalone wizje rozkwieconych tropików. Aliści pod koniec dziewiętnastego wieku zaczął się wyraźny bunt przeciwko tym kwiecistym przerostom. W modę weszła defloracja tropików i oblewanie zimną wodą dawnej, rozigranej wyobraźni. Należało odtąd do dobrego tonu, zwłaszcza u badaczy o ambicjach naukowych, by drwić sobie z zapaleńców i stwierdzać ubóstwo kwiatów w przeciwieństwie do rozpasanej zieleni. Nawet skromny podróżnik z Polski, A. F., wędrujący przed drugą wojną światową w dorzeczu Amazonki, chociaż sam bez zapędów naukowych, jednak zauważył ów brak kwiatów i pisał o tym, lecz chytrus dodawał dla pewności, że to pozorny brak. I miał chyba słuszność. Przeciwstawiając środowiska naszej północnej flory przypominał, że u nas kwiaty skupiały się głównie w porze wiosenno-let- 130 niej, i to przeważnie na łąkach. Natomiast w tropikach kwiaty nie miały specjalnej pory kwitnięcia, a rozpraszając się po całej puszczy ginęły w powodzi zieleni. Podpisuję się pod tym i dziś, po trzydziestu latach. Wędrowiec w tym liściastym oceanie miewał chwile olśnienia. Kroczył kilometrami przez puszczę, coraz bardziej przytłoczony fre-nezją czy majestatem zieloności, nic, tylko zieloności, a oto nagle wzrok jego chwytał przypadkiem barwne cudo, zawieszone w labiryncie pnączy i narośli. Albo z niewidzialnych szczytów drzew opadał rzęsisty deszcz kwiecia i oto ścieżkę ścielił puszystym dywanem. A gdy niedawno temu leciałem do Gujany nad puszczą, ileż razy poiło się oczy barwnym, przeważnie żółtym, blaskiem niektórych wierzchołków drzew, obsypanych tysiącem kwiecia, widzialnego tylko z góry. Z tych kwiatowych medytacji wyrwał mnie Paul, kroczący za mną. Trącił mnie i wskazał ręką przed siebie. Zbliżaliśmy się do polany, a na jej skraju bujał, jak błyszczący meteor, wielki, niebieski morpho. Doskoczyłem do niego jak kot, machnąłem z góry siatką, trafiłem. Niestety wtłoczyłem motyla wraz z siatką w gąszcz chwastów przy ziemi. W zielsku cwaniak przytaił się, znikł mi z oczu. Ale gdy szukając go ostrożnie podniosłem rąbek siatki, wyprysnął jak z procy, wzbił się niebieską błyskawicą i uciekł. Był to czujny lotnik, czujniejszy niż łowca, wałęsający się po kwiatowych rojeniach. — Piękny motyl — zgrzytnąłem z humorem — jest jak piękne kwiaty: znika z oczu w morzu zieleni. 41. Płodną ścieżką przez puszcze Był to niezawodnie Morpho menelaus, który według słów doktora Seitza, „był tak wspaniały, że słusznie nosił miano owego bohatera mistycznych prawieków". Morpho menelaus stanowił wybitną indywidualność w społeczeństwie motyli i był czymś w rodzaju de Gaulla wśród łuskoskrzydłych, może nawet Łazuki albo Wańkowicza, tylko 131 że bez Melchiorowego tupetu. Morpho był pyszny, niestety uciekł, ja cierpko zgrzytnąłem, po czym wyszliśmy na polanę. Indianie wykarczowali tu puszczę i na hektarowym pólku uprawiali kassawę. Żywej duszy nie zastaliśmy, ale widać było, że niedawno temu ukoiiczono żniwa i już sadzono pręciki do nowej uprawy. Kassawa, jak ją tu nazywali, czyli maniok, stanowiła podstawowy pokarm wszystkich nizinnych Indian w gorącym pasie Ameryki Południowej. Była ich błogosławieństwem i przekleństwem zarazem, darem niebios i biczem bożym: fantastycznie płodna, miała okrutnie mało odżywczej treści i człek musiał potężnie wypychać nią żołądek, by utrzymać się jako tako przy siłach. To przede wszystkim była roślina stworzona dla leni: półłokciową gałązkę ucinało się ze starego krzewu, następnie patykiem dziurawiło się ziemię na niewiele centymetrów i w tę dziurkę wkładało gałązkę manioku. Resztę robiła natura. Gałązka wypuszczała korzonek, a po dziewięciu miesiącach człowiek wyciągał z ziemi kilka kilogramów bulwiastych korzeni, usuwał z nich trujący sok i przygotowywał je do jedzenia. Nawiasem mówiąc, ów sposób odtruwania manioku uchodził w oczach etnologów za jedno z genialnych odkryć, dokonanych przez Indian. Na polanie było jasno i ciepło, a wesoło od wielu barwnych motyli. Uwijały się na osłonecznionym skraju puszczy. W oczy rzucały się nadobne heliconiusy o wąskich a długich skrzydłach i wykwintne Papilio. Były prawie czarne z fioletowymi plamami i nad wyraz piękne, choć mało podobne do swych dalekich kuzynów, naszych poczciwych paziów królowej. Słoneczne, rozkoszne bractwo, wobec którego Paul i ja zachowaliśmy się jak ostatni barbarzyńcy. Mieliśmy żarłoczne siatki i żywo, z impetem, biegaliśmy. Już od lat wyzbyłem się krwawych instynktów, nie strzelałem do ssaków, nie zabijałem ptaków. Czciciele świętych krów mieliby ze mnie pociechę. A tu tymczasem w paradę weszły motyle. Nie one, raczej poznańskie szkoły. Chciałem po prostu przywieźć im kilkaset barwnych dokumentów piękna tropikalnej puszczy. Ale jeśli gdzie indziej dobrymi chęciami droga do piekła była wybrukowana, to tu przeciwnie, złymi uczynkami dążyło się do zacnego celu. Tak więc 132 my, obłudni faryzeusze, głusząc swe sumienie masakrowaliśmy śliczne heliooniusy i szlachetne Papilia. Puszcza dokoła Paruimy obfitowała w niezwykłe ptaki, a między nimi ary: dowód, że tutaj gąszcz był wciąż jeszcze prężny i dziewiczy. Nad rzeką Pomeroon, bliżej Atlantyku, w lasach Arawaków, ary już wyginęły; tu, nad Kamarangiem, było ich jeszcze pełno. Okazałe papugi zawsze wywoływały u mnie przyjemne wzruszenie, ale tego dnia wyjątkowo mnie rozbawiły. Ezadko kiedy widziało się pojedyncze ary. Zawsze trzymały się parami, były to bowiem małżeńskie ptaki, a gdy leciały w stadzie, to nigdy inaczej niż po dwie obok siebie. Tymczasem nad polaną — o dziwo! — pojawiły się nie dwie ary, lecz trzy. Tworzyły jedną grupę, jak gdyby stadło. Była to taka nieprawidłowość, że obydwaj, Paul i ja, wytrzeszczyliśmy na nie oczy. — A to mi parada! — wybuchnąłem rozśmieszony. — Patrz, Paul: trójkąt małżeński. Paul niezupełnie wiedział, co to trójkąt małżeński. — Mąż i dwie żony! — tłumaczyłem mu wyraźniej. Paul zaśmiał się od ucha do ucha i zarechotał nie bez złośliwości: — To nasz kapitan David Brooks i jego dwie żony!... A więc plotki nauczyciela Barkera nie były wyssane z palca. Potem Paul dodał, bo miał poczucie sprawiedliwości: — A może to żona i dwóch mężów ?... Trzy ary siadły tymczasem na drzewie przy brzegu polany i w istocie dziwnie się zachowały: były podniecone i wrzeszczały, jakby się wykłócając. Coś niewyraźnego miały ze sobą na pieńku. Po złowieniu kilkunastu motyli inne, przepłoszone^ dały drapaka, więc opuściliśmy polanę. Coraz bardziej wspinająca się ścieżka po półgodzinnej wędrówce zawiodła nas do innej polany, nieco mniejszej niż poprzednia. Na jej brzegu rosły banany i znowu było dużo motyli, ale gdy wyszliśmy z gąszczu na otwarte pole, Paul głęboko westchnął: — To moje pole! Patrz, bad beasts — złe-bestie: dzikie świnie. Sadzono tu jakieś jarzyny, ale ziemia była gdzieniegdzie okrutnie poryta. Widocznie nieproszeni goście leśni chętnie odwiedzali polanę . 133 — Niszczą mi wszystko, co żona posadzi! — żalił się Paul i rzucał zaciekłe spojrzenia. — A nie bronicie się ? Strzelać do szkodników nie umiecie ? — pytałem z głupia frant, bo wiedziałem, że starszyzna adwentystów nie tylko zakazywała spożywania tej zwierzyny, ale krzywym okiem patrzyła nawet na jej zabijanie, żeby nie było pokusy dziubnięcia wrednego mięsa. Przepisy te należały do najsurowiej przestrzeganych przez wiernych — więc posłuszny Paul widząc świeże spustoszenie na poletku tylko cierpiał i sapał. Po obłowieniu polany z motyli poszliśmy dalej i dotarli do części puszczy, gdzie żyły motyle caligo. Dziwne olbrzymy niby małe kuropatwy — wiadomo: z wierzchu ciemnoszare, a od spodu z rysunkiem sowie| głowy—-fruwały zwykle o zmierzchu wieczornym, lecz tu, na stoku góry Konaktipu, ujrzeliśmy ich kilka w szybkim locie wśród cienistych drzew. Ich pojawienie się w takiej ilości zelekryzo-wało mnie i także Paula, ale to były szatany. Nie dały się złapać. Jakieś spłoszone, śmigały nerwowo wśród pni i krzewów i chociaż rosło tu niezbyt gęste podszycie, one, Zatopki upiorne, nie dały się dopaść. Nie upolowaliśmy żadnego i zabraliśmy się do powrotu. Byliśmy podnieceni. Dochodziła jedenasta. Przy swej polanie Paul ponownie wzdychał. Przynieśliśmy do domu niezłą zdobycz: przeszło sześćdziesiąt motyli, w tym kilka pierwszorzędnych okazów. Położenie kartonu na stole okazało się chybioną polityką, do maku. W chlebie i dokoła niego w kartonie zastałem w południe trzysta mrówek i dwadzieścia kilka karaluchów. Pozwoliły się przepędzić. Po obiedzie — oczywiście jarskim — byłem wciąż jeszcze pod urokiem przedpołudniowej wycieczki. W nerwach i zmysłach pełno miałem puszczy, opadłych kwiatów, niebieskości morpha, demonicznych motyli caligo i jakiejś fantastycznej świeżości powietrza. To wszystko mieszało się jak w bajce i zapowiadało bogate połowy motyli i wrażeń. Więc po obiedzie kładąc się do hamaka, odczułem niezmożone pragnienie perwersji: zacząłem przeglądać National Geographic Magazine i pławić się w świecie, okrutnie odmiennym od tego w Paruimie. 134 42. National Geographic Magazine Dziwna historia z tym National Geographic Magazine, słynnym orędownikiem geografii. To chyba najpoczytniejszy z istniejących miesięczników, rozchodzący się w jakiejś astronomicznej ilości egzemplarzy. Jest to bomba, czarownik i doskonałość graficzna: róg obfitości najciekawszych zdjęć ze wszystkich zakątków globu, barwne reprodukcje na najlepszym papierze kredowym: świat w soczewce cudownych wrażeń wizualnych. Za jednego dolara, a w abonamencie za pół dolara, czytelnik nurzał się w superegzotyce i każda ze stu kilkudziesięciu stron numeru tryskała źródłem rozkoszy. Nęciły nawet kolorowe ogłoszenia, zapraszające na Alaskę, do Indonezji czy do wonderful world of the Pacific. Kto raz zetknął się z magazynem, przepadał ponoć na amen, i była w tym jakaś prawda. Na Tahiti miałem we Faaa kilku sąsiadów Amerykanów, przybyłych jako turyści: gdy przysłano im National Geographic, w trąbę puszczali tahitańskie powaby i przez dwa dni, fiksaci, zamykali się w swych bungalowach, bj oddawać się wyuzdanym namiętnościom połykania magazynu. Należałem, rzecz jasna, do entuzjastów jego urzekających ilustracji. Ale w National Geographic było coś niepokojącego; w .jego przepychu tkwił rażący haczyk, tajemnicza pięta Achillesowa. Magazyn pomimo zewnętrznej świetności dziwnie szybko się przejadał, i czytelnik nie dobijał jeszcze do końca owych sta kilkudziesięciu stron, gdy ogarniały go znudzenie i niedosyt. Nietrudno było dociec, w czym sęk: pomimo obrazkowej lawiny zdumiewał niski poziom artykułów. Były bezkrwiste i jałowe. Nużyły. Magazyn dostosowywał się do miliona swych amerykańskich czytelników, małomiasteczkowych łyków, i dlatego literacko kulał. Owego dnia w Paruimie, leżąc w hamaku i przeglądając magazyn, doznawałem zwykłych wzruszeń od pierwszych zachwytów do powolnego zniechęcenia. Wtem zaciekawiła mnie nowa atrakcja: był 135 to hojnie ilustrowany artykuł o Eduardzie Manecie. Lekki, dowcipny, instruktywny esej dostał się w to mdłe towarzystwo jak dorodny gość i był fascynujący. Poza tym znakomite reprodukcje obrazów uwypuklały cały czar francuskiego impresjonizmu. A także i urodę młodej Victoriny Meurent, ulubionej modelki malarza. Nagle spojrzałem dokładniej na portret dziewczyny i coś mnie poderwało. Jej znamienne jasne włosy i ciemne oczy nie były mi obce, a teraz jak gdyby błyskawica rozdarła ciemności. Ależ tak: Krystyna miała takie same włosy i oczy. Ongiś, szereg lat temu, urocza dziewczyna wywierała na mnie tak głęboki wpływ, że dziwili się temu ludzie poniektórzy i nawet ja się dziwiłem. A oto znalazłem klucz romantycznej wówczas zagadki: miła Krystyna uderzająco przypominała tamtą dziewczynę z dziewiętnastego wieku, znaną mi z płócien Maneta. Owiewał ją, bezwiednie dla mnie i dla niej, duch dawnej epoki, tak pełnej radości życia i płodnej w nastroje — i stąd znaczenie, jakiego dziewczyna dla mnie nabrała. Wspomnienia te srodze mnie rozrzewniły, a gdy przyszedł Paul (punktualnie o trzeciej tym razem) i poprosił mnie o zaliczkę za osiem z góry dni, nie potrafiłem mu odmówić. Zatem dostał, ale tylko za cztery dni, bo jednak pozostałem przy zdrowych zmysłach, pomimo że przypomniała mi się Krystyna, a Paul miał bardzo błagalną minę. 43. Ludzie, motyle i kurze jaja W Paruimie łatwiej było dojść do ładu z dziką przyrodą niż z ludźmi. Indianie patrzyli na mnie z góry, z odcieniem pogardy. Amerykańscy misjonarze przewrócili im rzetelnie w głowie wpajając w nich, że adwentyści to sól ziemi, oczko w głowie, naród wybrany. Znaliśmy z własnej gleby żałosne skutki zbytniej adoracji takich wybrańców. Toteż gdy pojawiłem się w ich wsi, a pastorem nie b3'łem, nawet nie adwentystą, natomiast motyle ganiałem jak podejrzany 136 pigularz, a lekarstwami nie sypałem — kręcili na mnie nosem. Podczas spacerów po wsi rozlegały się za mną dyskretne chichoty. Gdy 0 tym napomknąłem Leslie Barkerowi, on znowu roześmiał się i zapewniał, że tak chichocą za plecami każdego obcego, a zwłaszcza białego. — Taka ich niechęć do białych ? — obruszyłem się. — Me! — machnął Barker wielką, czarną ręką. — To ich głupota. — A może mądrość ? — stanąłem okoniem. — Phi! — zaprzeczył nauczyciel. Natomiast grupą szczerze oddanych mi ludzi była rodzina Paula. Nie tylko dlatego, że Paul dostawał ode mnie sutą płacę, i że jego syn Charles miał apetyt na mój samochodzik-temperówkę. Paul zapałał żywiołowym afektem do skromnego sprzętu kuchennego, jaki posiadałem. Urzekł go mój nóż poręczny a ostry, i mój zgrabny imbryk aluminiowy, i patelnia, i garnek taki w sam raz — 1 była to nieposkromiona, indiańska żądza wejścia w posiadanie dóbr cywilizacji. Paul liczył na to, że mu to wszystko pozostawię przy odjeździe, więc przylgnął do mnie całą duszą, należał do mnie do szpiku kości, należała też i reszta rodziny, pełna przyjaźni, doglądania, uśmiechów i czekania na imbryk aluminiowy. Ich życzliwość nie miała granic do tego stopnia, że nawet pobłażliwie zgadzali się na fotografowanie. Cieszyli się, gdy uwieczniałem żonę Paula przy przędzeniu bawełny, siostrę Paula przy sposobieniu kassawy do codziennego posiłku, a jej męża Petera z dmuchawką sarabakaną na ptaki. Owa siostra Paula zupełnie odbijała od otoczenia. -Nie miała wcale mongolsko-indiańskich rysów, raczej hiszpańskie, i była niezawodnie słodkim produktem zapatrzenia się matki lub babki w dziarskiego Wenezuelczyka. Jeszcze bardzo młoda, nabita tłustością, żywa, i skora do śmichów-chichów, z trzpiotowatą zalotnością dawała się fotografować. Sądziłem, że będą tó urocze zdjęcia, ale jak później, po wywołaniu błon, wyszło na jaw, w zdjęciach zapodział się cały jej wesoło-dziewczęcy wdzięk. To był typ stworzony może do filmowania, a nie do fotografii. Knieja po drugiej stronie rzeki okazała się eldoradem ślicznych 137 motyli z rodzaju Lycorea. Miały skrzydła o soczystej barwie brązowej, przetkanej czernią i żółtymi plamami. Ich żywy brąz na tle jaskrawej zieleni roślinnej wnosił w krajobraz przyjemne ożywienie. Motyle latały w krzewinie niezbyt wysokiej, choć gęstej i nie były wcale płoche. Łatwo złowiliśmy ich kilkanaście. Bliższe badania wyjaśniły przyczynę tej dziwnej niepłochłiwości. Okazało się, że latały tam w jednej kompanii dwa odrębne rodzaje, należące do bardzo dalekich od siebie rodzin, a mimo to podobne kropka w kropkę. Mianowicie Lycoree upodobniły się do pewnego gatunku Heliconiusów, znanych z przykrego zapachu, i myślały, że sprytne mimikry uchronią je od żarłocznych wrogów. Owszem, chroniło od ptaków, ale nie od człowieka. Człowiek bezceremonialnie rozrywał to, co przyroda stwarzała od( prawieków w cierpliwym mozole. Właził w ten gąszcz jak niszczyciel. Po drugiej stronie rzeki było znowu nad wyraz malowniczo. Wśród najwyższych konarów radośnie skrzeczały dwie ary, a popołudniowe słońce ponętnie różowiło chaty trzech rodzin, mieszkających nad rzeką. Było w powietrzu tyle ciepłej siełskości, że zawstydziłem się morderczych zapędów i tknęło mnie sumienie. Zatem krzyknąłem do Paula, że dość łowienia, i zwinęliśmy siatki. Jak gdyby w nagrodę za dobry odruch odkryliśmy tu kury, stadko domowych kur. Nie widziałem ich po tamtej stronie rzeki, w samej Paruimie. Tam włóczyło się po błoniu tylko kilka oswojonych ptaków trompeterów, ulubionych towarzyszy Indian, i nic więcej — a tu znienacka całe stadko kur. Kilkudniowym jedzeniem jai-osza byłem tak wygłodniały, że na myśl o kurzych jajach ślinka zakręciła mi się w gardle. Ale w tej dolinie zaciekłych przeciwników mięsa — czy kury w ogóle znosiły ludziom jaja ? Znosiły. Co więcej, gospodarz akawojski chętnie sprzedał mi sześć jaj, wszystkie, jakie miał. Był to triumf, od zadowolenia aż zaszumiało mi w głowie. Wracałem do wsi jak zwycięski zdobywca łupu i niemal się przeraziłem. Gdzie ja byłem, kim się stałem — zaniepokoiła mnie myśl, cisnąca się do głowy — skoro tak nikła przyczyna budziła tak silne wzruszenia ? Skąd taka wrażliwość ? 138 44. Kto odkrył kapibarę? W miej scu, gdzie przeprawialiśmy się przez Kamarang, zbudowano kilka lat temu zwykły drewniany pomost, by mogły tu wodować i lądować wodnopłatowce Grummany. Ząb czasu podżarł grube belki pomostu, dziurę zaś między nimi a ziemią powodzie i inne przypadłości wypełniły zbitą plątaniną chrustu, gałęzi i obłamanych kona- rów. Gdy zabieraliśmy się do przepłynięcia na drugi brzeg rzeki, powstała tu mała sensacja: spod pomostu rozległ się piskliwy głos ni to dziecka, ni zwierza. Paul nastawił ucha, wyraźnie zaintrygowany. Po chwili zwierz — bo to był zwierz oczywiście — znowu się odezwał i Paul poznał go po pisku. Krzyknął poruszony: — Waterhog! A więc kapibara, wodoświnka naszych kolonistów w Paranie, która dziwnym przypadkiem przybłąkała się z puszczy do wsi, wlazła pod pomost i tam się schowała w plątaninie chrustu. Usiłowaliśmy ją wypatrzyć, by ewentualnie dobrać się do jej skóry, ale nic z tego nie wyszło: pod pomostem, szerokim na sześć do siedmiu metrów, było tak ciemno i pełno różnych gałęzi, że w tym labiryncie nie dało się mc wyśledzić. Kapibara znalazła tu niezłą kryjówkę. Gdy nie pomogło szturchanie drągiem, daliśmy na razie za wygraną i przeprawili się przez rzekę z zamiarem popróbowania szczęścia w drodze powrotnej, o ile zwierz do tego czasu nie dałby drapaka. Kapibara, jak wiadomo, największy gryzoń nie tylko w Ameryce Południowej, lecz ze wszystkich gryzoni na ziemi, dochodzący do rozmiarów rocznego prosiaka, był ulubioną zwierzyną wszystkich leśnych Indian. Także i tutejsi Akawoje i Arekuna przepadali ongiś za mięsem kapibary, dopóki nie nastali tu adwentyści. Ci jak najsu-rowiej zakazali jego spożycia, przypominało bowiem wieprzowinę, potrawę szczególnie wstrętną północnoamerykańskim adwentystom. Stosunek Indian do kapibary stał się sprawdzianem zwycię- stwa misjonarzy, ogniową próbą ich władzy. I misjonarze zwyciężyli na całej linii. Gdy wróciliśmy w dwie godziny później, nie byliśmy już sami. Obecność kapibary odkryli tymczasem inni mieszkańcy Paruimy i teraz kilku ich otaczało pomost. Wszyscy byli przejęci, ożywieni i rzucali krzykliwe uwagi. Niestety żganie kłodami w czeluść, stukanie w pomost, płoszenie wrzaskiem na nic się nie zdały, upartego zwierza nie ruszyły. Gdy na chwilę ustawał rwetes ludzi, kapibara się odzywała, a pisk jej brzmiał dziwacznie, jakby szyderczo, niemal wyzywająco. Czyżby niecnota kpiła sobie z ludzi ? Oni jakoś się speszyli, gdy ujrzeli mnie podpływającego, a jeden z nich podszedł do mnie i wyjaśnił, w czym rzecz. Widocznie nie chciał, żebym gqrliwość ich tłumaczył sobie na opak.- — Waterhog to nasz wróg! Jest żarłoczny! To okropny szkodnik na naszych polach! — wyjaśniał. — Musimy go ukatrupić! — Słusznie! — przyznałem. — Ale gdy go ukatrupicie, przyślijcie mi jedną szynkę albo obydwie! Rozmówca, starszy Arekuna, miał nabitą strzelbę, jednorurkę szesnastkę, i był myśliwym. Gdy usłyszał moją prośbę, oniemiał i prawie się przeraził, ale tylko na mgnienie oka. Jego zmieszanie można było przypisać jego uprzedzeniu do mięsa. Ale jeśli tak było, to natychmiast grzeczność człowieka wzięła w nim górę nad odrazą adwentysty. — Oczywiście, sir! Przyniosę! — pośpiesznie zapewnił. — Chyba, żeby waterhog nam uciekł! — Nie ucieknie! — uśmiechnąłem się. — Macie dobrą strzelbę!... Niecodzienna chryja z kapibara mocno mnie zaciekawiła, ale pilniejszą sprawą było ugotowanie sobie jaj, więc pognałem do domu4 Ugotowałem dwa jaja, zjadłem. Żołądek poczuł się w niebie. Tymczasem podniecony Paul tłumaczył mi, że dobro jego pola leży mu stra-. sznie na sercu. Toteż w dyrdy powrócił nad rzekę, by pomóc w dziele unieszkodliwienia kapibary. Działo się to niedaleko mego domu i od czasu do czasu dobiegał mnie głośniejszy krzyk łowców. Świadczył o ich przejęciu. Ale w pewnej chwili głosy przy pomoście nabrały ostrości, powstał harmi-der, wybuchło nieporozumienie. Ludzie się kłócili; aż dziw, dziw, że 140 jeden pokraczny zwierzak mógł tak roznamiętnić stoickich z natury Indian. Przecież na dobrą (czy złą) sprawę w puszczy było więcej kapibar zagrażających płodom Indian. Było tam niezliczone ich mnóstwo, nie tylko ta jedna, pomylona kretynka. Rozbawiony wrzawą udałem się w stronę pomostu. Wybiegł mi naprzeciw Paul, rozgniewany, wzburzony. — Sir! — zaskomlił, że go prawie nie poznałem. — Sir, musisz im powiedzieć, pro§zę, musisz zaświadczyć!... — Dobrze! Ale co ? — Ze ja pierwszy odkryłem waterhoga, nie oni! — Niewątpliwie, Paul, byłeś pierwszy! Nikt go przed tobą nie wytropił, to się zgadza! — Tak było, sir! Ja mam pierwszeństwo, ale oni tego nie chcą uznać!... Please, czy powiesz im? — Powiem!... Ale jakie masz pierwszeństwo, Paul, co gadasz? Chyba pierwszeństwo w zasłudze, że uśmiercicie takiego niszczyciela waszych pól ? Albo że Paruima będzie ci dłużna wdzięczność, prawda ? Takie pierwszeństwo masz na myśli, Paul, co ? — Tak, sir, to mam na myśli! — patrząc mi badawczo w oczy skwapliwie przyświadczył. — O uznanie wsi mi chodzi!... Prawie dziesięciu Indian, starszych i młodszych, wysilało się z podziwu godną energią, by dotrzeć do ukrytej kapibary. Zdumiewała mnie ich wytrwałość, więcej: nagły przypływ zaciętości u ludzi raczej opieszałych. Czyżby duch dawnych myśliwych odżył? Słońce właśnie zachodziło, trzeba było się śpieszyć. Zaczęto usuwać labirynt gałęzi spod pomostu, mozół wcale przyzwoity. Spełniłem życzenie Paula i oświadczyłem obecnym,-że niewątpliwie on pierwszy odkrył kapibarę, gdy po południu przeprawialiśmy się przez rzekę. Słuchali mych słów niechętnie, w milczeniu, posępni. Zaledwie się oddaliłem, gdy ich kłótnia wybuchła od nowra i tak sprzeczali się aż do zmroku. Można by uciesznie albo urągliwie mniemać, że przy pomoście Indianie rozstrzygali okrutnie żywotne zagadnienia. Że spór ich dotyczył najdonioślejszych spraw czy to sumienia, czy bytu, czy ' prawd ostatecznych, że po prostu dotyczył tego, czy być albo nie być... 141 Otóż w istocie dotyczył, o czym przekonałem się następnego dnia rano: najmłodszego synka Paula, brzdąca dwuletniego, przypadkiem odkryłem w ciemnym kącie pod dachem ojcowskiej chaty, gdy zajadle obgryzał kawałek uda kapibary. Wygłodniały młodzian rzęził z lubieżności. We wsi rozpowszechniono, że kajjibara spod pomostu zdołała uciec: tak orzekli adwentyści. 45. Antinousy, ojcowie—pielgrzymi i Fragonardy W godzinę pp nastaniu nocy, czytając w mej kwaterze książkę przy lampie naftowej, usłyszałem nagle stuk czegoś, co z sufitubęcło na podłogę. Zaświeciłem lampką elektryczną: żaba. Płazowy Anti-nous czy może Afrodyta, ale na pewno twór rozzuchwalonego taszy-sty, był bajecznie upstrzonym ekscentrykiem: jego barwy — żółta, czerwona i niebieska — prześcigały się wzajemnie. Więc złapałem dandysa i zamknąłem w prowizorycznej klatce na stole. Gdy nacieszyłem się nim do syta, postanowiłem wykorzystać go praktyczniej i napuścić go na mrówki i karaluchy. Zajrzałem do kartonu z prowiantem: były. Chleba, choć nadple-śniałego, jeszcze nie wyrzuciłem, więc żerowało na nim kilkadziesiąt karaluchów i tysiąc mrówek. Wpuściłem do nich żabę i zamknąłem karton, by nie czmychnęła. Nazajutrz osłupienie u mnie, a w kartonie katastrofa: żarłoczka w nocy przeżyła raj. Obżarła się tak potwornie, że napuchła jak balon, a z gęby jeszcze wystawał jej ostatni karaluch, którego już nie mogła połknąć. Płaz z trudnością dyszał, ślepia z orbit mu wyszły, a co najciekawsze, Antinous przestał być Antinousem: pparszywiał. Z przeżarcia barwy mu sczezły, poszarzały, on sam zaś, zblazowany lałuś, szpetnie popielaty, ledwo mógł człapać. Libacja nocna, jak» u niejednego innego, nie wyszła mu na zdrowie. Boczenie się Indian paruimskich na mnie, białego intruza, wywoływało ciekawy rodzaj samoobrony. Więcej niż kiedykolwiek wybiegałem myślą w inny świat, zamorski, swojski, i wybiegałem tak- 142 że w przeszłość. Rozumowania, dawno już przetrawione, wracały tutaj w nowej postaci z niebywałą wyrazistością i nawiązywały do obecnych przeżyć w arcyzabawny nieraz sposób. Miałem wrażenie, że wyjątkowo krzepki klimat doliny również robił swoje, bo powietrze było tu wprost upajające. Im bardziej Indianie otaczali mnie zasiekiem odosobnienia, tym rojniej stawało się we mnie samym; myśli i wspomnienia tłoczyły się co niemiara, budziły zdrowy humor, rodziły uśmiechy. A przede wszystkim odpór. Dlatego śliczna żaba, barwna bo barwna, nasunęła porównanie z Antinousem, ale papugi na samotnym drzewie nastręczały jeszcze kapryśniejszych skojarzeń. Drzewo to stało samotnie nad samą rzeką o ćwierć kilometra od ostatnich chat, miało jakieś smaczne owoce i było ulubionym żero-rowiskiem stada papug. Gdy przechodziłem, zawsze widziałem tam ptaki; przylatywały tu codziennie na kilka godzin. Znajomość nasza wchodziła w przyjemny nawyk. Pewnego dnia zauważyłem przybycie do drzewa nowych gości. Były to dwie obce papugi, nieco większe i bezczelnie zadziorne. Siadły na samym szczycie mając tamte pod sobą. Całe stado zamilkło, jakby stropione, i dopiero po chwili nieśmiało odezwały się pojedyncze głosy sprzeciwu. Na to dwie czupurne wrzasnęły z całych sił i tak się rozsierdziły, tyle narobiły od razu hałasu, że w piekło zmieniły drzewo. Ale stado nie dało się zagłuszyć i zaczęło również wrzeszczeć na całe gardło. Sentymentem byłem po stronie swych starych znajomych, broniących pieleszy ojczystych, przybłędy zaś zrażały do siebie chamską wrzaskliwością. Najazd był tu tak wyraźny i prowokacyjny, że mimo woli, dla igraszki myślowej, zachciało mi się szukać podobieństwa w dziejach ludzkich. Wrzesień, Wietnam Południowy? Nie bardzo odpowiadały. Przybycie ojców-pielgrzymów w 1620 roku do Ameryki Północnej ? Chyba tak, była jakaś analogia. Przybyło ich na statku Mayflower zaledwie czterdziestu jeden chłopa i wkrótce zaczęło drzeć koty z tysiącami Indian. Gdy porośli w piórka i w liczbę, wyrżnęli tubylców na całym wybrzeżu, niedobitki zaś przepędzili na zachód. Dwie przybyłe sekutnice miały zażartość owych purytanów i, da- 143 libóg, swym niepohamowanym wrzaskiem zapędzały tamte w kozi róg. Zahukane stado traciło ducha, niektóre papugi milkły, podczas gdy te dwie usadawiały się coraz pewniej. Po upływie kwadransa, gdy groteskowa bitwa przechyliła szalę zwycięstwa na stronę dwóch napastniczek: pierwsze dwie papugi ze stada dość miały kłótni i niepyszne uciekły z drzewa. Zaraz po nich dała drapaka druga para i trzecia i w końcu całe stado. Dokąd odleciały? Do Oklahomy? Na drzewie pozostały dwie triumfatorki i zaczęły się obżerać owocami. A więc jasne: Pilgrim Fathers ptasiego rodu. Nieco dalej za papuzim drzewem i również nad brzegiem rzeki stała okrągła, archaiczna chata starego dziwaka Alberta Johnsona, wesołka Akawoja z zajączkami w głowie. Fotografowałem go, gdy strzelał do rybek z łuku, po czym dostał umówioną nagrodę w postaci dziesięciu małych haczyków na ryby. Jednak Johnson, dziecinnie chciwy, domagał się więcej, więcej, wyciągał rękę, ale wołał daremnie. Potem starzec zabrał się do strugania strzał, co byłoby ciekawym zajęciem dla fotografa. Wszakże on, złośliwie roześmiany, postawił się hardo i nie chciał. Wołając tym razem o dolara uciekał figlarnie od aparatu, wymykał się to w tę stronę, to w tamtą, podskakiwał, a ja wesoło uganiałem się za nim i skakałem jak on. Nagle przystając wybuchnąłem głośnym śmiechem. Przypomniał mi się Fragonard. Oczywiście: Fragonard! Wpadł mi do głowy ów obraz, na którym w ogrodzie zalotnik gonił hożą dziewczynę, a ona, spryciara, pierzchała przed nim, ale tak filuternie, żeby nie uciec zanadto. Więc Fragonard. Ale gdzie barokowy mistrz i dworskie zaloty osiemnastego wieku, a gdzie poczciwy dziwak akawojski i struganie strzał w drugiej połowie XX w. ? Czarowna transfuzja kontrastów. 46. Marzenia i żądze Paula Z dwóch naszych głównych kierunków wycieczkowych poza wieś, jednego wiodącego na drugą stronę rzeki, drugiego na stoki góry 144 Konaktipu — bez porównania płodniejsza i bardziej pociągająca była ta druga wycieczka w góry. Tam — żeby użyć języka rzetelnych poetów — duch się wznosił, serce wzbierało, fantazja unosiła człeka hen w siną dal i czasem w dole widziało się kotlinę Paruimy skąpaną w słońcu, a tuż blisko wzrok przykuwały motyle Pierella, płonące fioletem. Owe cenne motyle miały dolną stronę skrzydeł ciemną, nijaką, natomiast górną usianą tak świetlistymi plamami fioletu, że w locie skrzydła jarzyły się uderzającym blaskiem. Motyle trzymały się zawsze cienistego gąszczu i miały lot jak gdyby nieporadny, przj^-ziemny. Gdy je goniłem, a one to spostrzegały, stawała się dziwna" rzecz, niby sztuczka iluzjonisty: motyl nagle znikał z oczu, przepadała jego fioletowa błyskotliwość, przed chwilą leciał tuż, a teraz go nie było. Po prostu Pierelle przyjęły niecodzienny sposób obrony przycupując szybko do ziemi. Wtedy wszystko przepadało, a szarość dolnej strony skrzydeł zlewała się całkowicie z szarością ziemi w puszczy: tę samą taktykę przyjęli partyzanci w puszczy. Ścieżka pod Konaktipu — jak już wspomniałem — wiodła ciągle w górę i na każdej wycieczce doznawałem miłego zdziwienia, że człowiek — bądź co bądź mający już swe lata — wcale tu się nie męczył. Podziwiałem siebie: owszem, było tu niezwykle ożywcze powietrze, ale była także i niezwykła -- tfu, na psa urok! — wytrzymałość kroczącego. Ponownie — stało się to już chytrym nałogiem — wybiec musiałem wspomnieniem za morze, do Polski. W kraju otrzymywałem wiele serdecznych listów od czytelników, a czasem oczywiście i mniej serdecznych. Oto przypomniałem sobie pewną bardzo, troskliwą babinę, zazdroszczącą mi wypraw w tropiki, która zbeształa mnie domagając się, żebym już zaprzestał tych zawadiackich wyjazdów w „dzikie kraje", bo to nie licowało z powagą mego wieku i było zgorszeniem dla innych. Diabłać z tym wiekiem i ze zgorszeniem! Za każdym razem, gdy właziliśmy na zbocze Konaktipu, przychodziła mi na pamięć owa pieczołowita kobiecina i zawsze musiałem wybuchnąć serdecznym śmiechem - ku zaniepokojeniu Paula. Paul, mój stały towarzysz, był w pierwszy dzień bardzo gorliwy i na ścieżce raźno kroczył przede mną. Na drugi izisń ostygł w, śar- 10 — Spotloileiłi szczęśliwych Indian 145 ń m liwości i szedł już tylko obok mnie. Na trzeci dzień ledwo ciągnął się noga za nogą, pozostawał w tyle i opóźniał pochód. Wszędzie indziej w Ameryce Południowej, czy to w Paranie czy nad Ukajali, poznawałem Indian jako niestrudzonych wędrowców, zawsze pędzących w lesie zbyt szybko dla białego towarzysza. Gdy teraz opowiadałem Paulowi o tych szybkobieżnych Indianach, on rozkręcił się: wziął moje słowa za przytyk i życie w niego wstąpiło. Wybiegł znów przede mnie i pięknie sadził, jakby skrzydeł dostał, wyrywał niby jeleń brązowoskóry. Lecz, dumny ze swych talentów pedagogicznych byłem tylko przez ten i następny dzień: potem Paul się wyczerpał i człapał znowu za mną. Podczas tych przechadzek często siadaliśmy na powalonych pniach i czekając na motyle miewaliśmy pogaduszki. Starałem się wniknąć w świat Paula i chociaż był to zawiły adwentysta, jak wszyscy tutejsi Indianie, przecież nie potrafił zupełnie ukryć przede mną swych dręczących marzeń. Czego pragnął najwięcej ? Oczywiście pragnął zabić dziką świnię, może dwa, może»trzy dziki, bo mu okrutnie niszczyły pole, ale miał przy tym srogie wątpliwości sumienia, bał się, wzdragał się, niebo go przestrzegało. — Czy chodzi o piąte przykazanie: nie zabijaj ? — spytałem. — Och, nie, sir! To nie tylko to! To więcej, więcej: brzydzę się! — Czego 1 — zdębiałem. . • —• Mięsa, panie, ich wrednego mięsa się brzydzę! —- Przecież nie będziesz go jadł, gdy upolujesz dzika! — Na Boga, za nic w świecie nie dotknę ścierwa! Na samą myśl o tym aż cierpnę, sir! Dam je psu! — To ty masz psa ? — spytałem zaskoczony, bo nigdzie u niego ani u innych w Paruimie nie widziałem psów. — Nie mam psa, sir! — To sąsiedzi mają psa ? — Nie mają psa! — Więc jak to zrobisz, Paul ? Jakiemu psu dasz ? — Zrobi się! Jakoś się zrobi! — odrzekł towarzysz półgębkiem, coraz bardziej zaniepokojony moją niestosowną dociekliwością. Więc już dalej nie wnikałem w jego psie sekrety, a ponieważ przy- 140 jemnie siedzieliśmy na pniu w pośrodku Paulowego wyrębu, słuchałem z zaciekawieniem jego rodzinnych zwierzeń. Urodził się w Wenezueli niedaleko granicy gujańskiej i należał, jak już wspomniałem, do szczepu Majonkong, spokrewnionego z Arekuna. Jego ojciec Francisco był już adwentystą i wiele prześladowań wycierpiał od księży katolickich, wsadzili go nawet do więzienia... — A to dranie! — wykrzyknąłem oburzony. — Na pewno żądali wiary, nic w zamian nie dając. To znane kutwy! — Oj tak, sir, thafs true! Misjonarze amerykańscy są szlachet- Po stronie brytyjskiej żyło się lepiej, bo misjonarze adwentystów byli szlachetni, to znaczy hojni w darach, i Indianie do nich się garnęli. Więc rodzina Paula przewędrowała z Wenezueli do Gujany i tu pozostała. Lecz sam Paul klepał biedę, miał wciąż mizerną chatę wprost na gołej ziemi, bez pali, bo nie znalazł diamentów jak inni, nie szukał ich, natomiast związał się z administracją w Kamarang Moufch i prowadził motorówkę do Paruimy za lichą opłatą. Paul chciał dalej biadolić, ale żale stanowczo nie odpowiadały słonecznemu porankowi. Tego dnia było znowu wyjątkowo pięknie, piło się powietrze jak balsam, („jak szkocką whisky", mógłby powiedzieć jaki taki ochlapus) i widocznie to samo czuły ary, które szczególnie upodobały sobie Paulową polanę. Jedna para ich, siedząca niedaleko na drzewie, ze wzruszającą czułością darzyła się pieszczotami. — Nie, Paul, nie lamentuj, ale powiedz tak szczerze, na co masz najwięcej w życiu ochoty, co byś chciał zrobić poza zmasakrowa- * niem kilku nikczemnych świń ? O czym najgoręcej 'marzysz ? — Chciałbym widzieć wielkie miasto! — odrzekł bez namysłu. — A byłeś w Georgetown ? —- spytałem. — Byłem. — Więc widziałeś wielkie miasto! — Nie, sir. Georgetown jest za małe. Chciałbym widzieć Londyn! Sięgał Indianin ze szczspii Majonkong daleko, ale było to jego mocne, dokładne marzenie. Przyjąłem je z uznaniem i nawet uświadomiłem sobie źródło tych zachcianek: tryskało ze ściany w. szkole u Mx. Leslie Barkera. Wisiał tam plakat z kolorowymi widokami dzisiej -szego Londynu. Chyba po raz pierwszy Anglicy wyzbyli się snobistycznej powściągliwości i oto pokazywali Londyn nowoczesny, pogodny, barwny, hej, niemalże parysko roześmiany. Ja, który żyłem przez kilka lat w Londynie i nałykałem się koszmaru jego czynszowych dzielnic i szpetoty jego City—z przyjemnością teraz podziwiałem plakat u Barkera: radością życia napawały tam zachęcające sKwery i jasne gmachy, zbudowane po wojnie. Był to mądry afisz. Nie dziwiłem się, że wywierał taki wpływ i Paul chciał jechać do Londynu. Ale Londyn, chociaż tak kuszący, był dalekim marzeniem, za siedmioma górami, siedmioma rzekami i w dodatku za morzem. Więc Paul miał jeszcze inną namiętność, bliższą, bardzo bliską i całkiem uchwytną. Żyła w nim dniem i nocą, nie dawała mu spokoju, całkowicie nim owładnęła. A przedmiotem tej okrutnej tęsknoty były moje rzeczy: kuchenny nóż tak osobliwie ostry i imbryk aluminiowy, i garnek bardzo poręczny... Więc ujarzmiony Paul pożądał tych przedmiotów, a ja miałem się dobrze, bo żyłem pod opiekuńczymi skrzydłami Paulowej żądzy. 47. Rybka dwudyszna Było to już w dolinie, niedaleko samej rzeki Kamarang, kiedy Paul podczas jednej z naszych wycieczek zauważył coś ciekawego w trawie. Dał susa w tę stronę i podniósł z ziemi rybkę, spacerującą po błoniu. Była niewielka, nie większa niż mój wskazujący palec, a przecież Paulowi i mnie sprawiła sporą radość: jemu, że będzie mógł ją zjeść, a mnie, że był to ciekawy okaz rybki dwudysznej, żyjącej, wiadomo, zarówno w wodzie jak na lądzie. Budową ciała przypominała młodziutkiego sumika, długiego na sześć czy siedem centymetrów. Wsadziłem ją żywą do kieszeni i w chacie wpuściłem do talerza z wodą. Była zdrowiutka i żywo pląsała. Paul miał ochotę ją zaraz U8 zabrać do swej rodziny i spożyć. Nie zgodziłem się, bo chciałem jej się trochę przyjrzeć. Trzymałem ją przez dwa dni. Wydzielała dużo śluzu stając się jeszcze mniejsza niż dotychczas; jednak na zdrowiu nie zapadała. Dziwaczkę ichtiologiczną śledziłem z zaciekawieniem, ale obok tej lybiej gratki wyrastał inny problem, chyba bardziej intrygujący: Paul. Paul stracił głowę i zapałał ogromnym apetytem na rybkę, śmiesznie niewspółmiernym do jej karłowatości. Przecież mięsa było tu zaledwie na koniec języka, a jednak Paul rozgorzał, jak gdyby chodziło o furę żywności. Więc przychodził często, spoglądał na talerz, pilnował rybki jak skarbu, sprawdzał jej obecność, płonął. Ta nie-współmierność między nikłym obiektem a wielką gorliwością Paula trąciła absurdem. Chcąc ocalić życie rybki, po dwóch dniach wyniosłem ją chyłkiem nad rzekę i wypuściłem na brzeżny piasek o dwa kroki od wody. Ale nie liczyłem się z czujnością sąsiadów. Paul zauważył mój manewr, przybiegł co tchu, przybiegła reszta rodziny, żona, siostra, szwagier, dzieci. Wszyscy rozdrażnieni, ogarnięci niepokojem o swój kęsek. Ledwie zdołałem rybkę sfotografować, a już ją porwali z ziemi i unieśli uroczyście do siebie. Gdy później ujrzałem odbitkę zdjęcia, zdumiałem się: jak maleńka była rybka obok buta Paula, jak oni głodni mięsa! Ile w tym koszmaru i komizmu! 48. Motyle ageronie Chociaż przyrodzie południowoamerykańskiej zawdzięczałem od lat niejedno silne przeżycie i niejedna intrygowała mnie zagadka, to jednak motyle ageronie i ich dziwaczna tajemnica zadawały mi chyba największego ćwieka. Zetknąłem się z nimi od pierwszych chwil pobytu w puszczy amerykańskiej, jeszcze w Paranie, trzydzieści przeszło lat temu, i od tego czasu nie traciłem ich z oczu, a przyrodniczy fenomen nie przestawał mnie kusić. 149 Nazwałem ageronie kiedyś największymi kpiarzami wśród stworzeń, bo od kilkudziesięciu lat wodziły za nos najtęższych entomolo-gów świata nie chcąc im zdradzić sekretu swego trzaskania. Szelmy podczas lotu co chwila wydawały trzaski, nie tak silne oczywiście, jakby z bicza trzasnąć, ale jednak jak głośne trzaśniecie z palca krzepkiego chłopa. Otóż pomimo wysiłków uczonych mężów zagadką pozostał mechanizm trzaskający w motylich ciałkach, nie większycli niż trzy złożone obok siebie zapałki. Po prostu owadzi figlarze od Meksyku aż po Argentynę drwili sobie w żywe oczy z ludzkiej inteligencji, z mikroskopu i pincety, o czym pisałem ongiś w mej książce 0 Ukajali. Trudno mi w tej chwili powiedzieć, czy do dziś ageronie utrzymały w tajemnicy swe trzaskanie, ale przypuszczam, że tak. To były uparte trzpioty. Gdy w wędrówkach z Paulem po zatoczeniu łuku na lesistych stokach Konaktipu schodziliśmy w dolinę, w okolicy paruimskiego ,,quartier latin", tam na skraju puszczy, niedaleko już siedzib ludzkich, zawsze robiło nam się przyjemnie na duszy. Wkraczaliśmy w rejon ageronii. Wśród rzedniejących drzew buszowało ich tam kilka, czasem kilkanaście. Szaraczki to z Avyglądu, ale bynajmniej nie wtilgarne i nie brzydkie: stalowoszare skrzydła były porysowane orgią nerwowych kresek i zygzaków jakby kabalistycznych. Motyle intrygowały nie tylko ozdobną szatą i osławionym trzaskaniem, ale 1 całym sposobem bycia, odmiennym niż u innych motyli, natomiast kubek w kubek jednakowym u wszystkich gatunków ageronii w całej Ameryce Południowej i Środkowej. To aż zdumiewało, że o trzy tysiące kilometrów stąd na południe, w Paranie, i o pięć tysięcy kilometrów w przeciwnym kierunku, północno-zachodnim, wr Meksyku, cudaki miały zupełnie te same ruchy, ten sam lot, to samo trzaskanie i nawet to samo na pniach siadanie głową na dół — jak tu, u stóp Konaktipu w Gujanie. Tam daleko żyły inne gatunki, ale rodzina była ta sama i te same jota w jotę zwyczaje. To tak, jak gdyby w afrykańskiej Angoli autochtoniczny szczep Polaków żył i miał te same zwyczaje i nawyki co Polacy nad Wisłą — niezły rekord ekspansji motylich czarusiów. Ageronie pod Konaktipu wzniecały liczne i rzewne wspomnienia. ISO Wr Paranie mój ówczesny towarzysz, leśnik Antoni Wiśniewski (dziś założyciel i kierownik Muzeum Przyrodniczego w Wielkopolskim Parku Narodowym) i ja wpadaliśmy w słuszny zachwyt nad powabną ekscentrycznością tych motyli. Więc wkrótce po naszym powrocie do Polski chwyciłem za pióro — było to chyba w 1930 roku ¦•-i umieściłem w świętowojciechowej, poznańskiej „Tęczy" ilustrowany felieton o ageroniach, felieton żywy, dowcipny, nieźle oddający aurę i pełen serdecznego zapału. Felieton o motylich swawolnikach był dobry, ale pisany przez nieznanego wówrczas entuzjastę, budził z lekka*pogardliwe lekceważenie nawet w redakcji „Tęczy". Szczególnie jakiś młody kuzyn redaktora, zarozumiałe tuziątko, jeden z dyrektorów fabryki prochu w Płonkach, z pozycji swej wyższości nie szczędził felietonowi o „motylkach" sarkazmu, ani autorowi nie skąpił wzruszeń ramion. Młody dyrektor z pewnością miał wtedy rację, bo władał tak ważną dla państwa placówką, ale i ja nie byłem bez swej racji, chociaż tylko przyrodniczej. Dyrektor miał za sobą wszystkie potężne nastroje społeczeństwa i stały za nim banki i wzniosłe emocje — za mną zaś tylko zapał przyrodnika . i serdeczne umiłowanie tych kruchych, błahych, trzaskających brzdąców. Kruche, a jednak oto znowu były, latały obok mnie i co chwila dziarsko trzaskały zupełnie jak ongiś. Zatracone zbytniki nic, absolutnie nic się nie zmieniły od tych dawnych, młodych lat, nic nie straciły. Przez świat przewaliły się katastrofy, Płonki nie uchroniły od klęsk -wrześniowych, dyrektor prawdopodobnie przepadł w zawierusze — a one, ageronie, pozostały zwycięskie na skraju puszczy. I jak zwycięskie! Serce ludzkie, tak samo jak przed-laty, brały w jasyr i owa zdolność wzbudzania silnych uczuć była chyba jakimś wielkim triumfem drobnego owada. — Stój, Paul! —krzyknąłem. —Nie lap go! Nie łap, na miłość Boską!... Chciałem jeszcze zawołać: „Niech motyl sobie żyje!", ale uderzyło mnie wspomnienie takiego samego niemal wydarzenia sprzed trzydziestu przeszło laty: Avtedy tak właśnie krzyknąłem do mego lói I towarzysza nad Ukajali, Metysa Pedra, żeby nie strzelał do dzielnej hirary, dzikiego zwierza kunowatego, który wyrwał się z naszej niewoli. Pozwoliliśmy mu wtedy uciec i żyć dalej. 49. Czyja przegrana9 Któregoś popołudnia, po półtoradniowej jeździe na rzece, przypłynęło do Paruimy trzech ludzi z Kamarang Mouth. Zakotłowało się we wsi wśródtlndian i także w domu gościnnym u mnie. Byli to: Hindus Julian Worrel, dispenser, co dosłownie tłumaczyło się jako rozdawca lekarstw, a znaczyło, że był ćwierćlekarzem i ćwierć-aptekarzem; dalej jego motorowy Lucas, stateczny Indianin Are-kuna, i jako trzeci wartogłów Allicock, młody i foremnej postaci Indianin, który służył na łodzi jako bowman, czyli pilot, a poza tym służył dwom starszym towarzyszom za dziewczynę do wszystkiego. Przybysze, zaraz po rozgoszczeniu się w naszym domu, zaczęli pitrasić na przywiezionej kuchence corned beef. Niech ich kule biją: mnie, wygłodzonemu jaroszowi, boski zapach mięsa straszliwie zakręcił w nosie, ślinka okrutną rzeką zalała usta, ale przybysze jak wilki z pasją zażerali się sami, milczeli, nie prosili, więc i ja się nie wpraszałem. Suty obiad świetnie zasilił ich radość życia i samopoczucie, a Allicock dostał sokolich oczu i bystrego żórawia zapuścił do mego kartonu z zapasami. Okazało się, że nie był adwentystą, albowiem: — Sirt! — sarknął do mnie domagającym się głosem wskazując na karton. Nie wiedziałem, o co mu chodziło. — Sirt! — nalegał i stawał się niecierpliwy. Gdy wciąż nie rozumiałem, pokazał palcami i ustami, że chce papierosa, i rzecz się wyjaśniła: cigarette skrócił na sirt. Gdy zaglądał do mego kartonu, szelma wyśledził, że miałem kilka paczek brazylijskich „Ministrów". 152 — Chcesz papierosa ? — spytałem. — A co ty mi dasz ? Nieoczekiwane pytanie zbiło zucha z pantałyku. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął kilka monet szylingowych i butnie mi je pokazał. — Nie chcę pieniędzy! — oświadczyłem. — Natomiast dostaniesz dwa papierosy, gdy z rzeki przyniesiesz wody w imbryczku! Rzeka, jak już wspomniałem, była niedaleko, o pięćdziesiąt kroków od domu. Zgodził się ochoczo, ucieszony wziął papierosy,, ale wody nie przyniósł ani zaraz, ani później. Tę rundę przegrałem, ja, Allicock odniósł nade mną 1:0. Przegrałem także z Indianami Paruimy, chociaż w inny sposób i chociaż po zastanowieniu nie potrafiłbym ustalić, czy to była przegrana moja czy pastora Tolla. Worrel przywiózł kilka litrów lekarskich płynów w trzech imponujących kolorach, niebieskim, zielonym i różowym, ażeby stosować je do wszystkich prawie chorób w Paruimie. Po obiedzie był gotów do działania. W naszym obszernym pokoju roztasował na. pakownych skrzyniach swe butle i butelki, słoiki, pipety tudzież termometry, na stole zaś rozłożył duszę swego posłannictwa, księgę chorych. Potem twarzy swej nadał wyraz wielkiego skupienia i zaczął przyjmować chorych po kolei, podczas gdy Allicock odlewał ludziom według zarządzeń szefa kolorową miksturę. Nareszcie mieszkańcy Paruimy mogli puścić wodze swej leko-manii, więc zeszli się licznie przed naszym domem, zwłaszcza kobiety i dzieci. Czekały tam cierpliwie na swą kolej, przycupnięte na schodach i na murawie, milczące, przyczajone i równie skupione, jak sam dispenser. Dawniej mieszkańcy mieli swych własnych cza-rowników-piajów, których kilku jeszcze ponoć taiło się bezrobotnie w Paruimie. Piajowie leczyli magią wśród doskonalszych, groźnych ceremonii, dmuchali na chorych, za to nie posiadali tego, czym Worrel bił ich na łeb: nie posiadali tak barwnych lekarstw. Wysłannik białych ludzi z Kamarang Mouth czarował magiczną barwą swych lekarstw. I piajowie nie posiadali również księgi do ujarzmiania na piśmie ludzkich chorób. Więc było dziś i gorzej, i lepiej. I była para moich majteczek. Wyprałem je sobie w południe i wywiesiłem przed oknem, żeby wyschły. Ale niekiedy zrywały się 153 podmuchy wiatru i w którejś chwili majtki spadły przed dom na ziemię, czego nie zauważyłem. Wyjrzałem dopiero z okna, gdy usłyszałem okrzyki żony Paula, rozlegające się z jej sąsiedniej chaty. Kobieta widząc, co się działo, karciła z daleka ludzi, zgromadzonych przed naszym domem. Karciła ich, bo ona, jak i Paul, była po mojej stronie, a ludzie szpetnie deptali moje majtki. Tak po prostu: deptali po nich, chociaż (a raczej: bo) wiedzieli, że to moje. Czynili to osobliwie, z beznamiętnym spokojem, jacyś niesamowicie zawzięci, jakby musieli spełniać tajemniczy obowiązek Indianina wobec białego albo groteskową ceremonię. Ten czy owa wstawali bez słowa, podchodzili bez pośpiechu, deptali majtki, wycierali w nie sandały lub bose stopy, po czym spełniwszy absurdalny obowiązek z nieruchomą twarzą wracali na swe miejsce. Byli przy tym niebywale uroczyści. Po zaalarmowaniu mnie przez żonę Paula zbiegłem na dół, podniosłem majtki i zabrałem je na górę. Były jeszcze całe, chociaż niemiłosiernie zbrukane. Czemu to zrobili? Dziwna rzecz: nie żywiłem do nich gniewu, budzili tylko zaciekawienie i współczucie. Osobiście nie złego im nie uczyniłem, nikogo nie skrzywdziłem. Dla wszystkich miałem przyjazny uśmiech i większość mi odpowiadała tym samym uśmiechem. Ale zmiarkowali z czasem, że nikt możny za mną nie stał, nikt mnie nie chronił: nie byłem adwentystą, i co więcej, nie należałem do administracji kraju, a byłem biały. Depcąc moje majtki wyrażali niechęć na pewno nie do mnie osobiście, lecz była to odruchowa zemsta chyba na kimś innym. Na kim ? Na białej rasie ? Gdzie indziej w Gujanie Indianie nie żywili takiej niechęci do białych, ale też nie było tam adwentystów. Cudaczna sekta od przeszło pół wieku narzucała tu, na dziewiczej glebie, zdrowym, acz prymitywnym Indianom swe maniackie dziwactwa, spłodzone na północy w oparach sekciarskich wykoślawień, i oto jakich doczekała się skutków. Więc chyba nie ja tu przegrałem, lecz pastor Toll. 154 50. Żegnając dolinę Pamimy Dispenser Worrel zakończył eskulapowe praktyki na drugi dzień, a na trzeci rano postanowił wracać do Kamarang Mouth. Była to dla mnie wyjątkowa okazja, by opuścić ostoję adwentystÓAV pastora Tolla, więc skorzystałem z gratki. Ponieważ w tym czasie Hindus nabrał do mnie serdecznego przekonania, chętnie zgodził się wziąć mnie na swoją łódkę. Wieczorem, w przeddzień wyjazdu, ogarnęła mnie lekka chandra rozłąki, bo polubiłem Paula i jego rodzinę, a problem Indian pa-ruimskich wydawał mi się wciąż nieskończenie ponętny, przede wszystkim zaś urok tutejszych gór, puszczy i klimatu wręcz nieodparty. Ale tego wieczoru wyjątkowe struny we mnie poruszyła smuga dymu, jaka dobywała się z pobliskiej chaty Paula i szła na nasz dom. Tam w chacie przy wieczornym ognisku Indianie, życzliwi mi, wiedli ożywione pogaduszki, dziś wyjątkowo donośne i pogodne. Uświadomiłem sobie, do jakiego stopnia Indianie ci wciąż tkwili w prymitywnym kręgu cywilizacji ogniskowej. Ognisko ciągle było dla nich życiowym ośrodkiem, w jego świetle czuli się nadal bez pieczni. I to nie tylko w chatach przyziemnych, lecz także w domach budowanych na palach. - " A gdy te sprawy przyszły mi do głowy, znowu wybiegłem w przeszłość i ujrzałem siebie w dawnych, chłopięcych latach. Już we wczesnym wieku zdrowy instynkt podszeptywał mi, że droga do zrozumienia ludów pierwotnych prowadziła przez ognisko, więc jego ciepło napawało mnie osobliwą rozkoszą. Był to czystej wody atawizm: życie nabierało poprzez ognisko cudownej wagi. Rzecz znamienna, że z nastrojów przy ognisku wyszły moje pierwsze kroki pisarskie, chwiejne, gdy wyrozumiały ojciec drukował płód siedemnastoletniego syna na łamach swego „Życia", a nie- co dojrzalsze kilka lat później, w okresie Hułewiczowskiego „Zdro-ju". Więc żegnając tego wieczoru dolinę paruimską, ze wzruszeniem wciągałem w płuca dym, powstający z ogniska w Paulowej chacie. 51. Kwiaty na rzece Noc, pełna porykiwali małp wyjców, rozwiała wszelkie naloty rzewności, po czym nastał rześki poranek słoneczny. Półtoradniowapodróż do Kamarang Mouth była znowu jednym pasmem pięknych wrażeń przyrody. Lucas, Indianin ze szczepu Arekuna, pilnował motoru. Taszczenie naszych tobołów przez przewlokę dokoła bystrzyn Ituwubia umilały nam motyle heliconie, które świeżo wykluły się z poczwarek. Jak wszystkie z tej rodziny były nadobne, a że należały do gatunku nanna, na skrzydłach na czerwono-ozarnym tle miały podłużną kreskę jaskrawożółtą. Gdziekolwiek widziałem nan-ny, owa kreska naprowadzała na myśl miniaturowe hantle atletów; podnoszących ciężary. Skojarzenie to było zabawne, a jeszcze zabawniejszy byłem ja w narzuconej sobie roli świętego Franciszka: nie łapiąc żadnego ze ślicznych heliconiusów przechodziłem obok nich jak wilk obok jagniąt — wilk z dobrowolnym kagańcem. Tuż poniżej bystrzyn wpłynęliśmy w raj bellbirdów, ptasich dzwonów, bijących nam dźwięcznie a sławnie jak w tytule powieści Hemingwaya. Potem nastała kraina nadrzecznych jaskółek, a w końcu, między Waramadang a Kamarang Mouth, urodzaj zimorodków. A wszędzie, gdziekolwiek dobijaliśmy do brzegów, zdumiewały ławice małych rybek, gęste jak żywe chmury podwodne. Z niektórych drzew puszczy, tworzących kanion nad rzeką, opadały jasnofioletowe kwiaty na wodę i płynęły z prądem. Choć innego koloru, były tak samo promienne jak kwiaty na ścieżce pod Konak-tipu. Pięknie rzucały się w oczy i miejscami były tak liczne, że tworzyły na powierzchni wody pasma jaskrawości. Szukałem oczami drzew, z których opadły kwiaty, ale bez skutku. 150 Cudów nie było, gdzieś przecież stały nad wodą drzewa-matki, ale gdzie, gdzie ? Zagadkowe pochodzenie fioletowych ślicznot zaczęło korcić także Worrela, a w końcu i Lukasa. Wtedy stanęła mi w pamięci ucieszna u nas przed laty moda ankiet, w których wyduszano od ludzi ich sekrety, ich rzekome poglądy i upodobania, a to, a tamto, a także ich hobby. Odpowiadałem ciekawskim, że moim hobby jest odkrywanie polnych kwiatów, co ważniacy uważali za niewczesny żart i brali mi za złe. A oto na wszystkie strony wytrzeszczaliśmy oczy, Worrel, Lucas i ja. ażeby odkryć tajemnicę kwiatów, co prawda nie polnych, lecz nadwodnych — i guzik z tego. Więc kogo trzymały się niewczesne żarty? Mnie? Nie mnie, lecz samej przyrody. I drzew, z których opadały intrygujące kwiaty, nie odkryliśmy wcale. 52. Allicock szalejący W drodze do Kamarang Mouth było sto pociech z Alłicockiem. Młody Akawoj, amator moich papierosów i wystrychacz mnie na dudka — miał klasycznie zbudowane ciało, a zuchwałą fantazję skośnookiego hultaja, więc stanowił kuszący obiekt fotograficzny. Jako pilot stał na dziobie łodzi o dwa metry przede mną i nie było nic dogodniejszego jak pstrykanie ponętnego gagatka. Więc pstrykałem raz po raz, gdy był w dobrej pozie. Allicock widział to i głupio mu było, i źle się czuł, płaszczył .się, gryzł się i cierpiał, ale nie popuszczałem. Był to zepsuty cwaniak z Kamarang Mouth, kuty cynik, przegnany na wszystkie wiatry, ale mimo to dwojga wielkich oczu rolleiflexa, do tego oczu jednego nad drugim, nie znosił; przejmowały go lękiem. Czuł się pod pręgierzem i niepokój swój wyładowywał w gorliwości pilota. Stojąc na dziobie znakomicie, choć pod przymusem, spełniał swój obowiązek, zdrowym instynktem wykrywał wszystkie podwodne pnie i głazy, byl sprawny, sumienny i skupiony: trzymały go w okowach te niesamowite oczy aparatu. 157 Narobiłem tuzin zdjęć, aż za wiele na łobuza, i aparat schowałem. Allicock jakby natychmiast się odrodził: przestał się bać i zaczął szaleć. Może nie szaleć, lecz najpierw roztopił się. Diabli wzięli jego instynkt i jego sprawność. Indianin stracił bystrość zmysłów, oślepł, nie wyczuwał już podwodnych pni ani głazów, a Lucasowi kazał zatrzymywać motor na bystrzynach, gdzie, przeciwnie, należało pędzić jak strzała. Bo Allicock poczuł taką ulgę, że rozswawolił się na całego, zhardział i po prostu nas tyranizował. Dziki człowiek puszczy dorwał się w nim do władzy i odpłacał się za poprzednie udręki cywilizacji. Za okpienie mnie z imbrykiem wody zadałem mu bobu z rolleiflexem i byłem górą. Ale teraz on znowu opanował sytuację, z kolei dokonywał odwetu i nie było na to rady: światła w kanionie rzecznym nie stało do nowych zdjęć. Toteż lał się z brązowego młodzieńca potok buntu, darły się warknięcia z gardła, paw nie puszyłby się piękniej i Allicook, niemal demoniczny, niemal boski, okropnie władczy, wyniosły i szczęśliwy, hulał, swawolił, wariował, radosnym oddawał się wybrykom. Poczęstowałem towarzyszy „Ministrami", a Allicock dostał dwa papierosy. Zamigotało mu w ślepiach zdumieniem, ale szalonego hulania nie zaprzestał: nic chciał z natchnionych wyżyn zejść na ziemię. VI. GEORGETOWN (Amerykański superfiłm) 53. Samson i cuda świata Po powrocie do Georgetown zastałem tam jeszcze gorętsze piekiełko niż było poprzednio. Stany Zjednoczone, pod kurtyną Brytyjczyków, uwzięły się na dobre, żeby wykończyć rząd doktora Jagana i z powodzeniem podburzały przeciw niemu ojoozycję murzyńską Burnhama i reakcyjną D'Aguiara. Murzyńscy robotnicy w kopalni boksytu w Mackenzie wyskoczyli na chwilę od pracy i okolicznym chłopom hinduskim utoczyli nieco krwi, a gubernator brytyjski w Georgetown, żeby było rzetelniejsze bezhołowie, przeprowadził rokosz policji przeciw jej przełożonemu, ministrowi spraw wewnętrznych, i rząd doktora Jagana ogołocił z rąk, mających utrzymać porządek. W Georgetown jedyną rozrywką duchową, prócz niezłej biblioteki publicznej, były kina, więc chodziłem do nich prawie co dzień i tak zobaczyłem w kinie Globe opętańczo sensacyjny film, produkcji oczywiście amerykańskiej, pt.: Samson i cuda świata. Kicz nie z tej ziemi, logika wulgarnie niesamowita, szmira tytanicznie naciągnięta. Ale że kapitalne kolorowe zdjęcia, że oprawa na miliony dolarów i że akcja zapierająca dech w poczciwym widzu, film cieszj^ł się kolosalnym wzięciem. Równocześnie miał toporną polityczną wymowę i narzucał się przejrzystą symboliką. Więc patrzmy: Samson to Amerykanin, wspaniały superman, piękny i szlachetny jak anioł, a silny jak pięciu Tarzanów. Dostaje się na Daleki Wschód i tam robi porządek w cesarstwie chińskim. Cesarz, szlachetny starzec, stracił niedawno temu wolność i tron, ale nieustraszony Amerykanin przywraca mu wolność i tron. Przywraca po straszliwej wojnie i karkołomnych perypetiach z podłym wrogiem, a tym wrogiem prawa ręka szlachetnego cesarza, jego zdradziecki minister, nikczemnik, intrygant, uzurpator, słusznie wyglądający jak melanż Łucypera, Irokeza i Trookiego. Na czele tysiąca zbirów, z brodatej twarzy bardzo podobnych do Fidela 11 — Spotkałem szczęśliwych Indian 161 Castro, ów drań przywłaszcza sobie władzę, a chociaż ma fantastyczną babkę super sexbombę, o opływowych liniach, łajdak pożąda jeszcze młodziutkiej, ślicznej córki cesarza i więzi ją w zgniłym lochu, gdy ona go nie chce. Aliści sexbomba o ślicznych, bazyliszkowych oczach, oczarowana urokiem Amerykanina, usiłuje uwolnić księżniczkę, lecz sama wpada w zasadzkę i znosi tortury w lochu uzurpatora. Ach, wszystko to gmatwa się coraz okropniej, gdyż uzurpator z perfidią, typową u wiadomych przewrotowców euro--azjatyckich, oczernia księżniczkę przed cesarzem, a naiwny starzec rzuca klątwę na córkę, o rety! Do tego jeszcze jakaś góra skalista obsuwa się i zagraża zmiażdżeniem dobrych ludzi: nie, do licha, dość nieszczęść, dawać Amerykanina! Gdzi-e Amerykanin? Jest, jest! Nadludzką swą krzepą górę powstrzymuje i ratuje dobrych ludzi (Pekiny i Moskwy, nie udało wam się zgnieść ludzi!), potem na czele falangi bliżej nie określonych wybawców (podobnych do sajgońskich generałów) Samson pokonuje wroga, zabija w pojedynku uzurpatora, roznosi zgraję Fidelów Castrów, osadza księżniczkę na tronie i przywracając Azji oraz ludności pokój, szczęście, wolność i dobrobyt — skromnie odchodzi. Chcą go wynagrodzić; on szlachetnie dziękuje: uśmiech księżniczki, ożenionej tymczasem ze ślicznym księciem, jemu wystarczy. Widz kinowy pragnąłby jeszcze zobaczyć namiętny uścisk tych- dwojga super-Amerykanina i płonącej ku niemu sexbomby, ale nic z tego, figa z makiem, nie zobaczymy tego. Bo nasz bohater, spełniwszy dziejowe zadanie w Azji, skromnie odchodzi i wraca do swej jankesowej ojczyzny. Ów film, naiwny, bo naiwny, nie był jedyny tego rodzaju. Od szeregu lat świat dowiadywał się — wszystkimi kanałami dolarowej propagandy — o zaletach tego. co się nazywało The American way of life i że takie Samsony muszą wszędzie na świecie zaprowadzić porządek. Trochę dziwnie to robiły w Wietnamie i w San Domingo i w Gwatemali i choćby w tej odległej Paruimie, ale film w Gujanie Brytyjskiej zrobił swoje: w kilka dni po jego wyświetleniu od nowa powstały rozruchy w Georgetown i zwolennicy Burnhama i D'Aguia-ra, dobywszy noży, raźno pożgali zbyt oddanych stronników zbyt lewicowego Jagana. VII. SAWANNY RUPUNUNI (Łagodni Indianie Makuszi i wspaniały ród Melville'ów) 54. Sawanny Rupununi W połowie stycznia wyleciałem z Georgetown samolotem British Guyana Airways na południe. Na południowo-zachodnim krańcu Gujany, nad granicą brazylijską, gęsta dotychczas puszcza ustępowała sawannom. Ciągnęły się przeszło dwieście kilometrów z północy na południe, w pośrodku przecięte pokaźnym pasmem lesistych gór Kanuku. Na północ od tych gór żył ujmujący a liczny szczep Makuszi, na południe jeszcze liczniejszy szczep Wapiszana, jedni i drudzy mieszkańcy szczerych sawann. Tu Indian było więcej niż w innych stronach Gujany, tu oni zaludniali wszystkie wioski i nadawali koloryt: była to kraina wyraźnie indiańska. Gdy mowa o gujańskich sawannach, natychmiast na myśl przychodziło dwóch znakomitych mężów, Anglik Sir Walter Raleigh i Szkot H.P.C. Mehdlle. Pierwszy u schyłku szesnastego wieku dał fantastyczny rozgłos Gujanie i przede wszystkim sawannom, drugi u schyłku dziewiętnastego wieku dał początek słynnej rodzinie Metysów Melville'ów. Na sawannach wśród Indian osiadło także kilkunastu czy iluś białych ludzi, ale piętno tym obszarom, romantyczne, okazałe piętno nadał dopiero plenny ród Melville'ów. Byli oni wszędzie i zawsze jacyś nad wyraz przyjaźni i dorodni. Leciałem do Lethem, administracyjnego ośrodka okręgu, gdy samolot krótko przed dojściem do celu lądował na chwilę w Pirara, posiadłości Hartów: Amerykanin Hart ongiś ożenił się z córką starego Melville'a i tu się usadowił. W Pirara młode pokolenie Hartów podbiło mnie swą niezwykłą urodą, i również zaintrygował mnie widziany tu żywy czarny jaguar, trzymany w klatce pod drzewami rancha. A w samym Lethem, na skraju lotniska, zachęcał swym wyglądem fazendy brazylijskiej przytulny hotel Melbro, nazwa skrócona od Mehrille Brothers. 165 Gdy tam się pojawiłem, sympatyczni młodzianie i urocze dziewczyny, wnukowie i wnuczki starego Melville'a żywo mnie powitali, jak gdyby dobrego przyjaciela. Od pierwszej chwili poczułem się dobrze wśród nich i wśród różnych strzelb, karabinów i torb myśliwskich, wśród łuków, strzał i pochew, siodeł, lass i ostróg, i kapeluszy przedziwnych. Wszystkie te przybory wisiały na ścianach lub stały oparte w narożnikach obszernej jadalni zwyczajem brazylijskim. Brazylia była o kilometr od hotelu, za rzeką Takatu. Rzecz znamienna, że tu wszyscy przybysze czuli się dobrze; po przedarciu się przez parną, niegościnną puszczę otaczała ich aura szczęśliwej krainy. Oko cieszyło się rozległym widokiem, płuca oddychały rześkim powietrzem, a od dalekiego morza dął przez wiele miesięcy rozkoszny wiatr, potężniejący nocą do burzliwej wichury. Przyleciałem tu w porze suchej, w okresie największego nasilenia wiatru, nazwanego przez kogoś winem tych sawann. Na falistym stepie trawa była sucha, ale tam gdzie gleba nieco wilgotniej sza, przeważnie wyrastały śliczne palmy wachlarzowe — ite — zielone symbole tych sawann. Natomiast na całym widnokręgu, gdziekolwiek spojrzeć, wybijały się ku niebu lesiste stoki i czupurne szczyty gór. Tam w tych górach — mówili mi Melvil-łe'owie — schowało się teraz wiele stepowych ptaków i zwierząt, a między nimi mnóstwo tukanów. Barwne dziwadła dopiero za parę miesięcy, w porze deszczów, opuszczą pielesze, chrapliwym krzykiem napełnią sawanny i będą zuchwaliły się nawet między chatami Lethem. Z okna mego hotelowego pokoju zawsze widziałem pasmo gór Kanuku, które wyrastało z nizin jak warowny mur i dumnym łańcuchem ciągnęło się na wschód ginąc gdzieś tam w dali. Szczyty wydawały się bliskie, że ino ręką sięgnąć — choć oddalone o dwadzieścia i więcej kilometrów. W czystym powietrzu góry oblekały się cudownym fioletem — częstym kolorem w przyrodzie gujańskiej — tylko że rano były jak storczyki Cattleye labiaty, w południe jak bez, a pod wieczór zaprawione czerwienią bougainvillei. Na sawannach, obecnie tak uśpionych i jałowych, storczyk ponoć najpiękniejszy na świecie, Cattleya superba, pienił się bujnie, skoro tylko płodne deszcze budziły roślinność do życia. Każdy ze słynnych 166 podróżników, jacy tu kiedykolwiek o tej porze roku przybywali, wpadał w zachwyt nad „czarodziejskim" pięknem i obfitością tej cattlei, a działo się to już od czasów Ryszarda Schomburgka w połowie XIX wieku. Storczykowe cuda rosły na ziemi w niektórych wioskach indiańskich tak gęstym poszyciem, że były utrapieniem dla Indian, którzy tępili je jak przykre chwasty i wytępić nie mogli. A tymczasem nad ich urodą unosili się i Schomburgk, i Carl Ferdi-nand Appun, i Everard F. Im Thurn, i tylu, tylu innych. (Nie unosiłem się ja, bo wdepnąłem tu w złych miesiącach, w styczniu i lutym). Za to nieustanny urok roztaczało samo pasmo Kanuku, jak Kalina Jędrusik ślicznie rozłożyste na dole, a czarowne u góry. Edward Melvilłe, właściciel hotelu, wskazał mi wysoki szczyt, sterczący stosunkowo niedaleko osiedla Lethem, zalesiony, choć poszarpany, i objaśnił, że to legendarny Iramikpan. Na jego stokach rósł trujący pnącz, z którego Indianie Makuszi warzyli swe sławne urari, tu najsilniejsze w całej Ameryce Południowej. Zaprawione tutejszą trucizną strzały pewniej zabijały niż inne, więc Indianie z dalekich nawet stron zjawiali się uMakuszów, by nabyć straszliwy wywar. Ryszard Schomburgk, jak nikt inny, umiał zjednywać sobie zaufanie Indian; zaprzyjaźnił się z głównym piai-czarownikiem, a ten zaprowadził go na zbocza góry i częściowo odsłonił przed nim tajemnicę urari. Indianie, we własnym interesie, nikomu nie odkrywali sekretu, prześladowali intruzów, a górę Iramikpan zaludniali morderczą tłuszczą demonów. Dziś tajemniczość urari się rozwiała. Truciznę można było kupie w dowolnych ilościach, i to za niedrogie pieniądze ...Niestety prze-' gapił to poczciwy A. Morozow, który w swej książce „Człowiek w dżungli" opisuje: jak nikczemny Amerykanin potajemnie gromadzi w puszczy amazońskiej, nawet kosztem życia niewinnych ludzi, zapasy urari w jakichś groźnych celach. Dziwny idiota ten Amerykanin: nikt potajemnie i za taką cenę nie nabywa urari, bo może ją dostać jawnie. Więc dobry Morozow przegalopował się. Jeśli już mowa o sensacji, to sensacją była główna rzeka tych sawann, Rupununi. Przepływała je całe od południa na północ. 107 1:1 W' przebijała się wąwozami przez góry Kanuku i uchodziła do Esse-quibo. Rzeka o mulistej wodzie i wielu głębokich zatokach gnieździła istne potwory, niebezpieczne drętwy i raje, kajmany podobno do sześciu metrów dochodzące i olbrzymie ryby arapaima. Były to największe na ziemi ryby słodkowodne, istniejące jeszcze tylko w dolnej Amazonce pod nazwą piraruku, pomimo że między Amazonką a Rupununi nie było bezpośredniego połączenia. Jeśli jeszcze dodać roje w Rupununi osławionych piranhi, tu noszących nazwę pirai, i jeśli wspomnieć o bajecznym dziwaku Tiny McTurcku, Brytyjczyku wyjątkowo nie z rodu. Melville'ów, zaszytym wkomyszach w Karanambo nad rzeką Rupununi i żyjącym w jakiejś prehistorycznej zażyłości ze zwierzętami i w ogóle z przyrodą — to odsłoni się tylko rąbek niesamowitych uroków i powabów, tkwiących w tych gujańskich sawannach. Nazywają się według rzeki: Rupununi. Niestety, do tej rozkosznej krainy zawitałem diabelnie nie w porę: Cattlei superba nie widziałem, był nieodpowiedni miesiąc, a Tiny McTurcka nie spotkałem, bo akurat wyjechał do Georgetown. 55. Szczep Makuszi Natomiast poznałem wielu Melville'ów i odwiedziłem także Indian Makuszi w północnej części sawann. Był to zawsze szczep łagodny, mniej skłonny do wojaczki niż inne szczepy. W dawnych czasach, do połowy dziewiętnastego wieku, szczep niezwykle wiele wycierpiał od siarczystych wojowników karibskich, łapiących tu niewolników dla plantatorów holenderskich. Ale nie tylko Karibowie mieli oskomę na łagodnych Makuszi. Równie skrzętnie, i zapewne na większą skalę, wyłapywały ich wojskowe oddziały Brazylijczyków znad Rio Branco w akcji, zwanej descimento. Całe rodziny, kobiety, dzieci, uprowadzano do niewoli w głąb Brazylii jeszcze w połowie XIX wieku. Pierwsi wybitniejsi podróżnicy w tych stronach, bracia Schom- 168 burgkowie, dali wiarogodne opisy Indian i tego, co się tu działo. Sawanny Rupununi stanowiły do tego czasu Dzikie Pola, no man's land, i zęby sobie na nie ostrzyło trzech ziemiołasych sąsiadów, Wenezuela, Brazylia i Gujana Brytyjska. Lecz pojawienie się Ryszarda Schomburgka, jego nieprzeparty urok osobisty, wpływ jego autorytetu i — last not least — nieliche kompanie brytyjskich Tommies, jakie miał przy sobie — przechyliły losy na rzecz Brytyjczyków. Brazylijczycy nie upierali się. Po napiętych rokowaniach, prowadzonych przez kilka dni z palcem na spuście karabinu, doszło w Pirara do ugody. Brazylijski komendant odstąpił Anglikom kraj i Indian, a katolicki padre anglikańskiemu pastorowi Youdowi indiańskie dusze. Na zakończenie Schomburgk i jego oficerowie wyprawili świetną ucztę starszyźnie brazylijskiej i szampańskim akordem hecę ubito. Był rok 1842. Mniej szczęśliwie wypadło dla zwycięskiego pastora Youda. Wkrótce indiański piaj-znachor otruł mu żonę, a sam pastor wolał wycofać się nad dolne Esseąuibo, gdzie już nie było tak zawziętych czarowników. Wielcy podróżnicy, w owych latach zapędzający się w głąb Gujany, byli przeważnie smakoszami kobiet i podchodzili do nich jak do dzieła sztuki. Nie dziwić się Appunowi, który był artystą malarzem, że poruszał raz po raz ów kobiecy temat i nie bez lubości podawał w swej książce wypadki onarowania mu ładnych dziewcząt Makuszi. Tak oto czytamy, że pewien Makuszi raił mu dwie dziewczyny na kilka dni po piętnaście dolarów za każdą, a już kilkanaście stron dalej inny Makuszi ofiarował mu, także na kilka dni, swe trzy siostry za pięć, dziesięć i piętnaście dolarów, zależnie od wieku. Appun dyskretnie przemilczał, jak się odniósł do oferty, ale z tego wynika, że już wtedy, nawet w tak zapadłej głuszy, dolar był diabelnie atrakcyjnym cymesem i sroce spod ogona nie wypadał. Przecież poważny Ryszard Schomburgk także nieźle chwalił. W jego ocenie Makuszi należeli do najładniejszych Indian Gujany, mieli skórę dość jasną, rysy twarzy regularne i przyjemne, a wielu odznaczało się rzymskim lub greckim nosem. Indianie ci — rzecz godna uwagi — lubili porządek i czystość. Gdy Distrięt Commissioner Gx'een zawiózł mnie któregoś dnia swym autem do wsi Yupukari na uroczystość w szkole, mogłem 169 dzisiejszym Indianom Makuszi napatrzyć się do woli. Niewątpliwie i Sehomburgk, i Appun zbytnio nie przesadzali; rysy twarzy Indian Makuszi pozostały regularne i przyjemne. Dziewczyny miały miły uśmiech, ale jak na mój skromny gust, zbyt obfite kształty, wszakże dawni holenderscy mynherowie i dawni Brazylijczycy nie moim gustem się kierowali, lecz na pewno woleli branki o słusznej, uchwytnej tuszy. Wszyscy Makuszi w Yupukari, zresztą jak wszędzie indziej i jak ich południowi sąsiedzi Wapiszana, to już Indianie nowych czasów. Ubierali się tak samo jak wszyscy wieśniacy w ciepłym pasie Ameryki Południowej: kobiety w pospolite szmatki z najtańszego kretonu, mężczyźni w niechlujne koszule i spodnie. Widząc ich tylu dokoła, uświadamiałem sobie, jak bardzo się zmienili od czasów Schomburgka. Z dawnych indiańskich właściwości pewnie już nic nie zostało. Ich duma, ich wierzenia, obyczaje, tańce, śpiewy, rodzinne rzemiosła przepadły, utonęły w zapomnieniu. Tańczyli teraz foxtrotta, ale nieraźno, bez zapału. Kassawa, czyli maniok, owszem, pozostała jak dawniej głównym pokarmem, natomiast namiętni ongiś myśliwi dziś przestali polować, bo nie mieli na co: na sawannach wyginęła zwierzyna, zastąpiona przez bydło, jak na preriach Ameryki Północnej. Bydło wprowadzili biali, a niezależnych dawniej władców tych połaci zapędzili przeważnie jako najmitów na swe rancha. Makuszi chyba nie doznawali już głodu, ale też nie znali już silnych wrażeń. Zagubili swą dawną werwę i swoisty wdzięk, tak podobający się ówczesnym podróżnikom, i stali się bezkształtną masą bezbarwnych istot. Dawniej nawet tak prosta rzecz jak powitanie, jeśli jeden drugiego odwiedzał, nabierała znamion osobliwego ceremoniału grzeczności. Szanujący się gospodarz witał gościa przed chatą i obydwaj stali do siebie tyłem, wymawiając grzecznościowe słowa. — Jestem! — odzywał się gość. — Przyszedłem! — Jesteś? — pytał mile zdziwiony gospodarz. — Przyszedłeś? — Przyszedłem! Jestem! — Czy to prawda, żeś przyszedł? — jeszcze nie dowierzał gospodarz. 170 I tak prawiąc sobie komiczne grzeczności, szermując igraszką dziwnych pytań i odpowiedzi, stali do siebie tyłem, żeby ,,nie upodabniać się do psów", a dopiero po tym wstępie gospodarz zapraszał do chaty i zaczynała się uczta. Jeszcze pół wieku temu Makuszi lubili stroić swe ciała przeróżnymi ozdobami, zwłaszcza mężczyźni, przy czym barwne pióra tukanów odgrywały ważną rolę. Strzelając do ptaków z łuku starali się nie zabijać ich, lecz tylko je głuszyć, po czym wyrywali im niektóre pióra i puszczali tukany żywe na wolność. W porównaniu z tak dalekowzroczną ochroną ptaków przez prymitywnych Indian, jak ujemnie wj^padnie dzika brutalność u niektórych pionierskich narodów cywilizowanych niszczących swe skarby przyrody. Ryszard Schomburgk opisał wypadek stoickiego męstwa pewnego Makuszi. Do trucizny urari Indianie ci zawsze przywiązywali mistyczne znaczenie, był to niesamowity dar demonów. Gdy pewnego razu dwóch Makuszi udało się na polowanie w góry Kanuku, spadająca zatruta strzała skaleczyła jednego z nich. Oznaczało to jego niechybną śmierć. Raniony spokojnie wyciągnął strzałę z ramienia, złamał swą sarabanę-dmuchawkę, jak to było w zwyczaju po śmierci myśliwego, serdecznie pożegnał się z przyjacielem, siadł na pniu i bez słowa skargi umarł, jak umierali antyczni bohaterowie. Natomiast pewien zdumiewający zwyczaj, zakorzeniony od wieków przede wszystkim wśród Makuszi i będący ich tajemniczą specjalnością, nie tylko uchował się do dnia dzisiejszego, lecz jak gdyby nabrał obecnie wigoru: to umiejętność tutejszych dziewczyn powstrzymywania wielo miesięcy menstruacji i zdolność niezacho-dzenia przez ten czas w ciążę. Ów sekret młódek zauważyli prawie wszyscy podróżnicy dziewiętnastego wieku, ale dopiero znacznie później dotarto częściowo do źródła zagadki. Mianowicie znachorzy albo znachorki przyrządzali miksturę z wywaru kory pewnego drzewa ze spalonymi kośćmi jakiegoś gada i dziewczyna po kilkutygodniowym zażywaniu lekarstwa stawała się bezpłodna na szereg miesięcy. Łatwo było przerwać ten stan zastosowaniem ziół przeciwdziałających. F.W. Kenswil, urzędnik kolonialny, który przez dwadzieścia sie- dem lat przebywał wśród gujanskich Indian i w wyniku tego napisał instruktywną rozprawę, zapewnia, że powyższe zabiegi pociągały za sobą często ujemne skutki. W przeciwieństwie do tego, co Indianie twierdzili, zdrowe dziewczyny w danym okresie upadały na siłach, ale to żadnej zalotnicy ponoć jeszcze nie powstrzymało od spróbowania niezakazanego owocu. Sawanny Rupununi, podobnie jak ongiś Dzikie Pola na naszych kresach, przyciągały różnych ludzi, szukających tu schronienia. Za dawnych czasów niewolnictwa Murzyni, z wyjątkowym okrucieństwem traktowani przez Holendrów, często uciekali z plantacji w głąb puszczy. Stwarzali tam uzbrojone osiedla wolnych ludzi i pomimo wojen, narzucanych im przez kolonizatorów, niezależni, dotrwali lepszych czasów, gdy zniesiono niewolnictwo i dano im już spokój. Działo się to w puszczach niedaleko wybrzeży Atlantyku, ale niektórzy zbiegowie zapuszczali się głębiej, a dwóch dzielnych junaków nawet dotarło do południowej części sawann Rupununi i tu zdobyło sobie pewien rozgłos. Jeden uciekł od Holendrów, drugi od Brazylijczyków. U południowych stóp gór Kanuku zżyli się z tamtejszymi Indianami Wapiszana, z Indiankami napłodzili dzieci i chociaż to się działo prawie półtora wieku temu, do dziś w miejscowości Shea i okolicy łatwo było rozpoznać po rysach twarzy licznych potomków dwóch dziarskich zbiegów. Inni Indianie patrzyli na tych potomków z góry i raczej ich unikali. Szczep Makuszi na północnych sawannach miewał do czasów pierwszej wojny światowej częstszych gości Murzynów, czy to tzw. „porkknockerów" z kopalń diamentów czy ludzi znad samego wybrzeża, a że to były okazałe, muskularne typy i zawadiackie urwi-połcie, siali lęk wśród Indian. Niejeden taki awanturnik nawiedzał wsie indiańskie, terroryzował wszystkich mężczyzn, gwałcił wszystkie kobiety, jakie mu się podobały, żył jak satrapa, lecz w końcu Indianie tracili cierpliwość, przestawali być pokorni i jeśli zuchwalec nie znikał na czas, prędzej czy później ginął od strzał lub trucizny. Owi gwałciciele stwarzali na sawannach przez pewien okres dziwny rodzaj makabrycznej romantyki. Tuż przed pierwszą wojną światową grasował na sawannach 172 Murzyn „Ocean Shark", Rekin Oceanu, zbrodniarz i siepacz o nieprawdopodobnym tupecie, którego sama już nazwa rzucała na Indian blady popłoch i przerażenie. Ocean Shark tak się rozwydrzył, że nawet białym ranczerom, nielicznym wtedy na sawannach, groził zagładą. Był to siłacz nie lada, ale gdy pewnego razu przy ludziach naraził się Amerykaninowi B.L. Hartowi, tenże wyzwał go na pięści, po zaciętej walce zbił brutala na kwaśne jabłko i rozłożył go jak szmatę. Był to zatem Amerykanin jak gdyby pokroju Samsona z filmu i niebawem został jednym z zięciów starego Mel-ville'a. Po tej klęsce Ocean Shark stracił ikrę, gwiazda jego zbladła i ludzie się nie dziwili, gdy wkrótce pewien Indianin Makuszi wpakoMrał mu kulę w łeb za to, że Shark zgwałcił mu żonę. Cierpliwi, łagodni, nieprężni, pokojowo usposobieni, raczej do uśmiechu niż do gniewu skłonni — tacy byli Indianie Makuszi. Podczas gdy zaczepni wojownicy Karibowie rosę nazywali prostacko „moczem gwiazd", Makuszi nazywali ją — według relacji R. Schomburgka — „śliną gwiazd". Ślina w pojęciach Indian była czjonś szlachetnym. 56. Cukierki i ciastka dla Makuszi Starosta Green, jak wspomniałem, zabrał mnie do ludnej wsi Yupukari na uroczystość szkolną, ale jaką, tego nie_.wyjaśnił. Po drodze wstąpiliśmy do Manari i zabrali stamtąd chińskiego kupca Wanga, przebywającego w pensjonacie, oraz kilkadziesiąt pakownych kartonów dla dziatwy. Gdy zajechaliśmy na miejsce, w przystrojonej szkole już oczekiwały nas roje dzieci i ich rodzice, i ich starsze rodzeństwo, razem chyba przeszło dwieście par roziskrzonych oczu. Gdy kartony otworzono, a uroczystość się rozpoczęła, bielmo spadło mi z oczu, przejrzałem: była to wyborcza agitacja na rzecz partii D'Aguiara. Reakcyjny, jak się okazało, starosta wzruszająco przemówił do Indian o ich prawdziwych przyjaciołach, czuwających w Georgetown nad ich pomyślnością, czego skromnym dowodem było przybycie hojnego Mr. Wanga, wysłannika wypróbowanych przyjaciół wszystkich szczepów. Po tych ciepłych słowach starosta Green przystąpił do dzieła, otwierał kartony i oddawał je w ręce Mr. Wanga, a z tych • kartonów buchała orgia barw i dobrych rzeczy. Były tam karmelki, czekoladki, gumy do żucia, ciastka, dziesiątki lemoniad i coca coli, zabawki przeróżne, prześliczne, przemyślne, choć pewnie „przecenione"— według nomenklatury naszych barbarzyńców językowych. I były także fujarki przeraźliwe i gwizdki przeklęte, a jako clou wszystkiego, szczyt przyjaźni — zjawiły się góry najlepszych jabłek kalifornijskich, które błyszczały i czerwieniły się, i były potwornie drogie w Georgetown: to już istny szał hojności bogatych przyjaciół z dalekiej stolicy. — To czternasta wieś, gdzie rozdaję dary! — pochwalił się do mnie Mr. Wang. Mr. Wang sam osobiście rozdawał podarki siedząc na wywyższonym stołku jak żółty bóg łaski pełen. Dzieci, rodzice i inni Indianie tworzyli nieustanne kolejki, wielokrotnie podchodzili do krynicy darów i wznosili wdzięczne oczy. Przyjmowali słodki uśmiech z twarzy dobroczyńcy, a słodycze z jego błogosławionych rąk. Ja też dostałem butelkę jakiejś oranżady, chociaż poza kolejką. Wnet na podłodze kulały się przeróżne butelki, walały się kolorowe papierki od cukierków i ciastek, a powietrze przeszywały ostre świsty, gwizdy, jazgoty i dudnienie piekielnych gwizdawek. Poza tym wyrywał się coraz potężniejszy wrzask z ludzkich gardeł, opchanych słodyczami. Starzy i młodzi wychodzili na świeże powietrze, nabierali tchu i wracali do kolejki. Trzy godziny trwała uczta i uszczęśliwianie Indian. Ludzie wciąż dmuchali w gwizdki, byli podnieceni, parskali śmiechem. Tylko gdy ich fotografowałem, przybierali poważne pozy, ale z wielkim trudem. Stanął przed aparatem także Mr. Wang w otoczeniu roześmianych Indian i po zdjęciu prosił, żebym mu koniecznie dostarczył odbitek tej fotografii. Bardzo mu się prz}Tdadzą dla przyszłej działalności. —- Wierzę, wierzę! — przyznałem mu. 174 Potem wyczerpały się zapasy i ludzie zaczęli odchodzić do domów; zbliżało się południe. Sala szkolna opustoszała, tylko na podłodze pozostały kupy papierków, torebek, opakowań, szkła. A między tymi rupieciami — sensacja: poniewierały się jabłka. Dziesiątki porzuconych jabłek, tych czerwonych, kalifornijskich, że aż oczom nie chciało się wierzyć. Takie kosztowności wśród odpadków. Były to, powtarzam, najlepsze, luksusowe jabłka, kosztujące w tym kraju chyba ćwierć dolara za sztukę, a jednak Indianom nie smakowały, odrzucali je. Mało jabłek było nadgryzionych, wyrzucano je bez próbowania. D'Aguiar chciał Indianom specjalnie dogodzić i chybił. Tego, co było najkosztowniejsze, nie przyjęli. Nauczono ich spożywać tylko tandetę. Ale jeśli będą głosowali, to tylko na niego, d'Aguiara. Wszyscy są tu za nim, kupcy, właściciele ranch, księża, pastorowie, nawet District Commissioner Mr. Green, więc jakże mogliby głosować Indianie na kogo innego ? 0 kilkaset kroków od Yupukari płynęła rzeka Rupununi. Pośpieszyłem nad jej brzeg, by rzucić okiem na wodną osobliwość. Była w tym miejscu nie większa niż półtorej Warty pod Gorzowem, chociaż po wirach widziało się, że miała rzetelną głębię. Już w tej' okolicy obfitowała w zatoki i starorzecza i niewątpliwie dalej ku ujściu do Esseąuibo, oddalonym o jakieś dwieście kilometrów, rosła wszerz i w głąb. Mimo to w porównaniu z Amazonką był to karzełek, chyba sto razy mniejszy niż Amazonka. Taki mały, a jednak pieniły się tu ryby olbrzymy, nigdzie indziej nie buszujące jak tylko tu i w głębinach Amazonki. Nawet w Esseąuibo, do którego przecież Rupununi uchodziła, podobno już nie było owych gigantów arapaima-piraruku. Tu przechowały się szczątki jak gdyby ubiegłych epok i stwarzały wymarzone łowiska dla ichtiologa. Stojąc kilka minut nad brzegiem rzeki nic szczególnego nie wypatrzyłem. Tylko rozhukane odmęty waliły w tym miejscu o brzeg, poza tym nic, żadnych kajmanów, żadnych ryb ni śladu kipiącego w głębi życia. A jednak byłem u skraju nieprzebranej potęgi, przejmującej i zgrozą, i podziwem; stałem nad wyjątkowA^m ołtarzem niezgłębionej przyrody. Nastrój ołtarzowy zmąciły dzieci. Przyszły za mną, były jeszcze popaprane czekoladą i były rozszczebiotane, bo i one wracały od 175 ołtarza szczodrego Mr. Wanga. Ołtarza, usiłującego również zatrzymać stare życie, tylko nie w głębinach rzecznych, lecz na ziemi: zatrzymać przestarzałe życie w stosunkach między ludźmi. 57. Melville'owie Działo się to w puszczy w rejonie górnego Esseąuibo, niedaleko sawann. Indianie usłyszeli w zaroślach nad rzeką stłumiony jęk i gdy zajrzeli dokładniej, zdziwili się: leżał tam dogorywający biały młodzian. Przed kilkoma dniami jego towarzysze, poszukiwacze złota, porzucili go jako beznadziejnie chorego i bliskiego śmierci. Indianie, którzy odkryli młodzieńca, byli to Wapiszana i należeli do dostojnego odłamu Atoradów, ludzi szczególnie ambitnych i roztropnych. Troskliwie zajęli się chorym, a że z leśnej wyprawy wracali na sawanny, ułożyli go w hamaku i zabrali ze sobą. Na rześkim powietrzu sawann chory szybko przychodził do zdrowia. Był to jeden z licznych poszukiwaczy szczęścia na świecie i nazywał się Meholle trojga imion Harry, Pradey i Colan, a dziewczyna, która najwięcej krzątała się dokoła niego, miała Coco na imię. Była ładna i rozgarnięta, więc naturalnym biegiem ludzkich spraw obydwoje się polubili i nikogo w szczepie nie dziwiło, że ona hamak swój zawiesiła na noc obok jego hamaka. Gdy później Melville stał się sławny, zasłużony i bogaty, i legendarny, i narobił dzieci, pury-tanie głosili, że w przypływie szlachetności pojął Coco za żonę z wdzięczności za to, że uratowała mu życie. Przesadna obłuda: po prostu młodzi podobali się sobie i chcieli ze sobą spać. Przy dziewczynie przeżywał Harry przyjemne miesiące, otoczony powszechną życzliwością Indian, ale nie byłby dzielnym Szkotem, gdyby długo wytrwał w rozkosznej gnuśności. Skoro tylko wrócił do dawnych sił, zaczął rozglądać się, jakby tu pomóc brązowym przyjaciołom, a przy tym sam wyjść na swoje. Indianie chowali wiele oswojonych zwierząt z puszczy, małp, papug, trompeterów i innych, więc Melville kazał im jeszcze więcej nałapać, poza tym 176 ...Trzy godziny trwała uczta i uszczęśliwianie Indian... (str. 174) .Przyłączyli się Czajkuma i jego młodszy przyjaciel Aszua... (str. 204) wykonać wiele barwnych koszyczków i w asyście kilku Wapiszanów zawiózł to na łódkach do Georgetown, by tam sprzedać. Sprzedał, ale to nie był popłatny interes. Wielotygodniowa podróż po Rupu-nuni i Esseąuibo wśród nieustannej walki z progami była piekielnym wysiłkiem, a dochód mierny. Próbował kilka razy i nic wielkiego z tego nie wyszło. Na sawannach wtedy roiło się jeszcze od jelonków, ulubionej zwierzyny Indian, ale bydła było tyle, co nic. Me było też białych osadników. W roku 1892 — kiedy zaczęły już przychodzić na świat jego dzieci — Melville przerzucił się na hodowlę bydła. Zakupił stadko po jakimś zwariowanym Holendrze i miał szczęśliwą rękę. Jego Indianie polubili konie i stali się vaqueirosami, bydło zaś dobrze się rozmnażało, a ponieważ Manaus nad Amazonką przeżywało swój bajeczny rozkwit kauczukowy, pochłaniało każdą ilość mięsa. Więc Melville, pionier hodowlany, bogacił się na pędzeniu swego bydła znad Rupununi przez granicę do Brazylii, co działo się trochę przemytem, ale to nikogo nie raziło nad Rio Branco. Obok niego bogaciło się także paru innych białych rancherów, którzy w tym czasie nastali na sawannach. Melville zażywał wśród Indian tak głębokiego szacunku, że mieli go za rodzaj wodza i protektora, więc zrozumiałe, że powszechnym u nich zwyczajem zaofiarowali mu drugą żonę, młodszą siostrę pierwszej. Równie ładną i jeszcze płodniejszą. Nie wiadomo, czy szkocka dusza mocno się temu sprzeciwiała, ale pewnie nie, dość, że chwat wziął drugą żonę, miał teraz obok siebie obydwie i z obydwoma płodził dzieci. Czworo z pierwszą, Coco Janet, sześcioro z drugą, Coco Mary. Kilkoro z nich poznałem, byli w -wieku od lat pięćdziesięciu do siedemdziesięciu: wszyscy fizycznie wspaniali, prawego usposobienia i jacyś szlachetnie godni. Wyjątkowo udany typ ludzki. Cztery córki Melville'a były zamężne za Amerykaninem Hartem, Hiszpanem Orellą, Anglikiem Kingiem i Polakiem Goryńskim, który w 1928 roku wywędrował z Polski, ale już bał się mówić po polsku. Miał rancho w Good Hopa. Stary Melville stał się przed pierwszą wojną światową pionierem na jeszcze innym polu. mianowicie zbierania w sąsiednich lasach kauczukowej balaty, i wielu Indianom Wapiszana i Makuszi dał 177 12 — Spotkałem szczęśliwych Indian niezły zawód do ręki. Obecnie minęła koniunktura zbieraczy balaty, ale mimo to Indianie wciąż mieli stałe zarobki z tego źródła. Mełville, mianowany w 1911 roku przez władze w Georgetown starostą-commissionerem na całą krainę Rupununi, postarał się o przebicie przez puszczę traktu dla bydła, by móc je pędzić z sawann wprost ku Atlantykowi. Myśl kapitalna i zuchwałe dzieło, które niestety wykonane połowicznie, nie wydało spodziewanych rezultatów. Puszcza okazała się silniejszym wrogiem, niż przewidywano. Bydło po drodze ginęło od chorób, rozbestwione jaguary pławiły się w rzeziach, ludzie marnieli, a jeśli bydło docierało do celu, to wychudzone na skórę i kości. Po pierwszej wojnie światowej Mehdlle, będący u szczytii chwały, przekazał kolonii swe trzody i ziemie w Dadanawa, na południu gór Kanuku. Powstał tam kwitnący ośrodek hodowlany, ruchliwa do dziś stacja doświadczalna. Natomiast swych synów i zięciów niezwykły Szkot wyposażył w rozległe rancha i teraz wszędzie było mnóstwo tych ranch Melvillowych na sawannach północnych i południowych. Evelyn Waugh, znany i u nas autor brytyjski, pisał w 1934 w swej książce, że ktokolwiek jest znaczny na sawannach Rupununi, to pewne, że spokrewniony z Melville'ami, a dwadzieścia trzy lata później, w 1957 roku, Michael Swan w swym dziele o Gujanie Brytyjskiej podawał, że na sawannach wciąż wszystkie rancha, z wyjątkiem dwóch, należały do członków rodu Melville'ów. Dzięki swym dwom żonom, Indiankom, stary Mehdlle stworzył nie tylko ród liczny, ale jakiś okazały, żywotny i urodzajny. Przy tym wszyscy byli skromni, uprzejmi, bez wywyższania się, i wszyscy przepojeni uprzejmą mądrością w sprawach ludzkich. Tymczasem stary Melville, po dokonaniu doniosłego dzieła, mianowicie otwarciu sawann dla cywilizacji, i po stworzeniu uroczego rodu, sam trawiony niepokojem, miewał pod koniec życia wyrzuty sumienia. Do tej pory nieustraszony chwat, przedsiębiorczy pionier, bohater pełen rozmachu i romantycznego ducha — teraz poczuł się występnym Szkotem. Głosił jednym, że on nie taki zepsuty i że miał brata pastora na Jamajce; zapewniał innych, że ojciec jego był także pastorem. Wielki Melville podlegał wstrząsom skruchy. Z pew- 178 nością złośliwi moraliści, zazdroszczący mu powodzenia, i puryta-nie, których nie było brak w żadnej kolonii brytyjskiej, gorszyli się jego dwużeństwem i wytykali mu grzech przeciw Bogu. Gdy Mehdlle dostał kiedyś udaru słonecznego i pośpieszył na wypoczynek do Georgetown, uznał, że czas było zerwać ze wszystkim, co go otaczało w Gujanie i na sawannach. Więc niewiele się namyślając wykupił bilet, popłynął do Szkocji, kraju swych przodków, i wkrótce tam umarł w 1927 roku. Ale przed śmiercią oczyścił się z grzechów — według tego, co Michael Swan pisał w swej książce — i wziął z jakąś Szkotką w szkockim kościele legalny ślub, by unrzeć jako wzorowy Szkot. Ponieważ wypadło mi czekać kilka dni na mój samolot do szczepu Wajwajów, przeprowadziłem się o osiem kilometrów na północ od Lethem do Manari, gdzie Orellowie mieli rancho, a pani domu, Margaret, prowadziła rodzaj pensjonatu. Margaret była córką starszej żony Melville'a, Coco Janet, sama już w podeszłym wieku, pełna jeszcze życia, uroku i życzliwości dla ludzi. Z drugim gościem, młodym Amerykaninem, Rusk Hallem, zwalczającym malarię wśród Indian, łowiłem na wędkę w pobliskiej rzece Manari żarłoczne piranie, które nam wyjątkowo brać nie chciały; cieszyłem się na dziedzińcu przemyślnym mimikry jaszczurki, nerwowymi ruchami naśladującej suche liście, porywane wiatrem; i przyklaskiwałem dwom oswojonym trompererom, ptakom znajomym znad Ukajali, staczającym zwycięskie boje ze stadem zarozumiałych indyków. W niedzielę zaroiło się w Manari od gości. Z Georgetown przyleciało ich kilku, a wśród nich miły Hindus Bhoudou, kierownik B.C. Airways. Z Pirary ściągnęli młodzi Hartowie, natomiast z Lethem przyjechał Commissioner Green i przywiózł trzy młode Melvillki, córki Johna Melville'a z Wichibay na południu od gór Kanuku. Panny należały już do pokolenia wnuczek starego Melville'a, były urodziwe, światowo wykształcone i o nieprawdopodobnie pociągającej kobiecości. Wyczuwało się, że będą idealnymi towarzyszkami życia, i nie dziwiłem się, że ze świata zjeżdżali się w te strony Amerykanie i Brytyjczycy, by upatrzyć tu sobie żony. Piękny po-siew starego Melville'a! Gdy wieczorem goście się rozjechali, okolica rozdźwięczała na- miętnymi głosami tropikalnej nocy, a wśród nich wypływał z pobliskich, krzaków miękki tenor młodego Indianina. Śpiewał przy gitarze miłosne piosenki i czarował którąś z kucharek domu, ale nie mniej urzekał i nas dwóch, Amerykanina i Polaka. Siedzieliśmy na dworze i wchłaniali gujańską noc. Rusk Hali był kawalerem, więc od czasu do czasu sentymentalnie wzdychał. 58. Upiorna bajda jeziora Parime Przeszło czterysta lat temu wielką, a bajeczną historię tych sawann również rozpoczęło zjawienie się umierającego z wyczerpania białego człowieka. Był to Hiszpan, którego przywieźli Indianie w roku 1532 do misjonarzy na wyspie Margarita w Wenezueli. Nędzarz pokładał jedyny dla siebie ratunek w szybkim powrocie do Hiszpanii i rzeczywiście był statek, który go zabrał na wyspę Porto Rico. Tu człowiek ów czekając na inny statek gościł w klasztorze dominikanów, ale zapadał coraz bardziej na zdrowiu. Czując zbliżający się koniec wezwał przeora, wręczył mu dwa woreczki złotych ziaren i zanim zapadł w agonię, opowiedział mu dzieje tego złota i swych przeżyć. Należał do hiszpańskiej wyprawy, jaką prowadził Diego de Ordaz na rzece Orinoko i w górę jej dopływu Caroni. Niestety miał zatarg z kierownikiem wyprawy i za karę został bez wiosła puszczony w łódeczce na rzekę, by zginął. Nie zginął, bo znaleźli go Indianie. Zawiązali mu oczy i wiedli go przez lesiste góry w ciągu wielu dni. Gdy przybyli na miejsce i uwolnili mu oczy, ujrzał się w ludnym mieście nad jeziorem, którego brzeg składał się nie z piasku, lecz z ziaren szczerego złota. Złota było tyle, że Indianie ozdabiali nim siebie i domy, a króla co dzień nacierano olejkiem i obsypywano złotym pyłem. Było to jezioro Parime, miasto zwano Manoa. Hiszpan, więziony przez Indian, dopiero po siedmiu miesiącach zdołał uciec unosząc dwa woreczki złota. 180 Nazywał się Juan Martinez i wkrótce umarł, ale słowa jego wydały się prawdopodobne, o czym świadczyły przecież woreczki złota. Historia jego poszła w świat i narobiła wrzawy. Nikt nie wątpił, że Ameryka Południowa chowała w swych zapadliskach jeszcze niejedną złotą niespodziankę. Tak samo jak na zachodzie Inkowie pławili się ongiś w złocie, na wschodzie mógł istnieć król El Dorado, kąpiący się codziennie w niezmierzonej masie złotego pyłu. Ale gdzie go znaleźć ? Ludzi ogarnął szał szukania. Więc szły wyprawy w puszczę i ginęły. Oto jedna z wielu: hiszpański gubernator Trinidadu, Berrio, wysłał na ląd olbrzymią wyprawę, składającą się z dwóch tysięcy Europejczyków, a wróciło z niej trzydziestu. Oto za cesarza Karola V niemiecka wyprawa pod wodzą Georga von Spiera chciała dorwać się do złota nad rzeką Yapura, lecz zdziesiątkowana przez Indian i choroby, wróciła z niczym w 1537 roku. W następnym roku trz^ ekspedycje hiszpańsko--niemieckie spaliły tak samo na panewce. W 1541 Filip von Hutten, pobity przez Indian Omagua, ledwo uchronił resztki swych konkwistadorów od zupełnej zguby. I tak można by wyliczać bez końca. U schyłku szesnastego wieku zapalił się do skarbów El Dorada najwybitniejszy z poszukiwaczy złota, Anglik Sir Walter Raleigh. Człowiek ze wszech miar niezwykły, umysł o wyjątkowym polocie, fantasta i zarazem nieugięty realizator, awanturnik, konkwistador i poeta, mąż o gorącej głowie i gorącym sercu, a także o rozległej wizji politycznej i tragicznym losie. Chciał i mógł był zdobyć dla Anglii olbrzymie połacie Ameryki Południowej, ale król angielski wolał ściąć mu głowę, modnym w ówczesnej Anglii zwyczajem. Faworyt królowej Elżbiety, wyposażony przez nią,- wyruszył po raz pierwszy w 1595 roku w poszukiwaniu jeziora Parime i dla zdobycia kolonii. Gdjr Anglicy przybyli do wybrzeży Gujany, z radosnym zdziwieniem wszędzie słyszeli od Indian wieści o istnieniu w głębi kraju i jeziora i złotego miasta. Od śmierci nieszczęsn ego Juana Martineza minęło przeszło sześćdziesiąt lat, a opowieść jego już w całej Ameryce Południowej znalazła powszechną wiarę i co więcej, nikt już nie wątpił, że wielkie jezioro istniało na wschód od źródeł rzeki Caroni. Jezioro Juana Martineza. Anglicy zamierzali dotrzeć do jeziora rzeką Esseąuibo i jej dopły- 181 wami, ale puszcze, ziejące chorobami, i rzeki, pełne wodospadów i progów nie dopuściły śmiałków do krainy złota. Natomiast Raleigh zaraz po powrocie do Anglii napisał w 1596 roku (i w tym samym jeszcze roku wydał, o polscy wydawcy i drukarze drugiej połowy dwudziestego wieku!!) siarczystą książkę z namiętną pochwałą Wielkiego, Bogatego i Pięknego Imperium Gujany i z relacją o wielkim mieście Manoa i złotym królu, przez Hiszpanów zwanym El Dorado. „Ten, kto zdobędzie Gujanę, będzie posiadał więcej złota i opanuje więcej ludów, niż posiadali król hiszpański i cesarz turecki" — zapewniał Raleigh. Książka, z werwą, z poetycką fantazją i talentem pisana, tłumaczona zaraz na wszystkie języki zachodniej Europy i na łaciński, wznieciła szalony zapał, a jeszcze tego samego roku Raleigh wysłał do Gujany swego zaufanego oficera, Lawrence'a Keymisa. Ówże, penetrując całe wybrzeże od ujścia Amazonki do Orinoka, zdobył nowe wiadomości, potwierdzające istnienie w głębi kraju olbrzymiego jeziora Amuku, które, jak przypuszczano, było jeziorem Parime Juaria Martineza. Trzsc'a wyprawa Raleigha, zamierzająca dotrzeć do celu od północy, poprzez rzeki Orinoko i Caroni, znowu rozbiła się o niezwal-czone zapory na rzekach, a także o wstręty, jakie zaczęli robić Anglikom zaniepokojeni Hiszpanie. Gdy Raleigh wrócił z pustymi rękami do Anglii, a Hiszpania wystąpiła z formalnym protestem, Jakub I, następca Elżbiety, wrogo usposobiony do Raleigha, wsadził go po prostu do więzienia. Był to stuknięty i perfidny władca. Pożądał złota, ale nie chciał narażać się Hiszpanom. Więc Raleigha wypuścił z więzienia, dał mu tęgą flotę tudzież tysiąc chłopa i kazał mu płynąć do Gujany, a wrócić do Anglii z ładunkiem obiecanego złota. Lecz równocześnie zdradziecko zawiadomił posła hiszpańskiego o zamierzonej wyprawie. Raleigh po przybyciu do Ameryki objął w posiadanie wyspę Trinidad, a swego wiernego oficera Keymisa wysłał na Orinoco na czele czterystu wyborowych wojaków, by zdobył przypuszczalne miny złota u źródeł rz3ki Caroni. Lecz zanim Anglicy dotarli do Caroni, natknęli się na uprzedzonych Hiszpanów w warowni San Thome. Przeszkodę wzięli szturmem, przy czym zginął syn Raleigha, jednak sami oblężeni w zdobytym San Thome przez Hiszpanów z odsieczy, 182 nie mogli ruszyć dalej. Keymis tracąc dwustu pięćdziesięciu ludzi wycofał się w dół Orinoka i wrócił z niczym na Trinidad. Raleighowi zdał raport, po czym dumny oficer popełnił samobójstwo. Raleigh domyślając się, że król go zdradził i podburzył Hiszpanów, wrócił bez złota do Anglii, a tu Jakub I, chcąc przypodobać się Hiszpanii, nie tylko wsadził go do Toweru, ale posiał na szafot na ścięcie. Raleigh zginął, wszakże jego wiara w istnienie El Dorada pozostała i pozostała podniecająca książka. A już inne rodziły się podobne dzieła, głównie pisane przez Hiszpanów, i jeszcze w połowie osiemnastego stulecia, w półtora wieku po Raleighu, don Apollina-rius de la Fuente na serio przysięgał, że złotobrzeżne jezioro Parime i miasto Manoa istnieją. Dokoła tych nie odkrytych skarbów, jak dokoła tropionego zwierza lub zbrodniarza, zataczały się coraz węższe kręgi i coraz dokładniejsze szły słuchy, że jezioro Parime, zwane także Amuku, leżało na sawannach gdzieś na zachód od znanej już rzeki Rupununi. W 1740 roku niemiecki lekarz Michał Hortsmann, przebiegając te strony z polecenia Holendrów, dobrnął do jeziora Amuku, i ku swemu zdumieniu złota nie odkrył ani śladu. Ale dopiero ostatnia wielka ekspedycja hiszpańska, przedsięwzięta w 1775 roku i pociągająca znowu za sobą ogromne straty w ludziach, rozwiała na dobre mit El Dorada. Wkrótce, na początku dziewiętnastego wieku, Aleksander Humboldt zadał mu ostateczny cios, wyjaśnił sprawę całkowicie i dał jej racjonalne, naukowe wytłumaczenie. . Tak oto źródło dwu- i półwiekowego szaleństwa ludzi, przecież rozumnych, źródło bezgranicznej chciwości, obłędnej wiary, przyczyna niezmierzonych cierpień, nieustannych intryg europejskich dworów, źródło śmierci wielu tysięcy ludzi, jezioro rzekomo rozległe jak Morze Kaspijskie, Mar de Aguas Blancas, Mar del Dorado —• tak oto ten wielki mit prysł sromotnie i skurczył się do wątłej lichoty. Więcej: jezioro nie było nawet jeziorem, lecz sezonowym rozlewiskiem pobliskiej rzeki Ireng w okresie jej corocznych przyborów. Potężna góra okrutnej bajki nie mogła zrodzić mniejszej myszy. Któregoś dnia pojechałem o trzydzieści kilometrów na północ od Lethem, w stronę Pirary, i stanąłem nad brzegiem jeziora Amuku. 183 Jak okiem sięgnąć, ani kropli wody; był styczeń, pora sucha. Zamiast wody przestrpnna sawanna, jak wszystkie sąsiednie rozłogi, była pokryta nietęgą, suchą już trawą, targaną nieustannie wiatrem. Wyglądało to, jak gdyby źdźbła trawy z politowaniem kiwały nad czymś głową. Owszem, za kilka miesięcy spadną deszcze, pobliska rzeka Ireng rzetelnie wzrośnie, a wielokilometrowa sawanna, leżąca przede mną, napełni się na przeciąg kilku miesięcy płytką wodą: niby jezioro, niby Amuku, niby Parime. I to wszystko. Koniec. Kurtyna. Finita la comedia. Niektóre tragiczne komedie zaprawiały życie ludzi przedziwnie cierpkim przysmakiem. Vm. RZEKA GÓRNE ESSEQUIBO (Wajwaje — Indianie jeszcze szczęśliwi) 59. Moja najtrudniejsza wiza Powiedziałem sobie, że muszę koniecznie odwiedzić w Gujanie Brytyjskiej legendarnych na poły Indian Wajwajów, ostatni w tej kolonii niezawisły szczep, nie uszczęśliwiony jeszcze cywilizacją białego człowieka i nie odziany przez misjonarzy. Żył u źródeł rzeki Esseąuibo, na skrajnym południu Gujany, niedaleko granicy brazylijskiej, za siedmioma rzekami, za stromymi górami i nade wszystko za przeraźliwą, nieprzebytą puszczą. Nie było w tej stronie jeszcze ani dróg, ani ścieżek, a bezludne puszcze nad Kuyuwini i Kassikaityu, Rzeką Nieżywych, stanowiły morderczą barierę. Można było dostać się do Wajwajów jedynie misyjnym samolocikiem amerykańskich, misjonarzy, ale gdy poprosiłem Mr. Cossou, ażeby poparł me starania u Amerykanów, on zrobił tajemniczą minę, bezradnie potrząsnął głową i wymigał się na piłatową modłę. Mr. Cossou był dyrektorem Wydziału do Spraw Indian w Georgetown. Okazało się, że misjonarze w tej części Gujany Brytyjskiej tworzyli jak gdyby państwo w państwie. Górne Esseąuibo było domeną sekty, nazywającej się Unevangelized Fields Mission, i bez jej zgody nie było co marzyć o dotarciu do Wajwajów: klucz do nich posiadał pastor Hawkins, przebywający wśród Indian w terenie, a jego przedstawicielem w Georgetown, poniekąd jego posłem, był pastor Lang. Do niego też zwróciłem się w pierwszym tygodniu jnego pobytu w Gujanie. Jeśli powiem, że było to najtrudniejsze w mych podróżach zdobywanie wizy do jakiegoś krajii, to niewiele przesadzę. Ostatecznie dopiąłem swego, ale to dlatego, że się wyjątkowo uparłem, okropnie zawziąłem i całymi tygodniami kułem żelazo, aż się rozgrzało. Trzy czy cztery lata przede mną chcieli dostać się do Indian Wajwajów filmowcy, nakręcający film według słynnej powieści W.H. Hudsona „Green Mansions" (w przybliżonym tłumaczeniu: Zielone dworzysz-cza). Pastor Hawkins wtedy sprzeciwił się i nie dopuścił filmowców 187 nad górne Esseąuibo i uważam, że bardzo słusznie zrobił: w filmie, tak samo jak w powieści, Indianie musieliby występować w roli srogich dzikich, niszczących sielankę dwojga białych bohaterów książki. A nieco wcześniej urządził tam wyprawę pracownik Wydziału Leśnictwa w Georgetown, Nicholas Guppy. Ów Anglik, urodzony na Trinidadzie, napisał potem książkę pod tytułem: Wai-Wai, wydaną w 1958 roku. W tej książce autor obchodził się dość uszczypliwie, jeśli nie wrogo, z amerykańskimi misjonarzami. Wiedziałem o tym wszystkim, więc ile pozostało widoków dla literata z Polski ? Zaczęło się od telefonowania do pastora Langa. W dwóch słowach wyjaśniłem przez telefon, o co chodzi i zapytałem, czy mógłbym do niego przyjechać, by sprawę przedstawić. Prosił, żeby nie, bo nie miał czasu w najbliższych dniach. Gdy po kilku dniach to samo się powtórzyło, a ja, niezrażony, telefonowałem i trzeci, i czwarty raz, on zrozumiał, że nie odwiedzie mnie od zamiaru, i zgodził się na spotkanie — ale u mnie, w moim hoteliku Rima. Pastor Lang okazał się miłym i dość młodym człowiekiem, nie żadnym ważniakiem ani Herodem. Od razu wśród pogodnego śmiechu zwierzyłem mu się, że boję się jego i pastora Hawkinsa bardziej niż diabeł święconej wody, i ta szczera bezpośredniość zrobiła swoje. Gdy jeszcze pokazałem mu glejt najważniejszy, „Ryby śpiewają w Ukajali" w wydaniu angielskim, on, ujęty i przekonany do mnie, przyrzekł, że przedstawi pastorowi Hawkinsowi sprawę w możliwie korzystnym świetle. Rozmowy miewał z górnym Esseąuibo, oddalonym o przeszło sześćset kilometrów, za pomocą radio-telefonów, jakie posiadali ci misjonarze, i rzecz znowu utknęła na całe tygodnie. Ale za każdym powrotem z głębi Gujany do Georgetown meldowałem się telefonicznie u pastora Langa i grzecznie, z humorem, acz uparcie powtarzałem swoją prośbę. Widocznie odległy Hawkins miał zastrzeżenia i kazał Langowi wybadać dokładniej kłopotliwego petenta. Lang przychodził do mnie, rozmawiał, a że był, powtarzam, ujmującym człowiekiem i czuł się coraz bardziej między jakimś młotem a kowadłem, walka wprawiała mnie w coraz lepszy nastrój. Z rosnącym wigorem rozpościerałem przed dobrym pastorem wachlarz 188 moich przeżyć w dotychczasowych podróżach, pokazywałem się w dodatnich (i chyba słusznie, do kroćset!) barwach wielbiciela przyrody i prostych ludzi i pokonywałem jego opory. Także pastor Hawkins na południu zaczął tajać, może przekonany o mej uczciwej lojalności, a może zaniepokojony moim namolnym uporem: gdyby taka uparta pała dotarła do Indian Wajwajów bez zgody i pomocy misjonarzy, czy nie miałaby wolnej ręki do obsma-rowania ich misyjnej działalności ? Więc misjonarze, atakowani już niejednokrotnie i przewrażliwieni na tym punkcie, woleli nie przeciągać struny i — pastor może dlatego wyraził w końcu zgodę. Ale już piętrzyły się nowe trudności: gdy nie odstraszył mnie wydatny koszt przelotu z Lethem do Kanashen, siedziby Hawkinsa nad górnym Esseąuibo, to wyłoniły się ostre przepisy, dotyczące prywatnego lotnictwa: nie wolno było misjonarzom zabierać mnie, płatnego pasażera, na swój samolot bez specjalnej zgody Mr. Phil-łipsa, dyrektora Civil Aviation. Mr. Phillips, choć groźny i niezbyt chętny, zgodził się. Tak oto przybyłem do Lethem, skąd Mr. Reaser, pilot misyjny, miał mnie zabrać do Kanashen. Mr. Reaser, jasny blondyn amerykański, dopilnował, żebym nie zapłacił zbyt mało dolarów, lecz na razie nie mogliśmy wyruszyć. W Kanashen padał deszcz i trawa na prowizorycznym lotnisku była mokra, o czym co godzina zawiadamiał nas pastor Hawkins. Na sawannach w Lethem prażyło od tygodni niezmącone słońce , więc metaliczny głos Hawkinsa w radio-tełefonie o deszczu niósł nam wiadomość jak z innej planety i przypominał poczciwe produkty Lema w naszej telewizji. . . Więc odraczanie z dnia na dzień, jak gdyby zależało na wyczerpaniu mej cierpliwości. Samolot nasz, o białym kadłubie i czerwonych skrzydłach, był z cienkiej blachy, miał skrzydełka może trzy i półmetrowe i ważył niecałe pół tony, a zatem o połowę mniej niż szanujący się samochód. Ale był dzielnym weteranem; miał już za sobą pół miliona kilometrów latania nad różnymi puszczami Wenezueli, Brazylii czy Gujany Holenderskiej, gdzie często śmigał do zapadłych placówek misyjnych wśród Indian — i ani razu nie spadł. I Podczas naszego czekania godzinami na pomyślniej sze z lasów nowiny wywiązała się między mną a rodziną Reasera pewna zażyłość. Miał tu żonę i dwoje małych dzieci. Gwarzyło się o tym i owym i rzecz prosta, Mrs. Reaser wyraziła przekonanie, oczywiste w jej pojęciach, że już nie wrócę do Polski. — Wrócę! Wrócę do Polski zaraz po tej podróży! — odrzekłem. — Jak to? — Mrs. Reaser zrobiła przerażone oczy, a ja także się przeraziłem, że mi podbiją cenę albo deszcze nigdy się nie skończą. Ale nic złego nie nastąpiło. W końcu nade&zła wiadomość z Kanashen, że od dwóch godzin już nie pada i trawa wysycha. Reaser jedną ręką wypchnął samolot z hangaru, wrzuciliśmy do środka bagaż i wpakowaliśmy się do kabiny, przy pzym pilot z filuternym uśmiechem wskazał na „Erner-gency Bag", torbę na wypadek rozbicia się. — Co w niej jest 1 — spytałem. — Wszystko — wyszczerzył wesoło zęby — wszystko, żeby opóźnić śmierć o trochę: kilka konserw, wędki, siekierka, rewolwer, zapałki et cetera!... Gdy już zapuścił motor, żeby samolot zakołować na właściwe lotnisko, odwrócił się do mnie i jeszcze zawołał: — Zapomniałem o butelce rumu i papierosach... Ale ja nie piję ani palę: więc nie spadniemy!... Był w dobrym humorze tak samo jak ja, że skończyło się czekanie. Lecieliśmy przez półtorej godziny na południowy wschód. Stada sępów nad Lethem wcale się nas nie bały, a potem minęliśmy zachodnie wyloty gór Kanuku, potem południowe sawanny, rzekę Rupununi i ostatnią osadę Indian Wapiszana: Isherton. Dalej była już tylko jedna, jedyna puszcza i były często chmury, niekiedy szczyty górskie, wyłaniające się na chwilę i wciąż puszcza, puszcza. Raz ujrzeliśmy strugę rzeczną, Kuyuwini, a po chwili znowu wodę, to była Kassikaityu, rzeka Nieżywych. Żył tu kiedyś, kilka pokoleń temu, szczep Takuma, uznający anakondy, tak samo jak Indianie Wajwaje, za swych mitycznych przodków, lecz jakie półtora wieku temu musiał stąd uciekać nad Esseąuibo: węże, nie zabijane przez Indian, tak się tu rozmnożyły 190 i dochodziły takich rozmiarów, że stały się groźną dla ludzi plagą. Do dziś puszcza pozostała tu bezludna i ponoć wciąż roiła się od wyjątkowo olbrzymich anakond. Nagle w jasnym, popołudniowym słońcu zalśnił daleko przed nami Esseąuibo i zaczęliśmy obniżać lot. Zamigotały brązowe chaty na żółtych polankach, które były jak maleńkie dziury w zielonej płachcie: to wioska Kanashen. Słońce świeciło do ziemi, słońce! 60. Żywotność Wajwajów Na wąskiej, krótkiej i niemiłosiernie chropowatej imitacji lotniska samolot szczęśliwie osiadł między dwoma ścianami tęgich drzew puszczy. Gdy otworzyliśmy drzwiczki, uderzyła w nas, niby toporem, różnica powietrza: na sawannach było sucho i wietrzno; tu okrutnie parno, woda nieledwie wisiała w nieruchomym przestworze, jak gdybyśmy ze sawann przeskoczyli do tureckiej łaźni. I niewątpliwie przeskoczyliśmy w inny świat, do pioruna! Jeszcze nie wygramoliliśmy się z blaszanej powłoki, gdy z puszczy zaczęły wybiegać ku nam fantastyczne nagusy. Gdzie widziało się tak egzotyczne postacie? Chyba podczas karnawału w Rio de Janeiro; a może na cudackich sztychach dzieł podróżniezj^ch z osiemnastego wieku, może w hollywoodzkich filmach z niedawnego okresu amerykańskiej indianofobii ? W każdym razie mój przyjaciel Sat--Ok, indiański Polak, występujący ongiś w Estradzie ze swym tańcem i śpiewem dawnych szczepów kanadyjskich, nie był tak bajecznie ozdobiony, jak sadzące ku nam istoty. Lotnisko było tuż przy Kanashen, wsi leżącej za leśnym murem nie dalej niż o dwieście kroków, więc wszyscy mieszkańcy sioła walili do nas. Byli nadzy z wyjątkiem nahiodrników, przeważnie w kształcie obcisłych spodenek sportowych. Ciała mieli bujnie pomalowane w różne czerwone i czarne wzory, najczęściej w kreski i koła, i mieli bezlik ozdób na sobie, naszyjników, bransolet, prze- gubników, a wszystko to z kolorowych paciorków, jaskrawych piór papuzich i kolibrzych tudzież z kawałków sierści zwierzęcej. Wspaniałe, granatowoczarne włosy młokosi nosili rozpuszczone na plecach i z tyłu wyglądali jak dziewczęta, starsi, — związane w jeden warkocz, wpuszczony w tulejkę bambusową, zwisającą im na plecach do pasa. Więc pędził ku nam barbarzyński przepych nagich ciał, mknął żywioł rozpasanej barwności. Po szarzyźnie ustatkowa-nych Arawaków, schizofrenicznych Akawojów, przyduszonych obcą cywilizacją Makuszów i Wapiszanów — co za orgia żywotności. Owi Wajwaje, otaczający nas coraz gęstszym kołem, byli chyba najradośniejszą gromadą ludzi, jakich znalem. Starzy i młodzi, podnieceni przybyciem samolotu, cieszyli się jak dzieci, śmiali się, dowcipkowali,, popychali się w żartach, niektórzy w nadmiarze swawoli chwytali innych za bary i mocowali się niby w zapasach (jak zwycięzcy na meczu piłkarskim). To, co ujrzałem, idealnie odpowiadało pojęciom szczęśliwych poczciwców, żyjących beztrosko na łonie przyrody, i Jean Jacąues Rousseau miałby tu szczerą uciechę. Z podziwem patrzyłem na ich jędrne ciała, znakomicie odżywione i w doskonałej proporcji wszystkich członków. Jakieś greckie rzeźby, jeno odrobinę mniej wysmukłe. Nie było wśród nich łamag ani cliudzielców, ani grubasów'. Skórę mieli stosunkowo jasną, jasno-brązową; niejeden Polak ciemniej się opalał w Sopocie w okresie, kiedy były tam jeszcze słoneczne lata. Od wieków snuły się o Waj-wajach tajemnicze wieści jako o „białych Indianach". Co uderzające, nie było wśród nich ani jednej tępej twarzy, śmiali się do nas ludzie o pojętnym, żywym umyśle i łagodnych, po prostu europejsko ładnych rysach. I jeszcze jedno należało podziwiać: ich ruchy. Ruszali się z niebywałym wdziękiem. Biegli jak atleci, stawali jak aktorzy, bezwiednie (a może świadomie, licho ich wie!) przybierali bezustannie kokieteryjne postawy, pełne żartobliwej buńczuczności. Naturalne piękno tych nagich, męskich ciał wprawiało w zachwyt. Nic podobnego nie zauważyłem u innych Indian Gujany: to byli artyści ruszania się. W którejś ze swych afrykańskich książek Hemingway sławił urok Massajów, a szczególnie męską urodę ich ciał. Z równą słusznością mógłby pisać to samo o Wajwajach. 192 ii.M .Podczas gdy Victor sprowadzał łódkę. . (>tv. 218) fl » Jego uśmiech mógł być taki sam u chłopów w Warszawie, Moskwie, Pradze, Berlinie czy w Paryżu... (str. 236) Tak oto wpadłem tu, w Kanashen, na tym końcu Gujany Brytyjskiej, miedzy Indian nareszcie naturalnych i o niespodz;anym uroku. Byłem oszołomiony, ale mimo to nie uszedł mej uwagi ciekawy szczegół: wśród witających nas Wajwajów nie było żadnej kobiety ani dziewczyny; sami mężczyźni i chłopcy. Widocznie taki panował tu zwyczaj. Na lotnisko przyszedł pastor Bob Hawkins jako jeden z ostatnich, bo oczywiście nie sadził w jelenich susach jak Indianie. Podczas wielotygodniowych rokowań urastał on w mej wyobraźni do demonicznej potęgi, więc teraz zawiódł: w przeciwieństwie do Indian, byczków tryskających zdrowiem, wyglądał jak cierpiący biały człowiek, wysuszony tropikalnym słońcem. Był chudy, blady, o chorowitym uśmiechu. Był apostolsko łagodny i sprawiał wzażenie dobrej duszy podobnie jak pastor Brown w Cabacaburi. Ale widać w słabym ciele siedział tęgi duch, skoro pastor panował nad tym rozbrykanym tabunem nagusów i prow adził go skutecznie na drogę chrześcija,nizmu. Hawkins zwyczajem indiańskich matek trzymał pod prawą pachą na szerokim bandolecie swe maleńkie dziecko, bledziutkiego dwu-roczniaka, a lewe ramię przyozdobił kilkoma wiązkami barwnych piór papuzicłi. Upodobniając się jeszcze bardziej do swych Indian, przyczepił także z tyłu po lewej stronie swego pasa pęczek piór, ulubioną ozdobę Wajwajów. Po serdecznych słowach powitania wyraziłem pastorowi moją szczerą radość, że dano mi sposobność poznania tak niezwykłych Indian, nimbem tajemniczości otoczonych, po czym Hawkins, po uprzejmym wysłuchaniu moich słów, przeszedł do spraw praktycznych : — Będzie pan potrzebował tłumacza. Dam panu Yiotora, Indianina Wapiszanę, który zna angielski, ożenił się z tutejszą dziewczyną i tu mieezka. Ulokuję pana w naszym dawnym domu, dziś nie używanym, a Victor będzie mógł tam panu przyrządzać posiłki. Indianie zaniosą panu bagaż do kwatery. Proszę się nie obawiać: oni już nie kradną jak dawniej. W kwaterze jest już woda, łóżko z moskitierą i na pewno będzie panu wygodnie, choć po spartańsku... Hawkins spojrzał na słońce: 13 — Spotkałem szczęśliwych Indian 193 — Zbliża się godzina czwarta. Zaraz po rozgoszczeniu się u siebie prosimy pana na herbatę do naszego domu. Stoi o kilkadziesiąt kroków od pańskiego. Zresztą Victor panu wskaże. Oto Victor... Victor odróżniał się od Wajwajów tym, że był brzydszy, twarz miał wulgarniejszą, brakowało mu szlachetnych rysów tamtych Indian, natomiast oprócz spodenek nosił, jako znak wyższej cywilizacji, białą koszulę i kowbojski kapelusz z sawann. — Będziemy przyjaciółmi!—rzekłem podając mu rękę. — Yes, sir! — I jeszcze jedno! — dodał pastor Hawkins i patrzył na mnie z serdeczną powagą. — Pastor Lang kilkakrotnie wspominał, że chciałby pan fotografować Indian. Bardzo proszę: wszystko może pan tu fotografować — spojrzeniem i ruchem ręki ogarnął stojących dokoła Wajwajów — wszystko, z wyjątkiem kobiet!... Zabłysły mi w pamięci, niby natrętne nruchy, słowa, wypowiedziane w Kanashen przed dziesięciu laty przez pastora Leavitta, który był tu przed Hawkinsem. „Kobiety tutejsze, to bezwstydna banda — żalił się tamten. — Ich nagość rozpala zmysłową lubież-ność mężczyzn! Przeprowadzę w trzech latach, by żadna nie śmiała ogołacać swych piersi!... Zwalczać wyrodną nieprzyzwoitość kobiet, to nasze pierwsze tu zadanie..." A więc maniacka w Gujanie walka misjonarzy z nagością Indianek nie ominęła także i górnego Esseąuibo. Ale wspaniali Wajwaje napełniali mnie taką radością, że byłem tym wszystkim upojony i w tej chwili przyrzekałbym cokolwiek, czego żądano by ode mnie. Więc oczywiście zgodziłem się spełnić życzenie pastora Kawkinsą. Zresztą jakże mćgłbym postąpić inaczej, będąc poniekąd jego gościem, na jego włościach, w jego królestwie, wśród jego Indian? 61. Z dwóch stron bariery Z lotniska szliśmy dwieście kroków do wsi obniżającą się ścieżką. Wieś wydawała mi się ślicznie położonym, uroczym sadem. Killo- 194 I naście okrągłych chat o stożkowatych dachach, podobnych do przysadzistych uli olbrzymich rozmiarów, stało bezpośrednio na ziemi i niedaleko siebie, a wśród nich cztery chaty innej konstrukcji: te obce, czworokątne i obszerne, wznosiły się na palach i były zamieszkałe przez białych: jedną chatę zajmowała rodzina pastora, drugą Miss Riedle, pielęgniarka, trzecią Miss Cracken, nauczycielka, a do czwartej chaty, dotychczas pustej, ja się wprowadziłem. Pale były z ociosanych pni, lecz poza tym do budowy chat zarówno białych jak Indian użyto tylko bambusów i trzciny. Po chwili zrozumiałem, dlaczego wieś sprawiała tak przymilne wrażenie: było w niej wiele zieleni. Wszędzie między chatami stały drzewa mango we, niektóre dość potężne, dalej papaje o rozczapierzonych liściach i oczywiście lananowTce, zawsze rozrzutne w swej dobrodusznej gigantomanii — a wszystko to wesołe i stłoczone, takie samo jak przed chwilą ciżba Indian na lotnisku. Stłoczone, ale nie przyduszające: między chatami pozostawało dość miejsca na dziedzińce, słońce i niebo. Podróżną torbę i karton z prowiantem zanieśli mi do kwatery Victor i niezwykle ochoczy młodzian może czternastoletni, który miał co prawda na policzkach czerwoną farbę, ale włosy jeszcze. młodzieńczo rozpuszczone, a pierś nie malowaną. Gdy karton postawił na podłodze, chciałem mu wsunąć do ręki ćwierć dolara (gujańskiego), ale tym wyrostka ogromnie zaambarasowałem. Me chciał przyjąć, nie przyjął. Mała rzecz, a jak znamienna różnica w zachowaniu między nim a na przykład jakimkolwiek Akawojem we wsi Paruima lub Kamarang Mouth. — Jak się nazywasz ? — zapytałem go przez Victora. —¦ Czaj kuma. — Co znaczy ta nazwa ? Nic nie znaczyła, a może nie chcieli powiedzieć, że coś znaczy, i uśmiechali się. — A ty ? — z kolei on do mnie. — Jak ty się nazywasz ? — Arkady. — A co to znaczy ? — był ciekaw. Teraz ja się ubawiłem, zakłopotany, bo jakże to wytłumaczyć. 195 — To wysoki dach, wyniosłe sklepienie... —- wyjaśniłem i pokazywałem rękoma, jak wysokie. — Hohoho! Kiliłanhi! — wybuchnął i łapiąc wesołością wypadł na dwór. — Co znaczy to słowo? —¦ spytałem Victora. — „Pięknie". Bardzo mu się podoba wysoki dach... Będziesz Wysokim Dachem... Zaraz po umyciu twarzy i rąk udałem się do domu Hawkinsów, oddalonego o jakie sto kroków. Po drodze przechodziłem pod tęgim mangowcam, do którego konarów przywiązano dwio huśtawki. Brązowe dzieci huśtały się i nasycały okolice rozszczebiotaną uciechą. Chata Hawkinsów, znacznie przestronniejsza niż moja, pośrodku między kuchnią ,a pomieszczeniem sypialnym, tworzyła przewiewną jadalnię, podzieloną na dwie części poziomą deską niby balustradą. W jednej części stał wielki długi stół, przy którym biali jadali posiłki, natomiast druga część, za balustradą, przeznaczona była dla stojących Indian. Kto z nich chciał, przychodził tu ze wsi, stawał za balustradą wygodnie opierając się o nią łokciami i zawsze z przejęciem przyglądał się białym ludziom, jak jedli, jak się modlili i ze sobą rozmawiali. Jedzenie urastało tu do religijnego obrzędu i Indianie, nabożnie wchłaniający nastrój przy stole pastora Hawk;,nsa i jego bliskich, przeżywali codziennie jakby podniosłość Ostatniej Wieczerzy. Pomysłowy chwyt misjonarzy, a dla Indian fascynujące widowisko, przyjemne chrześcijańskiemu Bogu. Gdy przybyłem do domu, zastałem przy balustradzie dziesięcioro Indian, w tym połowę Indianek, pierwszych ujrzanych w Kanashen dorosłych córek Ewy. Były leciwe, nosiły co prawda nagie piersi z „wyrodną nieprzyzwoitością", ale minął już chyba okres „rozpalania lubieżności mężczyzn". Co najwyżej w pijanym zamroczeniu, na upartego. Pastor Hawkins przedstawił mnie swej żonie, poznałem również Misses Riedle i Cracken, przywitałem się zkilkorgiem białych dzieci, szczególnie z najstarszym, dwunastoletnim Howardem, synem pastora — i zasiedliśmy do stołu. Pastorowa przygotowała smacznie wyglądające ciastka z iranioku, łananów i miodu i podała nam 196 wszystkim herbatę, jednak zanim zaczęliśmy jeść i pić, rozpoczęły się modły. Pastor odmówił modlitwę w języku Wajwajów uroczystym głosem, ale na szczęście krótką, nie dłużej trwającą niż trzy, cztery minuty. Potem zaintonował hymn, również po wajwajsku, przy czym wszyscy obecni biali wpadli w chór, a najgłośniej rozśpiewał się dwunastoletni Howard. Był żarliwy i chorobliwie blady, jak ci wszyscy tutaj Amerykanie, i bardzo mi go żal się zrobiło. Śpiew trwał dłużej, chociaż niezbyt długo — gdy się skończył, pora do zabrania się do herbaty jeszcze nie nadeszła. Hawkins wygłosił przemówienie do obecnych Wajwajów i, jak mi po chwili wyjaśnił, opowiadał im o mnie, kim jestem i po co przyjechałem. Nareszcie dorwaliśmy się do herbaty, dobrych ciastek pani Hawkins i do języka angielskiego. Potoczyła się żywa i towarzyska rozmowa, wszyscy stali się swobodni, a Miss Biedle, pielęgniarka, ostrzegała, mnie przed psami Wajwajów. — Nie widziałem ich jeszcze! — oznajmiłem. — Są w chatach, pełno ich tam. Indianie trzymają je uwiązane. Są tak ostre, że każdego obcego szkaradnie poszarpią. -— Duże ? —¦ Raczej średnio-małe... Indianie za barierą pilnie śledzili naszą rozmowę i ze szczególną, wytężoną uwagą baczyli na każdy wyraz twarzy i każdy dźwięk głosu. Byliśmy dla nich urzekającą egzotyką, chyba bardziej zagadkową i groźną niż była dla nas Europejczyków ongiś, w osiemnastym wieku, głąb Ameryki. Przeszło dziesięć lat temu wspomniany już botanik Nicholas Guppy przeżywał tu podobną biesiadę powitalną u pastora Leavitta, podziwiał smakołyki jego żony i wysłuchał na koniec modlitwy pastora za swego gościa: „O God, dziękujemy Ci za przyprowadzenie tu Mr. Guppego. Wiedź go w tej nieznanej pustelni, czuwaj nad jego krokami, przyjdź z pomocą jemu i jego ludziom w ich pracy, ażeby mogli dopiąć celu swej wyprawy. Amen". „Byłem — pisał o tym Guppy — głęboko wzruszony. Żadne inne powitanie nie ujęłoby mnie bardziej". Mimo to Guppy odniósł się do misjonarskiej działalności Lea- 197 vitta dość ujemnie i później nie szczędził mu w swej książce cierpkich słów krytyki. Pod koniec naszego posiłku pastor Hawkins poprosił obecnych o chwilę uwagi, złożył ręce do modlitwy i wygłosił: — 0 God! Dziękujemy Ci za przyjazd Mr. Fiedlera do nas. Opiekuj nim się, Boże, w tej krainie, pełnej ukrytych rzeczy, czuwaj nad jego krokami i spraw, żeby osiągnął tutaj to, co zamierza. Amen. Serdecznie podziękowałem pastorowi, a że wciągał tak Boga do naszej sprawy, z przekornym humorem pomyślałem sobie, co będzie dalej. Czy pójdę śladem Guppego i wsączę nieco żółci do mego opisu? Nie, chyba nie! Cała rodzina Hawkinsów i personel misyjny wydawali mi się miłymi i prawymi ludźmi, którzy uczciwie zabrali się do pracy dla dobra podopiecznych Indian. Ale pracy i dobra takiego, jak oni je sobie wyobrażali w swych pojęciach amerykańskiej sekty. Ciekawy byłem, jak się to odbijało na życiu Wajwajów. 62. Martwe i żywe kartki historii Niezmożony, fantastycznie przedsiębiorczy Robert Schomburgk jako pierwszy poważny badacz dotarł w roku 1837 nad górne Esseąuibo i niezawodnie przebywał także w okolicy dzisiejszego Kanashen. Wtedy nie było w tych stronach jeszcze Indian Wajwajów, natomiast żył tu inny szczep, Taruma, o starej i chwalebnej historii. Starej, bo sięgającej połowy siedemnastego wieku. W tych dawnych czasach Taruma żyli u ujścia rzeki Rio Negro do Amazonki, gdzie w roku 1668 pomogli Brazylijczykom budować Fortalezza de Barra, dwa wieki później przemianowanej naManaus. Po wzniesieniu fortecy Brazylijczycy w nagrodę narzucili im chrześcijaństwo, lecz część szczepu temu się przeciwstawiła iwywędrowała o przeszło sześćset kilometrów napółnoc, do nie zaludnionej puszczy nad górnym Esseąuibo. Tu, półtora wieku później, zastał ich Schomburgk, natomiast główna część szczepu, ta pozostała nad Rio Negro i Amazonką, wkrótce po przyjęciu chrześcijaństwa wyginęła do ostatniego człowieka na jakąś epidemię, zawleczoną przez białych. Taruma nad Esseąuibo przyjęli Schomburgka nadzwyczaj gościnnie. Był to w ogóle zmyślny szczep, słynący z dwóch rzeczy: umiał wykonywać znakomite tarki do rozcierania kassawy-manioku i umiał hodować najlepsze psy do polowania, niezwykle cięte na zwierzynę. Jedno i drugie stanowiły pożądane przez sąsiednie szczepy przedmioty wymienne i nawet docierały do wybrzeży Atlantyku, gdzie ponoć za psa tarutnskiego płacono do pięciu niewolników. Niestety i ten odłam szczepu nie uszedł zagłady, dziwnie podatny na choroby białych ludzi. Gdy Schomburgk wrócił nad górne Esseąuibo w sześć lat później, zastał już tylko stu pięćdziesięciu Taruma, a przedtem było ich przeszło pięciuset. Ameryka, o ile się nie mylę, obdarzyła Europ? syfilisem, za to Europa odpłaciła się Indianom całym bukietem zabójczych chorób, jak śmiercionośnym katarem, gryp.],, odrą, gruźlicą, dyzenterią, a przede wszystkim ospą. Indian Taruma odwiedził mniej więcej trzydzieści lat po Schom-burgku geolog Barrington Brown. Tworzyli jeszcze wieś, ale już w 1925 roku było ich tylko dwudziestu, a w następnym roku, 1926, wszyscy wyginęli na gryp?. Tak oto zacny i pracowity szczep Indian przestał istnieć w naszych czasach, zarażony chorobą białych ludzi, lecz — pomimo rozkwitu na świecie lecznictwa i lekarstw — nie ratowany przez nikogo: jeszcze jedno przewinienie, obciążające białych ludzi, a szczególnie rządców kolonii. Powszechnie twierdzi się, że wymarłych Taruma zastąpili Waj-waje, przybyli w ich miejsce z pabliskiej Brazylii. Jest to nieścisłej wiadomość, bo już przed stu laty, za czasów Indian Taruma, żyli nad górnym Esseąuibo Wajwaje, co prawda nieliczną gromadą. Pisał o nich w połowie XIX wieku pastor Brett w swej książce, wydanej w 1868 roku, podając, że już wtedy Wajwaje mieszkali w Gujanie nad górnym Esseąuibo i że znani byli „z brudnych zwyczajów". Niestety nie wyjaśnił, na czym polegały te brudne zwyczaje- Natomiast w dwóch czynnościach Wajwaje zastąpili Ind'an Taruma: wykonywali doskonale tarki i umiejętnie hodowali wyborne 198 199 psy myśliwskie sprzedając to za wymienne towary innym szczepom, zwłaszcza Wapiszanom, sąsiadom od północy. Zajrzał w te okolice w roku 1910 szkocki jezuita Cary Elewes i on ponoć namówił szereg rodzin Wajwajów, by przywędrowały z Brazylii do Gujany Brytyjskiej. Ale ów przypływ Indian z południa przyjął większe rozmiaay dopiero po zawitaniu w te strony w 1949 roku amerykańskich misjonarzy z Unevangelized Fields Mission. Oni pierwsi sumiennie zabrali się do Wajwajów. Nasze paciorki, nożyki, lusterka i haczyki na ryby — zwierzał się pastor Leavitt botanikowi Guppy — były nieodpartą pokusą dla Wajwajów, więc przybywali licznie do Gujany i wtedy ostrożnie, jak przy płochej zwierzynie, można było przystąpić do uszlachetniania obyczajów wesołych, zepsutych pogan. O tych wesołych poganach dobrze mówili wszyscy, których los zapędzał w owe odległe ustronia. Walter E. Roth, wybitny etnograf Gujany, po pobycie wśród nich w 1926 roku tak ich opisał: czyści, skrzętni i szczęśliwi, gwiżdżący przy pracy, nie kradną, nie piją, bardzo ładne kobiety za młodu. — Publicysta Michael Swan: Wajwajowie wśród wszystkich Indian Gujany Brytyjskiej są najmniej dotknięci cywilizacją. Na głowach noszą stroje z piór, malują się jaskrawymi farbami i absolutnie nie chcą wejść na drogę białego człowieka. — Nicholas Guppy: Wajwaje nie skażeni przez cywilizację, są cudowni w swej urodzie malowanych ciał i ozdób z piór. — Oficjalny raport Komisarza Interioru z 1948 roku: Wajwaje, osiadli w najbardziej niedostępnych lasach kolonii, wiodą nadzwj-czaj prymitywny żywot. Drążek ogniowy jeszcze w ogólnym u nich użyciu. Są niebywale przyjaźni i uczynni. — Nieco później District Commis-sioner południowego okręgu wyraził się: szczep szczęśliwych i pro-stodusznych Indian. Nie widzę potrzeby, żeby ich zmieniać, robić z nich chrześcijan i narzucać im nasze ubrania. Nie dopuszczę, żeby zniszczono ich dotychczasowe zwyczaje i żeby zakazano im tańczyć, a chociażby odbywać uroczyste pijatyki. Tale jak są, są beztroscy, zdrowi i pełni radości... Słowa te wypowiadał District Commissioner do amerykańskich misjonarzy, gdy ci wyrazili zamiar pójścia do Wajwajów i nawrócenia ich. Misjonarze zapewniali: 200 — Chcemy tam iść, ażeby mówić tylko o Chrystusie, a nie, żeby zwalczać ich obyczaje. Lecz starosta uparł się i nie dopuścił misjonarzy. Było to w 1948 roku. Wkrótce usunięto go ze stanowiska. Wówczas misjonarze powołali się na istniejące w Gujanie Brytyjskiej prawo, że nie wolno hamować szerzenia słowa bożego wśród Indian kolonii, i przedostali się nad górne Esseąuibo w 1949 roku. Przedostali się, leez po raz pierwszy w dziejach Gujany Brytyjskiej władze kolonii postawiły im warunek: ażeby misjonarze tego, co przyrzekali o Chrystusie i o uszanowaniu obyczajów Indian, rzeczywiście dotrzymali w terenie. 63. Blisko siódmego nieba Pierwsza herbata u Hawkinsów nie przeciągnęła się długo i gdy zszedłem z chaty, popołudniowe słońce stało jeszcze nad czubami puszczy. Victor czekał na mnie pod mangowcem z huśtawkami, na których wyładowywały swą swawolę dwie miłe kilkulatki. Kilkoro innych rozochoconych młodzieniaszków, ujrzawszy mnie, zaraz porzuciło swe zabawy i przyłączyło się do nas. Postanowiliśmy zrobić małą przechadzkę po wsi z rolleiflexem w ręku i z siatką na motyle. Wieś była soczystym gajem, pełnym zielonego przepychu. Przypominała zmysłowe pejzaże włoskich mistrzów renesansu — z tym tylko, że się tu wszystko namiętniej tłoczyło, goręcej rozwijało, rozpładzało tropikalnie: było szalenie pociągające. Szczególnie uderzył mnie kształt okrągłych chat. Miały niskie ściany, a wysokie dachy i te żółte stożki dachów wychylałyście sponad drzew jak magiczne trójkąty albo grzbiety przedpotopowych zwierząt. Magia, otóż to! Zalatywało bliskością magii. Zresztą okrągłe chaty Indian zachwycały wielu podróżników w tych stronach, a niektórzy z nich, obdarzeni artystyczną wrażliwością, olbrzymie stożki chat uważali za arcydzieło architektonicznej harmonii. Może — diabli wiedzą! — skutkowała już u mnie modlitwa pa- 201 stora Hawkinsa, w każdym razie czułem się upojony, szczęśliwy, a sielankowe zadowolenie mieszkańców wsi spływało i na mnie. Napotykani Indianie uśmiechali się do mnie i do mego orszaku, byli ufni, łatwo przystępni, wyraźnie powabni: nie mieli mroczności Akawojów w Paruimie ani stateczności cywilizowanych Arawaków czy przygnębienia Indian Makuszi. To wciąż jeszcze były dzieci natury, a gdy tak rozpromieniony kroczyłem między nimi, stawali mi się jacyś niewymownie bliscy. Z ogromnej radości chciałbym z nimi tańczyć, śpiewać, lecz — jak się w następnych dniach okazało — byłoby to marzeniem ściętej głowy. Oni już tylko (w każdym razie przy białych ludziach) śpiewali same hymny nabożne, owszem, skoczne i przyjemne dla ucha, ale hymny. A tańczenia zaniechali już zupełnie, bo nocne tańce były ściśle związane z ich obrzędami pogańskimi, z pijatyką tudzież rozwiązłością i stanowczo nie podobały się pastorom. Wszakże zaprzestanie tańców nie pozbawiło Wajwajów wrodzonej wesołości. Wieś, podniecona w czasie lądowania samolotu, teraz wróciła do normalnego trybu i ludzie krzątali się dokoła swych codziennych spraw. Ludzie — to wyłącznie płeć brzydka i niedojrzałe młódki, podczas gdy dorosłe kobiety jak gdyby nie istniały: zapewne chowały się w chatach. Kilamtu, mężczyzna około czterdziestoletni o spłaszczonym nosie, kończył właśnie malowanie kilku strzał, które wykonał i rozłożył na klepisku do wysuszenia. Były to strzały na większą zwierzynę, głównie zapewne na kapibary, dz^ki i wyjce, ale również przydatne na tapiry i jaguary. Precyzyjna praca świadczyła o zdolności wykonawcy. Kilamtu był mistrzem. Wajwaje nie używali dmuchawek ani zatrutych kura,rą strzał. To była broń ich wschodnich i północnych sąsiadów. Natomiast jedyną broń myśliwską Wajwajów stanowił, zdaje się, łuk. z którego strzelali do wszelkiej zwierzyny i do ryb. Z przyjemnością oglądałem świetną robotę płaskonosego Kilamtu i chcąc mu okazać swą życzliwość, poczęstowałem go papierosem. Podziękował, nie palił. Częstowałem następnie Victora, ale i on odmówił. — Nikt tu nie pali ? — zaśmiałem się. 202 — Nie, sir. My tu wcale nie palimy. — Zakazano wam palić ? — zdziwiłem się. — Nie zakazano, ale pastor Hawkins niechętnie widzi palenie —¦ odrzekł Victor wymijająco. Przypominało mi to przesadne zakazy adwentystów i doznałem przykrości. Ale tu sprawa miała głębsze podłoże. Czarownicy tutejsi, wielce rozpanoszeni przed przybyciem misjonarzy, tworzyli do niedawna nader dokuczliwą warstwę szczepu i '„zjadali dusze" ludzi, którym chcieli zaszkodzić albo ich wręcz zgładzić, najczęściej za pomocą dmuchania. Dmuchanie i nawet sama groźba dmuchnięcia na kogoś lub choćby na czyjeś przedmioty były u Wajwajów straszniejszym zaklęciem niż u innych szczepów i na ofiarę sprowadzały nieszczęście i śmierć pewną jak amen. Więc misjonarze, zwalczając zbrodnicza dmuchanie czarowników, również sprzeciwiali się zwykłemu paleniu tytoniu, gdyż zbytnio przypominało niedawną przeszłość i naprowadzało myśli na magiczne matactwa. W ciągu dalszej wędrówki po wsi nie mogłem dość się napatrzyć i nadziwić pięknym ciałom Wajwajów. Były dla mnie przyjemną rewelacją. Różnych domorosłych moralistów u nas zapewniam, że patrzenie na urodziwych nagusów rzeczywiście sprawiało przyjemność, a jeśli chcieliby dopatrzyć się w tym zboczonych ciągotek, niechby sięgnęli do opisu Humboldta, Schomburgków, artysty-ma-larza Appuna czy choćby inteligentnego botanika Guppy. „Przypatrując się nagim Wajwajom — pisał ówże botanik w 1958 roku — stwierdzałem, jak bardzo lubiłem widok ich ciał, obojętne, czy były w ruchu czy w spoczynku. Zarówno starzy jak młodzi mieli swą urodę: nawet słabsze klatki piersiowe, wiotkie brzuchy, wiszące piersi nie odpychały, przestawały być brzydkie w tym otoczeniu. Wyczuwałem wielorakie bogactwo i urodziwość różnych aspektów ludzkiego ciała. A gdy Indianie krzątali się przy swych codziennych czynnościach i widz'ałem grę ich mięśni, ruch ich pleców, lędźwi i półżytków, kształty piersi, ramion i nóg — słowem: gdy widziałem ich nagie ciała w każdym wieku, nie tylko młodym, uświadamiałem sobie, że byłem świadkiem heroicznego widowiska. Odkryłem rodzaj piękna, jakie my straciliśmy w naszej cywilizacji pokrytych 203 suknem ciał — różnica między nami a nimi była jak różnica między Watteau a Michałem Aniołem". Tyle botanik Nicholas Guppy. Niezależnie od tego, co pisał o wdzięku mniej nadobnych ciał, wszyscy Wajwaje, i z mego młodzieńczego orszaku, i ci, których spotkaliśmy tego dnia we wsi, byli wspaniale zbudowani. Możliwe, że mniej urodziwi nie pokazywali się chętnie obcemu — więc byłaby to właściwość wspólna zarówno wsi Wajwajów nad górnym Esseąuibo jak naszym plażom w lecie. W którymś zaułku w głębi wsi przyłączyli się do nas młody Czajkuma, bezinteresowny tragarz mego kartonu z prowiantem, i jego młodszy przyjaciel Aszua. Czajkuma, powtarzam, był miłym wisu-sem, skorym do figli, i raczej już młodzianem, a nie chłopczykiem, młodszy Aszua zaś miał urodę i zachowanie się dziewczynki. Obydwaj baraszkowali ze sobą jak sprzyjająca sobie para i bawili się w zapasy. Wśród wesołych śmiechów Czajkuma łapał przyjaciela wpół, to przypierał go do siebie, to tarmosił go, a potem mocniej obejmował w pasie, unosił w powietrze, przyciskał do swego ciała i tak trwał. Dwóch wesołych trzpiotów nagle zaraziło całą resztę. Na widok tych zapasów mój młodzieńczy orszak nie wytrzymał i zaczęło się ogólne, wzajemne połapywanie. Urwisy zapalczywie się chwytały i w duszeniu sobie ciał doświadczały okrutnej frajdy. Ale ich szał był słomianego ognia i trwał krótko, minutę, dwie. Potem młokosiki zaczęli się rozluźniać i uspokajać. Jedynie Czajkuma wciąż nie popuszczał swego przyjaciela i nadal w zbytkach trzymał go na sobie, w powietrzu. Ej, Czajkuma, dość już figli! Czy świat słyszał o tak nieprzyjętej pustocie ? Świętoszki na świecie gotowi wziąć cię na ostre języki i w swych parafiach posądzać ciebie o zbereźnictwa. Puszczaj Aszuę, szelmo! Nieco później i kilkadziesiąt kroków dalej zbliżaliśmy się do brzegu Esseąuibo, gdy stamtąd usłyszeliśmy chłopięcy śpiew. Śpiew ? A tak, śpiew. Wyszedłszy zza krzaków, ujrzeliśmy ładnego chłopca, idącego ku nam od rzeki. Był silny i żwawy. Niósł na ramieniu w tykwie wodę i śpiewał, a że to nie było w rodzaju hymnów, lecz jakaś piosenka zakazana, na nasz widok urwał. Ale zanadto się nie stropił. 204 Gdy spojrzałem w dal, uderzył mnie niecodzienny urok otaczającego nas krajobrazu. Z tamtej strony rzeki jaśniała puszcza tonąca w słońcu; bliżej lśnił biały odcinek ogromnej wody, jeszcze bliżej, na pierwszym planie, obejmował nas zielony las z tej strony rzeki, a tuż w pośrcdku na i zerokiej ścieżce fzcdł bryzowy chłopiec z tykwą wysoko wzniesioną. Był to obraz pizesiąknięty nastrojem z zarania ludzkości, dokonywał tu się jak gdyby odwieczny rytuał pi zy-rody i człowieka. Jedno tylko wypadało z rytmu, nie było w stylu: chłopiec nosił spodenki białej rasy, i to spodenki zbyt długie. A niedaleko tego miejsca nowa radość, aż podskoczyły dzitci z mego orszaku. Wśród wierzchołków drzew spostizegliśmy dwa latające motyle Uranie. Do tej rodziny tropikalnych obieżyświatów zaliczały się najpiękniejsze motyle świata. I takie dwa czarusie, 0 skrzydłach zielonometalicznych, a z kilkoma ogonami w tyle, latały nad naszymi głowami, na szczęście zbyt wysoko dla naszych siatek. Ustawicznie nacierały na siebie, niby to w zalotach, niby w bójce, i śmieliśmy się z nich: motyle jak gdyby naśladowały zapasy rozbrykanych młodzików sprzed kilku minut. Uranie to przede wszystkim dzieci Amazonii. Nie było ich jeszcze nad Kamarangiem, na północy. Tu, nad górnym Esseąuibo, zbliżyłem się o kilkaset kilometrów do Amazonki, więc pojawiły się Uranie. A skoro się już pojawiły i ujrzeliśmy je w uroczym ustroniu 1 nie posiadaliśmy się z wielkiej ochoty — to ile nam brakowało do siódmego nieba ? 64. Pastor i pokonany czarownik Wracając do mej chaty z tej pierw&zej przechadzki wśród Wajwajów wpadłem w zadumę. Czekał mnie nie lada orzech do zgryzienia, ażeby zrozumieć to wszystko, co tu się działo. Nie ulegało wątpliwości, że Wajwajowie byli szczęśliwi — albo, wyrażając się ostrożniej : że nie stracili swej dawnej, pierwotnej wesołości. Jak się to siało ? Gdzie tkwiła zagadka, że nowe życie, w które f ak nagle i nieod- 205 wołalnie wkraczali, nie zgasiło im uśmiechu? Wiadomo: nowe życie stłumiło, ba, wykoślawiło Indian gdzie indziej, nad rzeką Karna-rang czy w sawannach Rupununi. A tu nie. Gzy dlatego nie, że nowe siły na razie zbyt krótko wywierały swój wpływ, bo zaledwie od piętnastu lat ? Ale właśnie najtrudniejszy był zawsze ten okres przejściowy, kiedy ścierały się prądy i powstawały zaciekłości wśród walki starego z nowym i nowego ze starym. A tu jak gdyby nic! Tu pogodne uśmiechy i wesołość. Wiedziałem, że odpowiedzi na te pytania nie da mi pastor Haw-kins, bo wszystko sprowadzi do utartych, nadprzyrodzonych przyczyn. Wiedziałem również, że władze centralne w Georgetown nałożyły tłumik na zbytnią gorliwość misjonarską, ale ostatecznie misjonarze już wyrugowali tańce z życia Wajwajów, i także dawne orgie pijackie — a jednak uśmiechy pozostały. Co więcej: Indianie ci zdawali się nie odczuwać i nie obawiać się ¦wcale wrogiego ciężaru nadchodzącej cywilizacji. Pastor Hawkins był co prawda, jak zdążyłem zauważyć, człowiekiem łagodnym, cierpliwym i na swój sposób mądrym, ale i to nie wyjaśniało zagadki. Stanąłem oto w Ka-nashen przed tajemnicą i ogarnęła mnie pasja znalezienia klucza. Zamiar chwalełny, ale czy trafię do sedna? Zaledwie wróciłem z przechadzki, zjawił się pastor Hawkins i zaprosił mnie ponownie do siebie, tym razem na kolację. Dobra nasza. Umyłem się, przeczytałem na śc:'anie napis: „Twój Pan jest wszech-dobry dla wszystkich, on dla o ciebie" i poszedłem do sąsiedniej chaty. Dobrymi znajomymi wydali mi się już redzna Hawkinsa i personel misyjny, i także tych pszeszło dziesięcioro indiańskich gapiów, dla których byliśmy cyrkowym widowiskiem. Po mediach i śpiewach — znowu w jfzyku wajwajskim — zaczęło się skromne jedzenie i zaraz miła rozmowa o Indianach. Obgadywaliśmy ich co niemiara, oczywiście pełni życzliwości, a oni, przedmiot rozmowy, wybałuszali na nas oczy i patrzyli jak na obraz. Podzieliłem się moimi wrażeniami z pizeeradzki podziwiając radość i zdrowy wygląd Wajwajów, na co Miss Riedle zapewniła, że tu nie ma już poważnych chorób. Malaria zwalczona, częste spryskiwanie chat płynem DDT i cotygodniowe zażywanie pastylek zrobiły swoje. 206 — A odrą, a ospa? — zapytałem mając w pamięci dzieje nieszczęsnego szczepu Taruma. — Jesteśmy przygotowani na zwalczanie tych epidemii -— odrzekła pielęgniarka. •— Ale to dopiero w ostatnich czasach — zauważył pastor Hawkins zwracając się do Miss Riedle i do mnie. — Sześć lat temu mieliśmy tu groźny atak odry, a szczepionek nie było wcale. Na szczęście gorące modły odwróciły klęskę od naszych Indian i obyło się bez ofiar. — Dziś — dodała Miss Riedle z nieznacznym uśmieszkiem, nie-trainym do odcyfrowania ¦— dziś do modłów dojdą także szczepionki. Rozmowa utwierdziła mnie w przekonaniu, że fizyczny byt i poniekąd dobrobyt Wajwajów były zapewnione na przyszłość, niewątpliwa zasługa Unevangelized Fields Mission. ¦— A sprawy psychiki, ducia? — zapytałem. — Udało nam się — odpowiedział pastor bez namysłu -— uwolnić Wajwajów od potwornej dawnej zmory, od strachu! — Cd strachu ? — powtórzyłem z głupia frant, bo domyślałem się, kędy pastor zmierzał. — Tak jest, od strachu! — odparł z ogromną mocą i nieledwie się zatrząsł. Po raz pierwszy spostrzegłem, że pastor Hawkins dostał wypieków na bladych policzkach, a oczy jego rozbłysły wewnętrznym ogniem. — Czego się tak bali ? — spytałem. — Wszystkiego! Wszystkiego dokoła i wszystkich! Bali się licznych demonów i bali się ludzi, tał się jeden drugiego.. Każdy żył w nieustannym niebezpieczeństwie, istotnym czy wyimaginowanym. Nikt nie był pewny drugiego, obojętnie, brata czy ojca. Wszyscy ciągle się za coś mścili, a lubili upijać się do niepizytom-noŁci głównie dlatego, ażeby w zamroczeniu zapominać o swym strachu... To była zmora! Hawkins mówił z przejęciem, nadal płonęły mu oczy. Był w tej chwili bardzo pastorem. Cdy na krótko ustał, odezwałem się z uprzejmym zdziwieniem: — Ale wszyscy dawni podróżnicy, którzy tu przybywali, jedno- 207 głośnie chwalili wesołe usposobienie Wajwajów, ich szczęśliwy żywot... — Bo poganie ci — wyjaśnił Hawkins rzeczowym głosem — mieli szczególną właściwość: pod miłym uśmiechem umieli kryć najsroż-sze uczucia nienawiści, zemsty... To byli zagorzali, bezwstydni kłamcy! — A teraz ? — wymknęło mi się. — Jak teraz ocenić ich wesołość ? — Dziś to inna wesołość, rzetelna, bo poznali światło prawdy! Prawdziwy Bóg to zdziałał!... Zamilkł, jakby zmawiał w duszy modlitwę. — Wtedy to była zmora! — podjął na nowo dręczący go wątek.— Nam, ludziom normalnym, trudno sobie wyobrazić dno rozpusty, ongiś upadlającej tutejszych pogan. To była Sodoma i Gomora! Pod koniec ich rozpasanych pijatyk dochodziło zawsze do takiego bezwstydu, że język ludzki nie zdolny opisać owej sprośności i wyuzdania... Gorzej, że nawet wtedy, gdy nie byli pijani, mieli w zupełnej pogardzie cześć niewieścią, węzły matrymonialne, wierność małżeńską. Oni postępowali jak psy, one postępowały jak suki. Mąż, żona, to nic nie znaczyło. Czy uwierzy pan, że często, sromotnie często, mąż wypożyczał żonę innemu, a sam pożyczał sobie kobietę, która była czyjąś żoną?... Ach, dochodziło nawet do takiej ohydy, że jedna kobieta miała jednocześnie dwćch, nawet trzech mężów, i to całkiem otwarcie, bezwstydnie!... Urwał, jak gdyby zakrztusił go ogrom ówczesnego zf psucia. Opis dziwacznych małżeństw, niewątpliwie misjonarsko przesadzony, ale jednak zawierający źródło prawdy, nastręcza! pewne skojarzenia i pozwolił zapuścić się w domysły, których nie zdradziłem przy stole pastorskim. Wykształcenie Hawkinsa było zbyt jednostronne, żeby mógł zrozumieć zjawisko poliandrii, które tu niewątpliwie ongiś istniało. — I ta rozpusta, to wszystko należy do przeszłości ? — zapytałem. — Oczywiście! Teraz wfzsdł tu Chrystus! — oświadczył pastor ściszonym głosem. Tak się złożyło, że akurat przybył do nas w tej chwili stary Muju-wa, a gdy go Hawkins zauważył, poprosił uprzejmie do naszego 20S V .Trzy szybkie zdjęcia Rolleiflexem, ale i to wystarczyło, by dziatwa na chwilę spoważniała... (str. 218) ...Turufa wszedł do wody i z zawziętą miną, jakby godził w ukrytego wroga, strzelał... (str. 220) przedziału chaty. Więc Mujuwa ominął barierę Indian, a powitany przez pastora i przeze mnie, siadł u nas pod ścianą. Hawkins grzecznie i żywo z nim chwilę pogawędził, oczywiście po wajwajsku, po czym włączył się znowu do rozmowy przy stole, a Mujuwa zapadł w milczenie. Dopiero później dowiedziałem się o nim ciekawych szczegółów. Był on ważnym czarownikiem i wodzem Wajwajów nad górnym Esseąuibo przed zjawieniem się tu misjonarzy. Na wieść o ich zamiarze przybycia postanowił zgładzić intruzów, ale gdy pastor Leavitt i trzej bracia Hawkinsowie przypłynęli, gdy zamach na życie Boba Hawkinsa przy pomocy spadającego drzewa się nie udał, a misjonarze rozdawali wiele ślicznych podarków i nic złego nikomu nie czynili — pozwolono im żyć i zbudować chatę. Amerykanie pilnie uczyli się języka i zaczęli do Indian przemawiać po waj-wajsku, czego dotąd jak świat światem nigdy nie było. Starszyzna, podobnie jak czarownicy, pozostała im zawsze wroga, natomiast młodzi, przeciwnie, żywo gości powitali, chętnie ich słuchali i więcej: mieli do nich zaufanie. Po czterech ciężkich dla misjonarzy latach pierwszy nawrócony Wajwaj, imieniem Elka, otrzymał chrzest. Wkrótce inni młodzi poszli za nim łamiąc niezwalczoną dotychczas potęgę czarowników. Między pokonanymi starcami był i Mujuwa, ale on, jakkolwiek zgrzytając zębami, nie odszedł jak inni dumni czarownicy w cień, nie przepadł w odległym pustkowiu, lecz poddał się białym i został chrześcijaninem. Więc gdy teraz przybył do chaty, by zobaczyć nowego gościa, pastor powitał go ochoczo, niemal serdecznie, jak łaskawy triumfator zwyciężonego. Podsunął mu krzesło pod ścianę, tuż za naszym stołem. Mujuwa, nie przyzwyczajony do takiego siedzenia, ciężko opadł, złamał się, skurczył i było mu niewygodnie. Siedział nieszczęśliwy, nieporadny, bardzo szary. Niemy strzępek czegoś dawnego. Gdy raz do niego się odwróciłem, wyglądał jak zakurzony bożek i był bardzo podobny do zmurszałej rzeźby, wyrzuconej na strych w starym muzeum. Jedno mnie ciekawiło: czy w ogóle jakie myśli plątały mu się jeszcze po szarej łepetynie? Czy chciałby jeszcze raz od serca 14 — Spotkałem szczęśliwych Indian 209 dmuchnąć i zjeść jednemu z nas duszę, na przykład pastorowi Haw-kinsowi? Ale chyba nie, już nie. To był niemy strzępek. Smutno patrzało mu z oczu, w zmarszczonej twarzy nie było nic mściwego ani wojowniczego. Stary Mujuwa budził tylko serdeczne współ- czucie. 65. Urocza noc i urocze śniadanie Wszystkie mrówki Gujany były narowiste i kąśliwe, ale najkąśliw-sze szwendały się po nocy i — według mego notatnika z Kanashen — były cięte jak Artur Sandauer. Kiedyś, w Iąuitos, wydziwiałem tęgo na mrówki, gdy na ulicy przystanąłem przez chwilę, a one wlazły mi pod nogawki i dzielnie gryzły. Ale to były baranki w porównaniu z krewnymi nad Esse-quibo. Po kolacji, gdy pastor Hawkins zaprowadził mnie na bok, mrówki napadły na nas na ścieżce. Przecież każdy z nas świecił sobie latarką elektryczną, przecież ani na chwilę nie przystanęliśmy, a jednak nagle poczułem na nogach piekący ból i gdy zajrzałem pod nogawki, tuzin czarnych diablic wzorowo wgryzał się w łydki z żarliwością moich kolegów literatów nad Wartą. Jak one tak wysoko się dostały? Chyba skacząc pod górę. Taka brawura imponowała. Już od przeszło godziny panowała gęsta noc, ale mieszkańcy wsi wcale się nie uciszyli i nadal beztrosko hałasowali na równi z kilkudziesięcioma świerszczami. Z jednej strony grupa dorosłych toczyła głośne gawędy wybuchając co chwila śmiechem, gdzie indziej dzieci dokazywały. Potem zaczął kropić dsszozyk, ludzie poszli do chat, a u mej sąsiadki, nauczycielki Miss Cracken, w chacie o sześćdziesiąt kroków ode mnie stojącej, odbywała się jak gdyby wieczorna zabawa. Młode Wajwajki uczyły się tam hymnów, a w przerwach między śpiewami wykonywały w chacie zagadkową krzątaninę, do pląsów podobną. Kusiło mnie, żeby się podkraść do nich i przyjrzeć z bliska ich igraszkom, ale zaniechałem tego nie chcąc wkraczać w ich prywatne sprawy. 2io , W każdym razie jedna rzecz nie nasuwała wątpliwości: Kanashen zewsząd biło szczerą, nie zafałszowaną radością. Trudno było dać wiarę surowym słowom pastora Hawkinsa o dawnej obłudzie Waj-wajów. Z tym przekonaniem poszedłem spać. Zbudziłem się w godzinę później. Drobny deszcz wciąż uderzał w dach, głosy ludzkie ucichły, za to ktoś grał na flecie. Nie wiadomo, daleko czy blisko, w nocy zacierała się odległość głosu. Była to gra niesłychanie prosta, ale i przejmująca. Tony wznosiły się i opadały w łagodnych kaskadach, nie spieszne, raczej flegma-tyczne, i były jak misterny szmer, jak cicha prośba. Wydawały się odgłosem źródełka w starogreckim krajobrazie albo baśniową przędzą, snutą na kanwie powietrza. Zdumiewająca subtelność. Dobywał dźwięki ze swego fletu młodzian, ledwo wychodzący z epoki kamiennej, nagus o niezrozumiałych malowidłach na ciele, osaczony zewsząd drapieżną puszczą — a jaka szlachetność uczucia, ile tkliwości w tonach! Czy grał dla dziewczyny? Chyba tak. Później flet umilkł i ja zasnąłem, a gdy zbudziłem się tuż nad ranem, znowu usłyszałem flet, lecz w innym miejscu i wyraźnie w innym brzmieniu. Ktoś inny grał. To była wieś flecistów. Wkrótce odezwał się ochrypły kogut, jakiś ptak delikatnie zakwilił w krzakach i zaraz urwał, a na skraju puszczy energiczny ptak odezwał się jak warkot zapuszczanego traktora i puszczał na wieś kilkusekundowe serie. Potem ustał deszcz, zaczęło świtać i usłyszałem głosy ludzi. Victor uwijał się w naszej kuchni, sąsiadującej z moją chatą. Zaczynał się dzień w Kanashen. Gdy wyszedłem z chaty, zaskoczenie. Dzień zaczynał się mgłą. » To nie była jedna zwarta masa, jak u nas bywają "mgły, lecz po dolinie uwijało się wiele maleńkich, za to gęstych obłoczków: opadły wieś jak hufiec odzianych w biel wrogów. Sponad białego hufca wystawały okrągłe dachy Indian jak namioty tureckiego obozu pod Wiedniem, ale co chwila widok się zmieniał. Obłoczki mgły krążyły po wsi, niektóre wchodziły w drzewa na skraju puszczy, tam nabrzmiewały patosem i tworzyły szalone kulisy jak gdyby do heroicznej opery o Świętej Rosji. Potem gdzieś wzeszło słońce, jeszcze niewidzialne w dolinie, ale mgła zaczęła się roztapiać i niknąć. Victor ugotował wodę i śniadanie zjadłem podobne jak w Parui- •211 mie: zupę z płatków owsianych z wbitym żółtkiem i słodką kawę. Kawy miałem dobry zapas, więc kazałem Yietorowi sparzyć spory garnek dla gości. Bo goście zaczęli przychodzić. Podobnie jak w chacie Hawkin-sów, byli ciekawi, jak wyglądało śniadanie białego człowieka. Więc zjawił się Kumara, stateczny mężczyzna może trzydziestoletni o zadumanych oczach leśnego marzyciela. Śniadanie spożywałem w kuchni przy wielkim stole, pokrytym przez Hawkinsów białym obrusem. Kumara siadł na ławce naprzeciwko mnie i ogarniał wszystkie moje ruchy przyjaznym spojrzeniem. Nie odrywał oczu ani na chwilę, patrzył, patrzył; nawet gdy Victor podał mu kubeczek kawy i Kumara pił, wciąż był olśniony i patrzył na mnie. Zjawił się także dwudziestoletni Turufa, gość przybyły z Brazylii od pobratymczych Indian Hiszkaujana. Turufa siadł również przy stole, lecz nieco bliżej mnie i od czasu do czasu dotykał lubieżnie zegarka na mej ręce. Przyszło jeszcze dwóch czy trzech mężczyzn, ale ci, skromniejsi, siedli pod ścianą. Tam szeptali między sobą życzliwe uwagi oceniając to, co robiłem. Lecz najwięcej zwaliło się młodzieży i dzieci. Na czoło wysuwał się, jak zwykle, zuchowaty Czajkuma mając obok siebie dziewczęcego Aszuę. Czajkuma był dziś w szczególnym humorze, bo znał moje imię i rósł w oczach obecnych opowiadając im, że ja to Wysoki Dach. Młodzież jeszcze bardziej niż dorośli czuła się oczarowana. Po prostu wpadała w zachwyt. Po śniadaniu spisywałem zaległe wrażenia w notesie i była to magia najwyższego pokroju. Malcy podkradali się z boków, z tyłu, zapierali oddech i spozierali przez ramiona, a tu tajemnicze znaki wyrastały spod pióra na papierze tak raźno, tak zawrotnie szybko. Śmiem twierdzić, że byli to mego pisania entuzjaści najgorliwsi, jakich miałem, więc zanotowałem sobie imiona chłopczyków: Eoka i Sziszua, a dziewuszek: Kuaroła, Arichuo, Uała, Sinimtu, Uaczuna. Owe dziesięcio-, jedenastoletnie panienki, całe jeszcze nagie podobnie jak chłopczyki, były rozkosznie przedsiębiorcze. Małymi paluszkami nieznacznie dotykały moich ramion, pleców, szyi, nawet policzków, oczywiście zegarka, nieustannej atrakcji, równo- 212 cześnie z cicha szczebiocąc między sobą o swych miłych spostrzeżeniach. Potem przyjaźnie głaskały mi włosy, podobnie jak my głaszczemy ulubione pieski, a gdy nabrały odwagi, ocierały się o mnie i przywierały swe rączki do moich rąk. Wtedy porównać mogłem białość skóry tych „białych Indianek": ramiona miały tylko niewiele ciemniejsze od moich opalonych ramion. Ich serdeczne przyciskanie się do mnie świadczyło o ufności, jaką dzieciarnia darzyła białego człowieka, który u nich się pojawił. Może była w tym także jakaś naiwna lubieżność, nierozwinięta i nieświadoma. Wszyscy podróżnicy podkreślali osobliwie wybujałą zmysłowość Wajwajów. W każdym razie urocza dzieciarnia była tego poranka niebywale podniecona. Tak podniecona, że co chwila któreś z nich puszczało tęgiego bąka. Niesłyszalnego, ale za to o mocnej woni. 66. „GoddiditP Była środa i jak się okazało, dzień modłów. Dopiero około dziewiątej godziny wyjrzało słońce. Przybył wtedy pastor Hawkins i zapytał, czy chciałbym pójść do kościoła: oczywiście, tak, jakże mógłbym odmówić. Kościół zbudowano nieco poza wsią dokładnie na kształt okrągłych chat Wajwajów, jeno wielokrotnie większy, i użyto tych samych trzcin, bambusów i liści palmowych, co zwykłe. Na dobrą sprawę kościół pomieściłby kilkaset osób, może do tysiąca: zbudowano go na tęgi wyrost. Stożek dachu wznosił się imponująco wysoko, a niskie ściany z łupanych bambusów dostatecznie przepuszczały światło, by wewnątrz panował nastrojowy półmrok. Nie było tu żadnych ozdób ani ołtarzy, tylko same ławki i jakieś podium: trybuna dla tych, którzy chcieli przemawiać. W kościele zastaliśmy prawie sto osób, mężczyzn, kobiet i dzieci, rozsiadłych w pierwszych ławkach. Hawkins i ja zajęliśmy miejsca nieco z tyłu. Gdy oczy przywykły do półmroku, stwierdziłem, że 213 ludzie przyszli tu w codziennym swoim odzieniu, to jest nago, z tym, że dorośli mieli zakryte biodra i srom. Między nimi odznaczał się, jak obcy element, mój Victor, jedyny Indianin w koszuli. Wśród kobiet, zresztą nielicznych, przeważały starsze niewiasty, a jeśli były młodsze, to siadały zakryte innymi, tak że ich nie dostrzegałem. Zdziwiłem się, że pastor siadł obok mnie na ławce, a nie poszedł na trybunę. W nabożeństwie, jak się okazało, brał on jedynie bierny udział tak jak ja, natomiast czynni byli tylko sami Wajwajowie: mądra zasada, pobudzająca ambicje tubylców. Indianie odczekali grzecznościową minutę po naszym przybyciu, potem przystąpili do obrzędu. Składał się po prostu z oratorskich popisów poszczególnych mówców. Następowały jedne po drugich kazania, przeplatane śpiewaniem hymnów. Mówcy — przypuszczam, że krasomówcy—• jak gdyby wypowiadali się na temat ankiety: Co zawdzięczam Chrystusowi ? — i był to nie tylko popis, lecz był to wyraźnie turniej krasomówstwa, współzawodnictwo. Pastor Hawkins służył mi za tłumacza i przyznam, że patrzyłem na niego a coraz większym podziwem. Wajwajów otoczył misterną grą i nie było w niej brutalności adwentystów czy kleru na sawannach Rupununi. Rozpoczął Małasza., który miał dwadzieścia siedem lat i okazale trzymał ręca skrzyżowane na piersi. Zmówił modlitwę, następnie wybrał druha Szajukumę na przewodniczącego nabożeństwa. Szaju-kuma wysz sdł na trybunę i przepraszał, że nie umie biegle mówić, ale ładnym barytonem zaśpiewał hymn i wszyscy mu pomogli, a najgłośniej wtórował Hawkins obok mnie. Hymn był osobliwie pogodny, niemal skoczny i rozgrzał umysły, a gdy Szijukuma zabrał znowu głos, mówił już donośnie, z rozmachem, smakując słowa. Hawkins szepnął mi, że Szajukuma rozwodził się o mnie jako o istocie pełnej cnót (z uznaniem pomyślałem, że na mnie się poznał!), a szczególnie chwalił mnie za to, że już na długo przed moim przybyciem do Wajwajów słyszałem o tym narodzie. Następny mówca, Kunama, pochodził ze szczepu Szerio, przywędrował ongiś z Brazylii i teraz żył nad Esseąuibo wśród Wajwajów. Miał twarz piękną i zuchwale obmalowaną w czerwone i czarne znaki, ramiona zaś również dostojnie krzyżował na piersi. Prawił 214 trochę ble-ble, rozwlekle, o konieczności ewangelii w życiu i że gdyby Indianie zaniedbali Biblii i przsstali myśleć o Chrystusie, byliby zgubieni. Na to wyskoczył na trybunę ponownie Małasza, ożywiony natchnieniem, i teraz rękoma wykonywał szerokie ruchy. Opowiadał z wdziękiem dzieje Mojżesza długo, gawędziarsko, przeciągając niektóre słowa w śpiewny tren. Był to zapewne wyborowy mówca i doświadczony ewangelista, tylko że gaduła. Z Mojżesza przeszedł na Chrystusa, którego wymawiał Cisusu, i podniósłszy głos sławił Boga — Caan. Pastor Hawkins był blady, zmęczony i starał się powstrzymywać ziewanie zakrywając usta ręką. Natomiast Kunama, ów gość ze szczepu Szerio, mniej pobłażliwy wobec przemawiającego rywala, bezceremonialnie się przeciągał i szpetnie ziewał. Ale Małasza nie dał powstrzymać swego rozpędu i nie tracił ducha. Opowiadał, jak szukał w lesie drzewa do śoięcia. Pierwsze napotkane drzewo było spróchniałe, drugie wewnątrz puste, trzecie nadgniłe, czwarte znowu, puste, puste tak samo jak ci wszyscy, którzy są bez Chrystusa wewnątrz. Aliści Małasza nie obawiał się wiecznego ognia, nie będzie tam zepchnięty, bo znalazł Chrystusa w sobie... W pewnej chwili naszedł mnie atak swawolnego humoru tak, jak naszą Czajkę (Stachowiczową) nieraz napadało, i zwracając się do Hawkinsa szepnąłem mu do ucha z szacunkiem w głosie: — Długo mówi! Mówi, jakby był wielką eminencją w Europie. Pastor obruszył się i warknął coś pod nosem, niby odżegnanie się od czarta, ale widząc moją minę połknął żart. W miarę jak wygłaszano krasomówcze oracje, zaczęły mi się otwierać oczy. Ewangeliści, których słuchałem, wszyscy stosunkowo młodzi, byli zdrowo przejęci, i nie miałem wątpliwości, że unosił ich szczery zapał. Była to ich święta pasja, ale nie tylko religijna. Była to ich pasja równocześnie społeczna i przede wszystkim polityczna, jeśli można użyć tego pojęcia w tak prymitywnych warunkach. Ci młodzi tak samo, jak ongiś Chrystus, byli tu rewolucjonistami. Im bardziej wnikałem w te sprawy, tym jaśniej zaczynałem rozumieć pawne wypadki w niedalekiej przeszłości, zwłaszcza zaś 215 rozumieć uderzający fenomen, jakim było niespodzianie gorliwe przyjęcie przez Wajwajów chrześcijaństwa. Wszystko wskazywało na to, że przed przybyciem amerykańskich misjonarzy życie u radosnych Wajwajów było raczej piekiełkiem. U nich wszystkich, zarówno nad Essequibo jak w Brazylii, czarownicy dorwali się do szczególnych wpływów i srogo się panoszyli. Była to upiorna mafia, działająca terrorem. Wajwaje stanowili szczep bezklasowy, ale czarownicy, indywidua o pewnej inteligencji i w podeszłych przeważnie latach, więc życiowo doświadczeni, zaczęli stwarzać panującą klasę; była to klika chytrych, bezlitosnych starców. Szczepowi, tryskającemu zmysłową krzepą i wesołą jur-nością, czarownicy narzucali swą makabryczną władzę nieustanną groźbą. Każdy w szczepie był w zasięgu ich trucizn, ich rozjuszonych demonów, zabójczych klątw, magicznego dmuchania. Szczególnie wo znaki dawali się młodym chwatom, z natury rzeczy niesfornym, i niejeden śmiałek, który im się naraził, ginął tajemniczą śmiercią. Junacy zgrzytali zębami, ale wobec przemocy i przebiegłości tamtych byli bezradni. Gdy przybyli tu misjonarze, prostoduszni i nierozgarnięci, zapatrzeni tylko w swą doktrynę, nie spostrzegli, nie przeczuli nawet rozdźwięku wśród Wajwajów i wojnę misjonarską wydali automatycznie wszystkim, całemu szczepowi. Czarownikom, że byli ostoją bałwochwalstwa, młodzieży, że pławiła się w rozwiązłości. Na szczęście dla siebie misjonarze nie zrazili sobie wszystkich Wajwajów, bo przywieźli wiele podarków, a poza tym nie znali z początku języka i — last not least — zbytnią żarliwością misyjną nie chcieli zadzierać z władzami kolonii. Dopiero po wielu miesiącach nauczyli się mówić po wajwajsku i wtedy, niezwykle ostrożnie i z wyrozumiałością, zaczęli rzucać pierwsze ziarna swej religii. Młodzi nadstawili ucha. Co słyszeli, brzmiało jak objawienie, jak zbawcza pomoc w tarapatach. Zaczęło świtać w ich głowach, że przybyli im sprzymierzeńcy. Ci obcy ludzie łajali co prawda także młodych chwatów psiocząc na ich rozwiązłość, ale to na razie nie było istotne, natomiast ważny był dla młodych wspólny front przeciw tyranii czarowników. Nowa religia przynosiła młodym wyzwolenie społeczne, więc Bóg białych łatwo zepchnął Kworokiama w szary kąt, a Chrystus zwycięsko dobrał się do demonów. Gdyby nie złośliwy terror czarowników, chrystianizacja przebiegałaby tu podobnie jak u innych Indian, to jest połowicznie i chwiejnie. Tu natomiast znalazła gorliwych wyznawców: despotyzm czarowników znakomicie przygotował grunt. Ową gorliwość mówców świetnie wyczuwałem podczas nabożeństwa, barwa głosów wyraźnie zdradzała ich zapał. Mówili o Chrystusie i Bogu, i mgłach rozpraszanych przez światło, ale to były symbole, podsunięte im przez misjonarzy. Tymczasem zapał był ich własny, wajwajski. Dotyczył nie tylko religii, lecz znacznie głębszych pokładów. Przemawiali młodzi buntownicy, którzy — dzięki nowej religii — pokonywali wrogich czarowników i zajęli przodujące w swej społeczności stanowisko. Oczywiście misjonarze tego nie dostrzegali i przewrót u Wajwajów sprowadzali jedynie do łaski Niebios i moralnej potęgi Biblii, zwłaszcza Starego Testamentu. Bóg to sprawił. God did it! dowodziła książka jednego z ich grona, H.E. Dowdy'ego, która wyszła w 1963 roku pod tytułem: „Czarownik Chrystusa". W swoim rodzaju wyśmienita książka, opisująca szczep Wajwajów na tle dziejów Ełki, młodziana, który zaczął od parania się czarownictwem i od pogańskich guseł. W końcu stał się gorliwym chrześcijaninem i więcej: szerzyciełem wiary wśród innych szczepów. Więc jeśli Bóg to sprawił, to trzeba dodać: głównie dzięki złym czarownikom, którzy byli tak złośliwie groźni, że wzniecili przeciw sobie bunt i front młodych. > 67. Dziewuszki na skale a szczęście Pogoda się utrzymała, słońce prażyło, więc wcześnie po południu postanowiliśmy wyruszyć w dół rzeki, by odwiedzić słynnego Elkę. Był on naczelnikiem wsi Yaka-Yaka, leżącej o trzy kilometry poniżej Kanashen. 216 217 Zaledwie gruchnęła wieść o naszym zamiarze, zbiegła się fura ochotników do przejażdżki. Więc Kumara, nasz gość przy śniadaniu, stawił się razem z Turufą, tym ze szczepu Hiszkaujana, i oczywiście młody urwis Czajkuma z nieodstępnym Aszuą i kilkoro rozbrykanych dziesięciolatków. Paliła się do wyjazdu także Uała, czarujący podlotek o fantastycznym wdzięku. Kokietka posiadała już moc naszyjników i bransoletek, była ni to dzieckiem, ni pannicą — ale nie mogła z nami płynąć: trzymała na sobie małą siostrzyczkę i musiała brzdąca pilnować we wsi. Do rzeki nie mieliśmy daleko, kilkadziesiąt kroków. Gdy rozochoconą chmarą wyszliśmy na wysoki w tym miejscu brzeg, na dole na rzece wszczął się dziewczęcy rwetes i okropny popłoch. Na płaskiej skale w pośtodku rzeki odprawiała słoneczną sjestę gromadka kilkunastu dziewuszek. Ujrzawszy nas zerwały się przerażone, roześmiane i wydające piski, jak stado ptasząt, porywały na gwałt cokolwiek było pod ręką, by zakryć sobie krocze. Miały łódkę, wpadły do niej i wciąż zanosząc się od śmiechów zaczęły co sił uciekać w górę rzeki, by tam dobić do wioski. Wszystkie te młódki były nieco dojrzalsze, o trzy, cztery lata starsze niż me zwykłe asystentki. Dotychczas wcale ich nie widziałem. Ich paniczna ucieczka wywołała u nas huraganową wesołość, a chłopcy posyłali za dziewczętami uszczypliwe żarciki. Gdy zniknęły za skrętem, odezwałem się rozbawiony do Victora: — Takie spotkanie przyniesie nam szczęście! — Albo nieszczęście! — odrzskł Victor szczerząc zęby. Był powiernikiem pastora Hawkinsa i przesiąkł jego myśleniem: nie lubił nagich dziewczyn. Woda dla naszych młodzików stanowiła nieprzeparty magnes, więc podczas gdy Victor sprowadzał łćdkę, cala dzieciarnia rzuciła się hurmem do rzeki. Nie wychodziła daleko, pozostała na płytkim brzegu i tu z rozkoszy kwiczała, prychała, pryskała — niczym urzeczone źrebaki. Jedynie Czajkuma, elegant dbały o fason, pilnował, żeby nie zmoczyć sobie twarzy: miał na policzkach świeże pręgi malowane czerwoną farbą i nie chciał ozdoby tracić. Trzy szybkie zdjęcia rolleinexem, ale i to starczyło, by na chwilę dziatwa spoważniała. 218 Łódź, wydrążona z jednego pnia, wygodnie pomieściła nas wszystkich. Wiosłowało dwóch, Kumara na dziobie, Turufa z tyłu. Każdy z nich miał łuk i strzały obok siebie. Krótko po wyruszeniu Kumara raptownie sięgnął po broń i raźno krzyknąwszy wystrzelił przed siebie. Spłoszył stado kilkunastu małych nietoperzy, które spały na gałęziach suchego drzewa, sterczącego z wody. I po raz drugi Kumara krzyknął, ze zdumienia. Gdy nietoperze się zerwały i strzela wpadła między nie, ślepym przypadkiem, zdarzającym się chyba raz na wiele tysięcy razy, trafiła jednego z nietoperzy. Żył jeszcze, gdy Kumara wyciągnął go z wody wraz ze strzałą. Dziwne zdarzenie przejęło Indian. W ich mniemaniu zdarzyło się coś niesamowitego. Czyżby się zatrwożyli ? Powstało poruszenie, ale nikt nie wymówił słowa, nawet nikt z młodzieży. —- To mi strzał! — ucieszyłem się głośno, może zbyt głośno i dodałem żartobliwie: — A nie mówiłem, Victor, że spotka nas szczęście ? — Yes, sir! — Victor zbył mnie mrukliwie i przez długi czas płynęliśmy w milczeniu. Ale dzień był zbyt słoneczny, wyprawa zbyt powabna, żeby cisza zanadto się przeciągnęła. Młodzież pierwsza rozpoczęła pogaduszkę i omawiała niezwykły strzał Kumary. Rzecz nie była jasna, zalatywała tajemniczym urokiem, wiadomo. Wywoływała ciarki: tuż za młodzikami, ocierając się dużymi plecami o ich małe plecy, siedział Victor i wyrozumiale przysłuchiwał się bajdurzeniom młodych mądrali. Victor patrzył z góry: przecież miał koszulę i nie rozstawał się z kapeluszem. Ustrzelenie nietoperza w locie przysparzało chwały Kumarze, więc Turufa chciał także dokonać czegoś i się wyróżnić. Powstał w łodzi i z łukiem w ręku wypatrywał w rzece ryb. Był dorodny w tej indiańskiej czujności. Ale ryb na razie nie dostrzegł, natomiast na brzegu rozwarła się maleńka zatoka. Płytka — zapowiadała obecność ryb. Wpłynęliśmy tam. Na końcu zatoki, o jakie sto metrów od rzeki, coś się gwałtownie kłębiło w wodzie. Ostrożnie przysunąwszy się bliżej, stwierdziliśmy, że to czarne kijanki. Było ich kilkaset, stłoczonych w jeden kipiący tłok. Wzburzone, tarły się o siebie. 219 Nie umiałem sobie wytłumaczyć cudacznego tarła, ale w rozpa-saniu czarnej masy tkwiła jakby zboczona namiętność. Turufa odczuwał podobnie, bo wszedł do wódy, sięgającej mu zaledwie do połowy łydek, zbliżył się do kijanek i zaczął zasypywać je strzałą po strzale. Kłębowisko nadal niezmiennie wrzało, śmierć niektórych nie tłumiła rozpętania reszty. Turufa strzelał z zawziętą miną, jakby godził w ukrytego wroga. Może pragnął odczynić zły urok, jaki padł na łódkę po nienaturalnej śmierci nietoperza? Po wystrzeleniu wszystkich strzał Turufa zebrał je, uwolnił od kijanek i zadowolony pobrodził ku brzegowi, by zapolować na ryby. Były. W płytkiej wodzie leżały pnie obalonych drzew i pod nimi, w cieniu, chowały się rybki. Nieduże, plotkowate. Pomimo barwy ochronnej Indianie odkrywali je łatwo, ja nie widziałem żadnej, dopóki nie ugodziła jej strzała. Turufa strzelał do ryb jak mistrz hicznietwa i jak mistrz ceremonii. Był doskonałością w trafianiu i w swych ruchach. Oto spostrzegł rybkę. Ukrywała się pod konarem na mieliźnie. Z kocią ostrożnością podkradł się bliżej, na trzy kroki odległości. Tułów przechylił do przodu, głowę wysunął jakby w pożądaniu i rozkoszował się napinaniem łuku z lubieżną powolnością. Gdy prawa ręka dosięgała niemal policzka, znieruchomiał w upojeniu. Potem puścił strzałę, trafił, zabulgotało pod konarem. Ale on jeszcze przez dobrą chwilę miał podniesioną rękę, jakby trwał odurzony lubością strzelania i dopiero potem, po tej ceremonii wspaniałych ruchów, łagodnie wracał do zwykłej postawy. Był to wajwajski Osterwa. Jedynie Osterwa miał tyle wyrazu i tkliwości w swych ruchach. Kazałem Turufie upolować więcej rybek, więc on dalej brodził, szukał i strzelał i był boski, a ja oddawałem się uciesznej perwersji: tu, w tej najgłębszej z zapadłych puszcz, miałem chwile widzenia i przebłyskiwały mi po tylu, tylu latach sceny z niezapomnianego „Ptaka" Szaniawskiego w Osterwowej grze. Viotor zwrócił uwagę, że czas płynąć dalej, bo Yaka- Yaka jeszcze daleko. Zaledwie opuściliśmy zatokę, miałem nowe wzruszenie: prze- 220 latywał przez rzekę potężny morpho, wielki jak Morpho menelaos, ale to nie był ów gatunek. Menelaos błyszczy niebiesko, ten natomiast lśnił jaskrawym, jasnym fioletem. Dzieło Seitza takiego gatunku nie podawało, więc może to było coś nowego ? Na mało zbadanym dotychczas dziale wód między dorzeczem Amazonki a dorzeczem Orinoka i Esseąuibo puszcza niejedną jeszcze chowała zagadkę przyrodniczą. Po przelocie morpho niebo uległo zmianie. Zleciały się chmury, zakryły słońce i lunął deszcz. Co tchu dopłynęliśmy do urwistego brzegu pod osłonę drzew, ale to niewiele pomogło. Victor i ja przemokliśmy do suchej nitki, ledwo chroniąc do swej torby aparat fotograficzny i notes. Deszcz był chłodny i tak samo nieprzyjemny dla nas jak dla nagusów. Krajobraz tropikalny, zachwycający w słońcu, w deszczu z anioła stawał się diabłem ziejąc smutkiem i rozpaczą, może dlatego, że tak dotkliwie oziębiał. Postanowiliśmy czym prędzej wracać do domu. — Czy nie powiedziałem'? — zwrócił się do mnie Victor z triumfem, gdy lądowaliśmy znowu w Kanashen. — Nie rozumiem. Co powiedziałeś ? — Że spotka nas nieszczęście. I spotkało! Deszcz! Uśmiechnąłem się. Oczywiście Victor nie przeczuwał, jak wiele dał mi Turufa, ile miałem szczęścia. Całą paczkę z wycieczki zaprosiłem do naszej chaty kuchennej, bo należało nam się rozgrzanie. Kazałem Yictorowi sparzyć dwa litry „tęgiej jak szatan" kawy i nie oszczędzać nam cukru, więc prawem naturalnej reakcji w pół godziny po przemoknięciu, żłopiąc ożywczy nektar kawy, zrobiło nam się błogo na ciele, upojnie na duszy. Właśnie dzięki deszczowi kawa okrutnie nam smakowała, doznaliśmy wspólnego ciepła, rozpaliły nam się oczy, drgały policzki. Była to uczta dla żołądków i serc. Zawiązywały się mocne węzły, -powstawała konfraternia przyjaźni i nieokreślonego spisku, byliśmy rozhukani, napełnieni zuchwałą radością, serdeczni i szczęśliwi, szczęśliwi. Zwabiona wesołym rozgwarem, buchającym z naszej chaty, zjawiła się śliczna Uała z bogactwem naszyjników i bransoletek 221 i z dwiema przyjaciółka ni. Dziewuszki dostały kawy i razem z nami były szczęśliwe. Ej, Victor! Jednak naguski na skale przyniosły nam szczęście! 68. Dokąd zmierzasz, Indianinie? Gdy misjonarze w Kanashen nauczyli się języka Wajwajów i zaczęli z ludnością rozmawiać, doznali strasznego wstrząsu. Włosy stawały im dęba. To, czego się dowiadywali, przejmowało ich przerażeniem i wstrętem. Z teksańskiego Dallas, skąd pochodzili, dostali się — jak zrozumieli ze zgrozą — w krainę piekielnej rozpusty, w samą czeluść Scdomy i Gomory. Znali niejeden grzech rozwiązłości ludzkiej, ale żeby kobiety dochodziły do takiego upadku, by całkiem bezwstydnie mieć jednocześnie dwóch, trzech, i więcej mężów, taka sprośność Wajwajów nie mieściła się w pojęciach misjonarzy. Opisy różnych Lchomburgków, Rothów, Swanów, m to wesoły szczep dobrych i szczęśliwych Indian, uważali za nieporozumienie lub wręcz za kłamstwo. Dopiero oni, misjonarze, odkryli właściwe oblicze szczepu i niezmierną obłudę Indian, którzy pod uśmiechem umieli taić nienawiść i nurzać się na dnie zepsucia. Z tym większą żarliwością zabrali się Amerykanie do ratowania upadłych. Ze wspomnianej już książki Dowdy'ego nietrudno wyczytać, co ich szczególnie mierziło. Choćby przykład Ełki, tego samego, który później stał się nabożnym i wzorowym chrześcijaninem. Gdy Elka był jeszcze poganinem, pożądał dziewczyny Ahmudi, która żyła ze swym wujem Mapari spodziewając się z nim dziecka. Elka nie widział w tym przeszkody i wziął ją za żonę. Ale miał młodszego brata Yakutę, ciętego psa na wszystkie mężatki, więc Yakuta ta.kże i Ahmudzie nie przepuścił i Elka musiał dzielić z nim żonę. Yakuta później wstępując w ślady brata przyjął chrześcijaństwo, zasłynął jako kaznodzieja, apostołował po różnych szczepach, a obecnie mieszkał wraz z Elką w Yaka-Yaka i był wierny już tylko jed- 222 aej żonie, własnej. Ale on, który teraz za każdym razem, gdy wymawiał imię Chrystusa, podnosił wzrok ku niebu — jakich dopuszczał się ongiś sprośności! Toczi, złośliwa plotkarka, miała męża, gdy misjonarze przybyli nad górne Esseąuibo, ale córkę urodziła ze związku z innym mężczyzną. Córkę wydała teraz za mąż za Yukumę, wytrawnego gacha, który postarał się o dwoje dzieci równocześnie, mianowicie jedno ze swą żoną, córką wspomnianej Toczi, a drugie z samą Toczi, swoją teściową. Misjonarzom mieszało się w głowie. Małasza — ale inny, nie ów ewangelista, którego słyszałem w kościele— Małasza, ongiś przyjaciel Ełki w czasach pogańskich, mawiał, że będzie zabijał mężów, jeśli żony tychże mężczyzn nie będą mu powolne. Były mu powolne. . Często w szczepie Wajwajów dochodziło między mężczyznami do zabójstw o kobietę. Cytuję innego autora, wspomnianego już Nicho-lasa Guppy, który odwiedził Wajwajów nad rzeką Mapuera: „Meosza przepływał obok nas na łodzi ze swą potężną, starszawą żoną, trzymającą w objęciach niemowlę, które urodziła kilka dni temu. Z nimi siedział inny mężczyzna, ojciec tego dziecka. — Meosza, jej obecny mąż, musi ją bardzo kochać — zauważył towarzyszący mi Indianin Andrew — bo on kiedyś zabił człowieka, żeby ją dostać, pakując mu strzałę w plecy. A teraz dzieli się nią z innym mężczyzną, tym, którego widzisz na łodzi. I wszyscy troje są wielkimi przyjaciółmi... Dobrze ze sobą współżyją..." I tak pogańską chroniąue sc&ndaleuse Wajwajów można by ciągi nąć dalej powtarzając za Dcwdy'm albo Guppy'm fo, co o szczepie pisali. Ale los nie oszczędził prostedusznym misjonarzom w Kana-shen dalszego strapienia, gdy odkryli inną występnośe, srogi, paskudny zwyczaj: dzieciobójstwo. Czarownicy kazali, a matki posłusznie się zgadzały, by zabijać niektóre noworodki dziewczynki, i to nie w ofierze potężnym demonom, lecz po prostu tak sobie, bez wyraźnej przyczyny. Weszło to w jakiś samobójczy dla plemienia nałóg. Misjonarze wiedzieli, że u Wajwajów istniał dotkliwy brak kobiet, których zawsze mniej było niż mężczyzn, więc skądże ów groźny obłęd zabijania dziewczynek, szczyt bezrozumu u ludzi, zresztą roztropnych i wcale nie głupich ? Misjonarze odchodzili od zmysłów. Wychowani i kształceni w Stanach Zjednoczonych, urabiani w wąskim kręgu myślowym swej sekty, nic rozumieć nie mogli i dostawali zawrotu głowy. Ale silni pomocą materialną, otrzymywaną ze Stanów, a zasklepieni w tym, co im zwłaszcza Stary Testament dosłownie dyktował, nie dbali 0 wniknięcie w przyczyny indiańskiego postępowania — i w swej prostocie ducha wygrali, choć sami pozostali w nieświadomości. Ażeby sprawy Wajwajów jako tako zrozumieć, należałoby sięgać 1 głębiej w ich świat, i dalej w przeszłość ich dziejów. Jak już napomknąłem, większa część ich szczepu żyła dalej na południu, po stronie brazylijskiej, u źródeł burzliwej rzeki Mapuera, spływającej ku Amazonce. Tam, w potwornie niedostępnych wertepach puszczy, na zapomnianych przez cywilizację krańcach Brazylii, żyło do dziś kilka szczepów w stanie pierwotnym. Były to szczepy raczej słabe liczebnie podobnie jak Wajwaje, i w zasadzie pokojowo usposobione, ale z konieczności wiodły między sobą częste wojenki, i to wyłącznie o jedną szczególną zdobycz: o kobiety. Kobiet było tu zawsze za mało; szły wyprawy, by je rabować innym plemionom, przy czym, rzecz prosta, dochodziło do krwawych rozpraw między wojakami. Szczep Wajwajów był mniej liczny niż sąsiednie szczepy, więc słabszy orężem. Niestety ponętne jego kobiety stanowiły pożądany łup dla innych, toteż z biegiem lat Wajwaje byli coraz bardziej napastowani i mieli coraz mniej kobiet. Urodzenie każdej dziewczynki znaczyło wzmożenie niebezpieczeństwa dla szczepu i w tej koszmarnej sytuacji zrozpaczeni ludzie wpadali na koszmarne pomysły. ¦Czyż dla uniknięcia napaści ze strony sąsiadów i dla ocalenia własnego życia nie było prościej poświęcić życie noworodka ? Niewykluczone, że takie były początki zwyczaju dziewczynkobójstwa, a gdy to weszło w nawyk, przetrwało automatycznie do ostatnich niemal lat i istniało nawet tu, w Gujanie Brytyjskiej. Wojny o zdobycie kobiet toczyły się nad rzeką Mapuera ponoć do dnia dzisiejszego i pociągały za sobą niezwykłe skutki. W Iatachl933 do 1938 komisje sąsiadujących ze sobą państw wytyczały granice 224 §?¦¦ *^?r?t'^."+v. .Praca nie uciekała jak papugi, więc Mamiczua przestał robić (str. 226) między Brazylią a Gujaną i wtedy zdumieni Brazylijczycy po raz pierwszy poznawali ukryte plemiona na swych kresach. Do najsilniejszych szczepów należeli nad rzeką Mapuera Indianie Parukutu, a w ich wioskach uderzała Bra.zyli jeżyków wyjątkowa ilość kobiet, po prostu kilkakrotnie większa niż ilość mężczyzn. Nic dziwnego: Parukutu byli liczni, więc odnosili zwycięstwa nad słabszymi sąsiadami i odbierali im kobiety. A czy nie było znamienne, że na zew misjonarzy z Gujany naj-żywiej odpowiedzieli właśnie Wajwaje i ich najwięcej przywędrowało pod opiekę białych kapłanów ? Ciężkie warunki, w jakich znalazł się szczep, sprzyjały rozwinięciu się poliandrii. Szczep zdrowych, ruchliwych i wyjątkowo zmysłowych Indian musiał sobie jakoś poradzić i w tym liczebnym stosunku jednej kobiety do trzech mężczyzn nie było innego naturalnego wyjścia jak wielomęstwo. Wajwaje, odcięci od świata, otoczeni silniejszymi szczepami, nie mogli zdobyć sobie więcej kobiet i musieli zadowolić się tym, co sami posiadali. Więc biologicznym, naturalnym wynikiem tego przymusu było wielomęstwo. Przypuszczam, że podobne przyczyny stwarzały poliandrię wszędzie tam, gdziekolwiek istniała na ziemi, ale tu, nad Mapuerą i do niedawna nad górnym Esseąuibo, rozwijała się w klasycznej formie. Doktor Cennydh Jones, długoletni oficjalny lekarz Indian w Gujanie Brytyjskiej, zauważył oczywiście poliandrię Wajwajów i starał się wytłumaczyć ją między innymi instynktem samozachowawczym Indian: skrzętne poszukiwania partnera seksualnego i częsta jego zmiana na innego mogły — według doktora Jonesa — mieć na celu , znalezienie najwłaściwszego ojca przyszłego dziecka""— rzecz ważna w rozpaczliwych warunkach, kiedy szczepowi groziło całkowite wyginięcie. Więc tak było do niedawna nad górnym Esseąuibo. Gdy misjonarze spostrzegli to, co wyczyniały kobiety, zatrzęśli się z oburzenia. Zresztą nie mogli inaczej: nie widzieli dalej jak koniec swego nosa, a znajomość życia czerpali ze Starego Testamentu. Więc bałwochwalczy animizm, despotyzm czarowników i panowanie kobiet uznali za trzech głównych wrogów i wszystkie trzy potęgi szatana potrafili w ciągu kilku lat solidnie zgnieść: pierwsze dwie, pogaństwo .Małasza splatał przed chatą mały koszyczek z łyka, ozdobiony barwnymi piórami, (str. 229) 15 — Spotkałem szczęśliwych Indian. 225 i czarowników, przy dziarskiej pomocy młodych zwolenników, a to, co wytykali jako nierząd kobiet, samo się z biegiem czasu wykruszało i nikło z pon ierzchni. Czy znikło zupełnie ? A jeśli znikło i zapanowało tu jednożeństwo, to jakże rozwiązało się nowe, palące zagadnienie — samotność bezżennych Wajwajów, junaków zdrowych, krewkich, a bez żon ? Dokąd zmierzasz, Indianinie ? — można by zadać stroskane pytanie tu nad Esseąuibo, jak gdzie indziej w całej Gujanie. 69. Przymilna wioska Onomto I znowu deszcz w nocy, znowu flet nad ranem, znowu mgła jak patos w operze rosyjskiej, znowu śniadanie w coraz większej asyście młodych i starszych gości, aż wreszcie słońce wydobywało się z oparów jak starzec spod porannej pierzyny. I nagle cudowna zmiana: młodniał cały świat, rozpiękniał werwą i wykąpaną w rosie zielenią zakipiał. Z drugiej strony Esseąuibo przelatywało stado zielonych papug. Jak zwykle wrzeszczało szorstkim głosem, ale wrzask przywodził mi przyjemne wspomnienia znad innych rzek i nie raził. Nad wsią mądre ptaki wzbijały lot i przyśpieszały. Wajwaje byli dobrymi łucznikami. Tuż za chatą Hawkinsów pracował Mamiczua przy budowie płotu czy czegoś podobnego i długą tyką żłobił dziury w ziemi. Praca nie uciekała jak papugi, więc przestał robić, by z Victorem uciąć poga-duszkę. Plotkowali raźno, a że Mamiezua miał włosy szczególnie obficie i świeżo przysypane białym puchem, kazałem go zapytać, dlaczego tak wiele tego puchu, więcej niż zwykle u innych. — Bo bardzo, bardzo dobrze spał! — wybuchnął filuternym śmiechem. — Czy ma żonę ? — spytałem. Nowy wybuch rozbawienia: — Nie! Ale jednak bardzo przyjemnie spał. 22C> Na to on zapytał się, czy ja mam żonę, i chciał znowu wiedzieć, jak mi na imię, a gdy się dowiedział, poprosił, żebym coś wyrzekł w moim języku. — Woda, ogień, dom, niebo! — wypowiedziałem po polsku bez syczących głosek i zaraz znaczenie ich przetłumaczyłem na angielski, a Victor z angielskiego na wajwajski. Musiał mu powtórzyć po raz drugi i trzeci słowa i moje imię i wśród śmiechu rozstaliśmy się. Kanashen — tak jak dawna Galia dzieliła się na trzy części — składało się z trzech wiosek: właściwego Kanashen z siedzibą Hawkinsów w pośrodku, sioła Titkomuty, przylegającego tuż do Kanashen, i wioski Onomto, odległej o trzy czwarte kilometra od Kanashen. W Onomto mieszkał Małasza, „mówca tęgi jak europejska eminencja", a że był radosnego ducha i pełen dla mnie życzliwości, postanowiłem złożyć mu wizytę. Tym razem prócz Victora towarzyszyło mi tylko pięciu młodych nagusów. Jeszcze nie wydostaliśmy się spomiędzy chat, gdy najmłodszy z nich ujął mnie za rękę, na dowód serdecznej między nami łąozności. Po drodze spotykaliśmy innych chłopców. Wówczas niektórzy z mego orszaku do nich wyskakiwali, w rozfaunionej swawoli chwytali ich za bary przez chwilę się mocując, by potem, po spłaceniu tej daniny drogowej, biegiem powrócić do naszej gromady. Mniej więcej na jednej trzeciej drogi do Onomto stał kościół, służący równocześnie za szkołę, bo i tu, jak w całej Gujanie, obydwie potęgi, religia i oświata, szły ręka w rękę. Miss Cracken udzielała właśnie lekcji, oczywiście w języku wajwajskim. Gdy ucząca się dzieciarnia usłyszała nasze głosy, nie wytrzymała w szkole i wyległa na dwór, a za nią z konieczności Miss Cracken, robiąca dobrą minę. Aparat fotograficzny był dla młodzików niezwalczoną siłą przyciągającą, więc gdy zobaczyli mój rolleiflex, nastawili buzie do zdjęć. Chętnie przygotowałem aparat, bo wśród dzieciarni zauważyłem moją ulubienicę Uałę, ale przeszkadzała mi Miss Cracken: stanęła za rzędem Wajwajek, wystawała sponad ich głów i chciała być również sfotografowana. Opuściłem aparat. — Nie mogę pani fotografować! — potrząsnąłem głową w stronę Miss Cracken. — Dlaczego nie ? — ona zdziwiona. 227 — Pastor Hawkins zakazał mi fotografowania kobiet! A pani jest przecież kobietą, I presume! — postawiłem sprawę z merytoryczną powagą. — Lojalny jestem wobec pastora. — Można fotografować—oświadczyła z przekornym uśmiechem —¦ bo jestem ubrana i mam okulary! — Całe szczęście! — uznałem uprzejmie. —¦ Well, okulary ratują sytuację! Więc sfotografowałem nauczycielkę i piątkę młodych. Uała, z kokieteryjnie dostojnym uśmieszkiem, wśród reszty wybijała się znowu szlachetną urodą. Ów podlotek wyrośnie na dziewczynę, jaką Francuzi lubią określać mianem „beaute du diable". Cała szkolna dziatwa chciała iść z nami do Onomto; ale miss Cracken się nie zgodziła. Natomiast nie potrafiła zapobiec ucieczce trojga niesforniejszych, którzy przekradli się do nas. Wobec tego z liczniejszym orszakiem, rozkiełznanym i roziskrzonym, ruszyliśmy dalej. Gdy weszliśmy ścieżką w gęstwinę, dzielącą nas od Onomto, dzieci natychmiast ustatkowały się i ucichły, w lesie bowiem srożyły się demony. Dawniej i teraz, jak widać. Demony to uparte juchy, niełatwo je wyforować. I rzeczywiście, ujrzałem na ścieżce coś groźnego: mrówkę-giganta. Czarną, prawie czterocentymetrową, włochatą i zaczepną. Wszyscy z szacunkiem ją przeskakiwali, mnie urzekła. Zatrzymałem się i na gałązce podniosłem ją, by potworka obejrzeć z bliska. — Cziczibe! Cziczibe! — wołały dzieci ostrzegająco. ¦— Zła! — wdał się Victor. — Ona bardzo zła! Miałem się na baczności, bo wojownicza mrówka bynajmniej nie ukrywała swych niezacnych zamiarów. Wzniosła tułów i głowę, żuchwami wściekłe krajała powietrze i czy mi się wydawało, jak gdyby nawet z rozjuszenia syczała. Osłupienie i niemal lęk wywoływał wybuch tak nadmiernej energii, nieproporcjonalnej do małego, bądź co bądź, ciała owada i do potrzeby chwili. Dziesiąta część tej wściekłości wystarczyłaby, ażeby ostrzec domniemanego wroga. W paradoksach przyrody można się z kretesem zagubić: owa Neoponera, jak uczeni nazwali złośnicę, od której ukąszenia człowiek podobno wył z bólu i tygodniami się leczył — miała swego 228 ptaszka, który nic sobie nie robił z jej furii ani z jadu. Wszystkie stworzenia jej się bały jak diabła, była dla nich rozszalałym tygrysem, ale nie dla owego ptaszka. Mrówka pieniła się i straszyła go, i chciała kąsać, a ptak brał ją bezceremonialnie w dziób i przyjemnie zjadał smakołyk. Na Matyska przychodziła kryska. Gałąź z czarną pasjonatką rzuciłem w gąszcz i wędrowaliśmy dalej. Przed wyjściem z lasu dzieci pokazały mi owoce krzaku onomto. Ich tłusty miąższ był czarny i służył do malowania ciał, a że tych krzaków rosło tu sporo, sioło nazwano tak samo: Onomto. Była to polana, na której stało kilka obszernych, wielorodzinnych chałup, i było tu jakoś miło i przytulnie, jak miłym był sam naczelnik wioski, młody Małasza. Na samym brzegu ujrzałem starego Wajwaja, artystę-rysownika, przy swej pracy. Widok zawsze pociągający, który także i teraz zrobił swoje i doszczętnie spłukał osad niesamowitości po mrówczej choleryczce. Wajwaj, przycupnięty w kucki, pochłonięty swą czynnością, jakby obrzęd sprawował, powlekał czerwonymi kreskami mały garnek, ulepiony przez żonę. Dziwna rzecz! oni wszyscy, cokolwiek robili czy to było w pracy, w rozmowie, w śmiechu albo przy strzelaniu z łuku, albo nawet przy zwykłym chodzeniu, oni wszyscy zawsze ruszali się jakby w pląsach. To byli artyści dopełniający jakiejś magii wdzięku. Oto i Małasza. Zastaliśmy go przed chatą siedzącego. Splatał z łyka mały koszyczek, ozdobiony barwnymi piórami. Wiedział, że chciałem zobaczyć jego psy, więc zaraz wszedł do chaty i wyprowadził takiego szatana. Niewielkiego, nijakiego, raczej kundla, ale ile w nim brutalnej furii! Znowu paroksyzm wściekłości jak przed '* fihwilą u mrówki, ale tym razem uzasadniony: zjawił się obcy człowiek, do tego biały. Gdyby Małasza puścił szaleńca ze smyczy, ten przy takim temperamencie wyrwałby mi pół łydki jak nic, zanim rozłupałbym mu łeb. Lecz czym by rozłupać ? Więc pół łydki poszłoby adziu. Były to najlepsze w Ameryce Południowej psy myśliwskie, sława Wajwajów na dziesiątki szczepów dokoła, bo nikt nie umiał hodować tak ciętych na zwierzęta ogarów jak oni. Troska, jaką otaczali te bestie, była wzruszająca. Obchodzili się z nimi jak z własnymi dziećmi, nawet pieczołowiciej, bo codziennie kąpali je w rzece, 229 z ubitej zwierzyny dawali najlepsze części, a stale przechowywali je w swych mrocznych chatach na półkach-kojach, by ich łapy uchronić od pcheł nożnych. Tresura psów w lesie wymagała oczywiście specjalnej umiejętności i Wajwaje od pokoleń przekazywali ją z ojca na syna. Małasza pokazywał mi swego psa z nie ukrywaną dumą. Alarm podniesiony przez zapalczywca, rozjuszył wszystkie inne psy w Onomto i nagle każda chata rozszczekała się ogłuszającym zgiełkiem, jakby popadła w szał. Chór piekielny i cudaczny, bo nie widziało się sprawców — nie trwał długo. Małasza schował swe po-szozekadło, które w chacie ucichło, inne psy-chaty również przestały hałasować i wnet było po krzyku. Onomto weszło w codzienne tory, a Małasza zaprosił nas, to jest Victora i mnie, do siebie na dzbane-czek kuraju, wodnistego bimberku z trzciny cukrowej, jeśli się nie mylę. Paiwari i kasziri były pogańskim trunkiem i podniecały zmysły, natomiast kuraj, misjonarsko ogładzony, uspokajał. Poza tym dobrze nam smakował. Onomto, powtarzam, było przymilną wioską, szwendały się wśród chat obłaskawione trompetery, a na niewysokim drzewie na skraju puszczy siedziała oswojona ara, pierrot jaskrawej barwności. •— Dawać ją! — podskoczyłem ucieszony. — I dawajcie mi jej właściciela. Chciałem ich sfotografować, a tymczasem okazało się, że arę posiada kobieta, nie mężczyzna. Wyszła z chaty i ptaka ściągnęła na dół za pomocą długiej żerdzi. Była to niemłoda niewiasta w ciąży, nazywała się Maru i ją pierwszą w Kanashen mój aparat fotograficzny nie nabawiał zbytniego łęku. Toteż trzymała odważnie żerdź, na której gramoliła się ara; wszakże gdy je obydwie fotografowałem, niewiasta wolała na wszelki wypadek odwrócić głowę od aparatu: ostrzegawcze słowa pastora jednak działały. * I jak działały! Z polbliskiej chaty wyszła dziewczyna pewnie dwudziestoletnia, ale widząc mnie tak niedaleko, potwornie się przeraziła i z panicznym jękiem wróciła do chaty jakby przed widmem. Byłem dla nich istotą trędowatą, biesem szerzącym zgubę, one zaś, młode Wajwajki, biedule, osądzone przez duszpasterstwo jako gołe 230 naczynia grzechu, do niedawna opętane przez złe demony, odbywały teraz pokutę. Przeżywały czyściec na ziemi. W drodze powrotnej przechodziliśmy obok Mamiozuy, wciąż grzebiącego się przy płocie. Gdy nas zobaczył, z uciechy rzucił drąg na ziemię, rozstawił buńczucznie nogi i zawołał do mnie: — Arkady! Następnie zahuczał po polsku: — Woda, ogień, dom, niebo! I wybuchnął wielkim śmiechem. 70. Lusterko z aktem białej kobiety Po powrocie do chaty w południe zauważyłem brak mego lusterka. Dzieci i starsi Indianie swobodnie odwiedzali chatę, w której spałem, i nio nie miałem przeciw temu, że ciekawie zaglądali do mej torby i worków. Dotychczas nic nie zginęło, a tu ktoś wyraźnie gwizdnął mi maleńkie lusterko, jakiego używałem przy goleniu. Lusterko to drobna i łakoma rzecz, więc sam fakt zwędzenia mało by mnie przejął, lecz w tym wypadku chodziło o wyjątkowe lusterko. Miałem ich w tej podróży kilka, kupionych przy straganie w Manaus. Były tanie, tandetne, leciutkie, więc praktyczne, a na odwrotnej stronie lusterka widniała kolorowa reprodukcja aktu białej kobiety. Nie żadna, przebóg, pornografia, chociaż strzeliście , kształtna naguska pewnym siebie uśmiechem starała się wywrzeć wrażenie na widzu. Społeczeństwo Wajwajów-, powtarzam, było bezklasowe, ale w Kanashen powstawała — świadomie przez misjonarzy stworzona — gradacja społeczna na podstawie odzienia i nagości. Kfo chodził nago, był na niższym szczeblu, kto się ubierał, był lepszym człowiekiem. Dlatego nikt nie ujrzałby chociaż częściowo rozebranych Hawkinsów czy Misses Riedle i Cracken, i także dlatego mój Victor, dobijający się do góry, nie tylko paradował w koszuli i spodenkach, ale podbudowywał jeszcze swój autorytet kapeluszem. Victor uwa- 231 żał się — i powszechnie uważano go — za coś lepszego niż nagusi w Kanashen. Sprawa zakrycia ciała nabierała z natury rzeczy większej wagi u kobiet niż u mężczyzn, dochodziła bowiem kwestia seksu. Wiadomo, że od czasów pastora Bretta po dzień dzisiejszy wszystkie misje patrzyły na ciała Indianek, zwłaszcza młodszych, jak na ohydną pokusę i podstęp szatana i wojnę mniej lub więcej gorliwą wypowiadały tej zdrożności kobiet. W Kanashen niewiasty chowały się przede mną niewątpliwie na polecenie pastora, ale także i dlatego, że już uwierzyły, że jako nagie nosiły na sobie piętno winy. A tu fotografia na lusterku pokazywała nagą białą kobietę, i to uśmiechniętą, wcale nie poczuwającą się do winy. Była to rzecz dla Indian niepojęta, żeby biała kobieta mogła być naga. Jeśli lusterko dostało się w ich ręce, musiało podziałać jak szalona sensacja, jak bomba. Toteż zaniepokoiłem się, bo chciałem być lojalny wobec Hawkinsa i nie sprawiać mu kłopotów, ale jednocześnie heca nie była pozbawiona pikantnego humoru. Ażeby dociec, jak się rzeczy miały, po południu, przed wyjściem na przechadzkę, wyłożyłem na stolik z mego zapasu rezerwowego dwa lusterka: zwykłe bez obrazka i drugie z aktem białej kobiety. Pociągało mnie Onomto i znowu tam powędrowaliśmy. Ale zanim wyszliśmy z Kanashen, zrobiłem rodzinne zdjęcie Victora, o co mnie już przedtem prosił. Sfotografowałem go wraz z żoną i maleńkim dzieckiem. Pycha: żona była wystrojona w okazałą sukienkę, która nawet w Lethem zrobiłaby furorę, a dziecko tak obachutano w różne pieluszki, że pod tą powłoką cywilizacji zupełnie ginęło. Wszakże co mnie najbardziej uderzyło, to uroda żony. Gdy filuternie się uśmiechała, była tak szelmowsko ładna i pociągająca i tyle w niej ogników, że nie dziwić się sąsiednim szczepom, mającym taki apetyt na Wajwajki. Przy jej uroku Victor, choć szczerzący zębiska w wielkim uśmiechu, wyglądał jak klockowaty gbur. W Onomto znowu przywitała mnie dostojna ara i pocieszne trom-petery i wydało mi się, że kobiety były mniej płoche. Oto siedziała na ziemi przed chatą kobiecina i lepiła garnek —- uświęcona od prawieków robota kobiet u ludów pierwotnych. Na drewnianej płycie 232 urobiła z gliny okrągłe dno garnka i przystępowała do lepienia jego ścian. Z jej poważnej miny i z ruchów jakby uroczystych dała się wyczytać, że to sakralna czynność, i niezawodnie tak było: gumek miał służyć pokarmowi dla jej rodziny. Ładny młodzian Yaha pokazał się ze s^m fletem prawdopodobnie, żebym go sfotografował. Dawni podróżnicy pisali, że Wajwaje grali na flecie dmuchając nosem. Pewnie zwyczaj ten uległ zmianie, bo Yaha grał całkiem normalnie ustami i zapewniał, że nigdy nie grał inaczej. — Czy to on także grywa przed świtem, kiedy jeszcze ciemno ? — kazałem go zapytać. — Tak — odrzekł. — A dlaczego tak rychło nad ranem gra ? Gdy Victor przetłumaczył moje pytanie, nastąpiła dziwna rzecz, wzruszająca: Yaha oblał się pąsem. Widziałem to pomimo jego brązowej cery i czerwonego malowidła na twarzy. Przejęła mnie taka czuła wrażliwość i już nie dochodziłem porannych tajemnic młodzieńca. Nieco dalej, na dachu chaty, suszono wielkie, okrągłe placki z kas-sawy. Podszedłem, żeby sfotografować, kiedy z chaty wystąpiła młoda kobieta: pierwsza młoda dorosła kobieta, jaką ujrzałem! Widziała mnie, ale wcale się nie cofnęła, nie przeraziła, aż zbaraniałem. Co więcej, zauważywszy, że fotografuję placki, zbliżyła się i stanęła przed kassawą, niedwuznacznie pozując mi do zdjęcia. Dziwy, dziwy! Miała pucołowatą, miłą twarz, wielkie piersi torbiaste, no—> i stało się! Obciążyłem swe sumienie wobec pastora Hawkinsa. Była to znowu ujmująca Wajwajka z przyjemną twarzą, dla sąsiadów ponętny łup wojenny. Lecz skąd ta nagła zmiana w zachowaniu się kobiet w Kanashen ? Czyżby już rozniosła się nowina o tym, że białe kobiety mogą być nagie ? Tego popołudnia darzyły mi się same dobre żniwa. Mężczyzna w sile wieku nazywał się Syszua. W pobliżu jakaś kobieta, pewnie żona jego, właśnie ozdabiała swe ciało kreśląc sobie czarne pręgi maścią onomto. Więc poprosiłem ją. żeby ona to samo zrobiła Sy- 233 szui, a ja go przy tym sfotografuję. Syszua ogromnie się przeląkł niedorzeozności. Było to, widać, przeciwne dobrym obyczajom, zakazane mieszanie się niewiast do spraw męskich; żeby zaś jednak zadośćuczynić mojemu życzeniu, Syszua odebrał kobiecie maść i sam włóknistym pędzlem pomalował swą pierś. Nakreślił na niej dość zawiły rysunek z zygzaków, podwójnych linii i plam, a gdy wnet skończył, wielce zadowolony, nadstawił się do fotografowania coś żywo prawiąc. — Co on mówi 1 — spytałem Victora. — Że przedtem, zanim się pomalował, był bardzo obnażony, teraz czuje się godnie przyodziany. — A nie mogła mu tego samego zrobić jego kobieta ? Syszua, zapytany o to przez Victora, gwałtownie zaprzeczył. — Me, on powiada! — tłumaczył Victor. — Bo wtedy by malowanie nie działało! — Nie działało na co ? — No, na wszystko!... —. Słysząc wymijającą odpowiedź przyjaźnie chwyciłem Syszuę za ramię i życzliwie zajrzałem mu w oczy. — W mądrych księgach dawnych podróżników wyczytałem, że malowanie ciała było bardzo ważnym obrzędem — przemówiłem serdecznie do Syszuy. — Mianowicie chroniło Indian przed władzą szkodliwych duchów. Czy to prawda? — Tak, to prawda! — odrzekł Syszua za pośrednictwem Victora, ale zaraz dodał na usprawiedliwienie: — To dawniej tak było, teraz nie! — Jak to, teraz się nie malujecie ? — zadrwiłem i wybuchnąłem pogodnym śmiechem, ażeby nie sprawić przykrości miłemu Syszui... Po powrocie do chaty zastałem tylko jedno lusterko, to zwykłe bez obrazka. Lusterko z aktem białej kobiety znowu zniknęło. A więc od szeregu godzin, od przedpołudnia, Kanashen było zarażone wiadomością, że można być białą kobietą, a mimo to pokazywać się nago. Znowu przez kobietę dostał się do raju wąż świadomości złego i dobrego. 234 71. Wajwaje strzelają trafnie Polubiłem ich, więcej: pokochałem ich. Już na trzeci, czwarty dzień pobytu w Kanashen budząc się nad ranem i słysząc delikatne dźwięki fletu, tęskniłem do nich, jak się tęskni do najbliższych przyjaciół, i cieszyłem się, że za godzinę zobaczę ich przy śniadaniu. Zawojowali mnie na dobre; do nich należały moje myśli i serce. Jeśli istniały pierwotne szczepy, odpowiadające choć pobieżnie utopijnym pojęciom Jeana Jacąuesa Rousseau o idealnych ludach natury, to bezsprzecznie Wajwajom należało się miejsce w ich pierwszym rzędzie. Stwierdziłem, że zdrowy uśmiech był dla nich potrzebą życiową, a wesołość ich nie wynikała z powierzchownej krzykliwości, lecz pochodziła z głębi, z rozsłonecznionej jak gdyby jaźni. Misjonarze mylili się utrzymując, że Wajwaje byli dawniej złymi i nieszczęśliwymi ludźmi, natomiast przyznawałem im słuszność, gdy twierdzili, że chrześcijaństwo wniosło wielkie i dodatnie walory w życie Wajwajów. Ale dodatnie i wielkie dlatego, że — powtarzam — chrześcijaństwo równocześnie przynosiło rozwój społeczeństwa i dojście młodych do władzy, Chrystus, tak często w ich przemówieniach przytaczany, był tu przede wszystkim symbolem przewrotu i postępu. , I poza tym symbolem jakiej osobistej dumy, jakiego poczucia zwiększonej godności własnej! Wajwaje w Kanashen i Yaka-Yaka nabrali wartości i stali się pożyteczni dla innych Indian już nie tylko dlatego, że wykonywali tarki i hodowali psy myśliwskie. W zatęchłe przez czarowników głusze brazylijskie wnosili nowe poglądy, szli tam jako ewangeliści i — z polecenia amerykańskich misjonarzy — szerzyli nową wiarę jako indiańscy apostołowie. Żarliwością odznaczali się Elka i Małasza, i Kirifaka, i Yakuta, i oni wszyscy wędrowali setki kilometrów w głąb Brazylii do szczepów Szidiu i Fisz-kariana, do Katuena, Tunajana i do strasznych dawniej Karafujana. 235 «MMra«IIM«m«MlM«BII^^ Protesty wnosili brazylijscy padrowie, że im obcy podbierali dusze Indian, ale musieli przycichnąć tak samo jak ongiś w Wenezueli, gdy w sprawę wdał się dolarowładczy ambasador USA w Rio de Janeiro i wszystko załatwił na krótkim toporzysku. Więc gdy przybyłem do Kanashen, zastałem Wajwajów w najszczęśliwszym okresie ich miodowych miesięcy (czy lat) współżycia z nową wiarą, jaką poznali. Dc ich wrodzonej radości doszły oto nowe podniety, życie stało się ciekawsze i zabawniejsze. Patrzałem na to pełen podziwu i rzeczywiście poruszony. Był to niezwykły wybuch ochoty d(\życia, nigdzie indziej wśród Indian nie doznany w tak wielkim nasileniu. Wajwaje nosili w sobie wyobrażenie radosnego świata. Przy tym wszystkim odznaczali się wyjątkową urodą. Gdy kapitan na m/s „Legnica", Witold Górski, przeglądał moje zdjęcia Wajwajów, ze zdziwieniem uderzyło go podobieństwo jednego z nich do jego ojca. Między dziesiątkami nnych sfotografowałem w Kanashen chłopca, trzymającego w ręce trofea myśliwskie, dolne szczęki tapi-rów. Miły wyraz twarzy chłopca, jego uśmiech ni to żartobliwy, ni zażenowany mógł być taki sam u chłopców w Warszawie, Moskwie, Pradze, Berlinie czy w Paryżu. To byli Indianie o bliskich nam rysach twarzy i usposobienia i o podobnych objawach uczuć. Sielanka pierwszych szczęśliwych lat współżycia z nową religią nie będzie, rzecz zrozumiała, trwała bez końca. Przyjdą kłopoty i dla misjonarzy, i dla Indian. Misjonarze świadomie nie uczyli ich angielskiego języka posługując się tylko wajwajskim, więc dotychczas Wajwaje żyli jak pod kloszem, odcięci od reszty świata. Ten świat do nich wtargnie prędzej czy później i nastąpią fermenty. A że był to szczep nie tylko wesoły, ale i jurny, więc rozwiązanie sprawy braku kobiet w ramach jednożeństwa nastręczy na pewno pastorom jeszcze wiele bólu głowy. Pasjami lubiłem z przyjaciółmi wypływać 'na rzekę i patrzeć, jak strzelali do ryb. Była to niezawodna uczta wdzięku, widowisko pięknych ruchów; różni Hanuszkiewicze wiosłowali tam i strzelali z łuku. Doznawałem rozkoszy i odczułem mocne chwile szczęścia ich i swego. Indianie rzadko chybiali. Nieraz, w przypływie humoru, zada- 236 wałem sobie pytanie, czy Wajwaje zawsze będą tak sprawni i czy zawsze będą trafiali do celu, gdy przyszłość nasunie im ważniejsze zadania i zgotuje im nieznane jeszcze trudności ? Chyba tak, będą trafiali. Ich żywotność budziła zaufanie i wiarę. Więc jeśli powstawało pytanie: Dokąd zmierzasz, Indianinie?—to tu, u Wajwajów, odpowiedź nie nastręczała tylu wątpliwości jak u innych Indian. SPIS ROZDZIAŁÓW I. BRAZYLIA (Młody naród, jeszcze młodsza stolica i stara Amazonka) 1. Das Ewig Woibliche................. 7 2. Boski nastrój młodych................ 8 3. Brasilia..................... 10 4. Niezwyciężona wciąż puszcza.............. 12 5. Manaus wierne puszczy................ 15 II. GEORGETOWN (Hindusi, Murzyni, Brytyjczycy, Amerykanie i archaiczny ptak) 6. Kolonialne piekło................. 21 7. Niesamowite, urzekające Georgctown........... 23 8. Dziwadła: dzisiejsze pterodaktylo ............ 25 III. RZEKA rOMSEOOK (Arawakowio — chrześcijanie od przeszło wieku, a moi przyjaciele od dwóch wieków) 9. Szczep Arawaków........ 10. Charity: tu kończyła się droga .... 11. Cabacaburi: tu zaczynali się Arawakowie 12. Chłopacy........... 13. Surowość obyczajów indiańskich . 14. Cholerny koliber........ 15. William, kapitan Indian......" 16. Wariacki paradoks tropików .... 17. Barwna rzeka......... 18. Dwa wzgórza w Santa Monica .... 19. Karaibowie.......... 33 35 38 42 45 47 49 53 55 57 59 238 20. Zdeptany nietoperz 21. Na motorówce „Nieulękła" 22. Bunt młodych 62 64 65 IV. G1E ORGETOWN (Gęstniejące chmury) 23. Coraz burzliwiej w Georgetown 24. Kilkoro Polaków..... 71 74 V. RZEPKI MAZARUNI I KA MARAN (i (Indianie Akawoje i Arekuna, adwentyści na rozdre 25. Przelot nad puszczą gujańską......... 26. Kochani Akawoje o brzydkich zwyczajach .... 27. Gdzie Jerzy Golas jest figurą......... 28. Wioska wykolejonych Indian......... 29. Tragedia u stóp Roraimy.......... 30. Raj małych rybek............. 31. Indianie i czapla............. 32. ,,Betsy, nie pij kawy!"........... 33. Zachwycający ryk w nocy........... 34. Przewodnik, tłumacz i przyjaciel Paul...... 35. Medal ma dwie strony........... 36. Bycza książka dwóch adwentystów....... 37. Popełniam same gafy............ 38. Pokraczna uroda dziewoi Leony........ 39. Lekomania............... 40. Kwiaty w puszczy i morpho......... 41. Płodną ścieżką przez puszczę........."' 42. National Geographic Magazine........ 43. Ludzie, motyle i kurze jaja.......... 44. Kto odkrył kapibarę?............ 45. Antinousy, ojcowie pielgrzymi i Fragonardy .... 46. Marzenia i żądze Paula........... 47. Rybka dwudyszna ............ 48. Motyle ageronie............. 49. Czyja przegrana?............. 50. Żegnając dolinę Paruimy.......... 51. Kwiaty na rzece............. 52. Allicock szalejący............. 81 84 87 90 93 98 101 102 106 109 111 114 120 123 126 139 131 135 136 139 142 144 148 149 152 155 156 157 y 2.1 VI. GEORGETOWN (Amerykański superfilm) 53. Samson i cuda świata................ 161 VII. S A W A,NWjY iliJJ rilSDSI (Łagodni Indianie Makuszi i wspaniały ród Melville'ów) 54. Sawanny Rupununi................. 165 55. Szczep Makuszi................... 168 56. Cukierki i ciastka dla Makuszi ............. 173 57. Melville'owie................ ... 176 58. Upiorna bajda jeziora Parime.............. 180 i VIII. SZIIA GÓEJE BSSBQUIBO (Wajwaje — Indianie jeszcze szczęśliwi) 59. Moja najtrudniejsza wiza............... 187 60. Żywotność Wajwajów ................ 191 61. Z dwóch stron bariery................ 194 62. Martwe i żywe kartki historii.............. 198 63. Blisko siódmego nieba................ 201 64. Pastor i pokonany czarownik.............. 205 65. Urocza noc i urocze śniadanie.............. 210 66. „God did it!"................... 213 67. Dziewuszki na skale a szczęście.............. 217 68. Dokąd zmierzasz, Indianinie ?.............. 222 69. Przymilna wioska Onomto............ . . f. . 226 70. Lusterko z aktem białej kobiety............. 231 71. Wajwaje strzelają trafnie............... 235 JE 7 /v \ Cabacaburi 7 U I A N A BRYt !Tumert Kkfnararw Hąuth Barkika Lotnisko i Atkinson wAmsterdam YENNE P^łtARĄIMA ^> tik G U J A NA/F R. Kanashe