CHRISTOPHER HYDE SKAZANI NA ZAGŁADĘ Część pierwsza CHINOOK Piątek, trzydziesty listopada WYŁĄCZNIE DO UŻYTKU SŁUŻBOWEGO W przypadku ogłoszenia alarmu CHINOOK musi zostać nawiązany kontakt ze wszystkimi człon- kami zespołu, ą wszelkie przepustki trącą ważność. Żołnierze powinni w ciągu dwóch go- dzin zameldować się w dowództwie dywizji, gdzie otrzymają szczegółowe instrukcje. Jeśli alarm nie zostanie odwołany w ciągu dwunastu go- dzin, automatycznie zmieni status na BLACK ROLLER. Wówczas żołnierze mają zapoznać się z zawartością posiadanych zapieczętowanych roz- kazów. Tam znajdą dalsze wytyczne. (-) Pułkownik-porucznik James H. Wright dowódca oddziału specjalnego numer 7 AMCCOM Okręg Rock Island Rock Island, Illinois sekcja l, numer l, strona 5 BM-31-210 Rozdział pierwszy Godzina szesnasta Jesień zawitała do New Hampshire i lesiste wzgórza otaczające miasteczko Je- richo Falls z zielonej zmieniły barwę na złotoczerwoną. Dawno już minęły ostatnie dni lata i przyroda sposobiła się do nadejścia śnieżnej jak zwykle zimy. Był trzydziesty listopada. Już niedługo słońce schowa się za horyzontem i zapad- ną ciemności. Przedtem niewielką dolinę okryje cień, a wraz z nim nadleci chłodny wiatr, niosący zapach brzozowego dymu. Zrobi się tak zimno, że powierzchnię stawu Drakę'a pokryje cieniutka, błyszcząca warstwa lodu. Wzdłuż porośniętych drzewami ulic Frenchtown i River Park suche, koloro- we liście będą poruszać się na wietrze jak dzieci poprzebierane za duchy i gobli- ny. Maluchy, biegające od drzwi do drzwi z torbami pełnymi przygotowanych przez Towarzystwo Wzajemnej Pomocy „Orfeusz" cukierków, orzechów i cia- stek, będą j e sprzedawały zbierając fundusze na odrestaurowanie Sceny Teatral- nej imienia Earla Alexandra Coolisa, zajmującej środek Placu Komunalnego. Drzewa szepczą ostrzeżenie przed zbliżającym się niebezpieczeństwem, ale dzieci na tyle małe, by wierzyć w Halloween, nie zdają sobie sprawy, że opowieści, którymi wzajemnie się straszą, są niczym w porównaniu z realnymi koszmarami świata dorosłych. Nikt, stary czy młody, nie przypuszcza nawet, że dla większości mieszkańców Jericho Falls dzisiejsze święto Halloween będzie ostatnim w życiu. Karen Slater spacerowała tam i z powrotem po zniszczonych, skrzypiących deskach niewielkiej, starej sceny, z dłońmi wciśniętymi w kieszenie kłującej w oczy, jaskrawopomarańczowej, pikowanej kurtki narciarskiej. Oddychała szybko ze zdenerwowania, a obłoki pary ulatywały w chłodne powietrze. Jej długie, ciemne włosy ukryte były pod czapką, tylko kilka kosmyków opadało na zaróżowione policzki. Miała owalną twarz i błyszczące energią oczy. - Czasami w tej dziurze jest tak okropnie, że chce mi się wyć - mruknęła. Zdążyła się już przyzwyczaić do tego, że ostatnio bardzo się zmieniła. Miała świadomość, że stała się atrakcyjną dziewczyną, choć może ze zbyt szczupłymi nogami i nieco za małymi piersiami. Ale w tej chwili zupełnie nie dbała o to, jak wygląda. - Derek złapał chyba grypę. Gdyby nie to, wszystko byłoby w porządku - powiedział Billy Coyle, siedząc na przegniłych schodach, u stóp których rosła trawa w kolorze miedzi. Miał szesnaście lat, o rok więcej niż Karen. Jego blond włosy kontrastowały z jej ciemnymi. Bez wątpienia był najprzystojniejszym uczniem szkoły średniej E. A. Coolisa. W kurtce koloru groszku, sztruksowych spodniach i ręcznie robionych kowbojkach wyglądał jak żywcem wyjęty z jakie- goś magazynu mody. Gdyby jego ojciec nie nazywał się Luther Coyle i nie był rządzącym żelazną ręką burmistrzem, a także stałym przewodniczącym Izby Go- spodarczej, można by uznać Billy'ego za chodzący ideał. Karen prychnęła i podeszła do szczytu schodów. Usiadła, objęła Billy'ego i na moment przytuliła policzek do jego ramienia. - Nie chodzi o Dereka - powiedziała wreszcie. - Nie powinniśmy być od niego uzależnieni. Przecież nie żyjemy w latach pięćdziesiątych. - W Jericho Falls ciągle jest trzydzieści lat do tyłu - odpowiedział ze śmie- chem. - Przecież wiesz, że tutaj tak naprawdę nic się nie zmienia. - Jasne, że wiem. I o tym właśnie mówię. Rozejrzyj się dokoła. Wyciągnęła przed siebie wolną rękę, wskazując otaczający ich plac. Kiedyś Plac Komunalny stanowił centrum Jericho Falls i nadal pozostawał sercem miasteczka, choć na wschodzie, wzdłuż Mountain Creek, powstała nowa dzielnica biznesu, a część funkcji pałacu przejął Strip - przedłużone w głąb mia- sta odgałęzienie drogi numer 115A. Mieszkańcy Frenchtown, szukający tanich ubrań, robili teraz zakupy na Stripie, a jedli u Arniego. Mimo to plac wciąż miał swoją klasę. Uformowane w prostokąt budynki otaczały estradę i park z szerokimi aleja- mi obsadzonymi wiązami i klonami, tak starymi jak miasteczko. Najwspanial- szym gmachem był Stark Hali, zbudowany w stylu neorenesansowym, z wysmu- kłymi białymi kolumnami, portalami, kopułami oraz zegarem. Powstał w tysiąc osiemset pięćdziesiątym ósmym roku, zastępując spalony budynek sądu, i otrzy- mał imię po największym bohaterze New Hampshire. Pułkownik John Stark uczest- niczył w wojnie wyzwoleńczej i zasłynął jako autor motta całego stanu: „Żyj wol- nym lub zgiń". Obok mieściły się remiza ochotniczej straży pożarnej, komisariat, a w rogu bank Jericho Falls Sayings and Loan. Po przeciwnej stronie placu znajdował się ciąg handlowy - szereg sklepów przeplatanych biurami, z obu stron ograniczony hotelem „Old Empire" i sklepem Woolwortha. Naprzeciw tego ostatniego stał „Bo-Peep Grill", gdzie już niemal od pięćdziesięciu lat gromadziła się młodzież. Obok zaś wznosił się budynek Mur- ray, porośnięty bluszczem tak dokładnie, że nie było widać jego czerwonych ce- gieł. Znajdowało się tu jedyne w miasteczku kino, wyświetlające filmy we wtorki, czwartki, piątki oraz w sobotnie przedpołudnia. 10 - Zabita dechami dziura - orzekła Karen. - Czasami mam wrażenie, że się tu duszę. - Nie jest tak źle. - Jasne. - Skrzywiła się. - Dla ciebie na pewno. Jeździsz do Nowego Jorku i Bostonu cztery, pięć razy do roku. Mój ojciec nigdy się stąd nie rusza. - Za trzy lata pójdziesz do college'u. To nie tak długo. - Zgadza się. Ale w niczym nam to teraz nie pomoże, prawda? - Nie, chyba nie - przyznał chłopak. Odwrócił głowę i rozejrzał się po wi- trynach sklepowych, aż wreszcie zatrzymał wzrok na aptece Havelocka. - Może mógłbyś tam po prostu wejść i je kupić - zasugerowała Karen, po- dążając za jego wzrokiem. - Nie da rady. Pan Havelock natychmiast zatelefonowałby do mojego ojca. Lepiej nie. - Może poprosimy Bodo, żeby nam pomógł - mruknęła, ruchem głowy wska- zując barczystego osiłka powoli idącego chodnikiem. Bodo „urodzony głupek" Bimm, choć dobiegał czterdziestki, miał umysł sześcio- latka. Nocami pracował w Gaś Bar obok motelu „Slumber-King" na skraju miasta. Reprezentował taki poziom, że trzeba było samemu sobie wydawać resztę za paliwo. Nikt nie wiedział, skąd pochodził ani gdzie mieszkał wcześniej, ale na dobrą sprawę nikogo to nie obchodziło. Przyzwyczajono się do jego obecności i trakto- wano jako stały element miasteczka. - Pewnie wróciłby z parą gumowych rękawiczek - odpowiedział Billy, pa- trząc jak Bodo przemierzywszy Grand Street wchodzi do „Bo-Peep". - No to co zrobimy? - Nic. Bez Dereka nie da rady. - Na pewno nic ci nie zostało? - Na pewno. Ostatnią zużyliśmy, kiedy twój ojciec musiał zawieźć tamtego faceta do Concord, pamiętasz? - Tak, pamiętam. Jak zawsze było miło, ale nie tak cudownie, jak opisywano to w książkach. Zaczynała posądzać się o oziębłość, ale potrafiła podniecić Billy' ego i to wystar- czało, przynajmniej na razie. - Jesteś pewna, że są potrzebne? Karen pokiwała głową. - Jestem w środku cyklu. To zbyt niebezpieczne. - Chwyciła go za rękę i de- likatnie pocałowała w policzek. - Przyjdziesz? Siedzę przy dziecku do wpół do dziesiątej. Crawfordsowie obiecali, że sienie spóźnią. Możemy robić... inne rze- czy, wiesz, a poza tym moglibyśmy iść razem na zabawę. - W porządku. Chyba tak będzie najlepiej. - Cholera! - szepnęła Karen kryjąc się za chłopcem, gdy na placu pojawił się znajomy, niebieski ford. Wóz skręcił na parking przed Stark Hali. Wyjrzała zza ramienia Billy' ego, obserwując wysokiego, ciemnowłosego mężczyznę w brą- zowej skórzanej kurtce z wełnianym kołnierzem, który wysiadł z samochodu i szyb- kim krokiem wbiegł na schodki prowadzące do komisariatu. 11 - To tata. Miałabym kłopoty, gdyby mnie tu zobaczył. Powinnam wrócić do domu zaraz po szkole i odrobić lekcje. - Odczekała, aż ojciec zniknął w budyn- ku, i wstała. Pochyliła się i mocno pocałowała Billy'ego, na chwilę wsuwając chłod- ny język do jego ust. - O siódmej - rzuciła. - O wpół do ósmej dzieciak będzie już spał. Zostanie nam mnóstwo czasu. W porządku? - Tak. Pocałowała go jeszcze raz i przebiegła przez plac. Billy Coyle odczekał jesz- cze kilkanaście sekund i także się podniósł. Z żalem popatrzył na aptekę, a wresz- cie zrezygnowany pokręcił głową i obrócił się na pięcie. Komisariat Jericho Falls mieścił siew piętrowym budynku z ciosanego kamie- nia. Kiedyś był tu dom pogrzebowy Bullera. Kolejne przeróbki nie zdołały pozba- wić wnętrz ponurego charakteru. We frontowej części znajdowały się biura, a duże pomieszczenie od zaplecza, kiedyś „przebieralnia", zostało przerobione na areszt i kostnicę, zbędną od czasu zbudowania centrum medycznego. W upalne letnie dni czuło się tu jeszcze odór formaliny, a niejeden pijak, zamknięty na noc w areszcie, twierdził, że miejsce to nawiedzają duchy byłych klientów. Jack Slater - szeryf okręgu Kancamagus i dowódca sił policyjnych złożo- nych z sześciu mężczyzn i kobiety - rozpiął kurtkę, minął masywne, drewniane drzwi wejściowe, a później szklane, prowadzące do części biurowej. Dyżurka była niewielka, a wrażenie ciasnoty potęgowała jeszcze wysoka lada przedzielająca pomieszczenie na pół. Rząd świetlówek pod sufitem burczał irytu- jąco; Slater zmrużył oczy przed ich jaskrawym światłem. Po drugiej stronie kon- tuaru stały cztery biurka, ale Lisa Colchester była w pomieszczeniu sama. Prze- glądała ostatni numer „People". Miała trzydzieści lat, o dziesięć mniej niż jej szef, i nadal pozostawała panną. Twarz znaczyły jej blizny po trądziku, a wydatny biust wyraźnie kontrastował z resztą niedużego ciała. Obrazu dopełniały krótkie, matowe włosy mysiego kolo- ru. Ale podczas egzaminów wstępnych w Manchester uzyskała najlepszy wynik w klasie, strzelała lepiej od wszystkich współpracowników, włącznie ze Slate- rem, i odznaczała się niezachwianie optymistycznym stosunkiem do świata. Podniosła wzrok znad pisma i na widok przełożonego uśmiechnęła się rado- śnie. Wstała i podeszła do kontuaru. - Coś się dzieje? - zapytał Jack, przeglądając leżący na ladzie dziennik. Jako szef policji i szeryf okręgowy mógł spokojnie pracować od dziewiątej do siedem- nastej, jednak razem z innymi uczestniczył w patrolach na zmiany. Dzisiaj miał zaplanowaną służbę od szesnastej do północy. - Nic szczególnego - poinformowała Lisa. - Zeke nadzoruje finał małej ligi w parku, a Norm krąży po Frenchtown. - Co z Van Heusenem? - Jest w centrum medycznym na treningu. Wpisał to do dziennika. - Mamy kogoś za kratkami? 12 - Jeszcze nie. Jest za wcześnie. - W porządku - mruknął kiwając głową. - Idę do „Bo-Peep" na kawę. Niech wszyscy, którzy pełnią dziś służbę, zgłoszą się tu o siedemnastej. - Wskazał krót- kofalówkę przypiętą do paska. - Wywołaj, gdybym był potrzebny. - Jasne. - Lisa zerknęła na zegarek. - Pamiętałeś o zastrzyku? - Zrobię go po powrocie. - Uśmiechnął się. - Dziękuję za przypomnienie. - To część moich obowiązków - odpowiedziała odsłaniając zęby. - Uprze- dziłam Changa, żeby nie pozwalał ci jeść tych słodkich pączków, więc nawet o nie nie pytaj. - Twarda z ciebie babka. - Zgadza się, szefie. Jack, Jake, Slater, przy oficjalnych okazjach szeryfie, ale szefie? Lisa była jedyną osobą zwracającą się czasem do niego w ten sposób i Slater czuł się wtedy zakłopotany, wiedząc jak niewielką w rzeczywistości władzą dysponuje. Zapiął kurtkę i wyszedł z komisariatu. Postawił kołnierz i wbił dłonie w kieszenie, kie- rując się do „Bo-Peep Grill" po przeciwnej stronie placu. Szef policji Jack Montgomery Slater. Funkcja nie mówiła jednak niczego o człowieku. Tydzień temu skończył czterdzieści lat, co zostało uczczone trzypię- trowym tortem - każde piętro o innym smaku - upieczonym przez jego córkę Karen. Zamiast kartki z życzeniami przeszukała swoje stare zabawki, wybierając spośród nich lalki Kena i Skippera. Kena przebrała w policyjny mundur i połą- czyła go ze Skipperem kajdankami zrobionymi z aluminiowej folii. Przykleiła to wszystko do deski kupionej w Craft House na Main Street i wyrzeźbiła na niej napis: „Tatusiowi. Twoja na zawsze, Karen". Był wzruszony widząc, j ak się napracowała, ale j ednocześnie zrozumiał ukrytą aluzję. To on podjął decyzję o powrocie do Falls, ona zaś musiała się podporząd- kować. W wieku piętnastu lat zaczynała ją dręczyć ta sama chęć poznania świata, co niegdyś jej ojca. Jericho Falls stało się dla dziewczyny nudną, przyprawiającą 0 klaustrofobię klatką. Nie było dnia, by nie pomyślała, że żyją w społecznym 1 kulturalnym zaścianku. Nie rozumiała, że po trzyletniej służbie w żandarmerii w Wietnamie, nieudanym małżeństwie i nabawieniu się nieuleczalnej choroby, Je- richo Falls było wprost wymarzonym miejscem dla ojca wychowującego samot- nie dorastającą córkę. Bezpieczną przystanią dla statku, który zwiedził już cały świat i chciał zarzucić kotwicę w jakiejś cichej zatoce. Przeszedł na drugą stronę ulicy. Czterdziestka. Kiedyś uznałby się za dinozau- ra, ale pokonanie tej bariery nie zrobiło teraz na nim większego wrażenia. Mruknął coś pod nosem i uśmiechnął się do siebie. Już dawno temu przeszedł kryzys wieku średniego, ładując dyplomatów do helikopterów na dachu ambasady w Sajgonie. Otworzył drzwi „Bo-Peep" i wszedł do środka. W nozdrza natychmiast ude- rzył go zapach frytek, które przysporzyły Changowi sławy. Restauracja mieściła się w długim, wąskim pomieszczeniu przyklejonym do kina Murray. Duże okna wychodzące na plac zawsze były zasnute skraplającą się parą wodną. Zazwyczaj o tej porze dnia stołki przy barze i tuzin stolików pod ścianą okupowała mło- dzież. Ale dzisiaj, w Halloween, panowały tu pustki. Tylko Chang siedział przy 13 otwieranej korbką, staromodnej kasie, czytając „Leader Post", a przy barze nad kubkiem kawy pochylał się Bodo Bimm. Slater usiadł przy stoliku najbliżej drzwi, a właściciel bez słowa przyniósł mu duży kubek kawy. Wytarł ręce w długi, poplamiony fartuch i usiadł naprzeciw gościa. Sięgnął do kieszeni po zapałki, wyjął zza ucha camela i zapalił. Westchnął ciężko i oparł ręce na podłokietnikach. - Cholera, ależ mi się dłuży ten dzień! - mruknął Chang. Był niskim, łysieją- cym Azjatą. Mówił z akcentem rodowitego mieszkańca New Hampshire, bez śla- du chińskich naleciałości. Urodził się już w Ameryce, a restauracja należała do jego rodziny od półwiecza. - Taki ruch? - zapytał Slater znad kubka. - Inspekcja -jęknął właściciel. - Stanowa komisja zdrowia, Frank Rifkind udający strażaka i jacyś idioci z Manchesteru sprawdzający, czy instalacja nowej frytkownicy jest zgodna z przepisami. - Jak sobie poradziłeś? Chang był znany w całym okręgu z ciągłego uskarżania się na administracyj- ne działania powodujące „tłumienie ducha przedsiębiorczości, który pozwolił temu krajowi dojść do tego, czym jest dzisiaj". Wystarczyła najmniejsza zachęta, by rozwinął wachlarz tyrad poświęconych prowadzeniu własnego interesu. Slater, jak wszyscy w Jericho Falls, nasłuchał się ich już wielokrotnie. - Bardzo dobrze. Nie znaleźli karaluchów. Frank nie wygrzebał ani jednej zatłuszczonej szmaty, a ten facet z Manchesteru uznał instalację za „solidną, pro- fesjonalną robotę". - Czyżbyś sam j ą wykonał? - Jasne, że tak! - oburzył się gospodarz. - Wiem znacznie więcej o frytkow- nicach niż ci wszyscy kontrolerzy razem wzięci. To kolejny przykład wtrącania się władz do spraw zwykłych obywateli. Jack wyczuł, że zaraz rozpocznie się kolejny wykład, więc spróbował zmie- nić temat: - Wszystko gotowe na wieczór? - Uhm - przytaknął Chang. - Paulette Doyle przyszła tu rano ze swoją sza- rańczą, żeby uzgodnić szczegóły dotyczące zabawy w ratuszu. Była nieco zawie- dziona, że nie zapewnię za darmo śmietanki i cukru, jakby kawa i kubeczki to było mało. Brakowało jeszcze sporo do południa, a nawet z końca sali czuło się od niej Binacę. Ciekawe. - Była pijana? - Można powiedzieć, że była w wyjątkowo pogodnym nastroju - odpowie- dział ostrożnie restaurator. Slater łyknął kawy, by powstrzymać uśmiech. - Nie jest łatwo być żoną Dave'a Doyle'a - stwierdził po chwili. - To prawda. Choć miał raptem trzydzieści pięć lat, Dave Doyle zdążył już umoczyć palec w każdym lepszym interesie w miasteczku. Był prezesem Izby Gospodarczej Mło- dych, wspólnikiem firmy Frame, Doyle i Van Heusen, lokalnym asystentem sena- tora Barretta O'Neilla, najsławniejszym synem Jericho Falls, a dodatkowo zasia- 14 dał w radzie miejskiej i szkolnej radzie nadzorczej. Ale przede wszystkim był osobistym doradcąi adwokatem Luthera Coyle'a, co przynosiło mu większe pro- fity niż wszystkie inne funkcje razem wzięte. Po miasteczku krążyły plotki, że zaniedbuje obowiązki małżeńskie, a Paulette znalazła sobie kogoś chodząc latem na korty tenisowe do Old Creek Park. - No, może bym coś zjadł - rzekł wreszcie Jack. Nie miał ochoty wysłuchi- wać plotek na temat moralności Paulette Doyle. - Jajka i tosty z pełnego zboża. Bez frytek - powiedział Chang wstając. - To propozycja czy stwierdzenie? - To jeden z zestawów zalecanych przez doktora Payne'a. Rembrandt Payne był szefem centrum medycznego Jericho Falls, a jednocze- śnie lekarzem Jacka od czasów jego dzieciństwa. Gdy doktor dowiedział się, że u Slatera wykryto cukrzycę, zareagował ostro, uprzedzając, że ktokolwiek nakar- mi go czymś niewskazanym, będzie miał z nim do czynienia. Pokątne udostępnia- nie policjantowi pączków albo frytek mogłoby skończyć się dla „Bo-Peep" nasła- niem kontroli, a nawet cofnięciem preferencji w banku. Chang doskonale wie- dział, że nie są to groźby bez pokrycia. - W porządku. - Jack także był przekonany, że nie ma o co się spierać. Prze- cież powinien odżywiać się zdrowo dla własnego dobra. - Tylko przynajmniej niech jajka tym razem będą ścięte. Mam już dość rozmoczonych tostów. - Zaraz ci przyniosę. Po dwudziestu minutach, skończywszy posiłek, Jack wrócił do komisariatu. Wszystkie trzy biało-zielone wozy patrolowe stały równo zaparkowane na zare- zerwowanych miejscach obok jego prywatnego forda. Zerknął na zegarek. Było pięć po piątej i zaczynało się ściemniać. Rozpoczynająca się zmiana trwała od siedemnastej do pierwszej następnego dnia. Pełnić j ą miało trzech ludzi: Norm Lombard, harujący za dwóch teraz, gdy jego żona spodziewała się dziecka, nowicjusz Charlie Hill i Tom Dorchester - najbardziej do- świadczony z całej trójki. Wszyscy czekali na Slatera w biurze, siedząc przy biur- kach, popijając kawę i gawędząc z Lisa Colchester, nadal tkwiącą przy radiu. Na wi- dok szefa dziewczyna wstała i szybko włożyła kurtkę, którą wzięła z oparcia krzesła. - Dzięki Bogu! - mruknęła. - Ci trzej faceci doprowadzali mnie już do sza- łu. - Poczekała, aż Jack uniesie ruchomą część kontuaru, i opuściła swoje stano- wisko. - Będę w domu, gdyby coś się zdarzyło - rzekła, stojąc już przy drzwiach. - Nie umówiłaś się na zabawę? - zapytał Dorchester śmiejąc się znacząco. Siedział z nogami na biurku i kubkiem kawy umiej ętnie ustawionym na rozepchnię- tym przez piwo brzuchu. - Pocałuj mnie gdzieś - warknęła Lisa, pokazując mu wystawiony palec, za- nim zatrzasnęła za sobą drzwi. - Czemu j ą zaczepiasz? - zapytał Slater, posyłając swemu zastępcy złe spoj- rzenie. - Sam jesteś daleki od ideału. - Nie miałem niczego złego na myśli. Dorchester popatrzył na zwierzchnika z niewinną miną. Bladoniebieskie zim- ne oczy dziwnie kontrastowały z uśmiechniętą twarzą. Był o dobre dziesięć lat 15 starszy od Slatera i zapewne dlatego zdarzało mu się czasem okazywać niesub- ordynację. Nie stał się jeszcze alkoholikiem, ale niewiele mu do tego brakowa- ło, o czym doskonale wiedziało całe miasteczko. Odznaczał się także wybucho- wym charakterem i Jack był pewien, że pewnego dnia dojdzie między nimi do naprawdę poważnego spięcia. - Po prostu zostaw ją w spokoju, dobrze? - Usiadł przy radiu i odwrócił fo- tel w stronę zgromadzonych. - Zapoznaliście się już z planem i zadaniami na dziś? Przytaknęli zgodnie. Dorchester jak zwykle sprawiał wrażenie znudzonego, Hill pełnego zapału, a Norm Lombard miał wyjątkowo myślącą minę. Jack i Norm byli niemal rówieśnikami i przyjaźnili się od dawna. Żona Norma, Lois, występo- wała w roli swatki niemal od chwili powrotu Slatera do Falls; przedstawiała go każdej godnej uwagi pannie. - Dlaczego Norm znowu ma służbę przy radiu? - zapytał Corchester. - Cały wieczór siedzi na tyłku, a my szwendamy się po okolicy. - On przynajmniej nie pójdzie spać gdzieś w kącie - odciął się Jack. - W po- rządku, do rzeczy. Jak wspomniał Tom, Norm aż do końca zmiany zostanie przy radiu. Od osiemnastej do dwudziestej pierwszej Tom ma patrolować Frenchtown. Charlie, ty zajmiesz się River Park i Hill. Mnie pozostaje centrum. Mam pojawić się na zabawie w Stark Hali, więc to sprawiedliwy podział. - Zerknął na Dorche- stera. -1 nie szalejcie dziś za bardzo. Mamy Halloween. Strzelanie fajerwerków i przecholowanie z piwkiem to nie podstawa do aresztowania. - Więc jak określić granicę? - zapytał najstarszy policjant. - Wystarczy posłużyć się zdrowym rozsądkiem. Namydlenie przedniej szy- by w samochodzie to j eszcze nie wandalizm, ale niszczenie nagrobków na cmen- tarzu to co innego. Przede wszystkim uważajcie na mniejsze dzieci. Zeke rozdał im na szczęście kilkaset światełek odblaskowych, więc będziecie mieć nieco uła- twione zadanie. - Od dziewiątej mam się zająć sto piętnastą i Old River Road? - zapytał Tom. - Zgadza się. Masz jakieś zastrzeżenia? - Nie. Nie widzę tylko sensu. O tak późnej porze nikogo przecież nie będzie na autostradzie, a na Old River Road można by z powodzeniem uprawiać kukury- dzę. - Być może, ale Zeke kilka nocy temu zauważył tam jakieś dzieciaki. Warto to sprawdzić. - Pewnie to ci z młyna - mruknął Dorchester zapalając papierosa. - Wątpię, Tom - włączył się do rozmowy Norm Lombard. - To spokojni ludzie. Stawiam raczej na gang Vince'a Wrigleya. - Zawsze masz coś do mieszkańców Frenchtown. A tych wszystkich boga- czy z Hill najchętniej pocałowałbyś w dupę. Dorchester był synem kamieniarza z Frenchtown, zatrudnionego w starych kamieniołomach Notch na zachód od miasta. Według jego kryteriów każdy wy- chowany na wschód od centrum był dupkiem. Ojciec Lombarda, zmarły wiele lat temu, pełnił funkcję księgowego w okręgowej izbie skarbowej. Norm, przyzwy- 16 czajony już do takich docinków współpracownika, nauczył sieje ignorować i te- raz skupił całą uwagę na Slaterze. - Mieliśmy jakieś wezwania do pożarów? - zapytał. Straż pożarna Jericho Falls składała się z ochotników, a zgłoszenia kierowa- no do komisariatu. W razie konieczności dyżurny obsługujący radio wciskał przy- cisk uruchamiaj ący starą syrenę alarmową, zamontowaną na wieży zegarowej Stark Hali. Przyjęło się, że długość jej sygnału określała stopień zagrożenia. - Kirby Jones j est w domu. Niemal cała reszta aż do północy będzie na zaba- wie. Jeśli trzeba, daj krótki sygnał, a później przekaż adres przez radio. - Jasne. - Coś jeszcze? Charlie Hill podniósł rękę jak uczeń na lekcji. - Jeśli mam krążyć po Hill, to rejon obejmuje zasięgiem także centrum me- dyczne, prawda? - Oczywiście - odparł Jack. - W związku z imprezą będzie tam tylko kilko- ro ludzi z personelu - dodał przewidując kolejne pytanie. - Gdyby potrzebowali od nas pomocy, kontaktuj się z Normem. - Popatrzył wyczekująco po twarzach podwładnych i wstał. Zaczynał odczuwać pierwsze symptomy rosnącego pozio- mu cukru we krwi. Zacisnął zęby, wiedząc, że jak najszybciej musi zrobić sobie zastrzyk. - W porządku, panowie, to wszystko. Spotykamy się znowu o pierw- szej. Spróbuję zdobyć od organizatorów zabawy jakieś jedzenie. Charlie Hill i Tom Dorchester wstali i bez pośpiechu opuścili biuro; Norm Lombard usiadł przy radiu i zawiesił na szyi stare słuchawki. - Nic ci nie jest, Jack? - zapytał marszcząc brwi. Slater pokręcił głową, czując pot występujący na czoło. Szaleństwem było lekceważenie doskonale znanych reakcji organizmu, podczas gdy cały sprzęt do robienia zastrzyków znajdował się niemal w zasięgu ręki, za zamkniętymi drzwiami jego biura. Ale czasami przez tych kilka minut czuł potrzebę udawania, że jest zupełnie zdrowym człowiekiem. - Jasne, Norm - odpowiedział zmuszając się do uśmiechu. - Czuję się świet- nie. Ulice roją się od postaci z piekła rodem. Kolejna nudna noc w Jericho Falls. Arnie Redenbacher siedział w „Bretton Woods Donut King" i moczył nie- zbyt świeże ciastko w trzecim już kubku kawy. W jasno oświetlonej restauracji było stanowczo za gorąco. Zaczął się pocić. Za wielkim oknem, wychodzącym na drogę New Hampshire 302, zapadł już zmrok i zatarł kontury Góry Waszyngtona. Zerknął na zegarek i stwierdził, że dochodzi dziewiętnasta. Jeszcze kilka minut i będzie musiał ruszać. To dobrze, bo nie miał już ochoty na te podstarzałe pączki. Cały dzień bolał go żołądek i czuł, że nadal coś jest z nim nie w porządku. Arnie miał pięćdziesiąt siedem lat i był niechlujnym typem z dwudziestokilo- gramową nadwagą oraz niezbyt sprawnym umysłem. Gdyby nie uczestniczył w woj- nie koreańskiej, zapewne skończyłby w kryminale, lecz służba w armii dała mu umiejętność, dzięki której od tamtego czasu wiódł przyzwoite życie. 17 2 - Skazani na zagładę Arnie był mianowicie kierowcą. Rozklekotanymi dżipami woził generałów po obszarze działań wojennych, a zagranicznych korespondentów do czerwonej dzielnicy Seulu. Później jeździł taksówkąpo Manchesterze, przewoził amerykań- skie papierosy do Quebecu, zaś wielkimi cysternami mleko z j ednego krańca New Hampshire w drugi. I szczerze nienawidził tej roboty. W jego wyobraźni niebo to miejsce, gdzie nie dałoby się znaleźć żadnego pojazdu kołowego. Ale mając na uwadze własną przeszłość, liczył się z tym, że trafi raczej do autostradowego piekła, gdzie jedna za drugą, w nieskończoność ciągną się budki do pobierania opłat. Popatrzył na fusy na dnie kubka. Gdzieś w zakamarku jego wolno pracujące- go mózgu pojawiła się myśl, że właściwie mogłoby być gorzej. Miał stałą pracę i nigdy się nie nudził. Starczało mu pieniędzy na przyzwoite mieszkanko, zaś re- gularnie raz na miesiąc mógł sobie pozwolić na wyprawę do Bretton Woods, gdzie nie żałował forsy na alkohol; stać go było także na odwiedzenie jakiejś prostytutki w Manchesterze. Miał świadomość, że to zlecenie jest wyjątkowe, ale od dwóch lat nie zasta- nawiał się nad powodem specjalnych procedur i podejmowanych środków ostroż- ności. Właściwie nigdy go specjalnie nie obchodziło, czemu właściwie mają słu- żyć. Jego brak wyobraźni, dociekliwości i ogólnie rzecz biorąc inteligencji, spra- wiał, że idealnie nadawał się do wykonywanej pracy. Otrzymywał zlecenia bezpośrednio od dyspozytora - pana Simingtona - i wykonywał je idealnie we- dług instrukcji. Zawsze było identycznie. Ostatniego dnia każdego miesiąca odbierał tę samą, nie oznakowaną, ciemnozieloną furgonetkę ecoline z Brown Avenue Yard i je- chał do Bretton Woods autostradą międzystanową 93, przez góry. Szesnaście ki- lometrów przed Franconią skręcał w drogę stanową 3 i był na miejscu po połud- niu. Miał obowiązek dotrzeć tam przed siedemnastą. Ustawiał samochód na par- kingu przy Main Street, zamykał go i szedł do kina. Pod żadnym pozorem nie wolno było mu wrócić do wozu przed dziewiętnastą piętnaście. Później przejeżdżał przez Bretton Woods, mijał tory pnące się po zboczu góry Waszyngtona, skręcał w drogę stanową 302 i kierował się na południe, w stro- nę Hart's Location i Notchland. Nie korzystał z międzystanówki, choć oznaczało to jazdę dłuższą drogą przez góry. Za Notchland opuszczał drogę stanową 302 i podążał na wschód, później na południe i zachód, wędrując skomplikowaną tra- są, która w rezultacie doprowadzała go do Jericho Falls. Została ona wyznaczona tak, by podróżował przez najrzadziej zaludnione okolice, autostradami o najmniejszym natężeniu ruchu. Wóz miał wmontowany ogranicznik, uniemożliwiający przekroczenie prędkości dziewięćdziesięciu kilo- metrów na godzinę, a na desce rozdzielczej umieszczono urządzenie przypomi- nające tachometr. Wyglądało ono podobnie jak rekorder przebiegu lotu w samo- lotach, lecz j edyny widoczny wskaźnik miał oznaczenia w milach, więc Arnie był przekonany, że to rodzaj odometru. Równocześnie z prowadzeniem furgonetki z Bretton Woods na parking w Je- richo Falls, Redenbacher miał za zadanie co pół godziny, od chwili opuszczenia 18 parkingu, naciskać duży, niebieski klawisz na odometrze. Przypominał mu o tym wibrujący, nieprzyjemny dla ucha brzęczyk. Miał nacisnąć go także w przypadku postoju po paliwo, za potrzebą lub gdyby samochód nawalił. Dojeżdżając do Jericho Falls, Arnie skręcał w Old River Road, mijał rzekę Jericho i trasą 115A przecinał Strip, kierując się do Airport Road, po przeciwnej stronie miasteczka. Tam ponownie skręcał na południe i minąwszy farmę Drakę 'a trafiał na niewielkie lotnisko z jednym pasem startowym, gdzie miał zaparkować przed niewielkim, przypominającym pudełko biurem Coyle Air Seryices. Wcho- dził do środka, oddawał kluczyki pierwszej napotkanej osobie, nalewał sobie kawy, siadał i czekał. Dokładnie pół godziny później człowiek z jego kluczykami wra- cał i Arnie mógł już odprowadzić samochód. Jeździł tą trasą już dwa lata i na pamięć znał każdy jej kilometr. Kiedyś, zatrzymawszy się na stacji, by skorzystać z toalety, odczuł ogromną pokusę sprawdzenia, co takiego przewozi regularnie z Bretton Woods na lotnisko w Jericho Falls. Wypróbował wszystkie klucze od samochodu, ale żaden nie pa- sował do potężnych zamków, przesuwanych drzwi bocznych i tylnych, dwuskrzy- dłowych, otwieranych na boki. Za kabiną zainstalowano stalową ścianę, oddzielającą kierowcę od pomiesz- czenia bagażowego, więc bez łomu lub palnika nie było możliwości dostania się do środka. To wystarczyło, by zniechęcić go do jakichkolwiek działań; nigdy wię- cej już o tym nie myślał. Jeśli firma nie chciała, by ktokolwiek wiedział, co prze- wozi, to jej sprawa i nikogo więcej. O dziewiętnastej osiem, w piątek, trzydziestego listopada, Arnie Redenba- cher wyszedł z „Donut Kinga" i ruszył na parking, jednocześnie przełykając śli- nę, by pozbyć się niemiłego pieczenia w gardle. Zboczył nieco z drogi i w aptece kupił tabletki na zgagę. O dziewiętnastej siedemnaście dotarł do furgonetki, otwo- rzył zamek w drzwiach kierowcy i wsiadł do kabiny. Uruchomił silnik, nacisnął niebieski klawisz na odometrze i rozpoczął stusześćdziesięciokilometrową pod- róż do Jericho Falls. Zanim dotarł do miasteczka Hart's Location, zaledwie pięt- naście kilometrów od Bretton Woods, zdążył już połknąć wszystkie pastylki. - Pieprzona kawa - mruknął, potężną dłonią masując się po klatce piersiowej. Zbliżał się koniec Arniego Redenbachera. Rozdział drugi Godzina dwudziesta pierwsza Jack Slater jechał powoli Main Street, kątem oka lustrując witryny sklepowe i zaułki, a jednocześnie pozwalając myślom bujać gdzieś daleko. Od pół roku nie odnotowano żadnego włamania do sklepu; nikt też nie dokonał skoku na Jeri- cho Falls Sayings and Loan od czasu próby Marcela LaFramboise z Trois Pistoles w Qeubecu, która miała miejsce w roku 1954. LaFramboise stchórzył w ostatniej chwili i został schwytany na Old River Road, po rozbiciu kradzionego samocho- du o budkę telefoniczną. Przestępstwa, a raczej wykroczenia, do jakich tu dochodziło, miały zazwy- czaj bardziej osobisty charakter: Dermit Culligan pił zbyt dużo i bijał żonę; Bob Hartley uskarżał się, że pudel Harriet Newcomb załatwiał się na jego trawniku; Ralph Beavis, po kłótni i szarpaninie, złożył zażalenie na jednego ze swoich sprze- dawców. Slater przystanął na chwilę na końcu ulicy, a potem skręcił w Overlook. Dzie- ciaki rozwiesiły transparent na drzwiach kościoła episkopalnego, lecz uznał, że nie warto interweniować. Przejechał obok Placu Komunalnego i Sherbourne Street pojechał na północ, wzdłuż granicy Frenchtown. Zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko i zmarszczył brwi. Może Karen rzeczywiście miała racj ę: w Jericho Falls niewiele się działo. Opuścił boczną szybę, by owionęło go chłodne powietrze. Wyczuł lekką woń dymu z palonego drewna. Ludzie rozpalali już ogień w kominkach i piecach, co było oczywistym znakiem, że zima zbliża się milowymi krokami. Popadł w senty- mentalny nastrój. Ten zapach i szelest ostatnich liści sprawiły, że wrócił wspom- nieniami do własnego dzieciństwa. Było mu przykro, że Karen nie darzy tego miasteczka takim sentymentem jak on. Ale czasy się zmieniają; nawet jeśli jemu wydawało się, że wciąż jest taki sam, Karen żyła w świecie, którym rządziły ze- społy rockowe i wiadomości o szóstej. W wieku piętnastu lat wydawała mu się niezwykle doświadczoną osobą. 20 Wzruszył ramionami. Samotne wychowywanie nastolatki, nawet bez dodat- kowego rozważania różnic pokoleniowych, było trudnym zadaniem. Wj echał w Qu- ebec Street i minął budynek szkoły średniej. Kątem oka wychwycił jakiś ruch i machinalnie zwolnił, ale to była tylko doglądana przez jakiegoś rodzica grupka dzieci biegających po boisku. Zatrzymał wóz na tyłach boiska do baseballa, od- chylił się na siedzeniu i spokojnie dokończył papierosa. Jak dotąd żadnych kłopo- tów. Operator radia zgłaszał się co pół godziny z rutynowymi meldunkami. Zerk- nął na zegarek. Jeszcze dwadzieścia minut i pojedzie do biblioteki, skąd odbierze Jenny. Uśmiechnął się na samą myśl o niej. Związek z Jennifer Hale nieco skompli- kował mu życie. O dziesięć lat młodsza od niego, była w dodatku nauczycielką Karen. Początkowo próbowali utrzymać swój romans w tajemnicy, ale tak na- prawdę w Jericho Falls niczego nie da się zachować w sekrecie. Karen uznawała ten związek za najgorszą z możliwych zdrad, ale powszechnie zakładano się już, na kiedy zostanie wyznaczona data ślubu. - Głupie gadanie - mruknął szeryf, gasząc niedopałek w popielniczce. Od niepamiętnych czasów po raz pierwszy związał się z kobietą, a jeśli Karen to się nie spodobało, to trudno. Może uważała, że czterdziestoletni facet powinien już odwiesić ostrogi, ale on był przeciwnego zdania. Podciągnął szybę i ruszył wzdłuż parku. Było ciemno choć oko wykol, tylko od czasu do czasu w przerwach mię- dzy chmurami pojawiał się księżyc. Wymarzona noc dla duchów i upiorów. Miał ochotę włączyć koguta i sygnał, ale nakazał sobie opanowanie. Czter- dziestoletniemu szefowi policji od biedy wypadało spotykać się z trzydziestolet- nią nauczycielką, ale straszenie spokojnych mieszkańców to już za wiele, nawet w Halloween. Skręcił w Brewer Street, przejechał wzdłuż szeregowców i wresz- cie zawrócił w stronę centrum. Zazwyczaj mroczny strych Biblioteki Publicznej Jericho Falls był jasno oświet- lony sześcioma lampami fotograficznymi na stojakach, skierowanymi na stół po- środku pomieszczenia. Pod ukośnym sufitem piętrzyły się stosy zakurzonych ksią- żek, a w rogach widać było pajęczyny, pamiętające jeszcze zapewne Harry'ego Trumana. Jennifer Hale ustawiła przesłonę aparatu marki nikon i zrobiła zdjęcie Wró- blowi, pochylającemu się nad rozległą makietą ustawioną na stole. Naciągnęła migawkę i zrobiła zbliżenie jego dłoni. Podobnie jak całe ciało, ręce Wróbla były ogromne, z grubymi palcami i nierównymi, zakrzywionymi paznokciami. Ręce człowieka pracy, ale poruszające się z iście chirurgiczną precyzją, gdy poprawiał jeden z mikroskopijnych budynków. - Masz robić zdjęcia modelu, a nie mnie - rzekł mężczyzna, na chwilę pod- nosząc głowę. Jego twarz zdawała się żywcem wyjęta z okładki magazynu „Life" z lat sześć- dziesiątych. William McKenzie Hawke, lepiej znany przyjaciołom i wrogom jako Wróbel, był modelowym hipisem, z włosami do pół pleców, gęstą, długą brodą 21 i przepaską na czole. Podstarzałe dziecko-kwiat, pomyślała Jenny. Ruda broda przetykana siwizną, włosy na głowie wyraźnie przerzedzone i zmarszczki na opa- lonej twarzy, jak kalendarz minionych lat. - Trzeba utrwalić dla potomności nie tylko sam model, ale i jego twórcę - zaoponowała. - Wątpię, żeby obchodziło to Instytut Smithsoniański. - A mnie się wydaje, że jesteś po prostu przesadnie skromny. Powinieneś być dumny ze swojego dzieła. - Uhm. Makieta przedstawiała to, nad czym Wróbel i jego przyjaciele z młyna praco- wali od niemal dekady. W latach sześćdziesiątych piękne okolice Jericho Falls przyciągnęły kilku weteranów wojennych, których Wróbel - pilot śmigłowców woj skowych, a j ednocześnie rzeźbiarz - przyjął pod swój e skrzydła. Występuj ąc w galowym białym mundurze marines przed radą miejską, zdołał namówić rad- nych do wydzierżawienia opuszczonego młyna za dolara rocznie. Jedynym wa- runkiem było wyremontowanie głównego budynku w ciągu roku, zabezpieczenie go przed ogniem i założenie właściwej instalacji elektrycznej. Wróbel, z pomocą ponad dwudziestki miejscowych rzemieślników, dokonał tego w sześć miesięcy i po tym pierwszym spotkaniu już nigdy nie włożył swojego munduru. Założył Jericho Falls Craft Cooperative jako spółdzielnię non-profit o statu- sie fundacji, co dawało zwolnienie z podatków. W ciągu pięciu lat Coolis Mili Co-op stało się największym centrum sztuki i rzemiosła w północnym New Hamp- shire. Dwa górne piętra młyna zostały podzielone na niewielkie pomieszczenia i następnie wynajęte miejscowym artystom na warsztaty oraz mieszkania. Parter zaś zamieniono w ciąg sklepów, gdzie można było dostać zdrową żywność, książ- ki, narzędzia i wyroby rękodzielnicze. Między nimi znalazło się także miejsce na przedszkole i przychodnię zdrowia. Zamieszkała tu para młodych architektów specjalizujących siew renowacjach starych budynków, swojąplacówkę otworzy- ła Izba Turystyczna New Hampshire, a wkrótce ściągnął też zmęczony wielko- miej skim życiem księgowy i otworzył firmę finansową Spinners and Weavers Credit Union. Nawet Luther Coyle, na początku przeciwny powstaniu spółdzielni we mły- nie, był zmuszony przyznać, że Wróbel odniósł sukces. Nie przeszkodziło mu to jednak rok temu zacząć po cichu szukać sposobu zerwania umowy wieczystej dzierżawy młyna. Zapewniwszy sprawne funkcjonowanie spółdzielni, Hawke przystąpił do pracy nad własnym projektem. Kiedyś, zanim pojawiło się LSD i wybuchła wojna wietnamska, marzył, by zostać archeologiem, lecz nie takim, który zajmuje się wygrzebywaniem resztek dawno upadłych cywilizacji gdzieś za oceanem. On chciał być w pełni amerykańskim archeologiem, szperającym w zakątkach hi- storii własnego kraju. Dzierżawa młyna stworzyła mu okazję, której nie zamie- rzał przegapić. Zaczął od czytania wszystkiego, co wiązało się z Jericho Falls. Zbadał dokładnie podziemia ratusza i dotarł do dokumentów, których nikt nie dotykał 22 od ponad półwiecza. Poszukiwania doprowadziły go do czasów założenia miasteczka przez rodzinę Drakę'ów. Kiedy zbudowali oni pierwszy młyn nad Fourth Chute, powstała wioska składająca się z sześciu domów, kuźni i karcz- my „Pod Orłem". Po ponad rocznej eksploracji Wróbel stał się autorytetem w sprawie konstrukcji młynów wodnych, a podczas jednej z zim zbudował idealnie działający model koła młyńskiego w skali jeden do ośmiu. Sam Quarrel opisał to w „Leader Post". Po pewnym czasie zainteresowali się nim także przedstawiciele „National Geo- graphic". Jak zwykł mawiać Sam, reszta była historią. „National Geographic" opublikował fotoreportaż o Wróblu, co z kolei zwróciło uwagę Instytutu Smith- soniańskiego. Pół roku później Hawke uzyskał fundusze na rozpoczęcie wykopa- lisk w miejscu, gdzie kiedyś stał młyn Drake'a. W ciągu czterech ostatnich lat udało się odsłonić fundamenty młyna, domów i karczmy. Odnalazł jednocześnie mnóstwo przedmiotów z okresu początków państwa amerykańskiego. Towarzy- szył temu ogromny entuzjazm „bandy długowłosych". Korzystając ze zgromadzonych informacji, Wróbel rozpoczął prace nad mo- delem dawnego Jericho Falls. Dzieło to zostało właśnie ukończone. Po ostatnich poprawkach i wykonaniu przez Jenny dokumentacji fotograficznej, model miał zostać rozebrany i przesłany do Instytutu. - To chyba wszystko - mruknął Wróbel. Wyprostował się i krytycznym okiem popatrzył na swoje dzieło. Sięgnął do górnej kieszeni kombinezonu roboczego po zniszczoną fajkę w stylu Sherlocka Holmesa i zapalił ją. Gryzący dym wypełnił pomieszczenie, na co Jennifer skrzy- wiła się niemiłosiernie. - Co to za tytoń? - zapytała. - Szczypta tego, szczypta owego - odparł z uśmiechem i zaciągał się głębo- ko. Energicznie wydmuchnął kolejną chmurę dymu i wyjął fajkę z ust. - Chcesz spróbować? - Nie, dziękuję. Jack ma tu być za kilka minut. Nauczycielce szkoły średniej nie wypada palić takich rzeczy. Szczególnie jeśli do tego spotyka się z szeryfem. - Jack to porządny facet. To z mojej własnej uprawy. Nic takiego. - Nie w tym rzecz. - Chyba masz rację - zgodził się Hawke. Wytrząsnął zawartość z fajki i schował jaz powrotem do kieszeni. Uśmiech- nął się do Jenny. Ta wysoka blondynka zaliczyła studia historyczne i pedagogicz- ne, ale nigdy nie zdarzyło się jej kwestionować jego kwalifikacji i wpływać na tok prowadzonych badań. Od czasu do czasu udzielała jedynie rad, przede wszystkim w sprawach dotyczących sposobu dokumentowania, ale nic ponadto. Jack bez wątpienia był szczęściarzem. - Jak wam się układa z szeryfem? - zapytał. - Karen wciąż nie może się do ciebie przekonać? Córka Jacka Slatera pracowała w czasie wakacji przy wykopaliskach, więc Wróbel zdążył j ą nieźle poznać. Sprytna, ładna i uparta. Niezbyt szczęśliwa kom- binacja. 23 - W klasie udaje aniołka, ale od czasu do czasu świdruje mnie wzrokiem. Nie akceptuj e naszego związku. Panicznie się boi, że Jack mógłby mi się oświad- czyć i że będę jednocześnie jej macochą i nauczycielką. - Jakie są na to szansę? - Na co? Że Jack mi się oświadczy? - Jenny wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Szczerze mówiąc nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Z ojcem Karen spotykali się niemal od roku, ale dopiero w ciągu ostatnich miesięcy zaczęli traktować ten związek poważnie. Praktycznie od momentu, gdy zaczęli ze sobą sypiać. Była gotowa wskoczyć mu do łóżka już po drugiej randce, ale on sprawiał wrażenie, jakby nie był tym zainteresowany. Wreszcie skusiła go ostrygami w białym winie, połową butelki Jacka danielsa i perfumami Chanel. Wynik przerósł jej najśmielsze oczekiwania. Jack Slater okazał się czułym, delikatnym i bardzo sprawnym kochankiem. Dwanaście lat seksu od przypadku do przypadku z różnymi facetami wydało jej się teraz zmarnowanym czasem. Nawet gdyby nie doszło do ślubu, Jack pokazał jej, czego naprawdę można za- znać w łóżku. U niego na pierwszym miejscu zawsze stała jakość. - Jak mawiają mądrzy ludzie, wskazane jest kuć żelazo, póki gorące - po- wiedział Wróbel. Pochylił się i poprawił most spinający brzegi wykonanej z akrylu rzeki Jericho. - Co to ma znaczyć? - Nic takiego - odpowiedział wzruszając ramionami i przyglądając się mo- delowi z pewnego oddalenia. - Ale zauważam u siebie niepokojące objawy. - Jakie objawy? - Jakby swędzenie. Odczuwam je szczególnie teraz, kiedy skończyłem swo- je dzieło. - Potężną ręką wskazał miasteczko. - Xenia wzywa. - O czym mówisz? - Xeniaw stanie Ohio. Mój e rodzinne miasteczko. - Poskrobał się po brodzie grubymi paluchami. - Przypomina Jericho Falls, tyle że jest nieco większe. Przeży- łem tuzin zim w New Hampshire i wydaje mi się, że następna będzie ostatnia. - Będziemy za tobą tęsknić - rzekła Jenny szczerze. Wróbel był dla niej jak idealny brat. - Niektórzy będą, inni nie. Luther Coyle węszy wokół nas, szukając pienię- dzy. A ludzie z młyna zawsze byli... nieco inni od tutejszych mieszkańców. - Co ty wygadujesz - oburzyła się nauczycielka. - To nie rok tysiąc dzie- więćset sześćdziesiąty ósmy. Zostałeś tu przecież całkowicie zaakceptowany. - Jasne. Jak Żydzi w Warszawie. - Wmawiasz sobie dziwne rzeczy. - Być może. Ale to wymówka równie dobra jak każda inna. - A więc wracasz do domu? - Na pewien czas. Może zetnę włosy, zostanę biznesmenem i założę sieć kawiarni dla ćpunów „Nasionka i wywary". Co o tym myślisz? - zapytał, figlar- nie mrużąc oczy. - Że mnie podpuszczasz. Nie rozumiem, co to ma wspólnego z Jackiem. Prze- cież on urodził się właśnie w Jericho Falls. 24 - I ma córkę, która zrobi wszystko, żeby przekonać się, czy księżyc j est zro- biony z sera. - Więc niech robi to sama. Jeszcze trochę i wyjedzie do college'u. - Być może. Ale Karenjest wymówką dla Jacka, tak jak ja powtarzam sobie, że nigdy nie stanę się częścią tutejszej społeczności. Oni są podobni jak dwie krople wody i właśnie dlatego tak ze sobą walczą. Oboje potrzebują wyzwań, a tutaj z pewnością ich nie znajdą. W Jericho Falls najpoważniejszym przestęp- stwem jest zostawienie Changowi za małego napiwku. - Przecież Slater do końca życia nie musi być gliniarzem. - Oczywiście, że musi, j eśli chce zostać w Jericho - sprzeciwił się Wróbel. - A co innego mógłby robić? Wystąpić przeciw Lutherowi Coyle'owi w wyborach na burmistrza? - To wcale nie taki zły pomysł. - Nie żartuj sobie. W dniu, w którym Jack zostanie politykiem, ja zacznę grać w golfa i sączyć drinki z parasolkami. Za plecami, na schodach, usłyszeli kroki i jak na komendę odwrócili się, by zoba- czyć, kto przybywa na strych. Był to Jack, z policyjną czapką w dłoni, w rozpiętej lotniczej kurtce. Belle MacCracken -osiemdziesięciosześcioletniabibliotekarka -wraz z pierwszymi oznakami ochłodzenia włączała ogrzewanie i przez pół roku niemal nikt poniżej siedemdziesiątego roku życia nie mógł tu długo wytrzymać. - Miałem nadzieję, że was przyłapię - powiedział Slater z radosnym uśmie- chem. - Spędzacie ze sobą tyle czasu, że zaczyna mnie to zastanawiać. Jenny odpowiedziała na uśmiech. Jack to chyba najmniej zazdrosny mężczy- zna, jakiego znała, w przeciwieństwie do j ej byłego męża. Ostatni rok był dla niej jednym z najszczęśliwszych okresów w życiu. Popatrzyła na Jacka z uczuciem, wciąż nie dowierzając, że są już ze sobą tak długo. Zielony uniform harmonizo- wał z jego ciemną karnacją i kręconymi, kruczymi włosami; pomimo wysiłków nie udało się j ej nakłonić go do wyrzucenia tej starej kurtki. Pochodziła z czasów służby w wojsku i na prawej kieszeni wciąż jeszcze znajdowała się plakietka z na- zwiskiem. Karen przymocowała na obu ramionach naszywki policji Jericho Falls, ale i tak kurtka sprawiała wrażenie, jakby została wydobyta z magazynów Armii Zbawienia. - Czyżbym wyczuwał tu w powietrzu jakąś nielegalną substancję? - zapytał policjant, zerkając podejrzliwie na Wróbla. Ten w odpowiedzi wyszczerzył zęby. - Nie, do diabła. To tylko mój płyn po goleniu. - Przecież nie goliłeś się od tysiąc dziewięćsetsześćdziesiątego czwartego - zauważył szeryf. Nagle spoważniał. - Gdyby Luther albo któryś z jego przyjaciół z Hill dowiedział się, że palicie trawkę, wiesz, że mielibyście poważne kłopoty. Los całej spółdzielni byłby zagrożony. - Dobrze wiesz, że młyn jest czysty. Nie jestem aż takim idiotą. - Nie jest nim też Luther - zareplikował Slater. - Bądź ostrożny. - Jasne. Jack popatrzył na okazały model z wyraźnym podziwem. Makieta z ogrom- ną wiernością topograficzną i techniczną odtwarzała każdą nierówność terenu. 25 W centrum znajdowała się Farma Drake'a, ze stawem obok i wszystkie cztery kaskady na rzece Jericho. Dalej piętrzyły się zalesione wzgórza na północ od obecnego miasteczka i tylko gdzieniegdzie rozrzucone były białe budynki. Nikt nie powiedziałby, że Wróbel jest w stanie stworzyć coś takiego. - Miasto bardzo się zmieniło w ciągu tych stu pięćdziesięciu lat - zauważył policjant. - W tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym szóstym roku mieszkało tu tysiąc osiemset trzydzieści osób - rzekł Hawke. - Przy czym większość stanowili wę- drowni robotnicy z głębi stanu. Do rodziny Drakę'ów należała cała ziemia od Notch Road do Mountain Creek i od rzeki do wzgórz. - A Zachariah Coolis kupił młyn za sześć dolarów - wtrąciła Jenny. - Założę się, że to wzór dla Luthera Coyle'a - roześmiał się Slater. - Nie ma mowy - zaprotestował brodacz. - Stary Zachariah był abolicjoni- stą, j ednym z pierwszych przedsiębiorców, którzy zrezygnowali z wyzysku czar- noskórych, pomimo że był to niezmiernie opłacalny proceder. Troszczył się także bardzo o swoich pracowników. Stworzył nawet dla nich fundusz emerytalny i za- trudnił lekarza. Zupełnie nie przypominał Luthera. Zachariah Coolis chciał two- rzyć społeczeństwo, a Coyle rządzić nim i manipulować. - Chyba jesteś dla niego nieco zbyt surowy - powiedział Jack. - Może nie jest najsympatyczniejszym facetem, ale zrobił dla miasteczka wiele dobrego. Do- gorywało, zanim przeforsował pomysł zbudowania tu centrum medycznego. - A w jaki sposób zdołał do tego doprowadzić? Byłem tu już, kiedy zapadały wszystkie decyzje. Luther kupił Dave'a Doyle'a, a ten z kolei jest starym szkolnym kolegą Barretta O'Neilla. Wiesz tak samo dobrze jak ja, że planowano zlokalizowa- nie ośrodka w Plymouth, a tu nagle taka zmiana. Dave Doyle dostaje klapsa w tyłek i Coyle przejmuje swoisty patronat nad interesem. To on kontroluje firmy wynaj- mujące centrum karetki pogotowia i lotnicze ambulanse, Coyle Cleaners pierze po- ściel szpitalną, Coyle Construction było wykonawcą budynków, Coyle Business Systems umeblowało cały ośrodek, a Coyle Maintenance zajmuje się jego sprząta- niem. To się nazywa właściwe wykorzystanie funduszy federalnych. - Tak to właśnie wygląda w miej scowościach takich jak nasza - stwierdził Slater. - To cuchnie. - Jeśli ci się nie podoba, skontaktuj się z Samem Quarrelem z „Leader Post" i napisz dla niego artykuł - podsunął policjant. Wróbel zareagował głośnym śmiechem. - Chyba żartuj esz. Jak myślisz, kto j est właścicielem budynku, w którym mie- ści się gazeta i czterdziestu procent jej udziałów? Sam z pewnością nie będzie chciał własnoręcznie poderżnąć sobie gardła. - Dlaczego w ogóle stoimy na tym starym strychu i dyskutujemy o polity- ce? - przerwała im Jenny. Zrobiła krok naprzód i ujęła Jacka pod rękę. - Dzisiaj jest zabawa, pamiętasz? - Zwróciła się do Hawke'a. - Ty też się wybierasz? - Nie - odpowiedział kręcąc jednocześnie głową. - Zbyt ekskluzywna im- preza jak dla mnie. Zostanę tu jeszcze i zrobię ostatnie poprawki. Dzieciaki z młyna też organizują sobie bal. Może tam wpadnę. 26 - Tom Dorchester krąży dziś wieczorem po drugiej stronie rzeki - ostrzegł Slater. - Nie będzie miał z tym problemów? - Nie, chyba że wyprawa na jabłka zostanie uznana za przestępstwo. Ale dziękuję za ostrzeżenie. - Nie ma sprawy - odparł Jack, uśmiechając się do potężnie zbudowanego brodacza. Wraz z Jenny ruszyli w stronę schodów, zostawiając Wróbla samego. Ten sceptycznie popatrzył na makietę i pokręcił głową. Na miejscu pól kukurydzy wokół Farmy Drake'a znajdowały się dziś ulice i domy Frenchtown, zamiast łąk na zboczu Mountain Creek wznosiły się eleganckie domy Hill, a drewniany most Forth Chute zastąpiła stalowa konstrukcja. - Świat się zmienia - mruknął pod nosem. - Nic nie stoi w miejscu. Karen Slater leżała w półmroku i obserwowała rękę Billy'ego Coyle'a wę- drującą podjej swetrem jak jakieś ciekawskie zwierzątko. Poruszyła się lekko na kanapie, robiąc mu więcej miejsca; zorientowała się, że rozpinajej stanik. Chwilę później rozległ się zgrzyt suwaka, gdy drugą ręką rozpiął jej dżinsy; poczuła na łonie jego chłodne palce. Na chwilę napięła mięśnie, gdy zsunęły się na wilgotne krocze. Przymknęła oczy, czekając na sensacje, które zawsze przeżywała sama, dotykając tych miejsc. Ale ruchy Billy'ego były zbyt gwałtowne i mało delikatne, jakby gdzieś się spieszył. Znów się poruszyła, wciąż nie otwierając oczu. Chłopak ściągnął z niej swe- ter i ustami zaczął pieścić prawą pierś. To już było przyjemniejsze. Wplotła palce we włosy Billy'ego i wreszcie otworzyła oczy. Gdy popatrzyła na zegarek, on zajął się jej drugąpiersią. Była dwudziesta pierwsza trzydzieści. Fraserowie w każ- dej chwili mogą wrócić z zabawy. - Moja kolej - szepnęła mu do ucha. Przekręciła się i usiadła nad chłopcem. Sięgnęła w dół, czując napięty kształt pod spodniami. Uśmiechnęła się do siebie. To nie potrwa długo. Zsunęła się tak, że leżała między jego nogami. Zdecydowanym ruchem roz- pięła mu spodnie. Wstrząsnął nią dreszcz i znów się uśmiechnęła. Zsunęła slipki i oswobodziła członek, który natychmiast się wyprostował. Przyglądając się lśniącej żołędzi wzięła głęboki oddech i uchwyciwszy u nasady, wsunęła członek do ust. Językiem wodziła po główce, czując słonawy smak; rytmicznie zaczęła przesu- wać wargami w górę i w dół, przyspieszając stopniowo. Skończyli po niecałej minucie. Tym razem połknęła wszystko, bo nie miała przy sobie chusteczki. Billy wydał cichy j ęk i odprężył się. Karen usiadła na kana- pie i odchrząknęła, starając się pozbyć uczucia lepkości w gardle. Zastanawiała się, czy wspaniała panna Jennifer Hale też wszysko połyka. I czy w ogóle potrafi robić to ustami. Pewnie nie. - Lepiej się czujesz? - zapytała, gdy Billy otworzył oczy. - Pytasz tak, jakbym był chory. - Nie przeszło mi to nawet przez głowę. 27 - A ty jak się czułaś? - zainteresował się zapinając dżinsy. - Było miło. Lubię czuć twojąbliskość, nawet jeśli nie robimy tego do końca. - Przepraszam, że nie zdobyłem zabezpieczenia. - Nie przejmuj się tym - powiedziała wzruszając ramionami, po czym za- pięła stanik i obciągnęła sweter. - To przecież nie koniec świata. - Czuję się, jakbym był byle nastolatkiem - mruknął. Roześmiała się, usiadła wygodnie i poprawiła włosy. - Przecieżjesteś nastolatkiem. Mówię ci, że nie ma sprawy. - Poszukała wzro- kiem butów i wsunęła w nie stopy. - Właśnie o czymś pomyślałam - szepnęła marsz- cząc czoło. - Wtedy, kiedy mój ojciec wyjechał z miasta... kiedy to było? - Kilka tygodni temu. Tuż przed testem z ochrony środowiska. Czemu py- tasz? - Bo powinnam mieć już okres. - Dzisiaj? Skąd możesz być pewna? -W jego głosie wyczuła niepokój. W sła- bym świetle zaciśnięta szczęka Billy'ego wyglądała jak wierna kopia tej należą- cej do jego ojca. - Nie jestem. Ale zwykle czuję coś kilka dni wcześniej, a tym razem nic. - To nerwy - skwitował. Wstał i narzucił kurtkę. Wciąż czuła w ustach jego smak, a on już wychodził. - Jasne, nerwy. - Słuchaj, lepiej stąd zniknę, zanim zjawią się Fraserowie. Spotkamy się u Marty'ego? - Dobrze. Ostatnim miejscem, które chciała teraz odwiedzić, był dom Martina Doyle'a w Hill. Jak najszybciej zamierzała wrócić do domu i zajrzeć do kalendarzyka. Billy nachylił się nad nią i pocałował w policzek. - Kocham cię, mała - szepnął. Ścisnął jej ramię i wyszedł z pokoju. Kilka sekund później usłyszała dźwięk zatrzaskiwanych drzwi frontowych. - Ja ciebie też, Billy. Wkrótce po wcieleniu do wojska Arnie Redenbacher został poddany testowi na inteligencję. Wynik - dziewięćdziesiąt sześć punktów - plasował go w najniebez- pieczniejszej zkategorii: lekko poniżej średniej. Był wystarczająco mądry, by mieć ochotę korzystać z przywilej ów i preferencj i dla naj inteligentniej szych, ale zbyt głupi, aby uświadomić sobie, że nie ma szans, by go do nich zaliczono. Mimo to, gdy dotarł do South Tamworth u stóp Gór Ossipee, zdawał sobie sprawę, że coś z nim nie tak. Pocił się niemiłosiernie, a pieczenie w żołądku przeniosło się w górę, w stronę serca. Przed oczyma latały mu mroczki, tak że widział coraz gorzej. Każdy z ilorazem inteligencji o dziesięć punktów wyższym już dawno zacząłby się rozglądać za lekarzem, a przynajmniej zjechał z drogi. Ale Arnie odrzucił ta- kie rozwiązanie. Musiałby zapłacić za wizytę u doktora, a poza tym naruszenie rozkładu jazdy mogło go kosztować utratę pracy. Bez pracy nie miałby pieniędzy 28 na alkohol i dziwki, do czego nie mógł przecież dopuścić. Wydawało mu się to niezwykle logiczne, tyle tylko, że owa logika miała go zabić. Zaciskając zęby i ocierając chusteczką pot zalewający oczy, przeciął trasę 1-93, ominął Plymouth obwodnicą 3A i skręcił na północ, w drogę numer 118, kierując się do Rumney Depot i Jericho Falls, z prawej mijając White Mountain National Forest. Walcząc z narastającym bólem, skoncentrował uwagę na snopie świateł reflektorów. Ramiona splótł na kierownicy; mrugając powiekami i klnąc siarczyście, ilekroć z przeciwka mijał go jakiś pojazd, pilnował, by przerywana linia znajdowała się po jego lewej stronie. O dwudziestej pierwszej czterdzieści, działając jak automat, zjechał z trasy 118 na 115A - Old River Road - prowadzącą do Jericho Falls. Słyszał teraz dziw- nie głośne bicie własnego serca, a co kilka sekund ból przeszywał mu klatkę pier- siową, prawie paraliżując lewe ramię. Nogi zdawały się odlane z ołowiu, więc nawet nie czuł, że wdusza pedał gazu. Na szczęście blokada nie pozwalała samo- chodowi przekroczyć dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Coraz trudniej było mu przełykać ślinę i prawie nie widział już na oczy. Wszystkie objawy były typowe dla zbliżającego się wylewu. Ale Arnie był zbyt głupi, by uświadomić sobie, że jest już niemal trupem - za kierownicą trzytonowej trumny na kołach, mknącej po drodze w noc duchów. Dokładnie o dwudziestej pierwszej czterdzieści pięć jego ciało stwierdziło, że ta przepychanka trwa już zbyt długo. Jedna z nabrzmiałych tętnic eksplodowa- ła wewnątrz mózgu. Przez ułamek sekundy zaskoczony Arnie zastanawiał się, jakim cudem ktoś zdołał odpalić granat ręczny w jego głowie. To była ostatnia myśl w życiu Arniego Redenbachera. Furgonetka jechała jeszcze jakieś sto me- trów, zwalniając, gdy jego noga zsunęła się z pedału gazu. Nagle ciało osunęło się na bok, a dłoń zaciśnięta na kierownicy pociągnęła ją za sobą. Wóz zjechał z dro- gi do płytkiego rowu, po czym wrócił na asfalt. Furgonetką zarzuciło i zniosło ją na przeciwną stronę, do drugiego rowu. Wpadła weń i prawym bokiem wbiła się w pień starego wiązu. Silnik zakaszlał i zgasł. Kwadrans później na miejscu zda- rzenia znalazł się Tom Dorchester, zgłosił wypadek i wysiadł z wozu patrolowe- go, by ocenić sytuację. QQ9 już wkrótce miał zabić swoją pierwszą ofiarę. Rozdział trzeci Godzina dwudziesta druga zero trzy Tom Dorchester wygramolił się z radiowozu i podciągnął pas na wydatnym brzu- chu. Był wkurzony, a widok furgonetki w rowie jeszcze bardziej popsuł mu nastrój. Zamierzał szybko sprawdzić zjazd na trasę numer 118, dokończyć sześcio- paka leżącego w bagażniku i nieco się zdrzemnąć. Ostatnia rzecz, jakiej teraz po- trzebował, to jakiś dupek, który zasnął za kierownicą i zjechał z drogi. Załatwienie sprawy z tą furgonetką zajmie co najmniej godzinę, a przecież Slater wymagał skru- pulatnego przygotowywania raportów. Ta noc była jak wizyta w piekle. Potężny, nalany gliniarz ostrożnie zbliżył się do pojazdu, wciągając przez wydatny nos powietrze, by sprawdzić, czy nie wyczuje oparów benzyny. Na szczę- ście nie. Popatrzył na drogę i grubą warstwę liści z okolicznych drzew na pobo- czu. Z wyjątkiem warkotu pracującego na wolnych obrotach silnika jego wozu i szumu rzeki, panowała cisza. Było ciemno choć oko wykol, bo księżyc i gwiaz- dy zasłaniały nisko wiszące chmury. Sięgnął do pasa po dużą latarkę, włączył ją i omiótł okolicę snopem światła. Wyglądało na to, że wóz wpadł do jednego rowu, później do drugiego i już z nie- dużą prędkością uderzył w drzewo. Ten głupi kierowca zapewne wciąż żyje. Dorchester zrobił kolejnych kilka kroków naprzód. Jego buty zachrzęściły na żwirowym poboczu. Jeden z przednich reflektorów był stłuczony, a drugi wypadł z oprawki i wisiał na przewodach jak wyłupione oko. Ponownie zaklął pod nosem i zszedł do rowu, by dotrzeć do drzwi od strony kierowcy. Zaświecił do wnętrza kabiny. Kierowca leżał na siedzeniu. Dorchester od razu zorientował się, że biedak nie żyje. Wyglądał jak kupa brudnych łachów. Policjant zmarszczył brwi rozglądając się po kabinie. Nigdzie ani śladu krwi. A na desce zamontowane jakieś dziwne urządzenie. Pochylił się i sapiąc sięgnął do stacyjki. Przekręcił kluczyk i blade światełka kontrolek zgasły. Cofnął się i dokładnie obejrzał z zewnątrz cały samochód. Żadnych napisów, emblematów. Zamek bocznych drzwi puścił, ale pień drzewa uniemożliwiał ich 30 otwarcie. Poza tym i kilkoma wgnieceniami, wóz był nie naruszony. Wiedział, że powinien dokładniej sprawdzić stan kierowcy, ale bardziej interesowało go auto. Zgodnie z procedurą każdy pojazd uczestniczący w śmiertelnym wypadku musi zostać zatrzymany. A skoro w Falls nie dysponowano parkingiem przeznaczonym do tego celu, należało zabrać samochód do Gaś Bar and Garage Beayisa. Dorche- ster znał trzech lub czterech facetów mających takie same furgonetki, którym na pewno przydadzą się części zapasowe. Przeszedł na tył i sprawdził tablicę rejestracyjną. Normalne oznakowanie New Hampshire. Znaczek informował, że wóz pochodzi z salonu GM Mooneya w Man- chesterze. Policjant stawał się coraz bardziej podejrzliwy. Pochodząca z daleka furgonetka, bez żadnych oznaczeń, jadąca na północny zachód drugorzędną szo- są w piątkową noc. Coś tu śmierdziało. Czyżby szmugler papierosów w drodze do granicy? Wtedy Dorchester mógłby przynajmniej liczyć na nagrodę. Mógłby też wziąć sobie pięćdziesiąt czy sto kartonów, bo skoro facet za kółkiem zdążył już ostygnąć, nikt się o niczym nie dowie. Wycelował snop światła w tylne drzwi. Były solidne, ale nie szkodzi. Wygra- molił się z rowu i podszedł do radiowozu. Otworzył bagażnik, wyjął z niego klucz do kół i wrócił do furgonetki. Zerknął na zegarek i zaklął. Musiał się spieszyć. Zgłosił wypadek pięć minut temu, więc można się było spodziewać pomocy dro- gowej za jakiś kwadrans. Ponownie zszedł do rowu, przyczepił latarkę do pasa i wziął się do roboty. Wsunął płaski koniec klucza między skrzydła drzwi, stopą zaparł się o zderzak i nacisnął całym ciężkim ciałem. Rozległ się zgrzyt i zamek puścił tak gwałtow- nie, że policjant aż się zatoczył, z trudem unikając upadku. Wziął latarkę do ręki i oddychając ciężko otworzył jedno ze skrzydeł drzwi. Wspierając się na nim zaj- rzał do środka. Od razu zorientował się, że nie ma tu nielegalnie przewożonych papierosów. Furgonetka była niemal pusta. Dostrzegł tylko trzy średniej wielkości pojemniki, przypominające przenośne lodówki, które zabiera się na piknik. Ale przecież kie- rowca nie j echał na piknik w środku nocy. Uchwyciwszy się obrzeża, Dorchester wskoczył do wnętrza. Pojemniki stały jeden obok drugiego, niecały metr za metalową przegrodą oddzielającą przedział bagażowy od kabiny, osadzone w przystosowanych uchwy- tach i dodatkowo zabezpieczone gumami. Ktoś zadał sobie wiele trudu przy ich mocowaniu. Dorchester pochylił się i przyjrzał uważnie jednemu z naczyń. Było plastikowe, a przynajmniej pokryte taką powłoką, i pozbawione jakichkolwiek oznaczeń, podobnie jak furgonetka. Wszystkie trzy pojemniki zaopatrzono w szereg zamków i zatrzasków, a na każdym umieszczono na drucie ołowianąpieczęć. Żeby otworzyć wieko, trzeba było ją zerwać. Na pieczęciach żadnych napisów, tylko ciąg nic nie mówiących liter i cyfr. Policjant przysiadł na piętach i zastanowił się głęboko. Nie zamierzał tak łat- wo się poddawać. Papierosy byłyby niezłą zdobyczą, ale tu chodziło o coś inne- go. Bo przecież nie zadawano by sobie tyle trudu bez powodu, a to znaczyło, że w środku musiało znajdować się coś szczególnie cennego. 31 - Ha, pieprzyć to - mruknął. Facet był trupem, a samochód rozbity, więc nikt nie będzie miał pretensji, jeśli dołoży co nieco od siebie. Używając klucza zerwał zabezpieczenia środko- wego pojemnika i uchylił wieko. Odłożył klucz i przyświecając sobie latarką zaj- rzał do środka. Cholera, ten głupi drań przewoził jakieś termosy. Duże, zrobione z nierdzew- nej stali. W pojemniku było ich osiem, każdy osadzony w gnieździe z pianki. Wyjął jeden i przyjrzał mu się uważnie. Trudno było przewidzieć, co jest w środku, bo zobaczył tylko kolejny szereg cyfr. Wsunął latarkę pod pachę i odkręcił wieczko termosu. Wewnątrz znalazł ko- lejny pojemnik w piance, wielkością odpowiadający starej, siedmiouncjowej bu- telce coca-coli. Na ten widok mruknął, wyraźnie zdenerwowany. Na myśl przy- szłymuruskie baby, chowające sięjednaw drugiej. Otworzył mniejszy pojemnik i przyłożył oko do otworu. Kolejny ciąg cyfr i jeszcze mniejsza, metalowa butel- ka. Odłożył na podłogę dwa większe pój emniki, chwycił ten ostatni obiema dłoń- mi i bez trudu otworzył, przekręcając gwint. Na dnie, na miękkim podłożu, spo- czywało jajko. Spore, ale wyglądało jak kurze. - Cozadraństwo! -warknął zdenerwowany policjant. Tyle wysiłku, a tu raptem pieprzone jajko. Dwoma palcami wyjął jeż wgłę- bienia. Ten facet z przodu był chyba zidiociałym lunatykiem, krążąc tak po odlu- dziu z jajami zapakowanymi jak królewskie klejnoty. Zaślepiony wściekłością cisnął znalezisko o ścianę furgonetki. Skorupka pękła, a na boki rozprysła się mieszanina żółtka i białka. Dorchester głęboko wciągnął powietrze do płuc i aż się zakrztusił. Jakby nie dość tego, jajo było najwyraźniej zepsute. - Cholera! Kichając, pospiesznie wycofał się na zewnątrz. Oczy łzawiły mu od ostrego odoru. Co za pieprzony żart! Zepsuł sobie noc, a w dodatku mundur cały prze- siąkł smrodem zgnilizny. Dorchester zeskoczył na ziemię i zatrzasnął za sobą drzwi. Oczy wciąż łzawiły i kręciło go w nosie. Otarł twarz rękawem i odsunął się od furgonetki. Gderając wysmarkał nos i wrócił do radiowozu. Usiadł za kierownicą i zapa- lił cienkie cygaro, by zabić nieprzyjemny zapach, który przywlókł tu ze sobą. Ponownie skontaktował się z Lombardem, żądając przysłania na miejsce także ambulansu. Dyżurny zaczął zadawać pytania o stan kierowcy, ale Dorchester ze złością wyłączył radio. Kichnął znowu i odchylił się w fotelu. Chłopcy z centrum medycznego zajmą się tą sprawą, bo on już na pewno nawet nie zbliży się do furgonetki. Niecierpliwym ruchem otarł nos, z którego wciąż lała się płynna wy- dzielina. Chryste, co za pieprzona noc! Wnętrze Stark Hali było zatłoczone. Dwie trzecie obecnych przebrało się w rozmaite kostiumy, reszta wystąpiła w wyjściowych, niedzielnych strojach. W rogu ogromnego, wysokiego pomieszczenia odbywał się konkurs ogryzania 32 zawieszonych jabłek, pośrodku tańczono do muzyki Alf Wannamaker's Allstate Insurance Trio, a przy bufecie tłoczono się nakładając jedzenie na papierowe ta- lerzyki. Paulette Doyle i inne członkinie Towarzystwa Wzajemnej Pomocy napra- cowały się przygotowując dekoracje i oświetlenie. Wielkie żyrandole wyłączo- no, a dziesiątki chińskich lampek dawały stonowane, ciepłe światło. Pomarań- czowe i czarne ozdoby z krepiny zwieszały się z barierki na galerii, a ze ścian spoglądały wymalowane na dużych kartonach czarownice, duchy oraz wydrą- żone dynie z powycinanymi oczami i ustami. Właściwie była to ta sama, lekko tylko zmieniona dekoracja, którą Paulette i „dziewczęta" przygotowywały z okazji Wielkanocy, Czwartego Lipca, festiwalu dni dziedzictwa w sierpniu i Bożego Narodzenia. Jak na każdej zabawie, w sali panował trudny do zniesienia hałas. Przez śmie- chy i głośne rozmowy z trudem przebijał się saksofon i syntezator Allstate Trio, grającego String ofPearls. Ludzie rozkręcali się stopniowo, przede wszystkim za sprawą gigantycznej misy różowego szampana, przekazanego przez Luthera Coy- le'a w imieniu rady miejskiej. Właściwie nie był to szampan, lecz mieszanina wina, wody sodowej i trzech galonów czystego spirytusu, dostarczonego przez Ferna Addisona z baru w „Empire Hotel". - Takie hałasy przyprawiaj ą mnie o ból głowy - poskarżył się Jack Slater. Wraz z Jenny znaleźli stolik na uboczu, niemal ukryty pod nawisem galerii. Jack popatrzył na styropianową czarownicę stojącą na środku stolika, nie decydu- jąc się na spróbowanie drinka w kubeczku. - Przecież nie wypiłeś nawet grama alkoholu. - Bo teoretycznie jestem w pracy. - Powinieneś spróbować się rozluźnić - poradziła Jenny. - Zatańczymy? - Nie ma mowy. - Sięgnął pod stół i ujął ją za rękę. - Znam ciekawsze rze- czy, które moglibyśmy razem zrobić. - Później. Teraz występujesz jako szef policji Jericho Falls. Powinniśmy uczestniczyć w zabawianiu gości. - Luther zrobi to za nas. Stojący przed bufetem Luther Coyle przyjął pozę suwerena przyjmującego hołd swoich poddanych. Miał pięćdziesiąt siedem lat, a jego niegdyś jasne włosy mocno już posiwiały. Ubrany był w trzyczęściowy garnitur, uzupełniony pasem podtrzymującym wydatny brzuch. Jak wielu mężczyzn w średnim wieku, pomi- mo tuszy zachował szczupłą twarz, nie pasującą do masywnego ciała. Jego duże oczy były osadzone tak głęboko, że niknęły w cieniu gęstych brwi, a cienki nos pasował do wąskich ust. Gdy tylko ktoś do niego podchodził, by uścisnąć dłoń, na tych ustach pojawiał się uśmiech, znikający natychmiast po odejściu gościa, jak- by sterowany niewidocznym wyłącznikiem. - Wygląda jak postać z Obywatela Kane 'a - skomentowała Jenny. - Dobrze odgrywa swoją rolę - zgodził się Jack. - Stoi na samym środku, by wszyscy mogli go widzieć, a jednocześnie udaje skromnego faceta. To właśnie dzięki tej metodzie został burmistrzem. 33 3 - Skazani na zagładę - A jak się wzbogacił? Czy Wróbel ma rację mówiąc o nim różne dziwne rzeczy? - Jenny mieszkała w Jericho Falls zaledwie od trzech lat, podczas gdy Jack znacznie dłużej miał możność obserwować, jak Coyle staje się miejscowym ojcem chrzestnym. - Urodził się już bogaty. Może nie wyjątkowo, ale miał zapewniony dobry start. Jego ojciec był księgowym w młynie i skupował nieruchomości. Kiedy młyn zamknięto, stary kontrolował już połowę domów we Frenchtown. Luther przejął interes w tym właśnie momencie. Mówiąc prawdę, nie jest wcale taki zły. W tym kraju żyje z dziesięć tysięcy ludzi podobnych do niego, a gdyby go zabrakło, Je- richo Falls mogłoby umrzeć śmiercią naturalną. To sukinsyn, ale jego interesy zbiegają się z interesem miasteczka. - To stek bzdur - rozległ się basowy głos. Zaskoczeni podnieśli wzrok. Rembrandt Payne - dyrektor centrum medycz- nego - opadł na jedno ze składanych krzeseł przy ich stoliku. Jego postura robiła wrażenie: sto dwadzieścia pięć kilogramów cielska zapakowanego w tweedowy garnitur, żywcem wyjęty z katalogu z lat czterdziestych, zwieńczonego potężną głową i lwią grzywą białych, lecz wciąż gęstych włosów. - Słyszałem każde słowo, młody człowieku. Opowiadasz brednie. - Cześć, doktorze. Dobrze się bawisz? - Slater uśmiechnął się do starszego mężczyzny. Rembrandt Payne był lekarzem w miasteczku już od pół wieku. Słynął z do- brego serca i uczciwości. Wszystkich swoich podopiecznych traktował tak samo, obojętnie czy mieszkali w ubogim Frenchtown, czy też w największych rezyden- cjach Hill. - Nie staraj się zmieniać tematu, chłopcze. Usiłujesz usprawiedliwić Luthe- ra. Według ciebie zaraza bengalska nie jest groźniejsza od byle przeziębienia. - Zaraza bengalska? - zdziwiła się Jenny. - Cholera-wyjaśnił lekarz. - Przecież nigdy w życiu nie zetknąłeś się z przypadkiem cholery! - roze- śmiał się Jack. - Masz już swoje lata, doktorku, ale nie jesteś dinozaurem. - Wyobraź sobie, że się mylisz. To było w tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim roku, we młynie. Chodziło o faceta nazwiskiem Singh. Wysiadł ze statku w Bostonie i trafił do nas. Mogło być naprawdę źle. - Fascynujące-orzekłanauczycielka. - To bzdury - zaoponował Slater, wciąż się uśmiechając. - Podobnie jak twierdzenie, że Luther Coyle ma na względzie interes mia- steczka. To pijawka, zdzierca i oszust, podobnie jakjego ojciec. Gdybym nie prze- konał młodego Doyle'a i innych członków rady miejskiej do mianowania mnie szefem centrum, w salach operacyjnych zainstalowano by automaty na monety. Wciąż nie może sobie darować, że założyłem klinikę geriatryczną. Wiadomo, że służba zdrowia nie jest dochodowa. - A ty wściekasz się, że to on wygrał wybory - zareplikował policjant. - Pokonał mnie różnicą zaledwie dwustu głosów. I wciąż jestem przekona- ny, że powinno się ponownie je przeliczyć. 34 - Cóż, przynajmniej okazałeś się czarnym koniem wyborów. - I co z tego - mruknął lekarz. - Dał mi przy okazji lekcję. Nie ma sensu badać pulsu miasteczka, skoro Luther trzyma rękę na jego, za przeproszeniem, panno Hale, jajach. - Doktor zmarszczył brwi zauważywszy kubeczek stojący przed Jackiem. - Chyba nie pijesz tej mikstury, co? - Nie. - To dobrze. Poziom cukru we krwi oszalałby od niej. - Spod gęstych brwi posłał Jenny podejrzliwe spojrzenie. - Mam nadzieję, że czuwasz nad jego dietą? - Sam świetnie o nią dba, ale mam nad tym pieczę - odpowiedziała z uśmie- chem. Medyk wyglądał na szczerze zatroskanego. - Wciąż próbuje oszukiwać i podjada u Changa frytki. - Hmm - mruknął Payne. - Jutro pomówię z tym małym poganinem. - Pogła- dził się po brzuchu. - Ale Bóg jeden wie, jak on potrafi robić takie pyszności ze zwykłych ziemniaków. Wystarczy powąchać to draństwo, żeby zwęziły się arte- rie. - Urwał i ponad ramieniem Jenny zerknął na przeciwległą stronę pomieszcze- nia. - Chyba jakieś kłopoty, szeryfie, jeżeli można się sugerować minąNormana. Slater zaniepokojony odwrócił się na krześle. - Co on tu robi, u licha? Miał przecież dyżurować przy radiu. Wyraźnie zdenerwowany Norm Lombard przeciskał się między stolikami. Stanął przed szefem mocno zdyszany. - Przepraszam, że cię niepokoję, ale mamy kłopoty - powiedział cicho. - Na tyle poważne, żeby opuszczać komisariat? Policjant przytaknął i Slater odruchowo napiął mięśnie. Norm był ostatnią osobą na świecie, która przeceniałaby powagę sytuacji. - O co chodzi? - Dorchester jakieś dwadzieścia pięć minut temu zgłosił wypadek. Sześć, siedem minut później skontaktował się ponownie mówiąc, że kierowca furgonetki nie żyje i żebym wysłał na miejsce karetkę pogotowia. - W wypadku uczestniczył tylko jeden pojazd? - Tom nie powiedział niczego o okolicznościach kraksy. Ale wydaje się, że chodzi tylko o furgonetkę. W każdym razie zadzwoniłem do centrum medyczne- go, a oni natychmiast wysłali ambulans. Właśnie rozmawiałem z ich kierowcą. Znaleźli rozbity wóz, a obok Dorchestera. On też podobno nie żyje. - Co? - Zgadza się. Podobno jest w radiowozie. - To pewnie zawał - wtrącił Rembrandt Payne. - Stąpał po cienkim lodzie z taką tuszą, a do tego zamiłowaniem do alkoholu. - Być może - rzekł Lombard. - Ale chyba nie o to chodzi. Kierowca karetki twierdzi, że wszędzie wokół niego była krew. A co ciekawsze, nie znaleźli żadnej widocznej rany. - Co teraz? - zapytał Jack. - Corky White zabiera furgonetkę do Gaś Bar, a karetka przetransportuje ciała jej kierowcy i Toma do centrum. Corky wróci później na miejsce zdarzenia po radiowóz. 35 - W porządku. Gdzieś tutaj widziałem Randy' ego Van Heusena i Zeke' a Tor- rance'a. Znajdź ich i niech przebiorą się w mundury. I zadzwoń do Lisy. Chcę, żeby objęła służbę przy radiu. - A co ze mną? - Weź sprzęt i jedź na miejsce zdarzenia. Powiedz Corky'emu, żeby zosta- wił radiowóz tam, gdzie teraz stoi. - A ty? - Jadę do centrum, żeby przyjrzeć się temu kierowcy i Tomowi. Doktorze? - Oczywiście, chłopcze. Payne był ogólnie praktykującym lekarzem, lecz od trzydziestu lat pełnił do- datkowo funkcję koronera okręgu Kancamagus. - Przepraszam, że muszę cię opuścić - zwrócił się Jack do swojej towarzyszki. - Nie ma sprawy. Sama wrócę do domu. Zobaczymy się jeszcze? - Później. Obiecuję. - Dobrze. Przykro mi z powodu Toma Dorchestera. - Mnie również - mruknął szeryf wstaj ąc. Odwrócił siew stronę Norma Lom- barda. - Jeszcze jedno. Powiedz Corky'emu, żeby opieczętował ten furgon. Nie chcę, żeby go ktoś dotykał. Jasne? - Jasne. - Dobra. Chodźmy, doktorze. Mamy mnóstwo roboty. Szybkim krokiem ruszył przed siebie, a doktor podążył za nim. Lombard do- tknął dłonią czapki żegnając Jenny i oddalił się w poszukiwaniu kolegów uczest- niczących w zabawie. Żadne z nich nie zwróciło uwagi, że z przeciwnego krańca sali uważnie ob- serwuje ich Luther Coyle. Gdy Slater i Payne opuścili zabawę, burmistrz przechy- lił się i szepnął coś do ucha jednemu ze swoich doradców. Uścisnąwszy jeszcze kilka dłoni, grzecznie przeprosił zgromadzonych i także zniknął. Alf Wannama- ker i pozostali dwaj członkowie Allstate Trio skończyli wreszcie String ofPearl i bez chwili przerwy przeszli do tanecznej wersji Feelings. Zabawa z okazji Hal- loween dalej toczyła się nie zakłócona. Hill - leżące na dawnych pastwiskach Farmy Drake'a - składało się z dzie- sięciu kwartałów, na które podzielono zbocze wzgórza między Van Epp Street na południu i Pineglade Drive oraz Old Creek Park od północy. Jego zachodnią gra- nicę stanowiła stroma pochyłość Mountain Creek, a wschodnią teren centrum medycznego i granica miasteczka, gdzie Van Epp Street przechodziła w autostra- dę New Hampshire numer 107. Za Old Creek Park nie było już nic, poza lesistymi zboczami White Mountain, zaś poza Van Epp zaczynała się mniej już ekskluzyw- na dzielnica River Park. Podczas gdy ta ostatnia powstała w obecnym kształcie już pod koniec dziewięt- nastego wieku, Hill było dziełem Luthera Coyle'a. Jego ojciec kupił te ziemie w la- tach dwudziestych planując, że zrobi tu wysypisko śmieci, lecz zamknięcie młyna Coolisa w połowie lat trzydziestych zahamowało dalszą rozbudowę miasteczka. 36 W drugiej połowie lat sześćdziesiątych system ulg podatkowych wprowadzony w stanie New Hampshire stał się na tyle atrakcyjny dla przemysłu lekkiego, że kilka niewielkich, lecz dynamicznych firm z branży elektronicznej zdecydowało się ulo- kować produkcj ę w tej właśnie okolicy. Przy Notch Road na wschodnim przedmie- ściu powstał niewielki okręg przemysłowy. Z dnia na dzień teren niedoszłego wy- sypiska w Hill nabrał wartości i Luther zaczął budować tu domy dla napływającej szerokim strumieniem kadry technicznej i menadżerskiej. Cała ta połać ziemi, na- zywana Crestyiew Heights, została poprzecinana ulicami, którym nadano nazwy różnych gatunków drzew. Na przełęczy przy Van Epp Street wydzielono plac pod zespół kortów tenisowych, a na innej dużej parceli, we wschodniej części, zaplano- wano budowę szkoły. Proj ektu nigdy j ednak nie zrealizowano, a teren został w koń- cu wykorzystany pod centrum medyczne. Od samego początku Hill było dla Luthe- ra niezwykle dochodową inwestycją, a w połowie lat siedemdziesiątych domy przy Aspenfall, Larchwood, Sprucehaven czy Willowtree stały się wizytówką najbogat- szych przybyszów, którzy chętnie płacili za nie kolosalne sumy. Rezydencja Coyle'a, z tarasami i krytym basenem, zbudowana na łąkach Old Creek Park, była najwięk- sza w całej dzielnicy. Dom Dave'a Doyle, trzy posesje dalej, także przy Pineglade Drive, był niemal tak samo wielki, ale już nie tak reprezentacyjny, co odpowiadało relacj om maj ątkowym właścicieli. - Nie ma tu nawet jednej sosny*. - Słucham? - zapytała Karen Slater, obserwując przez ogromne francuskie drzwi usianą liśćmi powierzchnię basenu. - Przy Pineglade Drive nie ma ani jednej sosny. Co najwyżej można doli- czyć się kilku świerków. Bentley Carver Bingham stał tuż za nią, w ciemnym salonie Doyle'ów. Z do- łu dochodziły dźwięki głośnej muzyki Iron Maiden. Jak zwykle Bentley uczynił nie do końca zrozumiałe odkrycie. W jego głowie kłębiły się tysiące myśli jedno- cześnie i czasami ni z tego, ni z owego wyrażał je na głos. Bentley Carver Bin- gham - powszechnie znany jako B. C. Bingham, Pluskwa lub Karzeł - odznaczał się wzrostem znacznie poniżej przeciętnej, nosił ubrania kupowane przez matkę w dziecięcym dziale u Woolwortha, okulary i sznurowane buty Savage. Nic dziw- nego, że nie lubiono go szczególnie w szkole, choć wszyscy chcieli korzystać z jego notatek, głównie z matematyki i fizyki. Był bowiem typowym klasowym geniuszem. - O czym ty mówisz, Bentley? - Zastanawiałem się właśnie nad nazwami ulic w Hill. Żadna z nich nie ma najmniejszego związku z rzeczywistością. W odległości pięćdziesięciu kilome- trów od Jericho nie znajdzie się choćby jednego modrzewia, buku czy orzecha. A zwróciłaś uwagę, że nie ma tu tak naprawdę żadnej „ulicy"? Są tylko aleje, deptaki lub dróżki. - Jesteś dziwny, Bentley. *Pineglade (ang.) - sosnowa polana (przyp. red.). 37 - Tak. Wszyscy mi to mówią. Nawet rodzice. Bierze się to z braku grupy porównawczej. Przeskoczyłem dwie klasy, więc j estem młodszy od innych, a dzie- ciaki w moim wieku ciągle j eszcze bawią się samochodzikami. Być może cierpię także na zaburzenia hormonalne. Mam trzynaście lat i ani śladu zarostu. - Chciałeś coś ode mnie, Bentley? - zapytała nieco już zniecierpliwiona. - Przyszłam tu, żeby być sama. - Co? A, tak. Billy posłał mnie, żebym cię znalazł. - Dlaczego sam nie przyszedł? - Wraz z kilkoma chłopakami ze szkolnego Towarzystwa Bohaterów uknuł plan, by tegoroczny Halloween zapamiętano na długo. - Naprawdę? - Planują coś w związku z Bodo i Gaś Barem. Marty'emu zostały jakieś fa- jerwerki z Czwartego Lipca, a Wally Corcoran zamierza się przebrać za bezgło- wego jeźdźca. - Billy również macza w tym palce? - On jeden ma własny samochód. Jest ich zbawieniem. - Cholera. - Tak, to dobre podsumowanie. Karen głośno wciągnęła powietrze do płuc i teraz powoli je wypuszczała. Mówiąc szczerze, to był paskudny dzień. Zamiar Billy'ego i jego kolegów, by nastraszyć biednego Bodo, był kroplą, która przelała kielich goryczy. Postanowi- ła jak najszybciej wrócić do domu, przygotować sobie misę prażonej kukurydzy i obejrzeć w telewizji, jak Jamie Lee Curtis będzie się bronić przed osobnikiem, atakującym j ą długim rzeźnickim nożem. - Powiedz Billy'emu, że nie mogłeś mnie znaleźć - poleciła. Na dole muzyka się zmieniła. Bruce Springsteen. Czuła wibracje podłogi. Tańczono. Za dwadzieścia minut włączą coś wolnego i nie znajdzie się kąta bez obściskujących się dzieciaków. - Zobaczą cię, kiedy zejdziesz na dół po kurtkę - zauważył Bentley. - Masz rację. Ostatnią rzeczą, na jaką w tej chwili miała ochotę, było spotkanie z Billym. Słowa „jestem w ciąży" migotały w jej umyśle jak zapalający się i gasnący neon. - Wyjdź frontowymi drzwiami, a ja ci przyniosę kurtkę - zaproponował chło- pak. - Spotkamy się na zewnątrz. - Dziękuję, B.C. Ratujesz mi życie - powiedziała z ulgą, na co wzruszył tyl- ko ramionami. - Sam myślałem, żeby się stąd zbierać. - Zaczerwienił się tak gwałtownie, że Karen miała wrażenie, iż czuje buchające od niego gorąco. - Może pójdziemy razem? - Chętnie - rzekła dziewczyna uśmiechając się. - To miło z twojej strony. Schodząc zboczem po Aspenfall Drive, młodzi ludzie mieli u swoich stóp niemal całe Jericho Falls. Frenchtown było rozświetlone, tylko jego centrum po- zostawało ciemne, bo tam rozciągał się rozległy park otaczający szkołę średnią i podstawową. Dalej migały neony na Stripie, a na południe od niego widniała 38 ciemna linia Jericho River. Było już po dwudziestej drugiej i ulice opustoszały. Halloween dobiegał końca. - Ładnie - zauważył Bentley. Szedł na tyle blisko Karen, że od czasu do czasu dotykali się ramionami. Czuła, że chłopak bardzo chciałby wziąć ją za rękę, ale obie dłonie trzymała scho- wane w kieszeniach narciarskiej kurtki. Wściekała się na Billy'ego, ale chodzenie za rękę z B.C. Binghamem byłoby już przesadą. - Zimno - mruknęła. Wiatr, hulający pośród drzew, wiał z północy, z gór za ich plecami, i przypra- wiał ją o dreszcze. Myśl o nowym życiu we własnym łonie była bardziej przera- żająca niż to sobie wyobrażała i wydawało się jej, że dopiero teraz pojmuje, co to znaczy samotność. - „Włączcie światła. Nie chcę wracać do domu w ciemnościach". - Słucham? - Ostatnie słowa O. Henry'ego przed śmiercią - wyjaśnił B.C. - To taki żart. - Jesteś naprawdę dziwny, Pluskwa - powiedziała Karen ze śmiechem, ale jednak poczuła się nieco lepiej. - Wolałbym, żebyś nie nazywała mnie w ten sposób. Pluskwa, Karzeł... wszystkie te przezwiska... - B.C.? - Też nie. - Bentley Carver? - Nie, pełne imiona są jeszcze gorsze. Może coś sympatyczniejszego, na przykład Ogierze lub panie Macho? - Żartujesz sobie! - zachichotała. Popatrzyła na Bentleya, nagle uświada- miając sobie, o co mu chodzi. - Próbujesz mnie zbajerować, prawda? - Ta myśl rzeczywiście przemknęła mi przez głowę. Mówią: „Śmiej się, a..." - „.. .świat będzie śmiał się z tobą" - dokończyła. - Założę się, że nie znasz reszty. - W ogóle nie wiedziałam, że jest jakiś dalszy ciąg. Niski chłopak zatrzymał się na chodniku i przybrał teatralną pozę, zjedna dłonią przyciśniętą do piersi. - „Śmiej się, a świat będzie śmiał się z tobą - wyrecytował. - Płacz, a bę- dziesz płakał w samotności. Bo stary, smutny świat musi pożyczać radość, lecz sam ma wystarczająco dużo zmartwień". - Karen roześmiała się wesoło i zaczęła bić brawo, a Bentley skłonił się do ziemi. - Ella Wheeler Wilcox - wyjaśnił. - Jak dużo czasu spędzasz na czytaniu? - zapytała, gdy ponownie ruszyli w dół zbocza. - Nie tak dużo, jak ci się wydaje - odparł z uśmiechem, a światło latarni błysnęło w jego okularach. - Mam po prostu świetną książkę z cytatami. Niektó- rzy czytuj ą biblię, a ja zapamiętuję cytaty. Jeden każdego wieczora. To doskonale wyrabia pamięć. - Czy znasz jakiś opisujący gówniane życie w miejscu takim jak Jericho Falls? 39 Dotarli do Van Epp Street i weszli do River Park. Dom Karen stał u stóp Dixon, niemal nad rzeką. Bentley mieszkał nieco dalej na wschód, przy Parmen- ter. Drzewa wzdłuż River Park, wielkie i stare, powodowały, że ulica przypomi- nała tunel, w którym nie zainstalowano ani jednej latarni. Gdy szli Old Creek Lane, prawie nie widziała Bentleya, mimo że był tuż obok. Z oddali, od strony centrum, do ich uszu dobiegła przeciągła syrena karetki. Przynajmniej ktoś miał gorszy Halloween niż Karen. - George Bernard Shaw - zapowiedział chłopak. - „Dom jest więzieniem dziewczyny i warsztatem kobiety". - Niezłe. Dotarli do rogu, na którym Karen skręcała, i zatrzymali się na chodniku. Wiatr przycichł, a wraz z nim umilkło wycie syreny. Nastała przytłaczająca, wywołują- ca dzwonienie w uszach cisza, przyczajona jak dzika bestia w ciemnościach, go- towa w każdej chwili skoczyć do gardła. Nad ich głowami gęste gałęzie zupełnie przesłaniały niebo. To śmieszne, lecz nagle zapragnęła, by Bentley odprowadził j ą aż pod same drzwi i poczekał, aż zaszyj e się w ciepłych domowych pieleszach. - Cóż, tu chyba musimy się rozdzielić - powiedział chłopiec. Stał wyraźnie zdetonowany, z rękami w kieszeniach. - Dzięki za odprowadzenie mnie do domu. - Nie ma za co - mruknął, a po chwili odchrząknął głośno. - Jeszcze jeden cytat. - Słucham. - To Szekspir. Sen nocy letniej. - Dawaj. Wiatr znowu zawiał i liście nad ich głowami zaszeleściły nieprzyjemnie. - „Miłości umysł, nie oczy pożywką. I z tegoż powodu jest ślepy Kupidyn skrzydlaty." Zapadło nieprzyjemne milczenie i nagle, zupełnie spontanicznie, Karen po- chyliła się i pocałowała Bentleya Carvera Binghama, ledwie dotykając jego ust. Odskoczył do tyłu, jak oparzony gorącym węglem. - Dziwny jesteś, Macho, ale jednocześnie słodki - powiedziała. - No pewnie. Eee... do zobaczenia w poniedziałek, w szkole. - Trzymaj się. - Dobrej nocy. Uniósł rękę i popędził Parmenter Street, jakby ścigały go moce piekielne. Karen spoglądała za nim przez chwilę, aż wreszcie odwróciła się i ruszyła w stro- nę domu. - Mój Boże! - szepnęła, nie zdając sobie sprawy, co zrobiła i nie rozumiejąc własnego postępowania. - Właśnie pocałowałam B.C. Binghama! Ale j ednocześnie strach jakby nieco ustąpił, a życie nie wydawało się już tak zupełnie do kitu. Kilka chwil później dotarła do niewielkiego domku, który jej ojciec odziedzi- czył po śmierci rodziców. Znalazła klucz pod wycieraczką i weszła do środka, zatrzaskując za sobą drzwi. Rozdział czwarty Godzina dwudziesta druga piętnaście Centrum medyczne Jericho Falls było supernowoczesnym, trzypiętrowym bu- dynkiem wzniesionym na dziewięcioakrowej działce za Crestyiew Heights, we wschodniej części miasteczka. Powstało w roku tysiąc dziewięćset osiemdzie- siątym i miało sto siedemdziesiąt łóżek, oddział dziecięcy i dwie doskonale wy- posażone sale operacyjne. Jak w przypadku większości prowincjonalnych placówek służby zdrowia, pacjentami centrum były przede wszystkim ofiary wypadków i w związku z tym niemal połowa piętra została przeznaczona na oddział intensywnej opieki. Przy- padki wymagające szczególnej, specjalistycznej terapii były zazwyczaj transpor- towane drogą powietrzną do szpitali w Manchesterze, a nawet w Bostonie, ale takich sytuacji notowano niewiele, bo centrum miało doskonały sprzęt i fachową kadrę. Wszystko było skomputeryzowane, a trzech laboratoriów i wydziału ra- diologicznego nie powstydziłoby się największe miasto. Od samego początku Rembrandt Payne krytykował taki rozmach, ale skoro budowa centrum finansowana była niemal w całości z funduszy stanowych, doktor był w swych poglądach odosobniony. Personel składał się z jedenastu lekarzy, trzy- dziestu ośmiu pielęgniarek pracujących w pełnym wymiarze godzin i połowy tej liczby na pół etatu, dziewięcioosobowego zespołu obsługi i dwudziestki innych pra- cowników. Co więcej, centrum było jednym z głównych źródeł przychodów dla wielu miejscowych firm, współpracujących z placówką i świadczących na j ej rzecz rozmaite usługi. Większość z nich była własnością Luthera Coyle'a, bezpośrednio lub poprzez powiązania kapitałowe. Miasteczko, stan i Luther byli dumni z centrum medycznego Jericho Falls, tego lśniącego stalą i szkłem pomnika. Nie wspominano j ednak prawie o wydziale patologicznym, o który stary Payne walczył jak lew. Sensowność jego powstania była kwestionowana jeszcze na eta- pie planów: tłumaczono, że jest zbyteczny i, jak mówiono, „mało estetyczny", ale lekarz postawił ultimatum. Bez nowoczesnego wydziału patologicznego on nie 41 zamierzał zostać dyrektorem placówki, a nawet Luther Coyle liczył się z wpływa- mi Payne'a, zarówno tu, w Jericho Falls, jak i daleko poza nim. W rezultacie ska- pitulowano wobec zdecydowanego uporu starego doktora. Tak naprawdę dzięki wydziałowi patologii okręg mógł mieć własnego koro- nera, którym przez aklamację został stary Rembrandt. Skoro była to praca wyko- nywana na zlecenie administracji stanowej, powalała na monitorowanie działal- ności centrum z pominięciem rady nadzorczej, siedzącej w kieszeni Coyle'a. Dzięki pełnieniu tej funkcji Payne otrzymał także służbowy samochód, który wszyscy nazywali teraz „kombi od padliny". Jak w większości szpitali, kostnicę umiejscowiono w podziemiach. Prowa- dziły do niej niczym nie oznakowane drzwi, oddalone od jasno oświetlonego fron- tonu; niewielu pacjentów centrum w ogóle wiedziało o ich istnieniu. Jack Slater zajechał na parking dla pracowników i zaparkował za kombi. Bez słowa podążył za doktorem wąskimi schodami prowadzącymi na dół. Payne wy- jął z kieszeni płaszcza pęk kluczy, wyszukał właściwy i otworzył drzwi. Rozkład i kolorystykę labiryntu pokoi i korytarzy na wyższych kondygnacjach zaprojektowano z udziałem psychologów. Podziemiu nie poświęcono już tyle uwagi. Korytarz prowadzący do wydziału patologicznego był wąski, a pod stro- pem wiła się plątanina czarnych, czerwonych i żółtych rur. Nie otynkowane, beto- nowe ściany znaczyły plamy wilgoci i pleśni. Minąwszy pomieszczenie z bojlerem, rząd wind i magazyn pościeli, dotarli wreszcie do dwuskrzydłowych, uchylnych drzwi. Gdy je przekroczyli, nos Jacka natychmiast zaatakowały opary formaliny, co zaraz skojarzyło mu się ze sprepa- rowanymi zwłokami kota, stojącymi w gablocie pracowni biologicznej jego szko- ły średniej. Z obrzydzeniem przełknął ślinę i szedł dalej. Kostnica przylegała do banku krwi, bo w obu pomieszczeniach trzeba było utrzymywać niską temperaturę. Z lewej strony uchylnych drzwi znajdowała się chłodnia z szufladami na ciała, a z prawej laboratorium patologiczne. Payne skrę- cił właśnie w tamtą stronę i minął kolejne drzwi. Reuben Wilson - długoletni asystent doktora, jeszcze z czasów jego prywat- nej praktyki w miasteczku - kręcił się po obszernym, rzęsiście oświetlonym po- mieszczeniu, przygotowując narzędzia potrzebne do przeprowadzenia sekcji zwłok. Na środku stały trzy stoły, jeden obok drugiego. Na dwóch leżały przykryte prze- ścieradłami ciała. Przy ścianie zamontowano trzy zlewy. Także stoły zostały wy- posażone w instalację ściekową. - Co tam dzisiaj słychać, Reuben? - zapytał Payne na powitanie. Zdjął płaszcz, włożył długi, impregnowany kitel, a drugi podał Slaterowi, który bez słowa się weń ubrał. - Wszystko w porządku, doktorze. Czarnoskóry asystent był dobre dziesięć lat starszy od przełożonego i mówił ze śpiewnym akcentem mieszkańca środkowych stanów. - Wszystko przygotowane? - Tak- odparł asystent. Przesunął stolik na kółkach między zajęte stoły i podłączył do sieci piłę tarczową do kości oraz dyktafon uruchamiany pedałem 42 w podłodze. - Na jedynce leży ten z wypadku, a na dwójce Dorchester. - Głos pomocnika był pozbawiony jakichkolwiek emocji. - Od którego powinienem zacząć? - zapytał z uśmiechem doktor. - Od tego z furgonetki. Warto ustalić, w jaki sposób zginął. - Rzeczy osobiste? - Na biurku. Reuben ruchem głowy wskazał mebel pod przeciwległą ścianą, wciśnięty między analizer krwi i przenośny aparat rentgenowski. Stał na nim terminal kom- puterowy, a obok leżały na dwóch osobnych kupkach rzeczy, znalezione przy zwłokach. Jack, zadowolony, że ma okazję odejść od stołu, zbliżył się do biurka i zaczął przeglądać zgromadzone tu przedmioty. Gdy otworzył portfel kierowcy, doktor ściągnął prześcieradło zakrywające ciało. - Nazywał się Redenbacher - powiedział policjant, zaglądając w prawo jazdy. - Jak popcorn-zauważył Payne. Sięgnął po nożyczki i zaczął rozcinać tkaninę spodni. Ciął nogawki od dołu aż do krocza. Natychmiast po śmierci Arniego puściły zwieracze i odór fekaliów zdominował smród formaliny. Reuben niespiesznym krokiem podszedł do ściany i uruchomił wentylację. Wróciwszy do stołu zdjął z trupa przednią część spodni, podczas gdy doktor rozcinał kurtkę i koszulę. - Na imię miał Arnold Saxon - odczytał Slater, wciąż nie odstępując od biur- ka. - Mieszkał przy South Main Street w Manchesterze. Karta pracownika z fir- my Speedmaster Transit na Daniel Webster Highway. Doktor popatrzył uważnie na nagie zwłoki na stole. Wyciągnął rękę i delikat- nie dotknął szyi i barków. - Nie wystąpiło jeszcze stężenie pośmiertne. Według mnie pan Redenbacher nie żyje od niecałych dwóch godzin. - Rozchylił powieki i zajrzał w źrenice. - Gałki oczne są nabrzmiałe krwią i wytrzeszczone. Zawał lub wylew. Być może jedno i drugie. Widać, że miał arteriosklerozę. Dużo pił. Wystarczy popatrzeć na popękane naczynia krwionośne na policzkach. Jack podniósł wzrok znad portfela akurat na czas, by zobaczyć jak Payne sięga po duży skalpel i wykonuje nim pewne cięcie od gardła aż po wzgórek łono- wy. Kiedy je pogłębił, z woskowoszarego ciała popłynęła krew. Policjant, jedno- cześnie przerażony i zafascynowany, nie odrywał oczu od rąk lekarza. Trzymając ostrze jak batutę, doktor przeciął zwiotczałe mięśnie piersiowe i podciągnął je aż na twarz Arniego. Ze swego miejsca Slater widział grube żółte warstwy tłuszczu wokół żołądka i zwoje wnętrzności. Payne odłożył nóż na stolik i wziął nożyce do kości. Wsunął cieńsze, zakrzy- wione ostrze pod dolne żebra i ścisnął uchwyty. Kości ustępowały prawie bez oporu. Dotarł aż do obojczyków i wprawnym ruchem uniósł cały płat ciała, odsła- niając serce i płuca. Posługując się małym skalpelem oddzielił serce i wyjął je. To, co do niedawna było żywym człowiekiem, zaczynało stopniowo przypominać mięso w rzeźni, z odsłoniętymi organami wewnętrznymi, końcówkami kości ciem- noróżowymi od szpiku i krwią ściekającą do drenów. Slater miał coraz większe trudności z przełykaniem śliny, lecz mimo to nie odwracał głowy. 43 - Spójrz - rzekł Payne, wskazując wypreparowane serce. - Powiększone ja- kieś dwa razy, ścianki cienkie jak papier, a tłuszczu wystarczyłoby na barbecue. Pan Redenbacher bez wątpienia już od dłuższego czasu balansował na granicy życia i śmierci. - Odłożył serce na miejsce i pokręcił głową. - Później przyjrzę się mózgowi i przeprowadzimy badanie tkanek, ale założę się, że to właśnie pompka nie wytrzymała. - Nie mylisz się? - zapytał Jack, czując suchość w gardle. - Na pewno nie, chłopcze. - Przykrył serce i płuca płatem żeber, nasunął mięśnie piersiowe na swoje miejsce i sięgnął po zszywacz. Sprawnie wbił w ciało kilkanaście zszywek, po czym skinął na Reubena. - Na razie możesz go zabrać do chłodni. Wrócę do niego w tygodniu. Za- pewne znajdę jeszcze coś ciekawego w mózgu. Czarnoskóry asystent podsunął do stołu nosze na kółkach, nakrył ciało prze- ścieradłem i z pomocą doktora przerzucił je na wózek. Pogwizdując pod nosem wyciągnął nosze przez uchylne drzwi od korytarza. - Trochę pobladłeś, chłopcze - zwrócił się doktor do Jacka, który w odpo- wiedzi wzruszył ramionami. - Nic mi nie będzie. Już się trochę przyzwyczaiłem do takich widoków. - Gotowy na Dorche stera? - Bardziej już nie będę. Starszy mężczyzna podsunął wózek do drugiego stołu i odsłonił ciało zmar- łego policjanta. - Mój Boże! -wyszeptał. - Jezu Chryste! Ani doświadczenia z wojny wietnamskiej, ani lata praktyki lekarskiej nie przy- gotowały żadnego z nich na widok, jaki ukazał się ich oczom. Mundur policjantów Jericho Falls składał się z błękitnej koszuli i jasnobrązo- wych spodni. To, co miał na sobie Tom Dorchester, miało jednolicie rdzawą barwę. Strugi zaschniętej krwi biegły z j ego nozdrzy i ust po koszuli w dół. Krew wyciekła także z uszu, a nawet z oczodołów. Policjant wykaszlał i zwymiotował mnóstwo krwi, ale nawet to nie wyjaśniało pochodzenia krwawych plam poniżej pasa. Drżącymi rękami Payne wziął z wózka nożyczki i powtórzył operacj ę usuwa- nia ubrania ze zwłok. Gdy zdjął spodnie, oczom ich ukazał się członek w mon- strualnej erekcji. Penis nabrzmiał olbrzymią ilością krwi, która rozsadziła ciała jamiste. Slater skrzywił się widząc, jak Payne niewielkim skalpelem przecina napiętą skórę od nasady aż do żołędzi. Natychmiast trysnęła na kitel doktora półpłynna krew i wzwód stopniowo zanikł. Tylko kilkakrokrotnie powiększone jądra pozo- stały wielkie i purpurowe. Na nogach widać było krew, kał i śluz, spływające aż do grubych skarpetek. - Jezu - szepnął Jack, czując jak miękną pod nim nogi. - Popatrz na jego ręce! Payne, powstrzymując nerwowy tik policzka, uniósł potężną rękę Toma. Przy cebulce każdego włosa widniała kropelka krwi. Każdy por był nią oznaczony. 44 Całe ciało usiane było ciemnymi kropkami. Wyglądało to tak, jakby policjant został dokładnie obity młotem kowalskim. - Nastąpiła perforacja naczyń krwionośnych - powiedział przerażony doktor. - Co to znaczy, do diabła? - Wykrwawił się. Z ust, nosa, uszu, oczu, odbytu, genitaliów i wszystkich po- rów. Każde naczynie krwionośne w jego ciele eksplodowało. Mój Boże, to straszne! - Ktoś mu to zrobił? - Nie. To niemożliwe - mruknął stary medyk. - Nie ma żadnych widocz- nych obrażeń. Żadnych urazów. On po prostu... wykrwawił się na śmierć. Niemal natychmiast. - A co mogło być przyczyną? - Nie wiem. Nigdy nie słyszałem o czymś podobnym. - Jezu, musi być jakieś wyjaśnienie. - Bo jest - powiedział Payne, odzyskując nieco panowanie nad sobą. - Tyle, że ja go nie znam. Wziął z wózka duże szkło powiększające i pochylił się z nim nad ciałem Dorchestera, dokładnie przyglądając się skórze. - Masz coś? - Na dłoniach widzę jakieś ślady, przypominające oparzenia. Przeniósł szkło na głowę Dorchestera, szczególnie długo oglądając uszy i nos. Wyprostował się kręcąc głową. Odłożył soczewkę i obiema rękami wskazał klat- kę piersiową zmarłego policjanta. - O co chodzi? - zapytał Slater. - To dziwne. Większość krwi jest zmieszana zjakimś śluzem. Apłuca są mocno zanieczyszczone płynem. - Wskazał rozchylone usta. - Starał się wypluć to z siebie przed śmiercią. - Wziął do ręki łyżeczkę na długiej rączce, pobrał zie- lono-czerwoną próbkę z ust trupa i umieścił ją w niewielkiej buteleczce przezna- czonej specjalnie do takich celów. Jack odwrócił głowę, czując jak żołądek pod- chodzi mu do gardła. - Rozmawiałeś z nim dzisiaj? - zapytał doktor. - Przed rozpoczęciem popołudniowej służby, o siedemnastej - odpowiedział szeryf, wciąż rozglądając się po ścianach. - Czy wtedy kasłał, kichał, cokolwiek? - Nie, przynajmniej nie zwróciłem na to uwagi. Dlaczego pytasz? - Bo zginąłby, nawet gdyby się nie wykrwawił. Zadławiłby się na śmierć... tą masą śluzu w płucach. - To szaleństwo! Przecież on nie był chory. - Ale rozchorował się, chłopcze. I to poważnie, w przeciągu zaledwie czte- rech godzin. - Czy to możliwe? - Według mojej wiedzy nie. - Więc co się stało? - Bóg jeden wie, chłopcze - mruknął Payne patrząc na zakrwawione ciało na stole. - Będę musiał przeprowadzić mnóstwo testów i mimo wszystko wątpię, bym znalazł jednoznaczną odpowiedź. 45 - Więc zgaduj - nalegał Slater. - Daj mi cokolwiek, co pozwoli rozpocząć śledztwo. - To może być jakaś trucizna. W czasie między waszym ostatnim spotka- niem a mniej więcej dwudziestą pierwszą miał kontakt z jakąś trucizną. Krwawie- nie sugeruje, że zaatakowane zostały płytki krwi i w rezultacie wystąpiły objawy zbliżone do hemofilii. Tyle, że w tym przypadku to rzecz nabyta. Wybroczyny i śluz sugerują alergię oddechową. Ale nie wygląda mi to na chorobę wirusową. Zakładamy bowiem, że bardzo niewiele czasu upłynęło od kontaktu do śmierci. Może tylko kilka minut. - To niewiarygodne. - Rzeczywiście. Niewiarygodne i niezgodne z tym, czego nauczyło mnie kil- kadziesiąt lat praktyki. - Furgonetka - rzekł wolno policjant. - To musi mieć coś wspólnego z fur- gonetką, którą prowadził Redenbacher. - Niewykluczone. Ale mężczyzna na stole numer jeden zmarł w wyniku ata- ku serca, a nie zatrucia. Jak to wytłumaczyć? - Nie wiem. Ale teraz ten wóz znajduj e się na parkingu Ralpha Beayisa przy Gaś Bar. Jeśli przewoził jakąś trującą substancję... - Przekonamy się. I to niebawem - rzekł doktor. - A co z nami? Z obsługą ambulansu, z Reubenem? Wszyscy mieliśmy kon- takt z Dorchesterem. - Trochę już za późno o tym myśleć. Wszystko wskazuje, że to, co zabiło Toma, nie jest już śmiertelne. Gdyby jego ciało było teraz źródłem trucizny, która go zabiła, to już dawno odczulibyśmy j ej działanie. - W porządku - mruknął Jack. - Osobiście sprawdzę tę furgonetkę. - Rób to bardzo ostrożnie. Jutro skontaktujemy się z właścicielem samocho- du. Teraz co najwyżej upewnij się, czy jest właściwie zabezpieczony. - A co z Tomem? - Natychmiast przeprowadzę wszystkie możliwe do wykonania testy. Rano będziemy już mieć konkretne wyniki. - Dobrze. - Slater podszedł do wieszaka i wziął z niego swoją kurtkę. - In- formuj mnie na bieżąco o ewentualnych postępach. - Jasne. Jack? - zawołał doktor, gdy przyjaciel był już przy drzwiach. - Tak? - Postaraj się zachować to, co obaj widzieliśmy, dla siebie. Przynajmniej na razie. Nie ma sensu niepotrzebnie straszyć ludzi. Komendant po raz ostatni popatrzył na to, co zostało z jego podwładnego. Scena wydawała się żywcem wyjęta z jakiegoś horroru. Wiedział, że ten koszmar będzie go prześladować do końca życia. - Tak, masz rację - powiedział na pożegnanie. Bodo Bimm, oparty o kontuar w Gaś Bar, powoli przewracał strony starego komiksu z Silver Surferem, który ktoś zostawił na stacji chyba z rok temu. Była to 46 jedna z jego cennych zdobyczy, z którą nigdy się nie rozstawał. Nosił go zwinięty w rulon w tylnej kieszeni jednoczęściowego kombinezonu. Nie umiał czytać, ale po tak długim czasie oglądania zaczynał powoli rozumieć fragmenty historyjki. Jednego był pewien - Silver Surfer był sam na tym świecie i czasami płakał. Bodo doskonale go rozumiał. Na przykład teraz. On także był sam i wcale mu się to nie podobało. Lepiej już było po południu lub wczesnym wieczorem. Miejscowi wpadali na stację, witali się z panem Beayisem i tankowali swoje samochody. Mechanicy Bert i Corky także kręcili się w okolicy, a czasami któryś z nich kupował mu puszkę Pepsi albo chipsy w automacie pod ścianą. To miło z ich strony. Ale Bert już dawno poszedł do domu, a Corky odjechał zaraz po przyholowa- niu uszkodzonej furgonetki. Dał Bodo kilka monet na Pepsi, ale on dawno już ją wypił. Teraz, aż do rana, zostawała mu tylko woda. Nie śmiał także wziąć z półki paczki chipsów, choćby umierał z głodu. Kiedyś zdarzyło mu się to, ale później pan Beavis strasznie na niego krzyczał, a to było najgorsze, co mogło się zdarzyć. Bodo ziewnął i podniósł wzrok znad komiksu. Przez brudne okno widział dystrybutory paliwa, a po drugiej stronie ulicy restaurację TJ. Nie znał się na zegarku, ale wiedział, że jest już późno, bo przed lokalem naprzeciwko stały tylko dwa samochody. Nie nadeszła jeszcze północ, bo wtedy pan Kartosian wyłączał światła i szedł do domu. Według pana Beayisa Kartosian był emigrantem, ale Bodo nie wiedział co to znaczy. Mówiąc o sąsiedzie, szef marszczył czoło w ten sam sposób, jak kiedy nazywał Bodo pieprzonym bękartem, co czynił przynajmniej kilka razy dziennie. Już niedługo Bimm będzie mógł pójść do toalety po drugiej stronie biura. Załatwi się, a później, siedząc na sedesie, zrobi sobie dobrze. Postępował tak samo każdej nocy, ale nigdy nikomu o tym nie mówił. Po powrocie znów przeglądał komiks, a później szedł drzemać na bujanym fotelu, w którym w dzień przesiady- wał pan Beavis. W nocy nie było co robić na stacji, ale musiała być otwarta. Ralph Beavis wziął już pieniądze z kasy i zaniósł je do „Slumber-King". Przy wejściu do biura był dzwonek i wystarczyło go nacisnąć, by obudzić Bodo. Nocnymi klientami byli najczęściej kierowcy ciężarówek, którzy świetnie go znali. Sami tankowali i płacili mu dając odliczoną kwotę albo samodzielnie wypełniając potwierdzenie transakcji przy użyciu karty kredytowej. Bimm pracował nocami dla pana Beayisa już od niemal sześciu lat. Począt- kowo właściciel każdego ranka sprawdzał odczyty pomp, lecz stopniowo do- szedł do wniosku, że większość klientów jest uczciwa, a Bodo zbyt głupi, by go okradać. Bodo ziewnął ponownie. Oszukanie szefa rzeczywiście nigdy nie przyszło mu nawet do głowy. Pan Beavis opłacał mu pokój i wyżywienie u pani McQuire na Concord Street we Frenchtown i dodatkowo codziennie dawał trzy dolary kie- szonkowego. Skoro sam nie musiał płacić za jedzenie, mógł wydać te pieniądze na cokolwiek. Dla niego taki układ był istnym rajem na ziemi i nie zamierzał go zniszczyć kradnąc. 47 Uśmiechnął się i przeciągnął potężną, brudną dłoniąpo rzednących włosach. - Czas na fryzjera - powiedział głośno, bo lubił słyszeć swój głos. - Czas na fryzjera. Jutro wyda swoje trzy dolary u Willarda i cały dzień będzie wdychał zapach szamponu i pudru. Uwielbiał mieszaninę tych dwóch woni i właśnie dlatego regu- larnie co tydzień odwiedzał fryzjera. Weszło to do jego rozkładu zajęć, tak samo jak kubek darmowej kawy przed pracą i nocna masturbacja. Nagle wielki neon przed stacją zgasł i Bodo zamarł struchlały, czując jak serce wali mu w piersiach. Ułamek sekundy później zgasło także światło w środ- kui otoczyły go zupełne ciemności. Przerażony zaczął wydawać jednostajny jęk. Bardziej niż czegokolwiek innego na świecie bał się ciemności. - Bodo! - gdzieś z bliska dał się słyszeć ochrypły szept. - Kto to? - Ichabod, Bodo, Ichabod! - głos był coraz bliżej. Komiks upadł na podłogę. Bodo czuł, jak ciepły mocz spływa mu po nogaw- kach, ale nie zwracał na to uwagi. Ostrożnie wyjrzał na zewnątrz, spodziewając się zobaczyć tam jakiś ruch. - Nie znam... żadnego Ich... Ichaboda - wyjąkał. Otaczała go sceneria jak ze snów, które go nawiedzały. Ciemności pełne gło- sów, których nie był w stanie rozpoznać. Usłyszał ciche skrzypienie, jakby ktoś otwierał zardzewiałe drzwi samochodu, i znowu zapadła absolutna cisza. Oddy- chał coraz szybciej, nie mogąc zaczerpnąć powietrza. - Jest tam kto? Cisza. - Panie Beavis? Panie Beavis, pomocy! Znów to skrzypienie i jakby stłumiony śmiech. I ten głos, zaledwie kilka me- trów od niego. Czyżby w warsztacie? - On nie żyje, Bodo! Co za okropny głos. Bimm chciałby krzyknąć, ale nie był w stanie wydobyć z siebie najmniejszego dźwięku. Sprężył się do ucieczki, ale nogi nie chciały go słuchać. - On nie żyje, Bodo! Odciąłem j ego pieprzoną głowę! Niespodziewanie zalało go światło, a jednocześnie rozległ się huk eksplozji. Tuż obok, w przejściu do warsztatu, stała potężna postać, wysoka na ponad dwa metry, w długim czarnym płaszczu, pozbawiona głowy. Krew, zbyt czerwona na prawdziwą, ściekała po piersi zjawy. Postać uniosła rękę. Znów rozległy się wybuchy i Bodo zobaczył, co upiór trzymał w dłoni. Palce olbrzyma były wplecione we włosy odrąbanej głowy, z wy- wróconymi oczami i sczerniałym językiem. Bodo dobył z siebie nieartykułowany wrzask, bo wydało mu się, że głowa należy do pana Beayisa. - Co tu się dzieje, do kurwy nędzy! - zabrzmiało głośniej niż jego własny krzyk i Bodo zorientował się, że gdzieś tu jest Ralph Beavis. To jakieś straszne czary, że sama głowa potrafi mówić, a głos dobiega z inne- go miejsca. Znów eksplozja, znacznie potężniejsza od poprzednich. Nagle zrobi- 48 ło się jasno jak w dzień, ale Bodo nie patrzył już na to, co działo się wokół. Stał z zaciśniętymi z całych sił powiekami, a jego przeraźliwe wycie ginęło w ogól- nym hałasie. Przerażająca postać odwróciła się, zatoczyła i odchodząc upuściła trzymaną w rękach głowę. Stalowy pocisk trafił nagle w witrynę biura i wbił się w przeciwległą ścianę. W powietrzu zawirowały odłamki szkła, ale Bodo w tym czasie leżał już na podło- dze, bo powalił go wybuch. Zapach oparów benzyny został nagle, nie wiedzieć czemu, zdominowany przez odór zgniłych jaj. Na zewnątrz sześć postaci przemknęło na tle płonącej furgonetki stojącej na placu, nieopodal wozu pomocy drogowej. Pobiegły na tyły stacji i wąską ścieżką dotarły do lasu na terenie Farmy Drakę'a. Po chwili pojawił się ktoś inny, w piżamie i podniszczonym szlafroku, wy- raźnie widoczny w świetle płomieni. Klnąc głośno i zmagając się z połami dłu- giego szlafroka, przebiegł przez ulicę, z daleka omijając palącą się furgonetkę. Wpadł na stację, głośno trzaskając drzwiami. - Bodo! Ty pieprzony bękarcie! Gdzie jesteś, do diabła? - wrzeszczał. Ale Bodo go nie słyszał. Klęczał za kontuarem z rękami przyciśniętymi do uszu i darł się, jakby go obdzierano ze skóry. Jack Slater znalazł się przy Gaś Barze Beayisa dobre trzy minuty przed pierw- szym wozem ochotniczej straży pożarnej. Do tego czasu wszystkich sześciu chłop- ców uczestniczących w halloweenowym dowcipie dawno już zniknęło, a Bodo Bimm wciąż krzyczał. Pięcioosobowy zespół potrzebował niespełna pół godziny na ugaszenie ognia, który strawił furgonetkę. Kiedy zakończyli akcję, pozostała z niej tylko kupa powykręcanego żelastwa. Na podłodze biura Jack znalazł maskę jakiegoś straszydła z przyklejonymi włosami, a dalej, pośród okruchów szkła, kilka metalowych odłamków. Nikt na miejscu zdarzenia nie sprawiał wrażenia chorego, a przede wszyst- kim nie krwawił, więc Jack zmówił dziękczynną modlitwę uważając, że nawet jeśli w furgonetce znajdowała się jakaś tajemnicza toksyna, to zapewne została pochłonięta przez ogień. Psota, choć niebezpieczna, nie spowodowała dużych strat, a śmierć Toma Dorchestera była zapewne wypadkiem, który już się nie powtórzy. Jakże się mylił. 4- Część druga BLACK ROLLER Sobota, l grudnia WYŁĄCZNIE DO UŻYTKU SŁUŻBOWEGO W przypadku ogłoszenia alarmu pod kryptoni- mem BLACK ROLLER oddział jest zobowiązany do przeprowadzenia pełnego rozpoznania lą- dowego i z powietrza. Decyzje co do sposobu działania podejmą dowódcy pododdziałów. Pierwszoplanowym żądaniem jest jak najszyb- sze dostarczenie dowódcy oddziału pobranych próbek kontrolnych. Natychmiast po przerzu- ceniu oddziału w zagrożony rejon należy roz- począć obserwację wizualną i elektronicz- ną. Po otoczeniu terenu kordonem sanitarnym alarm BLACK ROLLER trwa aż do czasu wydania przez dowódcę oddziału innych dyspozycji. (-) Pułkownik-porucznik James H. Wright, dowódca oddziału specjalnego numer 7 AMCCOM Okręg Rock Island Rock Island, Illinois sekcja 2, numer l, strona 26 BM-31-210 51 Rozdział piąty Godzina siódma piętnaście Josh Robinson obudził się, ziewnął i podciągnął kołdrę aż po nos. Na prze- wiewnym poddaszu o tej porze roku było już naprawdę zimno. Na skraju byle jak zbitego łóżka leżał terrier imieniem Scoobie i powarkiwał sennie. Chłopiec wysunął rękę spod kołdry i odgarnął rudą grzywę opadającą mu na oczy. - Cześć, Scoob - szepnął. Zza drewnianego przepierzenia dochodziło chrapanie. Wyższe -jego matki, i basowe Terry'ego Morgana albo Sandy'ego Shawa. Trudno było stwierdzić któ- rego, bo matka mniej więcej tyle samo czasu spędzała z każdym z nich. Josh ziewnął ponownie. Doszedł do wniosku, że nie warto już próbować za- snąć . Rozbudził się, a i Scoobie wiercił się coraz bardziej. Jak każdy j edenastola- tek, chłopak nie wyobrażał sobie, by można było bezczynnie leżeć w łóżku. Znu- dziłby się niemiłosiernie już po pięciu minutach. Odetchnął głęboko, odrzucił kołdrę i zeskoczył na podłogę. Grube sosnowe deski leżały tu od czasów budowy młyna, więc przez ponad sto lat zostały ideal- nie wygładzone. Teraz były lodowato zimne. W pokoju nie leżał żaden dywan, do ogrzewania używano pieców na drewno, a ciepła woda tylko czasami płynęła z przedpotopowego bojlera. Prowizorka, jak wszystko w jego życiu. Każdego ranka opuszczał młyn, przechodził przez most i wędrował niemal kilometr do szkoły. I codziennie, przynajmniej raz, żałował że nie jest taki sam jak inne dzieci z jego klasy. Warren LaCroix - najlepszy szkolny kolega - miał ojca zajmującego się ubezpieczeniami i matkę pracującą u Woolwortha. Matka Josha tkała wielkie kilimy o abstrakcyjnych wzorach, a ojca nie miał wcale, bo nie mógł przecież nazywać tak Terry'ego Morgana ani Sandy'ego Shawa. Przerzucił stertę ciuchów leżących na podłodze i zabrał się do ubierania. Nie tylko nie warto było liczyć na adoratorów matki, ale nawet o nich wspominać. Nie był specjalnie inteligentny, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że kobiety na pół- noc od mostu nie zadają się z dwoma mężczyznami naraz. Josh nie był całkiem 53 pewien, ale też nie wykluczał możliwości, że Terry i Sandy odwiedzająją w łóżku jednocześnie. Nieraz matka próbowała mu to wyjaśnić mówiąc, że ludzie pracujący i żyją- cy we młynie są inni. Sugerowała tym samym, że są lepsi od tych z miasteczka, ale tamci jakoś nigdy nie wyrażali podobnych opinii. Mieszkańców młyna okre- ślali raczej mianem dziwaków i odmieńców. Ale Josha właściwie nic a nic to nie obchodziło. Włożył dżinsy, podkoszulek z długim rękawem, a na wierzch jeden ze swo- ich porozciąganych swetrów. Przysiadł na łóżku i zabrał się do naciągania gru- bych skarpetek. Na dworze będzie mróz. Scoobie, który uwielbiał tarmosić skar- pety, skoczył na jedną z nich, ale chłopiec odpędził go niecierpliwie. Roześmiana psia morda mówiła mu, że jak najszybciej muszą wyjść na zewnątrz. Wzdychając ciężko wsunął na nogi ciężkie buty i mocno zawiązał sznurowadła. Jeśli zastanowić się głębiej, ludzie z miasta wcale nie byli lepsi od mieszkań- ców młyna. Być może dorośli nie zdawali sobie z tego sprawy, ale zaledwie jede- nastoletni chłopiec świetnie orientował się w hierarchii społecznej. Obserwował j ą codziennie we własnej klasie. Dzieci w Jericho Falls dzieliły się na trzy grupy: tych z Hill, z River Park oraz z Frenchtown. Hillersi, Parkowcy i Zabój ady. Hillersi byli typowymi snoba- mi, rozpowiadającymi wszem i wobec o samochodach kupionych właśnie przez ojców. Parko wcy niby byli w porządku, ale interesowała ich tylko telewizja i rock and roli. Żabojady - dzieci biedaków - starały się odegrać za to na pozostałych przy każdej sposobności. Podział ten inspirował różnorodne układy i wywoływał wzajemne tarcia. Hillersi byli nieco zażenowani swoją zamożnością, Parkowcy chcieliby się przyłączyć do grona Hillersów, Żabojady zaś do Parkowców - szcze- gólnie ci, którzy mieszkali na Gowan lub Overlook, niedaleko zbocza... Była także dziatwa z młyna, w liczbie około dwudziestu, rozrzucona po wszystkich klasach i zupełnie nie przystająca do reszty. Potomstwo niereformo- walnych hipisów i odmieńców, rządzących się w życiu wyłącznie własnymi za- sadami. Ale nawet we młynie panował swoisty porządek i wiążąca się z nim określona hierarchia. - Anilingus-mruknął Joshdo siebie. To było dobre słowo, nawet gdy się nie wiedziało, co oznacza. Nauczył się go od Lionela Clemmensa z pierwszego piętra. Ten Lionel był naprawdę inny. Jego ojciec, Garth Clemmens, właściciel skle- pu na parterze, oferującego zdrową żywność, był homoseksualistą. On i Lionel mieszkali ze Scottem Honeywellem, a jeszcze wcześniej także z Shayną Cappo- docci. Shayną - najlepsza przyjaciółka matki Josha - była teraz w ósmym miesią- cu ciąży właśnie z synem Scotta Honeywella. Lionel uważał, że to chore i Josh był skłonny przyznać mu rację. Ale i tak lepsze to niż bycie Żabojadem. Już ubrany, chłopiec na palcach przeszedł przez pomieszczenie, mając przy nodze Scoobiego. Zajrzał za przepierzenie, za którym znajdowała się sypialnia matki. Facetem w łóżku był Sandy Shaw, co stwierdził po grzywie rudych włosów na poduszce. 54 Sandy był pisarzem, a ponieważ skończył też kierunek administracji i zarzą- dzania w Cornell, pełnił funkcję księgowego, pilnując, by żaden z artystów nie napytał sobie kłopotów w izbie skarbowej. Josh nie wiedział nawet, co Shaw pi- sze, ale według słów matki tak naprawdę nic z jego twórczości nigdy nie zostało opublikowane. Jak najciszej się dało, przemknął do frontowej izby mieszkanka, pełniącej jednocześnie rolę kuchni, pracowni i salonu. Promienie wiszącego jeszcze nisko słońca wpadały przez pięć niewielkich okienek osadzonych w grubej, kamiennej ścianie. Krosna matki stały w kącie, piec kuchenny przylegał do sypialni, a resztę pomieszczenia stanowił salon. Łazienka, dzielona z pięcioma innymi rodzinami zajmującymi piętro, znajdowała się w głównym korytarzu. Ze stołu kuchennego chwycił jabłko, a z torby stojącej obok lodówki z lat pięćdziesiątych garść chrupek. Wraz z psem wyszedł na korytarz i cicho zamknął za sobą drzwi. Pęcherz wysyłał coraz gwałtowniejsze sygnały, ale zamiast udać się do ogrom- nej łazienki, służącej kiedyś co najmniej sześćdziesięciu robotnikom, Josh skręcił w przeciwnym kierunku i zbiegł spiralnymi, metalowymi schodami. Zawsze lubił wysikać się z rana na dworze. Może to dziwactwo, ale jemu sprawiało wyraźną przyjemność. - Czy sikanie przed domem jest nienormalne? -jego głos odbił się od ścian klatki schodowej. Sterczący ogonek Scoobiego zniknął za zakrętem. - Nienor- malny anilingus. Schody znajdowały się w wieży przyklejonej do narożnika budynku -jednej z dwóch zbudowanych po przeciwległych jego stronach. Na dole było dwoje drzwi -jedne prowadzące na parter, a drugie na zewnątrz. Josh całym swoim cię- żarem naparł na większe i wypadł na świeże powietrze. Kilka sekund później sikał już z zadowoleniem, przyglądając się jak pies hasa wokół, zaś mocz paruje w mroźnym powietrzu. Była sobota, a niebo bezchmurne i idealnie błękitne. Natychmiast wszystkie złe myśli prześladujące chłopca odpły- nęły bezpowrotnie. Niespiesznie zapiął rozporek, sięgnął do kieszeni po jabłko i pobiegł za Sco- obiem po pokrytym szronem polu. Droga do kamieniołomu i z powrotem zajmie jakąś godzinę. Do dziewiątej, kiedy to rozpoczynała się lekcja gry na gitarze, będzie miał jeszcze mnóstwo czasu na zjedzenie śniadania. Gryząc jabłko, dopadł końca pola pięćdziesiąt metrów za czworonogiem i prze- ciął Mili Road, kierując się ku Quarry Hill. Teren po drugiej stronie drogi zaczy- nał się wznosić, a zarośla i lasy sosnowe powoli ustępowały miejsca skalistej, gołej ziemi. Kilka minut później dotarł do starych torów kolejowych i skręcił na zachód, wciąż prowadzony przez psa, skaczącego radośnie z jednego podkładu na drugi. Tory, nie używane chyba od trzydziestu lat, czyli od kiedy zamknięto kamie- niołomy, stanowiły odgałęzienie głównej linii Chesapeake-Ohio, biegnącej na po- łudnie. Niegdyś po drugiej stronie rzeki, kilka kilometrów za miasteczkiem, była niewielka stacja; teraz stanowiła zaplecze administracyjne trawiastego lotniska. 55 Scoobie przystanął na moment, uniósł łeb węsząc, oddalił się nieco od torów i ponownie zaczął się wspinać na zbocze. Przyspieszył biegu, zapewne podążając jakimś świeżym tropem. Josh popędził za nim, tylko od czasu do czasu dostrzega- jąc pupila pośród drzew. Odrzucił ogryzek i zaklął pod nosem. Ostatnio, gdy pies zniknął ścigając zająca, wrócił poraniony kolcami jeżozwierza. Dobry pies, ale głupi, jak mawiał często jego przyjaciel Wróbel. To byłby wspaniały ojciec, myślał czasami Josh. Był dla chłopca wzorem, niemal idolem: inteligentny, twardy, silny i uczciwy. Matka Josha starała się go uwieść, lecz on pozostawał nieczuły na jej wdzięki. Wszyscy we młynie doszli powoli do wniosku, że Hawke jest żyjącym w celibacie mnichem. Drzewa ustąpiły miejsca pofałdowanej łące. Stojąc na jej skraju, chłopak zagwizdał głośno, a pies zamarł. Zboczyli z drogi do kamieniołomu, a Josh odczuwał coraz większy głód. Gwizd nie zatrzymał Scoobiego na długo. Pies pochylił nos do ziemi i znów zaczął posuwać się naprzód. Nawet z odległości kilkudziesięciu metrów mały słyszał jego basowe powarkiwanie. To na pewno królik. - Scoobie! Siad! - krzyknął i zwierzak karnie wykonał polecenie. I nagle chłopiec zobaczył coś, co wprawiło go w osłupienie. Na boku psiaka pojawił się jaskrawy punkt świetlny. Zielony. Na oczach Josha kropka przesuwała się powoli w górę. Marszcząc brwi, rozejrzał się zaintrygowany po polanie. Świa- tło wyglądało jak odbicie z lornetki lub lunety, ale było znacznie jaśniejsze i mia- ło zieloną barwę. - Scoobie? Światło wędrowało po gardle zwierzęcia i gdy dotarło do głowy, w magiczny sposób zmieniło kolor z zielonego na krwistoczerwony, jednocześnie zatrzymu- jąc się tuż pod uchem. Josh nie widział niczego podobnego w całym swoim życiu. - Scoobie! - zawołał. - Chodź tu, mały! Pies odwrócił się, lecz punkcik podążył za nim. Zrobił dwa niepewne kroki w stronę swojego pana i nagle, bez żadnego ostrzeżenia czy choćby dźwięku, łeb terriera eksplodował. Krew, kości i mózg rozprysły się wkoło. - Scoobie! Josh rzucił się w jego stronę, jeszcze zanim bezwładne ciało pupila osunęło się na ziemię. Z rozszarpanej szyi tryskała w górę istna fontanna krwi. Ze łzami w oczach i sercem gdzieś w gardle, chłopiec biegł w stronę zwie- rzaka. Przerażony zadrżał, gdy taki sam zielony punkcik pojawił się na jego ra- mieniu. Kiedy przesunął się na pierś i zmienił barwę, Josh zatrzymał się, wiedząc, że tak będzie lepiej. Promyk przemknął na jego nogi, ponownie przechodząc w zie- leń i dzieciak nie zastanawiając się długo znów rzucił się do biegu, tym razem w przeciwną stronę. Światełko niepostrzeżenie przeskoczyło na jego plecy, wę- drując po kręgosłupie niczym jakiś robak. Kilka metrów przed ścianą drzew kropka znalazła się na jego szyi i znów stała się czerwona. Josh poczuł przez ułamek sekundy niewyobrażalny wprost ból, a później już tylko spokój. Spowiły go ciemności i w ten oto sposób świat Joshuy Robinsona przestał istnieć. 56 Dla Rembrandta Payne'a jego biuro na trzecim piętrze centrum medycznego Jericho Falls było enklawą wiedzy i kultury. Jedną ze ścian od podłogi po sufit zajmował dębowy regał pełen książek medycznych i czasopism. Znajdowało się tu także to, z czego był najbardziej dumny: pełny zbiór książek o Nero Wolfe'ie, napisanych przez Rexa Stouta. Gruby, barwny, wschodni dywan rozpościerał się przed wielkim biurkiem, a pasujący rozmiarami globus stał na poręczy wykonanego na zamówienie fotela. Po drugiej stronie biurka postawiono dwa fotele dla gości, oba obciągnięte skórą. Jeden czerwoną, drugi zaś żółtą. To poczucie humoru doktora sprawiło, że biuro stanowiło idealną kopię opi- sywanego w książkach gabinetu Wolfe'a, włącznie z oprawionym w ramki zdję- ciem wodospadu, wiszącym na ściance między gabinetem a przylegającą do nie- go łazienką. Jedynym obcym elementem był stojący na biurku komputer, mający bezpośrednie połączenie z siecią centrum, a poprzez modem z medycznymi ba- zami danych w całej Ameryce. Payne opadł na swój wielki fotel i splótł dłonie na potężnym brzuchu, kręcąc młynka kciukami. Z zaciśniętymi ustami obserwował ekran monitora, po którym przesuwały się informacje dotyczące Toma Dorchestera. Doktor pracował od chwili powrotu do szpitala, czyli niemal od trzech godzin, lecz jak dotychczas niczego nie osiągnął. Początkowo podejrzewał, że policjant został po prostu otruty. Opierając się na tym założeniu za pomocą komputera dostał się do MEDTEXT - centralnej bazy danych, zawierającej wszystkie opracowania i wyniki badań Amerykańskiego Sto- warzyszenia Medycznego. Stamtąd przeniósł się do TOXINT - wydzielonej bazy poświęconej wyłącznie toksynom; tam też nic nie znalazłszy, przeskoczył do DI- SCON, łącząc się z serwerem Centrum Kontroli Epidemiologicznej w Atlancie w sta- nie Georgia. Przejrzał już większość danych o wirusach i bakteriach, mających szcze- gólnie krótki okres inkubacji, lecz nic nie pasowało do tego przypadku. Wyglądało to tak, jakby zabójca Dorchestera skumulował jednocześnie działanie co najmniej kilku rodzajów trucizn, paru wirusów, a nawet jakiejś bakteryjnej zarazy. Trudno było o jakiekolwiek dające się sprecyzować wnioski. Zadaniem dok- tora jako koronera, jak określało to prawo, było ustalenie „przyczyn i okoliczno- ści, które spowodowały zgon". Okoliczności były dość łatwe do opisania: Dor- chester wykrwawił się na śmierć, zapewne w ciągu zaledwie minut, a doszło do tego w czasie, gdy siedział w radiowozie, zaparkowanym na poboczu Old River Road. Nic nie dało się jednak na razie powiedzieć o przyczynach. Payne wziął już pod uwagę praktycznie wszystkie znane toksyny i był coraz bardziej skłonny uznać, że furgonetka przewoziła jakąś substancję dotychczas nie znaną nauce. Jack Slater zatelefonował do niego jeszcze w nocy i z wyraźną ulgą poinformował, że furgonetka uległa niemal całkowitemu zniszczeniu podczas za- mieszania, do jakiego doszło w Gaś Barze. Ale czy ktoś ustalił, że ta nieznana substancja rzeczywiście znajdowała się w rozbitym samochodzie? Gdy krótko po wypadku szeryf opuścił centrum, doktor przeprowadził szcze- gółową sekcję zwłok Dorchestera, która przeciągnęła się aż do rana. Pobrał prób- 57 ki tkanek z podstawowych organów wewnętrznych, włącznie z sercem i mózgiem, a także wszelkich płynów ustrojowych. Wszystko to zostało skierowane do labo- ratorium, ale jak dotąd przyszły stamtąd tylko wyniki rutynowych badań krwi. Stary doktor wyprostował się w fotelu i po kolei nacisnął kilka klawiszy. Ekran przygasł, a po chwili pojawiły się na nim wyniki pochodzące z chromatografu gazowego firmy Hewlett-Packard. Badanie Wartość standardowa Odczyt z próbki Hematokryty 40-60 8 BUN 10-20 40 pH 7,4 3,2 SGOT 40 126 Sedymentacja 9 36 Amylaza 70-200 730 Rembrandt Payne pokręcił głową. Gdyby ta próbka krwi była pobrana od żyjącego człowieka, stanowiłaby jednoznaczny dowód jego śmierci. Nikt nie mógłby utrzymać się przy życiu z tak niskim pH i prawie pozbawiony płytek krwi. Zarówno SGOT, jak i wskaźnik sedymentacji sugerowały tak poważne uszkodze- nia tkanek, że policjant musiał umrzeć w ułamku sekundy. To, co miał przed ocza- mi, było wprost nieprawdopodobne, ale przecież chromatograf się nie mylił. Rozległ się brzęczyk telefonu stojącego obok komputera. Doktor niecierpli- wym ruchem sięgnął po słuchawkę. - Tak? - Tu Simms z laboratorium, doktorze. Właśnie skończyłem badanie tych próbek. - I? - Nie uwierzy pan. - Nie wygłupiaj się! Spałem niecałe pięć godzin, więc mów do rzeczy! - Tak jest. Odwirowałem próbkę krwi, jak pan sobie życzył. Zaraz prześlę panu wyniki przez sieć. Ekran ponownie przygasł na chwilę, po czym wypełnił go zdigitalizowany obraz krwi Toma Dorchestera, w rozbiciu na poszczególne jej składniki. - Dobry Boże! - szepnął Payne, nie mogąc oderwać wzroku od monitora. - Zgadza się. Przecież mówiłem. Przynajmniej wyjaśnia to tak niski poziom pH i SGOT. Ekran prezentował trzy rodzaj e komórek: białe ciałka, zaangażowane w obronę ustroju; czerwone, będące głównym składnikiem krwi oraz płytki, umożliwiające krzepnięcie. Ale właściwie nie były to normalne ludzkie komórki, lecz ich strzę- py. Każda została rozsadzona od środka. - Nie doszło tu do jakiegoś przekłamania? - zapytał Payne, wciąż nie odrywa- jąc wzroku od monitora. - Nie użyłeś przypadkiem niewłaściwego odczynnika? - Na pewno nie. Takie same wyniki uzyskałem przy każdej z próbek. Wszyst- kie są hipotoniczne, niemal zupełnie pozbawione soli i właśnie to doprowadziło 58 do cytolizy. Komórki zostały gwałtownie wypełnione wodą i przez to uległy roze- rwaniu. - Nie musisz mi tego tłumaczyć - rzucił oschle doktor. - Trafiłeś na ślad jakiejś toksyny? Jakiejkolwiek obcej substancji chemicznej? - Nie, proszę pana. Ale stwierdziłem pewną anomalię, widoczną szczegól- nie w próbce śliny. Występuje i w innych próbkach, ale nie tak demonstracyjnie. - Mów dalej. - Staphylococcus aureus - gronkowiec, a przynajmniej tak to wygląda. Całe mnóstwo. - Posiałeś je na pożywce? - Oczywiście. - Jak najszybciej dostarcz mi wyniki. Pełne. - Tak jest. Payne odłożył słuchawkę i ponownie przeniósł wzrok na ekran, pokazujący zniszczone komórki Dorchestera. Gronkowiec był bakterią odpowiedzialną za syndrom szoku toksycznego, toksemię krwi i gruźlicę. Powodował także wystę- powanie wyprysków na ciele i obok E. coli był jedną z najpopularniejszych bak- terii występujących na powierzchni ciała ludzkiego i w jego wnętrzu. Wersja, iż to właśnie on był przyczyną śmierci Dorchestera, nie mieściła się wprost w gło- wie, ale przecież ta bakteria miała wiele wspólnego z krwią. Być może trafił wresz- cie na jakiś punkt zaczepienia. Popatrzył na swoje dłonie, przyglądając się uważnie lekko opalonej skórze i równo przyciętym paznokciom. Pod mikroskopem te same ręce aż roiłyby się od bakterii gronkowca i całej masy innych. Uścisk dłoni, pocałunek w policzek, na- wet zwykła rozmowa spowodowałyby przeniesienie ich z jednej osoby na drugą. Praktycznie nie można było tego uniknąć. Jeszcze raz popatrzył na zniszczone komórki i nagle ogarnął go strach. Jeśli ta bakteria miała rzeczywiście związek ze śmiercią policjanta, mieszkańcy Jeri- cho Falls znaleźli się w naprawdę poważnych kłopotach. Odległy odgłos dzwonka telefonu zakłócił sen Jacka Slatera, ale tak napraw- dę obudził go dopiero zapach smażonego bekonu i świeżo zaparzonej kawy. Po załatwieniu sprawy pożaru furgonetki przy Gaś Barze, wpadł do Jenny na Main Street i wrócił do siebie dopiero przed czwartą rano. Przekręcił się i zaintrygowany uchylił jedno oko. Duży, staroświecki budzik wskazywał dziewiątą czterdzieści pięć. Otworzył drugie oko i natychmiast za- mknął oba, porażony ostrymi promieniami słońca, wpadającymi przez duże okno wychodzące na rzekę. Ojciec zaprojektował dom właśnie w ten sposób ponad pięćdziesiąt lat temu, zanim jeszcze pomyślał o synu, nie przewidując, że będzie mu pisane pełnienie nocnych służb. Mieszanina zapachów dochodząca z kuchni była wprost niemożliwa do zigno- rowania. Usiadł, jednocześnie błogosławiąc i przeklinając córkę. Błogosławiąc za kawę i bekon, a złorzecząc za przygotowanie śniadania o tak wczesnej porze. Ale 59 przecież nie mógł jej winić, bo nie wiedziała, że aż tak późno wrócił do domu. A może sprawdziła to i teraz usiłowała się zemścić za jego nocną wizytę u Jenny? Odrzucił kołdrę i sięgnął po ubranie złożone na krześle. Ziewając wciągnął skarpetki i spodnie od munduru, wstał i niepewnym krokiem podszedł do szafy po świeżą koszulę. Nie zapinając jej udał się do łazienki. W lustrze przyjrzał się swoim zębom. Nie wyglądały najlepiej; czuł w ustach niesmak po papierosach i białym winie. - Cześć - powiedział kilka minut później, wchodząc do kuchni. Karen spojrzała na niego przez ramię. - Wyglądasz okropnie - zauważyła z szelmowskim uśmiechem. - Późno wró- ciłeś? - Dość późno - odparł ziewając. Córka miała na sobie obcisłe dżinsy, biało-czarny sweter i różowe, mocno nieforemne kapcie, będące pamiątką po zajęciach z krawiectwa, na które uczęsz- czała w zeszłym roku. Jack usiadł za sosnowym stołem. - A ty? Nie odwracając się odpowiedziała wzruszeniem ramion. - To była głupia prywatka - rzekła wreszcie. - Wróciłam wcześnie. - Pokłóciłaś się z Billym? - zapytał ostrożnie, widząc, że Karen jest wyraź- nie przygnębiona. Nałożyła na talerz jajecznicę oraz kilka plasterków bekonu, a do kubka nala- ła z dzbanka czarną jak smoła kawę. Postawiła przed ojcem posiłek i usiadła na- przeciwko. - Nie, nie pokłóciłam się. Po prostu wcześniej wyszłam. - Nie lubię, kiedy sama wałęsasz się po nocy - mruknął, grzebiąc widelcem w jajecznicy. - Nie bądź staroświecki. Mam już przecież piętnaście lat. Nie wałęsałam się, a poza tym nie byłam sama. Odprowadził mnie B.C. - B.C. Bingham? - zdziwił się Jack. Łyknął aromatycznej kawy i westchnął ciężko. - Wydawało mi się, że to klasowy kujon, czy jak ich tam teraz nazywacie. - Jest kujonem. Ale to także miły i inteligentny chłopak. - W porządku. Zmiana dobrze ci zrobi. - Przecież nie umawiałam się z nim, tato! Billy to dup... zachowywał się jak głupi, a B.C. wychodził w tym samym czasie co ja. To wszystko. - A co Billy zrobił takiego głupiego? - Nie chcę o tym mówić - powiedziała wyraźnie rozdrażniona. - Co u cie- bie? Jak się udało przyjęcie w Stark Hali? - Znośnie. Ale na Old River Road mieliśmy wypadek. Tom Dorchester zginął. Nie było sensu zdradzać j ej ponurych szczegółów związanych z j ego śmiercią. - Och. - Dziewczyna znała Dorchestera właściwie tylko z widzenia. - To straszne. - Tak - mruknął policjant, ponownie rozważając zdarzenia z poprzedniego dnia. Nie zamierzał jednak rozmawiać o nich z córką. - Kto to dzwonił kilka mi- nut temu? - zapytał zmieniając temat. 60 - Billy. Wstała, wzięła niemal już pusty kubek i dopełniła go. - Czego chciał? - Chciał wiedzieć, dlaczego wyszłam bez niego. Prosił, żebyśmy się spotkali w „Bo-Peep". - Wybierasz się? - Może. Jeszcze nie wiem. - Znów napięcie w jej głosie. Na pewno między nimi coś się zdarzyło. Drobna sprzeczka kochającej się pary? A może coś poważ- niejszego? Pewien pomysł zaświtał w głowie Jacka; zastanawiając się nad nim zmarszczył czoło. - Czy to głupie zachowanie Billy'ego ma coś wspólnego z incydentem w Gaś Barze? - zapytał, a Karen wyraźnie zesztywniała. - Nie - odpowiedziała pospiesznie. - A czemu pytasz? - Bo jakieś dzieciaki spłatały niesmaczny żart Bodo Bimmowi. Podpaliły furgonetkę stojącą na parkingu i niemal na śmierć wystraszyły biedaka. Lekarz musiał zrobić mu jakiś zastrzyk i zabrać do centrum. Ralph Beavis szacuje, że narobili szkód na jakieś pięćset dolarów, nie wspominając o furgonetce. - Dlaczego sądzisz, że Billy mógł w tym maczać palce? - Soi Kartosian, ten, który prowadzi „T. J's Restaurant" na Stripie, mówi, że widział niebieskie camaro ruszające z piskiem opon sprzed Kentucky Fried Chic- ken, jakieś dwie minuty po eksplozji. Takim właśnie samochodem jeździ Billy, prawda? - To tylko zbieg okoliczności. Przecież to nie jedyne camaro w naszym mieście. - Sprawdzę to jeszcze. Ale możesz mu ode mnie przekazać, że nie puszczę tego płazem i niech nie liczy na ukrycie się za plecami ojca, jeśli znajdę dowody, że w tym uczestniczył. - Powiedz otwarcie, że nie podoba ci się, że syn Luthera Coyle'a jest moim chłopakiem - warknęła Karen. - Ja nie dyktuję ci, z kim masz się spotykać... - To nie ma żadnego związku ze mną - rzekł spokojnie Slater, starając się zapanować nad wzbierającą w nim wściekłością. Odłożył sztućce i poważnie po- patrzył w oczy córki. - Mówię o typowo policyjnych czynnościach. Ktokolwiek narobił tego bałaganu i skrzywdził Bodo, który jest pełnoprawnym obywatelem naszego miasteczka, musi za to odpowiedzieć. - Powinnam już iść - powiedziała Karen, wstając gwałtownie. - Nie wiem, gdzie będę przez większość dnia - rzucił Jack. - Gdybyś mnie potrzebowała, mam ze sobą pager. Znasz numer. - Nie będę cię potrzebowała. Dziewczyna obróciła się na pięcie i wyszła z kuchni, trzaskając drzwiami. Jack odchylił się na krześle, w zamyśleniu pocierając dłonią szczeciniastą brodę. W dużej, jasnej kuchni panowała niemal absolutna cisza. Tylko kawa bulgotała w zaparzarce i cicho szumiała lodówka. - Cholera - mruknął. 61 Wstał i z kubkiem w ręku przeszedł do salonu. Podobnie jak w łazience, tu też okna wychodziły na rzekę, płynącą w odległości niecałych stu metrów, ledwie prześwitującą między gęsto rosnącymi brzozami. Na drugim brzegu, aż do Old River Road, rozciągał się gęsty las cedrowy. Horyzont zamykały ostre granie Quarry Hill. Był piękny słoneczny dzień, a on popadł w taki nastrój, jakby właśnie wybuchła trzecia wojna światowa. - Cholera - powtórzył. Za plecami zadzwonił telefon. Odwrócił się, sięgnął po słuchawkę i opadł na sofę. - Slater - rzucił. - Jack? Tu Rembrandt Payne. Jestem w centrum medycznym. Lepiej natych- miast do mnie przyjedź. Wydaje mi się, że mamy poważne kłopoty. - Jakiego rodzaju? - To nie rozmowa na telefon. Rozdział szósty Godzina dziesiąta trzydzieści Wróbel szedł powoli wzdłuż pordzewiałych torów, szukając śladów Josha Ro- binsona. Jak dotąd natrafił na wygniecioną trawę i ogryzek jabłka, który dopiero zaczynał brązowieć. Wyglądało na to, że chłopiec kierował się do kamie- niołomu, co by potwierdzało informacje, jakie uzyskał od jego matki. Jill Robinson była bliska histerii, gdy zastukała do drzwi zaadaptowanego budynku gospodarczego za młynem. Josh już niemal godzinę spóźniał się na lek- cję gry na gitarze u Lenny'ego Freeda - nadwornego muzyka młyna - a Hawke wiedział, z jakim zapałem chłopiec podchodził do nauki gry na tym instrumencie. Nigdy nie zdarzyło mu się spóźnić ani minuty, więc musiało przydarzyć mu się coś złego. Według Jill jej syn zazwyczaj o siódmej wyprowadzał psa na spacer i prze- ważnie odwiedzali kamieniołom. Znajdujące się tam główne wyrobisko miało ponad trzydzieści metrów głębokości i do połowy wypełniała je woda, co stano- wiło istny koszmar dla wszystkich rodziców. Josh dobrze pływał, ale o tej porze roku woda była lodowato zimna, a strome ściany utrudniały wydostanie się na brzeg. Zapewne więc przez jakiś czas utrzymywałby się na powierzchni, ale wresz- cie opadłby z sił i wtedy tylko Bóg mógł mieć go w swojej opiece. Wróbel tłumaczył kobiecie, by się nie martwiła. Josh to sprytny dzieciak i za- zwyczaj kieruje się zdrowym rozsądkiem. Najbardziej prawdopodobnym powo- dem spóźnienia był pies. Wszyscy we młynie znali naturę Scoobiego. Potrafił rzucić się w szaleńczy pościg za byle królikiem czy wiewiórką, a później trzeba go było szukać po całej okolicy. Tu także czaiło się jednak potencjalne zagroże- nie, bo szukający pupila chłopiec mógł się zaziębić, skoro wyszedł podobno tylko w dżinsach i swetrze. Oceniwszy sytuację, były pilot postanowił wyruszyć na po- szukiwanie zguby. Posuwając się powoli, dostrzegł podwójny ślad wydeptanej trawy skręcający w lewo. Ten węższy, mniej wyraźny zostawił pies, drugi zaś należał do Josha. 63 Hawke pokiwał głową, zadowolony z siebie. Podążył tropem prowadzącym ku drzewom. Zrobiło się już znacznie cieplej, niż wtedy kiedy wyruszał z młyna. To także był powód do zadowolenia. Szedł przed siebie ledwie widoczną ścieżką. Kilka minut później dotarł na łąkę i zatrzymał się intuicyjnie, wyczuwając jakieś niebezpieczeństwo. Poczuł, że włosy na karku stają mu dęba. Marszcząc czoło sięgnął do torby u pasa i wyjął z niej lornetkę zabezpieczoną plastikowymi nakładkami, j edną z nielicznych pa- miątek z Wietnamu. Uważnie lustrował otwartą przestrzeń, nie wiedząc właści- wie, czego powinien szukać. Widział szlak wygnieciony w trawie, który prowadził na środek polany, gdzie jego szerokość była największa, a dal ej niknął. Drugi, ten szerszy, zostawiony przez chłopca, sięgał połowy odległości między obecnym stanowiskiem Wróbla a końcem pierwszej ścieżki, po czym gwałtownie skręcał. Dalej wił się przez kil- kanaście metrów i kończył jak poprzedni, połacią zgniecionej trawy. Wróbel odsunął lornetkę od oczu, wciąż nie będąc w stanie do końca zrekon- struować przebiegu zdarzeń. Scoobie wybiega na środek polany i zatrzymuje się. Josh podąża za psem, ale w połowie drogi skręca, jakby przed czymś uciekając. Czyżby bawił się ze zwierzakiem? Niewykluczone. Ale szósty zmysł podpowia- dał, że chodzi o coś innego. Po raz pierwszy od piętnastu lat Hawke zapragnął poczuć uspokajający ciężar broni u pasa. Podążając śladem Scoobiego, ostrożnie wydostał się na łąkę. Dotarłszy do jej środka, zatrzymał się jak wryty. Przykucnął, wyciągnął rękę i palcem dotknął niere- gularnej, ciemnej plamy na ziemi. Podniósł go do ust i polizał. Nie miał wątpliwo- ści, że to zakrzepła krew. Nieco dalej zauważył kilka drobnych strzępków jasnego futra. Wynikało z tego, że i krew należała do psa. Ktoś najwyraźniej go zastrzelił. Ale kto zabrał stąd zwłoki zwierzęcia, a przede wszystkim co stało się z Joshem? Hawke wstał, czując narastającą wściekłość i gorycz. Nie był w stanie zna- leźć żadnego logicznego uzasadnienia zabicia buszującego po łące psa. Obszar Quarry Hill należał do władz okręgowych i nie wolno tu było polować. Strach o chłopca mieszał się w nim ze złością. Co za drań zastrzelił biedne zwierzę, i w do- datku zabrał ze sobą trupa? Szybkim krokiem przemierzył polanę, kierując się do drugiego kręgu wy- gniecionej trawy. Rozejrzał się uważnie w poszukiwaniu kolejnych śladów krwi. Na szczęście nie znalazł ich. Tylko trawa była przygnieciona do ziemi na jakichś dwóch metrach kwadratowych. Stamtąd ślad prowadził na zachód. Wróbel podą- żył nim w stronę lasu. Obawa o los chłopca narastała z każdą chwilą. Wreszcie zatrzymał się jakieś dziesięć metrów od granicy lasu. Ścieżka rozszerzała się tu i można było przy- puszczać, że regularnie korzystająz niej leśne zwierzęta. Hawke przez chwilę stał bez ruchu, nasłuchując z przymrużonymi oczami. Czuł, że coś jest nie tak. Intu- icja? Nawyk wyniesiony jeszcze z Wietnamu? I nagle zobaczył coś, co przypra- wiło go o gwałtowne bicie serca. Drut, rozciągnięty między opadłymi z drzew liśćmi i runem. Biegł na lewo niecały metr od niego. Jeszcze j eden krok i trąciłby go stopą. Powoli przyklęknął 64 i rozejrzał się za końcem przewodu. Zajęło mu chwilę, nim dostrzegł niewielki, metalowy przedmiot ze śrubą oczkową. Drut przechodził przez oczko, a dalej skręcał pod kątem czterdziestu pięciu stopni i kończył się na pręcie osadzonym w miękkiej ziemi. Upłynęło już niemal dwadzieścia lat, ale nie miał problemów z rozpoznaniem, co to takiego. Miał przed sobą M16 A l B AM, nazywaną Jumping Jack Flash. Trzy- literowy akronim oznaczał rozpryskową minę przeciwpiechotną. Wystarczyło trą- cić drut, by zapalniki zadziałały. Niewielki ładunek wybuchowy wyrzucał j ą mniej więcej metr nad ziemię i dopiero wtedy eksplozja drugiego, potężniejszego, powo- dowała rozpryśnięcie odłamków na dobrych trzydzieści metrów wokoło. Wszystko na wysokości klatki piersiowej dorosłego człowieka zamieniało siew krwawą mia- zgę. Tego typu miny stanowiły standardowe wyposażenie armii Stanów Zjednoczo- nych i tysiące ich umieszczono na ścieżkach w wietnamskiej dżungli. Procedura rozbrajania nie była skomplikowana, ale Hawke nie zamierzał od- grywać bohatera. Mógł ewentualnie przejść ponad drutem i kontynuować poszu- kiwania, ale należało przypuszczać, że ten, kto założył minę, mógł pozostawić za sobąjeszcze inne, mniej widoczne śmiertelne pułapki. Wymowa była jednoznaczna: idź tędy dalej, a zginiesz. Uznał więc, że najlepszym rozwiązaniem będzie we- zwanie pomocy. Chwilę później, czując walące w piersi serce, Wróbel wycofał się na polanę i ruszył biegiem w dół. - Czemu mam się przyjrzeć? - zapytał Jack Slater, wpatrując się w obraz widoczny na ekranie monitora. Wraz z Rembrandtem Payne znajdowali się w laboratorium badania krwi w centrum medycznym. Byli sami, bo Simms został odesłany na kawę. Na moni- torze widniał jakiś nieruchomy, sinoniebieski, podłużny organizm. - To typowa bakteria gronkowca - wyjaśnił doktor. - Taka, która wywołuje chorobę? - Tak, choć infekcję wywołuje tylko jeden ich rodzaj. - Sugerujesz, że Dorchester miał gronkowca? - Nie, nie w tym rzecz - rzekł Payne. Poruszył pokrętłami mikroskopu i obraz podzielił się na pół. Bakteria gron- kowca przesunęła się w lewo, a z prawej strony pojawiło się coś nowego. - Wyglądają tak samo - orzekł Slater. - Tyle tylko, że tamten preparat jest zielony. - Inny barwnik. Przyjrzyj się dokładniej. - Ten z prawej ma na sobie jakieś małe, czerwonawe plamki. I jest nieco grubszy na końcach. - Bardzo dobrze - pochwalił doktor. - Próbka z prawej pochodzi ze śliny Toma Dorchestera. Bakteria na pierwszy rzut oka wygląda na gronkowca, ale w rzeczywistości jest nieco inna. Te, jak je nazwałeś, małe plamki mogą być pa- sożytniczymi bakteriami żyjącymi na większym nosicielu, a inny kształt wynika z faktu, że bakteria się reprodukuje. 65 5 - Skazani na zagładę - I? Payne ponownie zmienił ustawienie mikroskopu i na monitorze pojawiło się coś, co przypominało wijącą się masę jakiegoś robactwa, która z każdą chwilą gęstniała. - Te same bakterie rozwijające się na pożywce z agaru. Widać, że są żywe. - Obraz zniknął z ekranu, a za moment pojawił się na nim nowy. - Teraz widzisz płytkę Petriego z roztworem Ringera, opartym na glukozie, o pH odpowiadają- cym temu, jaki ma ludzkie ciało. Patrz uważnie. - Pochylił się nad pleksiglaso- wym pojemnikiem z wystającym okularem, który stał w rogu pomieszczenia. Słu- żył on do robienia preparatów z materiału przechowywanego w kontrolowanym środowisku, a umieszczony w środku mikroskop także był podłączony do moni- tora. - Najpierw odrobina bakterii pobranych od Dorchestera. W lewym górnym rogu ekranu pojawił się jakiś ciemny obiekt. Roztwór zafalował, gdy znalazły się w nim bakterie, które powoli zaczęły przesuwać się na monitorze. - Teraz kropla krwi - zakomunikował doktor znad pojemnika. Znów pojawiła się ogromnych rozmiarów końcówka strzykawki, z której wypłynęła szkarłatna plama. Bakterie, poruszające się w nieskoordynowany spo- sób, nagle skierowały się w stronę plamy. Niemal natychmiast otoczyły kroplę krwi niczym wroga armia. Przez chwilę nic się nie działo. Wreszcie bakterie po- ciemniały i zwiększyły swoje rozmiary. Gdy Payne wrócił do monitora, zdążyły już podwoić ilość. Plama krwi rozlała się gwałtownie i cały ekran przybrał czer- woną barwę. - Co to było? - zapytał szeryf. - Przypominało wybuch bomby. - W ten właśnie sposób zginął Tom Dorchester. - Bakterie pochłaniaj ą krew? - Nie, to zbyt proste. Absorbują sól. - Chyba nic w tym złego. - W normalnych warunkach, owszem. - Doktor wstał i przeszedł do kompu- tera stojącego w przeciwległym końcu pomieszczenia. Oderwał długi ciąg papie- ru z drukarki i wrócił do monitora. -Ale chodzi o szybkość całego procesu. Bak- terie działają z niewiarygodną wprost prędkością. Koncentrują się wokół komó- rek krwi, pochłaniają z nich sól i natychmiast dochodzi do cytolizy. W rezultacie komórka pęka. Każda komórka krwi w organizmie Dorchestera eksplodowała w przeciągu jakichś dziewięćdziesięciu sekund, najwyżej dwóch minut. - Jezu Chryste! Payne wręczył Slaterowi wydruk. - Ten sam eksperyment przeprowadziłem mniej więcej godzinę temu i kom- puter zdigitalizowałjego wyniki. Liczby obrazująupływ czasu. Xto bakterie, a Y komórki krwi. 00:001 xxxxxxx yyyyy xxxxxxxxxx yyyyyyy xxxxxxxxx yyyyyy xxxxxxxx yyyy xxxxx yy 66 00:012 xxxxxxx xyyyyyx xxyyyyyxx xxxyyyyxxx xxxyyxxx xxxxx 00:032 xxxxxxx xxxxxx xxxxxxxx xxxxxxxx xxxxxxxxxxxxxxx xxxxxxxxxxxxxx xxxxxxxx 00:172 xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx xxxxxxxxxxxxxxxQQQQQQxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx xxxxxxxxxxxxxxxxxxxQQQQQQQxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxQQQQQxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxQQQQxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx 01:00 QQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQ QQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQ QQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQ QQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQ QQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQ QQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQ QQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQQ - X to bakterie, Y krew, a czym jest Q? - zapytał policjant. - Q pojawia się po upływie siedemnastu sekund i rozpoczyna kolejny pro- ces. Po minucie cała kultura bakterii ulega przeobrażeniu. Oryginalna ich forma reprodukuje się i tworzy endospory. - Tu mnie masz, doktorze. Co to takiego? - To utajona forma bakterii. Jak orzech w skorupce. Oznacza to, że w swojej nowej postaci bakteria jest praktycznie niezniszczalna. Endospory powstają za- zwyczaj w środowisku, w którym bakterie nie mogą funkcjonować. To niezwykle 67 sprytne rozwiązanie. Bakteria niszczy nosiciela, a później tworzy spory, oczeku- jące na warunki umożliwiające ponowne przejście do aktywnej formy. - Jak długo może przetrwać w takiej utajonej postaci? - Żywe bakterie znaleziono w przewodach pokarmowych zmumifikowanych Egipcjan i żołądkach mamutów zamarzniętych na Syberii. To naprawdę długo. - Czy te są nadal groźne? - Nie wiem. Właśnie to mnie martwi. Nowa forma może zupełnie stracić swoje groźne właściwości, jednak gdy je zachowa, nadal będzie stanowić śmier- telne zagrożenie. Wiem na pewno, że bakterie mnożą się w oszałamiającym wprost tempie i nie ma na nie antygenu. Poza tym maskują się jako gronkowiec i właśnie tak są rozpoznawane przez organizm ludzki. Problem w tym, że nasz system od- pornościowy nie radzi sobie z nimi. To coś zupełnie nowego. - Jak zamierzasz przekonać się, czy zmutowane bakterie nadal są groźne? Badania na szczurach i temu podobne? - Na ludziach. - Czy to nie nazbyt ryzykowne? - zapytał Slater, na co jedyną odpowiedzią było wzruszenie potężnymi ramionami. - Nie mamy wyboru - odparł w końcu Payne. - To bakterie tlenowe, prze- noszone drogą kropelkową. Wdychaliśmyje wystarczająco długo ubiegłej nocy. Podobnie jak wszyscy inni, mający kontakt z ciałem Dorchestera albo jego samochodem. Z kolei my przekazaliśmy je tym, z którymi mieliśmy styczność od chwili infekcji, a oni przekażą następnym. Zarażenie następuje w postępie geometrycznym, a mieszkamy przecież w niewielkim miasteczku. Wystarczy dwanaście godzin, by wszyscy w Jericho Falls stali się nosicielami. - Co zatem zrobimy? - zapytał szeryf, czując mdłości na myśl, że w jego organizmie krążą te nieznane bakterie. - Należałoby zacząć od modlitwy. - Bądźmy poważni, doktorze. Przecież mowa o epidemii. - Jestem jak najbardziej poważny - odparł Payne wzruszając ramionami. - Rzeczywiście to epidemia. Problem jednak w tym, że dysponujemy niezwykle skąpymi informacjami. Skąd, na przykład, pochodzą te bakterie? - Z furgonetki - zaryzykował Slater. - Być może. Wobec tego skąd się tu wzięła ta furgonetka? Kierowca nie był przecież nosicielem. - Mogę skontaktować się z firmą kurierską, dla której pracował. Przecież oni muszą mieć list przewozowy. - Mamy sobotę. A nawet gdybyś dotarł do owego listu, poważnie wątpię, czy dowiedziałbyś się z niego czegoś konkretnego. - Dlaczego nie? - Właśnie z powodu tej bakterii. Mówiłem ci już, że nigdy w życiu nie wi- działem czegoś podobnego, a w Centrum Kontroli Epidemiologicznej w Atlancie nie mają niczego przypominającego to draństwo. - Do czego zmierzasz? - Moim zdaniem bakteria została stworzona przez człowieka. Ktoś opiera- jąc się na zwykłym gronkowcu przebudował go na poziomie molekularnym i stwo- rzył rekombinację. - To niedorzeczne! - To twoje prywatne zdanie. - Przecież w takim przypadku mielibyśmy do czynienia z broniąbakteriolo- giczną. - Zgadza się. Nixon zabronił dokonywania prób z bronią chemiczną i bakte- riologiczną służącą do celów ofensywnych, ale prawo nie zakazuje badań nad wykorzystaniem ich do obrony. To daje pole do popisu wojsku i współpracują- cym z nim firmom. Myślałem o tym intensywnie przez ostatnie dwie godziny i choć to przerażające, wydaje mi się jedynym logicznym wytłumaczeniem. - To wciąż nie wyjaśnia, skąd pochodziła ta furgonetka i co robiła w pobliżu Jericho Falls. - Nieco ponad trzy lata temu w pobliżu University Campus w Plymouth uru- chomiono ośrodek naukowy. Mieści się tam firma o nazwie Genetrix. Ładunek furgonetki może więc pochodzić właśnie stamtąd. A samochód po prostu prze- jeżdżał w okolicy naszego miasteczka. - Nie kupuję tego - stwierdził Slater kręcąc głową. - Jeśli jechał gdzieś da- lej, to dlaczego znalazł się na Old River Road? Powinien przecież korzystać z ob- wodnicy. Bóg jeden wie dlaczego, ale wydaje mi się, że kierowca zmierzał wła- śnie do nas. - Właściwie nie ma to teraz znaczenia - orzekł doktor. - Jak sam powiedzia- łeś, stoimy w obliczu epidemii, do tego nie wiadomo jakiej choroby. Jako lekarz, mam obowiązek skontaktować się ze stanowym departamentem zdrowia. Twoim zaś zadaniem jest załatwienie sprawy z mieszkańcami. - Wspaniale. Zwołam wszystkich do Stark Hali i powiem, że szaleje epide- mia, ale nie mam zielonego pojęcia, na co możemy zachorować i jak temu prze- ciwdziałać. - Nie wydaje mi się, byś musiał to robić. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Pozwól, że najpierw pomówię z tymi z departamentu. Zapadła cisza. Jack popatrzył na trzymany w ręku wydruk i zagryzł wargi. - Co z nami, doktorze? Z tobą, ze mną, z kierowcą ambulansu, z Corkym White'em? Skąd mamy wiedzieć, czy już jesteśmy chorzy? - Nie sposób się o tym przekonać. Pobrałem próbkę swojej krwi i wezmę też od ciebie, zanim stąd wyjdziesz. Jeśli coś uaktywni spory w naszych organi- zmach. .. - Wymownie zawiesił głos. - Wtedy zginiemy tak samo jak Dorchester? - To niewykluczone. Pod warunkiem, że nowa bakteria zachowuje się analo- gicznie jak jej pierwowzór. Na razie nie jestem w stanie tego stwierdzić. - Czuję się tak, jakbym miał ostrze noża na gardle. - Wszyscy jesteśmy w takiej samej sytuacji - zauważył Payne. - Całe mia- steczko. 69 Karen Slater powoli spacerowała tam i z powrotem po aptece Havelocka, świadoma, że Mildred Havelock obserwuje jej każdy ruch w dużym lustrze za- montowanym w głębi wąskiego, długiego pomieszczenia. Żona starego właści- ciela podejrzewała wszystkich o kradzieże sklepowe i nawet córka szeryfa nie była tu wyjątkiem. Już po raz trzeci w ciągu pięciu minut znalazła się przed półkami ze środkami higieny kobiecej, umieszczonymi dyskretnie na końcu regałów. Ukryte pośród pieluszek, tamponów i podpasek, znajdowały się testy ciążo we: Confidelle, Pro- gnosticon, Novesse. Nazwy sugerujące raczej, że ma się do czynienia z tanimi perfumami. Wreszcie sięgnęła po jeden z zestawów. Confidelle. Na opakowaniu gwaran- towano wynik w ciągu godziny. Dowie się prawdy po sześćdziesięciu minutach, zapłaciwszy jedenaście dolarów. Odstawiła pudełko z powrotem na półkę. Zakup testu ciążowego był jeszcze gorszy niż paczki prezerwatyw. Pani Havelock unio- słaby brwi w geście zdziwienia, wystukała należność na kasie, a za pół minuty pobiegłaby do telefonu i zaczęła obdzwaniać całe miasteczko. Karen ostatniego wieczora dla pewności zajrzała do kalendarzyka, potwier- dzając swoje podejrzenia. Było już sześć dni po czasie. Dla większości dziewcząt w jej wieku nie byłoby to niczym niezwykłym, ale ona od samego początku miała okresy z idealną wprost regularnością. Sześć dni opóźnienia sprawiało, że obawy graniczyły z pewnością. - Cześć, Karen! Mogę ci w czymś pomóc? Słysząc to aż się zatoczyła, lecz zebrała się w sobie i odwróciła. To znowu Ben- tley Carver Bingham, tym razem w długim białym fartuchu, ze szczotką w ręku. - Jezu, B.C. - szepnęła. - Przez ciebie o mało nie dostałam zawału! - Przepraszam. Zobaczyłem cię i pomyślałem, że wypada się przywitać. - Cześć, Bentley - powiedziała siląc się na wesoły uśmiech. - Skąd się tu wziąłeś? - Derek nabawił się grypy, więc go zastępuję. Poznaję pracę w aptece od podstaw. - Uniósł miotłę i machnął nią niczym szablą. - Ale płacą cztery dolary za godzinę. - Nieźle. - Zastanowiła się, czy B.C. zauważył jej zainteresowanie testami ciążowymi. Ale chyba nie, bo wyraźnie starał się unikać wzrokiem zawartości półek. - Robisz zakupy? - zapytał chłopak. - Właściwie nie. Mam spotkać się z Billym w „Bo-Peep". - Więc dlaczego jesteś tu, a nie tam? - Nie bądź za ciekawy. - Przepraszam. - Zapadła chwila ciszy; twarz Bentleya spoważniała. - Za- uważyłaś dziś rano coś dziwnego? - Tylko ciebie. - Nie, mówię serio. Koło siódmej na wysokości zaledwie jakichś stu metrów przeleciał samolot. - Przecież mamy lotnisko, B.C. To pewnie maszyna pana Coyle'a. 70 - Nie, na pewno nie. Służby medyczne majądwaczerwono-białecomanche, a Coyle Air Transport dysponuje czarno-złotymi citationami. To był wojskowy samolot. Dość mały. - I co z tego? - Wrócił mniej więcej dwadzieścia minut później, z przeciwnej strony. Za drugim razem zwróciłem uwagę na dziwne wybrzuszenie na spodzie kadłuba, zupełnie innego koloru niż reszta. - Coś sobie wmawiasz, B.C. - Ale przecież nie wmawiam sobie awarii telefonów. - Co ty znowu pleciesz? - zapytała coraz bardziej rozdrażniona. Miała teraz na głowie ważniejsze sprawy niż fantazje Pluskwy. - Stary Havelock wydzwaniał do jakiegoś hurtownika w Manchesterze i nie mógł uzyskać połączenia. Próbował chyba cztery razy, ale nie było nawet sygna- łu, więc skontaktował się z operatorem. Dowiedział się, że mają kłopoty z połą- czeniami zamiejscowymi. - I? - To doskonały przykład tak zwanego myślenia mozaikowego - odpowie- dział Bentley, wspierając się na miotle. - Większość ludzi rozumuje prostolinio- wo. Wiesz, j edna myśl prowadzi do drugiej. Przy mozaikowej łączy się koncepcj e zdające się zupełnie do siebie nie pasować. Ja połączyłem ze sobą obecność woj- skowego samolotu i problemy z telefonami. - I do jakiego wniosku doszedłeś? - W Jericho Falls jest rosyjski szpieg i wojsko stara się go znaleźć, wykorzy- stując skomplikowany system obserwacyjno-lokacyjny zamontowany w samolo- cie. Odcięli też łączność zamiejscową, żeby nie mógł się skontaktować ze wspól- nikami i poprosić ich o pomoc. - Do zobaczenia, Bentley. Powodzenia z twoimi mozaikami, czy jak to się tam nazywa. Karen obróciła się na pięcie i ruszyła do wyjścia. - Jemu tak naprawdę na tobie nie zależy, Karen. Zatrzymała się i obejrzała przez ramię. Chłopak przyglądał się j ej poważnym wzrokiem, wciąż wsparty na miotle. - O kim mówisz? - O Billym Coyle'u. Spotyka się z tobą tylko dlatego, że w twoim towarzy- stwie dobrze się prezentuj e. Jesteś takim samym dodatkiem jak samochód i ubranie. - Może lepiej zajmij się własnymi sprawami. - No właśnie, wszyscy tak mówią - mruknął kiwając głową. Karen szybkim krokiem ruszyła do wyjścia, nie zwracając uwagi na lodowate spojrzenie Mildred Havelock. Wyszła z apteki trzaskając drzwiami i ruszyła na spotkanie z Billym do „Bo-Peep". Gdy weszła do lokalu Changa, Billy czekał już na nią. Siedział w ich ulubio- nym miejscu, na samym końcu sali. Zmarszczyła czoło, widząc, że towarzyszy mu Marty Doyle. Dwaj kumple mieszkający obok siebie: Coyle i Doyle. Dziewczyna nie mogła zrozumieć ich przyjaźni, bo niemal pod każdym względem różnili się od 71 siebie. Z drugiej jednak strony podobno przeciwieństwa wzajemnie się przyciągają. Marty był podobnego wzrostu co Billy, lecz ważył dobre trzydzieści kilogramów więcej, ulokowanych głównie na brzuchu. Jego ciemne włosy już w wieku siedem- nastu lat były wyraźnie przerzedzone. Miał wąskie, dziewczęce usta, pryszczate czoło i używał mnóstwo Old Spice'a, by zamaskować swoją niechęć do kąpieli. Karen zajęła miejsce naprzeciwko obu chłopców i zdjęła kurtkę. Skrzywiła się widząc, że wzrok Marty'ego zatrzymał się na jej biuście. Stwierdziła, że po- winna włożyć sweter, a nie podkoszulek wyjęty z szafy ojca. - Cześć, Karen - powiedział Doyle wykrzywiając twarz w uśmiechu. - Cześć. Billy ujął jej dłoń. Pozwoliła trzymać się przez chwilę, po czym cofnęła rękę i położyła na kolanach. Jadła już śniadanie, ale zapach dochodzący od strony baru sprawił, że pociekła jej ślinka. - Przepraszam za wczorajszy wieczór - powiedział Billy, uśmiechając się słodko. - Nie masz za co przepraszać. Nie miałam po prostu ochoty na robienie z sie- bie pajaca. Albo na podkładanie ognia pod tę furgonetkę i straszenie Bodo. - On jest tak głupi, że boi się wszystkiego - mruknął Marty. - A poza tym kto mówi, że mamy coś wspólnego z podpaleniem tego wozu? - Ja. I to był beznadziejnie głupi pomysł. - Spokojnie, Karen. Przecież nikomu nic się nie stało. - Powiedz to Bodo. Zabrał go ambulans i musieli mu podać środki uspoka- jające. Wciąż jest w centrum medycznym. - Słuchaj... - zaczął młody Coyle. - Masz jakiś dowód, że w tym uczestniczyliśmy? - oburzył się Marty Doyle, wykrzywiając usta. Pojawił się Chang i postawił przed nim koktajl czekolado- wy. - Przecież nie ma żadnych świadków, Karen - dodał, gdy właściciel lokalu oddalił się. Wsunął słomkę do ust i zaczął pić, ani na chwilę nie spuszczając oczu z dziew- czyny. - Otóż okazuje się, że jeden jest. Pan Kartosian z restauracji „T. J.'s" widział niebieskie camaro ruszające spod Kentucky Fried. - Mój samochód? - zapytał Billy wyraźnie zaniepokojony. - Widział tylko niebieskie camaro - rzekł Doyle wzruszając ramionami. - I co z tego? - Mój ojciec dobrze wie, że właśnie takim jeździ Billy. - To był tylko żart - powiedział cicho Coyle. Obok niego Marty nagle zaczął się pocić. Zakrztusił się i nie mógł opanować kaszlu. Uniósł głowę znad szklanki. - Martin? - szepnęła Karen, przyglądając mu się uważnie. Zaskoczona, aż zesztywniała. Wypryski na czole chłopaka jakby eksplodowały i popłynęły z nich wąskie strużki krwi, mieszające się z potem. - Co ci jest!? - Ma... Zabulgotało mu coś w gardle, a po chwili zaniósł się jeszcze głośniejszym kaszlem. Z ust trysnął mu niespodziewanie potok krwawej flegmy, a z nosa po- 72 ciekła krew. Dziewczyna krzyknęła i na oślep rzuciła się do ucieczki, bo rozpry- skujące się wymiociny sięgnęły jej kurtki i swetra. - Cholera jasna! - syknął Billy, także się cofając. Marty Doyle zatoczył się, usiłując wyjść zza stołu. Odsłonięta skóra na ra- mionach, szyi i twarzy spurpurowiała, gdy tysiące naczynek krwionośnych popę- kało pod jej powierzchnią. Oczy zdawały się wychodzić z orbit. Karen, nie mogąc oderwać oczu od okropnego widoku, krzyczała wniebogłosy, skulona pod ścianą. Jej krzyki zwróciły uwagę innych gości i ogólna wrzawa stopniowo narastała. Chang zza lady jak zahipnotyzowany obserwował Doyle'a, który wreszcie zdołał się podnieść. Chłopak stał chwiejąc się między barem a stolikiem, z twarzą całą pokrytą krwią, która przesiąkała już także przez koszulkę i przód dżinsów. Rozszedł się okropny odór, a gdy Marty ponownie zaniósł się kaszlem, przypominało to bar- dziej bulgotanie. Z trudem uniósł okrwawioną rękę i przysłonił usta, lecz i tak gęsta flegma całymi płatami spływała mu po brodzie. Krew płynęła strumieniem z uszu, a plama między jego nogami rosła z każdą sekundą. Dłońmi ścisnął gło- wę, starając się zapewne stłumić narastający ból, gdy ciśnienie krwi pod czaszką błyskawicznie rosło. Mózg nie wytrzymał wreszcie i Marty osunął się na kolana, padając twarzą w kałużę własnej krwi i wydzielin. QQ9 obudził się po jakże krótkim okresie uśpienia. Rozdział siódmy Godzina jedenasta czterdzieści pięć Jack Slater i Jenny Hale siedzieli zdenerwowani w kuchni domku szeryfa przy River Park. Rembrandt Payne ciężkim krokiem zszedł po schodach i dołą- czył do nich. - Co z nią? - zapytał policjant. Doktor opadł na jedno ze starych krzeseł z wysokimi oparciami. - Pod względem fizycznym wszystko w porządku. Ale jest w szoku. Dałem jej coś na sen. Będzie spać aż do wieczora, ale ktoś powinien przy niej być, na wypadek gdyby wcześniej się obudziła. - Ja zostanę- zaofiarowała się Jenny. - A co z Billym Coylem? - Luther nalegał, bym przyjął go do centrum - odparł Payne. - Chłopak jest w podobnym stanie jak Karen. Patrzenie na śmierć młodego Doyle'a wywołało u niego głęboki szok. Chang zamknął restaurację, a opowieść o tym, co się zda- rzyło, zdołała już obiec całe Jericho. - Chryste, tylko tego nam potrzeba - mruknął Slater. - Jakby do tej pory było za mało kłopotów. - Jack wspominał coś o możliwym wybuchu epidemii - włączyła się do roz- mowy nauczycielka, z niepokojem spoglądając na doktora. - Czy to znaczy, że więcej ludzi zginie w ten sam sposób jak Marty? - Nie wiem - odparł stary doktor, ze znużeniem kręcąc głową. - Może będę mógł coś powiedzieć po sekcji zwłok tego chłopca. Ale nie wykluczam takiej możliwości. - Kontaktowałeś się ze Stanowym Departamentem Zdrowia? - zapytał szeryf. - Próbowałem. Wygląda na to, że nie mamy łączności ze światem. Łącza komputerowe także przestały funkcjonować. Dysponuję więc tylko danymi zgro- madzonymi w centrum. 74 - Możemy pojechać do Rumney. Stamtąd na pewno dodzwonisz się, gdzie trzeba. - Jedź sam. Ja mam tu wystarczająco dużo spraw na głowie. Powiedz im, co się zdarzyło i spowoduj, żeby najszybciej jak to możliwe przysłali do nas ekipę epidemiologów. - Dobrze. - Jack zwrócił się do Jenny: - Droga tam i z powrotem zajmie mi jakąś godzinę. Ty zadzwoń do Norma Lombarda, który zastępuje mnie w komisa- riacie. Niech zwoła zebranie rady miej skiej. W tej sytuacji chyba należy dać spo- kój Dave'owi Doyle'owi, ale wszyscy inni mają się stawić. - Odsunął krzesło i wstał. - Karen na pewno nic nie będzie? - Poradzi sobie - zapewnił Payne. Przed domem rozległ się zgrzyt i pisk, gdy poobijany pikap z lat pięćdziesią- tych zatrzymał się gwałtownie. Kilka sekund później zadzwonił dzwonek, trzas- nęły drzwi wejściowe i do kuchni wszedł Wróbel Hawke. - Słyszałem o tym, co się zdarzyło w „Bo-Peep"- powiedział. - Jak się czuje Karen? - Nie najgorzej - odpowiedział Payne. - Właściwie nie było potrzeby, abyś... - Nie przyjechałem tu po to, by dowiedzieć się o Karen - przerwał mu Wró- bel. - Chodzi o Josha Robinsona. - Kto to taki? - zdziwił się Slater. - Nasz uczeń z siódmej klasy - wyjaśniła Jenny. - Jego matka trudni się tkact- wem artystycznym. - Zgadza się. Wygląda na to, że zaginął. - Kiedy? - Dzisiaj rano, około siódmej trzydzieści, może ósmej. - Jest dopiero południe - zauważył nieco zniecierpliwiony policjant. - To zbyt krótki czas, by zgłaszać zaginięcie. - Być może masz rację, ale sam wybrałem się na jego poszukiwania. Często zabierał swojego psa na spacer do starego kamieniołomu. Według mnie ktoś za- strzelił psa i porwał Josha. - Co? - zapytał Jack z niedowierzaniem. - To jeszcze nie wszystko. Gdy próbowałem go odnaleźć, o mało co nie wszed- łem na minę przeciwpiechotną. Chyba wiesz, co to takiego Jumping Jack Flash? - Tak, mnóstwo ich było w Wietnamie. - Ta była dokładnie taka sama. - To jakaś bzdura. - Niekoniecznie - wtrącił się Rembrandt Payne. Slater popatrzył na niego rozszerzonymi oczami. - Co to ma znaczyć? - Nic-odparł doktor wzruszając ramionami. -Radzę ci jednakjak najszyb- ciej ruszać do Rumney. - Jedziesz do Rumney? - zapytał ze zdziwieniem Hawke. - Tak. Nie mamy łączności ze światem. - Muszę jechać z tobą - rzucił bez zastanowienia podstarzały hipis. 75 - Dlaczego? - Mam po prostu złe przeczucie. - W porządku - odpowiedział szeryf po chwili namysłu. - Miło będzie mieć towarzystwo. - Zwrócił się do Jenny: - Zaopiekuj się Karen i zatelefonuj do Norma. - Bądź spokojny - powiedziała siląc się na uśmiech. - Ja będę u siebie, w centrum - rzekł Payne. - Skontaktuj się ze mną zaraz po powrocie. - Oczywiście. Slater ucałował Jenny na pożegnanie i wraz z Wróblem opuścił dom. Rembrandt Payne niesłusznie założył, że Martin Doyle poniósł śmierć w wy- niku ponownej przemiany endospor w bakterie. W rzeczywistości chłopak zmarł w wyniku kontaktu z pierwotną jej formą, a do zarażenia doszło ubiegłej nocy, gdy udawał bezgłowego jeźdźca. Eksplozja zbiornika paliwa furgonetki zniszczyła większość pojemników za- wierających kultury bakterii, lecz dwa spośród nich nie podzieliły losu pozosta- łych. Jeden z nich poszybował prosto na szpaler cedrów rosnących między Gaś Bar a motelem „Slumber-King" i wylądował przy tylnej ścianie budynku, drugi zaś rozbił witrynę Gaś Bar i roztrzaskał się o kontuar. W przeciwieństwie do Toma Dorchestera, chroniony przez szczelny kostium Doyle miał ograniczony kontakt z bakteriami. Niska dawka spowodowała jednak tylko odroczenie wyroku śmierci i po dwunastu godzinach od wchłonięcia bakterii Doyle skonał w „Bo-Peep Grill", wykrwawiając się; nie zdążył wypić koktajlu czekoladowego, który był j ego ostat- nim napitkiem na tym świecie. W czasie, jaki upłynął od infekcji do jego śmierci, Martin zaraził zmienioną już formąbakterii Billy'ego Coyle'a, pozostałą czwórkę chłopców biorących udział w akcji w Gaś Bar, oboje rodziców- Davida i Paulette Doyle'ów, Estelle LaCroix - ich sprzątaczkę, George'a Sawchucka ze sklepu wielobranżowego na Main Street, który odwiedził rano, troje obecnych tam akurat klientów oraz sie- dem osób w „Bo-Peep", łącznie z Changiem. Billy Coyle i pozostali chłopcy, podobnie jak wszystkie sześć osób mających bezpośredni kontakt ze zwłokami Toma Dorchestera i jego samochodem, dalej rozsiewali epidemię. Do południa dwudziestu siedmiu dotychczasowych nosicieli przekazało bak- terie siedmiuset dwudziestu dziewięciu kolejnym, którzy dalej zarażali następ- nych. Przy takim tempie rozprzestrzeniania się choroby wystarczy kolejnych dwa- naście godzin, by praktycznie cała populacja Jericho Falls została zaatakowana przez endosporyczną mutację QQ9-Q wariant jeden, lub po prostu QV1. W przeciwieństwie do przypadku Dorchestera, pierwsze symptomy zaraże- nia QV1 nie były specjalnie wyraźne: ból głowy, lekkie nudności, pieczenie przy oddawaniu moczu i ogólne uczucie zmęczenia. Rano, pierwszego grudnia, dzie- 76 siatki mieszkańców Jericho Falls miało właśnie takie objawy, lecz nikt nie trakto- wał ich na tyle poważnie, by zwrócić się z prośbą o pomoc medyczną. Do połud- nia ich liczba gwałtownie wzrosła, a zarażeni wcześniej odczuli dalsze dolegli- wości w postaci artretycznego bólu stawów oraz podwyższonej temperatury. Gdyby na miejscu znajdował się epidemiolog i gdyby poinformowano go 0 wszystkich przypadkach złego samopoczucia, ten „fenomen" niemal na pewno zostałby potraktowany poważnie. Dolegliwości występowały przeważnie u ludzi w przedziale wieku od szesnastego do czterdziestego piątego roku życia, a szcze- gólnie dotyczyły tych od dziewiętnastego do dwudziestego szóstego, bez względu na płeć. Z kolei praktycznie wszyscy poniżej dwunastu lat i powyżej sześćdzie- sięciu czuli się normalnie. Dały się zauważyć także inne wyjątki, ale na tym etapie trudno było jednoznacznie je zakwalifikować. Wczesnym popołudniem pierwsze zgłoszenia zostały odnotowane w izbie przyjęć centrum medycznego Jericho Falls. Większość dotyczyła wysokiej go- rączki, przekraczającej nawet czterdzieści stopni. Mężczyźni uskarżali się na ból 1 powiększenie węzłów chłonnych i ustawiczne uczucie pragnienia, a kobiety do- dawały do tego niespodziewaną, obfitą menstruację. O dwunastej dwadzieścia, kilka minut przed powrotem do szpitala Rembrandta Payne'a, napływ pacjentów nasilił się tak, że doktor Sheldon Brewster i szefowa pielęgniarek Betty Van Heusen zdecydowali się wezwać na pomoc cały personel medyczny centrum. Brewster - świeżo upieczony absolwent Boston Medical - był przekonany, że ma do czynienia z atakiem grypy, ale Betty Van Heusen miała co do tego poważne wątpliwości. Nigdy nie spotkała się bowiem z tym, żeby gry- pa wywoływała menstruacj ę, a ponadto nigdy dotąd nie zetknęła się z tak powszech- nym i jednoczesnym wystąpieniem objawów chorobowych. Na liście lekarzy współpracujących z centrum znajdowało się sześć nazwisk, a Van Heusen mogła ściągnąć dwadzieścia jeden pielęgniarek. Spośród całej tej grupy na wezwanie zgłosiło się zaledwie dwóch lekarzy i jedenaście pielęgniarek. O dwunastej dwa- dzieścia dwie Randy Van Heusen - mąż Betty - zadzwonił do centrum i powiado- mił, że Corky White został znaleziony w swoim domu we Frenchtown. Wykrwa- wił się na śmierć we własnym łóżku. - Ależ pustki - zauważył Hawke, gdy wraz ze Slaterem jechali Stripem, kie- rując się ku drodze 115A. - Co najmniej połowa sklepów jest zamknięta. - Zauważyłem - mruknął szeryf, siedzący za kierownicą służbowego wozu. Zazwyczaj w sobotnie wczesne popołudnie panował tu duży ruch, a parkingi były zapchane do ostatniego miejsca. Dzisiaj było niemal zupełnie pusto. Jack zerknął na wskaźnik paliwa i stwierdził, że zbliża się już do rezerwy. - Muszę zatankować. Znalazłszy się na wysokości Gaś Baru Ralpha Beayisa, zjechał z drogi i za- trzymał się przy j ednym z dystrybutorów. Bezpośrednio przed nimi tkwił spalony wrak furgonetki. Widząc go, poczuł ucisk w żołądku. - Wygląda na to, że nikogo nie ma w pobliżu - rzekł Wróbel rozglądając się przez boczną szybę. 77 Witryna stacji była zasłonięta brudną dyktą, a obie pary drzwi prowadzących do warsztatu zamknięte. Nigdzie nie paliło się światło. - Ralph musi się gdzieś tu kręcić - rzekł Slater. Wysiadł z radiowozu i skierował się do biura. Zajrzawszy przez brudną szy- bę w drzwiach stwierdził, że w środku jest ciemno i pusto. Nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte, więc wrócił do samochodu. - Nikogo tam nie ma? - zapytał Hawke. - Może Ralph jest w motelu. - Poszukaj go, a ja zatankuj ę-zaproponował Wróbel wysiadając. -Dystry- butor nie jest zablokowany. - Widzę. Slater ruszył w stronę „Slumber-King". Pozostawienie stacji bez dozoru było zupełnie niepodobne do Ralpha. Przecież dopiero minęło południe. Gaś Bar był teoretycznie czynny dwadzieścia cztery godziny na dobę. Bodo wciąż znajdował się w centrum medycznym, ale gdzie podzieli się Ralph i jego mechanicy - Bert oraz Corky? Minął prześwit w żywopłocie, prowadzący do wejścia do motelu. W prze- ciwległym końcu parkingu stał zaledwie jeden samochód. O tej porze roku wła- ściwie nic w tym nie było dziwnego. Podszedł do drzwi, otworzył je i znalazł się w przedsionku. Zapukał w wewnętrzne drzwi i czekał nasłuchując. Cisza. W środku widział palące się światło, ale wyglądało na to, że Beayisa nie było także w biurze motelowym. Marszcząc brwi nacisnął klamkę. Zamknię- te. Zastukał ponownie i odczekał kilka chwil, lecz nadal brak było jakiejkolwiek reakcji. Wzruszył więc ramionami i wycofał się. Może właściciel wybrał się do agencji ubezpieczeniowej Charliego Rice'a przy Placu Komunalnym, by zgłosić wybicie szyby w witrynie. Wrócił do radiowozu akurat gdy Wróbel odwieszał końcówkę węża. - Nie znalazłeś Ralpha? - zapytał. - Nie. Wsiedli do wozu. - Licznik wskazywał szesnaście dolców, ale nie było komu zapłacić. - Później ureguluj ę rachunek. Policjant uruchomił silnik i wyjechał na Strip. Kilka chwil później dotarli do skrzyżowania ze 115 A. Z prawej Notch Road prowadziła na północ, w stronę gór, niknąc za Frenchman's Ridge. Po lewej dwupasmowa Airport Road wiodła na południe, na lotnisko, mijając Farmę Drake'a i Coppertop Hill. Niemal kilometr dalej, jadąc autostradą, wzgórza schodziły się tworząc wlot do doliny Jericho Falls. Jack przeciął skrzyżowanie kierując się na zachód. Wróbel sięgnął do kieszeni na piersi po zmiętą paczkę Luckies. - Zapalisz? - Kierowca kiwnął głową, więc hipis wyjął dwa papierosy, zapa- lił je i jednego podał towarzyszowi. - Sądzę, że mógłbyś wtajemniczyć mnie w całą sprawę. - Wiem tyle samo co ty. 78 - Nie żartuj. Nie skrzywiłeś się nawet, gdy powiedziałem, że Josh Robinson zaginął, a przecież zazwyczaj reagujesz zupełnie inaczej. Nie zainteresowała cię także owa mina przeciwpiechotna. - Słyszałeś, w jaki sposób umarł Marty Doyle? - Tak. Czyżby cierpiał na hemofilię? - Nie. To samo zdarzyło się ubiegłej nocy z Tomem Dorchesterem. - Dorchester nie żyje? Jezu! - Doktor uważa, że wybuchła u nas jakaś epidemia. Według niego jest to wprost niewiarygodnie zaraźliwa choroba. Obaj mieliśmy okazję zetknąć się z nią. Ty także, choć nie zdawałeś sobie z tego sprawy. - To znaczy, że wszyscy zginiemy, jak Dorchester i młody Doyle? - Nie wiem. Może nie. Payne twierdzi, że pierwotna bakteria przekształciła się w jakby utajoną postać. - Kiedy wróciłem do młyna po bezowocnych poszukiwaniach Josha, dowie- działem się od Annie ze sklepu ze zdrową żywnością, że kilka osób od nas trafiło do centrum medycznego. - Krwawienie? - zapytał szeryf, uważnie przyglądając się Wróblowi. - Nie. Raczej grypa. Podwyższona temperatura, łamanie w kościach. Uwa- żasz, że to może mieć jakiś związek z tą sprawą? - Trudno powiedzieć. Właśnie dlatego jadę do Rumney. Doktor chce ściąg- nąć tu epidemiologa najszybciej jak to możliwe. - Wciąż nie daje mi spokoju ta mina - mruknął Hawke zaciągając się papie- rosem i gasząc niedopałek w popielniczce. - Może tylko ci się wydawało, że ją widziałeś - zasugerował Jack, skręcając łukiem na południe, gdy już wydostali się z doliny. Z obu stron otaczały ich stro- me, porośnięte cedrami zbocza White Mountains, a leżące w dole Jericho Falls zniknęło za wzniesieniem. - Nigdy nie sięgałem po kwasy. Nieco trawki od czasu do czasu i to wszyst- ko. Widziałem to co mówię, szeryfie. Ktoś rozwalił psa Josha i zabrał chłopca. Jestem tego pewien. - Skąd ktoś miałby wziąć taką minę? - zapytał sceptycznie policjant. - Nie kupuje się ich przecież w drugstorze. - Wiem. Mnie także to gryzie. Cholera! Jack wcisnął pedał hamulca i radiowóz dość gwałtownie się zatrzymał. Dwa- dzieścia metrów przed nimi dość wąską szosę blokowała potężna ciężarówka. Jej biało-czerwona kabina leżała na boku, a naczepa przekrzywiła się w przeciwną stronę. Była poważnie uszkodzona, a wokół poniewierała się co najmniej setka zmasakrowanych kurcząt. Wszędzie pełno było ptasich piór. - To ciężarówka Corneya Drakę'a - zauważył Slater. Otworzył drzwiczki samochodu i wysiadł, odruchowo odpinając zatrzask przy kaburze. Wróbel poszedł w j ego ślady i obaj ostrożnie zaczęli zbliżać się do wiel- kiego wozu. Corney Drakę był właścicielem ostatnich siedemdziesięciu pięciu akrów pozostałych z Farmy Drake'a. Stały rozwój miasteczka wymusił rezygna- cję z uprawy zbóż i odkąd Jack pamiętał, Cornelius Drakę hodował broił ery. Część 79 sprzedawał na rynku lokalnym, lecz większość wysyłał do dużych zakładów mięs- nych tuż poza granicą stanu, w Montpelier, w Yermont. W powietrzu czuło się zapach oparów benzyny, więc Slater pospiesznie zga- sił papierosa. Skierował się do kabiny, podczas gdy Hawke sprawdzał naczepę. - Co z Corneyem? - zapytał hipis. Policjant wspiął się po drabince prowadzącej do kabiny i zajrzał do środka. Przednia szyba była rozbita, a w drzwiach widniało kilkadziesiąt otworów. Na siedzeniu czerwieniły się plamy krwi, a tapicerka była poszarpana. Jack zesko- czył na ziemię i dołączył do byłego pilota śmigłowca. - Nie ma go w kabinie. Widać, że do niej strzelano. - W naczepę także - mruknął Wróbel, wskazując palcem. Bok naczepy był cały usiany otworami wielkości półdolarówki. W tylnej czę- ści znajdowała się ponadmetrowej średnicy dziura o porozrywanych, wypalonych brzegach. Wewnątrz leżało mnóstwo martwych kurczaków, a tysiące piór przy- kleiło się do zbroczonych krwią ścian. - Wygląda na to, że strzelano z szybkostrzelnego, małokalibrowego działka, używając nawet samonaprowadzających rakiet - dodał, dłonią dotykając krawę- dzi otworu. - Nic z tego nie rozumiem - rzekł Slater, a w jego głosie dało się wyczuć niepokój i chyba nawet lęk. - Po co, na miłość Boską, ktoś miałby strzelać do ciężarówki Corneya Drakę'a? - A kto chciałby zabijać psa Josha Robinsona? - zapytał spokojnie Haw- ke. - Moim zdaniem to muszą być ci sami ludzie. Wciąż nie dowierzasz mojej relacji? - To po prostu nie ma żadnego sensu. Nagle Wróbel wyprostował się, przekrzywiając nieco głowę. - Cicho! - Co jest? - Słuchaj, do cholery! Powietrze wypełniły coraz głośniejsze rytmiczne uderzenia, jakby młota pneu- matycznego. Dźwięk dobiegał z zachodu i z każdą sekundą przybierał na sile. Slater poczuł, że towarzysz mocno ciągnie go za rękaw. - Co? - Do rowu! - polecił Wróbel. - Kryć się! Jack pozwolił pociągnąć się na skraj drogi. Obaj wskoczyli do płytkiego rowu za żwirowym poboczem. - Między drzewa! Szybko! Przeczołgali się na drugą stronę zagłębienia i ukryli w gęstym cedrowym za- gajniku. Tymczasem pukanie przerodziło się w ogłuszający huk połączony z prze- raźliwym gwizdem turbiny. - Trzymaj się jak najbliżej ziemi! - krzyknął hipis. Slater obejrzał się na drogę. Chwilę później jego oczom ukazał się obiekt wywołujący te hałasy. Zza przeciwległego wzgórza wyłonił się helikopter z rzę- dem rakiet przyczepionych pod skrzydłami i przypominającą tubę konstrukcją 80 pod spiczastym dziobem. Co dziwniejsze, maszyna była pomalowana na biało, a na bokach i brzuchu miała wymalowane duże czerwone krzyże. - Huey cobra - szepnął Wróbel, rozszerzonymi oczami przyglądając się śmi- głowcowi, który zawisł nad autostradą. - Z pieprzonym działkiem i samonapro- wadzającymi rakietami! - Ale przecież... Słowa szeryfa zagłuszył terkot trzydziestomilimetrowego działka zainstalo- wanego na przodzie kabiny. Asfalt rozpryskiwał się na wszystkie strony, a wyry- wany w nim kanał zbliżał się do radiowozu. Pilot jakby zawahał się na ułamek sekundy. Później rozległ się syk odpalanych rakiet. Śmigłowiec skrył się na mo- ment w chmurze dymu, którą zaraz rozwiały potężne łopaty. Pociski dotarły do celu. Jeden trafił zaparkowany samochód w chłodnicę, a dru- gi wpadł do środka przez przednią szybę. Przez mgnienie oka nic się nie działo, po czym samochód zamienił się w ognistą kulę. Helikopter wisiał jeszcze przez jakiś czas nad ciężarówką, aż wreszcie jakby stanął na ogonie. Poderwał się w gó- rę jak pociągnięty niewidzialnymi sznurkami, wykonał gwałtowny zwrot i pochy- lając nos ostro ruszył przed siebie. Przeleciał nad wzniesieniem i zniknął za nim tak gwałtownie, jak się pojawił. - Mój Boże! Co to było? - zapytał Slater, z niedowierzaniem przyglądając się płonącemu wrakowi swojego wozu. - Właśnie szczęśliwie uszliśmy z życiem. Chodź, musimy się stąd szybko wynosić. Z powrotem do miasteczka. Wróbel rozejrzał się wokół, wstał i pociągnął szeryfa za łokieć. - Kto to był? - Ktoś zły. - Hipis przeskoczył rów i wydostał się na pobocze. - Chodź, sze- ryfie. Lepiej stąd znikajmy, zanim przyślą kogoś, żeby policzył ciała. Przed godziną trzynastą trzydzieści w miasteczku Jericho Falls zapanował ponury, pełen przerażenia nastrój. Początkowo szeptano, że Martin Doyle zmarł w wyniku zatrucia żywnością w „Bo-Peep", ale wkrótce zorientowano się, że to niemożliwe. Przypominająca grypę choroba dotarła już wszędzie. Wszelkie punkty usługowe, zazwyczaj otwarte w sobotę, były teraz zamknięte, zarówno z powodu braku klienteli, jak i rąk do pracy. Mieszkańcy czujący się na tyle dobrze, by mieć ochotę na wysłuchanie wia- domości, stwierdzili, że WKLC - lokalna rozgłośnia radiowa - w ogóle nie nada- je, a linie telefoniczne do radia, na policję oraz do rady miejskiej są stale zajęte. Na wszystkich osiągalnych dla radiostacji częstotliwościach słychać było nieprzer- wany, pulsujący sygnał; Lisa Colchester nie była w stanie nawiązać łączności z ko- misariatami w Rumney, Plymouth ani w Canaan. Niedostępny był także Jack Slater w swoim radiowozie. Pełniący w tej chwili obowiązki szeryfa Norm Lom- bard wysłał Randy'ego Van Heusena na lotnisko, mając nadzieję, że tam będzie można skorzystać z mocniejszego nadajnika. Gdy Van Heusen nie zameldował się po upływie godziny, Lombard wysłał na jego poszukiwania Zeke'a Torrance'a, 81 6 - Skazani na zagładę ale i ten przepadł. W rezultacie Norm i Lisa pozostali jedynymi czynnymi poli- cjantami w miasteczku, ponieważ Charlie Hill już rano zgłosił, że czuje się na tyle źle, iż nie jest zdolny do pracy. Choroba zmogła także prawie wszystkich straża- ków, lecz na szczęście nie zgłaszano żadnych pożarów. Sam Quarrel - redaktor naczelny wydawanego w Jericho Falls „Leader Post" - był wprawdzie w swoim biurze, ale w południe uświadomił sobie, że po raz pierw- szy od siedemdziesięciu dwóch lat tygodnik nie ukaże się w terminie. Żaden z j e- go podwładnych nie zjawił się w pracy. Wściekłość i dziennikarska ciekawość spowodowały, że zaczął sprawdzać, co się stało, ale większość jego rozmówców była zbyt chora i rozdrażniona, by dało się cokolwiek od nich dowiedzieć. Po powrocie do redakcji, mieszczącej się w Steward Błock przy Placu Komunalnym, stary dziennikarz stwierdził rzecz zupełnie dla niego niepojętą- żaden z trzech telefaksów nie pracował. Przygotował krótką notkę informacyjną i spróbował ją nadać, ale ani jeden z dostępnych systemów łączności nie działał. Z przerażeniem uzmysłowił sobie, że Jericho Falls zostało kompletnie odcięte od świata. Rozdział ósmy Godzina czternasta czterdzieści pięć Dwaj mężczyźni posuwali się najszybciej jak mogli wzdłuż czystego, nie- wielkiego strumyka przecinającego otoczoną stromymi zboczami dolinę. Wróbel prowadził, uważnie obserwując teren przed sobą, a nieco z tyłu podążał Slater, ściskający w dłoni policyjny rewolwer. Nie istniały tu żadne ścież- ki, a przedzieranie się przez zarośla nie było łatwe. - Jeśli kierujemy się do Notch, będziemy jeszcze potrzebować co najmniej godziny - zauważył szeryf szeptem. - Chryste! Nie byłem tu od skautowskich czasów. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz, choć mundurową kurtkę miał zapiętą pod samą szyję. Powietrze było mroźne, a każdy rozlegający się w nim dźwięk zda- wał się spotęgowany. - Odsapnijmy trochę - zaproponował Hawke. Usiedli na głazie wielkości samochodu, leżącym tuż przy brzegu strumienia. Nawet odpoczywając, długo- włosy hipis rozglądał się czujnie. - Wydawało mi się, że kiedyś wspominałeś, że byłeś w Wietnamie - zagadnął. - Ale widzę, że nie czujesz się w lesie zbyt pewnie. - Służyłem w żandarmerii, w Sajgonie. Wyłapywaliśmy dziwki i pilnowali- śmy, żeby czarny rynek nie wymknął się nam z rąk. Nigdy nie byłem w dżungli. - Ucz się więc - rzekł Wróbel uśmiechając się szeroko. - Wciąż nie rozumiem, dlaczego nie wracamy po prostu drogą. - Namierzyliby nas w ciągu pięciu minut. Jeśli będziemy się kryć w lesie, unikniemy wychwycenia przez radar. - Dlaczego sądzisz, że go używają? - Ta cobra nie znalazła nas przez przypadek. Mają rozstawione posterunki obserwacyjne i wiedzieli, że się zbliżamy. Pamiętam podobne ćwiczenia w Szczę- śliwej Dolinie i w Bong Son. Obserwatorzy na wysuniętych do przodu pozycjach wzywają oddziały od mokrej roboty. Typowa operacja okrążenia. Tyle tylko, że 83 tym razem to my jesteśmy facetami w czarnych piżamach. Mam przeczucie, że Jericho Falls zostanie poddane operacji czyszczenia. - To szalone. - Jasne. Podobnie jak Wietnam, ale przecież nie był przez to mniej realny. - To New Hampshire, a nie Południowa Azja. - Ale problem ten sam. Jeśli doktor ma racj ę, ktoś popełnił gruby błąd. Jedna z ich zabawek wydostała się na wolność, więc muszą j ą odzyskać obojętne w jaki sposób, a przynajmniej przyskrzynić, dopóki nie ustalą, co zrobić z nami. - Cholera, potrzebujemy pomocy, a nie ataków helikopterów. Dlaczego nie przyślą wyspecjalizowanych lekarzy? - Może wiedzą o tym świństwie więcej niż my - rzekł ponuro Hawke. - Może już za późno na lekarzy. - Więc po co te czerwone krzyże na śmigłowcu? - Barwy ochronne. Jericho zostało pozbawione wygodnego połączenia ze światem, gdy powstała obwodnica 115. Wystarczy zablokować trasę 115A, Old River Road i Notch Road, aby miasteczko znalazło się w zupełnej izolacji. Wokół miasta postawią posterunki informujące o tym, że wojsko prowadzi w okolicy ćwiczenia, i nikt o niczym się nie dowie. - Kwarantanna- mruknął Jack. - Ale przecież nie mogą utrzymywać jej wiecznie. - Wiem. Właśnie to najbardziej mnie martwi. Wróbel wstał i otrzepał dżinsy z igliwia. - Jaką drogę proponujesz? - zapytał Slater. - Potok omija Beacon Hill. Pójdziemy wzdłuż niego jeszcze jakieś półtora kilometra, aż dotrzemy do Notch Ridge. Stamtąd możemy przedostać się do drogi na zachód od Frenchtown. - W okolicach kamieniołomów umieścili miny. A na tej trasie? - Szczerze mówiąc wątpię, byśmy mogli i tu się na nie natknąć. Wiedzieli, że ktoś wybierze się na poszukiwanie Josha, więc podłożyli minę. Tamta trasa prowadzi do starego mostu kolejowego. Nie chcieli zapewne, by ktokolwiek tam dotarł. Bardziej obawiam się ich obserwatorów. - Co wtedy zrobimy? - Zabijemy ich. - W takim razie muszę mianować cię swoim zastępcą. Rembrandt Payne poruszył się niespokojnie w fotelu i skrzywił, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z ekranu monitora. Wiedział, że poza jego biurem w ma- łym szpitalu panuje chaos, ale zamiast uczestniczyć w niesieniu pomocy, posta- nowił poświęcić się wyjaśnieniu natury plagi, która zaatakowała Jericho Falls. Centrum medyczne było już przepełnione. Łóżka rozstawiono nawet w koryta- rzach. W ciągu ostatniej godziny tylko najpoważniej sze przypadki przyjmowano na oddziały, ale nawet tym szczątkowy już personel nie był w stanie pomóc. Podawano tylko aspirynę i robiono zimne okłady, mające obniżyć wysoką temperaturę. 84 Stary doktor zaklął masując obolały żołądek. Przez cały dzień prawie nic nie jadł. Wydzielające się w nadmiarze kwasy żołądkowe i gazy coraz bardziej dawa- ły o sobie znać. Siedząc przy klawiaturze przeglądał skąpe informacje, licząc, że natrafi w końcu na jakąś wskazówkę. Jak dotąd odkrył tylko jedną ważną prawidłowość: wtórna infekcja omija dzieci i starszych ludzi, czyli działała odwrotnie niż jakakolwiek poznana dotychczas forma grypy. Z drugiej strony porównanie takie nie miało uzasadnienia, bo grypa była chorobą wirusową, a tę, nazwaną przez niego syndromem Redenbachera, wywoływały bakterie. Ze znużeniem pokręcił głową. O co tu chodziło? Jeśli pierwotna toksyna mia- ła w zamiarze jej twórców być bronią bakteriologiczną, to właściwie nie było szans na to, by wiejski ośrodek medyczny z dyrektorem mającym siedemdziesiąt- kę na karku potrafił szybko znaleźć jakieś antidotum. A w tej grze chodziło właśnie o czas. Billy Coyle i inni młodzi pacjenci mieli niebezpiecznie wysoką gorączkę. Nawet zimne okłady i kroplówki nie były w stanie powstrzymać odwodnienia, mogącego stanowić zagrożenie dla życia. U siedem- nastoletniej Sandry Watchorn wystąpiły poważne kłopoty z niewydolnością ne- rek i bez intensywnej opieki nie przeżyłaby do końca dnia. - Niech to wszyscy diabli! - mruknął. Wyniki ostatnich badań będą gotowe najwcześniej za pół godziny. Oczekując na nie postanowił poświęcić się pracy na komputerze. Wyprostował się w fotelu i nacisnął klawisz ESCAPE. Ekran pociemniał, a po chwili pojawiła się na nim strona tytułowa bazy danych centrum medycznego. Przewinął nagłówki i wybrał wyszukiwanie pacjentów leżących obecnie w szpitalu, ale przyjętych przed wybuchem epidemii. Na szczęście przez poprzed- nie dni niewiele się działo i lista nie była długa. W dzień Halloween w centrum znajdowało się dwanaścioro pacjentów. Nazwiska tych, u których zaobserwowa- no objawy syndromu Redenbachera, zostały wytłuszczone. PRZYJĘCI DO JFMC.30 LIST/1 GRUD NAZWISKO DATA URODŹ. ODDZIAŁ ALLINGHAMW. 3/11/22 WEWNĘTRZNY AMERY L. 5/5/49 ORTOPEDIA BIMM B. Nieznana OGÓLNY COWPER E. 2/7/54 POŁOŻNICZY DAYIDSON S. 4/5/59 POŁOŻNICZY GLADSTONE E. 3/2/14 KARDIOLOGIA HUGHES M. 9/4/48 OGÓLNY JOHANNSEN P. 4/7/51 WEWNĘTRZNY LASSITTER V. 3/10/70 ORTOPEDIA MORIN T. 5/8/65 POŁOŻNICZY SLOANE K. 8/5/48 KARDIOLOGIA VAN EPP T. 5/26/49 POŁOŻNICZY LEKARZ PROWADZĄCY SEYMOUR BLAINE PAYNE MCNIYEN MCNIYEN SEYMOUR SEYMOUR/LEWIS KEENE BLAINE BREWSTER SEYMOUR BREWSTER 85 Payne odchylił się na siedzeniu. Było tu coś interesującego. Spośród dwuna- stu osób, u pięciu odnotowano syndrom Redenbachera. Wszyscy - trzej mężczyźni i dwie kobiety - znajdowali się w zagrożonym przedziale wiekowym. U pozosta- łej siódemki, mimo że pięcioro także było w grupie ryzyka, nie zaobserwowano typowych objawów. Cztery z tej piątki to kobiety ciężarne. Co więc łączyło ze sobą dzieci, starców i kobiety w ciąży, co czyniło ich odpornymi na epidemię? Doktor zwrócił także uwagę na dwie inne anomalie: Jacka Slatera, który już dawno temu powinien zachorować, oraz Bodo Bimma. Ten ostatni w ogóle nie miał kartoteki medycznej z prawdziwego zdarzenia, więc niewiele dało się po- wiedzieć na jego temat. Payne skoncentrował się więc na osobie szeryfa. Oczywi- stym faktem była cukrzyca Jacka. Jeśli ciąża stanowiła czynnik uodparniający, to mogła być nim i cukrzyca. Ponownie wrócił do strony tytułowej bazy danych i szperał w informacjach, aż wyszukał pacjentów, którym regularnie zapisywano insulinę. Ewidencjonowa- no tu mieszkańców całego okręgu, więc sporo czasu zajęło mu znalezienie tych, którzy mieszkali w Jericho Falls. Okazało się, że jest ich czterdziestu siedmiu, ale tylko trzech z nich było w wieku zagrożonym syndromem Redenbachera. Nic w tym dziwnego, bo cukrzyca jest chorobą najczęściej występującą u ludzi starszych. Wybrał tych trzech, wśród których znajdował się Slater, i sprawdził, że żaden z nich nie zgłosił się dzisiaj do centrum. W zamyśleniu pokiwał głową. Takie spo- strzeżenie nie stanowiło jeszcze żadnego dowodu, ale wszystko wskazywało na to, że w organizmach cukrzyków bakterie również się nie rozwijają. - Ale dlaczego? - powiedział do siebie, wpatrzony w pusty ekran. Z medycznego punktu widzenia ludzie wiekowi i dzieci, a także kobiety w cią- ży oraz cukrzycy nie mieli ze sobą nic wspólnego, a jednak wszyscy oni byli od- porni na bakterie. Zgodnie z regułami epidemiologii istniało pięć podstawowych typów odporności: nabyta, uzyskana dzięki wcześniejszemu kontaktowi z choro- bą; aktywna, wytworzona w odpowiedzi na antygen; naturalna; pasywna, na przy- kład przekazana dziecku przez matkę oraz specyficzna, uzyskana dzięki szcze- pionce. W przypadku syndromu Redenbachera nie znajdował potwierdzenia żaden z tych typów. Wywoływała go zapewne zmieniona genetycznie bakteria, co wy- kluczało wcześniejszy kontakt z nią, naturalne wykształcenie się antygenów, szcze- pionkę, a także naturalną odporność. Pasywna odporność także nie wchodziła w grę, bo dotyczyła przyszłych matek, a nie ich dzieci. Musiała jednak istnieć odpowiedź - jakiś czynnik wspólny dla wszystkich tych grup. Payne zostawił bazę danych i wstał zza biurka. Howard Simms - tech- nik laboratoryjny - poszedł do domu godzinę temu, uskarżając się na gorączkę i nudności. Jeżeli testy krwi miały dostarczyć jakichś dodatkowych informacji, doktor musiał sam sprawdzić ich wynik. Wyjął staroświecki zegarek z kieszonki kamizelki i otworzył wieczko. Punkt trzecia. Za godzinę miał stawić się na spot- kaniu rady miejskiej w Stark Hali. Westchnął ciężko. Będą żądać od niego odpo- wiedzi, a on nie miał im praktycznie nic do powiedzenia. Powłócząc nogami opu- ścił biuro i skierował się na dół, do laboratorium. 86 Jenny Hale siedziała w kuchni Jacka Slatera i piła któryś już z kolei kubek kawy. Upłynęły prawie cztery godziny, odkąd Jack z Wróblem wyjechali i otacza- jąca ją cisza stawała się coraz trudniejsza do zniesienia. Żadnego telefonu, żad- nych gości, choćby dźwięku radia czy telewizora. Atmosfera stawała się coraz bardziej napięta. Wzięła jedno ze sterty czasopism i przeglądała je pobieżnie. Pełno w nim było barwnych fotografii, utrwalających najważniejsze wydarzenia z całego świata. Ale jej nie obchodziła reszta świata. Chciała wiedzieć, co dzieje się tu i teraz. Gdzie, do diabła, był Jack? Rumney znajdowało się zaledwie czterdzieści kilometrów stąd i dwie godziny z pewnością wystarczyłyby na podróż tam i z pow- rotem, a jednak jego nieobecność trwała już dwukrotnie dłużej. Ponownie sięgnę- ła po kubek i omal go nie upuściła, słysząc głośne dobijanie się do drzwi. Poderwała się na równe nogi i trzema susami przemierzyła kuchnię. Gdy otwo- rzyła drzwi wejściowe, oklapła jak balon, z którego uszło powietrze. To nie Jack, lecz mały B. C. Bingham -jeden z najlepszych uczniów, który miał jednak irytujący zwyczaj poprawiania jej na każdym kroku. Najgorsze było, że zawsze miał rację. - Witaj, Bentley. Co tu robisz? - Dzień dobry, panno Hale. Przyszedłem odwiedzić Karen, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. Pan Bóg obdarzył go nieprzeciętną inteligencją, lecz jednocześnie poskąpił wzrostu. Był o głowę niższy od kolegów z klasy, nosił okulary grube jak denka od butelek i ubierał się jak daltonista. Dzisiaj na przykład miał na sobie jaskrawonie- bieskąkurtkę, jasnozielony sweter i beżowe sztruksowe spodnie. - Karen leży w łóżku. Obawiam się... - Wiem - powiedział B.C. z powagą w głosie. - Pracowałem u Havelocka, kiedy to się stało. Pomyślałem, że moje odwiedziny dobrze jej zrobią. - Uniósł papierową torebkę. - Przyniosłem jej prezent. - To miło z twojej strony, Bentley, ale... Chłopiec zgrabnie prześlizgnął się obok niej. - Nie zostanę długo - zapewnił. - Dobrze. Możesz do niej zajrzeć, ale jeżeli śpi, nie budź j ej, jasne? - Oczywiście. -Zdjąłkurtkęi po wie sił j ą na jednym z kuchennych krzeseł. - Jak to możliwe, że pani nie jest chora? - Nie rozumiem - rzekła Jenny, siadając przy stole. - Mówię o tej grypie. Złapali jąjuż chyba wszyscy w miasteczku. Oboje moi rodzice leżą w łóżku. Chcieli dostać się do szpitala, ale podobno do poczekalni nie dało się wcisnąć nawet szpilki. - Grypa? - Łamanie w kościach, gorączka, hmm... biegunka, typowe objawy. - Ja czuję się normalnie. - To dobrze - orzekł chłopiec kiwając głową. - Chyba lepiej już pójdę do Karen. - Schodami w górę i w prawo - poinstruowała go Jenny. - Tylko pamiętaj, co ustaliliśmy. 87 - Oczywiście - odpowiedział ściskając w dłoni torebkę. Uśmiechnął się sztucznie i wyszedł z kuchni. Odszukał pokój Karen i deli- katnie uchylił drzwi. Łóżko stało w przeciwległym końcu pomieszczenia, a nad nim wisiały półki z książkami. Zasłony były zaciągnięte, więc zauważył tylko nie- określony kształt pod ciężką, biało-niebieskąkołdrą. Bentley wszedł do środka na palcach i cicho zamknął za sobą drzwi. - Karen? - szepnął. Poruszyła się lekko, lecz nie odezwała się ani słowem. Chłopak zdetonowany głośno przełknął ślinę i nerwowo rozejrzał się po pokoju: sosnowa komoda, białe półki pełne pluszowych zwierzątek i lalek, stary dywan na podłodze, a na ścianie ogromny plakat z Mickiem Jaggerem i Dayidem Bovie, korzy niemal stykali się głowami. B.C. podszedł do łóżka i wziął głęboki oddech. Uznał, że okres dojrze- wania jest pewnie bliżej niż myślał, bo ogarnął go dziwny niepokój, a żołądek podszedł aż do gardła. - Karen - szepnął znowu. - Tak? - mruknęła odwracając się. Na policzku miała odciśnięte fałdy poduszki, oczy zapuchnięte, a włosy w nieładzie. Ale to było bez znaczenia. Jej wzrok sprawił, że niepokój jeszcze się spotęgował. - Karen? To ja, Bentley Carver Bingham. - Co... o cholera, B.C. -jęknęła dziewczyna, ze zdziwienia aż otwierając usta. Uniosła się na łóżku, sprawdzając przy okazji, czy guziki flanelowej koszuli nocnej są pozapinane. Były. - Czego chcesz? - zapytała, przyglądając mu się uważnie w półmroku. - Która jest w ogóle godzina? - Prawie szesnasta. Słyszałem, co się stało i... - Nie chcę o tym mówić - przerwała mu gwałtownie. Bentley zobaczył, jak jej dolna warga zadrżała, gdy wróciły koszmarne wspomnienia. Przysiadł na skraju łóżka i nie myśląc wiele położył Karen dłoń na ramieniu. - Przepraszam - szepnął i nagle, zupełnie niespodziewanie, znalazła się w je- go ramionach, z twarzą przytuloną do szyi, a słodko pachnące włosy łaskotały go po policzkach. Płakała, więc delikatnie pogładził ją po plecach. - Och, Boże, to było okropne! - Wiem - szepnął, wciąż ją głaszcząc. - Wiem, ale teraz wszystko jest już dobrze. - Krew... wszędzie krew. Cały zamienił się w krew... - Ciii... - syknął, starając sięjąuspokoić, a jednocześnie czując sięjak naj- gorszy drań. Karen przeszła przez istne piekło, a on potrafił myśleć tylko o tym, że jej biust dotyka jego piersi. Przesunął dłonie na ramiona dziewczyny i ostrożnie po- łożył ją z powrotem na poduszce. - Uspokój się - szepnął, czując się nieco lepiej, gdy nie był już tak blisko niej. - Coś ci przyniosłem. Otworzył papierową torebkę i wyjął z niej niewielkie pluszowe zwierzątko. - To szczur - powiedziała Karen z niedowierzaniem. Stworzonko było sza- re, z małymi, czarnymi oczkami o źrenicach wymalowanych przez anonimowego robotnika z Hongkongu. Miało dwa wystające zęby i szczeciniaste wąsiki. Połą- czenie wszystkich tych elementów sprawiało zadziwiająco sympatyczne wraże- nie. - Jest śliczny - powiedziała, na chwilę zapominając o swoich problemach. Bentley zdjął okulary i przyjrzał się im uważnie. - Pomyślałem sobie, że dobrym imieniem dla niego będzie Ramon. Ma nie- co latynoski wygląd. - Ramon - powtórzyła Karen. Uśmiechnęła się. B.C. włożył okulary i odchrząknął. - Chciałem z tobą pomówić - rzekł ostrożnie. - Sprawdziłem kilka rzeczy. Nie sądzę, by ktokolwiek inny mi uwierzył. - Co sprawdziłeś? - zapytała dziewczyna wyraźnie zaciekawiona. - Pamiętasz nasze spotkanie u Havelocka? Mówiłem wtedy o samolocie i nie działających telefonach. - Tak, pamiętam. - Teraz jest więcej podobnych rzeczy. Wszystko w miasteczku jest zamknię- te. To przez tę grypę. - Jaką znowu grypę? - To się zaczęło chyba tuż po... zdarzeniach w „Bo-Peep". Wszyscy ludzie niespodziewanie zaczęli chorować. Przejechałem się na rowerze do centrum me- dycznego. Panuje tam istne szaleństwo. Dzieje się coś naprawdę dziwnego. Coś jak Strefa mroku, tylko że realne. - Co sądzi o tym mój tata? - zapytała. - Rozmawiałeś już z nim? - Nie. Panna Hale jest na dole. Pewnie czuwała nad tobą, kiedy spałaś. Już dość dawno temu widziałem twojego ojca i tego długowłosego faceta z młyna, wyjeżdżających z miasteczka. Widzę, że jeszcze nie wrócili. - Panna Hale jest tu, w domu? - zapytała Karen, wyraźnie rozdrażniona. Bentley przytaknął przygryzając wargę. - Tak, i wygląda na zdenerwowaną. Nawet bardzo. - Nie chcę, żeby tu była. Nie chcę, żeby cokolwiek dla mnie robiła. Wstaję. Odrzuciła kołdrę, lecz B. C. natychmiast z powrotem ją przykrył. - Nie! -syknął, oglądając się przez ramię. -Zabij e mnie za to. Zostańwłóżku do powrotu twojego taty. - Bentley, co tu się dzieje? - Sam nie wiem. Chciałem podzielić się z kimś moimi spostrzeżeniami, ale pewnie pomyślą sobie, że brak mi piątej klepki. Kto uwierzy trzynastoletniemu karłowi? - Podzielić się czym? - zainteresowała się Karen. - Około pierwszej trzydzieści stary Havelock miał telefon. Przypuszczam, że z centrum medycznego. On i jego żona wyglądali na mocno poruszonych. Po- wiedzieli mi tylko, że już zamykamy i mam iść do domu, no to posłuchałem. Po powrocie stwierdziłem, że oboje rodzice są chorzy. Przestraszyłem się, wziąłem lornetkę ojca i wróciłem do centrum. Wszedłem na wieżę w Stark Hali. 89 - I co? - Pomyślisz sobie pewnie, że oszalałem. - Na pewno nie. Co zobaczyłeś? - Marsjan, Wenusjan... czy jak tam ich nazwać. - No, co ty! - roześmiała się dziewczyna. - Czytasz za dużo książek scien- ce-fiction. - Marty Doyle wymiotujący morzem krwi w „Bo-Peep" to nie science fic- tion - odciął się, lecz niemal natychmiast pożałował swych słów. Karen aż pobla- dła. - Przepraszam, ale dotknęło mnie to. Telefony nie działają. Wszyscy chorują. W ogóle nie wydano „Leader Post". Pytałem ludzi, co się dzieje. Pan Sawchuck nie otrzymał dziś na przykład codziennej dostawy chleba, a radio i telewizja nie działają. Próbowałem nawet nawiązać łączność za pomocą zestawu, który sam zbudowałem w czasie wakacji. Nic. Tylko modulowane buczenie. - Czy to jakiś żart, B.C? - zapytała nastolatka. - Czy opowiadasz takie dziwne rzeczy, żeby zrobić na mnie wrażenia? Bo jeśli tak, to wcale nie jest śmieszne. - Jestem podobnego zdania. Mogę cię zapewnić, że to nie żart. Chciałbym, żeby tak było. - W takim razie co to wszystko ma wspólnego z Marsjanami? - Widziałem ich - zapewnił. - Przez lornetkę. Wysoko na Quarry Hill, po drugiej stronie rzeki. Dwóch. Mieli na sobie kosmiczne kombinezony i hełmy. W ogóle trudno ich było wypatrzyć, bo stroje były w kolorach ochronnych. - I co robili ci zamaskowani Marsjanie? - Siedzieli. Obok nich na trójnogu stała niewielka czasza, poruszaj ąca się na boki, jak radar. Wyglądało na to, że są na posterunku. - Marsjanie na posterunku? - Sam muszę przyznać, że to brzmi trochę głupio. - Trochę - zgodziła się Karen. - Może tylko ci się wydawało? - Może - mruknął bez przekonania. - Ale... sam nie wiem. Chyba chciałem cię ostrzec. - Dziękuję. - Aha, przyniosłem ci coś jeszcze. Sięgnął jeszcze raz do torby i wręczył Karen tekturowe pudełko. Białymi litera- mi wypisano na nim „Confidelle". Oczy dziewczyny rozszerzyły się na ten widok. - Bentley... - Przepraszam, jeśli postąpiłem niewłaściwie - powiedział szybko, w obron- nym geście unosząc rękę. - Przecież widać było w aptece, że się tym interesujesz, więc wziąłem jedno opakowanie, wychodząc. Domyśliłem się, że nie chciałaś sama tego kupować w obawie przed plotkami. - Dziękuję - szepnęła czerwieniąc się. - Martwisz się, że j esteś... - Wskazał na pudełko. Skinęła głową. - W ciąży - dokończyła. - Billy? Z przyganą popatrzyła na chłopca siedzącego na brzegu jej łóżka. 90 - To chyba nie twój interes. - Przepraszam. - Milczał długo. - Jest w centrum medycznym, gdyby cię to interesowało. Zemdlał tak samo jak ty. Luther wezwał karetkę. Kiedy pojechałem do centrum, zapytałem o niego. Powiedzieli, że ma grypę i to wszystko. Ani sło- wem nie wspominali o Martym. - Czy ta choroba j est naprawdę taka poważna? - Chyba tak. Na myśl przychodzą mi średniowieczne obrazy Czarnej Śmierci, tyle tylko, że tu nikt nie umarł, a przynajmniej mnie nic na ten temat nie wiadomo. - Z wyjątkiem Marty'ego - zauważyła Karen, a jej palce zacisnęły się na pluszowej maskotce. - Tak, z wyjątkiem Marty'ego - przyznał Bentley Carver Bingham. - Widzisz coś? - zapytał Jack Slater, rozpłaszczony na zimnej kamienistej ziemi obok Wróbla. Ten jednak przecząco pokręcił głową; przez niewielką lornetkę przyglądał się terenowi poniżej. Słońce powoli obniżało się za ich plecami, a wysokie sosny na zboczu rzucały długie cienie. Na szczyt Notch Hill dotarli już niemal pół go- dziny temu, lecz Hawke nalegał, by zatrzymali się przed dalszą drogą. U ich stóp zbocze porośniętego lasem wzgórza schodziło aż na dno Doliny Jericho i nawet bez lornetki policjant wyraźnie widział rodzinne miasteczko, położone w odle- głości niecałych pięciu kilometrów. U stóp wzniesienia Notch Road wgryzała się w White Mountains, a za nią widać było wąską smużkę dymu nad zajmującym pięćdziesiąt pięć akrów wysypis- kiem śmieci. Od miasta odgradzał je gęsty, cedrowy las. Dalej na wschód znajdo- wał się zaś Riverview Park - komunalny, wielowyznaniowy cmentarz zlokalizo- wany na skraju Frenchtown. - Jak dalej pójdziemy? - zapytał szeryf. Wróbel odsunął lornetkę od oczu, ale wciąż obserwował wschodnią stronę. - Kilka lat temu przychodziłem tu polować z łukiem. Z tego, co pamiętam, są tu dwie ścieżki. Jedna prowadzi na południe, przełęczą do autostrady, a dru- ga prosto w dół, między drzewami. Wychodzi na Notch Road, akurat przed wy- sypiskiem. - Ta wygląda na najszybszą. Dwayne'a może nie być u siebie, ale i tak mo- glibyśmy skorzystać z telefonu. Norm albo ktoś inny już by nas stamtąd odebrał. - Rozsądniej byłoby posłużyć się jedną ze śmieciarek. Jeśli tamci rzeczywiście wystawili czujki, mogą zareagować na obecność radiowozu na Notch Road. - Jak dotąd nie widzieliśmy żywej duszy - zauważył Slater. - Może nieco przesadzamy. - Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, szeryfie. Ktoś zorganizował blokadę Je- richo Falls. Fakt, że nikogo nie widzieliśmy, nie oznacza, że tamci nie kręcą się wokoło. - Chyba masz rację. Tyle tylko, że trudno w to uwierzyć. W jednej chwili zwykła, codzienna nuda, a w następnej... 91 - Tak już jest - zauważył filozoficznie Wróbel, ponownie unosząc lornetkę do oczu. - Miałem przyjaciela... pilota, jak ja. W czasie lotów zawsze miał na sobie przynoszącą mu szczęście różowo-czarną koszulkę z napisem: „Życie to dziwka, a później się umiera". Służył przez dwa okresy. Przełęcz Mang Yang, Pleiku, la Drang, Bong Son, wszystko. Nigdy nawet draśnięcia i choćby najmniej- szego uszkodzenia maszyny. Kiedy wreszcie wrócił do domu, zafundował sobie wakacje na Karaibach. W Club Med. Korzystał z nich jakieś trzy godziny. Tak- sówka, którąjechał, miała wypadek. Zginął na miejscu. Nigdy nie wiadomo, jaki los jest pisany człowiekowi. - Naprawdę wiesz, jak dodać otuchy, Hawke. - Cieszę się, że mogłem pomóc. Nic, choćby ruchu gałęzi. - A więc wokół czysto? - Być może. Jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać. Trzymaj się blisko ziemi, dopóki nie skryjemy się za linią horyzontu. Wróbel podniósł się i na czworakach zaczął posuwać się w dół. Jack podążał tuż za nim. Chwilę później dotarli do skraju lasu i wypatrzyli ścieżkę. Była szero- ka, widać uczęszczana zarówno przez zwierzęta, jak i ludzi. Po przejściu zaled- wie stu metrów szeryf zauważył jelenie odchody, a późni ej zgniecioną puszkę i połamane, porośnięte mchem poroże, niemal niewidoczne pod baldachimem pa- proci. Dzięki słońcu wiszącemu coraz niżej nad horyzontem, las pełen był zieleni i złota, a ostre, świeże powietrze wypełniał zapach ziemi i sosnowych igieł. Slater pomyślał, że w innych okolicznościach taka wyprawa sprawiłaby mu wiele przy- jemności. Gdyby postać nie poruszyła się moment przed ich wyjściem na polanę, za- pewne by na nią wpadli. Widząc jednak ruch, Hawke uniósł rękę i zatrzymał to- warzysza. Wycofali się kilka metrów. Wreszcie hipis przyłożył usta do ucha Jacka i powiedział ledwie słyszalnym szeptem: - Po przeciwnej stronie polany, na kamieniu. Ma na sobie kombinezon przy- pominający kosmiczny, z hełmem. Świetnie zamaskowany. Przed nim stoi radar średniego zasięgu. Policjant przytaknął i przyglądał się bez słowa, jak towarzysz zdejmuje swo- je traperki. Gdy już się ich pozbył, w jego ręku zalśnił złowieszczo nóż o ostrzu co najmniej pięć centymetrów dłuższym niż pozwalały przepisy. - Co zamierzasz zrobić? - wyszeptał szeryf. - Zdjąć go. Siedzi przecież na naszej drodze. - Może raczej spróbujemy go obezwładnić? - Jak? - Mam przecież to - powiedział pokazując rewolwer. - A on cholernie wielki karabin snajperski na kolanach. To nie zabawa „kto pierwszy, ten lepszy". Wszystko dzieje się naprawdę. - W porządku. Co mam robić? - Najważniejsze, żebyś nie strzelał z tej swojej pukawki. Huk byłoby sły- chać na wiele kilometrów wokół. Zamierzam spróbować zajść go od tyłu i użyć 92 tego. - Były pilot znacząco potrząsnął nożem. - Kiedy zobaczysz, że się do niego zbliżam, wyjdź w takim miejscu, żeby mógł cię zauważyć. Pomachaj rękami... cokolwiek, by zwrócić na siebie jego uwagę. - A jeśli ciebie zobaczy pierwszego? - Wtedy biegnij ile sił w nogach. Wróbel wyprostował się, uśmiechnął i zniknął pośród drzew. Policjant popat- rzył za nim, po czym na brzuchu podczołgał się na skraj polany. Dopiero po kilku sekundach zauważył przeciwnika. Rzeczywiście facet miał na sobie kombinezon maskujący go tak skutecznie, że niemal idealnie zlewał się z kamieniem, na którym siedział. Nigdy wcześniej nie widział podobnego odzienia z takim dużym hełmem z polaryzacyjną szybą osłaniającą całą twarz. Z tej odległości kombinezon zdawał się stanowić całość nawet z butami i ręka- wicami. Zwiadowca siedział pochylony; dwa średniej grubości przewody wychodziły z hełmu, prowadząc do prostokątnego plecaka. Broń na kolanach była wyposażo- na w dziwny celownik, także połączony z plecakiem. Choć ubiór wyglądał dziwacznie, od razu można się było zorientować, jakie- mu celowi służy. Stanowił zabezpieczenie - podobnie jak kombinezon astronau- ty; zapewniał pełną izolację od otoczenia. Z pewnością chronił przed każdym za- grożeniem, zarówno chemicznym, jak i biologicznym. Jack głośno przełknął ślinę, czując narastającą suchość w gardle. Wyposaże- nie wartowników potwierdzało podejrzenia Rembrandta Payne'a. Nikt nie wkła- dałby takiego stroju, gdyby nie obawiał się poważnej w skutkach infekcji. Wróbel także miał rację: ci ludzie traktowali wszystko śmiertelnie poważnie. Niespodziewanie dla samego siebie kichnął. - Jezu Chryste! - szepnął. Opancerzona głowa obserwatora uniosła się gwałtownie, a on sam poderwał się na nogi, jednocześnie chwytając za broń. Slater zaczął się pospiesznie wyco- fywać, ale było już za późno - został zauważony. - Wstań! - głos był ochrypły i przetworzony elektronicznie, w jakiś sposób dodatkowo wzmocniony. Jack posłuchał, wstając z ociąganiem. Wyszedł na polanę, a mężczyzna uniósł karabin mierząc w niego. Szeryf patrzył, jak niewielka, zielona plamka świetlna przesuwa się po ziemi w jego stronę; gdy dotarła do nóg, zmieniła barwę na czerwoną, Wreszcie zatrzy- mała się na klatce piersiowej. Czytał kiedyś o podobnych laserowych systemach celowniczych. Wystarczyło tylko naprowadzić promień na cel i nacisnąć spust. Trudno było spudłować. Stał bez ruchu, z napiętymi mięśniami. Jeśli Wróbel lada chwila nie wyskoczy z lasu, jest już trupem. - Podejdź. - Znów ten sam mechaniczny głos. - rzuć broń. Dopiero teraz Slater uświadomił sobie, że wciąż ściska w dłoni rewolwer. Natychmiast odrzucił go w trawę. Nie sposób było odczytać wyrazu twarzy męż- czyzny za nieprzezroczystą osłoną, ale Jack zauważył, że punkcik drży. Przecież tamten jest normalnym człowiekiem i denerwuje się tak samo jak on. 93 - Nazywam się Slater - zaczął zmienionym głosem. - Jestem policjantem. - Powoli odchylił połę kurtki, odsłaniając dużą odznakę przyczepioną do koszuli. Wróbel wyskoczył z krzaków tak błyskawicznie, że Jack z trudem go za- uważył. Zrobił trzy susy i pewnym ruchem przeciął przewody łączące hełm z plecakiem, a ułamek sekundy później przeciągnął ostrzem po kołnierzu kom- binezonu. Przeturlał się w lewo, wartownik osunął się na ziemię, a laserowy punkt po- wędrował gdzieś w niebo. Jack, w biegu podnosząc rewolwer, pokonał dzielące ich dwadzieścia metrów. Wróbel, już na nogach, kopnięciem wybił karabin z rąk leżącego, pochylił się nad nim i przyjrzał ociekającemu krwią cięciu. Nożem od- czepił połączenia hełmu z kombinezonem, przewrócił mężczyznę na bok i zsunął mu hełm z głowy. Twarz, która ukazała się ich oczom, należała do dwudziestokilkuletniego blon- dyna o delikatnym zaroście. Oczy miał błękitne, teraz szeroko otwarte. - Idę po buty - powiedział cicho Hawke. Kiedy odszedł, Slater wciągnął powietrze do płuc i wolno je wypuścił, usiłu- jąc przekonać siebie, że ten facet celował mu z karabinu prosto w serce. Zaczai badać kombinezon i natrafił na dobrze ukryte suwaki i rzepy, sprawiające, że strój wyglądał na nierozerwalną całość. Zdołał rozpiąć górną część i rozchylić ją. Pod cienką tkaniną wyczuł ruchome płytki z jakiegoś twardego materiału. Widocznie kombinezon zapewniał ochronę nie tylko przed bronią chemiczną i biologiczną, ale także konwencjonalną. W tym momencie Wróbel wrócił i przykucnął obok Slatera. - Znalazłeś coś? - Jeszcze nie. Pod pancerzem rodem z dwudziestego pierwszego wieku młody człowiek miał na sobie ciemnozielony mundur, pozbawiony jakichkolwiek oznaczeń czy dys- tynkcji. - Panterka jest wymalowana sprayem - zauważył Hawke, uważnie ogląda- jąc hełm. - Przygotowywana w zależności od terenu. Jezu, ci ludzie pomyśleli o wszystkim. - Nie widzę żadnego identyfikatora - mruknął policjant. Przekręcił trupa, by rozpiąć dolną część stroju. Jego towarzysz wziął do rąk karabin. Chwilę go oglądał, wyprostował się i pokiwał głową. - Nie spodziewałem się, że zobaczę tu coś takiego. Chłopak musi należeć do jakiegoś oddziału specjalnego. Może to ci z dziewiątej dywizji piechoty zmecha- nizowanej z Fort Lewis, wyposażeni we wszystkie nowinki techniczne. Ten kara- bin przypomina armalite. - Odrzucił broń w trawę. - Cholera, to jest jak zły sen! Myślałem, że mam to wszystko już za sobą. - Nie miałeś wyboru - rzekł Jack, także wstając. - Byłem świadkiem. Jak sam powiedziałeś, ci faceci są jak najbardziej realni. - Tyle tylko, że to nie czyni go w mniejszym stopniu trupem. Jack wspiął się na skraj płaskiej skały. Jeszcze niecały kilometr i dotrą do North Road. Odwrócił się i popatrzył na trasę, którą tu przybyli. Cienie wydłużały 94 się z każdą chwilą. Podszedł do Wróbla, stojącego nad zabitym żołnierzem. Deli- katnie dotknął ramienia towarzysza. - Chodźmy. Musimy się szybko stąd zabierać. - Jasne - mruknął Hawke. - Musimy. Podążyli ścieżką w gęstniejącym półmroku, pozostawiwszy za sobą nieru- chome ciało. Rozdział dziewiąty Godzina szesnasta trzydzieści Zgromadzenia rady miejskiej odbywały się na piętrze Stark Hali, w pomiesz- czeniu o wysokich oknach wychodzących na Plac Komunalny. Ciężkie, śliw- kowe zasłony były zaciągnięte, a podłużny pokój oświetlały trzy bardzo ozdobne żyrandole, zawieszone nad potężnym, przykrytym filcem stołem konferencyjnym. Na bocznych ścianach od podłogi po sam sufit wznosiły się dębowe regały pełne oprawnych w skórę ksiąg prawniczych oraz sprawozdań ze zgromadzeń rady na przestrzeni ponad wieku. Ścianę naprzeciw okien zdobiły zaś portrety dotychcza- sowych burmistrzów i obywateli, którzy szczególnie przysłużyli się miastu. Podłogę wyłożono tym samym dębem, z którego wykonano meble, wygładzonym przez dziesięciolecia użytkowania. W skład rady wchodziło dwanaścioro mężczyzn i kobiet, nie licząc burmi- strza, lecz w tej chwili w głębokich fotelach z zielonej skóry siedziało zaledwie siedem osób, z których tylko troje było naprawdę radnymi. Zazwyczaj na stole ustawiano karafki z wodą, kubki i notesy, lecz odpowiedzialny za to miejski urzęd- nik Tom Barnett był zbyt chory, by się wszystkim zająć. U szczytu stołu Luther Coyle - ubrany w elegancki prążkowany garnitur i białą koszulę - uniósł młotek z drewna wiśniowego i uderzył nim w sześcian z granitu, sprowadzonego z New Hampshire. - Chyba już czas rozpocząć zgromadzenie - powiedział poważnie, przymru- żonymi oczami wodząc po twarzach obecnych. - Szeryf Slater poprosił o nie w try- bie nagłym, ale wygląda na to, że nie zamierza zaszczycić nas swoją obecnością. - Pojechał do Rumney po pomoc - powiedział Rembrandt Payne, siedzący po drugiej stronie stołu. - Może tu dotrzeć w każdej chwili. - Miejmy nadzieję, że tak będzie - mruknął burmistrz. Popatrzył na równo ułożony przed sobąplik kartek, po czym przeniósł wzrok na zgromadzonych. Położył dłonie na papierach, zaciskając wąskie usta. 96 Po obu stronach miał kierujących jego interesami Gabe'a Turcotta i Franka Luddera. Sprawiali oni wrażenie raczej dobrze ubranych rzezimieszków niż biz- nesmenów, co właściwie nie bardzo odbiegało od rzeczywistości. Turcott zarzą- dzał Brightway Finance - agendą finansową Coyle'a, a Ludder był szefem Coyle Property Management, firmy będącej właścicielem większości wynajmowanych domów we Frenchtown. - Z powodu nieobecności pana Barnetta zwróciłem się z prośbą do pana Lud- dera, by protokołował nasze spotkanie - ciągnął Coyle. - Należy odnotować, że uczestniczą w nim, oprócz mnie, oraz panów Luddera i Turcotta, także Loretta Simms, dyrektorka szkoły i członkini rady szkolnej, oraz Dwayne Kennaway, odpowiedzialny za roboty publiczne. Obecni są też doktor Rembrandt Payne - dyrektor centrum medycznego Jericho Falls, a przy tym koroner okręgowy - i Nor- man Lombard, aktualnie zastępujący szeryfa okręgowego. Coyle zerknął na podwładnego, który w pośpiechu notował jego słowa. - Wygląda na to, że mamy do czynienia z pewnego rodzaju kryzysem. We- dług doktora Payne'a wybuchła u nas epidemia choroby przypominającej gry- pę, która w ciągu zaledwie kilku godzin opanowała całe miasto. Co więcej, wystąpiły także problemy komunikacyjne. Nie działaj ą telefoniczne połączenia międzymiastowe, radio ani telewizja. To rzeczywiście bardzo niekorzystny zbieg okoliczności. - To wcale nie jest zbieg okoliczności - zaprotestował Payne. - A ty dobrze o tym wiesz, Luther. - Narusza pan tok obrad, doktorze. Muszę panu przypomnieć, że występuje pan tu wyłącznie w roli doradcy. - Do diabła z porządkiem obrad! Przejrzyj na oczy, człowieku! Spośród czte- rech tysięcy mieszkańców połowa jest poważnie chora. Jakaś choroba zakaźna wymknęła się spod kontroli i wraz z Normanem wyrażamy zgodną opinię, że bez porozumienia zostaliśmy poddani kwarantannie przez jednostki wojskowe nie- znanego rodzaju. Musimy coś zrobić! - To czyste spekulacje -rzekł Coyle. -Pańskich słów nie potwierdzaj ą żad- ne fakty. - Rozmawiałem z wieloma ludźmi - zabrał głos Dwayne Kennaway. Był ni- skim, łysym mężczyzną tuż przed sześćdziesiątką, o rysach wyostrzonych latami pracy na świeżym powietrzu. Jego firma - K-Way Sanitation Seryices - zarzą- dzała miejskim wysypiskiem i dysponowała sześcioma śmieciarkami. - Od wczoraj do miasteczka nie dotarła żadna dostawa. Corney Drakę wyj echał dziś rano cięża- rówką pełną brojlerów i nikt nie widział go od tego czasu. - Wysłałem dwóch ludzi na lotnisko, żeby sprawdzili, czy uda się nawiązać łączność ze światem zewnętrznym za pomocą znajdującego się tam radia - dodał Norm Lombard. - Żaden z nich nie wrócił. - Kolejne spekulacje - stwierdził zimno Coyle. - A radio na lotnisku działa inaczej niż wszystkie inne. Moi ludzie, którzy je obsługują, twierdzą, że dzieje się tak zapewne z powodu plam na słońcu. - Rozmawiał pan z lotniskiem? - zapytał zdziwiony Lombard. 97 7 - Skazani na zagładę Burmistrz obdarzył policjanta przeciągłym spojrzeniem. - Oczywiście. Uważa pan, że mógłbym kłamać? - Według mnie bardziej powinniśmy martwić się epidemią grypy - odezwa- ła się Loretta Simms, dyrektorka szkoły średniej imienia Earla Coolisa, szczupła, siwowłosa kobieta po sześćdziesiątce. - To nie jest grypa- rzekł doktor. - Choroba wywoływana jest wtórnym zainfekowaniem zmutowanąbakterią. Atakuje osoby obojga płci w wieku od czter- nastu do pięćdziesięciu pięciu lat. Z jakiegoś powodu odporni są na nią cukrzycy oraz ciężarne kobiety. Z moich szacunków co najmniej dwie trzecie naszej spo- łeczności zalicza się do zagrożonej grupy wiekowej i w większym lub mniejszym stopniu doświadczyło już objawów choroby. - Ilu z nich zmarło? - zapytał burmistrz. - Żaden. A przynajmniej żaden w wyniku wtórnej infekcji. Pierwotna była przyczyną trzech zgonów. - Właśnie kontaktowałem się ze szpitalem - oświadczył Coyle. - Mówią, że gorączka Billy'ego szybko spada. Kilku innych pacjentów już zostało wypisa- nych do domu. Wygląda więc na to, że pańska „epidemia" jest jakimś trwającym dobę epizodem. - Na razie nie formułuję żadnych medycznych wniosków i nie wydaje mi się, by pan potrafił to zrobić. - Cóż, nie wydaje mi się logiczne, by, jak pan twierdzi, władze wyproduko- wały bakterię o tak szybko mijającym działaniu. Drzwi do sali obrad otworzyły się gwałtownie i pojawił się w nich Jack Sla- ter, a tuż za jego plecami Wróbel Hawke. Szeryf przeszedł do szczytu stołu i zajął miejsce obok potężnie zbudowanego doktora. Wróbel usiadł przy nim, z drugiej strony mając Norma Lombarda. - Widzę, że wreszcie zdecydował się pan do nas dołączyć - zauważył sarka- stycznie Coyle. - Chciałbym się dowiedzieć, co w tym miejscu robi pan Hawke. Nie przypominam sobie, by został wybrany do rady miejskiej. - Pan Hawke jest teraz zastępcą szeryfa Jericho Falls. Poprosiłem go, aby mi towarzyszył. - Sądzę, że powinniście j ednak przebrać się przed zaszczyceniem nas swój ą obecnością. Po ciężkiej drodze obaj byli umazani błotem i nie pachnieli fiołkami. - Byliśmy zmuszeni zarekwirować jedną ze śmieciarek Dwayne'a - wyja- śnił Jack, zerkając na Kennawaya. - Nie mieliśmy wyboru. - Pan Payne informował nas, że wybrałeś się do Rumney. Co się stało z ra- diowozem? - Rozpieprzony w drobny mak - odpowiedział Wróbel. - Słucham? - zapytał zaskoczony burmistrz. - Zostaliśmy zaatakowani na drodze 115A- wyjaśnił Slater. - Ktoś wcze- śniej zrobił to samo z ciężarówką Corneya Drake'a. A Corney znajdował się naj- wyraźniej w jej wnętrzu. - Mój Boże! - szepnęła Loretta Simms. 98 - Wróciliśmy przez Notch Hill. Po drodze natrafiliśmy na jednego z ludzi blokujących Jericho Falls. - Naprawdę? - zapytał z ironią w głosie burmistrz. -1 co wam powiedział? - Nic - odparł chłodno policjant. - Usiłował nas zabić. Wróbel dopadł go pierwszy. - Zabił go? - Zgadza się - przytaknął Hawke, zachowując kamienną twarz. - To był wojskowy? - zapytał Payne. - Można tak przypuszczać. Miał na sobie strój mający chronić go przed in- fekcją, ale nie znaleźliśmy przy nim żadnych dokumentów. - To niewiarygodne - wykrztusił Coyle. - Niewątpliwie - powiedział szeryf. - A w związku z tym ogłaszam stan alar- mu na terenie Jericho Falls. Zarządzam stan wojenny. - Nie możesz tego zrobić, Slater! Jesteś obieralnym urzędnikiem. Twoim obowiązkiem jest postępowanie zgodne z decyzjami rady miejskiej. - Pieprz się, Luther. - Simms pobladła słysząc te słowa i przez chwilę wy- glądała tak, jakby miała zemdleć. - Zgodnie z przepisami obrony cywilnej przej- muję pełnię władzy na terenie Jericho Falls. Dyrektywa EO11490, na wypadek gdybyś chciał to sprawdzić. - Rozpiął kaburę i położył na stole swój rewolwer kalibru trzydzieści osiem. - Mam prawo rekwirować wszelkie środki, a w szcze- gólności broń i żywność. Mam także prawo mianować swoich zastępców, jak uczy- niłem to w przypadku pana Hawke'a. - To niedorzeczne! -wykrzyknął Luther Coyle. - Świetnie, chłopcze! - pochwalił Payne. - Może teraz do czegoś doj- dziemy. - Zgromadzenie rady miejskiej zostaje rozwiązane - ciągnął Slater. - Roz- kazy od tej chwili będę wydawał ja, Norm Lombard lub Wróbel Hawke. Niepo- słuszeństwo spowoduje natychmiastowe aresztowanie... lub jeszcze gorzej. - Doktor Payne uważa, że Jericho Falls zostało poddane kwarantannie - po- wiedział Coyle łamiącym się głosem. - Widać, że ta hipoteza potwierdza się. W takich okolicznościach proponuję spróbować nawiązać kontakt z ludźmi, któ- rzy tym kieruj ą i dowiedzieć się, czego chcą. Przecież mieszkamy w cywilizowa- nym kraju. - Już nie - powiedział ochryple szeryf. - Przypomnij sobie napis na swojej tablicy rejestracyjnej: „Żyj wolnym lub zgiń". Nadszedł czas, by w praktyce spraw- dzić tę maksymę. Sięgnął po rewolwer, wsunął go z powrotem do kabury i wyszedł z sali. Po- siedzenie dobiegło końca. - Luther Coyle to nadęty dupek - mruknął Rembrandt Payne, padając na fotel w biurze komisariatu. - Nie widział ciężarówki Corneya - rzekł Wróbel, nalewając sobie kawę do kubka. 99 - Ani tego chłopaka w kosmicznym stroju - dodał Slater. - Dobry Boże! Obaj staracie się go bronić! - oburzył się doktor. - Ależ skąd. Po prostu nie ma sensu bez przerwy o nim mówić - stwierdził szeryf. Norm Lombard wszedł do biura kręcąc głową. - Jericho to istne miasteczko-widmo. Wszystko na placu i Main Street poza- mykane. Nie warto już było sprawdzać Stripu. - Usiadł na podniszczonym fote- lu. - Bóg jeden wie, co by się stało, gdybyśmy teraz ujawnili jakieś poważniejsze przestępstwo. - Nie powinno dojść do żadnej grabieży - stwierdził doktor. - Wszyscy są zbyt chorzy. - Czy Luter miał rację mówiąc, że pacjenci w centrum czują się już lepiej? - zapytał Jack. - Tylko niektórzy. Właśnie się dowiedziałem, że rzeczywiście wypuścili do domu kilku spośród tych, którzy zostali hospitalizowani najwcześniej. - A więc to koniec epidemii? - zapytał Lombard. - Wątpię. Nie darmo całe miasto zostało odcięte od reszty świata. Nie robi- liby tego z powodu trwającej dobę grypy. - Przyszło mi do głowy, że „oni", kimkolwiek są, mogą nie wiedzieć, jakiego rodzaju bakterie wydostały się z furgonetki Redenbachera. - A więc byłyby to działania profilaktyczne - mruknął Wróbel. - Środki pre- wencyjne, dopóki nie dowiedzą się, z czym mają do czynienia. - To rzeczywiście niewykluczone - przyznał Slater. - Może właśnie dlatego porwali tego chłopca z młyna. Może potrzebowali kogoś do przeprowadzenia badań. - To niezbyt naukowe podejście do sprawy - rzekł Payne. - I co teraz zrobimy? - zapytał Norm Lombard. - Nasze siły to trzech ludzi, włącznie z panem Hawke. Będziemy tak siedzieć i czekać? - Nie - odparł zdecydowanie szeryf. - Nie wydaje mi się. Jak powiedział Luther, można zacząć od cywilizowanych działań i chyba właśnie tak będzie naj- rozsądniej. Ale to cuchnie. Cała ta sprawa cuchnie. Dzieciak, pies, Corney i ten helikopter, który atakował bez ostrzeżenia... - Zwrócił się do Wróbla. - Jak na- zywano oddziały specjalne w Wietnamie? - Myśliwi-zabójcy. - Zgadza się. Ci tutaj zachowują się podobnie. Gdyby zależało im na miesz- kańcach, pojawiliby się z oddziałami ewakuacyjnymi, lekarzami i całym tym kra- mem. Zamiast tego odcięli nas i poddali kwarantannie. Dlaczego? - Bo nie chcą, by wydostała się informacja, że armia Stanów Zjednoczonych nadal prowadzi prace nad bronią bakteriologiczną, a w dodatku transportuje japo kraju bez odpowiedniego zabezpieczenia! - rzucił ze złością doktor. - Wyobrażacie sobie, jakie piekło rozpętałoby się w mediach? - dodał Haw- ke. - Bylibyśmy świadkami niezłego cyrku. - Jak dotąd mieliśmy do czynienia z trzema przypadkami okropnej śmierci - ciągnął Payne. - To morderstwa. A przecież setki ludzi poważnie zachorowało. Trudno nazwać to cyrkiem, panie Hawke. 100 - Ale przecież nie uda im się wiecznie utrzymywać tego w tajemnicy - za- uważył Norm Lombard. - Nie jestem tego taki pewien - rzekł Slater. - A co ze scenariuszem przed- stawionym przez Wróbla? -Nerwowym ruchem przeciągnął dłonią po włosach. - Chryste! A jeśli ściągnęli tu całą armię facetów takich jak ten, na którego trafili- śmy, i nie mają zielonego pojęcia, jak postępować dalej? Zapewne dysponują gotowymi planami działania w podobnych sytuacjach, ale teraz mają do czynie- nia z rzeczywistym niebezpieczeństwem. - I czekają-mruknął hipis. -Podobnie jak my. Obserwują wszechświat i cze- kająna nadejście Mesjasza. - Mówię poważnie. - Ja też. Może na tym właśnie polega ich plan. Poddają nas kwarantannie, odcinaj ą od reszty świata i czekają, co się zdarzy. - Wychodzi na to, że w takim wypadku jesteśmy jak bezbronne owieczki - powiedział Payne, wiercąc się w fotelu. - A może lepsze byłoby porównanie do indyka w Dzień Dziękczynienia? - Nie zamierzam siedzieć z założonymi rękami i czekać, aż na głowę spad- nie nam topór - rzucił zdenerwowany szeryf. Wstał i zaczął spacerować między biurkiem a ekspresem do kawy. - Amamyjakiś wybór?-zapytał Lombard. - Mamy - rzekł zdecydowanie Jack, zatrzymując się w pół kroku. - Pierw- szym zadaniem jest pozyskanie ludzi. Tylu, by móc obstawić najważniejsze trasy prowadzące do miasta. - Blokada dróg? - zapytał Wróbel. - Raczej system wczesnego ostrzegania. Na każdym posterunku pistolet sygna- lizacyjny. Jeśli tamci wykonająjakiś ruch, przynajmniej będziemy o tym wiedzieć. - U Gaudeta można dostać takie pistolety - podsunął Lombard. - Zdobądź je - polecił Jack. - A przy okazji weź amunicję i całą broń, jaką u niego znajdziesz. A później zajmij się werbowaniem wszystkich potrafiących się nią posługiwać. - Pomogę mu - zaproponował były pilot. - A co z transportem? - Duże, mocne wozy - odpowiedział szeryf, znów zaczynając swój spacer. - Rekwiruj każdy, który się nada. Im większy, tym lepszy. Tylko nie bierz tych ja- pońskich gratów w rodzaju tego, którym Todd Bell jeździ na ryby. - W porządku. Co dalej? - Jest tuż po piątej. Spotkamy się tu ponownie o północy. Zwerbujcie do tej pory co najmniej tuzin ludzi. Później ustalimy wszystkie szczegóły. Chcę, żeby obserwatorzy zajęli stanowiska na Van Epp, za centrum medycznym, na dachu młyna, na Airport Road i na autostradzie. W każdym z tych punktów po dwóch ludzi. To powinno na razie wystarczyć. - Mnie też się tak wydaj e - zgodził się Wróbel i wraz z Lombardem opuścili komisariat. - Sytuacja zaczyna przypominać ostatni posterunek w Alamo - zauważył Payne, gdy już znaleźli się sami. 101 - Prawie. Ja będę Davym Crockettem. Załatw mi tylko czapkę z szopa. Wró- bel może wystąpić w roli Jima Bowie. - Przychodzi mi to z niemałym trudem, ale muszę przyznać, że Luther ma rację. Może lepiej byłoby spróbować nawiązać kontakt z tymi ludźmi. - Chciałbym do tego doprowadzić - rzekł Slater nalewając sobie kawy. - Ale to oni powinni wymachiwać białą flagą. Tymczasem strzelają do nas nie sta- rając się nawet wyjaśnić, o co chodzi. - Zgadzasię. Jaknajeden dzień, masz za sobąmnóstwo poważnych przejść. Lepiej wróć teraz do domu i odpocznij trochę. Panna Hale musi się o ciebie mar- twić. Karen pewnie też. - A ty, doktorze? - Pójdę do centrum. Lutherowi wydaje się, że najgorsze mamy już za sobą. Ja nie jestem tego taki pewien. - Ja również - mruknął szeryf. - Wydaje mi się, że to dopiero wstęp do praw- dziwych kłopotów. Leżeli odkryci w ciemnym pokoju, a ich nagie ciała połyskiwały w świetle wschodzącego księżyca. Jack, z rękami pod głową, zapatrzył się w sufit, a Jenny oparła policzek na jego ramieniu, dłonią delikatnie wodząc po kręconych włosach na klatce piersiowej. - Przepraszam - szepnął. - Nie ma za co. To się zdarza. - Zbyt wiele mam dzisiaj problemów na głowie - rzekł z westchnieniem. - Wydaje mi się, że wszystko wokół pogrąża się w szaleństwie. Wymyka mi się spod kontroli, a ja nie potrafię znaleźć sposobu, aby to powstrzymać. - Przecież nie ty ponosisz odpowiedzialność za te wszystkie zdarzenia. Przesunęła dłoń niżej, na napięte mięśnie jego brzucha. - Moim zadaniem jest reprezentowanie prawa. Taką mam pracę... aby słu- żyć mieszkańcom Jericho Falls i aby ich bronić. Atu ni stąd, ni zowąd prawo przestaje się liczyć, zasady gry ulegają nagłej zmianie, a ja zupełnie nie wiem co robić. Tam, na wzgórzu, z Wróblem, uświadomiłem sobie jak niewiele mogę. - Roześmiał się nerwowo. - Podobnie jak teraz. Jenny pochyliła się i delikatnie ugryzła go w pierś. - Przestań. - To prawda. Oto ja, szeryf, poważny szef policji, facet potrafiący posługi- wać się bronią - i Wróbel, stary hipis, który ratuje mi życie. Czułem się jak kom- pletny głupek. - Teraz używa się chyba określenia „czubek". Tak przynajmniej twierdzą Karen i jej rówieśnicy. - Co z nią? Zajrzałem, ale spala. - W porządku. Zaniosłam jej kolacjęjakiś czas przed twoim powrotem. Wy- gląda na to, że całkiem dobrze znosi to doświadczenie. Jeden z kolegów był tu i to 102 wyraźnie poprawiło jej nastrój. Ale i tak traktuje mnie jak wroga. Boże! Czy to możliwe, żeby piętnastolatka sprawiała, że czujesz się jak śmieć? - Jest o ciebie zazdrosna - szepnął. Po omacku sięgnął do nocnej szafki po papierosa. Zapalił i zaciągnął się głę- boko. - Zazdrosna o mnie? Dlaczego? - Bo sypiasz z jej tatą, a przynajmniej usiłujesz. Zapewne nie potrafi zaak- ceptować mojego postępowania, nie mówiąc już o tobie, swojej nauczycielce. Założę się, że to typowo freudowska postawa. - Mam nadzieję, że z czasem z tego wyrośnie. - A ja, że będzie miała taką możliwość - rzekł poważnie. - Myślisz, że sprawy wyglądają aż tak niedobrze? - Niestety. Zabili Corneya Drake'a. Jestem tego pewien. I porwali małego Robinsona. - Ale do czego oni w ogóle zmierzają? Przecież tu mieszka cztery tysiące ludzi. Nie mogą zabić nas wszystkich. - A dlaczego nie? Moim zdaniem doktor ma rację. Wymknęła im się z rąk ta zaraza i zrobią wszystko, aby nie wydostała się dalej i nikt nie usłyszał o jej ist- nieniu. - Przecież nie można doprowadzić do tego, żeby Jericho Falls po prostu zniknęło - zaprotestowała Jenny. Jack zmienił nieco pozycję i znowu się zaciągnął. - Na pewno nie da się załatwić tego w prosty sposób - przyznał. - Może właśnie z tych powodów nie zdecydowali się na użycie drastycznych środków. - Przesunął dłonią po twarzy. - Boże, jaki jestem zmęczony. - Na pewno nie zostaniesz w łóżku do rana? - Niestety, nie mogę. - Więc śpij już. Obudzę cię, jeśli będzie trzeba. Przekręcił się i przyłożył twarz do poduszki. Włosy Jenny były potargane po wcześniej szej nieudanej próbie seksu, a teraz księżycowe światło zabarwiło j e na srebrny kolor. Oczy miała pełne lęku, a zaciśnięte usta oznaczały troskę. - Nie potrafię usnąć - powiedział z uśmiechem. - Przynajmniej kiedy ty le- żysz tak blisko mnie. - Mogę się ubrać - zaproponowała. - Nie, nie pozwolę ci na to - szepnął, przekręcił się jeszcze raz i przytulił do niej. Po drugiej stronie wąskiego korytarza Karen Slater usiadła na łóżku i przyci- snęła dłonie do uszu, starając się nie słyszeć coraz głośniejszych dźwięków towa- rzyszących uprawianiu miłości. Nie wiedziała, które z uczuć jest silniejsze: zaże- nowanie tym, co robił ojciec, czy też złość na kobietę, z którą to robił. Już samą jej obecność w domu odbierałajako naruszenie swej prywatności. A świadomość, że była teraz w łóżku taty, doprowadzała ją do wściekłości. 103 Nie odejmując dłoni od uszu, wysunęła się spod kołdry i usiadła na brzegu łóżka, po omacku szukając kapci. Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Okno wychodziło na ulicę, a dach werandy znajdował się zaledwie metr poniżej parapetu. Łatwo było wydostać się nań i zejść na ziemię po starym, pokręco- nym wiązie. Początkowo wydawało sięjej, że pomysł Bentleya jest bezsensowny, ale stop- niowo coraz bardziej przekonywała się do niego. Zgodnie z instrukcją umiesz- czoną na opakowaniu Confidelle, należało umieścić próbkę moczu w pojemnicz- ku testowym i odczekać godzinę. Jeśli po tym czasie ukazał się biały pierścień, oznaczało to ciążę. Gdy się nie pojawiał, wszystko było w porządku. Doszła do wniosku, że nie powinna zostawiać pojemniczka w domu, a Ben- tley doradzał skorzystanie z szatni w klubie tenisowym Crestyiew Heights przy Old Creek Park. Jego ojciec zarządzał klubem, więc z łatwością mógł zdobyć klucze. Zaproponował, by spotkali się w parku o dwudziestej trzeciej, na co w koń- cu się zgodziła. Wróciła do łóżka. Popatrzyła na świecące cyfry budzika na nocnej szafecz- ce. Dochodziła dziesiąta. Wreszcie zdecydowała się odjąć dłonie od uszu i przez chwilę nasłuchiwała. Doszła do wniosku, że jeszcze przez jakiś czas będą sobą zajęci. Szybko rozpięła koszulę nocną. Jeśli się pospieszy, opuści dom, zanim skończą. - Boże, proszę! - szepnęła, wkładając sweter przez głowę. - Żeby tylko nie pojawiło się to cholerne kółko! Jenny Hale nastawiła budzik na dwudziestą trzecią trzydzieści, ale to inny dźwięk wyrwał Jacka z krótkiego snu. Uświadomił sobie, że musiały go dręczyć nocne koszmary, bo cały był zlany potem. Odwrócił się od śpiącej Jenny i sięgnął do dzwoniącego telefonu, jednocześnie zerkając na zegarek. Było trzy minuty po dwudziestej trzeciej. Uniósł słuchawkę, zanim rozległ się następny dzwonek, i o- padł na poduszkę. - Tak? - Szeryf Slater? - Zgadza się. - Jack Slater? - Tak, kto mówi? - Nazywam się Wright, szeryfie. - Głos zdawał się dochodzić z bardzo dale- ka i był lekko zniekształcony przez jakiś elektroniczny pisk. - Pułkownik James H. Wright. Wydaje mi się, że mamy kilka rzeczy do omówienia. Jack rozbudził się natychmiast i usiadł na łóżku. - To pan j est tym skur... - Proszę posłuchać, szeryfie. Chcę, żeby dokładnie o północy zjawił się pan na Placu Komunalnym. Co więcej, ma pan być nie uzbrojony. Jakiekolwiek wro- gie działanie ze strony pana lub któregoś z pańskich ludzi zostanie potraktowane z odpowiednią stanowczością. Mam nadzieję, że wyrażam się jasno. 104 - Tak, ale... - Ma pan godzinę, szeryfie. Proszę o punktualność. Połączenie zostało przerwane. Odłożył słuchawkę i oparł się plecami o wezg- łowie łóżka. Wyglądało na to, że wykonawcy blokady zdecydowali się jednak podjąć rozmowy. Jenny nie obudziła się i spała jak zwykle, zaciskając dłoń na kołdrze tak, by szczelnie osłaniała j ej szyję. Ta normalność jej zachowania prze- raziła go. Wydało mu się, że mieszkańcy Jericho Falls, zamknięci w jakimś dźwię- koszczelnym pojemniku, pozostawieni zostali własnemu losowi, podczas gdy cały świat żył swoim normalnym życiem. Slater nigdy nie odczuwał klaustrofobii, lecz teraz miał wrażenie, że ściany i sufit walą się na niego. Odchylił głowę i patrzył w górę, walcząc z narastającym, panicznym wprost lękiem. Każdy nerw podpowiadał „biegnij", ale od tej kosz- marnej sytuacji nie było dokąd uciec. - Trzymaj się - szepnął do siebie. - Trzymaj się. Rozdział dziesiąty Godzina dwudziesta trzecia trzydzieści Noc zawsze była porą strachu; wyobraźnia podpowiadała, że w jej mrokach czają się budzące grozę stwory. Pierwszą świadomą myślą człowieka musiało być przerażenie w obliczu zdających się nie mieć końca godzin po zajściu słońca; nawet teraz, mimo upływu setek tysięcy lat, ludzka istota ciągnie do światła, cze- kając nadejścia świtu, powtarzając sobie, że nie ma się czego obawiać, niezbyt jednak o tym przekonana. Noc przemienia nas wszystkich w zastraszone, prze- sądne dzieci. Bez względu na to, jak żarliwie będziemy temu zaprzeczać, żadne źródło światła z wyjątkiem słońca nie jest wystarczająco jasne, by odpędzić nie nazwaną obawę. Tej nocy nawet powierzchowny obserwator stwierdziłby, że coś naprawdę niedobrego dzieje się w Jericho Falls. Wszystkie drzwi były zatrzaśnięte i dodat- kowo zabezpieczone, zasłony zaciągnięte, a okiennice pozamykane. Z wyjątkiem lamp ulicznych nie było widać żadnych innych świateł, a na chodnikach i ulicach panowała kompletna pustka. Choć rzeczywiście epidemia grypy zdawała się wygasać, pogłoski o zniknię- ciu Josha Robinsona i Corneya Drakę'a rozeszły się po miasteczku błyskawicz- nie. Wszyscy słyszeli też, co stało się z Martinem Doyle'em w „Bo-Peep". Nad miastem rozległ się dźwięk dzwonu obwieszczającego nadejście godziny policyj- nej i wszyscy posłuchali jego nakazu. Prawie wszyscy. Klub tenisowy Crestyiew Heights był jednym z nielicznych błędów Luthera Coyle'a. Nowoczesna posiadłość w rustykalnym stylu, zajmująca trzy i pół akra powyżej Van Epp, obok Mountain Creek, została zaprojektowana specjalnie dla pewnego prezydenta firmy komputerowej, która rozważała ulokowanie produkcji w Jericho Falls. Facet był zapalonym tenisistą, więc Luther zbudował klub i przyle- gające doń ceglane korty, by dodatkowo mieć czym go przyciągnąć. 106 W końcu jednak firma zbankrutowała podczas wojen mikroprocesorowych na początku lat osiemdziesiątych, a Coyle'owi pozostał ponad tysiącmetrowy budy- nek i dwa korty. Nie chcąc przyznać się do porażki, Luther przebudował wnętrza, dodał parking, sześć asfaltowych kortów, w domu umieścił restaurację i bar oraz sklep sportowy i tak oto narodził się klub tenisowy Crestyiew Heights. Teoretycznie teren nie był przeznaczony do jakiejkolwiek działalności komercyjnej, ale Coyle jako burmistrz nie miał kłopotów z załatwieniem odpowiednich pozwoleń. Człon- kowie klubu płacili ogromne składki, goście z miasta wynajmowali korty na godzi- ny, a Coyle Industries pozyskało kolejną przynoszącą dochody inwestycję. W ciągu pół roku klub administrowany przez ojca B.C. Binghama stał się miejscem rannych spotkań znudzonych żon przy drinku, podczas gdy ich mężo- wie płacili tu duże pieniądze za lunche. Po roku i kilku incydentach, które omal nie doprowadziły do skandalu, bar, noszący nazwę „Złamana rakieta", został w po- tocznych rozmowach przemianowany na „Złamane małżeństwo". Karen Slater szybko wspinała się na wzgórze wzdłuż Willowtree Lane i tuż po dwudziestej trzeciej trzydzieści dotarła do klubowego terenu. Na końcu bie- gnącej zakosami żwirowej dróżki widziała ciemny kształt budynku klubowego, a z lewej wysokie ogrodzenia kortów. Za nimi i za rzędem wierzb płaczących spły- wał po zboczu wąski, lodowato zimny strumyk, oddzielający centrum miasta od mieszkaniowych osiedli Hill i River Park. Zatrzymała się przy bramie i rozejrzała uważnie. Nigdzie ani śladu B.C. Wstrząsnął nią dreszcz i nagle zaczęła żałować, że zdecydowała się na tę nocną eskapadę. Było zimno, ciemno i w ogóle paskudnie. Jedyny dźwięk, jaki do niej docierał, to własny przyspieszony oddech. We wszystkich oknach było ciemno. Nigdzie nawet poświaty telewizora, nikogo na spacerze z psem, żadnych samo- chodów. Nic. Jericho Falls, jak powiedział B.C., stało się wymarłym miastem, jakby żywcem wyjętym ze Strefy mroku. - Cześć. - Jezu! - syknęła dziewczyna odwracając się gwałtownie, gdy zzajednej z ka- miennych kolumn niespodziewanie wyszedł Bentley. - Na drugi raz nie rób mi podobnych numerów. - Przepraszam - mruknął chłopak. - Nie zamierzałem cię wystraszyć. - Masz je? B.C. przytaknął. Sięgnął do kieszeni wiatrówki i wyjął pęk brzęczących kluczy. - Rodzice są nadal chorzy. Śpią. Nie było żadnych problemów. - To dobrze. Miejmy to już za sobą. B.C. Bingham był ostatnią z osób, która przyszłaby jej do głowy, gdyby za- stanawiała się komu może powierzyć swój sekret. - Ile czasu to potrwa? - zapytał chłopiec, kiedy ruszyli w stronę budynku. - Godzinę. Za długo? - Nie. Nie ma tu żadnych nocnych dozorców. Jest tylko alarm antywłama- niowy. - Jaki alarm? - Oczami wyobraźni zobaczyła własnego ojca wpadającego do klubu i znajdującego jaz testem ciążowym w garści. 107 - Spokojnie. Znalazłem instrukcję obsługi w gabinecie starego. Otwiera się drzwi i drugim kluczem wyłącza system alarmowy. Mamy całą minutę, zanim coś się zacznie dziać. - Lepiej, żebyś potrafił sobie z tym poradzić, Bentley - ostrzegła. - Jeśli kto- kolwiek dowie się, co tu robimy, będziesz trupem. - Mówiłem ci przecież, że możesz być spokojna. Szli dróżką, a drobne kamyki chrzęściły im pod butami. Gdy podeszli do głów- nego wejścia, B.C. ponownie sięgnął po klucze i zaczął je przeglądać. Znalazł właściwy, wsunął go do zamka w potężnych drewnianych drzwiach i otworzył je. Zniknął w ciemnym wnętrzu, a Karen czekała. Rozglądała się nerwowo, w każdej chwili spodziewając się ogłuszającego pisku alarmu. - Załatwione - oświadczył chłopak, pojawiając się znowu. Wprowadził towarzyszkę do obszernego, wyłożonego terakotą holu i cichut- ko zamknął za nią drzwi. - Nic nie widzę. - Spokojnie. Wyjął z wiatrówki niewielką latarkę i włączył ją. Hol, o suficie przywodzą- cym na myśl katedrę, miał kształt sześciokąta. Przed nimi, trzy stopnie niżej, znaj- dował się bar, oddzielony rzędem sztucznych krzewów. Naprawo mieścił się sklep sportowy, a całe lewe skrzydło zajmowała restauracja. Spiralne schody przylega- jące do jednej ze ścian prowadziły do prywatnej jadalni i biur na piętrze. B.C. skierował promień światła właśnie ku schodom. - Przy gabinecie ojca na górze jest łazienka, ale możesz skorzystać również z tej obok restauracji - poinformował. - Wolę tę przy restauracji - odpowiedziała szeptem, czując się bezpieczniej tu, na parterze. - Możesz mówić normalnie - rzekł B.C. z uśmiechem i ruszył w stronę wej- ścia do restauracji. - Nie ma tu nikogo oprócz nas. - Czuj ę się j ak włamywaczka. - „Uważajcie, albowiem przychodzę jako złodziej w nocy" -wyrecytował. - To z Biblii. Restauracja w klubie tenisowym Crestyiew Heights zajmowała zachodnie skrzy- dło budynku. Ustawiono tu kilkanaście okrągłych stolików, każdy przykryty wy- krochmalonym, lnianym obrusem. Bar, nad którym wisiały różnego kształtu kielisz- ki, wykonano z drewna tekowego ozdobionego mosiądzem. W głębi sali była estra- da. Rząd okien po lewej stronie wychodził na korty, a przez te z prawej widać było przełęcz i wznoszące się ponad nią góry. Restauracji nadano nazwę „Wimbledon Grill", a wszystkie drinki i posiłki nosiły nazwy związane z tenisem. Goolagong była zwykłą, czystą whisky, Jimmy Connors to stek z dodatkiem homarów, a As McEnroe to teąuila. Egzotycznie przyrządzaną kawę i różne desery skojarzono z na- zwiskami innych tenisistów z pierwszych miej sc list rankingowych. - Gdzie ta łazienka? - zapytała Karen. - Na prawo od baru. Poczekam tu na ciebie. - Przecież nie proponowałam, żebyś ze mną poszedł. 108 B. C. zaczerwienił się i usiadł przy jednym ze stolików. Dziewczyna sięgnęła do kieszeni po pojemniczek i zniknęła za wskazanymi drzwiami. Pięć minut póź- niej była z powrotem. Zajęła miejsce naprzeciw chłopca. - Załatwione? - zapytał, na co kiwnęła głową. - Żadnych kłopotów? - dodał po chwili krępującego milczenia. - Jeszcze potrafię nasikać do fiolki - mruknęła. - Teraz trzeba tylko posie- dzieć przez godzinę i poczekać na złą wiadomość. - Może nie jesteś... - zaczął niepewnie. - W ciąży. Gwarantuję, że nic ci się nie stanie, jeśli powiesz to na głos. - Wcale nie zamierzałem... - Słuchaj, wyjaśnijmy to sobie raz na zawsze. Billy był jedyny, a poza tym wcale nie robiliśmy tego tak często i nie było specjalnie przyjemnie. Jeżeli jestem w ciąży, to w tej chwili nie wiem jeszcze, czy będę chciała usunąć dziecko, czy nie, ale w żadnym wypadku nie wstydzę się tego. Czuję się natomiast jak idiotka. Poza tym boję się. Zdobyłeś dla mnie ten test i jestem ci za to wdzięczna, ale nie staliśmy się przez to przyjaciółmi ani nic w tym rodzaju. Jasne? - Jasne - przytaknął. Opuścił wzrok na stół, wodząc palcami po białej tkani- nie. - Chciałem tylko, żebyś wiedziała, że mi zależy. To wszystko. I pragnąłbym ci pomóc... jeśli tego zechcesz. Karen popatrzyła na towarzysza i nawet w słabym świetle zauważyła, jak bardzo jest poważny. Włosy sterczały mu na wszystkie strony, grube okulary po- chodziły co najmniej sprzed pięciu lat, a poza tym ubierał się jak świr i pocił się, ilekroć był zdenerwowany. Ale z drugiej strony nie usiłował jej pouczać, żarto- wać, zachowywać się nienaturalnie. Był teraz jedyną osobą, której mogła zaufać. - Przepraszam, Bentley - powiedziała miękko. - Bardzo mnie to denerwuj e. Obszerne pomieszczenie niespodziewanie wypełniło ostre światło reflekto- rów. Oboje odruchowo rzucili się na podłogę. Ich uszu dobiegł chrzęst opon na piasku i szum silnika. - Podobno wyłączyłeś alarm! - syknęła Karen ze złością. - Wyłączyłem! Poderwał się na nogi i pochylony podbiegł do okien. Światło zgasło, a kilka sekund później rozległ się trzask zamykanych drzwiczek. B.C. przykucnął przy oknie, po czym biegiem wrócił do stolika. Chwycił Karen za rękę i pociągnął w stronę baru. - Chodź! Musimy się schować. Za bar! - Kto to? - zapytała dziewczyna, czując jak coraz mocniej bije jej serce. B.C. zdecydowanie pchnął jąza dający schronienie kontuar. - Ojciec Billy'ego! - Luther? Co on tu robi w środku nocy? - Nie mam pojęcia. Ale wiem, że właśnie tu idzie. Renbrandt Payne siedział przy bocznym stoliku w kafeterii centrum medycz- nego i przeglądał złożone w harmonijkę wydruki komputerowe. Od czasu do cza- 109 su upijał niewielki łyk wody ze stojącej przed nim szklanki. Oprócz niego była tu tylko dziewczyna przy kasie oraz wyraźnie zmęczona pielęgniarka, pochylona nad kubkiem kawy. Od południa do dwudziestej drugiej udzielono pomocy niemal ośmiuset miesz- kańcom Jericho Falls, zgłaszającym się do szpitala z objawami syndromu Reden- bachera. Siedmiuset czterdziestu spośród nich odesłano do domu. Statystycznie wyglądało, iż niemal wszyscy w mieście zostali zarażeni, ale stan niewielu był naprawdę poważny. To sugerowało, że Luther Coyle miał rację - mieli do czynienia z bardzo krótko działaj ącą odmianą grypy. W przeciwieństwie j ednak do typowej, atakowała przede wszystkim ludzi w kwiecie wieku, mających przecież najsilniejsze organizmy. Billy, syn Luthera, wciąż miał wysoką temperaturę, a Sandra Watchorn nadal była podłą- czona do sztucznej nerki. Wszystko to wyglądało na pozbawione sensu. Celem broni powinno być za- bicie przeciwnika, a z tego, co dało się zaobserwować, bakterie w swojej obecnej postaci nie zasługiwały nawet na miano groźnych. Coś umykało uwadze doktora i świetnie zdawał sobie z tego sprawę. Ktoś wszedł. Uniósł głowę i stwierdził, że to Howard Simms - technik laboratoryjny. Szczupły, blady i zniewieściały, zawsze wyglądał na anemika, ale teraz zda- wał się żywcem wyjęty z filmu o wampirach. Nawet z odległości kilkunastu met- rów stary doktor widział strużki potu na twarzy współpracownika i jego niepew- ny, chybotliwy chód. Opadł na plastikowe krzesło po przeciwnej stronie stolika. Payne odłożył wydruk i zapytał: - Co ty tu robisz? Przecież zwolniłem cię do domu. - Czuję się już nieco lepiej - odpowiedział Simms. Wyjął z kieszeni fartucha paczkę papierosów, wy dłubał jednego i zapalił. Przy okazji Payne zwrócił uwagę, że dłoń technika mocno drży. - Ciągle masz gorączkę. - Spadła już prawie o dwa stopnie. - Powinieneś leżeć w łóżku. Właściwie nalegam, byś tak zrobił. Niepotrzeb- ny nam tu fałszywy heroizm. - Wymyśliłem coś. - Wskazał szklankę wody doktora. - Można? - Proszę. Simms sięgnął po naczynie i napił się łapczywie. - Wymyśliłem, czym są te endospory. I uznałem, że muszę panu o tym po- wiedzieć. - Naprawdę? - zapytał zaskoczony doktor, unosząc brwi. - Jestem alergikiem - wyjaśnił słabym głosem technik. - Praktycznie uczu- lonym na wszystko. Siano, sierść kotów, psów, pyłki... To jeden z głównych po- wodów, dlaczego zdecydowałem się na pracę w laboratorium. Miłe, czyste środo- wisko. - Mów dalej. - Wróciłem do domu około osiemnastej. Czułem się okropnie. Gorączka, dreszcze, ból żołądka. Jak wszyscy. Położyłem się do łóżka i obudziłem około 110 dwudziestej pierwszej. Temperatura spadła, a ból żołądka minął, więc postanowi- łem przygotować sobie jakąś zupę. Żeby zapobiec odwodnieniu. - Urwał i napił się znowu. - Tak? - Payne zachęcił go. - Dziesięć minut później zaczęło pojawiać się to. Technik ostrożnie podciągnął rękaw fartucha, odsłaniając opatrunek na przed- ramieniu. Drżącymi palcami odsunął go. Ukazał się purpurowy wzgórek centy- metrowej wysokości. Jego brzegi podeszły nieprzyjemnie wyglądającym, ropnym płynem. - Dobry Boże. Simms wyciągnął ramię i doktor pochylił się, by dokładniej przyjrzeć się ogromnemu wypryskowi. Sięgnął do kieszeni po pomarańczową szpatułkę i dotknął nią zainfekowanego obszaru. Kro sta była twarda, nabrzmiała. Payne odchylił się na krześle. Przypominała raczej wrzód, ale nie zamierzał mówić o tym Simmsowi. - Takie same mam na piersi i lewym udzie. Pojawiły się zaledwie kwadrans po posiłku. To była zupa pomidorowa Campbella. - Jesteś uczulony na pomidory? - Bardzo lekko. Nigdy nie reagowałem na nie w podobny sposób. Założy- łem sobie opatrunki i przyszedłem tutaj. Pobrałem próbkę płynu z wyprysku na piersi i poddałem go badaniu. - I co? - Roiło się w nim od endospor bakterii, które badaliśmy wcześniej. Część z nich otwierała się, a wokół pełno było kolonii przeciwciał. - Sugerujesz więc, że endospory są antygenami? - zapytał cicho Payne. - Na to wygląda. - Interesujące. Na dobrą sprawę było to bardziej niż interesujące. To właśnie coś, co prze- oczył. Bakteria Redenbachera przechodziła mutację drugiego stopnia, co samo w sobie nie było niczym dziwnym. Zaskakiwała jednak przemiana bakterii w an- tygen. Niemal każdy jest na coś uczulony, a jeśli wrzody Simmsa stanowiły reak- cję na lekkie uczulenie na pomidory, co stanie się z ludźmi zazwyczaj mającymi znacznie dotkliwsze objawy? Wreszcie można było zrozumieć działanie bakterii jako broni. - Chyba trzeba będzie przeprowadzić bardziej szczegółowe badania - po- stanowił doktor. - Przygotowałem już piętnaście próbek agarowych - rzekł technik, uśmie- chając się blado. - Zwinąłem też zestaw testowy z biura doktora Kreugera. Kreuger był alergologiem z Manchester, który raz w tygodniu przyjmował pacjentów w centrum. - Świetnie się spisałeś. - Doktor z troską popatrzył na podwładnego. - Je- steś pewien, że wystarczy ci sił? - Chyba tak. Wygląda pan na zaintrygowanego, więc chyba to naprawdę ważne spostrzeżenie, prawda? 111 - Niewykluczone, że to sprawa życia lub śmierci - powiedział doktor wsta- jąc. - Wracam do swojego biura. Powiadom mnie, gdy tylko będziesz miał choć- by wstępne wyniki. Karen Slater skuliła się za barem, zastanawiając się jednocześnie, kiedy nasiu- sia ze strachu w spodnie. B.C. obok niej wyglądał zza sięgającego pasa kontuaru. - Co on robi? - zapytała dziewczyna. - Nie wiem. Nic nie widzę. Chyba poszedł na górę. - Co tam jest? - Biuro ojca i jakieś sale konferencyjne. Nic z tego nie rozumiem. - Muszę iść do łazienki. - Wytrzymaj jeszcze. Nie możemy się ruszyć, dopóki on stąd nie odejdzie. - Co on tu może robić w środku nocy? - Też chciałbym wiedzieć - mruknął Bentley. Nagle napiął mięśnie. - Co się stało? - Słuchaj. Gdzieś z oddali docierał narastający stopniowo warkot. Początkowo Karen wydawało się, że to Coyle uruchomił jakąś maszynę, na przykład kopiarkę, ale wkrótce stwierdziła, że hałas pochodzi z zewnątrz. - Co to takiego? - wyszeptała, mając wrażenie, że pęcherz za chwilę j ej eks- ploduje. - To śmigłowiec - wyjaśnił chłopak. Dźwięk, coraz głośniejszy, dobiegał z północy. Dały się słyszeć kroki i B.C. szepnął: - Luther tu idzie. Czekali w napięciu. Kroki zbliżały się, a podkute buty głośno stukały o podłogę z terakoty. Zaledwie kilkadziesiąt centymetrów od nich rozległ się zgrzyt przesu- wanego stołka; dziewczyna odruchowo zamknęła oczy. Luther usiadł przy barze. Usłyszeli bulgotanie, kiedy nalewał sobie drinka. Jeszcze chwila i Karen już na pewno się zmoczy. Huk silników helikoptera zagłuszył wszystko, a gdy ośmieliła się uchylić powieki, zobaczyła smugę światła przesuwającą się po suficie. Coyle wstał. Wy- glądało na to, że maszyna ląduje na klubowym parkingu. Pobudzona ciekawość sprawiła, że Karen jakoś zapomniała o pełnym pęcherzu. Nie było już wątpli- wości, że śmigłowiec ląduje, a Luther przybył tu właśnie z jego powodu. Tylko po co? Karen uniosła się odrobinę i przeniosła ciężar ciała na palce. B.C. położył jej rękę na ramieniu, ale strząsnęłają. Prostowała się centymetr po centymetrze. Bez- pośrednio nad nią na ladzie stała taca pełna kieliszków. Jeśli będzie ostrożna, da radę wyjrzeć przez niejednocześnie pozostając niezauważona. Właściciel klubu stał w drugim końcu sali restauracyjnej, plecami do baru, i wyglądał przez wielkie okno wychodzące na północ. Zerkając między pękatymi kieliszkami do brandy, dziewczyna widziała migające światła helikoptera siadają- cego na ziemi. Podświadomie spodziewała się, że będzie pomalowany w barwy wojskowe, ale okazał się lśniąco biały. Był także znacznie większy niż przypusz- 112 czała i w niczym nie przypominał tych bzyczących, podobnych do ważek ma- szyn, które widywała w telewizji. Reflektor zamontowany na burcie obrócił się i zalał wnętrze restauracji ja- snym światłem. Karen schyliła się gwałtownie; Luther musiał coś wyczuć, bo obej- rzał się przez ramię. Na szczęście zaraz zwrócił się z powrotem w stronę okna. Światło zgasło, a ona bezradnie mrugała powiekami, nic nie widząc w ciemno- ściach. Mrużąc oczy, wyjrzała znowu, akurat wtedy, gdy w burcie śmigłowca otwo- rzyły się duże przesuwne drzwi i stanęła w nich jakaś postać. Przetarła oczy. Pasażer przypominał bohatera filmu science-fiction. Od stóp do głów okrywał go lśniący metalicznie kombinezon, a głowę osłaniał hełm z du- żą szybą. Gdy wyszedł ze śmigłowca i ruszył w stronę budynku, po obu stronach hełmu zapaliły się punktowe reflektory. W jednej ręce trzymał coś, co przypomi- nało duży pistolet z wychodzącym z kolby przewodem, niknącym w kanciastym plecaku. Do drugiego przegubu miał przytwierdzoną klawiaturę, także sprzężoną z plecakiem. Niósł jakiś spory pakunek. Karen z trudem przełknęła ślinę, przyglądając się przybyłemu. Lśniąca per- sona wyglądała jak uosobienie śmierci i dziewczyna po raz pierwszy w pełni uświa- domiła sobie, że wraz z B.C. znaj duj ą się w poważnym niebezpieczeństwie. Gdy- by Luther albo tamten z helikoptera znaleźli ich ukrytych za barem, życie obojga mogło być zagrożone. Kucała zmrożona strachem, schowana za kieliszkami, nie- zdolna do wykonania najmniejszego ruchu. Na tle szumu łopat śmigłowca rozległy się ciężkie kroki, gdy Coyle odcho- dził od okna. Wyglądając zza osłony, Karen dostrzegła, jak ten w kombinezonie wchodzi do restauracji i zimnym światłem swoich reflektorów omiata puste sto- liki. Mimo znacznej odległości zauważyła trzy podłużne wgłębienia w hełmie, w miejscach gdzie znajdowały się uszy i czoło. Pod szybą wizjera było jeszcze jedno, wyglądające z tej odległości jak usta otwarte w złowieszczym, bezzęb- nym uśmiechu. Luther i przybysz spotkali się na środku restauracji. Burmistrz Jericho Falls wyciągnął rękę, ale tamten zignorował ten gest. Przemówił, a sztuczny ton jego głosu dowodził, że wcięcie pod wizjerem mieści głośnik. - Pan Coyle? - Zgadza się - Luther, zazwyczaj chłodny i beznamiętny w interesach, teraz wyraźnie się denerwował. Głos mu drżał. - Posunęliśmy się możliwie daleko na tym etapie. Jeśli mamy kontynuować, niezbędna jest pańska współpraca. - Rozumiem. - Proszę to włożyć. Wtedy polecimy Wręczył Coyle'owi trzymaną w ręku paczkę. Burmistrz otworzył ją i wyjął jednoczęściowy kombinezon wykonany ze srebrnego, opalizującego materiału. Naciągnął go, obserwowany przez nieznajomego. Strój zawierał osłonę stóp, rę- kawice i coś na kształt kominiarki na głowę, z szybką na oczy i zestawem filtrów. Cały kombinezon zapinało się jednym suwakiem biegnącym od krocza po szyję. 113 i - Skazani na zagładę Gdy Coyle to zrobił, przybysz pomógł mu zapiąć dodatkowe zatrzaski pod brodą i powiedział: - Filtry są absolutnie bezpieczne. Będzie pan mógł normalnie oddychać, ale do rozmowy trzeba nieco podnieść głos. Luther przytaknął. Mężczyzna w hełmie ruszył w stronę drzwi i nagle zamarł, jakby nasłuchując. Odwrócił się błyskawicznie, wsunął broń do kieszeni na piersi i wolną ręką wystukał coś na klawiaturze. Przez chwilę czekał bez ruchu, z twarzą niewidoczną za wizjerem. Karen odruchowo wstrzymała oddech i siłą woli stara- ła się zmniejszyć do minimalnych rozmiarów. Mężczyzna poruszył się wreszcie i reflektorami omiótł ścianę za barem. Snop światła przesunął się zaledwie metr ponad głową dziewczyny. Tamten kiwnął głową usatysfakcjonowany i wreszcie zwrócił się do Luthera. - Za mną, Burmistrz kiwnął głową, czemu towarzyszył szelest metalicznej tkaniny. Pa- sażer śmigłowca ruszył do drzwi, a Coyle podążył za nim. Opuścili restaurację i przeszli do holu. Kilka sekund później Karen usłyszała trzask zamykanych drzwi wejściowych. Oparła się o bar i głośno westchnęła. - Poszli - szepnęła. Bentley wyprostował się. - Jezu! Spójrz tylko! - powiedział wpatrzony w helikopter. - To sikorsky blackhawk. - Przyleciał po Luthera. Patrz. Przez okno widzieli Coyle'a i tego drugiego wsiadających do maszyny. Hałas silnika zaczął narastać, a łopaty wirnika obracały się coraz szybciej. - To Luther? - A któżby inny? Ten w hełmie kazał mu włożyć kombinezon. - Jeśli on z nim leci, to znaczy, że j est zamieszany w to, co robią tamci. Mu- simy powiedzieć o tym twojemu ojcu. I to natychmiast. Silnik pracował już na pełnych obrotach i można się było spodziewać, że helikopter lada chwila wystartuje. - A jak miałabym niby wyjaśnić to, że znalazłam się tu w środku nocy? - zapytała Karen. - Na dodatek z tobą? - Teraz to nie ma żadnego znaczenia. Ta informacja może być znacznie waż- niejsza. - Może dla ciebie, ale ja... Zupełnie niespodziewanie u wejścia do restauracji pojawili się dwaj mężczyź- ni. Mieli na sobie stroje takie same jak człowiek, który wysiadł ze śmigłowca, ale niebieskoszare. Obaj trzymali broń o krótkich lufach, na pierwszy rzut oka przy- pominającą duże rakietnice. Strzelili jednocześnie i Karen poczuła bolesne ukłucie poniżej piersi. Zdą- żyła jeszcze zobaczyć, jak pocisk trafia B.C., zanim przez jej ciało przebiegł prąd. Porażenie cisnęło oboje na ścianę za barem, pozbawiając ich przytom- ności. 114 Mężczyźni zdjęli palce ze spustów i podeszli do Karen i B.C. Włożyli ich do zapinanych na suwaki, plastikowych worków, wynieśli z restauracji i wrzucili do helikoptera. Cofnęli się i pomachali pilotowi. Maszyna oderwała się od ziemi, błyskawicznie uniosła na kilkanaście metrów i skierowała na północ, w stronę gór. Test ciążowy Confidelle stał nie zauważony przez nikogo na parapecie ła- zienki. Na jego dnie ukształtował się idealny pierścień białego osadu. Część trzecia KHAMSIN Niedziela, 2 listopada WYŁĄCZNIE DO UŻYTKU SŁUŻBOWEGO Po wyrażeniu zgody przez dowódcę oddziału i upływie nie mniej niż dwunastu godzin od zmiany statusu alarmu, BLACK ROLLER może zostać podwyższony do poziomu KHAMSIN. Dzia- łanie takie wymaga jednak pozyskania drugie- go obiektu kontrolnego z zagrożonej popula- cji. Ta zmiana statusu nie może być odwoła- na, nawet przez kierujących operacją. Ogólne instrukcje dotyczące alarmu KHAMSIN znajdu- ją się w materiałach dowódców pododdziałów. Szczegółowe rozkazy wykonawcze dla KHAMSIN/ SPRING RAIN zostaną dostarczone przez dowód- cę oddziału. W przypadku braku skutków wpro- wadzenia statusu KHAMSIN/SPRING RAIN, nie- wykluczoną jest dalszą eskalacją działań. Decyduje o tym wyłącznie dowódcą oddziału. (-) Pułkownik-porucznik James H. Wright dowódca oddziału specjalnego numer 7 AMCCOM Okręg Rock Island Rock Island, Illinois sekcja 3, numer l, strona 82 BM-31-210 117 Rozdział jedenasty Pięć minut po północy Cztery idealnie białe helikoptery hughes defenders w kształcie kropli nadlecia- ły nad miasteczko równocześnie z czterech stron świata. Zajęły pozycje na rogach Placu Komunalnego, wisząc piętnaście metrów nad ziemią. Każdy z nich był wyposażony w przytwierdzony do brzucha, włączony teraz szperacz, działko małokalibrowe oraz cztery rakiety hellfire typu powietrze-ziemia. Jack Slater ze schodków prowadzących do komisariatu obserwował śmigłowce, dłonią przysłaniając oczy. Obok niego stał Wróbel, z rękami wbitymi w głębokie kieszenie wyblakłej kurtki dżinsowej. Żaden z nich nie był uzbrojony. Szeryf, choć zapięty po samą szyję, drżał z zimna i z trudem powstrzymywał szczękanie zę- bów. W powietrzu coraz wyraźniej czuć było nadchodzącą zimę. Zadumał się, czy dane mu będzie doczekać jej prawdziwego początku. - Niezły pokaz - mruknął Hawke, marszcząc czoło na widok przypominają- cych owady maszyn. - Zapewne ma to na nas zrobić wrażenie. - Na mnie zrobiło. Taka eskadra jest w stanie zniszczyć centrum miasteczka w ciągu pół minuty. - A ów pułkownik Wright, z którym rozmawiałeś, chce, żebyśmy mieli tego świadomość. Slater zerknął na zegarek: pięć po dwunastej. - Spóźnia się. - Specjalnie. Sukinsyn chce pokazać, kto tu rządzi. - Ma przecież takie cztery cudeńka - zauważył policjant. Gdy dorastał, helikoptery kojarzyły mu się wyłącznie z telewizyjnym seria- lem pod tytułem Whirlybirds - z zabawnymi maszynami wyposażonymi w pękate pływaki i baniakowate kabiny. Wojna w Wietnamie na zawsze zmieniła ten ste- reotyp. Śmigłowce były tam ziejącymi ogniem smokami nowej epoki. Opance- rzonymi, mitycznymi bestiami niosącymi śmierć z powietrza. 119 A te cztery defendery były uosobieniem mocy piekielnych. Z południowego zachodu dobiegł nowy, basowy dźwięk, który wkrótce zupełnie zagłuszył wyso- kie tony pracy silników małych helikopterów. Przybierał na sile, aż przeszedł w ogłuszający ryk i dopiero wtedy oczom oczekujących ukazało się jego źródło. Śnieżnobiały, długi na sześć metrów, potężny sikorsky super stallon pojawił się nad placem, skąpany w świetle reflektorów. Podmuch wytworzony przez po- tężne rotory zrywał ostatnie liście z drzew i oślepiał chmurą podrywanych z zie- mi śmieci i pyłu. Kołysał się nad placem długą chwilę, podczas której światła czterech mniej- szych śmigłowców skupiły się w miejscu jego lądowania. Wreszcie zaczął się powoli zniżać i miękko osiadł na amortyzowanym podwoziu, dźwigającym jego dwudziestotonowąmasę. Dźwięk trzech potężnych turbin G.E. zaczai stopniowo cichnąć, a gdy wirnik zwolnił, otworzyła się rampa załadowcza pod ogonem. - Ten drań musiał się wychowywać w Hollywood! - krzyknął Wróbel do ucha towarzysza. Szeryf przytaknął, nie odrywając wzroku od rampy. Hawke miał rację. Pierw- szym skojarzeniem była scena z filmu Bliskie spotkania trzeciego stopnia. W otworze pojawiła się samotna postać. Powoli zeszła po rampie i wraże- nie oglądania filmu science-fiction jeszcze się nasiliło. Mężczyzna miał na so- bie kombinezon i hełm taki jak te, które widzieli u wartownika. Tyle tylko, że jego aż lśnił metalicznym srebrem. Przybysz miał wolne ręce, ale broń tkwiła w kaburze u pasa. Dostojnym krokiem zszedł na ziemię i przychylony wydostał się spoza zasię- gu wciąż wirujących łopat. Slater stał jeszcze chwilę bez ruchu, lecz doszedł do wniosku, że zmuszanie wojskowego aby pofatygował się do niego, będzie nieroz- sądną błazenadą, szczególnie przy sile ognia wciąż tkwiących na pozycjach de- fenderów. Ruszył więc przed siebie, a tuż za nim podążył Wróbel. Jack dotarł do trawnika na skraju prostokątnego parku i zatrzymał się. Zna- lazł się w połowie drogi i uznał, że to wystarczy. Utkwił wzrok w człowieku w kom- binezonie, w jego twarzy ukrytej pod ciemną szybą wizjera. Przybysz jeszcze przez kilka sekund stał bez ruchu, aż wreszcie zbliżył się nieco do szeryfa i jego długo- włosego towarzysza. - Szeryf Slater? - głos dobiegał z niewielkiego głośnika zamontowanego pod wizjerem. - Zgadza się. - Kim j est ten drugi mężczyzna? - Nazywa się Hawke. Jest moim zastępcą. - Rozumiem. - To z panem rozmawiałem przez telefon? - Tak. Pułkownik-porucznik Wright. - Jakiej armii? - zapytał Wróbel, nie umiejąc ukryć złości. - Armii Stanów Zjednoczonych, panie Hawke. - Od kiedy to nasza armia zaczęła strzelać do własnych obywateli i porywać dzieci? Nie wspominając już o mordowaniu psów. 120 - Były to kroki niezbędne w obecnych okolicznościach - odpowiedział wojskowy. - Na pewno? - Spokojnie, Wróbel - warknął szeryf. - Taka rozmowa nigdzie nas nie za- prowadzi. - Zwrócił się znowu do Wrighta. - Wydaje mi się, że pańskie działania wymagająjakiegoś wyjaśnienia. - Oczywiście. Rzecz jest prosta, choć, przyznaję, dość niezwykła. Wasze miasteczko zostało poddane niezbędnej kwarantannie. - Z jakiego powodu? - Proszę, szeryfie, oszczędźmy sobie takich podchodów. Świetnie zdaje pan sobie sprawę z zaistniałej sytuacji. Pojazd rządowy miał tutaj wypadek drogowy. Później zaś w dodatku uległ zniszczeniu w wyniku Halloweenowej psoty. Zawie- rał on złośliwe organizmy transportowane do naszego laboratorium w Fort De- trisk. Organizmy te spowodowały śmierć kilku ludziu i wywołały falę zachoro- wań. Moim zdaniem jest powstrzymanie rozprzestrzeniania się choroby. - Szef naszego centrum medycznego twierdzi, że te „organizmy" są stwo- rzoną przez człowieka bronią bakteriologiczną. - Jest w błędzie - odparł pułkownik. - Organizmy powstały w odpowiedzi na sowiecką broń bakteriologiczną, która zagraża całej Europie. Kultury, które przez przypadek wydostały się na wolność, są wyłącznie do badań nad antidotum, za- bezpieczającym przed radziecką bronią. - Gówno prawda - syknął Hawke. Wright nawet nie zwrócił na niego uwagi. - Kultura zawiera osłabioną mutację. Z tego co mi wiadomo, kilka osób zmarło, ale największym kłopotem okazała się epidemia choroby przypominają- cej grypę. Zapewniam, że to nic groźnego. Zaledwie drobna przypadłość - Proszę to powiedzieć Corneyowi Drake'owi - rzucił Wróbel. - A co z Jo- shem Robinsonem? - Lepiej niech pan powie, czego tak naprawdę chcecie - dodał Slater. - Od- cięliście nas przecież od świata. Jeśli te bakterie rzeczywiście są takie niegroźne, w czym tkwi problem? - Proszę przez chwilę pomyśleć. Wiecie dobrze, jak łatwo zarazić się tym or- ganizmem. Bez względu na to jak jest słaby, wydostanie się go poza Jericho Falls oznaczałoby wywołanie epidemii w całych stanach. Statystycznie spowodowałaby ona w naszym kraju śmierć około sześćdziesięciu tysięcy ludzi, a na całym świecie odnotowano by co najmniej dziesięć razy więcej ofiar. Staramy się temu zapobiec. - Poddając nas kwarantannie? - To j est tylko pierwszy krok. - A co dalej? - zapytał szeryf. - Obawiam się, że ewakuacja. - Pan chyba żartuje! Przecież mówimy o prawie czterech tysiącach ludzi! - Proszę, szeryfie. Plan działań zaradczych w przypadku podobnego skaże- nia istnieje już od dekady. Przedsięwzięcia, jakie tu prowadzimy, były rzeczą nie- uniknioną. Procedury sąjasne i jednoznaczne. - Naprawdę? Szkoda, że ani słowem nie zostaliśmy o nich poinformowani. 121 - Szeryfie, proszę nie komplikować i tak niezręcznej sytuacji. Jak już mówi- łem, procedury sąjasne. Tak czy inaczej, miasteczko zostanie ewakuowane. Albo możemy liczyć na pańską współpracę, albo zrobimy, co musimy, w bardziej dra- styczny sposób. Pułkownik wykonał ledwie zauważalny gest dłonią, ale nietrudno było się domyślić, że chodzi mu o śmigłowce wciąż wiszące nad placem. - Nie lubię, gdy mi się grozi. - To nie groźba, szeryfie. To konieczność. Wydam tylko rozkaz, a wszyscy będziecie trupami. Proszę mi wierzyć. - Zrozumiałem. - Jack uniósł wysoko ramię, trzymając dłoń zaciśniętą w pięść. - Mam nadzieję, że i do pana dotrą moje słowa. Opuszczę rękę i dosta- nie pan kulkę prosto w szyję. Zorientowaliśmy się już, że to najsłabszy punkt waszych strojów Dartha Yadera. Wokół placu, na dachach mamy rozmieszczo- nych kilkunastu ludzi. Mój zastępca Hawke był pilotem helikopterów w Wietna- mie. Mówi, że strzał w wirnik ogonowy wystarczy, żeby postrącać te cacka. Pro- szę się więc wycofać, pułkowniku. Nie jesteście w jakiejś nikaraguańskiej wios- ce, którą możecie sobie w dowolny sposób spacyfikować. - To bardzo nierozsądne z pana strony. - Niewykluczone. Ale potrzebuję czasu na rozważenie pańskich słów. Jeśli pan chce, proszę nazwać to rozejmem. - Nie mamy zbyt dużo czasu, szeryfie. W tym właśnie problem. - Proszę zatelefonować w południe. - Nie wydaje mi się, bym mógł przystać na pańskie warunki. - Proszę się szybko decydować. Ręka już mi drętwieje. - A może pan tylko blefuje? Może na dachu nie ma nikogo? - Wróbel? - rzucił policjant. Brodacz kiwnął głową i pomachał lewą ręką. W odpowiedzi rozległ się świst pocisku i kawałki ziemi wzbiły się w powietrze w odległości zaledwie piętnastu centymetrów od stopy wojskowego. - To Dickie Morgan - wyjaśnił szeryf uprzejmie. - Pracuje w sklepie spor- towym, gdzie sprzedaje także broń, i bardzo poważnie traktuje swoją pracę. Czy nadal uważa pan, że to tylko blef? - A więc w południe - mruknął mężczyzna w kombinezonie. Trzeba tu przy- znać, że mimo strzału ani drgnął. - Proszę oczekiwać telefonu w swoim biurze. Odwrócił się i niespiesznie ruszył do czekającego śmigłowca. Wspiął się po rampie, która zamknęła się za nim z głośnym sykiem. Kilka sekund później zaczął krążyć główny wirnik, czemu towarzyszył narastający huk silnika. Slater i Hawke musieli zamknąć oczy, chroniąc je przed wzbijanym pyłem. Z trudem utrzymali się na nogach, kiedy potężna maszyna maj estatycznie startowała; wykonała zwrot i pomknęła w stronę rzeki. Cztery defendery zakołysały się lekko, a światła ich reflektorów omiotły cały plac. Na sygnał wykonały manewr i w idealnym szyku pomknęły na południe za swoim większym bratem. - Co o tym sądzisz? - zapytał Wróbel, patrząc na helikoptery niknące w ciem- nościach. 122 - Zapewniliśmy sobie trochę czasu, ale jednocześnie w naszym pułkowniku zyskaliśmy wroga. I to niebezpiecznego. Jadąc kombi na południe Gowan Street, Payne skulił się odruchowo, gdy bez- pośrednio nad głową przeleciała mu z ogłuszającym hukiem eskadra śmigłow- ców. Zwolnił i wyjrzał przez przednią szybę; zobaczył połyskujące bielą sylwetki maszyn, przemykające nad Mili Park i lecące dalej nad wstążką Jericho River. Helikoptery bez wątpienia nadleciały od strony Placu Komunalnego. Doktor przez chwilę zastanawiał się, czy nie zawrócić i nie sprawdzić, co mogło się tam wydarzyć. Ale rozmyślił się, przyspieszył i pojechał ciemnymi ulicami, kierując się do Stripu i Frenchtown. Popędzała go ciekawość po telefonie, jaki otrzymał w centrum medycznym przed kwadransem. Minął „Slumber-King" i skręcił w Morin, na północ. Podążał wąską uliczką wzdłuż szeregowców i niskich bungalowów, w większości zbudowanych w okre- sie boomu gospodarczego po zakończeniu pierwszej wojny światowej. Część do- mów zamieszkiwali właściciele, ale przeważnie wynajmowano je od Luthera Coy- le'a, a właściwie którejś z mnóstwajego wzajemnie powiązanych firm. Doktor sposępniał, a jego potężne dłonie zacisnęły się na kierownicy. Ludzie starsi, biedni lub bezrobotni, mieszkający w tej okolicy, pozostawali na łasce i nie- łasce Luthera. Płaciło mu się czynsz, a gdy brakowało na to pieniędzy, pożyczało sieje z jego instytucji finansowych. Tak czy inaczej, wszystko było pod kontrolą Coyle'a. Stanowisko burmistrza było tylko dopełnieniem całości. Można by po- wierzyć tę funkcję komuś innemu, a i tak Coyle rządziłby miasteczkiem. Payne jechał powoli plątaniną bocznych uliczek, aż wreszcie znalazł się przed niewielkim domkiem przy South Beacon. Wyłączył silnik i przez chwilę siedział bez ruchu. Dom był podobny do wszystkich w okolicy, ale zamiast walających się śmieci i opon, w mikroskopijnym ogródku rosły wypielęgnowane kwiaty i trawa. Parterowy budyneczek z poddaszem, pomalowany na biało, z ciemnozielonymi dodatkami, na pierwszy rzut oka świadczył, że mieszkająca tu osoba dba o niego i j est dumna z efek- tów. Doktor otworzył drzwiczki i wysiadł. Myśli o Lutherze Coyle'u odpłynęły gdzieś, a ich miejsce zajęły wspomnienia, od których zrobiło mu się ciepło na sercu. Rembrandt Payne znał Rebeccę Hardy niemal całe życie i równie długo ją kochał. Jego ojciec był pierwszym w miasteczku lekarzem z prawdziwego zda- rzenia, a oboje rodzice Rebeki pracowali u niego. Jej ojciec był złotą rączką, a mat- ka gosposią. Kiedy stary Payne zmarł, okazało się, że zapisał Hardym ów dom przy South Beacon. Doktor starał się, by różnice społeczne nie stanęły na drodze znajomości z Re- beccą, ale okazało się to niemożliwe. On poszedł na studia do Bostonu, ona zaś z trudem dostała się do przeciętnej szkoły nauczycielskiej w Manchesterze. Rebecca została nauczycielką w szkółce katolickiej we Frenchtown, ale wte- dy było już za późno. Czas i okoliczności na tyle zmieniły życie obojga, że po powrocie do Falls i przejęciu praktyki ojca, Payne nie był już w stanie odtworzyć łączącej ich niegdyś przyjaźni, a może obopólnego uczucia. 123 Spotykali się od czasu do czasu na różnych zebraniach i czasami, gdy spoglą- dali na siebie, wydawało mu się, że w jej oczach dostrzega dawne iskry, ale nigdy już nie zacieśnili stosunków. Żadne z nich nie zawarło małżeństwa, żadne nie miało dzieci i tak naprawdę nie zapomnieli jedno o drugim. Zachowali coś na kształt przyjaźni i po ponad półwieczu uznali taki układ za zadowalający. Payne nie wahał się ani przez chwilę, kiedy Rebecca zatelefonowała do cen- trum medycznego. Była chora i potrzebowała pomocy. Pochwycił torbę i wypadł z biura, po drodze informując Simmsa, że jedzie do pacjenta. Otworzył sięgającą pasa furtkę w drewnianym płotku i wszedł na werandę. Stała tam nadal dwumiejscowa bujana kanapka. Stare deski skrzypiały pod jego ciężarem, kiedy zmierzał do drzwi frontowych. W wąskim przedsionku było ciemno. Zamknął za sobą drzwi i w półmroku przeszedł do korytarza. Dom był niewielki: na dole dwa pokój e i kuchnia, na pod- daszu dwie małe sypialnie. Podwórko na tyłach miało niewiele większąpowierzch- nię od frontowego. Hol oświetlała para kinkietów. W ich nikłym świetle doktor widział wyblak- łą, jasnoniebieską tapetę i wytarty dywan. Powoli wspiął się po wąskich scho- dach. Jego znaczna tusza i wiek już całe lata temu uszkodziły mu kolana. Te- raz korzystał ze schodów tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne. Za- trzymał się na szczycie, by zaczerpnąć tchu, a jednocześnie z zaskoczeniem uświadomił sobie, że przez tyle lat znajomości z Rebecca nie postawił stopy w jej sypialni. Drewniane drzwi przed nim były otwarte; dalej, w słabym świetle, widać było zamykający perspektywę korytarza skos dachu. Delikatnie zastukał we framugę i usłyszał cichy głos Becky, zapraszający go do środka. Mały pokój był skromnie umeblowany. Oprócz łóżka stała tu toaletka, pod oknem biurko, a w rogu szafa. Lśniąca, drewniana podłoga była częściowo przyk- ryta owalnym dywanem, zniszczonym przez długie lata użytkowania. Becky leżała w łóżku, przykryta aż po szyj ę. Jej włosy, niegdyś kruczoczarne i niezwykle gęste, teraz przerzedzone i siwe, rozrzucone były na poduszce niczym wachlarz. Twarz miała bladą i poznaczoną zmarszczkami, a pod zielononiebies- kimi oczami widniały ciemne sińce. Wysunęła rękę spod przykrycia i skinęła mu uśmiechając się blado. Payne ostrożnie usiadł na skraju łóżka i ujął jej dłoń. Była ciepła, sucha i krucha jak jesienny liść. - Witaj, Rebecco - powiedział miękko. - Witaj, doktorze Payne - szepnęła. - Bardzo przepraszam, że wezwałam cię o tak późnej porze, ale wydaje mi się, że to bardzo ważne. - Nawet po tylu latach wciąż słyszał w jej głosie cień irlandzkiego akcentu, który przejęła po ojcu. - Przez telefon niewiele udało mi się od ciebie dowiedzieć. - To prawda. - Więc powiedz mi, o co chodzi? Przez wszystkie te lata nigdy nie zwróciła się do niego z prośbą o poradę lekarską, więc teraz czuł się nieswojo. - Słyszałam, że prawie całe miasteczko zmogła jakaś odmiana grypy. 124 - Zgadza się. Ale wygląda na to, że już ustępuje. - Nie było sensu wdawać się w szczegóły. Lepiej zbagatelizować sprawę. Jednak nie uwierzyła. - Nie kręć, staruszku - skarciła go. - Od wielu ludzi słyszałam, jak to wyglą- da w rzeczywistości. Sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana, prawda? To nie jakaś zwykła choroba. - Nie - przyznał doktor. - Wszystko to najprawdopodobniej jest wyni- kiem wypadku. Spod kontroli wydostały się bakterie, nad którymi prowadzo- no badania. - Rozumiem. W takim razie dobrze zrobiłam dzwoniąc do ciebie. - Choroba nie atakuje ludzi w naszym wieku. Dziwi mnie, że ciebie zmogła. - Tak naprawdę nie martwi mnie samo zakażenie - wyznała. - A co? Ścisnęła jego dłoń. - Nie chcę uprzedzać faktów. Proponuję, żebyś najpierw mnie zbadał. - Nie jestem pewien, czy... - Ależ przestań, Rembrandt - powiedziała ze śmiechem. - Sześćdziesiąt lat temu poświęciłeś mnóstwo czasu i energii, nakłaniając mnie do rozebrania się, a teraz ja proszę cię, byś to zrobił. Wtedy ci się nie udało, więc teraz masz okazję. Oczy jej zalśniły i Payne poczuł, że się czerwieni. - Nie sądzę, aby to było konieczne, Rebecco. - A ja jestem przekonana, że tak - rzekła zdecydowanie. - Zbadaj mnie. Mam przeświadczenie, że to ważne. - Jeśli nalegasz... - I to bardzo. Doktor delikatnie odchylił kołdrę. Starsza kobieta bez zażenowania uniosła koszulę nocną aż do piersi. Payne'a uderzył w nozdrza silny, słodkawy odór. Oczy mu się rozszerzyły, kiedy popatrzył na jej ciało. Piersi, brzuch i łono usiane były wrzodami wypełnionymi ciemną, cuchnącą ma- zią. Skóra wokół nich była sucha i pokryta równie nabrzmiałymi, ciemnymi plamami. - Mój Boże, Rebecco! - szepnął Rembrandt. - Od jak dawnajesteś w takim stanie? - Właśnie to uznałam za tak zadziwiające - odpowiedziała kobieta spokoj- nie, starając się nie patrzeć na swoje ciało. - Wczoraj nie było tu nic z wyjątkiem kilku lekko swędzących, zaczerwienionych punktów. Wrzody pojawiły się dziś rano. Do południa byłam już cała nimi pokryta. Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że są i na plecach. - Dlaczego nie udałaś się do centrum? Dlaczego nie wezwałaś ambulansu? - Nie widziałam sensu - rzekła, wzruszając szczupłymi ramionami. - We- dług sąsiadów centrum jest przepełnione, a te wrzody nie są bolesne. Tylko za- pach jest mocno nieprzyjemny. Przyszło mi także do głowy, że mogę zarazić tym innych. Payne nie mógł oderwać wzroku od przerażająco oszpeconej skóry. Na pierw- szy rzut oka wyglądała tak, jakby raz koło razu przypalono ją cygarem. Nigdy 125 dotąd nie widział czegoś podobnego, ani nawet nie czytał o zbliżonych objawach w literaturze medycznej. - Czy to rak? - zapytała Rebecca. W odpowiedzi pokręcił przecząco głową. - Nie. Na świecie nie ma żadnej postaci raka, która mogłaby rozwijać się w ta- kim tempie. Przypuszczałbym raczej, że to jakiś rodzaj grzybicy. Mycosis sarcomata. - Jesteś nieudolnym kłamcą, Rembrandt. Przez czterdzieści pięć lat uczyłam w katolickiej szkole i wiem, że to łacińskie określenie moich objawów. Ja ocze- kuję od ciebie opinii. - Tak? - Czy to... coś jest w jakiś sposób związane z chorobą prześladującą całe miasteczko? - Nie mam zielonego pojęcia. - Czy może to być efekt nietolerancji na lek? - Bardzo wątpliwe. - Popatrzył na nią ostrożnie. - A dlaczego pytasz? Ja- kiego rodzaju środki zażywasz? - Aspirynę na artretyzm i jakieś tabletki, które zapisał mi doktor Blaine. - Jakie tabletki? - Na słabe kości i... nagłe napady duszności. - Odzieje masz? - W nocnej szafce. Payne pochylił się i wysunął szufladę mebla przy łóżku. Wyjął stamtąd nie- wielki plastikowy flakonik i odczytał: estropan. - To tabletki hormonalne - powiedział. - Zgadza się. - Od jak dawna j e przyjmuj esz? - Nie pamiętam dokładnie. Co najmniej od kilku lat. Według doktora Bla- ine^ bardzo dobrze mi służą. - Nigdy wcześniej nie wywoływały podobnych reakcji? - Nigdy. - W porządku. - Przykrył kobietę kołdrą i wsunął flakonik do kieszeni. - Zabiorę je ze sobą, tak na wszelki wypadek. - Wstał. - Próbowałaś skontaktować się z doktorem Blaine'em? - Oczywiście. Nie odbiera telefonu. Później długo się wahałam, zanim zate- lefonowałam do ciebie. Nie chciałam cię niepokoić. - Nie bądź śmieszna - rzekł Payne, siląc się na wesołość. - Dzięki temu mo- głem przyjechać i zobaczyć się z tobą. - Nie potrzebujesz takich pretekstów, Rembrandt. Nigdy ich nie potrzebo- wałeś. - Cóż, to prawda. Na pewno nie odczuwasz bólu? - Żadnego. - Dobrze. Na razie nic nie będziemy z tym robić. Zadzwonię do ciebie jutro, żeby sprawdzić jak się czujesz. Mam nadzieję, że to szybko przejdzie. Jeśli nie będzie ustępować, zabiorę cię do centrum. - Dobrze. 126 Uniosła rękę i doktor ujął ją, patrząc jej prosto w oczy. Na tę chwilę dzielący ich dystans jakby zniknął. Ogarnęła go chęć, aby nachylić się i pocałować ją. Powstrzymał się jednak. Była przecież pacjentką i jeśli się nie mylił, stanowiła klucz do najpoważniejszego w tej chwili problemu, a przynajmniej jego części. Musiał jak najszybciej wracać do centrum. - Zadzwoń, gdybyś czegokolwiek potrzebowała, Rebecco. - Na pewno. - A więc dobrej nocy. Delikatnie ścisnął jej dłoń, nie chcąc wywrzeć wrażenia, że pozostawia ją własnemu losowi. W odpowiedzi pokręciła głową. - Nie bądź nierozsądny, Rembrandt - powiedziała miękko, jakby czytając w jego myślach. - Jestem pewna, że nic mi nie będzie. A ty musisz przecież zająć się ważniejszymi sprawami. - Wysunęła dłoń z jego uścisku i przysłoniła usta zie- wając. -Idź już. Przytaknął w milczeniu i wyszedł. Kilka chwil później znowu znalazł się na ciemnej ulicy, ściskając w kieszeni fiolkę z lekami przepisanymi przez doktora Blaine'a. Wsiadł do samochodu, uruchomił silnik i popatrzył w okno na piętrze domu. Teraz już wiedział, co wspólnego miały wszystkie ofiary syndromu Reden- bachera. Był tego pewien. - Niech Bóg ma cię w swojej opiece, Becky - szepnął w ciemnościach i ru- szył. Bodo Bimm siedział pod mostem koło młyna i bezmyślnie patrzył w wodę Fourth Chute. Strome zbocze pod kamiennym łukiem, zaśmiecone puszkami po piwie, strzępami szmat i różnymi pamiątkami po libacjach nastolatków, było jed- nak bezpieczne i dawało schronienie. Nie tak jak centrum medyczne, z jego rzęsi- stymi światłami i pełnymi pogłosów korytarzami, czy pokój u pani McQuire na Concord Street. Poszedł do siebie zaraz po wypisaniu go z centrum, ale nie został tam długo. Wszyscy pensjonariusze byli chorzy, a pani McQuire czuła się chyba najgorzej. Zajrzał do jej pokoju, niegdyś głównego salonu, i wypełniający go odór kazał mu uciekać. Śmierdziało trupem, a kiedy zawołał gospodynię, jęknęła tylko coś nie- zrozumiałego. Poszedł do łazienki, ale ta wyglądała jeszcze gorzej niż w Gaś Bar. Z klozetu potwornie śmierdziało, bo nikt nie spuszczał wody, a wszystko wokół było zabrudzone wymiocinami. Wrócił do swojego pokoju, ze szpitalnej piżamy przebrał się w zwykłe ubranie i wyszedł. Początkowo chciał iść do Gaś Bar, ale to oznaczało powrót do miejsca, które- go wciąż się bał. Wciąż miał przed oczami postać bez głowy i pożar. Ruszył więc ciemnymi ulicami miasta, aż dotarł na Plac Komunalny. Wszędzie czuł się niemal tak źle jąkną stacji benzynowej. Było ciemno, a kiedy przechodził obok „Bo-Peep", zobaczył, że duża witryna jest rozbita i częściowo zabezpieczona tekturami przytwierdzonymi taśmą. Jedynym bezpiecznym miej- scem, jakie znał oprócz Gaś Bar i swojego pokoju, była kryjówka pod mostem. 127 Przez pewien czas tu właśnie był jego dom. Tylko tutaj zaraz po przyjeździe do Jericho Falls mógł przebywać przez nikogo nie zauważony. Nie pamiętał wiele z owego życia. Tylko jakieś niespójne obrazy, w większości mroczne i bardzo dla niego nieprzyjemne. Spał pod mostem w dzień, a nocą wychodził na poszukiwa- nie czegoś do jedzenia. Pewnej letniej nocy, po powrocie z obchodu śmietników, stwierdził, że jego zacisze jest zajęte. Dwoje młodych ludzi - chłopak i dziewczyna - rozłożyło koc i uprawiało seks. Podkradł się najbliżej jak mógł, zadowolony, że szum wody uniemożliwi tamtym usłyszenie go. Patrzył urzeczony na ich gwałtowne ruchy i słuchał zwierzęcych krzyków dziewczyny. Członek chłopaka wydał mu się ogromny. Lśnił wilgocią, gdy pojawiał się i znikał w magiczny sposób między nogami dziewczyny. Było dla Bodo niepoj ęte, jak w j ej ciele może się zmieścić coś równie wielkiego. Najlepsze ze wszystkiego były ostat- nie chwile, kiedy chłopak, ssąc piersi partnerki, wbił się w nią do końca i sprężył pośladki. Ona rzucała głową na wszystkie strony, zaciskając dłonie najego jasnych, kręconych włosach. Wreszcie rozdzielili się wyczerpani. Wspomnienie tego wciąż go podniecało i długo było źródłem fantazji, gdy się masturbował. Ale teraz nie potrafił o tym myśleć. Nie było na to czasu. Musiał zrobić coś z paniką czającą się w jego brzuchu, niczym pasożyt pożerający go od wewnątrz. Wokół działy się złe rzeczy, a on chciał uciekać jak najdalej od Jericho Falls. Ale myśl o odejściu stąd była niemal tak samo przerażającajak perspektywa pozosta- nia. Góry otaczające dolinę z czasem zaczęły dawać mu poczucie bezpieczeń- stwa. Wiedział, że to granica, widział ją wyraźnie i to go uspokajało. Odejście oznaczało tułaczkę i noce spędzone we wrogich ciemnościach. - Tam pstrąg - szepnął do siebie, patrząc w lodowatą wodę. - Tam dużo pstrągów. Ale te słowa nie sprawiły, że poczuł się lepiej. Te słowa już nie działały. Były inne, nowe. - Do góry nogami - powiedział. - Miasto jest do góry nogami. Wcale nie podobały mu się te nowe słowa. Rozdział dwunasty Godzina szósta dziesięć Bentley Carver Bingham budził się stopniowo, czując narastający ból. Począt- kowo nieświadomość była ciemnym, bezpiecznym schronieniem - wyłożoną atłasem studnią, tłumiącą wszystkie odczucia i dźwięki. W końcu studnia prze- obraziła się w przyprawiającą o klaustrofobię trumnę. Z radością witał więc jaki- kolwiek obraz przed oczami, nawet jeśli wiązało się to z łupaniem w głowie i pa- lącym bólem w piersi. Łóżko. Szorstkie prześcieradło i koc, otulający go z iście wojskową dokład- nością. Sufit biały, plastikowy, podświetlony od góry. Szumiący dźwięk jakiegoś urządzenia elektrycznego, ciche tykanie, jakby metronomu, a do tego jeszcze de- likatne wibracje przebiegające przez całe jego ciało. Początkowo wydawało mu się, że jedzie samochodem, ale ruch był zbyt jednostajny. Czyżby samolot? Co, u licha, robiłby w samolocie? Łóżko wyglądało na szpitalne, ale nie w centrum medycznym. Spędził tam nieco czasu, gdy usuwano mu wyrostek robaczkowy. Tam sale miały bladoniebie- skie ściany, a poza tym oświetlenie było zupełnie inne. Ale to z pewnością szpital. Pachniało tu mydłem i odświeżaczem, jednym słowem sterylną czystością. Ale skoro nie znajdował się w centrum medycznym, to gdzie? Usiadł, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że jest ubrany tylko w krótką koszulę nocną. Przyłożył dłoń do piersi i obmacał je ostrożnie. Tępy ból jak po uderzeniu, ale chyba nic poważnego. Z obawą pomyślał, że przecież mogli go tu kroić. Zamrugał nerwowo i z trudem przełknął ślinę. Obraz przed oczami rozmył się. Wziął głęboki oddech i zawroty głowy częściowo ustąpiły. - Uspokój się - szepnął do siebie. - Trzeba znaleźć w tym jakąś logikę. Wszystko było niewyraźne. Nie miał przecież okularów. Zanim jeszcze się rozejrzał, ogarnęła go panika. Okulary w metalowych oprawkach leżały złożone na blacie metalowej szafki nocnej. Sięgnął po nie, lecz poczuł, że coś krępuje mu ruchy. Kajdanki? 129 ) - Skazani na zagładę Kroplówka. Sapiąc z wysiłku przekręcił się na bok, dosięgną! okularów i włożył je na nos, z ulgą wypuszczając powietrze, gdy świat odzyskał właściwe kształty. Po- trząsnął głową, uniósł rękę i przyjrzał się nadgarstkowi. Oprócz rurki kroplówki zoba- czył cienki plastikowy przewód, wychodzący spod wąskiego bandaża i niknący gdzieś z tyłu. Odwrócił się, szukając drugiego końca obu rurek. Wychodziły z dużej metalo- wej skrzynki przymocowanej do ściany. Ani chybi jakieś urządzenie elektroniczne, wyposażone w pokrętła, przełączniki i kilka kolorowych ekranów. Każdemu j ego ru- chowi towarzyszyły zmiany na wyświetlaczach. Mrużąc oczy odczytał opisy. - Respiracja, puls, EEG, B-Tox, temperatura. - Wszystko jasne. Inne były już niezrozumiałe. - ERA, MSA... Stopniowo jego umysł odzyskiwał sprawność, a wraz z nią narastał strach. Ostatnią rzeczą, j aką pamiętał, było dwóch ludzi w restauracj i klubowej, ale najwyraźniej został przetransportowany do jakiegoś ośrodka medycznego, gdzie teraz znajdował się pod obserwacją. Zegarek zdjęto mu z nadgarstka, ale pod- świadomie czuł, że niedługo był nieprzytomny. Najwyżej godzinę lub dwie, a więc nie mógł znajdować się daleko od Jericho Falls. Znowu się przekręcił i położył głowę na poduszce. Pytania zaczynające się od „gdzie" i „kiedy" nie były teraz tak ważne jak te „dlaczego". B.C. wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze z płuc. Przymknął oczy przed rażącym światłem i spróbował uporządkować wszystkie fakty. W ja- kiś sposób mężczyzna, który rozmawiał z Lutherem, zorientował się, że on i Ka- ren byli za barem - i wydał rozkaz pojmania ich. Najbardziej prawdopodobnym wytłumaczeniem takiej decyzji był fakt, że dowiedzieli się o związku Coyle'a z wydarzeniami w miasteczku. Zdrajca. A oni byli jedynymi świadkami. Ale jeśli to prawda, to po co cały ten sprzęt medyczny? Świadków nie umieszcza się w szpitalu, tylko w areszcie. Otworzył oczy i usiadł. Mogło się to sprowadzać do jednego. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Miało trzy na cztery metry. Łóżko, przy nim szafeczka, elek- troniczne urządzenie i dwie pary drzwi. Jedne w przeciwległej ścianie, drugie sta- nowiły raczej właz z kołem, podobny do tych na łodziach podwodnych. W rogu, na metalowym wsporniku, wisiała niewielka kamera. Świecąca się czerwona dio- da nad obiektywem sygnalizowała, że pracuje. Był obserwowany, a zapewne tak- że podsłuchiwany. Przełknął ślinę, momentalnie czując suchość w gardle. System medyczny i ta kamera zapewne już dostarczyły informacji, że odzyskał przytom- ność. Wkrótce może się spodziewać czyjejś wizyty. Zwiesił nogi z łóżka, powodowany strachem, który zaczynał przeradzać się w panikę. To nie jakiś zwariowany show telewizyjny. Chciał wracać do domu. Natychmiast. - Dzieciuch - szepnął z pogardą. Ale taka była prawda. Chciał znaleźć się pod opieką rodziców. Był na tyle dzieckiem, że w obliczu zagrożenia szukał wsparcia matki i ojca, a jednocześnie, dzięki inteligencji, wiedział, że nie ma co na to liczyć. Jericho Falls znalazło się w środku jakiegoś przerażającego koszmaru, wiążącego się z Lutherem Coyle'em, i tylko on z Karen o tym wiedzieli. 130 Zsunął się na brzeg łóżka, sięgnął do bandaża na przedramieniu, odchylił go i stwierdził, że pod spodem widnieje ciemny, nieregularny siniak. Lśniąca igła wystawała z jego środka, a obok do skóry przyklejono plastrem elektrodę wielko- ści monety. Chłopiec zagryzł wargę. Nigdzie się stąd nie ruszy, podłączony do maszyny za plecami. Dwoma palcami chwycił igłę, odetchnął głęboko i pociągnął. Z łatwością wysunęła się z ciała, a j edynym śladem po niej była niewielka kropla krwi. To już połowa roboty. Wsunął kciuk pod elektrodę i oderwał ją zdecydowanym ruchem. Był wolny. Odwrócił się. Wykresy zniknęły, a wyświetlacze pokazywały same zera. Jeśli ktoś je monitorował, natychmiast stwierdzi, że się odłączył. Ale teraz za późno już na zastanawianie się nad tym. Zeskoczył na podłogę i zachwiał się tak, że musiał oprzeć się o łóżko. Odcze- kał, aż zaburzenia równowagi miną i podreptał do włazu. Koło było zablokowane i nawet dwiema rękami nie był w stanie go przekręcić. Brakowało mu sił... albo drzwi były zamknięte od drugiej strony. Podszedł do drugich, mniejszych, i prze- kręcił gałkę. Ustąpiła bez oporu. Wszedł do pokoju takiego samego jak ten, w którym leżał. Karen Slater, z od- słoniętymi pośladkami, wystającymi spod zdecydowanie za krótkiej koszuli, przy- glądała się panelowi podobnego urządzenia za łóżkiem. Ona też zdążyła już usu- nąć połączenia. Słysząc, że ktoś wchodzi, odwróciła się gwałtownie, odruchowo zasłaniając pupę. B.C. zaczerwienił się jak burak. - Przepraszam. Chyba powinienem był zapukać. Reakcja Karen zupełnie go zaskoczyła. Zeskoczyła z łóżka, przebiegła przez pokój, rzuciła mu się w ramiona i przytuliła policzek do szyi. - Och, Boże! - szepnęła. - Tak się cieszę, że cię widzę, B.C. - Po raz drugi w ciągu dwudziestu czterech godzin dały o sobie znać pierwotne pragnienia, a tym razem nie dzieliło ich nic poza dwiema warstwami cienkiej tkaniny. Bentley ze wstydu chciałby zapaść się pod ziemię, ale dziewczyna zupełnie nie zwracała na to uwagi. Jeszcze mocniej przytuliła się do niego. - Bałam się, że nie żyjesz! Myślałam, że jestem tu zupełnie sama! Bentley skoncentrował się i niepożądana erekcja ustąpiła. - Wszystko w porządku - rzekł uspokajająco. - Nic nam nie będzie. Położył dłoń na plecach dziewczyny i delikatnie skierował ją w stronę łóżka. Usiedli obok siebie; Karen wciąż trzymała go za rękę. - Co się z nami stało? - zapytała. - Wydaje mi się, że porazili nas prądem o wysokim napięciu. Czytałem o tym artykuły. - To wszystko jest bez sensu. Dlaczego ktoś miałby zaatakować nas w ten sposób? - Widzieliśmy pana Coyle'a. On jest bez wątpienia zamieszany w całą tę sprawę. - Jaką sprawę? - Sam nie wiem. Ale to ma coś wspólnego z woj skiem. A teraz j esteśmy w ich ośrodku medycznym. 131 - Bardziej wygląda to na więzienie. - Przechodzimy kwarantannę- rzekł B.C. Głową wskazał owalny właz w przeciwległej ścianie. - To zamek ciśnieniowy. Obserwują nas za pomocą ka- mer i założę się, że słyszą każde nasze słowo. - Zabij ą nas, prawda? - zapytała zrezygnowana. Chłopiec rozejrzał się po sali. Zagryzł wargi, starając się powstrzymać łzy cisnące mu się do oczu. Nigdy w życiu nie był bardziej przerażony. - Nie - powiedział cicho, starając się ukryć drżenie głosu. - Nie zabiją nas. Przecież to Jericho Falls w New Hampshire, a nie Moskwa. Od strony włazu dobiegł syk i koło zaczęło się obracać. Młodzi ludzie popa- trzyli na siebie wymownie. Drzwi otworzyły się na zewnątrz i po chwili do pokoju weszły dwie osoby, ubrane w jednakowe, błękitne, luźne kombinezony, z plastiko- wymi kapturami na głowach. Każdy kaptur był zaopatrzony w cienką, żółtą, spiral- ną rurkę, jak przewód od słuchawki telefonicznej. Przewody te ciągnąły się za oboj- giem i znikały za drzwiami. Stroje wyglądały na napompowane, a rurkami zapewne tłoczono do nich świeże powietrze. Prowadząca osoba niosła niebieską, plastikową walizeczkę wyglądającą na lekarską, a taż tyłu ściskała broń o krótkiej lufie. Zajęła stanowisko przy włazie. Właściciel walizeczki podszedł do nastolatków. - Widzę, że oboje już się obudziliście - przemówił sympatycznym głosem, tylko lekko zniekształconym przez kombinezon. Przez plastik widać było, że mają do czynienia z kobietą. Młodą, mniej więcej dwudziestopięcioletnią, o ciemnych włosach do ramion. - Dlaczego tu jesteśmy?-zapytał B.C. - Chodzi o badania - wyjaśniła kobieta. Położyła walizeczkę na łóżku i otworzyła ją, odsłaniając mnóstwo instrumen- tów i pojemników, ułożonych równo w stosownych zagłębieniach. - A jeśli my nie chcemy zostać im poddani? - Wtedy mój towarzysz będzie musiał strzelić do was z pistoletu ze środ- kiem usypiającym - odpowiedziała zapytana rozkładając ręce. - Obudzicie się za kilka godzin z nieprzyjemnym bólem głowy. Wyjęła z pojemnika jakieś fiolki i otworzyła plastikowe opakowanie zawie- rające dwie duże strzykawki. - Może nam pani powiedzieć, gdzie jesteśmy? - przemówiła Karen. Kobieta wciąż się uśmiechając przecząco pokręciła głową. - Obawiam się, że nie, kochanie. To ściśle tajne. - A więc to obiekt wojskowy? - spróbował B.C. - To także zastrzeżona informacja. Ale jesteście tu bezpieczni. Zupełnie nie ma się czym martwić. Kobieta sięgnęła po igły i umocowała je w strzykawkach. Chłopak zwrócił uwagę, że dłonie ma osłonięte cienkimi, chirurgicznymi rękawiczkami, połączo- nymi z mankietami kombinezonu. - Pani j est lekarzem, czy to też j est tajne? - Jestem lekarzem. - Zbliżyła się do Bentleya, w dłoni trzymając gotową strzykawkę. - A teraz już koniec z pytaniami. Mam do wykonania pracę. 132 Podciągnęła chłopcu rękaw, znalazła żyłę na przedramieniu i sprawnym ru- chem wbiła igłę. Wyciągnęła tłoczek, a zbiorniczek wypełnił się ciemnoczerwo- nym płynem, na widok którego B.C. z wysiłkiem przełknął ślinę. Kiedy lekarka uzyskałajuż wystarczającą ilość krwi, wyjęła igłę i przelała zawartość strzykawki do jednej z buteleczek. Całą operację powtórzyła z Karen. Wreszcie schowała wszystkie przybory do walizeczki i zatrzasnęła ją. - To wszystko? - zapytał Bentley. - Tak, to wszystko - odpowiedziała lekarka z uśmiechem. - Mogę zadać jeszcze jedno pytanie? - Oczywiście. - Zostaniemy nakarmieni? - Za jakąś godzinę. - Nie ma tu toalety - zauważyła dziewczyna. - Specjalne pojemniki macie w szafeczkach. Większy jest na kał, mniejszy na mocz. Czekam na próbki najszybciej, jak to możliwe. - To obrzydliwe - syknęła Karen krzywiąc się. Chłopak postarał się zachować poważny wyraz twarzy. Gdyby zaczął się śmiać, pewnie nie mógłby się opanować. Wciąż był o krok od histerii. - A kiedy zostaniemy... przesłuchani? - zapytała dziewczyna, gdy kobieta podniosła już walizkę z łóżka. - Nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi. - Nieźle wam idzie udawanie, że wszystko jest normalne, ale nie nosicie tych strojów bez powodu, a nas nie przywieziono tutaj tylko po to, by pobrać nam krew. - I grzebać w naszym gównie - dodała gniewnym tonem Karen. - Z tego co mi wiadomo, nikt nie zamierza zadawać wam żadnych pytań. Otrzymałam instrukcję, aby pobrać wam krew i przeprowadzić określone testy medyczne. To wszystko. - A więc wykonuje pani tylko rozkazy, prawda? - Można to ująć w ten sposób. A teraz muszę już iść. Za godzinę dostaniecie coś do jedzenia, a później wrócę, żeby was przebadać. Lekarka odwróciła się i wyszła przez właz, ciągnąc za sobą żółtą rurkę. Gdy zniknęła, mężczyzna z bronią wycofał się także, wciąż przodem do nich. Wrota zamknęły się, a koło przekręciło z powrotem. - O co tu chodziło? - zapytała dziewczyna, gdy znaleźli się sami. - O to, co powiedziała - rzekł B.C. wzruszając ramionami. - Badania. Te kombinezony nie przepuszczały powietrza. Widać, że boją się tego czegoś, co my mamy. - Ale przecież żadne z nas nie zachorowało na tę grypę. - Może właśnie dlatego tak się nami zainteresowali - stwierdził zamyślony Bentley, nie spuszczając wzroku z włazu. - Może nie pasujemy do schematu. Rembrandt Payne jechał „kombi od chabaniny" pustymi uliczkami, a słońce powoli wspinało się po niebie ponad wzgórzami na wschodzie. Światło poranka, 133 dziwnie zimne, oświetlało domy przy River Park, a pozbawione już liści drzewa wzdłuż Mountain Creek przypominały ogromne, sękate ręce wystające z ziemi, z pal- cami bezsilnie wyciągniętymi do nieba. Trawnik na Placu Komunalnym pokrywała biała warstwa szronu, na widok której dyrektorem centrum medycznego Jericho Falls wstrząsnął dreszcz, chociaż ogrzewanie w samochodzie działało dobrze. - Stare kości - mruknął do siebie, zatrzymując się przed komisariatem. Wysiadł z wozu, zamknął go i wszedł po schodkach. Pierwsze pomieszcze- nie było puste. Nikt nawet nie pełnił dyżuru przy radiu, co się nigdy nie zdarzało. Payne znalazł szeryfa w jego gabinecie, ze słuchawką przy uchu. Gdy stary dok- tor wszedł do biura, Slater odłożył ją i odchylił się w fotelu. Wyglądał na zmęczo- nego. Pod oczami miał ciemne kręgi, a na szczęce widać było cień jednodniowe- go zarostu. - Witam, doktorze. Wcześnie wstałeś. - A ty wyglądasz tak, jakbyś w ogóle nie spał - zauważył Payne, siadając na drewnianym krześle naprzeciw gospodarza. - Bo tak właśnie było. Całą noc spędziłem na rozmyślaniach, w jaki sposób wyciągnąć nas wszystkich z tego bagna. - Podobno późnym wieczorem spotkałeś się z naszymi nadzorcami. - Skąd o tym wiesz? - Dowiedziałem się od panny Hale, kiedy do ciebie zatelefonowałem. Wi- dzę, że spotkanie nie należało do przyjacielskich. - Można to tak określić - zgodził się policjant ziewając. Sięgnął przez blat biurka po kubek, przyjrzał mu się i skrzywił z niesmakiem. Napił się zimnej kawy i odchylił do tyłu. - Miałeś rację. Facet, z którym rozmawiałem, to pułkownik, ubrany w kosmiczny kombinezon. Przyleciał ogromnym śmigłowcem blackhawk w eskorcie czterech mniejszych. Zrobiło to na mnie wrażenie. Twierdzi, że musi- my ewakuować całe miasteczko. - Rozumiem. Podał jakieś wyjaśnienie dotyczące wybuchu epidemii? - Powiedział tylko, że mamy do czynienia z osłabioną mutacją grypy. Nic poważnego, ale trzeba zapobiec j ej rozpowszechnieniu. - Uwierzyłeś mu? - Nie. - To dobrze. Kłamał. Bakteria Redenbachera nie ma nic wspólnego z grypą. Odkryłem to ubiegłego wieczora. - A więc czym ona jest? - zapytał Jack, pochylając się do przodu. - Alergenem. Pierwsza wskazówka pochodziła od mój ego laboranta, drugiej zaś udzieliła mój a droga przyj aciółka, którą odwiedziłem w j ej domu. To alergen uaktywniający komórki nowotworowe co najmniej kilku rodzajów. Jak dotąd spot- kałem się z jego odmianami epidermalnymi. - Rak skóry? - Mówiąc potocznie, tak. Ale obawiam się, że może być znacznie gorzej. - Jezu! - Niestety. Bakteria wydostała się na wolność niecałe siedemdziesiąt dwie godziny temu, a widziałem już w pełni rozwiniętą formę mięsaków. 134 - Alergia wywołująca raka? - Nie, to niezupełnie tak. Bakteria jest niczym więcej jak katalizatorem. Umoż- liwia powstanie i błyskawiczny rozwój choroby. Nowotwory są wywoływane czymś innym. Co więcej, ustaliłem parametry atakowanej populacji. Z tego co stwier- dziłem, przeważająca większość ofiar jest wybierana na podstawie poziomu hor- monów. - Nie rozumiem. - Zrozumiesz, jeśli popatrzysz na to z wojskowego punktu widzenia. - Co to, do diabła, ma znaczyć, doktorze? - zapytał poirytowany Slater. Się- gnął po papierosa do paczki leżącej na biurku. Zapalił go i zaniósł się głośnym kaszlem. - Bakteria Redenbachera to broń. A każda broń ma swój określony cel. W tym przypadku celem jest wycinek populacji, kobiety i mężczyźni w wieku od czter- nastu, piętnastu lat do pięćdziesięciu w przypadku kobiet i sześćdziesięciu w od- niesieniu do mężczyzn. Pokrywa się to z przydatnością do działań obronnych. Choroba została stworzona, by atakować wszystkich, którzy są w stanie używać broni. - Ja również jestem w tym przedziale - przerwał mu Jack - a w dodatku by- łem wystawiony na bezpośrednie działanie bakterii. - Jak dotąd wykryłem kilka wyjątków od tej reguły. Może ich być więcej, ale ograniczają mnie czas i środki. Wygląda na to, że cukrzycy są odporni na choro- bę, choć nie mam pojęcia dlaczego. To samo dotyczy kobiet w ciąży, zapewne z powodu wysokiego poziomu gonadotropiny, laktogenu i alfafetoprotein. Dzieci przed okresem dojrzewania oraz osoby starsze nie są atakowane z uwagi na niski poziom hormonów płciowych. - A co z Karen? Co z Jenny? - zapytał zatroskany szeryf. - Czy i u nich roz- winie się rak? - Nie jestem pewien-odparł Payne wzruszając ramionami. -U żadnej z nich nie dało się zaobserwować fazy przypominającej grypę, więc niewykluczone, że należą do jednej z grup wykazujących odporność. Chyba żadna z nich nie jest w ciąży? - Nic mi o tym nie wiadomo - mruknął Jack. Zgasił papierosa. - Cholera! Co, na miłość Boską, mamy teraz zrobić? - Co mówił ten pułkownik? - Oświadczył, że cała ludność musi zostać ewakuowana, żeby tę grypę moż- na zwalczyć. Z jego słów wynikało, że dysponująjakąś szczepionką. - To bzdura. Przecież nie ma szczepionki na raka. - Ile więc mamy czasu, zanim sytuacja naprawdę się pogorszy? Stary doktor wzruszył potężnymi ramionami. - Nie da się tego stwierdzić, nim nie ustalimy, co pobudza bakterię. W przy- padku Simmsa -mojego laboranta -reakcja była niemal natychmiastowa. To samo dotyczy Rebeki Hardy. U innych może potrwać dłużej. Simms ma silną alergię, co zapewne zwiększa jego podatność na tę chorobę. W przypadku nowotworów orga- nów wewnętrznych będzie potrzeba znacznie więcej czasu do ich ujawnienia. 135 - To istny koszmar - szepnął szeryf kręcąc głową. - Cały mój personel jest niezdolny do pracy. Został tylko Hawke. Poza nim są tylko starsi mężczyźni ze straży pożarnej. - I oni bardzo się przydadzą- zauważył z uśmiechem doktor. - A jeśli już mowa o panu Hawke, to gdzie teraz jest? - Sprawdza okolicę. Stara się ustalić, gdzie tamci usytuowali swojąbazę. Ich szef, pułkownik Wright, pozostawił mi czas do południa na podjęcie decyzji. Ja- sno dał do zrozumienia, czego chce: rób, czego żądam, albo rozwalimy całe mia- steczko. Wróbel twierdzi, że poznanie lokalizacji ich stanowiska dowodzenia jest dla nas bardzo ważne, choć według mnie nic nam to nie da. - Zerknął na zega- rek. - Jest siódma, więc nie mamy zbyt dużo czasu na zorganizowanie kontrude- rzenia. Drzwi biura otworzyły się z trzaskiem i stanęła w nich Jenny Hale, z rozwia- nymi włosami i przerażoną miną. Widać ubierała się w pośpiechu, bo miała na sobie tylko dżinsy i bluzę Jacka. - Karen zniknęła! - powiedziała, z trudem łapiąc oddech. - Zajrzałam do niej, a tam nikogo nie było! - Uspokój się - poradził policjant. Wstał, podszedł do niej, objął ramieniem i poprowadził do krzesła obok Payne'a, a sam usiadł za biurkiem. - Spróbuj po- woli opowiedzieć, co się stało. - Doktor zadzwonił do mnie mniej więcej pół godziny temu. Chciał z tobą mówić, więc powiedziałam, że jesteś w komisariacie. Nie mogłam już zasnąć. Zeszłam do kuchni, żeby zrobić sobie herbaty. Kiedy się parzyła, postanowiłam zajrzeć do Karen i stwierdziłam, że nie ma jej w pokoju. Podejrzewam, że wyszła przez okno, jak mi kiedyś o tym opowiadałeś. - Może po prostu wcześnie wstała i wybrała się na spacer? - podsunął sze- ryf, choć sam w to nie wierzył. - O szóstej rano? Zresztą po co miałaby wychodzić przez okno? Wydaje mi się, że zniknęła znacznie wcześniej i że ma z tym coś wspólnego B.C. Bin- gham. - Dlaczego tak uważasz? - Był jedyną osobą, która odwiedziła ją wczoraj, a poza tym to właśnie on odprowadził j ą do domu po prywatce w Halloween. - Nie widzę związku. - Może i masz rację. Ale zatelefonowałam do rodziców B.C., zanim tu przy- szłam. Oboje mają grypę. Pani Bingham czuje się już dużo lepiej. Jej mąż wciąż leży w łóżku. - Mówimy o Karen i Bentleyu. - Tak, tak. No więc pani Bingham poszła sprawdzić, czy syn jest u siebie i także go nie zastała. Oboje zaginęli. - Nie wiem, czy „zaginęli" to odpowiednie słowo. Jenny, zaskoczona, chwilę myślała, a w końcu wybuchnęła: - Mówimy o twojej córce, a nie o jakiejś uciekinierce! - krzyknęła. - Mój Boże, Jack! Przestań być policjantem choć na pięć minut! 136 - Nie musisz robić mi wykładów na temat obowiązków ojca, Jen. Znam Karen. Jest potwornie uparta, a jednocześnie bystra. Jeśli B.C. także nie ma w domu, to zna- czy, że nie jest sama. Da sobie radę. Pewnie wróci do domu przed lunchem. - Obyś miał rację - mruknęła bez przekonania Jenny. Obdarzyła Jacka dłu- gim, uważnym spojrzeniem. - Jestem w domu, gdybym była potrzebna. Odwróciła się na pięcie i opuściła komisariat. Slater odczekał, aż trzasnęły przeszklone drzwi wejściowe i rozsiadł się wygodniej w fotelu. - Świetnie sobie poradziłeś - powiedział cicho Payne. - Ale z twojej miny wnioskuję, że przejąłeś się nieobecnością Karen. - Oczywiście, że tak! - warknął policjant. Ze złością odsunął fotel i wstał. - Ta smarkula wałęsa się gdzieś po okolicy, a j a mam na głowie oblężenie miastecz- ka. Jezu! - Z hukiem zamknął jedną z szuflad i zwrócił się do doktora: - Powiedz mi, co powinienem robić. Szukać córki, czy też pełnić zawodowe obowiązki? - Przede wszystkim powinieneś się przespać, bo nie będziesz w stanie zro- bić ani jednego, ani drugiego. Uważam też, że w twojej uspokajającej opinii było wiele racji. Wydaje mi się, że w ciągu kilku godzin Karen cała i zdrowa wróci do domu. Od niemal pół wieku opiekuję się różnymi nastolatkami i nauczyłem się tylko jednego: że nie można ich zrozumieć. Zachowują się w sposób, który nam, dorosłym, trudno pojąć. - Ty też potrafisz rozładowywać napiętą atmosferę, doktorze. Mam tylko nadzieję, że obaj się nie mylimy. - Wrócił do biurka, usiadł i zaczął bębnić palca- mi w poręcze. Marszcząc brwi popatrzył na zegarek. - Już po siódmej. Wróbel wyruszył dwie godziny temu. Do diabła, żeby tyl- ko i on nie zaginął! Hawke, ubrany w mundur polowy, którego nie używał od piętnastu lat, po- trzebował godziny tuż przed świtem, by przemierzyć trasę od Mili Bridge do skraju Farmy Drakę'a. Drzewa, niektóre nawet dwustuletnie, tworzyły gęstą ścianę. Sto- jąc na samym brzegu rzeki, był niemal pewien, że nie zostanie wykryty przez żaden radar naziemny, ale jednak poruszał się z nadzwyczajną ostrożnością, co kilka chwil przystając i nasłuchując. Ten pułkownik w śmiesznym stroju nie spra- wiał wrażenia głupca i zapewne wystawił liczne posterunki. Cel wyprawy wskazał Wróblowi Slater. Wszystko przemawiało za tym, że bakteria, która przypadkowo wyrwała się na wolność w miasteczku, była trans- portowana właśnie tam. Jedyne podejrzane miejsce poza centrum medycznym to niewielkie lotnisko tuż za południową granicą Jericho Falls. Doskonała pozycja ze strategicznego punktu widzenia. Sądząc po zaobserwowanej liczbie wojska, żołnierzy przetransportowano praw- dopodobnie powietrzem, zapewne przy użyciu herculesów ze skrzydła transporto- wego lotnictwa, z bazy sił pokojowych w Portsmouth. Potrafiły one wylądować na dwustumetrowym pasie, a nadlatując z południa na niskim pułapie nie zostały za- uważone przez mieszkańców. Lotnisko, położone na uboczu, na otwartej przestrze- ni, wydawało się idealnym miejscem do zorganizowania bazy operacyjnej. 137 Lotnisko komunalne Jericho Falls -jeden z najlepszych pomysłów Luthera Coyle'a na usprawnienie własnej działalności - leżało na równinie w kształcie nieregularnego trójkąta. Jego granice wyznaczały wzgórza, lesisty skraj Farmy Drakę'a, biegnąca z południa na północ Airport Road i stara trasa kolejowa Bal- timore-Ohio. Zbliżywszy się do skraju lasu, Wróbel znalazł się w odległości niecałych dwustu metrów od jedynego pasa startowego. Aby dostać się do niewielkiego budynku terminalu, niewidocznego w półmroku, należałoby pokonać odkryty te- ren. Było niemal pewne, że ogrodzenie jest systematycznie patrolowane, a jeśli ustawiono radary, to przede wszystkim tam. Uzbrój ony j edynie w kuszę łowiecką i długi nóż, Hawke nie zamierzał potwierdzać swoich przypuszczeń. Wybrał się przecież na rekonesans, a nie na akcj ę zaczepną. Postanowił podążać dalej wzdłuż rzeki do linii kolejowej, trasą gwarantującą stałą osłonę. Druga faza wyprawy pochłonęła kolejne pięćdziesiąt minut i gdy Wróbel dotarł do betonowego filaru starego, stalowego jednotorowego mostu, świt rozpraszał już ciemności. Między rzeką a drogą tu i tam rosły drzewa, a dalej było już lotni- sko. Hawke przypadł do zimnej, wilgotnej ziemi i zaczai się czołgać. Pięć minut później dotarł na skraj lasu. Szosa znajdowała się bezpośrednio przed nim. Ostroż- nie wyjął lornetkę z torebki u pasa i zaczął lustrować teren. Od tej strony lotniska nie było ogrodzenia, tylko płytki rów odpływowy. Nor- malnie z tego miejsca widziałby szutrową drogę prowadzącą do piętrowego bu- dynku terminalu, metalowe, rdzewiejące hangary mieszczące dwa comanche Air- Medic i Coyle Air Transport oraz stary hangar serwisowy, przypominający dużą stodołę. Tymczasem teraz na lewo od terminalu, zaledwie pięćdziesiąt metrów od rowu, jego oczom ukazało się dwanaście małych hughes defenderów stojących w równym szeregu, ze zwieszonymi łopatami wirników i zaroszonymi pleksigla- sowymi kabinami. Helikoptery otaczało niskie ogrodzenie z drutu kolczastego. Przy nim dojrzał dwóch strażników w strojach takich samych jak obserwatorzy, lecz jaskrawoczer- wonych. Trzeci wartownik chodził tam i z powrotem po drodze wiodącej do ter- minalu. W oddali, częściowo skryty za budynkiem, widniał, jak wydawało się Wróblowi, rząd namiotów. Najbardziej zdziwiło go jednak dziewięć potężnych ciężarówek whyte, mack i bulldog bez naczep. Hipis zmarszczył czoło i odjął lor- netkę od oczu. Doszedł do wniosku, że musi jeszcze bardziej zbliżyć się do bazy. Wolno wycofał się między drzewa i wstał. Zdjął kuszę z pleców, napiął cięciwę, nałożył krótki bełt i odbezpieczył spust. Ruszył niemal niewidoczną ścieżką po- śród drzew, aż znalazł się najwyżej pięćset metrów od drogi wjazdowej na lotni- sko. Schylony opuścił dający schronienie las i tygrysim skokiem przedostał się na drugą stronę szosy. Wylądował w rowie i szybko przeturlał się za porośnięty krza- kami pagórek na tyłach budynku terminalu. Wcisnął twarz w ziemię, czując jak wali mu serce, i czekał. Nic. Nikt go widać nie zauważył. Powoli doliczył do stu, zanim wykonał kolejny ruch. Znów zaczai się czoł- gać, trzymając kuszę przed sobą, aż dotarł na szczyt wzgórza. Uniósł głowę i wyj- rzał na tyły betonowego budynku. To, co spostrzegł, zrobiło na nim wrażenie. 138 Sto metrów na prawo od zaparkowanych ciężarówek znajdowało się kolejne ogrodzenie z drutu kolczastego. W zamkniętym kręgu stała duża budowla o płas- kim dachu, złożona z dwóch pozbawionych okien, sześciennych brył, połączo- nych wąskim korytarzem. Co dziwne, na zewnętrznej ścianie bliższej części znaj - dował się napis złożony z liter czterometrowej wysokości: RADIO Na ścianie prawego skrzydła wymalowano: MAYFLOWER Zaskoczony sięgnął znowu po lornetkę i uważnie obejrzał zabudowania. Szyb- ko odkrył, w czym rzecz. Nie miał do czynienia z prawdziwym budynkiem, lecz zestawem sprzężonych ze sobą naczep, przyciągniętych tu przez potężne cięża- rówki. Przesuwając systematycznie lornetkę, ustalił, jak te go dokonano. Każde ze skrzydeł składało się z czterech naczep uformowanych w kwadrat. Pojedynczy kontener pełnił rolę połączenia między dwoma sześcianami i w rezultacie powstał kompleks o wymiarach trzydzieści na kilkanaście metrów. Pełne polowe stanowi- sko dowodzenia w elementach, ukryte w kontenerach firmowanych przez najwięk- sze amerykańskie korporacje. To był genialnie prosty pomysł. Dziewięć takich ciężarówek mogło podróżo- wać bez przeszkód w dzień czy w nocy i nikt nie zwróciłby na nie uwagi. Wystar- czyło rozciągnąć konwój na przestrzeni kilku kilometrów, by zupełnie zniknęły między innymi dużymi pojazdami. Obok dziwnego budynku Hawke wypatrzył grube pęki kabli, wiodące do in- nego kontenera, tym razem na naczepie sprzężonej z ciągnikiem. Z pewnością to generator, dostarczający energii całemu kompleksowi. Wąska, poznaczona kole- inami droga prowadziła od terminalu do bramy w ogrodzeniu budowli. Przy niej pełniło wartę dwóch ludzi. Dalej, na utwardzonym lądowisku obok terminalu, stały cztery ogromne śmigłowce blackhawk i sześć typu huey. Wszystkie pomalo- wane na biało, jak te, które widział ubiegłej nocy. Zwróciwszy lornetkę w lewo, naliczył pięćdziesiąt dwuosobowych namio- tów, dziesięć terenowych pojazdów nowego typu jeepster, każdy wyposażony w dwa karabiny maszynowe, dwa wozy opancerzone duece i ruchome stanowisko dowodzenia. Wypatrzył trzydziestu wartowników, wszystkich w jaskrawoczerwo- nych kombinezonach. Poza nimi po terenie nikt się nie kręcił, a wrota obu hanga- rów były zamknięte. Wróbel wycofał się w zarośla i schował lornetkę. Zobaczył dostatecznie dużo. Na skraju miasteczka czekała mała armia, dysponująca wystarczającą siłą ognia, by wprowadzić w życie groźby pułkownika. Długowłosy były pilot westchnął cięż- ko, aż z ust uleciała chmura pary. Czas złożyć raport Slaterowi. W zamyśleniu pokręcił głową. Szeryfowi z pewnością nie spodoba się to, co usłyszy. Rozdział trzynasty Godzina dziesiąta O wpół do dziewiątej drugiego listopada niebo nad Jericho Falls zasnuły chmu- ry, a już o dziewiątej zaczął padać śnieg, niesiony przez coraz silniejsze po- dmuchy wiatru. Do dziesiątej zimowa zadymka przerodziła się w prawdziwą na- wałnicę. Zazwyczaj ochotnicza straż pożarna zareagowałaby błyskawicznie, używa- jąc dwóch dużych pługów i sześciu mniejszych pojazdów do uprzątnięcia głów- nych arterii. Ale tego dnia śnieg leżał grubą warstwą, a wiatr formował zaspy, blokujące przejazd na Old River Road, na Stripie i drogach wyjazdowych z doli- ny. W ciągu dwudziestu minut trawa na Placu Komunalnym pokryła się bielą, a estrada przypominała tort oblany lukrową polewą. Śnieg stłumił wszelkie dźwięki i jedyne, co dało się słyszeć na pustych uli- cach, to żałosne zawodzenie wiatru. Biały puch otulił miasteczko i tylko rwąca rzeka pozostała ciemna i groźna. - Ten śnieg to dar od Boga - stwierdził Wróbel, odwracając się od brudnego okna na strychu biblioteki. - Chmury wiszą na pułapie niecałych stu metrów, a wi- doczność nie przekracza pięćdziesięciu. W taką pogodę nie mogą wykorzystać helikopterów. I wygląda na to, że taka aura utrzyma się jeszcze przez jakiś czas. Potężny brodacz wciąż miał na sobie mundur, a j ego ciężkie buty stukały głośno, gdy podchodził do stołu, na którym była ustawiona makieta. - Nie zatrzyma to naszego przyjaciela pułkownika na długo - mruknął Sla- ter, patrząc na model miasteczka. - Miałem takiego dowódcę w Sajgonie. Wszystko zgodnie z regulaminem i żadnych wymówek. Sądząc z tego, co widziałeś na lot- nisku, pułkownik dysponuje wszystkim co potrzebne, by zmieść nas z powierzch- ni ziemi. - Może. 140 Hawke opadł na stare krzesło stojące przy stole. Dopiero w tym momencie policjant zauważył, jak zmęczony jest jego zastępca. Pod oczami rysowały się ciemne podkowy, a ubranie wisiało na nim jak na wieszaku. - Dobrze się czujesz? Wróbel wzruszył ramionami. - Wystarczająco dobrze, biorąc pod uwagę okoliczności. Jestem trochę zmę- czony, a poza tym skłamałbym mówiąc, że nie przeraża mnie cała ta sytuacja. - Mnie też. - Jack zapalił papierosa i rzucił paczkę hipisowi. - Rodzi się tylko pytanie: czy możemy temu jakoś zaradzić? - Sam powiedziałeś, że Wright mógłby zaatakować nas w każdej chwili, ale jak dotąd nie zrobił tego. Czemu? - Może czeka na rozkazy z góry? - Wątpię. Sam powiedział, że postępuje zgodnie z przygotowanym znacznie wcześniej planem. - A więc? - Kieruje się wytycznymi, jak ten twój dowódca z Wietnamu. Krok za kro- kiem. Zgodnie z regulaminem i podręcznikiem. Powiedział, że zatelefonuje w po- łudnie. Będzie chciał przeprowadzić ewakuację; my zaczniemy stawiać opór, więc przejdzie do kolejnego rozdziału swojej książki. Wszystko jak w szwajcarskim zegarku... ale jednocześnie w tym, co robi, nie ma za grosz wyobraźni. - Niewykluczone - zgodził się Slater. - Ale wydaje mi się, że to nie wszystko. - A co jeszcze? - A to, że cała operacja opróżnienia naszego miasta nie ma sensu. Po co przeprowadzać ewakuację? Czemu ona ma służyć? A gdy już zostaniemy stąd zabrani, co będzie dalej? - Posprzątajątu. Zlokalizuj ą źródło epidemii i zlikwidują je. A później wszy- scy wrócą do siebie. - Nie wierzysz w to tak samo jak ja - rzekł poważnie szeryf. - Nie, ale ich zdaniem tak mamy myśleć. - Oszustwo? - Zgadza się. Ale jak będzie naprawdę? - zapytał Wróbel. - Pomyśl tylko. Zdarzył się wypadek z groźną bakterią. Wiemy, że są przy- gotowani właśnie na taką ewentualność. Dodatkowo dowodzą tego twoje spost- rzeżenia z wyprawy na lotnisko. Zupełnie odizolowali miasteczko. Nie ma łącz- ności radiowej, telefonicznej ani drogowej. Nazwijmy to pierwszą fazą. Wciąż znajdujemy się na tym etapie. - A jak będzie wyglądać druga faza? - Doktor wspominał o czymś zwanym „żywą tabelą". To określenie używane przez epidemiologów, podobnie jak tabela statystyczna w ubezpieczeniach. Bada się grupę reprezentatywną dla całej populacji i na tej podstawie da się przewidzieć rozprzestrzenianie się choroby w określonym czasie, śmiertelność i temu podobne. - To ta ewakuacja Wrighta? - Chyba tak - mruknął szeryf kiwając głową. - Porwał tego chłopca z mły- na... jak on się nazywał? 141 - Josh Robinson. - No właśnie. Porwał Josha, by przeprowadzić pierwsze testy, ale teraz po- trzebna mu większa grupa. Doktor nazwał to „kohortą". Badając ową kohortę, ustalą, co stanie się ze wszystkimi zarażonymi. - A j eśli dojdą do negatywnych wniosków? - Nie wiem. Payne twierdzi, że bakteria rozprzestrzenia się z zawrotną wprost szybkością. A to oznacza, że Wright będzie musiał utrzymywać kwarantannę do czasu, aż ustalą, jak sobie poradzić z tą bakterią, albo... - Albo zniszczą całe Jericho Falls. Zetrą j e z powierzchni ziemi. - Tak. Właśnie tego się obawiam - powiedział Slater znużonym tonem. - Ale czy zrobiliby coś takiego nie licząc się z burzą, jaką wywołają? - Przecież posunęli się już tak daleko... Co ich powstrzyma? Zaaranżują jakaś katastrofę, wypadek, pożar... Bóg jeden wie. Mogą nawet rozpowszechnić informacje o jakiejś epidemii, spowodowanej przez terrorystów. - Przecież ktoś na pewno odkryje prawdę - nie ustępował Hawke. - Może, ale jeśli nawet, to kto mu uwierzy, jak opowie, że armia Stanów Zjednoczonych niszczy całe miasteczko w New Hampshire i morduje wszystkich j ego mieszkańców? To bilet w j edną stronę do domu bez klamek, przyj acielu. Ale dla nas nie będzie to miało żadnego znaczenia, bo nas już nie będzie. Tak więc nie poznamy zakończenia tej sprawy. - Co mamy robić? - Zwolnić, przynajmniej chwilowo - rzekł Jack, przyglądając się modelowi miasteczka. -1 udawać, że jesteśmy skłonni do współdziałania. - A w rzeczywistości? - Ustawić wozy w krąg, do obrony. Musimy zebrać jak najwięcej sprawnych ludzi, zgromadzić i zinwentaryzować po siadaną broń, a wreszcie opracować stra- tegię obronną. - Ale jaki to ma sens? - zapytał hipis. - Przecież zniszczą nas, kiedy tylko zechcą. Mają do tego wystarczające środki. - Najwyraźniej ich plan nie zakłada rzezi aż na taką skalę. Gdyby zamierzali tak postąpić, co powstrzymywałoby ich do tej pory? Nie, jak sam stwierdziłeś, Wright po stępuj e zgodnie z planem, krok po kroku. Naszym zadaniemjestkonsek- wentne opóźnianie jego realizacji. - Po co? - Bo działają zgodnie z ustalonym terminarzem - wyjaśnił szeryf. - Założę się, że tak jest. Gdyby mieli ochotę, wzięliby nas głodem, ale widać brak im na to czasu. - Chodzi o to, że ktoś mógłby nabrać podejrzeń? - W końcu na pewno. Najbardziej prawdopodobnym wytłumaczeniem, które- go używają, są prowadzone w okolicy manewry wojskowe. Zbyt długie powtarza- nie takiej historyjki prędzej czy później zainteresuje jakichś reporterów. A wtedy rozpęta się istne piekło. - Jeżeli zorganizuj emy ruch oporu, ludzie na tym ucierpią - przestrzegł Wró- bel. - Większość bohaterów kończy w foliowych workach. 142 - Corney Drakę nawet nie usiłował udawać bohatera - zauważył chłodno Slater. - Zamierzał tylko dostarczyć ładunek kurczaków. Możesz być pewien, że plan Wrighta i jego bandy w kombinezonach nie bierze pod uwagę naszego inte- resu. Zatem i tak nie mamy żadnych szans. Wierz mi. - Chyba masz rację. Motto z tablicy rejestracyjnej znowu nabrało aktualno- ści, jak tłumaczyłeś Coyle'owi. - Niestety. „Żyj wolnym lub zgiń". Według szacunków B.C. upłynęły trzy godziny od wizyty lekarki, nim trzej ludzie, uzbrojeni i ubrani w hermetyczne stroje, weszli do pokojów i zwrócili im ubrania. Kiedy Karen i B.C. je włożyli, wręczono im dwie zapieczętowane paczki, zawierające niezwykle lekkie, metaliczne kombinezony wykonane z mylaru, po- dobnie jak te używane przez astronautów. Miały miękki, szczelny hełm, ale nie odchodziły od niego żadne rurki; oddychanie umożliwiał system filtrów. Przed założeniem kombinezonów zawiązano młodym ludziom oczy. Przejście zajęło nie więcej niż kilka minut i jedyne, co zauważył B.C., to że część drogi przebyli na zewnątrz. Przez pewien czas powietrze docierające do niego przez filtr było zimne i świeże, a grunt pod stopami miękki i nierówny. Wreszcie, przeszedłszy kilka razy schodami w górę i w dół, usłyszeli dźwięk otwie- ranych i zamykanych drzwi i znów zostali sami. Kilku minut potrzebowali na wymacanie zapięć hełmów, oswobodzenie się od nich i odsłonięcie oczu. - Chyba wylądowaliśmy w piekle - rzekł Bentley rozglądając się. Znajdowali się w kwadratowym pomieszczeniu bez okien, pozbawionym jakichkolwiek cech szcze- gólnych, o wymiarach jakieś siedem metrów na siedem. Sklepienie było niskie, po- kryte wykładziną akustyczną i zaopatrzone w cztery panele z oświetleniem jarzenio- wym. Podłoga z surowego betonu, podobnie jak trzy z czterech ścian. Czwarta, ta, w której znajdowały się drzwi, była gładka i biała. Farbę nałożono niestarannie, a co dwa metry widać było j akieś łączenia. Pod przeciwległą ścianą stały zielone, składane łóżka polowe. Znajdowała się tu też duża, przemysłowa umywalka i muszla klozeto- wa. B.C. w pierwszej kolejności sprawdził drzwi - metalowe, pomalowane na ciem- nozielone i zaopatrzone w solidny zamek. Nacisnął na klamkę, ale nie ustąpiła. - Tutaj nic nie zdziałamy - orzekł. Podszedł do stosu łóżek, wyciągnął jedno z nich na środek pokoju, rozłożył i oboje usiedli. - Zastanawiam się, dlaczego nas przenieśli - powiedziała dziewczyna, roz- glądając się. - Może tamte pomieszczenia były im potrzebne do czegoś innego. - Bądź poważny. - Jestem - odparł wzruszając ramionami. - Pomyśl. Poddali nas kwarantan- nie, a później przebadali. Po upływie kilku godzin zostaliśmy przeniesieni. Testy musiały zapewne dać wynik negatywny. - Dlaczego tak uważasz? 143 - Tam byliśmy szczelnie zamknięci, żeby nic, co miało z nami kontakt, nie wydostało się na zewnątrz. Bardziej niż w szpitalnej izolatce. To miejsce z kolei wygląda mi na jakąś piwnicę. - Widać, że spodziewają się większej liczby ludzi - zauważyła Karen, ru- chem głowy wskazując składane łóżka. B.C. wstał i przeszukał kieszenie dżinsów. Córka szeryfa siedziała z rękami splecionymi na piersi. - Musimy się stąd wydostać - oświadczył zdecydowanie chłopiec. - Co się stało? - Nie wiem. Coś. To jak czekanie, aż na kark spadnie topór. Tamto miejsce było nieprzyjemne, ale to jest okropne. - Przecież dobrze wiesz, że się stąd nie wydostaniemy. Chyba że poradzisz sobie z tym zamkiem. - Nie mam w tym wprawy. Nigdy dotąd nie włamywałem się do sklepów. - Założę się, że Billy by go otworzył - powiedziała Karen, momentalnie ża- łując swych słów. - Na pewno - odparł B.C. z uśmiechem, lecz Karen poznała, jak bardzo go uraziła. - Przepraszam. Nie powinnam tego mówić. - W porządku. Zapewne masz rację. Marzenie każdej nastolatki: przystojny macho w szybkim samochodzie, na dodatek ze wzburzonymi hormonami. Świet- ny w straszeniu miejscowych głupków i obrażaniu swój ej dziewczyny. Z pewno- ścią w ciągu minuty wyciągnąłby cię z opałów. - Przecież powiedziałam przepraszam - warknęła Karen. - Nie musisz być podły. - Zawsze zachowuję się w ten sposób, kiedy zostaję porwany. Wiesz, działa mi to trochę na nerwy. - Przynajmniej nie starasz się już wygłaszać tych swoich cytatów. - Nie cierpię cytatów. - A wydawało mi się, że jest odwrotnie. - Nie - odpowiedział B.C. uśmiechając się szeroko. - To jest właśnie cytat. „Nie cierpię cytatów". Ralph Waldo Emerson, Dzienniki. - Zamknij się raczej. Starasz się tylko poprawić mi humor. - Jak diabli. Staram się poprawić humor sobie. Jestem przerażony, Karen. - Ja też. - Więc szukajmy sposobu, jak się stąd wydostać. Bentley podszedł jeszcze raz do drzwi i obejrzał je uważnie. - Już to robiłeś - zauważyła Karen. - Staram się postępować logicznie. Cztery ściany, żadnych okien i zamknię- te drzwi. - Świetnie, B.C. Właśnie dowiodłeś, że nie jesteś ślepy. - Cicho. Myślę. Zdjął okulary, nachuchał na nie i wytarł soczewki połą koszuli. Wsunął oku- lary na nos i zaczął bezgłośnie gwizdać, spacerując w pobliżu drzwi. Po chwili zatrzymał się, podszedł do ściany obok i delikatnie w nią zapukał. 144 - Co robisz? - zapytała zaintrygowana jego zachowaniem Karen. - Staram się o j eszcze większą logikę. Cztery ściany, z czego trzy betonowe. Jedna działowa, a w niej drzwi. - Nie widzę w tym nic szczególnego. - Popatrz na pozostałe ściany i podłogę, a później na tę. I co widzisz? - To, co powiedziałeś. - Nic więcej? - Wygląda na dość nową, to wszystko. - Zgadza się. Świeżo zbudowana. Pamiętam słowa mój ego staruszka. Rozma- wiał na temat ścianek działowych z jakimś facetem prowadzącym roboty w klubie. - Nie rozumiem, co masz na myśli. - Mam na myśli takie ścianki. - Sądziłam, że myślisz, jak się stąd wydostać. - Właśnie. Wiesz, jak wygląda taka ścianka? - Oczywiście. - Kilkanaście centymetrów plastra miodu między dwiema warstwami tektury. - I co? - Ta ściana też jest zbudowana w ten sposób - rzekł B.C, znowu ją opuku- jąc. Dał krok do tyłu i naparł na ścianę obiema rękami. Zwrócił się do Karen z oczami jaśniejącymi zza okularów. - Co masz w kieszeniach? Dziewczyna wzruszyła ramionami i obszukała kieszenie dżinsów. Wyjęła z nich trochę drobnych, paczkę gumy do żucia i klucze od domu. - Klucze!-wykrzyknąłBentley. Podbiegł do niej i pochwycił je z otwartej dłoni. Podeszła za nim do ściany. - Czyś ty oszalał? - Cii! - Przyłożył ucho i dalej pukał, stopniowo się przesuwając. - Dziura- wa jak sito - stwierdził triumfalnie. Największym kluczem Karen zrobił wyraźny znak. Osiemdziesiąt centyme- trów dalej powtórzył tę samą czynność i pociągnął linię łączącą oba znaki. Na- stępną wykreślił w dół i znowu w bok. Po niecałej minucie wyznaczył regularny kwadrat. Przez chwilę przyglądał się swojemu dziełu, wreszcie zadowolony poki- wał głowąi zabrał się do skrobania. Pogłębiał już wykonane rysy, a na buty sypał mu się biały pył. - Sądzisz, że to się uda? - zapytała dziewczyna, uważnie obserwując jego wysiłki. - Jasne. Zwrócił jej klucze i bez chwili wahania kopnął ścianę. Wyprowadził uderzenie przygiętą prawą nogą, w ostatniej chwili zablokował jaw kolanie i podeszwą trafił w środek zaznaczonego kwadratu. Ku ogromnemu zaskoczeniu Karen fragment ściany zapadł się do środka. B.C. wylądował tymczasem sprawnie na obu nogach. - Nie do wiary - powiedziała córka szeryfa, wpatrzona w otwór. - Nie wie- działam, że potrafisz takie rzeczy. - Mówiąc szczerze to nic trudnego. Wystarczy tylko stosować się do instruk- cji. No i umieć się skoncentrować. 145 10 - Skazani na zagładę - Jesteś świetny. - Zobaczmy, co tu mamy - zmienił temat udając, że nie dosłyszał komple- mentu, ale widać było, że jest mile połechtany. Sięgnął do dziury i wyrwał kawa- łek ściany. Ich oczom ukazała się struktura plastra miodu, z drugiej strony ograni- czona podobną tekturową przegrodą. - Interesujące - mruknął wycofując się. - Jesteśmy niedaleko od domu. - Skąd wiesz? - Drewniane elementy konstrukcyjne maj ą pieczęć Coyle Building Supply. Znowu stary Luther. - To coraz bardziej zastanawiające - rzekła Karen kręcąc głową. - Za każ- dym razem, kiedy usiłuję dojść, co tu się dzieje, grzeje mi się mózg. - A ja im więcej o tym myślę, tym większy strach mnie ogarnia. Najlepiej będzie chyba zajmować się wszystkim po kolei. - Więc co teraz? - Druga strona ściany. Trwało to dziesięć minut, ale wreszcie wydrążyli dziurę średnicy kilkudzie- sięciu centymetrów. B.C. przeszedł przez nią pierwszy. Znaleźli się w wąskim, słabo oświetlonym korytarzu. Na końcu widać było schody prowadzące w górę, a naprzeciwko nich znajdowały się drugie drzwi - wykonane z solidnej blachy pomalowanej na biało i zawieszone na grubych zawiasach. Zamykała je przesu- wana, pozioma sztaba. - Co wybieramy? - zapytała Karen. - Drzwi czy schody? - Życie to szereg nie kończących się decyzji - odpowiedział Bentley. - To cytat, prawda? - Robert Browning. Ja optuję za schodami. - A ja mówię, że drzwi. - Proszę bardzo. Tylko szybko. Dziewczyna skinęła głową i podeszła do nich. Wspólnie przesunęli sztabę i uchylili niezwykle ciężkie skrzydło. Momentalnie wionęło na nich lodowato zimne powietrze. Karen zajrzała do środka, lecz panowały tam iście egipskie ciemności. Podążający za nią B.C. przytomnie obmacał ściany, a trafiwszy na to, czego szu- kał, włączył światło. - Boże, nie! - jęknęła dziewczyna. Przycisnęła dłonie do ust i poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła. Pomieszczenie o niskim sklepieniu wyglądało jak rzeźnia, tyle że zamiast zwierzęcych były tu ciała ludzi. Naliczyła ich sześć, leżących w otwartych wor- kach. Trupy ułożono na blatach, stojących na środku pokoju na kobyłkach. Tylko pozbawione głowy ciało terriera Scoobiego wisiało na haku, przymocowanym do jednej z biegnących pod sufitem rur. Wraz z otwarciem drzwi do środka wtargnę- ło ciepłe powietrze; po chwili spowodowało powstanie chmury pary, która zasnu- ła umrzyków. Karen stała jak wryta, z dłońmi przy ustach, ale B.C. z wahaniem ruszył na palcach przed siebie. Ciała były zamarznięte na kość, otwarte oczy lśniły od lodu, a na włosach utworzyły się małe kryształki. Wszystkie zwłoki, choć w różnym 146 stopniu, nosiły ślady krojenia. Mimo to przerażony chłopiec był w stanie rozpo- znać większość z nich. Tom Dorchester, gliniarz, rozpłatany od krocza po gardło jak w prawdziwej rzeźni. Marty Doyle, z górną częścią czaszki obciętą równo z nasadą nosa. Resztki jego mózgu przypominały szare lody, a krwawe łzy zastygły na policzkach, pły- nąc z wysadzonych z orbit oczu. Corky White, w podartej koszuli nocnej, z organami wewnętrznymi ułożony- mi na piersi jak kwiaty na trumnie. Grymas wyrażający potworny ból i niedowie- rzanie już na zawsze zastygł na jego twarzy. Corney Drakę, ze zmasakrowaną głową, którego cały tułów był jedną wielką raną. Odsłonięte żebra wystawały spomiędzy bezkształtnej masy mięsa. Nieznany mężczyzna, otyły, o wydatnych policzkach, fachowo otwarty ni- czym portmonetka. I wreszcie dziesięcio -, może jedenastoletni chłopiec. B.C. nie wiedział, jak się nazywał, ale widywał go na dziedzińcu szkoły. Jeden z mieszkańców młyna. Ten dzieciak wyglądał najgorzej ze wszystkich i Bentley zatrzymał się nad nim, nie mogąc oderwać oczu od okropnego widoku. Na pierwszy rzut oka wyda- wało się, że śpi, ale zaraz zauważało się długie, pomarszczone nacięcie biegnące od gardła po nie owłosione jeszcze krocze; nacięcie było zszyte byle jak chirur- gicznymi nićmi. Skóra dziecka była gładka, niebieskawa jak marmur. Tylko usta pozostały bladoróżowe. Jedynym elementem naruszającym swoiste piękno śmierci była pla- stikowa tuba umazana krwią, wystająca z jego pępka. Zapewne jakiś dren. B.C. odwrócił się; przerażenie znikło, zdominowane dziką wściekłością na ludzi, któ- rzy wyrządzili tyle zła. Wracając do Karen zauważył stos płaskich pudełek pod ścianą, przy drzwiach. Na każdym z nich widać było znajomy emblemat Coyle Industries, okalający nie- bieski napis Coyle Air Transport. - Chodźmy-powiedział cicho. Pociągnął dziewczynę na korytarz i zatrzasnął za sobą ciężkie drzwi. Przesu- nął sztabę i oparł się o ścianę, oddychając ciężko. Karen stała otępiała, zgarbiona i drżąca, kryjąc twarz w dłoniach. Chłopak położył jej rękę na plecach, nie wie- dząc, jak powinien się zachować. - Co tu się dziej e? - zapytała dziewczyna przez łzy. - Proszę, powiedz, co tu się dziej e? - Oni nie żyją-powiedział B.C., z trudem dobywając słowa. -Niczego już nie czują. - Przygryzł wargę, przesunął dłoń na ramię dziewczyny i odwrócił ją w swoją stronę. - Posłuchaj - wysilił się na stanowczość - nic już nie możemy dla nich zrobić, ale możemy uratować siebie. Musimy stąd uciec i o wszystkim powiedzieć twojemu ojcu. - Jak? - Wiem, gdzie jesteśmy. - Gdzie? - zapytała Karen pociągając nosem. Wreszcie odjęła dłonie od twarzy. 147 - W podziemiach terminalu na lotnisku. To miejsce... to chłodnia, której używają do przechowywania szybko psujących się produktów. Znowu Luther. - Jesteś pewien? - Tak. Możemy stąd uciec. Wymkniemy się i wrócimy do domu. - Do domu - powtórzyła Karen. Na policzkach miała ślady łez, a wzrok dziwnie nieobecny. Widok tylu zma- sakrowanych ciał był dla niej zbyt dużym przeżyciem, zwłaszcza,że dopiero co widziała Doyle'a umierającego w „Bo-Peep". Była w szoku. - Zgadza się - rzekł twardo Bentley, z wściekłością ocierając łzy wypływa- jące spod powiek. Gdyby teraz skapitulował przed własną niemocą i strachem, nie mieliby żadnych szans. - Wrócimy do domu - szepnął, desperacko starając się przekonać o tym samego siebie. - Ale jak? - Jeszcze nie wiem. Ale doszliśmy już tak daleko, że poradzimy sobie i z resztą. - Ta pogoda jest okropna! - krzyknął Rembrandt Payne, wpadając jak bom- ba do komisariatu. Otrzepał śnieg z wełnianego płaszcza i obtupał śniegowce. Marszcząc czoło zdjął okrycie, przewiesił je przez kontuar i przeszedł do wewnętrznej części biu- ra, zamykając za sobą drzwiczki. Jack Slater, siedzący przy radiu i piszący coś w notatniku, podniósł na niego wzrok. - Wciąż tak źle? - Wprost przerażająco! - odpowiedział doktor, siadając na drewnianym krze- śle. - Ledwie dotarłem tu z centrum. - Z kieszeni na piersi wyjął ogromną chust- kę do nosa i wytarł nią twarz. - Jakieś wieści o Karen? Szeryf przecząco pokręcił głową. - Niestety. Kilka razy dzwoniłem do Binghamów, ale ich syn jak dotąd także się nie pojawił. - Widzę, że twoi zastępcy również - zauważył Payne, rozglądając się po pustym wnętrzu. - Wszyscy są zbyt chorzy. Poza tym wciąż nie możemy znaleźć Van Heuse- na i Torrance'a. Wróbel jest w Stark Hali. Razem z Jenny dokonują spisu wszyst- kich sprawnych mieszkańców... i inwentaryzacji broni. - Dobry Boże! Znowu zaczynamy amerykańską rewolucję? - Niewykluczone. - Może powinniśmy poszukać w naszych szeregach Benedicta Arnoldsa. - Nie rozumiem. - Wygląda na to, że pośród nas mamy szpiega. Z kostnicy zginęło kilka ciał. - Chyba żartujesz! - Ani mi to w głowie. Redenbacher, młody Doyle, Corky White i Dorche- ster. Wszyscy zniknęli. Podobnie jak mój asystent, Reuben Wilson. - Myślisz, że on miał z tym coś wspólnego? - Wątpię. Ma pewne problemy z alkoholem, ale zawsze był wobec mnie lojalny. 148 - Więc kto? - Grabieżcy trapów z epoki wiktoriańskiej - rzucił doktor poirytowany. - Po co komuś byłyby potrzebne te ciała? - Po to, po co i mnie. Do przeprowadzenia badań i ujawnienia przyczyny zgonu. - To ktoś z centrum? - Niewykluczone. A przynajmniej ktoś z dostępem do niego. - Chryste! -jęknął Jack. - Kolejne zmartwienie. - Można podejrzewać, że ten, kto ukradł ciała, współpracuje z oblegający- mi. Tylko im powinno zależeć na zdobyciu tych zwłok. Szeryf wstał, włożył kurtkę i zwrócił się do doktora: - Chodźmy. Mam kilka minut do telefonu pułkownika Wrighta. Chciałbym sprawdzić, jak sobie radzą Jenny i Wróbel. Nie zważając na szalejącą burzę, przemierzyli Plac Komunalny. Śnieg padał z taką intensywnością, że z odległości kilkudziesięciu metrów nie widzieli nawet zarysu Stark Hali. Estrada zamieniła się w wielką zaspę, a przed budynkiem stały tylko dżipy i duże wozy terenowe. Wspięli się po schodach i pospiesznie weszli do środka, zamykając za sobą masywne drewniane drzwi. W głównej sali zgromadzeń zapalone były wszystkie światła, a dekoracje, pozostałe jeszcze z Halloween, nie pasowały do broni spiętrzonej na scenie. Przy stołach siedziało z sześćdziesiąt, siedemdziesiąt osób. Rozglądając się Slater stwier- dził, że niemal wszyscy to emeryci. Doktor zauważył kilku znajomych i przepro- sił szeryfa, który zbliżył się do sceny. Jenny Hale siedziała przy jednym ze stoli- ków, a nieco dalej Hawke robił spis broni. - Na liście mamy dwieście trzydzieści osiem nazwisk - zakomunikowała Jen- ny, podnosząc głowę. Zatoczyła ręką duże koło. - To ci spośród nich, którzy się zgłosili. - Czterdzieści kilka obrzynów, mniej więcej tyle samo strzelb i jakieś trzy- dzieści sztuk broni krótkiej - zameldował Wróbel, podchodząc do nich. - Amu- nicja prawie do wszystkiego. - Jest coś nowego o Karen? - zapytała panna Hale. Szeryf zaprzeczył ru- chem głowy. - Jak dotąd nic. Ale wkrótce się znajdzie. - Nie wyglądasz na zbyt pewnego. - Bo nie mam co do tego żadnej gwarancji. Ale teraz nie mogę jej pomóc, jasne? - Jasne. - Jej głos z pozoru był spokojny, ale wyczuł kryjące się w nim na- pięcie. Westchnął ciężko. Bardzo potrzebował jej wsparcia, ale takie rozmowy mu- siał odłożyć na później. Jeśli w ogóle będzie jakieś później. Zwrócił siew stronę Wróbla. - Przyniosłeś z biblioteki swój model? - Pewnie - odpowiedział długowłosy hipis, kciukiem wskazując za siebie. - Jest tam. 149 Policjant przeszedł do makiety. Razem z Hawke'em zdjęli przy słaniającą j ą tkaninę i zapalili ostre reflektory. Przed nimi rozpościerało się Jericho Falls, od- wzorowane w najdrobniejszych szczegółach. - Strategia i taktyka - powiedział Jack poważnie. - Gdybyś to ty był tym pułkownikiem, w jaki sposób próbowałbyś zająć miasteczko? - Z helikopterami czy bez? - Przyjmijmy, że przez pewien czas bez. - Wszystkie swoje siły ma skoncentrowane tutaj. - Wróbel wyjął ołówek zza ucha i wskazał lotnisko w południowo-wschodniej części makiety. - Nie ma mowy, by przerzucił ciężkie pojazdy przez teren Farmy Drake'a, bo jest nierówny i zbyt gęsto zalesiony. Pozostają mu więc tylko dwie trasy. Może ruszyć Airport Road do drogi 115A i dalej Woodbank, a później skręcić w Strip lub na północ, do Frenchtown. Alternatywą jest przeprowadzenie oddziałów przez most kolejo- wy, przecięcie Quarry Hill przy samej rzece i zajęcie mostów przy Gowan Street i młynie. - Więc? - Prościej byłoby wybrać Airport Road, ale jeśli spodziewa się jakiegokol- wiek oporu, wybierze drugie rozwiązanie. - Zgoda. - Jaki masz plan? - zapytał były pilot. - Jeśli mamy zatrzymać tego sukinsyna, najlepiej będzie to zrobić na mo- stach. I szachować go najdłużej jak to możliwe. - Musimy uprzykrzyć mu życie na 115 A i na Stripie. - Uda się nam ich bronić? - Nie na długo. On dysponuje zbyt wieloma drogami, a nam brakuje siły ognia. - A gdyby tak zablokować te drogi? - podsunął szeryf. - Śnieg i tak sprawi im kłopoty. Mamy wystarczająco dużo ludzi, żeby zastawić samochodami wszystkie trasy prowadzące do Frenchtown i Stripu. Zapory na skrzyżowaniach. Zmusi go to do użycia piechurów. - A my będziemy mieć snajperów na dachach. - Właśnie. Atak i błyskawiczne wycofanie się. Kiedy napotka opór, zechce przerzucić siły na drugą stronę rzeki. Ale my będziemy już na to przygotowani. Kiedy ja będę pertraktował z pułkownikiem, ty weź któryś z najmocniejszych wozów i jedź do Coyle Construction. Chcę, żebyś przywiózł stamtąd wszystkie ładunki wybuchowe, jakimi dysponują, i kogoś, kto potrafi się nimi posługiwać. - Nie ma potrzeby. Sam dostatecznie znam się na materiałach wybuchowych. Chcesz je założyć na mostach? - I to najszybciej jak można. - Slater popatrzył jeszcze na model, po czym odwrócił się do zgromadzonych przy stolikach. - Chcę także wykorzystać tych wszystkich ludzi. Niech uzbrojona grupa natychmiast wyruszy do Frenchtown i niech ewakuuj e z tego obszaru możliwie największą liczbę ludzi. Od DuBois do Brewer, plus po dwie przecznice od Stripu. - Jasne. 150 - Wyślij też kogoś na Farmę Drakę'a. Z najwyższego piętra powinni widzieć lotnisko. Gdyby zauważyli tam jakiś ruch, niech wystrzelą flarę i szybko wracają. - Kurt Shroeder i kilku innych za jakiś czas dostarczą nam skutery śnieżne. Przy ich użyciu szybko będzie można stamtąd zwiać. - Dobrze. Skoro radio nie działa, tutaj organizujemy naszą bazę. Wyślij ko- goś z lornetką na wieżę, żeby obserwował okolicę. Popatrzyli po twarzach zgromadzonych. - Nie uda się nam, co? - zapytał cicho Hawke. - Chyba nie. Ale przynajmniej pozwoli zyskać nieco na czasie. Jest jeszcze jedna sprawa, o której chciałem z tobą pomówić. Gdyby rzeczywiście doszło do starć, chcę ratować ludzi. Dzieci, kobiety w ciąży, wszystkich, którzy są w stanie chodzić. Włącz do tego Jenny. Niech do szkoły przetransportuj ą ciepłe ubrania, jedzenie i lekarstwa, a Jenny niech dzwoni po kolei do wszystkich i ściąga ich tam. I spieszcie się, bo śnieg nie będzie padał wiecznie. Aha, ostrzeż jeszcze swo- ich przyjaciół z młyna. Znajdą się bezpośrednio na linii ognia. - Zdajesz sobie sprawę, jak bardzo wszystko to jest szalone? - Tak. W „Time" napisano by o tym wielki artykuł opatrzony tytułem: „Obrona amerykańskiego miasteczka". - Nigdy nie powinno do tego dojść - szepnął Wróbel. - Wprost nie mieści się to w głowie. - Ale doszło - odpowiedział szeryf. Popatrzył na zegarek. Za pięć dwuna- sta. - Muszę iść. Telefon zadzwonił punktualnie w południe. Jack, wciąż w kurtce, usiadł za biurkiem, spoglądając w migającą kontroIkę aparatu. Odczekał do trzeciego sy- gnału i podniósł słuchawkę. - Słucham? - Pułkownik Wright. - Tak? - Dotarły do mnie raporty donoszące o pewnych ruchach w miasteczku. Wy- nika z tego, że gromadzi pan siły. - To tylko pańskie przypuszczenie. - Mam nadzieję, że to nieprawda, szeryfie. Dobrze pan wie, że wszelki opór jest nierozsądny i nieopłacalny. - Teraz nie wiem już prawie nic. Może tylko to, że przedstawiciel armii mo- jego ojczystego kraju otwarcie mi grozi, mnóstwo ludzi będących pod mojąopie- ką poważnie zachorowało, a wy jesteście za to bezpośrednio odpowiedzialni. We- dług mnie jest pan jednym z czterech pieprzonych jeźdźców Apokalipsy. Wypu- ściliście z puszki Pandory jakąś okropną epidemię, a teraz każecie nam płacić za wasz błąd. Nie podoba mi się to, pułkowniku. I to bardzo. - Szczerze mówiąc zupełnie mnie nie obchodzi, co się panu podoba, a co nie. Podobnie jak to, w jaki sposób mnie pan określa. Ale ma pan rację co do jednego. Został popełniony błąd. A moim zadaniem jest jego naprawienie. 151 - Za każdą cenę? - Wykonuję tylko swoją pracę, szeryfie. To wszystko. - Wykonuje pan tylko rozkazy, prowadząc nas... obaj doskonale wiemy dokąd. - Proszę pana, przecież już mówiłem. Epidemia, która ogarnęła Jericho Falls, może rozprzestrzenić się w błyskawicznym tempie. Mieszkańcy zostaną przenie- sieni przez pokojowe powietrzne siły zbrojne do odizolowanego miejsca. Samo miasteczko zostanie odkażone, a wyleczeni ludzie będą mogli wkrótce do niego wrócić. Z pewnością to skomplikowane, drogie i kłopotliwe, ale konieczne. W przypadku niewyrażenia zgody na ewakuację, ludzie mogą ucierpieć. Cała od- powiedzialność spadnie na pańskie barki, szeryfie. Mogę pana zapewnić, że na- szą intencją nie jest skrzywdzenie kogokolwiek. - Chwileczkę - rzekł Slater, zamykając oczy i masując nasadę nosa. - Mu- szę pana na chwilę przeprosić. Nie czekaj ąc na odpowiedź wcisnął przycisk wyczekiwania i odłożył słuchaw- kę na biurko. Przeszukał kieszenie, wreszcie znalazł paczkę papierosów, wyjął jednego i zapalił. Słowa pułkownika brzmiały tak wiarygodnie, że niemal dał się przekonać. Niemal. Dopóki nie pomyślał o Corneyu Drakę'u i innych. I nie przypomniał so- bie czterech śmigłowców kołyszących się nad Placem Komunalnym, w każdej chwili gotowych zamienić miasteczko w piekło. Zaciągnął się głęboko i sięgnął po słuchawkę. - Myślę, że pan łże, pułkowniku. Poza tym martwi się pan, bo drogocenny czas upływa. Postępuje pan według określonego harmonogramu i nie jest w sta- nie dotrzymać terminów. Udało się wam odciąć nas od świata, ale w końcu ludzie nabiorą podejrzeń i nie zdołacie zachować tajemnicy. - Proszę się zastanowić, do czego tak naprawdę pan zmierza, szeryfie. We- dług naszych meteorologów zawieja dobiegnie końca wieczorem, około dwudzies- tej pierwszej. Właśnie wtedy rozpoczną się działania ewakuacyjne, i to bez oglą- dania się na pańskie przyzwolenie. Liczymy, że potrwają dziesięć do dwunastu godzin. - Nie wydaje mi się, żeby to było możliwe. - A mnie tak. Proszę posłuchać, szeryfie. Rozległ się trzask, a po chwili w słuchawce rozbrzmiały czyjeś głosy: - Sam nie wiem. Ale to ma coś wspólnego z wojskiem. A teraz jesteśmy w ich ośrodku medycznym. - Bardziej wygląda to na więzienie. - Przechodzimy kwarantannę. To zamek ciśnieniowy. Obserwują nas za po- mocą kamer i założę się, że słyszą każde nasze słowo. - Zabij ą nas, prawda? - Nie. Nie zabiją nas. Przecież to Jericho Falls w New Hampshire, a nie Mo- skwa. - To chyba wystarczy - rzekł Wright beznamiętnym tonem - Mam nadzieję, że rozpoznał pan te głosy. - Tak. To moja córka i Bentley Carver Bingham. 152 Jack wypuścił z płuc powietrze i opadł na fotel. - Zgadza się. Wpadli w nasze ręce ubiegłej nocy. Czysty przypadek, ale bar- dzo szczęśliwy, przynajmniej dla mnie. - Wojskowy milczał przez moment. - Ro- zumiem, że zmieni to nieco pańskie stanowisko. Jack zamknął oczy i z całych sił zacisnął szczęki. Słuchawka ciążyła mu w ręku, jakby była zrobiona z ołowiu, a żołądek podszedł do gardła. Wydawało mu się, że w każdej chwili może zwymiotować, lecz w końcu zebrał resztkę sił i powiedział, powstrzymując się przed krzykiem: - Nie, ani trochę. Ale jeśli w jakikolwiek sposób skrzywdzi pan Karen, jest pan już trupem, pułkowniku. Może pan być tego pewien. Odłożył słuchawkę na widełki i utkwił w niej wzrok. Czuł, jak żyły na czole nabrzmiewaj ą mu i pulsują. Wreszcie popatrzył na swoje drżące dłonie. Splótł je pod brodą i w takiej pozycji siedział długo bez ruchu. W pewnej chwili nie wytrzymał, poderwał się na równe nogi, z krzykiem złapał telefon i ci- snął nim o ścianę. Aparat trafił w jedną z metalowych szaf na akta, odbił się od niej i już w kawałkach wylądował obok kosza na śmieci. Slater stał na środku biura z dłońmi zaciśniętymi w pięści. Dopóki nie usły- szał głosu córki, potrafił zachować wewnętrzny spokój. Tłumaczył sobie, że jest gliną wykonującym swoją powinność, który znalazł się w nietypowej sytuacji. Teraz było jednak inaczej. Wylądował w samym środku koszmaru, którego wcze- śniej nie był sobie nawet w stanie wyobrazić. - Ty draniu - wychrypiał ledwie słyszalnym głosem. - Ty draniu... Rozdział czternasty Godzina dwunasta trzydzieści pięć Z najdą nas, jeśli szybko stąd nie uciekniemy - powiedziała Karen. Wspięli się po schodach w końcu korytarza i znaleźli się na niewielkiej plat- formie. Drzwi z wąską szybką pro wadziły na zewnątrz, a kolejne schody na górę. Przez szybę widać było pokrytą bielą przestrzeń między budynkiem terminalu a wysokim ogrodzeniem, otaczającym pas startowy. Mimo padającego śniegu dało się rozróżnić ciemny pas Airport Road, a za nim zarys lasu. - Nie możemy wyjść - powiedział chłopiec. - Po pierwsze, drzwi są zabez- pieczone. Ich otwarcie uruchomi alarm. Trzeba też brać pod uwagę strażników. Ich runda powtarza się mniej więcej co trzy minuty. Zapewne nie udałoby nam się nawet dotrzeć do ogrodzenia. A przede wszystkim na zewnątrz szaleje zawieja. Nawet gdybyśmy zdołali uciec, zamarzniemy. - Mówiłeś, że wrócimy do domu. - Bo wrócimy. Musimy tylko trochę pomyśleć. Podszedł do okienka i przyglądał się spacerującemu tam i z powrotem straż- nikowi w czerwonym kombinezonie, z okazałą bronią w ręku. Odwrócił się i zmarszczył brwi. Pierwszy z mężczyzn, którego widzieli w klubie, był ubrany podobnie, tyle że na srebrno, a tamci dwaj, którzy ich zaatakowali, mieli kombi- nezony w panterkę. Można więc było wnioskować, że kolory ubiorów oznaczały stopień i przynależność. Czerwoni to strażnicy, w panterkach zwykli żołnierze, a srebrni - oficerowie. - No i co? - Wydaje mi się, że powinniśmy sprawdzić schody - odpowiedział B.C. Ruszył pierwszy, rozważnie stawiając kroki i nasłuchując. Weszli na piętro, skąd schody prowadziły dalej w górę. Ale Bentley zainteresował się nie oznako- wanymi drzwiami, przy których nie zauważył żadnego urządzenia alarmowego. Krzywiąc się, ostrożnie odsunął rygiel. Uchyliły się co prawda ze zgrzytem, ale na szczęście nie towarzyszył temu przeraźliwy ryk syren alarmowych. Zajrzał do 154 środka. Korytarz, podłoga wyłożona linoleum, kilkoro drzwi po obu stronach. Biura? Szerzej otworzył skrzypiące drzwi i wszedł do korytarza, a Karen podąży- ła za nim. Chłopak spróbował dwojga pierwszych drzwi, lecz były zamknięte. Na koń- cu korytarza trafił na kolejne schody, tym razem prowadzące i w górę, i w dół. Gałka trzecich drzwi obróciła się. Otworzył je, wstrzymując oddech, gotów rzu- cić się do ucieczki, gdyby w środku ktoś był. Na szczęście pomieszczenie było puste. Wciągnął dziewczynę za sobą. Jeśli można było coś wnioskować na podstawie ekspresu do kawy i podniszczonych kanap, znaleźli się w pokoju, który kiedyś służył celom wypoczynkowym, ale te- raz został zamieniony na warsztat. Kilkadziesiąt kombinezonów, takich jak te noszone przez strażników, wisiało na wieszakach, a na środku stał solidny, duży stół. W powietrzu dało się wyczuć zapach spalonej izolacji, a na stole poniewie- rała się cyna do lutowania, narzędzia i jakieś elementy elektroniczne. - No - szepnął B.C.. - Chyba trafiliśmy w dziesiątkę. Obszedł stół i stanął przy wieszakach z różnokolorowymi kombinezonami: niebieskimi, zielonymi, czerwonymi, srebrnymi i piaskowymi. Na okiennym pa- rapecie tkwił szereg dużych pojemników z farbami w aerozolu, każdy w innym kolorze. B.C. w zamyśleniu pokiwał głową. Farby służyły do malowania piasko- wych kombinezonów na dowolne barwy, zależnie od wyglądu otoczenia, w któ- rym chciało się ukryć. - Co teraz? - spytała Karen. - Znajdź pasujący na ciebie kombinezon i włóż go - polecił. - Czerwone są dla strażników, srebrne dla oficerów, a niebieskie na pewno dla techników. Zostają jeszcze zielone i piaskowe. Weź zielony, jeśli chcesz. Nie możemy się wyróżniać. - Myślisz, że to się uda? - zapytała sceptycznie dziewczyna, palcami wo- dząc po tkaninie jednego z kombinezonów. Chłopak wzruszył ramionami. - Nie mamy wyboru - powiedział. - Może podszywając się pod nich, zdoła- my zwiać. Ale musimy się spieszyć. Córka szeryfa przytaknęła i zaczęła przeszukiwać wieszaki. B.C. także przy- stąpił do oględzin. Każdy strój składał się z czterech podstawowych elementów: hełmu i pleca- ka, połączonych spiralnym przewodem, jednoczęściowego kombinezonu ze sto- pami i rękawicami, miękkiej kamizelki mocowanej do plecaka oraz wysokich butów z głębokim protektorem. Karen znalazła właściwy zielony strój i B.C. pomógł jej się ubrać. Wspólnie odnajdowali mnóstwo zatrzasków, suwaków i zapięć, zafascynowani ich pomys- łowością, lecz wciąż podenerwowani, że w każdej chwili mogą zostać schwytani. Strój zapewniał pełną niezależność od warunków zewnętrznych. Dzięki zasilaniu z plecaka był ogrzewany, wentylowany, a ponadto, mimo niewielkiej wagi, kulo- odporny. Po ubraniu dziewczyny, z Bentleyem poszło już dużo sprawniej, choć naj- mniejszy ze znalezionych kombinezonów i tak był na niego o dobre dwa numery 155 za duży. Oboje skierowali się wreszcie do wyjścia, pod pachą niosąc hełmy. Już przy drzwiach B.C. przyłożył palec do ust i ostrożnie wyjrzał. Korytarz był pusty. - Lepiej już teraz włóżmy hełmy - szepnął. Karen przytaknęła i wsunęła na głowę hełm z nieprzezroczystym wizjerem. Chłopak zapiął jej suwak łączący go z resztą stroju, po czym nałożył swój. Oto- czenie zmieniło barwę na ciemnozieloną, a jedynym docierającym doń dźwię- kiem był jego własny oddech. - Nic nie widzę - usłyszał stłumiony głos dziewczyny. Gestem ręki przykazał j ej odwrócić się plecami. Na bocznej powierzchni ple- caka zauważył rządek przełączników; po chwili zastanowienia przestawił j e wszyst- kie na pozycję WŁĄCZONE. Stwierdził, że bez specjalnego wysiłku sam jest w stanie przełączyć swoje. Gdy to zrobił, kombinezon nagle ożył. - Jezu! - szepnął. Przed oczami rozjarzyło mu się czerwone światełko i wszystko wokół zaczął widzieć z idealną ostrością. Gdzieś za uszami usłyszał cichy syk, a po chwili owiało go przyjemnie ciepłe powietrze. Nad poziomem oczu pojawił się rząd wskaźni- ków, przypominający kokpit samolotu: S l S2 S3 S4 S5 S6 T l T2 T3 POMOC S7 S8 S9 T4 T5 T6 Nie widział niczego, co uruchamiałoby j e z zewnątrz kombinezonu, a opuściw- szy wzrok nie dostrzegł także manipulatora obsługiwanego j ęzykiem. Jak więc uży- wało się tego urządzenia? Ponownie przeniósł wzrok na wyświetlacz. Kombinacje liter i cyfr były czerwone, tylko słowo POMOC jaśniało na zielono. Czując się jak idiota, wypowiedział je na głos, starając się mówić najwyraźniej jak się dało: - Pomoc. Wizjer ponownie ściemniał, po czym oczom zdziwionego B.C. ukazał się zarys całego stroju w żółtym kolorze. Był to schematyczny diagram, ze strzałka- mi wskazującymi różne jego części. Z prawej strony widział również żółtą listę poleceń. Po omacku wyciągnął rękę i poklepał Karen w ramię. Nachylił się, aż poczuł, że swoim hełmem dotyka jej. - Wszystko obsługuje się głosem - powiedział głośno. - Powiedz „pomoc", a zobaczysz menu, jak w komputerach w szkole. - W porządku. S l-MIKROFON S2-DANE POZYCYJNE S3-CZUJNIKI AUDIO S4-PODCZERWIEŃ S5-SZYBKA IDENTYFIKACJA S6-ŁĄCZNOŚĆ Z CENTRALĄ S7-BATERIA S8-BIOCZUJNIKI 156 S9-WIDZENIE Tl-AKTYWACJA BRONI T2-ZASIĘG CELOWANIA T3-OBRANIE CELU T4-WYSZUKIWANIE T5-ŁĄCZNOŚĆ T6-SYTUACJA/POZYCJA - S jeden - rzekł Bentley z nadzieją, że uruchomi mikrofon i będzie w stanie normalnie porozumiewać się z towarzyszką. Menu zniknęło i obraz otoczenia znów stał się jasny i wyraźny. - Karen? - Słyszę cię! - rozległo się w jego prawym uchu. - Nie musisz krzyczeć - odpowiedział, krzywiąc się. - Mów normalnie. - A co z innymi poleceniami? - Na razie nie zajmuj się nimi. I nie będziemy ze sobą rozmawiać, kiedy wyjdziemy. Mikrofony służąpewnie do porozumiewania się ze wszystkimi z okre- ślonej odległości. - Dobrze. Naprawdę spróbujemy tak po prostu stąd wyjść? - A co innego nam zostaje? Trzymaj się blisko mnie i nic nie mów, dobrze? - Dobrze. B.C. otworzył drzwi i wyszedł na korytarz. Nadal było tu pusto i cicho. Ruszył w stronę schodów, głośno stukając butami o podłogę. Z wyjątkiem obuwia strój był zadziwiająco lekki. Plecak nie ważył więcej niż siedem, osiem kilogramów, a do nieco przyciemnionego widoku przez wizjer łatwo było się przyzwyczaić. Zeszli schodami na parter nie napotykając nikogo i przekroczyli główne drzwi wejściowe terminalu. Gdy wyszli na zewnątrz, odgłos wydawany przez system wymiany powietrza zmienił się; ale pomimo panującego chłodu temperatura w środ- ku kombinezonu pozostawała taka sama. Niewielki budynek terminalu stał w pobliżu wjazdu na lotnisko, a wyjście zeń prowadziło na utwardzony plac kilkadziesiąt metrów dalej. Z lewej B.C. za- uważył ogrodzenie z drutu kolczastego, okalające flotę niewielkich helikopterów, niemal niewidocznych pod czapami śniegu. Na placu stało sześć znacznie więk- szych maszyn, spośród których dwa to blackhawki, jak ten, który przyleciał do klubu tenisowego. Wszystkie były zakotwiczone do podłoża dla ochrony przed porywami wiatru, a pokrowce osłaniały ich delikatne mechanizmy napędowe. Za śmigłowcami widać było rząd równo zaparkowanych ciężarówek oraz kil- kanaście mniejszych pojazdów, wyglądających na najnowocześniejsze dżipy. Je- epstery, wyposażone w karabiny maszynowe, częściowo zasłaniały kolejne ogro- dzenie z drutu kolczastego, tym razem otaczające pozbawiony okien budynek oraz cały las anten, z wielkimi czaszami satelitarnymi włącznie. Strażnicy, których B.C. naliczył kilkunastu, patrolowali oba zgrupowania helikopterów oraz budynek. - Trzymaj się blisko mnie - powiedział cicho. Ruszył przed siebie świeżym śladem, który prowadził do budynku bez okien. Dwaj wartownicy stali przed wejściem, lecz Bentley nie zamierzał zbliżać się do 157 nich zanadto. Stopniowo zbaczali w stronę kępy drzew na lewo od terminalu. Tamci nie zwracali na nich uwagi i nie próbowali wywołać przez radio. Dotarłszy do drzew nie zatrzymywali się ani na chwilę, aż cedrowa ściana odgrodziła ich od strzeżonego obiektu. U podstawy niskiego, lesistego wzgórza B.C. wypatrzył budyneczek, wyglądający na dawno opuszczony. Zatrzymał się, wywołał menu POMOC i przyjrzał się dostępnym opcjom. - S dwa - powiedział. Obraz ponownie zmętniał i przed oczami w magiczny sposób wyrosła pląta- nina żółtych linii. Tworzyły one obrys budynku oraz wzgórza, a wszystkie istotne elementy miały oznaczenia. Chłopak zorientował się, że ma przed sobą trójwy- miarową map ę terenu, nałożoną na rzeczywisty j ego wygląd. Według mapy budy- neczek miał oznaczenie Secure/CM3356/*XW. Na pewno jakiś kod. Obszar bez- pośrednio za nim, w pobliżu pasa startowego, oznaczono kodem Aud4/77/ident i było na nim widać szereg żółtych punktów. Sieć czujników dźwiękowych. A więc nie da się przedostać wzdłuż ogrodzenia na koniec pasa. Wyłączył mapę i ujął Karen za rękę. - Budynek - rzekł. Przez ten hełm odczuwał klaustrofobię. Marzył, by zerwać go z głowy i ode- tchnąć świeżym powietrzem, choćby przez minutę czy dwie. Dziewczyna kiwnęła głową i skierowali się ku zniszczonemu domowi. Kiedyś zapewne mieścił się tu magazyn paliwowy; wokół rozrzucone były pordzewiałe, pięćdziesięciogalonowe beczki. Drzwi ktoś częściowo wyrwał z za- wiasów, ale przynajmniej zapewniały jakąś osłonę. B.C. jeszcze raz przywołał mapę i zlustrował wzgórze. Pojawiły się zarysy nierówności terenu oraz kilka skal- nych odkrywek, lecz ani śladu urządzeń alarmowych. Orientacja podpowiadała mu, że patrzy na północ. A więc gdzieś dalej były Farma Drake'a i Jericho Falls. Zadowolony pokiwał głową. Kilka minut odpoczynku i ruszą dalej. Odchylił skrzypiące drzwi i ostrożnie zajrzał do środka. Wnętrze było ponu- re i zaśmiecone. Wokół piętrzyły się beczki, skrzynki z niepotrzebnymi częściami samolotowymi, a na dodatek stara, zdezelowana sofa. B.C. zmagał się z suwaka- mi i zapinkami na szyi, aż ściągnął hełm. Karen poszła w jego ślady i stali tak w niskim pomieszczeniu, głęboko oddychając ostrym, mroźnym powietrzem. - Cudownie - szepnęła dziewczyna, odrzucając do tyłu włosy i przymykając oczy. - Miałam wrażenie, że lada chwila się uduszę. - Tak samo musi być w łodzi podwodnej. - Choć było zimno, Bentley czuł, jak pieką go rozgrzane policzki. - Ale lepiej przywyknijmy do tego, bo jeszcze przez pewien czas będziemy musieli tkwić w tych ubrankach. Przynajmniej dopó- ki nie dotrzemy do miasteczka. - Naprawdę myślisz, że się nam uda? B.C. wzruszył ramionami, czemu towarzyszył szelest tkaniny. - Jak na razie nieźle nam idzie, prawda? - Jasne. Córka szeryfa położyła mu rękę na ramieniu, pochyliła się i pocałowała pro- sto w usta. 158 - Nie musisz tego robić - powiedział po długiej chwili zażenowanego mil- czenia. - Wiem - odpowiedziała z filuternym uśmiechem. - Chciałam tego, głupta- sie. - Pocałowała go jeszcze raz. Tym razem lekko rozchylił usta i poczuł słodycz jej warg. - Mówiąc szczerze, wyglądasz bardzo seksy w tym stroju. Jesteś niski, ale bez wątpienia seksy. - Dziękuję - mruknął, sceptycznie unosząc brwi. - Powinniśmy już iść. - Wkładamy hełmy? - Tak. Chcę jeszcze sprawdzić tę funkcję łączności z centralą. Może uda nam się coś podsłuchać i zorientować, co się dzieje. Pomógł towarzyszce włożyć hełm, sprawdził jego mocowanie i to samo zro- bił ze swoim. - S sześć - polecił. - Centrala, tu dziewiątka. - Słucham, dziewiątka. - Mamy awarię przy video alfa. Ciągle wyskakuj ą tylko zera. - Czego wam potrzeba, dziewiątka? - Technik do kwadratu cztery, jakieś pięćdziesiąt metrów od ogrodzenia. - Za pięć minut. Sprawdzę ekrany. - Dziękuję. - Centrala? Odbiór. To pilne - Proszę o identyfikację. - Centrala, tu bezpieka. Mamy tu coś w terminalu. - Słucham, bezpieka. Uwaga, do wszystkich. - Brakuje nam dwojga więźniów. Żywa przynęta. Wygląda na to, że wydo- stali się z budynku. - Cholera. Zrozumiałem. Ogłosić alarm dla wszystkich. Jak im się to udało? - Przebili się przez ścianę. Prawdopodobnie wykradli pancerze. - Są ubrani w pancerze? - Na to wygląda. - Cholera jasna! Dobra. Pełna identyfikacja. Wyłuskajmy ich najszybciej jak się da. Wszyscy meldować, po kolei... B.C. nie czekał dłużej. Wyłączył radio i uruchomił mikrofon. - No, stało się. - Co takiego? - Wiedzą, że uciekliśmy i że mamy na sobie kombinezony. Musimy się stąd wynosić, i to szybko! Rembrandt Payne szedł powoli głównym korytarzem na parterze centrum medycznego, z rękami wciśniętymi w kieszenie białego fartucha. Potężnie zbu- dowany, siwowłosy doktor nie odrywał wzroku od podłogi, głęboko pogrążony 159 w myślach. Gdzieś dzwonił telefon, którego nie było komu odebrać, lecz natar- czywy sygnał nie docierał do niego. Niemal siedemdziesiąt pięć procent członków niedzielnej zmiany było nieobec- nych, a z tego, co wiedział, oprócz niego w budynku znajdowało się jeszcze tylko dwóch lekarzy. Ale nie miało to większego znaczenia. Personel medyczny przyda- wał się tylko wtedy, kiedy było kogo leczyć, a z wyjątkiem kilkunastu osób na od- dziale intensywnej terapii, pozostałe łóżka stały puste. Spośród dziewiętnastki pa- cjentów doktor zdiagnozował różnorodne nowotwory u piętnastu, poczynając od raka skóry, jak u Rebeki Hardy, po przypadek całkowicie wykształconego - w cią- gu zaledwie dwunastu godzin - nowotworu złośliwego ślinianek. Nie znał sposobu na uzyskanie stuprocentowej pewności, lecz Payne był głęboko przekonany, że za wszystkie te przypadki odpowiedzialna jest bakteria Redenbachera. Minął windy, pokój rekreacyjny, kafeterię i przystanął przed otwartymi drzwia- mi, prowadzącymi na oddział dziecięcy. Sandra Watchorn zmarła tego ranka; jej nerki w końcu nie wytrzymały. Jedynym pacjentem siedmiosalowego oddziału był teraz Billy Coyle - syn Luthera. Doktor zatrzymał się przy jego łóżku i przyglądał się śpiącemu chłopcu - przystojnemu, inteligentnemu i zapewne skazanemu na śmierć. W wieku szesna- stu lat był fabryką hormonów, które z kolei uaktywniały zmutowany alergen. Mówiąc prosto, męskość Billy'ego Coyle'a stanie się niemal pewną przyczyną jego śmierci. Najbardziej prawdopodobna była białaczka. Odpiął kartę pacjenta z ramy łóżka i przyjrzał się j ej pobieżnie. Już w nocy zdecydowanie wzrosła licz- ba białych krwinek i nie należało liczyć, by od tego czasu sytuacja się poprawiła. Do pracy nie stawił się żaden z laborantów, włącznie z Simmsem, więc nie można było tego nawet sprawdzić, ale inne symptomy pozwalały już na postawienie dia- gnozy obarczonej małym prawdopodobieństwem błędu. Chłopiec miał bez przer- wy podwyższoną temperaturę, w miejscu wbicia igły od kroplówki powstał ciem- ny siniec, a ponadto zauważono wyraźnie powiększoną śledzionę. Wkrótce poja- wi się owrzodzenie jamy ustnej i zapalenie płuc. W typowym przebiegu białaczka ujawniała się po upływie miesięcy, a może i lat. U Bill'yego była to kwestia zale- dwie godzin. Doktor odwiesił kartę i po woli wyszedł z dużej, jasno pomalowanej sali. Przy- padki podobne do tego pojawiły się już w całym miasteczku i nie był w stanie nic na to poradzić. Przystanął, oparł się o ścianę korytarza i zamknął oczy. Zmęcze- nie coraz bardziej dawało mu się we znaki. Jeśli wkrótce nie odpocznie, stanie się zupełnie bezużyteczny, a jeżeli Jack Slater i Hawke mówili poważnie o naślado- waniu Bowie i Crocketta z Alamo, jego pomoc okaże się niezbędna. Odkleił się od ściany i przeszedł do laboratorium. Wcisnął się do niewielkie- go, wąskiego pokoju i opadł na stołek. To był koszmar. Okropny koszmar, które- go nie można przerwać budząc się. Z pobieżnych wyliczeń wynikało, że ponad czterdzieści procent mieszkańców Jericho Falls zostanie zarażonych zmutowaną bakteriąi nijak nie da się temu zapobiec. Dwa tysiące ludzi umrze przez kierowcę o nazwisku Redenbacher, który wybrał sobie ich mieścinę na miej sce śmiertelne- go ataku serca. 160 Rembrandt Payne uniósł potężną głowę i kilkakrotnie nią potrząsnął, starając się pozbyć zmęczenia. W tym tragicznym ciągu zdarzeń od święta Halloween zupełnie zapomniał o Arniem Redenbacherze. Teraz, gdy garbił się na zbyt nis- kim stołku, przyszło mu do głowy, że trasa przejazdu wcale nie musiała być przy- padkowa. Jack Slater już dawno zwrócił na to uwagę. Co furgonetka robiła na Old River Road tak późno wieczorem? Dokąd jechała? Autostrada 115 A wiodła do granicy New Hampshire i Yermont, ale nie był to żaden argument, bo istniały znacznie wygodniejsze drogi. A Old River Road da- wało się dojechać tylko do Jericho Falls i jeśli Redenbacher nie zbłądził, to zmie- rzał właśnie tutaj. Ale przecież to absurdalny wniosek, bo po co w Jericho Falls furgonetka ze śmiertelnym ładunkiem? Doktor spróbował popatrzeć na fakty z innego punktu widzenia, szeregując zdarzenia z iście naukową precyzją. Zakładając, że bakteria została wytworzona w jednym z nowych, prywatnych laboratoriów usytuowanych wokół University of New Hampshire, w jakim celu miałaby zostać przetransportowana do Jericho Falls? Nie było tu żadnych laboratoriów, żadnych nowych firm biotechnologicz- nych, nic takiego. Fakty dowodziły, że bakteria została stworzona do celów woj- skowych, a z tego, co Payne wiedział, wskazywało to jednoznacznie na Fort De- trick w Maryland. I nagle dotarło to do niego. Dłonią uderzył w blat kontuaru laboratoryjnego i uśmiechnął się pod nosem. Musiał sprawdzić mapę stanu, by uzyskać pewność, ale jeśli pamięć go nie zawodziła, Jericho Falls dysponowało lotniskiem położo- nym najbliżej Portland. Jeśli bakteria była wytworzona w taj emnicy - a to niemal pewne - nie można było regularnie korzystać z lotniska w Portland, lecz nikt nie zwróciłby uwagi na regularne, cotygodniowe, a może comiesięczne wysyłki z ich miasteczka. Z Portland do Jericho furgonetką, późnym wieczorem, a dalej nie rzu- cający się w oczy lot do Maryland. - Luther - szepnął. To musiał być burmistrz. Coyle Air Transport była jedyną linią latającą z te- go lotniska. C.A.T i AirMedic wyremontowały stary pas startowy wkrótce po uru- chomieniu centrum medycznego. Stary mężczyzna zapatrzył się w dal. Wszystko idealnie do siebie pasowało. Senator Barrett O'Neill był bezpośrednio odpowiedzialny za zlokalizowanie cen- trum medycznego w Jericho Falls, a swoje stanowisko zdobył za pieniądze Lu- thera Coyle'a. O'Neill musiał także wiedzieć o tych wysyłkach z Portland i to on zaproponował Coyle Air Transport jako przewoźnika do Maryland. Stary, dobry sposób prowadzenia polityki: ręka rękę myje, a mydłem jest tu czysta gotówka. A więc Luther wiedział od początku. Znał potencjalne niebezpieczeństwo, jakie stanowiły przesyłane ładunki, wiedział, co zdarzy się w przypadku kłopo- tów, i przystał na to. Payne zamyślony pokiwał głową. Co gorsze, to właśnie Coy- le zapewne powiadomił władze o wypadku furgonetki. Naraził miasteczko na nie- bezpieczeństwo, a później zachował się jak Judasz. Wstał, nie zauważając przewracającego się stołka. Nagle przed oczami stanął mu okropny obraz skóry Rebeki Hardy. Z twarzą wykrzywioną wściekłym gry- 161 11 - Skazani na zagładę masem wypadł z laboratorium i niemal biegiem puścił się korytarzem w stronę głównego wyj ścia. W j ego umyśle kołatała się tylko j edna myśl, przypominaj ąca rozżarzony węgiel: Luther Coyle zapłaci za to, co zrobił. O czternastej śnieżyca szalała nad Jericho Falls i nic nie wskazywało na to, że w najbliższym czasie ucichnie. Spośród siedemdziesięciu ośmiu osób, które jako ochotnicy zgłosiły się do Stark Hali, trzydzieści zostało skierowanych przez Jacka Slatera do ewakuacji jak największej liczby ludzi z okolic Stripu i Airport Road. Kilkunastu innych mężczyzn otrzymało zadanie zablokowania Stripu po- jazdami, a sześciu wzięło skutery śnieżne i udało się do punktu obserwacyjnego na Farmie Drake'a. Po wizycie na placu budowy Coyle Construction Company w północno-zachodnim krańcu miasta, Wróbel i czterech innych ludzi zdobyli detonatory, lonty i cztery kilogramy najwyższej jakości materiałów wybucho- wych DuPonta. Pozostali ochotnicy zostali odesłani w okolice mostów Fourth Chute i Mili. Oba przerzucone przez Jericho River mosty zostały zaminowane dynamitem, a przewody detonatorów przeciągnięto do posterunków obserwacyjnych przy Gowan Street i Whitehill Street. Max Korman - emerytowany telegrafista z New Hampshire Telephone - zajął się ustanowieniem bezpośredniego połączenia po- sterunków z dzwonnicą Stark Hali. Gdyby w pobliżu któregoś z mostów wykryto aktywność przeciwnika, oba miały zostać zniszczone. Jenny Hale, działając zgodnie z rozkazem Jacka, z pomocą kilkunastu kobiet zamieniała salę gimnastyczną i klasy szkoły średniej na schrony. Gromadziły tam żywność, pościel i inne dobra zabra- ne ze sklepów przy Placu Komunalnym i Main Street. Nieprzerwany strumień ludzi, czujących się na tyle dobrze, by przedrzeć się przez śnieżne zaspy, napływał do szkoły. Jednocześnie współpracownice Jenny przy użyciu pługu z napędem na cztery koła oczyszczały drogę wzdłuż Sherbour- ne Street do North Road. Gdyby sytuacja uległa zaognieniu, Slater zaplanował ewakuację jak największej liczby ludzi z miasteczka starą drogą w góry. Nie był to jakiś genialny plan, ale niczego innego nie dało się wymyślić w obecnej sytu- acji. Jericho Falls nie było zabezpieczone przed atakiem, ale przynajmniej można liczyć, że zawczasu zostaną o nim uprzedzeni. Sapiąc z wysiłku, Jack Slater i Wróbel Hawke ciągnęli ciężką łódź gumową po brzegu w pobliżu Mili Bridge. Obaj mieli na sobie srebrzyste stroje śnieżne, wypożyczone ze sklepu Guadeta, i na tle śniegu wyglądali jak duchy. Wróbel miał przewieszoną przez plecy potężną strzelbę remingtona, a szeryf zabrał sztucer kaliber dwadzieścia dwa oraz pistolet browning kaliber czterdzieści pięć. Wresz- cie zdołali ściągnąć łódź na skraj wody. Zmęczyli się przy tym tak, że przy każ- dym oddechu w powietrze ulatywały obłoki pary. - Ciągle nie rozumiem, czego starasz się dowieść - wysapał Hawke. Jego wąsy i broda pokryły się białym szronem. 162 - Przecież nie musisz ze mną płynąć - odpowiedział Slater, poprawiając ka- burę u pasa. Ciemna woda u ich stóp wyglądała jak grzbiet jakiegoś gigantyczne- go węża. - Świetnie poradzę sobie sam. - Bzdura. Cały ten pomysł jest wyssany z palca. - Karen to nie twoja córka. - Naprawdę uważasz, że wyciągniesz ją stamtąd? - Spróbuję. - Oni mają radary, całe tony nowoczesnej broni i Bóg wie co jeszcze. Nie wspomnę już o przewadze liczebnej. To samobójstwo. - Nie chcę już o tym mówić. Ten skurwysyn porwał mi córkę, a ja zamie- rzam j ą odbić. - Jasne. Albo zginąć. - Być może. - Jezu! -jęknął hipis. - Zaraz wygłosisz mowę o tym, że musisz zrobić to, co musisz. Ostatnią taką słyszałem w Wietnamie. Zrezygnowany pokręcił głową. Jack odwrócił się w jego stronę. - Nie jestem zupełnym wariatem, Wróbel. I nie zamierzam popełnić samo- bójstwa. Chcę przyjrzeć się ich bazie. Jeśli uznam, że istnieje jakaś szansa, spró- buj ę. Jeżeli nie, wycofam się. Ten gówniany pułkownik ma mnie w garści i świet- nie o tym wie. Na każdą decyzję, którą teraz podejmę, będzie miał wpływ fakt, że on ma Karen i B.C. Binghama. Jak dotąd to Wright i jego ludzie ustalają zasady gry, a my biernie się im podporządkowujemy. Czas, żebyśmy przeszli do kontr- ofensywy. Jeśli nie zgadzasz się ze mną, to trudno. Jest mnóstwo rzeczy, którymi możesz zająć się w miasteczku. Wybieraj. - Jak długo, według ciebie, potrwa dotarcie na lotnisko w tej gumowej łaj- bie? - zapytał Hawke. Szeryf odgarnął śnieg z oczu i uśmiechnął się do towarzysza. - Według mapy to cztery kilometry. Przy takiej pogodzie prąd jest bardzo ostry. Dziesięć, może piętnaście minut. Wystarczy tylko sterować łodzią. - A co z powrotem? - Nie jestem pewien. To zależy od tego, co się wydarzy. Przywiążemy łódź do drzewa i za j ej pomocąprzedostaniemy się na drugi brzeg. Jeśli uda się nam dotrzeć do starej linii kolejowej, pójdziemy wzdłuż niej wokół Quarry Hill i wrócimy tu. Potrwa to może godzinę. Właśnie dlatego wziąłem ze sobą narty. - Ruchem głowy wskazał cztery pary biegówek z butami i kijkami, leżące na dnie łodzi. - Módlmy się więc, żeby śnieg nie przestał padać - mruknął Wróbel, patrząc w stalowoszare niebo. - Jeżeli widoczność poprawi się na tyle, żeby mogli sko- rzystać ze śmigłowców, będziemy jak kaczki na polowaniu. - To ryzyko, które musimy podjąć. - Policjant pochylił się, chwycił jedną z lin przywiązanych do boku łodzi i zaczął ciągnąć ją na wodę. - Płyniesz? - Tak, płynę... - westchnął były pilot, pomagając towarzyszowi. - Ale nie pytaj dlaczego. Rozdział piętnasty Godzina czternasta piętnaście K aren i Bentleyowi obciążonym kombinezonami z pełnym wyposażeniem, nie- mal godzinę zajęło przedarcie się przez gęste zarośla i dotarcie do starej linii kolejowej, mijającej Farmę Drake'a w odległości niecałego kilometra. Śnieg, miotany silnymi podmuchami wiatru od strony gór, uformował się w zaspy, miejscami sięgające nawet pasa. Gdy wreszcie ujrzeli most, byli zupełnie wy- czerpani. Schronieni za obsypanym śniegiem pniem zwalonego drzewa, obserwowali położony w odległości niecałych stu metrów zardzewiały most. Jego druga strona była już niewidoczna, ale jak na dłoni widzieli pierwsze przęsła. Wyglądało na to, że przejście nie jest obstawione. - Nie ma żadnych strażników? - zapytała Karen, skulona obok towarzysza. - Chyba nie - odpowiedział Bentley. - Poczekaj. Wywołał funkcj ę widzenia w podczerwieni i bladozielony widok zmienił barwę na krwistoczerwony. Kurtyna śniegu zniknęła, a po drugiej stronie mostu zoba- czył wyraźnie jasną plamę. Komputer znajdujący się w plecaku bez trudu wy- chwycił wyższą od otoczenia temperaturę ludzkiego ciała. Plama poruszyła się, kierując na zachód, zatrzymała i zawróciła na wschód. - Cholera. - Co? - Po drugiej stronie mostu jest wartownik, spacerujący tam i z powrotem. Wypatrzy nas, kiedy tylko wyjdziemy na otwartą przestrzeń. Jeśli ja widzę go w podczerwieni, i on namierzy nas w ten sam sposób. - No to co zrobimy? - Nie wiem. Daj mi pomyśleć. Między skrajem lasu a mostem było niespełna dwadzieścia metrów otwar- tej przestrzeni, a dalej nasyp z torami kolejowymi. Można było przekraść się tym zagłębieniem, które skrywało ich przed wzrokiem obserwatora z drugiego 164 brzegu. Ale pozostawało jeszcze do pokonania sto metrów torów, na których nie było jak się ukryć. Nawet bez korzystania z podczerwieni, strażnik zobaczyłby ich bez trudu. - Może wrócimy tą samą drogą, którą tu przyszliśmy? - zaproponowała dziewczyna. - Przez las i zarośla moglibyśmy przedostać się na Farmę Drake'a. - Nie ma mowy - odpowiedział B.C., nie odrywając wzroku od stalowej kon- strukcji. - Już tego próbowaliśmy. Śnieg jest zbyt głęboki. Jeśli nie przedostanie- my się przez most na Old Mili Road, w końcu wytropią nas i dopadną. - Więc może kładką? - Jaką kładką? - Nigdy nie skakałeś w lecie z mostu? - Nie. Tata mi nie pozwalał, szczególnie po tym, jak Mark Pender rozciął sobie poważnie głowę. - Robiliśmy to razem z Billym. Ostatniego lata. Pod torami jest kładka. Można się na nią dostać z obu stron po drabinie przymocowanej do betonu. - Biegnie pod całym mostem? - Tak. Chłopak popatrzył na dolną część konstrukcji. Wreszcie dojrzał wąską ścież- kę, skrytą w cieniu mostu. - Gdzie się nią wyjdzie? - Na filar po drugiej stronie. Wystarczy przejść po jeszcze jednej drabince i już jest się na drugim brzegu. Rosną tam gęste krzaki, gdzie z Billym... -urwała. - W porządku - mruknął Bentley, nie chcąc słyszeć dalszego ciągu. - Spró- bujemy. Kiedy znajdziemy się po tamtej stronie, pójdziemy brzegiem rzeki, aż znajdziemy się poza zasięgiem strażnika. - Świetnie. Chodźmy. - Jeszcze nie. - Sięgnął do jej plecaka. - Wyłączę wszystkie systemy - wy- jaśnił. - Poczekamy, aż zacznie się nam robić zimno. Nie będziemy mogli ze sobą rozmawiać, ale jeśli wytracimy wystarczająco dużo ciepła, wartownik będzie miał problemy z wykryciem nas. Gdy będziemy wystarczająco daleko, włączymy kom- binezony i ogrzejemy się. - Dobrze - zgodziła się Karen. - Pięć minut, a później ruszamy - poinformował chłopak. Wyłączył rząd przełączników na jej plecaku, a później na swoim. Odcięci od siebie czekali, czując, jak temperatura w kombinezonie stopniowo spada. Karen wahała się tylko chwilę, zanim przytuliła się do B.C., żałując, że gruby strój nie pozwala na bliższy kontakt. Starała się nie myśleć o ostatnich wydarzeniach, koncentrując się na dotyku ramienia chłopca. Jednocześnie jakaś część jej umysłu zadziwiła się tempem zmian, jakie nastąpiły w tak krótkim czasie. Niecałe czterdzieści osiem godzin temu była nastolatką w aparacie na zęby, zwią- zaną z Billym Coyle' em i marzącą tylko o tym, by wyrwać się z zapyziałego Jericho Falls. B.C. Bingham wydawał sięjej przemądrzałym czubkiem w okularach, a ojciec mało interesującym facetem wykonującym głupią pracę, której zawsze się wstydziła. 165 Życie w Jericho Falls było okropne, seks stanowił jedyną rozrywkę, a przyszłość ry- sowała siew ciemnych barwach. I nagle wszystko wokoło przewróciło się do góry nogami. Billy okazał się nieczułym gnojkiem, B.C. przemienił się w jej oczach w bohatera, a stare, nudne Jericho Falls stało się śmiertelną pułapką. Czterdzieści osiem godzin, a ona ma- rzyła tylko o znalezieniu się we własnym łóżku i głosie ojca, który każe jej wsta- wać, bo inaczej spóźni się do szkoły. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz, gdy patrzyła w nieustannie padający śnieg i zastanawiała się, czy kiedykolwiek będzie jej dane jeszcze tego zaznać. Bentley trącił ją w ramię i wstał. Temperatura wewnątrz kombinezonów spa- dła już na tyle, że mogli ruszać. Z trudem stawiając kroki, Karen podążała za chłopakiem z opuszczoną głową. Szli po odkrytym terenie między lasem a szarą konstrukcją mostu. Pokonali ten dystans w ciągu pół minuty, lecz gdy dopadli potężnego betonowego przęsła, z trudem łapali oddech. Wyłączenie systemów kombinezonu sprawiało, że z wysiłkiem wciągali powietrze przez wentylatory. Karen wiedziała, że jeśli będą musieli biec, błyskawicznie zabraknie jej tchu. B.C. ruszył przed siebie wzdłuż konstrukcji, aż znaleźli się na betonowym występie, niemal bezpośrednio nad ciemną wodą. Do brzegu przęsła był niecały metr, a przej ście dodatkowo ograniczał nawiany tu śnieg. Karen popatrzyła w dół, na wodę huczącą dziesięć metrów pod nimi, po czym wycofała się i przywarła do betonowej konstrukcji. To, co wydawało się takie łatwe z Billym, teraz było ist- nym koszmarem. Chłopak pociągnął ją za rękaw, a ona skinęła głową, zapatrzona gdzieś przed siebie. Powoli ruszyła wąską półką, obiema dłońmi przyklejona do betonowej ściany. Kilka chwil później zatrzymali się; zobaczyła przed sobą koniec zardze- wiałej drabinki. Popatrzyła w górę i z trudem przełknęła ślinę. Sprawy przybiera- ły coraz gorszy obrót. Kładka znajdowała się dobrych kilkanaście metrów nad nimi, niemal zagubiona w plątaninie stali. B. C. minął drabinę, ujął Karen za rękę, położył j ą na szczeblu, a jednocze- śnie kciukiem wskazał w górę. Chciał, żeby szła pierwsza. Przytaknęła, zadowo- lona, że wizjer ukrywa j ej twarz. Gdyby towarzysz wiedział, jak bardzo jest prze- rażona, na pewno zostawiłby jaru samą. Po wyłączeniu ogrzewania śnieg nie topił się już na przyłbicy, więc wytarła ją rękawicą, by zapewnić sobie lepszy widok. Wreszcie zaczęła się powoli wspinać. Wydawało się jej, że droga w górę trwa całą wieczność, ale w rzeczywistości po trzech minutach dotarła na górnąplatformę. Przed nią wąska kładka nikła gdzieś w oddali, za ścianą śniegu. Po obu stronach mostku były przymocowane pój edyn- cze barierki, a podłogę wykonano ze stalowej kratownicy. Niewiele ją dzieli od napawającej przerażeniem rzeki pod spodem. Mocno przygryzła wargę, aż po- czuła słony smak krwi. Wystarczy j eden źle postawiony krok, żeby spaść; w kom- binezonie nie miała szans na wydostanie się na brzeg. Na platformę wyszedł B.C. i dziewczyna odsunęła się, by zrobić mu miejsce, obiema rękami kurczowo trzymając się barierki. Chłopak długą chwilę przyglądał się czekającej ich trasie i wreszcie usatysfakcjonowany pokiwał głową. Położył 166 dłoń na ramieniu Karen i ścisnął je mocno. Gdzieś znalazł metrowy odcinek rurki, który trzymał teraz w wolnej ręce. Wskazał rurką przeciwległy brzeg i lekko, za- chęcająco pchnął towarzyszkę. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów zaczęła się modlić, bezgłośnie poruszając ustami. Opuściwszy centrum medyczne, Rembrandt Payne natychmiast zorientował się, że „kombi od chabaniny" na nic mu się nie przyda. Postanowił więc przejść sześć przecznic do domu Luthera Coyle'a na końcu Pineglade Drive. Naciągnął grubą czapę na uszy, skulił się i ruszył przez parking. Na ulicach było zupełnie pusto. Po pięciu minutach doktor uświadomił sobie, że zrobił głupstwo i naraził się na poważne niebezpieczeństwo. Był stary, prowa- dził siedzący tryb życia i miał nadwagę, więc podczas tej wymagającej ogromne- go wysiłku drogi poddawał swoje serce ekstremalnemu obciążeniu. Niemal rów- nie niebezpieczne byłoby pośliznięcie się i upadek. W taką pogodę byle skręce- nie kostki mogło okazać się tragiczne w skutkach. Dotarłszy na szczyt ulicy prowadzącej do centrum, Payne zatrzymał się dla zaczerpnięcia oddechu i obej- rzał przez ramię. Przebył zaledwie dwieście metrów, które kompletnie go wyczer- pały, a już centrum zniknęło mu z oczu. Z zawziętością zacisnął zęby i pomimo przenikającego do szpiku kości zimna ruszył dalej. Gdy skręcił w Pineglade Drive, śnieżyca wzmogła się jeszcze. Ostre igiełki tak kłuły w twarz, że doktor przymknął powieki niemal zupełnie; szedł coraz bar- dziej się zataczając, serce waliło mu w piersiach niczym młot, a oddech stał się krótki i świszczący. Kiedy stanął przed wielką kolonialną rezydencją ustawioną plecami do zbo- cza, wiedział, że jeśli pójdzie do piekła, znajdzie tam nie kończącą się drogę zasypaną śniegiem. Zatrzymał się przy bliźniaczych ceglanych kolumnach i pod- niósł wzrok na okazałą, dwupiętrową budowlę. Carol - żona Luthera - nie żyła już od kilku lat, więc mieszkali tu tylko ojciec z synem jedynakiem. Teraz Billy był w centrum medycznym, bliski śmierci, a dom pewnie wkrótce zamieni się w mauzoleum Luthera. Już tylko siłą woli doktor ruszył przed siebie i wreszcie stanął przed wysokimi białymi drzwiami. Obok nich tkwił dzwonek elektryczny, lecz Payne zdecydował się skorzystać z ciężkiej mosiężnej kołatki w kształcie lwiej głowy, z całej siły waląc nią o grubą płytę. Wsparty o framugę, sięgnął do kieszeni po zapalniczkę, którą porwał z dyżurki. Jeśli Luthera nie będzie w domu, spali to gmaszysko do fundamentów. Ponownie zastukał do drzwi; po chwili uchy- liły się i wyjrzał przez nie burmistrz. - Doktorze Payne, na Boga, co tu robisz? Miał na sobie ciemnozielony dres, a w ręku trzymał puszkę dietetycznej coli. - Chciałem się z tobą spotkać - odpowiedział starszy z mężczyzn. Zdecydowanym ruchem wszedł do środka, mijając zaskoczonego Coyle'a. Ten zamknął drzwi, odcinając się od szalejącej na dworze zamieci. Doktor zdjął grubą szubę i czapkę, rzucił je na fotel stojący w foyer i rozejrzał się gorejącym wściekłością wzrokiem. Wystawnie urządzony hol miał podłogę z czerwonego 167 kamienia, meble z katalogu Ethana Allena, a oświetlał go ogromny żyrandol przy- pominający stalaktyt zwisający ze stiukowego sufitu. Według Luthera to właśnie miało oznaczać dobry gust. - Może drinka? - zaproponował gospodarz. - Wyglądasz na zmarzniętego, doktorze. - Szkocką - rzucił Payne. Coyle poprowadził go przez podwójne drzwi do pokaźnych rozmiarów gabi- netu. Posadził gościa w skórzanym, wysokim fotelu przed mahoniowym biurkiem i podszedł do barku. Doktor rozejrzał się w tym czasie po pokoju. Trzy spośród czterech ścian były zastawione regałami z książkami, w więk- szości oprawnymi w skórę. Ułożono je kolorami grzbietów i sprawiały wrażenie, jakby zostały kupione od dekoratora na metry. Gruby, wełniany dywan w butelkowym kolorze pasował do ciemnego sufitu; całe wnętrze emanowało męskością i siłą. W takim właśnie miejscu można by sobie wyobrazić emerytowanego sędziego spisującego swoje wspomnienia. Luther wręczył Payne'owi ciężką szklaneczkę z bursztynowym płynem, po czym obszedł biurko, zasiadł w głębokim fotelu z brązowej skóry i postawił puszkę napoju na idealnie wypolerowanym blacie. - Chciałeś ze mną rozmawiać? Nawet w dresie Coyle sprawiał wrażenie wyjątkowo inteligentnego człowie- ka. Payne niespokojnie poprawił się w fotelu. Nie, to nie była inteligencja, a prze- biegłość. Burmistrz był starzejącym się, siwowłosym lisem, obdarzonym instynk- tem przetrwania. - Zgadza się. - Dlaczego nie zatelefonowałeś? - Chciałem odbyć tę rozmowę osobiście, żeby widzieć twoją minę. - Napił się i skrzywił, czując jak alkohol piecze w przełyku i momentalnie rozgrzewa żo- łądek. - To brzmi dość groźnie - stwierdził Luther, uśmiechając się lekko i odchy- lając w fotelu. - A nie powinno. Nic ci przecież nie mogę zrobić. - A dlaczego w ogóle miałbyś tego chcieć? - Bo doskonale wiesz, co się tu dzieje. Wiedziałeś od samego początku. - O czym ty mówisz, doktorze? - O furgonetce. Chorobie. O trupach. Wydano już wyrok śmierci na całe Je- richo Falls, i to ty jesteś za to odpowiedzialny. - Nie mam najmniejszego pojęcia, o co ci chodzi. - Podpisałeś umowę na transport tego, co znajdowało się w furgonetce, praw- da? Jak długo to gówno przechodziło przez moje miasteczko? Od jak dawna ry- zykowałeś życiem wszystkich mieszkańców? - Twoje miasteczko, doktorze? Kiedy to zostałeś wybrany burmistrzem? - Rysy twarzy Coyle'a zaostrzyły się, a niebieskie oczy stały się zimne jak śnieg na zewnątrz. - Mnie zależy na ludziach. Ty nie możesz tego powiedzieć o sobie. 168 Luther wyprostował się w fotelu; palcami wodził po puszce stojącej na biur- ku. Wreszcie pokręcił głową. - Zadziwiasz mnie, doktorze. Nigdy bym nie pomyślał, że ktoś w twoim wieku może się jeszcze czegoś nauczyć. - Wiem, co jest dobre, a co złe. Tyle zdołałem się nauczyć. - A co z praktyczneścią? Co powiesz na to, staruszku? To miasteczko umie- rało, a ja przywróciłem je do życia. Ty zawsze tylko przeszkadzałeś w jego roz- woju. - Wygląda na to, że ten rozwój trzeba było okupić straszną ceną. Zapewne przypłacisz go śmiercią swój ego syna. - Z Billym wszystko będzie dobrze. - Kto ci tak powiedział? - odpowiedział wzburzony Payne. Odstawił na biurko nie dopitego drinka. - Ten pułkownik Wright, o którym słyszałem? Bardzo za- bawne, Luther. Jesteś gotowy wierzyć słowom człowieka, który zajmuje się bro- nią bakteriologiczną? - Nie wiesz co wygadujesz, doktorze. - Pewnie nie wiem wszystkiego. Ale to, co ustaliłem, w zupełności wystar- czy. Substancja z furgonetki to bakteria mutująca w krwiobiegu nosiciela. Prze- mienia się w śmiertelnie groźny alergen, wywołujący nowotwory wszelkiego możliwego rodzaju. Jak dotąd nie zidentyfikowałem uaktywniającego ją czynni- ka, ale stwierdziłem, że atakuje każdego, w czyim organizmie znajduje się wy- starczająco wysoki poziom testosteronu lub estrogenu. - Ja zaliczam się przecież do tej kategorii - odparł burmistrz. - A czuję się świetnie. - Uśmiechnął się. - Właśnie ostatnie pół godziny spędziłem trenując. - Zastanawiałem się nad tym. Pewnie twój pułkownik zapewnił cię, że ist- nieje antidotum na bakterię. - Zostanie zastosowane po ewakuacji. - W takim razie po co w ogóle przeprowadzać ewakuację? Przecież można by zaszczepić wszystkich na miejscu. - Nie wtrącam się w kwestie bezpieczeństwa. Z pewnością i ty nie masz o tym zielonego pojęcia. Cała ta procedura odbywa się za aprobatą biura gubernatora. - Gówno prawda. Całaoperacjajestprowadzonazawiedząi zgodąsenatora Barretta O'Neilla, twoją i przełożonych tego pułkownika. To spisek, przy którym afera Watergate przypomina dziecięcą igraszkę. - Zaczynasz zabawę ze zbyt dużymi chłopcami, doktorze - odpowiedział Coyle niebezpiecznie miękkim tonem. - Powtarzam ci, że nie jesteś w stanie po- jąć całości zagadnienia. - Ja jestem już stary i nie zachoruję. Ale ty znalazłeś się w poważnych kło- potach, bo nie istnieje żadna szczepionka. Jak dotąd jedynymi ludźmi odpornymi na chorobę są cukrzycy, kobiety w ciąży oraz Bodo Bimms. - Ja nie jestem w ciąży, nie mam cukrzycy ani nie jestem kretynem, doktorze. - Zgadza się. Ale założę się, że od samego początku robili ci jakieś zastrzy- ki, prawda? - Być może. 169 - To pewnie gonadotropina - wyjaśnił Payne. - Hormon występujący w du- żych ilościach u ciężarnych. Pozwala na zlikwidowanie objawów choroby, ale w końcu ona i tak cię dopadnie. To tylko odroczenie wyroku, Luther, bez względu na to, co ci wmawiają. - Blefujesz, doktorze. - Doprawdy? Przecież nie j esteś kobietą w ciąży. Biorąc pod uwagę kontakt z synem i innymi zainfekowanymi, nie ma wątpliwości, że bakteria już od dawna znajduje się w twoim organizmie. W końcu rozmnoży się na tyle, by zneutralizo- wać wpływ gonadotropiny. Umrzesz, Luther, podobnie jak mnóstwo mieszkań- ców tego miasteczka, i mówiąc szczerze poinformowanie cię o tym sprawia mi ogromną przyj emność. - Dlaczego jest tak, że słaby zawsze nienawidzi potężniejszego od siebie? - odrzekł burmistrz, wyraźnie nieporuszony ostrzeżeniem. - Większą część doros- łego życia spędziłem starając się zamienić Jericho Falls w kwitnącą, pełną życia społeczność, a w tym czasie ty i tobie podobni nie robiliście nic poza torpedowa- niem moich wysiłków. Jesteś jak skowyczący pies. Jak żywa skamielina. Postęp, rozwój, sukces... wszystko to wymaga ryzyka. Ja nigdy się go nie obawiałem. - Szczególnie jeśli ryzykowałeś życiem innych ludzi-odparował Payne. -Ale tym razem dotknie to i ciebie. Tym razem zaryzykowałeś własną głową i nie udało ci się. Kiedy powiem Jackowi Slaterowi i innym o twoim udziale, pewnie będą chcieli cię zlinczować. A jeśli oni cię nie zabijąani nie zrobi tego bakteria, to zawsze jesz- cze możesz liczyć na pułkownika Wrighta. To noc długich noży, Luther. Nie zosta- nie żaden świadek tego, co się tu wydarzyło i wydarzy. - Doktor ciężko wstał, wy- ciągnął rękę po szklaneczkę i połknął jej zawartość. - Dziękuję za drinka. Coyle sięgnął do szuflady w biurku i wysunął ją. - Może masz rację - powiedział kiwając głową. Wyjął ciężki, ciemny pisto- let, odciągnął bezpiecznik i wymierzył w pierś Rembrandta Payne'a. - Może rze- czywiście nie powinno być żadnych świadków. - Wolnąrękąpodniósł słuchawkę telefonu. - Siadaj, doktorze. Powinieneś jeszcze trochę odpocząć, zanim wyjdziesz na ten ziąb. - Dobra, co teraz? - zapytał Wróbel, słabo widoczny na tle zaśnieżonego skraju lasu. Biały puch wciąż padał, ale wiatr przycichł nieco, a stalowe niebo rozjaśniło się. Obok niego Jack Slater przyglądał się przez lornetkę wysokiemu ogrodzeniu po drugiej stronie Airport Road. - Zorientujemy się mniej więcej, jak chodzą wartownicy, a potem ruszamy - odpowiedział szeryf szeptem. Dobili łodzią do porośniętego drzewami brzegu na wysokości lotniska, wy- ciągnęli ją, po czym przekradli się na skraj drogi. Podróż w dół rzeki była dość łatwa, lecz mieli świadomość, że powrotna droga sprawi im znacznie więcej kło- potów. - Między strażnikami jest mniej więcej trzyminutowa przerwa - zauważył Hawke. - Widoczność zaczyna się poprawiać. Nie będziemy mieli dużo czasu. 170 - Właśnie tego się obawiam. Trzydzieści sekund na dotarcie do ogrodzenia, minuta na przecięcie go nożycami i dostanie się na drugą stronę. I jeszcze czter- dzieści pięć sekund, żeby schować się za najbliższy helikopter. To daje czterdzie- stopięciosekundowy margines. - A jeśli ogrodzenie jest pod napięciem? - Nie jest - odparł zdecydowanie policjant. - Nie widzę izolatorów. - A miny, pułapki? Pamiętasz tego jumping jack flasha, na którego się natk- nąłem? - Sprawdzimy to już na miejscu. - Slater poprawił ostrość obrazu. - Jest pierwszy strażnik. Drugi zjawi się za piętnaście, dwadzieścia sekund. Przygo- tuj się. - Jestem gotowy. I marznę. Drugi żołnierz w czerwonym kombinezonie pojawił się w zasięgu ich wzro- ku, po czym zniknął za śnieżną kurtyną. Bez słowa poderwali się z ziemi i puścili biegiem, chcąc jak najszybciej opuścić otwartą przestrzeń między lasem a ogro- dzeniem. Jack objął prowadzenie, jednocześnie przygotowując nożyce do drutu, a w myślach odliczając upływający czas. Ogrodzenia dopadli w dwudziestej piątej sekundzie. Natychmiast padli w śnieg. Wiatr usypał przy płocie wysoką na metr zaspę, która dawała im dodat- kową osłonę przed wzrokiem wartowników. Jack działał najszybciej jak się dało, zziębniętymi rękami tnąc drut za drutem, podczas gdy Wróbel rozchylał tworzące się przejście. - Minuta pięć - szepnął ochrypłym głosem hipis. - Wystarczy. W stosunku do założeń mieli dwadzieścia sekund rezerwy. Slater rzucił noży- ce w śnieg i przeczołgał się przez dziurę. Wróbel podążył za nim, po czym pos- piesznie ułożył siatkę tak, by zamaskować przejście. Kiedy skończył, szeryf był już w połowie drogi. Były pilot podążył za nim skulony, ze strzelbą gotową do strzału i sercem walącym w piersiach. Dogonił Jacka, skrytego za kabiną pierw- szego śmigłowca w rzędzie. Czekali tak wstrzymując oddechy, wpatrzeni w nie- mal niewidoczną dziurę w ogrodzeniu. Pół minuty później pierwszy z wartowni- ków pojawił się w zasięgu ich wzroku. Chwilę później drugi. Na szczęście żaden z nich nie zauważył przejścia. - Udało się - szepnął Wróbel, z ulgą wypuszczając powietrze. - Na razie. Przecież mogą spostrzec dziurę przy następnej rundzie. - Zawsze j esteś takim pesymistą? - To przyzwyczajenie zawodowe - odparł Slater. Ostrożnie wyjrzał zza osłoniętego śmigłowca. Budynek terminalu stał osiem- dziesiąt metrów na zachód, a obok niego zaparkowano szereg ciężarówek, o któ- rych wspominał towarzysz. Centrum dowodzenia, złożone z przyciągniętych przez nie naczep, powinno znajdować się na tyłach terminalu, otoczone kolejnym ogro- dzeniem. - Wiem, że wszystko masz już zaplanowane, ale może wysłuchasz mojego pomysłu? - Mianowicie? 171 - Wpadłem na lepszy plan opuszczenia tego miejsca. Dobre dziesięć minut zajęła nam droga od rzeki na skraj lasu, a z dziećmi potrwa to jeszcze dłużej. Dogonią nas. - Co więc proponujesz? - Może po prostu stąd odlecimy? - zasugerował Hawke, podnosząc wzrok na kadłub maszyny, za którą się kryli. Był to UH-60 Blackhawk, wyposażony w podwójne działko i osiem pocisków przeciwczołgowych hellfire. Jak wszyst- kie inne, i ten był pomalowany na biało. - Czyś ty oszalał? - Najwyraźniej tak. W przeciwnym razie w ogóle by mnie tu nie było. - A co z pogodą? - Lot j est ryzykowny, ale byłbym gotów spróbować. Ptaszek j est na tyle duży, że poradzi sobie z każdym wiatrem. - Potrafiłbyś nim polecieć? - Jasne. Wystarczy obciąć liny mocujące, rozgrzać silnik i będzie gotowy do startu - powiedział hipis uśmiechając się szeroko. - Przy okazji moglibyśmy zmniejszyć nieco ich przewagę. Szeryf popatrzył na śmigłowiec, w zamyśleniu marszcząc brwi. - W porządku - uznał wreszcie. - Zajmij się tym. Zadowolony z siebie, Wróbel podniósł się ostrożnie i przekradł do drzwi- czek maszyny. Uchylił je i wśliznął się do ciemnego wnętrza. Kilka chwil później Jack usłyszał cichy gwizd. Towarzysz pojawił się ponownie, lecz zniknął pod brzuchem helikoptera, by odczepić liny mocujące przy kołach i na ogonie. - No, gotowy do startu. Wystarczy uruchomić turbinę i w ciągu dwóch minut można startować. - Dobra. A teraz co wybieramy? Teminal czy ten składany budynek, o któ- rym wspominałeś? - Dowództwo otacza ogrodzenie, a dodatkowo pilnują go strażnicy - odpo- wiedział Hawke. - Jeśli chcesz się tam dostać, trzeba by zdobyć ich kombinezo- ny. Może więc terminal. Poza tym jest bliżej. - Zgoda. Okrążyli śmigłowiec, wciąż kryjąc się za nim od strony ogrodzenia. Przy ogonie zatrzymali się, oceniając sytuację. Pięćdziesiąt metrów przed sobą widzieli wieżę kont- rolną. Slater wyjął z kieszeni lornetkę i przyjrzał się jej. Nikogo nie było w środku. - Jest tam ktoś? - zapytał Wróbel. Jack w odpowiedzi pokręcił głową. - Nie. Możemy ruszać. Wydostali się zza śmigłowca i zaczęli biec. Już po kilkunastu metrach zauwa- żyli, że coś j est nie tak. Gdzieś w pobliżu rozległ się zawodzący ryk syreny. Obaj zamarli. Wróbel odruchowo przeładował strzelbę, a szeryf sięgnął po pistolet. Do huku syreny dołączył tymczasem dźwięk pracujących silników. - Z powrotem!-krzyknął Slater. Zawrócili i skuleni popędzili do helikoptera, w każdej chwili spodziewając się strzałów w swoją stronę. Kątem oka hipis widział jakiś ruch. Czerwone kom- 172 binezony. Nie zwalniając strzelił z biodra, czemu towarzyszył wprost ogłuszający huk, a chwilę później jego towarzysz otworzył ogień. Gdy pokryty śniegiem pas startowy nagle ożył za sprawą serii trafiających wokół pocisków, zaczęli biec zyg- zakiem. Otaczający Wróbla świat w ułamku sekundy skurczył się do uchylonych drzwiczek śmigłowca w odległości dziesięciu metrów. Żeby tylko nie dać się tra- fić! Skręt. Pięć metrów. Drzwi coraz bliżej. Co robić? Skok do środka i jak naj- szybciej pozbyć się broni. Na siedzenie pilota, nacisnąć przycisk szybkiego startu i modlić się, żeby Slater domyślił się i zamknął za sobą drzwiczki. Czy blackhawk ma pancerz? Na pewno. A może nie? Już! Odrzuciwszy strzelbę, Hawke wskoczył do wnętrza, przetoczył się przez ra- mię, kątem oka zauważając jednocześnie rozpryskującą się w drobny mak szybę z prawej. Wylądował na metalowej podłodze obijając bark, poderwał się i prze- skoczył do kabiny. Nie ma czasu na roztkliwianie się nad sobą. Ocierając pot zalewający mu oczy, walnął pięścią w przycisk szybkiego startu. Z mocno biją- cym sercem usłyszał narastający huk powoli rozkręcającego się wirnika, poczuł wibracje kadłuba i lekki wstrząs. W duchu pomodlił się, by był to wskakujący do środka Slater, a nie któryś ze strażników w czerwieni. Gdzieś o kadłub brzęknęły kule. Wróbel położył lewą dłoń na dźwigni przepustnicy; chwyciwszy prawą drą- żek sterowy, spróbował poderwać się z ziemi, mając nadzieję, że wirnik obraca się już z wystarczającą szybkością. Stopę położył na pedale służącym kontroli wirnika ogonowego, czując jak powoli zaczynają się unosić. Rozległ się gwizd, trzask i w przedniej szybie, w odległości zaledwie kilkudziesięciu centymetrów od jego głowy, pojawił się otwór wielkości dolarówki. Hipis wcisnął pedał i gwał- townie skręcili w lewo, tracąc nieco na wysokości. Wyrównał lot i zaczął się wzno- sić, kątem oka zauważając szeryfa opadającego na fotel z boku. - Przed sobąmasz dwa drążki - poinstruował towarzysza. - Lewy obsługuje działko. Czerwony przycisk. Prawy służy do odpalania rakiet. Zielony przycisk. Panel kontrolny hellfire'ów znajdziesz z prawej. Włącz tam wszystkie przełącz- niki. Palce na spustach. Strzelaj, kiedy ci powiem. Jak na strzelnicy. Tylko spo- kojnie. Skoncentruj się. - Mam wszystko. Znaleźli się na wysokości kilkudziesięciu metrów, a ich oczom ukazał się wspaniały widok. Jack zajął się przełącznikami i wszystkie kontroIki zapaliły się na zielono. Chwycił oba drążki i utkwił wzrok przed sobą. Zobaczył terminal i wieżę kontrolną. Helikopter skręcił w lewo, horyzont przekrzywił się, a obok niego roz- legł się głos Wróbla: - Prawy! Slater wcisnął zielony przycisk i natychmiast poczuł, jak potężna siła wciska go w fotel, gdy odpalona została pierwsza z rakiet hellfire. Nie czekając na efekt, Haw- ke pochylił nos maszyny i ziemia zbliżyła się do nich gwałtownie. Gdzieś z tyłu rozległ się potężny grzmot, gdy pocisk sięgnął celu, a pilot wydał kolejne polecenie: - Lewy! Lewy! Jack przycisnął kciukiem czerwony guzik i trzymając go, patrzył na smugi pocisków, mknące w stronę grupy ludzi wylewającej się z głównego wejścia do 173 terminalu. Przy użyciu drążka i pedału hipis pochylił blackhawka na prawo, a po- ciski przecięły szereg zaparkowanych równo jeep sterów. Tuż przed nimi wykwit- ła chmura ognia przypominająca pięść. Odłamki zabrzęczały o brzuch maszyny i nagle wszystko zniknęło. Przed nimi był tylko śnieg, a pod stopami ciemny las. - Chcesz zawrócić i zaatakować ponownie? - krzyknął Wróbel, zerkając na szeryfa. Jack w odpowiedzi pokręcił głową i odchylił się w fotelu. - Nie. Mieliśmy mnóstwo szczęścia wychodząc z tego z życiem. Zabierz nas do domu, jeśli ci się to tylko uda. - Nie ma sprawy! - odpowiedział Hawke triumfalnym tonem. Ale nie ma z nami Karen, przebiegło przez głowę Slaterowi. Porwali helikop- ter, zostawiając córkę własnemu losowi. Przygnębiony niepowodzeniem i przy- tłoczony otaczającą go sytuacją, szeryf bezmyślnie zapatrzył się przed siebie, le- dwie zauważając zbliżające się szybko miasteczko. Rozdział szesnasty Godzina czternasta trzydzieści pięć Woda płynąca pod mostem kolejowym pokryła kładkę i barierkę cienką, zdra- dziecką warstewką lodu. Trzy razy podczas długiej, wykańczającej drogi Karen pośliznęła się na nim. Raz tylko błyskawiczna reakcja B.C. uchroniła ją przed upadkiem w ciemne odmęty. Poruszali się bardzo wolno, centymetr za cen- tymetrem, napięci do granic możliwości, łapczywie chwytając każdy łyk powie- trza. Pocili się tak bardzo, że nawet z wyłączonymi systemami kombinezonów emanowali ciepłem; byliby teraz łatwymi do wykrycia obiektami. Karen, ze wzrokiem utkwionym we wciąż odległej platformie po drugiej stro- nie, zmusiła się do kontynuowania marszu. Po upływie dwudziestu minut punkt zamienił się w prostokąt, ale nadal pozostawał nieskończenie daleko. Szurała cięż- kimi butami, przesuwając dłoń po poręczy. Napinała przy tym wszystkie mięśnie i zaciskała zęby, podświadomie czekając na, jak jej się wydawało, nieunikniony upadek do rzeki, który oznaczał błyskawiczną śmierć. Zapatrzona w dal, wciąż nie mogła pozbyć się świadomości, że tylko metalowa kratka pokryta lodem od- gradza jąod wody. Gdyby nie dłoń Bentleya spoczywająca na jej ramieniu, chyba by oszalała. Sama nie poradziłaby sobie z tą drogą przez mękę. Nagle, w jakiś magiczny sposób, stanęła na małej platformie po drugiej stro- nie. Przepocone ubranie zaczęło wysychać; ciałem dziewczyny wstrząsały dresz- cze, gdy lodowaty wiatr przenikał do środka kombinezonu. B.C. dogonił ją i sta- nął u jej boku. Wreszcie byli bezpieczni. Westchnęła z ulgą, a nogi nagle stały się miękkie jak z gumy. Musiała chwycić się barierki. Chłopak powoli minął ją i popatrzył w dół. Metalowa drabina była na swoim miejscu, ale od razu zorientował się, że na nic im się nie przyda. Karen i Billy korzystali z niej w lecie, gdy poziom rzeki był niski. Teraz niknęła w odmętach, a najniższe szczeble aż lśniły pokryte grubą warstwą lodu. Podniósł wzrok, podążając za ciągiem szczebli. Znikały w cieniu mostu, ale dostrzegł prostokąt nieba -dziurę w kolej owych podkładach. To była jedyna dro- 175 ga, którą mogliby się wydostać. Jednak zaledwie dziesięć metrów dzieliło ją od strażnika. B.C. ścisnął metalową rurkę, wciąż trzymaną w ręku. To jedyna broń, jaką dysponował. - Cholera - mruknął. Przygryzł wargę, wciąż patrząc w górę. Nie mieli wyboru. Zatroskany Ben- tley poklepał Karen po ramieniu i pochylił się tak, że zetknęli się hełmami. - Słyszysz mnie? - zapytał podnosząc głos. - Tak - odpowiedziała przytłumionym głosem. - Co teraz? - Poziom wody jest zbyt wysoki, żebyśmy mogli zejść. Musimy wspiąć się po drabinie i wejść na most. Poradzisz sobie? - Chyba tak. - Chcę, żebyś szła pierwsza. Wartownik zapewne cię zauważy. Masz zacząć uciekać mostem, rozumiesz? - Z powrotem tam, skąd przyszliśmy? - Tak. Udawaj, że jesteś chora, albo coś takiego. Zataczaj się, potykaj. Mo- żesz nawet upaść. Chcę, abyś skupiła na sobie całą jego uwagę. - A jeśli strzeli?-zapytała dziewczyna. - Nie obawiaj się. Na pewno nie - zapewnił z pewnością w głosie, której wcale nie czuł. - Łatwo ci powiedzieć - powiedziała niepewnie. - Już się przyzwyczajałam do ponownego bycia wśród żywych. - Zaufaj mi. To jedyne wyjście. - Dobrze. Postawiła stopę na najniższym szczeblu i przeniosła na nią ciężar ciała. W po- równaniu z wcześniejszą wspinaczką, ta była dużo łatwiejsza, bo do przebycia było zaledwie pięć metrów. Bez trudu pokonała ten dystans, a B.C. podążał tuż za nią, z rurką zatkniętą za pas. Dotarłszy do otworu, zatrzymała się na sekundę i wy- skoczyła na wierzch. Chłopak pozostał na miejscu, dając jej czas na odegranie swojej roli. Patrzył w górę i w myślach liczył do trzydziestu. Po dwudziestu pięciu wyda- ło mu się, że widzi przesuwający się w otworze cień, a przy trzydziestu jeden ruszył, pokonując kilka ostatnich szczebli i wyglądając na zewnątrz. Przytrzymał się jedną ręką, a drugą chwycił rurkę. Karen znajdowała się cztery metry od niego, skulona, na kolanach, a strażnik stał nad nią z bronią gotową do strzału. Chłopak nie wahał się ani przez ułamek sekundy. Wyskoczył z dziury, dał trzy długie susy i zamierzył się do ciosu jak kijem baseballowym. Ostatnich kilka chwil na drabinie poświęcił zastanawiając się, w które miejsce wymierzyć ewentualne uderzenie. Wreszcie zdecydował się na połączenie hełmu z korpusem, jako najsłabiej zabezpieczone. Metal natrafił na przeszkodę z głuchym trzaskiem, który dobiegł do uszu Bentleya nawet mimo hełmu na głowie. Przez moment był pewien, że złamał męż- czyźnie kark. Lecz ku jego przerażeniu strażnik odwrócił się, co prawda chwiej- nie, ale na tyle przytomny, by wymierzyć do niego ze swój ej broni. To już koniec. Pięć sekund życia, a j emu nie przy chodził na myśl żaden stosowny cytat. Zamknął 176 oczy i zamierzył się do nowego ciosu, wkładając weń wszystkie siły. W ostatniej sekundzie uniósł powieki i zobaczył, że rurka trafiła przeciwnika prosto w gardło. Czerwona postać zrobiła krok w tył, broń wypadła j ej z dłoni i zwisła na prze- wodzie łączącym ją z plecakiem. Mężczyzna uniósł obie ręce do szyi i odchyliw- szy głowę, wsparł się o barierę mostu. Po chwili wyprostował się; B.C. widząc to w panice, na oślep rzucił się naprzód. Zachował jednak dość przytomności, by starać się trafić wroga. I rzeczywiście udało mu się, tym razem wprost w wizjer. Siła ciosu odrzuciła głowę wartownika w tył i pociągnęła za nią ciało. Stopy stra- ciły oparcie, a strażnik przetoczył się w tył przez barierkę i zniknął. Przerażony chłopak podbiegł do skraju mostu i popatrzył w dół. Poza ciemną wodą kilkanaście metrów poniżej, nic nie było widać. Strażnik musiał zostać por- wany przez nurt. Poszedł na dno i utonął, albo zginął jeszcze zanim wpadł do wody. Bentley przeniósł wzrok na swojąbroń i w nagłym odruchu cisnął ją w ślad za strażnikiem. Odwrócił się i spostrzegł, że Karen już się podniosła. Sięgnął do plecaka, uaktywnił jego systemy i to samo zrobił dziewczynie. - Nic ci nie jest? - zapytał po włączeniu mikrofonu. - Chyba nie. On chciał mnie zastrzelić. - Wiem. - Nie mogłeś zrobić nic innego - powiedziała, domyślając się, co mu chodzi po głowie. - Nie miałeś wyboru. - Tak, to także wiem. Chodź, nie ma na co czekać. - Starał się wymazać sprzed oczu obraz śmierci strażnika, lecz ten powracał uporczywie. - Wkrótce zorientują się, że nie ma go na posterunku. Musimy znaleźć jakieś schronienie, zanim zrobi się ciemno. I jak najszybciej zniknąć z otwartej przestrzeni. - Dokąd pójdziemy? - zapytała. - Znam pewne miejsce. Chodźmy. Trzymali się torów, na których ich ślady były mniej widoczne w miękkim śniegu. Szli u stóp zalesionego Quarry Hill, aż dotarli do strumienia przecinające- go stok wzgórza. B.C. skręcił tu i podążał wzdłuż rzeczki, aż zupełnie zniknęli między drzewami. Pięć minut później dotarli do niewielkiej chatki z bali, zbudo- wanej pod granitowym nawisem skalnym. Z helikoptera budyneczek pozostałby nie zauważony nawet przy idealnej pogodzie. - Skąd wiedziałeś, że tu jest coś podobnego? - zapytała zaskoczona Karen. - Mój tata zbudował ten domek. Czasami poluje - wyjaśnił Bentley zmęczo- nym głosem. Wyciągnął rękę i na framudze drzwi namacał klucz. Przez chwilę mocował się z zamkiem, wreszcie otworzył drzwi. Zrobił krok w bok i puścił to- warzyszkę przodem. - Tutaj możemy trochę odpocząć - powiedział, zamykając za sobą drzwi. Wróbel nadleciał nad North Beacon Street i sprawnie posadził helikopter na baseballowym boisku szkoły średniej imienia Earla A. Coolisa. Przy okazji wystra- szył dwóch podstarzałych strażników, którzy usadowili się przy tylnym wejściu do szkoły, i zasypał ich lawiną śniegu wzbitego wirnikiem. Kiedy Hawke sprawdzał, 177 12 - Skazani na zagładę jakie zniszczenia odniosła ich cenna zdobycz, Slater wszedł do budynku szkolnego, gdzie w sali gimnastycznej znalazł Jenny, sortującą zgromadzone zapasy. Na jego widok nauczycielka przebiegła przez całą salę i rzuciła mu się w ra- miona. Kilkoro ludzi wokół przyglądało im się, aż wreszcie zawstydzony szeryf delikatnie odsunął ją od siebie. - Ludzie patrzą. Jen - powiedział zakłopotany. - A niech sobie patrzą - odpowiedziała, ocierając łzy napływające do oczu. - Bałam się, że już nigdy cię nie zobaczę, a nawet się nie pożegnaliśmy. - Nic mi nie jest - rzekł uspokajająco Jack. - Nie uwierzysz, ale Wróbel zdołał porwać im jeden ze śmigłowców. Stoi na boisku. - A co z Karen? - Nie udało nam się nawet zbliżyć do miejsca, gdzie mogli j ą trzymać - od- powiedział przygaszony. - Mieliśmy szczęście, że wyszliśmy z tego z życiem. Mó- wiąc szczerze, ta wyprawa to był głupi pomysł. - Masz cholerną rację! - zgodziła się poirytowana. Ale po chwili wzruszyła ramionami i jej twarz rozjaśniła się nieco. - Ale jestem dumna z tego, że próbu- jesz, Jack. - Wyciągnęła rękę i położyła dłoń na j ego rozgrzanym policzku. - Nic jej się nie stanie. Wiem, że tak będzie. - Oby - odparł chłodno. - Czas zająć się czymś innym. Co tam u was? - Dobrze. Najtrudniej będzie zapobiec panice. Większość mniejszych dzieci myśli, że to tylko zabawa. Muriel Beaman zgromadziła je wszystkie w audyto- rium i bawi się z nimi. Najgorsi są staruszkowie. Przerażeni, zdezorientowani. A pana Semolevitcha w ogóle nie udało się nam skłonić do opuszczenia domu. Został tylko on. Slater nie mógł powstrzymać uśmiechu. Jak wszędzie, w Jericho Falls trafiali się antysemici, lecz Avrom Semolevitch był człowiekiem powszechnie uwielbia- nym. Ten polski Żyd, urodzony w Prusach Wschodnich, przeżył pięć wojen, a w trzech uczestniczył bezpośrednio, przy okazji odnosząc kilkanaście ran i zbie- rając tysiące pasjonujących opowieści. Osiedlił się w miasteczku pod koniec lat czterdziestych i zajął szewstwem. Przy okazji z pasją oddawał się swojemu hob- by, tworząc wspaniałe marionetki, które bawiły kolejne pokolenia dzieci od po- nad czterdziestu lat. Jego niewielki sklepik przy Brock Street, niedaleko szkoły, zawsze w godzinach lunchu roił się od dzieciaków. Jedyny potencjalny konkurent musiał spakować narzędzia w przeciągu zaledwie miesiąca. - Chyba powinienem z nim pomówić - uznał Jack, wciąż się uśmiechając. Karen miała w swoim pokoju kilkanaście lalek staruszka, a wszystkie noszo- ne przez szeryfa buty, z wyjątkiem wojskowych, pochodziły z pracowni Semole- yitcha. - Obawiam się, że i to nie poskutkuje. Ale chyba warto spróbować. - Przez chwilę milczała, wreszcie westchnęła ciężko: - Co z nami będzie, Jack? Nie tylko starsi ludzie się boją. Ja też. - Na lotnisku zlokalizowaliśmy małą armię. Albo ewakuujemy się tak, jak żąda tego pułkownik Wright, albo nas zmiażdżą. Powstrzymuje ich już tylko ten padający śnieg. 178 - Może powinniśmy zrobić to, czego od nas żąda. Część z tych, z którymi rozmawiałam, uważa, że najlepszym rozwiązaniem byłoby przystać na ich warun- ki. Ludzie znowu chorują, a my nie jesteśmy w stanie zabrać ich stąd. - Robię to, co według mnie jest najlepsze dla całego miasteczka - odpowie- dział szeryf zdecydowanym tonem. -1 nie zmuszam nikogo do niczego. Przecież w nasze działania zaangażowani są tylko ochotnicy. - Urwał i podejrzliwie popat- rzył na Jenny. - Dlaczego teraz o tym mówisz? Czyżby coś się zmieniło? - Nie, chyba nie. Tylko trudno mi uwierzyć, że nasza własna armia j est goto- wa do takich strasznych rzeczy. - To nie jest nasza armia. To urzeczywistnienie snu jakiegoś psychopaty z Pen- tagonu. Zdołał przemycić w Kongresie ustawę, której nie przyjrzano się należy- cie. Ci ludzie działają na własny rachunek, Jen. Starają się zamknąć puszkę Pan- dory, którą sami wcześniej otworzyli. - Co więc mamy teraz robić? - zapytała. - Czekać, aż Wright zacznie działać. Jeśli zdołamy wytrwać wystarczająco długo, może komuś z nas uda się wydostać stąd i powiadomić świat o tym, co się tu dzieje. Jeżeli nie, to wyprowadzimy w góry tylu ludzi, ilu się da. Prędzej czy później ktoś zainteresuje się naszym losem. - Zerknął na zegarek i zmarszczył brwi. - Przy takiej pogodzie za dwie, trzy godziny będzie już ciemno. Spróbuję przekonać starego Semolevitcha do opuszczenia pracowni. W tym czasie ty skon- taktuj się z doktorem Payne'em i dowiedz się od niego, co dzieje się w centrum medycznym. - Jasne. - Zawahała się, wreszcie pochyliła i pocałowała Jacka w policzek. - Kocham cię. - Nigdy wcześniej tego nie mówiłaś. - Wydawało mi się, że mam na to czas. Teraz nie j estem już tego taka pewna. - Ja też cię kocham, Jen. I obiecuję ci, że będzie jeszcze czas, aby to po- wtarzać. Dotknął przelotnie jej ramienia z miną pełną troski i odwrócił się. Szyld „A. Semolevitch - Buty na zamówienie" wisiał nad niewielką pracow- nią na rogu Brock Street i North Beacon, niecałe sto metrów od szkoły średniej. W rogu witryny wyłożonej grubą, aksamitną, zieloną tkaniną, wylegiwał się wiel- ki rudy kot o imieniu Kopernik. Poruszał się tak rzadko, że wyglądał na wypchaną pamiątkę z dawnych czasów. Podobnie jak wizyty Bodo Bimmau fryzjera i frytki Changa, Kopernik - nieruchomy kot - stał się niemal legendą pośród lokalnej społeczności. Jack Slater otworzył drzwi, znad których rozległ się dźwięk mosiężnego dzwonka. Ostrożnie zamknął je za sobą, rozglądając się po mrocznym wnętrzu, wdychając słodki zapach skóry i pasty do butów. Z prawej strony, pod ścianą, stał stolik i zydel, a z lewej, w przeszklonej szafce widniały ulubione marionetki. Na- przeciw Jacka, za ladą, wszystkie ściany zajmowały półki pełne butów. Stolik z przodu, zastawiony kowadłami i nożami do skóry, służył staruszkowi do pracy, w przeciwieństwie do drugiego, większego, umieszczonego pod schodami, peł- nego różności, które sprawiły, że dzieci nazywały go powszechnie Gepetto. 179 Szeryf stanął przy kontuarze i wcisnął przycisk chromowego dzwonka. Kilka chwil później usłyszał skrzypienie podłogi nad głową i wreszcie na schodach po- jawił się Semolevitch. Był niewysoki, mierzył nieco ponad metr pięćdziesiąt, a po- tężną głowę okrywało zaledwie kilka kosmyków rudych włosów przeplatanych siwizną. Długi, zakrzywiony nos kontrastował z jasnymi, błękitnymi oczami i usta- mi, z których nigdy nie znikał uśmiech. Miał na sobie kapcie, staroświecki, blado- zielony rozpinany sweter i ciemne spodnie, podtrzymywane przez własnoręcznie wykonane, skórzane szelki. Jak zawsze nosił białą koszulę wykończoną fonta- ziem wiązanym w kokardę. - O, szeryf Slater. - Staruszek zszedł na dół po schodach i przemierzył pra- cownię. - Dzień dobry, przyjacielu. Jak się dzisiaj czujesz? - Jego głos był mięk- ki i ciepły. - Dzień dobry, panie Semolevitch - przywitał się Slater po polsku. - Nie przeszkadzam panu? - Nie, ależ skąd. Siedziałem właśnie na górze i dumałem. Pierwszy śnieg na początku zimy często zapowiada staremu człowiekowi, co go czeka. Denerwuje mnie to. Usiadł na wysokim stołku i wyjął z kieszeni podniszczoną fajkę z wrzośca. Przypalił zapałkę o do Iną część blatu, przyłożył j ą do tytoniu i zaciągnął się. - Jenny przedtem tu pana odwiedziła. - To prawda. Jakąś godzinę temu. Powiedziała, że nasze miasteczko j est ob- lężone, a ty starasz się ewakuować ludzi. - Zgadza się. - Słyszałem też o jakiejś poważnej chorobie. O zarazie. - Można ją tak nazwać. Atakuje przede wszystkim młodych ludzi. Nie ma pan się czego obawiać. - W moim wieku można obawiać się wszystkiego - odpowiedział starzec, mrużąc oczy za grubymi soczewkami okularów w staroświeckich, drucianych oprawkach. - Wszystkiego, a jednocześnie niczego. - Jenny mówi, że nie chce pan stąd odejść. - To prawda. Nie widzę powodu. - Pańskie życie może być zagrożone. - I co z tego? Moje życie jest tutaj, szeryfie. Ta pracownia j est moim życiem. Mam osiemdziesiąt sześć lat i do tej pory nigdy i nigdzie nie miałem tyle co tu. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość łączą się w jedno. Cierpiałbym z powodu samotności, gdybym teraz opuścił swój ą pracownię. - Nie jest pan zbytnim fatalistą? - Jestem Żydem, szeryfie. Co więcej, jestem polskim Żydem. Fatalizm to słowo stworzone specjalnie z myślą o nas. Twoja Jenny mówi, że Jericho Falls otoczyło wojsko, które chce nas stąd zabrać. Do jakiegoś obozu. Szewc pociągnął fajkę, unosząc gęstą brew. - To historia, którąjuż słyszałem i nie chcę jeszcze raz w niej uczestniczyć. Ten stary człowiek, Avrom Semolevitch ze swoimi butami i marionetkami... mo- żesz go nazwać głupcem, ale nie będzie uciekać ani nie pójdzie do żadnego obo- 180 zu. Zamiast tego pójdzie do swojego pokoju, włoży tałes i poczyta siddur, który zna na pamięć. Nie będzie czytać alenu - modlitwy za męczenników, ani kadi- szu - modlitwy za zmarłych. Zamiast tego wyrecytuj e Shema Yisrael. Shema Yisra- el, Adonai, el ohanu, Adonai. - Stary powiedział to z taką mocą, że przez ciało Slatera przebiegł dreszcz. Avrom Semolevitch jakby urósł, a jego głos zdawał się należeć do kogoś znacznie młodszego i pełnego zapału. - W porządku - powiedział cicho policjant. - Wydaje mi się, że rozumiem. - Nie. Nie rozumiesz i nie ma powodu, byś zrozumiał. Ale masz dobre serce i doceniam to, że do mnie przyszedłeś. - Będę się o pana martwić. - Przeżyłem, Prusaków, nazistów i Rosjan. Mam już dość, szeryfie. Osiem- dziesiąt sześć lat to bardzo dużo... wiele przez ten czas zobaczyłem. Świat stał się chory z chciwości, zazdrości i strachu. Nie jestem święty, ale mierzi mnie ogrom zgnilizny i złości, nawet w tym kraju. Zepsucie panuj e tu teraz takie samo jak w hit- lerowskich Niemczech albo w Związku Sowieckim. Długo cieszyłem się myślą, że pojadę do Izraela, ale i oni stali się tacy sami jak reszta - zatwardziali i skorzy do walki, gotowi przedkładać własne interesy nad miłość do człowieka i Boga. - Jest pan dobrym człowiekiem. W niebie będzie pan miał pewnie wspaniałą pracownię i kilku uczniów. - Serafinów, którzy pomogą mi obuć resztę aniołów? - zapytał szewc z uśmie- chem. Lecz po chwili pokręcił głową. - Żydzi nie mają nieba, szeryfie. Tylko wybawienie od piekła. - Wzruszył ramionami. - Ale może jeszcze się spotkamy. Któż to wie. - Mam taką nadzieję. - Policjant wyciągnął rękę, którą starzec mocno uści- snął. - Do zobaczenia. - Szalom, przyjacielu. Rozdział siedemnasty Godzina siedemnasta trzydzieści Dławiąc w gardle krzyk, Karen Slater obudziła się w półmroku z niespokojne- go snu i usiadła. Szeroko otwartymi oczami rozglądała się wokół, czując, że serce wali jej jak oszalałe. Po chwili okropny sen zaczął się oddalać, a ona wresz- cie zorientowała się, gdzie właściwie jest. Chata z bali była niewielka. Składała się z pokoju dziecinnego połączonego z kuch- nią i sypialni wielkością przypominającej raczej celę. Między nimi umieszczono ła- zienkę z chemiczną toaletą i kabiną prysznica. Nad głową sufit przecinały nie ociosa- ne z kory bale, a jedyne oświetlenie dawała lampa naftowa, którąB.C. zapalił i posta- wił na stole z nieheblowanych desek. Zdołał także rozniecić ogień w kuchni, w starym piecu na drewno, dzięki czemu teraz w chacie było przyjemnie ciepło. Karen odrzuciła stary śpiwór, którym okryła się na kanapie, i postawiła stopy na ziemi. Wyjrzała przez niewielkie okienko w kuchni i uświadomiła sobie, że jest późne popołudnie. Na zewnątrz było już niemal całkowicie ciemno, a do środka wpadało ostatnie światło dnia. Już zdejmując kombinezony, oboje uświadomili sobie, jak bardzo są zmęczeni. Niemal natychmiast poszli spać, Karen na kanapie, a Bentley w niewielkiej sypialni. Czując zimny powiew powietrza spod drzwi, dziewczyna wstała i przemie- rzyła kuchnię. Przez okno spostrzegła strumień w odległości zaledwie kilku met- rów, a z lewej cień znajdującego się nad nimi nawisu skalnego. Chatka ledwie się mieściła na niewielkim skrawku płaskiej powierzchni, otoczona przez gęsty las. - Jaś i Małgosia, zagubieni w lesie - szepnęła, wpatrzona w gęstniejące ciem- ności. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz, lecz nie z zimna. Objęła się rękami. Dziwny budynek na lotnisku napawał lękiem, ale to miejsce pod pewnym względem było jeszcze gorsze. Zło, które objęło w posiadanie Jericho Falls, tutaj, w lesie wyda- wało się groźniejsze i bardziej realne. Karen miała świadomość, że jej życie ule- gło zmianie już na zawsze. 182 Położyła dłoń na brzuchu i nacisnęła delikatnie, zastanawiając się, czy jest tam nowe życie; zadziwiła ją głębia własnych uczuć. Powoli odwróciła się i ru- szyła do sypialni. Zatrzymała się przed zamkniętymi drzwiami. Wahała się przez chwilę, potem nacisnęła staroświecką, kutą klamkę i weszła do środka. B.C. spał, skulony pod wełnianymi kocami, przykrywającymi pomalowa- ne na biało, metalowe łóżko. Jego ubranie było ułożone równo na stojącym w rogu krześle, a okulary leżały na stoliku przy łóżku. Dziewczyna cicho zamk- nęła za sobą drzwi, podeszła do śpiącego chłopca i popatrzyła na niego w bla- dym świetle. Bez okularów wyglądał jeszcze młodziej niż zwykle. Potargane ciemne wło- sy kontrastowały z jasną poduszką, a twarz miała dziwnie bezbronny wyraz. Ka- ren uśmiechnęła się lekko, nie mogąc uwierzyć, że to jej wybawca. Jeszcze raz dotknęła brzucha i nagle, jak w transie, zaczęła się rozbierać, zrzucając z siebie gruby sweter i dżinsy. Uniosła skraj koca i położyła się obok Bentleya. Po tym, jak jego ciało stęża- ło, zorientowała się, że już nie śpi. - Cześć - szepnęła. Przekręcił się i poczuła dotyk jego nagiego biodra. - Cześć - odpowiedział nerwowo. Leżeli obok siebie, słuchając skrzypienia belek nad głowami, aż Karen po- czuła, że zacznie krzyczeć, jeśli potrwa to jeszcze choć chwilę dłużej. - Nie zamierzasz mnie dotknąć? - zapytała. - A chcesz, żebym to zrobił? - Oczywiście, że tak - odpowiedziała ze złością. - Jak myślisz, po co niby się rozebrałam i weszłam ci do łóżka? - Pomyślałem, że może zrobiło ci się zimno. Mówią, że ciepło drugiego cia- ła jest najlepszym sposobem na rozgrzanie się. - Nie przyszłam tu na wykład pierwszej pomocy. - Przepraszam. Minęła kolejna długa chwila. W końcu Karen zdecydowała, że jeśli zaraz coś się nie zdarzy, to i ona straci na to ochotę. Przekręciła się na bok, wsunęła rękę pod kołdrę i dotknęła brzucha Bentleya. Zadrżał, a jego mięśnie skurczyły się spazmatycznie. - Co ci jest?-zapytała. - Masz zimne ręce - wyjaśnił. Patrzył w sufit. Twarz miał zaledwie kilkanaście centymetrów od niej i dziew- czyna widziała jego minę pełną wyczekiwania i niecierpliwości. - Jestem... - zaczął i urwał. Zaczęła delikatnymi ruchami masować mu brzuch. Prawie od razu poczuła oznaki wzwodu. - We wszystkich książkach piszą... - odezwał się znów B.C. - Zapomnij o książkach. Odetchnęła głęboko i zsunęła dłoń na kępkę zarostu. Chwyciła go, zdziwiona rozmiarami erekcji. 183 - No proszę - szepnął B. C. przez zaciśnięte zęby, siląc się na dowcip. - Wresz- cie się wy dało... - Zamknij się - syknęła ze złością. - W ten sposób wszystko zepsujesz. Przysunęła się do niego jeszcze bliżej, dotknęła wargami jego ust i wsunęła w nie język. Czuła, że on nie wie, jak się zachować, ale nie zamierzała się wyco- fywać. Puściła jego członek, namacała dłoń i umieściła zdecydowanie na swojej piersi. Nigdy nie przypuszczała, że kochanie się może być takie trudne. - Posłuchaj - powiedział Bentley, przerywając pocałunek. - Tak naprawdę to ja jeszcze... - Nie obchodzi mnie to! - rzuciła z furią. - Teraz to nie ma żadnego znacze- nia! Po prostu chcę ciebie, jasne? I to bardzo! B.C. poczuł, jak tkwiące w nim obawy rozpływają się. Zaczai czuć to samo co ona, a ich ciała poruszały się w zgodnym rytmie. Zgrali się idealnie; zawa- hał się tylko na moment, zanim w nią wszedł. Jęknęła, a on odruchowo się wycofał. W odpowiedzi rzuciła głową na poduszce, zacisnęła dłonie na jego lędźwiach i przyciągnęła go do siebie. Po raz pierwszy w swoim krótkim ży- ciu naprawdę chciała, by chłopak był w niej. Nie zamierzała więc teraz go wypuścić. - Zabierz mnie - szeptała, gdy on zaczął się w niej poruszać. - Zabierz mnie. B.C. nie wiedział, o co jej chodzi i wcale go to nie obchodziło. Zatonął w morzu doznań, jakich się nie spodziewał i o jakich nawet nie marzył. Kochali się jak młode, dzikie zwierzęta i przynajmniej przez tę chwilę zapomnieli o strachu i ota- czających ich ciemnościach. Jack Slater i Jennifer Hale szli opustoszałym korytarzem centrum medyczne- go w stronę gabinetu Rembrandta Payne'a. Jenny kilkakrotnie próbowała dodzwo- nić się tu ze szkoły, ale nikt nie odpowiadał. - Telefonowałam i telefonowałam - powiedziała, ściskając dłoń Jacka. -1 cią- gle cisza. - Pusto tu - odparł szeryf, zaglądając do każdego z mijanych pomieszczeń. W recepcji nie było nikogo, a jedynymi ludźmi, na jakich się natknęli, było kilko- ro śpiących pacjentów. - Rembrandt nie zostawiłby ich wszystkich samym sobie. Inni lekarze mo- gliby opuścić swe stanowiska, ale nie on. - Chyba że miał po temu ważny powód. Podeszli do drzwi biura szefa centrum i sprawdzili, czy są zamknięte. Otwo- rzyły się, więc weszli do środka. Tu także nikogo nie było. Otoczył ich półmrok, a j edynym źródłem światła był j arzący się monitor. - Gdzie on jest? - zastanawiała się głośno Jenny. Szeryf wzruszył ramionami i usiadł przed komputerem. Na ekranie widniała lista pacjentów przyjętych do ośrodka. Było ich zaledwie dziesięciu. - Prawie wszystkie łóżka są puste - zauważył. - Z jakiegoś powodu zazna- czył nazwisko Bodo. 184 Jenny zatrzymała się za jego plecami i również popatrzyła na monitor. Pochyli- ła się i wystukała nazwisko Bimm. Ekran wypełnił się dodatkowymi informacjami. - Wynika z tego, że Bodo opuścił centrum bez wypisania i że prawdopodob- nie ma jakiś rodzaj naturalnej odporności. Testy jego krwi świadczą, że nie ma w niej tej bakterii. Popatrz tutaj. Doktor nie ma jeszcze pełnych wyników badań. Może właśnie dlatego zostawił włączony komputer. - Laboratorium? - podsunął Jack. - Warto spróbować. Pozostawili komputer z wyświetlonymi danymi o Bodo, opuścili biuro i ze- szli na dół. Ich kroki odbijały się głośnym echem po korytarzach. W laboratoriach także nikogo nie było, lecz zorientowali się, że Payne niedawno był w wydziale histologicznym. Jego stara fajka, już zimna, leżała w popielniczce, a duża czarna tablica była zapisana równym pismem. Wyglądało na to, że lekarz starał się po- wiązać przypuszczalną odporność Bodo z rozwojem bakterii, ale jego zapiski nik- nęły pod pojedynczym słowem, wypisanym wielkimi literami: LUTHER. - Co to ma znaczyć, do diabła? - mruknął Slater. - Doktor zidentyfikował kilka grup odpornych na bakterie - odpowiedziała Jenny, uważnie przyglądając się tablicy. - Ciężarne kobiety, cukrzycy, ludzie z ni- skim poziomem hormonów płciowych oraz Bodo, który nie pasuje do żadnej z po- wyższych kategorii. Pojawia się tu także imię Karen. - Zaczerwieniła się. - Za- kreślił j e i strzałką ze znakiem zapytania połączył ze słowem „ciąża". - Karen w ciąży? - wyszeptał zaskoczony Jack. - Ma piętnaście lat, jest w pełni rozwinięta pod względem fizycznym i nie- wątpliwie już miesiączkuje - powiedziała cicho nauczycielka. - Zalicza się do grupy narażonej na działanie bakterii, a przecież nie miała grypy ani żadnych in- nych symptomów. Payne wyciągnął narzucający się wniosek. Nie ma cukrzycy, jak ty, więc zapewne jest w ciąży. - To niedorzeczne. Przecież jest jeszcze dzieckiem! - Takie dzieci także zachodzą w ciążę. To zupełnie możliwe. - Urwała i dziw- nie popatrzyła na szeryfa. - To wiele tłumaczy. A skoro ja też nie zachorowałam... - Co to ma znaczyć? - Już dawno upłynął termin mojego okresu. A właściwie dwóch. - Ty też jesteś w ciąży? - Nic nie chcę sugerować. Zamierzałam pojechać do specjalisty, do Man- chesteru. - Chodziło o aborcję? - Rozważałam taką ewentualność. - Jezu! -jęknął Slater, opadając na laboratoryjny stołek. - Moja piętnasto- letnia córka zachodzi w ciążę, tak samo jak trzydziestoletnia dziewczyna. Tego mi tylko teraz brakowało! Zostanę jednocześnie ojcem i dziadkiem. Chryste! - Jeśli ja i Karen jesteśmy w ciąży, zapewne to uratowało nam życie - za- uważyła Jenny. - Twoja córka siedziała naprzeciwko chłopaka Doyle'a, kiedy ten zginął. Zapewne do tego czasu i ona byłaby już martwa, a przynajmniej równie chora jak Billy. Ja także, j eśli już o to chodzi. 185 - W porządku - rzekł Jack, starając się pozbierać myśli. - Zostawmy to na razie. Co z Bodo? - Według zapisków na tablicy, posiada jakąś naturalną odporność. Jeżeli to prawda, istnieje szansa na znalezienie serum. - Musimy go więc znaleźć. Jezu! Jeszcze jedno do zrobienia. - On może uratować całe miasteczko, Jack. - Ale i kosztować wiele istnień. Jeśli okaże się, że jest potrzebny do opraco- wania szczepionki, nasz pułkownik będzie gotów zabić każdego, aby tylko dostać go w swoje łapska. Cholera! Gdzie jest doktor? - Niewykluczone, że z jakiegoś powodu wybrał się do Luthera Coyle'a- odpowiedziała nauczycielka, wskazując na duże litery. Szeryf przeniósł wzrok na zegarek. - Jest już szósta i robi się ciemno. Musimy się spieszyć, Jen. Wright w każ- dej chwili może wykonać pierwszy ruch, a nie chcę tkwić w jakiejś zaspie śnież- nej, kiedy do tego dojdzie. Samochodem terenowym, zabranym sprzed szkoły, opuścili centrum medyczne i przedzierali się teraz przez zaśnieżone ulice ku Pineglade Drive i pokaźnej rezy- dencji Coyle'a. - Ani śladu „kombi od chabaniny" - powiedział Jack, wysiadając z wozu. Postawił kołnierz kurtki i podszedł do drzwi frontowych. - Może przyszedł tu pieszo - podsunęła panna Hale, gdy jej towarzysz dzwo- nił do drzwi. Czekali chyba z minutę, drżąc z zimna. Gdy następna próba nie przyniosła efektu, Jack odwrócił się i popatrzył na wiszące nisko chmury. Ich barwa poja- śniała nieco, a padający śnieg nie był już tak gęsty. Wiatr wciąż wiał jednak wściekle i może to on zatrzyma maszyny Wrighta na ziemi, przynajmniej na pewien czas. Zdecydował się jeszcze raz zastukać i ku jego zdziwieniu drzwi uchyliły się. We- szli do środka i zamknęli je za sobą. - Coyle? - zawołał Slater. Cisza. Stali w wielkim holu nasłuchując. W domu panowała absolutna cisza. - Luther! - Może jest chory - podsunęła Jenny. - Przecież zalicza się do grupy ryzy- ka, wyznaczonej przez doktora, prawda? - Powinien. Ma jakieś pięćdziesiąt pięć lat. Ale na spotkaniu wyglądał na zupełnie zdrowego, no i nie zgłosił się przecież do centrum. - Tam pali się światło. - Nauczycielka wskazała drzwi na lewo. Przeszli przez hol i zajrzeli do biblioteki. - Mój Boże! - szepnął Jack. Krew odpłynęła z twarzy Jenny. Rembrandt Payne siedział wyprostowany w głębokim fotelu przed wielkim biurkiem. Głowę miał przechyloną na bok i na- wet z odległości ponad trzech metrów policjant widział ciemną plamę na lewej skroni. Siwe włosy zabarwiły się na rdzawy kolor. Jeszcze większa plama widnia- ła na przodzie koszuli doktora. Nigdzie nie było ani śladu Luthera. Zszokowany i przerażony Slater zrobił krok naprzód. W tym momencie, bez żadnego ostrzeże- nia, zgasły światła i Jenny mimowolnie krzyknęła. 186 W Jericho Falls panował absolutny bezruch i nie paliło się ani jedno światło. Tylko blada poświata słońca, które już skryło się za horyzontem, była źródłem słabego blasku. Dachy domów i drzewa otulała gruba warstwa śnieżnego puchu, a wijąca się rzeka przecinała miasteczko niczym rana. Śnieg przestał już padać. Ostry wiatr wiejący od strony gór porozrywał chmury i miejscami odsłoniło się rozgwieżdżone niebo. O siedemnastej trzydzieści dziesięcioosobowy oddział wyruszył z lotniska Jericho Falls i poruszając się niewielkim, gąsienicowym pojazdem, tuż po osiem- nastej dotarł do transformatora firmy New Hampshire Light and Power, umiesz- czonego w pobliżu wylotu z doliny, przy autostradzie 115 A. Choć z łatwością mogli zniszczyć urządzenie, niemal kwadrans spędzili w niewielkim budyneczku, maj- strując przy połączeniach, zanim osiemnaście minut po osiemnastej doszło do zwarcia. Transformator przestał działać i całe Jericho Falls zostało pozbawione prądu. Przestał on płynąć także w oddzielnym przyłączu prowadzącym do pla- cówki kompanii telefonicznej New Hampshire, co spowodowało brak lokalnej łączności telefonicznej. Chociaż centrum medyczne miało własny awaryjny gene- rator prądotwórczy, nie było tam nikogo, kto mógłby go włączyć. Trzej pacjenci na oddziale intensywnej terapii, wszyscy podłączeni do respiratorów, zginęli w cią- gu sześciu, siedmiu minut. Inni, zbyt chorzy, by poruszać się o własnych siłach, pogrążeni w ciemnościach, zostali pozostawieni własnemu losowi. Siedząc cierpliwie w biurze motelu „Slumber-King", Bodo w ogóle nie zda- wał sobie sprawy, że miasteczko zostało pozbawione elektryczności. Od kilku godzin siedział przy zgaszonym świetle. Zaszył się tu, gdy zobaczył, co zostało z pana Beayisa. Jego szef leżał w łóżku, w małej sypialni za biurem, ubrany w ko- szulę nocną, z twarzą i piersią pokrytą dżemem truskawkowym. Przynajmniej wy- glądało to jak dżem i Bodo starał się nie myśleć, że mogło to być coś całkiem innego. Pan Beavis jadł dżem w łóżku, prosto ze słoika, bo nigdzie w pobliżu nie było widać chleba ani krakersów. I właśnie ten dżem go zabił. Bimm siedząc w ciemności otworzył kolejną wielką paczkę ziemniaczanych chipsów z półki na wystawie. Bekonowo-cebulowe -jego ulubione. Wydawało mu się, że pan Be- avis nie będzie miał nic przeciwko temu. Patrzenie na śnieg było wspaniałe. Bodo zawsze uwielbiał pierwszy śnieg. Taki czysty i kruchy, jak nowa pościel w jego łóżku. Czysty jak skrzydła anioła. Kto tak powiedział? To było tak dawno temu, że zupełnie zapomniał; pamiętał tylko słowa, głos kobiety i jej zapach. Miła osoba z jego przeszłości. Wstał i podszedł do okna, wychodzącego na drogę. Wcześniej pojawiło się tu mnóstwo ludzi, którzy zastawili ją samochodami. Potem zniknęli, a wozy przypo- minały teraz śnieżne pagórki. Bodo pokręcił głową. Starał się wymyślić, po co zro- bili coś takiego, ale nic mądrego nie przychodziło mu do głowy. Wiedział jednak, że jeszcze przyj da kłopoty, bo przez zastawioną drogę nie będą mogły przejechać płu- gi śnieżne. Uśmiechnął się. Pługi są wielkie i bez problemu zepchną te wszystkie samochody. Lubił pługi i między innymi dlatego tak czekał na pierwszy śnieg. Czysty jak skrzydła anioła. To by było coś. Mieć skrzydła, wznieść się nad miasteczko i patrzeć na nie z góry. Wepchnął kolejną garść chipsów do ust, spo- 187 glądając w niebo. Wiedział, że nie musi być mądry, by nauczyć się latać. Słyszał kiedyś, jak pan Beavis mówił, że gołębie to „najgłupsze pieprzone stworzenia na świecie". Może miał rację, ale przecież one umiały latać. Potrafiły wznieść się tak wysoko jak chciały i zostawić wszystko pod sobą, wzbijając się coraz wyżej. Bodo uśmiechał się, wyobrażając sobie siebie jako ptaka na niebie. Jadł chipsy i szczę- śliwy patrzył w niebo. Rozdział osiemnasty Godzina dziewiętnasta trzydzieści Wyłączenie prądu w miasteczku oznaczało koniec stanu oblężenia i Jack Sla- ter dobrze o tym wiedział. Nie mogli już nic zrobić dla Rembrandta Payne'a, więc zostawili starego doktora tam, gdzie spoczywał, i pospiesznie ruszyli w dro- gę powrotną. Choć rezydencję Luthera Coyle'a dzieliło od Placu Komunalnego niewiele ponad trzy kilometry, przebicie się przez śnieg zajęło im niemal pół go- dziny. Kiedy wreszcie dotarli do Stark Hali, Wróblowi udało się już przywrócić względny spokój pośród przestraszonych uchodźców. Brodacz przywitał ich w sali zgromadzeń. Jego zmęczoną twarz oświetlał szereg lamp olejowych, zabranych ze sklepu Gauleta. W ręku trzymał jedno z policyjnych walkie-talkie, a na stole konferencyjnym przed nim leżał arsenał, włącznie z działkiem kalibru pięćdziesiąt, wymontowanym ze zdobycznego he- likoptera. - Jakieś ruchy? - zapytał Slater. - Jak dotąd nic - odparł Hawke kręcąc głową. - Ostatnie pół godziny spę- dziłem rozdając te radia jak największej liczbie ochotników. - Działają? - Tak. Tamci dranie też muszą utrzymywać łączność radiową, więc można się było spodziewać, że przestaną zagłuszać wszystkie częstotliwości. CB działa- ją, ale na falach radiowych słychać tylko szum. I nadal brak łączności ze świa- tem. - Odłożył urządzenie na stół. - Gdzie byliście? - W centrum medycznym. I u Luthera - dodał szeryf z narastającą złością. - Ktoś zabił doktora Payne'a. Oczy Wróbla rozszerzyły się na moment. - Luther? - Nie wiem. Nie było go w domu. Ale jestem przekonany, że to on. - Dlaczego? - Nie wiem i nie mam teraz czasu, żeby się nad tym zastanawiać. 189 - Powinnam wracać do szkoły - włączyła się do rozmowy Jenny. Były pilot sięgnął do pudełka po przenośne CB i rzucił radio w jej stronę. - W ten sposób będziemy w kontakcie. Kanał dziewiąty. - Załadujcie tyle pojazdów, ile się da- poradził Slater. - Weźcie jedzenie i ciepłe ubrania. Kiedy cię powiadomimy, zacznij ewakuację. Kobiety i dzieci w pierwszym rzucie. Jedźcie Sherbourne do North Road i czekajcie przy Creek Bridge. Będziecie na tyle wysoko, żeby widzieć co dzieje się w miasteczku, a po- za tym macie radio. Jeżeli sprawy zaczną wyglądać naprawdę źle, jedźcie Creek Road w góry. Spotkamy się w starej chacie narciarskiej. - Dobrze - odpowiedziała, wsuwając CB do kieszeni kurtki. Objęła Jacka ramieniem, przytuliła go i delikatnie pocałowała w policzek. - Powodzenia - szepnęła. Odwróciła się pospiesznie, nie chcąc, by zobaczył łzy w jej oczach, i wyszła z pomieszczenia. Szeryf patrzył za nią, podświadomie czując lęk, że już nigdy się nie zobaczą. - Będzie nieprzyjemnie - powiedział Wróbel siadając za stołem. - Nie war- to już liczyć na pertraktacje z pułkownikiem. Nie ma drogi odwrotu. - Wiem. Musimy ich tylko możliwie najdłużej powstrzymywać. Przynajmniej do rana. Dać Jenny czas na wyprowadzenie z miasta wszystkich, których się da. - A co później? - Nie jestem pewien - rzekł Jack zmęczonym głosem. - Blokują wszystkie główne drogi, ale może jeszcze dzisiaj wyślemy kogoś wzdłuż starych torów. Do Quincy jest niecałe sto kilometrów. Może uda się powiadomić tam kogoś, co się u nas dzieje. - W taką pogodę każdy zamarznie na śmierć. A kto powiedział, że Wright nie obstawił także torów? Przecież taka wyprawa byłaby samobójstwem. - Masz jakiś lepszy pomysł? Hawke w odpowiedzi pokręcił głową. - Nie, chyba nie. - Dobra, a więc bierzmy się do roboty. Bodo Bimm siedział za kontuarem recepcji motelu „Slumber-King", cały za- sypany okruchami chipsów. Komiks z Silver Surferem leżał rozłożony przed nim, oświetlony migotliwym blaskiem świeczki. Bodo był bardzo dumny z tego, że samodzielnie ją zapalił. Kiedy stwierdził, że jest zbyt ciemno, by móc czytać, zebrał w sobie odwagę i wrócił do mieszkania pana Beayisa. W kuchni znalazł świecę wraz z paczką zapałek. Wszyscy wokół zawsze powtarzali mu, aby nie bawił się zapałkami; głupio gadali, bo przecież świetnie wiedział, co robić. Może i był pieprzonym bękartem, ale nie aż tak głupim! Jeszcze raz przerzucił strony wymiętego komiksu, starając się zrozumieć hi- storię z rysunków. Ale nic się nie zmieniło. Obrazki były mylące i nie mógł zo- rientować się, o co naprawdę chodzi. Odwrócił komiks na ostatnią stronę. Znaj- dował się tam duży wizerunek Surfera na desce, mknącego ponad postrzępionymi 190 szczytami gór. Bodo pokręcił głową, zadziwiony talentem artysty, który stworzył coś tak pięknego. Surfer wyglądał jak żywy i Bimmowi wydawało się, że w każ- dej chwili może wyskoczyć z kartki. Podniósł wzrok i zapatrzył się w duże okno, zastanawiając się, czy na zewnątrz są ludzie w srebrnych kostiumach, potrafiący robić to samo, co ci w komiksie. Nagle zamarł i zupełnie zapomniał o książeczce, a serce zaczęło walić mu w piersi jak oszalałe. Wydał cichy jęk. W ciemnościach ktoś był. Coś się ruszało. Widział jakieś cienie, jak te rzucane przez potwory w komiksie. Przyszły pewnie zrobić mu krzywdę, jak tamtemu chłopakowi w czerwonej czapeczce, kiedy spra- wiły, że dziewczyna płakała. To był diabeł, którego widział... gdzie? Teraz to nieważne. Wszedł za ladę i skulił się, wyczekując. Świeca migotała nad j ego głową na kontuarze. Zamknął oczy, starając się myśleć o czymś innym. O czymś, co spra- wi, że te cienie znikną. Niestety przed jego oczami pojawiał się tylko okropny, wściekły stwór z komiksu. Usłyszał brzęk, nieco tylko głośniejszy od zawodzenia wiatru. Tłuczone szkło. Otworzył oczy, a w ustach mu zaschło. Oślepiony stra- chem rozglądał się wokół siebie i nagle jego wzrok spoczął na „radości i dumie" pana Beayisa, wiszącej na dwóch hakach. Tym, co zwróciło jego uwagę, był nowiuteńki, automatyczny karabin daewoo USAS kaliber dwanaście. Właściciel motelu przeczytał kiedyś w dziale sporto- wym sklepu Gaudeta artykuł o broni i zamówił sobie karabin pocztą. Wyglądał jak zwykły sztucer armalite, używany w Wietnamie, ale miał znacznie potężniej- szą lufę i dwudziestoośmiopociskowe magazynki. Bodo akurat pracował na stacji, kiedy przyszła specjalna przesyłka i słuchał uważnie, gdy pan Beavis z zapałem opisywał Corky'emu White'owi jej zawar- tość. Karabin miał dodatkową, ażurową kolbę, bezpiecznik i opcję automatu. Drugi bezpiecznik znajdował się za spustem. Ralph Beavis zamierzał trzymać załado- waną broń za ladą w motelu. Kilka dni później, po nabyciu amunicji numer cztery, szef zrobił pokaz przed Corkym i jeszcze kilkoma chłopcami, pośród których znalazł się i Bodo. Wziąw- szy na cel starą karoserię packarda, ustawił przełącznik na pełną automatykę i na- cisnął spust. We wraku pojawiły się otwory o nierównych brzegach. „Wystarczy, żeby każdy odmawiający płacenia drań zesrał się w portki", po- wiedział wtedy właściciel „Slumber-King" i Gaś Baru. Bodo ostrożnie zdjął ciężką broń z haczyków. Delikatnie przesunął dźwi- gnię bezpiecznika. Przypominając sobie komiks i tę okropną postać bez gło- wy z Gaś Baru, wyskoczył zza kontuaru z bronią pod pachą i wyszczerzonymi zębami. - Ka-boom! Ka-boom! - wrzasnął i nagle, właściwie przez przypadek, jego palec nacisnął na spust. Rozległa się ogłuszająca kanonada. Ubrany w srebrny kombinezon członek zespołu zwiadowczego pułkownika Wrighta nigdy nie dowiedział się, co to było. Pociski trafiły go nieco poniżej szyi. Większość zatrzymała się na płytkach kuloodpornych, ale kilka trafiło w połącze- nie z hełmem i bez trudu przebiło strój. 191 Stojąc w odległości zaledwie dwóch metrów, żołnierz nie miał żadnych szans. Lewą stronę szyi rozerwało mu na strzępy; głowa zawisła praktycznie tylko na tkaninie. Siła trafienia obróciła nim i rzuciła na witrynę wychodzącą na autostra- dę. Zdążył jeszcze unieść rękę do gardła, nim osunął się na ziemię, znacząc krwa- wy ślad na szkle. Nie do końca pewien, co się stało, Bodo wpatrywał się w leżącą srebrną po- stać. Wreszcie przeniósł wzrok na wciąż otwarty komiks. Pokręcił głową, docho- dząc do wniosku, że gdyby to był Surfer, nie dałby się tak łatwo zabić. Marszcząc czoło, wycelował w krwawy pas na szybie. Ponownie nacisnął spust i szkło roz- prysło się na tysiąc kawałków. Otworzył przejście w ladzie i minął ciało. Ten ktoś naprawdę nie żył. To nie był sen. „Duma i radość" pana Beayisa spełniła swoje zadanie. Szkoda, że jej właściciel tego nie widział. Uśmiechnięty Bimm wrócił do kontuaru po komiks. Zwinął go w rulon, wsunął do kieszeni kombinezonu i wyszedł, nie zwracając uwagi na to, że świeca się przewróciła. Nieco oszołomiony, ale szczęśliwy jak nigdy w życiu, przeszedł po szkle chrzęszczącym pod stopami. Ignorując zimny wiatr przedzierał się przez wysoki śnieg na parkingu, zmierzając w stronę Stripu. - Ka-boom! Ka-boom! - szepnął zadowolony z siebie. Za jego plecami motel „Slumber-King" stanął w ogniu. Karen Slater i Bentley Carver Bingham szli powoli wzdłuż wąskich torów, biegnących obok Overflow Creek i prowadzących na szczyt Quarry Hill. Wspi- naczka była trudna, ale B.C. zdecydował się na tę trasę, zamiast dłuższej, okrąża- jącej wzgórze do Old River Road. Pokonanie szczytu skróci ich drogę o połowę, a zresztą chłopak słusznie podejrzewał, że autostrady może pilnować posterunek. Przed opuszczeniem chaty wyszukali dwie strzelby kaliber dwadzieścia dwa, które ojciec B.C. zostawił tu pod koniec sezonu łowieckiego. Ale przecież taka lekka broń nie mogła się równać z karabinami o laserowych celownikach, używanymi przez żołnierzy z lotniska. Bentley postanowił na resztę podróży pozbyć się hełmów, choć wciąż było bardzo zimno. Zamiast nich osłonili głowy wełnianymi czapkami i długimi, zro- bionymi na drutach szalami, które znaleźli w kuchennej szafce. Posługiwanie się radiem umożliwiało przeciwnikom ich lokalizację, a doty- kanie się hełmami, ilekroć chcieli się porozumieć, było okropnym utrudnieniem. Za namową Karen nie zostawili jednak hełmów w chatce. Przytroczyli je do ple- caków, uważając, że jeśli uda im się przedostać do miasteczka, jej ojcu z pewno- ścią przydadzą się dwa w pełni sprawne kombinezony wroga. Mrużąc oczy na ostrym wietrze, dziewczyna nie spuszczała wzroku z pleców towarzysza, idącego metr przed nią. Z trudem brnęli przez wysoki śnieg, podcią- gając się pod górę na gałęziach drzew i krzewów. W ciągu pół godziny B.C. za- trzymał się tylko raz; Karen trudno było uwierzyć, że to ten sam chłopiec, który 192 nie miał najmniejszych szans na dostanie się nawet do rezerwowej drużyny base- ballowej w szkole. Uśmiechnęła się blado, bo zmęczenie coraz bardziej dawało o sobie znać. Miała coraz krótszy oddech i trudność sprawiało jej trafianie stopami w ślady Bentleya. Może wcale nie powinna dziwić się tej zmianie. Dwie godziny temu B.C. okazał się mężczyzną, któremu Billy ani żaden z jego zadufanych w sobie kolegów nie dorastał do pięt. Wciąż czuła ciepło rozlewające się po ciele. Billy pozbawił ją dziewictwa, ale to Bentley tak naprawdę jako pierwszy się z nią ko- chał. Uświadomiła sobie, że B.C. już na zawsze odmienił jej życie. Krzywiąc się pokręciła głową. Co z tego, że jej los uległ takiej zmianie, skoro niewykluczone, że mieli przed sobą zaledwie kilka godzin życia? Bentley dawał z siebie wszystko, ale przecież orientowała się, że ich szansę są znikome. Bez względu na to, jak nierealne były zdarzenia ostatnich dni, działy się na- prawdę. We wrześniu, tuż po rozpoczęciu roku szkolnego, panna Hale zadała klasie wypracowanie na dowolny temat. Karen zdecydowała się poruszyć problem woj- ny wietnamskiej, głównie dlatego, żejej ojciec brał w niej udział. Wielokrotnie ją zbywał, nie chcąc wracać wspomnieniami do tamtych dni, aż wreszcie opowie- dział jej pewną historię z pierwszego dnia pobytu w kraju rozdartym wojną. Przy- był wtedy do bazy lotniczej Bien-hoa. - Przylecieliśmy jak turyści wyczarterowanym DC-10 - zaczai miękkim, ci- chym głosem. - Wszystko wydawało się nam zabawą. Nikt tak naprawdę do końca nie rozumiał znaczenia słowa „zmiana". Ale pojęliśmy je pięć minut po lądowaniu, bo mieliśmy pecha i akurat natrafiliśmy na transport ze szpitala polowego Qui Nhon na północy. Worki z ciałami. Dziesiątki trupów w czarnych workach. My mieliśmy zastąpicie trupy. Martwe ciała, na miejsce których przywieziono żywe. A najgorsze z tego wszystkiego były buty. Kosztowały dużo, więc żołnierze otrzymywali je z odzysku. Wszystkie buty tych trupów ustawiono w długim szeregu, zgodnie z nu- meracją. Niemal widać w nich było tamtych biedaków... jak duchy. Wtedy uświa- domiliśmy sobie, że to nie żarty. Dotarło do nas, że wszystko wokół dzieje się na- prawdę. Wciąż widzę te buty i zastanawiam się, czy gdybym skończył tak jak oni, i moje stanęłyby na pasie startowym Bien-hoa. I ciągle mi się to śni. Nigdy już nie wspominała mu ani słowem o wojnie, a i on milczał. Dopiero po tej rozmowie zrozumiała, dlaczego nosi starą kurtkę i buty sprzed lat; nigdy nie robiła mu wymówek, że źle w nich wygląda. Jak długo miał te trapery na nogach, wiedział, że żyje. - Czekaj, B.C. - zawołała, opierając się o drzewo i z trudem łapiąc powie- trze. - Muszę odpocząć. Zatrzymał się na torach i odwrócił w j ej stronę, z twarzą okrytą szalem i czapką śmiesznie naciągniętą aż na brwi. Zachichotała, uświadamiając sobie jednocze- śnie, że ona wygląda podobnie. - Co cię tak śmieszy? - zapytał kryjąc się przed wiatrem. Po kolana zapadał się w śnieg. - My. Wyglądamy jak para śnieżnych elfów. 193 13 - Skazani na zagładę - Raczej karłów - poprawił ją Bentley. - A przynajmniej ja. Ciebie można by uznać za trolla. - Dziękuj ę bardzo. - Odpoczniemy dwie minuty - rzekł poważnie. - Jesteśmy już prawie na szczycie. Z niego będzie widać miasteczko. - Pozwól mi tylko złapać oddech. - Nie ma sprawy. Stali wsparci na strzelbach, a powietrze ulatywało im z płuc w górę w postaci obłoków pary, porywanych przez porywisty wiatr. - Uda się nam? - zapytała Karen po długiej chwili milczenia. B.C. wzruszył ramionami. Jego optymizm gdzieś zniknął. Widać było, jak bardzo jest zmęczony, także psychicznie. - Nie wiem. Może. To zależy od tego, jak bardzo chcą nas znaleźć. - Przepraszam - szepnęła. - Za co? - Że byłam taka głupia. Za to, że wcześniej się na tobie nie poznałam. Tam, w chacie... - Zapomnij o tym - powiedział zażenowany. - Nie chcę - rzekła zdecydowanie. - Później możemy już nie mieć czasu. Chciałam ci tylko powiedzieć, Bentley, jak dużo to dla mnie znaczyło. I nadal znaczy. Byłeś po prostu wspaniały. - E tam - mruknął. - To nic takiego. - Mówię poważnie. Chciałabym, żebyś wiedział... że... cholera! - Rozumiem. - Pochylił się i chłodnymi wargami dotknął jej ust. - To naj- lepsza rzecz, jaka przytrafiła mi się w życiu. Naprawdę. Chyba już od dawna mi się podobałaś, ale nigdy nie przypuszczałem... - Och, zamknij się - rzuciła, czując łzy pod powiekami. - Ruszajmy lepiej, zanim zamarzniemy na śmierć. Potrzebowali pięciu minut na dojście do szczytu Quarry Hill i kolejnych dzie- sięciu na pokonanie gęstego lasu na przełęczy. Zatrzymali się ponownie, stojąc na torach wijących się wśród drzew, wiodących do Mili Road po południowej stro- nie rzeki. - Och, Boże! -jęknęła Karen, patrząc w dolinę. U ich stóp Jericho Falls było pogrążone w absolutnych ciemnościach. Na uli- cach nie paliła się żadna latarnia, a j edynym źródłem światła były gwiazdy i księ- życ, od czasu do czasu wyglądający spomiędzy poszarpanych chmur. Gdzieś w od- dali, przy Stripie, płonął motel „Slumber-King", a wiatr porywał iskry i ciskał je na Gaś Bar oraz inne pobliskie budynki. Już po chwili pożar przeniósł się na stację benzynową. Nie trzeba było długo czekać; w niebo wystrzelił ognisty grzyb, gdy zgromadzone tam paliwo eksplodowało. Dopiero po kilku sekundach do ich uszu dobiegł potężny huk. - Jezu, Karen, patrz! - szepnął B.C. pełnym niedowierzania i przerażenia głosem. 194 Potok płomieni trysnął na wszystkie strony i objął ognistym płaszczem drze- wa na tyłach stacji. Las należący do Farmy Drake'a zaczął płonąć, a oni mieli świadomość, że nie da się go już ugasić. W dali, na skrzyżowaniu autostrady i Airport Road, widzieli poruszające się pojazdy i smugi służących do celowa- nia laserów. Walka właśnie się zaczynała. Rozdział dziewiętnasty Godzina dwudziesta pięć Plan Przeciwburzowy, mający na celu neutralizowanie skutków nieprzewidzia- nych wypadków, wprowadzony został podczas prezydentury Richarda Milho- usa Nixona. Potem po cichu ponownie zatwierdzał go każdy następny prezydent Stanów Zjednoczonych. Jego zadaniem było zapobieganie ewentualnym skutkom decyzji Nixona, dotyczącej kontynuacji wytwarzania i gromadzenia broni che- micznej oraz biologicznej, a także wydzielenia funduszy na dalsze badania w tej dziedzinie. Pozostawał on w wyraźnej sprzeczności z porozumieniem między Sta- nami Zjednoczonymi, Kanadąi Wielką Brytanią, a także oficjalną ustawą Nixona z roku 1971. Ludzie, którzy stworzyli ten plan - wysocy oficerowie Agencji Wywiadow- czej Departamentu Obrony wraz z grupą z oddziałów chemicznych armii Stanów Zjednoczonych-uświadamiali sobie, że każdy, najmniejszy nawet wypadek, zwią- zany z materiałami biologicznymi i chemicznymi, do którego dojdzie na terenie kraju, będzie katastrofą, zarówno z punktu widzenia mieszkańców, jak i polity- ków. Podczas drugiej wojny światowej na obszarze całych Stanów Zjednoczonych powstało wiele obozów internowanych, przeznaczonych dla dysydentów z Japo- nii i Niemiec. Po zakończeniu wojny kilka spośród nich dyskretnie pozostawio- no, a wszelką infrastrukturę utrzymywano z pieniędzy wydzielonych z budżetu wojskowego. Wroku 1971 sześć spośród istniejących dziewięciu obozów zostało przejętych przez niewinnie nazwane Wojskowe Medyczne Biuro Koordynacji, umiejscowione w okręgu Rock Island, w Illinois i powszechnie zwane Dowódz- twem Koordynacji Medycznej - AMCCOM. Wszystkie te obozy zostały obsadzone rangersami oraz specjalistami z od- działów chemicznych. Miały one bezpośrednią łączność z centrami dowodzenia armii w Fort Detrick w Maryland, Arsenale Rocky Mountain w Kolorado i inny- mi, zlokalizowanymi w Alabamie, Kentucky i Oregonie. Za sprawą Agencji Wy- 196 wiadowczej Departamentu Obrony powstała sieć, umożliwiająca AMCCOM-owi monitorowanie z ogromną dokładnością wszystkich ładunków broni biologicznej i chemicznej w czasie i przestrzeni. Od początku wysocy oficerowie AMCCOM-u, działający praktycznie poza strukturami armii, mieli świadomość, że ich największym wrogiem jest czas, szcze- gólnie w przypadku utraty kontroli nad bronią biologiczną. Na wypadek transpor- tu takich właśnie materiałów niezbędne było zapewnienie możliwości odizolowa- nia zagrożonego terenu w ciągu dwunastu godzin, by zapobiec dalszemu skaże- niu. Gdyby władze lokalne były skłonne do współpracy, a środek nie stanowił prawdziwego zagrożenia, operacja wyczyszczenia takiego obszaru mogłaby zo- stać przeprowadzona pod pozorem niewielkich manewrów wojskowych. Gdyby natomiast chodziło o groźniejszą substancję, zarażeni mieszkańcy mieli zostać odizolowani i przetransportowani drogą po wietrzną do sześciu wydzielonych obo- zów. Opinia publiczna zostałaby wówczas poinformowana o lokalnym skażeniu radioaktywnym, a cała odpowiedzialność zrzucona na prywatną elektrownię ją- drową. Wraz z pojawieniem się możliwości rekombinacji DNA w późnych latach siedemdziesiątych i z zaangażowaniem się oddziałów chemicznych w działalność wielu prywatnych laboratoriów i uniwersyteckich placówek naukowych, stało się jasne, że potrzebny jest bardziej szczegółowy plan działania. AMCCOM znalazł się pod skrzydłami administracji Regana, pragnącej przyspieszyć rozwój tego ro- dzaju broni. Organizacja została zasilona nowym personelem, w skład którego wchodził pułkownik-porucznik James H. Wright - specjalista od niewielkich, mobilnych oddziałów zaczepnych. Doświadczenie zdobył przede wszystkim kie- rując oddziałami specjalnymi myśliwych-zabójców w Wietnamie. Znał się także świetnie na procedurach związanych z obchodzeniem się z broniąbiologicznąi che- miczną, a w Wietnamie brał udział w próbach z Agent Orange w ramach operacji Ranch Hand. To właśnie Wright napisał szczegółową instrukcję neutralizowania skutków nieprzewidzianych wypadków, w której uszeregował procedury mające na celu uspokojenie sumień co wrażliwszych członków grupy AMCCOM. W rzeczywi- stości instrukcja ta stanowiła szczegółowy opis, jak odizolować, zinfiltrować i wy- ludnić każdą amerykańską społeczność lokalną, która znalazła się w zasięgu dzia- łania broni chemicznej lub biologicznej. Z pomocą najnowocześniejszych kom- puterów Departamentu Obrony, Wright był także w stanie stworzyć sieć transportową, która omijała wszystkie zurbanizowane obszary oraz system wcze- snego ostrzegania, umożliwiający personelowi AMCCOM-u dotarcie na miejsce w ciągu ośmiu, najwyżej dwunastu godzin. Postępując według zaplanowanych z zimną krwią procedur, wysłany tam od- dział był w stanie poradzić sobie z wszelkimi problemami w przeciągu siedem- dziesięciu dwóch godzin, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu skażenia. W latach 1978-1985 pułkownik stworzył coś na kształt prywatnej armii, po- zostającej poza kontroląjakiegokolwiek dowództwa wojskowego. Niektórzy człon- kowie AMCCOM-u niepokoili się władzą zdobytą przez Wrighta, lecz tak na- 197 prawdę nie mogli temu zaradzić. Na początku roku 1986 istniało już trzydzieści osiem kontraktów wojska z prywatnymi firmami, zajmującymi się bronią biolo- giczną i chemiczną, a ponadto badania prowadzono w Fort Detrick, w Obszarze Badawczym Dugway, USAMRDC (Szefostwie Badań Medycznych Armii Sta- nów Zjednoczonych), WRAIR (Wojskowym Instytucie Badawczym imienia Wal- tera Reeda) oraz przez USUHS (Mundurowe Służby Uniwersytetu Nauk Medycz- nych) i NMRI (Instytut Badań Medycznych Marynarki Wojennej). Łączne budżety wszystkich tych operacji przekraczały dwa miliardy dola- rów, co Wright podkreślał, ilekroć j ego przełożeni kwestionowali stosunkowo nie- wielki budżet, wynoszący dwadzieścia trzy miliony dolarów rocznie, którym on dysponował. Przede wszystkim zaś przebudowany przez pułkownika Plan Przeciwburzo- wy zdążył się sprawdzić. W ciągu ośmiu lat działalności doszło łącznie do trzy- dziestu trzech interwencji Wrighta i jego ludzi. Wszystkie zakończyły się satys- fakcjonującym wynikiem. Dwadzieścia osiem spośród nich miało miejsce na praktycznie nie zamiesz- kanych terenach, lecz w pięć incydentów zostali zamieszani niewinni mieszkań- cy. W trzech przypadkach nie zdarzyło się nic poważnego, bo zagrożonych było niewielu ludzi, a i transportowany materiał nie był śmiertelnie groźny. Poradzono sobie z nimi mówiąc mieszkańcom, że nastąpił wyciek kwasu z transportowanych transformatorów elektrycznych. Dwa okazały się j ednak naprawdę poważne i w ich wyniku miasteczka South Wendel w Kalifornii, zamieszkane przez dziewięćdziesiąt sześć osób, i Fish Springs w Utah, z populacją wynoszącą dwieście pięćdziesiąt siedem osób, prze- stały istnieć. Incydent South Wendel, w aktach AMCCOM-u mający oznacze- nie DX/24, zdarzył się latem roku 1981. W środkach masowego przekazu zo- stał wyjaśniony pożarem lasu, spowodowanym wysokimi temperaturami i bra- kiem opadów w lipcu. Spośród dziewięćdziesięciu sześciu mieszkańców, pięćdziesięciu czterech podobno zginęło w płomieniach, a pozostali zostali przetransportowani powie- trzem przez Czerwony Krzyż i gotowe do pomocy woj sko z pobliskiej bazy. Mia- steczko, skażone wąglikiem, dokumentnie spalono. Nie trzeba chyba dodawać, że wszelki ślad zaginął także po rzekomo uratowanych mieszkańcach. Kilka tygodni po wypadku skażony teren został kupiony przez nowo powstałą placówkę Depar- tamentu Rolnictwa i otoczony wysokim ogrodzeniem. Fish Springs - incydent DX/29 - zostało skażone w styczniu 1984 roku rako- twórczym trójhalometanem, przesyłanym właśnie na testy do Obszaru Badawcze- go Dugway. Ludzie Wrighta, udając inspektorów Departamentu Zdrowia, poin- formowali mieszkańców, że wody gruntowe uległy skażeniu przez nieprawidłowo funkcjonujący system ściekowy, przez co grozi im znaczne prawdopodobieństwo zachorowań na raka. W ciągu roku zaledwie jedna trzecia populacji zdecydowała się na zmianę miejsca zamieszkania. Dla pozostałych zainstalowano nowoczesny system filtru- jący, a przy okazji usunięto większą część trójhalometanu. 198 Skoro mieszkańcy zostali ostrzeżeni o możliwości wystąpienia większej za- chorowalności na raka, a znaczna ich część była już niemłodymi ludźmi, liczne zgony nie wzbudziły niczyich podejrzeń. Spośród osiemdziesięciu pięciu osób, które się przeprowadziły, pięćdziesiąt sześć zmarło na raka w ciągu najbliższych dwunastu miesięcy. Gdyby zostali w Fish Springs, taka śmiertelność zwróciłaby czyjąś uwagę, ale przecież rozproszyli się po całych Stanach. Incydent DX/35, czyli ten, do którego doszło w Jericho Falls, był zdecydo- wanie najpoważniejszy, z jakim przyszło sobie poradzić Wrightowi, a QQ9 oka- zał się znacznie groźniejszy od wszelkich innych substancji. Pułkownik był żoł- nierzem, a nie naukowcem, ale wiedział, że rozprzestrzenienie się QQ9 musi zo- stać zahamowane za wszelką cenę. Jego przełożeni bez chwili wahania udzielili mu carte blanche. Z ciekawości sprawdził dane Redenbachera i jego ładunku, zanim jego od- dział zdążył się zebrać, i stwierdził, że zmierzali do laboratorium P4 w Detrick. Była to jedyna w swoim rodzaju placówka na terenie całego kraju, posiadająca najlepsze z możliwych zabezpieczeń, zarezerwowane dla najgroźniejszych sub- stancji znanych ludzkości. QQ9 musiał więc być śmiertelnie groźny. Ale nie zrobiło to zbytniego wrażenia na pułkowniku. Od lat spodziewał się poważnego incydentu, który wreszcie w pełni uzasadni istnienie Planu Przeciw- burzowego. Wreszcie do tego doszło i tak naprawdę przyjął tę wiadomość z rado- ścią. Dziewięć godzin później pierwsi ludzie z jego sześćsetosobowego zespołu dotarli do Jericho Falls i zaczęli rozkładać swój sklepik. Wright był pewien, że za sześćdziesiąt dwie godziny, tak czy inaczej, i ten problem zostanie rozwiązany. Kiedy B.C. i Karen uciekli z lotniska, a wkrótce potem Jack Slater i Wróbel Hawke porwali helikopter, pułkownik doszedł do wniosku, że jakiekolwiek dal- sze próby dogadania się z lokalną społecznością są bezcelowe. Właściwie stwier- dził to już znacznie wcześniej, ale przecież musiał stosować się do własnej in- strukcji. Skoro ci biurokraci, dla których pracował, nalegali, by postępował zgod- nie z zasadami, to niech tak będzie. Ucieczka dzieciaków i akcja szeryfa były zaskakujące, ale jednocześnie wska- zywały na to, że nastąpił rozpad socjologicznej integralności lokalnego społe- czeństwa. Wright nie za bardzo wierzył w kosztujące krocie opinie psychologów, ale musiał przyznać, że profile opracowane przez Agencję Wywiadowczą Depar- tamentu Obrony w formie modeli komputerowych wspaniale się sprawdzają. Na podstawie tych profili oraz badań rozwoju stresu pułkownik zdecydował, że większość mieszkańców znajdowała się już w stanie zwanym przez psycholo- gów otępieniem w obliczu katastrofy. Odcięci od świata i zastraszeni przez niewi- dzialnego wroga, ludzie pogrążyli się w stan letargu paranoidalnego, niewiele róż- niącego się od zachowania neandertalczyków, gromadzących się wokół ognia i przestraszonych otaczającymi ich dźwiękami w ciemności. Odcinając miastecz- ku prąd, Wright skutecznie pozbawił ich tego ostatniego wsparcia. 199 Zgodnie z modelami właśnie teraz nastąpił strategicznie ważny moment. Zastraszeni ludzie będą najpodatniejsi na manipulację i w obliczu władzy za- chowają się potulnie jak owieczki. Wystarczyło jeszcze poczekać, aż ogarnie ich panika. Korzystając z łączności satelitarnej, znajdujący się na miejscu spe- cjaliści przygotowali raport mówiący, czego można się spodziewać. Według ich doniesień Jericho Falls było zamieszkałe przez trzy tysiące dziewięćset dzie- więćdziesiąt siedem osób. Spośród nich tysiąc osiemset czterdzieści sześć znaj- dowało się w grupie atakowanej przez QQ9 i zginie w ciągu stu godzin od in- fekcji. Kolejnych sześciuset osiemdziesięciu mieszkańców przypadało na szarą strefę po obu stronach zakresu. Pozostawało tysiąc czterysta siedemdziesiąt je- den osób nie zaatakowanych przez bakterię, które mogły być jednak źródłem kolejnych zarażeń. Z liczby zdrowych ludzi, siedmiuset osiemdziesięciu dwóch nie ukończyło j eszcze jedenastego roku życia, a sześciuset osiemdziesięciu dzie- więciu było w wieku emerytalnym. Do raportu dołączono wzmiankę o niewielkiej grupie osób odpornych na bak- terię, w skład której wchodziło osiemnaście ciężarnych kobiet i kilku cukrzyków. Niestety, jednym z nich był Jack Slater - miejscowy szeryf. Z pomocą Luthera Coyle'a, którego firma transportu powietrznego współpracowała z AMCCOM- em, ludzie Wrighta byli w stanie monitorować komputery w centrum medycznym. Dzięki temu pułkownik poznał zaskakujący fakt, który natychmiast przekazał do Fortu Detrick i dowództwa AMCCOM-u w Rock Island. Według danych z ośrodka medycznego, mieszkaniec Jericho Falls o nienatu- ralnie brzmiącym imieniu Bodo Bimm najwyraźniej posiadał wrodzoną odpor- ność na QQ9. Detrick i Rock Island zareagowały niezwłocznie. Bez względu na przedsięwzięte działania, Wright otrzymał rozkaz pojmania żywego Bimma. Puł- kownik doskonale rozumiał, że ktoś taki stanowi niezwykle cenną zdobycz dla przełożonych, lecz jednocześnie był pewien, iż nie zdają sobie oni sprawy, jak trudno będzie wyłowić jedną owieczkę z całego stada. Zgodnie z instrukcją, jego siłom pozostało niecałe dwadzieścia godzin na oczyszczenie terenu, przygotowanie odpowiedniej przykrywki zniszczenia mia- steczka i ulotnienie się. Nagła zmiana pogody i tępy upór Slatera już kosztowały go sporo czasu, a znalezienie Bimma dodatkowo utrudni prowadzoną akcję. Gdy światła zgasły o osiemnastej osiemnaście, pierwsza grupa uderzeniowa już wyruszyła. Nie mogąc posłużyć się helikopterami z powodu silnego wiatru i ograniczonej widoczności, Wright postanowił rzucić siły Airport Road i wysłać sześć oddziałów na transporterach w okolice skrzyżowania 115A z Woodbank Avenue, zwanego tu Stripem. Posterunki obserwacyjne doniosły wcześniej o wzmo- żonej aktywności wzdłuż Woodbank i utworzeniu barykad z samochodów, lecz Wright i tak zdecydował się działać. Zamiast uderzyć na Woodbank w stronę centrum miasteczka, oddziały miały przedostać się nieco oddaloną od tego miejsca trasą, by później skręcić na wschód. Nim jeszcze z bazy wyjechały transportery, dziesięciu snajperów wyruszyło pie- szo przez teren Farmy Drake'a ku Woodbank, a później North Beacon Street do Placu Komunalnego. 200 Wszyscy byli doświadczonymi rangersami, a trzech przeszło dodatkowe szko- lenie w Wojskowej Szkole Śnieżnej w 172. Dywizji Piechoty Górskiej w Yermont. Ich podstawowym zadaniem była infiltracja terenu wokół placu, zajęcie pozycji strzeleckich i otwarcie ognia przeciw jakiejkolwiek opozycji zorganizowanej przez Slatera. Postępując zgodnie z instrukcją, Wright dał swym ludziom od dziewiętnastej dziesięć dwie i pół godziny na zaj ecie tej części miasteczka. Na szczęście, według ostatnich doniesień meteorologicznych, wiatr miał zdecydowanie przycichnąć około dwudziestej pierwszej trzydzieści. Wtedy, mając do dyspozycji siły po- wietrzne, rozpocznie drugi etap ofensywy, przerzucając główne siły na południe od starego młyna i kierując je dwoma mostami do miasteczka. Gdyby okazało się to potrzebne, helikoptery rozpoczną ostrzał i wesprą natarcie lądowe. Obserwato- rzy z Quarry Hill już donosili o jakimś ruchu - zapewne o dwojgu uciekinierach. Jeśli nawet dotrą do miasteczka, i tak wpadną w ręce jego ludzi wraz z innymi. W każdym razie już niedługo będzie miał z nimi spokój. Kiedy główne siły przekroczą mosty, sześć oddziałów ze wschodniej części miasteczka skieruje się na wschód, wsparte dodatkowo wozami opancerzonymi. To wystarczy. Modelowy manewr, okrążający całe Jericho Falls na długo przed północą. Jednocześnie rozpoczęła się realizacja planu zamaskowania zagłady miasteczka. Do świtu nikogo tu już nie będzie, a w poniedziałek wieczorem w wiadomościach pojawią się pierwsze doniesienia o nieszczęściu Jericho Falls. Niewielka trage- dia, która zakamufluje poważny błąd. Według pułkownika-porucznika Jamesa Wrighta, jego instrukcji i całego AMCCOM-u stanowiło to doskonałą równość. Każdy matematyk wie jednak, że równanie, które sprawdza się w teorii, nie zawsze musi znajdować potwierdzenie w praktyce, szczególnie gdy pojawi się jakiś nieprzewidziany czynnik. O dwudziestej dwadzieścia, kiedy śnieg przestał już zupełnie padać, a i wiatr przycichł, pojawił się pierwszy z nich - kiedy B.C. Bingham i Karen Slater dotarli do stóp Quarry Hill. Część czwarta HEAVEN'S BREATH Niedzielna noc drugiego listopada WYŁĄCZNIE DO UŻYTKU SŁUŻBOWEGO W przypadku braku nawiązania współpracy z wła- dzami lokalnymi, dowódca oddziału, po skonsul- towaniu się z dowództwem AMCCOM-u, może pod- nieść status alarmu z KHAMSIN/SPRING RAIN do HEAVEN'S BREATH. W tym przypadku wszyscy do- wódcy pododdziałów są zobowiązani do posiada- nia wystarczającej liczby standardowych marke- rów. Wszystkie namierzone cele ludzkie muszą zostać oznaczone, ą po zakończeniu operacji niezbędne jest zliczenie markerów. Zmiany w licz- bie użytych markerów, jakiekolwiek ich uszko- dzenie bądź zniszczenie musi zostać natych- miast zgłoszone dowódcy oddziału. Zaznaczą się, że nie mą możliwości obniżenia statusu alarmu z HEAYEN' S BREATH, dopóki liczbą użytych mar- kerów nie będzie zgodną z ogólną liczbą celów. (-) Pułkownik-porucznik James H. Wright dowódca oddziału specjalnego numer 7 AMCCOM Okręg Rock Island Rock Island, Illinois sekcja 4, numer l, strona 157 BM-31-210 204 Rozdział dwudziesty Godzina dwudziesta trzydzieści pięć Barry LaGrace - właściciel firmy Niedźwiedzie Dachy i Izolacje - siedział przy oknie salonu fryzjerskiego McKarsky'ego na rogu Main Street oraz North Bea- con i przez lornetkę przyglądał się uważnie pustemu, obsypanemu śniegiem mo- stowi prowadzącemu do młyna. O ścianę oparty stał jego stary Ml, a na parape- cie leżały otwarte pudełko z amunicją kaliber trzydzieści oraz walkie-talkie. Na kolanach Barry'ego spoczywał detonator, a wychodzące z niego druty pro- wadziły po podłodze do drzwi. Za jego plecami, drzemiąc w jednym z foteli fryzjer- skich, siedział Hugh Bates - pracuj acy j eszcze na pół etatu właściciel Murray Theater. Bates - cicho mówiący, łysy i zawsze noszący śmieszne krawaty - był prze- ciwieństwem La Grace'a. Dekarz budową przypominał żółwia, nosił brodę spra- wiającą, że wyglądał jak rasowy Francuz, a głos miał niczym nie nasmarowana piła łańcuchowa. Zazwyczaj obaj nie mieli ze sobąnic wspólnego, może z wyjąt- kiem interesów, ale dzisiaj łączyła ich więź strachu i złości. Zbliżali się już do siedemdziesiątki, więc znajdowali się poza zakresem dzia- łania QQ9, ale obaj stracili przezeń bliskich. La Grace spędził okropne dwadzie- ścia cztery godziny z synem, synową i dwojgiem wnuków, patrząc jak umierają na jego oczach. Na początku ich choroba wyglądała jak zwykła grypa, ale później gwałtownie zaczęła rosnąć im temperatura, przekraczając czterdzieści j eden stopni. Wkrótce po wschodzie słońca dzieci zaczęły pluć krwią, a godzinę później zmarły. Do południa ten sam los spotkał ich rodziców. Zdesperowany Barry udał się do Stark Hali, gdzie wpisał się na listę ochotni- ków. Teraz, siedząc w zimnym, ciemnym salonie fryzjerskim, miał prawdziwego wroga, na którym będzie mógł wyładować wściekłość. Gdy tak wspomnienia o naj - bliższych krążyły mu po głowie, nie chciał niczego więcej, jak tylko przekręcić rączkę detonatora spoczywającego na kolanach. Na szczęście niemal cała rodzina Hugh Batesa opuściła Jericho Falls wiele lat temu, a żona zmarła na raka przed dziesięciu laty. Śmierć jego siostrzeńca 205 Corky'ego White'a i Corneya Drake'a - wieloletniego przyjaciela i szachowego przeciwnika- były jednak dla niego ciosem. Jeszcze gorsze było poczucie, że świat przewrócił się do góry nogami. Hugh Bates był człowiekiem, według które- go można było regulować zegarek. Najważniejsze rzeczy w jego życiu to dyscy- plina, porządek i punktualność. Drzemiąc w fotelu fryzjerskim, czując nowy dla siebie ciężar broni, spokojny właściciel kina śnił o rolkach filmów rozwijających się w jego salce projekcyjnej, a celuloidowe taśmy wiły się niczym węże na gło- wie Meduzy, dusząc go. Wąski sierp księżyca pojawił się nad mostem, lecz za nim, po drugiej stronie rzeki, panowały absolutne ciemności. Barry LaGrace wiedział, że gdzieś tam czai się wróg. Uśmiechnął się, nie odsuwając lornetki od oczu. Położył wolną rękę na detonatorze i wyobraził już sobie, że przekręca rączkę. Niemal pół wieku temu, podczas drugiej wojny światowej, zabił na Sycylii trzech ludzi i bardzo długo to przeżywał. Marszcząc czoło, opuścił lornetkę i prze- niósł wzrok na karabinek wsparty o ścianę. To ta sama broń. Bum, bum, bum - i odebrał trzy życia. Okazało się, że wszyscy trzej byli młodymi rekrutami, którzy chcieli się poddać. Po wojnie ukrył tę broń i sięgnął po nią dopiero dzisiaj. Wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze, na wspomnienie umiera- jących krewnych czując trudne do zniesienia dławienie w gardle. Tym razem bę- dzie inaczej. Wiedział, że poczuje tylko triumf. Kiedy przyjdą, zabije ilu się da, wysadzając most, a gdyby któryś uciekał, zastrzeli go na tym dziewiczym, pokry- tym śniegiem polu. Sięgnął do kieszeni starej, kraciastej kurtki, wyjął paczkę pa- pierosów i zapalił jednego, przymykając oczy, by nie odzwyczaić oczu od ciem- ności. Zaciągnął się głęboko i ponownie sięgnął po lornetkę. - Wy sukinsyny! - szepnął. We młynie nie paliło się ani jedno światło, gdy B.C. i Karen mijali go, brnąc przez nawiany śnieg drogą prowadzącą do mostu. Wszystko wskazywało na to, że wewnątrz nie ma nikogo. Przed nimi, po drugiej stronie rzeki, majaczyły cienie miasteczka na tle nocnego nieba. - Wszędzie jest tak ciemno - szepnęła Karen, a jej głos zabrzmiał niewiele głośniej niż skrzypienie butów na śniegu. - Z wyjątkiem tego miejsca - zauważył Bentley, wskazując na zachód pal- cem w grubej rękawicy. Jakieś półtora kilometra od nich, poniżej mniejszego mostu, przerzuconego ponad płyciznami Third Chute, widzieli migotliwy odblask płomieni, pochłania- jących las na Farmie Drake'a oraz Strip. Wciągnąwszy powietrze, dało się wy- czuć zapach dymu. Dziwnie było patrzeć na ogień i nie słyszeć syreny ze Stark Hali oraz kogutów wozów strażackich. Pożar ogarniał coraz większy obszar, a nikt nie starał się go ugasić. - Dlaczego nigdzie nie palą się światła? - zapytała Karen, kiedy dotarli do mostu. - Tamci ludzie z lotniska pewnie odcięli prąd. 206 Chłopak delikatnie ujął ją za rękę i poprowadził. Pięćdziesiąt metrów przed sobą widział pasiasty słup przed ciemnym salonem McKarsky' ego, na widok któ- rego ogarnęło go rozczulenie. Po raz pierwszy ostrzyżono go tu, kiedy miał trzy lata. Jego rodzice zrobili mu wtedy czarno-białą fotografię, by mieć po tym pa- miątkę. Za namową matki dwa tygodnie temu wpadł do salonu, by przyciąć sobie boki i tył. Uświadomił sobie, że zapewne wtedy ostatni raz jego noga stanęła w tym jakże przytulnym miejscu. Zupełnie niespodziewanie pocisk o miękkim czubku trafił chłopca prosto w pierś. Siła uderzenia oderwała go od ziemi i cisnęła w śnieg. Dobiegł do niego krzyk Karen, a później cały świat ograniczył się do okropnego, piekącego bólu w okolicy serca. W jakiś sposób zdołał przekręcić się na bok; wcisnął policzek w śnieg i za- łzawionymi oczami zobaczył, jak druga kula wpada w biały puch i wbija się w as- falt pod nim. Czuł, że ogarnia go zimno i zamykają mu się powieki. Świadomość uleciała na kilka chwil, lecz wróciła; Karen była już przy nim, tuląc go z całej siły, a jednocześnie rozpaczliwie rozbierając z kombinezonu. - W porządku - szepnął niewyraźnie. - Nic nie mów! Gdy zamrugał, starając się odzyskać ostrość widzenia, spostrzegł, że dziew- czyna płacze. Za nią zobaczył na moście dwie postacie. Obie uzbrojone. - Za tobą - mruknął, lecz nie dało się zrozumieć jego słów. Czuł na twarzy ciepły oddech Karen i to wydawało mu się ważniejsze. Spró- bował ruszyć ręką, wiedząc, że gdzieś w pobliżu leży strzelba; zawstydził się, że ją wypuścił. Teraz z tego powodu zginą. - Chryste! To dziewczyna! - rozległ się znany mu głos. Do kogo należał? Kto miał taki ochrypły, nieprzyjemny głos? Jakiś znajomy jego staruszka? - Pan Bates? - Głos Karen. - Och, dzięki Bogu! Proszę mi pomóc. - To nie Bates - ostrzegł B.C., czując, że ponownie traci przytomność. Pan Bates z kina Murray nie miał przecież takiego głosu. Właściwie było to bez znaczenia; ból w piersi sprawiał, że nie liczyło się nic innego. B. C. umierał i dla niego istniał tylko ból. - Kocham cię - wyszeptał, po raz ostatni patrząc na Karen, zanim pochłonę- ły go ciemności. Jack Slater szedł ostrożnie wąską alejką biegnącą równolegle do South Be- acon Street, trzymając się cienia; w dłoni obleczonej w rękawicę ściskał potężny karabin stoner z policyjnego arsenału. Aleja oddzielała ciąg domów przy South Beacon od budynków handlowych przy Stripie. Trzydzieści metrów na lewo wi- dział blask szalejącego pożaru. Dwukrotnie zauważył grupy ubranych w dziwaczne kombinezony ludzi z lotniska, ale wolał zejść im z drogi. Kiedy tylko rozpoczęło się natarcie, stało się jasne, że żałosne siły obrońców nie będą w stanie zrobić nic, poza usiłowaniem opóźnienia działań przeciwnika. 207 Ludzie Wrighta, mimo braku wsparcia z powietrza, byli lepiej uzbrojeni, skutecz- niej chronieni i mieli lepszą łączność. Szeryf zdołał przekazać walkie-talkie do pięciu posterunków wyznaczonych przez niego i Wróbla, ale jak widać niewiele to dało. Skrzyżowanie 115A i Stripujuż zostało opanowane przez żołnierzy, a gdy pożar rozszalał się w lesie należącym do Farmy Drake'a, wysłani tam ludzie zo- stali odcięci. Jack przystanął i popatrzył na zegarek. O tej porze Jenny powinna już jechać pierwszym ze szkolnych autobusów do punktu zbornego na North Road. Dwa oddziały tych w kombinezonach zmierzały na północ i wschód, zapewne kierując się w stronę Placu Komunalnego. Gdyby Jenny z jakiegoś powodu się spóźniła, istniało ryzyko, że wpadnie wprost na nich. Szeryf zaklął pod nosem i zawrócił drogą, którą przyszedł. Stracił Karen i niech licho go porwie, jeśli dopuści do tego, by coś stało się Jenny. Dotarłszy do przecznicy, wszedł między domy i wydostał się na Morin Street, na południowym skraju Frenchtown. Zawsze zaniedbana okolica w półmroku wyglądała jeszcze gorzej niż zwykle. Slater rozejrzał się po wąskiej uliczce, sta- rając się wychwycić jakikolwiek ruch. Nic. Sięgnął do kieszeni kurtki po walkie- talkie. Wcisnął klawisz i cichym głosem powiedział do mikrofonu: - Baza, tu Zulu. Zgłoś się. Zwolnił przycisk i czekał. Baza znajdowała się w Stark Hali, on miał pseudo- nim Zulu, a Wróbel X-Ray. Trzymając urządzenie przy uchu nasłuchiwał. Przez kilka sekund słyszał tylko szum, aż wreszcie odezwał się Hawke: - Zulu, tu X-Ray. - X-Ray, co widzisz z Gniazda? Gniazdo było kryptonimem punktu obserwacyjnego na wieży Stark Hali. Długo nie da się zwodzić przeciwnika tak prymitywnymi oznaczeniami, ale lepsze już to niż nazywanie rzeczy po imieniu. - Dama właśnie wyruszyła - nadeszła odpowiedź. -1 coś się dziej e u fryzj era. Policjant ze złością pokręcił głową. Jenny spóźnia się. Zacisnął zęby, modląc się, by nie wpadła na jeden z krążących patroli. Starając się odpędzić od siebie nieprzyjemne myśli, skupił uwagę na drugiej części przekazu. Fryzj er to stanowi- sko LaGrace'a i Batesa przy Mili Bridge. - Co z fryzjerem, X-Ray? - Trudno powiedzieć. Atakuj e ich dwuosobowy oddział. Coś mi tu nie pasuj e. - Mnie też. Wracam, X-Ray. Powiedz wszystkim, którym zdołasz, żeby wy- cofywali się w stronę Brewer i North Beacon. Nie zdołamy utrzymać całego mia- steczka, a pożar wymknął się spod kontroli. - W porządku, Zulu. Slater wyłączył radio, schował je do kurtki i ruszył dalej, kierując się na wschód, ku Placowi Komunalnemu. Jenny mocowała się z wielką kierownicą j askrawożółtego autobusu szkolne- go, skręcając w Sherbourne Street. Za nią siedziała pięćdziesiątka dzieci, opatu- 208 lonych w koce i śpiwory, wszystkie w wieku poniżej dziesięciu lat i wszystkie absolutnie milczące. Po raz pierwszy w życiu zawodowym tęskniła za sytuacją, gdy nie mogła sobie poradzić z upilnowaniem takiej zgrai dzieciaków. Pozostałe kobiety ze szkoły wykonały swoje zadanie i droga była na tyle oczyszczona, że dało się nią przejechać. W ciągu najbliższych pięciu minut drugi i trzeci autobus zostaną załadowane, a w ich ślad pójdą mniejsze pojazdy. Plano- wano nimi ewakuować prawie czterysta osób. Jenny przygryzła wargę, starając się powstrzymać cisnące się jej do oczu łzy. Boże, jak to się stało? Dwa dni temu jej największym zmartwieniem było, jak tu powiedzieć Jackowi, że j est w ciąży, a teraz wszystko wyglądało tak, jakby świat miał się skończyć lada chwila. Przynajmniej dla mieszkańców Jericho Falls. Spo- glądając w boczne lusterko, widziała łunę na horyzoncie. Według Bess Tilly, która weszła na dach szkoły, płonęły Strip i większość obszaru Farmy Drake'a. Jenny wbiła zęby w wargę z taką siłą, że poczuła smak krwi, walcząc z nieodpartą chęcią porzucenia obowiązków i powrotu do miastecz- ka. Nie była żadną bohaterką. Chciała tylko poczuć się bezpieczna w ramionach Jacka i zapomnieć o tym, co działo się wokół niej. Ale jechała dalej, trzymając się szlaku wytyczonego w śniegu. Na szczęście zamieć już ucichła. Ale czy to na pewno dobrze? Wróbel wspominał przecież, że przez śnieg i wiatr helikoptery nie mogą wystartować. Jęknęła cichutko i zacisnęła palce na kierownicy, aż zbielały jej kostki dłoni. Zostało dziesięć kwartałów North Road, skręt w prawo w cieniu wzgórza i jazda prosto, aż do Creek Bridge. Powtarzała te słowa w myślach, aż stały się dla niej swoistą modlitwą. Zaatakowali na rogu Sherbourne i Arbutus, zaledwie cztery przecznice od szkoły. Początkowo Jenny myślała, że to opona strzeliła, ale spostrzegła jasne smugi zmie- rzające w ich stronę. Schyliła się odruchowo, gdy przednia szyba rozprysła się i za- sypały jątysiące odłamków. Zsunęła się z siedzenia kierowcy i przetoczyła po przej- ściu przed drzwiami. Pozbawiony kierowcy autobus skręcił w prawo. Mknął jak jakaś żółta bestia, aż przeskoczył przez śnieżną muldę z boku i wpadł w żywopłot. Bokiem odbił się od werandy dużego domu w stylu wikto- riańskim i wreszcie zatrzymał, a silnik zakaszlał i zgasł. Wszystko to trwało nie więcej niż pół minuty, Jenny ledwie zdążyła usiąść. Musiała nadwyrężyć sobie nogę w kostce, bo czuła ból. Zmusiła się jednak do wstania, słysząc pełne paniki okrzyki dzieci. Podskoczyła do siedzenia kierowcy i wcisnęła przycisk otwierający drzwi, akurat w momencie gdy eksplodowała tyl- na szyba autobusu. Jedna z dziewczynek stała prosto na linii ognia i Jenny z rozszerzonymi oczami zobaczyła, jak jej ciałem targnął wstrząs. Prawe ramię zostało oderwane przez pocisk, zanim osunęła się na podłogę. Reszta dzieciaków opadła na siedzenia i przejście. Zapewne co najmniej kilkoro z nich zostało rannych. Wydając jęk rozpaczy, Jenny skoczyła naprzód z rozpostartymi ramionami. Gdzieś za nią rozległ się głuchy huk i poczuła, jak jakaś niewidzialna dłoń uderza ją w brzuch, aż poleciała do przodu. 209 14 - Skazani na zagładę Siła eksplozji zbiornika z gazem cisnęła ją na czoło autobusu, w przegrodę między przednimi szybami. Czując ból, odruchowo uniosła ramię w obronnym geście, kiedy chmura ognia pędziła przejściem, w jednej chwili pochłaniając wszystkie dzieci. Przetaczając się w lewo, Jenny uderzyła w rączkę do otwierania drzwi i zsu- nęła się po schodkach, akurat gdy płomienie dotarły na przód autobusu. Wylądo- wała na kolanach i momentalnie poderwała się na równe nogi. Rzuciła się przed siebie i brnęła przez śnieg, aż znalazła się w miejscu, które jeszcze niedawno było czyimś salonem. Wiedziona instynktem i strachem przedarła się przed resztki mebli, przyci- skając dłonie do uszu, by nie słyszeć przeraźliwych krzyków agonii z autobusu. Otworzyła oczy dopiero, gdy na policzku poczuła zimne, świeże powietrze. Przed sobą miała ogrodzone podwórko, z bramą wychodzącą na aleję. Za jej plecami płonął dom, a ogień podsycały resztki szkolnego pojazdu. Zataczając się Jenny pokonała dziedziniec i doparła do furtki. Otworzyła skobel i zaczęła biec ile sił w nogach, chcąc znaleźć się jak najdalej od tego piekła. Rozdział dwudziesty pierwszy Godzina dwudziesta pierwsza pięć Barry LaGrace przedzierał się czerwono-biało-niebieskim dżipem z urzędu pocz- towego przez głęboki śnieg na Overlook Street, klnąc ze złością, bo nie mógł opanować kierownicy. - Głupie dzieciaki! Co, na Boga, robiliście w środku cholernej nocy w tych kombinezonach? Jezu Chryste! Na tylnym siedzeniu Karen trzymała głowę B.C. na kolanach. Miał zimne czoło, ale nic mu się nie stało; w najgorszym wypadku doznał pęknięcia kilku żeber i nabawił się potężnego sińca. Pocisk trafił go w okolicę splotu słoneczne- go, lecz na szczęście zatrzymał się na wmontowanej płytce. LaGrace, przerażony, że o mało nie zastrzelił mieszkańca Jericho Falls, teraz reagował złością i prze- kleństwami, gdy z ulgą zorientował się, że nic takiego się nie stało. - Mogliście zginąć! - warknął. - Zdajecie sobie z tego sprawę? - Tak, panie LaGrace, zdajemy- odpowiedziała Karen. - Lepiej niech się pan skoncentruje naprowadzeniu samochodu. Musimy zabrać B.C. w jakieś bez- pieczne miejsce. - Ha! - prychnął siwobrody dekarz. - Bezpieczne? W całym tym cholernym miasteczku nie ma bezpiecznego miejsca. Centrum medyczne nie funkcjonuje, a Frenchtown pali się jak jedna wielka pochodnia. Twój ojciec mówi, że tamci to Amerykanie, ale ja w to nie wierzę. To pieprzeni Arabowie. Najpierw był kryzys paliwowy, później zalali nas ropą, a wreszcie Libia. To jedna wielka banda terro- rystów. - Proszę nas tylko zabrać do taty. Odchyliła się na siedzeniu i na chwilę zamknęła oczy. Teraz marzyła tylko o śnie. - Cholerne dzieciaki! - gderał LaGrace. Skręcił na północ i przedarłszy się przez zaspę, znalazł się na Gowan Street. Kilka chwil później byli już na Placu Komunalnym. 211 W Stark Hali, oświetlonym świecami, lampami naftowymi i olejowymi, pano- wało istne szaleństwo. Kwadrans wcześniej pierwszy autobus z konwoju opuszcza- jącego szkołę średnią został zaatakowany na Sherbourne Street. Kierowcy innych pojazdów na widok płonącego wraku zawrócili na plac, do siedziby władz miej- skich. Korytarze i biura na parterze pełne były dzieci, starszych ludzi i ochotników, a w audytorium ulokowano uchodźców z zagrożonych rejonów miasteczka. Z pomocą LaGrace'a Karen umieściła balansującego na krawędzi świado- mości Bentleya w spokojnym kącie audytorium i obiecała, że wróci do niego najszybciej jak tylko się da. Wciąż klnąc pod nosem, dekarz udał się do dżipa i wrócił na posterunek u McKarsky'ego, podczas gdy Karen ruszyła na poszu- kiwania ojca. Przedarłszy się wśród płaczących, zdezorientowanych ludzi na korytarzach i schodach, znalazła go wreszcie w sali obrad, gdzie omawiał coś z Wróblem. Wciąż w kombinezonie, choć już bez plecaka, stanęła w drzwiach, nie chcąc im przeszkadzać. Hawke zobaczył jąpierwszy i oczy zrobiły mu się okrągłe. Widząc to szeryf spojrzał tam gdzie on. Przez chwilę panowała dziwna cisza; wreszcie Jack poderwał się z krzesła i rzucił ku niej. - Karen! Och, Boże, już myślałem, że cię straciłem - wyszeptał, przyciska- jąc ją do siebie. - Nie ma mowy, tato - powiedziała przez łzy, tuląc się do jego piersi. Pach- niał potem i starą świńską skórą. Nigdy tak bardzo nie cieszyła jej ta kombinacja zapachów. - Co z B.C? - zapytał nagle, przerywając krępujące milczenie. - Jest w audytorium. Pan LaGrace strzelił do niego na moście, ale on miał na sobie taki kombinezon jak mój. Nic mu nie będzie. Ma tylko stłuczone żebra. B.C. uratował mi życie, tato - dodała cicho. - Jak uciekliście? Razem z Wróblem próbowaliśmy was odbić, ale nie dało rady. - Byliśmy w jakiejś izolatce ze szpitalnymi łóżkami, ale później przenieśli nas do podziemia w terminalu. To Bentley wpadł na pomysł przebicia się przez ścianę. W chłodni należącej do pana Coyle'a znaleźliśmy... ciała. Byli tam Dor- chester, Corky i ten facet, który pracował w Gaś Barze -jej głos załamał się i za- milkła. - Już wszystko dobrze - powiedział uspokajająco Slater, prowadząc córkę w stronę krzesła. Posadził ją i czekał, aż będzie mogła mówić dalej. - Rozkleiłam się wtedy, ale B.C. był silny. Poszliśmy na górę i wykradliśmy kombinezony tamtych ludzi. Później po prostu stamtąd wyszliśmy. - Chryste! - szepnął Wróbel, siedzący naprzeciw niej. - Ten chłopak ma łeb na karku! - Naprawdę - podchwyciła Karen, uśmiechając się blado. - Później przez głośniki w hełmach usłyszeliśmy, że nas szukają, więc uciekliśmy. Dostaliśmy się do mostu kolejowego i pokonaliśmy go dołem, takim wąskim przejściem. Bentley zabił strażnika na drugim brzegu. Schroniliśmy się w chacie myśliwskiej jego ojca 212 na zboczu Quairy Hill i tam przeczekaliśmy do zmroku. Później przeszliśmy resztę drogi, aż wreszcie pan LaGrace zaczął strzelać do nas na moście. Ale to nie jego wina. Przecież mieliśmy na sobie te kombinezony... - Urwała. Była blada, a pod oczami miała ciemne sińce. Zamrugała powiekami i powoli pokiwała głową. - Aha, pan Coyle jest zamieszany w całą tę sprawę. Oboje byliśmy ubiegłej nocy w klubie tenisowym, a on miał tam spotkanie z tamtymi. Wtedy nas złapali. Jack powstrzymał się przed zadaniem jakże oczywistego pytania, co właści- wie tam robili. Zamiast tego delikatnie poklepał córkę po ramieniu. - W porządku, Karen. Chyba masz już dosyć. Zejdź na dół do B.C. i zostań z nim, a ja przyjdę do was za kilka minut, dobrze? - Dobrze - szepnęła wstając. - Przynieślimy ze sobą oba hełmy. Myśleli- śmy, że będziesz chciał podsłuchać, co mówią. - Będę najpóźniej za pięć minut. Poprowadził ją w stronę drzwi. Długą chwilę patrzył, jak szła korytarzem, aż zniknęła na schodach. Wreszcie wrócił do stołu. - To ci dopiero historia - rzekł Hawke. - Ma dziewczyna szczęście, że żyje. - Myślałem, że na jej widok serce mi się zatrzyma - powiedział szeryf krę- cąc głową. Po chwili spoważniał. - Wiadomo już, kto prowadził tamten autobus? - Jenny. Nie wysłaliśmy tam jeszcze nikogo. - I nie rób tego - powiedział zdecydowanie Jack, po czym głośno odchrząk- nął. - Zajęli już tamten obszar. Jeśli zobaczą kogoś na Sherbourne, natychmiast otworzą ogień. - Biorą nas w kleszcze. Zbliżają się od północy, a lada chwila uderzą także od południa, na jeden, a może i na oba mosty jednocześnie. Jesteśmy w pułapce, szeryfie, a każdy, kto może, kieruje się właśnie tu, do ratusza. Dopadną nas wszyst- kich bez najmniejszego problemu. - A co ze śmigłowcami? - Wiatr przycichł. Teraz pewnie zdecydują się ich użyć. - Cholera! - Jest tylko jeden sposób. Mam działko z helikoptera. Trzeba zabrać je na wieżę. Ono powinno ich powstrzymać, przynajmniej przez pewien czas. - Ilu ludzi tu mamy? - Pięciuset, może sześciuset. - Tylko tylu zostało? Ludność całego miasteczka zmalała do takiej liczby? - Nie dysponujemy nawet wystarczającymi środkami transportu, żeby ich stąd zabrać. Poza tym tak naprawdę nie mamy dokąd pójść. - Powinienem zgodzić się na warunki Wrighta - powiedział cicho Jack. - Może tak byłoby najlepiej. - Według Bess Tilly w autobusie, który zniszczyli, było pięćdziesięcioro, sześćdziesięcioro dzieci - przemówił zmienionym głosem Wróbel. - Wright i ca- ła ta jego banda to zbiorowi mordercy, Jack. Jesteśmy jak mokra plama, którą mają zetrzeć z powierzchni ziemi. Gdybyś się z nim porozumiał, poprowadziłbyś wszystkich tych ludzi na pewną śmierć. Teraz możesz przynajmniej przyznać, że próbowałeś coś zrobić. - Ale wynik jest taki sam. - Nie pieprz takich głupot - prychnął były pilot. Zaniósł się kaszlem, aż za- gotowało mu się w piersiach. Wreszcie zdołał odchrząknąć i ciągnął dalej: - To przecież jeszcze nie koniec. Może uda się nam wyprowadzić stąd choćby garstkę, żeby tylko ludzie dowiedzieli się, co tu zaszło. - Może... - A co z Karen? Co zamierzasz zrobić? Siedzieć i pozwolić im, żeby ci ją zabrali? - Co ty wygadujesz? - zapytał Slater, unosząc brew. - Po co te przemowy? - Chodzi o przetrwanie - odparł hipis. Wstał i szeryf zauważył, że musiał oprzeć się na oparciu krzesła. -Przetrwanie. Tylko to nam już zostało, człowieku. Trzeba walczyć aż do końca. A ten jeszcze nie nadszedł. - W porządku. Dotarło do mnie. To nasze Alamo. Ja jestem Jess Parker, a ty John Wayne. Co zdarzy się teraz? - A czego ten drań Wright zupełnie się nie spodziewa? - Ofensywy? - Bingo - Wróbel uśmiechnął się dziko. - Zaatakujemy. Ale było już na to za późno. Pierwsza fala uderzeniowa siódmego oddziału AMCCOM-u dotarła do Mili Bridge dwadzieścia minut po B.C. Binghamie i Karen Slater. Grupa składała się z dwóch dwudziestopięcioosobowych zespołów, posuwających się w odległości dwustu metrów od siebie szybkimi jeepsterami i większymi transporterami opan- cerzonymi. Trzej zwiadowcy zajęli pozycje przy pierwszym przęśle mostu i przekazali swoje namiary zbliżającym się pojazdom. Jadący w jednym z nich oficer łączni- kowy porozumiał się z hughes apachem, lecącym nieco z tyłu i ubezpieczającym całą grupę. Zwiadowcy potwierdzili ruch żywych obiektów w niewielkim budynku po drugiej stronie mostu; postanowiono, że śmigłowiec odwali mokrą robotę, likwi- dując potencjalne zagrożenie. W salonie fryzjerskim McKarsky'ego Hugh Bates czekał niecierpliwie na powrót Barry'ego LaGrace'a. Tamten był gburem i miał niewyparzoną gębę, ale przynajmniej stanowił towarzystwo, a patrząc w ciemność Bates nabierał przeko- nania, że po drugiej stronie coś się dzieje. Usiadł w fotelu LaGrace'a przy oknie, detonator leżał na podłodze przy jego stopach. Usłyszał dźwięk silnika i zamarł. Jedną ręką sięgnął po detonator, a drugą po strzelbę. Odetchnął z ulgą, kiedy jaskrawo pomalowany dżip zatrzymał się przy krawężniku. Pomachał na powitanie LaGrace'a wysiadającego z samochodu. Nagle, zupełnie niespodziewanie, jakby słońce wzeszło nad mostem. Bates patrzył rozszerzonymi oczami na snop światła z reflektora helikoptera. Zdezo- rientowany zamrugał powiekami, nie widząc nic prócz krążących mu przed ocza- mi barwnych plam. 214 Na siedzeniu strzelca drugi pilot przełączył obraz na nocne widzenie, co spra- wiło, że informacje zebrane przez system celowniczy zostały uwidocznione na ekranie w jego hełmie. Dysponował bogatym arsenałem, w skład którego wchodziła para T.O. W, sześć rakiet przeciwczołgowych hellfire i działko kalibru trzydziestu milimetrów. Po łatwym namierzeniu celów zarówno przed budynkiem, jak i w jego wnętrzu, dru- gi pilot odpalił pojedynczą raki etę hellfire. Z zadowoleniem pokiwał głową, gdy poczuł szarpnięcie odrzutu. Tępo zakończona, krótka rakieta osiągnęła maksymalną prędkość ponad ty- siąca kilometrów na godzinę w przeciągu ośmiu dziesiątych sekundy. Przekracza- jąc prędkość dźwięku, pocisk zmierzał do celu. Trafił w boczne drzwi dżipa, aku- rat gdy jego kierowca wysiadł na zewnątrz. Dziesięciokilogramowa głowica eks- plodowała z hukiem, a LaGrace'a i jego samochód pochłonęła ognista kula. Siła wybuchu zniszczyła witrynę salonu fryzjerskiego i drewniane wnętrze natychmiast stanęło w płomieniach. W stosunkowo mało zniszczonym wnętrzu Hugh został zrzucony z krzesła, a setki ostrych odłamków szkła zamieniło jego twarz w krwi- sty stek. Załoga śmigłowca sprawdziła skutki ostrzału i nie mając zamiaru marnować kolejnej rakiety, skręciła w lewo i podążyła wyznaczoną wcześniej trasą, by za- pewnić wsparcie żołnierzom zbliającym się do drugiego mostu. Ci, nie napotkaw- szy żadnego oporu, szybko posuwali się naprzód. Hugh Bates, o dziwo, prawie nie czuł bólu. Kucał, podpierając się na rękach i starając się odzyskać oddech. Usta miał pełne krwi i czuł jej kropelki ściekające po twarzy. Musiała zalewać mu oczy, bo nic nie widział. Zamrugał, czując coś ostrego w kąciku prawego oka. Chciał to wyjąć, ale nie był w stanie, więc zaczął na oślep posuwać się naprzód, rękoma macając po podłodze w poszukiwaniu de- tonatora. Pokręcił głową chichocząc. Wiedział, że LaGrace nazwałby go tchórzem, gdyby zbyt wcześnie wysadził most. Przez większą część wieczoru dekarz odgra- żał się, że poczeka do ostatniej chwili, żeby zabić jak największą liczbę tych pie- przonych drani. Ale co tam LaGrace. Hugh Bates zrobił wystarczająco dużo jak na jedną noc. Na miłość boską, był zwykłym operatorem, a nie żołnierzem. Jego dłoń natrafiła na coś metalowego. Detonator. To dobrze. Naprawdę robiło się już późno, a on marzył o śnie. Jutro wybierał się do Portland po nowy film. Oczywiście nie był to jakiś szlagier, bo kino Murray nie mogło sobie pozwolić na najlepszą produkcję. Jeśli pamięć go nie myliła, to będzie kolejna z tych głupkowatych chał Stallona. Oczywiście nie on o tym decydował, ale film będzie się podobał dzieciakom. Przez chwilę starał się zmienić pozycję, aż wreszcie zdołał usiąść na podło- dze po turecku. Jaki miał naprawdę wybór? Ponownie zachichotał, jedną ręką chwytając nasadę detonatora, a drugą zaciskając palce na jego rączce, jak poka- zał mu LaGrace. W tych warunkach jakiż inny film mógł wybrać? Westchnął, zadowolony, że kiedy będzie to już miał za sobą, wróci do domu. Zdecydowanym ruchem przekręcił rączkę, wysyłając impuls miedzianym drutem. 215 To będzie jak Most na rzece Kwai. Spełniwszy swoją powinność, zemdlał i prze- wrócił się. Krew z pokaleczonej twarzy gromadziła się wokół ust i nosa; stało się jasne, że wkrótce uniemożliwi mu oddychanie. Na zewnątrz oba zespoły przedostały się przez most, nieświadome ostatnich działań Hugh Batesa. Rakieta hellfire, która zniszczyła samochód LaGrace'a, uszkodziła druty prowadzące do ładunków wybuchowych i sprawiła, że gest ope- ratora miał jedynie symboliczne znaczenie. Most pozostał cały, a siódmy oddział wdarł się od jego strony do Jericho Falls. Drżąc i szczękając zębami, Jenny szła z trudem wąską alejką Frenchtown. Jej kurtka narciarska była w strzępach. Brakowało całego rękawa i większej części poły. Siła wybuchu zbiornika z gazem pozbawiła jąbutów i teraz miała na nogach tylko grube skarpety, mokre od śniegu. Dawno już straciła czucie w stopach, ale przynajmniej nie czuła bólu w dłoniach, poranionych odłamkami szkła. Była otępiała i właściwie nie miała pój ęcia, w którą stronę podąża. Idąc alej ą, widziała ciągle umierające dzieci i słyszała ich krzyki agonii. Gdzieś w zakamar- ku mózgu pojawiła się świadomość, że jej przetrwanie było istnym cudem, ale nie dało j ej to żadnej pociechy. Dzieci znaj do wały się pod j ej opieką, a ona zawiodła. Zatrzymała się, z trudem łapiąc oddech oparła o drewniany płot i obejrzała w stronę, z której przyszła. Pożar autobusu i domu przybrał jeszcze na sile, dwie przecznice dalej widać było wyraźną łunę. Wiedzieli, że uciekła, ale czy wyruszą na jej poszukiwania? Lekko pokręciła głową. Jeśli nawet, to co z tego? Przecież zasługiwała na śmierć. Zginęło pół setki niewinnych dzieci, skremowanych w szkol- nym autobusie, a jedyną winowajczynią była ona. Odepchnęła się od płotu i zata- czając dotarła do końca alejki. Znów przystanęła, starając się ustalić, gdzie jest. W oddali rysowała się wie- ża Stark Hali, wznosząca się ponad płaskimi dachami budynków wokół Placu Komunalnego. Przetarła oczy wierzchem dłoni i spróbowała odczytać tabliczkę na rogu: Brock i Arbutus. Była trzy przecznice od placu. Z lewej wznosił się rząd wyblakłych domów typowych dla Frenchtown, a z prawej sklep spożywczy - An- gela Mini-Mart. Szyld z obu stron otaczały koliste reklamy coca-coli. W ciemnej witrynie sklepu widziała kartonową postać chłopca z reklamy Phillipa Morrisa. Czy jeszcze kiedyś będą tu sprzedawać papierosy? Do jej uszu dobiegł dźwięk silnika. Nie myśląc wiele upadła na ziemię, kry- jąc się za granatowym koszem na śmieci. Kilka sekund później pojawił się jakiś pojazd. Dżip, ale inny od tych, jakie znała, bez dachu, tylko z metalową konstrukcją, na której zamontowano karabin maszynowy. Szperacz na masce poruszał się na boki. W środku siedziało pięciu ludzi. Jeden stał przy karabinie, drugi prowadził, a trzej pozostali siedzieli i rozglądali się wokół. Wszyscy byli ubrani w okrywają- ce ich od stóp do głów kosmiczne kombinezony. Snop światła przesunął się po koszu na śmieci i Jenny całym ciałem przywar- ła do zasypanej śniegiem ziemi. Nic się nie stało, a silnik stopniowo cichł. Nie 216 zauważyli jej. Wciąż trzymając się jak najbliżej gruntu, wyczołgała się zza kosza i wyjrzała na ulicę. Samochód zatrzymał się na końcu Frenchtown i wysiadło z nie- go trzech ludzi. Z tyłu mieli plecaki, a z przodu duże, plastikowe pojemniki. Ustawili się w równych odległościach od siebie, ubezpieczani przez żołnie- rza przy karabinie maszynowym. Przerażona Jenny patrzyła, jak podchodzili do każdych drzwi, sięgali do tego pojemnika z przodu i wyjmowali z niego jakieś przedmioty wielkości talerza. Mocowali je do wszystkich drzwi. Po skończeniu roboty wrócili do dżipa i odjechali, skręcając w Arbutus Street. Nauczycielka leżała w śniegu długie pięć minut, bojąc się oddychać. Oba- wiała się, że tamci w każdej chwili mogą wrócić. Gdy wreszcie nabrała prze- świadczenia, że odjechali na dobre, wstała, kryjąc się w cieniu między koszem na śmieci a sklepem. Marszcząc czoło wyszła na chodnik i popatrzyła wzdłuż Brock Street. Ciemne, okrągłe przedmioty były wyraźnie widoczne na drzwiach każdego z niewielkich domków. Wciąż zdezorientowana ostatnimi wydarzeniami, powstrzy- mała się przed chęcią sprawdzenia, co to takiego. Zamiast tego ruszyła przed siebie najszybciej jak mogła. Przeszła na drugą stronę ulicy i zniknęła między domami, starając się znaleźć najkrótszą drogę na Plac Komunalny. Wszystkie myśli skupiła na Jacku i modliła się żarliwie, by go tam znaleźć. W głębi serca wiedziała, że zginie, i to wkrótce, ale nie chciała być wtedy sama. Avrom Semolevitch siedział przy stoliku zastawionym lalkami, w najlepszej, ozdobnej jarmułce na głowie, z otwartym Talmudem przed sobą. Modlił się koły- sząc w przód i w tył; wypowiadał słowa niemal niesłyszalnym szeptem. Stare, powykręcane artretyzmem dłonie trzymał płasko na blacie. Zamknął oczy, powta- rzając chyba po raz tysięczny słowa modlitwy. Po j ego prawej stronie stała lamp- ka olejowa, której światło wydobywało się na zewnątrz pod drzwiami. Zainteresowali się nim dwaj uzbrojeni mężczyźni w panterkowych kombine- zonach. Zobaczyli Avroma przez okno. Ten idący z przodu bez chwili wahania ciężkim butem wymierzył kopniak w drzwi, otwierając je. Weszli do środka i za- trzymali się dwa metry przed starym Żydem. Pierwszy z przybyszów przemówił charczącym głosem, dobiegającym z niewielkiego głośnika pod ciemnym wizje- rem. - Kto tu j eszcze j est? - Nikt - odpowiedział Avrom, otwierając oczy i spokojnie przyglądając się mężczyznom. Myślał o domu i kuzynce Kryshy o kruczoczarnych włosach, która była jego pierwszą miłością. Inny świat w innych czasach. - Kłamiesz - rzucił żołnierz, unosząc lufę broni. - A po co miałbym kłamać? - zapytał Semolevitch wzruszając ramionami. - Na pewno przyszliście mnie zabić, jak całą resztę. Kłamałbym może, gdybym się was bał, ale się nie boję. - Wwstań. 217 - Nie wstanę dla żadnego z was. - Więc zginiesz siedząc. Nie obchodzi mnie to. - Mnie też - odparł szewc uśmiechając się. Uniósł ręce dłońmi do góry w geście rezygnacji. Mężczyźni spostrzegli dwie pętelki z jasnego kordonka na kciukach Avroma, ale było już za późno. Sznurek, na tyle mocny, by poruszać marionetkami, biegł do dwóch spustów starej strzelby na kaczki. Broń, przyczepiona pod stolikiem, należała do tych, których już dawno temu zakazano używać. Jeden strzał wystarczał, by zabić całe stadko ptaków. Stworzo- na z myślą o zamontowaniu na dziobie łodzi, trzymana w ręku mogła urwać całe ramię. Po wizycie szeryfa Slatera Semolevitch długo myślał o strzelbie i wreszcie z niemałym trudem zniósł jaz pokoju na górze. Miał do niej proch i bawełnę, lecz brakowało samych pocisków, więc wypełnił lufę czym popadło. Gwoździami, nakrętkami i dwiema garściami żabek, które czasami mocował do zelówek butów. Unosząc dłonie, Avrom zobaczył, jak palec tego z przodu naciska spust i uświa- domił sobie, że za chwilę czeka go śmierć. Ale nie przejmował się tym, bo w tej chwili łączył się ze wszystkimi pobratymcami. Z pokorą przyjmował swój los, ale nie pozostawał bezczynny. - Szalom, szmulik - mruknął, wyrażając swoją pogardę dla przybyszów. Poczuł okropny ból rozrywający mu pierś, ale przed śmiercią usłyszał ogłu- szający huk strzelby na kaczki, który był balsamem dla jego uszu. Wybuch był tak potężny, że stolik pękł na pół. Obłok metalowego śrutu wyle- ciał z lufy na wysokości kolan, zanim mężczyźni zdążyli w jakikolwiek sposób zareagować. Żadna ilość kevlaru nie była w stanie wytrzymać takiego uderzenia, szcze- gólnie z odległości niewiele większej niż metr. Metalowe odłamki bez trudu sfor- sowały tkaninę, plastik, ciało i kości. Krzyk obu zginął w eksplozji i we wnętrzu ich hełmów, gdy pozbawieni nóg padli na podłogę. Krew z dziesiątek ran trysnęła szerokim strumieniem, znacząc starą podłogę rdzawymi plamami. Nie było jej jednak wystarczająco dużo, by ugasić płomienie ze stłuczonej lampy. Jak wcześniej motel „Slumber-King", warsztat szewski Avro- ma Semolevitcha stanął w płomieniach, a coraz głośniejszy trzask pożaru zagłu- szył rozpaczliwe wrzaski umierających ludzi. Rozdział dwudziesty drugi Godzina dwudziesta druga piętnaście Jack Slater natychmiast zareagował na wiadomość o eksplozji w salonie fry- zjerskim i wydał rozkaz zniszczenia Gowan Street Bridge, by uchronić się przed dwutorowym atakiem na Plac Komunalny. Według obserwatora na wieży zegarowej Stark Hali, co najmniej pięćdziesięciu ludzi przekroczyło Mili Bridge i rozproszyło się po dzielnicy biznesowej wzdłuż Main i Whitehill. Szeryf miał kilkunastu swoich podwładnych na tym obszarze, ale wiedział, że niedługo będą w stanie stawiać opór. Plan przeprowadzenia kontrnatarcia spalił więc na panewce. Teraz pozostało tylko jedno do zrobienia: wyprowadzić z miasta jak najwięcej ludzi. Wraz z Wró- blem Jack opuścił salę zgromadzeń i zszedł na dół, do audytorium, lecz w połowie drogi został zatrzymany przez Dwayne'a Kennawaya - łysiejącego doradcę do spraw robót publicznych, a jednocześnie właściciela K-Way Sanitation Seryices. Po zniknięciu Luthera Coyle'a i śmierci na zawał Loretty Simms ze szkolnej rady nadzorczej, Kennaway był jedynym oficjelem w Jericho Falls, który pełnił teraz prawnie funkcję burmistrza. Z jego wychudłej, poważnej twarzy dało się odczytać, jak ciężko mu to przychodzi. - Zorganizowano głosowanie - powiedział z wahaniem Kennaway. - Wła- śnie szedłem, żeby was o tym powiadomić. - Głosowanie, Dwayne? - zdziwił się Slater. - Na miłość boską, wokół nas istna wojna. Nie ma czasu na takie ceregiele! - Wiem, wiem. Ale zrobiliśmyje. - Kto? - Ludzie zgromadzeni w budynku. Tucker Carlisle i jego przyjaciele zaczęli szemrać i zwołali posiedzenie rady miejskiej. Zapytali, ilu ludzi chce się poddać. Oddać się w ręce tamtych, jak to nazwali. Myślą, że jeśli rzeczywiście mamy do czynienia z amerykańskimi żołnierzami, to nie ma się czego obawiać. - To szaleństwo! - wybuchnął Slater. - Muszą stąd uciekać! Natychmiast. Wszyscy musimy. 219 - Wiem, wiem. Sam im to mówiłem. Ale oni są przerażeni. Ten autobus, którym jechała panna Hale, był pełen dzieciaków, szeryfie. - Zgadza się. A teraz wszystkie nie żyją. - Przeprowadzili głosowanie. Było niemal jednogłośne. Chcą zostać. - Tyle z motta na tablicach rejestracyjnych - mruknął Wróbel Hawke. - Nie mogę pozwolić, żeby ci ludzie zostali zamordowani - powiedział Jack. - Muszę z nimi pomówić! - Nie warto - uznał hipis. - Oni już podj ęli decyzj ę i nie uda ci się nakłonić ich do zmiany zdania. Nie ma na to czasu. - A co z tobą? - zapytał policjant Kennawaya. Ten westchnął ciężko i pokiwał głową. - Jestem z wami. - Ilu jeszcze? - Szesnastu, może dwudziestu. - Dobrze. Zbierz ich jak najszybciej i dopilnuj, żeby była z nimi moja córka i B.C. Bingham, chłopak Charliego. Jest lekko ranny, ale będzie mógł iść z nami. Macie pięć minut, Dwayne. Zbierz wszystkich w remizie i niech się pakują do strażackiej ciężarówki ratowniczej. Jeśli się ścisną, starczy miejsca dla wszyst- kich. I nie palcie żadnych świateł. - Dokąd mam jechać? - Do Fox, a później na wschód, do Creek Bridge przy Van Epp. Jak dotąd tamci nie okazali zainteresowania Hill i Riverside Park. Razem z Wróblem spot- kamy się z wami przy centrum medycznym. Jasne? - Tak. - A więc ruszaj. Kennaway w odpowiedzi skinął głową, odwrócił się i ruszył schodami w dół. - A co z nami? - zapytał Hawke. - Ilu ludzi moglibyśmy zabrać zdobycznym śmigłowcem? - Niewielu. Ośmiu, najwyżej dziewięciu. Resztę musielibyśmy zostawić. - Ale jest zdolny do lotu? - Tak. Ma pełne baki, a z uzbrój enia brakuj e tylko działka. A czemu pytasz? - Chcę sprawdzić drogę do chaty narciarskiej. Jeśli j est czysta, moglibyśmy się tam dostać ciężarówką. Gdyby była strzeżona, zaatakowalibyśmy posterunek i może udałoby się nam oczyścić drogę Kennawayowi i pozostałym. - A później? - Nie jestem jeszcze pewien. Nie pozwolą nam odejść, to pewne. Dla Wrigh- ta gra toczy się o wszystko albo o nic. Jeśli ktokolwiek mu się wymknie, cały scenariusz legnie w gruzach. - Myślisz, że naprawdę może się nam udać? - zapytał Hawke i zakasłał ciężko, przysłaniając usta. - Nie wiem, ale musimy spróbować. - Ty jeden nie zapominasz o naszym motto. - Tylko to już nam pozostało. 220 O dwudziestej pierwszej trzydzieści Dwayne Kennaway wraz z osiemnasto- ma mieszkańcami Jericho Falls wyjechał z remizy przy Placu Komunalnym i ru- szył na północ Fox Street. Trzy pasażerki, nie licząc Karen Slater, były ciężarne, a pięć kolejnych miało ze sobą dzieci w wieku od trzech do jedenastu lat. Pozo- stali to mężczyźni po sześćdziesiątce oraz B.C. Bingham. Dziewiętnaście osób zostawiło sześciuset osiemdziesięciu czterech przyjaciół i znajomych, którzy zde- cydowali się zostać w Stark Hali. W ciągu dziewięciu minut od odjazdu wozu strażackiego wszyscy oni zginą lub będą umierający. O dwudziestej pierwszej trzydzieści dwie szeryf Jack Slater i Wróbel Hawke pieszo opuścili ratusz, przecięli plac zmierzając ku Woolworthowi i dalej, aleją do Sherbourne Street i szkoły średniej imienia Earla A. Coolisa. Budynek z cegły był pogrążony w ciemnościach i wyglądał na opuszczony, a przez główne, roz- warte na oścież drzwi sypał się do środka śnieg. Na tyłach czekał już na nich wielki, pomalowany na biało śmigłowiec sikor- sky. Weszli na jego pokład i po upływie zaledwie trzech minut znaleźli się w po- wietrzu. Lecąc bez żadnych świateł, Wróbel skierował płaskobrzuchą maszynę na północ, ostrożnie przelatując nad przewodami telefonicznymi i elektrycznymi, biegnącymi wzdłuż Quebec Street. Przed nimi znajdowało się Ridge, a dalej na- pawające przerażeniem i przygnębiające White Mountains. O dwudziestej pierwszej trzydzieści dziewięć cztery helikoptery przeleciały nad wciąż płonącymi resztkami Farmy Drake'a na tak małej wysokości, że pło- mienie liznęły ich brzuchy. Dotarłszy do Stripu, skręciły na wschód nad Brock Street i North Beacon, zmieniając formację z rombu w tyralierę. Trzy z nich to były cobry, a czwarty, prowadzący - groźnie wyglądający chey- enne. Ten ostatni wyposażono w cały wachlarz sprzętu namiarowego oraz wywia- dowczego i właśnie z niego kierowano poczynaniami pozostałych. Cheyenne szybko zidentyfikował Stark Hali jako główne źródło promieniowania podczerwonego i strzelec natychmiast przekazał zdobyte informacj e pozostałym śmi- głowcom. W idealnym szyku wszystkie cztery maszyny przeleciały nad stromym da- chem kina Murray i ustawiły się dziobami do placu, uważając na wszelkie zagrożenia. Przez piętnaście minut przed zjawieniem się helikopterów Julius Havelock, właściciel apteki Havelocka, sprzeczał się ze swojążonąMildred. Pani Havelock nie miała zamiaru ruszać się ze Stark Hali przed pojawieniem się jakiegoś przed- stawiciela władz. Twierdziła, że postawa szeryfa Slatera od samego początku była okropnym błędem. Julius Havelock nie zgadzał się z nią i choć przez czterdzieści osiem lat ustę- pował kłótliwej żonie, właśnie w tej chwili postanowił się jej sprzeciwić i wal- czyć o to, w co wierzył. Świat zupełnie oszalał, skoro zostali zaatakowani przez żołnierzy własnej armii. Osobiście podejrzewał, że agresorem są Rosjanie, lecz nie zmieniało to faktu, że pozostanie w Stark Hali równało się samobójstwu. Igno- rując piskliwy głos Mildred, zapiął gruby tweedowy płaszcz i opuścił audytorium. Chwilę później przekroczył drzwi Stark Hali i znalazł się na zewnątrz. Czujniki podczerwieni natychmiast wychwyciły jego postać na schodach i strzelec na niższym siedzeniu apache'a zareagował bez wahania. Nacisnął spust 221 uruchamiający działo kalibru trzydzieści, zamontowane pod dziobem. Julius Ha- velock, którego ostatnim uczuciem była duma z własnej odwagi i niezależności, zginął w mgnieniu oka, a jego szczątki rozprysły się na drzwiach wejściowych StarkHall. Działając z perfekcyjną wprost zgodnością, cztery śmigłowce zakołysały się i zmieniły pozycję tak, że w odległości stu metrów od ratusza stworzyły formację kompasu. Każda z maszyn uzbroiła swoje rakiety hellfire i odpaliła je w jednej chwili. Skutek był natychmiastowy. Od każdego helikoptera oderwały się po trzy pociski i wszystkie sięgnęły celu. Pierwsza salwa trafiła w górną część budynku, niszcząc salę zgromadzeń, szereg biur oraz wieżę zegarową. Nim jej kopuła zdążyła spaść, dwie kolejne salwy do- tarły w okolice audytorium. Osiem rakiet eksplodowało pośród tłoczących się mieszkańców Jericho Falls. Czterdzieści kilogramów ładunku wybuchowego rozerwało siew zamkniętej prze- strzeni, czemu towarzyszyło rozpryśnięcie się niemal ćwierci tony szrapneli. Dzie- sięć sekund później w Stark Hali nie było fragmentu człowieka większego od srebrnej dolarówki, a i te resztki wkrótce zniknęły w istnym piekle, w które za- mienił się ratusz. Wieża zegarowa zawaliła się do wnętrza budynku i ruiny te stanęły w płomie- niach, buchających wysoko ponad najwyższe domy w miasteczku. Była dokład- nie dwudziesta pierwsza czterdzieści. Ludność Jericho Falls zmniejszyła się do dziewięciuset osiemdziesięciu sied- miu osób, a wszystkie one były zbyt chore, za stare lub za młode, by móc się bronić. W ciągu trzech najbliższych godzin tymi ludźmi również zajmą się pod- władni pułkownika Wrighta. O dwudziestej pierwszej pięćdziesiąt, gdy pożar prze- niósł się na budynki okalające Plac Komunalny, rozpoczął się ostatni etap planu. Tysiąc osiemset kilometrów od Jericho Falls, w Bazie Lotniczej Scott, na obrzeżach Lebanonu w stanie Illinois, pomalowany w panterkę samolot-cysterna KC10A kołował na głównym pasie. Tutaj mieściło się 375. Skrzydło Lotnictwa Medycznego oraz czterdzieści innych jednostek powietrznych. Ten start pozostał więc praktycznie nie zauważony, a odnotowała go jedynie wieża kontrolna. KC10A był wojskową wersją cywilnego, szerokokadłubowego DC-10 i za- stąpił znacznie mniejszego KC135 stratotankera. 10A był wyposażony w siedem specjalnie skonstruowanych zbiorników w pozbawionym okien kadłubie, miesz- czących łącznie sto trzydzieści jeden tysięcy galonów wysokooktanowej benzyny lotniczej. O dwudziestej pierwszej pięćdziesiąt trzy czasu wschodniego potężny, ciem- ny samolot wzbił się w powietrze i skierował na wschód, zdążając trasą prowa- dzącą do Bazy Lotniczej Sił Pokojowych w New Hampshire. Jenny obudziła się i szeroko otwartymi oczami usiłowała przebić ciemności. Zupełnie zdezorientowana wygrzebała się ze sterty brudnej bielizny, w której spała; stłumiła pełen paniki krzyk. 222 Trzykrotnie udawało się jej uniknąć patroli, lecz wymagało to oddalenia się od placu. Po ostatniej ucieczce wylądowała w jakimś domku przy Brewer Street, niedaleko od szkoły. Ostrożnie zlustrowała puste pokoje i wreszcie w piwnicy znalazła kurtkę myśliwską i parę wysokich, gumowanych butów. Opadła na stertę prania przy starej pralce, zamierzając odsapnąć kilka minut, lecz najwidoczniej zasnęła. W słabym świetle księżyca wpadającym przez niewielkie okienko zoba- czyła na zegarku, że jest już prawie dziesiąta. Spała ponad pół godziny. Wspomnienia powróciły szerokim strumieniem. Coś musiało ją obudzić, wyrywając z wyczerpującego, ciężkiego snu. Co to było? Jakiś hałas. Znowu to usłyszała. Zamarła nasłuchując, ajej wzrok odruchowo powędrował w górę. Skrzy- pienie i kroki. Ktoś chodził na parterze. Wbiła pięść w usta, dusząc w sobie jęk. Jeden z patroli sprawdza dom i w końcu zajrzy także na dół. Przerażona, desperacko rozejrzała się po zagraconym, niskim pomieszcze- niu: pralka z wyżymaczką, sterta drewna na opał, pieniek do jego rąbania, ubra- nia, wiklinowy kosz, balia, stos starych walizek, a w środku piec, od którego w róż- ne strony odchodziły rury grzewcze. W przeciwnym końcu pomieszczenia, led- wie widoczne, znajdowały się schody prowadzące na górę. Dostała się do środka przez tylne drzwi kuchenne, a więc okienko za nią za- pewne wychodziło na ulicę. Wyprostowała się ostrożnie, starając się zapobiec szeleszczeniu ubrań, na których spała. Uważnie przyjrzała się okienku. Nie wy- dostanie się przez nie. Trzy wielkie gwoździe na stałe łączyły je z framugą. Dobre dwadzieścia minut zajęłoby j ej ich wyrwanie, a towarzyszący temu hałas obudził- by umrzyka. Pozostawały więc tylko schody. Znowu rozległy się kroki, tym razem bezpośrednio nad jej głową. Stała jak słup soli i nasłuchiwała, wstrzymując oddech. Po chwili przesunęły się gdzieś w głąb domu. Do kuchni. Z trudem przełykając ślinę zrobiła trzy kroki do przodu i nie spuszczając wzroku ze schodów, na oślep sięgnęła po siekierę wbitą do pół ostrza w pieniek. Starając się opanować panikę, obluzowała siekierę, aż ją uwol- niła. Gdy ściskała jej trzonek w obu rękach, niespodziewanie drzwi u szczytu scho- dów uchyliły się. Odruchowo uniosła broń nad głowę, biorąc zamach do ciosu. Nagle, zupełnie niespodziewanie, rozległ się cichy śpiew: - Cicha noc, święta noc... Wszystko śpi, atoli... Czuwa Jezus i Maryja. Słowa urwały się, a zastąpiło je melodyjne mruczenie. Ktoś śpiewał ciepłym, czystym barytonem o wspaniałej modulacji, jaki słyszy się u najlepszych śpiewa- ków. Ale kto, na miłość boską, śpiewałby teraz kolędę? - Cicha noc, święta noc... Tobie cześć chcemy nieść, boś pastuszkom oznaj - miony. Na schodach ukazały się stopy, a przy nich Jenny dostrzegła lufę jakiejś dłu- giej broni. Mężczyzna miał na sobie zwykły strój, a nie ten dziwaczny kombine- zon. Zrobiła jeszcze jeden krok i ukryła się za drewnianym podciągiem. - Cicha noc, święta noc. - Ten ktoś był już prawie na dole. Jenny niewiele myśląc zamierzyła się do ciosu. Nagle twarz przybysza wyłoniła się z cienia. - Boże nasz, serca masz, radość sprawia nam nowina... Nauczycielka zamarła, a siekiera zawisła w powietrzu. - Bodo? Nie było wątpliwości, że mężczyzną na schodach jest Bodo Bimm. Teraz, przestraszony, podskoczył i uniósł trzymany w ręku karabin. Jenny zrobiła krok w bok, w miejsce, gdzie mógł ją widzieć. Bimm wytężył wzrok i wreszcie jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. - Witam! - powiedział radośnie. - Co pani robi w tej piwnicy? - Ukrywałam się, Bodo. I było mi zimno. - Przestało padać. Ale w ratuszu jest gorąco! - Roześmiał się i dopiero teraz panna Hale uświadomiła sobie, że ten czysty głos należał do niego. Półgłówek o anielskim głosie. - Nie rozumiem - powiedziała z obawą w głosie. - Wielki ogień. Kilka minut temu. Heli... heli... - Helikoptery? - Tak, proszę pani, zgadza się. Jeden, drugi, trzeci, czwarty... i wszystkie wystrzeliły te swój e... rzeczy i cały ratusz się rozpadł. Bum! Większy huk niż od sztucznych ogni. Dla podkreślenia swych słów ponownie uniósł strzelbę i Jenny przezornie usunęła mu się z linii strzału. - Helikoptery zaatakowały Stark Hali? - zapytała z niedowierzaniem. - Tak, proszę pani. Tuż po tym, jak wielki wóz strażacki wyjechał z remizy. Bo dzisiaj jest dużo pożarów. Do góry nogami. Całe miasteczko jest do góry no- gami. - Mówiąc to zmarszczył brwi. - Musimy uciekać. - Wyciągnęła rękę i ścisnęła potężne ramię Bodo. - Ro- zumiesz, co mówię? - Tak, proszę pani. A dokąd? - Jak najdalej od złych ludzi. - To dobrze. Jenny myślała rozpaczliwie. Początkowo Jack chciał, by udała się do punktu zbornego przy Creek Bridge i North Road. Teraz nie było mowy o dotarciu tam, a j edynym miej scem, które przychodziło j ej do głowy, była stara chata narciarska. Pozostała już tylko ona. - Chodź, Bodo - rzekła cicho. - We dwoje będzie nam raźniej. Ja będę pro- wadzić. - Dobrze, proszę pani - zgodził się bez wahania Bimm. Przywykł do robie- nia tego, co inni mu kazali i miał dość decydowania o tym samemu. Bolała go już od tego głowa. - Dobrze. Lecąc nisko i trzymając się srebrnej nitki Mountain Creek, Jack Slater i Wróbel wkrótce zorientowali się, że droga w góry jest nie strzeżona. Najwyraźniej Wright uznał zbrojną rebelię za nierealną. Swoje wysiłki skoncentrował na miejscach, do których z największym prawdopodobieństwem mogą uciekać spanikowani ludzie. Z góry wydawało się, że droga, chociaż zasypana śniegiem, jest przejezdna, szczególnie teraz, gdy nie należało się spodziewać dalszych opadów. Chata nar- 224 ciarska znajdowała się ponad trzydzieści kilometrów na północ od miasteczka, u stóp Góry Kineo. Stanowiła ona część systemu schronisk Stowarzyszenia Pie- szych Wędrówek New Hampshire, co oznaczało, że będzie nieźle zaopatrzona w jedzenie i środki pierwszej pomocy. Niecałe dwadzieścia kilometrów dalej znaj- dował się narodowy szlak apallachij ski. Gdyby wraz z resztą uciekinierów dotarli tak daleko, mogliby podążyć nim aż do Góry Waszyngtona. Przeleciawszy nad drogą, zawrócili do miasteczka. Wyleciawszy nad dolinę na wysokości Hill, zobaczyli palące się resztki Stark Hali i innych budynków wokół Placu Komunalnego. - Mój Boże! - wyszeptał przerażony Jack. - Co oni zrobili? Całe centrum miasteczka płonęło, a za sprawą ładunków podłożonych przez członków siódmego oddziału kolejne pożary wybuchały teraz wzdłuż Main Street i we Frenchtown. Patrząc na ten holokaust, uświadomili sobie, w jaki sposób zgi- nęliby zostając w ratuszu. Oderwawszy wzrok od okropnego widoku, Wróbel skręcił. Obniżył jeszcze lot i mknął teraz tuż nad dachami rezydencji w Hill. Przez ostatnie dwadzieścia minut kasłał niemal bez przerwy i bezceremonialnie spluwał na podłogę. Ślina była ciemna i szeryf nie miał wątpliwości, że zmieszana z krwią. Pilot posadził potężną maszynę na parkingu centrum medycznego. Samochód strażacki już tam był, a Dwayne Kennaway czekał na nich zniecierpliwiony. Haw- ke, nie wyłączając silników, udał się ze Slaterem do ciężarówki. - Miałem już odjeżdżać bez was - powiedział Kennaway, gdy się zbliżyli. - Dwukrotnie o mało nas nie złapali i widzieliśmy ślady gąsienic prowadzące Whitehill w stronę mostu. Będą tu lada chwila. - Jakie dokładnie to były ślady? - zapytał hipis. - Trudno mi teraz powiedzieć. - To pewnie transporter opancerzony - uznał Slater. - Cholera! Nawet w śnie- gu potrafią jechać pięćdziesiątką. Dopadną nas, zanim ujedziemy piętnaście kilo- metrów. - Trzeba je powstrzymać - rzekł Wróbel. Podniósł wzrok i popatrzył w ciem- ność. - To nie wszystko. Zbliżają się śmigłowce. Hawke odwrócił się i ruszył do czekającego blackhawka. Jack chwycił go za rękę. - Dokąd, do diabła, się wybierasz? - Na karku siedzą nam transportery i helikoptery. Wsiadaj dowozu, a ja spró- buję jakoś sobie z nimi poradzić. - Przecież to czyste samobójstwo - zaprotestował szeryf. - To stawienie czoła nieuniknionemu. Złapałem tę grypę jak wszyscy inni, ale nie dałem się jej tak szybko złamać. Jednak z moimi płucami jest coraz gorzej. Jeśli doktor Payne miał racj ę, to pewnie rak, więc i tak w ciągu kilku najbliższych dni czeka mnie śmierć. - Nie możesz być tego pewien. - Mam w swoim organizmie z osiem pint krwi. Dwie lub trzy już zdążyłem z siebie wypluć. Nie ma o czym mówić, Jack. Wiem, co się ze mną dzieje. Pozwól mi po raz ostatni odegrać rolę Davy'ego Crocketta, dobrze? 225 15 - Skazani na zagładę Policjant popatrzył na człowieka, który w tak krótkim czasie stał się jego naj- bliższym przyjacielem, i pokiwał głową. Wróbel miał rację. Trzeba było zrobić to, o czym mówił, a tylko on był do tego zdolny. - W porządku - skapitulował Jack. - Dziękuję. - Nie ma sprawy. Hipis sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął nierówno zwiniętego skręta. Zapałką przypalił go, osłaniając płomień dłonią. Zaciągnął się głęboko i przez chwilę przy- trzymał dym w płucach. Znów kaszląc, wypuścił chmurę dymu. Uśmiechnął się i wierzchem dłoni otarł krew z ust. - Ludzie mówią, że trawka wyżera mózg. Cisnął skręta w śnieg, odwrócił się i odszedł. Kilka chwil później blackhawk był znowu w powietrzu i lecąc nisko nad drzewami, skierował się na południe. Slater skinął na Kennawaya. - Ruszamy - polecił, odwracając wzrok od śmigłowca. - Jedźmy, póki jesz- cze możemy. Lecąc najniżej jak się dało, Wróbel Hawke kierował potężną maszynę ku Creek Bridge i Van Epp Street, walcząc z kaszlem, a jednocześnie uzbrajając wszystkie rakiety, którymi dysponował. Równocześnie spostrzegł transporter i białe helikoptery. Trzy typu huey i prowadzący apache. Wielki biały rekin i trzy bara- kudy. - Rybka na obiadek - mruknął do siebie. Sztuczka polegała na tym, żeby pozostać w ukryciu i oddać salwy przed tam- tymi. Mrucząc pod nosem, długowłosy pilot zniżył jeszcze lot, wisząc nad mo- stem na wysokości zaledwie trzech metrów, a transporter opancerzony wypełnił całą przednią szybę. Jeżeli nadlatujące śmigłowce nie chciały zabić swoich towa- rzyszy, nie zdecydują się odpalić rakiet. Przynajmniej na razie. Transporter wyposażono w karabin maszynowy browninga kalibru pięćdzie- siąt na wieżyczce, ale właz był zamknięty. Wróbel był niemal pewny, że kierowca tego miniczołgu nie zdawał sobie w ogóle sprawy z jego obecności. A to choler- nie źle, bo chciał, by tamci mieli świadomość, że lada chwila otworzy do nich ogień. Bez wahania nacisnął przycisk odpalający jedną z dwóch rakiet T.O.W i patrzył, jak smuga ognia wystrzela spod jego brzucha. Kierowany przewodem pocisk trafił transporter między gąsienice i aż pod- rzucił go w powietrze, jednocześnie spowijając ognistą kulą. Nad Wróblem, w odległości niecałych trzystu metrów, cztery helikoptery zapikowały w j ego stronę i stary pilot uśmiechnął się pod nosem. Miał do czynienia z facetami, którzy ni- gdy nie stoczyli prawdziwej walki w powietrzu. Delikatnie poruszając drążkami opuścił się jeszcze niżej i przemknął nad drogą tuż nad płonącym wrakiem, wzbijając chmurę sypkiego śniegu. Wrogie śmigłow- ce były już niecałe sto metrów od niego i w górnej części przedniej szyby Hawke widział, jak prowadzący apache obraca się szukając go. Przez głowę przebiegło 226 mu, że ten pilot jest niecierpliwy i brak mu oblatania. W tych ostatnich chwilach życia hipis przypomniał sobie czasy, gdy i on taki był. Uczestniczył wtedy w in- cydencie, którego o mało nie przypłacił śmiercią. Wiózł więźniów z jakiegoś zapomnianego przez Boga i ludzi zakątka dżun- gli. Droga jak po sznurku do wywiadowców w Phu Tai. Łatwa robota dla pilota, który cieszył się każdą minutą spędzoną w powietrzu. Po spędzeniu trzech dni w otoczonej drutem kolczastym bazie, gdzie nie było nic poza błotem, wódą i ro- bactwem, rozpierała go energia. Panowała tam taka wilgotność, że ciała parowa- ły, palce bielały, a listy z domu zamieniały się w pulpę, zanim jeszcze zdążyło się doczytać je do końca. Wreszcie przyszedł rozkaz zabrania więźniów i w ciągu pięciu minut Wróbel znalazł się w powietrzu, nie spodziewając się żadnych kłopotów. W najgorszych czasach latał śmigłowcem medycznym w strefie działań bojowych, więc powrót za linię frontu był niemal przyjemnością. W pomieszczeniu towarowym umazanego błotem i już podniszczonego hu- eya miał trzech więźniów. Dwie kobiety, których mężowie byli podobno oficera- mi wroga, i mężczyznę przed trzydziestką, aż do przesady chudego, o oczach jak- by martwych i pozbawionych jakiegokolwiek wyrazu. Został schwytany przez siły specjalne tydzień temu i najwyraźniej nie traktowano go dobrze. Jedną rękę miał amputowaną w nadgarstku, a wielki, wielokolorowy siniec pokrywał połowę jego twarzy. Pod strzępami koszuli widać było brudne bandaże na połamanych żebrach, a złamana noga została unieruchomiona zwykłą gałęzią. Zielone Berety potraktowały go tak ostro, że musiano opóźnić jego przetrans- portowanie do Phu Tai, bo nie wytrzymałby takiej podróży. Był podobno dowód- cą obwodu Yietcongu. Nikt w bazie nie miał jednak wystarczających kompetencji i ochoty, by go przesłuchać i potwierdzić te podejrzenia. Wróbel nie myślał o tym. Takie rzeczy nie zajmowały go przez ostatnie trzy miesiące. Nawet w tym krótkim czasie widział i przeżył zbyt wiele, by krytycznie oceniać kogokolwiek w Wietnamie. Tutaj istniała tylko jedna prawda: wszyscy byli szaleni i nie można było ufać nawet ziemi pod stopami. Trzysta metrów nad nie kończącą się, wilgotną dżunglą, poturbowany, ranny mężczyzna z tyłu helikoptera postanowił działać. Na pokład został wniesiony na noszach, a j edyną dłoń przykuto mu do metalowego uchwytu. Obie kobiety skuto razem, jednocześnie przekładając łańcuszek przez jakiś zaczep. Niestety, produ- cent kajdanków zaprojektował je dla Amerykanów, którzy normalnie się odży- wiali. Tutaj nawet najmniejszy ich rozmiar okazał się za duży na wychudzoną dłoń rannego. W jakiś sposób więzień zebrał w sobie wystarczająco dużo sił, by wstać z no- szy i od tyłu zaatakować Wróbla. Dla pilota sam fakt ataku był większym szokiem niż wynikające z niego zagrożenie, bo jednym uderzeniem odrzucił Wietnamczy- ka na tył helikoptera. Nie zrażony tym chudzielec zajął się niszczeniem okablo- wania i przewodów prowadzących na ogon. Skoro Hawke leciał sam, j ego j edyną obroną było postawienie hueya na no- sie. Umiejętnie manewrując, wreszcie zdołał wyrzucić oszalałego mężczyznę przez 227 otwarte drzwi towarowe. Resztę drogi do Phu Tai przebył w szoku, co kilka se- kund oglądając się przez ramię na kobiety, sprawdzając, czy i one nie oswobodzą się z okowów i nie zaatakują go. Ta koszmarna przygoda, na wspomnienie której jeszcze teraz włosy jeżyły mu się na karku, dała mu prostą lekcję: człowiek, który nie ma nic do stracenia, niczego się nie boi. Jednoręki partyzant doskonale wiedział, że w Phu Tai niemal na pewno będzie przesłuchiwany przez swoich pobratymców z południa. A tamci preferowali metody takie jak powolna kastracja, wbijanie węża strażackiego w od- byt i długotrwałe rażenie prądem o niskim napięciu, by wydobyć to, co chcieli. Wiadomo było, że umrze, a zastanawiać się można było tylko, kiedy i w jaki spo- sób. Postanowił więc zginąć w jednej chwili, spadając na ziemię z wysokości kil- kuset metrów. Teraz to Hawke był tym drobnym człowieczkiem na tyle hueya. Powiedział Jackowi Slaterowi o pluciu krwią, ale nie wspomniał już o okropnym bólu w pier- siach, którego nie była w stanie uśmierzyć żadna ilość kodeiny, ani o broczących ropą wypryskach na piersi i na plecach. Dwa dni życia to dla niego szczyt marzeń. Należało liczyć raczej na dwie godziny. Te przeżycia były jego asem w rękawie. Bez względu na to, jak dobrze byli wyszkoleni tamci piloci, żaden z nich nie stanął dotychczas oko w oko ze śmier- cią. Będą postępować zgodnie z podręcznikami, utrzymując szyk, przygważdża- jąc go do ziemi i starając się trafić wspólną salwą. Czysta arytmetyka. Wróbel był celem, oni atakowali i mieli przewagę liczebną. A przecież wielki blackhawk nie był w stanie ukryć się przed nimi. Hawke nie miał zamiaru się kryć. Gdy tamci skręcili za nim, zrobił dokładnie odwrotnie, niż mogli się spodziewać. Podręczniki zapewniały, że będzie latał ni- sko nad ziemią, zygzakował i zmierzał tam, gdzie zdoła zająć korzystniejszą po- zycję. Ale on zwiększył ciąg, wzniósł się i skierował prosto na nadlatujące maszy- ny. W tej chwili apache był zaledwie dwadzieścia, trzydzieści metrów nad ziemią, a trzy pozostałe śmigłowce na tej samej wysokości, nieco z tyłu. Zupełnie nie miały miej sca na j akiekolwiek manewry. Ułamek sekundy przed nieuniknionym zderzeniem, Wróbel pochylił się i wbił palec w przycisk odpalający ostatnią rakietę T.O.W. - Udało się, mamo - szepnął. - Jestem na szczycie świata. Główny wirnik blackhawka wbił się w kabinę apache'a, zabijając strzelca i niszcząc całe oprzyrządowanie pokładowe. Gdy doszło do zderzenia kadłuba- mi, pocisk wystrzelony przez Hawke'a eksplodował, unicestwiając maszyny. Nie- mal jednocześnie wybuchły oba zbiorniki z paliwem i akurat w tej chwili pozo- stałe trzy helikoptery, nie mogąc już zmienić kierunku lotu, wleciały w tę ognistą chmurę. Rozległy się kolejne eksplozje, a po chwili z chmury czarnego dymu i po- marańczowych płomieni zaczęło opadać piętnaście ton odłamków. Leciały na uli- ce w dole i spadały w miękki, bielutki śnieg. W oddali ciężarówka, już bezpieczna, właśnie zniknęła za Creek Bridge i skie- rowała się na północ, w stronę gór. 228 Rozdział dwudziesty trzeci Północ Stenogram z centrum kontroli lotów, Baza Pokojowych Sił Lotniczych, Ports- mouth, New Hampshire. 23.22 czasu wschodniego: KC10: Witam, baza, tu Tango, Tango, Romeo Alfa ze Scott. Jak mnie słyszysz? BAZA: Głośno i wyraźnie, Romeo Alfa. Podaj swój planowy czas lądowania. KC10: Przykro mi, baza. Jestem na zastrzeżonych manewrach. BAZA: Nie mamy tu nic na ten temat, Romeo Alfa. KC l O: Rozumiem, baza. To nocne ćwiczenia w tankowaniu w koordynatach Vic- tor George siedem dziewięć trzy siedem. BAZA: Prosisz o lądowanie w bazie, Romeo Alfa? KC10: Na razie dzięki, baza. BAZA: Roger, Romeo Alfa. Kontaktuj się z nimi co piętnaście minut. Kurs i pu- łap. KC 10: Jasne, baza. 23.56 czasu wschodniego: KC10: Baza Sił Pokojowych, tu Tango, Tango, Romeo Alfa. BAZA: Mów, Romeo Alfa. KC l O: Wstyd się przyznać, baza, ale chyba się zgubiłem. Mój e instrumenty zwa- riowały. BAZA: To się zdarza najlepszym z nas, Romeo Alfa. Proszę o identyfikację. KC10: Identyfikacja. BAZA: Mamy cię, Romeo Alfa. Jesteś trzy dwa pięć na wysokości dwóch tysięcy. Po prawej stronie powinieneś mieć nadajnik na Górze Stinsona. KC10: Nic nie odbieram, baza. Proszę o pomoc. BAZA: Dobrze, Romeo Alfa. Spróbuj trzy dwa zero zero. Odbiór. 229 KC10: Lecę na trzy dwa zero zero. 23.58 czasu wschodniego: BAZA: Zgłoś się, Romeo Alfa. To pilne. KC10: Tu Romeo Alfa. BAZA: Zszedłeś z kursu, Romeo Alfa, na tysiąc czterysta. Możesz wpaść na góry. KC10: Baza, mam chyba probl... uliką... [przerwana transmisja] BAZA: Powtórz, Romeo Alfa. KC10: Hydra... klapy nie odpo... cholera! [przerwana transmisja] BAZA: Chcesz zgłosić sytuację alarmową, Romeo Alfa? KC10: ... tam jest? Proszę o pomoc. BAZA: Powtarzam, Romeo Alfa. Czy chcesz zgłosić sytuację alarmową? Spadłeś na tysiąc. Tracimy cię, Romeo Alfa. KC10: ... zrzucić to... gdzieś... Jezu, tamjestjakieś miasteczko! [zniekształcone głosy, a później głośny dźwięk, możliwe, że eksplozja na pokładzie. Dźwięk ostrzeżeń przeciwpożarowych i syren. Cisza. Koniec transmisji o 00:00:30 czasu wschodniego, poniedziałek, 3 listopada] Rozdział dwudziesty czwarty Piątek, szóstego stycznia Godzina szesnasta trzydzieści Opatulony w ciepłą kurtkę, którą znalazł w starych barakach, Jack Slater po- chylił głowę, chroniąc się przed ostrym wiatrem, szalejącym na łysym, ka- mienistym szczycie Góry Waszyngtona. Góra stała na skrzyżowaniu dwóch głównych prądów powietrznych i ludzie mawiali, że jej szczyt jest najbardziej wietrznym i najmniej przyjaznym dla czło- wieka miej scem na Ziemi. Przez dziesięciolecia j edynymi mieszkańcami góry byli meteorolodzy obsługujący stację pogodową, ale od kilku lat zastąpiły ich automa- ty. Z punktu widzenia Jacka trudno było o lepszą kryjówkę. Z wyjątkiem kilku najcieplej szych tygodni lata, nikt się tu nie pojawiał, a i wte- dy korzystano z jedynej drogi - kolejki pnącej się po stromych zboczach ze stacji bazowej kilka kilometrów na wschód od Bretton Woods. Zbudowano także drogę, ale za sprawą śniegu i wichur przez większą część roku była nie do pokonania, a wąska ścieżka oznakowana przez Stowarzyszenie Pieszych Wędrówek nadawała się do przejścia tylko przy najlepszej pogodzie. Góra była najwyższym wzniesie- niem New Hampshire i z j ej szczytu miało się widoczność na setki kilometrów w każ- dą stronę. Gdyby ktoś spróbował ich tutaj dopaść, musiałby drogo za to zapłacić. Człowiek, który kiedyś był szeryfem Jericho Falls, przez chwilę mocował się z włazem do automatycznej stacji meteorologicznej. Była to pokaźnych rozmia- rów betonowa chata, mogąca wytrzymać wiatry wiejące z prędkością naw et trzy- stu kilometrów na godzinę. Nad nią wznosił się wysoki maszt radiowy, a w jej cieniu ustawiono las anten. Znalazłszy się w środku, Jack włączył ogrzewanie, a po chwili zrzucił kurtkę. Przez dziesięć tygodni od chwili ucieczki z Jericho Falls nie golił się i zapuścił brodę gęsto przetykaną siwizną. Dwa miesiące tułaczki zahartowały go. Jego cia- ło stało się żylaste i muskularne. Odsłonięta część twarzy była mocno opalona, a dłonie stały się sękate. 231 Nim zasiadł za starym, metalowym biurkiem wciśniętym między sprzęt nagrywający, spod grubego swetra wyjął wymięty szkolny notatnik oraz ołó- wek. Początkowo usiłował posługiwać się długopisami, ale na dużej wysoko- ści zawodziły. Krótki pobyt na zewnątrz wystarczał, by tusz zasechł w nich na skałę. Usadowił się wygodnie, otworzył notatnik i powoli przerzucał jego strony. Kiedy zaczynał pisanie dziennika, wydawało mu się to ważne, lecz teraz nie był już tego taki pewien. Wraz z upływem czasu nadzieje na uniknięcie losu reszty mieszkańców Jericho Falls malały. Przyszłość nie istniała i trzeba było żyć każ- dym dniem z osobna. Slater zdawał sobie sprawę, że ich życie samo w sobie jest cudem; byli jak trędowaci, bo każde zbliżenie się do nich mogło okazać się fatal- ne w skutkach. Z DZIENNIKA JACKA MONTGOMERY'EGO SLATERA PIĄTY LISTOPADA, CHATA NA GÓRZE KINEO Znalazłem ten notatnik w chacie i uznałem, że ktoś powinien spisać historię, która się nam przydarzyła. Chyba padło na mnie, bo nikt inny nie jest tym zainte- resowany. Zapewne możecie nazwać nas szczęściarzami. Dwadzieścioro spośród nas zdołało uciec wozem strażackim, a Wróbel musiał odwalić kawał świetnej roboty, bo nikt nas nie ścigał. Trzy godziny zajęło nam dotarcie do chaty narciarskiej, a wtedy wszyscy marzyli już tylko o śnie. O świcie następnego dnia mieliśmy nasz pierwszy cud. Razem z Kenna- wayem staraliśmy się opracować jakiś plan działania, kiedy usłyszeliśmy, że ktoś wjeżdża na parking. Wydawało mi się, że to już koniec, ale to byli Jenny i Bodo Bimm! W jakiś sposób zdołali wydostać się z miasta i dotrzeć do centrum medycz- nego. Jenny znalazła stare „kombi od chabaniny" doktora Payne'a i dotarła tu, przedzierając się przez śnieg przez długie siedem godzin. Bodo ciągle ściskał w rękach karabin, zapewne należący do Ralpha Beayisa. Próbowałem odebrać mu go, zanim zrobi komuś krzywdę, ale on nie dawał się przekonać. Dopiero Karen zdołała go nakłonić do zwrócenia broni. Później rozmawiałem z Jenny i ona opowiedziała mi o Hawke'u. Razem z Bo- do byli niedaleko od miej sca, w którym wszystko się wydarzyło. Mój Boże! Co za śmierć! Ale uratował nas, to pewne. Podobno już w drodze do chaty w okolicach miasteczka usłyszeli ogromną eksplozję. Początkowo Jenny myślała, że to ktoś zrzucił bombę, ale to chyba niemożliwe. Wciąż nie wiem, co tam się stało. Jesteśmy tu już od dwóch dni i nie ma co dłużej zwlekać. Kennaway wziął rano ciężarówkę i wywiózł jaw las. Zaczyna brakować żywności dla tylu ludzi. Odtąd będziemy poruszać się pieszo. Naszym krótkoterminowym celem j est ukryć się jak najgłębiej w górach. Jeśli Wright wie, że nie zginęliśmy, wyruszy na po- szukiwania. To pewne. 232 Skieruj emy się na zachód, wokół Góry Kineo, i spróbuj emy dotrzeć do kolej - nych chat na szlaku. DZIEWIĄTEGO LISTOPADA, CHATA NUMER SIEDEM NARODOWY SZLAK APALLACHIJSKI Ostatniej nocy znowu padał śnieg, który powinien zatrzeć nasze ślady. Pan Cayanaugh mówi, że wczoraj słyszał helikoptery; to także cud, bo Cayanaugh od dwudziestu lat jest głuchy. Chata jest malutka, ale na dzisiejszą noc wystarczy. B. C. szybko powraca do zdrowia. Ma dwa pęknięte żebra i wielki siniec. Ale kilka naj starszych osób szyb- ko opada z sił. Wszyscy mamy nocne koszmary. PIĘTNASTEGO LISTOPADA, CHATA NUMER DWADZIEŚCIA TRZY (?) PRZEŁĘCZ FRANCONIA Pani Eldridge, pani Bailey i pan Cayanaugh opuścili nas. Pan Cavanaugh miał zawał, a obie starsze panie były krańcowo wyczerpane. Postanowiły zostać z pa- nem Cayanaugh, dopókijego stan sienie poprawi; zapewniały, że później nas dogo- nią. To było cztery dni temu i od tego czasu nie mamy z nimi żadnego kontaktu. Kennaway wczoraj wieczorem kręcił się po okolicy i jest przekonany, że sły- szał śmigłowce. Pogoda była jednak marna, więc nie ma się raczej czego oba- wiać. Mam insulinę jeszcze tylko na cztery dni. Jenny zapytała mnie o to i musia- łem powiedzieć prawdę. Chce, żebyśmy ukradli ją, gdy zbliżymy się do jakiegoś miasteczka. Boję się, że dzieci mogą sprawiać nam coraz większe problemy. DWUDZIESTEGO ÓSMEGO LISTOPADA, CHATA NUMER CZTERDZIEŚCI JEDEN Wiele się zdarzyło. B.C. dostał się do Pierce Bridge i zdołał zdobyć dla mnie insulinę. Włamał się do apteki w środku nocy. Spisał się na medal. Przyniósł ze sobą gazetę. Na dalszych stronach trafiliśmy na relację z wcze- śniejszych zdarzeń, która wiele nam wyjaśniła. Wygląda na to, że Wright przeszedł samego siebie. Doszło do, jak to określono „tragedii w Jericho Falls". Wielki sa- molot-cysterna rozbił się w miasteczku kilka godzin po naszym odjeździe. Na pokładzie miał ze sto tysięcy galonów paliwa lotniczego. To musiała być ta potęż- na eksplozja, o której mówiła Jenny. Skoro to była wojskowa maszyna, żołnierze obstawili miasteczko i pomogli „ewakuować" niewielu ocalałych. Oficjalnie po- dano, że samolot uczestniczył w ćwiczeniach prowadzonych w tych okolicach. Najwidoczniej nikt nie wie, co naprawdę się wydarzyło. Trzyletnie dziecko pani Simms zmarło. Ona jest w siódmym miesiącu ciąży. Boję się, że nie da rady. Coraz więcej odmrożeń, a Kennaway czuje się coraz gorzej. Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę. Jutro ruszamy na wschód. Jeżeli dotrzemy do Góry Waszyngtona, na pewien czas będziemy bezpieczni. Jenny bez wątpienia jest w ciąży, a Karen jest już w trze- cim miesiącu. Módlmy się, żebyśmy znaleźli jakieś schronienie, zanim obie będą rodzić. DRUGIEGO GRUDNIA, GÓRA DECEPTION Mamy za sobą szmat drogi. Do Góry Waszyngtona zostało trzydzieści kilo- metrów, ale to i tak dużo. Ostatnie cztery dni spędziliśmy w ukryciu. Bez ognia. W górach aż roi się od żołnierzy. Czasami wydaje mi się, że już dłużej nie zniosę takiego losu. JEDENASTEGO GRUDNIA, RZEKA NORTH FORK Kennaway i sześciu innych zniknęło. Słyszeliśmy strzały, ale padał tak gęsty śnieg, że nie mogliśmy się zorientować, co się działo. Bonnie Lombard poroniła i wykrwawiła się na śmierć. W żaden sposób nie mogliśmy jej pomóc. Dałbym wszystko, żeby tylko móc zacisnąć palce na gardle Wrighta! SZESNASTEGO GRUDNIA, GÓRA JACKSON Niemal każdego dnia kogoś tracimy. Wdowa Rothwell oddaliła się i gdzieś zaginęła. Jeszcze jako dzieciak dostarczałemjej gazety do domu. Powiedziała, że zawsze nosi się na czarno, bo nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie iść na pogrzeb. Wydaje mi się, że skapitulowała i dłużej nie chciała być dla nas cięża- rem. Pan Farley także od nas odszedł. Atak serca we śnie. Grunt jest zbyt twardy, żeby można go było pochować. DWUDZIESTEGO PIĄTEGO GRUDNIA, PRZEŁĘCZ CRAWFORD Ładny, słoneczny dzień. Widzieliśmy grupę ludzi Wrighta u stóp góry, jakieś dziesięć kilometrów od nas. Znowu pojawiły się helikoptery. Ale chyba nas nie zauważyły - las jest tu bardzo gęsty. Do Góry Waszyngtona zostały jeszcze jakieś trzy dni drogi. Wesołych Świąt. 234 PIERWSZEGO STYCZNIA, STACJA BAZOWA KOLEJKI GÓRSKIEJ. Udało się nam! Ubyło trzech kolejnych naszych towarzyszy: pani Simms i dwoje dzieci. Ka- ren bardzo płakała z tego powodu, ale B.C. zdołał ją uspokoić. Wydaje mi się, że Karen jest przekonana, że dziecko w jej łonie jest Bentleya. Mówiąc szczerze, byłbym dumny z takiego zięcia, mimo jego posklejanych plastrem okularów i cią- głego rzucania cytatami. Jenny, Karen, B. C. i Bodo. Została nas już tylko piątka. Kiedy to się wreszcie skończy? CZWARTEGO STYCZNIA, STAC JA METEOROLOGICZNA NA GÓRZE WASZYNGTONA Razemz B.C. doszliśmy, jak uruchomić kolejkę i w środku zamieci wjechali- śmy na górę. Baraki Stowarzyszenia Pieszych Wędrówek są dobrze wyposażone, więc mamy gdzie się schronić, co jeść i pić. Tego popołudnia Jenny pełniła wartę, akurat gdy na godzinę poprawiła się pogoda. Powiedziała, że na dole widziała jakichś ludzi. Skoro gondola jest na górze, muszą wiedzieć, że tu jesteśmy. Trzeba opracować jakiś plan. PIĄTEGO STYCZNIA, STACJA METEOROLOGICZNA Zła pogoda daje nam trochę czasu. Uniemożliwia śmigłowcom loty. Znowu jesteśmy otoczeni. Chciałem wyprowadzić stąd B.C. i Karen, zanim nie jest jesz- cze za późno, ale nie chcą iść. To samo mówi Jenny. Bodo ciągle myśli, że jeste- śmy na jakimś kempingu. POPOŁUDNIE Przekonałem Jenny. Muszą iść. Do Wyżyny Jeffersona jest dwadzieścia kilo- metrów. Tam może ukradnąjakiś samochód i przedostaną się na kanadyjską stro- nę. B.C. przytomnie zauważył, że skoro jesteśmy nosicielami jakiejś choroby, przekażemy ją dal ej. Boże wszechmogący! Co robić? NOC To głupie, ale oświadczyłem się Jenny. Zgodziła się pod warunkiem, że nie będę próbował zrobić nic heroicznego. Widać świetnie zdaje sobie sprawę, w ja- kiej jesteśmy sytuacji. Teraz wszyscy śpią, a ja bardziej niż czegokolwiek innego 235 chcę wymknąć się stąd, zostawić za sobą całą odpowiedzialność i zapomnieć. Po prostu zapomnieć. Jeśli pogoda się poprawi, jutro spróbujemy coś zrobić. Są tu narty. Muszę tylko dostać się do telefonu, a później niech sprawiedliwości stanie się zadość. Całe miasto zginęło i ktoś musi za to zapłacić, na Boga! Jack Slater popatrzył na ostatni zapis w notatniku i ze znużeniem pokręcił głową. Jakże pompatycznie to zabrzmiało! Musiał być skończonym głupcem, skoro po takich przejściach nie nauczył się, że prawda i rzeczywistość nie mają ze sobą nic wspólnego. Ale niech go licho porwie, jeśli teraz pozwoli Wrightowi zwyciężyć. Gdyby jemu, Jenny, Karen, B.C. i Bodo udało się uciec z góry na nartach, wciąż mieli szansę. Największym problemem było nauczenie Bodo jazdy, ale B.C. i Karen pracowali z nim cały dzień i widać było postępy. Pogładził się po brodzie i zdał sobie sprawę, jak bardzo chce mu się palić. Zamiast tego wziął do ust końcówkę ołówka. Jakie mieli szansę powodzenia? Jeden do stu, tysiąca, dziesięciu tysięcy? Jeżeli ludzie pułkownika byli przy stacji bazowej i czekali na poprawę pogody, to niemal na pewno obserwowali też drogę i szlak wędrowny. Ale czy pozostała jakaś alternatywa? Zamieć nie będzie trwać wiecznie i wreszcie Wright wezwie na pomoc heli- koptery. Zniszczenie całej stacji meteorologicznej nie zajmie im nawet pięciu minut. Jack pokiwał głową. Wróbel miał rację. Lepiej było wyjść i walczyć, niż czekać tu z założonymi rękami. Wyjął z ust ołówek i zaczai znowu pisać. SZÓSTEGO STYCZNIA, STACJA METEOROLOGICZNA To będzie już ostatni wpis. Kiedy skończę, ukryj ę ten notatnik tak, żeby znalazł go ktoś inny, a nie któryś z podwładnych Wrighta. To jakby wiadomość wysłana w butelce. Spróbujemy zjechać z góry, kiedy tylko zrobi się ciemno. Może uda się nam porwać jakiś samochód w Gorham lub Berlinie i pojechać prosto na północ, do granicy. Stara autostrada prowadzi do Quebecu i może nie zdążą złapać nas po amerykańskiej stronie. Później możemy mieć tylko nadzieję, że Kanadyjczycy nam uwierzą. Bodo jest naszym asem w tej grze, przynajmniej tak twierdził doktor... Slater przerwał. Poczuł zimny podmuch na karku i odwrócił się powoli. Prze- cież po wejściu zamknął właz. Za jego plecami, w odległości zaledwie trzech metrów, stała wysoka postać w czarnym kombinezonie z hełmem. Policjant po- czuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła, lecz mimo to wysilił się na uśmiech. Sprawy nigdy nie kończyły się tak, jak można się było tego spodziewać, alejakoś nie był zaskoczony takim ich obrotem. - Czyżby Darth Yader? 236 - Widzę, że wciąż nie opuszcza pana poczucie humoru, szeryfie Slater. W tych okolicznościach chwali się to panu. - Na pański widok poczułem ulgę - odpowiedział szczerze Jack. - Jestem już zmęczony uciekaniem, pułkowniku. - A ja ściganiem pana. - Mężczyzna w czarnym stroju uniósł lufę broni i skinął nią na Slatera. - Ilu was tu jest? - zapytał. - Pięcioro, włącznie ze mną. - Dziękuję za szczerość. Zgadza się. Zbieraliśmy wszystkie ciała, które za sobą zostawialiście. Nie możemy sobie pozwolić na żaden błąd. Ten idiota Bodo Bimm jest z wami? - Luther powiedział panu o nim? - Tak. - A jak miewa się nasz burmistrz, pułkowniku? Dostał już swoje trzydzieści srebrników? - Burmistrz Coyle został... unieszkodliwiony. - Czy to było aż tak ważne? - zapytał policjant z westchnieniem. - Czy to świństwo było na tyle niebezpieczne, że musieliście zniszczyć całe miasteczko, ze wszystkimi jego mieszkańcami? - Niestety. Chodziło o zmienioną genetycznie bakterię, nazwaną QQ9. Mu- ruje się ona do alergenu, który wywołuje różne reakcje po wystawieniu na działa- nie substancji pochodzenia petrochemicznego. Spalin samochodowych, substan- cji spożywczych, kosmetyków, praktycznie każdego rodzaju plastiku. Utracenie kontroli nad tą bakterią wywołałoby tragiczne skutki. Mam nadzieję, że pan to rozumie. - Chyba tak - odpowiedział Slater znużonym głosem. Nie obchodziło go to już. - Uznałem, że warto, by pan o tym wiedział: okazał się pan godnym prze- ciwnikiem, szeryfie. - Pieprz się. Mówisz tak, jakby to była zabawa. Jesteś zbiorowym mordercą i nikim więcej. - Być może. A j eśli tak, to kilka dodatkowych trupów nie sprawi różnicy, praw- da? - Wright wykonał ruch bronią i patrząc w dół, Jack spostrzegł zielony, świetlny punkcik na piersi. - Proszę wstać, szeryfie. Nadszedł czas na koniec rozgrywki. Nagle, w ułamku sekundy, wszystko uległo zmianie. Slater wiedział, że to jego ostatnia szansa. Widząc ruch w otwartym włazie za Wrightem, były policjant zareagował błyska- wicznie i padł na podłogę. Nastąpił głośny wybuch, a po nim kolejny, i j eszcze j eden. Mimo nieprzyjemnego dzwonienia w uszach, przetoczył się na bok i otwo- rzył oczy, gotów skoczyć na pułkownika, gdyby tylko sytuacja tego wymagała. Ale zobaczył tylko B.C. Binghama z bronią Ralpha Beayisa w dłoni. Z lufy wy- chodził j eszcze dym, a to co zostało z pułkownika Jamesa Wrighta, leżało na podło- dze przy biurku. - Przyszedł sam. Widać czuł się bardzo pewnie - powiedział Bentley, wcho- dząc do środka. - Stałem na warcie przy barakach i zobaczyłem, jak się tu kieru- je. Przyszedłem najszybciej jak mogłem. Nic panu nie jest? 237 - Nie - odparł Slater wstając. - Bardzo ryzykowałeś, B.C. - „Żyj wolnym lub zgiń" - zacytował chłopak unosząc brwi. - John Stark. - Uśmiechnął się. - Osobiście wolę pierwszą część tego cytatu. Szeryf w odpowiedzi uśmiechnął się szeroko. Przeszedł nad nieruchomym ciałem w kombinezonie i włożył kurtkę. Rozejrzawszy się, wsunął notatnik mię- dzy kable a metalowąobudowęjakiegoś urządzenia meteorologicznego. Podąża- jąc za B. C. wyszedł na zewnątrz i zamknął za sobą właz. Stali zwróceni twarzami na południe i patrzyli na ciągnące się po horyzont wzniesienia. Gdzieś tam było Jericho Falls, zniszczone przez pułkownika Wrigh- ta i na wiele lat zamknięte dla każdego, kto chciałby się tam dostać. Ta tragedia zdarzyła się właśnie im, ale mogło do niej dojść wszędzie. Slater miał świado- mość, że w każdej chwili może się powtórzyć. Chyba że przeżyją i opowiedzą komuś swój ą historię. Odwrócił wzrok od pięknej panoramy i poklepał B.C. po ramieniu. - Chodź, Bentley, wynosimy się z tej góry. 238 Nota Autora Informacje zawarte w książce, a dotyczące rekombinacji DNA, broni biologicz- nej i chemicznej oraz reakcji alergicznych są prawdziwe. Substancje o właściwo- ściach i możliwościach zbliżonych do QQ9 istni ej ą rzeczywiście i jednostki che- miczne Armii Stanów Zjednoczonych pro wadzą nad nimi intensywne badania. Inne szczegóły techniczne, przede wszystkim zaprezentowane tu wyposaże- nie i stroje, znajdują się już w użyciu. Autentyczne są także wszelkie instalacje wojskowe opisane w książce. Jedynie Jericho Falls i jego mieszkańcy są elementem fikcyjnym. Christopher Hyde 239