G. ADAMÓW WYGNANIE WŁADCY G. ADAMÓW WYGNANIE WŁADCY KSIĄŻKA i WIEDZA WARSZAWA 195U „Książka i Wiedza", Warszawa Printed in Poland Sierpień 1950 rok * Przełożył z rosyjskiego S. FURMANIK # Okładkę projektował Tadeusz Gronowski Zakłady Graficzne „Książka i Wi edz a" B 108268 CZĘŚĆ PIERWSZA Na próżno kryje nam ten szlak, Z zachodnich brzegów ku wschodowi, Natury srogiej mroźne tchnienie! Rozumu okiem przenikliwym Widzę: Rosyjski Kolumb pośród lodów Płynie i lekceważy Los. Łomonosow, 1752. Rozdział 1 UCIEKINIER Było ciche południe. Sierpniowe słońce stało wysoko na niebie. Żołnierze wolni od służby spali w chłodnych sypialniach, inni w cieniu drzew zajmowali się tresowaniem psów, rozbierali i czyścili broń, lub przerabiali teoretyczny kurs strzelania. Toczyło się zwykłe, codzienne życie pogranicznej strażnicy. W gabinecie dowódcy inspektor Ministerstwa Bezpieczeństwa, major Komarów, zaznajamiał się z pracami strażnicy. Praca organów bezpieczeństwa, tu na granicy, jest różnorodna. Kategorię najliczniejszych wykroczeń stanowią uciekinierzy spoza kordonu. Każdego z nich trzeba przesłuchać, zdobyć odpowiednie informacje i sprawdzić jego zeznania, przejrzeć skąpe dokumenty, jakieś postrzępione papiery, z którymi zazwyczaj ludzie ci usiłują przekroczyć granicę. Wszystko to należy zrobić możliwie szybko, przy czym w bardzo trudnych warunkach, zważywszy, że źródła informacji znajdują się za granicą. Otóż i obecnie na tej niewielkiej strażnicy przebywa siedmiu ludzi zatrzymanych za nielegalne przekroczenie granicy. Mają oni dzisiaj być przesłani do dowództwa rejonu; jeden z nich znajduje się na strażnicy już prawie dwadzieścia dni. — Co to za sprawa? — odrywając oczy od papierów i podnosząc okrągłą, ogoloną głowę, zapytuje major towarzysza Nikitina. — Dlaczego tak długo trzymacie u siebie Kardana? — Ach, to pechowiec, towarzyszu majorze — odpowiedział Niki-tin. -— Postrzelili go, gdy przepływał rzeczkę. Miał jednak tyle jeszcze sił, że prawie dopłynął do brzegu po naszej stronie; pozostawało tylko trzy metry do przebycia, gdy zaczął tonąć. Nasi żołnierze pośpieszyli mu z pomocą. Stiepanow rzucił się do wody i wyciągnął go prawie nieprzytomnego. — Tak... — przemówił Komarów. — Czy rana poważna? — Nie bardzo. W biodro. Ale krwi stracił dużo. Żołnierze nasi założyli mu opatrunek na miejscu i przyprowadzili tutaj. Nasz lekarz odesłał go do szpitala sowchozu; trzeba było wyjąć kulg. — Jaka kula? — Z karabinu Sandersa. — Jak się czuje obecnie? — Już wyzdrowiał. Trzy dni temu wypisali go ze szpitala. Ale w pierwszych dniach było z nim źle. Widocznie nerwy nie wytrzymały. To śmiał się, to płakał, błagając, żeby go nie wydawać z powrotem. — Protokół przesłuchania przesłaliście do dowództwa rejonu? — Posłałem zaraz na drugi dzień po zatrzymaniu go. Kardan uciekł z obozu koncentracyjnego pod Kotolani. Dowództwo rejonu stosunkowo szybko sprawdziło jego zeznania, jeszcze gdy był w szpitalu. W kotolańskiej gazecie pojawiło się ogłoszenie komendanta obozu 0 ucieczce Kardana, jego fotografia, znaki szczególne i obietnica nagrody za jego schwytanie. Znaki szczególne zgadzają się. Otrzymałem polecenie odesłania Kardana do dyspozycji rejonowego dowództwa. Po rosyjsku Kardan nie rozumie, ale zna dobrze język francuski. — Tak, tak... — w zamyśleniu powiedział Komarów pocierając wygolony podbródek. — No, dalej, zrobimy przegląd zatrzymanych. — Od kogo życzycie sobie zacząć, towarzyszu majorze? — Po kolei... Kto tam pierwszy? — Komarów spojrzał na listę. — Kornelius! No, dawajcie Korneliusa. Starszy lejtenant wyciągnął rękę do aparatu, który stał na stole, 1 nacisnął guzik. Srebrzysty ekran aparatu rozjaśnił sig i zaraz ukazał się na nim wysoki pokój z opuszczonymi w oknach roletami. W kącie stało łóżko, obok stół i krzesło. Na stole — otwarta książka, karafka z wodą, szklanka, przybory do pisania. Na łóżku spał mężczyzna, zwrócony twarzą do ściany. — Zawarcie znajomości z Korneliusem trzeba będzie odłożyć na później — zauważył major. -— Odsypia — uśmiechnął się starszy lejtenant. — Wszyscy oni przez pierwsze dwa — trzy dni śpią bez przerwy. Następny na liście, zdaje się, Ganiecki? — Tak, dawajcie Ganieckiego. W pokoju, podobnym do poprzedniego, Ganiecki — mały, wychudzony człowieczek ze smutnymi oczyma i długimi, żałośnie opuszczonymi wąsami — stał pod oknem i troskliwie oglądał swój sfatygowany but, usiłując podwiązać sznurkiem odstającą zelówkę. — Hm... Tak... Sprawa niełatwa — powiedział Komarów. — Moglibyście mu dać, towarzyszu Nikitin, buty ze specjalnego zapasu... No, idźmy dalej. W następnych pokojach jedni czytali, inni chodzili niespokojnie z kąta w kąt, jeszcze inni pisali listy. Kardan, krępy mężczyzna, o śniadej, chudej twarzy z cienkim garbatym nosem i czarnymi gęstymi wąsami, stał tyłem do okna. Manipulując przed sobą lusterkiem, przechylając głowę tak i owak, bacznie przyglądał się jakiejś plamce na podbródku. Nagle uśmiechnął się, odłożył lusterko, opuścił głowę i począł podkręcać wąsa; potem z wyrazem niezadowolenia targnął go parę razy w dół i przeszedł się po pokoju. Przystanął koło stołu pod oknem i zamyślony patrzył w przestrzeń. Postał parę minut, obrócił się i wichrząc gęste, zwisające nad czołem włosy, znów zaczął chodzić wolno po pokoju. Na czole, pod włosami, błysnęła niewielka, różowa blizna. Major Komarów uważnie go obserwował. — Czy blizna na czole jest odnotowana w znakach szczególnych? — zapytał nie odrywając, oczu od ekranu. — Zaznaczona, towarzyszu majorze — odpowiedział komendant strażnicy. — O wąsach coś wspomniano? — Tak. „Czarne i gęste". — Nic więcej? — Nie. Wąsy — w ogóle nie są znakiem szczególnym. Dziś ma, następnego dnia zgoli... — Zapewne, o ile jednak są... Kardan podszedł do krzesła. Siadł, oparł się wygodnie, z naturalną swobodą założył nogę na nogę i sięgnął po otwartą książkę leżącą na stole. Skłoniwszy głowę zaczął czytać. Nieduża, śniada dłoń miękim, prawie nieuchwytnym ruchem długich palców odwróciła kartę. Kardan czytał, Komarów nie spuszczał z niego uważnych, spokojnych oczu. Znów lekko odwrócił kartkę. W gabinecie panowała cisza. Komendant strażnicy, nieco zniecierpliwiony, spoglądał to na ekran, to na majora. Ten, nie odwracając głowy, w końcu cicho zapytał. — W zeznaniach podał zawód? — Tak, towarzyszu majorze. Elektryk — monter. — Ile lat pracuje? — Dwadzieścia, od osiemnastego roku życia. — Gdzie pracował ostatnio? Komendant strażnicy przerzucił parę kartek w teczce z papierami: — W fabryce instalacji elektrycznych Fidlera i Poltoniego. -— W charakterze? — Prostego robotnika. — Długo był prostym robotnikiem? — Dwa lata i osiem miesięcy. — Prawdziwość zeznań stwierdzona? — Stwierdzona. — Jakie wykształcenie? — Niższa szkoła elektrotechniczna w Traworze. — Tak... Nie podnosząc głowy Kardan wyjął z kieszeni kurtki papierosa, zapalił, zaciągnął się i ze wstrętem rzucił na płaską popielniczkę. — Jakie papierosy pali Kardan? — nieoczekiwanie zapytał major, gwałtownie nachylając się w stronę ekranu. —- Doprawdy, nie wiem... — odpowiedział zaskoczony komendant strażnicy. ¦— Dowiedzcie się, proszę. ¦— Rozkaz, towarzyszu majorze. Komendant nacisnął guzik na stole. Po upływie minuty do gabinetu wszedł żołnierz zarządzający gospodarstwem. — Czy wy zaopatrujecie Kardana w papierosy? — Ja, towarzyszu starszy lejtenancie. — Co to za papierosy? — „Wiosna", towarzyszu komendancie. — „Wiosna"? -— wtrącił Komarów. — To, zdaje się, są papierosy trzeciego gatunku? Czy wszyscy zatrzymani dostają takie same? — Zatrzymani otrzymują gatunek tytoniu lub papierosów według własnego wyboru, towarzyszu majorze. Kardan prosił o zwyczajne papierosy. Powiedział, że do lepszych nie jest przyzwyczajony. -— Ach, tak! No, to wszystko w porządku. Wspominaliście, zdaje się — tu Komarów zwrócił się do komendanta — że Kardan zna język francuski. Czy mieszkał we Francji? — Tak, zeznał, że parę lat tam pracował. Komendant odprawił żołnierza. Komarów powoli wstał i wyłączył ekran telewizyjny. Major był wysokim, barczystym mężczyzną. Mocna, jakby z metalu odlana szyja, duża, okrągła, gładko ogolona głowa. Twarz o rysach wyrazistych, opalone, nieco pełne policzki, wysokie czoło, szare, spokojne oczy pod gęstymi, z lekka rudawymi brwiami. Zaciśnięte, o ładnym rysunku wargi, ciężki, prawie kwadratowy, połyskujący od dokładnego golenia podbródek. Założywszy ręce na plecy, lekkim krokiem, mimo ciężkiej postaci, Komarów przeszedł się po gabinecie. — Tak... -— odezwał się. — Ciekawy typ... Starszy lejtenant nic nie odpowiedział, spoglądając w dalszym ciągu badawczo na Komarowa. Zbyt dobrze znał tego głośnego w ich zawodowej sferze „tropiciela", by nie przywiązywać wagi do najdrobniejszych nawet objawów jego zainteresowania z jakiegokolwiek powodu. — A gdzie mój lejtenant? — zapytał major. — Gdzie Chiński? — Jeszcze nie wrócił z objazdu posterunków. Wyjechał wczesnym rankiem. 9 ¦— Tak, tak... Komarów podszedł do stołu i znowu włączył pokój Kardana do telewizora. -— Jednak pali... — zauważył patrząc uważnie w ekran i najwyraźniej myśląc o czymś innym. — Dlaczego „jednak", towarzyszu majorze? — zdecydował sig zapytać starszy lejtenant. Komarów spojrzał na niego. — Dlaczego „jednak"? — wolno powtórzył pytanie. — Oczywiste, że Kardan nie lubi tych papierosów. Ma wstręt do nich... Gdyby tylko do papierosów... — mówił, jakby głośno myśląc, Komarów. — Czy zwróciliście uwagę, jak się zachowuje, jak siada na krześle, zakłada nogę na nogę? Swobodne, lekkie maniery... nie kanciaste ruchy człowieka ciężkiej pracy fizycznej. Dwa lata i osiem miesięcy jako robotnik fizyczny, trzy lata ciężkich robót w obozie koncentracyjnym! W ciągu takiego czasu każdy zawodowy inteligent straciłby swoją wytworność ruchów. Brwi starszego lejtenanta powoli unosiły się w górę. — I to nie wszystko — ciągnął Komarów. — Jak on czyta! Zauważyliście? Książka w jego rękach to nie rzadki, przypadkowy gość! Przywykł do niej, umie się z nią obchodzić. Jak sprawnie jego palce odwracają stronice! Swobodnie, lekko, pewnie! Czy tak czytają ludzie z grubymi palcami, z rękami przyzwyczajonymi do ciężkiej pracy? Ktoś zapukał do drzwi. Rozległ się młody, dźwięczny głos: -—- Czy można? —¦ Proszę... wchodźcie! — z ożywieniem powiedział Komarów. Do gabinetu wszedł szybkim krokiem młody lejtenant, wysoki, dobrze zbudowany; spod gęstych brwi, zrastających się prawie u nasady nosa, patrzyły bystre, czarne oczy. Jego wejście ożywiło atmosferę gabinetu. Z widoczną w oczach i uśmiechu sympatią Komarów spojrzał na młodego lejtenanta i zapytał: — No, jak tam posterunki, linia graniczna, Lwie Markowiczu? ¦— Mogę zameldować, towarzyszu majorze, że praca idzie sprawnie. Czujność i karność żołnierska wzorowe. Usiłowałem ich złapać na czymś, ale nie udało się. Jedno tylko — tu Chiński zwrócił się do ko- 10 mendanta strażnicy — na odcinku „Siedmiu dgbów" linia infraczerwó-nych automatycznych aparatów niezupełnie, wydaje mi się, pewna. Za małym wzniesieniem udało mi się niepostrzeżenie przepełznąć. Co prawda, wasz pies... zdaje się Reks... usłyszał... W każdym razie zwróciłem uwagę sierżantowi. — No, dobrze — powiedział Komarów. — Siadaj, Lwie Markowiczu. Chiński usiadł, zdjął czapkę i otarł opalone czoło. — Oh, diabelnie się zmachałem! Słońce pali niemiłosiernie. A tam, na samej spiekocie •— ze śmiechem zwrócił się do Komarowa — na łączce rozsiadł się jakiś dziwak — staruszek, do golenia. Lusterko chwieje się na pieńku, nie chce stać, staruszek je poprawia, ustawia tak i siak, a ono wciąż się przewraca. Staruszek klnie, pluje... twarz cała w mydle... Z pięć minut patrzyliśmy na to z sierżantem i zaśmiewaliśmy się. Co to za jeden, towarzyszu starszy lejtenancie? -— Ach! — uśmiechnął się Nikitin -— stary dziadek, pastuch z sąsiedniego sowchozu. Mówiąc nawiasem, człowiek wykształcony, co prawda po staroświecku. Zna francuski, stale korzysta z naszej bir blioteki. On tam goli się co dzień, skoro zapędzi bydło przed upałem do lasu. Srogi staruszek, wielki dziwak, pełen godności i mówi górnolotnym stylem. Komarów i Chiński śmieli się. — To oryginał, ten wasz pastuch! — No, pięknie! Pal diabli tego cudaka — przerwał Komarów. — Kończmy, towarzyszu Nikitin. Dzisiaj z lejtenantem musimy jechać dalej... — A co z Kardanem? — zapytał komendant strażnicy. — Otóż właśnie, co do Kardana... -— rzekł Komarów. — Kiedy myślicie odesłać go do rejonu? -— Dzisiaj o godzinie siedemnastej, z całą partią, towarzyszu majorze. — Tak... Wiecie co, towarzyszu Nikitin, przejdźcie z lejtenantem Chińskim przez korytarz i przy pokoju Kardana powiedźcie głośno do lejtenanta po rosyjsku, że ten zatrzymany jest podejrzany i że dzisiaj o godzinie dwudziestej drugiej wyprawicie go, oddzielnie od ca- li łej partii, do dowództwa rejonu. Gdy wrócicie, dokończymy przeglądu pozostałych uciekinierów. — Rozkaz, towarzyszu majorze. Chiński i starszy lejtenant wyszli. Komarów włączył do telewizora pokój Kardana. Ten czytał w dalszym ciągu, ale już leżąc na łóżku, twarzą do Komarowa. Komarów obserwował go nie odrywając oczu. Książka widać bardzo zainteresowała Kardana. Przewracał stronice równomiernie i szybko jedna po drugiej. Upłynęło kilka minut. Nagle brwi Kardana drgnęły, rozszerzone oczy nieruchomo zatrzymały się na jakimś wierszu, śniada twarz zaczęła powoli szarzeć. Odłożył książkę i zamknął oczy. Światło słoneczne zalewało pokój. Kardan otworzył oczy, leniwie obrócił głowę, spojrzał w okno, na podniesioną roletę, jakby walcząc z pragnieniem opuszczenia jej. Potem powoli wstał, przeciągnął się, dotknął z bolesną miną skóry nad wargą i wziął lusterko. Stanąwszy tyłem do okna, w potoku światła słonecznego, znowu zaczął przyglądać się odbiciu swej twarzy, dotykając skóry na podbródku, wykrzywiając się, kręcąc i przesuwając lusterko w różne strony. W końcu położył je na stół i przeszedł się parę razy po pokoju. Nagle snop promieni słonecznych błysnął przez okno Kardana i oślepił na chwilę Komarowa. „Zajączek" prześliznął się po suficie, znikł, pojawiał się i znów znikał, gdzieś nad drzwiami. Trwało to z dziesięć minut. Gładząc od czasu do czasu podbródek, Komarów uważnie śledził harce plamki świetlnej. Kardan leżał już na łóżku, twarzą do góry, i bezmyślnie, zdawało się, patrzył w sufit ponad drzwiami wejściowymi w miejsce nie objęte ekranem, gdzie bez przerwy skakał „zajączek" wpadający przez okno. Komarów wstał, wyłączył ekran i założywszy ręce na plecy, z opuszczoną głową, równymi krokami począł chodzić po gabinecie. Mięśnie szczęk drgały na jego spokojnej twarzy. Chodził długo, potem nagle stanął przed stołem, włączył dźwięk do aparatu telewizyjnego i wezwał dowództwo rejonu. Za jego pośred- 12 nictwem połączył się z Moskwą i poprosił do ekranu wiceministra Bezpieczeństwa. Rozmowa trwała długo. — No cóż, Dymitrze Aleksandrowiczu — powiedział wreszcie wiceminister — eksperyment wasz akceptuję. Tylko zastanówcie się, czy dla błahej rzeczy nie odrywacie się od ważniejszych spraw? Śledzeniem Kardana mógłby się zająć jakiś mniej odpowiedzialny funkcjonariusz. Na budownictwie arktycznym zaczyna się dziać niedobrze. — Towarzyszu ministrze — stłumionym, spokojnym głosem odpowiedział Komarów — ja czuję... że za Kardanem kryje się coś bardzo ważnego. Przypomnę sobie minione lata. A jeśli będę potrzebny w sprawach budownictwa arktycznego, to łatwo mnie będzie znaleźć. — Wierzg w wasz „węch", Dymitrze Aleksandrowiczu. On was, zdaje się, nigdy nie zawiódł. — Dziękuję, towarzyszu ministrze. — No, to bądźcie zdrowi. Życzę powodzenia. Komarów wyłączył aparat, wstał, wziął ołówek ze stołu, zdecydowanym i równym krokiem podszedł do wielkiej ściennej mapy okręgu i zagłębił się w jej studiowanie. Rozdział 2 RYZYKOWNY EKSPERYMENT Bezksiężycowa noc w lesie była jeszcze ciemniejsza. Porywisty wiatr huczał w koronach drzew, skrzypiały gałęzie, szumiały liście jak fala morska, gdy wpada na piaszczyste wybrzeże. Napływały chmury. Gdzieś, daleko pomrukiwał grom. W lesie, w ciemnościach, między dwiema czarnymi ścianami rozkołysanych drzew, droga była ledwo widoczna. Z przodu, w znacznej odległości błyskały w świetlistym obłoku czerwone punkty — tylne światła elektromobilu1 Panszina. Elektro- 1 Elektromobil — samochód wprawiany w ruch motorem elektrycznym, zasilanym w energię elektryczną przez akumulatory. 13 cykle1, z pogaszonymi światłami, sunęły cicho w ślad za nim. Cicho, śpiewnie grały motory pod siodełkami, opony miękko mlaskały. Wiatr gwizdał w uszach, napełniał nozdrza aromatem więdnących traw, opadłych liści i zapachem ziemi przed burzą. Jak uderzenie maleńkim bacikiem, chlasnęła w twarz pierwsza, duża kropla deszczu. -— Będzie burza — powiedział Komarów półgłosem. — Z pewnością, towarzyszu majorze — padła odpowiedź z sąsiedniego siedzenia. ¦— Dżim denerwuje się. Boi się zgubić ślad. Pies niecierpliwie zaskowyczał usłyszawszy swe imię. Nagle oślepiająca błyskawica oświetliła niebo, ziemię, las — i zgasła. Ciemność na chwilę stała się gęsta, niemal dotykalna. Z ogłuszającym trzaskiem pękła nad głową opona nieba, z hukiem, uderzając o siebie, potoczyły się z niewidzialnej góry ogromne, puste żelazne beczki. Lunął deszcz. Czerwone ogniki na przodzie, ledwo widoczne, jakby przez gęstą, migocącą siatkę, nagle podskoczyły w górę, potem w bok i znikły. Żółtawy obłok światła rozrósł się, przeskoczył na drugą stronę drogi; jaskrawe promienie roztopionym brązem oblały wynurzone z ciemności pnie drzew. Oświetloną przestrzeń przecięły jakieś cienie. W szumie burzy doleciał z daleka słaby krzyk i urwał się nagle. Napłynęła ciemność, połknęła promienie i zalała świetlisty obłok. — Stop, Płatonow! — urywanym głosem zawołał Komarów i podniósłszy do ust aparat mikroradia2 skomenderował: — Lejtenant, stop! Wysiadać. Do mnie. Sierżancie, wychodźcie z Dżimem! 1 Elektrocykl — motocykl poruszany motorem elektrycznym. 2 Mikroradio — kieszonkowy, odbiorczy i nadawczy, aparat radiowy. Jego użycie stało się możliwe z chwilą wynalezienia bardzo pojemnych akumulatorów. Mikroradio wygląda jak słuchawka mikrofonu (telefonu); z boku ma przymocowany trzon, który można wyciągnąć do góry (jak w teleskopie) tworząc antenę. Wewnątrz słuchawki znajduje się akumulator, zewnątrz — krążek z ruchomą strzałką, którą można nastawiać na żądaną falę. 14 Po kilkunastu sekundach dwie sylwetki zarysowały się w ciemnościach. — Tutaj, towarzyszu majorze — rozległ się cichy głos Chińskiego. —¦ Naprzód! — rzucił Komarów. Cztery cienie ludzkie milcząc, w potokach deszczu, ruszyły zalaną drogą. Na przodzie, z napiętą jak struna smyczą, biegł Dżim ciągnąc za sobą sierżanta. Nagle smycz rozluźniła się i opadła, sierżant omal nie wpadł na zastygłego w bezruchu psa. — Stój! —• stłumionym głosem zawołał sierżant. W poprzek drogi stała czarna bryła maszyny. Dał się słyszeć słaby, przygłuszony jęk. Komarów rzucił się do otwartych na oścież drzwiczek elektromobilu. Promień latarki kieszonkowej oświetlił na podłodze kabiny związanego żołnierza straży pogranicznej, z zakneblowanymi ustami. Obok leżał karabin. -— Panszin! — głucho krzyknął Komarów, szybko i umiejętnie uwalniając z więzów żołnierza, podczas gdy Chiński wyjmował mu knebel. — Nie ranny? — zapytał Komarów. Żołnierz milcząc, jakby z trudem odzyskując przytomność, poruszył przecząco głową. — Ogłuszony? — Uderzyli mnie czymś... po głowie... towarzyszu majorze — wykrztusił Panszin podnosząc się przy pomocy Chińskiego. — Broniliście się? — Prosiłem o litość, towarzyszu majorze — weselej uśmiechając się odpowiedział mocniejszym już głosem Panszin. — Rzuciłem karabin... Roześmieli się... Jeden powiedział: „To i lepiej". Wszystko poszło tak, jak przepowiedzieliście, towarzyszu majorze. — Mówili po rosyjsku? -— Po rosyjsku. — Wielu ich było? — Zdaje się, że czterech. W maskach. ¦— W jaki sposób zatrzymali maszyng? 15 —- W poprzek drogi przeciągnęli sznur... Spostrzegłem go na czas... zahamowałem. Maszyng zarzuciło. — Gdzie Kardan? — Związali go i zabrali ze sobą. — W którą stronę? — Drogą. W stronę mostu. Chiński nagle skoczył w głąb kabiny. — Majorze! Kartka! W rogu siedzenia bielał kawałek papieru. Komarów wziął go i oświetlił latarką. Na papierze był napis drukowanymi literami: „Śmierć zdrajcy. Tak będzie z każdym". Bez podpisu. Komarów milczał, przypatrywał się kartce, wreszcie, gładząc podbródek, powiedział: — Głupia robota... Pisane dla naiwnych. Deszcz bębnił po masce karoserii. —¦ Zdołacie doprowadzić maszynę do strażnicy? — zapytał Komarów Panszina, wychodząc na ulewę. — Na pewno, towarzyszu majorze. Już przyszedłem do siebie. — Doskonale! Sierżancie, oddajcie mu Dżima. Przy takiej pogodzie pies się aam nie przyda. Gdzie elektrocykle? — Tutaj, towarzyszu majorze —- odpowiedział sierżant. -— Andre-jew przyprowadził je. — Do maszyn! -— skomenderował Komarów. — Powiedzcie, Pan-szin, komendantowi strażnicy, żeby staruszka Pawła nie ruszał, ale z oczu go nie spuszczał. Szczególnie, gdy dziadek goli się na słońcu... Młody i głupi... koguta nie kupi... No, ruszajcie!... Huk grzmotu zagłuszył ostatnie słowa Komarowa. Błyskawica na chwilę oświetliła drogę pełną kałuż. Elektrocykle pełnym biegiem pomknęły w ulewę. — Daleko do posterunku? — zapytał przez świst wiatru Komarów, wyjmując z wiszącego na piersi futerału infraczerwoną nocną lornetkę.1 1 Infraczerwoną lornetka. — Za czerwonym krańcem widma przebiegają niedostrzegalne dla oka infraczerwone promienie o długości fali od 1 mm do 0,76 mikrona. Infraczerwoina lornetka chwyta te promienie zmieniając je w widzialne, dzięki czemu umożliwia w nocy widzenie oddalonych przedmiotów. 16 — Zaraz będzie — odpowiedział sierżant. Wsunął dwa palce w usta, cicho gwizdnął i zwolnił bieg maszyny. Na skraju drogi pojawił się cień. Elektrocykl stanął. Cień podszedł blisko. Zarysowała się sylweta żołnierza w płaszczu, z karabinem. — Przechodził kto drogą? — zapytał Komarów. — Czterech. Pobiegli w stronę mostu. Dwóch niosło jakiś ciężar na ramionach. — Dobrze! — powiedział Komarów. — Naprzód! Podniósł do oczu nocną lornetkę i długo wpatrywał się w ciemności wzdłuż drogi. — Nic nie widać — szepnął. Gdy przejechali kilometr, znowu z ukrycia wyszedł żołnierz i zara-portował: — Przebiegło czterech. Z tłumokiem na ramionach. W stronę mostu. Ale lornetka nic jeszcze nie mogła uchwycić. Za mostem droga rozwidlała się. Z gęstych, przydrożnych krzaków wyłonił się oświetlony błyskawicą żołnierz ociekając wodą i zarapor-tował: -— Tylko co przebiegło pięciu. Wsiedli w oczekującą maszynę ze zgaszonymi światłami. Pojechali prawą drogą. Usłyszałem słowa: „Gie-orgij Nikołajewiczu, siadajcie przy szoferze". -— Co to za maszyna? — zapytał Komarów. — Koloru nie mogłem rozróżnić. Z kształtu karoserii — tulska JEM- 146". Elektrocykle wzięły najszybszy bieg. Deszcz słabnął. Burza mijała. Wiatr zapierał oddech. Las skończył się i od razu stało się widniej. — Ile jeszcze posterunków przed nami? — zapytał Komarów sierżanta, nie odejmując lornetki od oczu. — Zdaje się, pięć? — Pięć, towarzyszu majorze. — Czy to droga do stacji? — Tak jest. Droga — do centrum rejonu —¦ została na lewo. — Najbliższy pociąg ze stacji? — Czwarta pięćdziesiąt osiem. Do Kijowa. —¦ Doskonale... Jest i maszyna! — cicho krzyknął Komarów. Wygnanie władcy — 2 17 Daleko, w szarej mgle majaczyła nikła, ciemna plama, szybko posuwająca się naprzód. Po paru minutach plama zaczęła przybierać bardziej wyraźne kształty. Błysnęły części metalowe. Przez lornetkę można już było rozpoznać niską, wydłużoną karoserię tropionej maszyny. Komarów prawie leżał na ramie przyczepki, wpatrując się uporczywie, aż do bólu w oczach, w zarys maszyny. — Tak — powiedział w końcu, prostując się i opuszczając lornetkę. — Dobrze zauważył. „TEM — 146". Jak nazwisko żołnierza na rozwidleniu dróg, towarzyszu sierżancie. — Krasawin, towarzyszu majorze. — Zapamiętajcie: macie zaraportować komendantowi strażnicy o spostrzegawczości i sumiennym pełnieniu służby przez Krasawina. — Rozkaz, towarzyszu majorze! Komarów wydobył aparat mikroradia, po omacku, odchylił dolne wieczko płaskiego futerału — mikrofon, wysunął antenę, przyłożył słuchawkę do ucha i przesunął strzałkę na inny punkt tarczy. •— Dowództwo rejonu, sześćdziesiąt cztery?... „Indianin"... Kto przy mikrofonie?... Przyłączcie dyktafon... Mówi Komarów... Starszy inspektor z Głównego Urzędu... Dwieście osiemdziesiąt sześć. Przekażcie terminowo na stację Wiszniewsk: Do stacji zbliża się elektromobil tulski „T E M — 146". Pięciu lub sześciu pasażerów. Uważać na krępego mężczyznę: szeroka, śniada twarz o wydatnych kościach policzkowych, czarne włosy spadające na czoło, czarne, gęste wąsy, wydatny, ostry nos z garbem. Mieć na oku także pozostałych. Jadę w ślad za „T E M — 146" dwoma elektrocykłami waszej pogranicznej strażnicy. Numery: dwa zera dziewięćdziesiąt sześć i dwa zera dziewięćdziesiąt siedem. Podać mi na stacji informację. Wszystko. Z przeciwnej strony, siejąc matowe światło, pędziła ogromna maszyna ciężarowa załadowana górą worków, tłumoków i skrzynek. Mignął mglisty, rozpływający się zarys jakiegoś budynku przy drodze, za nim drugi, trzeci. Zaczęło świtać. Nadchodził ranek. Z daleka ukazała się grupa budynków. Równocześnie doleciał daleki, przeciągły dźwięk syreny. — Ekspres Odessa — Kijów — zauważył sierżant. 18 — Zdążymy? — z trwogą zapytał Komarów. — Zdążymy. To sygnał przed zakrętem toru, 30 kilometrów od stacji. Pociąg musi nas jeszcze minąć, tam — z prawej strony. Na drodze coraz częściej zaczęły się pojawiać samochody i ludzie. Trzeba było zmniejszyć szybkość. Parę razy „TEM — 146" znikał z oczu, potem znów pokazywał się, gdy elektrocykl zwiększał szybkość. Z prawej strony na rozjaśnionym już horyzoncie ukazała się ciemna wstęga, szybko sunąca w poprzek kierunku drogi elektrocyklów i „T E M — 146". Stacja kolei była już zupełnie blisko. Ale i ruch na szosie coraz większy. Komarów spostrzegł przez lornetkę, jak elektromobil wpadł w ulicę prowadzącą do stacji i zręcznie lawirując między samochodami, skrył się wśród nich. — Zwiększcie szybkość —- rzucił Komarów i obejrzał się. Maszyna Chińskiego, w odległości dwustu metrów, pędziła z tyłu. Chiński w cywilnym ubraniu, podobnie jak i Komarów, siedział obok żołnierza - kierowcy, również po cywilnemu. Wiatr targał jego czarne włosy. Komarowowi wydało się, że w śniadej, pociągłej twarzy młodego lejtenanta błysnęły zęby w szerokim uśmiechu. Komarów odpowiedział serdecznym, porozumiewawczym uśmiechem. Przypomniał sobie radość swego młodego pomocnika, kiedy ten dowiedział się, że major bierze go ze sobą. Lejtenant po raz pierwszy brał udział w tak poważnej pogoni... Pociąg elektryczny już stał na stacji. Na semaforze zapłonęło zielone światło. „TEM — 146" wolno odjeżdżał od stacyjnego podjazdu. Komarów i Chiński wyskoczyli w biegu, zanim elektrocykle stanęły. Szybko popędzili szerokimi kamiennymi schodami do budynku stacyjnego. Na ostatnim stopniu stał mężczyzna. Komarów przebiegł koło niego, szepnąwszy tylko jedno słowo: „Indianin". Mężczyzna podążył za majorem, mówiąc półgłosem: '— Trzeci wagon, piąty przedział... Dwóch... Czterech zostało. — Miejcie ich na oku — rzucił Komarów wybiegając z budynku na peron. Wzdłuż peronu, nabierając szybkości, migały lakierowane wagony z zasuwającymi się automatycznie w biegu skrzydłami drzwi. Był to 19 pociąg pośpieszny, o opływowych kształtach, bez przerw między wagonami, z wciąganymi stopniami i poręczami. Gdy Komarów dobiegł do końca peronu, ostatni wagon zrównał się z nim. Komarów spojrzał nań wzrokiem pełnym rozpaczy. Ale nagle przysiadł, skoczył w półotwarte jeszcze drzwi wagonu i przycisnął je ramieniem. W następnym mgnieniu oka, o mało nie obaliwszy go z nóg, wpadł na niego Chiński i objął go ramieniem. Dźwigając na sobie Chińskiego, Komarów zrobił krok do wnętrza wagonu i puścił drzwi, które cicho zasunęły się za nim. Pociąg pędził już wśród pól, miękko kołysząc się i głucho stukając na spojeniach szyn. Rozdział 3 POD OBSERWACJĄ — ...Stanowczo twierdzę, że gdyby nie przedwczesna śmierć, Kras-kow dałby jedyne w swoim rodzaju rzeczy. Taka np. „Dziewczyna z kwiatami", jakąż wysoką ma wartość. Albo „Na boisku sportowym"! Ile piękna w tych płótnach, jaka delikatność rysunku! Nie waham się powiedzieć, że były to dopiero pierwsze kroki geniusza. — No... zaraz geniusza! Przesadzasz, Lwie Markowiczu — cicho odparł Komarów poprawiając wetknięte w ucho zakończenie rurki akustycznej. Drugi jej koniec przyciskał szczelnie do otworu przewodu regulatora powietrznego,* by uchwycić głosy dochodzące z sąsiednich przedziałów. To nie przeszkadzało mu podtrzymywać rozmowę z Chińskim o sztuce. 1 Regulator powietrzny — urządzenie, doprowadzające powietrze i utrzymujące żądany stopień jego ciepła, czystości i wilgotności. Regulator powietrzny składa się a szeregu aparatów: chłodzącego lub podgrzewającego, zwilżającego lub osuszającego i innych. Dzięld temu urządzeniu można zim? i latem w każdym zamkniętym miejscu utrzymywać odpowiednio umiarkowaną temperaturę. 20 Gdy była mowa o sztuce, w szczególności o malarstwie, Chiński tracił spokój i opanowanie, w czym tak starannie usiłował naśladować Komarowa. — Zapewniam was, Dymitrze Aleksandrowiczu, to był artysta o olbrzymich zdolnościach. Po prostu za mało znacie jego prace — gorąco dowodził Chiński. Komarów podniósł ostrzegawczo rękę, pochylił głowę do ściany wagonu i nasłuchiwał. Pociąg lekko się kołysząc pędził szybko naprzód. Słychać było monotonny warkot motorów pod podłogą i częstotliwe stukanie kół. Za szczelnie zamkniętym oknem, w zapadającym zmierzchu, wirowały kłgby przydrożnego kurzu. Chiński, pochylony naprzód, z wyciągniętą szyją, również zaczął nasłuchiwać. Komarów wreszcie podniósł głowę, miał zawiedzioną minę, poprawił zakończenie rurki akustycznej w uchu, mocniej przycisnął jej drugi koniec do otworu regulatora powietrznego i powiedział: — O czymś mówią,... ale tak cicho, że nic nie mogę zrozumieć. W którymś z dalszych przedziałów głośno gadają, zagłuszają... Rozróżniłem tylko: „Nikołajew" i „lotnisko". Chiński zamyślił się. Wziął ze stolika wieczorny biuletyn dla pasażerów pociągu i usadowiwszy się wygodnie, zaczął czytać. Zmierzch gęstniał. — W Wozniesieńsku staniemy zero trzydzieści — na wpół pytająco, na wpół twierdząco powiedział Komarów. — Tak jest, Dymitrze Aleksandrowiczu. — To znaczy, według południka Nikołajewa, o jedenastej trzydzieści... Chiński pochylił się w stronę kontaktu i cicho zapytał: — Światło nie będzie wam przeszkadzało? Uchwycił niewyraźne skinienie głowy Komarowa siedzącego w ciemnym kącie. Światło zalało przedział. Komarów z przymkniętymi oczami siedział nieruchomo przy ścianie. Milczenie trwało długo. Motory huczały, koła prędko i niewyraźnie coś wystukiwały pod podłogą. Wreszcie Komarów westchnął i podniósł oczy. 21 M I ¦— Co nowego w biuletynie? — zapytał cicho. — Program zimowego sezonu w Wielkim Teatrze... Nowa opera Charłamowa... Odkrycie profesora Kurdiumowa... Nowa metoda transfuzji krwi... O!... chwilkę... Chiński szybko przebiegł oczyma parę wierszy. — Nagle zmarł Wiszniakow... Pamiętacie, Dymitrze Aleksandrowi-czu? Sprawa sfałszowania geo-radiogramów w arktycznym budownictwie. „W więzieniu śledczym, w zagadkowych okolicznościach" — donosi komunikat. Oczy Komarowa zabłysły. — Szczegółów nie podają? ¦— zapytał. —¦ Nie, tylko, że w przeddzień lekarz badał Wiszniakowa i stwierdził, że był zupełnie zdrów. — Dziwne — Komarów zamyślił się. ¦— Wypadki nagłej śmierci stały sig u nas dość rzadkie. Co by to mogło być? Po krótkim milczeniu Chiński powiedział: — Na linii Władywostok — Jokohama — San Francisko skasowano rejsy elektrostatków „Karelia", „Dniepr" i „Szczors", a na linii Leningrad — Londyn — Nowy Jork elektrostatki — „Desna", „Połtawa" i „Don". Oddano je do dyspozycji W A R-u celem przyspieszenia jego transportów morskich. — Tak, mają tam jakieś trudności transportowe •— zauważył Komarów. — Słyszałem o tym jeszcze przed wyjazdem z Moskwy... Nieład, zamęt... mając do rozporządzenia tak potężną flotę!... Gotów jestem pomyśleć, że Katulin zapomniał, jak to się prowadzi poważne przedsięwzięcie... Chiński przerwał mu: — Poważne przedsięwzięcie?... To niewłaściwe słowo. Wielkie! Gigantyczne! Brak mi słów na właściwe określenie... Już drugi rok idzie budowa, czwarty jak porusza do głębi cały Związek Radziecki, ba — cały świat, a ja wciąż jeszcze nie mogę się przyzwyczaić i mówić o tym spokojnie, na zimno. Zastanowić się tylko: przebudowa Arktyki! Dech zapiera na samą myśl o tym! Nie! Ławrow to geniusz! A ja dotąd nie miałem możności udać się tam. 22 — Wszystko to prawda — powoli powiedział Komarów, zajęty swymi myślami. Obawiam się tylko, czy wasze życzenie nie spełni się o wiele prędzej, niż sądzicie... czy nie znajdzie się tam dla nas jakaś robota... —¦ Sądzicie, majorze? — żywo zapytał Chiński. — Skąd? Dlaczego ? — Ta sprawa rozpaliła zbyt wielkie namiętności, poruszyła zbyt wiele wrogich sił międzynarodowych. Komarów umilkł, po chwili znów zaczął: — Nie podoba mi się sprawa Wiszniakowa... i jego zagadkowa śmierć. Ten zamęt w sprawach budownictwa... To nie pasuje do Ka-tulina. Na matowym ekranie nad drzwiami rozbłysł zielony napis: „Kolacja w wagonie restauracyjnym od godziny 21 do 24. Menu..." Tu następował długi spis dań, zakąsek i napojów. Napis trwał pięć minut, zgasł, a na jego miejsce zapłonął nowy: „W wagonie — sali koncertowej od godziny 22 seans telewizyjno-dźwiękowy: „Otello" Szekspira, ze sceny leningradzkiego Teatru Wielkiego. W rolach głównych: Otello — Bierkutow, Desdemona — Koro-lewa, Jago — Sikorski. Komarów wskazał głową na drzwi i polecił Chińskiemu: — Idźcie, rozejrzyjcie się, ale nie traćcie ze mną łączności... Chiński odłożył biuletyn, wstał, przejrzał się w lustrze, poprawił krawat i wyszedł z przedziału. W wąskim korytarzu dwóch mężczyzn żywo rozmawiało, trzeci stał przy oknie i patrzał na poruszające się w ciemnościach jaskrawe światła. To elektro-kombajny pośpiesznie kończyły drugi zbiór pszenicy o przyśpieszonym dojrzewaniu. Chiński również stanął przy oknie, koło wejścia do sąsiedniego przedziału. Wkrótce drzwi otworzyły się, z przedziału wyszedł barczysty mężczyzna średniego wzrostu, z jasnymi, zaczesanymi do tyłu włosami, z podłużną, ogoloną twarzą. Szybko zamknął on drzwi za sobą. W tej krótkiej chwili Chiński obejrzawszy się zdążył zauważyć w przedziale mężczyznę z czarnymi wąsami. Leżał na ławce i czytał gazetę. 23 Pasażer, który wyszedł z przedziału, szybko i nieznacznie rozejrzał się, potem spokojnie ruszył w stronę wagonu restauracyjnego. Chiński, przycisnąwszy czoło do szyby i zasłoniwszy rękami oczy od światła korytarza, udał, że pochłonął go całkowicie widok życia nocnego w polu. Po upływie minuty podążył za nieznajomym. W hermetycznie zamkniętych przejściach między wagonami silnie kołysało, głośniej stukały koła i huczały motory. Chiński przeszedł dwa wagony, nie spuszczając oczu z nieznajomego, ubranego w jasno brązowy garnitur. Wagon restauracyjny był jasno oświetlony, mienił się żywymi kolorami kwiatów na stolikach, lśnił bielą serwet, szkłem i metalem nakryć stołowych. Przez kryształową szybę wewnętrznych drzwi, wśród elegancko ubranych i z ożywieniem rozmawiających ludzi, Chiński spostrzegł swego nieznajomego, który już zajmował miejsce przy stoliku. Wzdłuż zewnętrznych ścian wagonu, nad stolikami, biegła cztero-graniasta rura z czarnej lakierowanej masy plastycznej. Nad każdym stolikiem, w ściance rury była wmontowana tabliczka z różnokolorowymi guziczkami i cyframi obok nich. Nieznajomy przejrzał jadłospis, obrócił się do tabliczki i nacisnął parę guzików. Potem wziął gazetę, osunął się na oparcie krzesła i zaczął czytać. Chiński, upewniony co do nieznajomego, obejrzał się. W korytarzyku, gdzie stał, na prawo były drzwi z napisem: „Toaleta". Chiński szybko wszedł tam i zaniknął drzwi na zasuwkę. Wyjąwszy kieszonkowy radiotelefon, nastawił go na falę Komarowa. Po chwili rozległo się ciche brzęczenie. Chiński prawie szeptem wymówił nad mikrofonem hasło: — „Indianin" i „Lew"... Tak, to ja... Główny został, towarzysz w wagonie restauracyjnym... Tak... Rozumiem... Do końca?... Dobrze... Rozejdą się... Tak jest... Chiński schował aparat do kieszeni, wyszedł z kabiny i udał się do sali restauracyjnej. Tutaj niepostrzeżenie dotarł do oddalonego stolika w rogu wagonu. W tym momencie w rurze nad stolikiem nieznajomego rozległ się cichy dzwonek i otworzyły się maleńkie drzwiczki. W ich otworze widać 24 było dwie taśmy transportera: wyższa, z brudnymi naczyniami, nieustannie przesuwała się, druga, z kromkami chleba na talerzu, stała nieruchomo. Nieznajomy zdjął talerz. Taśma przesunęła się nieco i znów stanęła; w otworze pojawił się stos talerzy, sosjerki oraz komplet łyżek, widelców i noży. Potem na sunącej wolno taśmie ukazywały się kolejno naczynia z zamówionymi daniami. Nieznajomy zdejmował je, ustawiał na stoliku, potem zabrał się do jedzenia. Sądząc po ilości zamówionych dań i pośpiechu, z jakim je spożywał, musiał być bardzo głodny. „Ba! Od rana nic nie jadł"... — współczująco pomyślał Chiński. Dla siebie Chiński zamówił skromną kolację; także odczuwał głód. Strzałka wielkiego ściennego zegara już zbliżała się do godziny 23. Chiński posiliwszy się postawił brudne naczynia na górną taśmę i zabrał się do owoców. Nieznajomy skończył kolację. Postał chwilę przy stoliku, jakby niezdecydowany, i ruszył w stronę sali koncertowej. Chiński, odczekawszy parę chwil, udał się za nim. Sala była zaciemniona. Na mocno oświetlonym ekranie demonstrowano scenę z leningradzkiego teatru. Otello mówił z Jagonem, unosił się, oburzał, zatruty już jadem podejrzeń. Widzowie z napiętą uwagą śledzili znakomitą grę Bierkutowa i Sikorskiego. Trzeci akt dobiegał końca, gdy Chiński zauważył, że pociąg zwalnia bieg. — Jedziemy pod górę! ¦— pomyślał, ale zaraz odrzucił to przypuszczenie. Dla ekspresu, który robi sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, żadna pochyłość nie może stanowić przeszkody powodującej tak znaczne zmniejszenie szybkości. Pociąg stopniowo zwalniał bieg. Do sali dochodziły częste, przygłuszone gwizdy. „Sześćdziesiąt... czterdzieści kilometrów"... — ze wzrastającym niepokojem określał Chiński szybkość, wsłuchując się w stukot kół. Zwrócił się do sąsiada i szeptem zapytał: — „Czy nie wiecie towarzyszu, dlaczego pociąg zwolnił bieg? -— Remont toru od trzech dni — uprzejmie odpowiedział nieznajomy nie odrywając oczu od ekranu. W tym momencie wzdłuż okien z obu stron wagonu przemknęło kilka czerwonych świateł ostrzegawczych. 25 Chiński uspokoił się, a widząc, że jego nieznajomy siedzi na miejscu, znów zaczął patrzeć na ekran. Po pięciu minutach pociąg zaczął przyspieszać i, jakby odrabiając stracony czas, pomknął w ciemność ze zdwojoną szybkością. Po północy, na pół godziny przed Wozniesień-skiem, ekran zgasł, błysnęło światło na sali, widzowie zaczęli rozchodzić się. Nie tracąc z oczu nieznajomego, Chiński udał się za nim do swego wagonu. Gdy nieznajomy wszedł do przedziału, lejtenant otworzył drzwi swego i głucho krzyknął. Przedział był pusty. Komarów znikł. W otwarte wbrew surowym przepisom okno, ze świstem wlatywał wiatr, trzepocząc firankami, napełniaj ąc przedział kłębami kurzu, piasku i wszelkiego porwanego pędem śmiecia. Ręczniki, serwetka, wazonik z kwiatami leżały na podłodze. Kurz przyćmił światło; trudno było oddychać. Machinalnie zamknąwszy za sobą drzwi, Chiński chwilę stał na środku przedziału, rozglądając się ze zdumieniem i usiłując coś z tego zrozumieć. W końcu powoli podszedł do okna i zamknął je przekręcając rączkę hermetycznego zatrzasku. Potem puścił w ruch wentylatory i zwiększył dopływ czystego powietrza z regulatora. Jego mózg gorączkowo pracował, gęste, czarne brwi zetknęły się u nasady nosa. „Co się tu stało? Gdzie on się podział?... Może po prostu wyszedł i zaraz wróci? Ale okno!"... Uważnie obejrzał przekręconą przed chwilą rączkę hermetycznego zatrzasku i sprawdził jego działanie. Nie... w porządku. Okno musiało być przez kogoś otwarte. Ale tego surowo zabraniają przepisy dla pasażerów, żeby nie zanieczyszczać świeżego powietrza, które aparatami dochodzi do przedziałów... Widocznie coś bardzo ważnego zmusiło Komarowa do przekroczenia tych przepisów. Komarów nie należy do ludzi postępujących nieopatrznie... Tak... Ale gdzie on się podział? Opuścił przedział w pośpiechu, nie zdążywszy zamknąć okna? Wtem nowa myśl ścisnęła mu serce! Napad! Wyrzucili go przez okno! Chiński szybko obejrzał się. Nie... Nie widać żadnych śladów walki... Komarów nie dałby się tak łatwo wziąć... Przy tym hałas... Zbiegliby się ludzie... 26 Chiński nieco się uspokoił. Znowu podszedł do okna i począł systematycznie oglądać stolik, dolną część ramy okiennej, miejsce, gdzie siedział Komarów. Pod cienką warstwą kurzu nie zauważył nic podejrzanego. Prawda, serwetka! Na stoliku była serwetka! Młody lejtenant podniósł ją z podłogi i począł badać centymetr po centymetrze. Jest! W środku serwetki, tuż przy zgięciu, ledwie widoczna, zaznaczała się szeroka plama o niewyraźnie zaokrąglonym konturze. Chiński wyjął z kieszeni lupę i skierował ją na podejrzane miejsce. Teraz kontury plamy wystąpiły wyraźnie. Podeszwa! Podeszwa buta! Ale... czy to nie on sam przypadkiem nastąpił na serwetę?... Nie... Dobrze pamięta, podświadomie, ale z zakorzenionego głęboko nawyku, omijał leżącą na podłodze serwetkę. Od pierwszej chwili, gdy przerażony nieobecnością Komarowa wszedł do przedziału, starał się niczego nie dotykać przeczuwając, że wszystko to trzeba będzie zbadać, przemyśleć... Prócz tego, on ma wąski but, a tu ślad daleko szerszy. Komarów ma właśnie stopę szeroką... Chiński ostrożnie położył serwetkę na stoliku, odciskiem śladu do góry. Oba zagięcia przylegały równo do kantów stolika. Serwetka znalazła się na swym miejscu. Kontur śladu zaczynał się od strony, gdzie siedział Komarów, tak że nosek buta przypadał na środek serwetki. Chińskiemu zrobiło się gorąco. Po raz pierwszy samodzielnie musiał wysnuwać wnioski, Tak więc, Komarów stanął jedną nogą na stoliku. W jakim celu? Do okna? Chiński odchylił rączkę hermetycznego zamknięcia, począł wolno i ostrożnie opuszczać ramę okna. Gorący, kłujący ziarenkami piasku wiatr uderzył go w twarz, rozwichrzył mu włosy. Centymetr za centymetrem Chiński oglądał czarne, kauczukowe żebro ramy okiennej. Ledwo dostrzegalne i nieco postrzępione draśnięcie... zupełnie świeże, jeszcze nie zagładzone, szło w poprzek żebra od wewnątrz na zewnątrz. A oto drugie, wzdłuż żebra... Nie mogło być wąt- I pliwości! Komarów wyskoczył przez okno! Poczuwszy nagle osłabienie Chiński zamknął okno i padł na ławkę. W pełnym biegu pociągu!... To śmierć! Samobójstwo! Lejtenant zerwał się z miejsca i skoczył do drzwi. Alarmować! Zatrzymać pociąg! Trzeba go szukać... może już tylko trupa... Chwycił za klamkę i zatrzymał się. Nie! Nie, nie... Wykluczone!... Komarów nie narażałby się na pewną, a bezcelową śmierć... Że też od razu nie przyszło mu na myśl!... Widać tak trzeba było... i... można było... Coś tu musiało zajść... Gdzie Kardan? Niemożliwe, aby Komarów zostawił Kardana. A więc i Kar-dan również... Nagle przypomniał sobie: czerwone światła, remont toru, zwolniony bieg pociągu... To jasne! Słaby uśmiech ożywił twarz lejtenanta, wstąpiła weń nadzieja. Przechylony w tył, z plecami na oparciu, siedział tak kilka minut nieruchomo, z zamkniętymi oczami. Potem wstał, zdjął z haczyka odkurzacz i zaczął uprzątać przedział. Daleko za oknem pokazało się światło. Perłowy, świetlisty obłok wciąż rósł i wreszcie zalał horyzont. Pociąg zwalniał bieg, zatrząsł się na pierwszej zwrotnicy. Otóż i Wozniesieńsk. W Wozniesieńsku nieznajomy nie sprawiał kłopotu lejtenantowi. Był pewny siebie i widocznie czuł się tutaj bezpiecznie. Nie chcąc nasuwać mu się na oczy, lejtenant przekazał inwigilację miejscowym funkcjonariuszom. Codziennie Chiński, osobiście lub przez mikroradio, otrzymywał raporty o tym, co robi nieznajomy, jak się prowadzi, kogo odwiedza. Zresztą już pierwszego dnia pobytu w Wozniesieńsku człowiek ten przestał być nieznajomym. W wielkiej fabryce, którą odwiedził rano po przyjeździe, znano go od dawna: Piotr Oskarowicz Giinter, kontroler-odbiorca W A R-u — Wielkich Arktycznych Robót. 28 Do Wozniesieńska przybył on na inspekcję kontrolerów-odbiorców w tutejszych fabrykach. Giinter był bardzo surowy, wymagający, nawet drobiazgowy. Najmniejszy szczegół nie uszedł jego uwagi. Administracja fabryk i kontrolerzy z szacunkiem przyjmowali jego uwagi. Jego wymagania były uzasadnione i nie wywoływały sprzeciwów. W Wozniesieńsku Giinter zabawił dwa dni. Te dwa dni Chiński spędził w hotelu, prawie nie wychodząc na ulicę. Chociaż każdej chwili mógł otrzymać zawiadomienie o wyjeździe Giintera, Chiński nieustannie szukał Komarowa w eterze przy pomocy swego mikroradia. Ciągle miał nadzieję, że major, być może, znajduje się jeszcze w zasięgu działania tego małego aparatu, gdzieś w odległości dwustu kilometrów od Wozniesieńska. Wątpliwości i obawa nie dawały spokoju młodemu lejtenantowi. W ciągu roku wspólnej pracy z Komarowem zdążył on całą duszą przywiązać się do swego zwierzchnika, zawsze spokojnego, opanowanego, uzdolnionego „tropiciela", człowieka o rozległych i różnorodnych zainteresowaniach. Rozmowy z nim o pracy zawodowej, długie, serdeczne dysputy o życiu, sztuce, sprawiały Chińskiemu prawdziwą przyjemność. Otwierały mu one nowe horyzonty, często wręcz nieoczekiwane, tak że młody człowiek gotów był całymi godzinami słuchać swego zwierzchnika i przyjaciela. Komarów był samotny. Dwa lata temu stracił żonę. Należał do tych ludzi, którzy kochają tylko raz w życiu; toteż zasklepiona, lecz nie zabliźniona rana serca dotychczas go bolała. Czegoś mu wciąż brakowało, czuł jakby puste, nie zajęte miejsce koło siebie. Syn zmarł jako mały chłopiec. Córka w przeszłym roku wyjechała z kochanym człowiekiem do Taszkientu. Rzadkie widzenia z nią, za pośrednictwem telewizefonu nie mogły wypełnić pustki jego mieszkania. Pełne entuzjazmu przywiązanie młodego lejtenanta wzruszało Komarowa swoją szczerością. Pokochał go jak syna dawno utraconego, a teraz jakby na nowo odnalezionego. ...Niepokój dręczył lejtenanta. To wyobrażał sobie okaleczone ciało Komarowa leżące samotnie koło toru, to zdawało mu się, że widzi swego majora otoczonego wrogami, gdy ranny, opadając z sił odpiera 29 ciosy, to wreszcie majaczyło mu się, że zmęczony, osłabiony pragnieniem, posuwa się w palących promieniach słońca. Chiński rzucał książkę, zrywał się z krzesła, chodził nerwowo po pokoju, znów chwytał radioaparat i posyłał w eter swoje sekretne wezwania. Najprościej, zdawało się, byłoby wszcząć poszukiwania przez Urząd Bezpieczeństwa. Lecz Komarów mógł być niezadowolony, że w sprawę, którą on podjął się prowadzić samodzielnie, zostali wciągnięci inni ludzie. Jedynym krokiem, na który zdecydował się Chiński pierwszego dnia, było zasięgnięcie informacji na odcinku naprawianego toru pod Wozniesieńskiem. Dowiadywał się czy ubiegłej nocy lub dzisiejszego rana nie znaleziono tam rannego lub zabitego człowieka, wysokiego, barczystego, z ogoloną głową, ubranego w szare ubranie, w ciemnoszarych miękkich kamaszach, zapinanych suwakiem błyskawicznym. Przecząca odpowiedź nieco uspokoiła Chińskiego. Trzeciego dnia rano Giinter odleciał pasażerskim samolotem, który szedł bez lądowania do Charkowa. Chiński udał się za nim. W Charkowie Giinter, zajęty tymi samymi sprawami, spędził trzy dni, po czym koleją, ekspresem Sewastopol-Moskwa, wyjechał do stolicy. Chiński jechał tym samym pociągiem. Im bliżej Moskwy, tym bardziej wzrastało podniecenie lejtenanta. W Moskwie wiele powinno się było wyjaśnić i zdecydować. Komarów jeszcze w pociągu wyraził przekonanie, że jeżeli jego podejrzenia są słuszne, to Kardan nie ominie Moskwy, że nić, w tej chwili bardzo jeszcze poplątana, ma swój początek właśnie tam, w stolicy. Musi więc lejtenant mieć się szczególnie teraz na baczności, dokładnie śledzić Giintera w Moskwie, chwycić nić, którą ten, być może, niebacznie upuści. Prócz tego Chiński postanowił osobiście powiadomić wiceministra o zniknięciu Komarowa. Może już o nim coś wie? Jemu przecież major ma obowiązek donosić o przebiegu sprawy i o związanych z tym zmianach miejsca pobytu na terytorium Związku. Jeśli tylko zdrów... jeśli żyje... Do Moskwy... jak najprędzej do Moskwy! Pociąg przybył do Moskwy późno, koło drugiej w nocy. Wprost z wagonu Giinter skierował się do podziemnego garażu przy dworcu. Ku zdziwieniu Chińskiego wybrał tam mocną maszynę niewy- 30 godną do jazdy po ruchliwych ulicach miasta. Usiadłszy przy kierownicy wyprowadził maszynę z garażu. Chiński w odpowiedniej odległości jechał za nim na szybkim, jednoosobowym elektrocyklu. Po paru minutach zrozumiał wybór Giintera. Brązowy jego ęlektromobil wkrótce skręcił na podmiejską szosę. Trzymając się w przyzwoitej odległości Chiński nie tracił z oczu elektromobilu. Noc była ciemna, bezgwiezdna. Neonowe lampy dobrze oświetlały szeroką, gładką drogę, jazda nie przedstawiała trudności. Wiatr świstał w uszach. Po obu stronach drogi migały śród drzew kontury uśpionych willi, przelatywały światła nocnych, podmiejskich kawiarń i restauracji, przydrożne stacje zasilania akumulatorów. Liczba mijanych maszyn była coraz mniejsza. Droga pustoszała. Chiński zgasił światła elektrocyklu i zwiększył szybkość. Tylne czerwone światła maszyny Giintera zbliżyły się. Drogę Chiński znał doskonale. Okolicę pamiętał jeszcze z lat młodzieńczych. I teraz, mknąc w ciszy z ogromną szybkością, poznawał osiedla, stacje, sanatoria, domy wypoczynkowe, ciągnące się wzdłuż drogi. Już dawno w tyle zostały Mytyszcze, Czeluskin, wkrótce, za Klaźmą, powinno było zjawić się Puszkino. Ęlektromobil Giintera w oświetlonym obłoku własnych latarni pędził wytrwale naprzód. — Dokąd go licho niesie? — pomyślał Chiński i spojrzał na świecący cyferblat zegarka. Już było wpół do trzeciej. Z prawej strony mignął w ciemności znany mu maszt z wiatrakiem pompującym wodę do ogrodów. — Klaźma — odnotował w myśli Chiński. Zaledwie to pomyślał, gdy świetlny obłok przed nim zgasł i ęlektromobil Giintera znikł. — Nie nabierzesz mnie, obywatelu! — pomyślał Chiński, przyspieszając bieg elektrocykla. — „Tu jest tylko jeden zakręt, na prawo, w ulicę Komunardów". 31 Bystrymi oczami wypatrzył w ciemnościach zakręt i skierował elek-trocykl w ulicę. Wkrótce Chiński, oswojony z ciemnością, spostrzegł przed sobą ciemną masę elektromobilu. Odległość między maszynami szybko się zmniejszała. Widocznie Giinter zwalniał. Nagle elektromobil zazgrzytał hamulcami i stanął. Chiński omal nie wyleciał z siodełka, zatrzymawszy maszynę w pełnym biegu. Po kilku sekundach lejtenant leżał na ziemi w cieniu krzaków, rosnących wzdłuż drogi, przyciągając ku sobie przewrócony na bok elektrocykl. Trzasnęły drzwiczki elektromobilu. Dały się słyszeć powolne kroki na piaszczystej ścieżce, potem na kamiennych stopniach. Widocznie Giinter stał już przed drzwiami domu. Wstrzymawszy oddech lejtenant czołgał się powoli, ostrożnie w kierunku willi. Kilkanaście kroków od niej przywarł do ziemi i znieruchomiał. Z wnętrza domu dochodził jakiś przytłumiony głos. Giinter cicho powiedział: — Swój... Kosariew... Ukłony od Asty! Nowe mruczenie za drzwiami. — Pół do siódmej — półgłosem odpowiedział Giinter. Szczęknął łańcuch, stuknęła głośno zasuwka, bez szmeru otworzyły się drzwi, a potem, już bez zachowania ostrożności, z lekkim trzaskiem zostały zamknięte. Nastała cisza. Chiński leżał w dalszym ciągu, nie podnosząc głowy. Upłynęło z dziesięć minut. Czarne otwory okien patrzyły w noc, nie mignął w nich najmniejszy błysk światła. Chiński z powrotem przeczołgał się do elektrocyklu, potem, cicho stąpając, przeszedł na drugą stronę ulicy. Pragnął, o ile na to pozwalały ciemności, obejrzeć willę, sąsiednie budynki, zapamiętać miejsce. Trzymając się możliwie najdalej jezdni, w czarnym cieniu drzew, ruszył w lewo i doszedł do rogu. „Zdaje się, że to ulica Październikowa?" — pomyślał i postanowiwszy sprawdzić ruszył z powrotem, by dojść do drugiego rogu. 32 Nie spuszczając oczu z domu mijał go sunąc cicho prawie nad ziemią. Wtem instynktownie uskoczył w bok, pod parkan; miał wrażenie, że jakiś cień wyłonił się zza rogu i zaraz znikł. Nie, coś jest! Ledwo dosłyszalny szmer skradających się kroków doszedł do uszu lejtenanta. Przywarł plecami do parkanu, serce waliło mu, ścisnął pięści. — Aha. Mają własną ochronę! Bezszelestne stąpanie przysuwa się, już jest blisko. Wysoki cień zgęstniał w ciemnościach, dał się słyszeć stłumiony oddech. Lejtenant ścisnął zęby, serce zaczęło walić mu młotem. I nagle cień, zupełnie bliski, zrobił ostry zwrot, głośno zaskrzypiał piasek, podniosła się ludzka ręka. Chiński zamarł. Przemknęła mu w myśli zasada Komarowa: -— W bójce nie bronić się, lecz atakować! Błyskawicznym ruchem Chiński pochwycił zagrażającą rękę i ścisnął ją jak w kleszczach. Rozległ się stłumiony jęk, ale w następnej chwili lejtenant wyleciał w górę, wywinął kozła i grzmotnął całym ciałem o ziemię. Chiński jeszcze nie zdążył się opamiętać, gdy jakaś potężna, ciężka postać runęła na niego... Rozdział 4 SKOK W NOC Gdy Chiński poszedł do wagonu restauracyjnego, Komarów ze zdwojoną uwagą począł przysłuchiwać się odgłosom z sąsiedniego przedziału. Zgodnie z przewidywaniem usłyszał wkrótce, jak ktoś otworzył drzwi. Ktoś wyszedł, ale kto? Obaj czy tylko jeden? Tego Komarów nie mógł określić. Nie pozostawało nic innego, tylko czekać i nasłuchiwać dalej. Komarów długo siedział nieruchomo w swym kącie, chwytając niewyraźne odgłosy rozmowy, dochodzące z bliższych i dalszych przedziałów, lub Wygnanie władcy — 3 33 szmery, które rozlegały się w samym regulatorze. Z tego strumienia szmerów i brzmień należało wyłowić tylko te, które były istotne i mogły mieć znaczenie. Po pewnym czasie wyczulone ucho pochwyciło delikatny szmer. Był to swoisty szelest cienkiego, miękkiego papieru. — Więc ktoś został w przedziale i czyta gazetę. Ale kto? Kardan czy jego kompan? W tym momencie Komarów usłyszał stłumiony sygnał mikroradia schowanego w kieszeni. Ktoś go wzywa. Oczywiście Chiński! Istotnie, z mikrofonu dochodziło umówione na bieżącą dekadę ogólne hasło: „Indianin" i ich własne, wzajemne: „Lew". Chiński komunikował, że „główny" został w przedziale, a jego towarzysz jest w wagonie restauracyjnym. W takim razie niech Chiński śledzi go i nie odstępuje na krok, nawet gdyby wysiadł w Wozniesieńsku bez „głównego" i zaszła konieczność rozdzielenia się... Nie?... Dlaczego?... Wszystko możliwe!... Więc to Kardan został w przedziale. Dlaczego? Co zamierza? Powinien pójść do wagonu restauracyjnego! Od rana nic nie jadł, musi być głodny!... Postanowił czekać do Wozniesieńska? No, to... czekajmy. Komarów znowu zamyślił się. „Nikołajew"... Dlaczego mówili o Nikołajewie? I „lotnisko"... Co prawda te słowa nie następowały bezpośrednio po sobie w ich rozmowie. W Nikołajewie jest lotnisko. Ale połączenia z ekspresu w Wozniesieńsku do Nikołajewa nie ma. Więc z Wozniesieńska udadzą się inaczej do Nikołajewa? Ale przecież i w Wozniesieńsku jest lotnisko! Nie, tu coś nie pasuje... Komarów gubił się w domysłach. Wysuwał różne możliwości, ale żadna nie wytrzymywała krytyki. Czas płynął. Była godzina dwudziesta trzecia, gdy Komarów zauważył, że pociąg zwalnia. Koła stukały wolniej, motory huczały ciszej. W ciemnościach za oknem mignęło czerwone światło. Komarów nagle drgnął. Z sąsiedniego przedziału doszedł wyraźny szmer: szybkie szuranie nóg po podłodze, jakieś metaliczne szczękanie... Pociąg wciąż zwalniał. Drugie czerwone światło wolno przepłynęło wstecz za oknem... Co się stało? Naprawa toru?... A! do diabła! Komarów omal nie krzyknął: przez swą rurkę akustyczną usłyszał łomot jakiegoś spadającego przed- 34 miotu, lekki świst... Komarów skoczył z siedzenia nie spuszczając oczu z okna. W tym momencie za oknem przepłynęło trzecie światło. W jego krwawym blasku ujrzał, jak koło okna przeleciała w powietrzu jakaś ciemna masa, podobna do tłumoka, z rozrzuconymi w obie strony ramionami i utonęła w ciemnościach. —¦ A to diabeł! —• mruknął Komarów przez zaciśnięte zęby. Błyskawicznie wyrwał rurkę z otworu w ścianie, schował do kieszeni, rzucił się do okna i opuścił ramę. Gorący> duszny wiatr wtargnął do przedziału, zatrzepotał firankami, naniósł tumany kurzu. Trzymając się ramy, jednym ruchem, zaledwie dotknąwszy nogą stolika, Komarów znalazł się za oknem. Nogą zawadził o ramę, dłoń o mało nie puściła pod wpływem ciężaru, ale przytrzymał się drugą i zawisł w powietrzu. Pod nim przelatywały czarne cienie jakichś maszyn, stosy płyt i innych materiałów. Zbliżało się czwarte światło. Komarów silnie się rozbujał, wciągnął głęboko powietrze i odbił nogami od wagonu. Z dołu, z ciemności, z zawrotną szybkością leciała na niego jakaś ciemna, kopulasta masa. Komarów wyciągnął ręce. Naprzód rękami, potem klatką piersiową uderzył o coś twardego. Jęknął i koziołkując stoczył się w dół po nasypie... Pociąg dzwoniąc łańcuchami i zderzakami, ziejąc ogniami, z hukiem przeleciał obok, znikał w ciemnościach i wkrótce umilkł zupełnie. Na stepie zapanowała z powrotem noc i cisza. Z daleka, nie wiadomo skąd, jakoś dziwnie i cicho zatrzeszczał krótką serią karabin maszynowy i urwał... Potem, zupełnie blisko, odezwał się drugi... Nie, to nie karabin... To jakby terkotała maszyna do szycia... w domu... u babki... Wionęło wspomnieniem wczesnego, słonecznego dzieciństwa... Potem nagle zimny dreszcz przeszedł po ciele. Komarów otworzył oczy. Na pochyłości czystego nieba krańce długiego, postrzępionego obłoczka płonęły w złotej obwódce. Tuż przy uchu, w gęstej trawie konik polny cykał swą poranną piosenkę. Komarów szybko przyszedł do siebie. :1* • 35 — Oto masz karabin maszynowy i babciną maszyng do szycia! — Uśmiechnął się i siadł. Konik polny zatrzepotał skrzydełkami, wzbił się w powietrze, zatoczył łuk i znikł za pryzmą żwiru. Ból w piersiach i w prawym ramieniu przypomniał majorowi wszystko, co zaszło w nocy. W oddali klekotały maszyny, huczały motory, brzęczało żelaziwo. „Moje szczęście, że upadłem tutaj". — Naprawa toru na tym odcinku została już skończona, narzędzia, szyny, kamienie przesunięto dalej, na miejscu zostały tylko kupki piasku i drobnego żwiru. W południowych stepach nawet w sierpniu świta bardzo wcześnie. Słońce stało już na horyzoncie. Złota obwódka na obłoczku zbladła. Powiał orzeźwiający wiatr. Cicho szumiała pszenica stojąca zwartą, wysoką ścianą po obu stronach plantu. Chwiejąc się i rozcierając stłuczoną pierś Komarów powoli wstał, otrząsnął pył z ubrania i utykając ruszył wzdłuż toru patrząc uważnie w ziemię i w trawę, która porastała niewysokie zbocze nasypu. Śladów było dużo — świeżych i starych, trawa wszędzie pognieciona, zakurzona lub przysypana ziemią. Komarów obliczył sobie, że wyskoczył z wagonu i upadł mniej więcej sześćdziesiąt metrów od tego miejsca, w którym powinien był upaść Kardan. Jednak, przeszedłszy znacznie więcej, nie spostrzegł nic takiego, co by można było uważać za ślad Kardana. Wtedy Komarów oddalił się nieco od nasypu i ruszył z powrotem do punktu wyjścia. Po lewej ręce miał łan falującej pszenicy. Złociste morze kłosów ciągnęło się jak okiem sięgnąć, aż po sam widnokrąg. Ani w pszenicy, ani na drodze, ani na kupkach piasku — nigdzie nie było najmniejszego podejrzanego śladu. —• Co u diabła? — mruknął Komarów. Potarł podbródek i zmarszczył się; nie ogolona od dwóch dni broda kłuła, co było bardzo nieprzyjemne. — Gdzie on się mógł podziać? Czy nie poszedł w stronę Znamien-ki?... Ale Nikołajew! Zobaczymy z drugiej strony toru. Komarów przeszedł przez plant. I tu grunt był poryty, leżały kupki żwiru i piasku, a dalej ściana szumiącej pszenicy. Krok za krokiem Komarów począł szczegółowo badać przestrzeń między plantem a pszenicą 36 i nagle pochylił się do samej ziemi. Na niedużym kamieniu, w skośnych promieniach słońca, jak okruch czerwonego szkła, błyszczała kropla krwi. Nieco dalej, na piasku czerwieniła się druga. Komarów ostrożnie dotknął jej palcem. Palec zaczerwienił się. — Świeża — pomyślał Komarów i podniósł głowę. Tuż przed nim, zgniecione, rozsunięte w obie strony kłosy tworzyły wąskie przejście. Przyjrzawszy się dokładniej, Komarów zauważył na falującej powierzchni pszenicznego morza jakby ciemną pręgę wijącą się daleko w kierunku południowo-wschodnim. — Tak... Oczywiście... Deptać pszenicę?! Nikt inny nie pozwoliłby sobie na to. Więc, do Nikołajewa?... — mruczał Komarów. Przyjrzał się sobie, oczyścił jeden rękaw, potem drugi, poprawił marynarkę i zdecydowanie ruszył wygniecionym szlakiem. Już po dwóch krokach poczuł się jakby zagubiony w gęstym podwodnym lesie. Niby pływak w morzu kłującej wody Komarów rozgarniał przed sobą obydwiema rękami falującą gęstwinę o ciężkich kłosach, podobnych do maleńkich kolb kukurydzy. Kłosy kłuły w oczy, w uszy, w nos. Droga była mozolna i męcząca. Pył zbożowy przenikał do nosa, do ust, drapał w gardle, słońce, już wysoko, piekło niemiłosiernie odkrytą goloną głowę, nogi plątały się w gęstwinie łodyg. Ale Komarów wciąż szedł nie myśląc o odpoczynku, pilnie wpatrywał się w zboże, by nie stracić śladu. Obliczał, o ile mógł wyprzedzić go Kardan? Jeżeli wyskoczył szczęśliwie i zaraz ruszył w drogę, to wyprzedził go o jakieś cztery godziny. To byłoby bardzo dużo. Ale nie! Krew jeszcze nie zupełnie zakrzepła... Więc można przypuszczać, że w pszenicę wszedł jakieś dwie godziny temu. Prócz tego, szedł pierwszy, torował drogę, było mu ciężej. W takim razie sprawa nie wygląda tak beznadziejnie. 1 zacisnąwszy zęby Komarów dalej rozgarniał fale pszenicznego morza, jakby płynął brasem.1 W błękicie dzwoniły skowronki. Słońce paliło głowę coraz mocniej. Ciężko było oddychać. Czuł łamanie w rękach, plecach i w szyi. Bolała stłuczona przy upadku pierś. Przed oczami coraz częściej poczynały mu skakać ogniste plamy. Zasychało w gardle, męczyło pragnienie. Morze pszenicy nie miało końca. Wyda- Styl pływania, zwany popularnie „żabka". 37 wało się, że całe życie upłynie w tym szeleście kłosów, w jednostajnym, nużącym ruchu rąk naprzód i w bok, znów naprzód i znowu w bok... Nagle, po jeszcze jednym rozgarnięciu kłosów, jak za rozsuniętą firanką, zmęczonym oczom ukazał się nieobjęty, słoneczny świat. Skończył się łan pszenicy. W kierunku południowym, daleko, prawie aż po horyzont ciągnęło się puste, żółte rżysko. Ale spojrzawszy w prawo Komarów ujrzał kolumnę ogromnych maszyn, ciężkich i niezgrabnych jak stado przedpotopowych zwierząt. Jedna za drugą, w znacznych odstępach, sunęły w stronę Komarowa wzdłuż ściany niezżętej pszenicy. Były to elektryczne kombajny dokonywające żniw. Komarów wycierając chusteczką twarz i głowg podszedł do pierwszej maszyny. Maszyna była piętrowa. Cicho bucząc sunęła na niskich, grubych kołach, połyskując miedzią, masą plastyczną i stalowym szkłem. Za kombajnem posuwała się ogromna platforma o wysokich burtach, załadowana rzędami kwadratowych, słomiano-żółtych cegiełek. Od kombajnu szło długie koryto, wzniesione nad platformą. Korytem tym bez przerwy płynął strumień cegiełek i układał się w rzędy. Z prawej strony kombajnu w poziomej płaszczyźnie obracały się długie skrzydła pochylając pszenicę pod noże żniwiarki, stąd zżęte kłosy na taśmie transportera szły do maszyny i znikały w niej. Dawniej kombajn przeprowadzał zbiór zboża tylko do momentu otrzymania czystego ziarna i snopów słomy. Obecnie maszyna, stopniowo udoskonalona, przekształciła się i w kombajn-młyn, i w fabrykę prasowanej w cegiełki słomy. Przeszedłszy przez odpowiednie urządzenia, ziarno zmienia się w czystą mąkę i otręby, a słoma zostaje pocięta i sprasowana w cegiełki, które potem idą jako surowiec do papierni lub fabryk chemicznych. Za szerokim, oszklonym oknem w przedniej części kombajnu Komarów zobaczył młodą twarz, spoglądającą na niego ze zdumieniem. Komarów podniósł rękę. Maszyna stanęła. W odkrywających się z boku drzwiczkach ukazał się młody człowiek i po schodkach zszedł na ziemię. Ubrany był w śnieżnobiały kombinezon z lekkiej materii, na głowie kapelusz z szerokim rondem, na nogach białe, lekkie pantofle. W opalonej twarzy błyszczały żywe, pełne ciekawości oczy. Młody męż- 38 czyzna szybko podszedł do Komarowa i z życzliwym uśmiechem wyciągnął do niego rękę. — Witajcie towarzyszu! Czyni mogę służyć? Zmęczyliście się! Proszę, wejdźcie do mojej kabiny. Tam jest chłodno, odpoczniecie i odświeżycie się... Młodzieniec mówił szybko, badawczo spoglądając na Komarowa. Ciekawość malowała się na jego twarzy. Komarów podniósł przekrwione oczy i ochrypłym głosem powiedział: •— Dziękuję bardzo... Ale przede wszystkim... Nie zauważyliście, czy przede mną nie wyszedł kto z pszenicy? — Tak, tak!... —¦ z pośpiechem potwierdził kombajner. — To mnie właśnie uderzyło! Jesteście drugą osobą, która wyszła z pszenicy. I to w tym samym miejscu. Widocznie szliście śladem pierwszego i dlatego, mam nadzieję, pszenica nie bardzo ucierpiała. Poplątanych i zgniecionych łodyg nasze maszyny nie lubią... — Wiem... — przerwał mu Komarów. — Wybaczcie... Ale gdzie się podział ten człowiek? — Toż ja sam odwiozłem go do sowchozu!... — odpowiedział kombajner i niespokojnie obejrzał się. — Ale wejdźmy do kabiny. Tam pomówimy. Idąca z tyłu maszyna dogania mnie. Mogą wyniknąć przykrości, jeśli ją zatrzymam. W kabinie kombajnera, wąskiej i długiej, było wygodnie i chłodno. Na przedniej ścianie, wokół okna, mieściły się tablice rozdzielcze do kierowania wszystkimi kombajnami tej grupy, przybory kontrolujące, czerwone i zielone lampki sygnalizacji, automatyczny szofer i ekran telewizefonu. Pod oknem naprzeciwko drzwiczek wejściowych stał stolik i dwa lekkie krzesła, wzdłuż tylnej ściany — wąska kanapka, nad nią półka z książkami, w rogu — mała chłodnia. Na stole stało przygotowane śniadanie: mięso, jarzyny, otwarta puszka skondensowanego bulionu, owoce, karafka z orzeźwiającym napojem. Kombajner widocznie zamierzał zjeść śniadanie. — Siadajcie, towarzyszu, do stołu — serdecznie zapraszał młodzieniec przepuszczając gościa do kabiny. — Pokrzepcie się. Śniadanie 39 skromne, ale posilne. Ja tylko puszczę maszynę w ruch i zaraz przyłączę się do was. Komarów ciężko usiadł na krześle, z rozkoszą wypił jedną, potem drugą szklankę przyjemnego napoju z karafki. — Mogliście nie podnosić ręki — ciągnął gadatliwy kombajner sadowiąc się w fotelu kierowcy przed oknem w przedniej ścianie i uruchamiając maszynę. — Automatyczny szofer i tak by zatrzymał kombajn przed wami. — Automatyczny szofer działa infraczerwonym hamulcem? — zapytał Komarów, z apetytem zabierając się do jedzenia. — Nie, ma zwykłą światłoczułą komórkę. Aparat ten na odległość dwudziestu pięciu metrów reaguje na każdy przedmiot wystający ponad trzydzieści centymetrów od ziemi. Uprzedza o tym kierowcę dzwonkiem, a gdy ten śpi, lub go chwilowo nie ma, sam zatrzymuje kombajn. Taka sama światłoczuła komórka utrzymuje maszynę na skraju pszenicznego pola i nie pozwala jej zboczyć z kursu. Maszyna równo, z lekka się kołysząc sunęła naprzód. Za tylną ścianą kabiny miękko huczały motory. Wewnętrzne agregaty wznowiły przerwaną pracę, zewnątrz, za bocznym oknem zaczęły obracać się wąskie, długie skrzydła grabi, naginające kłosy pod noże żniwiarki. Młody kombajner wstał z siedzenia kierowcy i usiadł przy stole. — Co was tu przyniosło, towarzyszu? — zapytał nie mogąc powstrzymać swej ciekawości. — Dlaczego z trudem przedzieraliście się przez łan, kiedy pięć kilometrów stąd jest doskonała droga? Komarów milcząc skończył drugą kanapkę i popił lemoniadą. — Bardzo mi przykro, przyjacielu — zaczął wreszcie — że nie mogę odpowiedzieć na wasze, najzupełniej uprawnione, pytanie. Natomiast sam chciałbym zapytać was o to i owo. Czy moglibyście opisać mi wygląd tego człowieka, który pojawił się przede mną? Młody kombajner zmieszał się i poczerwieniał. — Chętnie... Wybaczcie, jeśli zbyt natarczywie pytałem... Co do tego człowieka, był to krępy, barczysty mężczyzna, o śniadej twarzy, gęstych czarnych wąsach i czarnych włosach. Prawą dłoń miał obwiązaną chusteczką do nosa; przez chusteczkę przesiąkała krew. Szedł utykając. Wyjaśnił mi, że miał wypadek pracując przy remoncie torów, że 40 chcieli go odesłać do Wozniesieńska, ale on wolał, skoro musiał porzucić na pewien czas pracę, spędzić parę dni u swej rodziny w Nikoła-jewie. Ponieważ wszystkie samochody ich odcinka były w rozjazdach, liczył na to, że zabierze się pierwszą napotkaną po drodze maszyną. Bunkry mego kombajnu były już wypełnione mąką, miałem ją właśnie odstawić do sowchozu. Więc zabrałem go ze sobą. Komarów słuchał uważnie. — Jeszcze jedno pytanie, towarzyszu. W jakim języku mówiliście z tym człowiekiem? Kombajner zdziwiony spojrzał na Komarowa. — Jak to, w jakim? Oczywiście, po rosyjsku! Uśmiech zadowolenia zjawił się na ustach Komarowa. — Tak, tak... po rosyjsku. No, oczywiście po rosyjsku. — Opanowawszy mimowolny uśmiech, pytał dalej. — Czy nie zauważyliście w jego mowie cudzoziemskiego akcentu? — Nie — odpowiedział kombajner — żadnego. Majorowi pojaśniały oczy. — Doskonale! Znakomicie! To właśnie, co chciałem wiedzieć. Bardzo wam jestem wdzięczny. A gdzieście go zostawili? — Oczy Komarowa promieniały. ¦— W sowchozie. Tam mu obiecali, że pierwszą wolną maszyną — elektromobilem albo helikopterem * — odstawią go do miasta. Komarów nastawił uszu. — A co dalej, nie wiecie? — Nie wiem. Szybko wyładowałem mąkę i wróciłem na pole. — Macie, zdaje się, bezpośrednią łączność z sowchozem. Widzę w rogu aparat telewizefonu. Czy nie moglibyście poprosić do ekranu kogoś z sowchozu? W kilka minut potem Komarów już wiedział, że nieznajomy, przywieziony do sowchozu przez kombajnera, piętnaście minut temu odjechał 1 Helikopter — rodzaj samolotu, ze śmigłem na osi pionowej. Helikopter może wznosić się i opadać prostopadle, nie potrzebuje placu do startu i lądowania. W odróżnieniu od zwykłego samolotu, helikopter może wisieć nieruchomo w powietrzu w jednym miejscu, a w miastach przelatywać z jednego dachu na drugi, lub ładować wprost na ulicy. 41 ciężarowym elektromobilem do miasta, że zatrzymać maszyny nie można, gdyż ma zepsuty telewizefon, że wszystkie osobowe maszyny sowchozu są w rozjazdach, pierwsza wróci za dwadzieścia minut; do Ni-kołajewa z sowchozu wszystkiego sto kilometrów. Ekran zgasł. Komarów z niezadowoleniem pocierał kłujący podbródek. — Jak prędko pojedziecie do sowchozu? — zapytał. Kombajner spojrzał na przyrząd kontrolujący ilość mąki w bunkrach, potem na pole pszenicy. — Za jakie dwadzieścia minut. Dorżniemy do drogi, tam kończy się mój odcinek, bunkry napełnią się mąką. — A jak daleko do sowchozu? — Z pół godziny jazdy. — Nie ma rady, towarzyszu, trzeba nam będzie ruszyć stąd natychmiast. Młody kombajner ze zdumieniem spojrzał na pewnego siebie i tak wymagającego gościa. — Przepraszam... Nie rozumiem... Czemu tak nagle?... Robota nieskończona... to wprowadzi zamęt w pracy całej kolumny... Naruszymy porządek, ustaloną normę... Po chwili wahania Komarów odezwał się: — Rozumiem, przyjacielu, i bardzo przepraszam za bezceremonial-ność. Ale — tego wymagają względy bezpieczeństwa państwa. Komarów odgiął klapę marynarki. Błysnął pod nią złoty znaczek. W pierwszej chwili kombajner osłupiał, potem zarumienił się z radości: pierwszy raz w życiu zdarzył mu się tak rzadki wypadek: — uczestniczy w sprawie ogólnopaństwowego znaczenia. Zakrzątnął się, podbiegł do tarcz sygnalizacyjnych: — Już, towarzyszu... towarzyszu... Nie wiem, jak mam was nazwać? — I nie czekając odpowiedzi na swoje nieśmiałe pytanie, kontynuował: — Tylko wezwę pomocnika, zdam mu kierownictwo kolumny... Trzeba ją... inaczej uszykować! W kilka minut potem wielki kombajn, kołysząc się ciężko na niskie!* kołach i nabierając rozpędu, ruszył rżyskiem wzdłuż łanów pszenicy. 42 Rozdział 5 NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE Niedaleko sowchozu Komarów wyszedł z kabiny kombajnu, siadł na ławeczce w przydrożnej alei i wyjąwszy aparat z kieszeni, wysłał w eter swe hasło. Parę minut z kimś mówił; w tym czasie nadjechał osobowy elektromobil, wysłany przez dyrektora sowchozu do jego dyspozycji. Elektromobil szybko pomknął po szorstkiej jezdni. W tyle pozostały pola pszenicy z wolno sunącymi po nich kombajnami. Początkowo ciągnęło się, jakby ostrzyżone maszynką „na jeża", płaskie rżysko, potem zaczęły się pola z arbuzami. Tutaj pracowały dziwaczne maszyny o długich metalowych łapach z pazurami. Łapy kolejno opadały, podnosiły z ziemi ogromną, ciężką kulę, podrzynały kłącze, obracały się i ostrożnie składały arbuz na wozie idącym za maszyną. Skończyły się pola z arbuzami, zaczęły się sady. — Już niedaleko lotnisko — powiedział kierowca obróciwszy się do Komarowa -— a miasto tam... Gdzie życzycie sobie podjechać? ¦— Najpierw na lotnisko. Tam mamy się spotkać. Rzeczywiście, zanim jeszcze ukazała się biała wieża dworca lotniczego, w przydrożnej alei zjawił się lekki elektrocykl. Jadący na nim podniósł rękę, elektromobil zwolnił bieg i obie maszyny poszły razem. Komarów wysunął głowę przez okno i pytającym wzrokiem spojrzał na elektrocyklistę. Ten zapytał o numer. — Dwieście osiemdziesiąt sześć — odpowiedział Komarów. — Ciężarowy samochód sowchozu przyjechał do miasta pusty — raportował elektrocyklista. — Pasażer wysiadł kilometr przed lotniskiem, przy wejściu do ostatniego ogrodu. Wkrótce potem interesujący was osobnik pojawił się na lotnisku. Rysopis zgadza się. — Gdzie on jest w tej chwili? — Zapisał się na samolot Nikołajew - Woroneż - Kujbyszew - Swierd-łowsk i poszedł do restauracji dworcowej. Samolot odchodzi czternasta dziesięć... — za parę minut. — Zdążę? — szybko zapytał Komarów. 43 Jeździec ruszył ramionami. — Wątpię, towarzyszu... — Jazda! — krzyknął Komarów zwracając się do kierowcy. — Pełnym gazem! Do dworca lotniczego! Elektromobil szarpnął, podskoczył i popędził na łeb na szyję. Wiatr przenikliwie zagwizdał w uszach Komarowa. Elektrocykl nie pozostawał w tyle. — Czy jest pod obserwacją? — zapytał Komarów starając się przekrzyczeć wiatr i huk motorów. Elektrocyklista twierdząco skinął głową. Komarów spojrzał na zegarek. Pozostawało tylko trzy minuty do odlotu. Komarów zrozumiał, że może się spóźnić; na długo, a może i zupełnie stracić Kardana z oczu. Chwilę trwał w przekonaniu, że wszystko przepadło. Chłodna, wolno narastająca wściekłość opanowała go. Jakie mogą wyniknąć nieszczęścia, jeżeli podejrzenia w stosunku do tego człowieka są słuszne? Dywersja! Katastrofa! Zginą ludzie! I jak on, Komarów, spojrzy w oczy wiceministra bezpieczeństwa państwowego? Jak doniesie o swym niepowodzeniu, o tym, że po prostu wypuścił z rąk tego człowieka? Zgrzytnął zębami i rozpaczliwym wysiłkiem woli zdusił ogarniający go niepokój. Przede wszystkim nie jęczeć, nie szaleć a działać! Wrócić z drogi helikopter, wysławszy rozkaz przez radio? Jaki powód? Żeby przyjąć spóźnionego pasażera? Nonsens! To zwróci tylko uwagę Kardana... Na nic! Dopędzać na drugim aparacie? Ale czy lotnisko rozporządza drugą maszyną? A jeżeli nawet tak, nim przygotują do odlotu... i jaką rozwija szybkość... Na nic! Posłać rozkaz do Woro-neża, Kujbyszewa, Swierdłowska, żeby czekali tam na Kardana i śledzili go? Ale Kardan może „na żądanie" spuścić się gdziekolwiek po drodze na spadochronie — częste zjawisko na liniach powietrznych Związku Radzieckiego. Potem szukaj wiatru w polu! Na nic! Na nic! Co robić? Elektromobil pędził już wjazdową aleją dworcową. Na szczęście była pusta. Maszyny zbliżały się do białego budynku dworca. Z prawej strony przez gałęzie drzew widać było szeroki, równy plac — miejsce startu maszyn. Przy peronie stał gotowy do odlotu ogromny helikopter, pod- 44 party, niby jedną nogą, wysokim na wzrost dwóch ludzi, sprężynowym amortyzatorem w kształcie słupa rozszerzonego u podstawy. Kadłub helikoptera, podobny z kształtu do wieloryba, błyszczał w słońcu szerokimi oknami kabin. Jego półkolisty ster do zwrotów w płaszczyźnie poziomej wisiał wysoko w powietrzu. Z przodu, spoza kadłuba, wyglądały srebrzyste płaty metalowego śmigła. Nad kadłubem, nieustannie zwiększając szybkość obrotu długich śmigieł, wył olbrzymi, horyzontalny rotor.1 Drzwi i okna helikoptera były już hermetycznie zamknięte, odprowadzający stali na peronie machając chusteczkami i kapeluszami. Potężny „Dedal" szykował się do skoku w wysokie, blade od upału niebo. Trzymając rączkę drzwiczek Komarów siedział zacisnąwszy zęby, gotów do skoku z maszyny. Drżał z nerwowego napięcia. I nagle, nieoczekiwanie dla samego siebie, krzyknął kierowcy: — Do helikoptera! Z lewej strony stopnia! Z wysiłkiem otworzył drzwiczki napierane przez gwałtowny pęd. Elektromobil, jak meteor, przeciął wir powietrza, wywołany ruchem śmigieł helikoptera, i zarzuciwszy tylnymi kołami, z ostrym zgrzytem stanął przy amortyzatorze. Komarów błyskawicznie wyskoczył z pojazdu. W tej samej chwili helikopter zrobił gigantyczny skok w powietrze i zawisł wysoko nad ziemią. Z ust zgromadzonych na lotnisku ludzi wyrwał się krzyk. Zamarli z przerażenia. Śród ażurowych prętów amortyzatora widać było maleńką postać człowieka wspinającego się pewnymi ruchami w górę pod brzuch kadłuba. Helikopter chyżo wznosił się coraz wyżej, wreszcie wziął kurs i znikł na horyzoncie. Towarzyszący Komarowowi elektrocyklista pobiegł na dworzec do kabiny radiowej. 1 Eolor — część maszyny, wprawiająca w ruch obrotowy śmigło w helikopterach. Umieszczony jest na osi pionowej śmigła. 45 Wisząc już w powietrzu, zacisnąwszy zęby, Komarów z wprawą sportowca podciągnął się w górę i po minucie, chwytając rękami pręty, znalazł się w ażurowym dzwonie amortyzatora, pod kadłubem helikoptera. „Dedał" był już na wysokości blisko dwóch tysięcy metrów i cicho warcząc leciał w kierunku północno-wschodnim, gdy z jego kadłuba zaczęła wysuwać się opona z plastycznej masy, która okryła amortyzator ze wszystkich stron, nadając mu opływowe kształty. Wewnątrz zrobiło się zupełnie ciemno. Oparty nogami o jeden pręt i mocno trzymając się rękami drugiego, Komarów odetchnął z ulgą. Huraganowy, lodowato zimny wiatr już przenikał go na wskroś, a skóra rąk i twarzy piekła. Przytrzymując się jedną ręką, Komarów szybko rozpiął skórzany pasek i nie bez wysiłku przywiązał się do jednego z prętów. Ręce miał swobodne. Wyjął więc mikroradio i począł je nastawiać na żądaną falę. Trzeba się było spieszyć: „Dedal" już wkrótce przekroczy dwustukilo-metrową strefę zasięgu mikroradia. Komarów schwytał falę Nikołajewa, miejscowego urzędu bezpieczeństwa. -—¦ „Indianin"... „Indianin"... — poczęło unosić się w eterze. — Dwieście osiemdziesiąt sześć... Dwieście osiemdziesiąt sześć... Tak, tak... Komarów... Kto przy aparacie?... Włączcie dyktafon. Mówię z amortyzatora pasażerskiego helikoptera „Dedal", Nikołajew-Swierdłowsk. Natychmiast każcie komendantowi „Dedala", ściśle poufnie, aby mnie przyjął na pokład... Bez hałasu i zbędnych rozmów... Co?... Fali „Dedala" nie znam... Co? Nie. Lepiej, żebyście to samo zakomunikowali. Stukać w luk nie chcę... Pośpieszcie się... Bardzo zimno. Trudno oddychać... To wszystko... Helikopter jeszcze wznosił się w górę, temperatura szybko spadała, chłód dokuczał coraz bardziej. Ręce i nogi kostniały, niewymownie trudno było włożyć z powrotem aparat radiowy do kieszeni. Krew młotem waliła w skroniach, kręciło się w głowie, zbierało się na mdłości, brakło powietrza. Komarów chwytał je spazmatycznymi haustami. „Dedal" szybował prawdopodobnie już na wysokości siedmiu — ośmiu tysięcy metrów. Minuty wydawały się godzinami. Leniwie płynęły myśli. Dlaczego zwlekają na „Dedalu"? Czyżby jeszcze nie otrzymali rozkazu? Wkrótce zamarznę... Może zastukać w luk!... Znużenie wzrastało — rezultat intensywnie przeżytego dnia i niskiego ciśnienia na tej wysokości. Ręce straciły siłę uchwytu, uginały się osłabione kolana. Ciało poczęło zwisać, podtrzymywane pasem. Myśl gasła. Daleki, cichy jęk śmigła zmienił się w ryk wypełniający i rozrywający głowę. „Trzeba zastukać... Osłabnę zupełnie... Wszystko przepadnie..." Wskutek niesłychanego napięcia woli zakręciło mu się w głowie. Coś ciepłego padło na dłoń. Krew... z nosa... Znów... coraz częściej... Ostatkiem sił Komarów oderwał od pręta ciężką jakby z żelaza rękę i podniósł ją do góry, by uderzyć w luk. Ręka trafiła w próżnię i została tam pochwycona czyimiś ciepłymi, przyjacielskimi dłońmi. Komarów lekko drgnął. Jak przez sen spostrzegł obok siebie giętką, metalową drabinkę, szybko schodzących dwóch ludzi w elektryzowanych kombinezonach i w tlenowych maskach. Zręczne palce błyskawicznie odpięły pasek. Jeszcze chwila i wciągnięty do góry silnymi rękami Komarów ocknął się w niewielkiej kabinie. Leżąc na kanapce, wdychając bogate w tlen ciepłe powietrze, w rozkosznym półśnie oddał się troskliwym dłoniom, które rozebrały go, wymaso-wały skostniałe ciało i podały pokrzepiający napój. Wyszeptał pierwsze słowa: — Czy Woroneż już blisko? —- Woroneż? — usłyszał zdumione pytanie zamiast odpowiedzi. — Zrobiliśmy zaledwie sto kilometrów od Nikołajewa! Z radosnym zdziwieniem spojrzał Komarów na swego rozmówcę. Ten dobrodusznie uśmiechał się. Znać było, że nie kłamie. Więc upłynęło zaledwie dziesięć — piętnaście minut od chwili startu! A wydawało sig wiecznością... Komarów uśmiechnął się i pokiwał głową. Jadł żarłocznie i po jedzeniu od razu poczuł się lepiej. Gdy się pożywiał, do kabiny wszedł komendant powietrznego statku. Komarów rozmówił się z nim i uzyskał obietnicę, że o każdym żądaniu lądowania na spadochronie, ten uprzedzi go natychmiast. 47 Krótki sen ostatecznie przywrócił siły Komarowa. Do salonu pasażerskiego wszedł ogolony, rzeźki, spokojny jak zawsze, z przyjemnością pocierając gładki podbródek. Jego wejście nie wywołało żadnego zainteresowania wśród pasażerów. Kardan z obandażowaną ręką, z gazetą na kolanach drzemał w wygodnym, głębokim fotelu przy oknie. Komarów zrobił tylko niedostrzegalny ruch brwiami. Od razu wpadł mu w oczy nierosyjski tytuł gazety. W Woroneżu helikopter lądował na lotnisku centralnym o godzinie szesnastej. Po paru minutach postoju kontynuował swój lot, zostawiając w mieście Kardana i Komarowa. Zjadłszy obiad w restauracji dworca lotniczego Kardan długo chodził ulicami, jakby chciał dokładnie poznać miasto. O zmroku skręcił w cichą, wysadzaną krzewami i drzewami ulicę Komunardów i doszedł nią aż do parku Elektryków. Przed ostatnim domem z wysokim łukowym wjazdem przeszedł parę razy tam i z powrotem i, jakby uspokojony panującą wokół ciszą, zdecydowanie wszedł na rzęsiście oświetlony podjazd. Ukryty za gęstym krzakiem jaśminu, Komarów widział przez szybę wejściowych drzwi, jak Kardan wchodził po schodach na górę. Poczekawszy nieco Komarów wyjął z kieszeni aparat mikroradia i zaczął z kimś cicho rozmawiać. Z dziesięć minut trwał na swym posterunku nie spuszczając oczu z oświetlonego podjazdu. Wokół było cicho i pusto. Tylko z ulicy Rewolucji Październikowej dochodził nieprzerwany szum i gwar tłumu, przytłumione sygnały elektromobilów i elektrocyklów. Od strony parku dolatywały urywki melodii z „Peer-Gynta" 1, chwilami zagłuszane dźwięcznymi głosami i wybuchami śmiechu. Nagle z czarnego cienia drzew wyłonił się człowiek i zbliżył do Komarowa. Parę minut mówili ze sobą i człowiek znowu znikł w ciemnościach. 1 Feer-Gynt — suita kompozytora norweskiego Griega. 48 Komarów w dalszym ciągu obserwował podjazd. Po upływie kwadransa człowiek powrócił, — Posterunki rozstawione, towarzyszu majorze — cicho zarapor-tował. —¦ W ogrodzie tego domu znajduje się hangar z dwoma sportowymi helikopterami typu „Ikar". Na drugim piętrze mieszka laborant fabryki kondensowanych środków żywności, Zammel. Jeden helikopter należy do niego. -— Więc tak rzeczy stoją... — w zamyśleniu powiedział Komarów. — Jego numer, charakterystyczne znaki? — Numer „MF 26-140". Czerwony kadłub w ukośne, niebieskie pasy. — Doskonale, towarzyszu lejtenancie. Rysopis przyjezdnego już podałem. W ciągu piętnastu minut przyślę wam powiększone zdjęcie, które udało mi się zrobić mikroaparatem w czasie drogi. Idę teraz do zarządu. Dostarczcie je posterunkom. Utrzymujcie ze mną łączność, co godzina proszę przesyłać przez radio meldunki. W razie odlotu, albo przygotowań do odlotu, natychmiast zakomunikujcie. —- Rozkaz, towarzyszu majorze! Przez cztery dni Kardan nie opuszczał mieszkania Zammela. Posterunkowym udało się tylko dwa razy zauważyć jego profil w oknie wychodzącym na podwórze. Czwartego dnia, późnym wieczorem, otrzymał nareszcie Komarów meldunek, że czerwony helikopter stoi przed hangarem i że go przygotowują do odlotu. Po pięciu minutach nadszedł nowy meldunek, że do helikoptera weszli Zammel i Kardan. Po upływie minuty helikopter wzniósł się w powietrze, okrążył miasto i wziął kurs na północny-zachód. Komarów w swoim helikopterze z pogaszonymi światłami poleciał za nim. Miasto podobne do ognistego jeziora szybko przemknęło pod maszyną. Noc była bezksiężycowa, ciemna, chociaż gwiaździsta. Tylko dzięki infraczerwonej lornecie Komarów mógł mieć na oku maszynę Kardana, lecąc za nią w znacznej odległości. Wygnanie władcy — 4 49 Po godzinie lotu, gdy bielejąca plama Tuły przepłynęła z lewej strony, Komarów, nie odejmując lornety od oczu, powiedział do pilota : — Lecimy na Moskwę. — Tak jest! — zgodził się pilot. — Wkrótce ukaże się Moskwa. Jakoż daleko, na horyzoncie zaczął migotać świetlisty obłok. Obłok rósł i rozjaśniał się wypełniając czwartą część czarnego nieba. Na tym tle maszynę Kardana było widać doskonale. Jeszcze parę minut i z dala wyłoniło się gorejące morze płynnej, rozpalonej do białości ławy. — Moskwa! — powiedział pilot. Helikopter Kardana zaczął zniżać lot i zmniejszać szybkość. Pilot Komarowa naśladował go. Zalana światłem Moskwa znowu znikła pozostawiając w górze migotliwą łunę. Maszyna Kardana opuściła się jeszcze niżej i poczęła wolno krążyć, jakby szukając dogodnego miejsca do lądowania. Komarów, podnosząc się jeszcze wyżej, śledził jej manewry. W dole pod maszynami nagle zapłonął ogromny równoboczny trójkąt zielonych świateł. Maszyna Kardana natychmiast się tam skierowała, zawisła na środku trójkąta i wolno zaczęła opadać. Helikopter Komarowa odleciał sto metrów w bok i runął w dół na dobrze widoczną przez lornetę pustą jezdnię jakiejś ulicy. Szum rotora ginął w huku maszyny Kardana. I tu, i tam szum zamilkł prawie równocześnie — dowód, że oba aparaty dotknęły ziemi w tym samym momencie. Lekkie, elastyczne uderzenie, cisza: lądowanie poszło gładko. — Czekajcie na mnie tutaj — szepnął Komarów do pilota. — Pójdę na zwiady. Wyszedł z kabiny i rozpłynął się w ciemnościach. Komarów spojrzał na świecący cyferblat zegarka. Było późno, trzecia godzina. Gdzieś daleko błyskało światło latarni. Kopulaste masywy drzew i kontury domów odcinały się niewyraźnie w czerni nocnej. Komarów określił położenie trójkąta zielonych świateł, cicho przeszedł ulicę i pod osłoną ciemnych drzew ostrożnie ruszył w obranym kierunku. Doszedłszy do rogu, po krótkim wahaniu zawrócił w prawo i bezszelestnie stąpając, 50 zaczął się posuwać wzdłuż parkanu pod zwisającymi gałęziami. Co pięć kroków stawał, wstrzymywał oddech, wsłuchując się i wpatrując w ciemność aż do bólu w oczach. Długo tak szedł, skręcił w inną ulicę, potem zawrócił — wolno, ostrożnie. Tutaj gdzieś, po tej stronie ulicy, powinien stać niewielki budynek, rodzaj willi z czterema strzelistymi wieżyczkami — po jednej na każdym rogu budynku. Dobrze go zapamiętał patrząc przez lornetę z helikopteru. Ale nic podobnego do wieżyczek nie było widać, chociaż na poszukiwanie ich stracił już blisko pół godziny czasu. Jak na złość zapomniał wziąć ze sobą lornetę. Może wrócić po nią? — Dobrze mi tak — ze złością pomyślał sobie. — Przejdę jeszcze kawałek... Nie znajdę, to wracam po lornetę. Wtem usłyszał lekki szmer, więc znieruchomiał na miejscu. Jakby coś żywego rzuciło się w bok, w stronę parkanu. Komarów słuchał wstrzymawszy oddech. Płynęły minuty pełne wyczerpującego napięcia. Cisza dzwoniła w uszach. „Przywidziało mi się... Tak, przywidziało mi się". Komarów ostrożnie, na palcach, ruszył naprzód. Przeklęty piasek! Coraz to zastrzeszczy pod nogami... Ciemno choć oko wykol... „Wpadnę na co i narobię hałasu".. Zaledwie wyciągnął przed siebie rękę, gdy równocześnie usłyszał czyjeś westchnienie, mignął cień, ktoś chwycił rękę Komarowa i boleśnie mu ją wykręcił. Zaskoczony tym Komarów jęknął, ale wolna ręka prawie automatycznie, jak stalowa dźwignia, szybko spadła na przeciwnika, uniosła go w powietrze i rzuciła o ziemię. W następnej chwili Komarów całym swym ciężarem zwalił się na przeciwnika, przycisnął go do ziemi, mrucząc przez zęby: ¦— Młody... głupi... koguta... nie kupi... I nagle usłyszał słaby, przyduszony jęk, bolesny i radosny zarazem: — Komarów! Napięte muskuły zmiękły, zawirowało z radości w głowie, na chwilę zaparło mu oddech. -— Chiński!... 4* 51 Rozdział 6 PARĘ LAT WSTECZ Lato w tym roku było upalne i duszne, niebo blade, bez jednego obłoczka. W południe słońce paliło niemiłosiernie. Ławrow wszedł na bulwar nadbrzeżny. Od rzeki powiało chłodem. Znalazłszy się w cienistej alei platanów odetchnął z ulgą i zdjął biały beret. Mimo świątecznego dnia ludzi było niewiele. Ławrow szedł szybko, roztargnionym wzrokiem patrząc na drugi brzeg, na śmiałe, lekkie łuki mostów. Za rzeką widać było wysokie budowle, podobne do pałaców, z kolumnami, z balkonami, z posągami w niszach. Jak zwykle latem w dzień świąteczny rzeka roiła się od różnego rodzaju łodzi. Z białośnieżnych jachtów, szalup, kutrów, ubranych flagami, wypełnionych ludźmi, dolatywała muzyka. Wolno i majestatycznie, rozdzierając od czasu do czasu powietrze ostrzegawczymi sygnałami syreny, płynął wielki elektrostatek ł. Nie mniejszy ruch panował w powietrzu. Nad rzeką i miastem unosiły się jaskrawo pomalowane aeromobile2 z wysuwanymi, krótkimi skrzydłami, podobne do chrabąszczy; helikoptery o wąskich jak u konika polnego lub dwupiętrowych w kształcie baszty kadłubach; orni-toptery s z ptasimi skrzydłami. Ławrow jakby tego wszystkiego nie widział. Za gęstym szpalerem żywopłotu okalającego aleję ukazała się wielka budowla. Z tarasów i balkonów osnutych pnączami dobiegały dziecięce głosy, migały barwne suknie kobiet. Środek gmachu wyginał się 1 Elektrostatek — poruszany motorami, którym dostarczaj? energii elektrycznej-potężne akumulatory. 2 Aeromohil — jedno lub dwuosobowy pojazd, poruszany motorem elektrycznym; przystosowany do poruszania się na lądzie, wodzie i w powietrzu. 3 Ormtopter — aparat lotniczy z ruchomymi skrzydłami, oparty na zasadzie lotu ptaków. Utrzymuje sig w powietrzu, podobnie jak szybowiec, wyzyskując opór prądów powietrza. Posiada również niewielkie motory. Ornitoptery szkoleniowe i doświadczalne obliczone są na wprowadzenie w ruch własnymi siłami lotnika. 52 półkolem w głąb od linii fasady. Przed głównym wejściem zieleniły się trawniki z klombami kwiatów, szemrały fontanny wyrzucające w górę słupy mieniącej się wody. W głębi półkola, za rzędem prostych kolumn ciągnął się obszerny przedsionek, podobny do zakątka gęstego ogrodu. Cicho szeleszczącym eskalatorem 1 Ławrow dostał się na piętro i stanął przed wysokimi, rzeźbionymi drzwiami z tabliczką: „Irina Wasi-liewna Denisowa, inżynier". W obu skrzydłach drzwi, na wysokości człowieka, błyszczały dwa srebrzyste owale. Jeden z nich odbił, jak matowe zwierciadło, twarz Ławrowa — młodą, pociągłą, z cienkim nosem i małymi, starannie podstrzyżonymi, czarnymi wąsikami. Pod wysokim czołem, o nieco wklęsłych skroniach, błyszczały, to kryjąc się w długich rzęsach, to zapalając się wewnętrznym ogniem, niebieskie, zamyślone oczy. Ławrow czekał spokojnie przed drzwiami; wkrótce owal zrobił półobrotu i drzwi cicho się otworzyły. Ławrow wszedł do wysokiego przedpokoju, drzwi z łagodnym trzaskiem zamknęły się za nim. Usłyszał lekkie kroki. — Sergiusz! Kochany! Jak to ładnie z twej strony, że nie zapomniałeś o mnie! Już zaczynałam się nudzić i miałam właśnie dzwonić do ciebie. Przed Ławrowem stała młoda dziewczyna. Dwa grube warkocze o miedzianym połysku spływały jej na ramiona. Wielkie, szare, nieco wypukłe oczy lśniły jak bryłki lodu, a policzki o delikatnym rumieńcu były tak świeże, jakby umyte przed chwilą w źródlanej wodzie. — Dzień dobry, Irino!... Przyjmij życzenia w pierwszą rocznicę... — Dziękuję, Sergiuszu! To radosny dla mnie dzień. Pierwsza rocznica pracy w fabryce na stanowisku... — Któż u nas nie cieszy się w takim dniu! Już dawno wybierałem się do ciebie... •— Strasznieś sig długo wybierał!... — uśmiechnęła sig. — Ale chodźmy! Eskalator — ruchome schody. 53 Przez salon przeszli do niedużego pokoju z miękkimi meblami. Okna były szczelnie zamknięte, ale powietrze, dostarczane przez regulatory, było czyste, świeże i pachnące jedliną. — Ciągle wybierałem sig — mówił Ławrow siadając. — Bardzo chciałem cię zobaczyć, ale przede wszystkim pomówić o pewnej sprawie... Umilkł raptownie, niezdecydowany, czy mówić dalej. Irina usiadła wygodnie w rogu kanapy, podwinąwszy nogi pod siebie. — Mów, proszę — i grzebiąc w kieszeni dorzuciła: — Ach! jaka szkoda! Już nie mam cukierków! Odrzuciwszy warkocze na plecy, skoczyła z kanapy, wybiegła z pokoju i po chwili wróciła z garścią cukierków w przeźroczystych papierkach. — Proszę, skuś się! Łatwiej ci będzie mówić! No, słucham! —¦ Ssąc cukierek sadowiła się na kanapie. Ławrow w zamyśleniu zwijał i rozwijał szeleszczący papierek od cukierka. — Długo wahałem się, Irino — zaczął. — Ale to mnie porwało. I im dalej, tym bardziej. Czasami wpadałem w rozpacz, czasami znów taka mnie ogarniała radość, że wszystko wydawało się łatwe i możliwe. Ach, Irino, gdybyś ty mogła mnie zrozumieć! Ławrow wstał gwałtownie i podniecony zaczął dużymi krokami przemierzać pokój. Irina słuchała go spuściwszy oczy. — Mów, Sergiuszu, przecież zawsze cię rozumiałam — szepnęła. — Iro! — krzyknął Ławrow zatrzymawszy się przed nią z cukierkiem w podniesionej dłoni. —¦ To pomysł olbrzymi! W pierwszej chwili może się wydać niewykonalny, ale po zastanowieniu przyznasz, że obecnie stać nas na to, że nastały czasy dla takich potężnych projektów... Rumieniec powoli znikał z twarzy Iriny, jej równe, cienkie brwi podnosiły się coraz wyżej, a szare, szeroko otwarte oczy ze zdumieniem spoglądały na zarumienionego Ławrowa. — Jaki pomysł?... — zmieszana zapytała zmienionym głosem. — Co za projekty? 54 — Posłuchaj, Iro! — ciągnął Ławrow. — Tobie i Mikołajowi tylko ehcę zwierzyć się z tego, nad czym już cały rok myślę i pracuję. A pierwszą z pierwszych, jesteś ty, Iro... — Więc mów, Sergiuszu, nie męcz mnie — powiedziała Irina i potrząsnęła głową, jakby odganiając od siebie jakieś własne, inne myśli. — Twoją specjalnością jest metalurgia i budowa maszyn, Irino — zaczął Ławrow —- ja zaś jestem studentem — hydrogeologiem, początkującym dopiero pracownikiem naukowym. Ale myśleć możemy równie naukowo i przy tym swobodnie. Nie krępuje nas tradycja, pewnego rodzaju marazm, przyzwyczajenia, które cechują nieraz nawet wielkich uczonych. Młodości, nieobarczonej ciężarem tradycji, zakorzenionymi nawykami, udaje się nieraz przeskoczyć kolejność szczebli rozwoju... Łagodny, melodyjny dźwięk przerwał Ławrowowi. Dźwięk ten wychodził z czarnej, lakierowanej skrzynki z różnokolorowymi główkami regulatorów i z matowo-srebrnym owalem ekranu. — Patrz, Sergiuszu — cicho powiedziała Irina wskazując na ekran — Mikołaj! Na ekranie widać było okrągłą, ogoloną głowę Mikołaja Bieriozina, jego piegowatą twarz o wystających kościach policzkowych. Na zadartym nosie wielkie, rogowe okulary. Na wysokości szerokich ramion bukiet jaskrawych kwiatów. — Zupełnie zapomniałam — szybko mówiła Irina — Mikołaj wczoraj jeszcze zapytywał, czy będę w domu... Wybierał się złożyć mi życzenia... — Błagalnie spojrzała na Ławrowa i dodała: — Nie wiedziałam, że przyjdziesz. — Co robić? Czy on nie będzie przeszkadzał? Ławrow z wyraźnym niezadowoleniem kiwnął głową. Irina podbiegła do telewizora, przekręciła rączkę i szybko wyszła. Z przedpokoju wkrótce doleciało trzaśniecie drzwi, kroki i głosy — łagodny, melodyjny Iriny, ostry i głośny Bieriozina. Ławrow niecierpliwie patrzył na drzwi. Do pokoju wszedł Bieriozin gładząc ogoloną głowę. Ławrow z uśmiechem wyciągnął do niego dłoń: — Jak się masz, Mikołaju! Widać sam los skierował cię tutaj... 55 — Aha! Stało się coś, co się stać musiało... I ty już jesteś tutaj?! — Dlaczego „już"? Prawie miesiąc nie widziałem Iriny. — Ach tak!... Przyjm, Irino, w tym radosnym dla ciebie dniu moje szczere życzenia, żeby ci praca dała jak najwięcej zadowolenia i radości!... — I podając Irinie bukiet, nagle zapytał: — Ale czy wam nie przeszkadzam? — Ależ nie! Cóż znowu!... Dziękuję, że pamiętałeś o dniu jakby drugich moich urodzin. Siadaj! Chcesz cukierka ? Bardzo smaczne, moje ulubione — mówiła Irina wkładając kwiaty do wazonu. — Dla takiego łakomczucha jak ty wszystkie cukierki są dobre — rzucił Bieriozin sadowiąc się w fotelu. — Masz rację — uśmiechnęła się Irina zajmując swe miejsce w rogu kanapy. — Będę umierać i wezmę ze sobą... Nie chcesz cukierka?... To weź pomarańczę lub gruszkę, są w szafie ściennej. — Pomarańcza w taki upał — nie zaszkodzi... Na ścianie był namalowany spory obraz: dwie dziewczynki z bukietami polnych kwiatów w ręku. Bieriozin nacisnął mały guziczek w środku obrazu — dziewczynki rozsunęły się w przeciwne strony i zniknęły w ścianie. — Oho! — zawołał Bieriozin, wyjmując z szafy ogromną pomarańczę — Sergiuszu, pomożesz? Sam nie dam rady. No więc... — ciągnął siadając na fotel i zdejmując skórkę z pomarańczy. — Mów Sergiuszu, dlaczego to sam los, jak powiadasz, skierował mnie tutaj? — Mam wrażenie, że nie bardzo opierałeś się naciskowi losu — z uśmiechem zauważył Ławrow, ale zaraz spoważniał. — Właśnie zacząłem przedstawiać Irinie swoją myśl. Chcę się was poradzić —- Iriny i ciebie. — To zaczyna być interesujące. No, mów. nie krępuj się — niedbale powiedział Bieriozin, starannie obierając pomarańczę. Dziwna przyjaźń łączyła tych dwóch młodych ludzi, tak niepodobnych do siebie. Poznali się pięć lat temu, w dość niezwykłych okolicznościach. 56 Pewnego razu, spędzając zimowe wakacje w domu wypoczynkowym, Ławrow sam jeden, o zmroku, jeździł na łyżwach po stawie. Nagle usłyszał wołanie o pomoc. Ławrow jak wicher pomknął w stronę, skąd dochodził krzyk. W wodzie, wśród odłamków lodu, ujrzał rzucającego się człowieka. Lód w tym miejscu był cienki, trzeszczał i uginał się pod łyżwami. Człowiek ów usiłował wydostać się na lód, ale lód załamywał sig pod jego ciężarem, tonący wpadał z powrotem w wodę, zanurzał się z głową, po paru sekundach wypływał krztusząc się i chrypiąc. Twarz miał zsiniałą. Nikogo nie było w pobliżu, wszyscy łyżwiarze poszli już na kolację. Mały, wątły Ławrow nie stracił jednak głowy. Dodając otuchy i uspokajając tonącego, zdjął pasek, położył się na lodzie, doczołgał się jak najbliżej przerębla i rzuciwszy koniec paska tonącemu, ostrożnie wyciągnął go na mocniejszy lód. Ocalony stracił przytomność i Ławrow z wielkim trudem dowlókł go do domu wypoczynkowego. Na tym się jednak nie skończyło. Nie odzyskując przytomności Mikołaj Bieriozin ciężko zachorował na zapalenie płuc. Wiadoma to rzecz, im więcej poświęcamy się dla dobra ludzi, tym bardziej przywiązujemy się do nich i tym bardziej stają się nam oni drodzy. Ławrow odwiózł chorego sanitarnym elektromobilem do Moskwy. Martwił się, gdy stan chorego był jeszcze groźny, codziennie dowiadywał się o zdrowie Bieriozina. Potem, kiedy stan chorego zaczął się poprawiać, odwiedzał go, przynosił słodycze, książki, knifony *, słowem, uprzyjemniał mu pobyt w szpitalu, jak mógł. Koledzy żartowali, że Ławrow złowił w stawie kłującego leszcza i został jego przyjacielem. Mikołaja Bieriozina nie bez powodu przezwano leszczem. 1 Knifon — aparat świetlnodźwiękowy w kształcie pudełka, w którym drukowany tekst zmienia się w dźwięk, ilustrację — w kino dźwiękowe. Czytelnik czyta tekst i równocześnie może widzieć na małym ekranie, mieszczącym się na wieku pudełka, przesuwające się obrazy. Niektóre knifony mają formę taśmy, która całkowicie przechodzi na ekran, wyświetlając i tekst, i odpowiadające mu obrazy wzrokowo-dźwiękowe. 57 Osiłek, z wielką ryżą głową, z kwadratowymi barami, z krótkimi nogami, Mikołaj Bieriozin był ulubieńcem profesorów i nauczycieli, cenili go jako zdolnego rokującego wielkie nadzieje słuchacza. Ale koledzy nie lubili Bieriozina za pewność siebie, chełpliwą zarozumiałość, za ostrożność sądu i za to, że zawsze i wszędzie pchał się na pierwsze miejsce. Bieriozin nie miał szczerych, oddanych przyjaciół, więc nieoczekiwanie zawiązana przyjaźń z Ławrowem ucieszyła go. W stosunku do swego przyjaciela Mikołaj hamował swój charakter i starał się być delikatny. Ale przez długi czas gryzło go dziwne uczucie: miał jakby urazę do Ławrowa za to, że ten ocalił mu życie. To, że on, Bierozin, był ocalonym, a nie zbawcą, poniżało go w jego własnych oczach i, jak sądził, również w oczach kolegów, co tak prosto dawało się przecież wytłumaczyć. Bieriozin od dzieciństwa śmiertelnie bał się wody, organicznie nie znosił jej widoku i nie umiał pływać. Z rozlicznych rodzajów sportu uprawiał z zapałem tylko ciężką atletykę i narty. Przyjaciele byli nierozłączeni. Różnica wieku — trzy lata — i to, że Ławrow był na drugim, a Bieriozin na piątym kursie, nie przeszkadzała im. Obaj nie mieli w Moskwie rodziny, mieszkali w domu akademickim, co jeszcze więcej ich zbliżało. W nieskończenie długich rozmowach roili o przyszłości. Głównie Bieriozin mówił o sobie. Marzył o karierze naukowej i postanowił zostać potamologiem — hydrologiem * i poświęcić się badaniu rzek. Szczególnie pociągały go rzeki radzieckiej Arktyki i Subarktyki. Starał się nawet zainteresować tymi zagadnieniami Ławrowa gorąco go przekony-wując, że Wielka Północna Droga morska, biegnąca wzdłuż brzegów radzieckiej Arktyki, z każdym rokiem będzie odgrywać coraz większą rolę w życiu całego kraju. Pracując w tej dziedzinie, mówił Bieriozin, łatwo można się wysunąć na czoło. Profesor Denisow, znany potamolog, wykładający w ich instytucie, nieraz przyjacielsko rozmawiał z Bieriozinem, wypytując o jego plany na przyszłość, radził mu specjalizować się w po-tamologii. Profesor nawet zaprosił go do siebie, pokazywał swoje do- 1 Pofamologia — nauka o rzekach, stanowi część hydrologii. Hydrologia — nauka, badająca zasoby wodne na ziemi, przemiany i oddziaływanie wody w przyrodzie. 58 mowe laboratorium i napomykał, że taki zdolny słuchacz mógłby zostać w przyszłości jego pomocnikiem. — A córkę ma prześliczną! — z zachwytem mówił Bieriozin i jego pucołowata, pokryta piegami twarz, a nawet i uszy płonęły z podniecenia... — Ma na imię Irina, studiuje w instytucie budowy maszyn... Mądra, wesoła, przystojna. Radzę ci, Sierioża, przerzuć się na potamologię. Z takim człowiekiem jak Denisow praca jest ciekawa pod każdym względem. Popracuję u niego jako asystent, pojadę na dwa — trzy miesiące na jakąś stację potamologiczną na Wołdze, napiszę rozprawę... — Stój! Kola! — ze zdumieniem przerwał mu Ławrow — przecież ty postanowiłeś specjalizować się w zagadnieniach Arktyki, na rzekach północy, po co ci Wołga? Powinieneś wybrać się na Janę albo Indi-girkę! — Jeszcze czego! Ani mi się śni pędzić tak daleko. W ostateczności można będzie pojechać na Irtysz, na Ob, gdzieś koło Omska, Krasnojarska, bliżej kulturalnych ośrodków... Tam będziesz na widoku!... Skromny i prostoduszny Ławrow studiował swą ukochaną hydrogeologię 1 i nie budował tak wielkich planów na przyszłość. Chociaż go coś raziło w tych marzeniach Bieriozina, jednak, zdawało się, całkowicie ulegał wpływom swego przedsiębiorczego i ambitnego przyjaciela. Czasami jednak Ławrow, nieoczekiwanie dla Bieriozina, „buntował się". Pewnego razu Ławrow nie miał powodzenia na kolokwium z astrofizyki.2 Bieriozin zaproponował mu koleżeńską pomoc: jest w doskonałych stosunkach z profesorem Terentiewym, uprosi więc profesora, aby poprawił stopień, a sam pomoże Ławrowowi w opanowaniu przedmiotu tak, żeby następnym razem zaliczono mu kolokwium. Odpowiedź, jaką dał Ławrow na tę przyjacielską propozycję, zdumiała Bieriozina; Ławrow rozgniewał się, zaczerwienił i nawet zaczął krzyczeć. — Sam poprawię stopień. Nie potrzebuję twojej protekcji. 1 tak koledzy już mówią, że zbyt lubisz „osobiste" stosunki z profesorami! 1 Hydrogeologia — nauka, badająca pochodzenie i ruch wód lądowych. 2 Astrofizyka — nauka o składzie i budowie ciał niebieskich, o ich fizycznych i chemicznych właściwościach. 59 1 wypadł z pokoju. Bieriozin obraził się. Kilka dni czekał na Ławrowa, a nie doczekawszy się, sam poszedł do niego. Dużo i gorąco mówił o zupełnej bezinteresowności, o uczuciu przyjaźni, jakie ma dla Ławrowa, co natchnęło go do tej koleżeńskiej propozycji, dowodził, że z tym profesorem jest po prostu w dobrych stosunkach, ale nawet nie bywa u niego w domu. Koniec końców przyjaciele pogodzili się. Ławrow szczerze lubił Bieriozina, wierzył w jego zdolności i wielką przyszłość naukową, starał się nie dostrzegać nieprzyjemnych rysów jego charakteru lub je usprawiedliwiać. Bieriozin zaś zbyt cenił sobie przyjaźń Ławrowa — ulubieńca całego instytutu; przyjaźń z Ławrowem, częściowo przynajmniej, przełamywała chłodną rezerwę kolegów względem Bieriozina. Ławrow wkrótce zapomniał o zajściu, Bieriozin natomiast zapamiętał je na długo. Ze zdumieniem uświadomił sobie, że on Sergiusza Ławrowa, swego, można powiedzieć, jedynego przyjaciela, mimo już całego roku znajomości, w grucie rzeczy zupełnie nie zna. Ławrow jest skromny, milczący, więcej słucha, mniej mówi... Aż nagle taki wybuch!... Wkrótce drugi wypadek zmącił pojęcie Bieriozina o Ławrowie. Jakoś latem na plaży Moskwy rzeki, przyjaciele rozbrykali się. Początkowo żartem zaczęli się mocować, potem rozpalili się i podnieceni przez szybko gromadzący się tłum kąpiących się zaczęli walczyć prawie na serio. Krępy, krótkonogi i zapalczywy Bieriozin przeginał cienkiego, ale zwinnego przeciwnika i długo nie mógł mu nic zrobić. Ławrow wyślizgiwał się z silnych ramion, jego prawie chłopięca figurka migała w oczach mało zwrotnego Bieriozina. I w końcu zupełnie niespodzianie Bieriozin nagle poczuł, że ziemia ucieka mu spod nóg, a twarze otaczających widzów zmieniają się w skłębioną różową masę. Z rozwartymi ramionami Bieriozin gruchnął całym ciałem na piasek, przy akompaniamencie śmiechu i oklasków widzów. Ławrow „przycisnął łopatki" Bieriozina do piasku, szybko zerwał się i jak strzała popędził do wody. Za nim, rycząc, z rozpalonym wściekłością obliczem pędził Bieriozin, gotów, zdawało się, rozerwać Ławrowa w kawałki i utłuc na proszek. Woda — wybawicielka rozdzieliła ich. Ciężko dysząc, jakby przed nie- 60 widzialną ścianą Bieriozin stanął na brzegu, a nieco przestraszony Ławrow, szybko wyrzucając rękami, był już daleko płynąc ku środkowi rzeki. Od tego dnia Bieriozin począł baczniej przyglądać się Sergiuszowi. Ławrow okazał się wcale nie takim trusią, ani takim słabeuszem, jak mniemał. Wypytując Ławrowa o jego dzieciństwo zaczął lepiej rozumieć charakter przyjaciela. Rozdział 7 DZIECIŃSTWO I LATA CHŁOPIĘCE ŁAWROWA Przyszedł na świat jako słabe, chorowite dziecko. Uratowały go zabiegi lekarzy i pełna poświęcenia troskliwość matki. Potem słońce i morze południowego kurortu dziecięcego zahartowały chłopca. Sergiusz rósł, rozwijał się, krzepł fizycznie. Stopniowo znikały nie kończące się katary, przeziębienia, elektryzowane 1 ciepłe ubrania, wełniane pończochy. Zaczęło mu nawet przybywać na wadze. Ale z tych dziecięcych lat pozostały: skłonność do zamyśleń, niezręczność ruchów, brak wiary we własne siły. W szkole Sergiusz stronił od hałaśliwej gromady tryskających życiem dzieci, najczęściej stał bojaźliwie na uboczu, patrząc na ich wesołe zabawy i bieganinę. Bał się zdradzić ze swą słabością, niezręcznością, okazać się śmieszny; choć całym sercem ciągnął do wesołego, radosnego życia. Pewnego razu w czasie pauzy w sali gimnastycznej zaczął ćwiczyć na drążkach, ale spadł, naraził się na śmiech, najadł się wstydu i więcej nie poszedł do sali. Namowy nauczycieli nie odniosły skutku. Lekcje gimnastyki stały się dla Sergiusza męczarnią. Im bar- 1 Elektryzowana odzież — zwykła odzież z rozprowadzoną wewnątrz cienką siecią przewodów elektrycznych. Puszczony w razie potrzeby prąd elektryczny ogrzewa sieć i w ten sposób odzież utrzymuje wszędzie równą temperaturę, chroniąc ciało przed zimnem. 61 dziej zwracano uwagę na niego, tym bardziej stawał się niezręczny i coraz częściej wywoływał ogólny śmiech. Pozostawiono go więc w spokoju, zdecydowano dać mu czas, by wciągnął się w życie szkoły. I wtedy poczuł się nieszczęśliwy, że nie jest taki jak inne dzieci, chociaż koledzy, śmiejąc się z jego niezdarności, w istocie traktowali go przyjaźnie. Jego sąsiad w ławce, długonosy Wania Kolesow, wybuchowy, py-szałkowaty, zadzierżysty chłopiec, był największym siłaczem w klasie i nie znosił sprzeciwu. Pewnego razu ktoś rozlał atrament na jego ławce. Wania nie zauważył tego i cały się powalał. Chłopcy wybuchnęli śmiechem, Sergiusz również. Wania wpadł w złość i zaczął krzyczeć, że to Sergiusz naumyślnie wylał atrament. I zagroził mu „wcirą". Sergiusz, chociaż wiedział, że atrament rozlał Żenią Katienin, nie zdradził go, bo Wania budził strach we wszystkich, a Żenią był dobrym, spokojnym chłopcem i bardzo podobał się Sergiuszowi. Na następnej pauzie Wania zaczął poszturchiwać Sergiusza, chcąc wywołać bójkę. Żenią z daleka ze strachem patrzył na to. Sergiusz z początku cofał się, uchylając się od walki, lecz potem, przypadkiem rzucił okiem na Żenię i poczuł, że jeszcze chwila, a Żenią przyzna się, że to on rozlał atrament. Wtedy coś niepojętego stało się z Sergiuszem, zacisnął zęby i pierwszy uderzył Wanię. Otaczający chłopcy aż krzyknęli ze zdumienia, a potem zaczęli klaskać w dłonie i wołać z zachwytem: „Brawo! Nie daj się Sieroża!" Wania z furią grzmocił Sergiusza, ale ten nie ustępował i, chociaż niezręczne, jednak bronił się. Skończyło się na tym, że Wania przewrócił Sergiusza i zwalił się na niego. W tym momencie zabrzmiał dzwonek i trzeba było skończyć bójkę. Sergiusz wyszedł z niej mocno poturbowany. Serce waliło mu młotem, plecy i boki bolały, zadrapany policzek palił i nawet nieco spuchł. Ale, rzecz dziwna, Sergiusz jakby nie czuł tego wszystkiego, natomiast doznawał jakiegoś uspokojenia, a nawet zadowolenia. Chłopcy głośno, z ożywieniem komentowali bójkę, kłócili się, krzyczeli, gorączkowali się. Wszyscy chwalili Sergiusza i podziwiali jego odwagę. Do domu wrócił Sergiusz podniecony i milczący. Matce, która zauważyła zadrapania, powiedział, że uderzył się o drzwi otwartej szafy, a szczęka wcale go nie boli. Później oświadczył, że ma dużo lekcji do 62 odrobienia, ale zamiast pójść do swego pokoju, przeszedł przez całe mieszkanie do komórki służącej za skład różnych rupieci i połamanych mebli. Tam, nie wiadomo w jakim celu, wbito w sufit parę grubych żelaznych haków. Sergiusz odszukał mocną linkę, znalazł gładki, równy drążek i przystawiwszy składaną drabinkę, nie bez strachu wdrapał się na ostatni szczebel. Sapiąc, ryzykując, że spadnie, ścisnąwszy zęby i starając się nie patrzyć w dół, diugo manipulował pod sufitem i w końcu zmajstrował coś w rodzaju trapezu. Codziennie w tajemnicy przed domownikami z uporem ćwiczył na trapezie, przechodząc od najprostszych do bardziej skomplikowanych ewolucji. Nie raz spadł, ale potarłszy stłuczone miejsca znów wdrapywał się na trapez i dalej ćwiczył. Każdego dnia, gdy opuszczał swą „salę gimnastyczną", czuł się dumny jak po odniesionym zwycięstwie. Po dwóch miesiącach potrafił już, wygiąwszy się w łuk, od jednego rozmachu przerzucić się nad drążkiem i robić młynka. Potrafił rozhuśtać się i wisząc głową w dół, z zamierającym od emocji sercem, przelatywać jak wahadło z jednego końca pokoju do drugiego. Po każdym osiągnięciu, po opanowaniu jakiegoś zręcznego i śmiałego ruchu wyobrażał sobie zdumione twarze kolegów i nauczycieli, kiedy on wejdzie do szkolnej sali gimnastycznej i zacznie spokojnie, jak gdyby nigdy nic, przerabiać swoje ewolucje. Nikt już nie będzie się z niego śmiał. Nagle przypomniał sobie o drążkach. A jeżeli powiedzą mu, żeby spróbował na drążkach? A on właśnie na drążkach tak się zblamował. I jedenastoletni uparciuch odłożył dzień swego tryumfu. W swej „sali gimnastycznej" zsunął dwa stare łóżka o poręczach z żelaznych rur i na tak zaimprowizowanym przyrządzie zaczął nową serię ćwiczeń. Potem przyszła kolej na hantle; słyszał bowiem, że hantle rozwijają klatkę piersiową, oraz mięśnie rąk i pleców. Z biegiem czasu myśl o tryumfie poczęła nasuwać się coraz rzadziej. Sergiusza porwał sam urok ćwiczeń sportowych i pragnienie stania się zręcznym, silnym, śmiałym. Rodzice już dawno poznali tajemnicę syna, a i Sergiusz przestał się z nią ukrywać. Z pokoju usunięto zbyteczne rupiecie. Na podłodze leżał gruby dywan, na środku stały prawdziwe drążki, a z sufitu zwisał tra- 63 pez i kółka. Całości dopełniały dwa maszty od podłogi do sufitu, służące do wspinaczki. Tryumf przyszedł znacznie później, gdy Sergiusz miał trzynaście lat i przeszedł do siódmej klasy. Wtedy zaczęto mówić o nim nie tylko w klasie. Na ogólnomoskiewskiej szkolnej spartakiadzie Sergiusz zdobył trzecie miejsce i „malutki Ławrow", jak go teraz wszyscy nazywali, stał się dumą szkoły. Dwa lata jeszcze oddawał się z zapałem lekkiej atletyce, pływaniu, biegom, boksowi, nartom i jeździe na łyżwach. Wyprostował się, stał się lekki i zręczny. Następnie zaczął nagle pisać wiersze. Doszedł do przekonania, że jego prawdziwym powołaniem jest poezja. Zresztą, trwało to krótko. Już w ósmej klasie poważnie zaczął się interesować naukami przyrodniczymi, dużo i wytrwale czytał, pracował w szkolnym laboratorium. Potem był z wycieczką na Uralu i ostatecznie w dziesiątej klasie wszystkie swe zainteresowania skupił na geologii. Upór, wytrwałość, siła woli, które rozwijał w sobie jako chłopiec oddający się z zapałem gimnastyce, szczęśliwie sharmonizowały się w nim ze skromnością. I dopiero przy bliższym poznaniu można było spostrzec, że ten spokojny, szczupły, małomówny młodzieniec ma tak poważne i wielostronne wykształcenie, a przy tym jest silny i zręczny. Poznając Ławrowa bliżej, Bieriozin nieraz podziwiał swego przyjaciela. Ale ten podziw nie trwał długo. Stare przyzwyczajenia okazały się silniejsze i Mikołaj w dalszym ciągu uważał Sergiusza za dobrego kolegę, za skromnego, pilnego, ale nieco ograniczonego studenta. W stosunku do Ławrowa Mikołaj Bieriozin, ulubieniec profesorów, przyszły wielki uczony, zajmował postawę pobłażliwej wyższości. Ale przyjaźń wzbudzała w nim uczucie serdecznego ciepła i chroniła go w pewnej mierze od samolubnego, zimnego sobkostwa. Bieriozin zaznajomił Ławrowa z rodziną profesora Denisowa i był rad, gdy stary profesor wyraził się z uznaniem o jego przyjacielu. W tym czasie rodzice Ławrowa przenieśli się z Moskwy do Woroneża, gdzie 64 ojciec jego został dyrektorem nowej wielkiej fabryki. Ławrow chętnie spędzał wieczory u Denisowych. Poznał starszego syna profesora, Wa-lerego, słuchacza instytutu lotniczego; młodszy Denisow, dziewięcioletni Dimka, chodził jeszcze do szkoły, córka profesora, Irina, studiowała w wyższej uczelni. Młodzi ludzie szybko zaprzyjaźnili się. Jednak to szybkie i serdeczne zbliżenie się Ławrowa z rodziną Denisowych wkrótce przestało podobać się Bieriozinowi, szczególnie, gdy zauważył, że Irina traktuje Ławrowa z nieukrywaną sympatią. Z początku dziwiło go to, potem zaczęło drażnić. Jak mógł, starał się okazać Irinie swą wyższość nad Ławrowem, nad tą „miłą, ale naiwną miernotą". Jednak przyjaźń Iriny i Ławrowa nie malała, lecz wzrastała, zwłaszcza zacieśniła się po śmierci starego profesora. Irina, czuła i oddana córka, ciężko przeżywała śmierć ojca. Ławrow, jak mógł, starał się ulżyć jej w nieszczęściu. Bieriozin z odznaczeniem skończył studia w instytucie i początkowo pracował jako asystent Denisowa, a po jego śmierci zajął stanowisko samodzielne. Wygłosił parę odczytów w Wszechzwiązkowym Towarzystwie Potamologów, przyjętych życzliwie przez prasę; w „Sprawozdaniach" tegoż towarzystwa ogłosił dwie prace, które zwróciły uwagę na młodego, rokującego wielkie nadzieje uczonego. Ławrow w tym czasie kończył studia w instytucie i przygotowywał pracę dyplomową. Irina, która doszła już do równowagi po stracie ojca, ubiegłej wiosny otrzymała dyplom inżyniera-mechanika i od roku pracowała w moskiewskich zakładach hydrotechnicznych. Jej brat Walery — konstruktor awiacji — wyjechał do Woroneża, do fabryki samolotów. Dom Denisowych stał się dla Ławrowa i Bieriozina jakoby domem rodzinnym. Stary profesor już nie żył, ale przyjaciele nieraz wspominali jego serdeczną gościnność i zadowolenie, gdy do jego stołu zasiadła cała „wodniacka", jak się wyrażał, rodzina. Irina dawno już uświadomiła sobie, że jej dwa „dopływy" ziewają się niezbyt zgodnie. Im bardziej podobał się jej skromny i delikatny Ławrow, tym bardziej Bieriozin stawał się złośliwy i nieznośny, tym wyraźniej starał się odsunąć przyjaciela na drugi plan. Chociaż oce- Wygnanie władcy — 5 65 niała zalety Bieriozina, jego zdolności naukowe, jego inteligencję i dowcip, jednak taki stosunek do „malutkiego Ławrowa" sprawiał jej przykrość. Choćby i dzisiaj — z jaką niedbałą, wyniosłą pobłażliwością szykował się wysłuchać Ławrowa! I sadowiąc się wygodniej w swym ulubionym rogu kanapy, Irina zaczęła prawie żałować, że Bieriozin odwiedził ją właśnie dzisiaj. Rozdział 8 SZKIC PRZEDWSTĘPNY — No, mów, mów — powtarzał Bieriozin podnosząc do ust cząstkę pomarańczy — słuchamy! — Proszę cię tylko, Mikołaju — powiedział Ławro w — traktuj serio to, co powiem. Dla mnie to bardzo ważna sprawa. — Po takim wstępie, przysięgam, że będę słuchał z należnym szacunkiem. Ławrow objął dłońmi kolano, opuścił głowę i chwilę milczał. -— Pamiętasz, Mikołaju, jak parę lat temu namawiałeś mnie, bym zainteresował się potamologią, a w szczególności badaniem rzek radzieckiej Arktyki? Nie przerzuciłem się na potamologię, ale myśl o Arktyce opanowała mnie. — Z tego wynika — zawołał Bieriozin — że jednak wtedy podsunąłem ci jakąś nową ideę o Arktyce! A ty cały czas siedziałeś cicho i nie przyznawałeś się do tego, milczku! — To czysty przypadek — wtrąciła Irina. — Nie przerywaj, pozwól mu mówić. -— Już milczę, milczę... Dalej, Sergiuszu, Irina niecierpliwi się! Ławrow jakby nie zauważył tej małej sprzeczki swoich przyjaciół i ciągnął dalej: — Zacząłem systematycznie studiować prace dotyczące Arktyki, zwłaszcza radzieckiej. Zdumiało mnie, ile już dokonano w tej dziedzinie 66 w Związku Radzieckim. Zaledwie parę dziesiątków lat temu Arktyka zaczęła budzić sig ze snu... — Jak to, dopiero „zaczęła"! — zgryźliwie zapytał Bieriozin. — To według ciebie i Tiksi-port, i Igarka, i Dikson-port, i dziesiątki innych miast za kołem polarnym, największe na świecie lodołamacze, setki towarowych i pasażerskich okrętów, kursujących na Północnej Drodze Morskiej od Murmańska i Archangielska, do Władywostoku i Szanghaju — to wszystko dla ciebie dopiero „budzenie się ze snu"?! Nie, mój kochany! Jeżeli swój pomysł opierasz na takim założeniu, to radzę ci zacznij poznawanie Arktyki od początku. — Masz najzupełniejszą słuszność — spokojnie, pewnym głosem odpowiedział Ławrow. — Właśnie na takim założeniu opieram swój pomysł. Ale proszę cię, nie unoś się, tylko posłuchaj. Powiedz mi, ile dni w roku pracują — nie półsennie, lecz gorączkowo, w pośpiechu — te okręty? — Jak tu odpowiedzieć na takie pytanie! To przecież zależy od roku. Czasami trzy, czasami cztery, zdarza się nawet i pięć miesięcy. Jeśli, oczywiście, nie brać pod uwagę przypadkowych i krótkich rejsów zimowych. Wszystko to zależy od stanu lodów, od tego, jak długo powierzchnia morza jest zamarznięta, od różnych meteorologicznych i hydrologicznych przyczyn. Sam doskonale wiesz o tym! —¦ Oczywiście, wiem... I właśnie stan taki uważam za nie zadawal-niający: nasza Arktyka nie żyje jeszcze pełnią życia. Przecież ona całkowicie zależy od Północnej Drogi Morskiej, jest z nią organicznie związana. Żadne koleje, żadne helikoptery i stratoplany ł nie mogą jej zastąpić. Dwa do trzech tysięcy kilometrów drogi morskiej i od ośmiu do dwunastu tysięcy kilometrów drogi lądowej! Czyż te krótkie trzy miesiące, w czasie których żyje tylko ten szlak, mogą wystarczyć wzrastającym ciągle potrzebom naszego Związku! Czy mamy pogodzić się z takim stanem rzeczy! 1 Stratoplan — samolot przystosowany do lotów w stratosferze, na wysokości powyżej 11 kilometrów, gdzie można rozwijać szybkość ponad 1000 km na godzinę. Kabina strafcplanu jest hermetycznie zamknięta, odpowiednie ciśnienie i czystość powietrza utrzymują w niej aparaty regulatorów powietrznych. 5' 67 Bieriozin przez chwilę wpatrywał się w Ławrowa, potem skierował zdumione spojrzenie na Irinę. — Nie rozumiem — powiedział w końcu, wzruszając ramionami. — Mam wrażenie, że zaczynasz bredzić. Równie dobrze mógłbyś postawić tysiąc innych pytań. Na przykład, czy musimy pogodzić się z tym, że w krajach arktycznych pół roku trwa dzień, pół roku noc, a na równiku dzień następuje po nocy równo co dwanaście godzin. Przecież takie pytanie to nonsens. Nasze ludzkie życie musimy przystosować do tych ram, jakie wyznacza nam przyroda. — Przyroda — w zamyśleniu powiedział Ławrow. — Czy w historii mało mamy wypadków, gdy człowiek, poznawszy prawa przyrody, przełamał je i podporządkował swej woli? Właśnie istota postępu polega na tej walce z przyrodą, na ujarzmieniu jej, na obracaniu jej sił i zasobów na potrzeby człowieka. Najlepsze tego przykłady masz u nas, w Związku Radzieckim. Zgodnie z prawami przyrody Peczora wpada do Północnego Oceanu Lodowatego, a myśmy zmusili ją, aby część swoich wód oddała, przez Wołgę, Kaspijskiemu morzu. Według praw przyrody Amu Daria setki lat wpadała do morza Aralskiego, a myśmy skierowali jej wody również do morza Kaspijskiego, zasililiśmy ten wysychający zbiornik wód, a w bezpłodne piaski Kara Kumu tchnęliśmy życie... — Ale jaki to ma związek z Północną Drogą Morską? — przerwał mu Bieriozin. — Poziom wiedzy i siła organizacji w naszej epoce są takie, że Związek Radziecki może i powinien wziąć się do przystosowania tego szlaku morskiego do swoich potrzeb życiowych. Narody Związku Radzieckiego powinny przebudować Północną Drogę Morską. — Jakiś nowy super-lodołamacz, o kilometrowej długości, z maszynami o sile miliona koni? — ironicznie zapytał Bieriozin. — To byłoby tak samo biernym przystosowaniem się do wrogich sił przyrody, jakie z konieczności musieliśmy stosować dotychczas — spokojnie, nie reagując na zaczepkę, odpowiedział Ławrow. — Łatwo wyobrazić sobie taki lodołamacz, który zimą kruszyłby najgrubszy lód ark-tyczny i torował drogę do Igarki lub Tiksi-portu. Ale powiększając moc 68 lodołamacza przystosowujemy się tylko do odpornej mocy lodu. Budując oranżerię i inspekty w tundrze, przystosowujemy nasze gospodarstwa rolne do warunków Arktyki, ale nie zmieniamy ich. By uniknąć niebezpieczeństwa, jakie nasuwa nie odmarzający do głębi grunt w północnych tundrach, układamy tory naszych dróg żelaznych na specjalnych podkładach, ale nie usuwamy samego niebezpieczeństwa. My ciągle bronimy się — podstępem, sprytem — postępujemy tak, jak postępuje słabszy z mocniejszym stokrotnie wrogiem. Tym wrogiem, który dotychczas jeszcze panuje w Arktyce, jest mróz. Z tym władcą musimy rozpocząć jawną wojnę, zwyciężyć go i wygnać na zawsze. A wtedy dopiero Wielka Północna Droga stanie się morską magistralą, pracującą nie w przeciągu trzech — czterech miesięcy, lecz przez cały rok. Ławrow podniecony począł krążyć po pokoju. Oczy płonęły mu. Iri-nie wydało się nawet, jakby jego postać stała się wyższa, roślejsza. W głosie jego dźwięczała siła i pewność. Bieriozin, z którego twarzy dawno już znikł ironiczny uśmiech, zerwał się z fotela: — Ależ to zwykłe szaleństwo! Wygnać mróz z terytoriów polarnych! Przecież to zjawisko prawie w skali kosmicznej. Może jeszcze zechcesz przesunąć biegun i zmienić nachylenie osi ziemskiej? — Uspokój się, Mikołaju — powiedziała Irina odrywając oczy od Ławrowa. — Sergiusz pokazał nam dopiero cel, do którego dąży, nic jeszcze nie powiedział o środkach, którymi chce go osiągnąć. Może to nie takie straszne, jak ci się wydaje. Ławrow serdecznie, z wdzięcznością spojrzał na Irinę. __ Wcale nie zamierzam zmieniać nachylenia osi ziemskiej. Jest znacznie prostszy sposób Bieriozin machnął lekceważąco ręką. Jego twarz, zwykle rumiana i piegowata, nabrała koloru cegły, między rzadkimi brwiami zarysowała się głęboka bruzda. — Wszystko jedno, jakie masz na to sposoby; sam cel jest niedorzeczny, godny fantazji sensacyjnego powieściopisarza — powiedział ponurym głosem. — Kiepski początek jak na przyszłego uczonego... 69 —¦ Według mnie, nie tęgi to uczony, któremu brak wyobraźni — poważnie odpowiedział Ławrow. — Czy mam ci przypomnieć, co na ten temat powiedział Lenin? — Możesz nie przypominać. To nie ma związku z tym, co powiedziałem. Mówiłem o wyobraźni, nie liczącej się z realnymi podstawami... Wstyd mi za ciebie, Sergiuszu! Miałem cię za człowieka bardziej zrównoważonego. — Nie spiesz się, Mikołaju, z wyrokiem — pojednawczo wtrąciła Irina, z uśmiechem częstując go cukierkami. — Weź ten, niebieskawy. Zawiera domieszkę jakiejś nowej witaminy, która działa kojąco na nerwy. Musimy wysłuchać Sergiusza do końca. — Dobrze, wysłuchajmy bajki do końca — z rozpogodzoną twarzą powiedział Bieriozin, biorąc cukierek. •— Mów dalej, Sergiuszu. Ławrow spokojnie stał przy oknie i patrzył w dal. Gdy Bieriozin skończył, szybko zwrócił się do niego. — Przede wszystkim, parę wstępnych uwag. Władca-mróz, który jeszcze panuje w krajach polarnych, tu i ówdzie już został pozbawiony swych włości. Co prawda, stało się to bez udziału człowieka. Zimno natkngło się tam na inną siłę przyrody, przed którą musiało ustąpić. Nasz port w Murmańsku leży za kręgiem polarnym na tej samej szerokości co Marę Sale na południowym brzegu Karskiego morza, i prawie na tej samej szerokości co Tiksi-port, na wybrzeżu morza Łaptiewych. Jednak oba te porty zamarzają w zimie, a port w Murmańsku jest wolny od lodów przez cały rok. Dlaczego? Ponieważ do niego dochodzi wprawdzie słaby, ale ciepły prąd północnej odnogi potężnego Golfsztromu. Oto siła, przed którą musiał ustąpić mróz na pierwszym odcinku Wielkiej Północnej Drogi Morskiej. — Tak, ale ten ciepły prąd atlantycki dochodzi tylko do morza Ba-rentsa, dalszych odcinków Północnej Drogi Morskiej nie dosięga. — Wyciągnąwszy nogi, ze znudzoną miną wtrącił Bieriozin. — To prawda — z zapałem ciągnął dalej Ławrow. — Ale jest jeszcze inna odnoga Golfsztromu, która przenika daleko w głąb polarnych wód. Od Nordkapu idzie ona prosto na północ i płynie wzdłuż zachodnich brzegów Szpicbergu. Dalej, skręciwszy na wschód, zanurza się w chłodne wody Oceanu Lodowatego. Na głębokości kilkudziesięciu do paruset metrów oblewa z północy archipelag Ziemi Franciszka Józefa i przyciskając się do podwodnego grzbietu lądowego, sięga daleko na wschód. Jako bardzo słaby, nie łatwo dający się stwierdzić prąd ten dochodzi do morza Czukockiego... — Ale działanie tej drugiej odnogi Golfsztromu na lody polarnego basenu jest już niedostrzegalne. Morze jest tam skute lodem bodaj silniej niż w Mare-Sale i w Tiksi —• zauważył Bieriozin. — Ba, gdyby działanie tej odnogi było wyraźne, odpadłby mój problem. Ciepły prąd Golfsztromu odciąłby lodom centralnego basenu drogę na południe, do wybrzeży Arktyki, do Północnej Drogi Morskiej. Wtedy warstwa ciepłego powietrza, unosząca się stale nad tym prądem, powodowałaby nieprzerwaną cyrkulację olbrzymich mas powietrza. Ciepłe powietrze południa, z gorących pustyń Kara-Kumu, przepływałoby aż na północ. Wilgotne, ciepłe powietrze, unosząc się nad tundrami Syberii, ogrzałoby nierozmarzającą nigdy ziemię i wróciło życie tym bezpłodnym pustyniom. Powietrze to, idące dalej na północ, nie dałoby zamarzać morzu na wybrzeżach radzieckiej Arktyki. A wtedy i Wielka Północna Droga byłaby wolna od lodów i mogłaby pracować normalnie cały rok, jak to ma miejsce w południowej części morza Barentsa, koło Murmańska. — Gdyby, żeby... — uśmiechając się ironicznie zauważył Bieriozin. — Niestety, tego wszystkiego nie ma, a rzeczywisty stan rzeczy nie zależy od nas. — Tak sądzisz! — Ławrow gwałtownie zatrzymał się przed Bierio-zinem. — A ja mówię, że jeśli tego nie ma, to powinno być! — Jak — krzyknęła Irina. — Co powinno być? — z niepewnością zapytał Bieriozin. — Drugi strumień Golfsztromu, bezpłodnie zamierający w głębinach polarnych wód, powinien otrzymać nową potęgę, wtedy wleje on nowe życie w tereny radzieckiej Arktyki. Ławrow stał na środku pokoju. Twarz mu zbladła, niebieskie oczy płonęły. Bieriozin doznał wrażenia, jakby stał przed nim inny, nieznany mu człowiek. Szybko spojrzał na Irinę, również zdumioną, ale zu- 71 pełnie inaczej — na jej twarzy malował się zachwyt i radość, jakby przeczuwała zwycięstwo tego człowieka. Zawiść i złość opanowały nagle Bieriozina. — 1 to wszystko stanie się na skinienie różdżki czarodziejskiej z twego rozkazania? — zapytał z wymuszoną dobrodusznością i przyjacielską ironią. — Nie, to się stanie na rozkaz i z woli narodu radzieckiego — spokojnie odparł Ławro w i dodał: — Oczywiście, jeśli naród uzna i zgodzi się na mój projekt, jeśli weźmie w swe ręce dzieło jego realizacji. — Tak... — ciągnął Bieriozin. — Ale narodowi trzeba będzie przedstawić nie tylko sam projekt, tak piękny i tak ponętny. Trzeba będzie jeszcze przedstawić i narodowi, i partii, i rządowi sposoby realizacji i dowieść, że kraj nasz rozporządza odpowiednimi środkami. A z czym ty przyjdziesz do narodu? Jakie podasz sposoby? Spotęgować siłę Golfsztromu? Wydobyć go z głębin Oceanu Lodowatego na powierzchnię? Wyśmieją cię, jak tylko zaczniesz o tym mówić! — Mam wrażenie, Mikołaju — spokojnym, cichym głosem zauważyła Irina — że nie masz ochoty odstąpić tego zaszczytu innym i pierwszy chcesz ośmieszyć pomysł Sergiusza. Sergiusz przychodząc tutaj, do swoich przyjaciół, na pewno oczekiwał czegoś innego i przykro mi bardzo... Wrażliwe ucho Bieriozina złowiło w tych słowach nutę potępienia i obcego charakterowi Iriny chłodu. — Ależ Irino! — szczerze krzyknął Ławrow — co też ty mówisz! Przeciwnie, bardzo jestem rad z tej ostrej krytyki. Te przyjacielskie uwagi to zaprawa do walki, która mnie czeka. Walka będzie niełatwa i długa, wiem o tym. Mikołaj pomaga mi przygotować się do odparcia zarzutów, jakie wysuną przyszli moi krytycy... Pytasz się — tu zwrócił się do Bieriozina — o sposób? On już jest, Mikołaju! Już dawno i z powodzeniem korzystamy z niego. Co prawda stosujemy go do innych celów. Po prostu nie przyszło nam na myśl, że można go stosować z doskonałym rezultatem również dla ogrzania Arktyki. — Cóż to za sposób? — z mimowolnym zainteresowaniem zapytał Bieriozin. — Doświadczenia Mariejewa.1 — Mariejewa? Twórcy podziemnych, termoelektrycznych stacji? Proponujesz prądem, dostarczonym przez te stacje, podgrzewać nurt Golfsztromu? Ławrow zaśmiał się wesoło. — No, nareszcie zaczynasz mnie rozumieć, chociaż niezupełnie. Dla podniesienia temperatury Golfsztromu nie myślę posługiwać się prądem z podziemnych stacji. To byłoby zbyt skomplikowane i kosztowne. Do tego celu potrzebne są nie głęboko położone termoelektryczne stacje, lecz tylko same sztolnie Mariejewa, wysoka temperatura tych głębin, do których one dochodzą. Oczywiście, że sztolnie musiałyby mieć bez porównania większą średnicę. Przepuszczając nawet stosunkowo niewielką ilość wód Golfsztromu albo leżących pod nim chłodnych wód oceanu przez szereg takich podwodnych sztolni, będzie można podnieść i stale podtrzymywać temperaturę ciepłego prądu. A następstwa tego wiadome... — Brawo, brawo, Sergiuszu! — zawołała Irina zeskakując z kanapy. — To zdumiewające! Mój drogi! To genialne w swej prostocie... i tak realne w wykonaniu! Chwyciła Ławrowa za ręce i zdawało się, że zacznie z nim skakać i krążyć po pokoju, jak to czynią małe dzieci. — Za pozwoleniem, Sergiuszu — nie dawał za wygraną Bieriozin. — Mówisz o przepuszczaniu wód Golfsztromu przez podziemne sztolnie... A gdzie ty je myślisz wiercić? — Na dnie morza... Na całej linii przepływu Golfsztromu w radzieckim odcinku Oceanu Lodowatego... Ale... — Ławrow z przerażeniem spojrzał na zegarek. — Skandal! O godzinie dziewiętnastej mam konsultację u profesora. Pozostaje mi zaledwie dziesięć minut czasu. Mikołaju, Irino, spotkamy się jeszcze. Tutaj, w najbliższy wolny dzień od pracy. Pomyślcie o moim projekcie i krytykujcie, krytykujcie jak najostrzej! No, do widzenia, przyjaciele... Uciekam! 1 Patra naukowo-faatastyczną powieść G. Adamowa „Zdobywcy wnętrza ziemi". 73 Rozdział 9 JAK SIĘ RODZĄ WROGOWIE W pokoju zrobiło się jakoś pusto i cicho. Irina parę minut postała przy oknie, potem powoli, milcząc, wróciła na kanapę. Bieriozin siedział spokojnie, choć był do głębi wzburzony. Dobrze, że Irina milczy... Mam możność zastanowić się. To jasne, że ona trzyma stronę Sergiusza. „Nareszcie zaczynasz mnie rozumieć"... I ten pewny siebie uśmiech... Smarkacz! I do kogo on to mówił, do niego, Mikołaja Bieriozina, zdobywającego już opinię uczonego... Ona, zdaje się, nie tylko trzyma stronę Sergiusza, ale i lubi go... Zakochała się? Co robić?... Co jej powiedzieć? Za chwilę zacznie pytać... Skąd ta zuchwałość myśli u takiego trusi Ławr owa? Pomysł realny, chociaż wręcz oszałamiający. Dlaczego ten pomysł przyszedł do głowy nie jemu, skończonemu uczonemu, tylko tej miernocie? To on powinien go ogłosić... On! Mikołaj Bieriozin, a nie jakiś tam student... Młokos! Irina pójdzie za nim, jeśli Sergiusz zdobędzie uznanie... Trzeba temu przeszkodzić. Może przyłączyć się? Pracować razem? Dwóch autorów — Sergiusz Ławrow i Mikołaj Bieriozin... Stać na drugim miejscu? Współpracownik? Asystent Sergiusza Ławrowa?... Nigdy! — No, co powiesz o tym, Mikołaju? Irina siedziała zamyślona w swym rogu na kanapie, z podwiniętymi nogami, bawiąc się końcem paska od sukni. Bieriozin ruszył ramionami. — O czym tu mówić, Irino! Szczerze mi żal Sergiusza. Młodzieńcze porywy, płód rozpalonej wyobraźni. Jeżeli swój pomysł wziął na serio, to zgubi sam siebie. Sergiusz powinien przygotować się do pożytecznej, praktycznej pracy, a on chce... wiercić sztolnie na dnie morza. Powinien już mieć na tyle rozsądku... Bieriozin uśmiechnął się pogardliwie i znowu wzruszył ramionami. Kości były rzucone. Z poczuciem jakiegoś niepokoju w głębi duszy Bie- 74 riozin uświadomił sobie, że stał się niewolnikiem przed chwilą wypowiedzianych słów, że już nie ma odwrotu. — W swoim czasie pomysł Mariejewa również uznano za szaleństwo i odmówiono mu praktycznych podstaw — żywo odpowiedziała Irina. — Nowość i śmiałość zazwyczaj działają na nas drażniąco. Czy naprawdę, Mikołaju, tak zdecydowanie ujemnie oceniasz pomysł Sergiusza? Mnie on, przeciwnie, zainteresował. Znam Sergiusza i ty go znasz, a nawet powinieneś znać go lepiej niż ja. Sergiusz nie rzuca słów na wiatr, swój projekt musiał przemyśleć głęboko i gruntownie. — Różnie bywa, Irino, z tą śmiałością i nowością pomysłów — powiedział Bieriozin. — Są pomysły, które wyrastają z twardego gruntu rzeczywistości, i pomysły bujające w powietrzu, wyssane z palca fantazji. Mariejew był dojrzałym człowiekiem, miał olbrzymie doświadczenie naukowe i praktyczne. A Sergiusz? Chłopczyk, młodzieniec siedzący jeszcze na studenckiej ławie! Czy stać go na matematyczne i techniczne opracowanie projektu, czy ściśle obliczy siły naszego przemysłu i naszej nauki? — Newton odkrył prawo powszechnego ciążenia, mając lat dwadzieścia cztery i stał się wielki — z energią odpowiedziała Irina. — Przestańmy mówić, Mikołaju, o niedojrzałej młodości i mądrej starości. Jesteśmy młodzi i podcinanie skrzydeł młodości zostawmy starcom. Nie krępują nas więzy przyzwyczajeń ani tradycji... Irina spostrzegła, że mówi prawie słowami Ławrowa, zmieszała się, lecz zaraz, potrząsnąwszy zdecydowanie głową, chciała mówić dalej. Bieriozin przerwał jej. — W każdym razie — powiedział pojednawczo — powinnaś, Irino, zachowywać się spokojniej. Twój zachwyt podnieci go i spotęguje jego pewność siebie. Sergiusza w tej chwili należy raczej oblewać zimną wodą, a nie rozpalać. Usiadł i ze strachem czekał, co powie Irina. — Nie mam zamiaru podniecać zapału Sergiusza — po krótkim milczeniu odpowiedziała — ale też nie będę gasić jego porywu. Chcę mu pomóc, chcę go podtrzymać. Niech sfery kierownicze naszego państwa, 75 naszej nauki wydadzą sąd o wartości projektu. Sergiusz ma dość rozsądku i uzna swój błąd, jeśli mu go pokażą i dowiodą... Nagle z sąsiedniego pokoju doleciał dźwięczny, wesoły śmiech i gromkie szczekanie. — Pluton! Do nogi! — rozległ się dziecinny głos. — Przestań! Przewrócisz mnie! Drzwi otworzyły się i do pokoju wpadł dziesięcioletni chłopiec, a za nim wspaniały pies nowofundlandzkiej rasy. Ogromny pies sięgał niemal łbem gołych ramion chłopca. Potężne łapy, wielki, dumnie podniesiony łeb, charakterystyczne zwarcie masywnych szczęk mogły wywołać zachwyt nawet u najbardziej wrażliwego na czystość rasy kinologa.1 Pies był czarny, bez najmniejszej plamki. Tylko nad mądrymi oczami odcinały się dwie ciemnożółte smugi, nadające jego spojrzeniu jakiś figlarno-żałosny wyraz. Chłopiec miał na sobie tylko sportowe spodenki, był na bosaka, dobrze zbudowany, opalony. Czarne, kędzierzawe włosy, niby futrzana czapka pokrywały jego głowę, duże, czarne oczy patrzyły prosto i śmiało. Nieregularne rysy -— duże usta z pełnymi wargami, szeroki, nieco spłaszczony nos — nadawały tej twarzy swoisty urok. — A gdzie wujaszek Sergiusz? — zawołał chłopiec zatrzymawszy się na środku pokoju. — Słyszeliśmy z Plutonem jego głos. — Obaj jesteście źle wychowani — z wyrzutem powiedziała Irina, chociaż jej oczy z miłością i nieukrywanym zadowoleniem spoglądały na chłopca. — Wujaszek Sergiusz przed chwilą wyszedł. Przywitaj się, Dima! Dima zachmurzył się, ożywienie znikło z jego ruchliwej twarzy. — Nawet nie zajrzał do nas — szorstko odpowiedział chłopiec. — Już ja mu powiem, kiedy znowu przyjdzie... Pluton! Witamy się! Chłopiec i pies niechętnie zbliżyli się do Bieriozina. Dima podał mu rękę, Pluton podniósł swoją kosmatą łapę. Bieriozin zaledwie dotknął dłoni Dimy i energicznie, z obrzydzeniem odsunął sig od psa wraz z fotelem, chowając nogi. 1 Kinologia — nauka o psach i ich hodowli. 76 — Zabierz tego zwierza — powiedział do chłopca i krzywiąc wargi zwrócił się do Iriny: — Co za barbarzyński przeżytek trzymać psa w domu! Z podniesioną łapą, Pluton spojrzał zdumionym okiem na swego przyj aciela. „Jaki niegrzeczny! — zdawało się mówić jego spojrzenie. — Widocznie boi się. A to dziwak!" Odwróciwszy się z godnością, Pluton podszedł do Iriny, położył jej na kolana swój ogromny łeb i zamknąwszy oczy jakby zawczasu rozkoszował się pieszczotą, czekał, aż Irina podrapie go w ucho. Irina roześmiała się. Ująwszy łeb psa w obie dłonie, zajrzała Plutonowi w oczy i powiedziała: — Pluton — przeżytkiem? Nasz wspaniały pies — dzikim przeżytkiem? Słyszysz Pluton? No, nie obrażaj się, popełnię jeszcze jedno barbarzyństwo i podrapie cię w ucho. Jej palce szybko zaczęły czochrać łeb psa, tonąc w jego gęstych kudłach. — Czemu jesteś taki zły, Mikołaju? Dokuczałeś Sergiuszowi, ze wstrętem odsunąłeś się od Plutona! Wiem, nie lubisz psów. Ale dzisiaj jesteś w jakimś szczególnie złym humorze. — Ależ nic podobnego, Irino! — z udaną pogodą bronił się Bieriozin. — Przeciwnie, szedłem tutaj w jak najlepszym nastroju, pełen, jeśli można się tak wyrazić, różowych nadziei! Co prawda, trochę zdenerwował mnie Sergiusz. Ale to nieważne. Ja... — ciągnął nagle zmieszany i zacinając się -— chciałbym Irino... pomówić z tobą o innej sprawie... — Ach, tak! — z roztargnieniem odpowiedziała Irina. — No... dobrze. Dima, wyjdź z Plutonem do ogrodu. Przyjdę tam do was, gdy skończę rozmowę z Mikołajem Antonowiczem. Dima, który siedział na podłodze obok Plutona, skoczył uradowany i pobiegł do drzwi wraz z psem. — Mów, Mikołaju. Słucham — powiedziała Irina. Na policzki Bieriozina wystąpiły czerwone plamy. Nie wiedział, od czego zacząć. 77 — Iro — powiedział wreszcie zduszonym głosem, nie podnosząc oczu — już czas, abym ci wyznał... Chciałem powiedzieć... Niewątpliwie miałaś możność przekonać się, jak jesteś mi droga... I z każdym dniem stajesz mi się bliższa i milsza... Iro, chciałem powiedzieć, że cię kocham... Dwóch mężczyzn, rozmawiających ze sobą, przeszło ścieżką koło ławki, ze zdumieniem spojrzeli na niego. Bieriozin zauważył to spojrzenie. Wstał i szybko poszedł ku łukowemu podjazdowi, wychodzącemu na bulwar nadbrzeżny. Blady, skonfundowany Bieriozin zjeżdżał na dół eskalatorem. Wyszedłszy na dwór, obejrzał się i nie od razu uświadomił sobie, gdzie się znajduje. Był na wewnętrznym dziedzińcu: trawniki, klomby kwiatów, fontanna rozpryskująca tęczowy pył wodny... Z odległego rogu dziedzińca, gdzie wznosiły się maszty do wspinaczki i błyszczały gimnastyczne przyrządy, dochodziły dziecinne głosy, śmiech, płacz, od czasu do czasu głośne szczekanie. Bieriozin ciężko usiadł na ławce koło fontanny i otarł czoło. Oczywiście, oczywiście... I tutaj Ławrow stanął w poprzek jego drogi... Ona tego wyraźnie nie powiedziała, ale nie trudno było się domyśleć... W przeciwnym razie, dlaczego się tak zmieszała, gdy on, otrzymawszy odmowną odpowiedź, napomknął o Sergiuszu? Bieriozin uderzył się pięścią w kolano. „Dobrze, dobrze — mój ty radziecki Newtonie... Wiedziałeś, że kocham Irinę, mówiłem ci o tym nie raz. A tyś chytrze milczał wtedy. Gigantyczne projekty... oszałamiająca skala? Zobaczymy. Zobaczymy... Co — zobaczymy? Czy możesz przedstawić coś przewyższającego projekt Sergiusza lub choćby coś równego? Ty, Mikołaju Bieriozin, młody uczony z wielką przyszłością. A przewodnictwo ciepła złóż kopalnych?" Myśl ta przyszła nieoczekiwanie. „Przewodnictwo ciepła... złe przewodnictwo ciepła..." I od razu radość napłynęła do serca. „Głupiec! Głupiec! Po trzykroć głupiec! On, zdaje się, zapomniał o tym! Z pewnością nie wziął tego pod uwagę!" Bieriozin roześmiał sig. 78 Rozdział 10 AKCJA ROZWIJA SIĘ Po upływie dwóch lat od tych, zdawałoby się, mało ważnych, prywatnych zdarzeń, na całej przestrzeni olbrzymich terytoriów Związku Radzieckiego zapanował niebywały ruch. Gazety pełne były doniesień, artykułów, notatek o projekcie Ławrowa. Nie było domu, nawet mieszkania, gdzieby obojętnie odnoszono się do projektu. W restauracjach, w kawiarniach, w kabinach stratoplanów, w wagonach metro, w teatrach ludzie mówili i dyskutowali na ten temat. Jedni opowiadali się za projektem, drudzy namiętnie go krytykowali. Kilka miesięcy temu Ławrow przedłożył rządowi Związku obszerny memoriał, w którym szczegółowo omawiał istotę swego projektu. Prócz stosu materiałów pomocniczych — wykresów, schematów, opisów, wyliczeń — memoriał zawierał pozytywny wniosek dwóch instytucji, z których pomocą Ławrow przez cały rok opracowywał szczegóły swego pomysłu. Rząd uznał projekt za godny uwagi i podał do prasy jego główne zasady, celem wywołania powszechnej dyskusji nad projektem. W tym czasie Związek Radziecki doszedł do niebywałej potęgi i rozkwitu. Ciężkie rany, zadane ongi przez wojnę z niemieckim faszyzmem, dawno już zostały zaleczone. Rozbiwszy pod dowództwem wielkiego Stalina swych śmiertelnych wrogów, Związek Radziecki z powrotem podjął przerwane wojną pokojowe dzieło budownictwa. Z roku na rok kraj rozkwitał, rósł i rozszerzał się. Już od dawna wielka Wołga połączona zo-etała kanałami i systemem potężnych wodozbiorów z Donem, Peczorą 79 i Północną Dźwiną otrzymując nadmiar ich wód, co pozwoliło zaopatrzyć w wodę suche tereny Zawołża, podnieść poziom wód kurczącego się morza Kaspijskiego i połączyć krańce radzieckich terytoriów siecią wygodnych, głębokich szlaków transportowych. Starą Amu-Darię skierowano w jej dawne koryto, prowadzące nie do Aralskiego, lecz do Kaspijskiego morza. Dzięki temu pustynia, na której ongiś wiatr przesypywał z miejsca na miejsce pagórki suchego, martwego piachu, zamieniła się w urodzajny kraj pokryty polami białośnież-nej bawełny, arbuzów i kędzierzawym runem sadów owocowych. W górskim grzbiecie Kaukazu przebito tunele. Obywatele radzieccy przekształcili Wołgę, Kamę, Amur, Ob, Irtysz, Jenisej, Lenę i nawet surową piękność — Angarę w kolosalne naszyjniki potężnych stacji wodnych. Wody tych rzek zaopatrzyły w energię elektryczną nieobjęte obszary Radzieckiego Kraju. W podziemnych stacjach gazowych, rozrzuconych po całym Związku, żarzył się nie gasnącym nigdy płomieniem niskogatunkowy węgiel, przetwarzany bezpośrednio na gaz opałowy. Dziesiątki tysięcy potężnych wiatraków, jako węzły energii elektrycznej, pokryły pola, wykorzystując „błękitną" energię powietrznego oceanu. Wielkie i małe heliocentrale na Kaukazie, na Krymie, w republikach Azji Średniej przekształcały ciepło słoneczne w energię elektryczną. Stacje wybudowane na wybrzeżach radzieckich mórz, wykorzystujące siłę odpływu, przypływu i nieustannego ruchu fal morskich, elektrownie wyzyskujące jako siłę olbrzymią rozpiętość temperatury w Arktyce — cały ten ocean energii nieustannie produkowanej i chronionej w bateriach olbrzymich akumulatorów, stał do rozporządzenia obywateli radzieckich, zdolnych wykonać zamierzoną pracę. „Projekt Ławrowa" wywołał ogólny zachwyt. Dziwiono się, że ta wielka i zdawało się, tak prosta myśl nikomu dotychczas nie przyszła do głowy. 80 Północny szlak — najważniejsza morska magistrala Związku Radzieckiego, okazuje się, pracował efektywnie rzeczywiście tylko trzy — cztery miesiące w ciągu roku. Jak można było pogodzić się z tym faktem? Że też nikt przedtem nie zwrócił na to uwagi. Miliony ton ładunków przerzucano z pośpiechem w czasie tych trzech — czterech miesięcy z najbogatszych okręgów radzieckich Dalekiego Wschodu, z Mandżurii, Chin, Japonii, z zachodnich portów Ameryki Północnej; ten strumień mijał się z równie potężnym strumieniem przeciwnym, idącym z północnych i centralnych okręgów Związku, ze Skandynawii, z portów Wielkiej Brytanii i półnoeno-zachodniej Europy. Ta droga od dawna już stała się szerokim, międzynarodowym szlakiem morskim, doskonale zbadanym przez radzieckich uczonych i żeglarzy, specjalistów od Arktyki. Zawczasu, przed rozpoczęciem okresu nawigacyjnego, radzieccy meteorologowie polarni przepowiadali datę wiosennego ruszenia lodów na terenie radzieckich mórz arktycznych, kierunek i siłę oczekiwanych wiatrów. Patrolujące samoloty na wszystkich odcinkach szlaku zawiadamiały przez radio okręty, podając im wiadomości o miejscach wolnych od lodu. Największe na świecie lodołamacze stały w portach arktycznych, w każdej chwili gotowe pomóc okrętom, które niespodziewanie natknęły się na zapory lodowe. Przeszły już do historii bohaterskie rekordy „Sybirakowa", „Czelu-skina", „Liedtke", płynących prawie na ślepo, które mimo to, potrafiły przezwyciężyć przeszkody lodowe i jednym rejsem przepłynąć drogę z Murmańska do Władywostoku lub odwrotnie. Obecnie transportowe okręty, przystosowane do arktycznych warunków, robiły te same rejsy w ciągu jednego miesiąca, z zapewnieniem całkowitego bezpieczeństwa. Ale szlak ten był dostępny tylko przez trzy — cztery miesiące w ciągu roku! Miliony ton ładunku musiały iść drogą lądową, kolejami albo okrążając Europę i Azję, południowymi, podzwrotnikowymi morzami. Realizacja „projektu Ławrowa" zmieniłaby gruntownie istniejący stan rzeczy. Wygnanie władcy — 81 Rozdziałll PUBLICZNA DYSKUSJA Minął miesiąc od dnia ogłoszenia projektu. Entuzjazmowano się nim i zachwycano, rozległy się jednak i głosy nawołujące do ostrożności i rozsądku. Wyrażano wątpliwość, czy siły i zasoby kraju mogą sprostać takiemu przedsięwzięciu. Projekt pochłonie miliony nowych wysokowartościo-wych materiałów; trzeba będzie otworzyć nowe kopalnie, zbudować huty i fabryki maszyn, co pociągnie z kolei specjalne wydatki na wyposażenie tych zakładów. Jak wyobraża sobie autor projektu — zapytywał znany inżynier, górnik Narachmietow — techniczne zagadnienie usunięcia wykonanych pokładów ze sztolni o głębokości kilku kilometrów? Przecież najmocniejsza lina stalowa o takiej długości nie wytrzyma własnego ciężaru i urwie się, nie mówiąc już o dodatkowym ciężarze pracujących narzędzi i usuwanych pokładów ziemi. Oceanograf Bachmietiew w wielkim artykule pt. „Bądźmy rozsądni" zaatakował projekt Ławrowa. Pisał w nim, że nikt na całym świecie, w tej liczbie i Związek Radziecki, nie posiada dostatecznego doświadczenia w dziedzinie budownictwa podwodnego. Struktura dna Północnego Oceanu Lodowatego jest jeszcze mało zbadana. Celem zabezpieczenia podwodnych sztolni przed zalaniem w czasie ich budowy, należy przedtem wybudować wielkie sklepienia -— schrony. Jeżeli zaś już średnica samych sztolni musi mieć znaczną rozpiętość, to jakie rozmiary musi osiągnąć ów schron — sklepienie? Czy naszym konstruktorom uda się zaprojektować, a naszym budowniczym wybudować je? Czy te gigantyczne budowle nie runą pod działaniem podwójnego, a olbrzymiego ciśnienia: masy wodnej i własnego ciężaru? Dziennik radiowy „Murmański poranek" nadał referat wybitnego znawcy spraw polarnych, profesora glazjologii1 S. M. Radeckiego. Profesor uznał projekt Ławrowa w ogóle za zbyteczny. Klimat na całej kuli ziemskiej, a więc i w Arktyce, zmienia się, idąc w kierunku s Glazjologia — nauka o lodach, ich właściwościach i ruchach. ocieplania. Nie ma więc sensu, aby ludzkość zajmowała się sprawą, która prędzej czy później i tak zostanie rozwiązana przez przyrodę. Decydujące znaczenie miał wykład wybitnego meteorologa i równocześnie znanego malarza — pejzażysty, profesora Gracjanowa. Wykład odbył się w Moskwie, w Pałacu Radzieckim i był transmitowany przez wszystkie stacje radiowo-telewizyjne.1 Następstwa wykładu okazały się jednak zupełnie nieoczekiwane dla samego prelegenta. Profesor na początku wyraził głębokie uznanie dla projektu Ławrowa. — Projekt ten — mówił — z punktu widzenia naukowego i technicznego opracowany jest bez zarzutu. Tego rodzaju pomysły, mające znaczenie dła losów całej ludzkości, będące wyrazem osiągnięć, do jakich wzniosła się epoka, pojawiają się raz na stulecia. Niestety, jedna gałąź nauki nie może nadążyć za projektem Ławrowa. Jest nią klimatologia 2. Oczywiście i w tej gałęzi posunęliśmy się znacznie naprzód, poznaliśmy wiele nowych zjawisk, ustaliliśmy ich regularność, nieznaną dawniej, ale to nie wystarcza. Kto z klimatologów zdobędzie się na tyle odwagi, by ściśle i z całą pewnością przewidzieć wszystkie następstwa, jakie wywołają w dotychczasowym stanie naszego klimatu nowe prądy ciepłe? Możemy tylko najogólniej powiedzieć, że powietrze, ogrzane przez ciepły prąd morski, będzie ^znosić się w wyższe warstwy atmosfery, natomiast w rozrzedzoną, niższą warstwę, wtargnie chłodne powietrze z północy i południa. Prąd zimnego powietrza z północy, jako mniej ważny, możemy w tej chwili pominąć. Zajmiemy się natomiast prądem idącym z południa. Otóż, na miejsce uchodzących w górę mas powietrza, w powstałe wskutek tego rozrzedzenie, będą napływać masy chłodnego powietrza z południa. Najpierw ruszą chłodne masy powietrzne z wybrzeża polarnych mórz, za nimi pójdą masy, unoszące się nad tundrą, potem nad tajgą, dalej nad rosyjskimi i kazachskimi stepami i w końcu, jeszcze dalej na południe — z resztek pustyń Średniej Azji. 1 Stacja radiowo-telewizyjna przekazuje na odległość nie tylko dźwięki, ale i obrazy miejsc, w których te dźwięki powstaję. 2 Klimatologia — nauka badająca stan meteorologicznych elementów (klimatu) w różnych częściach kuli ziemskiej. 82 6* 33 Te ostatnie, ciepłe i gorące prądy powietrzne, przepływając z południa nad tajgą, tundrą i polarnymi morzami, będą im oddawać większą część swego ciepła, ogrzewać zmarzniętą ziemię, topić tysiącletni lód podgruntowy, ogrzewać wodę mórz polarnych i przeszkadzać jej zamarzaniu. Ale na tym nie koniec. Te południowe, ciepłe prądy powietrza, zrazu ochłodzone nad polarnymi przestrzeniami i potem znowu ogrzane przez przedłużony Golfsztrom, ujdą w górne warstwy atmosfery, kierując się z powrotem na południe, żeby wypełnić powstałe tam rozrzedzenie. Przepływając w górnych, chłodnych warstwach atmosfery, prądy te znowu ochłodzą się, a nasycająca je para przekształci się w wodę i obfite deszcze zaczną padać nad tundrą, tajgą, stepem i resztkami półmar-twych pustyń Kara-Kumu i Kizył-Kumu ożywiając je. Ale olbrzymie masy wody, jakie powstaną wskutek topnienia podgruntowego lodu i obfitych deszczy, rozleją się po powierzchni ziemi, przepełnione rzeki i jeziora wystąpią z brzegów, powódź zatopi suche grunta, zmieniając je w jedno nieobjęte okiem bagnisko, przerywane gdzieniegdzie płasko-wzgórzami oraz wierzchołkami pagórków i gór. Co się wtedy stanie z naszymi fabrykami, kopalniami, kolejami? Co się stanie z miastami i osiedlami w naszej Arktyce i Subarktyce? Co się stanie z jedyną w świecie, a tak cenną tajgą, której zagospodarowaniu pokolenie nasze poświęciło tyle sił i kosztów? Kto może przewidzieć, jak wpłynie zmiana klimatu na zdrowie ludności, na przystosowanie do klimatu roślin, które od czasu Miczurina uprawiamy tam z taką troskliwością? — Precz z projektem Ławrowa! — przerwał prelegentowi czyjś ostry głos. — Nie precz, mój szanowny, ale zbyt krewki towarzyszu — szybko odpalił profesor — nie precz z projektem, ale odłożyć go. Oto, moim zdaniem, jedynie słuszne rozstrzygnięcie. Odłożyć do czasu, kiedy klimatologia będzie w stanie wypowiedzieć swoje decydujące słowo. Profesor zaczął zbierać kartki swego referatu, zamierzając opuścić trybunę, ale zanim to zdołał uczynić, w sali przez dziesiątki głośników rozbrzmiał spokojny, dźwięczny głos: — Iwanie Afanasjewiczu, nastraszyłeś nas swymi obrazami o końcu świata. A zupełnie niepotrzebnie! Towarzyszu przewodniczący, pozwólcie powiedzieć mi parg słów. 84 — Kto prosi o głos? — Karelin, członek Akademii. Karelina powitano rzęsistymi oklaskami. Uczony światowej sławy, w młodości był geologiem, potem klimatologiem, dał ludzkości, prócz wielu innych odkryć, teorię powstawania i kształtowania się klimatu, oraz zadziwiająco ścisłą metodę przewidywania pogody. W nauce metoda ta ustaliła się pod nazwą „metody Karelina". Młodzież ceniła prawość, prostotę i głęboki umysł Tichona Iwano-wicza, a lubiła za figlarną dobroduszność. Gdy klimatologia weszła do programu szkół średnich, jako przedmiot obowiązujący, Tichon Iwa-nowicz zaofiarował swe wykłady tym szkołom, które pracują według czasu moskiewskiego. 0 wyznaczonej godzinie, przed milionami radzieckich uczelni pojawiała się na ekranach telewizefonów charakterystyczna postać Tichona Iwanowicza. — Otóż kochani przyjaciele — rozpoczął Tichon Iwanowicz, gdy nieco ucichły powitalne owacje — według mnie profesor Gracjanow nieco przeholował. Muszę się przyznać, że towarzysz Ławrow zwrócił się do mnie z prośbą, bym zbadał jego projekt i wyraził swoją opinię. Zacząłem od czytania i przeglądania materiałów, a skończyło się na tym, że ten niezwykły projekt porwał mnie swoją wielkością. Zacząłem rozpracowywać go pod kierunkiem samego autora. Noce mijały nam niepostrzeżenie... A wnioski wypadły zupełnie odmienne od tych, które przedstawił nam tutaj Iwan Afanasjewicz. Na czym polega jego błąd? Otóż przede wszystkim na tym, że każe nam czekać, aż klimatologia dojdzie do takiego stopnia doskonałości, że będzie mogła z matematyczną niemal ścisłością rozwiązywać stojące przed nią zagadnienia. Ale to oznaczałoby rezygnację z pomocy nauki w ogóle, gdyż żadna nauka, jak dotąd, nie skończyła swego rozwoju i skończyć go nie może. Przyroda ciągle, nieustannie stawia nam wciąż nowe i nowe zadania. Problem rozwiązany dzisiaj, z kolei wysuwa nowe zagadki. Na tym właśnie polega szczęście naszego życia, naszej działalności naukowej, bo odkrywa przed nami perspektywę nie kończącego się postępu, nieustannego posuwania się naprzód. Gdybyśmy przyjęli stanowisko Iwana Afanasjewicza, człowiek, chcąc postępować ściśle według wskazań nauki, nie mógłby zrobić nawet jednego kroku naprzód, gdyż nie ma i nie może być absolutnie 85 ścisłego i wszechstronnie wyczerpującego uzasadnienia naukowego. Tak więc pewien procent ryzyka będzie istniał zawsze i oczekiwać, aż on zostanie zupełnie usunięty, oznaczałoby rezygnację z wszelkiej żywej, praktycznej działalności. A przecież ludzie ośmielali się pływać po przestworzach oceanu nawet wtedy, gdy nie znali ani kompasu, ani chronometru 1, ani sekstansu -. Drugi błąd Iwana Afanasjewicza tkwi w tym, że według jego zdania działanie ogrzanej odnogi Golfsztromu będzie miało charakter nagłego kataklizmu,3 czegoś w rodzaju wybuchu wulkanu. Tymczasem oddziaływanie morskich prądów na klimat jest na tyle zbadane, że możemy dokładnie przewidzieć, jaki będzie wpływ ogrzanej odnogi Golfsztromu na klimat północnej części Eurazyjskiego kontynentu. I Tichon Iwanowicz opowiedział słuchaczom o silnym, północnoatlantyckim prądzie, stanowiącym przedłużenie Golfsztromu. Prąd ten, chociaż ma stosunkowo wysoką temperaturę, płynąc do brzegów zachodniej Europy bynajmniej nie powoduje nadmiernych opadów i nie zmienia umiarkowanego klimatu w podzwrotnikowy. Temperatura wód w odnodze arktycznej będzie zależała od woli ludzkiej. Średnice sztolni, a co za tym idzie ilość przepuszczanej przez nie wody, jak również głębokość sztolni, od czego zależy siła ciepła wysyłanego przez jądro ziemi, są obliczone w projekcie tak, aby nagrzanie wód całego odcinka polarnej odnogi rozwijało się stopniowo. Szybkość tego procesu możemy regulować dowolnie; powiedzmy w ciągu trzech — czterech lat. — Przy sposobności — ciągnął Tichon Iwanowicz — chciałbym nawiązać do uwag profesora Radeckiego, wygłoszonych w tych dniach przez radio. Profesor Radecki uważa projekt Ławr owa za zbędny ze 1 Chronometr — bardzo dokładny zegar, używany przy obserwacjach astronomicznych, przy ustalaniu długości i szerokości geograficznej, w ogóle w tych wszystkich wypadkach, które wymagają szczególnie ścisłego określenia czasu. 2 Sekstans — instrument określający kąt, używa się go w astronomicznych i nawigacyjnych obserwacjach. Sekstans przedstawia szóstą część okręgu (60°), podzieloną na stopnie, jest zaopatrzony w lusterko i niewielką rurkę. 3 Kataklizm — olbrzymia katastrofa, gwałtowny przewrót w przyrodzie jak np. potop. 86 względu na to, że temperatura Arktyki podnosi się sama przez się, w sposób naturalny. I profesor Radecki proponuje nam czekać z założonymi rękami, aż w nagrodę za naszą cierpliwość niebo ześle całkowite ocieplenie się Arktyki. A przecież profesor Radecki powinien wiedzieć, że proces ten jest powolny, liczyć go trzeba na całe stulecia, przy czym nie wiemy, nie tylko kiedy się zakończy, ale i na jakim stopniu ocieplenia zatrzyma się. Dlaczegoż więc nasze pokolenie miałoby uchylać się od podjęcia tak potężnego zadania? Uwagę zresztą wypowiedziałem na marginesie. Wracam do wykładu profesora Gracjanowa. Ustaliliśmy, że wpływ ogrzanej wody prądu atlantyckiego w basenie polarnym będzie oddziaływał stopniowo na klimat kontynentu. Profesor Gracjanow straszy nas wynikami tego ocieplenia i topienia się gruntowego lodu w strefie wiecznej marzłoci. Lecz, jeśli w masach atmosfery proces ten nie będzie się rozwijał z taką katastrofalną szybkością, jak to wyobraża sobie szanowny prelegent, tym większej powolności tego procesu należy oczekiwać, jeśli chodzi o powierzchnię ziemi. Trzeba wziąć pod uwagę, że skorupa lodu gruntowego w strefie wiecznej marzłoci jest pokryta grubą, nieraz liczącą parę metrów warstwą mchu, będącego znakomitym izolatorem termicznym. W długie letnie dni średnia temperatura w lipcu, np. w Wierchojańsku — na „biegunie zimna" — wynosi 15—16 stopni powyżej zera, a maksymalna dochodzi do upałów 34—38 stopniowych. A jednak te letnie upały nie wywołują dostrzegalnych zmian w warstwie gruntowego lodu. Stąd wniosek, że powolne i stosunkowo nieznaczne podniesienie temperatury zimowej nie doprowadzi do tak katastrofalnych roztopów, których obawia się prelegent. Proces topnienia gruntowego lodu pod izolującą poduszką mchu będzie powolny i długotrwały. Oczywiście, z góry należy się przygotować na znaczne zmiany w naturze tych terenów. Prawdopodobnie pojawią się nowe rzeki, w niektórych miejscach koryta starych rzek nie zdołają pomieścić przybytku podskórnych wód, będą zagrażać wylewy, wyłoni się szereg nowych jezior zapadliskowych. Trzeba będzie zająć się przygotowaniem zbiorników i kanałów dla spływu nadmiaru wody, wzmocnić fundamenty pod budynkami i torami dróg żelaznych, sztucznie zamrozić niektóre kopalnie i szyby. Jeżeli jednak maleńka Holandia jeszcze w pół- barbarzyńskim okresie swojej historii zdołała wyrwać morzu znaczne tereny ziemi, to czyż kraj tak potężny jak nasz, w okresie swego rozkwitu, w epoce niezwykłego rozwoju nauki, techniki i planowej organizacji sił, da się zatrzymać przez jakąś tam zaskórną wodę w dążeniu do coraz wyższych stopni kultury? Nie! Nigdy! Burza oklasków przerwała mowę sędziwego uczonego. Ale owacja natychmiast ucichła, gdy Tichon Iwanowicz podniósł rękę do góry. — I niech nam nie mówią ;— ciągnął dalej — żeśmy już osiągnęli wszystko, co nam potrzeba, że doskonale przystosowaliśmy się do istniejącego stanu rzeczy, więc że nie ma powodu, jak mówią, wdawać się w awanturę. Życie — to ruch! Nieustanny ruch naprzód! My dopiero zaczynamy właściwe życie i byłby wstyd uchylać się od wezwania życia. Projekt Ławrowa jest takim właśnie wezwaniem. Musimy pójść za nim, jeżeli chcemy stać się godni naszej wielkiej przeszłości, naszej wspaniałej teraźniejszości i jeszcze bardziej cudownej przyszłości! Ostatnie słowa akademika wywołały entuzjazm. Rozległy się okrzyki: „Brawo", „Niech żyje Ławrow i jego projekt!" Wielu rzuciło się do trybuny i oklaskiwało uczonego, który wolno schodził po stopniach. Dzwonek przewodniczącego nawet przez dziesiątki megafonów ledwo było słychać. Na trybunie zjawił się młodzieniec wysoki, śniady, z długimi czarnymi włosami i gorejącymi oczami. Energicznym ruchem rąk poprosił 0 ciszę. — My, młodzież, chcemy działać — zaczął wreszcie młodzieniec — pracować, tworzyć! Chcemy także zostawić ślad po sobie, ślad niestarty przez wieki. Chcemy służyć naszej ojczyźnie, całej ludzkości, jak to czynili nasi wielcy przodkowie. Nie boimy się ryzyka i ofiar, pragniemy być pionierami postępu. Proponuję w tej chwili zebranie podpisów 1 uchwalenie rezolucji wzywającej nasz rząd, aby nie zwlekając wyznaczył komisję do rozpatrzenia i dalszego technicznego opracowania projektu Ławrowa. Niech żyje Ławrow i jego projekt! Skończywszy przemówienie wśród grzmotu oklasków i okrzyków „hura", młodzieniec szybko zbiegł z trybuny i znikł w tłumie. Przewodniczący ledwie zdążył go zapytać: — Kto przemawiał? Wasze nazwisko? — Kraśnicki — odpowiedział młodzieniec. — Zbierać podpisy! Niech prezydium rozda arkusze! — Dajcie arkusze! — rozlegały się krzyki z różnych końców sali. W ciągu minuty z rąk do rąk, z jednego rzędu do drugiego, po całej ogromnej sali poczęły krążyć białe arkusze, pokrywające się szybko setkami i tysiącami podpisów... W tym szumie rozmów rozległ się głos przewodniczącego: — Uwaga! Uwaga! Nadaję Tyflis! Patrzcie i słuchajcie Tyflisu! Ogromny srebrny ekran za prezydium nagle rozbłysł drgającym różowym światłem, jego gładka powierzchnia szybko zaczęła uciekać w głąb. Jeszcze chwila — i wraz z salą Pałacu Radzieckiego, jakby jego przedłużenie, złączyła się nowa ogromna sala, z ginącą w dali perspektywą bocznych kolumn, dźwigających na sobie obszerny balkon w kształcie podkowy. Salę tę i amfiteatralny balkon wypełniał podniecony tłum ludzi, prezydium zajmowało swe zwykłe miejsce nad trybuną; na trybunie stał mężczyzna o czarnych, kędzierzawych włosach; głos jego rozlegał się teraz równocześnie pod sklepieniem obydwu pałaców: moskiewskiego i tyfliskiego. ...Wysłuchawszy wykładu profesora Grac janowa i odpowiedzi członka Akademii, Karelina, zgodnie przyłączamy się do inicjatywy naszych moskiewskich towarzyszy. Niech żyje Ławrow i jego projekt! — Uwaga! — znów rozległ się głos przewodniczącego. —¦ Patrzcie i słuchajcie Charkowa! Po pięciu minutach: — Teraz będzie Mińsk! Potem: — Murmańsk! — Władywostok! — Stalingrad! 89 Rozdział 12 POSIEW Wiosenne słońce mocno przypiekało, ale w wielkim domu towarowym, którego okna ocienione były markizami, panował przyjemny chłód. Infraczerwony automat cicho zamknął za Bieriozinem drzwi magazynu, nie pozwalając ulatniać się rzeźwemu powietrzu, dostarczanemu przez regulatory. Ławrow zdjął beret i wytarł czoło. Jego pełny i rumiany na twarzy towarzysz uczynił to samo. Był on gładko ogolony; pod wąskimi, przymrużonymi oczami wisiały obrzękłe woreczki jak u ludzi chorych na serce, ale z wydatnych, czerwonych warg nie schodził wesoły, dobroduszny uśmiech. Oczy jego były w nieustannym ruchu. Szybko prześlizgiwały się po napotykanych po drodze przedmiotach, na mgnienie zatrzymując się na tym lub owym szczególe; wtedy, niby aparat fotograficzny, chwytały i utrwalały na czułej taśmie pamięci wszystko, co nasunęło się wyostrzonej uwadze. Był to Eryk Goberti, moskiewski korespondent prasy zagranicznej. Jego artykuły i korespondencje zawsze budziły zainteresowanie i świadczyły o dużym talencie. Jedni czytelnicy zachwycali się jego pracami, inni ostro je krytykowali. Goberti już dziesięć lat przebywał w Związku Radzieckim, śledząc starannie jego rozwój i rozkwit. Każde osiągnięcie radzieckie, każda nowa fabryka czy elektrownia, rekord radzieckich lotników albo hodowców bawełny, odkrycia radzieckich uczonych, każdy nowy krok w rozwoju kraju ¦—¦ wszystko to barwnie i pociągająco opisywał w kolejnych korespondencjach, zyskując sobie szacunek w całym Związku. — Idę do działu spożywczego — powiedział Ławrow spojrzawszy na zegarek. — Ja również — obwieścił Goberti. — No to idziemy razem — przyłączył się Bieriozin. Przeszli przez dział owocowy, potem przez dział produktów mięsnych i rybnych. Po drodze wielu poznawało Ławrowa, zatrzymywano go, witając i ściskając dłoń. Goberti, podczas jednej takiej sceny, przypadkiem 90 spojrzał na Bieriozina. Ten uśmiechnął się złośliwie, ledwie widocznie wzruszył ramionami i odwrócił się. Goberti, zdumiony, nic nie rozumiejąc, patrzył dalej. Lecz Bieriozin kroczył naprzód nie odwracając głowy. W końcu, w czasie trwającej nieco dłużej rozmówki z dwiema entuzjastycznie nastrojonymi młodymi kobietami, Bieriozin odwrócił sig i gniewnie, nie czekając aż młode kobiety odejdą, głośno powiedział: — Czemu marudzisz, Sergiuszu? Jeszcze nie oswoiłeś się ze swoją sławą? — Dobrze, dobrze, już idę — rumieniąc się odpowiedział Ławrow. —-Nie wypada przecież samemu przerywać... Goberti obserwował uważnie i słuchał. Jego małe, szare oczki zabłysły pożądliwą ciekawością. W dziale spożywczym Ławrow nacisnął guziczek w stole koło wazy z próbkami kawioru, wsunął w szczelinę swój bilet z adresem i mały kwadratowy talon. — To jednak dziwne — powiedział Goberti wybierając produkty — że w Związku Radzieckim są jeszcze rzeczy, za które trzeba płacić! — Jest ich niewiele — odpowiedział Ławrow — tylko bardzo luksusowe. Niektóre gatunki wykwintnych ryb, kawior, stare ryciny, helikoptery. Nie są to rzeczy pierwszej potrzeby i nie ma ich tak wiele, żeby każdy mógł z nich korzystać bez ograniczeń. Na przykład, radziecki kawior, jedyny na świecie! Trzeba się nim i z wami podzielić. Ale muszę uciekać, wstąpię jeszcze do działu sztuki. Chcę trochę pogrzebać w rycinach. Do widzenia, panie Goberti, do widzenia, Mikołaju! Kiedy wpadniesz do Iriny, albo do mnie? — Mam dużo roboty, Sergiuszu, własnej i że się tak wyrażę, twojej — kwaśno uśmiechnął się Bieriozin. Twoja replika na mój artykuł zawiera sporo momentów nieoczekiwanych i wyznaję, dość dla mnie kłopotliwych. Zbieram teraz materiały, żeby ci odpowiedzieć. —- Momentów nieoczekiwanych?—wzruszył ramionami Ławrow.— Gdybyś przed napisaniem artykułu porozmawiał ze mną, nie byłoby żadnych momentów nieoczekiwanych. Przecież moje argumenty dostępne były dla każdego. No, bądź zdrów! Wpadnij... Ławrow kiwnął na pożegnanie ręką i wyszedł. Pozostali przez pewien czas milczeli. 91 Goberti pierwszy przerwał milczenie. — Panie Bieriozin — zapytał, wciąż pragnąc wybadać swego nowego znajomego — uważa pan odpowiedź Ławr owa na pański artykuł za niewyczerpującą? ¦—¦ Daleko jej do tego — odpowiedział Bieriozin, niecierpliwie poruszywszy ramionami — gdy się w niej dobrze rozpatrzyć... To jeszcze nie ostatnie słowo w naszej dyskusji. — Przypominam sobie, pan pisał coś o przewodnictwie ciepła. Tak, tak... o złym przewodnictwie ciepła głębokich pokładów ziemi. Nie prawda? — Tak, pisałem o tym. — Pan chciał udowodnić, że te głębokie pokłady, to jest sztolnie, prędko ostygną, przestaną ogrzewać wodę Golfsztromu i cała ta budowa nie przyniesie najmniejszego pożytku. Czy właściwie ujmuję pańską myśl? — Najzupełniej. — Cóż na to Ławro w? Bieriozin gniewnie wzruszył ramionami i przez chwilę milczał. — Ławrow przypuszcza — niechętnie zaczął Bieriozin — że w głębi, pod dnem oceanu znajdzie wielkie gniazda radioaktywnych minerałów — uranu, toru, aktynu. Wzmożony proces rozpadu tych pierwiastków dostarczy sztolniom dodatkowego źródła ciepła. Jest to źródło wieczne, niegasnące. Bieriozin ożywił się i, nie zdając sobie sprawy z tego, mówił ze wzrastającym uniesieniem: — Pan rozumie, dawniej przyjmowano, że wewnętrzne ciepło ziemi, to po prostu resztki ciepła słonecznego jeszcze z tej epoki, kiedy Ziemia oderwała się od słońca. To nieprawda. Uczeni już dawno obliczyli, że ten zapas ciepłoty starczyłby naszej planecie na dwadzieścia dwa miliony lat, gdy w rzeczywistości ona istnieje już koło trzech miliardów lat. — Różnica istotnie poważna! Ale skąd w takim razie bierze się ciepło ziemi? — Z własnych zasobów planety — oto skąd się bierze! — wykrzyknął Bieriozin. — Pan rozumie, uran, na przykład, znajduje sig w licz- 92 nych skałach, szczególnie w granitach. Ciągle, bez przerwy podlega rozpadowi i zmienia się w inne pierwiastki — w ciężki ołów i w lekki gaz, hel. A z wszelkim rozpadem i przemianą wiąże się wydzielanie ciepła, podwyższenie temperatury tych pokładów, w których te procesy zachodzą. — To tak się przedstawia! I dlatego sztolnie nie ostygną? — Naturalnie! — krzyknął Bieriozin i spostrzegłszy się, dodał przyciszonym głosem: — To znaczy, tak sądzi Ławrow... Niektórzy jednak uczeni uważają, że na tych głębokościach nie uda się znaleźć złóż radioaktywnych... — Hm, hm — w zamyśleniu bąkał Goberti, delikatnie bębniąc palcami po stole. — Trzy dni temu wróciłem do Moskwy. Muszę panu powiedzieć, że pański artykuł zrobił furorę w zagranicznych kołach dziennikarskich. Słyszałem, że jakaś francuska gazeta zamierza go przedrukować. — Tak? Bardzo się cieszę... Nie wie pan, co to za gazeta? — Nie, nie wiem. W każdym razie tym artykułem bardzo się zainteresowano. Oczywiście, wie pan o tym, że projekt Ławr owa zrobił wstrząsające wrażenie na Zachodzie! Wszystkie koła postępowe i prasa od razu podniosły go bardzo wysoko. I muszę dodać — z wielkim entuzjazmem. Ale mam na myśli inne koła. One też są mocno poruszone, chociaż tego nie ujawniają. — O kim pan myśli? — Mam na myśli pewne, co prawda, dość ścisłe i wąskie sfery. Tam wprost rozrywano mnie, sądząc, że im dostarczę jakichś szczegółów o projekcie. — Naprawdę? A to dlaczego? Zdawało się, że za granicą dosyć jest ludzi trzeźwych — z goryczą zauważył Bieriozin. — Ludzie są tam trzeźwi... trzeźwiejsi bodaj niż gdzie indziej, ale przewidujący. Szczególnie, jeśli własną krwią, to jest akcjami i dywidendami, są związani z losem kanału Sueskiego. Bieriozin podniósł zdziwione oczy. — Nie zastanawiałem się nad tym. — A jest sif nad czym zastanowić — poważnie powiedział Goberti. — Jeśli sig panu nie spieszy, usiądźmy i pogadajmy. Ot tam, 93 w kąciku, nikt nam nie przeszkodzi. Mam ochotę z panem pomówić. Nie będę ukrywał — ciągnął, gdy już wygodnie usiedli w oddalonym rogu sali, wśród krzewów różanych rosnących w drewnianych kadziach — nie taję, że chociaż cała moja sympatia jest po stronie towarzysza Ławrowa i jego projektu, to jednak moje korespondencje są, w istocie, tylko odbiciem radzieckiej rzeczywistości. Projekt Ławrowa z entuzjazmem przyjęło całe społeczeństwo waszego kraju. Z równym entuzjazmem, dzięki moim korespondencjom, przyjęły go szerokie masy na Zachodzie. Myślę jednak, że projekt, niestety, mało ma widoków realizacji... -— Dlaczego pan tak myśli? — z żywym zainteresowaniem zapytał Bieriozin. Goberti chwilę milczał, patrząc badawczo w twarz swego rozmówcy. — Widzi pan — powiedział wreszcie — sprawę, jak pan wie o tym, rozstrzygnie rząd radziecki. Rząd zaś będzie musiał wziąć pod uwagę nie tylko entuzjazm mas, nie tylko gospodarcze, techniczne i produkcyjne możliwości kraju, ale również i pewne inne czynniki, których szeroki ogół nie jest w stanie przewidzieć... — Cóż to za czynniki? — niecierpliwie przerwał Bieriozin. — Zewnętrzne — krótko odpowiedział Goberti. — Interesy pewnych kół zagranicznych. Projekt dotyka najbardziej żywotnych interesów międzynarodowego Towarzystwa Akcyjnego Kanału Sueskiego — ciągnął po chwilowej przerwie — stąd towarzystwo to jest tak zainteresowane losami projektu Ławrowa. Bo przecież, jeżeli projekt będzie zrealizowany i Północna Droga Morska stanie otworem dla bezpiecznej nawigacji w ciągu całego roku, to kanał Sueski stanie wobec katastrofy! Przypuszczam więc, że zainteresowani użyją wszelkich środków oddziaływania na rząd radziecki, by uchylić niebezpieczeństwo, grożące dywidendom akcjonariuszy kanału Sueskiego. — Tak... Ma pan chyba rację — odpowiedział zamyślony Bieriozin. — Widzi pan — roześmiał się Goberti nie spuszczając badawczego spojrzenia z twarzy Bieriozina — widzi pan, na jakich niewidzialnych nitkach wisi sława i powodzenie życiowe pańskiego przyjaciela. Bieriozin ostro spojrzał spode łba na Gobertiego i nic nie odpowiedział. 94 — Ale nie o to chodzi —- dobrodusznie ciągnął dalej Goberti. — Chodzi o to, że jeśli pan walczy z projektem Ławrowa z pobudek oczywiście patriotycznych, to pańskie stanowisko W niektórych kołach zagranicznych wzbudza sympatię. Oto dlaczego pański artykuł wywołał tam zainteresowanie. Przy sposobności, kiedy pan da odpowiedź na zarzuty Ławrowa? — Prawdopodobnie w ciągu dziesięciu dni — wolno, ponurym głosem odpowiedział Bieriozin nie podnosząc głowy. — Chce pan, prześlę pański nowy artykuł do swojej gazety? —• zapytał Goberti. — To będzie dowodem bezstronności redakcji, jeżeli po moich entuzjastycznych korespondencjach ukaże się pański krytyczny artykuł. Jestem przekonany, że artykuł wpłynie ogromnie na wszechświatową opinię. Bieriozin nie od razu dał odpowiedź. — Jeśli do pańskiej gazety... — niezdecydowanie wreszcie powiedział. — No cóż... pomyślę nad tym. Gazeta jest przyjaźnie nastawiona. -— To by się dobrze składało! Ja, również za dziesięć dni, wysyłam swoją korespondencję o powołaniu państwowej komisji do zbadania projektu Ławrowa. Pan, zdaje się, również wchodzi do tej komisji jako jeden z najpoważniejszych jego oponentów. — Tak jest. Wracając do artykułu, to mogę go dać tylko pod warunkiem, że pójdzie bez podpisu. — Pan wybaczy — zmieszał się Goberti — ale pański podpis powinien figurować pod artykułem... W przeciwnym razie redakcja nie uwierzy, że jest on pańskiego pióra. — Dobrze! Oryginał podpiszę, ale w druku artykuł pojawi się anonimowo. — To pańskie prawo. Więc załatwione? — wesoło zakończył Goberti i wstał. Wyszedłszy na ulicę, nowi przyjaciele znaleźli się pod cienistymi koronami klonów i platanów. Bieriozin niósł bukiet świeżych kwiatów, Goberti — swoje torebki i pudełka. Mnóstwo cichych elektromobilów różnego kształtu i barwy, jedno i dwuosobowych elektrocyklów mknęło w obu kierunkach ulicy. Wiosennie, odświętnie ubrani ludzie zapełniali trotuary, wysoko w powie- 95 trzu unosiły się gromady aeromobilów, helikopterów i ornitopterów, to wznosząc się, to opadając na dachy pobliskich kamienic. Goberti i Bieriozin, pogrążeni każdy we własnych myślach, zamieniając od czasu do czasu parę słów, szli ku placowi. Naprzeciw nich, po stromej pochyłości, sunął do góry eskalator wypełniony ludźmi. Plac był olbrzymi, okrągły, obramowany wysokimi budowlami. Po środku, na zielonej wyspie trawnika, w pierścieniu wodotrysku, wznosił się pomnik z brązu, przedstawiający znakomitego rosyjskiego uczonego, Łomonosowa. Skręciwszy z ulicy na plac Łomonosowa, Goberti i Bieriozin weszli pod sklepienie podjazdu pierwszego domu. Tu łagodnie oświetlonymi schodami — eskalatorem spuścili się do wielkiej, zalanej światłem, podziemnej hali. W jej środkowej części, między dwoma rzędami kolumn, stały elektromobile, połyskujące matowymi polaryzowanymi i szkłami latarni i kabin. Po bokach ciągnęły się rzędy jedno- i dwuosobowych elektrocyklów, z otwartymi siedzeniami w kształcie foteli. Między maszynami przeciskali się ludzie i, wybrawszy odpowiednią, odjeżdżali. Goberti i Bieriozin zatrzymali się przed czteroosobowym elektromobilem z przeźroczystą górną częścią karoserii. Bieriozin siadł przy kierownicy. Maszyna powoli, z cichym graniem motoru ruszyła podziemnym tunelem. Przed nimi ukazała się szeroka plama światła — wyjazd na ulicę. — Pan dokąd, panie Goberti? — zapytał Bieriozin, ostrożnie wyprowadzając samochód na szklaną jezdnię. — Niedaleko, do Klaźmy. Chcę odwiedzić przyjaciela, a przy sposobności posiedzieć z wędką, odpocząć nad wodą. A pan? — Znacznie bliżej, nad Moskwę — rzekę, wybrzeże Frunzego. — Z bukietem? — uprzejmie uśmiechnął się Goberti. — Jak pan widzi... — Ach, młodzież! — żałośnie westchnął Goberti. — Całe życie przed wami — jak bukiet. — Nie zawsze, niestety — ponuro przemówił Bieriozin. — W bukietach zdarzają się nieraz kwiaty z kolcami. 1 Szkło, w którym promienie światła przełamują się i odbijają pod określonym kątem. 96 -— Róże, na przykład?! — zauważył Goberti rzuciwszy na swego towarzysza skośne spojrzenie przymrużonych oczu. — Najczęściej... Nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że najpierw pojedziemy na wybrzeże, ja tam wysiądę, a pan pojedzie dalej? — Proszę bardzo, nie spieszę się... Czy nie za duszno w kabinie? — To prawda, słońce przygrzewa. Niech pan wpuści, z łaski swojej, trochę świeżego powietrza. Rączka regulatora znajduje się koło pana. Maszyna cicho sunęła. Mijali szerokie ulice wysadzane rzędami cienistych drzew, trotuary z barwnym tłumem ludzi. Migały oświetlone tunele na skrzyżowaniach. Przelatywali koło zielonych kęp ogrodów i skwerów, przecinali place z puszystymi jak dywan trawnikami, na które fontanny rzucały brylantowy pył. Goberti i Bieriozin milczeli. Po dziesięciu minutach, w półkręgu podjazdu z kolumnami, na granitowym wybrzeżu rzeki Moskwy, Bieriozin pożegnał swego towarzysza. Ze źle ukrywanym podnieceniem, jakby przed decydującą bitwą, posuwał się eskalatorem w górę do mieszkania Iriny... Rozdział 13 POSIEW (ciąg dalszy) W gruncie rzeczy nic osobliwego nie zaszło. Bieriozin przeczuwał ten wynik. Zapewne, maleńki płomyk nadziei tkwił w jego piersi, ale zgasł z chwilą, gdy rozpoczął rozmowę... Ostatnią rozmowę. Czy ostatnią? Znów, jak z górą dwa lata temu, Bieriozin siedzi na tej samej ławce obok fontanny na dziedzińcu domu, w którym mieszka Irina. Jak wówczas z ogródka dla dzieci dolatuje wesoły śmiech, głośne okrzyki, basowe szczekanie Plutona. Wtedy tliła jeszcze jakaś iskierka nadziei. A teraz? Teraz żadnej. No cóż, to było do przewidzenia. Niespodzianie dla samego siebie Bieriozin dość spokojnie przyjął wynik dzisiejszej rozmowy z Iriną. Doznał nawet uczucia pewnej ulgi jak po długim, męczą- Wygnanie wJadey — 7 97 eym oczekiwaniu, które się wreszcie skończy fov I Irina stała się dla Bie-riozina jakaś daleka, obojętna, obca. ' Przygarbiony siedział na ławce, z pustką wewnętrzną, pozbawiony myśli, tępo spoglądał na odciśnięte ślady w mokrym piasku ścieżki. I znów wyłoniła się przed nim postać Sergiusza. Imię przyjaciela prześladowało go wszędzie —- o Ławrowie mówiły dzienniki radiowe, ekrany telewizorów, o nim krzyczały na ulicach i placach plakaty, jego imię brzmiało w rozmowach przechodniów. Człowiek ten stanął mu na drodze popularności i sławy, zepchnął go w kąt. Złość i zawiść z nową siłą wybuchły w duszy Bieriozina. Gwałtownie oparł się o poręcz ławki i założył nogę za nogę. Projekt... Projekt... Gdyby nie projekt, ten smarkacz z powrotem wróciłby na uczniowską ławę, zatonął w bezimiennym tłumie... Nagle Bieriozin przypomniał sobie Gobertiego. Nacisk z zagranicy. To może spowodować odrzucenie projektu. Gdyby dać artykuł z nowymi dowodami, z nowymi zarzutami... Taki artykuł wzmocni opozycję obcych rządów, które popierają Towarzystwo Kanału Sueskiego, wpłynie na decyzję rządu radzieckiego... W komisji nie tylko on, Bieriozin jest przeciwnikiem projektu. Gracjanow, Radecki, Nurachmietow. Ale jakie przytoczyć dowody? Jakie dać nowe argumenty? A choćby to, że podejmując tych rozmiarów zadanie, nie wolno polegać na wątpliwych, nie odkrytych jeszcze radioaktywnych złożach pod dnem oceanu. Czy taki argument nie wystarcza? Tu przecież chodzi o gospodarczy pożytek całego kraju! Ile sił, jakich nakładów wymaga projekt... o wątpliwych skutkach! Jakie kolosalne bogactwa zaoszczędzimy, gdy zostanie poniechany! Głuche szczekanie rozległo się nagle i zupełnie blisko. Bieriozin drgnął. — Naprzód! Naprzód, Pluton! Zza krzaka na zakręcie alejki wyskoczył zaprzężony do lekkiego niskiego wózka ogromny pies nowofundlandzkiej rasy, z rozwartą paszczą i wywieszonym językiem. Na wózku siedział czerwony z emocji Dima. Pluton ostro skręcił, wózek podskoczył, wywrócił się i wyrzucił Dimę na piasek. Pluton, wesoło szczekając i nie oglądając się, pędził dalej. — Stój, Pluton, stój! — krzyczał zaplątawszy się w lejce Dima. Platon stanął, ze zdumieniem obejrzał sig i ze skruchą kiwnął ogonem. 98 Bieriozin skoczył Dimie na pomoc. : Chłopiec był powalany, zakurzony, kurtka rozdarta, twarz i ręce podrapane. Zagryzając wargi, starał się wyplątać z lejc i powstać. : — Potłukłeś się, Dima? — pytał Bieriozin rozplątując lejce i podnosząc chłopca. — Nie wolno tak szybko jeździć! — To nic, Mikołaju Antonowiczu — mruczał Dima otrzepując kurz. — Wcale mnie nie boli. Pluton skowyczał, usiłował przejść przez wózek i nareszcie dostawszy się do Dimy, polizał mu rękę. — No, chodźmy, usiądź na ławce — mówił Bieriozin. — Odpocznij, ogarnij się. Irina przestraszy się, gdy zobaczy cię w takim stanie. Troskliwie wytarł chusteczką zakurzoną twarz i ręce chłopca. Niecierpliwie skacząc na trzech nogach — czwarta zaplątała mu się w uprzęży — Pluton przywlókł do ławki wywrócony wózek. Usiadł przy podrapanych i zawalanych nogach chłopca i skruszonym, żałosnym wzrokiem patrzył na Dimę. — Mnie naprawdę nic nie boli, Mikołaju Antonowiczu — mówił Dima wyprzęgając Plutona. — Tylko proszę nic nie mówić Irinie. — Dlaczego, Dima? — Irina obiecała mi helikopter, jak skończę czternaście lat. I teraz, gdy tylko co przeskrobię lub nie dam sobie z czym rady, to ona zaraz: „Gdzie tobie, Dima, do helikoptera i w dodatku w Arktyce..." — Dlaczego w Arktyce? — zdziwił się Bieriozin. — A tak... — zająknął sig Dima. — Nie, doprawdy — nalegał z jakiegoś powodu Bieriozin — powiedz, co tu ma do tego Arktyka? Czy wujaszek Sergiusz obiecał cię zabrać? . . — Tak, obiecał... wujaszek Sergiusz i Ira ciągle tylko mówią o Arktyce, Golfsztromie, o lodach, białych niedźwiedziach... Strasznie ciekawe! Łapę, Pluton, podnieś łapę! Zaplątałeś się! Ja z Kostią Simakowym postanowiliśmy polecieć do Arktyki, pracować z wujaszkiem Sergiuszem, polować ną białe niedźwiedzie... Pluton, pójdź tu! — Nie, nie, nie tutaj! — zaniepokoił się Bieriozin, chowając nogi pod ławkę. — Proszg cię, trzymaj go z daleka ode mnie... 99 — Nie bójcie się, Mikołaju Antonowiczu — poważnie powiedział Dima przeprowadzając Plutona na drugą strong. — On nigdy nie gryzie. Pluton jest mądry i dobry. — Nie radzg ci zbytnio ufać Plutonowi. Pies i wilk należą do tego samego gatunku. — Też pomysł -— obraził sig Dima. ¦— Pluton zagryzłby każdego wilka! — Tak... Możliwe, możliwe... Gdy strzeli mu co do głowy, to i na człowieka się rzuci. A wujaszek Sergiusz często u was bywa? — Często. Wujaszek lubi Plutona i często się z nim bawi. — Tak... A cóż oni? Sprzeczają się o Golfsztrom? — Z Plutonem? — roześmiał się Dima. — Z Iriną! Z Iriną, oczywiście! — Z Irą! Sprzeczają sig. Właściwie nie sprzeczają się, rozmawiają, śmieją się. — Aha! A ty zawsze widzisz się z wujaszkiem Sergiuszem, kiedy on przychodzi do Iry? — Naturalnie! Pluton zawsze poczuje, że wujaszek Sergiusz przyszedł i zaraz leci do pokoju Iry, a ja za nim. — Oczywiście, oczywiście... A Ira nie wyprasza was z pokoju? Może mają jakieś sekrety? — sztucznie zaśmiał się Bieriozin. — Po co? Przecież my im nie przeszkadzamy. Kiedy oni sig śmieją, to i my się z Plutonem śmiejemy. Nie widzieliście, Mikołaju Antonowiczu, jak Pluton się śmieje? Strasznie zabawne. Pokazałbym wam, Mikołaju Antonowiczu, ale w tej chwili Pluton jest smutny, wstydzi się, że wywrócił wózek. No, pójdę do domu. — Dima zerwał się z ławki. — Majtki porwane, muszę włożyć inne. Bieriozin oderwał się od swoich myśli, uważnie spojrzał na Dimę, potem niezdecydowanie powiedział: — Poczekaj, Dima. Więc postanowiłeś polecieć do Arktyki? — Tak, za dwa lata... Jak skończę czternaście lat i dostanę helikopter. — Chłopcy będą ci zazdrościć! Zostaniesz prawdziwym bohaterem. Będziesz opowiadał swoje przygody, a wszyscy słuchać bgdą z otwartymi ustami. 100 W —• Naturalnie! —¦ Dimie zabłysnęły oczy. — A tymczasem namawiam chłopców w szkole, żeby założyć kółko polarne. Będziemy poznawać Arktykę, jej przyrodę... — Widziałeś wypchane białe niedźwiedzie, foki, morsy? Przyjdź kiedy do mnie. Mieszkam obok naszego instytutu, tam jest bogate muzeum arktyczne. Pokażę ci. Tam są i sanie polarne i odzież, narty, broń — wszystko! Mam'cudowną kolekcję broni ze wszystkich stron świata: i afrykańskie łuki ze strzałami, i bojowe maczugi z wysp oceanu Spokojnego, i dzidy, i fajki malajskie... — To, nadzwyczajne! A ma pan bumerang? — I bumerang mam. Przyjdź. Pokażę ci, jak się strzela z łuku, jak się rzuca bumerangiem. Dobrze? — Na pewno przyjdę! — Pamiętaj! Będę czekać. W przyszły poniedziałek, wieczorem... A mój adres znasz? — Znam, znam! Zeszłego roku z Irą byliśmy u was, Mikołaju Antonowiczu, ale nie zastaliśmy was... Pamiętam... Elektrocyklem pięć minut. — No, doskonale! Żegnaj, przyszły bohaterze, muszę już iść. Bądź zdrów! A Irinie, wujaszkowi Sergiuszowi, w ogóle nikomu nie mów. Niech nikt nie wie, że już szykujesz się do wyprawy. Dobrze? — Nie, nikomu nie powiem! I wy nie opowiadajcie, Mikołaju Antonowiczu ! — Bądź spokojny! Bieriozin przyjaźnie skinął głową Dimie i szybko sig oddalił. Rozdział 14 PLANY Kolekcja Bieriozina była rzeczywiście niezwykła. Zajmowała dwa wielkie, jasne pokoje jego mieszkania. Na ścianie rozmieszczone były wachlarzowato najróżnorodniejsze dzidy: od prostych, opalonych z obu końców kijów mieszkańców Ziemi Ognistej, do cienkich, ostrych oszczepów kafrów i długich, ozdobionych 101 rysunkami i piórami dakomejskich dzid z ostrymi, żelaznymi grotami. Obok łuków wisiały kołczany, pełne strzał. Napisy troskliwie uprzedzały, że niektóre strzały są zatrute. Były tu i bojowe maczugi -— ze zwykłej, sękatej dębiny, albo nabijane zębami rekina, kłami dzików, tygrysów, jaguarów, lub żelaznymi gwoździami. Wisiały wszelkiego rodzaju tarcze: drewniane, plecione, obciągnięte grubą skórą nosorożca czy bawołu, obwiedzione długimi sznurami przędzy wełnianej, z wymalowanymi znakami magicznymi. Na specjalnych stołach leżały hełmy wojenne z przerażającymi wroga ozdobami w postaci czaszki bawołu lub bizona, straszliwej paszczy krokodyla, głowy tygrysa, goryla, leoparda lub hieny. Na ukośnych półkach oszklonych gablot i szaf spoczywały bojowe, kamienne siekierki, tomahawki, topory, polinezyjskie widełkowe proce, i rzemienne lassa południowo-amerykańskich plemion. Był również komplet bumerangów z Australii i bardzo rzadki egzemplarz bumeranga znalezionego w wykopaliskach starożytnych ruin meksykańskich, wreszcie parę rzadko spotykanych dmuchawek z wysp archipelagu Malajskiego. Dalej szły noże i kindżały — kamienne, rogowe, żelazne, brązowe. W drugim pokoju znajdował się zbiór broni europejskiej: starogre-ckie i rzymskie hełmy, tarcze, łuki ze strzałami, miecze, kopie, średniowieczne kusze, rycerskie zbroje, ciężkie miecze i pałasze, arkebuzy, muszkiety, grube jednostrzałowe pistolety. Z kolei szły bardziej współczesne stalowe szable, marynarskie puginały, bagnety, strzelby myśliwskie, wie-lostrzałowe wojskowe karabiny z magazynkami i nabojami, rewolwery, zwykłe bębenkowe i automatyczne, wreszcie cała kolekcja broni najnowszej, opartej na niezwykłych zasadach budowy i nie zawsze zrozumiałym zastosowaniu. Bieriozin, będąc jeszcze studentem, począł gromadzić swe zbiory. Była to jego wielka namiętność. Zazwyczaj tacy namiętni kolekcjonerzy lubią pochwalić się swymi skarbami, zgromadzonymi nieraz kosztem wielkich wysiłków i poświęceń. Bieriozin unikał tego rodzaju demonstracji. Ale dla Dimy otworzył wszystkie szafy i gabloty; nikomu nie pokazywał swych skarbów z taką przyjemnością i zapałem. 102 Wszystkie te cuda zupełnie oszołomiły małego Dimę. Podczas paru pierwszych wizyt z namiętną ciekawością przyglądał się przedmiotom z dalekich, osnutych czarowną mgłą krajów, nieśmiało dotykał strasznej głowy tygrysa, kosmatych frędzli na tarczach, lub starogreckiej włóczni i z zachwytem słuchał objaśnień Bieriozina. — Nawet w muzeach nie ma takich pięknych kolekcji, prawda? — pytał Dima. __ Nie wiem... ¦— odpowiadał Bieriozin. — Może w muzeum Czerwonej Armii... Tam, chyba, jest więcej. W każdym razie — nie mógł powstrzymać chęci pochwalenia się — nie łatwo znajdziesz podobną. Bieriozin miłośnie, z płonącymi oczami, z dumnym uśmiechem patrzył na stoły, stoiska, witryny. Dima ze zdziwieniem spojrzał na niego; i on zbierał kolekcję — co prawda tylko stalówek i piór do pisania — ale postanowił, kiedy będzie już bogata i interesująca, ofiarować ją Muzeum Kultury Materialnej. Umówił się nawet z dyrektorem muzeum i już od paru miesięcy jest członkiem „Stowarzyszenia czynnej pomocy" przy tym muzeum. Z czasem jego kolekcja znajdzie się tam w oddzielnych witrynach z napisami na tabliczkach: „Historia piór do pisania. Dział zebrany, dopełniany i prowadzony przez W. W. Denisowa". Kostia Miakiszew już od roku prowadzi swój dział scyzoryków i różnych przyrządów do temperowania w tymże muzeum, a o dziale Wasi Gorbunowa i Miszy Borodkina „Historia igły do szycia" był nawet cały artykuł w czasopiśmie „Kultura". Po tym artykule Wasia i Misza zaczęli otrzymywać listy i zapytania od dzieci, a nawet i od dorosłych. Jedni autorzy listów chcieli wziąć udział w dopełnianiu działu, inni prosili o pomoc w organizowaniu podobnych oddziałów w muzeach miejscowych, jeszcze inni proponowali wymianę dubletów. W ogóle Wasia i Misza stali się znakomitościami na cały Związek. I Dima był pewien, że w ciągu dwóch lat on również tak postawi i uzupełni swój dział, iż stanie się sławny na cały Związek Radziecki. Toteż Dima patrzył ze zdumieniem na Bieriozina: zebrać taką wspaniałą kolekcję i trzymać ją u siebie w domu! Przecież każde, nawet naj- 103 większe muzeum przyjęłoby ją z radością! Taka kolekcja ściągałaby co-dzień tysiące zwiedzających!... To dziwak! —• Dlaczego, Mikołaju Antonowiczu, nie umieścicie takiej cudownej kolekcji w muzeum? — zapytał w końcu Dima. —- Widzisz... — zaczął Bieriozin wyciągając ze stoiska jakiś dziwaczny pistolet i podając go Dimie — kolekcja jest jeszcze niekompletna. Widziałeś kiedy pistolet błyskowy? —¦ Błyskowy? Dima od razu zapomniał o swym nierozsądnym pytaniu. Pistolet miał szeroką, płaską kolbę, jak u dawnych mauzerów, i dwie krótkie lufy, jedna nad drugą. Górna lufa kończyła się wylotem w kształcie rozchylonego kielicha i miała błyszczącą jak lustro wewnętrzną powierzchnię. — To kieliszkowate zakończenie — objaśniał Bieriozin — gra rolę reflektora, a maleńki otwór w jego środku —- to otwór lufy, do której jest ono przytwierdzone. To lufa błyskowa. Przez nią, z zapalnika, który znajduje się tutaj, wewnątrz kolby, idą do reflektora maleńkie naboje, ładunki błyskowe, wypełnione specjalnym proszkiem. Jest to mieszanina magnezji z innymi substancjami. Za naciśnięciem tego oto guzika, z maleńkiego akumulatora, ukrytego w kolbie, przeskakuje iskra elektryczna do pierwszego naboju, znajdującego się przy reflektorze. Zapala proszek, który wybucha tak silnym i ostrym światłem, że żadne oko — ludzkie, zwierzęce czy rybie — nie może go znieść i natychmiast ślepnie. Małe stworzonka błysk tego światła może nawet zabić na miejscu, dla większych i niebezpiecznych przeznaczona jest lufa dolna. Z niej, równocześnie z wybuchem światła, wylatuje kula. Celować należy prosto w oczy zwierzęcia, przez tę szczelinę celowniczą, w górnej części reflektora. — Aha! Rozumiem... — Dima pomyślał chwilę, potem niepewnie zapytał. —- A jeżeli koło niedźwiedzia będzie Pluton... Czy on też oślepnie? — Koło jakiego niedźwiedzia? — zapytał Bieriozin i roześmiał się: — Ach, ty myślisz o Arktyce? Nie zrozumiałem! Tak, z Plutonem może być źle. Zresztą, jeżeli Pluton będzie koło niedźwiedzia, to on, oczywiście, nie będzie patrzył na ciebie, tylko na niedźwiedzia.,. Ale, w związku z Arktyką! Wujaszek Sergiusz był u was? 104 — Był — z roztargnieniem odpowiedział Dima celując z pistoletu w tarczę na drzwiach. — O czym rozmawiał z Irą.? — Znów o sztolniach... o Golfsztromie... — Dima nacisnął guzik w kolbie i zapytał — A można postrzelać z pistoletu, tak na niby? — Można. Ale innym razem. A o czym jeszcze rozmawiali? -— Wujaszka Sergiusza wzywał sam minister. Minister powiedział wujaszkowi, że coś o nim pisali w zagranicznych gazetach. Wujaszek Sergiusz i Ira śmieli się... A do czego służy ta sprężynka? — Ta? Jeśli się chce wypuścić dziesięć kul od razu... A nie wiesz, z czego się śmieli? — Z tego, że antyradziecka gazetka... Mikołaju Antonowiczu, co to takiego? Przeszłym razem tego tutaj nie widziałem. Dima pobiegł do sąsiedniego pokoju, do gabinetu. Bieriozin gniewnie zmarszczył brwi i poszedł za Dimą. Dima stał koło dziwnego wozu, podobnego do maleńkiego elektro-mobilu, którego przeźroczysta karoseria znajdowała się między szerokimi łańcuchami gąsienic, składających się z zazębionych ze sobą płytek. Wewnątrz było widać dwumiejscowe siedzenie, przed siedzeniem znajdował się pulpit, z rygielkami, guzikami i tarczami różnych miniaturowych aparatów, z boku przy siedzeniu — drzwiczki z klamkami. — Co to jest, Mikołaju Antonowiczu? Jeszcze nie widziałem takiej maszyny. — To jest „wszędowóz" polarny. Przysłano mi model celem udoskonalenia maszyny i lepszego przystosowania jej do rzek syberyjskich. ¦— Wszędowóz? —- zdumiał się Dima. —- To jakby traktor? ¦— Jak będziesz w Arktyce wśród lodów i pojedziesz takimi traktorami, to zrozumiesz dopiero ich pożytek. Bieriozin najwyraźniej był daleko myślą i od traktorów, i od wszę-dowozów polarnych, ale zmuszał się, by odpowiadać chłopcu. — W Arktyce, mój kochany, lód na morzu przeważnie jest nierówny, spiętrzony w pagórki, zwały, lub rozdarty głębokimi szczelinami, gładkich miejsc nie znajdziesz. Tymi gąsienicami wóz polarny zaczepia o nierówności lodu, wdrapuje się na zwały, spełza z nich i znowu się wdrapuje. Wewnątrz, pod siedzeniem, znajdują się baterie. Prąd elek- 105 tryczny idzie z nich do dwóch skrzynek, umieszczonych z obu stron pulpitu. W tych skrzynkach mieszczą się małe, ale bardzo silne motory elektryczne. One to wprawiają w ruch gąsienice i osadzoną na nich kabinę. W kabinie jest ciepło i przytulnie. Niedługo sam się przekonasz... A o czym jeszcze mówił Sergiusz z Irą? — Wujaszek Sergiusz? — Chłopiec w wyobraźni już mknął polarnym wozem przez tajemnicze lodowe przestrzenie. Z trudem oderwał się od tych obrazów i spojrzał na Bieriozina nie widzącymi oczami. — Wujaszek Sergiusz... — powtórzył. — Nie pamiętam... Ach, tak. Wkrótce ma wyjechać z Irą. Do jakiejś fabryki. Kazał im minister. A to, co to jest, Mikołaju Antonowiczu? 0, tutaj, między gąsienicami? Coś, jakby płozy hydroplanu? Bieriozin zamyślony, ze złością potarł dłonią ogoloną głowę. — To? — nie patrząc, prawie machinalnie odpowiedział. -— To są balony z powietrzem, które utrzymują wszgdowóz na wodzie. Wszędo-wóz polarny jest amfibią *. Widzisz z tyłu śrubę? Ale... Wybacz, Dima... Rozbolała mnie głowa... Bądź przez chwilę cicho. Blady, rozstrojony Bieriozin przeszedł się po pokoju. To już do tego doszło! Minister daje im wspólne polecenia... Zabrzęczał cicho dzwonek. Na ekranie telewizora, stojącego w rogu na postumencie, zjawiła się głowa i ramiona Gobertiego. Wachlował się i ocierał chusteczką czerwoną twarz. Bieriozin zakręcił się. — Dima, proszę cię, idź do zbrojowni. Zajmij się tam czym chcesz! Tylko uważaj, żebyś czego nie zepsuł. Mam gościa, w ważnej sprawie, muszę z nim pomówić. Jak skończę, przyjdę do ciebie... No, idź, prędko! Gdy Dima wyszedł, Bieriozin wpuścił gościa do gabinetu. Usiadłszy w fotelu i wymieniwszy z gospodarzem zwykłe frazesy o pogodzie, o zdrowiu, Goberti ze stropioną miną wyciągnął z kieszeni złożoną gazetę. — Kochany Mikołaju Antonowiczu... Zaszło małe nieporozumienie z pańskim artykułem... Bardzo mi przykro... Moja redakcja uważała za niemożliwe umieścić go w swoim piśmie. Mam list z redakcji, w którym 1 Amfibia — dosłownie znaczy: zwierzę zienmo-wodne; tutaj cliodzi o wóz mechaniczny, przystosowany do poruszania się na lądzie i w wodzie. 106 mi piszą, że byłoby to rażącą niekonsekwencją i stałoby w sprzeczności ze stanowiskiem pisma i z moimi poprzednimi korespondencjami. Zastępca redaktora z własnej inicjatywy przesłał artykuł przedstawicielowi tej gazety, która przedrukowała dawniejszy pański artykuł, skierowany przeciw projektowi Ławrowa. Bieriozin skoczył, jakby go kto ukłuł. — „Przegląd"?! ¦— krzyknął. — Przecież to arcyreakcyjne, antyradzieckie pismo?! — Tak, „Przegląd"... Ale, naprawdę, nie ma w tym nic strasznego — powiedział Goberti. — Po pierwszym artykule zupełnie logiczne jest wydrukowanie drugiego, w tym samym duchu. Oto czek, pańskie honorarium. Jak pan widzi, sumka niezła, Mikołaju Antonowiczu. -— Ale mój artykuł, mój podpis! — krzyczał szczerze zrozpaczony Bieriozin biegając po pokoju. — Przecież mnie to zupełnie kompromituje... Czy pan tego nie rozumie! — Na miłość boską, niechże się pan uspokoi. Powtarzam, nic strasznego się nie stało. Oto pański artykuł... niech pan patrzy — Goberti otworzył gazetę — wydrukowany bez podpisu. Komu przyjdzie do głowy, że autorem jest właśnie pan? — Co mi pan opowiada! Czy można polegać na tej redakcji, złożonej z łobuzów, szubrawców i krętaczy. Gdy będą potrzebowali, bez żadnych ceregieli ujawnią anonim i wykorzystają mój podpis. — Zapewne, nie są to ludzie o zbyt czystych rękach — zgodził się Goberti, ale pozytywnie patrzące koła na Zachodzie liczą się z tą gazetą. Tego, czego pan się obawia, nie ośmielą się nigdy zrobić, choćby ze względu na naszego zastępcę redaktora, który jest człowiekiem bogatym i bardzo wpływowym. Przygnębiony Bieriozin chodził po pokoju. Oto z czego śmieli się Sergiusz z Irą! Tak... w tej gazecie wszystkie argumenty, nawet arcy-naukowe, wyglądają zupełnie inaczej. -— Jak idzie praca w komisji? — po krótkim milczeniu zapytał Goberti. — Z pewnością jest w pełni. — Tak, były dwa posiedzenia... — odpowiedział zamyślony Bieriozin, ciężko opadając na fotel. — Członkowie komisji otrzymali już techniczne rysunki i inne materiały do rozpatrzenia. 107 — Już! — w oczkach Gobertiego błysnęła iskra żywego zainteresowania. — Czy i techniczne rysunki sztolni również? — Oczywiście — obojętnie odpowiedział Bieriozin. — Już pan je przejrzał? — Przejrzałem. Czytam obecnie notatkę o ekonomicznych perspektywach Północnej Drogi Morskiej. — No i cóż, ciekawe? Przekonywające? — Jakby się tu wyrazić? Realne i logiczne rachuby, oparte na fantastycznym założeniu. To się często zdarza w tego rodzaju literaturze i to właśnie, powiedziałbym, hypnotyzuje czytelnika. -—- W każdym razie pewnie bardzo ciekawe... Nie uważałby pan za możliwe zrobić mi małą przysługę, kochany Mikołaju Antonowiczu? — przyjaźnie uśmiechnięty mówił Goberti. — Tak, czy owak jesteśmy teraz kolegami po piórze... 1 może mnie pan zrozumie! Niech pan mi użyczy na jeden dzionek te wykresy sztolni i tę notatkę. Po prostu chciałbym zapoznać się. Co? Żyłka dziennikarska mnie ponosi, rozumie pan... No, proszę... -—¦ Ależ, panie Goberti! Jak pan może! Takich materiałów w żadnym wypadku nie wolno ogłaszać! — Wcale nie myślę ich ogłaszać bez pańskiego pozwolenia! Może pan być spokojny. Będę milczał jak ryba! Tajemnica za tajemnicę, co? — dobrodusznie śmiał się Goberti. — Przecież pan nie obawia się, że ja rozgłoszę o pańskiej współpracy — co prawda, mimowolnej —¦ w „Przeglądzie"! Czy nie tak? Bieriozin aż się zatrząsł. — Nie, nie! Na wszystkie świętości, niech pan o mnie źle nie myśli! — z przerażeniem krzyknął Goberti. — Zrozumcie mnie, Mikołaju Antonowiczu. Niech pan postawi się na chwilę w moje położenie! Jestem publicystą, dziennikarzem, niech mnie diabli porwą! Przecież teraz nie zasnę, stracę spokój, apetyt, zdrowie, wiedząc, że oto tu, „tak bliski i tak możliwy", jak mówi wasz Puszkin, leży skarb! I ja go nie znam! Jest niedostępny! A przy tym przecież pan tu niczym nie ryzykuje. Przysięgam na zdrowie moich sędziwych rodziców, że bez pańskiego pozwolenia nie ogłoszę ani jednego słowa, ani jednego przecinka z tych materiałów! Ale chcę być pierwszym wśród moich kolegów, któ- 103 rzy, z chwilą zezwolenia, wyślą radio-depeszę do swojej gazety. Czy nikt nie może zrozumieć przeklętej duszy starego dziennikarza! — rozdzierającym głosem jęczał Goberti. Czy Bieriozin zrozumiał całą głębię duszy starego dziennikarza i zlitował się, czy też skłoniły go inne powody, dość, że po chwili notatka Ławrowa spoczywała już w kieszeni Gobertiego. A Bieriozin, rozwijając zwój niebiesko-czerwonych arkuszy z wykresami, podawał niektóre z nich swemu gościowi. -— Gdzie tu pan ma skrzynkę pocztową — zapytał Goberti zaklejając kopertę z wykresami i kładąc w specjalne wycięcie swój bilet wizytowy z adresem. -— Nie mam ochoty nosić ze sobą, jeszcze zgubię. Tak będzie pewniej. — A nie otworzy kto koperty u pana w domu? — niespokojnie zapytał Bieriozin. — Prócz żony w mieszkaniu nie ma nikogo. Dziękuję, Mikołaju Antonowiczu, serdecznie dziękuję za tak wyjątkowe zaufanie! — rozpływał się Goberti wsuwając kopertę w szczelinę skrzynki pocztowej. Wrócił na fotel, wyraźnie czymś zatroskany. ¦— Pan już wypowiedział się na komisji? — zapytał po chwili milczenia. — Tak, dotychczas raz jeden. — Oczywiście, przeciw. — Rozumie się! Moje stanowisko jest znane. — Taak... I wielu członków komisji zajmuje takie krytyczne stanowisko? — Niezbyt wielu... Pięciu, sześciu na dwudziestu trzech. — Tak, to mało. Porażka pewna. — Goberti zamyślił się. — Projekt zapewne w komisji przejdzie... Jak pan sądzi? — Myślę, że przejdzie. — A co dalej? Bieriozin gniewnie wzruszył ramionami: — Dalej? Rząd zatwierdzi projekt... jeżeli... jeżeli nie zaistnieją te nowe okoliczności... zewnętrzne, o których pan kiedyś wspomniał. 109 :¦(— Tak... Oczywiście. Ze swej strony najchętniej powitałbym taką właśnie decyzję rządu. — Goberti znowu zamyślił się. — Ale pan, co pan zamierza dalej, jeżeli rząd zatwierdzi projekt? ;-*- Będę dalej walczył... uzasadniał, przekonywał... — Bieriozin wstał z fotela i znowu niespokojnie począł chodzić po pokoju. — Nawet gdy roboty ruszą, zawsze je można wstrzymać. Znów zapanowało długie milczenie. — Zechce pan posłuchać przyjacielskiej rady, Mikołaju Antonowi-czu? — zapytał wreszcie Goberti. — Żywię dla pana tyle sympatii i... wdzięczności, więc mam nadzieję, że pan pozwoli... — Proszę, proszę bardzo! -— Niech pan tego nie robi. '•— Czego mam nie robić? — Bieriozin, zdziwiony, zatrzymał się na środku pokoju. — Jeśli komisja przyjmie projekt, radzę panu, kochany Mikołaju Antonowiczu, w pańskim interesie zaprzestać bezpłodnej dalszej walki i głośno oświadczyć to na ostatnim posiedzeniu komisji... — Nie rozumiem... Po co to? — dziwił się w dalszym ciągu Bieriozin. ,.¦'.. — ...I złożywszy publicznie to oświadczenie — ciągnął dalej pewnym głosem Goberti —- dodać zaraz, że jest pan gotów na jakimkolwiek stanowisku, w jakimkolwiek dziale pracy poświęcić wszystkie swe siły i całą swą wiedzę jak najpomyślniejszej realizacji projektu, przyjętego przez rząd. Nie wierząc swym uszom, Bieriozin nieruchomo stał na miejscu, utkwiwszy oczy w spokojnej, pełnej przyjacielskiego wylania twarzy Go-bertiego... ...Dima już tracił nadzieję, czy doczeka się Bieriozina. Z początku przeszkadzały chłopcu w oglądaniu kolekcji dochodzące z gabinetu głosy, szczególnie, jakiś obcy głos, płynny, aksamitny. Ale czekanie przeciągało się i Dima, nieco urażony, zabierał się już do wyjścia, gdy nagle Bieriozin wszedł do zbrojowni —- blady, zdenerwowany. Rozmowa już nie kleiła się. Bieriozin skarżył się na ból głowy, więc Dima wkrótce pożegnał go, umówiwszy sig, że przyjdzie za tydzień-: 110 R o z d z i a ł 15 PIERWSZE KROKI Mała sala konferencyjna Państwowej Komisji Planowania drżała od oklasków. Projekt Ławrowa, o przebudowie Wielkiej Północnej Drogi Morskiej i obszarów objętych stanem wiecznej marzłoci na terytorium Związku Radzieckiego, został przyjęty przez komisję. Autor projektu skromnie siedział przy ogromnym stole prezydialnym. Gorąco winszowano mu, ściskano dłonie, a sędziwy Karelin trzykrotnie go ucałował. Dzwonek, którym przewodniczący usiłował przywrócić spokój, długo nie mógł przedrzeć się przez ten huragan gratulacji. W końcu nastąpił względny spokój, podnieceni członkowie komisji z powrotem zaczęli zajmować swe miejsca i przewodniczący mógł przemówić. — Członkowie państwowej komisji przygotowawczej: towarzysz Mikołaj Antonowicz Bieriozin i profesor Iwan Afanasjewicz Gracjanow proszą o głos w sprawach osobistych. Udzielam głosu towarzyszowi Bie-riozinowi. Proszę o spokój! Bieriozin, blady, z głęboko wpadniętymi oczami, wszedł na trybunę. Ostatnie dwa miesiące przeszły mu w gorączkowej pracy. Prawie cały swój czas poświęcał walce z projektem Ławrowa: pisał artykuły, występował na zebraniach^ przemawiał przez radio. Dzisiaj, przed samym głosowaniem, wypowiedział swą ostatnią mowę. Według ogólnej opinii była to jedna z lepszych wypowiedzi, co do siły wyrazu, erudycji i szerokości ujęcia zagadnienia. Ale, jak mówiono, jego wystąpieniu brakło przenikliwości, umiejętności przewidywania i wreszcie słusznej oceny sił i możliwości wielkiego narodu. I oto teraz Bieriozin stał na trybunie, wyraźnie zdenerwowany, jakby miał się ważyć na jakiś śmiały i nie do odwołania krok. Na sali zapanowało pełne napiętego oczekiwania milczenie. — Uważałem i uważam — przemówił w końcu Bieriozin nieco zachrypniętym głosem —- że projekt Ławrowa jest niedostatecznie pod względem naukowym uzasadniony, że pociągnie olbrzymi i równo- 111 cześnie bezcelowy wkład sił i środków całego narodu, pochłonie mnóstwo ofiar w pracy dokonywanej w tak niezwykłych, a dotąd niezupełnie zbadanych warunkach. Uważałem i uważam, że tak olbrzymie zużycie zasobów kraju w razie niepowodzenia projektu na długo zahamuje dalszy rozwój naszej nauki i techniki. Dlatego z takim uporem zwalczałem projekt. Został on jednak przyjęty przez komisję. W ten sposób projekt Ławr owa, otrzymując sankcję wyższego organu państwowego, zmienia się w przedsięwzięcie o znaczeniu ogólno-państwowym. Od tej chwili realizacja projektu Ławrowa staje się punktem honoru całego kraju, punktem honoru każdego obywatela naszego Związku. — Głos Bieriozina nabrał siły i stał się niemal natchniony. — Ja, syn naszej Wielkiej Ojczyzny nie czuję się w prawie do izolowania się, do ustosunkowania się wrogo lub choćby nawet neutralnie wobec przedsięwzięcia, które wkrótce z całym entuzjazmem podejmie mój kraj. DLatego uważam za swój obowiązek oznajmić tu publicznie, że od tej chwili odrzucam wszystkie swoje zastrzeżenia przeciwko projektowi i że gotów jestem oddać wszystkie swe słabe siły, całą swą wiedzę i doświadczenie towarzyszowi Ławrowowi, memu staremu przyjacielowi. Gotów jestem spełniać wszelką pracę zmierzającą do realizacji dzieła, na każdym stanowisku, jakie uzna się za stosowne mi powierzyć. Pragnę, aby moja Wielka Ojczyzna wyszła zwycięsko z tego na historyczną miarę zakrojonego przedsięwzięcia, nawet, jeśli tego potrzeba, za cenę mojej przegranej... Huczne oklaski zagłuszyły ostatnie słowa Bieriozina. Rozległy się głosy: „Brawo!", „Brawo Bieriozin!", „Niech żyje radziecki patriotyzm!". Oczy Ławrowa promieniowały. Zerwał się z miejsca i rzucił się w kierunku Bieriozina. —¦ Mikołaju! Mój drogi! Jakże się cieszę! I na wysokiej trybunie, w oczach całej sali, padli sobie w ramiona. Znów zapanowała cisza. — Towarzysz Gracjanow ma głos, w sprawie osobistej — obwieścił przewodniczący. — Nie umawiałem się z towarzyszem Bieriozinem — zaczął profesor — ale on w pięknych i mocnych słowach wypowiedział to właśnie, co i ja chciałem z tego miejsca powiedzieć. I ja, wraz z całym krajem, 112 pójdę tą drogą, która została wybrana. Podzielę z narodem radość zwycięstwa lub, w przeciwnym razie, gorycz przegranej. I ja oddaję wszystkie swe siły do rozporządzenia przyszłego budownictwa... Nowy wybuch owacji przerwał potężny bas dochodzący z głębi sali. Ogromna postać profesora Radeckiego podniosła się w trzecim rzędzie. — I ja całkowicie przyłączam się do głosu moich przedmówców... Zagrzmiały znowu owacje. Już w dziesięć dni po historycznym posiedzeniu Państwowej Komisji Planowania rząd ogłosił ustawę o organizacji Ministerstwa Wielkich Arktycznych Robót — WAR. Ministrem został Włodzimierz Leontie-wicz Katulin zachowując tekę ministra przemysłu budowlanego. Doświadczony organizator, wsławiony pomyślnym przeprowadzeniem prac mających na celu skierowanie koryta Amu-Darii do morza Kaspijskiego, cieszył się ogromną popularnością w całym kraju. Pierwszym krokiem Katulina, czego się wszyscy spodziewali, było naznaczenie Ławrowa swoim zastępcą i kierownikiem budowy łańcucha podwodnych sztolni. Setki tysięcy ludzi wszelkich specjalności — metalurdzy, chemicy, budowniczowie maszyn, górnicy, elektrotechnicy, geologowie, transportowcy, lekarze, klimatolodzy, geodeci, melioratorzy, marynarze, radiotelegrafiści — czynili starania o zaliczenie ich w szeregi zaszczytnej armii budowniczych tego największego przedsięwzięcia epoki. Fabryki, zakłady, kopalnie oczekiwały decyzji, które z nich zostaną oddane do dyspozycji nowego ministerstwa i będą dostarczać swą produkcję na potrzeby W A R-u. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że tak olbrzymia budowa musi rozporządzać własnymi przedsiębiorstwami. Z chwilą powołania do pracy Bieriozina, do czego osobiście przyczynił się Ławrow, ta skomplikowana sprawa szybko poczęła się posuwać naprzód. Każdy dzień przynosił spisy przedsiębiorstw, z różnych gałęzi przemysłu, przechodzących pod zarząd W A R-u. Wygnanie władcy — 8 113 Tak świetnie postawione Moskiewskie Zakłady Hydrotechniczne, gdzie pracowała lrina obecnie już jako kierownik produkcji, znalazły się od razu na pierwszej liście przedsiębiorstw, przechodzących do dyspozycji W AR-u. Wielka armia konstruktorów i badaczy w centrali W A R-u, w biurach konstruktorskich zakładów i fabryk, w naukowo-badawczych instytutach i laboratoriach przystąpiła pod kierownictwem Ławrowa do pracy nad obmyśleniem nowych konstrukcji, nowego spławu metali, nad wynalezieniem nowych materiałów budowlanych — wszystkiego, co było niezbędne dla celów tak wielkiego budownictwa. Już po upływie miesiąca liczna i dobrze zaopatrzona flota okrętów i lodołamaczy, mająca przeprowadzić badania — stała gotowa do wyjścia na Ocean Lodowaty Północny. Zadaniem ekspedycji było wynaleźć najodpowiedniejsze pod względem geologicznym i radiogeologicznym miejsce do budowy sztolni pod polarnym nurtem Golfsztromu. Czas dla przygotowania wyprawy na te szerokości nie został przeoczony: przepowiednie o stanie lodów na lipiec, sierpień, wrzesień, nawet na październik przedstawiały się wyjątkowo pomyślnie. Z wyspy Rudolfa, z przylądka Życzenia na Nowej Ziemi, z przylądka Mołotowa na Ziemi Północnej, z wyspy Wiesego, z wysp Bolszoj Kotiel-noj, Beneta i Henrietty w ciągu całego czerwca radiostacje donosiły o przewadze wiatrów południowych, o wolnej od lodów przestrzeni lub o rozrzedzonym stanie lodów w rejonie ich obserwacji, o dodatnich meteorologicznych wskaźnikach, ustalonych według metody akademika Karelina. Linia budowy sztolni pod nurtem Golfsztromu, poczynając od zachodnich granic radzieckiego sektora Oceanu Lodowatego Północnego aż do południka wyspy Wrangla, to jest przestrzeń koło trzech tysięcy kilometrów, była podzielona na pięć odcinków. Pracę ekspedycji ułatwiała w znacznym stopniu ta okoliczność, że prawie na wszystkich odcinkach były znane i dostatecznie zbadane głębokie złoża radioaktywnych warstw. Pozostawało tylko wynaleźć najwygodniej sze miejsce na dnie morza, nadające się do wiercenia sztolni. Dwudziestego lipca z Murmańska, biorąc kurs na Ziemię Franciszka Józefa, wyruszył do głównego odcinka budowy pierwszy okręt — laboratorium ekspedycji, „Nowy Perseusz". 114 Do bazy w zatoce Cichej towarzyszył mu wielki, o wyporności dziesięciu tysięcy ton, lodołamacz „Czeluskin", który miał zapewnić bezpieczeństwo ciągłości prac nie tylko „Nowego Perseusza", ale i dwóch innych badawczych okrętów, „Czekina" i „Nerpy", które zostały wysłane do przeprowadzenia podobnych prac w tym samym rejonie oceanu. Dwudziestego trzeciego lipca radio z portu Dikson doniosło, że lodołamacze „Liedke" i „Jermak", ukończywszy zimowy remont, wyruszyły na odcinek Nr. 2, towarzysząc trzem okrętom — laboratoriom z „Łomonosowem" na czele, i jednemu okrętowi pomocniczemu. Dwudziestego ósmego lipca, korzystając z nadzwyczajnie pomyślnego stanu lodów w tym roku, badawcza flotylla w składzie: super-lodołama-cza „Georgij Siedow" i „Chariton Łaptiew", trzech okrętów — laboratoriów, z „Amundsenem" na czele, i jednego okrętu pomocniczego, wyruszyła z portu Ambarczyk do piątego odcinka. W cztery dni później przyszły meldunki z Nordwiku i Tiksi-portu. Z Nordwiku wyruszyły do trzeciego odcinka: przystosowany do pływania wśród lodów pancernik „Lenin" i o dziesięciu tysiącach ton wyporności „Krasin", towarzysząc dwom ekspedycyjnym okrętom — „Mendelejew" i „Maria Proncziszczewa", z pomocniczym okrętem „Zochow". Z Tiksi-portu zaś wyruszyły do czwartego odcinka dwa potężne lodołamacze — „Makarow" i „Dmitrij Łaptiew", cztery okręty — laboratoria, z „Kapitanem Beringem" na czele,i jeden okręt pomocniczy. Rozdział 16 PIERWSZA PŁYTA W FUNDAMENCIE Prace w tym dziale budownictwa, którym kierował Ławrow, zdumiewały swym rozmachem. Z niebywałą dotychczas szybkością opracowywano szczegóły projektu, nowe konstrukcje, specjalne mechanizmy, przygotowywano techniczne kadry do pracy pod wodą i pod ziemią. Setki instytutów, laboratoriów, eksperymentalnych załóg w fabrykach nie mogły zatrudnić, mimo najsurowszej selekcji, wszystkich pragnących uczest- 115 niczyć w realizacji projektu Ławrowa. Dziesiątki i setki tysięcy amatorów — specjalistów w najróżnorodniejszych gałęziach nauki i techniki — zapełniało przez całą dobg publiczne, otwarte dla wszystkich laboratoria, eksperymentalne stacje, przystępując spontanicznie do rozwiązywania poszczególnych, wcale nie drobnych zadań, jakie powstały na skutek potrzeb WAR-u. Przez tych to „amatorów" zostały rozwiązane takie na przykład problemy, jak rozczynnik dla hydromonitorów 1 Genina, mechaniczne tynkowanie izolujące ściany sztolni od gorąca, antyradowe skafandry2 chroniące ludzi przed szkodliwym działaniem radu przy przekopywaniu złóż radioaktywnych, wreszcie metody zabezpieczenia podwodnych budowli nad sztolniami przed zalaniem w razie katastrofy. Gdy pod kierunkiem Ławrowa tak pomyślnie posuwały się prace przygotowawcze, to znów Bieriozin rozwijał niezwykłą sprawność w organizowaniu dostaw. Katulin i nawet sam Ławrow musieli przyznać, że nie spodziewali się po nim takiej energii, pomysłowości i takiego talentu organizacyjnego. Pod jego zarządem znajdowała się olbrzymia ilość materiałów budowlanych, maszyn, mechanizmów, instrumentów, technicznego uzbrojenia i środków żywnościowych. Bieriozin organizował przyjmowanie i wysyłanie tego wszystkiego do głównych baz morskich budownictwa, jak Murmańsk, Archanglelsk, Narian-Mar, Nowy Port, Igar-ka, Dikson, Nordwik, Tiksi-port, Władywostok. Setki tysięcy ludzi pracowało w myśl jego instrukcji na odbiorczych, tranzytowych i końcowych punktach, przyjmując i rejestrując ładunki; karawany statków rzecznych i morskich, długie składy pociągów na kolejach Związku Radzieckiego 1 Hydromonitor — aparat wyrzucający pod wielkim ciśnieniem strumień wody. Strumień taki odrywa część pokładu od ogólnej masy i w stanie rozpuszczonym transportuje do miejsca wyładowania. Hydromechanizacja przy pomocy hydromonitorów znajduje szerokie zastosowanie w przeprowadzaniu wielkich robót ziemnych, jak również w wydobywaniu pożytecznych kopalin — węgla kamiennego, torfu, rud czarnych i kolorowych metali. 2 Skafander ¦— specjalny ubiór dla nurków do pracy pod woda, zaopatrzony w aparat do oddychania; służy również lotnikom stratosferycznym, gdzie powietrze jest bardzo rozrzedzone; antyradowe skafandry ochraniają nurka przed działaniem szkodliwych dla zdrowia, a nawet zagrażających życiu promieni radu i innych ciał promieniotwórczych. 116 wiozły cement, stalowe rury, liny, belki, płyty stalowego szkła, konserwy, drzewo budulcowe, butle płynnego tlenu, maszyny, meble do przyszłych mieszkań w osiedlach podwodnych. Budowało się nowe nabrzeże w portach, odnogi kolejowe, fabryki i kopalnie. W tej pracy, przekraczającej, zdawałoby się, możliwości jednego człowieka, Bieriozin znajdował jeszcze czas, by pomagać dostarczającym fabrykom w zwiększaniu ich produkcyjnej wydajności, zabiegać o ich rozszerzenie i unowocześnienie, angażować do pracy doświadczonych, wypróbowanych, częstokroć osobiście mu znanych ludzi. W sprawozdaniach tych fabryk coraz częściej wymieniano nazwisko Bieriozina z wdzięcznością za okazaną w porę pomoc i radę. Wszyscy, którzy pamiętali dawną opozycję względem projektu Ławrowa, nie mogli się teraz nadziwić jego oddaniu sprawom budownictwa, niezmordowanej troskliwości, jaką przejawiał w stosunku do wszystkiego, co choćby w najmniejszym stopniu mogło wpłynąć na bieg pracy. Jego osobiste sprawy jakby zeszły na drugi plan. Zdawało się, że żyje tylko projektem i dla projektu. Jedyne co w jego życiu pozostało z przeszłości — to spotkania z Dimą, co prawda znacznie rzadsze, ale w dalszym ciągu systematyczne. Gorzkie i błogie zarazem spotkania, kiedy mógł pomówić o Irinie, dowiedzieć się o jej życiu, opłacając to podtrzymywaniem marzeń chłopca o jego przyszłych podróżach. Ławrow zawsze doznawał zadowolenia, gdy; wpadając do gabinetu Bieriozina, na pytanie: „Gdzie Mikołaj Antonowicz", słyszał odpowiedź: ¦— Wczoraj poleciał do Magnitogorska. — Kiedy wróci? —- Dokładnie nie wiemy. Miał zamiar odwiedzić jeszcze Stalińsk. Ławrow teraz rzadko widywał się z Iriną. Mimo olbrzymiej, pochłaniającej go pracy, Ławrow czasem tęsknił. Póki projekt podlegał dyskusji, póki go omawiali w różnych społecznych i państwowych instancjach i trzeba było występować z odczytami, mówić przez radio, pisać artykuły, odpowiadać na tysiące zapytań, Irina była jego niestrudzonym pomocnikiem i sekretarzem. Ławrow przyzwyczaił się do jej współpracy, przywykł widzieć ją przy sobie dwanaście i szesnaście godzin na dobę, słyszeć jej spokojny głos i uśmiech. Teraz zaś często ogarniała go tęsknota. Irina stanowczo odrzuciła propozycję pracy w centralnym biurze 117 W A R-u. Za nic nie chciała porzucić pracy w swej fabryce, tym bardziej, że pochłonęło ją całkowicie projektowanie nowych konstrukcji gigantycznych pomp dla systemu odwadniającego w hydromonitor owych instalacjach Genina. Z pierwszego odcinka już 5 sierpnia „Nowy Perseusz" przesłał radiową depeszę do Ławrowa w Ministerstwie W A R-u, że plac na osiedle i sztolnię Nr. 3 wybrano i zbadano. Tegoż dnia Ławrow przesłał Bieriozinowi zarządzenie o wysłaniu potrzebnych materiałów i pierwszej partii nurków - budowniczych na wskazane miejsca i wyładowaniu ich na dnie oceanu. Po dwu dniach zaczęły napływać radiodepesze z odcinków drugiego, czwartego i częściowo z trzeciego o wyborze i zbadaniu odpowiednich miejsc w rejonach posiadających pokłady radioaktywnych złóż. Tylko w piątym odcinku i na wschodnim krańcu trzeciego, gdzie krążył ekspedycyjny statek „Maria Proncziszczewa", orkan i nagły napływ lodów nieco opóźniły pracę. Jednak i tam oddziały nurków przeprowadzały badanie dna, nie doznając zbytnich przeszkód z powodu niepogody i kry na powierzchni oceanu. Ósmego sierpnia olbrzymie transarktyczne elektrostatki, „Wasilij Proncziszczew", „Kołyma" i „Robotnik", z ładunkiem materiałów i budowlanych mechanizmów, przyj ąwszy na pokład ludzi wypłynęły o świcie z Murmańska do miejsca przeznaczenia — koło wyspy Rudolfa. Pogoda była wyjątkowo dobra i 17 sierpnia kapitanowie tych okrętów raportowali przez radio, że wszystkie ładunki na specjalnych spadochronach, jak również i nurkowie budowlani szczęśliwie zostali spuszczeni na dno, gdzie przystąpili do wyrównywania i szklenia placu, wybranego na osiedle. Dwudziestego ósmego sierpnia, o godzinie czternastej, na dnie oceanu, w niezwykłych warunkach odbył się uroczyście historyczny akt założenia fundamentów pierwszego osiedla. Na tę uroczystość, specjalną łodzią podwodną, przybyli: minister W A R-u Katulin, Ławrow, Bierio-zin i wiele zaproszonych gości. Ogromny, okrągły plac na dnie oceanu był zalany światłem potężnych podwodnych reflektorów. Mnóstwo wszelkiego rodzaju mecha- 118 nizmów z motorami i bateriami w szklanych kloszach leżało na placu wśród stosów materiału budowlanego. Przy obwodzie placu, nad giębo-kim kolistym rowem, przygotowanym pod fundamenty, stały wielorękie dźwigi obracające, mając w swych stalowych uchwytach siedemdziesię-ciotonowe płyty ze szkła stalowego. Elektryczne traktory na szerokich gąsienicach, z przyczepionymi olbrzymich rozmiarów pługami, jakby odpoczywały po skończonej pracy. Po szorstkiej, szklanej powierzchni placu wiły się różnej grubości węże i rury. Grube stalowe taśmy transporterów przecinały płaszczyznę, dźwigając różnego rodzaju ładunki — od olbrzymich płyt i belek na szkielet budowli, do naczyń z chemicznymi substancjami, służącymi do ich spawania. Paręset dziwacznych postaci ludzkich w fantastycznych ubiorach metalowych, w przeźroczystych kulach na głowach, w milczeniu skupiło się wokół podwodnej trybuny. Na trybunie stał człowiek, który od czasu do czasu wznosił to jedną to drugą metalową rękę. Przez przeźroczystą powłokę hełmu widać było jego poruszające się bezgłośnie wargi. Ruchy jego rąk przestraszały zwabione światłem ryby, które snuły się nad głowami ludzi, wśród mechanizmów i taśm transporterów albo, zawisnąwszy nieruchomo, zdumionym, tępym wzrokiem przyglądały się tym dziwnym istotom, które zgromadziły się tutaj, w podwodnym świecie. Na trybunie stał minister Wielkich Arktycznych Robót, Katulin, i wygłaszał inauguracyjną mowę. Maleńkie radioaparaty, wmontowane w hełmy ubiorów nurkowych, przekazywały jego słowa załodze i gościom. Potem zgromadzeni podnieśli równocześnie ręce i z widocznym wysiłkiem, przezwyciężając opór wody, próbowali klaskać. Nic z tego nie wyszło, oklasków nie było słychać. Ale w uszach wszystkich pod hełmami brzmiały okrzyki: „Niech żyje Związek Radziecki!", „Niech żyje budownictwo arktyczne!". Katulin zszedł z trybuny i wziąwszy Ławrowa pod rękę ruszył w kierunku rowu na obwodzie placu. Gromada gości posuwała się za nimi. Katulin wydał rozkaz, główny inżynier budowy powtórzył go i ruchem ręki dał znak. Ogromna przeźroczysta płyta, utrzymywana metalowymi uchwytami pięcioramiennego dźwigu, poczęła powoli opuszczać się w koliste wydrążenie rowu. Katulin gestem przywołał Ławrowa. 119 — Wam się należy zaszczyt położenia kamienia węgielnego tej wielkiej budowy, kochany Sergiuszu Piotrowiczu — usłyszał Ławrow słowa Katulina. Ławrow skoczył w wydrążenie rowu. Płyta wolno spływała w dół. Ławrow podniósł r§ce do góry i dotknąwszy metalowymi palcami płyty, jakby ją skierował do dołu i postawił krawędzią na dnie. Oczywiście, był to tylko gest symboliczny: płyta i tak sama opadłaby dokładnie na oznaczone miejsce, a Ławrow nie byłby w stanie nawet pokierować jej olbrzymim ciężarem. Ławrow lekko, jak akrobata, wspiął się po linie na plac i wpadł w stalowe objęcia Katulina. Ogłuszające owacje zabrzmiały w uszach Ławrowa. W tym momencie na całym okręgu placu poczęły opadać płyty, osadzone w łapach innych dźwigów. Na krawędzie osadzonych płyt skierowano niebiesko-ogniste strumienie spajającego materiału. Karuzela uchwytów dźwigowych obróciła się o siedemdziesiąt dwa stopnie i następna płyta już opuszczała się w dół na kipiący grzbiet poprzedniej. Ruszyły transportery, podsuwając nowe płyty pod dźwigi i wolne łapy automatycznie chwytały je z taśmy, podnosiły i włączały się w obrotowy ruch karuzeli. Tłum, otaczający Katulina, Ławrowa i innych gości, szybko się zmniejszał, budowniczowie pobiegli na swe posterunki przy mechanizmach. Zaczgto wielkie arktyczne roboty. CZĘŚĆ DRUGA Rozdział 17 W FABRYCE Ministerstwo Wielkie}! Arktycznycli Robót Kierownik Głównego Urzędu Zaopatrzenia Moskwa, 19 lutego 19... Droga Iro! Wkrótce zostanie zakończone osuszanie podwodnych osiedli i zacznie się wiercenie sztolni Nr. 2, 3, 6, 9, 10. Budownictwo W A R-u, jak ci wiadomo, jest bardzo zainteresowane w produkcji waszej fabryki, szczególnie jeśli chodzi o pompy i hydromonitory. Nasz odbiorca w waszej fabryce, inżynier Giinter, donosi mi, że odczuwacie brak wykwalifikowanych i doświadczonych pracowników. Przeto pozwalam sobie, w imię dobra sprawy, pomóc wam choć trochę. Polecam ci oddawcę niniejszego pisma, dobrze mi znanego towarzysza Konstantyna Michałowicza Akimowa, inżyniera - metalurga, jako świetnego konstruktora automatów i doświadczonego praktyka. Usiłowałem namówić Konstantyna Michałowicza do objęcia stanowiska u mnie, w centralnym aparacie W A R-u, ale on pragnie pracować w produkcji, w fabryce, z tego powodu nie mogłem upierać się przy swej propozycji. Mimo to będę bardzo rad, jeśli się okaże, że udało mi się pomóc wam w trudnościach. Przyjm wyrazy niezmiennej przyjaźni — Mik. Bie-riozin. Irina czytała list, ukradkiem spoglądając na tęgiego, ciężkawego mężczyznę, który siedział na fotelu przy jej kreślarskim stole. Jego żywe, rozumne oczy, otwarta twarz wywarły na niej dobre wrażenie. Są- 121 dząc z przyprószonych siwizną gęstych wąsów i zmarszczek pod oczami, musiał to być już starszy człowiek. Spokojne, opanowane ruchy świadczyły o dużym doświadczeniu życiowym i poczuciu osobistej godności. W ostatnich czasach, z powodu wzrastającego tempa prac W A R-u, fabryka istotnie odczuwała brak pracowników, szczególnie wśród załóg produkcyjnych, co leżało w zakresie kompetencji Iriny. W stosunku do Bieriozina Irina czuła się niewyraźnie, jak to bywa zwykle, gdy stajemy się mimowolną przyczyną niezasłużonej przykrości względem innego człowieka. Z Bieriozinem Irina nie spotykała się już od wiosny, ale jego pełna poświęcenia praca, którą zdobył sobie powszechny szacunek a nawet i popularność, były jej znane. Końcowe słowa listu i jego ogólny ton wzruszyły Irinę, czuła w nich troskliwość nie tylko o fabrykę, o dobro budownictwa, ale i o nią samą. Irina była wdzięczna Bieriozinowi za pamięć, za jego dobroć i — chociaż nie chciała sig do tego przyznać — za niezachwianą względem niej wierność. Irina z ufnością w oczach spojrzała na Akimowa, który milczał wyczekująco. Z krótkiej rozmowy Irina dowiedziała się, w jakich działach pracował dotychczas. Najbardziej ucieszyła ją wzmianka Akimowa, że specjalnie interesuje go automatyzacja produkcji odlewniczej: zagadnienia automatyzacji pociągały go zawsze i dotychczas, nie bez powodzenia, pracował w tym dziale. A właśnie dział odlewniczy fabryki odczuwał największe braki. — Jak liczna jest załoga fabryki? — zainteresował się z kolei Aki-mow. — Niezbyt — odpowiedziała Irina. ¦— W poszczególnych oddziałach pracuje dwustu dwunastu ludzi, w dziale dostaw i składu — około pięćdziesięciu, biuro konstruktorskie — dwieście sześćdziesiąt siedem, w laboratoriach — osiemdziesiąt siedem, zarząd i administracja — trzydzieści pięć. Wszystkiego około sześciuset pięćdziesięciu ludzi. Jak widzicie, niedużo. — A jak z mechanizacją, zautomatyzowaniem? — zapytał Aki-mow. — W jakim stopniu macie zmechanizowany i zautomatyzowany proces produkcji? 122 — Chodzi wam tylko o działy produkcji? — Ciekawsze byłyby cyfry dotyczące całej fabryki, jeśli nie sprawi to wam trudności. — Proszę bardzo! — z odcieniem dumy uśmiechnęła się Irina. Pogrzebała w kieszeni i wyjęła garść cukierków. — Proszę — wyciągnęła z uśmiechem dłoń do Akimowa. — Moje ulubione... — A to co? Zadatek? — z kolei uśmiechnął się Akimow biorąc jeden cukierek. — Bierzecie mnie już w jasyr. Słodycze, ja też ulegam temu nałogowi. — Niemożliwe! — wykrzyknęła z radością Irina. -— Bardzo się cieszę! Bo wszyscy śmieją się ze mnie, że jestem łakomczuch... No, tak. Nasz wydział administracyjny jest zmechanizowany, powiedziałabym, w siedemdziesięciu pięciu procentach. W biurze konstruktorskim wszystkie obliczenia, rozrachunki, które zabierają tyle czasu konstruktorom, wykonują wyłącznie analityczne maszyny rachunkowe. Nawet kreślarska robota jest zmechanizowana więcej niż w połowie. Nasi konstruktorzy tylko myślą, wynajdują, ustanawiają formuły, równania, robią rzuty, szkice, a prawie cała żmudna robota obliczeniowa została zepchnięta na maszyny. — Tak — powiedział zamyślony Akimow — to dlatego, że wasza fabryka nie ma więcej jak dwadzieścia lat. Fabryka nowa... Niestety, pracowałem dotąd w fabrykach starych, co prawda znacznie unowocześnionych, gdzie mechanizacja i automatyzacja dotknęła głównie działów produkcyjnych. A jak przedstawiają się u was te działy? — O, tutaj osiągnęliśmy ostateczne granice! — z dumą stwierdziła Irina. Dawniej, trzydzieści — czterdzieści lat temu, w takiej fabryce pracowałoby nie mniej niż dziesięć — dwanaście tysięcy ludzi! A przecież wykonujemy tylko część całego procesu produkcji, bo resztę dostarcza nam w formach gotowych czterysta innych zakładów, skoope-rowanych z nami. — Obawiam się, czy nie będę żałował, że przychodzę do takiej fabryki. — A to dlaczego? — ze zdumieniem zapytała Irina. 123 — Zlitujcie się — z uśmiechem rozkładając ręce mówił Akimow — a co ja tu będg robił w tym królestwie samoczynnych automatów? Mam być niańką tych stalowych dzieci i od czasu do czasu wycierać któremu z nich nos? Nudna robota! — Ach, o to wam chodzi! — roześmiała się Irina. — No, nie martwcie się. Zatrzymaliśmy dla was te ostatnie sześć procent, brakujących do stu, żeby automatyzacja u nas była zupełna. Dla lotnika na przykład, najtrudniejszą rzeczą jest osiągnięcie ostatnich metrów pułapu, a dla wytwórcy —- to właśnie te ostatnie procenty mechanizacji i zautomatyzowania. Kiedy moglibyście przystąpić do pracy, Konstantynie Micha-łowiczu? — Chciałbym wykorzystać przysługujące mi dziesięć dni na zaznajomienie się z całą fabryką, oddziałem i ludźmi. Ledwo dostrzegalne niezadowolenie odbiło się na twarzy Iriny. — Michał Borysowicz Kantor — powiedziała z westchnieniem — pełniący chwilowo funkcje kierownika oddziału form odlewniczych, chociaż jest pracownikiem pilnym i bardzo interesującym się sprawą, zbyt jednak młody, niedoświadczony... i jakiś chwiejny, nieśmiały. Naturalnie, to z czasem minie. — Pewnie ślamazara — przerwał jej Akimow, pogardliwie zmrużywszy oczy i odymając wargi. -— Nie lubię takich. — Tak, istotnie, dziwny charakter — pokiwała głową Irina. Doskonały sportowiec, śmiały, pełen inicjatywy w tej dziedzinie, a przy maszynie niepewny, bojaźliwy... Będąc kierownikiem produkcji całej fabryki, w rzeczywistości muszę również kierować i tym działem. A właśnie ten dział wypuszcza obecnie bardzo ważną serię: części hydromonitoro-wych instalacji do podwodnych sztolni. — Ach, tak... — przeciągle powiedział Akimow. — No, dobrze. Postaram się możliwie skrócić czas zapoznania się z fabryką. I natychmiast zacznę pomagać towarzyszowi Kantorowi. To będzie tak samo wyglądało, jakbym już pracował, chociaż bez formalnej odpowiedzialności. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, to już jutro stawiłbym się do pracy. — Doskonale! Dyrektora w tej chwili nie ma w fabryce. Przedstawię was potem. Jestem pewna, że nie sprzeciwi się waszej kandydaturze. Szczególnie, mając rekomendację Mikołaja Antonowicza. 124 Irina uśmiechnęła się i wstała. — Muszę pójść do fabryki. Jeśli macie ochotę, to mogę ją wam pokazać. — Będę bardzo wdzięczny — odpowiedział Akimow. Irina i Akimow, ubrani w ciepłe elektryzowane ubrania, wyszli na obszerne zewnętrzne podwórze fabryki, pokryte puszystym śniegiem. Piętrowy, prawie całkowicie szklany gmach, w kształcie olbrzymiej podkowy, otaczał podwórze. Szerokie, oczyszczone ze śniegu drogi, wyłożone płytami z matowego szkła, wiły się między placykami, na których latem rosły kwiaty i szemrały fontanny. Dach budynku był płaski, opasany niskim parapetem i ścianą krzewów pokrytych śniegem. — Macie tam lotnisko? — zapytał Akimow schodząc z Iriną po schodach na podwórze i wskazując na aeromobil, który cicho opadał na dach. — Nie tylko. Po pochyłej jezdni dostają się tam elektromobile i elek-trocykle. Mamy tam hangar i garaż — postój dla wszystkich rodzajów środków lekkiego transportu naziemnego i powietrznego. Latem są tam również: restauracja, place do tenisa i innych gier ruchomych, jest tam dużo zieleni... Ciężkie, masywne, rzeźbione drzwi otworzyły się gościnnie przed nimi z chwilą, gdy przecięli niewidzialny infraczerwony promień automatycznego portiera. Przez pusty korytarz Irina i Akimow, wyłączywszy prąd w swych elektryzowanych ubraniach, weszli do wielkiej hali zalanej światłem słonecznym. Pokryte białą glazurą ściany, lśniące przybory, białe z plastycznej masy stoły zastawione laboratoryjnymi naczyniami, kwiaty i rośliny dekoracyjne w wazonach, wreszcie stojący pośrodku olbrzymi sześcian, obłożony białymi płytkami, zastawiony urządzeniami kontrolnymi — wszystko to razem wywoływało wrażenie połączenia chemicznego laboratorium, sali operacyjnej i nowoczesnej fabryki - kuchni, urządzonej według ostatnich wymagań higieny. Dwóch ludzi w śnieżnej białości kombinezonach ze szklanej materii siedziało przy laboratoryjnych stołach. Pięć szerokich, białych rur biegło w równych odstępach, od pułapu ku górnej płaszczyźnie sześcianu. Z przodu, z dolnej jego części, wychodziły inne rury i zgięte w prawo, szły w kierunku poprzecznej ściany. 125 Powietrze, dostarczane przez regulatory powietrzne do tej hali nowych martenowskich pieców, było czyste, świeże i przyjemnie ciepłe. Słychać było buzowanie niewidocznych, odległych płomieni. — Macie pięć pieców? — zapytał Akimow. Irina skinęła głową. — Jak jest kontrolowany skład i czystość szychty1? — U wejścia górnych rur, w składzie, który dostarcza materiału, znajdują się przyrządy kontrolujące chemiczną czystość surowca, a tutaj, u dołu rur, przed ich ujściem do pieca, mieści się automatyczna waga kontrolna. — Aha! Jaka to waga? Jej dokładność? Pojemność pieców? — Pojemność — pięć ton każdy. Wagi systemu Gromowa, z dokładnością — do jednego miligrama. — Jak jest kontrolowany proces topienia? — Prócz pirometrów2 Forbes'a, jeszcze przy pomocy aparatów naszego konstruktora Bergmana, opartych na działaniu fotokomórki 3. Aparatów tych używamy na razie tylko w naszej fabryce, chodzi bowiem o ich wypróbowanie. Chwytają one wszystkie odcienie płomienia w piecu. Gdy pojawia sig płomień tego koloru, na który aparat jest nastawiony, zaczyna w nim działać przekaźnik4, w dolnej rurze wyjściowej otwiera się kran i roztopiony metal zostaje skierowany do odlewni. Niezbędna dokładność jest całkowicie osiągana. — Czym ogrzewane są piece? — Głównie gazem, dostarczanym rurociągami z szybów podziemnej gazyfikacji z Moskiewskiego basenu węglowego. Ale prawdopodobnie w najbliższym czasie przejdziemy całkowicie na energig elektryczną. — Tak... tak... Dalej — odlewnia? 1 Szychta — zespół materiału poddanego metalurgicznemu procesowi. Do pieca martenowskiego, celem wypławu stali, wsypuje się szychtę, która składa się ze złomu żelaznego, surówki, rudy żelaznej, wapniaka i ferospławów. Wszystkie te materiały są dawkowane w określonej kolejności i w określonych ilościach. 2 Pirometr — przyrząd do mierzenia wysokich temperatur (pow. 600°). * Fotokomórka — przyrząd, który posiada właściwość zmiany oporu na prąd elektryczny w zależności od siły światła padajęcego nań. 4 Przekaźnik — przyrząd o czułych elektromagnesach, pozwalający automatycznie włączać lub wyłączać maszynę. 126 — Tak. Sądzę, że możemy tam przejść. Dawniej w takich odlewniach, ciemnych, zadymionych, zatrutych unoszącymi s;ę gazami, zasypanych stosami wilgotnej gliny na formy, pracowali brudni, zakopceni ludzie, unosząc z sobą w płucach i w porach ciała błoto i pył. Obecnie zwiedzający widzą tu lśniące białością ściany, mnóstwo światła, zieleń i kwiaty, wdychają świeże, czyste powietrze. Dyżurny kontroler odlewni, w okularach, w białym kombinezonie i rękawiczkach, powitał gości i towarzyszył im w czasie oględzin. W odlewni, od rur dostarczających roztopiony metal, przeprowadzonych tutaj z sąsiedniego oddziału pieców martenowskich, odchodziły pionowo lśniące, cylindryczne maszyny różnych wielkości, poczynając od ogromnych o średnicy wzrostu człowieka, aż do malutkich, nie większych od fletu. Z tych maszyn i mechanizmów wydobywały się przytłumione głosy: niskie, basowe buczenie — z wielkich, wysoki tenorowy dźwięk — z średnich, histeryczny pisk — z najmniejszych cylindrów. To roztopiony metal poddany działaniu siły odśrodkowej przekształcał się w cylindry i rury przyszłych pomp, części hydromonitorów i innych hydrotechnicznych instrumentów. Obok wyjściowego otworu każdej z tych wirujących maszyn sunął z lekkim szelestem transporter. Równomiernie, w krótkich odstępach czasu otwierał się otwór wyjściowy każdej maszyny i wypchnięty wewnętrznym mechanizmem, gotowy, czysty, ochłodzony odlew układał się na taśmę transportera, który przesuwał go poza otwór w ścianie. Inny mechanizm automatycznie otwierał wewnętrzny kran, wpuszczał do maszyny nową porcję roztopionego metalu i przytłumiony dźwięk wściekle wirującej maszyny znowu narastał. — W jaki sposób odbywa się kontrola jakości odlewów? — zapytał Akimow. — Za pomocą defektoskopu l Kononowa, umieszczonego wewnątrz przy otworze wyjściowym maszyny — odpowiedziała Irina — prześwietlanie rentgenem... 1 Defektoskop — przyrząd ujawniający w wyrobach metalowych wszelkiego rodzaju defekty, jak wewnętrzne pęknięcia, puste wzdęcia, obce ciała. Defektoskop jest oparty na zasadach zmiany pola magnetycznego lub prądów Foucault. pod wpływem istniejącego defektu w metalu. Dla tych celów stosuje się również analizę, opartą na prześwietlaniu metalu promieniami Roentgena. 127 W nastgpnym oddziale odlewniczym pracowało wśród huku i gwizdu mnóstwo innych wirujących maszyn ustawionych pionowo lub poziomo. Tutaj odlewano bardziej skomplikowane części, jak tłoki, żabki, suwaki, krany, lewarki, łopatki. Części te wychodziły z maszyn, układane według gatunku na transportery i nieprzerwanym strumieniem płynęły do składu. Irina poznała Akimowa z dwoma przebywającymi tutaj kontrolerami oddziałowymi. Jednym z nich był Kantor, tymczasowy kierownik oddziału, młody, atletycznie zbudowany mężczyzna, z ogoloną głową i żywymi, czarnymi oczami. — Oto nasz nowy kierownik oddziału, towarzysz Akimow, Konstan-tyn Michałowicz. — Bardzo mi miło — powiedział Kantor ściskając dłoń Akimowa, tak silnie, że ten mimo woli skrzywił się. —- Ciężar z karku mi spadnie... Będzie się kogo poradzić. Bo dotychczas ciągle musiałem latać do Iriny Wasiliewny i nudzić ją... W wielkiej, bardzo skomplikowanej maszynie cylindrycznej buczenie zwolna zamierało. Po upływie minuty ucichło zupełnie, wyjściowy otwór maszyny otworzył się i równocześnie z jej wngtrza rozległ sig głośny dzwonek. Ukazał się, powoli wysuwany na zewnątrz, cylinder pełen wklęśnień, wypukłości i dziur, naznaczony szerokim czerwonym pasem wzdłuż całej jego błyszczącej, jakby wypolerowanej, powierzchni. Zaledwie cylinder ukazał się w otworze, z krawędzi maszyny zsunął się szeroki, czarny pierścień, podparty z dołu pionowym, metalowym prętem. Pierścień posunął się naprzód i objął wychodzący z maszyny cylinder. Gdy ten już prawie cały wyszedł z maszyny, zsunął się z niej drugi pierścień i objął cylinder z drugiego końca. Pierścienie przesunęły cylinder nad pełznącą w dole taśmę transportera i uniosły go ponad platformę elektrycznego wózka. Tutaj rozwarły się, ostrożnie złożyły cylinder na wózku, znów zamknęły sig i powróciły na swój posterunek u wejściowego otworu maszyny. Dzwonek umilkł. Tymczasem maszyna znów została naładowana porcją roztopionego metalu i kontynuowała swą monotonną pieśń. — Michale Borysowiczu! Znowu brak! — z wyrzutem powiedziała Irina, zwracając się do Kantora. 128 — Zaraz zbadam przyczynę, Irino Wasiliewno. Nie rozumiem tego, przecież przed chwilą regulowałem maszynę — mówił zmieszany Kantor patrząc w okienko przyrządu regulującego. Za szkłem przesuwała się taśma zdjęć rentgenowskich poszczególnych części i odcinków produkowanego przedmiotu. Po upływie minuty, nie odrywając oczu od okienka, Kantor zakomunikował: — Jest bąbel na dziewiątym odcinku cylindra... — Czy gazy? — zapytała Irina. — Nie, powietrze. Nasza wina, raczej moja, nie jestem maftenow-cem. W maszynie zostało zakłócone vacuum 1, Znów w jakiś sposób przeniknęło tam parę centymetrów sześciennych powietrza — mówił Kantor, szybko manipulując jakimś skomplikowanym instrumentem na maszynie. . — Zatrzymujecie maszynę? — z obawą zapytała Irina. — Nie. Mam nadzieję, że zdążę przywrócić vacuum w czasie ruchu maszyny, wydalę niepotrzebne powietrze. Płynny metal jeszcze nie ściął się na tyle, by wchłonąć w siebie powietrze. Do tego czasu mamy jeszcze półtorej minuty. Nie obawiajcie się, Irino Wasiliewno, zdążymy... Znów przeoczyłem... Moja wina... — Jaki to gatunek farby? — zainteresował się nagle Akimow, uważnie przyglądając się czerwonemu pasowi na odstawionym braku i przesuwając po nim palcem. — Zwykła farba, według formuły Karusa — obojętnie odpowiedziała Irina i zmartwiona oczywistym niedbalstwem Kantora, zwróciła się do niego: — Bądźcie uważniejsi, Michale Borysowiczu. Nie odchodźcie od maszyny, dopóki jej nie uregulujecie. Gdy drzwi oddziału odlewniczego zamknęły się za Iriną i Akimowem, znaleźli się oni w olbrzymiej, ciągnącej sig przez całą szerokość budynku hali oddziału mechanicznego z dwustronnym światłem. Przez całą 1 Vacuum — próżnia, zamknięta przestrzeń o rczrzedzomym powietrzu. Wygnanie władcy — 9 129 jej długość stała dwudziestu szeregami niezliczona ilość obrabiarek, przedzielonych wąskimi pasami dekoracyjnych roślin. Świsty, zgrzyty, stuki, sapanie pracujących mechanizmów, zdawałoby się, powinny wytwarzać piekielny hałas, ale olbrzymie rozmiary hali oraz umiejętnie zastosowane tłumiki przy każdym warsztacie, łagodziły ten huk. Setki warsztatów rżnęły, piłowały, żłobiły, strugały, wierciły, szlifowały. Rozgrzane wiórki od razu wpadały w skrzynki-zbieracze ustawione pod podłogą, pył metalowy wchłaniały potężne wentylatory, a odświeżane bez przerwy powietrze było czyste i przyjemne. Dziesięciu kontrolerów oddziału chodziło między warsztatami, od czasu do czasu zatrzymując się, by zlikwidować zdarzające się przerwy lub usunąć defekty, o czym warsztat sygnalizował alarmowym dzwonkiem i światłem czerwonej lampki. Irina i Akimow posuwali się wzdłuż szeregu olbrzymich warsztatów dorównujących rozmiarami niewielkim domom i przeznaczonych do obróbki dużych części składowych. Potężny transporter z ruchomych, stalowych płyt przyniósł ze składu wielki tłok pompy, średnicy około dwóch metrów, i podał go na warsztat. W drodze od warsztatu do warsztatu Irina i Akimow obserwowali cały proces obróbki tłoka i fazy zmian, jakim podlegał. Wreszcie tłok wyszedł z ostatniego warsztatu i stoczył się na transporter, który dostarczył go do składu. Trudno było rozpoznać w tym olbrzymim tłoku o idealnie gładkim szlifie i skomplikowanym kształcie ową bryłę metalu, która zaledwie godzinę temu poczęła przesuwać się od obrabiarki do obrabiarki. Na Irinę i Akimowa to wszystko nie wywierało już żadnego wrażenia, od dawna stało się dla nich zjawiskiem codziennym. Dopiero w następnym oddziale, w montowni — w sercu fabryki — Akimow zdumiał się w pierwszej chwili. Ta hala była jeszcze większa. Jej koniec ginął w oddali, wśród gęstwiny transmisyjnych pasów i taśm transporterów poruszających się we wszystkich kierunkach. Pionowe, poziome, ukośne, proste, wygięte, grube i ciężkie, to znów lekkie i cienkie, z małymi wgłębieniami, z miniaturowymi przyrządami płynęły nieprzerwanym, niekończącym się strumie- 130 niem, tworząc jakiś potworny kłąb. Opadały przez luki w suficie i podnosiły się ku górze, wychodziły z otworów w ścianach, podobnych do olbrzymich sit, znikały pod podłogą i wypełzały z powrotem. Trzeba było dobrze się przypatrzyć żeby w ich ruchu, to szybkim, to zwolnionym, uchwycić zupełną zgodność i harmonię. Całą powierzchnię hali wypełniały zwarte szeregi obrabiarek, nad nimi zaś kłębiła się gęsta sieć transporterów. Ludzie mogli poruszać się tylko w wąskich przejściach. Akimow idąc z Iriną wzdłuż wysokich potężnych warsztatów, podobnych do wielorękich i wielookich potworów, obserwował, jak do rury, w której z trudem można było rozpoznać przyszły hydromonitor, w drodze od jednego warsztatu do drugiego, coś dodawano, tak że po każdym przesunięciu rura przybierała coraz bardziej znane formy. Dwunasty warsztat wypuścił już zupełnie gotowy olbrzymi hydromonitor i złożył go na transporterze, a ten przeniósł do składu. Śledząc go wzrokiem, Irina odezwała się do Akimowa: — Chodźmy dalej, Konstantynie Michałowiczu? Może jeszcze do składu i do wyładowywania? — Na razie dziękuję, Irino Wasiliewno. To, co najważniejsze, już zobaczyłem. Jak na pierwszy raz — dosyć. Chciałbym, jeśli nie macie nic przeciwko temu, wrócić do mego oddziału, do Kantora, bliżej poznać ludzi i przebieg produkcji. — Dobrze! Proszę bardzo. Ja wstąpię do konstruktorów, potem wrócę do siebie. Proszę przyjść za półtorej godziny, przedstawię was dyrektorowi. W formowni odlewniczej Akimow zastał tylko Kantora. Swego kolegę posłał on do biblioteki, by znalazł jakąś informację. Prawie pół godziny rozmawiał Akimow z Kantorem o pracy oddziału, o właściwościach każdej wirówki odlewniczej, o jakości metalu dostarczonego przez oddział pieców nowo-martenowskich. — Nie mogę się skarżyć, Konstantynie Michałowiczu — mówił Kantor. — Dostarczany metal ma ustalony skład chemiczny, właściwości mechaniczne, temperaturę... 131 — Jednak — wtrącił Akimow wskazując na elektrowóz z wybrakowanymi cylindrami pomp — widzę, że ilość braków wzrasta: gdyśmy niedawno tu byli, maszyna dała tylko jeden brak, a teraz są już dwa. Czy to tylko z winy niedopilnowania maszyny? — Niestety, tak, Konstantynie Michałowiczu — ze smutkiem przyznał się Kantor. — W biegu nie mogłem dobrze maszyny uregulować. Mój kolega również nie wiedział, jak się do tego zabrać. Toteż posłałem go do biblioteki. Pomilczawszy chwilę Kantor dodał cicho nie patrząc na Akimowa: —- Mówiąc prawdę, to już druga partia braków. Pierwsze dwie wadliwe sztuki odesłałem już do składu surowca celem przetopienia... Może wy, Konstantynie Michałowiczu, spróbujecie uregulować maszynę podczas ruchu? W przeciwnym razie będę musiał ją zatrzymać, co byłoby przykre... Zaplanowana produkcja oddziału jest tak wielka... Na stole śpiewnie zadźwięczał sygnał telewizefonu. Kantor włączył aparat. Na ekranie pokazała się niezadowolona twarz dyrektora. Dyrektor suchym głosem wezwał Kantora do siebie. — Naturalnie, z powodu braków — powiedział zdenerwowany Kantor do Akimowa, wyłączając aparat. — Wybaczcie, muszę opuścić oddział na jakiś kwadrans. Gdybyście zechcieli tymczasem obejrzeć maszynę, czy nie da się jej uregulować... — Dobrze, dobrze, Michale Borysowiczu, nie denerwujcie się — pocieszał Akimow Kantora. — Nie upadajcie ha duchu. Zrobię, co będę mógł. Zostawszy sam Akimow postał chwilę przy nieszczęsnej maszyire, potem podszedł do stołu laboratoryjnego, wziął naczynie z zielonkawą cieczą, wstrząsnął nim, powąchał i wyraźnie zadowolony włożył je do kieszeni, urwawszy prócz tego kawałek waty. Z paczki czystych, lekko przydymionych klisz do zdjęć rentgenowskich wziął jedną, wrócił do maszyny i wsunął ją w szczelinę defektoskopu. Może z pięć minut Akimow stał nieruchomo, uważnie wpatrując się w zegary na maszynie, z jedną ręką przy guziku tarczy sygnalizacyjnej, drugą trzymając na rączce aparatu barwiącego braki czerwoną farbą. Jednak nie uchwycił właściwego momentu. Dzwonek krótko zadzwonił, klapa wychodzącego otworu maszyny otworzyła się. W tej samej chwili 132 ręka nacisnęła guzik, druga przesunęła lewarek. Dzwonek urwał się. W otworze ukazał się nowy cylinder z króciutkim, jakby uciętym, czerwonym paskiem —- znakiem braku. Akimow obrócił niklowane kółko u wejściowego otworu i szybko wyjął z kieszeni naczynie i watę. Zmoczył zielonkawą cieczą watę i podczas gdy cylinder układał się na taśmie transportera, parę razy pociągnął zwilżoną watą po czerwonym pasku. Pasek znikł, zabarwiwszy na czerwono watę, którą Akimow schował do kieszeni. Transporter uniósł formę do oddziału mechanicznego celem dalszej obróbki. Akimow wyjął chusteczkę, otarł spocone czoło i z ulgą westchnął. Po pięciu minutach powtórzył tę samą operację z dzwonkiem i lewarkiem. Z otworu maszyny, już bez sygnałowego dzwonka i czerwonego znaku, wysunął się nowy, czysty, błyszczący cylinder i legł na transporterze, który dostarczył go do oddziału mechanicznego. Puściwszy w podobny sposób do dalszej obróbki trzeci i czwarty tłok, Akimow powrócił do maszyny, wyjął wsuniętą do defektoskopu kliszę rentgenowską, przekręcił niklowane kółko z powrotem i pewnymi, dokładnymi ruchami szybko zaczął regulować maszynę. Wkrótce, już bez interwencji Akimowa i bez alarmującego dzwonka ukazał się nowy cylinder. Był czysty, nie posiadał czerwonego znaku. Maszyna pracowała prawidłowo. Kantor powrócił przygnębiony. Musiał wysłuchać nagany dyrektora z powodu wybrakowanych egzempTarzy. Otrzymał polecenie zatrzymania maszyny aż do całkowitego jej uregulowania. Kantor ucieszył się, gdy zobaczył, że maszyna pracuje doskonale. Ściskał rękę Akimowa z tak gorącą wdzięcznością, że ten nie wytrzymał i zaczął dreptać na miejscu. — Dosyć, dosyć, Michale Borysowiczu! — krzyknął. — Przecież to drobiazg! — Nie mówcie, Konstantynie Michałowiczu — okazywał swą wdzięczność Kantor, gdy Akimow prostował ściśnięte palce. — Tak szybko i tak dokładnie wyregulować maszynę! Oto, co znaczy doświadczony pracownik. 133 Rozdział 18 NA OKRĘCIE Przez jasną mgłę, która już drugą dobg wisiała nad morzem i lodem, słońce wydawało się wielką matową kulą. „Maria Proncziszczewa", ekspedycyjny okręt-laboratorium, zarysował się z daleka jak nikły, ledwo dostrzegalny cień na skraju lodowego pola. Było ciepło: podbiegunowa wiosna — koniec czerwca — w całej pełni. Karmanow, trzeci zastępca kapitana, zatrzymał elektryczną piłę i wyciągnął ją ze szpary w lodzie, by nie zamarzła. Potem, zsunąwszy czapkę na tył głowy, wyłączył prąd w swoim elektryzowanym kombinezonie i obejrzał się. Pogoda była bezwietrzna, panowała głęboka cisza. Z okrętu nie dochodził żaden dźwięk. Z lodowych brył najbliższego łańcucha gór lodowych, cicho szemrząc, ściekały cieniutkie strumyki wody. Karmanow chwilkę odpoczął i znów zamierzał wziąć się do pracy: — miał wyciąć próbki lodu z różnych głębokości, by zdadać w laboratorium gęstość, ścisłość, sprężystość i łamliwość lodu. Nagle nad błękitnym cieniem dalszej góry lodowej zauważył trzy czarne punkty, tworzące trójkąt, który poruszał się to w jedną, to w drugą stronę. Karmanow na chwilę zastygł na miejscu, następnie wyciągnął rękę i chwycił stojącą obok strzelbę błyskową, opartą o występ lodowych zwałów. Na tle śniegu, który pokrywał spiętrzenia lodowe, samego niedźwiedzia nie było widać. Ale trójkąt punktów — czarny nos i dwoje czarnych oczu — zdradziły go doświadczonemu polarnikowi. Niedźwiedź znajdował się w znacznej odległości, więc strzał był niepewny. Poza tym ustawa o ochronie zwierząt na tej szerokości geograficznej pozwalała użyć broni tylko w wypadku obrony zagrożonego życia lub w razie koniecznej potrzeby zdobycia żywności. Niedźwiedź widocznie nie zamierzał atakować. Czarne punkty wciąż majaczyły w znacznej odległości. Prawdopodobnie zwierzę węszyło i badało sytuację. 134 Jakiś czas zwierzę i człowiek stali nieruchomo, obserwując się wzajemnie. Nagle człowiek zerwał się z miejsca, pobiegł pochylony w kierunku przeciwnym od niedźwiedzia i skrył się za najbliższym występem lodowym. Po upływie minuty Karmanow ostrożnie wyjrzał ze swojej kryjówki. Czarne punkty zniknęły. Posypawszy czapkę śniegiem, Karmanow wdrapał się na grzbiet lodowego zwału i rozejrzał się. 0 mało nie krzyknął ze zdumienia: o jakie sto metrów od niego, w zagłębieniu między zwałami lodowymi mignęła biała masa o żółtawym odcieniu. „Umyka, czy atakuje?" Jeszcze nie zgasła w mózgu ta trwożliwa myśl, gdy na wierzchołku sąsiedniego złomu lodowego ukazało się zwierzę w całej swej wysokości. Niedźwiedź był olbrzymi, miał chyba ze trzy metry. Sekundę tak stał, jak posąg na lodowym postumencie, potem skierował w stronę Karma-nowa swój długi łeb z czarnym, lśniącym nosem. Karmanow rzucił się do ucieczki. W tym samym momencie niedźwiedź zsunął się w dół i pogonił za nim. Chociaż ciężki i nieruchawy z wyglądu, biegł jednak zdumiewająco szybko. Nerwowo ściskając broń, Karmanow biegł wolno, potykał się na nierównym, potrzaskanym lodzie, zapadał w miękki śnieg i z rzadka oglądał za siebie. Na niewielkim równym placu przystanął za ogromnym złomem, odetchnął i obróciwszy się, szczęknął bezpiecznikiem strzelby. Potem, twardo stąpając, zrobił dwa kroki w bok i wyszedł z ukrycia. Na widok człowieka niedźwiedź zatrzymał się w biegu i przysiadł niezdecydowanie na tylnych łapach. W tej samej chwili Karmanow przyłożył broń do ramienia i nacisnął guzik w szyjce kolby. Trysnęło światło i odbiwszy się w załamaniach lodu, miękko błysnęło przed oczyma Karmanowa. Równocześnie gwiznęła kula. Przez migające mu w oczach pomarańczowe plamy Karmanow spostrzegł, jak niedźwiedź podskoczył, ryknął i jakby podcięty kosą, runął całym swym ciężarem na bok. Ogromne łapy z czarnymi pazurami kilkakrotnie kurczowo drgnęły, ryjąc śnieg, i zastygły. Karmanow ciężko dysząc opuścił broń i uśmiechnął się. Wszystko stało się zgodnie z prawem: gonił i napadał niedźwiedź, człowiek się 135 tylko bronił. Był to stary, wypróbowany sposób: udając ucieczkę, skłonić zwierzę do ataku. Karmanow ostrożnie ruszył w stronę powalonego niedźwiedzia, trzymając broń w pogotowiu. Pozostało zaledwie parę metrów, gdy nagle niedźwiedź zerwał się, stanął na dwie łapy, z ogłuszającym rykiem rzucił się na Karmanowa i uderzył go łapą w ramię. Gorący oddech ogromnej paszczy oblał twarz Karmanowa. Krzyknął i ze zwisającym bezwładnie ramieniem upadł na wznak. Niedźwiedź całym swym ciężarem zwalił się na niego. — To dziwne... dziwne... Ławrow w zamyśleniu chodził po niewielkim, jasnym laboratorium okrętowym, założywszy ręce na plecy. Ciężkie drzwi otwartej szafy ogniotrwałej przeszkadzały mu, więc je machinalnie zamknął. Potem stanął przy stole, na którym wznosiły się stosy taśm georadiogramowych1, arkuszy wyliczeń, formuł i geologicznych przekrojów. Wziął jedną z ostatnich taśm, wyprostował ją i znów zaczął uważnie przyglądać się cienkiej, leniwie wijącej się linii georadiogramu, która prawie przy samym końcu nagłym, łamanym skokiem podnosiła się do góry. — Nie wydaje się wam dziwny, towarzyszu — zwrócił się do Wisz-niakowa —- ten stały spadek napięcia, poczynając od rejonu ósmej sztolni? A potem ostre, niczym nie dające się wyjaśnić wzniesienie w pobliżu piątej sztolni... Pokiwał głową, usiadł i wolno rozprostował taśmę na stole. Nie patrząc wziął pierwsze z brzegu menzurki2 z jakimś niebieskawym roztworem i przycisnął nimi końce uporczywie zwijającej się taśmy. — Nie widzę tu nic dziwnego, Sergiuszu Piotrowiczu — odpowiedział Wiszniakow, niski i korpulentny mężczyzna, z gładko wygolonymi 1 Georadiogram —wykres, wykazujący radioaktywność warstw ziemi badanego odcinka. 2 Menzurka — wysokie, wąskie naczynie szklane z podziałką, określającą objętość płynu. 136 policzkami o niezdrowej, ciemnowoskowej barwie, z maleńkimi, niespokojnymi oczami głęboko osadzonymi pod wysokim czołem. — Rozkład radioaktywnych substancji w głębokich pokładach bywa dość nierównomierny. Najwyraźniej, gniazdo złóż uranowych przy piątej sztolni będzie bardzo ograniczone w kierunku poziomym. Właśnie georadio-graf 1 pokazuje na taśmie stopniowy spadek zawartości złóż radioaktywnych i dopiero w znacznej odległości od ósmej sztolni nowe gniazdo... Głośno sapiąc Wiszniakow stał koło Ławrowa i przypatrując się wykresowi na taśmie, wodził po niej grubym, sztywnym palcem. — Wszystko to prawda — powiedział Ławrow — ale odległość między siódmą sztolnią a ósmą będzie zbyt wielka. Niedobrze, niedobrze... Na jakich zasięgach pracował przyrząd? — Od trzech do pięciu kilometrów — odpowiedział Wiszniakow. — To źle! ¦— miękko zauważył Ławrow. — Mając tak niekorzystny profil, należało prześwietlać jądro w znacznie głębszym zasięgu. Jako starszy radiogeolog odcinka winniście, towarzyszu, wiedzieć, że jeżeli nie napotkamy radioaktywnych złóż, będziemy musieli założyć na tym odcinku zwykłą cieplicową sztolnię. A w tym celu należało szukać tutaj jakiegoś batolitu 2 z ogniskiem magmy3 na głębokości dwunastu do piętnastu kilometrów. — Przepraszam, Sergiuszu Piotrowiczu — z szacunkiem odpowiedział Wiszniakow — wasze polecenie mówiło o prześwietleniu tylko do pięciu kilometrów... — W grudniowym zarządzeniu —- ostro przerwał Ławrow -— odnośnie drugiego, trzeciego i piątego odcinka poleciłem, na skutek niepo- 1 Geoiradiograf — samopiszący przyrząd który wykazuje radioaktywność poszczególnych warstw zdemi. 2 Batolit — ogromna, nieprawidłowego kształtu masa substancji o określonym składzie, zalegająca głęboko wewnątrz ziemi. 3 Magma — roztopiona masa znajdująca się w głębokich pokładch ziemi. Przedstawia złożony stop krzemionek i ciężkich metali. Wraz z zastyganiem magmy dokonuje się złożony proces jej rozpadu na różne kruszce. 137 my sinych wyników poszukiwań zeszłorocznych dla sztolni siódmej, dwunastej, szesnastej i siedemnastej, podjęcie badań na głębokości od ośmiu do dwunastu kilometrów. Słuszność tego zarządzenia już się sprawdziła na piątym odcinku, zaraz w początkach nawigacji! Twarz Ławrowa nabiegła krwią. Z trudem hamował gniew. — Ale ja nie otrzymałem tego waszego zarządzenia — odpowiedział zdumiony Wiszniakow. —- Nic o nim nie wiem... — Na posiedzeniu przed wyruszeniem ekspedycji w tym roku podałem treść tego zarządzenia. — Nie brałem udziału w tym posiedzeniu, Sergiuszu Piotrowiczu. Przypominacie sobie zapewne, że wtedy wyjeżdżałem z Moskwy. — Ale był obecny wasz zastępca! — W przeddzień wyruszenia „Marii Proncziszczewej" został on skreślony z listy załogi na skutek nagłej choroby... i nie zdążył mi nic zakomunikować... Głośny tupot nóg, bieganina po pokładzie, trwożne okrzyki, donośne słowa komendy przerwały tłumaczenia się Wiszniakowa. — Niedźwiedź, niedźwiedź! — Karmanow na lodzie! — Wachtowi z bronią — za burtę! Wezwać lekarza! Spuścić psy! Hałas i bieganina na pokładzie wzmagały się. Wiszniakow z przerażeniem zwrócił się ku drzwiom. — Jakiś nieszczęśliwy wypadek, Sergiuszu Piotrowiczu — wykrztusił Wiszniakow. — Prędko na górę — krzyknął Ławrow. Obaj rzucili się do wyjścia. Popchnięty stół zakołysał się, jedna ze stojących na taśmie menzurek upadła. Struga niebieskawej cieczy zalała prawie całkowicie taśmę, która dopiero przed chwilą była przyczyną ostrej wymiany zdań. 138 Karmanowa znaleziono pod martwym już niedźwiedziem. Uderzenie osłabionej łapy złamało mu tylko obojczyk, ale cały był potłuczony wskutek zwalenia się na niego blisko półtonowego ciężaru zwierzęcia. Skok niedźwiedzia był ostatnim przed śmiercią wysiłkiem potężnego organizmu. Żadne chyba zwierzę nie odznacza się tak zdumiewającą żywotnością jak biały niedźwiedź. Jego odporność na rany stała się przysłowiową wśród polarnych myśliwych. Śród załogi i pracowników naukowych, towarzyszących noszom z Karmanowem na pokład okrętu, spotkanie z niedźwiedziem i jego „pośmiertna walka", jak się ktoś wyraził, wywołało niezwykłe poruszenie. Mówiono o wytrzymałości tego zwierzęcia, przypominano niezwykłe polowanie Nansena, kiedy to biały niedźwiedź z kulą w sercu przebiegł jeszcze trzydzieści kroków i dopiero potem upadł. Główny mechanik opowiedział, jak pewnego razu na wyspie Wran-gla zapędzono niedźwiedzia na brzeg skały, która prostopadle wznosiła się sześćset metrów nad poziom przybrzeżnego lodu. Niedźwiedź, widząc, że nie ma wyjścia, nie namyślając się długo skoczył w przepaść, a zdumieni myśliwi po upływie minuty spostrzegli go w oddali szybko uchodzącego między lody. Kiedy nosze wciągnięto na pokład, Ławrow zapytał lekarza o stan Karmanowa i upewniwszy się, że nie grozi niebezpieczeństwo, wrócił z powrotem do laboratorium. Myśl o nieuniknionym zahamowaniu robót, na ważnym odcinku, przygnębiała go. Trzeba będzie, oczywiście, zbadać odcinek po raz trzeci z głębokim prześwietlaniem złoża i zmarnować całe może lato. W laboratorium nie było nikogo. Ławrow podszedł do stołu i z przykrością zauważył na nim błękitną powódź. Ważne dokumenty — geora-diogramy, arkusze z wyliczeniami, geologiczne projekty — zamokły; linie na nich, cyfry, słowa zamazały się. Zły na siebie za niezręczność, Ławrow zaczął elektryczną suszką 1 troskliwie osuszać taśmę georadio-gramu, którą rozpatrywał z Wiszniakowem. Nad strumieniem suchego i prawie gorącego powietrza Ławrow przesunął w prawo i lewo mokrą 1 Elektryczna suszka — rurka, z której wypływa powietrze ogrzane spiralę, przez którą przechodzi prgd. 139 taśmę. Taśma poczęła wyginać się, marszczyć i chrzęścić, a zamazane linie wyjaśniać się i nabierać wyrazistości. Nagle Ławrow krzyknął i znieruchomiał z taśmą w rękach przy otworze suszki. Rozszerzonymi oczami wpatrywał sig w ten odcinek linii, gdzie ona między osiemdziesiątym czwartym i osiemdziesiątym piątym południkiem długości wschodniej ostro wznosiła się ku górze. Niewyraźnie, poniżej załamania, występowała druga linia — spokojna, z lekka tylko wygięta, jako naturalne przedłużenie całej linii na taśmie. Ławrow nie dowierzając sobie, odwrócił oczy, ze zdumieniem obejrzał się i znowu spojrzał na taśmę. Nie, druga linia, chociaż słabo, ale znaczyła się pod łamanym odcinkiem pierwszej — ostrej i wyraźnej. Teraz Ławrow zauważył jeszcze coś nowego: jakiś rudawy odcień w tym łamanym odcinku. Tymczasem dolna, ledwo zarysowująca się linia w kolorze niczym nie różniła się od linii zasadniczej. „Podrobione?... Fałszerstwo?... W jakim celu?... — rozmyślał Ławrow, w dalszym ciągu przesuwając powoli taśmę pod strugą ciepłego powietrza. Teraz uważnie śledził słabo wijącą się linię na georadiogramie. Znów ta sama historia, ale na drugim końcu taśmy i w odwróconym kierunku. Nad zasadniczą linią, znacznie dalej na wschód i bliżej nrejsca wybranego na ósmą sztolnię, ledwo widoczna znaczyła się na taśmie linia ostro biegnąca ku górze, wskazując na bogate złoża radioaktywnych substancji. O takim samym rudawym odcieniu szła poniżej inna równa i wyraźna linia, wiążąca przerwę, jaką tworzyła niewyraźna idąca ku górze linia, z linią zasadniczą. Nie mogło być wątpliwości! Ławrow wysuszył taśmę do końca, lecz już nic podejrzanego nie zauważył. Zamknąwszy oczy, siadł na krześle obok zalanego stołu, ale po chwili, gdy rozległo się skrzypienie otwieranych drzwi, zdołał odzyskać spokój zewnętrzny. Obróciwszy się i patrząc wprost w oczy wchodzącemu Wiszniakowowi, Ławrow zapytał: 140 — Powiedzcie mi, towarzyszu, w jakim celu sfałszowaliście wskazania georadiografu? Wiszniakow gwałtownie zatrzymał się i zachwiał jakby nagle czymś ugodzony. Pełną twarz oblał rumieniec, małe oczka trwożliwie latały. — To... to nie ja... -— wykrztusił od razu zachrypłym głosem. — W takim razie, kto? — nie spuszczając z niego wzroku ciągnął Ławrow. — Przecież georadiogramy mieliście pod kluczem. Przy mnie wyjęliście je z tej oto szafy ogniotrwałej. Któż więc prócz was, albo bez waszej wiadomości, mógł popełnić to haniebne fałszerstwo? — Nie... nie wiem... zapewniam was — jąkał niewyraźnie Wiszniakow. Twarz zaczęła mu sinieć. Dławiąc się i chwiejąc na nogach, dobrnął do krzesła i padł na nie, nie przestając jąkać: — Za... zapewniam was... Sergiuszu Piotrowiczu... nie ja... Klucze mogli podrobić... Nag^ powieki mu opadły, głowa zwisła na piersi, pochylił się na poręcz krzesła i powoli zaczął się zsuwać na podłogę. Ławrow skoczył do telewizefonu i wezwał lekarza okrętowego. Kiedy po paru minutach do laboratorium na wezwanie Ławrowa wpadł kapitan, Wiszniakowa już tam nie było. Nieprzytomnego przeniesiono do szpitala. — Wasylu Dymitrowiczu — odrywając się od swych myśli i z trudem hamując wzburzenie rzekł Ławrow — polecam wam aresztować starszego radiogeologa na waszym okręcie, Wiszniakowa. W tej chwili znajduje się on w szpitalu, w stanie nieprzytomnym. Po porozumieniu z lekarzem wyślecie go samolotem do Moskwy, celem przekazania władzom śledczym. Oskarżam Wiszniakowa o świadome sfałszowanie danych georadiografu, co mogło pociągnąć za sobą olbrzymie szkody w budowie sztolni. Umotywowany rozkaz na piśmie otrzymacie za pół godziny... Kapitan milczał, niedowierzając swym uszom. W końcu urywanym głosem zapytał: — Sergiuszu Piotrowiczu! Czyż to możliwe! A na co mu to było? — To właśnie muszą wykryć władze śledcze... Ja również tego nie rozumiem... Proszę, spójrzcie — prowadząc kapitana do stołu i wskazując na georadiogram mówił Ławrow. — Tu, migdzy osiemdziesiątym 141 siódmym i dziewięćdz esiątym pierwszym stopniem długości wschodniej przyrząd zanotował wielkie, szybko wzrastające natężenie promieniotwórcze na głębokości czterech kilometrów. I właśnie ta szybko wznosząca się ku górze linia została czymś starta czy zmyta. Zamiast niej jakimś innym atramentem została przeprowadzona linia, fałszywie wskazująca brak poważnych złóż radioaktywnych substancji. A tu znów zrobiono na odwrót, zaznaczono obecność bogatych złóż, chociaż wcale ich tam nie ma. Ławrow znużony padł na krzesło. — To straszne! — cicho przemówił kapitan pochyliwszy się nad stołem i uważnie wpatrując się w taśmę. — Z tego wynika, że gdybyście w tym miejscu założyli sztolnię, cała robota poszłaby na marne? Ławrow kiwnął głową. — Chciał nas skierować na fałszywą drogę... — Ale na co było mu to potrzebne? — znów zapytał kapitan. — Na co mu to było? — nic nie rozumiejąc powtórzył Ławrow pytanie kapitana. pertów, dla wyjaśnienia przyczyn katastrofy i ukarania winnych. Na miejsce wycofanego z flotylli ekspedycyjnej „Pachtusowa" wyznaczono rezerwowy statek-laboratorium „Andromeda", który nadszedł z Włady-wostoku. Przestępstwo Wiszniakowa na „Marii Proncziszczewej" wstrząsnęło Ławrowem. Rozbity, prawie chory, spędził na okręcie nie jeden dzień, jak sobie ułożył, lecz całe trzy dni, porządkując wraz ze Spicynem, zastępcą Wiszniakowa, pozostawione przez niego w nieładzie dokumenty i dane. Następna inspekcja na sztolni Nr. 6 poprawiła nieco nastrój Ławro-wa: budowa sztolni rozwijała się zgodnie z planem, stan robót i organizacja osiedla były zadawalające. Wezwawszy Bieriozina z Moskwy na przylądek Życzenia i poleciwszy mu zabrać ze sobą korespondenta, Eryka Goberti, dla zaznajomienia się z postępami w budowie, Ławrow spotkał się z nimi w umówionym miejscu. Stąd już we trójkę udali się podwodną łodzią Ławrowa do sztolni Nr. 3 — koło wyspy Rudolfa — pierworod-ka WAR-u. Pierwsza podróż inspekcyjna, przedsięwzięta w drugim roku od rozpoczęcia Wielkich Arktycznych Robót, przyniosła Ławrowowi wiele nieprzyjemności, zawodów, a pod koniec nawet i dotkliwych ciosów. Zaczęło się od tego, że na „Pachtusowie", ekspedycyjnym statku -laboratorium, na pełnym oceanie, wśród lodów, nagle z niewyjaśnionych przyczyn ustał dopływ prądu elektrycznego ze wszystkich potężnych baterii. Okręt znalazł się w poważnym niebezpieczeństwie. Nacierały lody. Dwukrotnie tak go ścisnęły, że mimo mocnej konstrukcji, przewidywanej na niebezpieczeństwo rejsów polarnych, mimo potężnego pancerza stalowego, statek o mało nie został zgnieciony. Przez kilka dni załoga marzła w nieogrzewanych pomieszczeniach, karmiła się suchymi, skamieniałymi z zimna prowiantami, póki nie przyszedł z pomocą lodołamacz „Chariton Łaptiew". Ławrow usunął ze stanowiska głównego elektryka „Pachtusowa", wezwał z Władywostoku komisję śledczą i komisję eks- 142 Rozdział 19 NA DNIE OCEANU Kapitan łodzi podwodnej spojrzał w górę, na wypukły, matowy ekran i dał rozkaz: ¦— Baczność! Przygotować się do wejścia do portu! — Tak jest, przygotować się do wejścia do portu! W dolnej części ekranu, z przodu, w kierunku dziobu łodzi, wśród zwykłej na tej głęb'nie ciemności, poczęła występować okrągła, żółta plama. Plama szybko rosła, nasycała się światłem i w końcu wypełniła całą przednią część ekranu. Po upływie minuty w świetle tej plamy można już było rozróżnić, początkowo zamazane, potem coraz bardziej wyraźne zarysy ogromnego sklepienia tunelu, oświetlonego wewnątrz mnóstwem jaskrawych lamp. Z obu stron wejściowego otworu stały szeroko 143 rozwarte skrzydła wierzei. Wewnątrz na równym dnie tunelu, prawie przez całą jego stumetrową długość, widać było dwa dziwaczne urządzenia, podobne do szkieletów gigantycznych wielorybów z krótkimi, wzniesionymi ku górze, szeroko rozchodzącymi "się żebrami. Na jednym z tych urządzeń, ujęta lekko z boków jego żebrami, leżała długa, kształtu kaszalota * łódź, szeroka z przodu i zwężająca się ku tyłowi. Wyglądało to tak, jakby na swego rodzaju łożu spoczywała jedna z tych radzieckich łodzi podwodnych, których prototypem był znakomity „Pionier" 2, łódź podwodna, słynna od czasu, gdy pierwsza w historii przepłynęła pod wodą bez wynurzenia się dwa oceany: od Leningradu do Władywostoku. — Dwie setne długości naprzód! — podał nową komendę kapitan. — Tak jest, dwie setne długości naprzód! -—¦ powtarzał wachtowy lejtenant pracujący przy klawiaturze tarczy rozrządowej. — Kurs, jedna setna w prawo na burtę! Jedna dziesiąta długości naprzód. Zanurzenie trzy metry! Tego się trzymać! — padały komendy kapitana jedna po drugiej, tak że lejtenat ledwo zdążył je powtórzyć i wykonać. Trudna operacja wejścia do podwodnego portu-tunelu trwała zresztą niedługo. Po dziesięciu minutach łódź podwodna spoczęła obok pierwszej, która już znajdowała się w porcie. Zewnętrzne wrota portu w tym czasie zamknęły się automatycznie i woda, wypełniająca tunel, zaczęła szybko opadać. Wkrótce wyłoniło się wyłożone matowym szkłem dno podwodnego portu, jednak cała jego znaczna przestrzeń, zalana światłem, była jeszcze pusta. Ciszę przerywały tylko głośne westchnienia pomp tłoczących powietrze, by przywrócić w tunelu normalne ciśnienie. Wreszcie, prawie równocześnie, od prawych burt obu łodzi odchyliły się szerokie pomosty i ułożyły poziomo nad mokrym dnem. W odległym końcu tunelu rozległ się łagodny szelest rozsuwaj ącej się ściany. Przez powstały w ten sposób otwór wtargnęło do tunelu jasne światło i cha- 1 Kaszaloł — rodzaj wieloryba. 2 Patrz na-ukowo-fantastycznij powieść Gr. Adamowa: „Tajemnica dwóch oceanów". Dietgiz. 1941 r. ¦ 144 rakterystyczny gwar zamieszkałej miejscowości: urywane głosy ludzkie, huczenie pracujących maszyn, szczęk i zgrzyt metalu. Pod stropem tunelu rozległo się mlaskanie elektrycznych platform, sunących po gumowych szynach. Elektrowozy stanęły przy pomoście większej podwodnej łodzi, która wcześniej zawinęła do portu. Z jej wnętrza wyszli ludzie, ukazała się taśma transportera, wysuwająca na pomost ciężkie beczki, niewidoczne żurawie poczęły przenosić bele i skrzynie. Dźwięk ludzkich głosów, łoskot przenoszonych ładunków, jęk motorów, melodyjne dzwonki elektrycznych wozów unosiły się pod sklepieniem tego niezwykłego portu. Przerwana na chwilę praca wyładowania i załadowania podwodnej łodzi potoczyła się dalej. W otwartych wewnętrznych wrotach portu-tunelu ukazało się dwóch ludzi. Na przedzie energicznie posuwał się znacznej tuszy mężczyzna w starszym wieku, z przystrzyżoną na okrągło siwą brodą, z czarną, szpakowatą, wijącą się czupryną i żywymi czarnymi oczami, nad którymi zwisały krzaczaste brwi. Ubrany był w luźną, brązową kurtkę z wyłożonym kołnierzem i ciemnym krawatem, kurtkę ściągał szeroki pas. Za nim postępował młody człowiek o smagłej cerze, z pociągłą, ogoloną twarzą i wielkimi, płonącymi oczami. Na pomoście podwodnej łodzi ukazała się grupa pasażerów w towarzystwie kapitana. — Jeszcze raz dziękuję, towarzyszu komendancie, za przyjemny rejs — zwrócił się do kapitana Ławrow. — Chodźmy, chodźmy! Już dąży ku nam Gurewicz, zaraz będzie bura! Szykujcie się, towarzyszu Bie-riozin! — z wesołym uśmiechem zwrócił się Ławrow do swego kolegk — No cóż — westchnął Bieriozin uśmiechając się i gładząc dłonią swą okrągłą, ogoloną głowę. — Już przyzwyczaiłem się do roli kozła ofiarnego. — Taki już los wszystkich szefów zaopatrywania — roześmiał się. ktoś z tyłu. Tak rozmawiając zeszli z pomostu na szklane, mokre dno tunelu. — Jak się macie, Sergiuszu Piotrowiczu i wy, Mikołaju Antonowi-czu! — witał przyjezdnych Gurewicz. — Da wnośmy was nie widzieli w naszym podwodnym legowisku. Wygnanie władcy — 10 145 — Z pewnością wiele się u was zmieniło — mówił Ławrow ściskając dłoń Gurewicza i kierując się do wyjścia z portu-tunelu. Wszyscy ruszyli za nim. Dokoła sunęły elektryczne wozy, w górze żurawie przenosiły w swych chwytnych łapach ciężkie ładunki. — Nic dziwnego, Sergiuszu Piotrowiczu, przecież nie byliście u nas chyba z pięć miesięcy. Pozwólcie, że wam przedstawię Andrzeja Glebo-wicza Kraśnickiego, naczelnika stacji pomp. — Bardzo mi miło — powiedział Ławrow zwracając się do młodzieńca. — Wiele słyszałem o was, Andrzeju Glebowiczu, same pochwały. Jesteście tu, zdaje się, dopiero dwa miesiące. No, jakże? Wciągnęliście się już do pracy? — Całkowicie, po uszy, Sergiuszu Piotrowiczu — odpowiedział lekko zmieszany Kraśnicki. — Praca jest nadzwyczajnie ciekawa. Od samego początku, jak tylko został opublikowany wasz projekt, stałem się jego gorącym zwolennikiem. Nawet za temat pracy dyplomowej wziąłem opracowanie części montażu stacji hydromonitorów. — Ach, to wy! — powiedział Ławrow ustępując z drogi szybko mknącej platformie elektrycznej. — To wasz projekt przysłał mi Moskiewski Instytut Hydrotechniczny? Teraz przypominam sobie doskonale wasze nazwisko... Bardzo się cieszę, że was poznałem. Ławrow z uśmiechem spojrzał na młodzieńca, potem nagle przymrużył oczy i wolno zapytał: — Przepraszam... i twarz wasza wydaje mi się jakby znajoma, ja już was gdzieś musiałem widzieć? Nie przypominam sobie, czy spotkaliśmy się gdzie? Kraśnicki niepewnie spojrzał na Ławrowa: — Nie przypominam sobie, Sergiuszu Piotrowiczu, myślę, że nie. — Już wiem! — krzyknął Ławrow, kładąc rękę na ramieniu Kraśnickiego. — To wyście zabierali głos w dyskusji w Pałacu Radzieckim i złożyliście wniosek, by prosić rząd o powołanie komisji. — Ach, to... — zarumienił się Kraśnicki. — Tak, to ja. Ale was wtedy nie było na referacie profesora Gracjanowa. — To prawda — uśmiechnął się Ławrow. — Ale zapomnieliście o telewizefonie. Śledziłem przebieg dyskusji ze swego pokoju. Bardzo się cieszę, że was tutaj widzę. — I zwróciwszy się do Gurewicza począł zasypywać go fachowymi pytaniami: — Jak stoicie z wykonaniem pla- 146 nu? Jak pracują mechanizmy? Ile posuwacie się w ciągu dnia? Według ostatniego wykazu zwolniliście tempo. Za nimi, prowadząc ożywioną rozmowę i przypatrując się temu, co ich otaczało, posuwała się reszta przybyłych. Na końcu, pozostając nieco w tyle, szli Bieriozin i Goberti. — Panie Goberti! — krzyknął nagle Ławrow. — Czemu pan został w tyle? Proszę tutaj! Niech pan spojrzy! — Lecę, lecę, Sergiuszu Piotrowiczu! -— odpowiedział Goberti, szybko zbliżając się do Ławrowa i Gurewicza. Stojąca przed nimi platforma elektryczna, załadowana wielkimi jukami, przesunęła się w bok i oczom gości, którzy w tym momencie doszli do wejściowych wrót tunelu, ukazał się niezwykły widok. Pod wysoką kopułą sklepienia, w świetle wielkich, kulistych lamp, ukazało się osiedle. Z lewej strony ciągnęły się rzędem niewielkie domki, w kształcie sześcianów tonących w zieleni krzewów i drzew. Z prawej strony stały milczące, jakby uśpione budynki składów, piętrowe, czworokątne pracownie, z których dolatywał szczęk obrabianych metali. Bliżej środka wznosiła się, górując nad innymi budynkami, elektrownia, a dalej stacja pomp i kompresorów. W samym środku osiedla, sięgając aż do szczytu sklepienia, wznosiła się olbrzymia baszta z przeźroczystego materiału z ażurowym splotem belek, lin i schodów, wypełniających jej wnętrze. Z podstawy wieży wychodziły potężne rury, które, niby okrągłe walce, ciągnęły się do zewnętrznej ściany osiedla, przechodziły przez nią i ginęły w mrokach podwodnych głębin. Zewnętrzna ściana osiedla była również przeźroczysta. Widok zachwycił wszystkich, zwłaszcza tych, którzy oglądali go po raz pierwszy, w tej liczbie Gobertiego. Ten patrzył, jakby przerażony i zarazem oczarowany, na istniejącą realnie i jednocześnie jakby nieobecną przegrodę między osiedlem a oceanem. Tam, za ścianą, rozwijało się własne, tajemnicze życie. Na poziomie dna wybuchały różnokolorowe ogniki, na krótką chwilę zapalały się i gasły jakieś wysokie łodygi pokryte wzorzystymi liśćmi i dziwacznymi kwiatami. W górze nad nimi i nad kopułą osiedla migały w różnych kierunkach to ciemne giętkie cienie, to kwieciste girlandy i punkty ogniste, blade i przyćmione, ledwo widoczne przy silnym oświetleniu osiedla. Milczenie trwało długo. 10* 147 W końcu Goberti głęboko westchnął, zdjął z głowy swą kraciastą cykli-stówkę i wytarł chusteczką wysokie, pomarszczone czoło. — Czy to szkło? — zapytał zachrypniętym głosem. —• Szkło — odpowiedział Ławrow — ale szkło stalowe, bardzo lekkie i równocześnie nadzwyczaj mocne. Mówiłem już panu o nim, może się pan obecnie przekonać, że to nie mistyfikacja. — Nie byłem w stanie sobie tego wyobrazić — wyjąkał Goberti. — Musi pan wziąć pod uwagę, kochany panie Goberti, że już nie zadowalamy się obecnie tym, czego nam dostarcza przyroda w gotowym lub na wpół gotowym stanie, choćby to było najlepsze, co może nam zaofiarować. Nie! Sami tworzymy taki materiał, jaki jest nam potrzebny. Dzisiejsza chemia, fizyczna i syntetyczna, tak głęboko wniknęły w istotę materii, na tyle poznały wewnętrzne prawa budowy, powstawania i rozpadania się atomu, że biorąc z przyrody najpospolitszy, najtańszy, znajduj ący się wszędzie pod ręką materiał, możemy z niego zrobić coś zupełnie nowego, czego nie spotyka się w przyrodzie. I zapewniam pana, że ten nowy materiał jest znacznie lepszy od tego, który wychodzi z pracowni przyrody. — A ta przeźroczysta stal? — Ta przeźroczysta stal — to po prostu masa plastyczna. Tyle tylko, że twardością, lekkością, odpornością na kwasy i temperaturę przewyższa wszelkie znane gatunki stali i stopy metalowe. — Nad głową mamy prawdopodobnie olbrzymie ciśnienie wody — zapytał Goberti. — Nie tak znów wielkie, jakby się wydawało — odpowiedział Ławrow. — Głębokość w tym miejscu nie dochodzi dwustu metrów, a napór wody na sklepienie nie przekracza dwudziestu atmosfer. Proszę wziąć również pod uwagę doskonałą odporność, jaka wynika z matematycznie dokładnej półkoliśtości sklepienia, które przy tym wspiera się na baszcie, zbudowanej z tego samego materiału. Taka konstrukcja może wytrzymać znacznie większe ciśnienie. Ale chodźmy dalej. Najpierw do sztolni — z tymi słowy Ławrow zwrócił się do Gurewicza, lecz natychmiast spostrzegł się i zawołał: — Przepraszam najmocniej! Zapomniałem panów zapoznać z sobą, Samuel Łazarewicz Gurewiez — naczelnik 148 budowy i główny inżynier sztolni Nr. 3 i towarzysz Kraśnicki, a ten pan, Eryk Goberti — korespondent pism zagranicznych. Dokonawszy tej ceremonii, Ławrow ruszył naprzód. — Na jakiej głębokości pracujecie obecnie — zwrócił sie do Gurewicza. —- Tysiąc dwieście dziesięć metrów, Sergiuszu Piotrowiczu. — Temperatura? — Pięćdziesiąt pięć stopni. — Przypominam sobie — wtrącił Goberti — że zamierzaliście panowie osiągnąć temperaturę blisko trzystu pięćdziesięciu stopni. Na jakiej głębokości otrzymacie ją, jeśli wolno zapytać? — Mniej więcej około pięciu kilometrów — odpowiedział Gurewiez. -— Kolosalne... kolosalne... — mruczał Goberti, skwapliwie zapisując coś w swoim notesie. Osiedle wydawało się puste. Z rzadka tylko spotykano pojedynczego przechodnia, który, uprzejmie pozdrowiwszy gości, znikał w najbliższym budynku. Z lewej strony osiedla, z bujnie rosnącej zieleni, dobiegł nagle wesoły dziecięcy śmiech. — Czyżby tu były dzieci? — ze zdziwieniem zapytał Goberti. — No jakże! — odpowiedział Gurewiez. — Przecież w osiedlu mamy sporo ludzi rodzinnych, którzy przywieźli ze sobą dzieci. W tej chwili, prawdopodobnie, jest pauza w szkole i dzieciarnia wybiegła do naszego maleńkiego ogrodu. — Do diabła — nie mógł wytrzymać Goberti. — Toście się urządzili z komfortem na dnie morza. — Bez dzieci byłoby nudno — wyjaśnił Gurewiez. — A zapewniam pana, że czują się tutaj nie gorzej, niż na powierzchni ziemi. Zieleń, powietrze nasycone ozonem1, kwarcowe lampy, pod którymi dzieci opalają się niegorzej, niż na słońcu... Uprawiają nawet tenis i futbol. Takiego bramkarza, jak nasz Andrzej Glebowicz nawet na powierzchni ziemi nie 1 Ozon (odmiana tlenu) — gaz, posiadający silne własności utleniające. Stosowany przy oczyszczaniu wody i powietrza. Powietrze nasycone ozonem — czyste, pozbawione zarazków i przykrych zapachów zanieczyszczonego powietrza. 149 łatwo znajdziecie — mówił Gurewicz wskazując na uśmiechającego się Kraśnickiego. — Jeżeli chce pan, panie Goberti, dobrze spgdzić urlop i wypocząć, proszę przyjeżdżać do nas. Na pewno pan nie pożałuje — zakończył Gurewicz otwierając wysokie, szklane drzwi u podnóża baszty. Goberti nie zdążył odpowiedzieć, pochłonął go nowy widok. Cichy chrzęst kręcących się kół, szelest pełzających lin, melodyjny dźwięk motorów, ciężkie sapanie ukrytych gdzieś pomp wypełniały rozległą przestrzeń wnętrza baszty. Jej przeciwległa, przeźroczysta ściana rysowała się daleko na przodzie. Wysoko nad głową splatały się w ażurową sieć niezliczone belki, pochylnie, wsporniki, śród których z rzadka migała maleńka postać ludzka. Na różnych wysokościach tu i ówdzie tkwiły w tej sieci baki i rezerwuary gazowe, oplecione rurami i wężami przewodowymi. Okrągła, równa podłoga była wyłożona wielkimi kwadratami płyt. Z podłogi wychodziło mnóstwo kabli i rur. W ogromnym luku poruszały się w górę i na dół przeźroczyste kabiny wind z ładunkiem lub czasem z ludźmi. W drugim luku, otoczonym lekką balustradą, widać było stopnie metalowych schodów ginących w głębi świetlistej pustki. Po czystym, świeżym powietrzu osiedla, w baszcie odczuwało się jakiś ledwo uchwytny, łechcący w gardle zapach. — Co tu tak czuć? — zapytał Ławr o w, gwałtownie zwracając się do Gurewicza. — Już od kilku dni ten zapach unosi się w baszcie — odpowiedział Gurewicz, z niezadowoleniem gładząc swe puszyste siwe wąsy. Musimy używać niskogatunkowego rozpuszczalnika, zupełnie nieodpowiedniego w zamkniętych miejscach. — Dlaczego nie zastąpicie go wysokogatunkowym — niecierpliwie zapytał Ławrow. — Innego nie mamy, Sergiuszu Piotrowiczu -— chmurnie odpowiedział Kraśnicki. — Cała ostatnia partia rozpuszczalnika jest do niczego. — Trzeba było natychmiast zawiadomić nas o tym! — już nie ukrywając wzburzenia zauważył Ławrow. — Komunikowaliśmy o tym bezpośrednio towarzyszowi Bieriozino-wi telewizefonem — odpowiedział Gurewicz. 150 Ławrow spojrzał pytająco na Bieriozina. — Już zarządziłem terminową wysyłkę do sztolni Nr 3 nowej partii rozpuszczalnika, Sergiuszu Piotrowiczu — odpowiedział pośpiesznie zmieszany Bieriozin. —• Zaszła pomyłka w fabryce. Nasz odbiorca otrzymał upomnienie. Ławrow z niezadowoleniem pokręcił głową. — Zastosujcie odpowiednie zarządzenia, tak żeby się to już więcej nie powtórzyło. Kiedy przybędzie nowa partia? — W ciągu dziesięciu dni — zastanowiwszy się odpowiedział Bieriozin. — Transport już płynie na „Wasylu Proncziszczewie". — Za dziesięć dni? O, nie! — stanowczo oświadczył Ławrow. — Natychmiast każecie przysłać tutaj, w trybie katastrofalnej potrzeby, samolotem tong rozpuszczalnika. Starczy wam tona na dziesięć dni? — zapytał Gurewicza i Kraśnickiego. — Do chwili przybycia „Pronczi-szczewa"? — W zupełności, Sergiuszu Piotrowiczu! — To dobrze! Proszę was, Mikołaju Antonowiczu, udajcie się do kantoru, połączcie się telewizefonem z kim należy na „Wielkiej Ziemi" i zarządźcie wysyłkę tej tony. A wy, towarzyszu Kraśnicki, zaprowadźcie, z łaski swej, Mikołaja Antonowicza do kantoru. Spuścimy się do sztolni z towarzyszem Gurewiczem. Dogonicie nas... No idziemy dalej — ciągnął Ławrow, gdy Bieriozin i Kraśnicki wyszli z baszty. —¦ Windą czy schodami, Sergiuszu Piotrowiczu? — zapytał Gurewicz. — Chodźmy schodami. Rozdział 20 W ŁONIE ZIEMI Metalowe schody biegły zakosami w dół, przerywane co dwadzieścia — trzydzieści metrów podestem. Z prawej strony schody dotykały ściany sztolni, z lewej zionęła przepaść -— oświetlona, przerażająca, od której zamierało serce. Lekkie schody jak pajęczyna wisiały w powie- 151 trzu i Goberti, zacisnąwszy zęby, z trudem zmuszał się do przesuwania nogi ze stopnia na stopień. Z przodu i z tyłu schodów spływały w dół dwie siatkowe klatki windy towarowej i osobowej. Zalana światłem przepaść rozwarła się przed oczami schodzących, z chw-Ią gdy stanęli na pierwszym podeście schodów. Sztolnia opuszczała się głęboko w dół, w gwiaździstą mgłę skupionych w niej świateł. Po jej gładkich, jasnoniebieskich ścianach spływało mnóstwo przewodów, kabli i rur. Z głębin sztolni dolatywał głuchy, jednostajny szum, bulgotanie grubych rur, ciężkie oddechy pomp i kompresorów; gdzieś groźnie jęczały potężne motory. Oglądając się na wszystkie strony i wsłuchując w coraz potężniejący huk, w milczeniu stąpali po schodach coraz niżej i niżej. Na każdym podeście wisiały na ścianie marmurowe tablice z rączkami łączników i wyłączników oraz z różnokolorowymi guzikami. Goberti schodził razem z Ławrowem, rozglądając się z ciekawością i raz po raz coś notując. — Cóż to za dźwięki wydaje ta rura, Sergiuszu Piotrowiczu? — zapytał wreszcie po długim milczeniu. — Ta gruba? Muszę panu najpierw wyjaśnić działanie rury, która idzie równolegle z tą. Jak pan widzi, jest ona nieco cieńsza. Tą cieńszą rurą płynie pod własnym ciśnieniem — już mówiłem panu, w tym miejscu na dnie oceanu ciśnienie równa się dwudziestu atmosferom — woda morska, opadając w dół aż na dno sztolni. W dolnym końcu rury woda rozdziela się na kilkadziesiąt potężnych strumieni, z których każdy przez wylot własnej wężownicy wytrysku] e na zewnątrz i z ogromną siłą uderza, rozbijając skałę na dnie szybu... —¦ Przepraszam, Sergiuszu Piotrowiczu. Ja, naturalnie, nie bardzo orientuję się w technice, ale coś niecoś słyszałem, że w ten sposób rozmywa się grunt piaszczysty, gliniasty, a nawet, jakże sig one nazywają... — Pan chciał powiedzieć — skały osadowe? 152 — Tak, tak, miękkie skały. Ale przed chwilą towarzysz Kraśnicki informował nas, że przebija się sztolnię w pokładzie bazaltu 1. W bazalcie! Przecież ta skała, zdaje się, równie twarda jak granit. Cóż więc może mu zrobić woda, nawet pod ciśnieniem dwudziestu atmosfer? — Zupełnie logiczne pytanie — odpowiedział uśmiechając się Ław-row. — Ale trzeba panu wiedzieć, że nawet pod takim ciśnieniem strumień wody uzyskuje moc stali i działa jak stalowy łom. Jednak prócz tego otrzymaliśmy jeszcze dodatkową siłę dzięki zdobyczom radzieckiej chemii. Niedawno jeden z naszych instytutów chemicznych wynalazł związek chemiczny, który nazywa się rozpuszczalnikiem geologicznym. 0 nim właśnie była mowa na górze. Nie mogę wyjaśnić dokładnie składu tego związku. Tylko tyle powiem, że jedna jego drobina, rozpuszczona w metrze sześciennym wody, pozwala pod silnym ciśnieniem przetrawić 1 rozpuścić prawie w mgnieniu oka wierzchnią warstwę każdej skały, nawet tak twardych jak na przykład granit, bazalt, dioryt 2. Działa on podobnie jak kwas solny, który rozpuszcza większość metali, organicznych tkanek i kości. Tą rurą idzie więc woda z nieznaczną przymieszką rozpuszczalnika, ale to wystarcza, żeby nasze hydromonitory nawet w bazalcie pogłębiały sztolnię w ciągu jednej doby na dziesięć do piętnastu metrów. — Tak... To ciekawe!... A czemu tak wzdycha ta druga rura? — zapytał Goberti. — Ta druga, to rura odprowadzająca — ciągnął Ławrow. — Wewnątrz niej, w różnych odstępach znajdują się silne elektryczne pompy, które tłoczą do góry miazgę, to znaczy wyzyskaną już wodę z rozpuszczoną w niej skałą. Rura ta wysunięta jest daleko poza osiedle na dnie morskim i tam tworzy się nowa, jeśli tak można powiedzieć, geologiczna warstwa z wyrzucanej w ten sposób skały. Odgłos pracy tych pomp dolatuje do nas z tej rury. — Nadzwyczajne! — przemówił Goberti zdejmując czapkę i wycierając pokryte kropelkami potu czoło i łysą, zaróżowioną czaszkę. 1 Bazalt — Icisła, ciemna, szklista skala pochodzenia wulkanicznego o złożonym składzie chemicznym. 2 Dioryt — twarda skała, która, składa gię sse skalenia, bomblentiy, magnesra L miki (Myszcsska). 153 — Przy sposobności, Samuelu Łazarewiczu -—- zwrócił się Ławrow do Gurewicza — jak pracują pompy odprowadzające miazgę. Jaka jest ich wydajność? — Wspaniale, Sergiuszu Piotrowiczu, i montaż idealny. — Świetna konstrukcja! Tłok ma rozszerzającą się elastyczną obręcz, dzięki czemu idealnie przystaje do ścianek cylindra pomp. Wydajność wyższa od projektowanej ! — Doskonale! A jakiej fabryki? — Moskiewska hydrotechniczna. Konstrukcja Ir:ny Wasiliewny De-nisowej, kierownika działu produkcji w tej fabryce. Komunikowałem się z nią za pośrednictwem wizetonu, błogosławiąc ją za te pompy... Blada zazwyczaj twarz Ławrowa zaróżowiła się. — Ach, tak! — powiedział z uśmiechem. -—- Bardzo się cieszę... Bardzo... Goberti energicznie wachlował czapką zaczerwienioną twarz. — Zaczyna się robić gorąco — ciągnął. — Serce mam nietęgie i źle znoszg. taką temperaturę. — Zaraz będzie przystanek, panie Goberti — odezwał się Gure-wicz. —¦ Jeszcze minutę niech pan pocierpi. Po dwóch kondygnacjach schodów, na podeście, w ścianie sztolni znajdowały się szczelnie zamknięte drzwiczki. Gurewicz otworzył je, potem następne i pizepuścił gości. Znaleźli się w wysokim, umeblowanym pokoju. Łagodne światło, cisza i przyjemny chłód zachęcały do odpoczynku. W bocznych drzwiach ukazał się mężczyzna w białym kitlu i szybko ruszył w stronę gości. -— Nasz lekarz — przedstawi! Gurewicz i zwrócił się do niego: Ilia Siergieicz, pan Goberti skarży się na serce. Czy może kontynuować schodzenie w dół? Lekarz podszedł do dziennikarza, sprawdził puls, wziął ze stołu jakiś miniaturowy przyrząd i przyłożył go do piersi Gobertiego. Na zewnętrznej stronie przyrządu zadrgała strzałka i zaczęła szybko, nierównomiernie wahać się w obie strony; Lekarz pokiwał głową. — Tylko w skafandrze — powiedział. — Nie powinien pan mgczyć serca. 154 — W takim razie — Gurewicz zwrócił się do Ławrowa — proponuję, żebyśmy się wszyscy ubrali. I tak musielibyśmy to zrobić na następnej stacji. Na dole temperatura jest stosunkowo wysoka. — No, dobrze — zgodził się Ławrow. — Dawajcie skafander! — wesoło krzyknął Goberti, któremu cisza i chłód przywróciły zwykły humor. — Moje serce już nieraz płatało mi figla w najbardziej interesujących momentach. Lepiej od razu się zabezpieczyć. Po dziesięciu minutach kilka dziwacznych postaci ludzkich wyszło gęsiego z pomieszczenia podziemnej stacji i w dalszym ciągu opuszczało się w dół, ale już w kabinie wolno sunącej windy ciężarowej. Ubrani w szerokie, workowate kombinezony brązowego koloru, na plecach mieli nieduże tornistry, na głowach przeźroczyste hełmy. W kostiumach tych wyglądali jak nurkowie szykujący się do zanurzania w wodę. Za przeźroczystą ścianką hełmu widać było ożywioną twarz Gobertiego. — Tak, to rozumiem! — mówił, z zadowoleniem gładząc na sobie ubiór ręką w rękawicy. — Oddychać lekko, przyjemny chłodek... Nadzwyczajne! — To skafander-chłodnia, izolujący od zewnętrznej temperatury gazów i szkodliwego wpływu wyładowań radowych — powiedział Gurewicz. -— Świeżego powietrza dostarcza regulator powietrzny, ukryty w tornistrze na plecach skafandra. Tam również znajduje się radiotelefon, który kontaktuje pana ze światem zewnętrznym. — Nadzwyczajne! Genialne! — zachwycał się Goberti zapisując coś w swym notatniku przyczepionym na taśmie do pasa skafandra. Winda wciąż opadała. Jeden za drugim mijały podesty z marmurowymi tablicami rozdzielczymi. Na co trzecim podeście na tablicy wyróżniała się wiel* kością rączka jednego wyłącznika, pomalowana na jasny kolor, wystająca znacznie więcej niż inne. — Cóż to za drążek? — zapytał Goberti wskazując na wyłącznik, — To wyłącznik na wypadek katastrofy. Dopóki znajduje się w pozycji poziomej, prąd przepływa przez całą sztolnię. Opuszczając go w dół i przyciskając do tarczy, przerywamy dopływ prądu do całej sztolni, wszystkie mechanizmy przestają działać. — Dlaczego taki wyłącznik znajduje się prawie na każdym podeście? 155 — Żeby w razie katastrofy, z dowolnego miejsca można było przerwać dopływ prądu i zatrzymać mechanizmy. Normalna zaś kontrola prądu znajduje się na głównej stacji rozrządowej x w baszcie nad sztolnią. W dole, pod jaskrawym światłem lamp, coś błyszczało matowo, jakby szklany krąg pokrywał całe dno sztolni. Huk powiększał się, rósł, wlewał się w uszy przez zewnętrzne mikrofony. Trzeba było podnosić głos w czasie rozmowy. —¦ Dlaczego sztolnia idzie ukośnie? — zapytał Goberti. — Dlatego, że na głębokości pięciu kilometrów pod niewielkim kątem łączy się ona za pośrednictwem poziomego tunelu z inną sztolnią — odpowiedział Ławrow. — Parę kilometrów stąd z sąsiedniego osiedla przeprowadzają sztolnię pod takim samym kątem nachylenia. — Po cóż to? — Tą sztolnią będzie szła z oceanu stosunkowo chłodna woda. Ściany, jak pan widzi, są tynkowane. Pokrywa je izolująca masa nie przepuszczająca podziemnego ciepła. Dlatego woda w drodze nie będzie się nagrzewać. O, tam widać mechanizmy nakładające tynk. Goberti już dawno zwrócił uwagę na mnóstwo maszyn, podobnych z wyglądu do ogromnych chrabąszczy. Ustawione równym szeregiem na kręgu całej ściany, trzymały się w jakiś niepojęty sposób nad ciemną, jeszcze nagą przestrzenią świeżo przebitej skały. Maszyny wolno spuszczały się po ścianie, równomiernie poruszając w prawo i w lewo swymi ośmioma łapami podobnymi do łopat, przesuwały się po ciemnej skale, zostawiając za sobą świeże, jasnoniebieskie pasy tynku. Każde pięć maszyn były połączone wężami z grubą rurą. W ten sposób przypominały ogromne, zaprzężone chrabąszcze, których lejce trzyma ukryty w rurze niewidzialny woźnica. — Jakim cudem te maszyny trzymają się ściany i nie spadają z niej. I w jaki sposób tak zręcznie pracują — pytał zachwycony Goberti. — Maszyny trzymają się dzięki tym oto metalowym pasom, wmontowanym w ścianie pod tynkiem i ciągnącym się w dół. Elektromagnesy, 1 Stacja rozrządowa — kierowanie czynnościami transportowymi, procesem wytwórczości lub oddzielnymi mechanizmami z jednego ośrodka. Stacje rozrządowe stosuje się na kolejach (kierownictwo ruchu pocięgów na danym odcinku lab w węźle kolejowym), w wielkich fabrykach, w okręgach sieci elektrycznej. 156 które posiada wewnątrz każda maszyna, przyciągają je do tego pasa i nie pozwalają spaść, umożliwiając jednak równocześnie poruszanie się w dół i wzdłuż metalowego pasa. Z rury, poprzez szare węże spływa izolacyjna masa tynkowa, która potem wchodzi w łopatki. Te rozprowadzają masę równą warstwą po ścianie; pierwsza para — przed maszyną, druga — dalej, na szerokość po obu stronach maszyny, trzecia para — najdłuższa, jeszcze dalej, aż do granic zasięgu sąsiedniej maszyny. Czwarta para, wibrująca, utrwala już nałożoną warstwę tynku. — Nadzwyczajne! Genialne! — nie przestawał zachwycać się Goberti. -—¦ Ale mieliście, Sergiuszu. Piotrowiczu, wyjaśnić mi, dlaczego tynkujecie ściany tej sztolni... — Zaraz, zaraz... Sąsiednia sztolnia numer trzy-bis i tunel, łączący obie sztolnie, nie będą izolowane od ciepła podziemnego — ciągnął Ławrow. — Właśnie tam chłodna woda, spadająca z pierwszej, tej właśnie sztolni, będzie się nagrzewać do krytycznej prawie temperatury i, początkowo w postaci pary, potem gorącej wody będzie wytryskać drugą sztolnią do góry, w ocean. — Ach, tak... — z akcentem zrozumienia mówił Goberti. — Jednak wybaczcie mi ignorancję, Sergiuszu Piotrowiczu, dlaczego wyrzekacie się jednej z tych parzystych sztolni? Przecież woda w dwóch sztolniach prędzej by się nagrzała? — Słusznie. Ale nam jest potrzebna nie tylko woda ciepła, lecz i ruch. Musimy stworzyć warunki dla szybszej cyrkulacji wody. Gdyby woda nagrzewała się w każdej sztolni niezależnie i w jednakowym stopniu, proces wymiany z górnymi warstwami wody dokonywałby się bardzo powoli. W warunkach zaś, które stwarzamy, zyskujemy intensywniejszą cyrkulację wody z tej stosunkowo chłodnej sztolni, przez gorący tunel, do drugiej sztolni. Chłodna, a więc cięższa woda będzie opadać w dół, by zająć w tunelu i w drugiej sztolni miejsce lżejszej, gorącej wody, która ze wzmożoną siłą będzie bić w górę przez drugą sztolnię. Kabina windy wolno opuszczała się we wzrastający wciąż huk i wycie. Z dołu płynął na spotkanie błyszczący, gigantyczny pierścień w kształcie grubej obręczy, opasującej dookoła ścianę sztolni. Obręcz spoczywała na olbrzymich metalowych belkach, wprawionych w ściang sztolni Przez prseśrocajste ściany obręczy widać było wewnątrz rozsta- 157 wionę mechanizmy, narzędzia, aparaty. Z rzadka migały pojedyncze postacie ludzi w skafandrach. Kabina windy przeszła przez otwór obręczy, której grubość miała około czterech metrów, i pasażerowie ujrzeli pod sobą jeszcze około dziesięciu takich obręczy, równolegle opasujących ściany sztolni w odległości dwudziestu pięciu metrów jedna od drugiej. — Co to za gigantyczne koła? — zapytał Goberti wpatrując się we wnętrze zbliżającej się obręczy. — To są galerie sztucznej metamorfizacji * — odpowiedział Gure-wicz. — Tutaj tworzy się sztuczną granitową powłokę dookoła sztolni, chroniącą ściany od obsunięć. Elektryczny prąd roztapia skałę i... Tu nagle dziwny, przerywany dźwięk, podobny do huczącego jak grom kaszlu olbrzyma, przerwał słowa Gurewicza. Naczelny inżynier zbladł i zmieszany spojrzał na Ławrowa, który odpowiedział mu równie zdumionym spojrzeniem. Od tego niezwykłego dźwięku cała sztolnia jakby zadrgała i nawet huk i ryk, napełniające ją, zamarły jakby pochłonięte przez ogłuszający dźwięk. Ale niezwykły ten dźwięk minął przeleciawszy jak burza; po chwili znów wszystko wróciło do normy i zwykły, jednostajny huk wypełnił sztolnię. Blisko minutę wszyscy, milcząc, w wielkim napięciu nasłuchiwali, jakby oczekując na coś. — Co to mogło być? — zapytał wreszcie Ławrow. Gurewicz wzruszył ramionami. — Nie rozumiem — odpowiedział po chwili. — Nie mogłem nawet uchwycić, skąd rozległ się ten grzmot. — Miałem wrażenie — odezwał się Goberti, któremu udzielił się niepokój towarzyszy — miałem wrażenie, że grzmot szedł zewsząd, jakby z jądra ziemi, ze wszystkich stron. — Było w nim coś metalicznego — powiedział w zamyśleniu Gurewicz. 1 Metamorfizacja — przemiana minerału (skały) z zachowaniem jego poprzedniego składa chemicznego; metamorfizacja dokonuje się pod działaniem wysokiej temperatury lub wysokiego ciśnienia, albo wreszcie pod wpływem działania chemicznego. 158 — Rzeczywiście — żywo potwierdził Ławrow. — Wynikałoby, że dźwięk ten powstał gdzieś tutaj, w sztolni, wśród mechanizmów i wiązań. — To mnie właśnie niepokoi, Sergiuszu Piotrowiczu. Za wszelką cenę, a przede wszystkim jak najszybciej trzeba ustalić źródło tego dźwięku. Minąwszy ostatnią galerię metamorfizacji, kabina wolno zbliżała się do dna sztolni. Pokrywał je ogromny, nieco wypukły krąg. Z centralnego, czarnego placyku promieniście rozchodziły się po kręgu wąskie, szare pasy. Na ogrodzo^Tn placyku, z daleka można było rozróżnić człowieka w skafandrze, stojącego przed podwyższeniem, podobnym do katedry. Wkrótce kabina stanęła. Opuściwszy ją wszyscy znaleźli się na powierzchni kręgu ze stalowego szkła i weszli na szarą dróżkę, prowadzącą od schodów do środka. W dole, pod nogami, kipiąc żółto-brązową pianą wściekle bulgotała ciemna woda. Pod przeźroczystą podłogą, zgięte, czarne rury, niby nogi gigantycznego pająka, ciągnęły się we wszystkie strony, dochodząc do szklanych ścian sztolni i tworząc jakby szkielet ogromnego namiotu z przeźroczystym sklepieniem. Od każdej rury odchodziły i zwisały w dół liczne węże — sikawki. Z ich otworów tryskały, podobne do metalowych prętów, białe strumienie wody i z fantastyczną siłą biły w szlamowatą masę na dnie, wydymając ku górze wodniste pagórki. Dolne końce węży wolno zataczały łuki, jak trąby olbrzymiego słonia, i w pewnym określonym momencie sąsiednie strumienie zlewały się z sobą i razem biły ze zdwojoną siłą. Huk i ryk wody osiągały tutaj takie natężenie, że ginął w nich zgiełk wywoływany przez inne maszyny i pracujące mechanizmy, nie słychać było ludzkiego głosu, a krąg ze stalowego szkła wyraźnie drgał pod nogami. Goberti ze strachem postawił stopę na tej przeźroczystej, wibrującej powierzchni. Usiłując opanować instynktowny lęk szedł za szybko i pewnie idącymi przodem Gurewiczem i Ławrowem. Człowiek na podwyższeniu przjrwitał ich skinieniem głowy w przeźrocz5^stym hełmie skafandra. Miał on przed sobą na pochyłej tablicy katedry małe koła sterowe, wyłączniki, rączki, lewarki, guziki. W prawym kącie tablicy zielone 159 lampki tworząc kwadrat, płonęły spokojnym, miękkim światłem, ale jedna z nich zgasła, a w lewym kącie, pośrodku kwadratu ciemnych, lampek, jedna paliła się ostrym czerwonym światłem. Gurewicz szybko zbliżył się do pracownika. Nadspodziewanie głośno i wyraźnie, poprzez panujący ttf hałas, zabrzmiały pod hełmami wszystkich jego słowa: __ L0 tu się stało, Gennadiuszu Siemionowiczu? Co to był za huk? PracoW*^ wskazał ręką czerwoną lampkę w lewym kącie pulpitu: __ -^ rnrze wyciągowej dwudziesta czwarta pompa przerwała pracę... Wezwałem juz straż ratunkową. Goberti, stojący za Ławrowem, dotknął jego rękawa. Ławrow obróciwszy się spostrzegł jego pytający wzrok. Goberti kiwnął głową w stronę pracowU1*-3- Ławro* dotknął niedostrzegalnego guzika na piersi Gobertiego i przesunął go na inną pozycję. __ Proszę mówić normalnym głosem — powiedział Ławrow. — Uruchomiłem wzmacniacz pańskiego radiotelefonu. Ten towarzysz pracuje przy hydromonitorach. Ma on przed sobą tablicę rozdzielczą. Stąd kieruje pracą przebijania skały, osłabia lub wzmacnia strumień wody w zależności od spoistości gruntu, zwiększa lub zmniejsza dozę rozpuszczalnika... Ławrotf chciał coś jeszcze powiedzieć, ale w tym momencie nowy, groźniejszy huk wstrząsnął sztolnią aż do podstaw. W następnej chwili, zlewając si§ z ogłuszającymi odbiciami echa, rozległ się wściekły ryk spadającej z wielkiej wysokości wody. Chmara odłamków stalowego szkła, kawałów żelaza, odprysków cementu ze świstem rozprysnęła się na wszystkie strony. Zadarłszy głowy, ludzie skamienieli ze strachu: ujrzeli na znacznej wysokości, P°d niższą galerią sztucznej metamorfizacji, olbrzymi ciemnobrązowy łuk wody, buchającej z wielkiego otworu w rurze odpływowej, bliższej schodów. Potężna P^ta metalowa, oderwawszy się od rury, uderzyła w schody, z gwizdem i łoskotem zerwała jedno ich przęsło i lecąc wraz z nim w powietrza wirując, odbijając się po drodze o rury, odskakując od nich z hukiem runęła na stalowo-szklane pokrycie dna, niedaleko od tablicy roz<*zielczei- P<*rycle drgnęło, lecz wytrzymało cios. Równocześnie a górf chlusnął brązowy wodospad, zalewając szklane dno. 166 Wszystko to stało się w mgnieniu oka, z błyskawiczną szybkością. Pracownik przy hydromonitorach chwycił się za pierś i padł w gęstą lepką ciecz potoku, który porwał go, przepchnął przez ogrodzenie i począł unosić w kierunku ściany. Ludzie miotali się po zalanym wodą szklanym dnie sztolni, chwytając za sztachety centralnego placyku, biegli, ślizgając się i potykając, do podnóża schodów. Oślepiony mętnymi strumieniami ściekającej po hełmie wody, Ławrow rzucił się na pomoc porwanemu przez prąd wody dozorcy hydromonitorów. Chwycił go za rękę w połowie drogi do ściany, poślizgnął eię, padł na kolano, ale podniósł się i dysząc, z siłą, której by po nim nikt się nie spodziewał, przerzucił sobie ciało przez plecy. Uginając się, brodząc już powyżej kostek w kłębiącej się wodzie, zaczął się posuwać ku ogrodzeniu placyku. Akurat w tym samym momencie, starając się przekrzyczeć huk spadającej wody, ktoś z góry wołał ostrym, pełnym rozpaczy głosem: — Katastrofa! Ratujcie Ławrowa! Pod niższą galerią metamorfizacji, drobno przebierając nogami po schodach, trzymając przy piersi teczkę i niezrozumiale krzycząc biegł Bieriozin. Wyprzedzając go znacznie, z gorejącymi, oszalałymi oczami, blady jak kreda pędził w dół Kraśnicki. Przeskakiwał po pięć — sześć schodów naraz i nagle spostrzegłszy ziejącą przepaść na miejscu zerwanego przęsła, na sekundę nie zatrzymując się, jak futbalowa piłka przeleciał nad przerwą koło czerwonego drążka ocalałego niższego podestu. W locie zdążył uderzyć ręką w drążek z góry w dół i przycisnąć go do marmurowej tablicy rozdzielczej, wyciągając równocześnie drugą rękę, aby schwycić poręcz podestu na początku następnego przęsła schodów. Od razu zamilkł ogłuszający huk wodospadu, gigantyczny strumień rozwścieczonej wody zwinął się, zwęził, jakby wciągnięty z powrotem do rury, ucichł nieustanny jęk hydromonitora pod szklaną podłogą dna, przerwały cmokanie niewidzialne pompy, stanęły windy. Ale Kraśnickie-mu nie udało się chwycić poręczy. Przeleciawszy przez cały podest, zaczepił nogą o górny stopień schodów, przekoziołkował w powietrzu i padł głową w dół. W ciszy pełnej grozy, głucho i miękko uderzając ciałem o stopnie schodów, potoczył się w dół, odbijając się jak mocno wypchany worek waty. W kilka sekund przeleciał pierwsze przęsło, przetoczył się przez następny podest i zaczął się staczać po następnym przęśle. Wygnanie władcy — 11 161 — Andrzej!... — rozległ się pod wszystkimi hełmami krzyk pełen przerażenia i bólu. Roztrącając wszystkich, ciężko dysząc i łkając, Gurewicz rzucił się do windy i puściwszy ją po zapasowym torze, uniósł się do góry. Ułożywszy dozorcę hydromonitorów na placyku, śmiertelnie blady Ławrow, a także Goberti i wszyscy inni pobiegli do drugiej kabiny i podążyli za Gure-wiczem. — Doktora!... Doktora!... Prędzej doktora!... — krzyczał tymczasem Gurewicz. — Gerasimow, wezwać lekarza, Kałmykow obejmie kierownictwo hydrotechnicznym pogotowiem ratunkowym! Andrzej... mój drogi... mój chłopcze... Kraśnicki leżał nieruchomo na podeście. Lekarz już biegł z góry, doganiając Bieriozina. Na ostatnim wiszącym nad przepaścią podeście obaj wskoczyli do zjeżdżającej windy. Z górnego luku biegli schodami przerażeni ludzie. Linami, przeciągniętymi wzdłuż grubych rur, spuszczali się w dół monterzy z instrumentami. W ciszy zamilkłej sztolni rozlegały się hałaśliwe krzyki, wołania, rozkazy. W ciągu minuty wokół Kraśnickiego zgromadził się tłum. Widok był straszny. Przez nienaruszony przeźroczysty hełm widać było jego twarz, zalaną krwią. Dookoła warg osiadła krwawa piana. Z piersi ze świstem wydobywało się przerywane rzężenie. Zatrzepotały powieki, otworzyły się oczy, początkowo jakby martwe, potem mignął w nich blask świadomości. Z wysiłkiem rozwarły się wykrzywione usta, ledwo dosłyszalne poprzez rzężenie i świst oddechu, wymówił słowa: ¦— Ludzie... Ławrow... Klęczący koło niego lekarz, przesunąwszy rękę pod gumowym kołnierzem skafandra do hełmu i watą wycierając krwawą pianę warg, pośpiesznie odpowiedział: — Nie mówcie, wszystko jest w porządku... Słaby uśmiech prześlizgnął się po twarzy Kraśnickiego. — To dobrze... — szepnął i zamknął oczy. Lekarz powstał. Kamienny wyraz jego twarzy nie wróżył nic dobrego. 162 — Do mnie, do gabinetu pierwszej pomocy — powiedział. Ostrożnie podniesiono Kraśnickiego, położono na stojące już obok nosze i wniesiono do windy. Winda szybko ruszyła w górę. Do gabinetu nie wpuszczono nikogo prócz dwóch lekarzy, którzy przybiegli z osiedla. Wkrótce przyprowadzono też tu i kierowcę hydromonitora. Szedł chwiejąc się, ale widać było, że nie doznał żadnych grożących życiu uszkodzeń. Ławrow stał oparty o poręcz podestu blady i milczący. Wszystko majaczyło mu się jak we mgle. W duszy rosło uczucie niejasnej trwogi, oczekiwanie nowego, nie dającego się uniknąć nieszczęścia. Trzask otwieranych w pobliżu drzwi przywrócił go do przytomności. Koło podestu stanęła druga kabina windy; znajdowało się w niej dwóch ludzi i jakiś ogromny kawał metalu. — Sergiuszu Piotrowiczu, spójrzcie na odcinek kręgu tłokowego, który wyrządził nam takie szkody — usłyszał Ławrow głos Gurewicza. Ławrow z trudem odsunął się od poręczy i wszedł do kabiny. — Obejrzyjcie zeń odłamek, Sergiuszu Piotrowiczu -— powiedział (/urewicz zdejmując hełm i wycierając chusteczką zaczerwienione oczy. Ławrow schylił się nad metalową bryłą i natychmiast cofnął. Jego I warz, i tak już blada, pobladła jeszcze bardziej. — Próżnie... Wzdęcia... — szepnął. — Zupełnie nieprzydatny, zdefektowany krąg... Zmusił się do dokładnego obejrzenia złomu. Pot zaczął mu występować na czoło. Wolno wyprostował się. — To z tłoku pompy? — zapytał Gurewicza. — Tak, Sergiuszu Piotrowiczu ¦— odpowiedział Gurewicz. Ławrow utał chwilę nieruchomo, zamknąwszy oczy. Potem, nic nie widząc dokoła, i uszył przez rozstępujący się tłum ku schodom. — Irina... Irina... — bezdźwięcznie szeptał wznosząc się po stopniach schodów. Gurewicz żałosnym wzrokiem patrzył za oddalającym się Ławrowem. Potem westchnąwszy i kręcąc żałośnie głową, szybko ruszył na dół, by tfydać odpowiednie zarządzenia. Rozpoczęło się usuwanie skutków katastrofy. 163 Rozdział 21 ZAMĘT Śledztwo w sprawie Wiszniakowa, starszego radiogeologa na „Marii Proncziszczewej", posuwało się bardzo powoli. Władze śledcze w ciągu półtora miesiąca zdołały zaledwie wyjaśnić okoliczności przestępstwa, ale Wiszniakow uporczywie nie przyznawał się do udziału w nim. W dalszym ciągu twierdził, że oba georadiogramy — roboczy i kontrolny — zostały sfałszowane przez nieznaną mu osobę, której udało się dobrać elektrycznym kluczem do ogniotrwałej szafy. Kto mógł dopuścić się tego zdradzieckiego czynu? W jakim celu przestępca to zrobił? Na te pytania śledztwo nie dawało odpowiedzi. Z drugiej strony zdołano ustalić, że Wiszniakow od dawna cieszył się wśród radiogeolo-gów opinią uczciwego i systematycznego pracownika. Tę opinię potwierdzili dyrektorzy instytutów naukowych, byli naczelnicy i członkowie geologicznych ekspedycji badawczych i wielu innych pracowników naukowych, w ich liczbie również Bieriozin, który przy tym zaznaczył, że osobiście Wiszniakowa nie zna, a swą opinię opiera na ogłoszonych przez niego pracach naukowych. Wyraził też sędziemu śledczemu zdziwienie, a nawet oburzenie, że Wiszniakow powołuje się na niego, podczas gdy mnóstwo innych osób zna go znacznie lepiej. Bieriozin, składając zeznania, był tak zdenerwowany, że sędzia musiał go nawet uspokajać, wskazując na to, że każdy obywatel Związku Radzieckiego ma prawo odwoływać się do pomocy innych obywateli, celem wyjaśnienia prawdy w każdej zawikłanej sprawie. W ten sposób śledztwo, prócz stwierdzenia faktu przestępczego fałszerstwa georadiogramów i zbadania biografii Wiszniakowa, dalej nie zdołało się posunąć. Zupełnie inaczej potoczyło się śledztwo w sprawie katastrofy „Pach-tusowa" na wschodnim odcinku budowy. Komisja śledcza już w pierwszym dniu swych dochodzeń otrzymała zeznania na piśmie elektryka pierwszej klasy, Chożdajewa, że wina katastrofy całkowicie spada na niego. Znając zarządzenie głównego elektryka, o wyłączaniu prądu roz- 164 bijającej lód dziobnicy 1 okrętu, w czasie, gdy statek posuwa się po wolnej od lodów wodzie, Chożdajew zapomniał to uczynić — a raczej, wydawało mu się, że to zrobił. Główny elektryk „Pachtusowa" został usunięty za brak dozoru nad pracą swych podwładnych, a Chodżajewa pozbawiono tytułu elektryka pierwszej klasy i prawa zajmowania odpowiedzialnych stanowisk przy agregatach 2 na przeciąg dwóch lat. Znacznie bardziej skomplikowana okazała się sprawa Moskiewskiej fabryki maszyn hydrotechnicznych. Z wszczęciem śledztwa, związanego z wypuszczeniem przez fabrykę pompy ze zdefektowanym tłokiem, co spowodowało katastrofę na sztolni Nr 3, wstrzymano się do przyjazdu Ławrowa. Nigdy nie widziano Ławrowa tak surowego i skupionego w sobie, jak po powrocie z podróży inspekcyjnej robót arktycznych. Znikła jego młodzieńcza ufność,,stracił swą zwykłą łagodność i radość życia. Okazało się, że otwarta, radosna, natchniona walka z przyrodą jest bardziej skomplikowana, niż sądził, gdy zaczynała się praca W A R-u. Śmierć Kraśnickiego pozbawiła Ławrowa spokoju i panowania nad sobą. Jak Irina mogła dopuścić się tak karygodnej niedbałości, niedopa-trzeć i posłać zagrażający życiu przyrząd tam, gdzie pracują bohaterscy ludzie z takim poświęceniem? Ich pierwsza rozmowa, zaraz po powrocie Ławrowa do Moskwy, była pełna gniewu i goryczy. Właściwie mówił tylko Ławrow, Irina milczała. O katastrofie w sztolni Nr 3 wiedziała już z gazet i z licznych komisji kontrolujących pracę fabryki. Wiedziała, jakie zarzuty obciążają ją osobiście, wiedziała, że czeka się tylko na przyjazd Ławrowa i jego sprawozdanie, by sprawa przeszła do rąk organów śledczych... Oto przyjechał i z ust jego spływa potok gorzkich, gniewnych słów, kochane niebieskie oczy zapalają się ogniem oburzenia, to zasnuwają mgłą żalu i boleści. Bo mówi przede wszystkim o Kraśnickim, wspaniałym młodzieńcu, który z takim poświęceniem nie zawahał się zginąć, by 1 Dziobnica przednia — masywna część okrętu, jest to przedłużenie stępki (czworokątna belka, idęca wzdłuż dolnej części okrętu od rufy do dziobu). 8 Agregat — połączenie dwóch lub paru maszyn. 165 ocalić innych. I to boleśniej rani serce, niż najbardziej obraźliwe słowa i podejrzenia. Jakże chciałaby być wtedy na miejscu Kraśnickiego. Irina milczała i słuchała, podbródek jej od czasu do czasu drgał niedostrzegalnie, nieco wypukłe, rozpalone z bezsenności oczy smutnie patrzyły z wychudzonej, zmęczonej twarzy. Nagle Ławrow spojrzał na Iring i zamilkł. Milcząco przeszedł sig dwa razy po pokoju, postał chwile przy oknie, potem niezdecydowanie podszedł do otomany, na której siedziała Irina i usiadł koło niej. — Biedactwo moje... — cicho powiedział. — I tobie także ciężko było w te dni... Irina nic nie odpowiedziała, kiwnęła tylko pochyloną głową, a podbródek zadrżał silniej. — Jak to się mogło stać w fabryce? Jak to mogło ujść twojej uwagi? Powiedz, Irinko... — Nie trzeba, Sergiuszu... — Po chwili milczenia zapytała: — Kiedy zamierzasz przekazać sprawę władzom śledczym? — Jutro — spuściwszy wzrok, ledwo dosłyszalnym głosem powiedział Ławrow. — Jak najprędzej... Nie chodzi o mnie, lecz — o fabrykę, o towarzyszy. Fabryka nie ponosi winy i nikt... nikt nie winien... formalnie... Tylko ja... Tak mówi mi serce i sumienie... Wielkie łzy poczęły spływać po jej wychudzonych policzkach, zadrgały ramiona; zasłoniwszy twarz chusteczką Irina pochyliła głowę na ramię Ławr owa... Na drugi dzień po przyjeździe Ławrowa komisja śledcza rozpoczęła swą pracę. Ustalenie winnych było bardzo łatwe. Obserwator oddziału odlewniczego, inżynier Kantor, dopuścił do wysyłki zdefektowanego tłoku z będącej pod jego obserwacją, źle naregulowanej maszyny. Aby ukryć rozmiary niedociągnięć w swej pracy, a może dla bardziej przestępczych celów, oddał jeden z takich tłoków, jako nadający fię do użytku. Kierownik produkcji fabrycznej, tymczasowo pełniący funkcje naczelnika oddziału form odlewniczych, inżynier Irina Denisowa, wiedząc o niedostatecznej sprawności fachowej swych pomocników — Kantora i Lebie- 166 diewa, a także o technicznej niedokładności maszyny odlewniczej, nie zainteresowała się bliżej tym oddziałem, nie pomogła Kantorowi w uregulowaniu maszyny, lecz całkowicie pozostawiła go własnym siłom. Jednak Irina stanowczo sprzeciwiła się takiemu sformułowaniu winy Kantora. Zażądała sprawdzenia wskaźników licznika maszyny i zdjęć rentgenowskich defektoskopu ze wszystkich wypuszczonych przez oddział tłoków. Ekspertyza stwierdziła, że dane licznika, dotyczące wypuszczonych ^rzez maszynę zdefektowanych tłoków, ściśle zgadzają sig z danymi licznika na transporterze, dotyczącymi liczby takich tłoków, wysłanych na skład. Wynikało z tego, że wszystkie wadliwe tłoki zostały wyeliminowane z użycia; w jaki sposób do oddziału produkcyjnego dostał się jeszcze jeden wybrakowany tłok — nie ustalono. Również zdjęcia defektoskopu potwierdziły dane licznika maszyny. Nic w tym zresztą nie było dziwnego, gdyż licznik i aparat, odrzucający braki, pracowały w ścisłej łączności z defektoskopem. Tylko cztery zdjęcia wydały sig komisji niewyraźne, wątpliwe i ekspertyza nie mogła z dostateczną pewnością stwierdzić, czy zdjęcia te wykazywały jakieś defekty w tłokach. Narzuciła się alternatywa, że albo defektoskop na skutek jakiejś przyczyny zepsuł sig wtedy, albo też braki były tak nieznaczne, że nawet defektoskop nie wysłał alarmujących impulsów do aparatu dyskwalifikującego i do licznika. Ekspertyza doszła do wniosku, że prawdopodobnie właśnie do liczby tych czterech wątpliwych tłoków należy i ten, który w rezultacie wywołał katastrofę w sztolni Nr 3. Obwiniać ludzi, dozorujących maszynę, władze śledcze nie zdecydowały się, jeżeli bowiem najczulsze aparaty nie otrzymały lub nie zrozumiały sygnałów defektoskopu, to tym bardziej człowiek nie mógłby zauważyć defektów na niewyraźnych zdjęciach. Zarzut świadomego wypuszczenia zdefektowanych tłoków przez Irinę i Kantora odpadł. Władze śledcze przerwały badania w tym kierunku. Pozostawało jeszcze zdecydować, co robić z pozostałymi trzema tłokami, których zdjęcia defektoskopu wydawały się podejrzane. Eksperci postawili wniosek, aby jeszcze raz zbadać przenośnymi defektoskopami wszystkie pompy i tłoki, znajdujące się w składach, a nawet i te, które już pracują w sztolniach przy rurach odpływowych. Kierownictwo W A R-u zatwierdziło ten wniosek. 167 Ławrow wysłał zarządzenie do wszystkich sztolni, a Bieriozin — do składów. Inżynier Irina Denisowa za niedostateczną kontrolę pracy swych podwładnych została przez dyrekcję zdegradowana ze stanowiska kierownika całej produkcji na kierownika działu odlewniczego w tejże fabryce, na jej zaś miejsce mianowano inżyniera Akimowa. Kantor pozostał na stanowisku operatora działu. W początkach sierpnia drugiego roku prac arktycznych budowa znacznej ilości sztolni była w pełnym toku. Dla większości sztolni kończono budowę podwodnych osiedli, w paru zaczęto już wiercenie szybów i tylko dla trzech — jednej na trzecim odcinku i dwóch na piątym, ostatnim — jeszcze nie znaleziono odpowiednich miejsc na dnie morza. Warunki lodowe, burze, nagłe spadki temperatury i wreszcie katastrofa „Pachtusowa" nie pozwoliły okrętom ekspedycyjnym zbadać dokładnie dna pod Golfsztromem na tych odcinkach. Ławrow uważał, że trzeba będzie niedokończone prace rozpoznawcze przerzucić na lato przyszłego, trzeciego roku. Bez wątpienia przeszkody te powodowały odchylenia w planie całego budownictwa, ale nawet w razie ujemnego wyniku poszukiwań, nawet stwierdzenie braku radioaktywnych gniazd w głębokich pokładach ziemi, już nie mogły zachwiać i zniweczyć samej idei projektu. W najgorszym razie trzeba byłoby przystąpić do budowy zwykłych termicznych sztolni. Przy pomocy czułych geologicznych aparatów bez większego trudu udałoby się odnaleźć najbliżej podchodzące do morskiego dna wierzchołki batolitów — gigantycznych mas intruzyjnych *, które ongiś, w odległych epokach geologicznych, uniosły się w stanie płynnym z jądra ziemi, ale nie doszły do jej powierzchni i z biegiem czasu zaczęły powoli stygnąć. 1 Intruzja — wdarcie się magmy w osadowe i metamorficzne skały. Intruzyj-ne skały powstają jako rezultat powolnego zastygania magmy w głębinach skorupy ziemskiej; zaliczamy do nich: granit, dioryt, sienit i inne. 168 Jednak tylko niektóre batolity — drobne, najstarsze i pozbawione połączenia z centralnym ogniskiem magmy — mogły już ostygnąć zupełnie. Większa część niewątpliwie posiada dotychczas dostatecznie wysoką temperaturę, mogącą zapewnić na długi okres doprowadzonym do nich głębokim sztolniom niezbędne ciepło. Istnienie takich batolitów pod dnem Północnego Oceanu Lodowatego stwierdza wyraźnie sejsmiczna mapa 1 Arktyki, usiana czarnymi punktami epicentrów 2 licznych trzęsień ziemi za kręgiem polarnym. A na terenach, gdzie czgsto zdarzają się trzęsienia ziemi, zawsze można spodziewać się pęknięć skorupy ziemskiej, szczelin, którymi magma podnosi się z głębin ziemi. Wreszcie takie wulkanicznego pochodzenia wyspy Oceanu Lodowatego, jak Ziemia Franciszka Józefa, Henrietty, Żaneta z grupy wysp De-Longue'a, wyspy Heralda, dowodzą wielkiej geologicznej aktywności jądra Polarnego Basenu w późniejszych geologicznych epokach. W ten sposób nawet brak na niektórych odcinkach Golfsztromu radioaktywnych gniazd nie przekreślałby planu wielkich prac, najwyżej mógł opóźnić jego ostateczną realizację. Druga i trzecia sztolnia pierwszego odcinka, ciągnąca się wzdłuż północnych wybrzeży Ziemi Franciszka Józefa, a także czwarta, szósta i siódma na drugim odcinku, między tym archipelagiem i Ziemią Północną, zbliżały się już do drugiego kilometra głębokości. Sztolnia Nr 3, dotychczas przodująca, wskutek katastrofy lipcowej pozostała w tyle i dopiero po upływie dwóch dekad zaczęła powoli dorównywać, przodującej obecnie, szóstej sztolni. Zresztą sytuacja na trzeciej sztolni niezbyt niepokoiła Ławrowa: jej gniazdo radioaktywne leżało blisko powierzchni dna morskiego. Gure-wicz na pewno pierwszy skończy wykop i puści wody Golfsztromu przez sztolnie: dawno zaś zapadła decyzja, że sztolnie rozpoczną pracę każda osobno, z chwilą ukończenia budowy, nie czekając na inne. Tymczasem nowe troski i obawy, jak chmury, zaczęły się gromadzić nad budownictwem polarnym. 1 Sejsmiczna mapa — przeniesiony na mapę geograficzną zapis drgań ziemskiej skorupy w jej poszczególnych odcinkach. 2 Epicentrum — punkt, linia lub płaszczyzna na powierzchni ziemi, odpowiadająca kierunkowi podziemnego uderzenia w czasie trzęsienia ziemi, 169 Sierpień zbliżał sig ku końcowi, a wraz z nim początek jesieni i przerwanie arktycznej nawigacji. Wszystkie podstawowe materiały do budowy sztolni i osiedli, zajjasy żywności i całe uzbrojenie na okres długiej i ciemnej zimy należało dostarczyć na miejsce w ciągu krótkiego lata. Nie można było zbytnio polegać na nawigacji pod lodem, którą mogła przeprowadzać podwodna flota towarowa. Podwodne statki towarowe, 0 stosunkowo małej pojemności, nie mogły zastąpić olbrzymich okrętów nawodnych i poradzić sobie z milionami ton ładunków, których wymagały gigantyczne rozmiary budownictwa. Dlatego też północne porty pracowały latem w niezwykłym napięciu, setki okrętów pruło ocean i morza, bez przerwy załadowywane i rozładowywane w portach. Ale z biegiem czasu występował coraz większy i niezrozumiały chaos w pracy portów i okrętów. To dok w Murmaniu wypuścił z kapitalnego zimowego remontu spalinowiec „Kasatkę" z ogromnym opóźnieniem, to przybyły do Tiksi-portu olbrzymi okręt elektryczny „Socjalizm" nie znalazł ładunku, który miał być przygotowany dla zimowisk na Nowosyberyjskich wyspach 1 dla sztolni Nr 13 i Nr 14. Elektryczny transportowiec „Gwiazda Morska", pojemności trzydziestu tysięcy ton, szedł prawie pusty z Archan-gielska po nowy ładunek, gdy nagle po drodze otrzymał rozkaz z Moskwy, by skręcił do Nordwiku i zabrał stamtąd sól i rudę do Władywo-stoku. Po ośmiu dobach nawigacji „Gwiazda Morska" dowiedziała się w Nordwiku, że ładunek ten dopiero co zabrała „Biełucha" i popłynęła z nim do Amdermy. A tymczasem w Amdermie soli mają pod dostatkiem, a z rudą nie wiedzą co robić. Zanim drogą radiową skomunikowano się z Moskwą, by rozplatać ten kłębek, tymczasem „Biełucha", tracąc cenny czas, czekała w Amdermie, a „Gwiazda Morska" w Nordwiku. Bieriozin, do którego należały sprawy zaopatrzenia i transportu, szybko znajdował wyjście z sytuacji, śmiałymi posunięciami zastępował jedne statki drugimi, przerzucał zbyteczne ładunki z jednego portu do drugiego, usuwał komendantów portu, zawiadowców w składach. Jednak im było bliżej sierpnia, tym bardziej rosło zamieszanie, rwały się ustalone rozkłady ruchu okrętów i dostaw do sztolni. Wreszcie w połowie sierpnia wypadki te stały się tak liczne, że zwróciły uwagę ministra, stało się jasne, że Bieriozin tymi środkami, jakimi rozporzą- 170 dzał, nie był w stanie podołać trudnościom, mimo całej swej energii i pomysłowości. Na nadzwyczajnym posiedzeniu kierowników W A R-u pod przewodnictwem ministra, postanowiono zmobilizować dla morskich transportów wszystkie wolne statki, nawet nieprzystosowane do tych celów, w tej liczbie niektóre okręty badawczo-naukowe. Również postanowiono prosić rząd o oddanie kilku elektrostatków pasażerskich i towarowych z bałtyckich i dalekowschodnich linii do dyspozycji W A R-u, wreszcie uchwalono zastosować szereg innych stanowczych kroków. Zima szybko zbliżała się, czasu pozostało mało. Rozkład prac trzeba było przestawić jak najprędzej, nie tracąc ani jednego dnia. Szczególną uwagę należało zwrócić na uporządkowanie i przyspieszenie transportów morskich. Dlatego Katulin postanowił zwolnić Bieriozina od obowiązków kierowania aprowizacją i dostawami lądowymi, aby mógł skupić wszystkie swe siły na transportach morskich i zaopatrzyć sztolnie w niezbgdne zapasy na zimg. R o z d z i a ł 22 NIESPODZIEWANA DECYZJA Na rodzinę Denisowów spadło nagłe nieszczęście. Walery, starszy brat Iriny i Dimy, zaginął bez wieści. Trzy dni temu na nowym helikopterze własnej konstrukcji rozpoczął doświadczalny lot z Woroneża, gdzie pracował już od trzech lat w fabryce samolotów. Lot miał być próbą na czas i odległość, według marszruty w zamkniętym kręgu: Woroneż — Archangielsk — przylądek Moło-towa na Ziemi Północnej — przylądek Wellen na Czukotce — Włady-wostok — Irkuck -— Woroneż. Po pięciu godzinach od chwili startu, gdy maszyna znajdowała się w rejonie przylądka Mołotowa, komunikacja radiowa nagle przerwała sig i nie udało się jej już nawiązać. Z osiedla na przylądku zakomuniko- 171 1 wano, że helikopteru nie zauważono. Połączenie radiowe przerwało się, gdy maszyna była w pobliżu osiedla, a straszliwa zamieć, która nagle wybuchła w północnej części Karskiego morza, prawdopodobnie uniemożliwiła lotnikowi zrzucić nad osiedlem kontrolne chorągiewki. Jeżeli w tym czasie helikopter unosił się w powietrzu pozbawiony łączności radiowej, to orkan mógł zepchnąć go z kursu i spowodować katastrofę. Gdyby się tak stało, to jaki jest los załogi? Dnie mijały, a o helikopterze nie było żadnych wiadomości, mimo że z Moskwy rozesłano zapytania do wszystkich polarnych portów, osiedli, zimowych placówek, stacji i nawet do kursujących okrętów. Należało rozpocząć poszukiwania zaginionej maszyny, ale nikt nie był zorientowany co do miejsca, gdzie mogła lądować albo spaść. Gdzie zdarzył się wypadek? Przed przylądkiem Mołotowa, na zachód od niego? W takim razie nad morzem Karskim? Albo może nad jedną z wysp archipelagu Ziemi Północnej ? Albo jeszcze gdzieś dalej na wschód, nad wielkimi przestrzeniami morza Łaptiewych? Już po upływie doby od przerwania łączności radiowej z helikopterem zawieja ustała równie nagle, jak wybuchła. Pogoda poprawiła się i z przylądka Mołotowa wyleciały natychmiast trzy helikoptery rozpoznawcze. Przez dwie doby helikoptery spatrolowały wielkie przestrzenie pól lodowych i wolnych od kry wód dookoła Ziemi Północnej, ale nie natrafiły na żaden ślad zaginionej maszyny. Helikopter Walerego prowadził znany lotnik polarny Małyszew. Na tę okoliczność kładł nacisk Ławrow podczas obiadu u Iriny, starając się podtrzymać nadzieję w jej sercu. — Małyszew, stary polarny wilk — mówił. — W Arktyce Małyszew znajdzie wyjście z każdej sytuacji. Nawet jeżeli spadli na wodę, maszyna musiała utrzymać się na powierzchni choćby tyle czasu, żeby załoga zdołała przedostać się na lód i zabrać ze sobą wszystko niezbędne do życia... Irina siedziała blada, z podkrążonymi oczami, gorąco pragnęła i jednocześnie bała się uwierzyć słowom Ławrowa. Dima, tak zazwyczaj żywy i gadatliwy, cicho siedział przy stole i przysłuchiwał sig rozmowie przenosząc kolejno oczy z Iriny na Sergiusza. 172 __ Pierwsze loty wywiadowcze dookoła Ziemi Północnej — mówił Ławrow ukrajawszy sobie kawałek pieroga — nie mogły przynieść żadnych rezultatów. Co znaczą trzy maszyny na dziesiątki tysięcy kilometrów kwadratowych! Właściwe poszukiwania zaczną się za dwa •— trzy dni, kiedy na bazę w osiedlu na przylądku Mołotowa przerzuci się kilkadziesiąt polarnych helikopterów, zapasy energii elektrycznej i żywności; lotnicy zaczną systematycznie, kwadrat za kwadratem, penetrować morze i lody, każdą nierówność gruntu. Zobaczycie, że wszystko skończy się dobrze. Członkowie wyprawy Papanina mając tylko naftowe prymusy potrafili przeżyć dziesięć miesięcy na płynącej krze lodowej. A dzisiaj, z elektrycznymi akumulatorami, w elektrycznych kombinezonach Walery na pewno zdoła się tam urządzić z całym komfortem!... No, przepraszam, muszę już uciekać, mam w W A R-ze posiedzenie. Wieczorem wpadnę jeszcze do was. Ławrow skończył obiad nie tknąwszy ukrajanego kawałka pieroga. Zauważywszy to już po jego wyjściu, Irina zbladła jeszcze bardziej i gorączkowo zagryzła wargę: zrozumiała, że Ławrow swymi optymistycznymi słowami chciał nie tylko podtrzymać w niej nadzieję, ale i zagłuszyć własny niepokój... Z wypiekami na twarzy, z rozwichrzonymi włosami Dima siedział nieruchomo w swym pokoju nad dziwną książką w grubej oprawie. Dima czytał, miał przed oczami i wchłaniał wszystkimi zmysłami opowieść o życiu wielkiego badacza i podróżnika polarnego, o jego śmiałych wyprawach i zdumiewających przygodach w pustyni Oceanu Lodowatego. Opowieść była żywa i napisana z talentem. Zręcznie skomponowane obrazy wizetonfilmu ukazywały na ekranie, wmontowanym w okładkę knifonu, tę heroiczną wyprawg. 173 Dima zapomniał o otaczającym go świecie. Ściskał w palcach kontakt do regulowania ruchu taśmy z mikroskopijnym drukiem pod powiększającą soczewką na lewej okładce knifonu. Od czasu do czasu zaczynał działać ekran na płaskim pudełku prawej okładki i wtedy Dima nie odrywał błyszczących oczu od żywych scen wizetonfilmu. Wraz z bohaterami powieści Dima przebijał się przez zamieć, wpadał w zasypane śniegiem szczeliny lodowe, tonął w śnieżnej masie, przeciągał przez wydmy śnieżne i zwały lodowe sanki z ciężarem, odpierał ataki białych niedźwiedzi, polował na foki, walczył z morsami, dzielnie pokonywał napór lodów na statek. Wreszcie z bohaterskimi towarzyszami wyprawy, przezwyciężywszy tysiączne przeszkody, słaniając się z wyczerpania, osiągnął stały ląd — dostaje się na małą wysepkę ogromnego archipelagu. Rozpoczyna się nudny okres zimowy w wykopanej ziemiance, podobnej do zwierzęcego legowiska, w mrokach niekończącej się polarnej nocy, w wiecznym zimnie, w nieustannej walce z białymi niedźwiedziami i podstępnymi polarnymi lisami. Samotni ludzie, oderwani od świata, zapomniani w królestwie mrozu, ciemności i martwej ciszy... Nagle Dima zbladł, osunął się na oparcie krzesła, z oczu potoczyły się łzy. Wala! Wala! Drogi... kochany... Przecież i z nim może być to samo! W jakiejś rozpadlinie Ziemi Północnej leży samotny, ranny... wśród szczątków strzaskanej maszyny... Jak żywy stanął mu w pamięci brat: wysoki, barczysty, opalony na twarzy, wesoły, zawsze skory do śmiechu i zabawy... Czy możliwe, żeby Wala zginął? Znikł na zawsze? I nigdy już nie zobaczy jego kochanej twarzy, nie usłyszy jego głosu... Po raz pierwszy w czasie tych ciężkich dni Dima z taką wyrazistością i bólem odczuł całą głębię nieszczęścia. Ból był tak silny, że Dima nie mógł się opanować i zapłakał, zasłaniając twarz rękami. Nieustający szmer zwrócił wreszcie uwagę chłopca. Aparat wizetonfilmu działał dalej, rzucając światło na pusty ekran. Nie odrywając wzroku od ekranu, Dima z mokrymi od płaczu policzkami machinalnie wy łączył aparat. Nagła myśl błysnęła mu w głowie: Wala spadł gdzieś na Ziemi Północnej... Trzeba go tam szukać... Tylko tam, i możliwie najprędzej... 174 Dima nie mógł zdać sobie sprawy, dlaczego jest pewien, że helikopter Walerego spadł właśnie na Ziemię Północną, a nie gdzie indziej na lody okrążające ten archipelag. Oczami wyobraźni widział przed sobą wąską mroczną szczelinę, o wysokich prawie prostopadłych ścianach pokrytych śniegiem i lodem, a na dnie szczeliny, wśród lodowych płyt strzaskany kadłub helikoptera, obok zaś, w pobliżu ściany wąwozu, człowieka na poły zasypanego śniegiem. Człowiek ten był martwy. Przy oderwanych drzwiach, kabiny siedział Wala z okrwawioną i zmienioną z bólu twarzą, z ręką bezwładnie zwisającą, jak u lalki, i ze złamaną nogą... Ach, gdyby Dima mógł być na wyspie w tej chwili! Szukałby, szukał nie śpiąc, nie odpoczywając i znalazłby brata! Nie wolno mu siedzieć tutaj bezczynnie, gdy tam Wala ginie! Wprawdzie Sergiusz powiedział, że dzisiaj wylecą pierwsze helikoptery nad morze, a jutro nad Ziemię Północną, ale co oni tam zobaczą z góry. Czy go dojrzą, jeżeli Wala leży w głębokiej szczelinie. Konieczna jest ekspedycja sankami. Trzeba zbadać każde wgłębienie, każdy wąwóz, nawoływać, dawać sygnały syreną, strzelać! Ach, gdyby on tam był, gdyby mógł wziąć udział w tych poszukiwaniach! I nagle Dima omal nie zatchnął się oszałamiającą myślą: Mikołaj Antonowicz! Ten mu pomoże. Dima stał chwilę z głową odrzuconą w tył, z błyszczącymi oczami, jak ptak gotowy do lotu. Tak, tak! Bieriozin pomoże... Ira nie puści, ale Bieriozin pomoże. Dima pokaże, co może dokonać trzynastoletni chłopiec dla swego rodzonego, kochanego brata. Helikoptery i tak nic nie wykryją! Trzeba będzie rozpocząć poszukiwania na sankach, a do tego czasu on zdąży tam, na przylądek Mołotowa... Tylko trzeba się śpieszyć, nie wolno tracić ani jednego dnia... Dima pobiegł do pokoju Iriny, do telewizefonu. W mieszkaniu nie ma nikogo, nikt nie przeszkodzi. Mikołaj Antonowicz na pewno pomoże. Tyle razy rozmawiał z nim o wyprawie do Arktyki, nawet dawał wskazówki, jak do niej się przygotowywać... Ten knifon o Arktyce otrzymał Dima również od Bieriozina. Dobrze byłoby poradzić się Iry... Niestety, to wykluczone. Ona we wszystkim wierzy Sergiuszowi. A ten mówi, że wszystko skończy się 175 4 jeżeli Bieriozin znów go wyśmieje i powie — rzeba poczekać, jeszcze trochę pocierpieć? ę słyszeć odgłos otwieranych drzwi, kroki, nie-iraz ucichły, rozległ sig natomiast podniecony cięż prędzej! echał Konowałow. , aksamitny, wydał się Dimie dziwnie zna-uż słyszał, ale kiedy i gdzie, nie mógł sobie ucieszył się Bieriozin. — Co więcej ? umarł... ciężkie, kłopotliwe milczenie, potem z ekra-niewidzialnego Bieriozina: y mówicie! Wiszniakow? Gdzie? Kiedy? śledczym, Mikołaju Antonowiczu. Otwarłem, jak jego zeznania was zdenerwowały... Je-od dziesiątka Wiszniakowów... A przy tym, trzymać języka za zębami... Nie było wyjścia, rzykre, ale sprawa jest ważniejsza od wszyst- ! — jęknął Bieriozin. — Nie chcę nic o tym z^icę, nie chcę! się coraz wyżej, przechodząc w jakiś skowyt. Ubliżające się do ekranu, w jego prawym rogu twarz Bieriozina. Podniósł oczy, spojrzał na -Vis~/<*' te - ------itrach wykrzywił jego twarz. Podniósłszy ręce ¦A*'4 igrt— F -r ^m $ sic w tył i znikł z ekranu. Zaraz potem dał j V' KT-" —IX m —¦^^^^f= =^----------------------------------1, szybkie kroki, trzasnęły drzwi i wszystko 'i v r/ -f j- ------ przed pustym ekranem, zmieszany, z bijącym -h. Jakie zabójstwo? Jaki ma z tym związek =ym on, Dima, tak go zmartwił, a nawet prze-ikołaj Antonowicz rozgniewa sig i nie zechce zlnęła chłopcem całkowicie. 177 szczęśliwie. Zresztą czyż Ira orientuje sig choć trochę w Arktyce! Ponadto, ma przykrości w fabryce... Jest przygnębiona, smutna... W pokoju Iriny Dima gorączkowo nastawił aparat na falę telewize-fonu Bieriozina i nacisnął guzik sygnału. Ekran pozostawał pusty, milczący. Dima poczekał chwilę i znów nacisnął guzik, długo nie odrywając palca. Nagle — o radości! — ekran zajaśniał łagodnym światłem, szybko przebiegły po nim falujące cienie i ukazał się znany mu róg gabinetu z półkami z książkami i knifonami ze zwitkami taśm wizefonu, stół pokryty rulonami kreślarskimi, papierem, przeźroczysto-żółtymi arkuszami dyktafonu i ogolona głowa Bieriozina nad stołem. Skupiona twarz Bieriozina ożywiła się i nabrała uprzejmego wyrazu. — A, Dima! Jak się masz, mój kochany! Co powiesz? — Dzień dobry, Mikołaju Antonowiczu! — szybko, w podnieceniu zaczął mówić Dima. -— Ja muszę... koniecznie muszę jak najprędzej pojechać na przylądek Mołotowa. Wakacje już się kończą... zostaje tylko miesiąc... Bieriozin roześmiał się: — Aleś w gorącej wodzie kąpany! Co cię tak przynagliło? Śmiech w takiej chwili przykro dotknął Dimę... Ale Bieriozin jeszcze nic nie wie... — Widzicie, Mikołaju Antonowiczu... Chodzi o to... Przecież wiecie, że Wala przepadł bez wieści gdzieś... koło przylądka Mołotowa... — No więc co? — uśmiechając się zapytał Bieriozin i pogładził ręką swą okrągłą, wygoloną głowę. — Jeszcze ciebie tam brakuje, co? — Ach, nie Mikołaju Antonowiczu! — odparł gorączkowo Dima. — Ja powinienem, koniecznie... wziąć udział w poszukiwaniach... Cichy sygnał przerwał Dimie, przez ekran coś przemknęło, uśmiechnięta twarz Bieriozina znikła, potem znów się ukazała, ale już poważna. Bieriozin przysłuchiwał się czemuś. — Chwileczkę. Poczekaj Dima — rzekł Bieriozin. — Ktoś do mnie przyszedł. Zaraz... Dima patrzył w pusty ekran, wodził niecierpliwie oczami po złotych literach na grzbietach książek i zwitkach taśm wizefonu, rozpacz zaczęła 176 go ogarniać. Co będzie, jeżeli Bieriozin znów go wyśmieje i powie — który to już raz! — że trzeba poczekać, jeszcze trochę pocierpieć? Nagle z ekranu dał się słyszeć odgłos otwieranych drzwi, kroki, niewyraźne słowa. Kroki zaraz ucichły, rozległ sig natomiast podniecony głos Bieriozina: — Co nowego? Mówcież prędzej! — Po pierwsze przyjechał Konowałow. Głos był spokojny, pełny, aksamitny, wydał się Dimie dziwnie znajomy, jakby go gdzieś już słyszał, ale kiedy i gdzie, nie mógł sobie przypomnieć. — Ach, nareszcie! — ucieszył się Bieriozin. — Co więcej ? — Po wtóre, Wiszniakow umarł... Przez parę chwil trwało ciężkie, kłopotliwe milczenie, potem z ekranu znów rozległ się głos niewidzialnego Bieriozina: — Niemożliwe! Co wy mówicie! Wiszniakow? Gdzie? Kiedy? — Wczoraj. W więzieniu śledczym, Mikołaju Antonowiczu. Otwarcie powiem: gdy zauważyłem, jak jego zeznania was zdenerwowały... Jesteście dla nas ważniejsi od dziesiątka Wlszniakowów... A przy tym, okazało się, że nie umiał trzymać języka za zębami... Nie było wyjścia, trzeba było... To bardzo przykre, ale sprawa jest ważniejsza od wszystkiego... — Ależ to morderstwo! —¦ jęknął Bieriozin. — Nie chcę nic o tym słyszeć! Słyszycie? Nie chcę, nie chcę! Głos Bieriozina podnosił się coraz wyżej, przechodząc w jakiś skowyt. Dima usłyszał kroki zbliżające się do ekranu, w jego prawym rogu mignęła blada, przerażona twarz Bieriozina. Podniósł oczy, spojrzał na Dimę i nagle śmiertelny strach wykrzywił jego twarz. Podniósłszy ręce Bieriozin gwałtownie cofnął się w tył i znikł z ekranu. Zaraz potem dał się słyszeć trwożny szept, szybkie kroki, trzasnęły drzwi i wszystko ucichło. Dima znów stał przed pustym ekranem, zmieszany, z bijącym sercem. Ogarnął go strach. Jakie zabójstwo? Jaki ma z tym związek Mikołaj Antonowicz? I czym on, Dima, tak go zmartwił, a nawet przeraził? Teraz na pewno Mikołaj Antonowicz rozgniewa się i nie zechce mu pomóc. Rozpacz owładnęła chłopcem całkowicie. Wygnanie władcy — 12 177 Tak minęło z pięć minut. Dima stracił już nadzieję, chciał wyłączyć aparat, pójść do swego pokoju, rzucić się na łóżko i ukryć w poduszce twarz. Wtem dał się słyszeć ostry trzask otwieranych drzwi, szybkie, zdecydowane kroki i na ekranie znów ukazała się twarz Bieriozina — blada, ale spokojna. Bieriozin usiadł na zwykłe swe miejsce za biurkiem i przekładając jakieś papiery, nie podnosząc oczu, przemówił nieco zachrypniętym głosem: — Przepraszam cię, Dima, zapomniałem zupełnie o tobie. — Nic nie szkodzi... — szybko odpowiedział Dima. — Proszę bardzo, Mikołaju Antonowiczu... Ja może kiedy indziej... — Mniejsza z tym — rzekł Bieriozin i spojrzał szybko na Dimę jakimiś pustymi oczami. — Dowiedziałem się o śmierci mego znajomego i bardzo się tym przejąłem. Tak... A co do twej sprawy... Powiedz szczerze: — bardzo chcesz dostać się do Arktyki? — Och, bardzo... bardzo, Mikołaju Antonowiczu — cicho powiedział Dima. Serce ścisnęło mu się z radości i strachu. „Co robisz! Nie rób tego, nie rób!" — przeraźliwie wołało mu przeczucie w duszy. Ale Bieriozin już mówił dalej i Dima nie mógł powstrzymać jego zdecydowanych, rzeczowych słów. — Dobrze! Skoro masz silne postanowienie... W tych dniach udaje się tam pewien człowiek. Weźmie cię ze sobą. Przygotuj się, zgromadź potrzebne do drogi rzeczy. Tylko nie za dużo. Elektryzowane ubranie, trochę bielizny, mydło, ręcznik, szczoteczkę do zębów... 0 reszcie pomyśli ten człowiek. — Dobrze, Mikołaju Antonowiczu — ledwo poruszając wargami mówił Dima. — Dziękuję... bardzo dziękuję... Na przylądek Mołotowa? Tak? —¦ Tak, tak... — niecierpliwie i ze złością odpowiedział Bieriozin. Znów jakiś wewnętrzny trwożliwy głos odezwał się w duszy Dimy: „Nie rób tego... nie rób..." Ale już inny niewidoczny nurt porwał i uniósł Dimg, chłopiec raz jeszcze szepnął: — Dziękuję, bardzo dziękuję... 178 — Głupstwo, nie ma za co. Tylko pamiętaj, Dima! Żeby nikt o tym nie wiedział. Zwłaszcza, że to ja ci pomogłem. Irina nie przebaczyłaby mi tego nigdy. — Nikomu, nikomu, Mikołaju Antonowiczu! — gorąco zapewniał Dima. — Słowo pionierskie... Tylko... Dima zająkną,! się, wciągnął głęboko powietrze, jeszcze bardziej poczerwieniał i podniósł błagalne oczy na Bieriozina. — No, co jeszcze? — niecierpliwie zapytał Bieriozin. — Mikołaju Antonowiczu... Ja chciałbym z Plutonem... Nie mogę bez niego... Bardzo proszę... Pluton wszystko rozumie i nikomu nie będzie przeszkadzał... On mi będzie bardzo potrzebny. Można? Bieriozin zmarszczył brwi i chwilę rozważał. — No, dobrze! — powiedział w końcu. -— Zabieraj Plutona. Za dwa dni zgłosisz się do mnie przez telewizefon, o tej samej porze. No, do widzenia. Pamiętaj, nikomu ani słowa! — Dziękuję, Mikołaju Antonowiczu, nikomu nie powiem. Ekran opustoszał, zamarł, zmienił się w gładką, owalną, srebrzystą płytkę. Dima postał chwilę przed aparatem czerwony, wzburzony, nieomal chwiejąc się na nogach wskutek nagłego przypływu znużenia. Potem podszedł do kanapy i padł na nią, nie mogąc zebrać kłębiących sig myśli, wstrząsały nim nerwowe dreszcze i ogarnęło osłabienie. Rozdział 23 PIERWSZE ŚLADY W wysok;m, widnym pokoju było cicho i chłodno. Na pomalowanych jasno ścianach wisiały portrety wodzów kraju, i wielka, kolorowa mapa Związku. Całe urządzenie było takie, że sprzyjało skupionej pracy. Nie-w'elka szafka odbiorczego i nadawczego radia stała obok biurka. Na biurku —¦ dwa telewizefony z ekranami na odchylonych przykrywkach, pudło korespondencyjnego wizefonu, rurka dyktafonu w kształcie czarnej 12* 179 ¦ lilii na wysokiej, giętkiej łodydze wychodzącej z brązowej szkatułki zapisującego aparatu. Komarów siedział przy biurku pogrążony w czytaniu. Od czasu do czasu przerywał lekturę, wybierał z leżącej obok paczki jedno lub dwa zdjęcia fotograficzne i długo, badawczo przyglądał się im. Komarów odczytywał „Zbiór codziennych raportów posterunków w Klaźmie w sprawie „Nr OK 0468". „Nr 3, z dnia 22 sierpnia. 12. 15. Obserwator D. Właścicielem willi, wychodzącej na ulice: Komu-nardów, Szkolną i Gorkiego, jest obywatel Adolf Augustowicz Jokisz, lat 58, urodzony we Lwowie, skąd przybył do Moskwy 23 lata temu. Wykłada grecką i rzymską literaturę w Moskiewskim Państwowym Instytucie Kultury Antycznej. Wraz z Jokiszem mieszkają: 1) jego żona Cecylia, córka Wincentego, lat 52, tłumaczka w tymże instytucie, zamężna za ob. Jokiszem od lat trzydziestu, przybyła do Moskwy równocześnie z mężem ze Lwowa; 2) syn, Władek, lat 14, uczeń ósmej klasy szkoły Nr 78 w Klaźmie, okręgu Moskiewskiego. 12.20. Posterunek Nr 2. Przez ogrodową furtkę od ulicy Gorkiego wszedł mężczyzna z teczką, w palcie z wysoko podniesonym kołnierzem (zdjęcie taśmy telewizora Nr 26). Na podwórzu spotkał się z chłopcem, synem właściciela willi (zdjęcie Nr 27). Po krótkiej rozmowie weszli obaj od strony wewnętrznego podjazdu do willi. 12.45. Posterunek Nr 1. Od strony zewnętrznego podjazdu wszedł do willi mężczyzna z niewielką walizką (zdjęcie Nr 13), przyjechał elektro-mobilem S D 014-86. Po 32 minutach, o 13,17, wyszedł bez walizki, siadł do elektromobilu i pojechał w prawo; znikł za rogiem ulicy Rewolucji Październikowej. Dalszą obserwację przejął obserwator A. 18.00. Posterunek Nr 3. Od strony wewnętrznego podjazdu przez furtkę ogrodową wyszła na ulicę Szkolną żona właściciela willi (zdjęcie taśmy telewizora Nr 34). 18.00 —18.40. Obserwator B. Żona właściciela (zdjęcie Nr 134) wyszła z podwórza na ulicę Szkolną, po drodze spotkała kobietę, z którą, zatrzymawszy się, porozmawiała (zdjęcie Nr 135), a potem poszła dalej 180 do ulicy Żukowskiego i weszła do domu towarowego. Odebrała kilka paczek z żywnością i słodyczami, kwiaty. Tą samą drogą wróciła do domu. 18.40. Posterunek Nr 3. Przez furtkę ogrodową od strony ulicy Szkolnej wróciła żona właściciela willi, z pakunkami i kwiatami. Udała się do hangaru; po 12 minutach wyszła z hangaru bez pakunków i weszła do willi. 18.45. Obserwator A. Mężczyzna w elektromobilu S D 014-86 (zdjęcie Nr 13) pojechał od willi, nie zatrzymując się po drodze, autostradą Północną, dalej 1-szą Grażdańską przez centrum Moskwy do Hydrotechnicznych Zakładów. Jego nazwisko — Konstantyn Michałowicz Akimow. Pracuje w zakładach jako naczelnik działu produkcji. O godz. 20 pojechał tym samym elektromobilem na plac Dobryninski, stanął przed domem Nr 3, budynek K, gdzie zajmuje mieszkanie Nr 82. Przed tym odstawił elektromobil do podziemnego garażu na tym placu. 19.10 Posterunek Nr 3. Do ogrodowej furtki od ulicy Szkolnej podszedł od ulicy Gorkiego mężczyzna w czapce i chłopiec z dużym czarnym psem rasy nowofundlandzkiej (zdjęcie z taśmy telewizora Nr 35). Mężczyzna miał dużą walizę, chłopiec — pakunek, zawinięty w gazetę. Furtkę otworzył syn właściciela willi. Obserwowani weszli, pies natomiast nie chciał wejść i zaczął skomleć. Dopiero na stanowcze wezwanie chłopca: „Pluton! Tutaj!", pies wbiegł na podwórze. Furtkę natychmiast zamknięto. Przybyły chłopiec cały czas oglądał się niespokojnie, trzymając psa za obrożę. 20.25. Posterunek Nr 1. Zewnętrznym wejściem od ulicy Komunardów wyszli z wilii mężczyzna w czapce i mężczyzna z teczką, w palcie z wysoko podniesionym kołnierzem (zdjęcie z taśmy telewizora Nr 16). Obaj przeszli ulicę Komunardów i skręcili na ulicę Rewolucji Październikowej. Obserwacja przechodzi do obserwatora C. 20.25 — 20.35. Obserwator C. Mężczyzna z teczką i mężczyzna w czapce, wyszedłszy z willi zewnętrznym wyjściem z ulicy Komunardów, skręcili w ulicę Rewolucji Październikowej, potem na prawo, w ulicę Gorkiego. Na rogu ulicy Puszkina podeszli do jaskrawo czerwonego elektromobilu 181 Nr M I 319-24, który widocznie oczekiwał na nich. Maszyna z miejsca ruszyła pełnym biegiem przez ulicg Puszkina, skręciła na lewo w ulicę Parkową i znikła. Niestety, w tym momencie nie miałem maszyny do dyspozycji. Dalsze poszukiwania na elektrocyklu ¦— bez rezultatu." Komarów z niezadowoleniem pokręcił głową i położywszy przed sobą zdjęcia, wymienione w trzech ostatnich raportach, zaczął się im bacznie przyglądać. Ekran jednego z telewizefonów, stojących na biurku, rozjaśnił się bez dźwięku. Ukazała się na nim opalona twarz lejtenanta Chińskiego. Oczy miał zamyślone. Lewą rękę obandażowaną. Komarów przycisnął kolanem guzik pod stołem. Drzwi automatycznie otworzyły się, wpuściły Chińskiego do gabinetu i zaraz zamknęły. ¦— Siadajcie, siadajcie, Lwie Markowiczu — powiedział Komarów, zaledwie Chiński się zameldował. — Mówcie... Przede wszystkim jak ręka? — zapytał troskliwie. —- Głupstwo, nieznaczne zwichnięcie. Widać chwyciliście, majorze nie z całej siły — z uśmiechem odpowiedział Chiński. — Nie gniewacie się na mnie? ¦— zapytał Komarów mrużąc oczy pełne przyjaznego ciepła. — Skądże, Dymitrze Aleksandrowiczu! Takie spotkanie warte byłoby i dziesięciu rąk! — No, gdybyście mieli dziesięć rąk, na pewno nie dałbym rady — uśmiechnął się Komarów, ale zaraz urwał i zapytał rzeczowo: — Wigc co nowego? — Cały ranek straciłem na poszukiwaniu śladów czerwonej maszyny. Zabrano ją wczoraj o godzinie szesnastej z Nowoarbackiego garażu... — Gdzie to? — przerwał Komarów. — Nad Moskwą — rzeką? — Nie, na początku magistrali, niedaleko od Hydrotechnicznego Instytutu. Fotograficzny licznik garażowy zanotował numer maszyny i czas jej wyjścia na ulicę. Między godziną szesnastą i dwudziestą pierwszą w żadnym z garażów moskiewskich maszyna ta nie była zarejestrowana. — A o dwudziestej pierwszej ? — zapytał Komarów. — O godzinie dwudziestej pierwszej odnotował przybycie tej maszyny licznik podziemnego garażu na placu Maj akowskiego. Udało mi 182 się. Zaraz po zagarażowaniu maszyna poszła do przeglądu i mycia, ale na szczęście nie zdążyli tego zrobić, nawet nie dotknęli się jeszcze do niej. O godzinie dwudziestej drugiej przez telewizefon zatrzymałem maszynę w garażu, przyjechałem tam i na moje polecenie, z zachowaniem ostrożności, przeprowadzono ją do specjalnego boksu. Klucz od boksu mam przy sobie. Dokładnie obejrzałem maszynę. ¦— Doskonale, świetnie -— z zadowoleniem powiedział Komarów. — Co wam powiedziały liczniki? — Właściwie nic nowego. Potwierdziły to, co już wiemy. — Mianowicie? — O godzinie szesnastej maszyna wyszła z Nowoarbackiego garażu z jednym, pasażerem — kierowcą. Przeszła pięćset pięćdziesiąt metrów, stanęła i po dziesięciu minutach zabrała dwóch niezbyt ciężkich pasażerów —¦ obydwaj ważyli wszystkiego osiemdziesiąt osiem kilogramów — potem zrobiła trzydzieści jeden kilometrów pięćset dwanaście metrów. Postój po odbyciu tej drogi o godzinie dziewiętnastej zgadza się z raportem posterunku numer trzy w Klaźmie. Wykaz zegarów i liczników maszyny o drodze powrotnej, o ładunku i czasie przyjścia do garażu zgadza się z moimi obliczeniami i wykazem licznika w garażu. — Doskonale. Co jeszcze? Dokładnie obejrzałem kabinę maszyny z zewnątrz i wewnątrz zrobiłem zdjęcia, które zbadałem po powiększeniu. — Tak... tak... Choćby to nawet nic nie dało, należało to zrobić koniecznie. ¦— To jednak coś-niecoś dało, Dymitrze Aleksandrowiczu. — Aha! Tym lepiej. -— Po pierwsze, na odbiciu siedzenia znalazłem kilka wijących się włosów błyszczącej sierści czarnego koloru, a na chodniku w nogach ślady łap dużego psa. Niewątpliwie to ten czarny nowofundlandzki pies, o którym wspomina posterunek numer trzy. — Możemy więc twierdzić, że właśnie tą maszyną przyjechał do Klaź-my mężczyzna w czapce z chłopcem i psem, a potem odjechał zabrawszy ze sobą mężczyznę z teczką. — Uważam to za ustalone, Dymitrze Aleksandrowiczu. Prócz tego obok tylnego siedzenia elektromobilu znalazłem kawałek aluminiowego 183 papieru z drukowanym tekstem, prawdopodobnie strzępek gazety lub czasopisma. Chiński wyjął z teczki kawałek gazety i podał go majorowi. Ten uważnie obejrzał pod światło cieniutki i niezbyt trwały aluminiowy papierek, przeczytał urywki zdań wydrukowanych po obu stronach i zamyślił się. — No, dobrze — powiedział w końcu Komarów podnosząc głowę. — Co jeszcze? Chiński ze smutkiem rozpostarł ręce: — Na razie, nic więcej, Dymitrze Aleksandrowiczu. — No, cóż! Napracowaliście się dobrze, dowiedzieliście się sporo. Co zamierzacie dalej? Trzeba iść śladami póki świeże i ciepłe. Chiński chwilę milczał. — Przede wszystkim — zaczął — chciałbym jeszcze dzisiaj zbadać teren w promieniu pięciuset pięćdziesięciu metrów dookoła Nowoarba-ckiego garażu, skąd wzięty był czerwony elektromobil. Gdzieś na tym obwodzie maszyna zatrzymała się po raz pierwszy. Może ktoś zapamiętał jej jaskrawy czerwony kolor. Równocześnie warto by polecić sierżantowi Wasiliewowi... Na stole przed Komarowem rozległ się cichy sygnał, rozjaśnił się ekran drugiego telewizefonu. Chiński umilkł. Komarów włączył aparat. Ekran w dalszym ciągu pozostał pusty, ale z dźwiękowej części aparatu dał się słyszeć głos: — Hallo. Kto przy aparacie? — Dwieście osiemdziesiąt sześć — odpowiedział Komarów. — Koło. — Księżyc. — Klaźma. Posterunek numer dwa. Nagły meldunek, towarzyszu majorze. Na podwórzu widać wzmożony ruch ludzi między willą i hangarem. Wniesiono do hangaru kufer i skrzynię. Przybyły o szesnastej trzydzieści, przez furtkę od ulicy Szkolnej, mężczyzna wyszedł z willi ubrany w roboczy kombinezon, z jakimś instrumentem w rękach i skierował się do hangaru. Przypuszczam, że to przygotowania do odlotu. — Kardan nie pokazywał się? — szybko zapytał Komarów. — Nie pokazywał się, towarzyszu majorze. Pół godziny temu wyszedł z willi na podwórze przybyły tu wczoraj chłopiec z psem, w towarzystwie syna właściciela willi. Pospacerowali z dziesięć minut po ogrodzie i wrócili do domu. — Nic więcej? — Na razie wszystko, towarzyszu majorze. — Dziękuję. Uważajcie. Gdy zaczną wyprowadzać helikopter z hangaru, natychmiast meldujcie. Będę przy aparacie. Komarów wyłączył telewizefon i zaraz go przełączył na inną falę. Na ekranie ukazał się niewielki pokój stacji rozdzielczej przy hangarze. Zawiadowca rozkładu lotów, siedzący przy pulpicie, na którym widać było różnokolorowe guziki, rączki, palące się i zgaszone lampki, świecące się linie tablic, podniósł oczy i pytająco spojrzał na Komarowa. ¦— Co rozkażecie, towarzyszu majorze? — Przygotujcie jak najprędzej pośpieszną maszynę do natychmiastowego odlotu i trzymajcie ją w pogotowiu. — Rozkaz, towarzyszu majorze — odpowiedział lejtenant-zawia-dowca, przesuwając jedną z rączek na pulpicie i przyciskając guzik. —¦ Z pilotem? — Tak. Na wszelki wypadek — do lotu długodystansowego, na dużej wysokości i na dłuższy czas. Maszynę przyprowadzić nieco bliżej, na mały placyk. — Rozkaz, towarzyszu majorze. Za siedem minut maszyna będzie na małym placyku. Komarów wyłączył aparat, ekran zgasł. — Więc, mój drogi — zwrócił się major do Chińskiego — znów muszę opuścić Moskwę. I nie wiem, kiedy wrócę. Z raportu posterunku numer trzy o przygotowaniu żywności dla hangaru wiadomej nam willi w Kłaźmie domyśliłem się, że Kardan szykuje się do nowej podróży. Całą noc rozmyślałem i nie mogłem zdecydować: czy dalej śledzić Kar-dąna, czy pozostać w Moskwie i zabrać się do rozplątywania węzła, zawiązanego w Klaźmie. Dzisiaj omówiłem sprawę z wiceministrem Bezpieczeństwa Państwowego. Zdecydowaliśmy, że osobiście zajmę się Kar-danem i nie spuszczę go z oczu, dopóki nie wyjaśnię celu, dla którego przedostał sig do Związku Radzieckiego. Obawiam się, że ten człowiek 185 przyniesie nam nieszczęście. Ma jakieś kontakty w Związku, możliwe, że są to wspólnicy. Wszystko pachnie mi przestępczą organizacją, w której Kardan, zdaje się, zamierza odegrać główną rolę. Zobaczymy. Wy, Lwie Markowiczu, nie traćcie śladów, na które wpadliście w Moskwie. Uzbrójcie się w cierpliwość i wytrwałość. Będziecie pracować pod kierownictwem mego zastępcy, kapitana Swietłowa. Nie zapominajcie o raportach ze stacji' Wiszniewsk, dotyczących obserwacji nad „wybawcami" Kardana. No, do widzenia, przyjacielu ¦— zakończył Komarów wstając i W)rciągając obie dłonie do Chińskiego. — Czasu pozostało mi niewiele. W każdej chwili mogą mnie wezwać. Chciałbym jeszcze zostawić szczegółową instrukcję dla kapitana Swietłowa i dla was... Chiński, żegnając się z majorem, był wzruszony i smutny. !— Dymitrze Aleksandrowiczu — powiedział drżącym głosem — proszę, dajcie od czasu do czasu znać o sobie... — Na pewno, mój drogi. Przy pierwszej sposobności. Rozdział 24 U WRÓT ARKTYKI Dima żył jak we śnie. Nie mógł skupić myśli, nic nie docierało do jego świadomości. Chodził roztargniony, na pytania odpowiadał nieprzytomnie, jakby z trudem budząc się ze snu. Bieriozin wyznaczył wyjazd na dzień 22 sierpnia. Dima, na wpół przytomny, dał się unieść wypadkom jak schwytany na arkan. Czasami, spojrzawszy przypadkiem na wymizerowaną twarz siostry, doznawał uczucia bólu i wstydu, wtedy zjawiała się nieśmiała myśl: „A może nie powinienem... może cofnąć się..." Ale natychmiast w wyobraźni widział twarz Bieriozina szyderczo uśmiechniętą i Dimie zdawało się, że już słyszy, jak Bieriozin cedzi przez zęby: „Stchórzył... Wiedziałem, że tak będzie". Więc Dima odpędzał tę myśl. Nie, nie jest tchórzem. Musi pojechać, musi odnaleźć brata. Wyjeżdżając zostawi Irinie list, wyjaśni jej, że nie mógł inaczej postąpić, że bezwzględnie wróci na początek roku szkolnego. Tylko nie powie nic o Arktyce, napisze, że pojechał... gdzieś 186 indziej. Bo Irina na pewno zacznie go szukać, wyśle za nim radiode-pesze... Tak też Dima postąpił. Tego dnia, 22 sierpnia, kiedy po raz ostatni wychodził z domu, z małym zawiniątkiem w ręku, prowadząc na smyczy poważnie kroczącego Plutona, miał w kieszeni list ^do Iriny, w którym oznajmiał, że pewien syberyjski myśliwy zabiera go ze sobą do tajgi na polowanie i że dokładnie za miesiąc wróci do Moskwy. „Tylko, błagam cię, Ireczko, nie niepokój się, w tajdze będzie nam bardzo przyjemnie" — pisał mając na myśli z pewnością myśliwego, siebie i Plutona. Następnie, przesyłał serdeczne ucałowania i znów prośbę, by siostra była spokojna. Wiedząc, że wyjazd z Moskwy nastąpi w nocy, a list może dojść wcześniej, bo po upływie dwóch godzin, Dima wrzucił go do ulicznej skrzynki pocztowej, przedtem umyślnie zamazawszy numer domu, budynku i mieszkania: list pójdzie do rejonowej centrali pocztowej i tam ugrzęźnie na jakiś czas. Zanim na podstawie nazwiska Iriny ustalą dokładny adres, zanim list doręczą — minie noc, a jego wtedy już nie będzie w Moskwie. I oto, po całonocnym locie helikopterem, Dima spaceruje po Arclian-gielsku, w milczeniu ogląda ulice, skwery, od czasu do czasu głaska Plutona, który z powagą kroczy obok na krótkiej smyczy. Za każdym razem Pluton podnosi ciężki łeb, pytającym wzrokiem spogląda na Dimę i mocniej przyciska się do jego nogi. Nie rozmawiać przez czas dłuższy z towarzyszem podróży jakoś nie wypada, a rozmowa z nim zupełnie się nie klei. W gruncie rzeczy Dima prawie nic nie wie o człowieku, z którym musiał spędzić wiele czasu w ciągu podróży. Człowiek ten nazywa się Gieorgij Mikołaj ewicz. Tak go nazwano, kiedy Dima zaznajamiał się z nim w willi, gdzieś pod Moskwą. Nazwiska nie powiedziano, ale Dima na to nie zwrócił uwagi. Na ogół człowiek ten podobał mu się. Gieorgij Mikołaj ewicz zaprowadził Dimę do swego pokoju, długo z nim rozmawiał. Wypytywał, dlaczego Dima tak 137 pragnie dostać się do Arktyki, i cały czas uśmiechał się dobrodusznie, chwaląc jego męską odwagę i miłość do brata. Potem zgodził się z przypuszczeniem Dimy, że brat jego, zapewne, lądował gdzieś na Ziemi Północnej: dziś już nie ma takich maszyn w Związku Radzieckim, żeby spadały, rozbijały się i gubiły ludzi. Dima na pewno odnajdzie brata, jeśli będzie wytrwały i odważny. Potem Gieorgij Mikołaj ewicz oświadczył, że Dima powinien zmienić nazwisko. Zaświadczenie, które otrzyma przed wyjazdem, jest wystawione na nazwisko Wadima Pawłowicza Antonowa. Jeśliby go kto pytał, dokąd jedzie, Dima powinien odpowiedzieć, że jedzie do ojca, Pawła Mikołajewicza Antonowa, który pracuje w podwodnym osiedlu sztolni Nr 6. Dalej Dima powinien pamiętać, że Gieorgij Mikołajewicz jest ich dobrym znajomym i że nazywa się Konowałow. Na prośbę ojca Konowałow wiezie Dimę do osiedla, gdzie ten będzie mieszkał i chodził do szkoły. Byłoby najlepiej, by Dima jak najmniej mówił o sobie, żeby przypadkiem nie wygadać się. Bo gdyby dowiedzieli się, że on nie jest An-tonowem, odesłano by go z powrotem do Moskwy, a on, Gieorgij Mikołajewicz, miałby z tego powodu wielkie przykrości. Dima obiecał solennie, że będzie o tym pamiętał, ale serce ściskało mu się ze strachu, gdy sobie pomyślał o tajemniczości, jaka poczęła go otaczać. Gieorgij Mikołaj ewicz zachwycił się Plutonem. Wprawdzie w Arktyce bardziej przydałaby się zwykła syberyjska łajka1, ale, ogólnie biorąc, Pluton — to wspaniały pies. Nowy znajomy pogłaskał Plutona po łbie i połechtał jego miękkie uszy. Dima aż poczerwieniał z radości, z zachwytem począł mówić o rozumie i sile swego przyjaciela, w końcu kazał Plutonowi przywitać się z Gieorgij em Mikołaj ewiczem. Pluton spełnił polecenie ze zwykłą sobie łagodnością i dostojeństwem, lecz widać było, że bez zbytniego entuzjazmu, bo wbrew zwyczajowi nie poruszył nawet ogonem. Tę rezerwę Plutona, tłumaczyły prawdopodobnie: obce otoczenie, nowi ludzie i doznane wzruszenia tego niezwykłego dnia. Dima wyszedł od Gieorgja Mikołajewicza bardzo zadowolony, jednak potem nie zetknął się już z nim aż do chwili wsiadania do helikopteru. Przed wejściem do maszyny — była już noc -— Gieorgij Mikołajewicz doręczył Dimie dokument osobisty z fotografią. Treść dokumentu opiewała, że Wadim Pawłowicz Antonow, lat 14, udaje się pod opieką kontrolera ładunków ministerstwa W A R-u, G. M. Konowałowa, do swego ojca P. M. Antonowa, do podwodnego osiedla przy sztolni Nr 6, gdzie ma zamieszkać i uczyć się dalej w szkole osiedla. Te spokojne, urzędowe słowa wzbudziły w Dimie ufność, śmiało więc wszedł do kabiny helikoptera. Podczas lotu Gieorgij Mikołajewicz był milczący, nieustannie palił, wciąż podnosząc do ogolonej górnej wargi rękę i zaraz ją opuszczając. Od razu poradził Dimie, żeby się przespał, gdyż jutrzejszy dzień zapowiada się pracowicie i może nie będzie chwili na odpoczynek. Dima chętnie zastosował się do rady i prędko zasnął w fotelu z ruchomym oparciem, czując ciepło Plutona, który leżał u jego nóg na dywanie, położywszy ciężki łeb na wyciągniętych łapach. Wylądowawszy wczesnym rankiem w Archangielsku, udali się z lotniska do miasta i zjedli śniadanie w wielkiej zautomatyzowanej restauracji; nakarmili również Plutona. Potem, pozostawiwszy Dimę i psa na bulwarze koło fontanny, Gieorgij Mikołajewicz poszedł załatwiać swe sprawy. Nie było go cztery godziny. WT oczekiwaniu na niego Dima czy-lał wypożyczoną na miejscu, w pawilonie bibliotecznym, książkę 0 Arktyce. Gieorgij Mikołajewicz wrócił zadowolony i wesół, powiedział, że muszą pojechać na Sołombałę — wyspę na Północnej Dźwinie, niedaleko Archangielska — gdzie stoi ich statek elektryczny. Tam zjedzą obiad, po czym Gieorgij Mikołajewicz załatwi jeszcze to i owo, a wieczorem można już będzie wsiąść na okręt. Serce Dimy zabiło trwożnie i radośnie. W pół godziny dojechali dużym, pakownym elektrobusem 1 do portu 1 zocznego, a potem w dół nadbrzeżnym bulwarem. Dima pochłaniał oczami widoki. W porcie stały ogromne oceaniczne wielopokładowe okręty /¦ napędem elektrycznym, odbywające pasażerskie rejsy do Murmańska, szpicbergu, do radzieckich portów morza Czarnego i Bałtyckiego oraz 'Ialej za granicę. 1 Łajka — rasa syberyjskich psów myśliwskich. (,Przyp. tłum.) Elektrobus — autobus, poruszany elektrycznością z akumulatorów. 188 189 Okręty były gustownie pomalowane, lśniły w słońcu metalowymi częściami i szybami wielkich ihiminatorów. Dziób i rufa błyskawicznych ekspresów były okryte, aż do górnego pokładu, przeźroczystą oponą o idealnie opływowych kształtach. Na pełnym morzu taka opona pokrywała cały okręt, który stawał się podobny do gładkiej torpedy, bez najmniejszego występu prócz przeźroczystego klosza nad mostkiem kapitańskim. Można też tu było zobaczyć wielkie stare okręty parowe lub spalinowe. Dalej, w górg rzeki, za długim mostem, który obejmował ją pięknym łukiem, widać było mnóstwo białych rzecznych statków niby stado wielkich łabędzi. Od ujścia Dźwiny Północnej przez system jej dopływów, kanałów łączących i jezior, potem Newą, Wołgą, Dnieprem, Donem utrzymywały one żeglugę rzeczną z Leningradem, Moskwą, Archangiel-skiem, Rostowem nad Donem, z Charkowem itd. Po spokojnej zielonkawo-niebieskiej wodzie, odbijającej słońce, snuły się we wszystkich kierunkach kutry, holowniki, jachty z wysokimi białymi żaglami. Z góry rzeki, błyszcząc iluminatorami i oknami kajut, zbliżał się wielki, trzypokładowy okręt wypełniony barwnym tłumem pasażerów. Nad rzeką panował zgiełk kipiącego życia, pracy ludziej i maszyn. Odzywał się przeciągły głos syreny i ostre gwizdki statków. Elektrobus jechał wzdłuż składów portowych, od których po szynach przesuwały się do przystani i z powrotem wielkie dźwigi z ciężkimi ładunkami. Na dole, z podziemnych galerii i w górze, przez mostki na palach, ze spichrzów i składów pełzały bez ustanku do otwartych burt okrętów taśmy transporterów, podsuwając ładunki podpokładowym windom. Nawet port w Moskwie wydawał się teraz Dimie mały i cichy w porównaniu z tymi „wrotami Arktyki", zdającymi się nie mieć końca. Do elektrobusu wsiadali pasażerowie —- energiczni, ogorzali marynarze, polarnicy z odległych zimowisk, spokojni, zamyśleni ludzie z tajg, prowadzący olbrzymie gospodarstwa leśne kraju, budowniczowie arktycz-nych podwodnych osiedli i sztolni. Byli to ludzie weseli, rozmowni, towarzyscy, zawiązywali ożywione rozmowy, rozpytywali się, kto dokąd jedzie, do jakiej pracy, opowiadali nowicjuszom o cudach podwodnego życia i pracy. 190 Przez okno elektrobusu Dima spostrzegł na redzie i w basenach jakieś inne, niepodobne do pozostałych okrgty z niebieskimi wimplami, trzepoczącymi na cienkich, niewysokich masztach. Te statki nisko osadzone, wydawały się szerokie i ładowne. Dimie zamarło serce. Po niebieskich flagach od razu poznał, że to są statki polarne. Elektrobus zatrzymał się przy klubie portowym i Gieorgij Mikołaj e-wicz powiedział, że wysiadają. Zjedli obiad w zimowym ogrodzie restauracji klubowej. Potem Gieorgij Mikołajewicz zaprowadził Dimę do pokoju wypoczynkowego, a sam wyszedł zapowiadając swój powrót za trzy godziny. Zaczęło się męczące, denerwujące czekanie. Przed zbliżającym sig odjazdem w nieznaną i pociągającą dal, Dimę począł ogarniać smutek i strach. Chwilami zdawało mu się, że lada moment mgżczyzna czytający gazetę przy sąsiednim stoliku wstanie, podejdzie do niego i zapyta: „Skąd jesteś, chłopcze? Co tutaj robisz?" I Dima miał ochotę uciec, ukryć się w kącie, gdzieby go nikt nie mógł zauważyć. Wziął jakąś książkę ze stołu, usiłował ją czytać, ale nie potrafił sig skupić; tgpo patrzył na otwartą stronicg, bojąc się podnieść oczu. Mężczyzna wyszedł i Dima odetchnął z ulgą, wkrótce jednak owładnął nim nowy niepokój; co będzie, jeśli Gieorgij Mikołajewicz rozmyślił się, nie wróci i pozostawi Dimę samego? Na chwilę myśl ta uradowała go nawet. Wszystko dobrze się ułoży i nie będzie jego winy, jeżeli wyjazd nie dojdzie do skutku. Dima wróci do Moskwy, do domu, znów będzie z Iriną, z Ławrowem, kolegami. A Wala? Trzeba ratować Walę! Przecież on zginie! Nie, nie wolno wracać! Trzeba jak najszybciej dostać się na przylądek Mołotowa, już tyle dni minęło bezczynnie! Jak tam rozwijają się poszukiwania? Czy mają psy? Dobrze, że zabrał z sobą Plutona. W najgorszym razie Pluton sam pociągnie sanki. Nagle zadrgało mu serce: a co będzie, jeśli nie pozwolą wziąć udziału w ekspedycji, jeśli go wypędzą? Nie, nie, za nic na świecie. On im pokaże... Na myśl o tym Dima zachmurzył się, gwałtownie poruszył na krześle, założył nogę na nogę, trąciwszy leżącego na dywanie Plutona. Pies zerwał się, z żałosnym zdumieniem spojrzał na Dimę i położył swój ciężki łeb na jego kolanach. Pod tym przenikliwym spojrzeniem chłopiec zmie- 191 szał się, jakby wyczytał w wiernych oczach psa nieme i żałosne pytanie: „po co jesteśmy tutaj? Dlaczego nie idziemy do domu?" Dima pogłaskał przyjaciela, podrapał go za uchem, potem nagle schylił się, przycisnął psi łeb i szepnął: — Plutonku kochany... To dla Wali... Nie porzucimy go, będziemy go szukać... Tymczasem Gieorgija Mikołaj ewicza nie ma i nie ma. Słońce, opuszczając się coraz niżej, przerzuciło przez okna swe szerokie, złociste makaty. Pluton głośno westchnął i z powrotem ułożył się. Dima zaczął drzemać. Dopiero w „nocy", kiedy słońce, skrywszy się za horyzontem na parę godzin, zalało krwawą łuną połowę nieba, wrócił Gieorgij Mikołaj ewicz. Wkrótce też wszyscy trzej, minąwszy most, weszli na ogromny, dwupiętrowy prom, by przeprawić się na wyspę, gdzie stały gotowe do drogi statki z ich konwoju. W czasie przeprawy Gieorgij Mikołaj ewicz, chmurny i jakiś niezadowolony, powiedział, że „Czapajew" jeszcze nie jest gotów do podróży, załadunek opóźnia się i trzeba będzie jeszcze parę dni sterczeć w Ar-changielsku. Wiadomość ta bardzo zmartwiła Dimę. Ze stoczni w Murmańsku „Czapajew"' wyszedł dwadzieścia lat temu. Był to statek przystosowany specjalnie do żeglugi po wodach polarnych, zaopatrzony we wszystkie współczesne środki techniczne do walki z lodami. Jego spawany kadłub, bez nitów, był zrobiony z wyjątkowo twardej i lekkiej stali, gruby „lodowy" pas z tejże stali okalał ze wszystkich stron burtg, chroniąc przed niebezpiecznym naporem lodów. Podwodna część kadłuba miała podwójne ściany. Podwójna liczba stalowych żeber czyli tzw. wręg i pokładnic — poprzecznych belek wiążących pod pokładami każdą parę wręg, wzmacniała odporność okrętu na zwarcie lodów. Dno miał „Czapajew" zaokrąglone i dzięki temu w czasie wyjątkowo silnych zwarć okręt wyginał się ku górze, jakby wyślizgując się z miażdżących objęć lodu. Prócz tego dziób pod wodą był ścięty tak, że „Czapajew" mógł w czasie kursu wchodzić na lód, wrzynać się w niego i łamać go siłą całego swego ciężaru, torując w ten sposób drogę. 192 Mimo wszystko „Czapajew" nie był prawdziwym nowoczesnym lo-dołamaczem. Był to zwykły statek polarny do przewozu ładunków i ludzi w warunkach arktycznych mórz. Stalowa, przeźroczysta opona zakrywała z boku i z góry pokłady „Czapajewa". Ludzie, zabezpieczeni przed kaprysami arktycznej pogody, mogli spokojnie pracować na pokładach. Przez to przeźroczyste, zabezpieczające przykrycie mogli nawet w czasie słoty śledzić stan morza i lodów, przyglądać się szalejącym na zewnątrz żywiołom. Wszystkie maszyny na statku były poruszane elektrycznością. Ona obracała śruby, ogrzewała pomieszczenia, począwszy od mostku kapitańskiego i pasażerskich kajut, aż do najbardziej zapadłego kąta. Na elektryczności przygotowywano posiłki, elektryczność dostarczała czystego i ogrzanego powietrza, zasilała aparaturę radia i telewizefonów, radio-pelengatory 1 echolot 2, ultradźwiękowe reflektory 3, uprzedzaj ące okręt o podwodnych i nadwodnych przeszkodach pojawiających się na drodze, wreszcie radiolokacyjne 4 urządzenia. Sercem tego układu były baterie akumulatorów, rozłożone na wszelki wypadek w trzech miejscach: na dziobie, pośrodku okrętu i na rufie. W tych małych, lekkich i nadzwyczaj pojemnych akumulatorach znajdował się ogromny zapas zakonserwowanej energii elektrycznej, wystarczającej na zaspokojenie wszelkich potrzeb okrętu na przeciąg półtora do dwóch lat. Stało się to możliwe z chwilą, gdy Moskiewski 1 Radiopelengator — przyrząd określający położenie nadawczej stacji radiowej; przy pomocy radiopelengatora ustala się dokładnie kurs okrętu, samolotu, stratoplanu. 2 Echolot — przyrząd elektryczny do mierzenia głębokości wody; przyrząd ten mierzy czas, w którym dźwięk dochodzi do dna morskiego i wraca z powrotem jako echo. 3 Ultradźwiękowy reflektor — urządzenie wiążące pracę przyrządu chwytającego dźwięk (mikrofonu) z reflektorem (przyrząd wysyłający ostry pęk promieni). Ultradźwiękowy reflektor pozwala ustalić położenie samolotu w powietrzu, okrętu nawodnego lub podwodnej łodzi i automatycznie (przy pomocy motorów elektrycznych) skierować na zbliżający się przedmiot promienie reflektora. 1 Radiolokacja — sposób określenia przedmiotów, znajdujących się w powietrzu, na ziemi, na wodzie i pod wodą przy pomocy skierowanego pęku fal radiowych. Działanie przyrządów radiolokacji oparte jest na zasadzie odbijania się fal radiowych od napotykanych na drodze przeszkód i chwytanie odbitych fal na ekran w punkcie obserwacyjnym. W nocy, podczas mgły obserwator może zawczasu stwierdzić zbliżanie się okrętu, samolotu, podwodnej łodzi, jak również brzegu, góry, skały podwodnej itp. anie w/adcy — 13 193 ' tut Fizyczny wynalazł nowy stop, tzw. elektrod, pozwalający skupić wielkie ilości energii elektrycznej w niskiej temperaturze skroplonego powietrza i odpowiednio zachowaną używać w miarę potrzeby. Te przenośne akumulatory wywołały prawdziwą rewolucję w przemyśle i w życiu codziennym. Motory elektryczne, nie powiązane teraz siecią przewodów z odległymi źródłami energii, wypierały wszędzie inne typy motorów. Zamiast olbrzymich składów węgla, wielkich kotłów w fabrykach i parowozach, zamiast skomplikowanej sieci przewodów dla pociągów, zamiast baków benzynowych, ciężkich balonów ze skroplonym gazem dla traktorów i automatycznych maszyn, stawiało się niewielkie baterie akumulatorów elektrycznych z lekkimi, prostymi motorami. Miniaturowe akumulatory umieszczało się w kuchenkach elektrycznych, w żelazkach do prasowania, w dnach rondli i patelni, we wszelkie przyrządy ogrzewające i lampy, w elektryczne brzytwy, w aparaty mikrora-dla i zegarki, w elektryczną odzież — wszędzie, gdzie było potrzebne niezależne, automatyczne źródło światła, ciepła i siły. Zużyte i zepsute akumulatory łatwo wymieniało się na nowe. Ładowanie ich odbywało się bez trudności w dowolnej wielkiej elektrowni lub na przydrożnych podstacjach elektrycznych. Na „Czapajewie" służyły do tego celu dwa maszty wiatraczne — jeden na baku, drugi na rufie. Przy wietrznej pogodzie podnoszono je z niższych pomieszczeń ponad górny pokład. W ten sposób wiatraki, wykorzystując siłę wiatrów polarnych, uzupełniały zapasy energii elektrycznej w miarg wyczerpywania się akumulatorów okrętowych. Rozdział 25 NA „CZAPAJEWIE" Ogromny biały niedźwiedź, z rozwartą czerwoną paszczą, rzucił się rycząc na Dimę i obalił go na lód. „Śniadanie! Śniadanie!" — usłyszał chłopiec poprzez ryk zwierzęcia. Dima krzyknął, drgnął i szeroko otworzył oczy. Miał przed sobą zaciszną, jasną, lśniącą lakierem kajutę. Na wieszakach koło drzwi lekko 194 chwiało się ubranie. Szklanka i karafka z wodą cicho dzwoniły w swych gniazdach na półce. Koło koi, położywszy przednie łapy i łeb na pierś chłopca, stał chwiejąc się Pluton i cicho skomlał lub warczał ze strachu, gdy podłoga kajuty usuwała mu się spod tylnych łap. Jeszcze trwożnie biło mu serce w piersi, gdy rozbudzony Dima westchnął z u!gą i uśmiechnął się do Plutona. Pies zaskomlał jak szczenię, zeskoczył na podłogę i radosne szczekanie zagrzmiało w małej kajucie. Ale kajuta nagle znów się pochyliła, Pluton urwał szczekanie żałosną nutą, przypadł do podłogi patrząc trwożnie na swego właściciela. Megafon wołał: — Śniadanie! Śniadanie! Pierwsza zmiana już kończy. Dima roześmiał się przypomniawszy sobie sen i zerwał się z koi. Pośpiesznie myjąc się rozmawiał z Plutonem: — Nie smuć się Pluton! Zaraz pójdę na śniadanie i tobie przyniosę coś do jedzenia. Głodnyś? Co? Potem pójdziesz na pokład. Dima szybko skończył toaletę i, nakazawszy Plutonowi, by leżał spokojnie, wyszedł z kajuty. Wzdłuż całej wielkiej, wysokiej jadalni ciągnęły się dwa rzędy zgrabnych, smukłych kolumn z masy plastycznej koloru słoniowej kości. Przez szerokie okna z przeźroczystej stali wlewało się mgliste światło, widać było ciężkie, ołowiane fale z białymi grzbietami. Fale przewalały się, potem powoli wznosiły, pęczniały i nagle, zgarbione, błysnąwszy długim rzędem białych kłów, rzucały się naprzód, na niewidzialnego wroga i bezsilnie opadały w dół, by po chwili znów wznieść się do nowego ataku. Nad falami, to unosząc się w górę, to szybko opadając na wodę, latały we wszystkich kierunkach czarno-białe i białe mewy. Wraz z przytłumionym zawodzeniem wiatru do jadalni dochodziły ich jękliwe głosy. Wiatr porwał ptaki, które szybowały daleko, koziołkując, wzlatując ku górze i potem ciężkimi ruchami skrzydeł doganiając okręt. Inne mewy siedziały na wodzie, kołysane falami, kąpiąc się w spienionych grzbietach. Dima chwilę patrzył przez okno na wzburzone morze, potem udał się do oddalonego stołu, który wybrał sobie jeszcze pierwszego dnia podróży. Zewsząd słychać było szczęk naczyń, głośne rozmowy, żarty, śmiech. Taśmy transporterów były w nieustannym ruchu, podając z szerokich, wychodzących ze środka stołu rur przykryte talerze- 13* 195 ¦ termosy, zastawę stołową, płaskie naczynia z napojami. Przesunąwszy się przez okrągły wierzchołek stojaka, taśma transportera znikała w drugiej rurze, unosząc w swych wgłębieniach brudne naczynia. — Jak się masz, młodzieńcze! — wesoło, jak starego znajomego, przywitał Dimę siedzący za stołem marynarz w kitlu z pozłacanymi guzikami, z niebieskim proporczykiem i złotymi galonami na rękawie. Marynarz był niewysoki, szczupły, opalony. Na ruchliwej twarzy płonęły żywym blaskiem wielkie, czarne oczy. Twarde, czarne, błyszczące włosy miał gładko przyczesane. Jak u większości ludzi tego typu, ruchliwych, bystrych, energicznych, trudno było określić jego wiek. Równie dobrze można mu było dać trzydzieści jak i czterdzieści lat. — Siadaj, siadaj — ciągnął dalej, nalewając kawę z termosa do szklanki. — No, jak ci się spało? Jak się czujesz na świeżym wiaterku? — Dziękuję, Iwanie Pawłowiczu -— nieśmiało odpowiedział Dima sadowiąc się w fotelu. — Spałem bardzo dobrze... Tylko trochę kręci mi się w głowie. Siła wiatru — pięć jednostek — jakby usprawiedliwiając się i równocześnie popisując swoją znajomością morskiego słownika, dodał Dima. — O, tak! — znacząco podniósłszy palec potwierdził Iwan Pawło-wicz. — Pięć jednostek! To nie żarty. A zamówiłeś już sobie śniadanie? Nie ma co tu wysiadywać! Dima szybko przejrzał leżący w ramce pod szkłem spis dań i nacisnął parę guzików wmontowanych w stół. — Koniecznie zamów sobie bity kotlet z foki, jak go tu przyrządzają w Ziemi Północnej. Spróbuj — palce lizać! — polecał Iwan Pawłowicz. Dima uśmiechnął się. Człowiek ten bardzo mu się podobał. Dima poznał Iwana Pawłowicza Karcewa pierwszego dnia podróży okrętem, w czasie obiadu i odtąd starał się przychodzić do jadalni na tę zmianę, podczas której Iwan Pawłowicz jadał posiłki. Dima zdążył już dowiedzieć się, że jego nowy znajomy jest głównym elektrykiem na „Czapaje-wie". Szkołę morską skończył jako szturman, ale potem zainteresowała go elektrotechnika i już dziesięć lat w tej specjalności pracuje w polarnej flocie. — To mięso foki jest takie smaczne? — zapytał Dima zdejmując z taśmy kawę w termosie, zamówione danie i przybory stołowe z jego 196 numerem. — A ja myślałem, że mięso foki je się tylko, gdy okręt ugrzęźnie w lodach, albo gdy się rozbije. Do stolika podszedł wysoki, barczysty mężczyzna o spokojnych, szarych oczach, z gładko ogolonymi policzkami i głową. Skinieniem głowy powitał siedzących, zajął wolny fotel i zagłębił się w studiowaniu jadłospisu. Jesteś zacofany, młodzieńcze — odparł Iwan Pawłowicz — o jakie dwadzieścia lat. Kucharz z osiedla na przylądku Mołotowa, na Ziemi Północnej, już dawno wynalazł taki sposób przyrządzania mięsa z fok, że polarnik woli je od najlepszej dziczyzny. — A nie znając tego sposobu można jeść mięso foki ze smakiem? Czy jedliście je, Iwanie Pawłowiczu? — pytał Dima. — Jadłem w najprymitywniejszych warunkach, pięć lat temu. Zima była wczesna, tak jak to będzie i w tym roku. Panowały mgły i zabłądziłem wśród lodów. Pięć dni tułałem się, byłem głodny, w końcu zabiłem fokę we wgłębieniu. Upiekłem ją byle jak i wydała mi się tak smaczna, jakby była przyrządzona w sposób wynaleziony przez kucharza z Północnej Ziemi! Ale jedz, kawa ci ostygnie! — Strasznie ciekawe! — powiedział Dima jakby budząc się i zabrał się do śniadania. — Ale jak to się stało, że zabłądziliście? Opowiedzcie, Iwanie Pawłowiczu! — Kiedy indziej. To długa historia. Po śniadaniu przyjdź do okienka maszynowni. Zwolnię się, pospacerujemy. — Przepraszam was, towarzyszu — zwrócił się do Iwana Pawłowicza mężczyzna z ogoloną głową i szarymi oczami. — Wspomnieliście w rozmowie, że zima w tym roku będzie wczesna. Czy nie moglibyście mi wyjaśnić, dlaczego tak sądzicie? — 0 tym już wszyscy dawno wiedzą — uprzejmie odpowiedział Iwan Pawłowicz. — Już przeszłej jesieni i zimą nasi i zagraniczni hydrolodzy zwrócili uwagę, że temperatura Golfsztromu w Arktyce nieco opadła i ilość ciepłych wód, wlewających się w Basen Polarny, zmniejszyła się. Był jeszcze szereg innych meteorologicznych i hydrologicznych wskaźników. Opracowane metodą akademika Karelina, pozwoliły z całą pewnością przepowiedzieć wczesną i surową zimę w tym roku. 197 — Ach, tak! — zauważył mężczyzna o szarych oczach, gładząc w zamyśleniu swój kwadratowy, starannie wygolony podbródek. —¦ A kiedyż, waszym zdaniem, zakończy się nawigacja na morzach polarnych? Iwan Pawłowicz pokręcił głową, poruszył ramionami. — Właściwie — odpowiedział — licząc się z przepowiednią, można by zrobić jeszcze dwa —- trzy rejsy. Ale ten rejs zaczęliśmy z takim opóźnieniem... Ładowanie zatrzymało nas w porcie dziesięć dni! Wyobraźcie sobie tylko — nagle oburzył się Karcew — zmarnowano dziesięć bezcennych dni krótkiego lata arktycznego! A w portach nagromadziło się od dawna mnóstwo zalegających ładunków. Pozbawione materiałów budownictwo sztolni może stanąć w czasie zimy. Wśród tych ładunków znajduje się i żywność. Jeśli się jej nie dostarczy w porę podwodnym osiedlom to odcięci na całą zimę od świata ludzie zaczną odczuwać głód. Dlatego, bez względu na pogodę, nie bacząc na ryzyko, jakie grozi okrętom, trzeba będzie odbywać kursy dopóki sig da. Karcew umilkł bgbniąc nerwowo palcami po stole. Milczał również i mężczyzna z szarymi oczami. Dima z apetytem pałaszował kotlet z foki na sposób polarny, spoglądając w okno. Morze było spokojniejsze. Fale podnosiły sig leniwie i niegroźnie sunęły naprzód. Przejaśniało się. — Jak myślicie, dlaczego wszystko się tak złożyło? — zapytał nieznajomy. Iwan Pawłowicz wzruszył ramionami. — Różnie mówią. Jedni uważają, że winna wszystkiemu późna wiosna i stąd spóźnione rozpoczęcie nawigacji. Inni znów, że szereg okrętów za długo przetrzymano w remoncie, przy czym nie pracują tam, gdzie potrzeba i nie są całkowicie wyzyskane. — Ale, może, wskutek późnego rozpoczęcia letniej nawigacji, liczy się na zimową, podwodną? Karcew machnął ręką. — Do budownictwa osiedli i sztolni potrzebne są przede wszystkim ciężkie materiały. Nawet nasza podwodna flota towarowa nie da sobie z nimi rady. Ale, wybaczcie, muszg już iść... zagadałem sig... 198 Karcew szybko wyszedł z jadalni. Mężczyzna z szarymi oczami pogładził w zamyśleniu podbródek i wziął się w milczeniu do śniadania. Dima pośpiesznie wypił kawg, złożył na taśmg naczynia i znów parę razy nacisnął guzik zamówień. Sąsiad ze zdziwieniem spojrzał na niego. — Czyżbyś był jeszcze głodny? Jak się nazywasz, chłopcze? Dima patrzył w okno i zachwycał się zmiennością barw zorzy świecącej nad ziemią. Zaskoczony niespodziewanym pytaniem, Dima stał chwilę zmieszany, potem, przypomniawszy sobie rady Gieorgija Miko-łajewicza, niechętnie odpowiedział: — Mam na imię Dima... A to dla psa. Ja jadg z psem... — Ach, lak! Duży, pigkny pies! Zauważyłem go wczoraj. Zdaje się, nowofundlandzkiej rasy? — Tak — krótko odpowiedział Dima, coraz bardziej zmieszany. Dima zwykł był rozmawiać uprzejmie, nawet wtedy, gdy nie miał ochoty, dlatego krępowała go konieczność krótkich, urywanych odpowiedzi. Ten rosły, silny mężczyzna bardzo mu sig podobał. Jego postać tchngła spokojem, a w równym, pełnym głosie wyczuwało się ciepło. Wygląda na dobrego człowieka... Dima chętnie by pogawędził, ale boi się wygadać. Po raz pierwszy w życiu Dima nie mógł mówić z kimś tak, jakby chciał i to sprawiało mu przykrość. — Dokąd jedziesz, Dima? — głos nieznajomego brzmiał przychylnie i współczująco. W tym momencie na taśmie ukazało się kilka kawałków chleba i dwa talerze z numerem Dimy. Dima skwapliwie odkrył talerze-termosy, przełożył kawałki chleba mięsem i, czując, że się rumieni, jakby sig czegoś wstydził, szybko powiedział, wstając z miejsca: — Jadę do ojca, do podwodnego osiedla... Chłopiec szybko skierował się do drzwi. Mężczyzna odprowadził go wzrokiem i dopiero, gdy Dima znikł za drzwiami, wrócił do przerwanego śniadania. 199 Rozdział26 NOWY PRZYJACIEL Baza lotnicza na wyspie Wiese'go donosiła przez radio, że morze, daleko na zachód od wyspy, jest pokryte ciężkim pakowym Ł lodem i prosta droga do sztolni Nr 6 może być niebezpieczna. Z wyspy Samotnej, leżącej prawie w centrum morza ICarskiego, wywiad lotniczy donosił, na odwrót, że w rejonie wyspy morze przeważnie jest wolne, tylko miejscami spotyka się drobne kry i rzadkie, wielkie płyty pakowego lodu, które łatwo wyminąć. Radiostacja z wyspy Domowej nadsyłała również uspakajające wiadomości, dodaj ąCj że w pobliżu zachodniego brzegu Ziemi Północnej płynie gęsta ławica sajki, której towarzyszą stada białych delfinów. Saj-ka — wyłącznie morska ryba, trzyma się zimnych wód, nie unikając nawet granic stałego lodu. Natomiast białe delfiny, dla których sajka na otwartym morzu stanowi główne pożywienie, boją się przestrzeni pokrytych stałym lodem, gdyż podobnie jak pokrewne im wieloryby, kasza-loty, delfiny południowe itp., muszą często wypływać na powierzchnię, by odnowić zapas powietrza w swych pojemnych płucach. Morze pokryte lodem uniemożliwia im tę czynność. Oto dlaczego pojawienie się białych delfinów na zachodnim brzegu Ziemi Północnej jakby potwierdzało pomyślne wiadomości z wyspy Domowej. W Arktyce prosta droga nie zawsze bywa najkrótsza. Kapitan „Czapajewa", Wasyl Mikołaj ewicz Lewada, stary doświadczony marynarz polarny, znał wartość tej prawdy. Lepiej posuwać się długą, okrężną drogą, ale po czystej wodzie, niż przebijać się krótką, przez ciężkie, niebezpieczne lody, ryzykując uszkodzenie okrętu lub ugrzęźnięcie na długo w lodach. Kapitan Lewada zdecydował przeprowadzić płynący za nim konwój okrętów drogą okrężną, przez rejon wyspy Samotnej. Wprawdzie na szerokości przylądka Życzenia i dalej trzydzieści mil na południe leżał szeroki pas zwartego lodu, grubego na siedem stopni, ale kapitan był pe- 1 Pakowy lód — twardy, wieloletni lód. 200 wien, że „Cząpajew" zdoła bez wielkiego trudu przezwyciężyć tę przeszkodę i przeprowadzi szczęśliwie nawet tak nieprzystosowane do pływania wśród lodów okręty, jak „Połtawa" i „Szczors". Na długości przylądka Życzenia „Cząpajew" skręcił ostro na wschód. „Połtawa" i „Szczors", odcinając się wyraźnie swymi ogromnymi, a równocześnie zgrabnymi sylwetkami na tle szarego nieba, popłynęły za swym przodownikiem. Kapitan Lewada z obawą spoglądał na nie z wysokości swego mostku. Czym kierowali się w Moskwie i Archangielsku, wysyłając tutaj tych elegantów?! Ponawieszali na nich wzdłuż waterlinii * stalowe pasy prze-ciwlodowe i myślą, że już je uchronili przed niebezpieczeństwem. A wręgi! A pokładnice! Przecież ich delikatny szkielet nie jest przystosowany do potężnych uścisków lodu. Dobrze, że chociaż wszyscy pasażerowie są na „Czapajewie". Przynajmniej o nich będzie spokojny. „No, dobrze! — pocieszył się stary kapitan. — „Cząpajew" jest szerszy od tych strojnisiów! Utoruje im przejście; a latem zwarcia lodów należą do rzadkości. Pod wieczór mocno się ochłodziło. Sypnął gęsty śnieg. W obu stronach burty „Czapajewa" rozwarły się podłużne szczeliny, z których wolno poczęły się wysuwać między prostopadłymi słupkami szerokie płaty przeźroczystego metalu. W górze płaty te zetknęły się z równie przeźroczystym dachem i zamknęły hermetycznie. W ten sposób cały „Cząpajew" został zabezpieczony przed słotą; na pokładach zrobiło się ciepło i przytulnie. Automatyczne miotły, poruszając się równomiernie w górę i w dół, zmiatały śnieg umożliwiając całkowitą widzialność przez przeźroczystą powłokę. W wirującym całunie śniegu nikt nie zauważył nadpływających odłamów lodu. Dopiero głuche uderzenia w kadłub okrętu dały znać o nich. Dima stał na swym ulubionym miejscu, na dziobie statku, gdzie zbiegały się przeźroczyste ściany tworząc ostry kąt. Chłopiec patrzył zamyślony na śnieżne wiry miotające się przed nim za ścianą. Wsłuchiwał się w- jęk wiatru. 1 Waterlinia — linia wzdłuż burty, oznaczająca normalne zanurzenie okrętu w wodzie, zwana także linig wodng, lub wodnicą. 201 Jest więc w sercu Arktyki, wokół kry lodowe, śnieg i mróz. I właściwie nic ciekawego. Nawet nudno. Nie to, co w domu. A jak tam teraz w domu? Na pewno go szukają. Ira płacze... Może wrócić? Wyznać wszystko Iwanowi Pawłowiczowi... Nie, nawet nie wolno o tym myśleć. Musi odnaleźć brata! Ale czy łatwo znaleźć człowieka tutaj, w tych bezkresnych lodach? Kry uderzały o burty „Czapajewa" coraz silniej, wiatr nagle ucichł, jakby go nigdy nie było. Wzrok mógł odróżnić wielkie kry lodowe wokół okrętu. „Czapajew" rozgarniał je dziobem, a one cisnęły się z dwóch stron, piętrzyły jedna na drugą, łamały. Oto w oddali jedna, okrągła, wielka, zupełnie jak wysepka, nawet się nie kołysze. „Czapajew" idzie wprost na nią, odpycha mniejsze kry, jakby chciał zetknąć się z tą właśnie. Jest coraz bliżej, już całkiem blisko... Na chwilę serce zamarło w chłopcu. Buh! Lekkie uderzenie, delikatny wstrząs pokładu pod nogami — i olbrzymia kra bezdźwięcznie pęka, jak skóra na bębnie; przebiegły po niej dwie rysy, rozszerzające się w oczach. Już są trzy kry! Jedna z nich pochyliła się na bok, stanęła sztorcem, przeźroczysta jak szkło, zielona, z odcieniem niebieskim „Czapajew" obojętnie płynie dalej, jakby go żadna siła na świecie nie mogła zatrzymać. Kra stojąca sztorcem poszła wzdłuż burty, bezsilna, pobita. Żałośnie skrzypi, piszczy — aż zęby bolą. Zresztą, ten pisk i zgrzytanie słychać już zewsząd. Wszędzie, jak okiem sięgnąć — lód; bliżej różowy, dalej fioletowy, nagle zapłonął, zalśnił jak słońce. Skąd wzięło sig słońce? Dima obejrzał się. Na niebie kłębiły sig ciemne, niskie chmury, śnieg już nie padał. Na zachodzie, nisko, prawie na linii horyzontu przebijało pomarańczowe słońce i na pożegnanie stroiło barwami ten świat lodów. Koło Dimy stanął ów wysoki mężczyzna z szarymi, spokojnymi oczami. Patrzył i milczał, jakby nie spostrzegając chłopca. Tak stali obaj pewien czas, nie wymówiwszy ani słowa. Potem mężczyzna spuścił wzrok i spojrzał na Dimę. Spotkawszy spokojne, przyjazne spojrzenie, Dima znów poczuł sympatię do nieznajomego, pragnienie, by z nim pomówić i zakłopotanie, że mu tego nie wolno. Mężczyzna uśmiechnął się i spokojnie zapytał: — No jakże? Podoba ci się ten widok? 202 Nagle jakaś złość opanowała Dimę. Czego on chce? Czego się czepia? I tak mi smutno. I nieoczekiwanie dla samego siebie chłopiec odburknął: — A po co panu wiedzieć, co ja odczuwam? Wstrętny widok! I szybko odwróciwszy się pobiegł do trapu, pędem przebiegł pokład i wpadł do kajuty. Na widok Dimy Pluton, drzemiący na podłodze, skoczył przerażony na nogi. — Leżeć, Pluton, leżeć — przemówił Dima zduszonym głosem. Położywszy się wraz z psem na podłogę, oparł głowę na wyciągniętych łapach Plutona. Podniecenie nie mijało i Dima przycisnął się do Plutona, mrucząc: — Patrzy i patrzy... Śledzi mnie czy co? Czego on chce? Jakby coś wiedział o mnie... Pluton cicho warknął i liznął Dimę w ucho. — Pluton, nie wolno lizać! Pies leciutko uderzył ogonem po puszystym dywanie, obwąchując głowę Dimy, łechcąc włosy swym wielkim, szorstkim nosem. Zewnątrz skrzypiały kry, ocierały się o burtę; chłopcu zdawało się, że ranią mu one serce. Wokół cały świat był pusty, zimny, jakby wymarły; tylko on, Dinia, pozostał w nim, samotny, skrzywdzony. Zaszlochał, skoczył z dywanu i siadł na fotel. Pluton powoli wstał, podszedł do niego i położył mu swój ciężki łeb na kolanach. Dima machinalnie podrapał go za uchem. A właściwie, dlaczego tak niegrzecznie odpowiedział nieznajomemu? Dlaczego uniósł się nagle. Źle zrobił. Co on sobie teraz pomyśli? I Dima znów zobaczył przed sobą spokojną twarz i szare, nieco zdziwione oczy. Chłopiec zerwał się i wybiegł na korytarz. Dopiero oprzytomniawszy, na pokładzie, zauważył, że „Czapajew" stoi w miejscu. Z tyłu na lodowym polu widać było olbrzymie, nieruchome sylwety „Połtawy" i „Szczorsa". Pole przerzynały długie zwały lodowe, wśród nich wznosiły się góry narzuconych jedna na drugą płyt, sterczały pojedyncze, ostre kry — a wszystko było pokryte błękitnawym 203 śniegiem, który w głębi, bliżej horyzontu, przybierał ciemnofioletową barwę. Zapadał zmrok. Z rufy rozległo się jakby ciche brzęczenie trzmiela i nagle nad „Cza-pajewem" wzbił się w powietrze nieduży, niebieski w żółte pasy helikopter. Chwilę wisiał nieruchomo nad okrętem, mętnie pobłyskując wirującym rotorem i oknami kabiny, potem zawirowały przednie śmigła i helikopter, wznosząc się coraz wyżej, szybko jak strzała poleciał na wschód. „Patrolowanie lodów", przemknęła myśl przez głowę Dimy zmierzającego w kierunku kajut pokładowych. Na końcu łagodnie oświetlonego korytarza, przed drzwiami, do których z trudem trafił po wielu wypytywaniach, Dima głęboko odetchnął i zagryzając wargi, zmarszczywszy brwi głośno zapukał. — Zaraz, zaraz — rozległ się z kajuty spokojny głos. Szczęknęła zasuwka, drzwi się otworzyły i na progu zjawiła się znajoma, rosła postać. — To ty, Dima?! — zawołał zdziwiony mężczyzna. — Co się stało? Wejdź, wejdź! Dima potknął się o próg, ale zdążył złapać za krawędź drzwi, które silnie zatrzasnął za sobą. — Ja... — zaczął drżącym głosem — niedawno odpowiedziałem panu ordynarnie... zuchwale. Przyszedłem przeprosić... Na ustach mężczyzny zawisł spokojny, dobrotliwy uśmiech, z szarych oczu spłynęło dobre spojrzenie. — Doprawdy, Dima —- zabrzmiał jego przyjemny, nieco przyciszony głos — doprawdy, nie było czym się tak przejmować. Ja wiem, że jesteś dobrym chłopcem. Po prostu zapomnijmy o tym i zostańmy przyjaciółmi. Dobrze? I mężczyzna podał Dimie swą szeroką, silną dłoń. Ze łzami radości Dima pochwycił ją i jego mała ręka utonęła w ciepłej, miękkiej dłoni mężczyzny. A ten, objąwszy ramieniem chłopca, zaprowadził go do szerokiej kanapy. Na okrągłym stoliku stały przybory do kawy, niedopita filiżanka, koszyczek z pieczywem i kryształowa waza z winogronami. 204 — Siadaj, siadaj — mówił mężczyzna zajmując wraz z Dimą miejsce na kanapie i naciskając w przegródce jeden za drugim guziki do bufetu. — Rozgość się. Bardzo się cieszę, że wstąpiłeś do mnie. Nudno samemu pić kawę. Jesteś w szczęśliwym położeniu. Masz w kajucie towarzysza psa. Bardzo piękny pies! Mężczyzna mówił powoli, ruchy miał spokojne. Rozmawiając wyciągnął rękę do pobliskiego okna, wychodzącego na pokład i spuścił roletę. W kajucie, przy matowym świetle lampy, zrobiło się zupełnie przytulnie. Wszystko tu podobało się Dimie i zrobiło mu się żal Plutona, leżącego teraz samotnie w ciemnej, pustej kajucie. Chłopiec był wdzięczny nieznajomemu, że ten pamiętał również o Plutonie i spiesznie odpowiedział: — Dziękuję... dziękuję... — chłopiec zająknął się. Mężczyzna zrozumiał i podpowiedział: — Nazywam się Dymitr Aleksandrowicz. — Dziękuję, Dymitrze Aleksandrowiczu. Pluton to mój najlepszy przyjaciel. Jest mądry, taki mądry, prawie jak człowiek! Nawet potrafi się śmiać! Bardzo zabawne! Ja go kiedy przy was, Dymitrze Aleksandrowiczu, rozśmieszę. Sami zobaczycie! — Naprawdę! W przegródce odezwał się krótki dzwonek i otworzyły się drzwiczki transportera bufetowego. Dymitr Aleksandrowicz zdjął z taśmy filiżankę, spodeczek i łyżeczkę, cukier, koszyczek z nową porcją pieczywa, talerzyki z owocami, konfiturami i cukierkami. Przy gorącej kawie rozmowa o Plutonie potoczyła się ochoczo. Dima mógł godzinami mówić o swym przyjacielu, przytaczać jego rodowód, który znał na pamięć, zachwycać się jego rozumem, siłą i nadzwyczajnymi wyczynami. Dymitr Aleksandrowicz okazał się wielkim znawcą psów, prawdziwym kinologiem. Tyle interesujących rzeczy opowiedział o psach, szczególnie o rasie nowofundlandzkiej, że Dima nie mógł wyjść z podziwu i jego kochany Pluton ukazywał mu się w zupełnie nowym świetle. Dima, na przykład, nawet nie podejrzewał, że psy nowofundlandzkie nieraz brały udział w dawnych wyprawach polarnych, a znakomity Toros, 205 1 towarzysz Payera i Weiprechta, którzy odkryli Ziemię Franciszka Józefa, zasłynął na cały świat. W zacisznej kajucie czas upływał szybko. Z zewnątrz dobiegło nagle ciche brzęczenie i po chwili umilkło. — Helikopter wrócił z wywiadu — powiedział, nasłuchując, Dymitr Aleksandrowicz. — Na pewno „Czapajew" zaraz ruszy w drogę. Może chcesz to zobaczyć? Bardzo ciekawe, jak pracuje lodołamacz w nocy. Krótka, szara noc sierpniowa już zapadła. Wszystko wokół straciło swe naturalne kontury, przybierając nieokreślone, płynne kształty. I lód, wśród którego „Czapajew" stał nieruchomo, był inny, niż przed paru godzinami. Był to ciężki, pakowy, stary lód, tworzący poważną przeszkodę na drodze. Całą przestrzeń, jak, mógł sięgnąć wzrok, wypełniał ten lód, podobny do grubej, białej kory pokrytej skibami, jakby przeszedł po nim gigantyczny pług. Zaledwie Dymitr Aleksandrowicz i Dima wydostali się na przód okrętu, gdy jaskrawe, jasnofioletowe światło zalało przestrzeń dokoła. Lód zalśnił miliardami tęczowych iskier. To potężne reflektory „Czapa-jewa" rozdarły gęstniejącą ciemność, napełniając oślepiającym blaskiem dziką krainę lodów i śniegu. Okręt cofał się powoli. Rozległ się znany zgrzyt rozpychanego lodu. Cofnąwszy się o jakieś pięćdziesiąt metrów „Czapajew"' na chwilę przystanął i natychmiast całą siłą ruszył naprzód. Dima kurczowo ściskał rękami burtę statku oczekując straszliwego zderzenia. Lód szybko się przybliżał. Rozległo się głuche, syczące uderzenie, „Czapajew" drgnął i Dima poczuł, jak razem z okrętem wznosi się wyżej, coraz wyżej. „Czapajew" wchodził na lód. Jeszcze parę sekund i nagle pod nogami rozległ się potężny trzask, jęk i skrzypienie — z przodu i z boków „Czapajewa" pobiegła od niego wijąca się sieć czarnych szczelin i okręt zaczął powoli opadać. Z wyciem i gwizdem wielkie kry uderzały o siebie, topiąc się wzajemnie, inne, przytłoczone dziobem okrętu, zanurzały się w czarną wodę, jeszcze inne wypływały z niej i wydając przeraźliwe łkanie, jakby ujarzmione, ciągnęły za okrętem. „Czapajew" cofał się to znów wchodził na lód, łamał go, kruszył, brał pod siebie tafle, sunąc naprzód. A lód uporczywie szedł naprzeciwko, wysyłając z ciemności coraz to nowe zastępy wojowników odzianych w lśniące zbroje. Czasami okręt skręcał w bok, w kierunku pęknięć i drobnych .rozlewisk, o których mówiło kapitanowi leżące przed nim zdjęcie lotnicze. „Czapajew" sunął wtedy po czystej wodzie, pokrytej już cienką warstwą świeżego lodu i ogłuszający trzask zderzeń przeistaczał się w śpiewne dzwonienie. Blisko trzy godziny trwała ta walka z żywiołem, ale Dima nie mógł oderwać się od burty. Każdy rozpęd okrętu obiecywał coś nowego, każde cofnięcie się napełniało Dimę niecierpliwym oczekiwaniem. Nie miał ochoty opuszczać pokładu. Coraz częściej pokazywały się szerokie szczeliny. Kanały stawały się rozległej sze, zwarte pole lodowe zmieniło się w wielkie kry, które wkrótce pod ciosami stalowego dziobu „Czapajewa" zaczęły znikać. — No, wygraliśmy bitwę — powiedział Dymitr Aleksandrowicz. — Front nieprzyjacielski został przerwany i wkrótce znajdziemy się na wolnej wodzie. Możemy iść spać, Dima. Pluton na pewno wynudził się i nie wie, co o tobie myśleć. Rozdział 27 WALKA Z LODEM Szczęśliwie przedarłszy się przez obszary zwartego lodu, „Czapajew" i towarzyszące mu okręty już dwa dni płynęły spokojnie po czystej wodzie na południowy wschód, w kierunku wyspy Samotnej. Przez cały ten czas pogoda była cicha, choć mglista; od czasu do czasu niebo przejaśniało się, ukazywało się słońce, potem znów napływała mgła, zwiastun bliskości pól lodowych, lub padał deszcz ze śniegiem. Okręty przepłynęły dwa szerokie pasy rozbitego lodu. Na ogromnej krze, w oddali, Dima spostrzegł niewielkie stado morsów. Przez lornetkę widać było wyraźnie ich olbrzymie ciała. Jedne leżały spokojnie, położywszy na lodzie swe okrągłe głowy z długimi potężnymi kłami, inne poruszały się pełznąć z miejsca na miejsce. Piątego września „Czapajew" skręcił nagle na północ. Powiał ostrzejszy wiatr, ołowiane chmury nisko szły po niebie, na ciężkich fa7ach unosiły się pojedyncze kry, przepływa- 206 207 jące szybko obok okrętu w kierunku południowym. Parę mew i wielki burmistrz 1, który już drugi dzień uporczywie towarzyszył okrętowi, krążyły w pobliżu, skrzecząc chrapliwie. Wiatr porywał je jak strzępki papieru i unosił daleko, mewy znów doganiały okręt i krążyły nad nim na swych jakby złamanych skrzydłach. Pod wieczór wiatr osłabł, zaczął padać gęsty śnieg. „Czapajew" zbliżał się do nowej zapory lodowej. Mimo, że pracowały wszystkie reflektory, dalej niż na piętnaście metrów od okrętu nic nie można było rozróżnić w wirującej gęstwinie zamieci śnieżnej. Gdy Dima, zgasiwszy światło w kajucie i pozostawiając tylko niebieską nocną lampkę, układał się do snu, rozległy się pierwsze uderzenia brył lodowych o kadłub okrętu. Uderzenia stawały się coraz częstrze i silniejsze, zaczęły się drapania, tarcia i zgrzyty, które wkrótce zlały się w jeden nieustający huk. Gieorgij Mikołaj ewicz, który przez cały czas podróży prawie nie komunikował się z Dimą, spał na swej koi, zwrócony twarzą do przegrody, Dima natomiast, mimo usiłowań, nie mógł zasnąć. Pluton podnosząc od czasu do czasu głowę, z trwogą przysłuchiwał się temu, co działo się na zewnątrz, i zdumionym wzrokiem spoglądał na chłopca. Nagle Dima poczuł, jak od uderzenia drgnął cały okręt i rufa poczęła opadać w dół; za chwilę rozległ się od strony dziobu przygłuszony trzask i chrobot. Gieorgij Mikołaj ewicz zbudził się, uniósł na łokciu i ze strachem obejrzawszy się za siebie, począł coś mruczeć zachrypniętym ze snu głosem, wreszcie zapytał: — Forsujemy lody? — Tak — odpowiedział Dima. — Lód musi być gruby... — Z czego wnioskujesz, że gruby? — Mówił mi Iwan Pawłowicz. — A-a-a... — ziewnął przeciągle Gieorgij Mikołajewicz. ¦— No, pięknie, niech forsuje, ja śpię dalej. Piekielna była dzisiaj robota w ładowni pod pokładem! Położył się z powrotem i wkrótce chrapnął. Dima leżał z otwartymi oczami, wsłuchując się w coraz potężniejszy trzask i chrobot lodów. Tylna część okrętu opadała powoli w dół — co 1 Burmistrz — gatunek wielkiej polarnej mewy. 203 oznaczało, że dziób wtacza się na lód... Lodołamacz walczył z coraz większym wysiłkiem: widocznie lód był coraz grubszy i twardszy. Wreszcie, z trudem wpełznąwszy na lód „Czapajew" na chwilę zamarł na miejscu, chociaż jego kadłub nie przestał drgać, wstrząsany obrotami śruby. Potem okręt począł pochylać się to na jedną, to na drugą burtę. Rozległ się ogłuszający trzask, rufa podniosła się do góry. „Czapajew" wyrównał poziom i stanął. Śruby przestały pracować i od razu zrobiła się przeraźliwa cisza. Dima nasłuchiwał. Spokojnie, nie słychać krzyków, bieganiny, tupotu nóg — tego wszystkiego, czego oczekiwał ze strachem. Jednak Gieorgij Mikołajewicz dalej spokojnie chrapał. Dima prędko ubrał się i, zawoławszy Plutona, cicho wyszedł z kajuty. Na oświetlonym reflektorami pokładzie spotkał tylko dwóch — trzech pasażerów i paru ludzi z załogi. — Przepraszam — zatrzymał jednego z nich — dlaczego stoimy, — Zaraz ruszamy dalej, chłopcze -— brzmiała odpowiedź. -— Lód gruby i zwarty, dziewięć stopni. Będziemy go piłować. „Piłować lód? — Dima stał zdumiony. — Przygotowują piły czy co?" Nie dochodząc do baku, w przejściu między pokładowymi kajutami i burtą, Dima spotkał Dymitra A!eksandrowicza i bardzo się ucieszył. — Nie śpicie, Dymitrze Aleksandrowiczu? Jak to dobrze! Mówią, że będą piłować lód. Bardzo gruby i zwarty. Dziewięć stopni... -— jednym tchem powiedział Dima. — Widzieliście Dymitrze Aleksandrowiczu, jak piłują lód? Maszynami czy jak? A jakie to są stopnie lodu? Dymitr Aleksandrowicz uśmiechnął się, słysząc ten potok pytań. ¦— Spokojnie, Dima — mówił prowadząc chłopca na dziób okrętu — nie wszystko na raz. O piłowaniu lodu nie słyszałem i nie zdarzyło mi się widzieć. Zaraz zobaczymy i dowiemy się. A stopnie lodu... Oznacza się nimi spoistość lodu. Jeden stopień — to rzadki lód, dwa — gęstszy, trzy — to już zwarty lód, który trzeba rozbijać dziobem okrętu, żeby przepłynąć, i tak dalej. Lód na dziesięć stopni — to zamarznięte, mocno spojone bryły lodu, którym nieraz nie może podołać nawet najmocniejszy lodołamacz. A jeżeli przy tym lód jest gruby, wieloletni — tzn. pakowy -— i składa się z wielkich brył lub obszernych pól lodowych, wtedy Wygnanie właćcy — 14 209 bez pomocy specjalnych narzędzi żaden okręt nie może przepłynąć. Ale już jesteśmy na swym stanowisku — dodał Dymitr Aleksandrowicz podchodząc do dziobu „Czapajewa". — Jak widzisz, żadnych maszyn do piłowania nie przygotowano. I rzeczywiście wokół okrętu ciągnęła się oświetlona biała pustynia lodowa. Kopulaste pagórki, ostre kominy, wyszczerbione wiszary, zwały odłamów, szczeliny zasypane miałem — przegrodziły drogę „Czapajewa". Wszystko to w świetle reflektorów jarzyło się miliardami różnokolorowych, złych ogników. Śnieg przestał padać, ale wiatr unosił wysoko w powietrze, zdawało się aż do samego nieba, tumany śnieżnego pyłu, skręcał je w lśniące kolumny, rozwijał niby chwiejne zasłony i rzucał na przeźroczystą ścianę okrętu. Dymitr Aleksandrowicz i Dima, oczarowani widokiem, nie zauważyli, jak „Czapajew" po cichu ruszył z miejsca i powoli, jakby skradając się, począł zbliżać się do lodowej bariery, która zagrodziła mu drogę. W najszerszym miejscu dziobu okrętu, z obu stron wysunęły się ku przodowi dwie długie proste rury, pochylone w dół, jak lufy dziwnych armat, gotowych do strzału. Gdy dziób okrętu znalazł się w odległości dziesięciu metrów od błyszczącej przegrody lodowej, z obu rur ze świstem trysnęły dwa grube, lśniące strumienie cieczy i uderzyły w lód. Lekkie obłoczki pary na chwilę zasłoniły tryskające strumienie i uniesione wiatrem rozpłynęły się w powietrzu. „Czapajew" w dalszym ciągu powoli, ostrożnie przysuwał się do lodu i wszędzie, gdzie uderzały twarde jak stal strumienie, jak pod ciosami •fomu wzlatywały w powietrze chmury krystalicznych odłamków i pyłu, otwierały się głębokie rany w ciele lodu. Coraz dalej przenikały w lód te noże z cieczy, ryjąc coraz głębsze bruzdy i szczeliny. Potężne pompy już napełniły wodą cysterny na rufie, a ścięty od spodu dziób wzniósł się wysoko, gdy „Czapajew" dotknął lodu akurat pośrodku między dwoma prostymi i głębokimi wcięciami. W tym samym momencie śruba wzięła maksymalną liczbę obrotów, „Czapajew" ruszył pełnym biegiem i szybko począł wsuwać się na lód. Zaledwie posunął się nieco naprzód, gdy rozległ się trzask. Dima, chwyciwszy Dymitra Ale-ksandrowicza za rękę, krzyknął przestraszony i zachwycony: ogromna, prawie dziesięciometrowej długości bryła lodu załamała się pod okrętem, rozleciała na dziesiątki odłamków i zatonęła w wodzie. „Czapa- 210 jew" sunął szerokim kanałem, wymiatając pokruszony lód, wgniatając go pod nienaruszone pole lodowe. Strumienie wody w dalszym ciągu tryskały z rur i gdy „Czapajew" zbliżył się do końca przebitego kanału, już nowe szczeliny i wycięcia były gotowe na przedzie. Lodołamacz znów podniósł się na lód i nowy odcinek drogi otwierał się przed nim. Silny, przeciągły głos syreny „Czapajewa", zagłuszający świst wiatru, rozległ się triumfalnie nad pustynią lodową. Po chwili w ciemnościach nocy dała się słyszeć równie przeciągła odpowiedź, jedna, potem druga. — Idę naprzód! Płyńcie za mną! — krzyknął Dima, klaszcząc w dłonie i przekładając na język ludzki tę rozmowę okrętów. — „Idę naprzód! Płynę za wami!" — odpowiedziały „Szczors" i „Połtawa". — A ty skąd znasz się na tym — zapytał Dymitr Aleksandrowicz. -—• Iwan Pawłowicz wytłumaczył mi wszystkie sygnały dźwiękowe. Gdyby „Czapajew" dał trzy krótkie gwizdki, to znaczyłoby: „Ruszajcie pełnym biegiem w tył!" A „Połtawa" i „Szczors" odpowiadałyby również trzema krótkimi gwizdkami: „Ruszamy pełnym biegiem w tył!" Jest dziesięć różnych sygnałów. — Iwan Pawłowicz zrobi z ciebie prawdziwego polarnika — śmiał się Dymitr Aleksandrowicz. — W duszy już dawno jestem polarnikiem — odpowiedział Dima — ale nie słyszałem nigdy, żeby w ten sposób piłowali lód. To na pewno gorąca woda? Nieprawdaż? — Skądże! Nawet wrzącą wodą nie dałoby się tak szybko zrobić tych głębokich szczelin. Przecież to lód grubości trzech metrów. Główną rolę gra tutaj nie temperatura, lecz ciśnienie, pod jakim biją te strumienie wody. Pod ciśnieniem dziesięciu - dwunastu atmosfer, strumień wody otrzymuje twardość stalowego łomu. Spróbuj przerąbać go szablą, a przekonasz się, że klinga rozleci się w kawałki jak szkło. Strumień taki może przebić człowieka na wylot. A tutaj woda wytryska z rury hydro-monitora pod ciśnieniem dwudziestu — trzydziestu atmosfer. Taki strumień rozbije nie tylko lód, ale i kamień. Mimo to, nawet tak potężny strumień nie działałby równie szybko, jak obecnie, gdyby nie rozpuszczalnik geologiczny. Słyszałeś coś o tym? — Nie, nigdy. Co to takiego, Dymitrze Aleksandrowiczu? 211 k — Rozpuszczalnik geologiczny rozpuszcza ziemię, ściślej mówiąc wszystko, z czego składa się ziemia: granity, piaskowce, gliny, rudy. Jest to nowy materiał chemiczny niedawno wynaleziony u nas. Drobna grudka tego materiału na cysternę wody nadaje jej własność rozmywania, rozpuszczania z niezwykłą szybkością nawet granitu, szczególnie jeśli działa pod wielkim ciśnieniem. W ten sposób woda łączy w sobie siłę mechaniczną z chemiczną siłą rozpuszczalności i temu nie oprze się już żaden lód. Na schodach, prowadzących z pokładu na bak, rozległ się tupot nóg i za chwilę na górze ukazał się przejęty czymś Karcew w towarzystwie kilku ludzi z załogi. Ludzie ci byli ubrani w elektryzowane kombinezony i obładowani różnymi instrumentami. Spostrzegłszy Dymitra Aleksandrowicza i Dimę, Karcew skierował się ku nim, rzuciwszy po drodze parę krótkich poleceń towarzyszącym mu ludziom. — Przyglądacie się piłowaniu lodów? —¦ zapytał marynarz. — No, jak wam się to podoba? — Nadzwyczajne! — krzyknął Dima, nie dając Dymitrowi Aleksan-drowiczowi czasu na odpowiedź. — Już wiem i o ciśnieniu, i o rozpuszczalniku geologicznym... po prostu, jak nożem w masło! — Odbieracie mi jego entuzjazm, Dymitrze Aleksandrowiczu! — roześmiał się Karcew. — Niestety, mamy nową biedę: kończy się nam rozpuszczalnik geologiczny. Ta resztka starczy najwyżej na półtorej godziny... — Jak to? — zapytał Dymitr Aleksandrowicz. -— Nie wzięliście dostatecznego zapasu? — W tym sęk właśnie! Zaszło jakieś dziwne nieporozumienie. Przy pośpiesznym ładowaniu naszemu kierownikowi hydromonitora zamiast rozpuszczalnika geologicznego dostarczono balony z jakimś innym odczynnikiem chemicznym. Jak tam było, nie wiadomo, ale sytuacja przedstawia się dość poważnie... — Dziwne... dziwne... — mruczał Dymitr Aleksandrowicz w zamyśleniu pocierając podbródek. 212 Dima bardzo lubił ten gest. Spojrzenie szarych oczu Dymitra Aleksandrowicza stawało się wtedy jakieś dalekie: nieobecne, jakby patrzyły w głąb samych siebie, twarz zmieniała się — przybierała wyraz obcy i tak bliski zarazem, że jeszcze bardziej pociągała serce i wzbudzała ufność. Taki człowiek, myślał sobie D'ma, jeżeli poradzi, to na pewno szczerze i dobrze. Można być pewnym jego pomocy w każdej potrzebie. — Co zrobicie, gdy zbraknie rozpuszczalnika geologicznego? — zapytał Dymitr Aleksandrowicz. Iwan Pawłowicz, zamiast odpowiedzi, skinął na ludzi, którzy razem z nim przyszli na bak. Podzieliwszy się na grupy, poczęli krzątać się koło przeźroczystych ścian, w tym miejscu, gdzie z zewnątrz, równolegle do metalowych wantl wznosiły się dwie cienkie, długie rury. Nad grubym przeźroczystym dachem dziobu okrętowego rury te szeroko rozchodziły się, połączone trzecią rurą, prostopadle położoną, z której wychodziło mnóstwo krótkich, otwartych rurek. Marynarze opuścili po jednej przeźroczystej płycie z każdej strony burty, otwierając sobie dostęp do idących ku górze rur. Na bak z triumfującym wyciem wdarł się wiatr, kłując zimnem i miałkim pyłem śnieżnym. Wspinając się po linach marynarze zaczęli oglądać rury, sprawdzać je i przedmuchiwać jakimiś przyrządami. — Co oni robią? — zapytał Dymitr Aleksandrowicz. — Kapitan postanowił uciec się do nowego środka — odpowiedział Karcew — zastosujemy go po raz pierwszy. Wskutek pośpiesznego zaopatrywania „Czapajewa" nie zdążono w porcie całkowicie zmontować nowych maszyn. Nie są one wypróbowane. Montaż postanowiono dokończyć w czasie drogi. Zostało to zrobione. Przynajmniej moja część, elektrotechniczna, jest gotowa do pracy. Próbę maszyny trzeba będzie przeprowadzić nie na lekkim lecz,jak widzicie, na ciężkim lodzie. Jeśli się tak można wyrazić, w bojowych warunkach. To może być niebezpieczne. — Co to za nowy sposób? — zainteresował się Dymitr Aleksandrowicz. 1 Wanty — zrobione z konopi lub stalowe liny, które łączą maszt z burtami okrętu. 213 — Będziemy palić lód... — Jak to palić? — Zapytał zdumiony Dima. — Jakżesz można palić lód? Wytłumaczcie mi, proszę, Iwanie Pawłowiczu! Iwan Pawłowicz roześmiał sig, drobne zmarszczki utworzyły siatkę w kącikach jego żywych oczu. — Najpierw przypatrz się, jak to się robi, objaśnię potem. W tej chwili nie mam czasu. Oględzin? rur wkrótce zostały zakończone. Marynarze z powrotem podnieśli" płyty burtowe i odeszli. Na baku znów się ociepliło i tylko mokry pokład przypominał, że przed chwilą buszował tu zimny, arktycz-ny wiatr i śnieg. Dima nie spuszczał oczu z rur i zasypywał pytaniami Dymitra Alek-sandrowicza. — Co to znaczy? Palić lód! Jak to jest możliwe? Będą polewać naftą, potem zapalać i w ten sposób topić lód, czy co? Powiedzcie, Dymitrze Aleksandrowiczu! Czy słyszeliście o tym? Nie, Iwan Pawłowicz nabiera mnie! On lubi żartować. — Bądź cierpliwy, Dima — zdołał w końcu wtrącić słowo Dymitr Aleksandrowicz, patrząc sam z zainteresowaniem na rury. — Zaraz zobaczymy, na czym rzecz polega. — Patrzcie, patrzcie, Dymitrze Aleksandrowiczu! — krzyknął nagle Dima wskazując na górę. — Ruszyły! Rzeczywiście, poprzeczna rura, dotychczas leżąca daleko w tyle, u-niosła się teraz do góry i poczęła opadać powoli przez dziób na lód. Hydromonitory przestały pracować, znikły strumienie wody. „Czapajew" powoli posuwał się wyżłobionym kanałem, siedem do ośmiu metrów przed granicą lodu zatrzymał się, opuściwszy nisko poprzeczną rurę. W jaskrawym świetle reflektorów Dima zauważył ciężki czarny proszek wysypujący się na lód z krótkich rurek. Wiatr jeszcze nie zdążył go poderwać i roznieść, gdy przez proszek przebiegła niebieska iskra elektryczna. W mgnieniu oka nastąpił wybuch i strumienie białego, oślepiającego ognia polały się z krótkich rurek na lód. Niby ogniste noże z ogromną szybkością poczęły wbijać się i zagłębiać w lód, oświetlając go od wewnątrz tak silnie, że światło reflektorów jakby przygasło. Dimę aż oślepiło; zamknął na chwilę oczy. Gęsty obłok pary z syczeniem buch- 214 nął nad płonącym lodem i uniesiony wiatrem, znikł w ciemnościach nocy. „Czapajew" znowu zaczął się zbliżać powoli do lodu. Poprzeczna rura, niby czarna piła, zanurzona w kłębach pary, posuwała się naprzód, przeszywając lód swymi płonącymi zębami, a pozostałe z tyłu ogniste gniazda płonęły dalej, zlewając się ze sobą i opadając w głąb. Przez przeźroczysty, oświetlony lód widać było, jak pas płomienia przedarł się wreszcie do poziomu wody i niby szmaragdowa klinga szybko opadał w dół. A na przodzie wybuchały nowe i coraz to nowe gniazda płomieni, szybko tonąc w wodzie tak, że przed „Czapajewem", niby tryumfalna droga, rozpostarł się kanał, zalany białym, oślepiającym blaskiem. Gdy dziób „Czapajewa" znajdował się o trzy metry od lodu, czarna dotychczas woda wokół okrętu nagle zapłonęła, przybierając jasno zielony kolor. Rój zielonych, kosmatych meteorów odrywał się od lodu i znikał, jakby rozpuszczając się w głębinach morza. Oświecony z góry światłem reflektorów, z przodu płomieniami gorejącego lodu, z dołu — szmaragdowymi gwiazdami żużla przewiercającymi lód, „Czapajew" płynął w jakimś niewiarygodnym morzu światła, płomieni i perłowych obłoków pary. Lód był już zupełnie blisko i wyglądał jak olbrzymi plaster miodu złożony z nieskończonej ilości komórek. Nawet przez przeźroczyste ściany okrętu dochodził kryształowy dźwięk i szelest. Ledwo dziób okrętu dotknął lodu, gdy przepalona termicznymi promieniami masa, poczęła się rozsypywać, osiadać i z sykiem pogrążać w wodzie. „Czapajew" wchodził w tę lodową kaszę posuwając się za ognistymi grabiami, które oczyszczały mu drogę. Gdy z przodu, na lodzie, zjawiały się sterczące odłamy lub grzędy zwałów lodowych, rura powoli unosiła się nad przeszkodami, polewając je ognistą ulewą, potem przesuwała się dalej, kontynuując swą niszczycielską pracę. Dima był zupełnie oszołomiony. Jakby zapomniał języka w ustach. Chwilami to niewyraźnie coś bełkotał, to wykrzykiwał przerywanym głosem: — Cudownie! Jak pięknie! O, jak pięknie! — Nie tylko pięknie — cicho, z tłumionym wzruszeniem mówił Dymitr Aleksandrowicz. — Co za siła! Cóż może zatrzymać dzisiejszego człowieka? Do czego zdolna jest nauka w rękach wolnego narodu! 215 Wreszcie Dima zmęczył się. Coraz rzadziej słychać było okrzyki jego zachwytu, na oślepione światłem i kolorami oczy poczęły opadać powieki. Dymitr Aleksandrowicz również poczuł znużenie. — No i co, widzieliście? — rozległ się wesoły głos Iwana Karce-wa. — To mi sztuka! Co! I to pierwsza próba! Co powiesz, mały niedowiarku? Rozumiesz teraz, jak się pali lód? Dima podniósł zmęczone oczy i blado się uśmiechnął. — Nie, nie bardzo rozumiem. Proszek jakiś pali się... — Proszek, mówisz! — krzyknął Karcew. — Nie proszek, lecz ter-mit1. Słyszałeś co o termicie? Nie? No to słuchaj, wyjaśnię ci. Termit }uż dawno jest stosowany w przemyśle. Ten proszek to łatwopalna mieszanina pewnych metali; gdy płonie, wytwarza wysoką temperaturę dochodzącą do trzech i pół tysiąca stopni. Niedawno wynaleziono nową mieszaninę proszku, który, jak woda, spływa rurą pod wpływem pola magnetycznego. Rozumiesz? Termit płynie rurą, wylewa się z niej i zapala od iskry. W zetknięciu z lodem, płonący termit nie tylko topi go i przemienia w parę, lecz równocześnie rozkłada parę wodną na tlen i wodór. Termit — ściślej, jeden z jego składników — pochłania tlen i spala się w bardzo wysokiej temperaturze, a wodór przy tejże wysokiej temperaturze łączy się z tlenem powietrza i również zapala się. Otrzymane w ten sposób ciepło głęboko przenika w masę lodową i rozbija ją, tworząc wewnątrz sieć drobnych szczelin, które na skutek działania dalej napływającego ciepła szybko rozszerzają się i zmieniają lód w śnieżną kaszę... Zrozumiałeś? Ale ty ledwo stoisz na nogach... — Dosyć!—powiedział Dymitr Aleksandrowicz. — Teraz potrzebna mu już tylko koja i poduszka. Chodźmy, Dima. Dima próbował opierać się, ale wnet ustąpił i podążył za Dymitrem Aleksandrowiczem, czując, jak pokład chwieje mu się pod nogami. Nie pamiętał, w jaki sposób znalazł się w kajucie, kiedy się rozebrał i zasnął, ledwie dotknąwszy głową poduszki. 1 Termit — sproszkowana mieszanina aluminium z tlenkami niektórych metali (żelaza, miedzi); stosuje się przy spawaniu i odlewaniu metalowych wyro-hów, również w produkcji zapalających bomb; płonący termit daje temperaturę do 3500 stopni. 216 Rozdział 28 NOCĄ W CZASIE ZAMIECI Wczesnym rankiem przez wielkie rozlewisko „Czapajew" i płynące za nim okręty przesunęły się dalej wśród lodów. Potem, puściwszy w ruch swą termicuną maszynę, „Czapajew" rozpoczął na nowo uporczywą walkę. Dima spał twardo prawie do obiadu, nie słysząc ani megafonu, wzywającego trzy razy na śniadanie, ani Gieorgija Mikołajewicza, usiłującego obudzić go. O godzinie dwunastej Pluton, straszliwie znudzony i głodny, ściągnął wreszcie kołdrę z Dimy, położył się na jego piersi i począł obwąchiwać ucho. Dima nie wytrzymał tego łaskotania i po paru energicznych, lecz beznadziejnych próbach pozbycia się źródła dręczącej pieszczoty, otworzył oczy. Właśnie w tym momencie śruba „Czapajewa" stanęła. Zrobiło się cicho, do kajuty doleciały dwa przeciągłe sygnały syreny „Czapajewa" i spędziły resztki snu z oczu chłopca. — Słyszysz, Pluton? — cicho powiedział Dima. <— „Czapajew" woła: „Nie płyńcie za mną, zatrzymajcie się!" Chłopiec nasłuchiwał. — Słyszysz, słyszysz! — zawołał za chwilę, pochwyciwszy odległy głos: — Takie same sygnały. To „Połtawa" odpowiada: „Zatrzymuję się". Ale dlaczego zatrzymali się? Dima ubrał się szybko i pobiegł do jadalni, zostawiwszy żałośnie skomlącego Plutona. W korytarzu spotkawszy jednego z pasażerów, Dima zapytał o przyczynę zatrzymania się okrętu. — Nie wiem, jakiś defekt. Podobno nic groźnego, niedługo mamy ruszyć. Dima szybko zjadł śniadanie i nakarmiwszy Plutona poszedł z nim razem na pokład. „Czapajew" stał między wysokimi zwałami lodów. W oddali, pod szarym, zachmurzonym niebem widniała czarna masa „Połtawy". „Szczors" stał widocznie dalej, za zwałami. 217 W towarzystwie Plutona Dima wszedł do nadbudówki kajut pokładowych i zastukał do znajomych mu drzwi. — Za chwilę! — rozległ się głos Dymitra Aleksandrowicza, ale Di-mie wydawało się, że słyszy „proszę", więc wszedł do kajuty. Komarów nie spodziewając się, że chłopiec wejdzie od razu, siedział przed ekranem telewizefonu i przyglądał się odbiciu jakiegoś na pół ciemnego pomieszczenia, zawalonego do sufitu beczkami, wielkimi pakami, tłumoka-mi, wśród których poruszali się pracujący ludzie. Ten widok na ekranie tylko mignął Dimie przed oczami i zaraz znikł. Komarów bardzo prędko wyłączył aparat, szybko wstał i z niezadowoleniem na twarzy podszedł do Dimy. — Dzień dobry, Dymitrze Aleksandrowiczu! Czy nie wiecie, dlaczego „Czapajew" stoi? — Jak się masz, Dima! Złamała się jedna z rur maszyny termicznej. Maszynista za późno spostrzegł niezbyt wielki występ lodowy na drodze i nie zdążył podnieść rury. Rura utkwiła w lodzie, a „Czapajew" naciskał dalej. Lewa cienka rura nie wytrzymała tego naporu i pękła. — To stało się w nocy? — Nie, z godzinę temu. Chodźmy na plichtę, zobaczymy. Na lodzie przed dziobem „Czapajewa" pracowała gromadka ludzi, wśród których obaj przyjaciele zauważyli również Karcewa. Obok złamanej rury leżała nowa, cała, która, oczywiście, miała zastąpić starą. Ale robota jakoś nie szła. Czas upływał, nowa rura w dalszym ciągu leżała na lodzie, a złamane części starej nadal tkwiły na swym miejscu. Głośniki wezwały już na obiad pierwszą zmianę, potem drugą. Dymitr Aleksandrowicz i Dima musieli pójść do jadalni. Przy schodach spotkali Karcewa, który zmęczonym krokiem wstępował z lodu na pokład. — Witajcie, Iwanie Pawłowiczu! — zawołał Dima. — Czemu to „Czapajew" stoi? — Rura dopływowa złamana. — Widzieliśmy. To tak trudno ją naprawić? — Okazuje się, że nie łatwo. Pod wpływem wysokiej temperatury spoiła się z rurą poprzeczną, ogniową. Widać metal tej rury ma za niską granicę topiiwości. No i stąd rozgardiasz. Nie mamy ochoty zmieniać 218 wszystkich trzech rur, żeby nie tracić czasu. Ale trudno, trzeba będzie. Temperatura powietrza opada, okręt może zamarznąć wśród lodów. A wtedy wydostanie się z nich byłoby uciążliwe. No, idę... — Czy nie przyjdziecie na obiad, Iwanie Pawłowiczu? — krzyknął za nim Dima. ¦— Wykluczone! — doleciała odpowiedź i Karcew znikł w luku oddziału maszynowego. Zapadał już zmierzch, gdy Komarów i Dima znowu znaleźli się na dziobie okrętu. Silny wiatr podrywał pył śnieżny z lodów, chwilami przysłaniając grupkę ludzi pracujących przy rurach termicznych. Robota widocznie zbliżała się do końca. Cały dzień przeźroczyste zasłony okrętu były otwarte przy trapach, opuszczonych z obu burt. Na pokładzie było zimno, wiatr wdzierał się pod dach, wył i tłukł się o pokrycie. Zaczął padać gęsty śnieg i biała wirująca ściana zasłoniła ludzi praeujących na lodzie oraz ich jaskrawe latarnie. Na schodach z lewej strony poczęły migać światełka wznosząc się ku pokładowi. — Zaczyna się zamieć. Widocznie przerwano pracę — powiedział Komarów. — Chodźmy do ogólnej kajuty. Tam na pewno przyjdzie Iwan Pawłowicz. A Gieorgij Mikołajewicz u siebie, w kajucie? — Tak, śpi. Wyszliśmy z Plutonem cicho, żeby go nie zbudzić. Posuwali się ciemnym, pustym w tej chwili, przejściem między prawą burtą i pokładowymi nadbudówkami. Wiatr z wyciem i świstem wpadał przez opuszczoną część zasłony, przynosząc kłęby śniegu. Oślepieni wiatrem, ogłuszeni jego wyciem, Komarów i Dima, zasłaniając twarz rękami, szybko przeszli koło trapu, by ukryć się przed zamiecią. Gdy minęli pokładową nadbudówkę, Komarów zatrzymał się i zawahawszy się chwilę, powiedział: — Zaczekaj tu na mnie Dima. Na chwilę pobiegnę do siebie. Szybko ruszył w stronę swej kabiny. — Przez cztery godziny nie obserwowałem go... wiele mogło... — mruczał otwierając drzwi. Komarów włączył aparat telewizefonu i szybko nastawił falę. Ekran rozjaśnił sig ukazując część słabo oświetlonego, zawalonego ładunkami 219 pomieszczenia. Z minutę manipulował ekranem w ten sposób, że pokazywały się na nim i znikały coraz to nowe części pomieszczenia. Potem, jakby upewniwszy się o bezcelowości swych poszukiwań, wyłączył aparat i znowu go włączył, nastawiając na nową falę. Na ekranie zjawiło się wnętrze, podobne do poprzedniego, ale tu, w oddalonym kącie ruszała się jakaś zgięta postać ludzka. Komarów uważnie wpatrywał się w ekran. Człowiek na ekranie wyprostował się. Miał na sobie szerokie okrycie w rodzaju płaszcza, twarz ginęła mu w głęboko na czoło nasuniętym kapiszonie. Stał przy jakimś wysokim, wąskim przedmiocie z błyszczącymi gałkami na przedniej stronie. Podniósł zgiętą rękę, jakby patrzył na zegarek. Drugą ręką obracał jedną z gałek. Komarów, wstrzymując oddech, pochylił się nad ekranem. Człowiek nagle począł szybko zasłaniać tłumokami i pakami ów wąski przedmiot. Z chwilą, gdy przedmiot zupełnie został ukryty, człowiek ten gwałtownie obrócił się, i szybko popędził ku wyjściu. Komarów głośno odetchnął i potarł ręką nabiegłe krwią czoło. Potem szybko wyłączył aparat i zaraz włączywszy go ponownie, nastawił na nową falę. Na ekranie ukazał się kapitan „Czapajewa". Ujrzawszy Komarowa kapitan drgnął i szybko zapytał: — Co się stało, towarzyszu majorze? — Natychmiast wyślijcie ludzi, żeby przeszukali wszystkie przegrody ładowni „Czapajewa". Tylko nie bierzcie nikogo z drużyny ładowniczej. Niech szukają długich, wąskich, czarnych skrzynek z błyszczącymi gałkami na jednej ścianie. Spotkam się z wami, kapitanie, w rufowym przedziale ładowni numer dwa. Twarz kapitana Lewady zbladła jak arkusz leżącego przed nim papieru. Zachrypniętym głosem powiedział: —- Słucham, towarzyszu majorze! Rozkaz będzie wykonany. Na rufie, przy ładowni Komarów zastał starszego zastępcę kapitana z dwoma ludźmi z załogi okrętu. Zanim odkryto luk i spuszczono się w dół, nadszedł kapitan Lewada. — Ludzie rozesłani już do wszystkich przegród — zameldował Ko-marowowi. 220 Skrzynkę szybko znaleziono w miejscu wskazanym przez Komarowa. Major odsunął od niej ludzi i przyłożył ucho do jednej z aluminiowych gałek. Rozległo się spokojne cykanie mechanizmu zegarowego. Major pewnym ruchem nacisnął gałkę i obrócił ją w przeciwnym kierunku do strzałki. Cykanie ustało. Komarów wyprostował się i z ulgą odetchnął. — Wynieście na lód! — rozkazał i zwrócił się do kapitana Lewady: — Postąpcie tak z innymi bombami, jeśli się znajdą i wynoście je na lód. Każcie szukać na okręcie człowieka w płaszczu z kapiszonem i chwastem. Za pięć minut spotkam się z wami, kapitanie, przy ładowni numer pięć. Major szybko wyszedł na pokład i skierował się do trapu, gdzie zastał Dima z Plutonem. Chłopiec i pies stali za kajutami, wciśnięci w kąt, chroniąc się przed przykrym wiatrem, który wpadał na pokład przez otwartą burtę. — Przepraszam cię, Dima, że tak długo czekałeś — powiedział major spokojnym głosem, jakby oddalał się tylko na szklankę lemoniady. — Nie zmarzłeś? — Nie, Dymitrze Aleksandrowiczu. Pójdziemy do ogólnej kajuty? — Idź sam, kochanku. Ja mam tu jeszcze coś do załatwienia, zjawię się potem. Już mieli się rozejść, gdy Komarów zapytał chłopca: •— Nie widziałeś, Dima, czy nie przechodził kto tędy? — Przechodził. Ale nie tędy, schodził trapem na lód. I nie bał się zamieci! Dymitr Aleksandrowicz stanął i bacznie spojrzał na Dimę. — Nie mylisz się, Dima? — zapytał poważnym tonem. -— Skąd? — odpowiedział Dima. — Wyraźnie widziałem poprzez śnieg. Szybko przeleciał. Nawet myślałem, czy to n'e Gieorgij Mikołaje-wicz przypadkiem. Płaszcz bardzo podobny. — Mówiłeś przecież, że śpi w kajucie? -— No tak! Spał, gdy wychodziłem z Plutonem. — Biegnij prędko do swojej kajuty! Sprawdź, ale go nie budź. Poczekam tutaj na ciebie. Zostaw ze mną Plutona. 221 — Dobrze, Dymitrze Aleksandrowiczu. Pluton, zostań! Dima znikł za kabiną szturmana. Pochylony naprzód, usiłował Komarów rozejrzeć się w gęstej białej mgle, kłębiącej się wokół okrętu, i pochwycić coś uchem w wyciu narastającego wiatru. Ale niczego nie można było rozróżnić w piekielnej wichurze za przejrzystymi ścianami okrętu. Po chwili z lewej burty doleciały głosy nawoływuj ących się ludzi, tupot nóg i huk motoru. Na burtę podnoszono jakiś ciężki przedmiot. — Zdejmują schody z lewej burty — niespokojnie pomyślał Dymitr Aleksandro wicz i obejrzał się. Spoza kabiny szturmana wynurzył się Dima. — No co? — szybko zapytał Komarów. — Nie ma go w kajucie — zadyszanym głosem odpowiedział chłopiec. — I płaszcza nie ma, ani lornetki... — Więc to był on? — Tak, Dymitrze Ałeksandrowiczu! — trwożnym głosem, zaraziwszy się niepokojem Komarowa, krzyknął Dima. — Był w płaszczu, z chwastem przy kapiszonie. U nikogo nie zauważyłem takiego chwa-ściku. Komarów jednym ruchem nacisnął na głowę hełm swego elektryzowanego ubrania i skoczył w stronę trapu. — Pędzę za nim! — krzyknął do Dimy. — Daj mi Plutona! Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, Dima również naciągnął hełm i ruszył za Dymitrem Aleksandrowiczem, krzycząc: —• Ja również! Z wami! Pluton nie pójdzie beze mnie! Zbiegli prawie równocześnie w trójkę z trapu — Komarów, Dima i Pluton — i od razu utonęli w okropnej wichurze. — Daj rękę! — krzyknaj: Komarów. — W którą stronę pobiegł? — W prawo! W stronę rufy! — z trudem odpowiedział Dima nie mogąc odetchnąć, z taką siłą wiatr wciskał się w usta i nos. Milcząc, pochyliwszy głowę, mocno trzymając Dimę za rękę, Komarów ruszył w prawo. Wiatr wściekle uderzał w nich, zasypując twarz kłującym śniegiem i zbijając z nóg. Dima, nie wypuszczając ręki majora, potykał się o nierówny lód, upadał na kolana, podnosił sig i biegł dalej. Komarów kroczył ścisnąwszy 222 zęby, przeszywał oczami skłębione tumany śniegu. Po paru krokach okręt znikł z oczu, ale nieoczekiwanie przestrzeń dookolna nasyciła się niezwykłym, mleczno-fioletowym światłem. To zapłonęły potężne reflektory „Czapajewa", jednak tyle było z nich pożytku co z jednej świecy. Dalej niż na odległość wyciągniętej ręki nic nie było widać w falującym całunie śnieżnym. — Trzymajmy się dalej od okrętu! — krzyknął z całych sił Komarów, nachylając się nad Dimą. — Tam lód jest rozbity! Wyślij naprzód Plutona! Wściekle wyjący wiatr porywał słowa. Dima słyszał tylko jakieś niewyraźne dźwięki, ale ostatnie słowa zrozumiał. Pochyliwszy się nad Plutonem, krzyknął: — Pluton, naprzód! Szukaj! Szukaj! Gieorgij Mikołajewicza! Szukaj, Pluton! Pluton spojrzał na wzburzoną twarz Dimy i szczeknął głucho. Skoczył naprzód i podniósłszy mordę do góry, począł węszyć dookoła stojących; biegł w prawo, to w lewo, ginąc w białym tumanie, to znów wyłaniał się nagle u nóg Dimy, siwy od śniegu, który wbijał się w jego gęstą, czarną sierść. Dima przywarł do Komarowa i podniósłszy się na palce, krzyknął: — Nie wiem, czy odnajdzie ślad! Tyle nawaliło śniegu! — To wracaj z nim na okręt. Pójdę sam. — Nie, nie! Poczekajmy! Pluton powie. Nagły poryw wiatru uderzył z ogromną siłą Dimę w piersi w tym momencie, gdy chłopiec opuszczał się na pięty, oderwał go od Komarowa i pchnął w wysoką, dopiero co nawianą zaspę. Dima natychmiast znikł bez śladu. Komarów rzucił się w to miejsce, gdzie chłopiec stał przed chwilą. Ale w tym miejscu nie było już nikogo. Dymitr Aleksandrowicz głośno wołał Dimę i posuwał się na kolanach, rozłożywszy szeroko ręce. Z rozkołysanej, wyjącej, białej mgły wyskoczyło nagle z głuchym rykiem jakieś poczwarne zwierzę i skoczyło na Dymitra Aleksandrowicza. „Niedźwiedź" przemknęła myśl przez głowę, ale zaraz poznał psa. — Pluton! Pluton! — krzyknął z całych sił Dymitr Aleksandrowicz. — Dima! Szukaj! Szukaj Dimę! 223 Nagle poczuł pod ręką, energicznie poruszającą sig nogę, a przed nim wyłoniła sig biała kula z dwoma błyszczącymi punktami. Była to głowa Dimy, całkowicie zalepiona śniegiem. Pluton, trzymając w swej paszczy ramię chłopca, wyciągał go z zaspy. — Trzymaj się mocno! — krzyczał Komarów usiłując powstać, ale wiatr, niby gęsta fala wody, spadał na niego i z powrotem rzucał go w śnieg. Wreszcie udało mu się wraz z Dimą stanąć na nogi. Pluton z przerywanym szczekaniem kręcił się koło nich, odbiegał i znów wracał, w końcu, ująwszy w pysk rękę chłopca, począł go ciągnąć za sobą. —¦ Pluton coś znalazł! — krzyknął Dima Dymitrowi Aleksandrowi-czowi. — Pluton coś znalazł! „Chodźmy za nim" ¦— pokazał gestem major. Zgięci, z pochylonymi głowami, kładąc się piersiami na wiatr jak na deskę i mocno trzymając się za ręce, ruszyli za Plutonem. Żeby wypuścić dech z płuc, trzeba było zasłaniać nos ręką. Pluton biegł przodem, podniósłszy nos do góry i wietrząc jakieś jemu tylko wiadome zapachy, które przynosił wiatr z białej, wyjącej pustyni. Z trudem przeszli kilka metrów, gdy przed Komarowem wyrosła nagle wysoka bryła lodu, przysypana przymarzłymi odłamkami. Z wielkim wysiłkiem obeszli ją. Z tyłu, za lodowym zawałem było nieco spokojniej i łatwiej można było oddychać. Major wyjął z kieszeni elektryczną latarkę i zawiesił sobie na piersi. Jaskrawy pęk promieni przebił wirujący, gwiżdżący całun śnieżny na pół metra. Dalej chwiała się jednolita biała ściana. Dima obejrzał się. Ani „Czapajewa", ani światła reflektorów nie było widać. Tylko śnieg i wiatr, jak żywa, rozwścieczona istota, władca lodowej pustyni; dwaj ludzie i pies byli zagubieni w tym dzikim królestwie. Pluton pobiegł w bok, koło zwału lodowego i znikł, za chwilę wrócił i szczekaniem nawoływał, by iść za nim. Odpocząwszy Dymitr Aleksan-drowicz ruszył za nim, potykając się, opadając, to przełażąc przez wielkie, zasypane śniegiem odłamy lodu, to znów tonąc w zaspach. Dima wlókł się za Komarowem, trzymając go za pas. Po paru krokach natknęli się na oczekującego ich psa. Pluton obrócił ku nim biały, zalepiony śniegiem łeb, spojrzał na nich, jakby wzywając za sobą i wietrząc podniesionym nosem, wlazł na kupę zwalonych brył lodu. Major i Ditna wdrapywali się na ostre odłamy, obsuwali się i znów ciągnęli pod górę, pomagając sobie wzajemnie. Nagle obydwaj, straciwszy oparcie, runęli w dół i upadli w głęboką zaspę, potłuczeni i ogłuszeni. Pluton polizał gorącym językiem policzek chłopca i Dima oprzytomniał. W dole było stosunkowo spokojniej, jak w górskiej dolinie zasłoniętej od wiatru. W górze huczał, wył i miotał się wicher jak zwierzę, któremu wymknęła się zdobycz. Parę razy głęboko zaczerpnąwszy powietrza Komarów zapytał: — Nie potłukłeś się, Dima? — Głupstwo. Uderzyłem się parę razy, ale nie bardzo boli. Chodźmy dalej, Dymitrze Aleksandrowiczu, Pluton wie, jak trzeba iść. Spójrzcie, niepokoi się. Pies, rzeczywiście, znowu zaczął biegać, węszyć w powietrzu, jakby prosząc, by iść za nim. Komarów siedział w śniegu, z opuszczoną na piersi głową, pocierając od czasu do czasu podbródek zakryty dolną częścią hełmu. Latarka, wisząca na piersi, oświetlała jego twarz, ale Dima przez gęsty, wirujący śnieg zaledwie mógł odróżnić surowe jakby skamieniałe rysy. Po długim milczeniu major podniósł wreszcie głowę i powiedział: — Pluton zbyt pewnie się zachowuje. Albo w pobliżu jest rzeczywiście człowiek, albo zwęszył coś innego. W każdym razie pójdziemy za nim jeszcze kawałek. Zobaczymy. Major pomógł wstać Dimie. Chłopiec, zaciskając zęby, jęknął cicho 5 chwycił się za biodro. W nieprzeniknionych, szalejących ciemnościach, w wyciu wichru Komarów nie usłyszał tego jęku i nie spostrzegł twarzy chłopca zmienionej z bólu. Otrząsnęli z siebie płatami spadający śnieg i ruszyli za Plutonem, który niecierpliwie szczekał i oglądał się na nich. Dima szedł, kulejąc. Z trudem nadążał za majorem. 224 Wygnanie władcy — 15 225 Po paru krokach, ślizgając się i wpadając w zaspy, znów znaleźli się przed zwałem lodowym. Pluton, brodząc w śniegu po brzuch, właził na zwał, jego postać to znikała za wielkimi odłamami lodu, to znaczyła się niewyraźnym cieniem nad nimi. Cały czas oglądał się, nieustannie szczekał, ale tak potężny zazwyczaj jego głos zaledwie dochodził do uszu. Nagle znikł znowu, a szczekanie, unoszone wiatrem, dochodziło teraz jakby gdzieś z dołu. Dima i major wdrapali się na zwał, mocno trzymając się za ręce. Wiatr, jakby uradowany ze spotkania, z wściekłością i wyciem, niosąc chmary śniegu, runął na nich od razu ze wszystkich stron. Jak źdźbło słomy porwał Komarowa, uniósł go do góry i rzucił w dół. Nerwowo ściskając dłoń Dimy, major potoczył się w dół, ciągnąc za sobą chłopca po nierównym zboczu, tam, skąd dobiegało nieustanne szczekanie Plutona. Wystawioną naprzód nogę udało mu się oprzeć o jakiś występ i na chwilę zahamować spadanie, ale już w następnej chwili zwalił się na niego Dima, zbił go z nóg i pociągnął za sobą. Głowami wpadli w głęboką zaspę u podnóża zwału. Mając zatkane śniegiem usta i nozdrza, gwałtownie poruszając głowami, na próżno tracili siły, pragnąc wydostać się z uwięzi. Ale wkrótce przyszła im nieoczekiwana pomoc. Pluton rzucił się w kierunku chłopca i począł rozgrzebywać śnieg. Pies pracował gorączkowo, piszcząc i poszczekując. Dokopawszy się do Dimy, liznął go po twarzy, potem chwycił zębami wolną rękę i zaczął wyciągać go z zaspy. Rozpaczliwie grzebiąc rękami i nogami, żałosnym głosem podniecając Plutona, Dima wygrzebał się wreszcie i zszedł po zboczu zaspy. Równocześnie z nim znalazł się tam i Komarów, który o własnych siłach wydobył się z tego śnieżnego grzęzawiska. Wszyscy trzej, przytuleni do siebie, gwałtownie oddychali. Plutonowi język wysunął się z pyska, a boki pracowały jak kowalskie miechy. Ocalała latarka, na piersi majora, słabo oświetlała przez gęsto padający śnieg znużonych ludzi i zmęczonego psa, ogarniętych szalejącym żywiołem. — Dobrze, że chociaż mróz jest niewielki! — krzyknął Komarów pochylając się nad twarzą Dimy i wpatrując się w niego. — Skóra na twarzy zamarzłaby nam. Jak sig czujesz? 226 I Odpiął rękawiczkę od r§kawa, zdjął j% i ciepłą miękką dłoń przesunął po twarzy chłopca, sprawdził czy hełm dotrze przylega do czoła, policzków i podbródka, wsunął pod hełm pasmo wystających włosów. „Jak Ira", pomyślał Dima i ciepło tej ręki rozlało się błogą falą po całym jego ciele. Oczy chłopca same przymknęły się, Dima poruszył się i delikatnie, przelotnie przycisnął twarz do miękkiej i silnej dłoni. — Biedny chłopiec — pomyślał major zrozumiawszy ruch Dimy. — Tęskno mu do rodziny. Wciągnął rękawiczkę na zziębnięte palce i trzasnąwszy guzikami, włączył prąd. Potem objął ramieniem Dimę, przycisnął do siebie i powtórzył : — Jak się czujesz, mój kochany? — Dobrze, Dymitrze Aleksandrowiczu. Nie jestem zmęczony. Ruszajmy... Gieorgij Mikołajewicz zabłądzi... — Pójdziemy, pójdziemy! Jeszcze z dziesięć minut będziemy szukać. Trochę musisz pocierpieć. Jeśli go nie znajdziemy, wrócimy na okręt. Pluton nas doprowadzi. — Na pewno! Na pewno nas doprowadzi! W świście i wyciu wiatru słowa ledwo dochodziły do uszu nawet tu, w dole, pod osłoną lodowych płyt, ale obaj rozumieli się wzajemnie. — Pluton, naprzód! — krzyknął Dima chwyciwszy za pas Komarowa. — Szukaj! Szukaj Gieorgij a Mikołaj ewicza! Z głośnym szczekaniem, z podniesioną głową wypoczęty pies rzucił się naprzód. Major i Dima z trudem kroczyli za nim, co chwila potykając się, wpadając w głęboki śnieg i z trudem wchodząc na zwalone stosy brył lodowych. Szli długo, wytężając siły. Komarów pogrążony w swych myślach, nie zauważył, że Dima coraz ciężej zwisa na jego pasie. Nagle ciężar zerwał się i major, straciwszy równowagę, upadł, boleśnie uderzywszy kolanem o ostry kant sterczącego odłamu lodu. — Co ci jest, Dima? — krzyknął zwracając się do chłopca. Dima leżał twarzą do ziemi przy bryle lodu. Przed chwilą przeszedł przez nią, ale potknął się i upadł. Chłopiec usiłował podnieść się, lecz za każdym razem z tłumionym jękiem upadał na śnieg. Światło 227 r latarki oświeciło jego wykrzywioną z bólu twarz i błyszczące w oczach łzy. — Co ci jest? Co się stało, mój kochany? — powtarzał Dymitr Aleksandrowicz, ostrożnie podnosząc Dimę i sadzając na śniegu. — Już przedtem stłukłem sobie nogę — powiedział Dima przysunąwszy usta do ucha Komarowa. — Teraz znów... w to samo miejsce... Boli bardzo... — Gdzie? Pokaż? Dima wskazał na lewe biodro. Skierowawszy latarkę, major przede wszystkim obejrzał tkaninę ubioru w tym miejscu. Ubiór był cały, tkanina i przewody nie porwane, więc ciało nie mogło być odmrożone. Komarów odetchnął i zaczął dotykać kości. Kość również była cała. — Wracamy do okrętu! — zdecydowanie powiedział wstając z kolan. — Powiedz Plutonowi, żeby nas prowadził do „Czapajewa". •— A Gieorgij Mikołaj ewicz? — usłyszał Komarów słaby głos Di-my poprzez wycie wiatru. — On przecież zabłądził. — Pluton prowadzi nas do „Połtawy". Teraz już jestem tego pewien, mój kochany. Gieorgij Mikołaj ewicz na pewno poszedł tam. Czy możesz wstać? — Zdaje mi się, że będę mógł. Dima uniósł się, ale zaraz z jękiem upadł z powrotem. — Bardzo boli — szepnął pobladłszy. Dymitr Aleksandrowicz nie usłyszał słów, ale rozumiał chłopca. — Każ Plutonowi, żeby nas prowadził do domu! — głośno powiedział. — Pluton! Pluton! •— krzyknął Dima. — Prowadź nas do domu! Do domu! Pluton kręcący się cały czas koło Dimy, podniósł na niego oczy i jakby nie dowierzając, siadł na tylne łapy. — Do domu, Pluton! — znowu krzyknął Dima. — Do domu! Pluton zerwał się z miejsca, jeszcze raz uważnie popatrzył na chłopca i nieustannie oglądając się, jakby sprawdzając, czy dobrze zrozumiał rozkaz, powoli ruszył. 228 Komarów pomógł Dimie wstać i wziął go na plecy. Nie zdążył jednak zrobić kroku, gdy rozległ się potężny huk, zagłuszający nawet wycie burzy. Lód zadrżał i jęknął pod nogami, wielkie bryły, odrywając się od zwału, leciały w dół w obłokach śnieżnego pyłu. Komarów ledwie zdołał utrzymać się na nogach, uchylić przed dużym odłamkiem lodu, spadającym na płytę, na której siedział przed chwilą Dima. Przestraszony Pluton, głośno szczekając, przypadł do Komarowa i przycisnął się do jego nóg. Zaraz po pierwszym wybuchu nastąpił drugi, potem trzeci, najsilniejszy. Rozdział 29 SAMOTNI NA KRZE Na lodzie działo się coś strasznego. W ciemnościach, wśród świstu i wycia wiatru z hukiem toczyły się, uderzając o siebie, ogromne bryły. Unosiły się kłęby śniegu i jak opętane wirowały w powietrzu. Z gwizdem i zgrzytem zakołysał się lód pod nogami. Z tyłu, zupełnie blisko, prawie u nóg majora, po białej płaszczyźnie śniegu przemknęła w wężowych skrętach czarna linia. Linia ta szybko poczęła się wydłużać i rozszerzać. „Lód pęka", pomyślał Komarów i całą siłą płuc krzyknął: — Do domu, Pluton! Do domu! — Co takiego? Co się stało? — ze strachem pytał Dima. — Za chwilę zobaczymy! Komarów rzucił się za Plutonem. Dima szarpnął się, chcąc wyrwać się z objęć majora i zeskoczyć na lód. —- Sam pójdę! — krzyknął. —- Sam! Puśćcie, Dymitrze Aleksan-drowiczu, mój drogi... kochany... Puśćcie! Ja sam... ja mogę.. — Leż spokojnie, Dima, spokojnie! Tak będzie prędzej. Dima uspokoił się, mocno obejmując za szyję majora. 229 Pluton biegł opuściwszy głowę. Co chwila oglądał się jednak i czekał na Komarowa z Dimą, potem znów ruszał naprzód, szczekając. Major szedł pochylony, ostrożnie stawiając stopy w szczeliny między odłamkami. Wspinając się na bryły jedną ręką podtrzymywał Di-mę, drugą chwytał się występów lodowych. Wiatr wiał teraz w plecy, uderzał i pchał z taką siłą, że łatwo było upaść na twarz. Nogi szły jakby same, nie nadążając za korpusem. Okazało się, że trudniej było iść z wiatrem niż, jak poprzednio, pod wiatr. W skłębionym wściekle całunie śniegu wyłoniła się nagle wysoka ściana lodowego zwału. Pluton zatrzymał się, potem zaczął kręcić się to w jedną, to w drugą stronę wzdłuż wału, wreszcie znikł w ruchomej ścianie śniegu. Z daleka dobiegły głuche klaśnięcia, za chwilę wysoko w górze poczęły wybuchać ogniste, szkarłatnoczerwone punkty, rozsypując się w roje małych gwiazd. Klaśnięcia i wybuchy szybko następowały po sobie, potem urwały się. — Rakiety, Dymitrze Aleksandrowiczu! — drgnął Dima. — Rakiety sygnalizujące awarię! — odpowiedział Komarów. — Z „Czapajewem" coś niedobrze. Co się tam teraz dzieje? — z nieukrywaną troską dodał major i po chwili, spuściwszy Dimę z pleców powiedział: — Posiedź tu, dopóki Pluton nie wróci. Pluton długo nie wracał. Chwilami wśród wycia i huku burzy dobiegało z daleka jego urywane i przygłuszone szczekanie. Potem i ono zamilkło. Coś huczało daleko, śnieg ciął jak biczem po twarzy, wiatr, zmieniając ciągle kierunek, uderzał z wściekłością to z przodu, to z boków. Milcząc wsłuchiwali się w huczące ciemności. Dima siedział na bryle pod osłoną wysokiego zwału. Komarów obok chłopca, przyciskając go do swych piersi. Nagle serce Dimy ścisnęło się bólem. — Pluton! Pluton! — z rozpaczą zawołał chłopiec wyciągając szyję i przysłuchując się. Ale wiatr porywał jego głos, unosił z triumfującym wyciem i rwał na strzępy. Słowa momentalnie ginęły, zdawało się tuż, obok. 230 — Ale czy on nie przepadnie? Czy nie zabłądzi? — z trwogą zapytywał, Dima i znowu krzyczał z całych sił: — Pluton! Pluton! Tu! Do mnie! Pluton! — Uspokój się, Dima! Pluton zbyt pewnie szedł... Minęło pięć, dziesięć minut. Pluton nie wracał. Dima nie mógł usiedzieć na miejscu. Zsunął się z lodowej bryły i nieustannie powstrzymując łzy, rwącym się głosem przywoływał swego przyjaciela. Niepokój udzielił się i Komarowowi, więc przyłączył swój głos do nawoływań Dimy. Minęło piętnaście minut. Major wyjął z tylnej kieszeni pistolet błyskowy i podniósł go w górę, gotowy do strzału. Nagle z szalejącej wirami śnieżnej zasłony rozległo się zupełnie blisko znajome, krótkie szczekanie i Pluton, cały biały, oblepiony śniegiem, mało nie obaliwszy Dimy, skoczył mu na pierś! Pies jakby oszalał z radości, kręcił sig między nimi, rzucał się na nich, usiłował polizać twarz Dimy, nieustannie i wesoło szczekał. Wreszcie uspokoiwszy się nieco, głośno sapiąc, wyczerpany zupełnie, położył się u nóg chłopca, od czasu do czasu chwytając pyskiem śnieg. Dima obejmował i przyciskał do siebie jego ogromny łeb, zaglądał w oczy i zarzucał pytaniami: — Gdzie byłeś, Pluton? Gdzie przepadałeś? Bałem się o ciebie... — Do domu, Dima, do domu! — naglił Komarów podnosząc chłopca na bryłę. — Musimy się śpieszyć! — Pluton zmęczony... — próbował oponować Dima. — Nie ma czasu na odpoczynek! Każ mu, żeby szedł naprzód! I Komarów wziął chłopca na plecy, gotowy do drogi. Głos majora był tak władczy i zdecydowany, że Dima bez szemrania usłuchał. — Naprzód, Pluton! Do domu, do domu! — krzyknął. Pluton wstał powoli i, oglądając się na Dimę, ruszył wzdłuż zwału W tę stronę, skąd przybiegł. Długo prowadził Dimg i majora jakąś krętą, jemu tylko wiadomą drogą. Nie napotkali ani jednego wysokiego, trudnego do przejścia zwału. Iść było znacznie łatwiej niż poprzednio. Na równym lodzie Dima zsunął się z pleców majora i w milczeniu, choć kulejąc, szedł obok niego. Komarów wziął chłopca pod rękę. 231 Wiatr pchał ich teraz z taką siłą, że chwilami musieli przechylać się plecami w tył i opierać się z całej siły nogami. Pluton szedł przodem, trzymając się w pobliżu, z nisko opuszczoną głową. Z wirującej mlecznej mgły nagle rozległ się krzyk, jeden, potem drugi. Pluton głośno zaszczekał, rzucił się naprzód i na minutę znikł. Znów rozległy się krzyki, przeplatane przygłuszonym szczekaniem psa. Szczekanie zabrzmiało głośniej i nagle z śnieżnej zawiei wyskoczył Pluton, a za nim wyłoniła się oblepiona śniegiem postać ludzka. — Dima! Dima! — rozległ się znajomy głos. — To ty? Dymitr Aleksandr o wicz? Skądżeście się tu wzięli? Iwan Pawłowicz trzymał w objęciach chłopca, ściskał dłonie Dymitra Aleksandrowicza i wśród świstu wiatru niewyraźnie, gorączkowo wykrzykiwał: — „Czapajew"... Co za nieszczęście! „Czapajew" wysadzony... Znikł... Ja tylko jeden... Jeden! ocalałem... Jakie straszne wybuchy! Biedny „Czapajew"!... — Co z ludźmi? — chwyciwszy go za ramię zapytał major. — Nie wiem... nie wiem... Przyjmowałem na lodzie zapasy, przewidziane na wypadek awarii... Był ze mną Siemionow z drużyny... Ter-motechnik Matusiejew i jeszcze dwóch ludzi. Pobiegli w stronę „Cza-pajewa"... odciągać ładunki dalej od okrętu... I nie wrócili... A wy, gdzie byliście? Jakeście się tu znaleźli? W świetle latarki, w kłębiących się wirach śnieżnych, widać było twarz Karcews, jego szeroko otwarte, obłąkane oczy, drgającą szczękę. — Później... Później, Iwanie Pawłowiczu — odpowiedział Dymitr Aleksandro wicz. — Gdzie „Czapajew*'? — Znikł... Ludzie nie powrócili... Ja również pobiegłem do „Czapa-jewa". Nagle zauważyłem, że światło, które okrążyło go w momencie wybuchu, zaczęło słabnąć... Jakby się oddalało... Mało nie wpadłem do wody koło góry pak i tłomoków. Na krańcu lodu nie było nikogo... Ani „Czapajewa", ani ludzi. Światło znikło... Na wodzie pływały jakieś ciemne przedmioty. Zginął, poszedł na dno! Taka rozpacz brzmiała w słowach i biła z oczu Karcewa, że major przerwał pytania o okręcie. Sprawa była jasna. — Gdzie są te ładunki? — zapytał Karcewa. 232 — Niedaleko, dziesięć kroków stąd. Chodźmy. Jest tam i wóz polarny. Schronimy się przed burzą. Wziął Komarowa za rękę i pociągnął za sobą. Dima, trz)?mając się pasa majora, wstrząśnięty straszną wieścią, kulejąc, szedł za nimi. Pluton biegł, jakby już znaną drogą. Wiatr wył i pchał ich z tyłu, zbijając z nóg. Po kilku krokach z szarej, wirującej ciemności wyłonił się, niby zwał płaskich płyt lodowych, długi, niski pagórek na pół zasypany śniegiem. Karcew poszedł wzdłuż pagórka i po chwili ukazały się we mgle nikłe, żółte plamy świetlne. Iwan Pawłowicz zbliżył się do niewielkiego wzniesienia, z którego wnętrza, jak z alabastrowego wazonu, przebijało słabe światło, a z tyłu wznosiły się jakieś cienkie, długie cienie. Karcew obszedł ten zaśnieżony pagórek, rozgarnął nogami śnieg i wszedł po trzech stopniach. Coś metalicznie brzękło, otworzyły się niskie drzwi z przeźroczystą taflą u góry i Karcew powiedział: — Oto i wóz polarny. Wejdźcie. Wewnątrz, kabina wozu była podobna do długiej kajuty, z szafkami na żywność i przyrządy, z małą elektryczną kuchnią. Wzdłuż bocznych ścian stały miękkie tapczany, nad nimi, między oknami, wisiały składane koje z pościelą, przyciśnięte w tej chwili do ścian. Pośrodku kabiny stał mały, wąski stolik, przy przednim oknie — fotel kierowcy. W suficie nad stołem płonęła lampa w metalowej kuli. Na zewnątrz zamieć biła śniegiem w okno, wyła i miotała się, ale wewnątrz kabiny było ciepło, przytulnie i jasno. — Trzeba by spuścić daszek nad drzwiami... nawieje śniegu do sań — mówił Iwan Pawłowicz w obłokach śniegu i pary zamykając drzwi za sobą. — W pośpiechu nie zdążyłem tego zrobić. Rozbierajcie się, siadajcie... Dima wyczerpany, blady, padł na miękki tapczan. Zdjąwszy z niego ubranie, Dymitr Aleksandro wicz obejrzał przede wszystkim stłuczoną nogę. Kość była cała, więc Dymitr Aleksandrowicz wymasował stłuczone miejsce, położył kompres i powiedział: — Nic groźnego, Dima. Poleżysz spokojnie i przejdzie. Rozbieraj się chłopcze do spania, pomogę ci. 233 Zdjąwszy elektryzowane ubrania, zmordowani i znużeni przeżyciami, Karcew i Komarów usiedli na tapczanie koło Dimy, a Pluton ułożył się w przodzie, koło siedzenia kierowcy. — Opowiedzcie, Iwanie Pawłowiczu, jak to się wszystko stało? — powiedział Komarów wyciągając nogi. — Jak tu opowiedzieć, Dymitrze Aleksandrowiczu! — westchnął Karcew ściskając dłońmi głowę. — Straszne! Straszne! Jeszcze nie mogę przyjść do siebie... — Znów głęboko westchnął i ciągnął dalej: — Byłem u siebie w kajucie. Dopiero co skończyłem swoją wachtę i chciałem odpocząć przed kolacją. Nagle rozległ się wstrząsający huk. Wyleciałem z koi jak piłka. Siła wybuchu rzuciła mnie w drzwi. Wszystko dokoła zaczęło się walić. Wybiegłem z kajuty. Na korytarzu zastał mnie drugi i trzeci wybuch, jeden silniejszy od drugiego. Rzucało mną od przegrody do przegrody, uderzyłem o coś głową... Zewsząd krzyki, jęki, łkania... Jakoś wydostałem się na pokład. Był już tam kapitan, jego pomocnicy, prawie cała załoga. Ściany pokładowe były opuszczone, okręt otwarty. W tumanach śniegu, w wyciu wichru, ludzie miotali się po pokładzie. Usłyszałem rozkaz, żeby spuszczać samochody-amfibie z lewej burty i umieścić w nich pasażerów. „Czapajew" chwiał się coraz silniej i osiadał na rufie. Zauważył mnie kapitan i rozkazał wziąć paru ludzi, zejść na lód z prawej burty i przyjmować zapasy, przewidziane na wypadek awarii. Puszczone w ruch dźwigi poczęły wyrzucać ładunki na lód. Moi ludzie zajęli się odciąganiem ich dalej od okrętu, a ja układałem je i zabezpieczałem przed śniegiem. I... ludzie nie wrócili. Może załamał się pod nimi lód lub wpadli w szczelinę. W taką zamieć wszystko może się zdarzyć. A może zabrali się którymś wozem polarnym i odjechali? Chociaż wątpię, wróciliby przecież po mnie. A „Czapajew" znikł, poszedł na dno... Ściskając głowę rękami, zamknąwszy oczy, Iwan Pawłowicz wił się na tapczanie jakby z bólu nie do wytrzymania. Z zamierającym sercem, w jakimś odrętwieniu słuchał Dima opowiadania marynarza. Komarów, zwiesiwszy głowę, milczał, potem cicho, jakby do siebie, powiedział : — Więc nie wszystkie znaleźli... 234 Zamieć szalała za ścianami. Kabina drgała od nieustannych wstrząsów, na dachu chrzęścił śnieg i z miękkim szelestem uderzał w szyby. Iwan Pawłowicz podniósł głowę. — Ale teraz powiedzcie, skąd wyście się tu znaleźli? Dlaczego nie jesteście razem z pasażerami na którymś z wozów. Jakże się ucieszyłem, zobaczywszy Plutona. Domyśliłem się od razu, że i Dima musi być gdzieś blisko... Pluton złapał mnie za rękę, ciągnął, oczywiście do was, potem znikł. Długo krzyczałem, wołałem na niego. I nagle Pluton znów się zjawił, a wy za nim. Opowiedzcie Dymitrze Aleksandrowiczu... Komarów milczał w dalszym ciągu, przypatrując się swoim paznokciom. Twarz jego jakby skamieniała, wargi miał mocno zaciśnięte i Dima znów odczuł dziwną, urzekającą siłę tego człowieka. Wreszcie major powoli podniósł oczy i cichym, równym głosem zapytał: — Jak sądzicie, Iwanie Pawłowiczu, co spowodowało wybuchy na „Czapajewie"? — Nie wiem, Dymitrze Aleksandrowiczu, nie wiem — odpowiedział Karcew. — Może wśród1 ładunków znajdowały się wybuchowe lub łatwo palne materiały... Wybuchy nastąpiły w środkowych komorach ładowni... — Ach tak! To sprawa staje się coraz jaśniejsza... Karcew uniósł brwi i ze zdumieniem spojrzał na Komarowa. — Jaśniejsza? A cóż tu jest w ogóle jasnego? — Dlatego z Dimą znajdujemy się tutaj, że ścigaliśmy przestępcę, który spowodował wybuchy... Blady, przerażony Dima gwałtownie siadł na tapczanie i w pierwszej chwili nie mógł wymówić słowa. Potem, zacinając się, wyjąkał: — Gieorgij Mikołajewicz — przestępcą? Karcew patrzył zdumiony na Komarowa, to na Dimę i pytał: — Przestępca? Dlaczego Gieorgij Mikołaj ewicz? Przepraszam, nic nie rozumiem... Tym samym spokojnym, równym głosem, w dalszym ciągu przyglądając się swoim paznokciom, Komarów zaczął mówić: — W czasie szalejącej zamieci Konowałow zbiegł z „Czapajewa" i znikł w ciemnościach. Podążyliśmy z Dimą za nim. Pluton prowadził 235 nas niewątpliwie jego śladem. Ale pies szedł zbyt pewnie. Trudno było przypuścić, by w taką zamieć mógł przez dłuższy czas utrzymać się na śladzie człowieka. Wtedy pomyślałem sobie, że Pluton czuje zapachy z „Połtawy" i „Szczorsa", które znajdowały się stosunkowo niedaleko, bo jakieś czterysta —¦ pięćset metrów od „Czapajewa". — Słusznie! — machinalnie zauważył Karcew. — W tym czasie Dima dwukrotnie stłukł sobie nogę i nie mógł iść. Nie mogłem ryzykować życia chłopca. Tym bardziej, że ucieczka Konowałowa nie miałaby sensu, gdyby przypuścić, że uciekał od okrętu, w głąb lodowego pola. To byłoby po prostu samobójstwem. Biorąc na rozum, jego celem mogła być tylko „Połtawa". Dlaczego on się tak spieszył, tego wtedy nie rozumiałem. W każdym razie zdecydowałem się wrócić na „Czapajewa", żeby nie narażać Dimy i aby połączyć się przez radio z „Połtawą" i „Szczorsem", zanim tam przybędzie Konowałow... Teraz rozumiem, dlaczego on się tak spieszył na jeden z tych okrętów. — Dlaczego? — w dalszym ciągu nie rozumiejąc zapytał Karcew. — Dlatego, że szukał ocalenia po tym, jak puścił w ruch maszyny piekielne w ładowni „Czapajewa". Na „Połtawę" zgłosiłby się jako ocalony z katastrofy okrętu... — Wybaczcie... To jakaś pomyłka... nieporozumienie — przerwał Karcew. — Przecież na własne oczy widziałem Konowałowa, gdy na rozkaz kapitana schodził wraz z mymi ludźmi na lód. Konowałow biegł od tej strony, schodami do góry, na okręt. Byłem przekonany, że posyłano go w jakimś celu na lód... Komarów skoczył na nogi. Wargi mu pobladły, ręce zacisnęły się. —- Co wy mówicie? Więc on został na „Czapajewie"? Więc to był podstęp! Zrozumcie! Nikt go nie posyłał na lód. Zszedł z okrętu! Dima go widział. Widać z tego, że uciekł z okrętu tylko na czas wybuchu, a potem wrócił, żeby wraz z ocaloną załogą i pasażerami udać się na „Połtawę"... Oczywiście... — Dymitr Aleksandrowicz mówił coraz spokojniej, siadając na tapczanie i pochylając głowę. — Z pewnością tak... Ukrył się wśród zwałów lodowych w pobliżu okrętu i przeczekał... a myśmy go szukali gdzie indziej... Co za diabelska przebiegłość... 236 Komarów nagle urwał, gwałtownie założył nogę na nogę i ściskając dłonie, głośno zachrzęścił stawami palców. — To ja się pomyliłem — mruknął przez zaciśnięte zęby. — Moja wina... — Dlaczego to ma być właśnie wasza pomyłka? Co to wszystko znaczy? Kim jesteście? — zapytał zupełnie zdezorientowany Karcew. Komarów machinalnie, prawie mimowolnym ruchem odgiął wyłóg przy rękawie swej kurtki. W świetle lampy mignął na chwilę znaczek Państwowego Urzędu Bezpieczeństwa. — Jestem majorem Państwowego Urzędu Bezpieczeństwa — głucho zabrzmiał głos Komarowa. Karcew przez pewien czas patrzył na Dymitra Aleksandrowicza z jakimś szczególnym wyrazem ciekawości i szacunku. Dima siedział, zapomniawszy o zmęczeniu i o bólu w nodze. Myślał tylko o strasznych zdarzeniach, których uczestnikiem stał się tak nieoczekiwanie. Milczenie przeciągało się. Wreszcie Komarów drgnął i wyprostował się. — No, moi kochani -— rzekł z lekkim uśmiechem — jak to mówią, ranek mądrzejszy od wieczora. Trzeba odpocząć, przespać się, Dima jest zupełnie wyczerpany. Noc już mija, na dworze jakby nawet poszarzało. Ale, Iwanie Pawłowiczu! Czyście nie próbowali rozmówić się z „Połtawą"? — Nie, Dymitrze Aleksandrowiczu — odpowiedział Karcew. — W wozie nie ma aparatu radiowego, powinien być wśród sprzętu awaryjnego. Jutro, gdy minie zamieć, za dnia spróbujemy doprowadzić nasz wóz do „Połtawy". Chociaż... Gdy byłem w kajucie, jeszcze przed wybuchem, spojrzałem na barometr, silnie opadał... — No, trudno! Chodźmy spać! — zakończył rozmowę Komarów, układając się na tapczanie. Karcew opuścił nad Dimą górną koję, zgasił światło i wkrótce w ciepłej, zacisznej kabinie, ukołysani monotonnym wyciem wiatru i szelestem padającego śniegu, wszyscy zasnęli. 237 Gdy Karcew obudził się, był dopiero szary świt. Równocześnie wstał i Komarów. Przez noc twarz Karcewa zżółkła i wydłużyła się, nowa sieć zmarszczek powstała pod oczami. I na twarzy Dymitra Alek-sandrowicza znać było ogromne zmęczenie. Z wyrazem niezadowolenia potarł nieco pociemniały podbródek i powiedział cicho, oglądając sig na mocno śpiącego Dimę. — Chodźmy, Iwanie Pawłowiczu, zobaczymy, co się tam dzieje na świecie. Włożyli elektryzowane ubiory, włączyli prąd, Iwan Pawłowicz z trudem otworzył na pół zasypane śniegiem drzwi i wyszli z kabiny. Wiatr ustał prawie zupełnie, śnieg przestał padać, widzialność była doskonała. Śnieg pokrywał wszystko dokoła, po niebie płynęły gęste, szare obłoki. Łańcuchy zwałów lodowych za wozem wyrównały się, pojedyncze bryły zaledwie wystawały z głębokich zasp. Koło wozu wznosił sig wysoki śnieżny pagórek o trzydzieści kroków dalej — drugi, mniejszy. Na wprost przed Karcewem i Komarowem ciągnęła się daleko płaska, śnieżna równina, za którą, gdzieś przy horyzoncie, szare niebo przechodziło w intensywny ciemno-niebieski kolor. Karcew stał przy maszynie, jakby przymarzł do lodu i zmieszany, niemal przerażony oglądał się dokoła. — Co to jest? — mruczał. — Jak to? Gdzie „Połtawa"? Gdzie „Szczors"? Patrzcie... Ani „Połtawy", ani „Szczorsa"! — Dziwne — powiedział Komarów wpatrując się w śnieżną równinę przed sobą. — I wy i ja z Dimą zeszliśmy na lód prawą burtą „Czapajewa". Ale przecież i z lewej burty widać było na lodzie zwały, pojedyncze bryły, nierówności, a na lewo, nieco dalej, stał „Szczors" i „Połtawa". Dziwne — powtórzył. — Teraz mamy przed sobą równe śnieżne pole... Uniósłszy brwi, z wyrazem zapytania na twarzy, obejrzał się na Karcewa. Ten stał, spuściwszy głowę, z postarzałą nagle twarzą i milczał... Komarów położył mu rgkę na ramieniu. 238 — Co wam jest, Iwanie Pawłowiczu? 0 czym tak zadumaliście się? Karcew powoli podniósł na niego oczy i Komarów aż drgnął spojrzawszy w nie: oczy były zgaszone, zmęczone, beznadziejne. — Pole lodowe rozpadło się wzdłuż kanału, wyrąbanego przez „Czapajewa"... — powiedział Karcew. — Nasza część pola odpłynęła przez noc od drugiej, przy której stał „Szczors" i „Połtawa"... Jesteśmy sami na płynącej krze, w centrum Karskiego morza... CZĘŚĆ TRZECIA Rozdział 30 ZA TROPEM Przy rozwiązywaniu zadania wchodziły w rachubę tylko cztery rzeczywiste elementy: trzej ludzie i jeden czerwony elektromobil. Kim byli ci ludzie — wiadomo. Ale co ich łączyło z Kardanem? Komarów mówił, że za Kardanem stoi, być może, cała organizacja. Jeżeli tak, to trzeba odnaleźć jej główną komórkę i zorientować się w jej celach. Sądząc z instrukcji Komarowa, Kardan jest tylko wykonawcą, co prawda jednym z najważniejszych. Śledząc go, można pewniej i szybciej dobrnąć do centrum organizacji, poznać jej cele, skład i zasięg. Ale jeżeli Jokisz, Akimow i Giinter też są członkami organizacji, to również i przez nich można dobrnąć do samego jej środka. Komarów będzie działał po jednej linii, a tu można spróbować iść po drugiej. Nie ulega wątpliwości, że sprawa ma ogólnopaństwowe znaczenie. Komarów wie, do czego się bierze. Nie bez powodu rzucił wszystkie inne sprawy. A może węzeł uda się rozwiązać tu w Moskwie, i uczyni to właśnie on, Chiński? Chiński aż się zaczerwienił na taką myśl, natychmiast jednak ściągnąwszy chmurnie brwi opamiętał sig: „Co za głupie pomysły! Trzeba myśleć, a nie fantazjować!" Lejtenant przeszedł się po znanym do najdrobniejszych szczegółów pokoju, z którym wiązało się tyle wspomnień. Chiński pracował tu, w gabinecie Komarowa, zgodnie z jego życzeniem. — Tak... Więc Jokisz, Akimow, Giinter... Wygnanie władcy — 16 241 Inwigilacja Jokisza trwała dalej. Dotychczas nic nowego. Nikt do niego nie przychodzi, on sam zaś bywa tylko w instytucie, gdzie ma wykłady. Trzeba poczekać na konkretniejsze dane o nim, o jego stosunkach z Akimowem, Giinterem i tymi, którzy ukrywają się za jego plecami. Czy Dymitr Aleksandrowicz również czekałby bezczynnie? „Zalecam wam cierpliwość i wytrwałość" — mówił w swej instrukcji. Chiński wyciągnął szufladę, wyjął z niej okrągłe pudełko z żółtą, na pół przeźroczystą i ściśle zwiniętą taśmą. Taśma była gęsto usypana delikatnymi, falistymi kreskami. Chiński rozwinął taśmę do połowy, wsunął ją w dźwiękową część dyktafonu i nacisnął czerwony guzik na pudle aparatu. Z czarnej tuby głośnika wypłynął znajomy, męski głos. Chiński gwałtownie pochylił się nad głośnikiem, oczy mu złagodniały, na wargach wykwitł przyjazny uśmiech. Głos Komarowa brzmiał prosto i serdecznie, jak zawsze, gdy Dymitr Aleksandr owicz zwracał się do swego młodego ucznia i przyjaciela: „Zalecam wam cierpliwość i wytrwałość. Skupcie uwagę na najważniejszych kierunkach i na tych podejrzanych osobach, co do których nagromadziło się najwięcej kompromitującego materiału i o których mówi wam najmocniej wasza intuicja. Posiadając tę intuicję, ufajcie jej, ale sprawdzajcie ją zawsze konkretnymi faktami i materiałem dowodowym. Nie spuszczajcie oka i z drugorzędnych, na pierwsze wejrzenie, nici i osób. Jeśli sami jesteście zbyt zajęci, przekażcie obserwację nad nimi pomocnikom. Pamiętajcie, że to, co dzisiaj wydaje się drugorzędne, nazajutrz może stać się najważniejsze..." Chiński nacisnął zielony guzik, wyłączył aparat, potem powoli wstał. Siedem dni uporczywej obserwacji nie dało żadnych rezultatów... No cóż... Może ósmy dzień coś przyniesie... A nie ósmy, to dziewiąty, dziesiąty! Najważniejsze — uważać na Akimowa. A Jokisz? W takich organizacjach nie ryzykuje się osobami ważnymi, czyniąc ich dom miejscem zebrań, węzłową stacją, na której przesiadają się pasażerowie... Niech go więc nadal obserwuje sierżant Strunin i jego cztery posterunki. Giintera ma na oku sierżant Kisielew. Giinter — również jest postacią drugorzędną, w przeciwnym razie nie używano by go do zwykłej ban- 242 dyckiej roboty na drodze publicznej — do porwania Kardana czy raczej Konowałowa... W tej chwili jest on już Konowałowem, zaciera ślady... To ważny trop... Gruba zwierzyna... Dymitr Aleksandrowicz ma rację jak zawsze... Świetna, nieomylna intuicja! Gdzie też on jest w tej chwili? Co się z nim dzieje? Idzie śladem grubej zwierzyny... zuchwałej, z ostrymi kłami... Taki skok w biegu pociągu! Gdyby tak razem z Dymitrem Aleksandrowiczem!... Spokojniej byłoby na duszy... No, tak... A tu, kto by pracował?... Więc, Akimowa zostawiam sobie... A teraz druga ważna nić: Czerwony elektro-mobil ¦— chłopiec Dima — pies Pluton... Chiński znów podszedł do stołu, wyciągnął z szuflady dwa papiery: ezyfrową depeszę radiową oraz rozszyfrowany jej tekst i począł uważnie czytać. „Rosyjski Port". Moskwa. Skrzynka pocztowa WK 04672. Do Chińskiego. Kardan jest na „Czapajewie". Jedzie za dokumentem, wystawionym na nazwisko Gieorgija Mikołajewicza Konowałowa, rozdzielcy ładunków W A R-u. Razem z nim chłopiec z Moskwy, Dima — Wadim Pawłowicz Antonow — z Plutonem, dużym, czarnym psem nowofund-landzkiej rasy. Chłopiec udaje się do ojca w sztolni numer sześć, pod opieką Konowałowa. Oczywiście, i Konowałow również tam jedzie. Ostrożnie wybadać w centrali W A R-u, kto zna Konowałowa, kto go skierował do sztolni, jaki jest cel jego delegacji. Konowałowa mam na oku. Odpowiedź pod umówionym adresem przed przybyciem „Czapa-jewa" do sztolni — data dziesiąty — dwunasty. Przewidywane warunki nawigacji — trudne ze względu na stan lodów. Pozdrowienia. Życzę pomyślności. Komarów. Przeczytawszy depeszę Chiński zamyślił się, potem wysunął drugą szufladę i wyjął z niej teczkę, zawierającą kartki zapisanego papieru, zdjęcia fotograficzne, wygładzone taśmy wizefonu i filmów. Z koperty wyjął pognieciony kawałek gazety, znaleziony w czerwonym elektro-mobilu. Był on pokryty jakąś błyszczącą, przeźroczystą masą. W kopercie znajdowało się również parę fotografii tego strzępu gazety z powiększonymi literami drukowanego tekstu. Oczywiście, te wielokrotnie powiększone zdjęcia miały na celu ujawnić detale, niedostrzegalne gołym okiem. I rzeczywiście, na brzegu niektórych zdjęć można było do- 16* 243 strzec dość wyraźną, chociaż przerywaną, siatkę linii, jakie pozostawia odcisk ludzkich palców. Pod jedną fotografią figurował napis: „Daktylo-skopijne zdjęcie Nr 57806. Z dokumentu Nr 04-WP.-1481. Odciski wskazującego i średniego palca lewej ręki chłopca łat 13—14. Zajmuje się pracą fizyczną, albo gimnastyką na przyrządach. Daktyloskop Le-biediew". Pod drugą fotografią figurował napis tegoż Lebiediewa: „Daktyloskopijne zdjęcie Nr 57806. Z dokumentu Nr 04-WP.-1481. Odciski wielkiego i wskazującego palca prawej ręki mężczyzny lat 33— 35". Na trzeciej fotografii, sądząc z napisu, był odcisk średniego palca tego samego mężczyzny. Rozpatrzywszy uważnie dwa ostanie zdjęcia, Chiński położył obok nich zdjęcie jakiegoś czarnego łuku, stanowiącego odcinek prawidłowego koła. Obok zawikłanego splotu mnóstwa odcisków, na małym, czystym kawałku czarnej powierzchni łuku odcinał się wyraźnie odcisk ludzkiego palca. Pod zdjęciem figurował napis Lebiediewa: „Daktyloskopijne zdjęcie Nr 57808. Odcisk dużego palca lewej ręki mężczyzny lat 33—35. Zdjęcie z dokumentu Nr 04-WP.-1485, koła sterowego elek-tromobilu Nr MI 319-24. Daktyloskop Lebiediew". Chiński oparł się plecami o poręcz krzesła. Ostatecznie poszukiwania dorzuciły tylko jeden nowy szczegół: — daktyloskopowe zdjęcia. Biedny sierżant Wasiliew! Trudne ma zadanie. W promieniu pięciuset metrów wokół nowoarbackiego garażu jest tyle ulic i zaułków... Masa materiału, jeśli chodzi o elektromobil, ale nic o jego pasażerach... Chiński westchnął, wstał od stołu i wziął czapkę. „No cóż — pomyślał, zdmuchując jakiś pyłek z otoku — zajmę się Akimowem. Mam wrażenie, że to pewniejsza droga do elektromobilu". Włożył czapkę na głowę, zgasił światło i wyszedł z pokoju. — Mówicie, że w krótkim czasie awansował? Widocznie jego poprzednik nie usprawiedliwił waszych oczekiwań? Dyrektor fabryki rozłożył ręce: — Nie tylko moich. To była przykra historia. Irina Wasiliewna Denisowa jest bardzo dzielnym inżynierem. I właśnie stało się to nie- 244 szczęście. Musieliście słyszeć o katastrofie w sztolni numer trzy, latem przeszłego roku... Ta katastrofa narobiła wiele hałasu. Chiński skinął potakująco głową i spuścił oczy: lękał się zdradzić wzruszenie, które opanowało go nagle. — Pękła tam pompa w sieci odpływowej — kontynuow.ał dyrektor. — Pompa miała defekt i nie wytrzymała wielkiego ciśnienia. Katastrofa spowodowała śmierć człowieka. Pompa wyszła z naszej fabryki. Irina Wasiliewna była odpowiedzialna za jakość produkcji. Sprawę zbadała komisja specjalna — ale nie znalazła złej woli. Maszyny, jak wykazały aparaty kontrolne, działały dnia tego niezupełnie prawidłowo, obserwatorzy maszyn mieli niedostateczną wprawę. Irina Wasiliewna zbytnio im zaufała. Musieliśmy usunąć ją z tego stanowiska. Na jej miejsce został mianowany towarzysz Akimow, człowiek doświadczony, znakomity racjonalizator produkcji. — Aha! Tego nie wiedziałem... A od czasu, jak stanowisko objął Akimow, niedokładności ustały w fabryce i już nie zdarzają się braki? — Jakby tu wam powiedzieć... — zawahał się dyrektor. — Braki zdarzają się. Ale albo sami je wykrywamy, albo punkty kontrolne WAR-u zatrzymują je i zwracają. Kontrola przyjęć jest obecnie bardzo surowa. — Denisowa w dalszym ciągu pracuje w waszej fabryce? — Tak, naturalnie! Irina Wasieliewna jest zbyt cennym pracownikiem, żeby fabryka chciała się jej pozbyć. Obecnie jest ona kierownikiem oddziału odlewniczego, który prowadził poprzednio towarzysz Akimow. -— Denisowa podlega Akimowowi? — Akimow kieruje produkcją całej fabryki, więc i oddział odlewniczy podlega mu. — Wybaczcie, że zadam pytanie, które, być może, nie ma bezpośredniego związku ze sprawą, ale nie pozbawione jest znaczenia... — Proszę bardzo! Nie krępujcie się... — Czy nie zauważyliście, jak ułożyły się osobiste stosunki między Denisowa i Akimowem? — Stosunki osobiste? Zdaje się, że są zupełnie dobre, koleżeńskie. Konstantyn Michajłowlcz bardzo ceni i szanuje Iring Wasiliewng. Nieraz 245 mówił mi o tym. Chociaż dwa miesiące temu doszło między nimi do nieporozumienia. — O cóż im poszło? — W naszej fabryce zachorował kontroler produkcji. Trzeba go było odesłać do domu, więc poprosiłem Irinę Wasiliewna, aby zastąpiła na parę godzin chorego, dopóki nie przybędzie zmiana. Irina Wasiliewna zauważyła na kontrolnym punkcie dość poważny brak i zatrzymała go. Akimow uchylił jej zarządzenie. Denisowa zgłosiła się do mnie z protestem przeciwko ingerencji Akimowa. Musiałem zająć się tą sprawą i pogodzić ich. W międzyczasie brak został wypuszczony z fabryki i teraz szukamy go... — Więc Denisowa miała rację? — Brak, zatrzymany przez Irinę Wasiliewna, w znacznej swej części nasuwał tylko wątpliwości, ale lepiej było go nie wypuszczać z fabryki. — A co do reszty? — Tam był niewątpliwy defekt i stanowisko Iriny Wasiliewny było najzupełniej słuszne. — Jak zareagował na to Akimow? — Oczywiście, uznał defekt, zbadał jego przyczyny i na skutek meldunku Konstantyna Michaj łowicza udzieliłem nagany dwom obserwatorom oddziałowym. — Czy nie pamiętacie ich nazwisk i oddziałów, do których należą? — Filimonow i Diewiatkin, z oddziału montażowego. — Tak... — powiedział Chiński zapisując nazwiska w notesie. — I po tym zdarzeniu stosunki między Akimowem i Denisowa popsuły się? — Tego bym nie powiedział. Konstantyn Michaj łowicz w dalszym ciągu zachowuje się uprzejmie i jak dawniej ceni bardzo Irinę Wasi-liewnę, natomiast ona, jak mi się wydaje, stała się bardziej powściągliwa i sztywna. Sądzę, że przyczyna leży w różnicy ich wieku. Konstantyn Michaj łowicz jest człowiekiem już starszym, ma duże doświadczenie życiowe. Nie bierze zbytnio do serca tych drobnych i nieuniknionych zadrażnień, jakie zdarzają się W każdej pracy. Młoda zaś, bezpośrednia, żywego usposobienia Irina Wasiliewna widać nie potrafi jeszcze pogodzić się z tego rodzaju konfliktami i przenosi je na grunt osobisty. — Tak... Rozumiem... — zamyślił się Chiński. — Zechciejcie mi powiedzieć, czy nie mógłbym... oczywiście tak... incognito... pomówić osobiście z Denisowa i przy jej pomocy zapoznać się z tokiem pracy w dziale odlewniczym? — Oczywiście. Tylko, niestety, nie da się to zrobić w tej chwili. Irina Wasiliewna sześć dni temu wzięła urlop celem załatwienia spraw osobistych. Nieszczęścia rodzinne. W związku z tym musiała wyjechać. Wróci za trzy dni — wtedy proszę bardzo. — Ha, trudno — zauważył Chiński. — Poczekam trzy dni. Ale czy w międzyczasie będę mógł zapoznać się z oddziałami w czasie jej nieobecności? — Oczywiście. Zaraz poproszę jej zastępcę, towarzysza Kantora, i zaznajomię ^as. — Doskonale. Będę wam również bardzo wdzięczny, jeśli umożliwicie mi przejrzenie materiałów obu komisji, które rozpatrywały sprawę. — Służę wam zawsze wszelką pomocą. Dyrektor przysunął stojący na stole telewizefon i nakręcił numer. W ciągu tych trzech dni Kantor okazał nieprzeciętny talent wykładowcy i przewodnika. Ale i słuchacz był pojętny, wrażliwy i przy tym bardzo oryginalny. Na przykład, wyjaśniasz mu przeznaczenie i charakter pracy jakiegoś kontrolnego przyrządu wirowej maszyny odlewniczej, a on zadaje własne, niezwykłe pytania, można by nawet powiedzieć, dziwne: czy dane przyrządy są zawsze prawidłowe, w jakich wypadkach przyrządy kłamią, czy zdarza się, że maszyna wypuści brak, a przyrządy tego nie zauważą?... Tak, oczywiście, zdarzały się tego rodzaju wypadki, ale tego lepiej nie przypominać. On, Kantor, drogo wtedy za to zapłacił. I nie on jeden, również Irina Wasiliewna, która zajmowała wtedy stanowisko kierownika produkcji w fabryce. Gdyby towarzysz Akimow był przyjęty do fabryki o jeden dzień wcześniej, nie byłoby tej całej awantury. 246 247 — Aha! A kiedy Akimow objął funkcję kierownika oddziału? — Akurat tego samego dnia, gdy maszyna zaczęła kaprysić i wypuszczać, na moje nieszczęście, braki. — To ciekawe — zauważył Chiński. — Jak to się wszystko stało? Taka natarczywość gościa, doprowadzała Kantora do rozpaczy. Ale trzeba było odpowiadać. Dyrektor polecił, aby ciekawość gościa zaspakajać całkowicie i w najdrobniejszych szczegółach, o cokolwiek by nie pytał... — Jak to się stało? On, Kantor, był jeszcze wtedy niedoświadczonym pracownikiem, prawie bez praktyki, a jego kolega z oddziału — również. Kierownika oddziału nie było. Irina Wasiliewna, która wówczas kierowała całą produkcją fabryki, musiała zastępować czasowo również kierownika oddziału odlewniczego. To nie było łatwe. No i cóż... Tego dnia — nie wiadomo w jaki sposób, prawdopodobnie wskutek jego niedbalstwa — do maszyny dostało się powietrze. Usunąć go całkowicie Kantor nie potrafił. Maszyna wypuściła dwa zdefektowane tłoki, jeden po drugim. Akurat zjawiła się Irina Wasiliewna i przedstawiła nowego kierownika oddziału — Akimowa. Należało go natychmiast prosić o pomoc. Ale Kantor tego nie zrobił. Przemówiła w nim jakaś głupia ambicja* nie chciał się kompromitować przed nowym kierownikiem. A w rezultacie — katastrofa na sztolni... śmierć człowieka. Zostawiono go mimo wszystko na miejscu, żeby się uczył. A Irinę Wa-siliewnę zdegradowano, chociaż winien jest właściwie on... Dotychczas nie może tego zapomnieć; nie może jej spojrzeć prosto w oczy. Kantor westchnął. — Tak... —i- zauważył po chwili Chiński. — Ale w jaki sposób te dwa zdefektowane tłoki dostały się do dalszej produkcji? — Nie, one tam nie poszły, zostały odesłane do składu braków. Wykazały to automatyczne liczniki składu. Ale maszyna wypuściła jeszcze cztery wątpliwe tłoki. Dane defektoskopu, dotyczące tych tłoków, były nikłe, niewyraźne, wskutek czego przyrządy kontrolne wypuściły je na transporter, zamiast złożyć na wózek elektryczny, odwożący braki... •— No tak, ale wiedząc, że maszyna pracuje niesprawnie, musieliście obserwować defektoskop i zauważyć, że z nim jest coś nie w porządku? 248 wili n~ Kantor spojrzał ze zdumieniem na Chińskiego. Co za człowiek? Co za pytania? Czego on chce? Dziwna ciekawość... — Nie wiem, jak wam na to odpowiedzieć, towarzyszu. Możliwe, że defektoskop dopiero zaczął szwankować i nie miałem powodu, by zwracać na niego specjalną uwagę. Możliwe również, że stało się to już po wypuszczeniu jednego braku i po moich usiłowaniach, by uregulować maszynę. Ale wtedy nie miałem możności obserwować defektoskopu. W tym momencie bowiem wezwał mnie dyrektor, właśnie z powodu tego braku. — Wtedy zastąpił was kolega? — Nie, jego również wtedy nie było. Posłałem go do biblioteki po informacje z powodu tego wypadku. Przy maszynie został towarzysz Akimow. — Akimow? Był tutaj z towarzyszką Denisową? — Nie! Gdy Irina Wasiliewna przedstawiła nas, Akimow pobieżnie obejrzał oddział, a potem razem wyszli z Iriną Wasiliewna dalej oglądać fabrykę. Po pewnym czasie Akimow wrócił do oddziału sam. — Tak... Rozumiem... Ale powiedzcie mi... Wybaczcie, może to nie ma bezpośredniego związku z pracą defektoskopu i raczej dotyczy dyscypliny zawodowej... Czy na przykład pozwolilibyście mnie, obcemu człowiekowi, pozostać tu, samemu, przy maszynach? -— Z kolei ja proszę b wybaczenie. Ale sami powiedzieliście, że jesteście tu obcym człowiekiem, a towarzysza Akimowa Irina Wasiliewna przedstawiła mi jako nowego kierownika oddziału, a więc mego bezpośredniego szefa. Jakież tu może być porównanie? I co tu ma do rzeczy dyscyplina zawodowa? — Tak, tak! Nie wziąłem tego pod uwagg. Oczywiście, macie naj-zupełniejszą rację. Ale wrócimy do defektoskopu. Jakżeście go poprawili? Jak przerwaliście wypuszczanie braków? Jak naregulowaliście maszynę? Ustępliwość Chińskiego i nawrót do technicznej strony zagadnienia nieco uspokoiły Kantora. Wydało mu się nawet, że zachował się zbyt ostro względem gościa. — Otóż — powiedział pojednawczo — przyznam się szczerze, że zarówno maszynę, jak i defektoskop nie ja doprowadziłem do porząd- 249 ku. W ciągu tych dwudziestu ¦— trzydziestu minut mojej nieobecności uczynił to właśnie Akimow. Obcy, jak raczyliście powiedzieć, człowiek. I weźcie pod uwagę — Akimow zrobił to w toku pracy, nie zatrzymując maszyny, nie naruszając organizacji pracy całej fabryki! Oto, co znaczy doświadczenie, praktyka! — Tak... Rzeczywiście, z»ać w tym rękę specjalisty — zgodził się Chiński, ale zaraz chytrze uśmiechając sig, zapytał: — A skąd macie pewność, że Akimow nie zatrzymał maszyny? Czy to on wam powiedział? — A po co? Gdyby nawet nie powiedział i tak licznik maszyny wykazałby to. Codzienny bilans licznika zapisuje się w książce oddziału. Gdyby maszyna stała choćby tylko pięć — dziesięć minut, rzuciłoby się to od razu w oczy. — Ile tłoków, w przybliżeniu, mogła wypuścić maszyna w ciągu tej pół godziny? — Nie w przybliżeniu — prawie obrażony odpowiedział Kantor, — lecz zupełnie ściśle mogę powiedzieć: sześć sztuk, co pięć minut jeden tłok. —¦ Zdaje mi się, że na każdym tłoku maszyna wybija kolejny numer? — Oczywiście! — Na zdefektowanych egzemplarzach również? — Naturalnie. — A czy można dojść, jakie numery posiadają te zdefektowane egzemplarze? — Można. Trzeba by zajrzeć do specjalnego „Dziennika braków". Zapisuje się w nim dokładnie czas i przyczyny pojawienia się braku, numery wybrakowanych egzemplarzy, środki zastosowane celem uniknięcia przyczyn defektów. — To ciekawe. Porządek, zasługujący na najwyższą pochwałę. Czy można by obejrzeć ten dziennik? Przerzucając kartki grubej książki dziennika, Chiński zatrzymał się na stronicy, która go szczególnie zainteresowała. — Nr. 848 i Nr. 849? Czy to są. tłoki, które maszyna wypuściła w waszej nieobecności i które potem poszły do składu? 250 — Tak. — Z tego wynika, że te wątpliwe cztery egzemplarze, o których mówiliście, mogły mieć numery albo zaraz poniżej Nr 848, albo bezpośrednio powyżej Nr 849? — Tak... Ale wybaczcie, towarzyszu... Co was właściwie interesuje w naszej fabryce? Techniczne sprawy, czy też ustalenie danych liczbowych? — I jedno, i drugie — odpowiedział Chiński nie podnosząc oczu znad księgi i zapisując coś w swym notesie. — Do czego wam to potrzebne? — nie wytrzymał Kantor. — Zwykła ciekawość — brzmiała dobroduszna odpowiedź. Chiński wstał, zamknął księgę, schował notes do kieszeni i uśmiechając się, wyciągnął rękę: — Bardzo wam dziękuję, towarzyszu. Przepraszam, że zająłem wam tyle czasu. Na razie byłoby to wszystko. Chiński uprzejmie skinął głową Kantorowi i skierował się do wyjścia. Rozdział 31 DNI SMUTKU I RADOŚCI Znalazłszy się w gabinecie Iriny, Chiński poczuł się nagle dziwnie skrępowany, nie wiedział od czego zacząć rozmowę. Irina przyjęła go uprzejmie, ale młody lejtenant widział znużenie na jej twarzy, jej puste, jakby nie widzące oczy, opuszczone kąciki ust, nienaturalnie postarzające jej młodą twarz. „Nieszczęścia rodzinne... — przypomniał sobie Chiński słowa dyrektora i zrobiło mu się żal tej młodej dziewczyny. — Lepiej będzie bez wstępów, od razu do rzeczy... To ją rozerwie." — Towarzyszko — zaczął — sądzę, że dyrektor już was uprzedził co do mnie? — Tak — odpowiedziała Irina. — Proszę, czym mogę służyć? 251 — W ciągu ostatnich trzech dni przed waszym przyjazdem zdążyłem zapoznać się z oddziałem odlewniczym, z jego technologię, maszynami i aparaturą. Ale niektóre szczegóły są dla mnie niejasne i byłbym wam bardzo wdzięczny, gdybyście mi pomogli je zrozumieć. — Słucham was. —¦ Chodzi mi o pracę defektoskopu w wirowej maszynie odlewniczej i o inne jej aparaty kontrolne. Jak to jest możliwe, aby przy zastosowaniu tych aparatów maszyna mogła wypuścić produkt z defektem. Przecież aparaty te kontrolują cały przebieg procesu technicznego — od stadium początkowego do ostatniego. Co wigcej — cała praca maszyny jest tak idealnie zautomatyzowana i, jeśli się tak można wyrazić, samoistnie kontrolowana, że dajmy na to, otrzymując nieodpowiedni materiał z pieców martenowskich, może samodzielnie, automatycznie odrzucić go. A tymczasem braki, choć rzadko, jednak pojawiają się. Jak to jest możliwe? — Rozumiem wasze zdziwienie — Irina uśmiechnęła się, w jej oczach zalśnił blask żywego zainteresowania. — Rozumiem... Zupełnie prawidłowo ujęliście funkcję maszyny. Obarczać ją odpowiedzialnością za defekty byłoby niesłuszne. Każdy defekt obciąża człowieka, kierującego maszyną. I w wypadku, o który wam chodzi, winni jesteśmy my i to winni świadomie. Nie pozwalamy stanąć maszynie, gdy w wyjątkowym wypadku otrzyma porcję niewłaściwego metalu z pieców martenowskich. A to dlatego, że zatrzymanie maszyny dezorganizuje pracę całej fabryki, która jest ściśle powiązana. Wolimy więc wypuścić jedną lub dwie zdefektowane części, o których wiadomo nam z góry, niż zatrzymywać maszynę i połączone z nią wszystkie mechanizmy. W czasie zaś, gdy maszyna wypuszcza ten brak, który i tak nie pójdzie do produkcji, a automatycznie zostanie odesłany do składu braków, zawsze możemy w toku pracy albo naprawić uszkodzenie, lub sygnalizować do oddziału pieców martenowskich, że napływa nieodpowiedni, nie standaryzowany materiał. Zresztą., robi to automatycznie sama maszyna. — Ale w takim razie część fabryki związana z waszą maszyną i tak nie będzie pracować, nie otrzymawszy porcji materiału — ani wartościowego ani brakowanego. 252 — Ależ nie! Bo puste gniazdo w transporterze, przechodząc przez punkt kontrolny, poruszy rączkę sygnalizatora, który poda sygnał do składu zapasowych części. Skład automatycznie wyśle własnym transporterem nadającą się część do pustego gniazda pierwszego transportera, łapiąc go po drodze. W ten sposób praca innych maszyn nie zostanie przerwana. — Jak złożonym i zadziwiająco sharmonizowanym organizmem jest wasza fabryka! — nie mógł ukryć swego zachwytu Chiński. — Nasza fabryka jest prawie całkowicie zautomatyzowana — uśmiechając się, ze zwykłą w takich wypadkach dumą, odpowiedziała Irina. Na jej bladej twarzy pojawił się lekki rumieniec, oczy nabrały blasku. „Ożywiła się... — pomyślał Chiński, nie spuszczając oczu z Iriny. — Śliczna panna"... — Powiedzieliście, że za omyłki maszyny odpowiada zawsze człowiek. Ale na czym polega jego wina. To mnie zainteresowało, przejrzałem więc oddziałową „księgę braków". Weźmy którykolwiek wypadek, jakie miały miejsce u was. Jest ich tak niewiele, że na pewno każdy pamiętacie... No, na przykład, dwa zdefektowane tłoki, oznaczone numerami 848 i 849. Kto ponosi winę za wypuszczenie tych braków i na czym konkretnie polega tu wina? Irina spuściła oczy, z jej policzków znikł rumieniec. Chwilę milczała, jakby walcząc z opanowującym ją wzruszeniem, potem znów spojrzała na Chińskiego. Historię zdefektowanych tłoków i przyczyny ich pojawienia się, wszystko to, co opowiadała teraz Irina, Chiński znał już dobrze. — Tak... — przeciągle wtrącił Chiński. •— Towarzysz Kantor opowiedział mi ciekawy wypadek, wykazujący, w jaki sposób defektoskopy mogą jednak przepuścić zbrakowany produkt. Miało to miejsce z owymi czterema tłokami, które nastąpiły po dwóch jawnych brakach, o których przed chwilą mówiliśmy. Jak sądzicie, co mogło się stać wtedy z defektoskopem? — Dotychczas sami nie wiemy, co właściwie mogło się z nim stać i jak wytłumaczyć ten wypadek. 253 — A nie próbowaliście rozwiązać tej zagadki. Uważam, że to bardzo ciekawy wypadek zarówno z punktu widzenia teoretycznego jak i praktycznego. Wydaje mi się, że pomógłby tu bardzo eksperyment, to znaczy świadome powtórzenie tego procesu w sztucznie stworzonych warunkach. Co sądzicie o tym? — Nie wiem, towarzyszu. Takich eksperymentów nie przeprowadzaliśmy. — Szkoda... Takie laboratoryjne badanie byłoby bardzo pożyteczne. — Owszem — zgodziła się Irina. — A w ogóle, jak sądzicie, czy można przeprowadzić taki eksperyment? Dajmy na to, tu, w waszym oddziale, czy moglibyście przy mnie zmienić dane defektoskopu tak, jak to miało miejsce wtedy? Zainteresowało to widocznie Irinę, bo skupiła się, w oczach jej odbijała się napięta praca myśli. — Ciekawe — powiedziała cicho, jakby do siebie — rzeczywiście, bardzo ciekawe... Chiński w milczeniu obserwował Irinę, nieświadomą grę jej oczu, zmieniający się wyraz twarzy. Nagle Irina uśmiechnęła się, podniosła oczy na Chińskiego i nieco zmieszana jego uporczywym spojrzeniem, powiedziała: — Znalazłam! Zdaje się, że potrafię to zrobić!... Chodźmy na oddział! Zaraz spróbuję... Irina wstała i nie oglądając się, szybko poszła w stronę drzwi wychodzących na oddział. Chiński wstał również chcąc jej towarzyszyć. W tym momencie zegar radiowy zagrał kuranta, wskazującego godzinę osiemnastą. Chiński, zrobiwszy jeden krok, zatrzymał się. Jak szybko i niepostrzeżenie przeleciał czas! O godzinie osiemnastej trzydzieści musi złożyć raport u kapitana Swietłowa. — Wybaczcie, Irino Wasiliewno — zatrzymał panienkę. — Bardzo żałuję, ale za pół godziny mam bardzo ważne spotkanie. Ledwo zdążę. Bardzo żałuję, że nie mogę być obecny podczas tego ciekawego eksperymentu. Pozwolicie, że wpadnę jutro i dowiem się, czy eksperyment się udał. 254 — Proszę bardzo — z ręką na klamce odpowiedziała Irina, myślą będąc już przy maszynie. — O godzinie czternastej. Czy można będzie? — Proszę bardzo. Będę tu na was czekała. Ktoś postronny uznałby takie pożegnanie gościa przez gospodynię za niezbyt grzeczne. Ale młody lejtenant był widocznie innego zdania, bo nie ukrywał swego zadowolenia i cicho pogwizdywał wychodząc na podwórze fabryki. Eksperyment długo nie udawał się. Trzeba było, nie przerywając pracy maszyny, obserwować prawidłowość danych defektoskopu o jakości każdego wyprodukowanego tłoku i dopiero potem przeprowadzać doświadczenie sfałszowania danych. Dopiero późnym wieczorem, podniecona i zadowolona, uzyskała Irina pierwsze pozytywne rezultaty: zdjęcie rentgenowskie defektoskopu było niewyraźne i nic nie można było na nim rozpoznać. Wtedy Irina celowo wpuściła do maszyny nieco powietrza. Kantor ze zdumieniem przyglądał się Irinie. Ale na wszystkie pytania otrzymywał niezmienną odpowiedź: eksperyment. Z maszyny wyszedł nowy, lśniący tłok — bez alarmującego dzwonka, bez czerwonego znaku. Defektoskop, izolowany sztucznie na pewien czas od wszystkiego, co się działo wewnątrz maszyny, nie mógł sygnalizować wyraźnego braku. Koło północy Irina, wzruszona i zmęczona, wróciła do domu. Ale po upływie nocy radosne podniecenie rozwiało się. Smutek wrócił i Irinę znowu ogarnął ból. Gdzie Dima? Co się z nim dzieje? Czy żyje? Czy zdrów? Smutna i przygnębiona, pracowała w swym gabinecie, oczekując Chińskiego. Z tego stanu wyrwały ją na krótko poranne wiadomości „Gazety radiowej" o tragicznym zatonięciu wśród lodów lodołamacza „Czapa-jew" o ocaleniu prawie całej załogi i pasażerów, oprócz czterech, którzy przepadli bez wieści. Nazwiska tych ludzi były nieznane Irinie. 255 Ale zasmuciła się na myśl, że to nowy cios dla Ławrowa. Zadzwoniła do niego, ale automat - sekretarz powiedział, że Ławrowa nie ma w Moskwie, że za dzień — dwa wróci. Irina dziwiła się samej sobie, jak mogła zapomnieć o tym, że Ławrow rzeczywiście wyleciał z Moskwy trzy dni temu na inspekcję jakichś fabryk. Punktualnie o godzinie czternastej rozległo się stukanie do drzwi i czyjś nieznajomy, zachrypnięty głos zapytał: — Czy można? — Proszę. Wszedł Chiński, Irina z przerażenia oparła się o poręcz krzesła. Chiński był nie do poznania. Wydawało się, że jakaś ciężka, śmiertelna choroba w ciągu jednej nocy uczyniła zeń starca. Blada, woskowa twarz zaostrzyła się, plecy przygarbiły jakby pod ciężarem nieszczęścia. — Pozwólcie... — powiedział siadając na krześle i zapomniawszy nawet przywitać się z Iriną. Irina milcząco skinęła głową. Po chwili krępującego milczenia z wahaniem, cicho zapytała: — Co wam jest, towarzyszu lejtenancie? Czy się co stało? Czy jesteście chorzy? — Tak... Nieszczęście... Osobiste nieszczęście — cicho odpowiedział Chiński. — Słyszeliście dzisiejszy komunikat radiowy... O katastrofie „Czapajewa"? — Tak, słyszałam... — Tam był mój najserdeczniejszy przyjaciel... mój przełożony i drugi ojciec... — Zginął? — cicho krzyknęła Irina. — Nie wiem — rozpaczliwie rozłożył ręce Chiński. — Przepadł... bez wieści... — Podano trzy nazwiska... — Jego nazwisko Komarów... — Tak, tak... -— z głębokim współczuciem powiedziała Irina. — Przypominam sobie... Ale dlaczego od razu przypuszczać najgorsze. Komunikat nie mówi o jego śmierci. Może został gdzie na lodzie... Za dwa — trzy dni odnajdą go... Na pewno zaczęły się już poszukiwania! 256 Nie trzeba patrzeć na sprawę tak tragicznie. W gruncie rzeczy nie ma do tego żadnych podstaw... — Tak uważacie? — z budzącą się nadzieją w głosie zapytał Chiński. — To samo mówi i kapitan Swietłow... To mój przyjaciel, dobry znajomy... — wyjaśnił. — No, więc widzicie — pocieszająco uśmiechnęła się Irina. — Wszyscy, na pewno, tak myślą. Miejsce katastrofy „Czapajewa" jest znane dokładnie. Rozbitkowie nie mogli oddalić się zbytnio od niego. Zobaczycie, za parę dni nasze polarne helikoptery odnajdą ich. — Wiecie, Irino Wasiliewno — z ożywieniem zwrócił sig do niej Chiński — uważam, że najważniejsza rzecz w danym wypadku to szybkie zorganizowanie poszukiwań. Mam nadzieję, że minister zrobi wszystko, by je przyśpieszyć. A teraz, przejdźmy do naszej sprawy. Jak udały się wam eksperymenty, Irino Wasiliewno? — Uważam, że dobrze. Udało mi się stworzyć warunki, w których defektoskop nie jest w stanie śledzić procesu, zachodzącego wewnątrz maszyny w czasie wypuszczania przez nią braku. — Naprawdę? To rzeczywiście sukces. Jakżeście do tego doszli? — Znalazłam dwa sposoby. Nie wiem, może istnieją jeszcze inne... Pierwszy polega na tym, że defektoskop w żądanym stopnia zostaje izolowany od zachodzących procesów przez założenie mu jakby ciemnych, mętnych okularów. Przez te okulary prawie nic nie widać i defektoskop będzie dawał zdjęcia jaśniejsze lub bardziej mętne — zgodnie z życzeniem operatora. — A drugi sposób? — Drugi sposób... —¦ zaczęła Irina, ale nie zdążyła skończyć. Przerwał jej sygnał telewizefonu. — Przepraszam na chwilę... — zwróciła się do Chińskiego i włączyła ekran. W owalu ekranu ukazała się głowa dyrektora, najwyraźniej czymś wzburzonego. Spojrzawszy przelotnie na Chińskiego powiedział głuchym głosem: — Dzień dobry, towarzyszko Irino Wasiliewno. Bądźcie tak dobrzy przyjść zaraz do mnie... Tak... Przeproście towarzysza Chińskiego, ale sprawa nagła. Niedługo was zatrzymam. Wygnanie wtadcy — 17 257 —¦ Dobrze, Wiktorze Andrzej ewiczu. Zaraz będę. Zostawszy sam w gabinecie, Chiński zamyślił się. „Nie, to nie jest takie proste. Nie należy się łudzić i oszukiwać siebie. Szansę są równe, równie dobrze Komarów mógł zostać na lodzie, jak i zginąć... Wybuch był przecież straszny... Za drzwiami, w przytłumionym huku pracującego oddziału, rozległy się głośne kroki. Ktoś gwałtownie otworzył drzwi. Chiński podniósł oczy. W drzwiach stał tęgi mężczyzna średniego wzrostu, z siwymi wąsami, wysokim wypukłym czołem, z przenikliwie patrzącymi oczami. Mężczyzna przez chwilę bacznie przyglądał się Chińskiemu, jakby chcąc utrwalić w pamięci jego rysy, potem, obejrzawszy gabinet, przemówił cienkim śpiewnym głosem: — Czy Irina Wasiliewna wyszła? Czekacie na nią towarzyszu? —¦ Tak. Niedługo ma wrócić. — Nie wiecie, dokąd poszła? — Dyrektor wezwał ją do siebie... Chińskiemu nie podobał się uporczywy i badawczy wzrok tego mężczyzny. Ale i on nie spuszczał z niego oczu, patrząc równie przenikliwie i bacznie. — Aha! Dziękuję! — uprzejmie powiedział mężczyzna i odwrócił się, zamierzając wyjść. W tym momencie z hali oddziału wysunął się Kantor i zastąpił mu drogę. — Wybaczcie, towarzyszu Akimow, zapomniałem wam powiedzieć... Jeszcze Kantor nie zdążył skończyć tych słów, gdy mężczyzna energicznie ruszył na niego. Zdumiony Kantor urwał nie dokończywszy zdania i cofnął się. Drzwi się zatrzasnęły, Chiński znowu pozostał sam. Nagle zerwał się z krzesła. Krew uderzyła mu do głowy, serce silnie zabiło. „To taki jest ten Akimow! Że go też od razu nie poznałem? Zdjęcie niezupełnie udane... Dlaczego on tak uważnie się przyglądał? Czy wie? Czy zrozumiał? Czy poznał mnie? Niedobrze! Nie trzeba było odpowiadać równie bacznym spojrzeniem... Ciekawy typ. Wcale nic taki szary jak na zdjęciu. Mądry, silny przeciwnik... Trzeba się mieć na baczności..." 258 Chiński przeszedł się parę razy po gabinecie od drzwi do przeciwległej ściany. Czas upływał, Irina nie wracała. Chiński począł już tracić cierpliwość. W końcu drzwi otworzyły sig.. Weszła Irina słaniając się jak ślepa. Podszedłszy do stołu chwyciła się za blat, jakby bojąc się upaść. Chiński usłyszał jej szept: —¦ To niemożliwe... niemożliwe... To nie on... Chiński rzucił się ku niej. — Co wam jest, Irino Wasiliewno? Co się stało? Ręce Iriny opadły, zachwiała się. Chiński podtrzymał ją i doprowadził do krzesła. Posadziwszy, szybko nalał wody z karafki i podał szklankę. — Wypijcie, Irino Wasiliewno — poprosił. -— Co się stało. Irina przełknęła nieco wody dzwoniąc zębami o szklankę. — I on jest tam — powiedziała przerywanym głosem. — Ale to chyba niemożliwe... Jak on mógł się tam dostać?... Jak to się stało? Kto? 0 kim mówicie, Irino Wasiliewno? Uspokójcie się! Łykając łzy, przykładając chusteczkę do zaczerwienionych oczu, Irina szybko zaczęła mówić: — Mój brat... Dima... Mój kochany... Najpierw Wala, teraz Dima również przepadł tam bez wieści... Ale to nie Antonow, to mój Dima.., Bo tam jest Pluton... Powiedział mi o tym przed chwilą dyrektor, otrzymał depeszę radiową z Archangielska... W depeszy mówią o chłopcu nazwiskiem Antonow... Ale to mój Dima... On uciekł z domu... Dima z Plutonem... — Mówcie dalej, mówcie, Irino Wasiliewno! — z trudem wstrzymując wzruszenie powiedział Chiński. — Błagam was... To bardzo ważne. Nie możecie nawet wyobrazić sobie, jak to jest ważne! Dla was i dla... mnie! Ostatnie zdanie zdziwiło Irinę. Nagle opanowała się, ze zdumieniem, prawie nieufnie spojrzała na Chińskiego i umilkła. -— Dlaczego i dla was, towarzyszu? „Przestraszyłem ją" — z gniewem pomyślał Chiński. — Teraz już nie ma rady... Trzeba iść do końca. Badawczo wpatrując się w Irinę odgiął wyłóg mankietu na rękawie. Spod mankietu błysnął złoty znaczek. 259 Irina podniosła oczy na Chińskiego i nagle twarz jej zapłonęła. Wstała i wyciągnęła do niego obie ręce. -— Teraz wszystko rozumiem, towarzyszu! Nie wyobrażacie sobie, jak się cieszę! Po upływie piętnastu minut Chiński znał już całą historię zniknięcia Dimy, to wszystko, co przedsięwzięła Irina dotychczas celem odnalezienia go, i dlaczego sądzi, że chłopiec nazwiskiem Wadim Antonow, w rzeczywistości jest jej bratem, Dimą. Po chwili milczenia Chiński, zamyślony, odezwał się: — Tak, możliwe, że macie rację. Już obecność Plutona przemawia za tym. A i nasze dane potwierdzają wasz domysł... — Wasze dane? — ze zdumieniem zapytała Irina. — Więc coś wiecie o Dimie? — Jedynie „coś"... Nie wiedzieliśmy, kim on jest, jakie jest jego prawdziwe nazwisko. I jeżeli ów chłopiec z „Czapajewa" jest naprawdę waszym bratem, Dimą, to dzień dzisiejszy byłby dla mnie równocześnie dniem nieszczęśliwym i bardzo pomyślnym. Chiński westchnął i po chwili ciągnął dalej: — Już tego dnia, kiedy chłopiec wyleciał z Moskwy, a nawet w przeddzień był on pod naszą obserwacją, jak również osobnik, który mu towarzyszył. — Przywracacie mi życie — powiedziała Irina. — Więc nic złego nie mog*o go spotkać? Nieprawdaż? — Do chwili wybuchu na „Czapajewie" na pewno. I z pewnością me stanie mu sig nic złego, jeżeli jest razem z moim przełożonym na lodzie. Miejmy nadzieję, że ich odnajdą... Niedawno mówiliście mi to samo. Prawda? Irina niepewnie skinęła głową i zapytała: — Co to za człowiek, z którym Dima wyjechał? — Nazywa się Konowałow, magazynier ładunków W A R-u na „Czapajewie"... Zresztą —- szybko poprawił się Chiński — Konowałow czy Pietrow, nazwisko, prawdopodobnie, nic wam nie powie. Wróćmy do Dimy. Jeżeli ten chłopiec z „Czapajewa" jest rzeczywiście waszym bratem... Ale to trzeba ostatecznie ustalić, W tym celu będziecie musieli przyjść o godzinie jedenastej do mego służbowego gabinetu... Wiecie, 260 gdzie mieści się nasze ministerstwo? Zgłosicie się do pokoju numer trzysta jeden. Przepustka będzie przygotowana. Będziecie mogli przyjść? — Naturalnie, naturalnie! — skwapliwie zgodziła się Irina. — Jeszcze jedna prośba, Irino Wasiliewno. Proszę przynieść ze sobą jakieś rzeczy brata, które on często trzymał w rękach przed swoim zniknięciem, ale których nikt prawie nie dotykał po tym. Mogą to być książki, zeszyty, twarde — najlepiej lakierowane rzeczy, drobiazgi z jego dziecinnego gospodarstwa. Więc do widzenia. Do jutra. Nie poddawajcie się rozpaczy. Miejmy nadzieję, że wszystko skończy się szczęśliwie. Następnego dnia, w gabinecie Chińskiego, Irina zapomniawszy o wszystkim na świecie patrzyła na zdjęcie fotograficzne. Przeżywała jakby rzeczywiste spotkanie z bratem, który wrócił zdrów i cały. — To on... Dima... — mówiła. — Nawet gdyby to świetne zdjęcie było sto razy gorsze, poznałabym mego chłopca. I Pluton jest tutaj! Spójrzcie na tę wspaniałą mordę... Irina nagle zatrzymała się, ze zdumieniem przyglądając się w dalszym ciągu uważnie zdjęciu. — Nie rozumiem... Co to znaczy? Jakim cudem znalazł się on tutaj? —¦ Irina podniosła oczy na Chińskiego. -—• Kto? —- szybko zapytał Chiński podnosząc się z krzesła i pochylając się przez stół nad zdjęciem w rękach Iriny. — O kim mówicie Irino Wasiliewno? — O tym mężczyźnie, który stoi razem z Dimą — ciągnęła Irina pokazując zdjęcie. — To przecież Mikołaj Antonowicz Bieriozin. Jakim sposobem on się tu znalazł razem z Dimą? Chiński na chwilę zamknął oczy i powoli opadł na krzesło. Ten nagły, zupełnie niewiarygodny przypadek o mało go nie pozbawił przytomności. Chiński na chwilę zamilkł, by przyjść do siebie. Zagadka czerwonego automobilu była rozwiązana. — Jesteście pewni, że poznajecie tego człowieka? — zapytał nie wierząc jeszcze szczęśliwemu przypadkowi. — Na pewno Bieriozin! — bez cienia wątpliwości odpowiedziała Irina. — Jakżesz mogłabym go nie poznać, skoro on przez szereg lat był naszym dobrym znajomym, często bywał u nas! Od dwóch lat do- 261 piero przestał przychodzić... Nie przypuszczałam, że spotykają się ss Dimą. A może to prosty przypadek? Nie wiecie?... Zdjęcie przedstawia jakieś podwórze. Dokoła ogród, gęste krzewy. I domek nieduży, jakby jakaś podmiejska willa. Czy nie tak? Chiński skinął głową: — Tak, to na peryferiach Moskwy. — Ale skąd oni się tam wzięli? I w dodatku razem? Chiński milczał i, nie patrząc na Irinę, wzruszył ramionami. ¦— Doprawdy, nie wiem tego. Na stole rozległ się sygnał telewizefonu. Chiński włączył aparat. Na ekranie ukazała się głowa Lebiediewa, głównego daktyloskopa. — No co? — krzyknął Chiński. — Macie już wynik? -— Tak, towarzyszu iejtenancie! ¦— padła odpowiedź z ekranu. — Odcisków daktyloskopijnych znaleźliśmy dużo, szczególnie na piórniku. Odciski te są identyczne z tymi, które już posiadacie. Zdjęcia przyśle wam wieczorem. — Doskonale! •— zawołał Chiński. — Bardzo wam dziękuję, towarzyszu. Lebiediew znikł z ekranu. Wyłączywszy aparat Chiński zwrócił się do Iriny: — Tak wiec Irino Wasiliewno, mogę z całą pewnością powiedzieć, że brat wasz jest tam... na lodzie. Miejmy nadzieję, że jest razem a Komarowem, moim przełożonym, i Karcewem, głównym elektrykiem „Czapajewa". Mamy już wiadomość, że w najbliższych dniach, jak tylko w rejonie katastrofy „Czapajewa" ustali się pogoda, zaczną się wszechstronne poszukiwania. Chiński chwilę pomyślał, a potem poprawił tubę dyktafonu, stojącego obok Iriny — i beznamiętnym, nieco oficjalnym tonem począł mówić dalej: — Teraz pomówmy o czym innym. Opowiedzcie mi łaskawie wszystko, co wiecie o Bieriozinie. Kim on jest? Gdzie mieszka? Gdzie pracuje? Jak dawno go znacie? Dlaczego przestał bywać u was? Muszę was z góry uprzedzić: to, coście tu dzisiaj widzieli i słyszeli, wszystko, co w dalszym ciągu oświadczycie mi przed tym dyktafonem, macie 262 obowiązek zatrzymać w tajemnicy, nie opowiadać o tym nikomu, nawet najbliższej osobie. Tego wymagają wyższe interesy państwa i dobro naszej ojczyzny. Czyście mnie zrozumieli? -— Zrozumiałam, towarzyszu Iejtenancie — głośno i wyraźnie odpowiedziała Irina. Rozdział 32 DONIOSŁA ROZMOWA ¦— Zapytuję cię, czy staliśmy się gorsi? Czy już nie umiemy pracować? Gdzie leży przyczyna? Mój minister opowiadał mi, jak dziesięć lat temu przeprowadzał zwrócenie koryta Amu Darii do morza Kaspijskiego. Przedsięwzięcie przecież niemałe! A nie było ani jednej katastrofy, nawet drobnego nieszczęśliwego wypadku! Dlaczego teraz jest inaczej? Produkcja fabryk jest doskonała, ale wśród najlepszych materiałów, instrumentów lub maszyn tu i ówdzie pojawiają się defekty... Powstają katastrofy, opóźnia się budownictwo, rozłazi się ustalony plan... Ławrow chodził po pokoju, założywszy ręce na plecy. Ostatni rok bardzo go zmienił. Policzki zapadły, głęboka zmarszczka przecięła czoło, w niebieskich oczach zrodził się chłód, spojrzenie miał czujne i niespokojne. Irina siedziała w swym ulubionym rogu na kanapie, w zwykłej po-*ie — podwinąwszy nogi pod siebie. Opuściwszy głowę, machinalnie zwijała i rozwijała jakiś sznurek. Przy ostatnich słowach Ławr owa podniosła głowę i uważnie spojrzała na niego: — Co chcesz przez to powiedzieć, Sergiuszu? Ławrow w dalszym ciągu nerwowo chodził po pokoju jakby nie słysząc pytania Iriny. — Po tak świetnie przeprowadzonych pracach na Angarze i Amu-Darii — kontynuował Ławrow — kto mógł się spodziewać wypadków 263 takiego bałaganu na budownictwie arktycznym, biorąc nawet pod uwagę, że jest to przedsięwzięcie o skali dziesięć, sto razy większej! A już niektóre z nich mają charakter wyraźnych przestępstw. Pompy z defektami z twojej fabryki! Jedna z nich doprowadziła do katastrofy na sztolni numer trzy. Po sprawdzeniu znalazły się jeszcze w dwóch sztolniach! Omyłka? Dobrze! Przypuśćmy. Do sztolni numer trzy przysyłają nieodpowiedni rozpuszczalnik geologiczny. Byłem wtedy na miejscu i udało mi się szybko naprawić sytuację. Ale co to jest? Czy także omyłka? —- coraz bardziej unosząc się i coraz szybciej, jakby uprzedzając argumenty Iriny, mówił Ławrow. Ale Irina siedziała cicho, znów opuściwszy głowę na piersi. — No dobrze, niech będzie! Ale dalej! Dlaczego okręt elektryczny „Tankista" popłynął do sztolni numer pięć z ładunkiem potrzebnym dla sztolni numer siedem, i potem trzeba było zawracać z drogi „Robotnika", żeby przejął ten ładunek i odwiózł go do właściwego miejsca przeznaczenia, na sztolnię numer siedem? A spóźnione wyjście z portu niektórych okrętów? Nie zliczysz tego wszystkiego! A równocześnie widzę na własne oczy, jak ludzie pracują. Zasypują mnie wynalazkami. Załogi okrętów wyłażą ze skóry, żeby nadrobić opóźnienie ładunków i przybyć na czas, gdzie potrzeba. Fabryki po dziesięć razy sprawdzają jakość swej produkcji, zanim ją wypuszczą. Na sztolniach ludzie pracują zapominając o sobie i o niebezpieczeństwach. Przecież mimo wszystko większa część sztolni już w połowie jest gotowa! A pierwsza, trzecia, szósta, siódma i dziesiąta już rozpoczęły przebijanie pochyłych tuneli łączących... — Przy sposobności... — ożywiła się nagle Irina przerywając Ła-wrowowi. — Dwa miesiące temu, zastępując chwilowo naszego fabrycznego kontrolera wysyłek, stwierdziłam brak i zatrzymałam go. Nie wiem dlaczego wmieszał sig w to Akimow — wiesz, kierownik produkcji, naznaczony na moje miejsce —- i wypuścił brak. — I przemilczałaś to? — zatrzymawszy się krzyknął Ławrow. — Nie, wniosłam protest do dyrektora. Dyrektor rozpatrzył sprawę i natychmiast zwrócił się do W A R-u z prośbą o zwrot tej nieszczęsnej skrzynki. Po paru dniach przyszło pismo pomocnika Bśeriozina, donoszące, że skrzynia została już załadowana w Murmańsku na okręt, 264 ale nie wiadomo który i dalej, że został wysłany radiotelegram do wszystk'ch sztolni z żądaniem zwrotu tej skrzyni. Ale dotychczas skrzyni nie otrzymaliśmy i nie wiemy, gdzie jest. — No widzisz! Jak u nas idzie robota! Ach, Iro!... Wszystko to i katastrofa „Czapajewa" nasuwa mi wprost straszne myśli... — „Czapajewa"? — szepnęła Irina i załkała. — Dima — mój biedny chłopiec... Ławrow mocno przytulił Irinę. — Iro... droga moja!... Po cóż ci o tym przypomniałem? Irina szybko otarła oczy, wstrząsnęła głową i powiedziała cicho: — Nie widziałam cię pięć dni, Sergiuszu... — Tak, tak... — szybko odpowiedział Ławrow nie spuszczając z niej rozkochanych oczu. — Byłem w Tulę, w fabrykach... — W dwa dni po twoim wyjeździe — mówiła dalej Irina —¦ otrzymałam radiotelegram od komendanta portu w Archangielsku. Właściwie nie ja osobiście, a dyrektor naszej fabryki. Komendant portu obawiał się zbyt nagłego ciosu... Dyrektor powoli zaznajomił mnie z treścią depeszy... — No... no... — naglił Ławrow podniecony. — Komendant portu donosił, że cała załoga i pasażerowie „Czapajewa" szczęśliwie dostali się na pokład „Połtawy", oprócz czterech ludzi, których widział kapitan, jak zginęli, usiłując przeskoczyć z lodu na wóz polarny, oraz trzech, którzy przepadli bez wieści. Wśród tych trzech — chłopiec, Dima Antonow z psem Plutonem rasy nowofundlandz-kiej. Komendant portu zapytywał, czy ten chłopiec nie jest przypadkiem moim bratem, o którego zapytywałam komendanturę portu k^ka-naście dni temu. Przypominam sobie, że zaraz po zniknięciu Dimy moskiewska milicja rozesłała wszędzie jego rysopis... I znalazł się — szepnęła Irina. — Znalazł się, żeby znów zniknąć... I w takich okolicznościach! — Jakie tam wysuwają przypuszczenia co do losu tych trzech ludzi? —¦ zapytał Ławrow. — Jak ze słów komendanta portu wynika, kapitan „Czapajewa" twierdzi, że jeden z nich, główny elektryk lodołamacza, na pewno został na krze lodowej, dwaj drudzy prawdopodobnie zginęli w czasie 265 wybuchu, chociaż niewykluczone, że i oni zeszli na lód i tam spotkali się z głównym elektrotechnikiem. Komendant portu donosi prócz tego, że z przylądka Życzenia, z wysp Wiesego i Samotnej, czternastego września, to znaczy jutro, wylecą helikoptery na poszukiwania zaginionych. Do tego czasu w centrum Karskiego morza szalała burza śnieżna, od czternastego pogoda ma się poprawić. Ira umilkła zwijając nerwowo sznurek na palcu. Potem dodała: — To samo również potwierdza Chiński, lejtenant Państwowego Bezpieczeństwa. — Lejtenant Państwowego Bezpieczeństwa? — powtórzył zdziwiony Ławrow. — Cóż on ci potwierdził w sprawie pasażerów „Czapaje-wa"? I skąd się wziął ten Chiński? — Był u nas w fabryce, w sprawie katastrofy w sztolni numer trzy — ogólnikowo odpowiedziała Irina. — Otóż, on mi powiedział, że wśród tych, którzy przepadli bez wieści znajduje się również jego przełożony i przyjaciel... Chiński był bardzo przygnębiony. Gdy dowiedział się o domysłach komendanta portu w Archangielsku, że Dima został na lodzie z jego przyjacielem, Chiński potwierdził to z całą pewnością. Powiedział mi nawet, z kim Dima dostał się na „Czapajewa"... — Nie może być? -— dziwił się w dalszym ciągu Ławrow. — Któż to jest? — Niejaki Konowałow, Gieorgij Mikołajewicz, on wziął Dimę z sobą. Ten Konowałow jechał na „Czapajewie" jako magazynier ładunków W A R-u... — Konowałow! — krzyknął Ławrow. — Czekaj no... Tak, podpisywałem niedawno... tak... jakieś trzy tygodnie temu... skierowanie dla jakiegoś Konowałowa do pracy w sztolni numer sześć. — Co ty mówisz, Sergiuszu! Nie mylisz się? — Na pewno nie! Teraz doskonale sobie przypominam... Zazwyczaj nie ja podpisuję tego rodzaju skierowania. Robi to kierownik oddziału kadr. Ale tym razem... — Ławrow zamyślił się, potem powoli powiedział: — To dziwne... Tego człowieka polecał mi Bieriozin i prosił, żeby skierować go do pracy w sztolniach. Entuzjasta, powiada, płonie żądzą pracy... I Bieriozin prosił, bym osobiście napisał parę słów do kierownika budowy sztolni. Zrobiłem to na własnym blankiecie. Dziwne! 266 Cóż to za człowiek, który porywa dzieci? Jak mógł Bierozin polecać mi takiego osobnika? Ławrow stał na środku pokoju, blady, zamyślony. — Konowałow, jak się okazuje, nie zginął, można będzie od niego dowiedzieć się czegoś o Dimie — powiedziała z ożywieniem Irina. — Tak, tak... — odpowiedział Ławrow, nie przestając snuć swoich myśli. — Pomówię z nim. Jutro jadę do tej sztolni. Zatonięcie „Czapajewa" wraz z ładunkiem może wywołać tam trudności. Nawigacja skończyła się, a łodziami podwodnymi, w zimie, nie wszystko można będzie dowieźć. — I Ławrow dodał, jakby do siebie: „Czapajew", „Czapajew"... Jedno z drugim. — Czyżbym miał rację?... Irina z uwagą spojrzała na Ławrowa. — Zacząłeś coś mówić o „Czapajewie" — przemówiła cicho. — Czy jego katastrofa otworzyła ci na coś oczy... Co chciałeś przez to powiedzieć, Sergiuszu? — O „Czapajewie"? Tak... Ale na razie to tylko domysły, Irino. Za wcześnie mówić o nich głośno. A wiesz, dobrze byłoby, żebym i ja się zobaczył z Chińskim... Po wizycie u niego miałbym i z tobą coś do pomówienia, Irino. — Ale czy zdążymy, Sergiuszu — powiedziała Irina. — Za kilka dni lecę z Porskunowym. — Co? — Ławrow ze zdumieniem spojrzał na Irinę. — Z Porskunowym? Z lotnikiem polarnym? Dokąd? — Na morze Karskie. Szukać Dimy! — Ależ to szaleństwo, Iro! — krzyknął zdumiony Ławrow. — Zastanów się! Sama powiedziałaś przed chwilą, że z różnych krańców Karskiego morza wylecą lotnicy na poszukiwania. Ci są znakomicie wyposażeni, znają teren, mają specjalne helikoptery, przystosowane do lotów polarnych. Co ty chcesz robić, Iro? Droga moja, nie szalej.... Zastanów się... — Nie obawiaj się, Sergiuszu — zdecydowanym głosem odpowiedziała Irina. — Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Porskunow nie gorzej, a może nawet lepiej, zna morze Karskie. I on ma polarny helikopter. A przy tym wszystkim... —¦ Na twarzy Iriny odbiło się cierpie- 267 — nie — nie mogę... zrozum, Sergiuszu, mój drogi, nie mogę siedzieć tu bezczynnie, nie mogę czekać biernie na wiadomości od innych... Głos jej zaczął drżeć i Irina umilkła opuściwszy głowę. Ławrow długo, ze smutkiem patrzał na nią. — Leć, Iro — powiedział cicho i pocałował ją w czoło. — Masz słuszność. Nieszczęście znosimy łatwiej, walcząc z nim. Leć, droga. Oczywiście, lotnicy zrobią swoje dobrze i bez ciebie, ale będzie ci lżej. Gdybym był wolny, poleciałbym z tobą... — Ławrow umilkł i dodał twardo, groźnie marszcząc brwi: — Wkrótce wrócę i pomówię z Chińskim. On nie bez powodu przychodził do was, do fabryki. Tak, jeśli on nie przyjdzie do mnie, to ja pójdg do niego, jak tylko wrócg ze sztolni. Rozdział 33 W POPRZECZNYM TUNELU Promień słońca, muskając powieki, wciskał się do oczu. Wargi śpiącego Ławrowa rozchylał szczęśliwy uśmiech. Sygnał telewizefonu rozwiał sen. Ławrow otworzył oczy i od razu opadły go myśli o przyjeździe, o codziennych troskach, o fachowych rozmowach z Kundinem. Skromnie urządzony pokój zalewało żółte słoneczne światło zewnętrznych lamp: szerokie, ukośne pasy światła padały na podłogę i na poduszki posłania. Telewizefon uparcie alarmował. Ławrow wyciągnął rękę do stolika i włączył ekran. Zjawiła się twarz Kundina — kierownika budowy sztolni numer sześć. Jego poczciwe, niebieskie oczy, grube wargi i postrzępiona broda jakiegoś lnianego koloru wywołały uśmiech na twarzy Ławrowa. — Dzień dobry, Sergiuszu Piotrowiczu — zaciągnął śpiewnym tonem Kundin z ekranu. — Odpoczęliście po podróży? —- Doskonale, Grzegorzu Siemionowiczu! — wesoło odpowiedział Ławrow. — Nawet zaspałem. Dziękuj g, żeście mnie obudzili. 268 — Pozwolicie, że wpadnę do was. Pójdziemy razem do stołówki, zjemy śniadanie, tam powiecie mi, jak chcecie spędzić pierwszy dzień. A może wolicie zjeść śniadanie u siebie? — Pójdziemy do stołówki. Z ludźmi weselej. Wstąpcie po mnie. Wysoki, pleczysty Kundin wydawał sig jeszcze Y/yższy obok swego małego, szczupłego towarzysza. Przy wejściu do stołówki Kundin zatrzymał wychodzącego stamtąd krępego mężczyznę, z gładką śniadą twarzą i o gęstych czarnych włosach. — Jak się czujecie u nas, towarzyszu Kurilin? Mam nadz'eję, żeście się już przyzwyczaili? — I zwracając się do Ławrowa, dodał: — Nasz ncwy pracownik, Sergiuszu Piotrowiczu, trzy dni temu przyjechał na „Połtawie". Przysłany przez W A R na kierownika składów zamiast Maksimowa. Towarzyszu Kurilin, to Sergiusz Piotrowicz Ławrow, zastępca ministra W A R-u. Kurilin szybko, przenikliwie spojrzał na Ławrowa i w milczeniu uścisną! wyciągniętą do niego rękę. — Dziękuję — odpowiedział Kundinowi. •— W ogóle czuję się nieźle, jeśli pominąć... Kurilin zaciął się, jakby nie znajdując słów. — Rozumiem — uśmiechnął się Kundin, z troską patrząc mu w oczy. góry! Kundin wskazał na sklepienie. Kuriljn skinął twierdząco. — Nie przejmujcie sig — uspokajał go Kundin. — Przechodzą to wszyscy nowicjusze. Przez pierwsze dwa — trzy dni czują ucisk i lekką trwogę, wiedząc, że mają nad głową warstwę wody grubości paruset metrów. ¦— Wrażenie to mija szybko i bez śladu — dodał Ławrow. — Pomyślcie sobie, że macie nad sobą czarne niebo, bez gwiazd. I jeszcze jedno: jak najprędzej nauczcie sig obchodzić ze skafandrem i wychodźcie na dno morza. — Robię to już od dwu dni — odpowiedział Kurilin patrząc gdzieś przez ramig Ławrowa. — Mój mistrz, główny metamorfizator Sa-duchin, jest, zdaje się, ze mirę zadowolony. Wczoraj po południu brałem nawet udział w alarmie. I obecnie udaję się tam. ¦— Co to za alarm? — zwrócił sig Ławrow do Kundina. 269 \ — Parę dni temu, gdy przybyła „Połtawa", zarządziłem mobilizację wszystkich wolnych od pracy celem zabrania z morskiego dna zrzuconych ładunków. Życzę powodzenia, towarzyszu Kurilin. — Dużo tych ładunków? — zapytał Ławrow pożegnawszy się z Kurilinem. — Bardzo dużo! Nie wiem; jak sobie z nimi poradzić. Wszyscy wolni od wacht i dyżurów pracują na dnie morza. — Po śniadaniu pójdziemy tam — zaproponował Ławrow. — A jak tam na „Połtawie". Wszystko w porządku? W dużej, jasnej jadami usiedli przy stole koło okna i zamówili śniadanie. Ludzi było niewiele. Prawie wszyscy znali Ławrowa jeszcze a jego poprzednich pobytów na sztolni, więc musiał nieustannie witać się z podchodzącymi do stolika. — Zdaje się, wszystko w porządku —• ciągnął Kundin. — Chociaż po katastrofie „Czapajewa", zanim przyszedł „Liedtke", miały miejsce lekkie zwarcia lodów, ale i „Połtawa", i „Szczors" wytrzymały je szczęśliwie. Kundin głośno westchnął i pokiwał głową: —• A zaginionych nie odnaleziono jeszcze Sergiuszu Piótrowiczu? Blada zazwyczaj twarz Ławr owa jeszcze bardziej pobladła. — Jak sądzicie, żyją oni? — zapytał. — Wśród nich jest chłopiec z psem. — Tak, tak..... — Przyjaźniłem się z tym chłopcem. To brat mojej dobrej znajomej... Miły, dzielny chłopiec. Kundin wzdychał współczująco, słuchając historii zniknięcia Dimy z Moskwy. Po upływie godziny Ławrow i Kundin, włożywszy skafandry, wyszli x osiedla przez wyjściową komorę tunelu portowego na dno morskie. Od osiedla ciągnęły we wszystkie strony szerokie, szklane drogi, oświecone girlandami elektrycznych lamp. W oddali lampy rozpływały się w zielonkawej ciemności głębin w mgliste plamy perłowej barwy. Promieniście rozchodzące się drogi łączyło koło zewnętrzne i wewnętrzne. Pomiędzy nimi na morskim dnie świeciły rozsypane ogniki, wśród nich w kłębach iłu brodziły postacie ludzkie w skafandrach. Tu i ów- 270 dzie unosiły się z dna wielkie, okrągłe balony, które ludzie prowadzili za sobą jak słonie. -— Widzicie? — powiedział Kundin wskazując na ogniki. — Są, to nie przetransportowane jeszcze ładunki. — Tak, pracy jeszcze na parę dni. Weźmy się za tego olbrzyma. Zeszli na miękkie dno i rozgarniając ramionami wodę, mącąc ił, skierowali się ku ogromnej, do połowy zarytej beczce. Na beczce leżał podwójny spadochron z palącą się na wierzchu lampką. W ten sposób ładunek spuszczony był na dno z „Połtawy". Kundin odchylił powłokę spadochronu, namacał pod nią aparat ze zgęsz-czonym powietrzem i nacisnął guzik. Spadochron zaczął się powoli wypełniać, spłynął nad beczkę i po chwili, zmieniwszy się w kulę, podniósł ją z dna. Pociągany przez Ławrowa i Kundina z obu stron, balon popłynął nie wysoko nad dnem, unosząc ze sobą ciężki ładunek. Po drodze toczył się wolny wózek elektryczny. Kundin podniósł rękę i zatrzymał go. Manewrując balonem, opuścili beczkę na platformę maszyny, która znikła po chwili wśród innych wózków elektrycznych, sunących drogą do osiedla. Ławrow i Kundin zabrali się do ciężkiej skrzyni, by ją przygotować do wysyłki. Skrzynia była obciągnięta błyszczącą, nieprzemakalną materią i obwiązana sznurem na krzyż. Ławrow milczał, pogrążony w swych myślach. Gdy ręce pracowały prawie automatycznie, w głowie snuły mu się myśli o Dimie i o niebezpieczeństwach, jakie mu grożą, to o Bieriozinie. Czy możliwe, aby jego domysły były słuszne? Czyżby Mikołaj... I Konowałowa polecał... Jak najprędzej trzeba wrócić do Moskwy i pomówić z Chińskim! Jak mógł zdecydować się na to Mikołaj? Dlaczego? Po co? — Trzymajcie linkę, Sergiuszu Piótrowiczu! — zawołał przerażonym głosem Kundin. — Wyrwie mi się! A, do diabła! Już poleciał! Wypełniony balon szybko począł wznosić się w górę, i zniknąłby wkrótce w ciemnościach wraz z ładunkiem, ale za nim, jak torpeda, wzbiła się postać ludzka, zakuta w stal. Był to Ławrow, który natychmiast puścił w ruch śrubę swego skafandra. Powierzchnia oceanu jest pokryta lodami. Jeżeli to są ruchome lody, mogą ścisnąć i rozerwać balon. Wtedy ciężki ładunek spadając na dno mógłby przypadkiem 271 uderzyć kogoś z pracujących. Nie byłoby to zresztą nic strasznego. — Wszyscy ludzie są w skafandrach. Ale nawet przez skafander uderzenie takie nie należy do przyjemności, pozostawia siniak, może nawet zranić. Mniej więcej na setnym metrze od dna Ławrow dogonił uciekiniera i uczepił się liny. Równocześnie z głębiny wypłynęła jeszcze jedna mętnie połyskująca sylwetka i człowiek w skafandrze chwycił za drugą linę. Ławrow zatrzymał swą śrubę, przyciągnął się do guzika regulującego nośność balonu i wypuścił zeń trochę powietrza. Balon zaczął opadać. Wtedy Ławrow skierował światło latarki na człowieka. Za przeźroczystym hełmem ujrzał twarz Kurilina. — Oho! — przyjaźnie krzyknął Ławrow. — Szybko oswoiliście się ze skafandrem! Dziękuję za pomoc. W samą porę! — Nie ma za co, Sergiuszu Piotrowiczu — powściągliwie uśmiechnął się Kurilin wisząc na linie. — Doskonale wiedziałem, że pomoc nie była wam potrzebna, poleciałem po prostu dla treningu. — Patrząc na was, jak posługujecie się skafandrem, nikt by nie powiedział, że jesteście nowicjuszem... Pracujecie tu w pobliżu? Obaj jednocześnie stanęli na dnie. Uwolniony od ich ciężaru balon, znów naciągnął linki i uniósł ciężar. W obłokach iłu zbliżał się Kundin. — Tam na drodze stoi mój wóz elektryczny — odpowiedział Kurilin. — Jechałem po nowy ładunek na koło zewnętrzne, — Doskonale. Zabierajcie skrzynię, równocześnie podwiez;ecie nas do osiedla. Wracamy, Grzegorzu Siemionowiczu — zwrócił sig Ławrow do Kundina. — Musimy zajrzeć jeszcze do tunelu. Ale Kundin zaproponował, aby przed spuszczeniem się do tunelu zobaczyć, jak gospodaruje nowy kierownik składów. Kurilin chętnie, wprost z zapałem pokazał nowy sposób rozmieszczania instrumentów, zapasowych części i materiałów budowlanych. Wszystko znajdowało się we wzorowym porządku, wszystko było posortowane i ułożone na stoiskach pod odpowiednimi numerami. W przejściach spoczywały nieruchomo taśmy transporterów, pod sufitem stały na szynach dźwigi o chwytnych łapach. 272 — Tylko... — zauważył Ławrow przystanąwszy przed stoiskiem z napisem „Petrowidol" ¦— dlaczego taką rzecz trzymacie na widoku i blisko przejścia? Czy to bezpiecznie? — Najzupełniej, Sergiuszu Piotrowiczu — pospiesznie odpowiedział Kurilin. — W tym stanie, bez prądu elektrycznego i zegarowego mechanizmu, petrowidol * jest równie niegroźny jak kawał cegły. Bardzo ciekawy materiał! — A gdzie są mechanizmy zegarowe i akumulatory do niego? — zapytał Kundin. — A tutaj, cały rząd — pokazał Kurilin. — Stoją gotowe. — Wątpię, czy się tu przydadzą — powiedział Ławrow. Kurilin niewyraźnie poruszył ramionami. — No, chodźmy dalej do tunelu — dodał Ławrow wyciągając dłoń do Kurilina. — Skład macie w doskonałym porządku. Dziękuję wam. Kurilin ukłonił się, uścisnął rękę naczelnika. Ławrow i Kundin wyszli ze składu. Ruszyli ulicą, podobną do alei, między dwoma rzędami willowych domków, obeszli centralną wieżę podtrzymującą strop i weszli do jej środka. Tu, w szatni, nałożyli miękkie skafandry, izolujące od gorąca i wsiedli do windy. Przeźroczysta kabina poleciała szybko w dół jak w przepaść. Migały przelatujące lampy. W oddali po niebieskiej ścianie sztolni ciągnęły się ogromne rury, pęki wężownic i różnokolorowych kabli. Zbliżał sig i wzrastał głuchy, podziemny huk. Gdy winda stanęła, Kundin wezwał przez radio inżyniera Saduchi-na — kierownika metamorfizacji przekopywanych pokładów, albo jak go zazwyczaj nazywano, głównego metamorfizatora. Saduchin, wysoki, jeszcze zupełnie młody mężczyzna, powitał Ławrowa i jego świtę na dnie, koło windy. Przez szybę hełmu widać było jego okrągłe, rumiane policzki i błyszczące radością oczy, z powodu spotkania z Ławrowem. Ławrow przypomniał sobie, jak surowym ogniem płonęły te wesołe oczy, gdy dwa miesiące temu, na posiedzeniu u ministra, Sadu- 1 Petrowidol — bardzo silny materiał wybuchowy, używa się go do wysadzania najtwardszych skał. Wygnanie "władcy — 18 273 chin oskarżał Bieriozina za bezład w pracy floty i w dostawach do sztolni! Ach, jak wściekał się wtedy Mikołaj... „Mikołaj, Mikołaj... Dlaczego to imię wzbudza tyle niepokojących uczuć?" Nieustanny, ogłuszający huk wypełniał przestrzeń. Huk ten wypływał z tunelu, którego olbrzymi otwór rysował się na przeciwległej ścianie sztolni. Ten poziomy tunel, nawet w obecnym, nie wykończonym stanie zdumiewał swymi rozmiarami. Średnica tunelu była równa średnicy sztolni, tak, że najwyższe budynki swobodnie mogły się zmieścić pod jego sklepieniem. Dziesiątki lamp i reflektorów zalewały go żółtawym, „słonecznym" światłem. Początek tunelu był już prawie gotów, zdjęto wszelkiego rodzaju rusztowania. Ściany miał pokryte niebieską emalią, by sprowadzić do minimum tarcie wody, gdy będzie przez niego przepływać. Ale już o sto metrów dalej człowiekowi, nieświadomemu rzeczy, trudno byłoby zorientować się, sądziłby, że panuje tu nieopisany chaos. Z głębi tunelu, tam, gdzie pracowały hydromonitory, nieustannie, dniem i nocą, rozlegał się zagłuszający wszystko ryk. Zdawało się, że to ziemia jęczy z bólu, zadawanego jej przez jakąś obcą, nieubłaganą siłę. Gdyby nie wzmacniacze w radiotelefonicznych aparatach skafandrów, ludzie nie mogliby się wzajemnie porozumiewać. Położona na czas budowy podłoga ze szkła, nad dolnym łukiem okrągłego tunelu, nieustannie drżała pod nogami. Potężne sapanie pomp w rurze odpływowej, ułożonej pod podłogą, równomiernie przeszywało ten ryk. Galerie metamorfizacji o przeźroczystych ścianach, zalane wewnątrz światłem, były podobne do gigantycznych obręczy. Po okrągłym sklepieniu ciągnęły ku nim pęki kolorowych węży i kabli, i opuszczając się w dół, tworzyły jakby dziwaczną harfę z naciągniętymi strunami. Wewnątrz galerii łączyły się one z podstawami olbrzymich świdrów i igieł, które głęboko wdrażały się w skałę. Przez te węże i świdry w głąb pokładów przenikały aparaty elektryczne, różne substancje chemiczne, kontrolujące i pomiarowe instrumenty, niezbędne dla metamorfizacji skały i śledzenia przebiegu tego procesu. Tam, w głębi, mechanizmy uzbrojone w potężne elektrody, pod działaniem prądu o wielkim na- 274 pięciu, roztapiały kamień, zmieniając go w płynną lawę. Potem na miejsce przyrządu roztapiającego przez rury świdrów wchodziły elektryczne chłodnice, a specjalne aparaty wstrzykiwały w roztopioną masę lawy szereg odpowiednich substancji chemicznych. Działanie tych substancji, olbrzymie ciśnienie własne, powodowane rozszerzaniem się na skutek ciepła, a potem powolne ochładzanie elektrycznymi chłodnicami, przekształcało skałę w nową krystaliczną substancję o twardości granitu. Ta „granitowa" powłoka, rezultat sztucznej metamorfizacji pokładu, chroniła tunel przed ciśnieniem wyżej leżących warstw ziemi, przed obsunięciami, a nawet od skutków trzęsienia ziemi, którego siła nie przekraczała czterech — pięciu stopni. Człowiek wiele nauczył się od przyrody, a czasem potrafił ją nawet prześcignąć. Proces metamorfizacji, to znaczy przemiany jednego gatunku skały w inny, zachodzi również w przyrodzie, między innymi i w tych wypadkach, gdy płynna ława z jądra ziemi przedziera się w górę, do bardziej chłodnych warstw; jest to tak zwany metamorfizm kontaktowy. Urywając się w górze, gorąca lawa, swą temperaturą, swym ciśnieniem i chemicznym oddziaływaniem, może przekształcić grube warstwy wapienia w szlachetny marmur, zwykłą glinę — w delikatną glinkę porcelanową, piaskowiec — w szklistą masę, miękki, gliniasty łupek — w twardy błyszcz. Proces ten rozwija się powoli, trwa wieki i tysiąclecia. W tych czasach, w których toczy się nasza opowieść, człowiek wynalazł sposoby sztucznego przeprowadzania procesu metamorfizacji skał dla swoich potrzeb, przy czym długość trwania tego procesu z wieków i tysiącleci dała się skrócić do dni i tygodni. Dzięki temu stało się możliwe nadawanie dowolnej skale właściwości, których w stanie naturalnym nie posiada. Na przykład wapień, piaskowiec, glinę czynić twardymi jak granit, a granitowi nadać przezroczystość górskiego kryształu. Tych potężnych galerii-obręczy było w tunelu dwanaście, w odległości dwudziestu pięciu metrów jedna od drugiej. Gdy pierwsza galeria od wejścia do tunelu skończyła proces metamorfizacji na swoim odcinku, rozbierano ją i przenoszono na nowy odcinek, który w tym czasie hydromonitory przebiły na przedłużeniu tunelu. 18* 275 Żar w tunelu był nieprawdopodobny. Wypełniała go przejrzysta mgła parującej z hydromonitorów wody. Ta mgła byłaby znacznie gęstsza i przenikała by przez sztolnię do osiedla, gdyby nie potężne wentylatory, które nieustannie wsysały gorące, wilgotne powietrze, przepuszczały je przez ochładzające i osuszające urządzenia i z powrotem wtłaczały do tunelu, już suche i mniej lub więcej ostudzone. — Którą galerię chcielibyście zwiedzić, Sergiuszu Piotrowiczu? — zapytał Saduchin. -— Jakie stadium procesu macie w szóstej galerii? — odpowiedział pytaniem Ławrow stając wraz z towarzyszącymi mu osobami na głównym eskalator ze, który ich powiózł dnem sztolni do wejścia tunelu. Sklepienie tunelu ginęło gdzieś w górze, w jaskrawym świetle lamp. Z przodu rozwijała się perspektywa galerii podobnych do okrągłych żeber gigantycznej rury. Ludzie wydawali się ziarnkami piasku w stosunku do dzieła własnych rąk. — Od pierwszej do szóstej galerii idzie obecnie ochładzanie — odpowiedział Saduchin. — Ale szósta dopiero zaczęła, a pierwsza już kończy. Jutro jej operatorzy przejdą do nowej galerii, przy ścianie szczytowej tunelu. -— Jaki grunt? — Łupek gliniasty z warstwami wapna. -— Temperatura lawy? -— Tysiąc dwieście pięćdziesiąt stopni, — Maksymalne jej ochłodzenie? — W łupku — trzydzieści pięć niżej zera, w wapieniu — minus czterdzieści dwa. Ławrow i towarzyszący mu ludzie zbliżyli się do pierwszej galerii. Dolna jej część stała przed nimi jak próg wysokości paru metrów. Przez przednią, przeźroczystą ścianę widać było stojące wewnątrz na podłodze różne przyrządy i aparaty, połączone z wężami i kablami zwisającymi ze sklepienia. Przy tarczy rozdzielczej stał operator i śledził uważnie wykazy przyrządów, trzymając rękę na wyłączniku. Eskalator uniósł Ławrowa i jego towarzyszy dalej. Na idącej w przeciwną stronę ruchomej taśmie z rzadka spotykało się ludzi w skafandrach. Ci podnosili rękę na powitanie. 276 — Wstąpimy do galerii ósmej — powiedział Ławrow. — Trafimy na stadium roztapiania gruntu, nieprawdaż? — Tak, Sergiuszu Piotrowiczu — odparł Saduchin. — Jak dawno tu pracujecie? Mam wrażenie, że za poprzedniej mojej bytności nie było was tutaj. — Istotnie, Sergiuszu Piotrowiczu. Pracuję tu dopiero czwarty miesiąc. — A gdzie pracowaliście przedtem? -— Dwa lata jako kierownik budowy głębokich chodników na jednej z kopalń średniego Uralu. Tam również robiło się wykop bez umocnień, stosując jedynie metamorfizację. -— Jaka była średnica chodnika? — No, nie ma porównania z naszym -— uśmiechnął się Saduchin.— Mniej więcej taki stosunek jak lornetki do teleskopu trzymetrowej średnicy. Przy galerii Nr 8 wszyscy zeszli z eskalatora. W pustej obręczy olbrzymiego koła szły w górę taśmy ruchomych schodów i szyny wind. Ławrow postanowił zobaczyć sektor Delta, leżący w górnej części galerii. Mechaniczne schody szybko uniosły wszystkich w górę. W zależności od krzywizny galerii eskalator zbliżał się to do przedniej, to do tylnej ściany kręgu. Rozdział 34 WRÓG Z JĄDRA ZIEMI Sektor Delta leżał w górnej części tunelu, w tym miejscu, gdzie jego koliste ściany przechodziły w sklepienie. Z tego względu sufit sektora był również nieco wygięty, a podłoga, dla ułatwienia pracy, składała się z paru szerokich stopni, idących tarasami. Na tych tarasach stały aparaty i mechanizmy, jakieś wysokie przyrządy na wózkach elektrycznych, kompresory z poruszającymi się tłokami, zwoje kabla i przewodów. Różnej grubości i barwy wężownice i kable dochodziły do aparatów i wychodziły z nich, wznosiły się do sufitu i znikały w nim, a przewody, niby skomplikowana koronka, oplatały przyrządy na ścia- 277 ¦ ¦u nie. Po środku tej aparatury znajdowała się tablica rozdzielcza, przy której plecami do drzwi stał nieruchomo operator w skafandrze. — Jak się macie, towarzyszu Siesławina — powiedział Saduchin, wchodząc do wnętrza. — Jak tam idzie? Poznajcie się... Sergiusz Pio-trowicz Ławrow, zastępca ministra... operator metamorfizacji, inżynier Mira Antonowna Siesławina... Za szerokimi szkłami hełmu błysnęła blada dziewczęca twarz o przerażonych, czarnych oczach i natychmiast obróciła się z powrotem do tarczy rozdzielczej. — Spójrzcie na magmomanometr1 towarzyszu Saduchin — zabrzmiał pod hełmami wszystkich przerażony głos dziewczyny. — Nie rozumiem, co się z nim dzieje. Dobrze, że przyszliście. Już miałam was zawołać... — Co się stało? — szybko zapytał Saduchin zbliżając się do przyrządu i uważnie wpatrując się weń. — Oho! Ciśnienie dwieście dziewięć i pięć dziesiątych. Do diabła! Strzałka idzie szybko w górę... Ciśnienie wzrasta... — Kiedy zaczęło wzrastać ciśnienie? — niespokojnie zapytał Kundin. — Z godzinę temu. Przez pierwsze trzydzieści minut narastanie było ledwo widoczne, potem szybko zaczęło się zwiększać, a teraz — spójrzcie... Już dwieście dziesięć... przy tej samej temperaturze. Zniżam napięcie prądu! — zdecydowanie zakończyła Siesławina. — Jeszcze chwilę — wtrącił Ławrow. — Czy substancja chemiczna i gazy już zostały wprowadzone? — Tak — odpowiedziała Siesławina — dzisiaj rano. — Weźcie próbkę ochłodzonej lawy i zróbcie przyspieszoną analizę polarymetrem 2 — ciągnął Ławrow. — Potem stopniowo zniżajcie temperaturę. 1 Magmomanometr — przyrząd wskazujący ciśnienie magmy; magma — płynna masa, znajdująca się wewnątrz kuli ziemskiej, miedzy skorupą i centralnym jądrem Ziemi. 2 Przyspieszona analiza — określenie pierwiastków, albo grup pierwiastków, wchodzących w skład różnych złażonych ciał metodą przyspieszoną. Polarymetr — przyrząd, mierzący odbicie i stopień załamania promienia świetlnego, przechodzącego przez roztwór badanego ciała. Polarymetr wskazuje zawartość każdego pierwiastka w danym ciele. 278 — Hallo! Hallo! — nagle wdarł się pod hełmy czyjś głos z zewnątrz. — Szukam Saduchina! Mówi sektor Delta, galeria dziewiąta! Natychmiast potrzebny Saduchin! — Saduchin, słucham z galerii ósmej — zaraz odpowiedział główny metamorfizator. — O co chodzi, towarzyszu Miedwiediew? — W roztopionym gruncie podnosi się ciśnienie. Już jest dwieście dziesięć i trzy dziesiąte. — Natychmiast zróbcie polarymetryczną analizę przyspieszoną próbki ochłodzonej lawy! -— rozkazał Saduchin. — Po pobraniu próbki obniżajcie powoli temperaturę do dwudziestu stopni. Zakomunikujcie mi rezultat analizy. — Rozumiem, towarzyszu Saduchin — odpowiedział głos Miedwie-diewa — wyłączam się. Saduchin przesunął strzałkę swego radioaparatu w skafandrze na inną falę. — Towarzysz Grabin! —- krzyknął do mikrofonu. — Towarzysz Grabin! — Tu Grabin — odpowiedział czyjś głęboki bas. — Mówię z galerii dziesiątej, sektor Delta. — Mówi Saduchin. Ile pokazuje wasz magmomanometr? — Nie dobrze, towarzyszu. Ciśnienie doszło do dwustu dwudziestu. Wziąłem próbkę lawy do analizy przyspieszonej. — Bardzo dobrze. Zakomunikujcie mi rezultat analizy. Wyłączam się. Pod hełmami Ławrowa i wszystkich znajdujących się w sektorze zabrzmiały równocześnie dwa głosy ¦— żeński i męski. Obydwa te głosy szukały Saduchina i znalazłszy go, pospiesznie zakomunikowały, że w galeriach szóstej i siódmej sektora Delta bardzo wyraźnie wzrasta ciśnienie lawy. Co prawda, ciśnienie to nie było tak wysokie i nie wzrastało tak szybko jak w galeriach ósmej, dziewiątej i dziesiątej. Ale po chwili przyszły alarmujące meldunki z galerii jedenastej i dwunastej. Podczas tych rozmów i doniesień Siesławina przez wbitą głęboko w grunt rurę świdra wydobyła w hermetycznie zamkniętym, ogniotrwałym naczyniu próbkę lawy i poczęła ją spuszczać po wężownicy elektrycznego roztapiacza. Zazwyczaj w takich wypadkach naczynie z prób- 279 ką na sekundę zatrzymuje się przy przejściu przez otwór w suficie, a potem opuszcza się powoli na łańcuszkach; operator zdejmuje naczynie, a łańcuszki, po naciśnięciu odpowiedniego guzika, wracają do rury. Siesławina weszła na elektryczny wózek, stojący pod otworem, i wyciągnęła rękę, by wziąć naczynie z próbką, gdy nagle cylinder zerwał się w dół, na głowę Siesławiny, zabezpieczoną tylko miękkim hełmem skafandra. Dziewczyna krzyknęła i instynktownie zasłoniła głowę rękami, na które spadł cylinder. Uderzenie było tak silne, że Siesławina zachwiała się i upadła na platformę wózka. Już upadając otrzymała drugie uderzenie w piersi, innego cylindra, wypchniętego z rury wraz z chmurą rozpylonego gruntu. Saduchin i Kundin, stojący blisko Sie-sławinej, rzucili się jej na pomoc. Zasypywani gorącym pyłem i grudkami ziemi, chwycili ją w ramiona. — Na bok! — krzyknął zdyszanym głosem Kundin. — Na bok, Saduchin! Ale noga Siesławinej ugrzęzła na platformie elektrycznego wózka między baterią akumulatorów a mufą sterową i dziewczyna, już na pół przytomna, jęknęła głośno, gdy Kundin i Saduchin zaczęli ją ściągać z platformy. Wtedy Saduchin pozostawi! Siesławinę w rękach Kundina, a sam począł wyswobadzać jej nogę. Nagle rozległ się przeraźliwy krzyk Ławrowa: — Cofać się do tyłu! Lawa! Wnętrze pomieszczenia rozbłysło wybuchami purpurowego światła. W otworze sufitu zamiast czarnego strumienia sproszkowanej ziemi pokazały się ciemnoczerwone bąble i gęsta lawa poczęła zwolna spływać na ludzi, skupionych przy ełektrokarze. Ławrow stał po drugiej stronie wozu. Nie namyślając się, całą siłą obu ramion pchnął elektrokar z leżącą na nim Siesławina na Kundina i Saduchina. W tym samym momencie zabłysło oślepiające białe światło i z góry w gęstych obłokach żółtej pary lunął strumień białożółtej, gorącej lawy. Elektrokar, przewróciwszy Saduchina i Kundina, pociągnął ich za sobą spod lejącej się lawy. Ławrow natomiast nie zdołał przezwyciężyć inercji swego ciała i uchronić się całkowicie od uderzenia strumienia 280 lawy. Płomienista struga zdążyła liznąć jego lewe ramię. Na szczęście znakomity, ogniotrwały materiał skafandra wytrzymał tę próbę. Ławrow poczuł tylko silne uderzenie i upadł na kolana, krzycząc: — Zamknąć otwór! Tymczasem na podłodze szybko rosła kałuża lawy o ciemno purpurowych brzegach. Już zaczęła zbliżać się do ludzi. Saduchin pierwszy skoczył na nogi, podbiegł do tarczy rozdzielczej i prawie nie patrząc, nacisnął jeden z guzików. Zwisająca na pętli pod otworem pokrywa podniosła się i tworząc nad sobą fontannę lawy w kształcie parasola, poczęła powoli unosić się do góry, z trudem przezwyciężając wielkie ciśnienie strumienia. Pokrywa, mimo silnego napędu elektrycznego, nie zdołała zamknąć szczelnie otworu, tak że ciężka struga lawy w dalszym ciągu przesączała się spadając na podłogę. — Podeprzeć pokrywę rurą! — zarządził Ławrow wstając i spiesząc wraz z Kundinem na pomoc Siesławinej. Podczas gdy odciągali uwolnioną spod przewróconego elektrokaru dziewczynę, Saduchin przysunął pod niedomknięty otwór nowy elektrokar z rurą i puścił w ruch jej stożkowaty wierzchołek, który wparł się w pokrywę i przycisnął ją do sufitu. Wszystko to trwało zaledwie parę minut. W kłębach pary, wypełniającej pomieszczenie, lśniło ciemną czerwienią na stalowej podłodze jeziorko lawy. Kundin i Ławrow podnieśli nieprzytomną Siesławinę. Saduchin wezwał lekarza, dwóch operatorów — z drugiej zmiany i rezerwowego, jednocześnie wyłączył prąd w roztapianiu elektrycznym i przygotował do działania elektryczną maszynę ochładzającą. Ławrow odchodząc wydał rozkaz Saduchinowi: — Natychmiast, aż do odwołania, wyłączyć prąd w sektorach Delta wszystkich galerii, które przeprowadzają roztapianie skały! — Tak... tak... — bąkał Kundin. — Trzeba przerwać metamorfiza-cję. Prędzej, Saduchin... Prędzej... W tym momencie do pomieszczenia sektora wbiegł dyżurny lekarz. Kundin i Ławrow położyli Siesławing na tapczanie w kabinie operatora i powierzyli ją opiece lekarza. 281 Pod hełmami rozległ się dźwięczny, spokojny głos, wzywający Kun-dina. Był to głos kierownika hydromechanizacji sztolni, Arseniewa, który komunikował Kundinowi, że za tarczą hydromonitora niezwykle silnie paruje woda, ciśnienie pary między tarczą i pokładem znacznie wzrosło, a temperatura rozmywanej skały podniosła się nagle. Obecność Kundina niezbędna. — Chodźmy razem! — powiedział Ławrow do Kundina. — To, co się dzieje za tarczą hydromonitora, niewątpliwie wiąże się z tym, co zachodzi tutaj. Tunel trafił na magmową żyłę. Czym prędzej biegnijmy do tarczy! Kundin z zakłopotaniem skinął głową. Ławrow szybko skierował się do wyjścia, poleciwszy Saduchinowi: — Niech sektory Delta wszystkich galerii zmienią roztapiacze elektryczne na maszyny ochładzające! — Co za nieszczęsny dzień! — krzyknął Kundin podążając za Ławrowem. Eskalator galerii nastawili na maksymalną szybkość, prawie zlecieli w dół na dno tunelu i przenieśli się na główny eskalator. Przesuwając się przez dolne łuki napotykanych po drodze galerii, eskalator szybko unosił ich w kierunku tarczy hydromonitora. Tarcza widniała przed nimi w nieustannym, wciąż wzrastającym huku, od którego, wydawało się, drży cała ziemia. Za ostatnią galerią tarcza ukazała się w całym swym ogromie. Gigantyczny krąg przeźroczystą ścianą zamykał szczelnie tunel. Metalowe żebra promieniście rozchodziły się ze środka tarczy we wszystkie strony. Żebra te, z osadzonymi na końcu kołami, opierały się na szynach biegnących równolegle po sklepieniu, po zaokrąglonych ścianach, pod szklaną podłogą tunelu, utrzymując gigantyczną tarczę w pionowym położeniu. Mnóstwo różnych maszyn, motorów, mechanizmów w miarę wydłużania się przekopu przesuwało tarczę naprzód. Wysoko, w centrum przeźroczystego kręgu, tam gdzie zbiegały się żebra oporowe, mieściła się platforma głównego operatora hydromonitorów. Od tej platformy rozchodziły się wzdłuż ściany szczytowej we wszystkich kierunkach cienkie jak pajęczyny linie eskalatorów, lekkich poprzecznych galerii i nieruchomych, idących zakosami schodów. Na całym kręgu tarczy, ułożone w prawidło- 282 wą szachownicę, wisiały lekkie balkony z ciemniejącymi kwadratami drzwi, przez które można się było przedostać na drugą stronę, w przestrzeń między tarczą a ścianą rozmywanej skały. Po tej drugiej stronie, jakby skuwka płaskiego parasola, wystawała skomplikowana, lecz prawidłowa sieć wężownic i sikawek, upstrzonych jaskrawo świecącymi lampami. Z czarnych, sztywno sterczących sikawek, jak lśniące brylantowe sznury, tryskały potężne strumienie wody i w kłębach perłowej pary i wodnego pyłu uderzały w niewidzialną skałę. Czarna, płynna masa pienistymi kaskadami ściekała w dół do zbiornika, skąd przez rurę odpływową wyciągały ją pompy do góry i wyrzucały na dno oceanu. Gdy tylko Ławrow i Kundin zeszli z eskalatora, podszedł do nich tęgi mężczyzna w skafandrze. Za szkłami hełmu widać było pełną twarz z dużymi, spokojnymi oczami pod wysokim, gładkim czołem. „Czoło filozofa", pomyślał nie wiadomo dlaczego Ławrow, wpatrując się w tę twarz. Był to Arsieniew. — Towarzyszu Kundin — spokojnie przemówił, zaledwie przybyli zeszli z eskalatora — uważam... Purpurowa błyskawica nagle zalśniła gdzieś w górze tarczy i przerwała Arsieniewowi. Zaraz po niej nastąpiła cała seria bezgłośnych purpurowych błysków. Gęste kłęby pary, podobne do burzowych chmur, szybko rozlały się po całej przestrzeni za tarczą, przysłaniając sikawki i strumienie lśniącej wody, osłabiając światło lamp. — Lawa! -— krzyknął Kundin. — Co wy robicie, towarzyszu Kundin? — szybko powiedział Ławrow spoglądając ze zdumieniem na Kundina. — Czemu stoicie i patrzycie! Wydajcie odpowiednie zarządzenia! Wyłączyć motory posuwające tarczę! Tarcza musi swobodnie cofać się pod ciśnieniem pary! Zwiększyć dopływ wody w sektorze Delta przy tarczy. Włączyć maszyny chłodzące! W górze na sektorze Delta zapłonęła ogromna, purpurowa łuna. Wolno wzrastającym, rozciągliwym strumieniem polała się w dół ciemnoczerwona lawa. 283 — Wypełnić zarządzenia zastępcy ministra! Wezwać drugą zmianę! — skwapliwie rozkazał Kundin Arsieniewowi, zdumionemu wtrącaniem się nieznanego mu człowieka. Spojrzawszy bystro na -Ławrowa, Arsieniew natychmiast podał jego zarządzenia operatorowi hydromonitora na centralnej platformie tarczy. Za tarczą w gęstym całunie pary już nic nie było widać prócz purpurowo gorejącego płomienia. Wszystko dokoła oblane było tym złowieszczym światłem. Ławrow stał nieruchomo, z zadartą głową, i nie spuszczał oczu z purpurowej plamy pod sklepieniem tunelu. „Co robić? Potoku lawy nie da się zatrzymać... Więc katastrofa? Zmarnowany wysiłek? Jaka jest moc magmowej żyły? Nie powinna być duża... W przeciwnym razie wpływ temperatury zauważono by już wcześniej... Lawa jest ciemna... Widocznie weszła już w stadium osty-gania... W jakim kierunku idzie żyła?... Wzdłuż tunelu... Rozlewa się po całym tunelu... Nie, nie po całym... Tylko w czterech galeriach... To znaczy, że idzie ukośnie i tylko w sektorze Delta podchodzi do tunelu... Serce Ławrowa zabiło radośnie w przeczuciu dalszych wniosków. Zatem żyła magmy jest niewielka i już weszła w stadium naturalnego ostygania... — Nic groźnego! — nieoczekiwanie dla samego siebie powiedział głośno Ławrow. — Jak to, Sergiuszu Piotrowiczu? — rozległ się niedowierzający głos Kundina. Ławrow gwałtownie zwrócił się ku niemu i spostrzegł przerażone oczy, wykrzywione niepewnym uśmiechem usta. — Lawa jest ciemnozielona — odpowiedział Ławrow wskazując ręką ku górze. — I nie tryska jak fontanna. Więc ciśnienie słabe. Nic groźnego, Grzegorzu Siemionowiczu — uspokajająco uśmiechnął się do Kundina. — Nie zginiemy! „Co się z nim dzieje? — myślał równocześnie Ławrow. — Stracił głowę? Przerażony sam nie widzi czy co? A przecież jest doświadczonym geologiem! Niedobrze"... Przez szczeliny między tarczą a ścianami z sykiem i świstem wpadały kłęby gorącej pary. Należało oczekiwać, że lada chwila pod jej 284 wzrastającym ciśnieniem tarcza posunie się wstecz. Przybiegła na pomoc wezwana z osiedla druga zmiana operatorów. Kundin, widocznie spokojniejszy, telefonicznie rozkazał Kurilinowi, by przysłał do tarczy baterię świdrów i maszyn ochładzających. Brygada Arsieniewa na długim łańcuchu elektrycznych wózków podwoziła pod tarczę grubą, czarną wężownicę. U jej nasady jak ramiona ośmiornicy rozwidlało się parę cieńszych rur. Ławrow i Kundin przyłączyli się do brygady. Należało się śpieszyć. Za tarczą, w zbiorniku, wyrósł już pagórek zastygającej, parującej lawy. Tarcza w tym miejscu powoli rozgrzewała się, lecz nieustannie spadający z góry gęsty strumień rozmytej skały opóźniał szybkość nagrzewania. Spuszczone ze sklepienia tunelu na grubych linach łapy uchwytów podjęły przednią część wężownicy, która jak gigantyczny, czarny boa-dusiciel poczęła wznosić się w górę, do sektora Delta. Kundin wezwał Saduchina z ósmej galerii, a sam wraz z Ławrowem wszedł na eskala-tor idący kreto po powierzchni tarczy. Z tamtej strony przeźroczystej ściany migały splątane cienie czarnych wężownic i sterczących sikawek, matowo błyszczały tryskające z nich, teraz już rubinowe, strumienie wody ginące zaraz w gęstym całunie krwawej pary. Eskalator zakosami niósł coraz wyżej Ławrowa i Kundina. Daleko w dole widać było wciąż zmniejszające się postacie ludzi. Olbrzymie mechanizmy i aparaty na dnie tunelu wyglądały teraz jak zabawki. Dotknąwszy przypadkowo łokciem ściany szczytowej, Ławrow poczuł jej lekkie drganie od wzrastającego nacisku pary. Z boku wyłoniła się i zsuwała w dół wielka, półokrągła platforma głównego posterunku hydromonitorów z samotną, nieruchomą postacią operatora przy pulpicie tarczy rozdzielczej. Gdy Ławrow wzniósł się na oświetloną purpurowym światłem platformę sektora Delta, przednia część wielkiej wężownicy już wisiała obok w powietrzu. Z dołu komunikował Kurilin, że bateria świdrów i elektrycznych aparatów ochładzających została dostarczona do szczytowej ściany tunelu. Wkrótce przybyli na górną platformę Saduchin i Arsieniew. Jeszcze jeden uchwyt, spuszczony ze sklepienia, podjął w dole olbrzymi świder i wciągnął go na platformę. Była to gruba metalowa rura. Jej 285 długi, stożkowaty koniec miał głęboko wcięty gwint. Wewnątrz rury znajdowały się elektryczne akumulatory, obracające gwint motoru, taśmy lekkiego, zębatego transportera, uchwyty i inne mechanizmy. Nadszedł moment wykonania najtrudniejszej i najniebezpieczniejszej pracy w związku z katastrofą. Trzeba było otworzyć hermetycznie zamknięte drzwi w ścianie szczytowej, przedostać się do wypełnionej gorącymi gazami i parą przestrzeni za ścianą, zbliżyć do potoku lawy i wprowadzić świder w okrążającą go skałę. — Towarzyszu Saduchin—powiedział Kundin—przygotujcie się do zamrożenia gruntu dokoła magmowej żyły. Kogo weźmiecie do pomocy? — Pójdzie ze mną Grabin z dziesiątej galerii — oświadczył Saduchin. — Wzywam go telefonicznie. Będzie tu za parę minut, a ja tymczasem przygotuję to, co potrzebne. Nowy uchwyt podnosił już z dołu na platformę poziomą podstawę świdra i niezbędne instrumenty. Na ścianie szczytowej koło drzwi wisiała nieduża tablica rozdzielcza z paru różnokolorowymi guzikami. Saduchin przycisnął jeden z nich. Platforma wraz z ogrodzeniem poczęła się powoli wysuwać, aż stała się dwukrotnie dłuższa. Wtedy Saduchin telefonicznie kazał opuścić uchwyt z ładunkiem i ciężka podstawa delikatnie stanęła na platformie. Ustawiwszy tę podstawę, Saduchin przy pomocy Arsieniewa i Kundina włożył w nią świder szpicem w kierunku drzwi w ścianie szczytowej. W tym momencie eskalator przyniósł Grabina. Był to młody mężczyzna z gęstą czupryną ryżych włosów, niezmiernie chudy, czego nie mógł ukryć nawet workowaty skafander. Kiedy Grabin pochylił się, przechodząc z eskalatora na platformę, Ławrow miał wrażenie, że ten złamie się w połowie. Kiwnięciem głowy przywitał Grabin wszystkich znajdujących sle na platformie i w milczeniu zabrał się zaraz do umocowywania jednego z rozgałęziających się ramion wężownicy u podstawy świdra. Najwidoczniej Grabin należał do tego gatunku ludzi, którzy nie lubią marnować słów. Podczas pracy wypowiedział jedynie parę krótkich, niezbędnych zdań. Gdy Grabin znalazł się na platformie, Kundin podszedł do tablicy rozdzielczej i nacisnął inny guzik. Za przeźroczystą ścianą szczytową, 286 w gęstych kłębach mgły, nasyconej purpurowym światłem lawy, ukazał się jakiś cień oddzielający się od ściany. Cień ów zagłębił się w czerwoną przestrzeń i za chwilę rozpłynął w niej. — Saduchin i Grabin, uwaga! — komenderował Kundin. — Otwieram drzwi. Pozostali cofnąć się do bariery! Saduchin stał z przodu, naprzeciw drzwi, Grabin z tyłu podstawy świdra. — Gotowe — oznajmił Grabin. Skrzydła drzwi rozsunęły się i rozwarło się wejście w przestrzeń za ścianą. Natychmiast runęły stamtąd kłęby pary i gazów, zasłoniły wszystkich znajdujących się na platformie, wionęły ku górze i poczęły rozpełzać się jak obłok pod sklepieniem. Przez ten gęsty całun zauważył Ławrow, jak postać Saduchina przekroczyła drzwi i rozpłynęła się, jak posunęła się szybko w otwór wysoka podstawa z leżącym na niej wielkim świdrem, ciągnąc za sobą grubą, czarną wężownicę z przewiązanym pękiem rozgałęzień w przedniej części. Trzymając się podstawy przesunęła się również wysoka postać Grabina i znikła w purpurowej mgle. Saduchin i Grabin przeszli na wysuniętą platformę za ścianą szczytową i zbliżali się do bulgocącego śmiertelnym żarem strumienia lawy. — Towarzysz Gieorgiewski! — wezwał Kundin telefonicznie operatora z centralnej platformy. — Zamknijcie dopływ wody na wszystkich sektorach, prócz sektora Delta! W sektorze Delta uruchomić rozpylacz ! — Tak jest, zatrzymać dopływ wody we wszystkich sektorach, a w sektorze Delta puścić w ruch rozpylacz! — powtórzył centralny operator. I od razu umilkło jednostajne wycie, jakby wpadło w jakąś przepaść, rozwartą nagle pod tunelem. W uszach dzwoniło od tej nagłej ciszy, chociaż nie była ona zupełna; w dole w dalszym ciągu pracowały maszyny, huczały motory, potężnie wzdychały pompy, szumiały eska-latory. — Towarzyszu Kurilin, następny świder na platformę! — zarządził Kundin. — Gotowe, towarzyszu! — odpowiedział z dołu Kurilin. 287 Rozdział 35 WALKA Z LAWĄ Pochylony całym ciałem naprzód w kierunku drzwi, Ławrow natężał słuch i wpatrywał się w skłębione obłoki purpurowej pary za ścianą szczytową, usiłując pochwycić stamtąd jakiś znak życia. Ludzie i maszyny znikli bez śladu w obłokach. Czy zdołają opanować gorejący żywioł? Przyrządy dają sobie radę z małymi, sztucznymi ogniskami, ale jak się zachowają wobec ogniska naturalnego, z napływającymi bez przerwy potokami lawy? A co będzie, jeżeli tylko najbliższe powierzchni masy lawy poczęły stygnąć, a za nimi pójdzie właściwa, rzadka, roztopiona lawa z głębokiego jądra ziemi? Ławrow oddychał ciężko, ściskając zdrętwiałą ręką poręcz platformy; patrzał i słuchał z obawą, by nie uronić najmniejszego dźwięku, najmniejszego ruchu za drzwiami ściany szczytowej, gdzie w tej chwili, być może, decyduje się los olbrzymiej sztolni. Nagle w purpurowych oparach za ścianą rozległ się świst. Świst z każdym mgnieniem wzrastał, stawał się coraz ostrzejszy. Ławrow z ulgą odetchnął, poczuł, że wraca do życia. Odruchowo podniósł rękę, by otrzeć pot z czoła, lecz dłoń w szorstkiej rękawicy ześlizgnęła się tylko po szkle hełmu. — Świder wszedł w skałę! — zabrzmiał pod hełmem Ławrowa głos Kundina. Ogromna radość opanowała Ławrowa. — Weszło! Weszło! — krzyknął głośno w odpowiedzi, nie mogąc powstrzymać wzruszenia. Wśród gęstej mgły, oblane purpurowym światłem, ukazały się w drzwiach dwie ludzkie postacie i sunące za nimi złożone podwozie świdra. — Świder wszedł w skałę — drżącym głosem meldował Kundinowi ¦Saduchin. — Można weń wpuścić ochładzacz. Dawajcie następny świder. Ławrow miał ochotę porwać w objęcia tych nieustraszonych ludzi. 288 Po paru minutach przez rurę wgżownłcy, jak połknięta przez boa-dusiciela ofiara, przesunęła się maszyna ochładzająca i znikła za drzwiami kierując się do pierwszego świdra. Drugi świder już leżał na rozsuniętym podwoziu, gdy świst za ścianą szczytową począł się zmieniać w głuche brzęczenie. Saduchin i Grabin wraz z wózkiem ze świdrem znów weszli w rozwarte drzwi. Tym razem udał się za nimi i Ławrow. Kundin i Arsieniew pozostali zewnątrz na platformie, kończąc przygotowania do operacji. Za drzwiami szła równa podłoga, już o dwa kroki dalej niewidoczna w obłokach pary. Wydawało się, że jeszcze krok — i pod nogami otworzy się otchłań. Purpurowe drganie stawało się coraz silniejsze, z przodu rosła czerwona wstęga lejącej się lawy. Ta piętnastometrowa odległość od skały wydawała się Ławrowowi nieskończenie długa. Z góry padały rzęsiście wielkie krople wody osłabiając siłę żaru. Ale platforma była prawie sucha — wilgoć natychmiast wyparowywała z niej. -— Ostrożnie, pochyłość! — przestrzegał Ławrowa Saduchin idący przodem. Wózek skręciwszy w lewo gładko stoczył się na przód platformy i po chwili stanął. Z prawej strony, w odległości paru metrów od ludzi, z sykiem lała się jednolita, gruba struga czerwonej lawy. — Struga jakby większa — zahuczał bas Grabina. — I lawa jakby rzadsza — dodał niewidzialny Saduchin. Ławrow poczuł, jak zamiera mu serce. Dotykając ręką podwozia ruszył naprzód, równolegle do leżącej na podłodze wężownicy Po paru krokach wyłoniła się przed nim oblana czerwonym światłem postać Saduchina stojącego przy barierze. Dalej była już przepaść, wypełniona kłębami pary. Przez pręty bariery przechodziło jedno rozgałęzienie wężownicy i ginęło w ciemnej skale. Tuż przy niej wężownicę okalał pierścień z przeźroczystego metalu. Za pierścieniem poprzez mgłę widać było cyferblaty przyrządów, rejestrujących pracę świdra, temperaturę i ciśnienie drążonej skały. Dolatywał stamtąd głuchy pomruk. To świder wgryzał się w grunt. •— Z czego wnosicie, że lawa stała sig rzadsza? —¦ zapytał Saduchina Ławrow. Wygnanie władcy - 19 289 — Bo przed tym wylewała się z przerwami, rozciągliwymi haustami — odpowiedział Saduchin. — Spójrzcie na elektropirometer, który wstawiłem w sam strumień lawy. Temperatura lawy w przeciągu pół godziny podniosła się o czterdzieści dwa stopnie. Trzeba jak najprędzej ustawić dokoła strumienia lawy możliwie największą ilość maszyn chłodzących. — Jedna bateria nie wystarczy — zagrzmiał krótko Grabin. -— Towarzyszu Kundin, trzeba pomyśleć o tamponie ¦— powiedział Ławrow. —¦ Sprawa wygląda mi coraz gorzej... — Dobrze, Sergiuszu Piotrowiczu —- odpowiedział telefonicznie Kundin pozostający po tamtej stronie szczytowej ściany. — Zaraz wydam zarządzenie o przygotowaniu tamponu i drugiej baterii. — Bliżej siebie ustawiajcie świdry, towarzyszu — zwrócił sig Ławrow do Saduchina. — I spieszcie sig! — Podnoszę platformę — uprzedził Saduchin Ławrowa. Do bariery był przymocowany nieduży krąg z guzikami i rączkami, między którymi znajdowało się również malutkie koło sterowe. Saduchin nacisnął jeden guzik. Przednia część platformy wraz ze znajdującymi się na niej ludźmi i przyrządem poczęła podnosić się do góry. Saduchin obrócił kołem sterowym i platforma, nie przestając unosić się do góry, zboczyła nieco w lewo. Koło platformy, wlokąc swą wężo-wnicę, przepłynął w dół przeźroczysty pierścień świdra. Ławrow prze-giąwszy się przez barierę nie spuszczał z oczu pierścienia, bacznie przyglądając się wskazówkom przyrządów. Nagle strzałki magmomanometru i pirometru gwałtownie skoczyły do góry. Manometr wskazywał ciśnienie krytyczne —¦ dwieście trzydzieści, a pirometr — tysiąc trzysta szesnaście stopni. Równocześnie z nagłym skokiem strzałek przyrządów przeźroczysty pierścień u nasady świdra zatrząsł się i począł drgać. Ławrow krzyknął rozpaczliwie: — Stój!... Stój!... Krytyczne ciśnienie! Przycisnąć platformę do świdra! Saduchin nie namyślając się, momentalnie zmienił kierunek ruchu platformy i całą jej siłę skierował na nasadę świdra, która w tym momencie znalazła się akurat na poziomie platformy. 290 Ale zaledwie platforma ruszyła ku ciemnej, przegryzionej rozpuszczalnikiem skale, gdy rozległ się groźny ryk, który powoli przeszedł w przelewające się huczenie. I nagle, jak salwa z mnóstwa armat, potoczył się po tunelu ogłuszający grzmot. W strumieniach płynnego ognia, z przerażającym wyciem i świstem, jak olbrzymi wielometrowy pocisk, wyskoczył świder z drążonej skały. Przeleciał nad głowami ludzi, wlokąc za sobą czarną wężownicę, z hukiem uderzył w ścianę szczytową blisko otwartych drzwi i spadł na platformę. Za nim na platformę, z prawej strony podwozia, gdzie stał Grabin, lunął potężny strumień biało-żółtej, oślepiającej lawy. Olbrzymia bryła cicho oderwała się od skały i na sekundę zawisnąwszy w powietrzu, runęła w dół. Zawadziła swym końcem o węgieł platformy. Rozpaczliwy krzyk ludzi, rozdzierający skowyt i zgrzyt metalu rozbrzmiały na chwilę i utonęły w ogólnym huku. Struga lawy od razu zmieniła się w szeroki potok. Płomienistym, żółtym, gęstym całunem, kipiąc bąblami, z przelatującymi po niej zielonkawo-niebieski-mi językami ognia spadała w dół, zatapiając koniec platformy i wszystko, co tam się znajdowało. W płynnej, dyszącej ogniem zasłonie mignęło parę ciemnych, wirujących cieni i natychmiast znikło. Ostatnie, co zdołał zauważyć Ławrow w tej krótkiej chwili, był to niewiarygodny skok jakiegoś fantastycznego jeźdźca, lecącego w dymie i płomieniu przez barierę, wprost w ognisty potok. I jeszcze tylko zapamiętał wrażenie wzbudzającej ufność trwałości bariery, gorączkowo ściskanej w obu rękach... Ławrow głęboko odetchnął i oprzytomniał. Leżał na zewnętrznej platformie. Lekarz klęcząc pochylał się nad nim. Z balonu cieniutką igłą wpuszczał pod skafander Ławrowa jakiś ożywiający gaz — najnowsze osiągnięcie medycyny radzieckiej. — Jaki stan? — usłyszał Ławrow drżący głos. — Powiedzcie! Trzeba go stąd wynieść... Czym prędzej... 19* 291 Kundin ostrożnie zszedł z eskalatora na platformę, oglądając si§ z trwogą na rozpętany żywioł za ścianą szczytową. Oczy miał oszalałe ze strachu, sine wargi drżały. Za plecami lekarza, przez przeźroczystą ścianę szczytową zobaczył Ławrow gorejący żółtym płomieniem gęsty wodospad lawy, ciężko spadający w dół. I od razu wszystko stanęło mu w pamięci. ¦— Saduchin?... Grabin?... Gdzie są? — przemówił ledwo dosłyszalnym głosem. — Uspokójcie się, Sergiuszu Piotrowiczu — odpowiedział drżącym głosem Kundin. — Saduchin żyje... — A Grabin? Mówcie! Gdzie Grabin? — krzyknął Ławrow podnosząc się. Kundin odwrócił oczy i w milczeniu wskazał głową ognisty zwój rozwijający się nieustannie za ścianą. Ławrow stał chwilę odrętwiały, wpatrzony nieruchomymi, szeroko rozwartymi oczami w potok lawy. Drzwi w ścianie były otwarte. Platforma z tamtej strony tylko w połowie przyciągnięta. Na niej, przy drzwiach, leżał długi świder z wyrastającymi jak teleskopy wewnętrznymi rurami, oblepionymi stygnącą lawą. Po tamtej stronie ściany gruba, czarna wężownica, zwinięta w krąg jak gigantyczny boa-dusiciel, rozrzuciła po podłodze, u nóg ludzi, swe wielkie macki. Kilku ludzi krzątało się koło baterii świdrów, ustawiając przyrządy. Ławrow powoli opuścił ręce i podniósł głowę. Twarz miał wykrzywioną z bólu. — O mały włos i wy, drogi Sergiuszu Piotrowiczu, doznalibyście jego losu — płaczliwym głosem przemówił Kundin. — Kraj nie wybaczyłby mi... Ławrow nie słuchał go. — I nawet ciała nie znajdziemy... — szepnął. Po chwili milczenia Ławrow gwałtownie podniósł głowę. — Co zamierzacie robić, towarzyszu Kundin? — krótko zapytał. Kundin spojrzał na niego zmieszany, roztrzęsiony i nie od razu odpowiedział. 292 — Trzeba... trzeba zwołać naradę... Tak silnego strumienia nie da się już zatrzymać... Niech się wyleje chociaż częściowo... Ławrow podszedł do otwartych drzwi i spojrzał na kłębiącą się parę, zabarwioną teraz na żółto. Pierwszy strumień lawy również zmienił swój purpurowy kolor, jakim płonął początkowo, na żółty. — Jaka odległość dzieli nas w tej chwili od przebijanego tunelu ze sztolni dodatkowej? — zapytał Ławrow nie spuszczając oczu z potoku lawy. — Dwa tysiące dwieście metrów — odpowiedział Kundin. —• Każcie centralnemu operatorowi sztolni, by przesłał do sztolni dodatkowej następujące moje zarządzenie: przesuwać ścianę szczytową, metamorfizować skałę wokół tunelu i z jak największą ostrożnością przeprowadzać głębokie sondowanie jądra na temperaturę i ciśnienie. Poinformujcie ich dokładnie o naszej katastrofie. Podczas gdy Kundin telefonicznie przekazywał to zarządzenie, Ławrow stał nieruchomo przy drzwiach i gorączkowo rozważał w myśli wszystkie sposoby walki z żywiołem. Co robić? Co tu można zrobić? „Tak silny strumień nie da się zatkać tamponem. Najwidoczniej żyła ta ma łączność z głównym ogniskiem magmy, leżącym bardzo głęboko. Więc lawa będzie wyciekać bez przerwy... Rozporządzalnymi środkami nie damy jej rady... Za parę godzin stanie się to oczywiste... Ale czekać biernie, założywszy ręce... nie podobna!... Trzeba walczyć!" — Skończyliście, Grzegorzu Siemionowiczu? — energicznie zwrócił się Ławrow do Kundina. — Skończyłem — odpowiedział Kundin spojrzawszy na Ławrowa. — Każcie włączyć sikawki w dolnych sektorach — prędko zarządził Ławrow. — Zwiększyć dozę rozpuszczalnika geologicznego, żeby 6zybciej usunąć lawę, gromadzącą się u dołu ściany szczytowej. Dostawić jeszcze parę maszyn ochładzających, by przyspieszyć zastyganie lawy. Zwiększyć liczbę wentylatorów, żeby nie dopuścić pary i gazów z tunelu do osiedla. Cofnąć wstecz ścianę szczytową na dziesięć metrów. — Zaraz wydam zarządzenia, Sergiuszu Piotrowiczu — pospiesznie odpowiedział Kundin. 293 — Przystąpić do tamponowania pierwszego, słabszego strumienia lawy -— ciągnął Ławrow. -— Równocześnie przeprowadzać głębokie sondy wzdłuż trasy, by ustalić zarysy i granice magmowej żyły. Po chwili z dołu doleciał huk sikawek, które rozpoczęły swą pracę. Równocześnie platforma drgnęła pod nogami Ławrowa: ściana szczytowa powoli, płynnie, prawie niewidocznie dla oka ruszyła z miejsca i zaczęła wsteczny ruch po szynach. „Nic nie szkodzi — zacisnąwszy zęby pomyślał Ławrow. — Dzisiejsze cofanie zmieni się jutro w atak. Zobaczymy, kto zwycięży..." Przez resztę dnia i przez całą noc w tunelu wrzała praca. W galeriach, przeprowadzających topienie, grunt został zamrożony. Wszyscy operatorzy metamorfizacji znajdowali się za ścianą szczytową tunelu, zajęci sondowaniem i zamrażaniem gruntu dokoła bijącego ciągle potoku lawy. Wielkie, długie igły sondujących aparatów zagłębiały się w grunt na dziesiątki i setki metrów. Przyrządy zapisujące sygnalizowały stan temperatury i ciśnienia, wyrzucały próbki przewiercanych pokładów. Coraz wyraźniej zarysowywały się kontury magmowej żyły, jej objętość, rozciągłość i kierunek. Ławrow nie mylił się, gdy twierdził, że żyła idzie ukośnie w odległości kilkudziesięciu metrów od boku tunelu. Elektryczne roztapiacze w galeriach za daleko weszły w grunt rozmiękczając warstwę przedzielającą tunel od żyły magmowej, wskutek czego lawa, znajdująca się pod wielkim ciśnieniem gazów, rozerwała tę warstwę i teraz wylewa się za ścianą szczytową. Wszesnym rankiem, na naradzie, która odbyła się w domku Ławro-wa, starszy geolog sztolni wyłożył to wszystko. Jego zdaniem żyła magmy, przechodząca w pobliżu tunelu, jest już izolowana, nie ma dopływu świeżej lawy z jakiegoś głęboko leżącego w jądrze ziemi ogniska. Świadczy o tym zmniejszanie się potoku lawy i zmniejszenie szybkości jej wylewu, co wykazały ostatnie pomiary. Bardzo możliwe, że wpłynęła na to również praca maszyn ochładzających, które zamroziły grunt dokoła wylotu żyły, chociaż na razie w dość jeszcze znacznej od niego odległości. 294 Saducliin zakomunikował zebranym, że pierwszy, niewielki strumień lawy w sektorze Delta w ósmej galerii został już zatamponowany. Stożkowaty tampon z ogniotrwałej i sprężystej masy zatkał jak korek otwór i pod ciśnieniem czterystu pięćdziesięciu atmosfer posuwa sif w głąb pokładu, zawierając w sobie potężny aparat ochładzający. Biorąc pod uwagę to powodzenie Ławrow kazał przygotować cztery razy większy tampon dla likwidacji głównego potoku lawy za ścianą szczytową tunelu. — Tę niebezpieczną operację powierzam wam, towarzyszu Sadu-chin — zwrócił się Ławrow do młodego inżyniera z przyjaznym uśmiechem. Po pamiętnym zdarzeniu na platformie ściany szczytowej, kiedy obydwaj tak szczęśliwie uniknęli grożącego niebezpieczeństwa, zawiązało się między nimi jakieś serdeczne uczucie braterstwa. Gorący rumieniec oblał okrągłą twarz Saduchina. Spokojnym głosem odpowiedział: — Dzigkuję, Sergiuszu Piotrowiczu... Będzie wykonane... Rozdział 36 ZDRADZIECKI CIOS Zwolniwszy uczestników narady, Ławrow pozwolił sobie na dwugodzinny odpoczynek. W pokoju po opuszczeniu rolet zrobiło się ciemno. Z osiedla dochodziły słabe odgłosy nie zamierającego nigdy życia, kołyszące do snu pykanie jakiejś maszyny, basowe oddechy pomp odprowadzających miazgę. Przed zamkniętymi oczami ŁaWrowa uporczywie stawały obrazy ubiegłej doby, blask lawy, twarze ludzi. Pogrążony w ciężką, niespokojną drzemkę, rzucał się na posłaniu nie mogąc mocniej usnąć. Jak to się stało? W jaki sposób wyszedł cało z tego ognistego piekła? Jak zginął Grabin? 295 Olbrzymia bryła spadając uderzyła w róg platformy. Platforma jak sprgżysta trampolina podrzuciła do góry za barierę podwozie ze świdrem i Grabina. Grabin był lżejszy od podwozia, wyleciał wyżej i Ła-wrowowi zdawało sig wówczas, że człowiek osiodłał maszyng, leci na niej jak ognisty jeździec, wprost w przepaść, przez żółty, złowrogi obłok pary. Kipiący potok lawy porwał go i uniósł ze sobą... Kundin opowiadał potem, jak Arsieniew, odzyskawszy szybko przytomność umysłu, rzucił się na platformg. Znalazł tam Ławrowa przewieszonego przez ba-rierg. Ławrow konwulsyjnie trzymał się obu rękami poręczy i był nieprzytomny. Z trudem udało się go oderwać. Również Arsieniew odszukał Saduchina leżącego na platformie przy barierze, zasypanego girubą warstwą obsuniętego gruntu. Dobrze, że bryła tylko końcem zawadziła o platformę. Ale co robił Kundin? Skąd się wziął potem na platformie? Ławrow prędko odepchnął przykrą myśl i powrócił do Arsienie-wa. Kundin gdzieś go zaraz posłał i od tego czasu Ławrow nie widział się z nim. Nie podziękował, nie uścisnął ręki. Jakiej trzeba było odwagi, by rzucić się, bez chwili zastanowienia, w żółtą, ognistą mgłę, nic nie widząc przed sobą, nie wiedząc, czy platforma ocalała, czy też zerwało ją uderzenie bryły! Trzeba zaraz odszukać tego nieustraszonego człowieka, zobaczyć, pomówić z nim... Jak też on wygląda bez skafandra ? Zmęczenie zwyciężało, sen jak ciężka bryła pokrył świadomość. Mi-gngła młoda, różowa twarz Saduchina z wielkimi, dziecięcymi oczami. Niezwykle miła twarz... Zasłoniła ją śniada twarz Kurilina. Dziwne, teraz, w półśnie, Ławrow zauważył różową szramg na czole pod opadającymi, czarnymi włosami, usłyszał jakieś nieprzyjemne brzmienie w tym uprzejmym, spokojnym głosie. Kurilin rozwiał się w żółtej mgle, a Ławrow na próżno usiłował przypomnieć sobie, co ma powiedzieć Kundinowi, który nagle się zjawił. Wtedy Kundin zaczął stukać, potem walić pięścią w drzwi i wołać: „Sergiuszu Piotrowiczu! Sergiuszu Piotrowiczu!" Rozpaczliwym wysiłkiem woli Ławrow otworzył oczy i siadł na łóżku. W dalszym ciągu słychać było stukanie w drzwi i głos Kundina, który wołał: — Sergiuszu Piotrowiczu! Sergiuszu Piotrowiczu! Obudźcie sig. Terminowa radiodepesza z Moskwy! Więc to nie był tylko sen! Po chwili Ławrow trzymał w ręku taśmę depeszy. Depesza była szyfrowana. — Grzegorzu Siemionowiczu, wezwijcie z łaski swojej telegrafistę z kluczem szyfrów. A ja tymczasem ubiorę się, która godzina? — Siódma trzydzieści. — Niemożliwe! A ja o szóstej chciałem już być w tunelu. Zapomniałem nastawić budzik radiowy. — Nie spieszcie się, Sergiuszu Piotrowiczu — z zakłopotaniem, opuszczając oczy, mówił Kundin. — W tunelu prace spowodowane katastrofą prowadzone są planowo. Strumień lawy osłabł. Nagromadzona w dole lawa rozmyta prawie całkowicie. Saduchin zajęty tamponem... Jak widzicie, wszystko w porządku... jeśli się tak można wyrazić... Już idę, przyślę tu telegrafistę. Kiedy Ławrow umyty i ubrany wyszedł z sypialni, telegrafista już kończył rozszyfrowywanie depeszy, na stole stało śniadanie, a Kundin zdejmował ze ściennego transportera termos z kawą. Telegrafista podał Ławrowowi kartkę z tekstem depeszy, pożegnał się i wyszedł. Ławrow przebiegł oczami depeszę i wykrzyknął: — Jakże ja mogłem o tym zapomnieć! Grzegorzu Siemionowiczu, miał tu do nas przybyć niejaki Konowałow, Gieorgij Mikołajewicz. Czy on tu pracuje? Kundin ze zdziwieniem wzruszył ramionami. — Jak to? — ciągnął Ławrow. — Depesza dotyczy także jego. Posłuchajcie: „WAR. Sztolnia numer sześć, wiceminister Ławrow. Natychmiast odsunąć od pracy Konowałowa Gieorgija Mikołaj ewicza. Weźcie go pod surowy nadzór, nałóżcie mu domowy areszt. Powracając do Moskwy rozkażcie komendantowi waszej łodzi podwodnej, pod jego osobistą odpowiedzialnością, przyjąć Konowałowa i odstawić do Moskwy. Minpańbez: Tatarinow, lejtenant Chiński". — Konowałow? — z takim samym zdumieniem zapytał Kundin. — Nie rozumiem. Żadnego Konowałowa tu nie ma... — Jak to? Ilu ludzi przybyło do was z „Połtawy" i „Szczorsa"? — Siedmiu, ale żaden z nich nie nosi takiego nazwiska. 297 -— Gdzież on się mógł podziać z „Czapajewa"? — w zamyśleniu zapytał Ławrow biorąc z rąk Kundina szklankę kawy. — Może wysiadł w naszej dodatkowej sztolni, sześć — bis, albo udał się dalej, do sztolni numer siedem — zauważył Kundin zajadając ogromny befsztyk. — A o co tu chodzi? ¦— Trzeba będzie zaraz odpowiedzieć Chińskiemu. Podam mu i wasze przypuszczenia — powiedział Ławrow puszczając mimo uszu pytanie. Na kartce swego notesu napisał treść depeszy, położył swój podpis i podał Kundinowi. Szybko skończywszy śniadanie Ławrow i Kundin opuścili willę. Kundin udał się na radiostację, obiecawszy Ławr owo wi, że dogoni go przy centralnej wieży. Ławrow szedł dalej ulicą, zamyślony, nie zwracając uwagi na mijających go przechodniów. — Dzień dobry, towarzyszu — zawołał z tyłu jakiś znajomy głos. Ławrow obejrzał się. Przed nim stał Kurilin, bez czapki, z jakimś ciężkim pakunkiem w rękach. — Dzień dobry, towarzyszu Kurilin! — odpowiedział Ławrow z uczuciem ciekawości i niechęci zarazem. — Dokąd tak wcześnie? Podniósłszy oczy, ukradkiem spojrzał na czoło Kurilina i omal nie krzyknął ze zdumienia: pod opadającym kosmykiem czarnych włosów widać było niewielką różową bliznę! Kurilin patrzył bacznie w oczy Ławrowowa i coś mówił. Zmieszany spostrzeżeniem, tak dziwnie odpowiadającym sennemu widzeniu, Ławrow zrozumiał ze słów Kurilina tylko tyle, że ten idzie na dno morza transportować zrzucone ładunki. — A co wy niesiecie ze sobą? — nieoczekiwanie dla samego siebie zapytał Ławrow i zaraz spostrzegł swój nietakt. „Co mi do tego"? — pomyślał. Ale Kurilin, patrząc spokojnie w oczy Ławrowa, odpowiedział: — Narzędzia potrzebne do pracy, Sergiuszu Piotrowiczu. A jak tam z tunelem? — Nic groźnego... — niechętnie odpowiedział Ławrow. — Sądzę, że tylko na trzy — cztery dni zatrzyma sig przekopywanie tunelu. Żegnajcie, towarzyszu Kurilin. 298 Ławrow skinął głową, odwrócił się i ruszył w stronę wieży. — Żegnajcie, żegnajcie, towarzyszu Ławrow! — usłyszał za sobą głos Kurilina z jakąś dziwną intonacją. Ta intonacja, ledwie uchwytna, ale już znana ze snu, tak uderzyła Ławrowa, że mimo woli odwrócił się. Ale Kurilin szedł spokojnie w kierunku portu, z lekka przechylony na bok pod ciężarem swych narzędzi. — „Głupie nerwy! — pomyślał ze złością Ławrow. — Z pewnością przemęczenie"... I szybciej ruszył w swoim kierunku. Przeszedłszy otwarte wrota tunelu portowego, omijając porozrzucane wszędzie ładunki, Kuriłin doszedł do komory wyjściowej. W ubieralni mieszczącej się w bocznej części komory, odnalazł wśród wielu innych swój metalowy skafander i powoli, niezbyt wprawnymi ruchami nałożył go na siebie. Potem, przeszedłszy ze swoim pakunkiem do komory, nacisnął jeden z guzików na tarczy rozdzielczej przy drzwiach wyjściowych. Rozległ się charakterystyczny szmer wody wlewającej się do komory. Wyczekawszy, aż komora napełniła się i pompy automatycznie przerwały pracę, Kurilin nacisnął drugi guzik i przez otwierające się drzwi wyszedł na dno oceanu. Tu zaraz puścił w ruch śrubę swego skafandra, uniósł się nad dnem i nie zapalając latarki opisał wielki półkrąg wokół osiedla. Pod nim od czasu do czasu przesuwały sig drogami puste lub załadowane elektrokary prowadzone przez konduktorów. Parę maszyn oczyszczało drogi z osiadającego na nich iłu. Ale ruch był niewielki, bowiem większa część ludzi pracowała w osiedlu i w tunelu naprawiając szkody wywołane przez katastrofę. Przy samym osiedlu, koło przeźroczystego sklepienia, było pusto. Kurilin podpłynął do sklepienia, od strony swego składu, najmniej uczęszczanego miejsca w osiedlu. Nawet gdyby się tam ktoś znajdował w tej chwili, na pewno nie zauważyłby Kurilina w ciemnościach oceanu. Kurilin opuścił się z pakunkiem na dno w cień składu, który znajdował się kilkanaście metrów za ścianą sklepienia. Tu począł szukać i szybko znalazł jakieś znane mu miejsce na dnie koło sklepienia, roz- 299 A kopał je łopatką i wydobył parę jeszcze paczek podobnych do tej, którą przyniósł ze sobą. Z jednej paczki wychodziły dwa przewody. Tę paczkę postawił Kurilin przy podstawie sklepienia. Pozostałe ułożył na pierwszej, potem jeden z przewodów dolnej paczki połączył z następną, a drugi —¦ z leżącą na wierzchu i powoli, jakby coś obliczając, przekręcił okrągłą gałkę, wystającą z dolnej paczki. — Czasu wystarczy — mruknął — mogę już odejść... No, żegnajcie, towarzyszu Ławrow. Kłaniam się uniżenie. I puściwszy śrubę na maksymalną liczbg obrotów, Kurilin odpłynął w ciemną przestrzeń oceanu. Rozdział 37 PIERWSZY DZIEŃ NA KRZE Głos Karcewa, pełen rozpaczy i beznadziejności, poruszył Komarowa do głębi. Major znów spojrzał w to miejsce, gdzie jeszcze wczoraj stał „Czapajew", i po chwili milczenia zaczął mówić starając się nadać swym słowom akcent otuchy i pewności. — Nie rozpaczajcie, Iwanie Pawłowiczu! Jesteśmy ludźmi dorosłymi, zawód wasz i mój nie należy do łatwych... W niejednych byliśmy opałach. Miejmy nadzieję, że i tym razem nie zginiemy. Nie damy się! Co? Jak sądzicie, przyjacielu? Znów spojrzał na Karcewa i zdumiał się nieoczekiwanym widokiem. Malutki, szczuplutki Karcew, sięgający zaledwie do ramienia Komarowa, patrzał zezem na niego, z pobłażliwym uśmiechem. Spojrzenie i uśmiech zdawały się mówić: „Zachciało się wam pocieszać mnie, kochany towarzyszu? No cóż, jeśli to wam sprawia przyjemność... Ale gdybyście wiedzieli to, co ja wiem... chciałbym was widzieć!..." — Oczywiście, macie rację, Dymitrze Aleksandrowiczu — powiedział stary marynarz spuszczając oczy z tym samym lekkim uśmiechem. — Tylko nie mówcie o rozpaczy! To byłoby nie na czasie i nie na miejscu. 300 -— Cieszę się... — wykrztusił Komarów. — Co mamy robić w tej sytuacji? Jako doświadczony polarnik będziecie teraz musieli myśleć za nas wszystkich. Mówcie... Karcew milczał i patrzył w szarą przestrzeń, gdzie w nocy zniknęły „Połtawa" i „Szczors". Wiatr gwizdał między zwałami, wichrzył sierść Plutona, który siedział na śniegu, u nóg marynarza. Kłębiaste chmury przepływały po niebie. Parę mew, krzycząc żałośnie, chwiało się na wietrze. Po chwili mewy opadły niżej i uleciały gdzieś na zachód, znikając za wysokimi zwałami. — Widocznie niedaleko jest otwarte morze — w zamyśleniu powiedział Iwan Pawłowicz śledząc lot ptaków. — Tak, sytuacja nieprzyjemna. Ale mam nadzieję, że nie potrwa to długo. Gdyby „Czapajew" ocalał, już wysłaliby helikopter na poszukiwania. Ale wszystko wskazuje na to, że zatonął. — A ludzie? — Myślę, że wszyscy szczęśliwie przeszli na „Połtawę" lub na „Szczors". Ale te okręty nie mają samolotów. — Chcecie przez to powiedzieć, że na pomoc nie ma co liczyć? — Co znowu! Na poszukiwania wylecą maszyny ze wszystkich najbliższych baz i osiedli Karskiego morza. Tylko nie wiadomo, jaką mają pogodę. Nawet taki sztorm, jak tutaj, przy dobrej widzialności nie zatrzyma lotników. Jeżeli zaś są opady śnieżne i zamieć, to przy złej "widzialności loty nie przyniosłyby pożytku i pobyt nasz na tej krze może się przeciągnąć. — A kra nie rozpadnie się, jak to się stało ubiegłej nocy? Karcew wzruszył ramionami. — Oczywiście, wszystko może się zdarzyć. Wiatr silny, fala duża 5, jak to zwykle bywa na płytkich morzach, ostra; kra może nie wytrzymać. — Co robić? — Chodźmy napić się kawy. Przy kawie pomyślimy. Roboty będzie dosyć. — Zgoda... — uśmiechnął się Komarów. 301 T Popychani wiatrem ruszyli w stronę wozu w towarzystwie Plutona. Niedaleko sterczał wysoki, samotny zwał. Olbrzymia kra grubości dwóch metrów, wyrzucona na powierzchnię lodu, stała prawie pionowo na przymarznigtej i pokrytej śniegiem grudzie lodowych odłamków. Karcew skierował się w jej stronę. Nie zawadzi zapoznać sig z okolicą. Poczekajcie chwilę, Dymitrze Pawłowiczu, zaraz wrócę. — Pójdę z wami. Wkrótce znaleźli się u podnóża lodowej góry i poczęli wdrapywać się na jej szczyt. Wejście nie było łatwe, ale dali sobie radę. Na ostrym, srebrzystym wierzchołku silne porywy wiatru nie pozwoliły im stanąć na nogi. Ale wystarczało i to, co ujrzeli leżąc z zadartymi głowami. Olbrzymie pole lodowe, miejscami równe, miejscami zniekształcone chaotycznie nagromadzonymi zwałami, ciągnęło się w obie strony aż do horyzontu. Tylko daleko na zachodzie odcinało się ciemne pasmo „wodnego nieba" wskazując na obecność oczyszczonego z lodu morza. — To będzie właśnie jedno z pierwszych naszych zadań: zbadać rozmiary i stan naszego pola lodowego —- powiedział Karcew schodząc ze szczytu. Dima jeszcze słodko spał, gdy Komarów i Karcew weszli do kabiny. Marynarz nastawił kawę i zaczął wyjmować z szafy zapasy. — Jesteśmy teraz jak Robinson na wyspie — mówił półgłosem, zręcznie i z wprawą, jak wszyscy marynarze, spełniając czynności gospodarcze. — Różnica polega tylko na tym, że on miał pod nogami twardy grunt, a my niepewny lód, który na dobitkę płynie nie wiadomo dokąd, pchany wiatrem i prądami. — Jeżeli nasze pole płynie, to w jakim kierunku? — zapytał Komarów przeciskając się między szafą a stołem i siadając na składanym krześle. — Gdzieś w kierunku Ziemi Północnej, na południowy wschód — odpowiedział Karcew nalewając sobie i Komarowowi gorącej kawy. — Na południowy wschód? To wiatr sig zmienił? Bo wczoraj wiał jakby wprost z zachodu? 302 — Wiatr nie zmienił kierunku, ale pole lodowe nie pójdzie prosto na wschód, lecz odchyli się ku południowi. — A to dlaczego? — Dlatego, że prócz wiatru, działa na nie jeszcze siła obrotowa Ziemi. -— Jak sądzicie, ile czasu potrzeba, by nasze pole dopłynęło do Ziemi Północnej ? —- Od wyspy Rewolucji Październikowej, środkowej z czterech dużych wysp archipelagu Ziemi Północnej, znajdujemy się w odległości stu — stu dwudziestu mil. A z jaką szybkością płynie pole lodowe — nie wiemy. Trzeba to będzie zbadać. A może stoi, jeżeli między naszym polem i brzegiem morze zamarzło. — Jak to sprawdzić? — Trzeba będzie określać położenie astronomiczne... zanurzać w wodę coś w rodzaju sondy. — To już -wasz wydział, Iwanie Pawłowiczu. A ja co miałbym do roboty? — Nie wy sami, ale wszyscy razem musimy się zabrać przede wszystkim do przejrzenia wyrzuconych na lód zapasów, przewidzianych na wypadek katastrofy. Mam wrażenie, że całego asortymentu nie zdążyli wyrzucić. Musimy zobaczyć, czy jest tam skrzynka z nawigacyjnymi i astronomicznymi instrumentami, czy są przewodniki i mapy. Chociaż najprostsze i naj niezbędnie]'sze rzeczy powinny być i w wozie polarnym. Karcew wstał od stołu i wsunął rękę w jedną z kieszeni na ścianie kabiny, koło siedzenia kierowcy. — Aha, jest fotoelektryczny sekstans, długościomierz * i niewielka mapa. Dobre i to. Rozmawiali półgłosem, układając plan najważniejszych prac, obliczając przypuszczalną drogę drejfującego lodu, dopóki nie usłyszeli krótkiego ziewnięcia i niespokojnego głosu Dimy: 1 Długościomiera fieznej. prajrzjd, umożliwiający oznaczenie długości geogra- 303 — Pluton! Gdzie Dymitr Aleksandrowicz? Gdzie Iwan Pawłowicz? Pluton spojrzał wiernymi oczami na Dimę i poprzestał na dobrodusznym machnięciu ogonem. — Jesteśmy, śpiochu jeden! — odpowiedział Karcew. — Wstawaj prędko na śniadanie. — A dlaczego mnie nie obudziliście — zapytał obrażony Dima, szybko wyskakując i wkładając ubranie. — A gdzie tu się można umyć? — Wyjdź na dwór, wytrzyj sobie twarz śniegiem i bgdziesz umyty — roześmiał się Karcew. — Świetnie! — rozbawiony chłopiec wypadł z kabiny. Dzień zaczął się niezwykle i uczucie nowości już nie opuszczało Dimy. Za każdym zwałem kryło się coś nieznanego, każdy krok nasuwał nowe odkrycia. Do przeglądu kompletu awaryjnego wzięto się zaraz po śniadaniu. Wiatr nawiał na ładunki górę śniegu i ściśle go ubił. Łopat nie mieli, więc trzeba było pracować czymkolwiek. Dima znalazł jakąś długą deseczkę z masy plastycznej od skrzynki z zapasami żywności i pilnie odgarniał nią śnieg. Zarażony ogólnym zapałem Pluton również drapał łapami. Obłok śnieżnego pyłu wkrótce zasłonił Dimę i Plutona. Pies fyr-kał nosem, trząsł łbem i co chwila wsadzał mordę w wykopaną jamę, coś w niej węsząc. Wkrótce Pluton stał sig całkiem biały i tak zasypywał Dimę grudkami śniegu, że chłopcu trudno było oddychać i pracować. Wszystkie próby odpędzenia psa nie udawały się, Pluton z uporem powracał do jamy i w dalszym ciągu zajadle kopał. Jego oblepiona śniegiem morda była tak zabawna, że trudno było powstrzymać się od śmiechu. Podziwiając niezwykłą pilność Plutona, dokopano się wreszcie do pierwszej skrzynki. Gdy została oczyszczona ze śniegu, Karcew głośno przeczytał napis: — Gotowane szynki... Wybuch śmiechu, prawdopodobnie po raz pierwszy, rozległ się w tej pustyni lodowej. 304 — Więc to ciągnęło tak Plutona! — śmiał sig Karcew. — Szkoda, że nie cały ładunek składa się z szynek. Pluton w mig by go odkopał. Teraz odkopywanie poszło prędzej, bo, jak przypuszczał zresztą doświadczony marynarz, znaleźli w tym miejscu pęk drągów, łopat, oskardów, młotów i pił do cigcia lodu. Prócz tego znaczna część mniej lub więcej porządnie ułożonego zapasu była przykryta ogromnym, nieprzemakalnym płótnem. Kiedy jedną strong stosu oczyszczono ze śniegu i podniesione płótno wsparto na drągach, powstało coś w rodzaju wielkiego namiotu zapełnionego paczkami różnej wielkości i kształtu, beczkami i tłumokami. Wyciągano je po kolei z namiotu, segregowano, a Dima zapisywał wszystko w notesie Iwana Pawłowicza. Czego tu nie było! Nieczerstwiejący chleb w wielkich beczkach, różne wyroby z mięsa, konserwowane mleko, jarzyny, konfitury, świeża włoszczyzna, kasza, kawa, kakao, cukier, czekolada, cukierki. Zapasów tych starczyłoby dla stu ludzi na dwa — trzy miesiące. Między skrzynkami żywności zdarzały sig skrzynki z bronią: karabiny z optycznym celownikiem, strzelby gazowe, błyskowe, ultradźwigkowe; wielostrzałowe pistolety z kompletem naboi i czgści zapasowych. Znaleziono też skrzynie z narzgdziami, z elektrycznymi nartami, futrzaną i elektryzowaną odzieżą, z naczyniami kuchennymi, akumulatorami. Na widok jakiejś długiej skrzyni Karcew okazał szczególną radość i zadowolenie. Na skrzyni był napis: „Skafandry 5 sztuk — Nr Nr 0—4". — No, kochani towarzysze — wesoło zawołał — nasz los zmienia w tej chwili kolor: z szarego na różowy. — Czy w tych skafandrach można pływać pod wodą, Iwanie Pa-włowiczu? — zainteresował się Dima. — Naturalnie! Jeżeli będzie nam za ciasno na lodzie, wejdziemy do wody. — Za ciasno? — Dima ze zdumieniem objął okiem przestrzeń lodową. — Jak może łu być za ciasno? — Pobędziemy tu dłużej, to może sam zobaczysz — odpowiedział Karcew. — Zapisuj prędzej! Dymitr Aleksandrowicz ciągnie coś ciekawego. Wygnanie władcy — 20 305 Z początku każdy napis na skrzyni lub na beczce wywoływał wybuch radości, potem uczucie nowości stępiało i robota poszła spokojniej, bardziej rzeczowo. Niektóre skrzynki, sądząc z naklejonego napisu, zawierały porcje różnego rodzaju żywności na miesiąc dla pięciu ludzi. Niektóre skrzynki i beczki rozleciały sig, gdy usiłowano wyciągnąć je z namiotu. Tak rozpadła się beczka z kiełbasami i skrzynia z pieczoną dziczyzną. Droga od namiotu do miejsca nowego składu była usiana kiełbasami, jarząbkami, gęśmi, kurami. Nad obozowiskiem unosił się apetyczny zapach bufetu lub kulinarnego sklepu. To było ponad siły nawet dla tak zdyscyplinowanego psa, jak Pluton. Stanął nieruchomo nad wielkim, pieczonym indykiem, o niesamowicie kuszącym zapachu i niecierpliwie skomląc patrzył błagalnym wzrokiem na Dimę. Wtem sytuacja nagle się zmieniła. Nad obozowiskiem, nie wiadomo skąd, pojawiły się jedna za drugą mewy. Z krzykiem krążyły nad rozrzuconymi smakołykami, okazując wcale niedwuznaczne złodziejskie zamiary. Ptaki rzucały sig na lód, wzlatywały z powrotem w górg, ze świstem przecinając powietrze przelatywały prawie nad głowami ludzi, którzy pośpiesznie zbierali rozrzuconą żywność. W końcu jedna z mew zdołała dopaść wielkiego zwoju kiełbasy, porwała go i nisko lecąc ze swą zdobyczą usiłowała wycofać się z terenu. Ale to się jej nie udało. Kilka mew z ostrym krzykiem rzuciło się na nią i w powietrzu rozgorzała zawzięta walka. Zdumiony tą zuchwałością Pluton w pierwszej chwili zastygł nad swym indykiem. Potem, zapomniawszy o własnych żądzach, rzucił się z głośnym ujadaniem na złodziejską bandę, walczącą krzykliwie między sobą. Po paru skokach był tuż, gotów surowo rozprawić się z rabusiami pańskiego dobra, gdy skłócone stadko, wbiwszy dzioby w kiełbasę, uniosło się wyżej, przeleciało nad granicą niewysokiego zwału lodowego i znikło za nim. Pluton jednak nie mógł zostawić bezkarnie tego oburzającego zuchwalstwa i po chwili jego szczekanie, zmieszane ze swarłi-wymi głosami mew, dochodziło już z tamtej strony zwału. — Pluton, wracaj! — krzyczał za nim Dima. — Tu, do mnie: Pluton! 306 Ale Pluton, w hałasie jakie stwarzało jego własne szczekanie i przeraźliwy krzyk walczącej zgrai mew, widocznie nie słyszał głosu Dimy. Bowiem szczekanie coraz bardziej oddalało się i wkrótce zamilkło zupełnie. — A to dureń! — oburzał się chłopiec. — Co robić? Jak tu go szukać? — Czego się martwisz? — powiedział Karcew. — Pobryka i wróci. Zapisuj. Chciałbym do południa skończyć z przeglądem zapasów. Robota szła dalej, ale serce Dimy biło niespokojnie. Co chwila spoglądał na zwał, za którym znikł Pluton i przysłuchiwał się, usiłując uchwycić coś uchem. Nagle drgnął i zamarł w czujnym oczekiwaniu. — Co się stało, Dima? — zapytał stojący koło niego Komarów. — Pluton wraca!... ¦— krzyknął Dima rzuciwszy się co tchu w stronę zwału. — Coś mu zagraża!... Teraz i Komarów, i Karcew usłyszeli dalekie szczekanie psa. Im było bliższe, tym wyraźniej odczuwało się w nim nuty strachu i złości. Komarów i Karcew pobiegli za Dimą, dogonili go i razem, pomagając jeden drugiemu, ześlizgując się i potykając, zadyszani wdrapali sig na wysoki zwał. Daleko, wśród chaotycznie rozrzuconych grzbietów lodowych i brył, to wyłaniając się, to niknąc migał czarny punkt. Wkrótce można już było poznać Plutona, ze wszystkich sił pędzącego ku obozowi. Pies zapadał w śniegu po brzuch, wdrapywał się na zwały lodu, od czasu do czasu oglądał i krótko, ze strachem i złością poszczekiwał. — Co go tak przestraszyło? — dziwił się Komarów, uważnie wpatrując się w dal. — Otóż to: — krzyknął Karcew. — Spójrzcie! __ Gdzie? Gdzie? — równocześnie pytali Komarów i Dima. — Tam! Na ostatnim zwale, który dopiero co minął Pluton. Żółtawa plama stacza się w dół... __Widzę! Widzę! — krzyknął Dima. — Co to takiego? — Biały niedźwiedź! Sprawa jest poważna. Trzeba biec po broń. — Mam pistolet błyskowy — powiedział Komarów. 20* 307 — Obawiam się że to zbyt słaba broń — odpowiedział Iwan Pa-włowicz i pędem na złamanie karku pobiegł po zboczu lodowego pagórka. Żółtawa plama szybko posuwała sig za psem migdzy dwoma zwałami. Dosięgała już prawie końca korytarza migdzy grzbietami, gdy na wierzchu przedniego ukazał się Pluton. Pies szybko spuszczał sig po spadzistym zboczu. Musiał być bardzo zmgczony. Ten bieg przez ostre i śliskie przeszkody wyczerpał psa przyzwyczajonego do wygód miasta z gładkimi, równymi jezdniami. Pies potykał się, przewracał, raz nawet wywinął kozła przez głowg. Kiedy Pluton wreszcie znalazł sig u podnóża zwału i puścił sig pgdem po równinie, z tyłu na wierzchołku grzbietu, lekko jak piłka gumowa, wyskoczył niedźwiedź. Chwilę stał nieruchomo, olbrzymi, masywny, wyciągnąwszy mały pluszowy łeb z wąskim, długim pyskiem, węsząc zapachy obozu. Po krótkim wahaniu niedźwiedź elastycznymi skokami począł spuszczać się po zboczu. Zdenerwowanie Dimy doszło do ostatnich granic. Blady, zagryzając wargi, z napięciem obserwował Plutona i niedźwiedzia. — Pluton jest bardzo zmęczony, Dymitrze Aleksandrowiczu... — jąkał nie mogąc ustać na miejscu. — Bardzo zmęczony... Żeby go niedźwiedź nie dogonił! — Nie dogoni, Dima. Nie denerwuj się — pocieszał chłopca Komarów. — Nieprawda? Tu lód jest równy... ale śnieg głęboki... — To nic. Za to zyskał na czasie, gdy niedźwiedź się namyślał. Niedźwiedź biegł coraz szybciej, kołysząc się i potrząsając głową. Trudno było odgadnąć jego zamiary: czy poluje na psa, czy spieszy się, by dopaść do źródła smakowitych zapachów i uprzedzić rywala, który mógłby wcześniej opanować jakąś nieznaną, lecz kuszącą zdobycz. Tak czy owak, sytuacja Plutona stawała się coraz groźniejsza. Głęboki śnieg utrudniał drogę. Pluton coraz częściej zapadał i z trudem wygrzebywał się ze śniegu. Niedźwiedź biegł równym i zdumiewająco szybkim galopem. Odległość między nim i Plutonem wyraźnie zmniejszała się. Dima porwał się na nogi i płaczliwym głosem zawołał: — On dogania.., dogania go... Dymitrze Aleksandrowiczu!... 308 — Pies rzeczywiście ustaje — półgłosem powiedział Komarów, mierząc oczyma przestrzeń dzielącą psa od niedźwiedzia. — Czekaj tu. Trzeba pomóc Plutonowi. I nie oglądając się począł szybko schodzić ze zwału na pole lodowe. U podnóża Komarów wyjął z kieszeni niewielki pistolet błyskowy. Zalśniło jak lustro wnętrze lufy. Komarów biegł w milczeniu naprzeciw niedźwiedzia. Nagłe pojawienie się człowieka widocznie zaskoczyło zwierzę, bo zwolnił nieco biegu. O sto metrów od zwału Pluton, zdyszany, podbiegł do Komarowa, zatrzymał się gwałtownie i zaraz z głośnym szczekaniem rzucił się na zwierza. Teraz, czując koło siebie człowieka, pies najwyraźniej zapomniał o strachu. Komarów zatrzymał się, nie spuszczając z oczu niedźwiedzia, który zbliżał się już teraz wolno, ostrożnie. Podmuch wiatru przyniósł niedźwiedziowi zapach człowieka. Jego czarne, agatowe oczy bo-jaźliwie biegały: zapach ten widocznie był mu znany i mówił o niebezpieczeństwie. Zwierzę zwolniło kroku nie przestając węszyć. Komarów stał nieruchomo, z opuszczonym pistoletem. Pluton był już bezpieczny, jemu samemu zaś jeszcze nic nie groziło, a strzelać dla samego zabijania, major nie miał ochoty. Nagle głośny wystrzał zakłócił pełną napięcia ciszę. Niedźwiedź wściekle ryknął i padł. Komarów szybko obejrzał się i spostrzegł Karcewa, zbiegającego po spadzistej pochyłości, z karabinem w rgku. Major gniewnie wzruszył ramionami i obrócił się z powrotem w stronę niedźwiedzia. Groźnie rycząc zwierzę szybko pełzało odkrytym polem w stronę dalekich zwałów. Niedźwiedź posuwał się na przednich łapach, tylne wlokły się za nim. Widocznie kula Karcewa przebiła mu stos pacierzowy. — Przeklęte nerwy! — krzyczał biegnąc Karcew. — Celowałem w głowę, a trafiłem w grzbiet. — Można było wcale niei strzelać. I tak by odszedł. — Tak albo nie — odpowiedział Karcew zrównawszy się z Koma-rowem. — A ryzykować w takich wypadkach nie wolno. No, trzeba go dogonić. Patrzcie, jak zmiata. Nie prędko go dogonimy... — I Iwan Pawłowicz ruszył za szerokim, krwawym śladem niedźwiedzia.. 309 -— Na co to wam, Iwanie Pawłowiczu? — z wyrzutem zapytał Komarów idąc za nim, — Dobić chcę, Dymitrze Aleksandrowiczu! — odpowiedział stary marynarz. — Z tej rany już nie wyliże się, a po co ma się męczyć? Z tyłu dobiegało wołanie Dimy, który ich dopgdzał. Niedźwiedź zauważył pogoń. Nie przestając ryczeć, szybciej począł przebierać przednimi łapami. Parę razy obracał się i z wściekłości zaczął gryźć swe tylne, bezwładne łapy, drapiąc przednimi śnieg i lód. Pełzł tak szybko, że odległość między nim a ludźmi prawie nie zmniejszała się. TyJko Pluton rwąc naprzód wielkimi skokami doganiał go. Wkrótce był blisko zwierza, który gniewnie śledził jego ruchy i groźnie wył. Wkońcu Pluton nabrał odwagi, skoczył i wpił sig zębami w tylne łapy niedźwiedzia. Zwierz błyskawicznie cofnął się w tył i zrobiwszy pół obrotu koło swych nieruchomych łap, rzucił się na Plutona. Ten zaledwie zdążył uchylić sig. Ale, również rozwścieczony, już nie uciekał, tylko poruszał się ostrożniej. Skakał dokoła niedźwiedzia, czekając na sposobność, by rzucić się nań z tyłu. Niedźwiedź zatrzymał się, zmuszony do obrony, a tymczasem ludzie krok za krokiem zbliżali się, nieodparcie, nieuniknienie. — Oho! — powiedział Karcew. — Pluton wyrobi się z czasem na świetnego psa myśliwskiego. Dobrze pracuje, jakby urodził się w Arktyce... Z niewielkiej odległości Karcew jednym strzałem położył zwierzę skracając jego męki. Gdy zadyszany Dima wreszcie ich dogonił, wszystko już było skończone. Ogromne zwierzę leżało nieruchomo. Pluton, warcząc groźnie, z wściekłością szarpał trupa niedźwiedzia. Karcew nie chciał stracić sposobności i zaraz zaczął przy pomocy Komarowa oprawiać niedźwiedzia, póki ciało nie zamarzło. — Taką wam zrobię pieczeń niedźwiedzią na drugie śniadanie, że palce lizać! — mówił z ożywieniem, ściągając zręcznie ostrym nożem skórę o gęstym i puszystym futrze. Po upływie godziny wszyscy trzej, obładowani wielkimi szynkami niedźwiedzia, brnęli w stronę obozu. Pluton zjadł śniadanie na miejscu, obficie uraczony przez Karcewa. Ale gdy mu na karku przymocowa- 310 no mocno zwiniętą, ciężką skórę i gdy zrozumiał, że trzeba płacić za smaczne śniadanie, nastrój jego zmienił się. Ponuro wlókł się z tyłu, od czasu do czasu spoglądał, obróciwszy głowę, na swój ciężar, od którego zalatywał ten wstrętny i nienawistny zapach. Wkrótce po obozie rozszedł się ngcący zapach niedźwiedziej pieczeni, nad którą obrzędy kulinarne odprawiał stary marynarz. Drugie śniadanie wypadło wspaniale i jedzący oddali mu należną sprawiedliwość. Rozdział 38 NIEZBĘDNE PRZYGOTOWANIA Przed samym południem, skończywszy śniadanie, zabrał się Iwan Pawłowicz do wyznaczania współrzędnych geograficznych lodowego pola. Trzeba było znaleźć odpowiedź na bardzo ważne pytanie: czy pola lodowe porusza się, czy nie? Wziął elektryczny sekstans i długościomierz i wyszedł z tymi instrumentami na dwór. Niebo było pokryte gęstymi, szarymi chmurami, ale brak słońca nie martwił go. Nowoczesny elektryczny sekstans przy pomocy fotokomórki, czułej na najmniejszą ilość światła, automatycznie wyszukiwał słońce poprzes obłoki i pozwalał ustalić szerokość geograficzną nawet w pochmurną pogodę. „Elektryczne oko" zastępowało w tym wypadku słabe i niedokładne oko człowieka. Długościomierz, którym rozporządzał Karcew, był również wynalazkiem ostatnich lat. Dzięki fotokomórce automatycznie i ściśle ustalał południe według miejscowego czasu słonecznego, a jego elektryczny chronometr stale i dokładnie wskazywał czas na zerowym południku, z którego wyprowadza się rachunek. Gdy długościomierz wskazywał miejscowe południe, Karcew wyłączył prąd z obu przyrządów i zapisał ich dane. Potem, zrobiwszy krótkie obliczenie, zwrócił sig do Komarowa i Dimy, pilnie przyglądających się jego pracy: 311 — Pole lodowe płynie na zachód-południo-zachód. Od wczorajszego wieczora, od miejsca, gdzie znajdował się „Czapajew", zrobił w tym kierunku blisko pięć mil. — No cóż! — zauważył Komarów. — To nieźle. Skoro płyniemy, to gdzieś wreszcie dopłyniemy. — Tak, oczywiście — powściągliwym tonem odpowiedział Karcew, notując otrzymane współrzędne na niewielkiej mapie morza Karskiego, znalezionej w kabinie polarnego wozu. — Jeżeli jednak wiatr ustanie albo zmieni kierunek na południowy, to pole popłynie na północ. A wtedy będzie mniej przyjemnie. — Dlaczego się to wam nie podoba, Iwanie Pawłowiczu? — wtrącił Dima. — Dlatego, że jeśli pole popłynie na północ, to zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że wyjdzie na pełny ocean, jak to zdarzyło się kiedyś ze szkunerem Brusiłowa „święta Anna", który zginął... — Ach, tak... — z zamyśleniem powiedział Komarów i machnął ręką: — Jakoś to będzie, zobaczymy. A tymczasem kończmy przegląd naszych zapasów. — Nord-west już ustaje — mruknął niezadowolony Karcew — to niedobrze... Ale macie rację, chodźmy kończyć przegląd. I mała kolonia, wyrzucona na lód, energicznie wzięła się do pracy. Po dwóch godzinach wszystko już było w należytym porządku. Ogromne zapasy żywności, broni, akumulatorów, odzieży i narzędzi zostały systematycznie ułożone w sześciany. Ale tego, na co z taką niecierpliwością czekał marynarz, nie znaleziono. Skrzyni z aparaturą radiową i skrzyni zawierającej instrumenty astronomiczne, dokładne mapy z informatorami, widocznie nie zdążono wyrzucić za burtę. Zmarwiło to Karcewa i Komarowa. Szczególnie przykry był brak radia: rozwiała się nadzieja, że wyślą wiadomość o sobie na „Wielką Ziemię" i do najbliższych osiedli. Podczas obiadu Karcew nakreślił plan zajęć na najbliższe dni. — Przede wszystkim — mówił — trzeba &yć przygotowanym na wszelkie ewentualności. Dima, na przykład, nie umie obchodzić się z bronią, a to jest wprost niezbędne w naszej sytuacji. Dzisiejsza wizyta ssiedźwiedzia powinna stać sig dla nas przestrogą. W gruncie rzeczy, 312 gdyby nie Pluton, zwierzę zaskoczyłoby nas zupełnie nieprzygotowanych. Musimy przestrzegać elementarnych przepisów Arktyki „bez broni ani na krok od okrętu". Dimę jak najprędzej trzeba nauczyć obchodzenia się z bronią. — Ja już trochę umiem — powiedział Dima. — Pewien mój znajomy w Moskwie pokazywał mi. On ma wielką kolekcję broni. — Tym lepiej — odpowiedział Karcew. — Tylko w Arktyce nie wolno umieć trochę, tu trzeba władać bronią doskonale... Dymitrze Ale-ksandrowiczu, nie wzięlibyście się za Dimę? Znacie się na tym... A ja zająłbym się czym innym. — Chętnie. A wy co zamierzacie robić? — Chciałbym jak najprędzej złożyć i doprowadzić do porządku skafandry. Grunt pod nogami mamy nie bardzo pewny. Rozumiecie. Trzeba przygotować się na gorsze. Czy umiecie posługiwać się skafandrem? — Nie miałem jeszcze okazji, Iwanie Pawłowiczu. — No widzicie... Jak tylko dobiorę odpowiedni dla was numer i doprowadzę do porządku, zaraz zabierzemy się do ćwiczeń. I bardzo was będę prosił nie lekceważyć tego, nie odkładać... —¦ Przyrzekam, Iwanie Pawłowiczu, i w każdej chwili jestem gotów... — A ja kiedy? — z błyszczącymi oczami zapytał Dima. — Razem z Dymitrem Aleksandrowiczem. Numer czwarty trochę będzie za duży, ale głupstwo, jakoś przyzwyczaisz się. — I spuścimy się pod wodę? —¦ dopytywał się Dima zachwycony tą perspektywą. —¦ Jeśli zajdzie potrzeba... — Wspaniale! Będę się uczył strzelać i pływać pod wodą. Jedno i drugie będzie można robić codziennie. Nieprawda, Iwanie Pawłowiczu? — Zobaczymy. Musimy jeszcze zbadać nasze pole lodowe, jego rozmiary, stan lodu i wiele innych rzeczy. Musimy rozmieścić nasze zapasy w kilku punktach pola, na wypadek, gdyby rozpadło się na części. Widzisz, ile jest roboty? Jeszcze trochę pieczeni niedźwiedziej, Dymitrze Aleksandrowiczu? Zróbcie przyjemność kucharzowi... 313 Komarów badawczo spojrzał na Karcewa. — Dziękuję, Z przyjemnością. — I biorąc talerz z dodatkową porcją, zapytał: — Dlaczego tak się spieszycie, Iwanie Pawłowiczu z tym wszystkim? Są jakieś przyczyny ku temu? — Wszystkie, Dymitrze Aleksandrowiczu, i równocześnie, jak dotychczas — żadnych. Pogoda w Arktyce jest bardzo kapryśna. W tej chwili powietrze przejrzyste, za pół godziny zaś może napłynąć najgęstsza mgła, a po upływie następnej godziny znów może być jasno. Albo wiatr ucichnie, a za pół godziny zacznie dąć taki sztorm, że nie zbierzesz nawet kawałków z naszego pola. A wtedy będzie za późno brać się za skafandry i uczyć się, jak ich używać. Tak to bywa w Arktyce. — Rozumiem — powoli, w zamyśleniu powiedział Komarów. Pocierając nieogolony podbródek i marszcząc brwi zapytał: — Przy sposobności, Iwanie Pawłowiczu, nie zauważyliście przypadkiem, czy w naszych zapasach nie ma jakiej brzytwy? Bardzo nieprzyjemnie... — Tak... — współczująco powiedział Karcew, rzucając okiem na Komarowa. — Niestety, o ile pamiętam, brzytew tam nie ma. W ostateczności będziemy używać mojego noża. Tak go wyostrzę, że będzie golił lepiej od brzytwy. Zresztą zapytajmy Dimy, on zapisywał zawartość skrzyń, powinien wiedzieć. Słuchaj no, Dima... Co ci się stało? Dima ucichł i siedział zasępiony. — Ja bez Plutona nigdzie się nie ruszę! — pewnym głosem odpowiedział Dima. — Nie zostawię Plutona! Choćby na kawałku kry, a zostanę z nim! Zadrgały mu wargi i zamilkł. — Ach, rzeczywiście! — zmieszał się Karcew. — Wyobraźcie sobie — zapomniałem... Naprawdę, zapomniałem! Nie gniewaj się, Dimka. A kto by tu zostawiał Plutona! Takiego wspaniałego psa... Coś trzeba wymyślić. Na pewno coś wymyślę! Nie powinieneś się gniewać, lecz po prostu przypomnieć mi. Tak i tak, Iwanie Pawłowiczu, a o Plutonie toście zapomnieli. A ty, zaraz dgba! Patrzcie go, jaki w gorącej wodzie kąpany... 314 Karcew niepostrzeżenie przeszedł od obrony do ataku, ale Dima nie zwrócił uwagi na to, skoczył, gotów rzucić się staremu marynarzowi na szyję. — Naprawdę? Wymyślicie Iwanie Pawłowiczu, mój drogi... Proszę! Wymyślcie!... Obserwującemu tę scenę Komarowowi zaszkliły się oczy. —¦ Na pewno znajdziemy wyjście! Nie wyobrażam sobie, żebyśmy odeszli stąd i zostawili Plutona samego. — No widzisz! I Dymitr Aleksandrowicz to samo myśli. Możemy, jak to się mówi, uważać temat za wyczerpany... A teraz do roboty! Do zachodu słońca jeszcze cztery godziny. Ja biorę się za skafandry, a wy, Dymitrze Aleksandrowiczu, zajmiecie się Dimą. Zgoda? Nikt nie oponował, więc wkrótce Karcew otwierał długie skrzynie ze skafandrami, a major z Dimą rozłożyli się naprzeciw oddalonego zwału z całym arsenałem różnego rodzaju broni. Major rozpoczął naukę od strzelby błyskowej. W zasadzie była to broń podobna do pistoletu błyskowego, tylko miała dłuższe lufy i większy reflektor na końcu lufy górnej. — Najlepiej, oczywiście — objaśniał major — jeżeli będziesz celował dokładnie, ale małe odchylenie nie ma znaczenia. Zwierzę, nawet najsilniejsze, i tak zostanie unieruchomione błyskiem światła, a kula wykończy je. Gdyby nawet pierwsza kula nie trafiła, możesz posłać drugą, trzecią. Dzięki światłu spotkanie z każdym zwierzęciem przestaje być niebezpieczne, dlatego w czasie strzału nie ma co się denerwować i spieszyć. Najważniejszą rzeczą w razie zetknięcia się z wrogiem — to pierwszy błysk światła. Zrozumiałeś? Dima okazał się zręcznym i pojętnym uczniem i major był zadowolony z jego postępów. Gdy Komarów nieco zmęczony, ale w dobrym humorze, z Dimą weszli do kabiny wozu polarnego, zastali Karcewa klęczącego przed rozpostartym na podłodze stworem, podobnym do garbatego człowieka, przyodzianego od stóp do głów w zbroję. Tylko głowę miał ten człowiek okrągłą, przeźroczystą i pustą, jeśli nie brać pod uwagę dwóch czarnych krążków, przymocowanych od wewnątrz w tych miejscach, gdzie normalnie znajdują sig uszy. Z zewnątrz, na czole hełmu błysz- 315 czał reflektor niewielkiej latarki. Na pasie, z przodu, był przymocowany zgięty patrontasz, zamykany gładkim wieczkiem, wisiała latarka, toporek, puginał w pochwie, z każdego boku pistolet ze sznurami zwisającymi z garbu na plecach. — Wasz skafander jest już gotów, Dymitrze Aleksandrowiczu — podnosząc się z kolan powiedział Karcew do Komarowa. — Zdaje się, że numer pierwszy będzie dla was w sam raz. Jeżeli nie jesteście zmęczeni, to przymierzcie. Zresztą siadajcie i odpoczywajcie, a ja tymczasem wyjaśnię wam z grubsza urządzenie skafandra. Marynarz nacisnął guzik i otworzył patrontasz przy pasie skafandra. Na tylnej ściance patrontasza ukazał się szereg guzików z wypukłymi cyframi i dźwigni, których główki wyglądały ze szczelin wyciętych w ścianie. — To jest wasza centralna stacja. Wasz, że się tak wyrażę, mostek kapitański z kabiną, z której kieruje się wszystkimi mechanizmami okrętu. W garbie, w tornistrze na plecach, znajdują się naładowane akumulatory elektryczne, mały, ale silny motor i śruba ze składanymi łopatkami, która może wysuwać się z tornistra na zewnątrz, rozkładać swoje łopatki i, obracając się, będzie was utrzymywać w ruchu. Ta dźwignia, gdy ją przesuniecie w szczelinie, uruchamia motor i śrubę. Ten guzik zapala latarkę na hełmie. Guzik z numerem drugim, może, jak widzicie, poruszać się po kręgu. Służy on do uruchomienia radiotelefonu, działającego na niewielką odległość. Ten przesuwany po kręgu guzik łapie tę lub ową falę radiową, włącza ją i wyłącza. Wten sposób możecie włączyć się do dziesięciu zewnętrznych stacji nadawczych. Wszystkie nasze skafandry mają tę samą falę. Gdy wszyscy przesuniemy guzik na to miejsce, to możemy rozmawiać ze sobą tak, jak w tej chwili w kabinie. W ten sposób, krok za krokiem, odkrywał Karcew swoim słuchaczom tajemnicę posługiwania się mechanizmami skafandra, dzięki któremu człowiek stał się władcą morskich głębin. Patrontasz miał również połączenie z ruchami sterów w stopach, z aparatem wsadzającym do ust giętką rurkę od termosa z gorącym, płynnym pożywieniem (bulion, kawa, kakao) i wreszcie ze zbiornikiem tlenu, znajdującym się w tornistrze na plecach. 316 Uzbrojenie składało się z dwóch pistoletów: błyskowego i ultradźwiękowego, zasilanych elektrycznością z własnych akumulatorów lub znajdujących się w tornistrze. Szczególne znaczenie i moc na wielkich głębokościach, gdzie jest zupełnie ciemno, miał pistolet błyskowy. W tych warunkach intensywność błysku jakby powiększała się przez kontrast, szczególnie dla tych mieszkańców głębin, którzy posiadają wzrok, a którzy albo wcale nie znają światła, albo przyzwyczajeni są do światła rozproszonego, słabego. Wreszcie Karcew otworzył skafander przesuwając specjalną igłę przez szwy, wzmocnione elektrycznym prądem, i prosił, by major przymierzył stalową odzież. Przed założeniem hełmu Komarów zauważył: — Ależ to zupełnie lekkie! Myślałem, że będzie znacznie cięższe. — No pewnie! — odpowiedział Karcew oglądając skafander majora ze wszystkich stron, jak krawiec podczas pierwszej miary. Skafander jest zrobiony z najlepszego na świecie, najtwardszego, a równocześnie elastycznego stopu. Wytrzymuje olbrzymie ciśnienie podwodne i równocześnie nie tamuje ruchów. A przecież pancerz jest podwójny. Między dwiema materiami znajduje się sieć przewodów i szkielet skafandra. No, no, Dymitrze Aleksandrowiczu, ubranko leży, jak ulał! I bardzo eleganckie, z wcięciem... — Krojczy musiał mieć dobry gust — roześmiał się Komarów. — Bardzo mi miło, że dogodziłem tak wymagającemu klientowi — ukłonił się Karcew. — A teraz nałożymy hełm i wszystko, zdaje się, już będzie w porządku. Zakończyli swe prace dopiero o zmierzchu. W czasie kolacji Dima co chwila utykał nosem w stół. — Spać, spać! — powiedział Karcew, gdy wstali od stołu. — Słońce o tej porze wschodzi jeszcze dość wcześnie, a jutro musimy wstać równo ze świtem. Roboty mamy po uszy... Komarów i Dima już spali na swych pryczach, Karcew jeszcze coś majstrował w tylnym przedziale wozu. Po chwili i on, zgasiwszy światło, położył się. W kabinie zapanowała cisza. 317 Rozdział 39 MIŁOŚĆ I WIERNOŚĆ W nocy, dosłownie, jakby kto szarpnął Dimę. Od razu przebudził się, chociaż spał bardzo mocno, otworzył oczy, podniósł się na łokciu i spojrzał dokoła. Cienki, rogaty księżyc zaglądał z jasnego nieba przez okna kabiny. Łagodna smuga srebrzystego światła padała na śpiącego Komarowa. Twarz jego była jakaś surowa, kamienna, jakby martwa, ale major, leżący na dolnej koi po przeciwnej stronie, oddychał równo, spokojnie. Na drugiej dolnej koi, zwinąwszy sig w kłębek, spał Karcew cicho pogwizdując nosem. Cisza była zupełna, wlewał się w nią tylko miękki i równy szmer regulatora powietrznego. Co się stało?... Widać nic strasznego, przeciwnie, raczej coś przyjemnego, bo Dima czuł się na duszy lekko i radośnie. Sen opuścił Dimę zupełnie. Oparty na łokciu, spoglądał w przednią część kabiny. Tam, przy ścianie, pod wygiętym oknem błyszczą szkła przyrządów kierowniczych, puste siedzenie czeka na kierowcę, a na podłodze rozłożony wielki skafander Komarowa, zupełnie jakby leżał człowiek... Serce Dimy nagle zabiło radośnie. Ależ tak, przecież myślał cały czas o skafandrze, nawet we śnie. To będzie nadzwyczajne... Tak bg-dzie najlepiej... Nadzwyczajne — i strasznie śmieszne. Dima nawet parsknął śmiechem i zaraz przerażony, szybko schował się z głową pod futrzaną kołdrę. Ale wszyscy spali spokojnie; więc po chwili znów wysunął kędzierzawą głowę spod kołdry. Chłopiec położył się na wznak, utkwił oczy w suficie i marz3'ł o czymś: to uśmiechał się i bezgłośnie poruszał wargami, to niecierpliwie spoglądał w dół i przysłuchiwał się miarowemu sapaniu marynarza. Wystarczyło, by Karcew poruszył się, już Dima niecierpliwie podnosił głowę z nadzieją — przebudzi się czy nie? Ach, żeby już prg-dzej był świt! Wreszcie zaczęło świtać! 318 Gdy tylko Karcew uniósł się na łokciu, by spojrzeć przez okno na wstający dzień, Dima zapytał szeptem: — Już nie śpicie, Iwanie Pawłowiczu? — A ty czemu nie śpisz? — równie cicho zapytał Karcew. ¦— Ach, powiedzcie, czy naprawdę obudziliście się? — Nie dziwacz... Cóż ty myślisz, że ja przez sen z tobą gadam? Zwinięty w kłębek Pluton słodko spał pod stołem. Usłyszawszy głos chłopca delikatnie uderzył ogonem o podłogę, potem wstał ociężale, przeciągnął się i szeroko ziewnął. —• Słuchajcie... —• szybkim, podnieconym szeptem przemówił Dima. — Słuchajcie, Iwanie Pawłowiczu... Wymyśliłem... Słowo honoru... To będzie coś nadzwyczajnego. Nie znacie Plutona, jest strasznie mądry... Wystarczy pokazać mu jaką sztukę, on zaraz to zrobi... Wszystkiego można go nauczyć... — Nie może być! •— uśmiechnął się Karcew ubierając się. — To i łapać wędlinę w powietrzu też można go nauczyć? Gadasz tyle czasu, a nie powiedziałeś jeszcze, coś takiego nadzwyczajnego wymyślił. — No przecież myślę o skafandrze! — zrozpaczony niedomyślno-ścią Karcewa krzyknął Dima. — Trzeba Plutona wsunąć tam... w skafander. Czy nie możecie zrozumieć? — Wsunąć? ¦— ze zdumieniem zapytał Karcew. — A co on tam będzie robił? — Bgdzie pływać z nami pod wodą... — Myślisz nauczyć Plutona otwierać patrontasz i kierować skafandrem? — zdziwił się Karcew. — Ale skądże! — gorąco kontynuował Dima zsuwając się w samej koszuli na podłogę. — Nie potrzebuje otwierać ani kierować! Będę go prowadził na lince... — Brawo, Dima! — krzyknął major. — Zostaniesz w przyszłości znakomitym wynalazcą. Kapiiulujcie, Iwanie Pawłowiczu! Ty na pewno nie spałeś całą noc, tylko myślałeś o Plutonie? — zwrócił się do Dimy. Nie, obudziłem się przed świtem- — To ta myśl, widocznie, prześladowała cię nawet we śnie — z powagą zakonkludował major, do czerwoności trąc sig mokrym ręcznikiem. 319 — Hm... Wynalazca! — odezwał sig Karcew i, widocznie nie chcąc poddać się od razu, dodał: ¦— No, dobrze... Pomyślimy... Ale najpierw musisz nauczyć go włazić do skafandra, a potem zobaczymy. A zastanowiłeś się nad tym, jak on tam zmieści się nieborak? Gdzie włoży łapy? A głowa? Spójrzcie na nią. Przecież to kocioł, a nie głowa! Nawet hełm Dymitra Ałeksandrowicza na nią nie wejdzie. Sam zobacz... — Iwanie Pawłowiczu... — błagał Dima szybko wciągając spodnie. — Iwanie Pawłowiczu, mój kochany... Jakoś to urządzicie... Proszę was... — A może mamy w naszych zapasach skafander większych rozmiarów? — wtrącił Komarów. — Jest!... Jest... — radośnie krzyknął Dima. — Pamiętam... Zapisywałem... Jest numer zerowy, to rozmiar większy niż skafander Dymitra Ałeksandrowicza! — No dobrze, zobaczymy — zakończył rozmowę Iwan Pawłowicz kierując się do wyjścia. — A teraz myjemy się i szykujemy do śniadania! Porwał duży rondel, otworzył drzwi i wybiegł na dwór. W jego ślady poszli Komarów i Dima z elektryzowanymi ręcznikami na ramionach. Pluton szczekał wesoło, skacząc wielkimi susami po terenie obozowiska. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale dzień zapowiadał się spokojny i jasny. Wysoko po czystym niebie płynęły lekkie obłoczki w złocisto-czer-wonych obwódkach. Wschód płonął purpurowym płomieniem, zasnuty przeźroczystym dymem porannej mgły. Wierzchołki zwałów rumieniły się rzucając całą gamę różowych odblasków na otaczający je śnieg i drobne odłamki lodu. Major zatrzymał się we drzwiach kajuty. ¦— Spójrz, Dima — powiedział obejmując chłopca ramieniem i tuląc do siebie — jak pięknie dokoła! Widzisz, na przykłady ten wysoki pagórek... Płonie i lśni jak usypany rubinami. Albo cień tego zwału... Niebieski, a dokoła wszystko jest czerwone i różowe. Przypatrz się szczegółom, a potem spójrz na całość. Dima zatrzymał się, stał chwilę nieruchomo, powoli oglądając wszystko dokoła. Oczy mu pociemniały, nabrały głębi, nozdrza rozszerzyły się, dziecięca twarz nagle stała się zamyślona, poważna, męska, jakby 320 ujrzał coś cennego, obok czego minutę temu przeszedłby nawet nie zwróciwszy uwagi. — Jak pięknie... — powiedział cicho. Ale w tym momencie wpadł na chłopca z wesołym, głośnym szczekaniem Pluton, skoczył mu przednimi łapami na ramiona, przewyższając go o głowę, i mało nie przewrócił. Zeskoczywszy na śnieg, pies zaczął krążyć koło chłopca jakby zapraszając go do zabawy. Stary marynarz tymczasem odszedł nieco dalej, napełnił rondel czystym śniegiem i wróciwszy do wozu, postawił na elektryczną kuchenkę. Komarów nacierał już twarz śniegiem. To samo robił Dima opędzając się od rozbrykanego Platona. Wycierając zaczerwienioną twarz ciepłym ręcznikiem Dima przypadkiem spojrzał na wschód i nagle głośno zaczął krzyczeć: — Słońce! Słońce! Spójrzcie prędko, Dymitrze Aleksandrowiczu! Co to takiego? Komarów szybko obrócił się i zobaczył coś niezwykłego. Słońce już w trzech czwartych wytoczyło się nad ziemię. Ale co to było za słońce! Matowoczerwona cegła przecięta ciemnymi poziomymi pasami Ić-żała na horyzoncie. Na czystym nieboskłonie widać było jakby spłaszczone okno z podłużną kratą, za którym czerwieniały blaski pożaru. Karcew, który wyjrzał z kabiny, popatrzył na to osobliwe, bez promieni, jakby nagie ciało niebieskie, na zdziwione twarze swych towarzyszy i pokiwał głową. — Wkrótce ukaże się słońce — powiedział. — A to co jest? — zapytał zdziwiony Komarów. — To tylko podniesione i zniekształcone przez refrakcję 1 odbicie słońca. Samo słońce jest jeszcze pod horyzontem, Pogoda dziś jest mroźna i w powietrzu mnóstwo igiełek lodowych, w których najsilniej załamują się promienie słoneczne. Musicie przyzwyczaić się do wszel- 1 Refrakcja — załamanie promieni świetlnych przechodzących z jednego środowiska w drugie. Na skutek załamania się promieni, gdy przechodzą przez atmosferę ziemska, wydaje się, że ciała niebieskie leżą wyżej od rzeczywistego ich położenia. Wygnanie władcy — 21 321 kich sztuczek refrakcji. Jest ich mnóstwo... No, ale woda zaraz się zagotuje, szykujcie się do śniadania. Za chwilę przyjdę. — Rozkaz, towarzyszu komendancie! Szykować się do śniadania! — odpowiedział Komarów i poszedł do kabiny. Dima pozostał jeszcze na dworze rozkoszując się niezwykłym wschodem. Rozpalona cegła po chwili zaczęła gasnąć. Linie na niej pokrzywiły się. Wkrótce rozpłynęła się zupełnie we wzmagającym się pożarze nieba. W końcu strzeliły do góry jasne promienie jak złote strzały, na wszystko padł złocisty odblask, lód i śnieg zalśniły miliardami tęczowych iskier, wspaniałe, triumfalne słońce poczęło wstępować nad horyzontem. Napatrzywszy się do syta Dima westchnął i w końcu odezwał się na wołanie marynarza. — Idę, już idę, Iwanie Pawłowiczu! Po śniadaniu Karcew przy pomocy Komarowa i Dimy przygotował jeszcze dwa skafandry: dla siebie i chłopca. Potem wszyscy trzej włożywszy swe stalowe zbroje, ćwiczyli się w ich używaniu: rozmawiali ze sobą przez radiotelefon, puszczali w ruch motory i śruby znajdujące się na plecach w tornistrze, używali sterów umieszczonych w stopach. Pluton szczekał przeraźliwie, patrząc na dziwaczne postacie zakute w stal, w których poznawał i nie poznawał swego pana i jego nowych przyjaciół. Po obiedzie Karcew odszukał w składzie ogromny, obliczony widać na miarę olbrzyma, skafander numer zero. Kiedy części tego skafandra zostały dobrane i złożone, Dima odetchnął z ulgą. — Wejdzie, Iwanie Pawłowiczu! Na pewno wejdzie! Co? — Tak, będzie miał dość miejsca. Tylko trzeba będzie przyzwyczaić Plutona do skafandra... — Pluton będzie w nim zajmował pozycję siedzącą, Iwanie Pawłowiczu. Tylne łapy wpuści w nogawice, a przednie złoży na piersi... — Nie, Dima, tak nie będzie dobrze! Zamiast w pozycji siedzącej będzie leżał na brzuchu. A pod wodą płynąć trzeba w pozycji horyzontalnej. Wtedy i tylne łapy b gdzie musiał podciągać pod siebie. Gdy zaś 322 skafander stanie w wodzie ukośnie, pies zacznie obsuwać się to w jedną, to w drugą nogawice... Patrz, jakie są szerokie. Dima zasępiony spoglądał na rozpostarty na podłodze skafander i z uporem powtarzał: — Więc co będzie?... Wszystko jedno, ja Plutona nie porzucę... — A któż ci mówi, że masz go porzucić? — rozgniewał się Karcew. — Gadasz w kółko: „nie porzucę, nie porzucę!" Pomyśl raczej, jak zrobić, żeby było lepiej. Bo w tej sytuacji zaraz pierwszego dnia tak wymęczysz psa, że go potem kiełbasą nie zwabisz do skafandra. — Co tu robić? — powiedział zmieszany Dima i nagle, ożywiwszy się, zapytał: — A gdyby tak wypchać czymś nogawice? Żeby mógł opierać się łapami? — A wiesz, to dobra myśl! — odpowiedział marynarz. — Tylko zrobimy tak: napchamy tam czegoś twardego, a u góry umocujemy deseczkę. Pluton będzie mógł w razie potrzeby siedzieć na niej tak, jakby służył. Zawołaj psa i przyucz go do wchodzenia w skafander. Wbrew przewidywaniom, Pluton za nic nie chciał wejść w skafander. Najwyraźniej nie miał do niego zaufania. Dima na próżno przywoływał go, kusił smakołykami, sam kładł się do skafandra i usiłował wciągnąć Plutona — nic nie pomagało. Pluton leżał obok skafandra przykrywszy pysk łapami, jęczał, skomlał i oczami winowajcy patrzył na swego przyjaciela i dręczyciela w jednej osobie. Wreszcie Dima, czerwony, spocony, stracił cierpliwość i zrozpaczony nie wiedział, co dalej robić z uparciuchem. Komarów i Karcew początkowo starali się dopomóc Dimie radami, wskazówkami, wreszcie spróbowali przykładu — sami wchodzili do skafandra. Gdy jednak Dima zaczął ciągnąć Plutona do skafandra, a oni zaczęli mu pomagać popychając go z tyłu, Pluton spojrzał na nich groźnie i tak znacząco warknął, że obydwaj czym prędzej zostawili przyjaciół, by porozumieli się sami... Tego dnia dyżur gospodarczy przypadał na Komarowa. Zbliżała się pora obiadowa, więc major zabrał się do gotowania, a Karcew począł sprawdzać elektryczne narty i cały wóz, bowiem nazajutrz rano mieli wszyscy wyruszyć na badanie pola lodowego. 21* 323 Karcew szybko dobrał trzy pary odpowiednich nart, doprowadził je do porządku, wypróbował i już miał zamiar zająć się wozem, gdy major zawołał go na obiad. W kabinie zobaczył Karcew ponurego, bladego, wyczerpanego wysiłkiem Dimę. Pluton leżał w przedniej części kabiny, koło rozpostartego skafandra, z głową położoną na wyciągniętych łapach. Nawet nie spojrzał na wchodzącego Karcewa, wyglądał zmęczony i przybity. — No, Dima, jak z Plutonem? — ze współczuciem zapytał mary- narz. Dima milczał nie podnosząc oczu, potem rozdrażnionym głosem powiedział: — To nic... Ale ja go zmuszę! Nie myślcie, że Pluton nie rozumie. On wszystko doskonale rozumie! Tylko nie chce. A dlaczego, nie wiem... — Pewno się boi — zauważył major nalewając zupę do talerzy. — Widocznie zapamiętał, że zamykamy się w skafandrze i boi się tego. — Wszystko jedno — z uporem odpowiedział Dima — dopnę swego, że Pluton wlezie do skafandra! — Pluton i Dima mieli przed chwilą poważną rozmowę -— zwrócił się Komarów do Karcewa, zabierając się do jedzenia. •— Dima krzyczał nawet na Plutona. Ten najwyraźniej chce spełnić rozkaz, zbliży się, powącha skafander i jak kłoda kładzie się koło niego... — To nic — pocieszał Karcew. — Wigcej cierpliwości i łagodności, a pies podda się... Obiad mijał w milczeniu. Nagle Karcew, siedzący tyłem do wejścia, przypadkowo rzucił okiem za siebie i zastygł z łyżką podniesioną do ust. Potem spokojnie położył ją na talerz. — Ostrożnie — powiedział obojętnym głosem. — Nie ruszajcie się... Spójrzcie nieznacznie przed siebie... Komarów i Dima ledwo powstrzymali okrzyk. Ujrzeli, jak Pluton powoli podniósł się z podłogi. Dokładnie obwąchując skafander pies ostrożnie wchodził do środka. Po chwili Pluton z zakłopotaniem począł dreptać na miejscu, jakby szukając najwygodniejszej pozycji, w końcu z westchnieniem opadł na szerokie legowisko w swej zwykłej pozie — złożywszy głowg na wyciągniętych łapach — i uspokoił się... 324 — Kochany... — szepnął Dima. — Plutonek, mój najdroższy... Czujne ucho psa uchwyciło pieszczotliwy ton znanego mu głosu. Nie zmieniając położenia, Pluton spojrzał w stronę Dimy i cicho uderzył ogonem o skafander. Dima nie mógł dłużej wytrzymać. Wstał powoli od stołu i ostrożnie zbliżył do skafandra, mrucząc: — Dobry pies... Tak trzeba... dobrze... Plutonek mój, kochany... W tkliwym języku przyjaciół, imię to oznaczało wyższy stopień miłości i pieszczot, więc Pluton silniej zastukał ogonem, nie spuszczając swych wiernych oczu z Dimy. Dima ukląkł i objąwszy potężny kark psa, przytulił twarz do gęstej sierści. Pluton leżał wciąż w tej samej pozycji radośnie uderzając ogonem po skafandrze... Teraz wszystko stało się łatwe. W kabinie rozległ się radosny śmiech Dimy, zagłuszany grubym szczekaniem Plutona. Cokolwiek robił Dima ze skafandrem, Pluton, nie spuszczając z chłopca oczu, powtarzał wszystko chętnie i szybko. Przezwyciężywszy pierwszy, nieuzasadniony strach, pies wykazywał cuda pojętności. Po trzech godzinach, gdy na nowo zaczęła się lekcja, Pluton sam nadstawiał Dimie głowę, wystającą z kołnierza skafandra, by włożyć mu hełm. Potem, kiedy i Dima nakładał swój stalowy kostium, Pluton głośno i radośnie szczekał, widząc uśmiechniętą twarz chłopca przez szybę hełmu, słysząc przez telefon znany mu głos i' wszystkie pieszczotliwe nazwy, jakie wychodziły z ust przyjaciela. Pod wieczór marynarz postanowił wypróbować wóz polarny, co obwieścił wszystkim znajdującym się w kabinie. Przed rozpoczęciem próby obejrzał kabinę i upewnił się, że wszystko znajduje się na swoim miejscu, a naczynia — w swych gniazdkach. Dima przerwał lekcję z Plutonem i podszedł razem z Iwanem Pa-włowiczem do okna na przodzie kabiny. Iwan Pawłowicz usiadł na fotelu kierowcy i ustawił przed sobą tablicę rozdzielczą z guzikami, rygielkami, wyłącznikami, potem nacisnął guzik syreny. Rozległ się głośny, przeciągły gwizd. — Każ Plutonowi leżeć, a sam trzymaj się mocno oparcia fotela — zwrócił się Karcew do Dimy. — Będzie mocno kołysać. Nie ustoicie na nogach. 325 Nacisnąwszy drugi guzik, włączył motory. Pod podłogą kabiny rozległo sig huczenie. Wóz drgnął, gąsienice zaczęły sig posuwać. Ogromny pojazd ruszył z miejsca i pełzł po miękkim, głębokim śniegu, szczgka-jąc lekko płytami ogniw. Coraz szybciej obracał sig krąg łańcuchów zostawiając na śniegu żebrowane odciski płyt. Wóz polarny ostro i zrgcznie ominął samotny zwał, potem zwolniwszy bieg, chwiejąc sig i przewalając z boku na bok, zaczął wpełzać na wał lodowych odłamków. Dima, w oczekiwaniu silnych wstrząsów, rozstawił szeroko nogi i mocno trzymał sig oparcia fotela, ale doznał przyjemnego rozczarowania. Podłoga pod nim silnie zakołysała się, miękko osiadając na wspaniałych sprgżynach amortyzatorów 1. W ciągu minuty wóz polarny pokonał prze-szkodg i znalazł sig na rozległym białym polu. Tu, otoczony obłokiem śnieżnego pyłu, rozwinął maksymalną szybkość, zrobił wielkie półkole i skierował się w strong postrzępionego grzbietu zwałów, przez które wczoraj uciekał Pluton przed niedźwiedziem. Prowadząc wóz wzdłuż grzbietu, Karcew znalazł stosunkowo łagodne przejście. Zwolniwszy bieg skierował maszyng na tg łagodną pochyłość usianą sterczącymi zewsząd odłamkami lodu. Tutaj dopiero poznał Dima, co to jest jazda wśród lodów. Choć niezbyt trzęsło, ale wszystko przypominało mu kołysanie wielkiego okrgtu na długiej morskiej fali. Tłumaczyło sig to tym, że długość gąsienic chroniła wóz od zapadania w wyboje, a głębokie osadzenie karoserii migdzy wysokimi gąsienicami, przy niskim położeniu środka ciężkości, uniemożliwiało przechylanie się maszyny na boki. Wahając się, jakby zawieszona na sznurach kołyska, kabina była bezpieczna migdzy wielkimi stalowymi taśmami, pełznącymi po nierównym zboczu. Znakomita maszyna wszystkich zachwyciła. Po godzinie jazdy, gdy wracali do obozu, już z zapalonymi światłami, Karcew zaproponował, by jutro wyruszyć na zbadanie lodowego pola. Zaraz po powrocie major wziął się do przygotowywania kolacji, w kuchennym zbiorniku skończył się zapas wody i Komarów poprosił Karcewa, by przyniósł śniegu. Z nim poszedł Dima, a z Dima. — Pluton. 1 Amortyzator — urządzenie łagodzące wstrząsy samochodu, gdy jedzie po nierównej drodze, lub samolotu podczas lądowania. 326 Wyszedłszy z kabiny i spojrzawszy na niebo Dima spostrzegł dziwny obłok. Cienki, przeźroczysty muślin o zielonkawopłomienistym kolorze zajmował ćwierć południowej części nieba i nieruchomo wisiał na ciemnym tle. Wielkie, lśniące gwiazdy przeświecały przez obłok jakby czyjeś badawcze oczy spoza woalki. Księżyca jeszcze nie było, słońce dawno już zaszło i Dima nie mógł zrozumieć, skąd bierze się to światło. ¦— Co to za dziwny obłok na niebie — zapytał w końcu Iwana Pawłowicza. — Gdzie? — podniósł głowę marynarz. — A! To jest zorza północna — wyjaśnił napełniając rondel śniegiem. — Zorza północna?! — z rozczarowaniem powiedział Dima. — A ja myślałem, że ona inaczej wygląda... piękniej... — Różnie bywa — odpowiedział Iwan Pawłowicz. — Nie raz jeszcze zobaczysz... Bywają tak piękne zorze polarne, że patrzysz i napatrzyć sig nie możesz. Rozdział 40 ZNIKNIĘCIE DIMY W nocy temperatura nagle podniosła się. Zaczął padać ciepły deszcz, ale nad ranem ustał. Niebo było szare, zasnute chmurami. Wóz polarny szybko posuwał się po śnieżnej kaszy. Spod gąsienic tryskały fontanny wody zmieszanej ze śniegiem. Lód był miękki, gąbczasty, nie zdołał zamarznąć tak twardo, jak to bywa zimą i dlatego łatwo podlegał wahaniom temperatury, szczególnie działaniu ciepłego deszczu. Wóz gniótł i kruszył odłamki lodu, bez trudu wznosił się i spełzał z wysokich zwałów. Karcew prowadził maszyng na zachód, do skraju lodowego pola. Dima stał koło niego, trzymając sig oparcia fotelu. W górę, w dół... W górę, w dół... Z boku na bok, nieraz pod tak ostrym kątem, że Di-mie robiło sig nieswojo. 327 W końcu to monotonne kołysanie znużyło Dimę, zdecydował się usiąść koło Komarowa na miękkiej kanapie, by dać odpoczynek zmęczonym nogom. W tym momencie maszyna weszła na grzbiet zwału i Karcew, wyłączywszy motory, powiedział: — Spójrz, Dima, przed siebie na lewo... Niedźwiedzia rodzina... — Gdzie? Gdzie? ¦— zatrząsł się Dima. — Tam! Trzy żółtawe plamy. Koło wysokiego zwału podobnego do katedry. Stoją nieruchomo i patrzą w naszą stronę. Trzy plamy nagle spłynęły w dół i znikły za zwałami lodowymi. — Widzę! Widzę! ¦— zawołał Dima. — Ach, już nie widać. Uciekły, zlękły się na3? — Uciekają -— odpowiedział Karcew. — To niedźwiedzica z małymi. Gdy niedźwiedzica ma małe, jest bardzo ostrożna. O! Znów je widać... Za zwałami, na których Karcew przed chwilą spostrzegł zwierzęta, daleko na południe i zachód ciągnęło się otwarte, równe pole pokryte jaśniejszym i jakby mniej grząskim śniegiem. Na tej płaszczyźnie Dima wyraźnie rozróżniał olbrzymią niedźwiedzicę biegnącą drobnym kłusem na południe i dwa niedźwiadki toczące się niby puszyste kule za matką. Małe nie nadążały i niedźwiedzica od czasu do czasu zatrzymywała się czekając na nie. Czasami popchnęła głową to jedno, to drugie i znów wybiegała naprzód. Nagłe niedźwiedzica stanęła, cofnęła się nieco i poczęła uważnie badać śnieg pod nogami. Potem z nieco opuszczoną głową, widocznie węsząc, powoli poszła w prawo, potem w lewo i wróciła w towarzystwie nie odstępujących ją niedźwiadków na poprzednie miejsce. Tutaj raz jeszcze spojrzała na zwały, na wóz polarny i, widać, powzięła decyzję. Ostrożnie uszedłszy kilkanaście kroków, wciąż w kierunku południowym, niedźwiedzica nagle położyła się na śniegu, rozpłaszczyła się na nim rozrzuciwszy po bokach swe grube łapy i powoli poczęła pełznąć. Niedźwiadki chwilę stały nieruchomo, wyciągnąwszy pyszczki i uważnie śledząc ruchy matki. Potem razem, jak na komendę, położyły się i również rozłożywszy łapy zaczęły szybko czołgać się za matką. Dima nie mógł powstrzymać się od śmiechu ¦— tak pocieszne były ruchy niedźwiadków. Widocznie bały się, że matka zanadto oddali się 328 od nich, więc się spieszyły. Ale nie miały jeszcze wprawy i dlatego lazły śmiesznie jak żaby. — Dlaczego one pełzną, Iwanie Pawłowiczu? •— zapytał śmiejąc się Dima. — Niedźwiedzica poczuła pod śniegiem cienki lód. Widocznie była tu bardzo niedawno wyrwa, która zamarzła, ale nie zdążyła pokryć się jeszcze dostatecznie grubym i bezpiecznym lodem. Karcew włączył motory i zaczął zjeżdżać ze zwału, skręcając na południe. W ostatniej chwili Dima zauważył, że niedźwiedzia rodzina szczęśliwie przeprawiła się przez cienki lód, podniosła się na nogi i podążyła wprost na południe. Wkrótce wóz polarny, przejechawszy niewielką przestrzeń po równym polu, zbliżył się do miejsca, gdzie niedźwiedzica rozpoczęła przeprawę. — Dymitrze Aleksandrówiczu — zwrócił się Karcew do majora — opuście z łaski swojej rączkę hermetyzacji u drzwi. A ty, Dima, trzymaj się mocniej. — Pojedziemy po cienkim lodzie? — z niepokojem zapytał chłopiec. Karcew, zamiast odpowiedzi, skinął potakująco głową. — A maszyna nie zatonie? ¦— Nie, przecież zrobiona jest z bardzo lekkiej masy, lżejszej od drzewa, a twardszej od stali. I łańcuchy gąsienic i koła obrotowe są z tego samego materiału. Prócz tego, pod karoserią znajdują się dwa długie, puste balony. Wóz toczył się po niebezpiecznym miejscu, nie zmniejszając szybkości. Prócz stałego szczękania ogniw gąsienicowych do kabiny dochodził słaby trzask i piskliwe skrzypienie. Dźwięki te stawały się coraz częstsze i głośniejsze... Nagle lód z trzaskiem i hukiem pękł pod wozem; wielkie odłamy lodu wypłynęły z obu stron maszyny, lśniąc przeźroczystą zielenią. Maszyna początkowo pogrążyła się w wodę aż po dolne ramy okien, gąsienice zatonęły zupełnie. Ale już w następnej chwili wóz wypłynął, głębiej osiadając tylną, ciężej załadowaną stroną, podczas gdy lżejszy przód wznosił się do góry. Chociaż gąsienice pozostały pod wodą, jednak z kabiny widać było, że nie przerwały pracy swych szybkich obrotów. Na chwilę wóz przestał posuwać się, lecz Karcew przesunął na tablicy 329 rozdzielczej niewielką rączkę, z tyłu pod kabiną rozległ się warkot nowego motoru i maszyna znowu ruszyła naprzód. — Puściliście śrubę, Iwanie Pawłowiczu? — zapytał Dima. Karcew, zajęty prowadzeniem maszyny, kiwnął głową. Gdy tylko żebrowane ogniwa, wysuniętych na przód przed kabiną gąsienic, dotykały krańca lodu, lód łamał się. Gąsienice wtłaczały go pod siebie, oczyszczając drogę wozowi. Przepłynąwszy w ten sposób kilkadziesiąt metrów gąsienice oparły się w końcu o gruby, mocny lód. Karcew nacisnął guzik; gąsienice ostrzej posunęły się w górę, a obrót śruby wzrósł. Pojazd powoli począł wpełzać na lód, taśmy gąsienic coraz wyżej wznosiły się nad nim, tylna część wozu wraz z kabiną poczęła wyłaniać się z wody. Przeprawa zajęła zaledwie parę minut i wkrótce wóz polarny toczył się śnieżną równiną w kierunku zachodnim. Po pewnym czasie śnieg wydał się majorowi na tyle twardy, że można już było wyjść z kabiny. Karcew zatrzymał maszynę, major i Dima wyszli i przypięli narty. Maszyna ruszyła powoli, a narciarze posuwali się za nią w towarzystwie Plutona, ucieszonego tą przechadzką. Wynalazca nart elektrycznych wziął za podstawę dawną nartę zwykłego typu i wyciął w niej długi prostokąt — od początku jej przedniego zagięcia, prawie do samego końca. Otrzymał w ten sposób wąską ramę. I to wszystko, co zostało ze starej narty. W tę ramę wmontował wynalazca długą, płaską skrzynkę, która zawierała w sobie silnik, akumulator z dużym zapasem energii elektrycznej i mechanizm przekazujący. Zewnątrz dokoła skrzynki, przez całą jej długość, szedł łańcuch gąsienicy z żebrowanych ogniw, tak jak w wozie polarnym. Nad łańcuchem był mały mostek dla stopy. Z przodu, na wysokości nieco poniżej piersi człowieka, obie narty były połączone stojakiem w kształcie prostokąta, zrobionym ze sprężystej, giętkiej rurki. Na górnej, poziomej poprzeczce stojaka, wzdłuż wyciętych w rurze szczelin, tkwiły dające się przesuwać dwie gałki, wewnątrz zaś rurki szły od nich do odpowiedniej narty przewody, które 330 przekazywały motorom życzenia narciarza. Można było przyspieszyć lub zwolnić bieg łańcucha gąsienic dowolnie do jednej z trzech szybkości i można było wyłączyć prąd. Nad każdym łańcuchem, na początku i na końcu ramy, poruszały się w poprzek szorstkie, metalowe szczoteczki, które oczyszczały żebrowane ogniwa gąsienic z nabijającego się śniegu i drobin lodu. Podczas gdy dawne narty ślizgały się po śniegu lub lodzie, to nowe pełzały dźwigając na sobie stojącego lub siedzącego na specjalnie urządzonym siodełku człowieka. Po równym śniegu lub lodzie nowe narty mogły mknąć z szybkością nieosiągalną dla najbardziej wprawnego i wytrzymałego narciarza na nartach ślizgowych. Prócz szybkości elektryczne narty posiadały jeszcze jedną zaletę: łatwo brały wzniesienia czepiając się lodu ostrymi płytkami i sprawnie hamowały na najbardziej stromych zjazdach. Komarów posuwał się równolegle z Dimą, ćwicząc go w używaniu nart i manewrowaniu poprzecznym drążkiem. Dima przewracał się, tłukł sobie kolana i boki, ale w zapale jazdy nie odczuwał bólu. Przypomniał sobie wszystko, co mu opowiadał i pokazywał Bieriozin u siebie w domu, tak że Komarów podziwiał szybkie postępy swego ucznia. W południe Karcew zatrzymał wóz i określił współrzędne geograficzne pola lodowego. Okazało się, że pole płynie ciągle w tym samym kierunku, chociaż znacznie wolniej niż wczoraj, wskutek prawie całkowitego ustania wiatru. Wyniki obliczeń przyjęto z zadowoleniem; pole płynęło w kierunku Ziemi Północnej, a tam, według zapewnień starego marynarza, niedaleko do osiedla na przylądku Cynowym w cieśninie Szo-kalskiego. Wóz polarny ruszył dalej, Komarów i Dima towarzyszyli mu na nartach. Zbliżała się pora obiadowa. Ponieważ Karcew podczas przejażdżki nie mógł porzucić stanowiska kierowcy maszyny, major musiał pełnić obowiązki kucharza. — Wracamy do kabiny ¦— powiedział do Dimy. — Trzeba wziąć się do przyrządzania obiadu. — Bardzo bym chciał jeszcze trochę poćwiczyć — odpowiedział chło-p;ec. — Czy mogę, Dymitrze Aleksandrowiczu? Zostanę z Plutonem, jeśli nie jestem potrzebny przy kuchni... 331 Komarów pokiwał niezdecydowanie głową, w końcu zgodził się, uważając, że chłopiec powinien jak najprędzej nabrać wprawy w jeździe na nartach. — Tylko żebyś się nie oddalał od wozu — powiedział. — Nie, nie! Będę się trzymał w pobliżu — obiecał Dima. — A broń masz przy sobie? — Tak! Pistolet błyskowy... — No, dobrze! Po chwili major wszedł do kabiny i zatrzasnął za sobą drzwi. Postawiwszy narty w kącie i krzyknąwszy Karcewowi „gotowe", kucnął przed drzwiczkami szafki z zapasami pod kuchennym stołem. Drzwiczki zacięły się, wiec major, klęcząc, długo i bezskutecznie usiłował otworzyć szafkę. Połamawszy sobie paznokcie wyjął nóż i stracił jeszcze sporo czasu, nim wreszcie otworzył drzwiczki. Odetchnął z ulgą. Wyciągnął produkty, spojrzał na zegarek i szybko zabrał się do przygotowywania posiłku. Tymczasem Karcew usłyszawszy: „gotowe", nie oglądając się, puścił maszynę pełnym biegiem, chcąc nadrobić czas stracony na lekcję jazdy na nartach. Niedługo to jednak trwało. Równe dotychczas pole zaczęło powoli zmieniać się, pokazały się nierówności. Trzeba było zwolnić szybkość, przejść na mały bieg i ostrożnie przedzierać się przez labirynt lodowy. Wjechawszy na jeden z lodowych grzebieni Karcew spojrzał przed siebie i cicho zaklął pod nosem. Z zachodu szybko posuwała się i rosła gęsta ściana mlecznobiałej mgły. Za parę minut ogarnie wóz, zasłoni drogę, tak że nawet z tego grzbietu zjazd może być niebezpieczny. — Psiakrew! Mgła! — powiedział głośno Karcew i skierował maszynę w dół, w osłonięte wśród lodowych zwałów miejsce. — Mgła? — zapytał Komarów wyglądając zza szafy i nagle krzyknął: — Gdzie Dima? Zbladł, skoczył do drzwi i otworzył je. Maszyna zdążyła już zejść prawie do podnóża lodowego zbocza, więc horyzont zamknięty był ze wszystkich stron zwałami. Jednym susem, nie licząc się z niebezpieczeństwem, major wyskoczył z wozu i biegiem począł wspinać się na dopiero co przebyty grzbiet. Dc~ 332 szedłszy do szczytu, zadyszany, rzucił okiem na wschód. Cała przestrzeń aż do horyzontu ł>yła usiana masą sterczących lodów. Równe pole, które dopiero co przejechali, schowało sig jakby oddzielone od wozu dziesiątkami kilometrów. Komarów obejrzał się. Pod górę biegł przerażony Karcew. — Gdzie Dima? ¦— krzyczał w biegu. — Nie widać go... — zdenerwowany odpowiedział Komarów. — Z powrotem! Do maszyny! Trzeba dać sygnał syreną! Tonąc w białej mgle, nie mogąc nic dojrzeć przed sobą, potykając się, poślizgu]ąc i upadając, Komarów z trudem dobrnął do wozu. Rozległ się głos syreny, zwykle mocny, ogłuszający przy dobrej pogodzie, lecz w tej chwili -— słaby, zamierający natychmiast, jakby wchłaniany przez olbrzymią warstwę waty zwaloną na wóz. Po wejściu do kabiny Komarów zobaczył Karcewa przygotowującego swe narty. Karcew rzucił okiem na majora. — Pójdg go szukać -— powiedział głośno, by przekrzyczeć wycie syreny nastawionej na nieustanny dźwięk. — Pójdziemy razem — odpowiedział major. Karcew kiwnął potakująco głową i oddzieliwszy narty od łączącej Je ramy, zarzucił na plecy. Po pięciu minutach wyszli z kabiny, zamknąwszy ją dokładnie. Szli śród chaosu nagromadzonych brył, w gęstej, nieprzeniknionej mgle, związani sznurkiem, żeby się nie zgubić. Szli po obrywających się śLskich odłamkach, co raz to padając na ostre występy, podnosząc się, szli, nie wiedząc gdzie s:g wdrapują, gdzie stawiają nogi, dokąd ześligują sig i skaczą, chwilami musieli czołgać się na brzuchu, żeby nie zgubić kolein wygniecionych przez gąsienice. Dobrze, że Karcew nie zapomniał wziąć ze sobą latarni elektrycznej. Światło jej z trudem przebijało miękką ścianę mgły, jednak pomagało rozróżnić koleinę, wyłaniające się z mgły przeszkody i trudne do przejścia miejsca. Po dwóch godzinach marszu wyszli nareszcie na równe pole śniegowe — znużeni, potłuczeni, z podrapanymi twarzami. — Bez wątpienia, chłopiec zabłądził w tej mgle ¦— powiedział major, gdy doszli do równego pola i stanęli, żeby odpocząć i nałożyć narty. 333 — Mgła? Zabłądził? — odpowiedział pytaniem zadyszany Kar-cew. — Jakże mógł zabłądzić, kiedy z nim jest Pluton, który zaraz by go przyprowadził do wozu, albo spotkalibyśmy go po drodze. Lękam sig czy nie co gorszego... Mógł spotkać niedźwiedzia. To się często tu zdarza. Albo jakaś szczelina w lodzie, nie groźna dla gąsienic, ale katastrofalna dla niego... Urwali rozmowę, tylko od czasu do czasu rzucali pojedyncze słowa i, nisko zgięci, długo, powoli i z trudem sunęli na nartach wzdłuż kolein wozu. Gdyby Pluton prowadził chłopca tym śladem, choćby jak najwolniej, dawno by się już powinni byli spotkać. A ich jak nie ma, tak nie ma! Wreszcie rozległ się stłumiony głos Karcewa. — Są! Ślady nart... nóg... łap... Komarów i Karcew z trwogą przyglądali się śladom, dokładnie oświetlając je latarnią. Co raz większe ogarniało ich zdumienie. Co zmusiło Dimę porzucić ślady gąsienic? Dlaczego odszedł od linii śladów... nie, wprost uciekł?... Wyraźnie widać — pobiegł w bok od kolein ciągnąc narty za sobą, a nie stojąc na nich. Powiał lekki wiatr. I jak to się zdarza z kapryśną pogodą w Arktyce, mgła zaczęła szybko rzednąć i odpływać na południe. Ukazał się błękit nieba, słońce zalało wesołym światłem śnieżną równing. Karcew zdjął szybko karabin z ramion i strzelił. Zaraz potem zagrzmiał wystrzał majora. Rozdział 41 NARTY UCIEKŁY Dziwiąc się, dlaczego wóz tak szybko oddala się od niego, Dima puścił narty na pełny bieg, chcąc go dopędzić. Miał jednak jeszcze zbyt małą wprawę w kierowaniu nartami, tym bardziej, że więcej patrzył przed siebie niż pod nogi. Po chwili narty uderzyły o wystającą, a prawie niewidoczną spod śniegu bryłę i Dima zleciał z nich wywijając kozła; wpadł głową w zaspg. 334 Dziwnym przypadkiem narty dobrze umocnione prostopadłą ramą, zrzuciwszy Dimę, tylko silnie przechyliły się, lecz nie wywróciły; zrobiły obrót dokoła swej osi i, nie przestając pracować gąsienicami, zaczęły sunąć wzdłuż napotkanej bryły, a potem dalej po równym polu, w kierunku południowym. Pluton, zaskoczony tą nową zabawą, ze zdumieniem obwąchiwał swego przyjaciela, tymczasem Dima wstał, strząsnął z siebie śnieg i wtedy zauważył zniknięcie nart. Z przerażeniem obejrzał się i, rzuciwszy sig w pogoń za nimi krzyknął: -— Pluton! Łap! Trzymaj! Pluton uważnie spojrzał na Dimę, na jego rękę, na narty widniejące w dali i wielkimi susami rzucił się naprzód. Śnieg był dość głęboki, toteż Dima szybko się zadyszał, zapadając się za każdym posunięciem nogi. W głowie miał zamęt. Dlaczego maszyna z majorem i Iwanem Pawłowiczem tak szybko się oddaliła? Czy Pluton dogoni narty? Co zrobi bez nich? Jak dopędzi wóz? Dlaczego zostawili go samego? Tymczasem sunące narty poczęły stawać się co raz mniej widoczne, wyglądały jak ciemne kreski na śniegu, Plutona widać było jeszcze wyraźnie, ale odległość między nim i nartami nie malała, przeciwnie, jakby się zwiększała. Pluton ma ciężką drogę po głębokim śniegu, a dla nart to właśnie droga najlepsza... I nagle błysnęła mu myśl, od której Dimie serce zamarło: jeżeli zaraz nie zatrzyma Plutona, to Pluton będzie biegł za nartami godzinę i dwie, dopóki ich nie dogoni lub nie padnie wyczerpany. Dima stanął przerażony i począł krzyczeć, z trudem chwytając powietrze ustami: — Pluton! Wracaj! Do mnie! Pluto-o-on! Do nogi! Te kilka sekund, dopóki nie przekonał się, że pies go usłyszał, wydały się Dimie długie jak godziny. Wreszcie spostrzegł, że kontury Plutona rosną. Pies wracał do niego. Dima poczuł, że mu drżą nogi z osłabienia, że mu ciemnieje w oczach. Ciężko dysząc z bijącym sercem upadł na śnieg i zamknął oczy. Pluton w rozpędzie mało nie wpadł na Dimę. Z wysuniętym językiem, często i głęboko robiąc bokami, legł koło chłopca zdążywszy przedtem liznąć go w policzek. 335 Odpocząwszy nieco Dima położył rękę na karku Plutona i zamyślił się. Co robić? Bez nart nigdy nie dogoni wozu polarnego. A może Iwan Pawłowicz i Dymitr Aleksandrowicz zawrócą, będą go szukać? Przecież nienaumyślnie zostawili go tutaj samego? Dlaczego tak szybko odjechali? Może się co zepsuło w maszynie i nie mogli jej zatrzymać? W takim razie niedługo powrócą... Trzeba szukać nart... Pierwsza lepsza stercząca kra lub zwał powinny je zatrzymać... Dima wstał i obejrzał się. Nagle taki ogarnął go strach, że chwycił za szyję Plutona i przycisnął się do niego jakby szukając obrony. Dopiero teraz zrozumiał, jak jest samotny w tej strasznej białej pustyni — bezludnej, groźnej w swym milczeniu, pełnej nieoczekiwanych niebezpieczeństw. Gdzieś tu myszkuje niedźwiedzica z małymi... Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Znów obejrzał się, dotknął wiszącej na biodrze pochwy błyskowego pistoletu. W którą stronę poszła rodzina niedźwiedzia? Na pewno nie ma ich blisko, Pluton poczułby... Jakie szczęście, że chociaż Pluton jest z nim!... — Co robić, Plutonie? — ze smutkiem i strachem zwrócił się do psa. Pluton podniósł głowę, wiernymi oczami spojrzał na swego pana i machnął ogonem. Całą swą postawą zdawał się mówić: „Rozkazuj!"... Dima westchnął, postał jeszcze chwilę bezradnie i bojaźliwie obejrzał się dokoła, wreszcie niezdecydowanie ruszył śladem nart... Pogoda była spokojna. Lekki mróz przyjemnie chłodził zaczerwienioną od marszu twarz. Mijał pierwszy strach. Dima poczuł głód, ale starał się nie myśleć o tym. W kieszeni znalazł nieduży kawałek czekolady, który wziął ze sobą na ćwiczenia z nartami; ale postanowił go zjeść dopiero, gdy bardziej się przegłodzi. Przeszedłszy kilometr chłopiec zauważył blisko horyzontu jakieś długie nierówne wzniesienie. „Zwały" — pomyślał z radością. — Napewno uwięzły tam narty. Przyspieszył kroku nie spuszczając oczu ze zwałów, których zarysy stawały się coraz wyraźniej sze. Dima spieszył się. Iść było ciężko, nogi więzły w głębokim, miękkim śniegu. Zrobiło mu się gorąco. Grube krople potu spływały spod hełmu na twarz. Dima wyłączył elektryczny prąd w ubraniu. Zwały rosły, już widać było ich nieforemne kształty, przerwy między nimi. Ślady nart prowadziły prosto w tym kierunku. 336 Nagle do uszu Dimy doleciał jakiś jednostajny głuchy huk. Z każdym krokiem huk wzrastał, rozszerzał się i potężniał. Pluton również zwrócił na to uwagę. Potrząsając ciężkimi uszami, przysłuchiwał się nie objawiając jednak ani strachu, ani złości. Uspokoiło to Dimę, który ruszył dalej śladem nart. Huk powoli tracił swą jednostajność, dały się słyszeć potężne, rytmiczne westchnienia i ciężkie uderzenia. „Morze! — pomyślał Dima. — Naturalnie, że morze!" Zaczęły się zjawiać niewielkie, rzadko rozrzucone bryły lodu, na pół zasypane śniegiem. Ślady biegły prosto po równej jeszcze przestrzeni, ale z przodu, już niedaleko przed zwałem, ciągnął się szeroki pas pokryty gęsto odłamkami lodu. „Gdzieś tu" -— pomyślał Dima i zniecierpliwiony pobiegł naprzód. Jeszcze kilkanaście kroków i Dima krzyknął radośnie. Niedaleko, na stosunkowo równym placu, wśród zasypanych śniegiem odłamków lodu leżały narty — całe, nieuszkodzone. Uderzywszy o jeden z odłamków, przewróciły się na bok. Prawa narta wisiała w powietrzu i turkotała obracającą się gąsienicą. Lewa leżała bokiem na śniegu i wystającymi krańcami płytek gąsienicowych zaczepiała o śnieg. Obie narty, sczepione ramą, kręciły się we wszystkich kierunkach, kreśląc na śniegu i w powietrzu wymyślne figury. Wyglądało to zupełnie, jakby tańczyły. Na widok tego dziwnego zachowania się nart Pluton szczeknął zdumiony. Po paru skokach Dima dopadł nart. Ująwszy ramę, nacisnął i przesunął guzik. Narty zakończyły swój taniec, chłopiec uszczęśliwiony odetchnął z ulgą. Natychmiast ustawił narty we właściwej pozycji i jakby chcąc się upewnić, że to nie złudzenie, wszedł na nie. Gdy tylko dotknął rękami poprzeczki, gdy wyczuł palcami gałki uruchamiające, opanowało go poczucie siły i pewności. Teraz te narty są jego naprawdę! Szukał ich i zdobył je sam, własnymi siłami, bez cudzej pomocy, przezwyciężywszy znużenie, niepewność i strach. Już nie obawiał się samotności w tej pustyni, gdyż i tu może walczyć i zwyciężać. — Goń mnie, Pluton! — krzyknął wesoło Dima. Puścił w ruch narty i zrobił parę zawiłych zwrotów między odłamkami lodu, przysłuchując się równomiernemu, monotonnemu szumowi, który dolatywał spoza zwałów. Wygnanie władcy — 22 337 Nagle jakieś dziwne szczekanie, głuche beczenie, zwierzęce wycie rozdarło ten szum. Głosy te szły stamtąd, spoza zwałów, najwyraźniej od strony morza. Dima zatrzymał raptownie narty i skupił się cały, nakazawszy Plutonowi milczenie. — Co to takiego? — pomyślał, z trwogą oglądając się dokoła i kładąc rękę na pochwie pistoletu. Dima znał już ryk niedźwiedzia, ale to, co słyszał, brzmiało zupełnie inaczej. Dima bez przerwy patrzał na najbliższy zwał. Strach i ciekawość walczyły w duszy chłopca: puścić narly na pełny bieg i uciec stąd jak najprędzej, czy wejść na szczyt zwału i spojrzeć, dowiedzieć sie... Znów rozległ się bek i wycie. Dima zdecydował się. Raz jeszcze nakazawszy Plutonowi milczenie skinął na n:ego i puściwszy narty na mały bieg skierował się w stronę zwału. Lekki wiatr od morza wiał mu wprost w twarz i unosił w tył szelest gąsienic. U podnóża zwału postawił narty w zacisznym miejscu i razem z Plutonem począł się wspinać po nierównym zboczu. Dobrnąwszy do grzbietu, ostrożnie wysunął głowę i zamarł z zachwytu. Przed nim leżało szerokie, ponure morze usiane gęsto, aż po horyzont, pływającymi krami. Głuchy szum dochodził od morza, które biło ciężkimi falami o lód. Przestrzeń między zwałem i morzem była pokryta ciałami morsów, gęsto leżących jeden obok drugiego. Dima poznał je od razu. Widział już te zwierzęta i na obrazkach starych książek, i na filmach knifonów, i z pokładu „Czapajewa". Ogromne, ciemno lub żółtobrunatne cielska dochodziły długości czterech, pięciu metrów. Długie, grube kły zwisały w dół pod stosunkowo niewielką głową. Jedne morsy leżały, opuściwszy głowę na lód, obrócone bokiem z powodu zbyt wielkiej długości kłów. Inne urządziły się wygodniej, kładąc głowy na karki sąsiadów. Stado widocznie odpoczywało. Na wysokich, wypukłych plecach samic leżały małe morsy-oseski, długie na półtora metra, i starsze, ale trzymające się jeszcze matki. Parę osesków pełzało po ciałach starych morsów, które nie zdradzały z tego po- 333 wodu żadnego niepokoju, nie przerywały snu. Tylko jeden olbrzymi mors, leżący na boku, ciągle podnosił wysoko głowę i oglądał się. Opuszczał głowę na lód, widocznie na chwilę zasypiał, lecz zaraz znowu unosił ją i rozglądał się dokoła. Był to wartownik stada. Od czasu do czasu wyłaniały się z wody ciemne grzbiety, głowy ze zwisającymi kłami i zbliżały się do lodowego pola. Unosząc się nad wodą, z zadartymi głowami, przybysze wbijali swe kły w lód i trzymając się nimi, usiłowali wdrapać sig na brzeg. Lecz leżące blisko morsy budziły się i ochryple szczekały, najwyraźniej nie mając ochoty ustępować miejsca w tej ciasnocie. Przybysze musieli więc płynąć dalej wzdłuż kry, dopóki nie znaleźli wolnego miejsca. Niektóre z płynących morsów miały na grzbiecie, blisko szyi, jakieś wielkie wypukłości. Dima nie mógł zrozumieć, co to za garby. Miał wielką ochotę podejść bliżej do tych interesujących zwierząt i dokładniej im się przypatrzyć. Stado leżało spokojnie i z najbliższego wysokiego zwału można to było zrobić bez żadnego ryzyka. Niew'ele myśląc, Dima ostrożnie, raz jeszcze surowo nakazawszy milczenie Plutonowi, przekradł się przez pas lodowych brył oddzielających go od morza i po cichu począł wdrapywać się na ostatni wał lodowy. Pluton czołgał się na brzuchu wraz z chłopcem. Pies naj widocznej miał wielką ochotę zaszczekać. Ale Dima trzymał ostrzegawczo palec do góry i trzeba było milczeć. Dobrnęli do grzbietu lodowego zwału. Dima ostrożnie wysunął głowę i spojrzał w dół z pięciometrowej wysokości. Widać było świetnie! Cóż za potwory — po prostu góry mięsa i tłuszczu! Każde zwierzę podobne było do olbrzymiej marchwi — grubej z przodu i zwężającej się w ogonie. Krótki ogon, zrośnięty z dwóch płetw, leży płasko na lodzie. Skóra — gruba, twarda, prawie zupełnie naga, ułożona w głębokie fałdy. Krótkie, szerokie przednie płetwy u jednych wciśnięte pod ciało, u innych wysunięte na zewnątrz, na każdej płetwie widać przez skórę pięć długich, giętkich palców, połączonych błoną. I jakie szkaradne, straszne mordy! Okrągłe, wypukłe oczy jak u krowy, wywinięte nozdrza w kształcie półksiężyca, pod nimi, na mięsistej górnej wardze wydgtej nad kłami, szczecina długich, ggstych wąsów. 22* 339 Na małym lodowym przylądku, akurat na wprost siebie, miał Dima strażuj ącego morsa. Zupełnie blisko od niego, bez pluśnięcia, wyłoniła się z wody głowa nowego morsa, za głową ukazał się grzbiet z dziwnym garbem. Dima o mało nie roześmiał się głośno: była to samica ze swoim małym na grzbiecie. Morsiątko szczelnie przylgnęło do grzbietu matki, mocno obejmując jej szyję przednimi płetwami. Samica sapiąc i fyrka-jąc wypuściła z płuc powietrze i wbiwszy kły w kraniec lodu, starała się wejść na krę. Lecz groźne ruchy strażnika i jego ryk zmusiły ją do zaprzestania wysiłków i szukania innego miejsca do odpoczynku. Dima spojrzał w dół. Zwał lodowy wyginał się pod nim, tworząc głęboką, prawie okrągłą studnię o wysokich, spadzistych ścianach. Otwarta część studni wychodziła na morze i na równy placyk nad wodą. Na prawo od Dimy i od wejścia do studni placyk był bardzo wąski, tak że tylko parę morsów mogło się na nim pomieścić. W lewo od wejścia placyk był zawalony odłamkami lodu. Widocznie to miejsce nie pociągało pragnących odpocząć morsów. Przy samym wejściu do studni, w wygodnym wgłębieniu między odłamkami lodu, leżał nieruchomo mały mors-osesek i słodko spał. Na niego to właśnie, jak się wydało Dimie, oglądał się często i niespokojnie stróżujący mors. — To pewnie samica — pomyślał Dima zauważywszy parę takich spojrzeń. — A to jej małe... Dima raz jeszcze z ciekawością spojrzał na plac pokryty potwornymi cielskami, mając zamiar zejść ze szczytu i wrócić do nart. Rozdział 42 WALKA Wtem spojrzawszy przypadkowo w lewo, na zawalony odłamkami kraniec pola, Dima zdrętwiał z przerażenia i przylgnął mocno głową do lodu. Z wysokości pięciu metrów widział wyraźnie, jak wśród odłamków i brył rozpłaszczony na lodzie i wyginający się jak kot na polowaniu 340 skradał się w stronę morsów wielki biały niedźwiedź. Dalej spostrzegł Dima małe, puszyste kulki, które przylgnęły do lodu poruszając trójkątami czarnych punktów — dwojgiem oczu i nosem. Była to znajoma rodzina — niedźwiedzica z małymi. Gdyby Dima lepiej orientował się w życiu Arktyki, to prócz przerażenia wpadłby równocześnie w zdumienie. Prawie żadnemu z podróżników i badaczy Arktyki nie zdarzyło się być świadkiem napadu białego niedźwiedzia na morsa, chociaż liczne wieści i legendy o tym krążyły uporczywie wśród rdzennej ludności i łowców polarnych. Większość uważa, że niedźwiedź m.mo swej siły i okrucieństwa woli unikać morsa, zakutego w podwójny pancerz: twardej skóry i grubej warstwy tłuszczu. Prócz tego potwór ten posiada groźne kły i odznacza się odwagą w obronie, od której szybko przechodzi do ataku. Uświadomiwszy sobie, że niedźwiedzica ma uwagę pochłoniętą morsami, a jego pozycja na wysokim zwale gwarantuje mu całkowite bezpieczeństwo, Dima postanowił zostać i popatrzeć, czym to się skończy. Na wszelki wypadek wyjął z pochwy pistolet błyskowy, a drugą ręką objął Plutona za szyję i przycisnął go do siebie. Niedźwiedzica powoli i ostrożnie, to kryjąc się za lodowymi bryłami, to kładąc się na śniegu, podsuwała się coraz bliżej. W momencie gdy samica morsa podnosiła głowę i oglądała się, niedźwiedzica natychmiast opadała na lód, zamierała i przykrywając łapą swój czarny nos, zlewała się niemal ze śniegiem. Ale gdy stróżująca samica opuszczała głowę, niedźwiedzica szła dalej. Wsz)rstkie jej mięśnie były napięte i falowały miękko pod puszystym futrem. Widocznie dotkliwy głód zmusił niedźwiedzicę do kroku tak ryzykownego jak walka z morsem. Dima stracił rachubę czasu. W silnym naprężeniu nerwów z zapartym oddechem śledził ruchy chytrego i cierpliwego drapieżcy. Niedźwiedzica przysuwała się coraz bliżej do podnóża zwału, na którym leżał Dima, cały czas bacznie patrzyła na samicę morsa, ale Dima zdołał pochwycić jej spojrzenie rzucone w bok. Dima zrozumiał, że niedźwiedzica polowała na małego morsa śpiącego pod zwałem. Już tylko parę metrów dzieliło niedźwiedzicę od celu. Wygiąwszy się w łuk, wziąwszy pod siebie wszystkie cztery łapy, z wyciągniętą wąską głową, niedźwiedzica 341 chwilę chuśtała się na łapach jakby ubijając śnieg pod sobą. I nagle, gdy stróżująca samica opuściła głowę, niedźwiedzica dała susa niewysoko nad lodem, przeleciała w powietrzu cztery — pięć metrów i w następnej chwili jednym uderzeniem łapy odrzuciła małego morsa jak piłkę w wygięcie studni. Morsik zdążył wydać słaby, ledwo dosłyszalny w szumie morza i hałasującego stada dźwięk, podobny do beczenia nowonarodzonego jagnięcia. Ale ten prawie nieuchwytny dźwięk doszedł do uszu matki. Z niespodziewaną szybkością obróciła się w tył i ze wściekłym wyciem poczęła kuśtykać na miękkich, wygiętych płetwach do miejsca, gdzie zostawiła swe ma'e. N-edźwiedzica nie przewidywała, że znajdzie się w zamkniętej przestrzeni z jednym tylko wyjściem. Musiała skoczyć po swoją zdobycz do przeciwległej ściany, schwycić zabitego morsika w pysk i zawrócić do wyjścia. Nie zdążyła tego wszystkiego uczynić. Rozwścieczona morsica^ z zalanymi krwią oczami, nie przestając ryczeć, uprzedziła niedźwiedzicę i zagrodziła wyjście swym olbrzymim ciałem. Przerażone rykiem stado w mgnieniu oka rzuciło się do wody i znikło w odmętach morza. Dwie matki ¦— niedźwiedzica i samica morsa — stały naprzeciwko siebie, oko w oko: jedna — z niezmierną rozpaczą na widok trupa swego dziecięcia i z żądzą pomszczenia się, druga — ze wściekłym pragnieniem zdobycia pożywienia d'a siebie i swych bezradnych niedźwiadków. Przez chwilę obie stały nieruchomo, jakby badając się wzajemnie: samica morsa nieustannie wyła, niedźwiedzica z łupem w paszczy ssu- ' kała możliwości, by przeskoczyć wroga i umknąć z zasadzki. Lecz ogromne cielsko zapełniało prawie całe przejście, a wysoko zadarta głowa z groźnymi kłami nie pozwalała na skok z ciężarem w pysku. I niedźwiedzica, wypuściwszy trupa małego morsa i krótko ryknąwszy, pierwsza ruszyła do walki. Wykonała niewielki skok zadając morsowi druzgocący cios w głowę. Siła tego ciosu zdolna była złamać kark byka. Lecz głowa morsa tylko lekko przechyliła się w bok, a ogromne ciało zaledwie drgnęło ku przodowi. Wtedy potężne, błyskawiczna ciosy posypały się na samicę ze wszystkich stron, stalowe pazury wbijały się w szyję, ryły głębokie bruzdy i rozrywały skórg. 342 Potworny ryk obu zwierząt rozlegał się w powietrzu. Dima ogłuszony tym rykiem trząsł się ze strachu, lecz nieprzeparte pragnienie, by nic nie uronić z tej strasznej sceny, sprawiło, że nieświadomie podsunął się na sam kraniec lodowej studni. Pluton skomlił cicho i wyrywał s;ę by uciec z tego strasznego miejsca, lecz ręka Dimy mocno go trzymała. Tymczasem w dole, pod gradem ciosów, zalana krwią samica morsa powoli, ciężko, ale nieustępliwie posuwała się naprzód, spychając wroga ku stromej ścianie. Samica morsa przesunąwszy się z przejścia ku środkowi studni odsłoniła swe przednie płetwy. Natychmiast odezwał się u niedźwiedzicy odwieczny instynkt, nakazujący jej użycie specjalnego chwytu w walce z przeciwnikiem. Niesłychanie szybkim skokiem znalazła się u boku samicy morsa i starała się chwycić jej przednią płetwę. Gdyby się jej to udało, jednym rzutem przewaliłaby przeciwnika na bok, czyniąc go na chwilę bezsilnym. Ta krótka chwila wystarczyła, by ostrymi kłami wgryźć się w dolną część pyska samicy — w najbardziej słabą i niezabezpieczoną część ciała każdego morsa. Lecz krwawe zęby białej drapieżnicy tylko kłapnęły w powietrzu, a ona sama natychmiast odskoczyła od ściany. Te same tysiąclecia wypracowały u jej wroga również instynktowny chwyt obrony: morsica momentalnie schowała pod siebie płetwę i niedźwiedzica ledwo zdążyła uchylić swą szyję od śmiertelnego ciosu potężnych kłów. Znów przy akompaniamencie wściekłego ryku posypał się grad ciosów na samicę morsa. Ta zaś, jakby ich nie czując, posuwała się nieustannie naprzód jak czołg. Jej bierność ośmieliła w końcu niedźwiedzicę. Jakby chcąc ogłuszyć przeciwniczkę, wydała wściekły ryk i z całej siły uderzyła samicę morsa w czaszkę, prawie jednocześnie uskoczyła w bok i powtórzyła atak na drugą płetwę. Zaledwie jednak niedźwiedzica wyciągnęła pysk ku płetwie, samica morsa z nieoczekiwaną szybkością u tak ociężałego i nieruchliwego zwierzęcia zadarła głowę, błysnęły w powietrzu kły i wbiły się w szyję niedźwiedzicy, przygważdżajac ją do lodu, po czym zwaliło się na niedźwiedzicę ogromne cielsko, o wadze półtorej tony. Rozległ się chrzęst pękających kręgów i wszystko się skończyło. Parę chwil samica morsa leżała na ciele wroga, potem silnie poderwała głowę 343 i wyciągnęła okrwawione kły. Dwie straszne rany ukazały sig z tyłu łba niedźwiedzicy, wielkie fontanny czerwonej krwi trysnęły z nich, wsiąkając w biały, wygnieciony śnieg. Nie spojrzawszy nawet na martwego przeciwnika, niepomna własnych ran, samica morsa natychmiast poczęła się toczyć niezgrabnie ku rozdeptanemu, zalanemu krwią trupowi swego małego. Z żałosnym łkaniem obwąchiwała je, delikatnie szturchała pyskiem, jakby chcąc obudzić, krzyczała i jęczała jak człowiek. Dima o mało sam nie zapłakał patrząc na tę scenę. Długo jęczała poraniona matka nad swym martwym dzieckiem. Wreszcie, jakby przekonawszy się o bezskuteczności swych usiłowań, by je podnieść, poczęła powoli popychać okrwawione ciało na kraniec lodu. Tam objęła trupa płetwami, mocno przycisnęła do siebie i z żałosnym jękiem rzuciwszy się do wody znikła w odmętach. Dima zsunął się ze zwału, stanął na nogi i zaraz opadł na odłam lodu. Osłabł zupełnie, ręce mu się trzęsły, nie mógł wsunąć pistoletu do pochwy. Pluton również zdradzał niezwykły niepokój, biegał koło zwału, podnosił głowę węsząc w powietrzu i groźnie warcząc, czując w pobliżu zapach krwi. Minęło z pięć minut, zanim Dima przyszedł do siebie... Wreszcie wstał, wszedł na narty i zawołał na psa: — Pluton, do domu! Narty szybko sunęły starym śladem. Dima oglądał się nieustannie na milczący zwał jakby w obawie, że niedźwiedzica wstanie i puści się za nim w pogoń. Dopiero gdy skończył się pas rozrzuconych brył, Dima odetchnął z ulgą i puścił narty na trzeci bieg. Ale po paruset metrach musiał zwolnić szybkość, gdyż pies nie mógł za nim nadążyć. Im bardziej oddalał się Dima od morza, tym czuł sig spokojniejszy. Był pewien, że jak w tej chwili posuwa się swoim śladem, tak dogoni wóz, trzymając się wyżłobionych przez gąsienice kolein. Przejechawszy ze trzy kilometry Dima zauważył przed sobą ścianę gęstej, mlecznobiałej 344 mgły, przecinającej mu drogę z zachodu na wschód. Im bardziej zbliżał się do niej, tym większy ogarniał go niepokój. — Mogę zgubić ślad — myślał hamując po trochu narty. Co robić? Iwan Pawłowicz i Dymitr Aleksandrowicz na pewno mnie szukają i nie mogą znaleźć. Bezradnie obejrzał się dokoła, nie wiedząc, co począć. Ściana mgły była już zupełnie blisko; pierwsze, jeszcze rzadkie i na pół przeźroczyste obłoczki okrążyły chłopca. Dalej płynęły gęste kłęby mgły unosząc się w prawo, na wschód. Dimie wcale nie uśmiechało się zagłębiać w ten mleczny odmęt. Miał wrażenie, że utonie w nim, zagubi się i przepadnie. Już i tak z trudem rozróżniał biegnącego obok Plutona. Chłopiec gwałtownie zahamował: kolein nie było już widać. Co robić? W którą stronę się skierować? Zaburczało w żołądku, zaczął odczuwać głód. Zapomniał o nim na zwale. Teraz jednak uczucie głodu wzrastało. Dima wyjął resztkę czekolady i uczciwie podzieliwszy się z Plutonem, wsunął swój kawałek do ust. Pluton od razu połknął swą część. Oblizując się i wymachując ogonem pies lekko odchylił głowę. Dima dobrze znał ten gest, który znaczył, że po zakąsce z przyjemnością zabrałby się do obiadu. Ale że i jemu zostało tylko przyjemne wspomnienie po czekoladzie, więc udał, iż nie zrozumiał przymówki. Mgła była już tak gęsta, że dalej jak na wyciągniętą rękę nic nie było widać. Dima zszedł z nart, pochylił się i prawie dotykając twarzą śniegu, przyglądał się jego powierzchni. Śladów nie było. Dimę ogarnął strach. Gdzie się one podziały? Przecież widział je cały czas, aż do zatrzymania się, prawie do ostatniej chwili. Chłopiec rozglądał się z obawą, potem zaczął pełzać po śniegu dokoła nart. Tylko z tyłu znalazł ślady, które narty zostawiły za sobą. Postanowił posuwać się tym śladem wstecz. Widocznie niedaleko, nie zdając sobie sprawy, zboczył ze starego śladu. Ale zrobiwszy zaledwie jeden krok po nowym śladzie Dima w strachu cofnął się z powrotem do nart i chwycił je kurczowo: zdążył bowiem zauważyć, że zarys nart roztapia się we mgle, że jeszcze krok — i znikną mu z oczu. Dima pociągnął narty za sobą i na 345 czworakach, wpatrując się w śnieg, zaczął czołgać się w tył po śladzie. Pluton krążył koło niego, również wpatrywał się w śnieg, obwąchiwał go, zaczepiał Dimę warcząc i warując. To pełzanie przerażonego chłopca pies uważał tylko za zabawę. Przeszedłszy w ten sposób z dziesięć metrów Dima wyczerpany opadł na śnieg. Żadnego śladu nie znalazł. Dokoła stała szarobiała, nieprzenikniona mgła — głucha, ślepa, obojętna. Ani dźwięk, ani promień słońca nie przedostawał się. przez nią, jakby wszystko dokoła umarło, cały świat zginął, rozpuścił się w tym bielejącym kleju i tylko oni, chłopiec i pies, dwie małe, żywe istoty pozostały porzucone, zapomniane. Było dosyć przyczyn do płaczu... Ale trzeba przecież coś robić. Nie będzie wieczne tu siedział i beczał. Trzeba zabrać się do poszukiwań. Gdzież się podziały stare ślady? Dima przypomniał sobie, że gdy posuwał się na nartach od strony morza, stare ślady miał z lewej strony. Jeżeli we mgle, wziąwszy w lewo, przeciął je niepostrzeżenie, to cofając się nowym śladem powinien trafić na stary. Ale on go nie przeciął! Więc widocznie zaraz na początku oddalił sig w prawo! A w tej chwili wrócił na dawne miejsce i stare ślady powinny iść w pobliżu równolegle... I aż do zwałów nad morzem będą szły równolegle... Dima rzucił sig na śnieg i uważnie wpatrywał się ciągnąc za sobą narty; zaczął czołgać się w bok, konwojowany przez psa. Za chwilę radosny dziecięcy śmiech zadźwięczał w pustyni. Dima skoczył na nogi i trzymając się nart zaczął tańczyć z radości. Znalazł stare ślady. Żeby ich tylko znowu nie zgubić... Przykucnął i nie spuszczał z nich oczu. Nawet położył rękę na śladzie, by go nie wypuścić, nie dać mu uciec... Ale jak posuwać się dalej ? Z nart n'e będzie widział śladów. Dima trzymał z takim trudem znalezione ślady dosłownie w swych rękach i nie wiedział, co robić? Radość z powodu znalezienia malała, szczycić się, na razie, nie było czym. Chłopiec siedział spuściwszy głowę. Znów powracał strach i beznadziejność. Nagle skoczył gwałtownie, przestraszywszy spokojnie siedzącego z nim psa, potem równie szybko przysiadł z powrotem nad podwójną linią śladów i wskazując na nie zawołał: 346 — Pluton, tutaj! Patrz! Do domu, Pluton! Do domu! Znudzony bezczynnością pies ożywił się, poderwał i machając ogonem, to pytającym wzrokiem patrząc na Dimę, to opuszczając gTowę w dół, biegał wzdłuż śladów naprzód i w tył. Chłopiec wyjął chusteczkę do nosa, podarł ją na wąskie paski i powiązał ze sobą. Powstała w ten sposób dość długa biała linka. Jeden jej koniec przywiązał do obroży Plutona, drugi wziął do ręki i wszedł na narty. — Do domu Pluton! Do domu! Szukaj! Pluton chwilę stał, jakby namyślając się, potem obrócił się i ruszył wzdłuż starych śladów, mało nie urwawszy zaimprowizowanej smyczy. Dima ledwo zdążył włączyć prąd i puścić narty za psem. Pędził tak pełen ufności w swego Plutona, wyrzucając sobie, że wcześniej nie pomyślał o tym sposobie. Teraz już szybko dobrnie do śladów wozu polarnego. A co dalej? Dima odpędził tę nasuwającą się trwożną myśl. Zobaczymy... Tak przyjemnie było pgdzić na nartach! Dima nawet zmrużył oczy. Doznawał jeszcze większej rozkoszy. "Właściwie niepotrzebne mu są oczy w tej chwili. I tak nic nie widzi — ani na dole, na śniegu, ani z przodu, ani z boków... Narty lekko zakołysały sig w biegu, Dima machinalnie otworzył oczy i przerażony krzyknął: — Stój! Pluton, stój! Do mnie! W rozpraszającej się i jakby jaśniejszej mgle, w kręgu s7'abych i dziwnych blasków, o dziesięć kroków przed nim, na samej drodze stał wielki niedźwiedź. Stał bokiem, opuściwszy wąską, wyciągniętą szyję, jakby przyglądał się starym śladom nart na śniegu. Z przyćmioną świadomością, dzwoniąc zębami ze strachu, usiłował uwolnić nogi z nart i.wyciągnąć pistolet z pochwy. Równocześnie głuchym szeptem powtarzał: — Do mnie... Do mnie... Pluton... Wszystko to trwało nie dłużej niż mgnienie oka: wyswobodziwszy nogę Dima zaczepił o nartę i zwalił się w śnieg; przeklęta pochwa nareszcie otworzyła się i pistolet znalazł się w jego ręku. Pluton machając ogonem podbiegł bliżej, a niedźwiedź... Niedźwiedź nagle... rozposiarł 347 w powietrzu olbrzymie skrzydła, machnął nimi parę razy i przekształciwszy się w niedużą mewę, ze świstem przeleciał nisko, prawie nad głową chłopca i znikł we mgle... Oparłszy się na rękach, z zadartą głową i z otwartymi ze zdumienia ustami, Dima bezmyślnie patrzył na lot niezwykłego ptaka. Korzystając ze sposobności Pluton nie omieszkał liznąć Dimy w policzek. A on powoli podniósł zdrętwiałą rękę, objął szyję psa i szepnął: — Plutonku... Co to... Co to takiego?... Minęło parę minut zanim Dima zupełnie oprzytomniał. Ciężko podniósł się z lodu, stanął na nartach i słabym głosem krzyknął: — Do domu, Pluton... Do domu... Szukaj... I znów zaszeleściły, delikatnie brzęcząc, gąsienice, narty sunęły za Plutonem. Mgła rzedła naprawdę. Chociaż niewyraźnie, można już było rozróżnić stare ślady nart, ale Pluton nie biegł nimi, tylko idącymi równolegle tymi śladami, jakie pozostawił on i Dima, gdy gonili uciekające narty. Zapach tych śladów wzbudzał więcej zaufania, nasuwał psu lepiej znane wspomnienia zwykłego trybu życia, domu, dokąd kazał mu biec jego mały właściciel... Mgła rzedła coraz bardziej, lecz wstrząśniętemu Dimie ciągle wydawała się jeszcze ciemna i gęsta. Mgliste myśli, jak we śnie, przelatywały mu przez głowę: — Co to było takiego? Zwariowałem czy co? Przecież widziałem na własne oczy... Rozjaśniało się coraz bardziej. Narty sunęły równo i szybko za Plutonem, którego widać było wyraźnie. Nagle w powietrzu rozległ sig wystrzał. Za nim drugi. Dima otrząsnął się i głośno zawołał: -— Naprzód, Pluton! Naprzód! To nasi! Dima momentalnie zapomniał o wszystkim, wszystko zostało poza nim. — Naprzód, Pluton! Nasi! Nasi! Hura! Z wielkim, radosnym szczekaniem, dotykając brzuchem śniegu, Pluton mknął jak na skrzydłach. 348 I nagle mgła została w tyle jak zdarta zasłona. Niespodziewane słońce, błękitne niebo, z rzadkimi, jasnymi obłoczkami i lśniąca brylantami śnieżna równina — wszystko to rzuciło się w oczy Dimie i oślepiło go. Z dala zaś biegły na spotkanie dwie małe, czarne figurki, ostro odcinając się na tym tle jasnego, radosnego świata, i strzelały nieustannie, ogłuszająco, jak na wielkie święto. Rozdział 43 WIECZNE, NIEPOWTARZALNE... Wóz polarny, jak okręt w czasie burzy, to przelewał się między zastygłymi falami lodu, to ciężko wznosił się na nie. Odbijające się od śniegu i lodów promienie słońca raziły oczy, lecz przełamane przez polaryzujące szkła okien rozsiewały w kabinie przyjemne, łagodne światło. Twarz Karcewa zdradzała wielkie zmęczenie, spowodowane nieustannym napięciem uwagi. — I obawa o chłopca kosztowała go niemało zdrowia — pomyślał Komarów spoglądając na Dimę, który chrapał na górnej koi. — Ile przeżył ten chłopiec! Major uśmiechnął się i pokiwał głową. Teraz to nawet Karcew zazdrości Dimie. To nie żarty — być świadkiem walki niedźwiedzia z lwem morskim. Tyle lat przeżyć w Arktyce i ani razu nie spotkać się z czymś podobnym. Chłopiec wykazał wielki spryt w poszukiwaniu śladów w czasie mgły. To dobrze o nim świadczy. Zuch! Major wstał i trzymając się pętli, zwisających z sufitu kabiny, podszedł do siedzenia kierowcy. — Już dosyć, Iwanie Pawłowiczu — powiedział. — Wkrótce zupełnie opadniecie z sił. Albo zatrzymajcie maszynę i odpocznijcie, albo puśćcie mnie do kierownicy i nauczcie, jak prowadzić maszynę. Karcew odpowiedział znużonym uśmiechem. 349 — Nie, Dymitrze Aleksandrowicza, to nieodpowiednie miejsce do nauki. Mam wrażenie, że zwały skończą się niedługo i wydostaniemy się albo na brzeg morza, albo na równe pole. Wtedy zatrzymamy się i pokażę wam, jak się kieruje maszyną. Rzeczywiście musicie nauczyć się i tego... Nie wiadomo, co może się zdarzyć. Przewidywania Karcewa okazały się słuszne. Po upływie pół godziny z wysokości ostatniego grzbietu ujrzeli za szeroką śnieżną równiną ciemny pas wody z lśniącymi plamami odbitych w niej promieni słonecznych i z biało-niebieskimi punkcikami. Było to z dawna upragnione morze z pływającą po nim krą. Wyjechawszy z labiryntu zwałów wóz potoczył się po równej przestrzeni i wkrótce zbliżył się do krańca pola lodowego. Dima obudził się, ziewnął i przeciągnął z rozkoszą. W odpowiedzi usłyszał przeciągłe ziewanie Plutona śpiącego koło drzwi wyjściowych, obok skafandrów stojących jak rycerze na straży. Karcew zdecydował, że skafandry powinny stać w tym miejscu, złożone, gotowe do użycia w razie nagłej potrzeby. -— Zbudziłeś się, bohaterze? — zapytał Karcew wyłączywszy motory i wstając z siedzenia. — Dobrze spałeś? Odpocząłeś? -n- Doskonale, Iwanie Pawłowiczu! — odpowiedział mocnym głosem Dima. — Dlaczego stoimy? Przyjechaliśmy? -— Dojechaliśmy do morza. Wyjdźmy! Major otworzył drzwi wyjściowe i pierwszy zszedł na lód. — Jak tu pięknie! — powiedział. — Rzeczywiście, jak pięknie! ¦— z zachwytem krzyknął Dima schodząc po stopniach. — Co to jest, Dymitrze Aleksandrowiczu, Iwanie Pawłowiczu!... Ile tęcz, ile słońc... Ach! Wiem! Wiem' To halo1, prawda? Słońce stało jeszcze dość wysoko nad horyzontem, ale wyraźnie chyliło się ku zachodowi. Jednak nie od razu można było rozpoznać właściwe słońce w szeregu jego tęczowych odbić na pochyłości nieba. Właściwe słońce otaczały koncentrycznie dwa pierścienie z tęczy: jeden, węższy — wewnętrzny, drugi, szerszy —¦ zewnętrzny. Od strony słońca pier- 4 Halo — kręgi otaczające ciała niebieskie, kiedy między obserwatorem a ciałem niebieskim znajduje sie chmura drobnych kryształków lodu. 350 ścienie miały ciemnoczerwony kolor, który stopniowo przechodził we wszystkie kolory tęczy aż do niebieskiego, zlewającego się z niebem. Dwa białe pasy przecinały na krzyż i słońce, i okrążające je pierścienie: jeden pas szedł od zachodu poprzez słońce i ginął w zenicie, drugi, również przechodzący przez słońce, szedł równolegle do horyzontu. Sześć łagodnie zabarwionych wszystkimi kolorami tęczy, odbitych słońc stało w punktach przecięcia białych pasów z okalającymi właściwe słońce tęczowymi pieścieniami. Każde z tych odbitych słońc otaczały niewielkie, lśniące barwami tęczy koła. Tęcze, tęcze i tęcze... Wszędzie, gdzie rzucić okiem, widać geometryczne sploty tęcz — wielkich i małych, szerokich jak chorągwie i wąskich jak wstążki... Całą zachodnią połowę nieba wypełniało takie bogactwo i przepych barw, że nawet Karcew, który wiele dziwów już widział, stał zachwycony zjawiskiem. — Takie halo nie często się zdarza -— powiedział wreszcie stary marynarz. — Przeważnie bywa jeden blady pierścień dokoła słońca i po jednym odbiciu z boku. Aż mi szyja zdrętwiała!... jednak, kochani towarzysze, nie mamy czego sobie winszować. — Dlaczego? — zapyfał major. — Taki prognostyk. Halo prawie zawsze poprzedza cyklon 1 albo an-tycyklon 2. Bądźmy przygotowani na burzę. — Tak... To nieprzyjemne — przemówił major. — A skąd się biorą te halo — zapytał Dima. — To bardzo proste, mój mały towarzyszu. Mróz wzrasta, dzień jest pogodny, słońce stoi nisko nad horyzontem. Promienie słońca, idące do naszych oczu, natrafiają po drodze w niższych warstwach powietrza na mnóstwo maleńkich kryształków lodu, a każdy kryształek lodu — to pryzmat, który rozkłada biały promień słońca na kolor tęczy. — Tak, tak! —¦ żywo pochwycił Dima. — To tak jak szklany pryzmat. I na ścianie, i na podłodze robi się tęcza, gdy się złapie pryzmatem promień słońca między szczeliną w zamkniętym oknie a ścianą. 1 Cyklon — obszar słabego ciśnienia powietrza i wirowego ruchu atmosfery; powoduje zachmurzenie i duże opady, często burze i huragany. 2 Antyeyklon — obszar wysokiego ciśnienia barometrycznego; w jego centrum płynę opadające pnjdy powietrza, utrzymując stała, pogodę i bezchmurne niebo. 351 — Tak, właśnie... No cóż, Dymitrze Aleksandrowiczu — zwrócił się marynarz do majora — jak zadecydujemy: zostać tu na noc czy jechać dalej ? — Co? — zamyślony major nie od razu zrozumiał pytanie. — Ach tak... No cóż... Jak uważacie, tylko wydaje mi się, że powinniście odpocząć. — To głupstwo — machnął ręką Karcew. — Musiałem tylko rozprostować kości po długim unieruchomieniu przy sterach. Jedźmy. Wykorzystujmy pogodę. Jutro licho wie, co będzie... Słońce jeszcze ze trzy godziny będzie świeciło, a o zmroku staniemy na nocleg... Wóz szybko ruszył na południe. Z prawej strony szumiało morze, z lewej ciągnęło się pole najeżone zwałami. Podróżnikom długo towarzyszyło wspaniałe halo. Dopiero gdy maszyna skręciła na południowy wschód, halo skryło się za wysokimi grzbietami zwałów. W krześle kierowcy siedział teraz Komarów, a Karcew pokazywał mu, jak i w jakich wypadkach należy posługiwać się guzikami i rączkami na desce rozdzielczej. — Wszystko to jest bardzo proste, Dymitrze Aleksandrowiczu. Trzeba tylko zapamiętać, do czego służy każdy guzik i każda rączka, i nabyć trochę wprawy, żeby je szybko stosować. — Tak — uśmiechnął się Komarów. — Obawiam się jednak, czy -zdążę się wyćwiczyć. Czekają mnie różne sprawy niecierpiące zwłoki. Mam nadzieję, że nas szybko odnajdą i wyrwiemy się stąd. — Rozumiem, rozumiem, Dymitrze Aleksandrowiczu — przyciszonym głosem powiedział Karcew. — Z całego serca życzę wam tego. Ale pozwólcie, że was zastąpię przy kierownicy. Zbyt wolno posuwamy się, a czas ucieka. — No i ćwicz się tu z wami! — roześmiał sif major ustępując miejsca. — Ależ zachłanny z was człowiek... Dima bawił się z Plutonem i spoglądał na Karcewa. Kiedy Komarów odszedł od starego marynarza i udał się do „kuchni" szykować kolację, Dima podszedł do kierowcy, obejrzał się i, pochyliwszy się nad marynarzem, po cichu i namiętnie zaczął mówić: — Iwanie Pawłowiczu... Powiedzcie szczerze... Naprawdę uważacie, że mi się tylko ze strachu przywidziało. Dajg wam pionierskie słowo, że 352 widziałem niedźwiedzia, tak jak was widzę w tej chwili! A wy mówicie — miraż 1... Karcew z ledwo widocznym uśmiechem spojrzał ukosem na Dimę. — Ależ dziwak z ciebie, kochanku — równie cicho odpowiedział. — Dlaczego miałbym ci mówić nieprawdę. To jest tak samo mniej więcej jak w tej chwili z halo. Tylko tu rzecz polega na kryształkach lodu, a tam — na drobniutkich kropelkach wody unoszących się w powietrzu i tworzących mgłę. Podobne załamanie promieni. Takie wypadki zdarzają się często w Arktyce. Zwykły kamień zmienia się w chatkę. Idziesz i idziesz we mgle do tej chatki i zamiast niej znajdujesz kamień. Albo płyniesz łodzią między lodami i nagle wyrasta przed tobą spadzista ściana lodowa. Czapka ci z głowy zlatuje, gdy chcesz zmierzyć wysokość tej góry, a podjedziesz bliżej, okazuje się zwykły, spadzisty kraniec lodu, na metr wystający nad wodą. A tobie mewa przemieniła się w niedźwiedzia. Wszystko to miraże, złudzenia. Czekaj no... Tu zdaje się maszyna nie przejdzie, zwały dochodzą prawie do samego krańca lodu. Żeby nie trzeba było zawracać! Karcew zatrzymał maszynę. Wszyscy trzej w towarzystwie Plutona wyszli z kabiny. Karcew począł przemierzać krokami wąski pas dzielący zwał od krańca lodu. — Spróbujemy! — krzyknął stojąc na przylądku, który wchodził w morze. — A nuż się uda... Miejsca powinno wystarczyć. Wóz silnie przechylony na bok, ruszył dalej. Trzęsąc mocno na nierównym, zawalonym odłamkami lodu terenie, maszyna wyszła w końcu na równy placyk, otoczony ze wszystkich stron ścianami zwałów. Zapadł już gęsty zmrok, gdy stanęli na nocleg. Tymczasem major przyrządził kolację, więc siedli do stołu, na który padało łagodne światło lamp. Dima najpierw nakarmił Plutona. Nie zapominał o tym nigdy, choćby sam był najbardziej głodny. Przy stole rozmowa nie kleiła się. Wszyscy byli zmęczeni długim, pełnym wrażeń i wysiłku dniem, marzyli o koi, odpoczynku i śnie. Z kle-jącymi się do snu oczami wyłączywszy prąd w ubraniu, Dima już miał 1 Miraż — optyczne zjawisko polegające na tym, że ukryte za horyzontem przedmioty stają się widzialne dzigki odbiciu ich obrazu w powietrzu. Wygnanie władcy — 23 353 zamiar rozbierać się, gdy Karcew, który zamykał drzwi, wyjrzał na zewnątrz i nagle krzyknął: — Dima! Chodź prędzej! Patrz! Dima dwoma skokami dopadł drzwi i wysunął głowę: -— Co? Gdzie? Karcew w milczeniu wskazał ręką na południe. Tam, na ciemnym niebie, usianym wielkimi gwiazdami, błyszczały pęki bladych, cienkich jak nici promieni, a na samym horyzoncie ciągnęło się wąskie pasmo światła, na które początkowo Dima nie zwrócił uwagi. Nagle pasmo to spłynęło ku górze i płaskim łukiem rozpostarło się po niebie łącząc zachód ze wschodem. Z łuku poczęły tryskać fale światła, którego poszczególne promienie dochodziły aż do zenitu. Na chwilę wszystko zastygło, potem ze wschodu na zachód szybko przebiegły fale światła, krańce wstęgi zapłonęły jasnozieloną i czerwoną barwą, przesuwając się to w górę, to w dół. Coraz szybciej poczęły strzelać do góry promienie zbliżając sig wciąż do bieguna magnetycznego w połu-dniowo-zachodniej części nieba. Wszystko było w ruchu: promienie krzyżowały się, goniły wzajemnie, zlewały ze sobą. Były to już nie pojedyncze promienie, lecz całe pęki. Zapłonąwszy równocześnie, w szybkiej gonitwie pędziły po niebie. Już dobiegły do bieguna i wsz)'stko tam dokoła zagrało barwami. Ze wszystkich stron tryska tysiące promieni. Skąd się wzięły? Skąd biegną? Z dołu czy z góry? Nikt tego nie zgadnie, nie uchwyci okiem. Mróz przenikał przez zimne już dawno ubranie Dimy. Gołe dłonie zgrabiały, więc nie zdając sobie z tego sprawy, schował je pod pachami. Chłopiec nic nie słyszał, nic nie czuł, tylko patrzył i patrzył. Nie poczuł nawet, że ktoś włożył mu hełm na głowę i podał rękawice. Wszyscy stali w milczeniu mimo woli nasłuchując. Wydawało się niemożliwe, że tak wspaniałe widowisko odbywało się bez dźwięku, bez oddalonych choćby grzmotów, bez wybuchów. Lecz wokół panowała martwa cisza. Cała równina lodowa zapłonęła jakimś czarownym światłem, śnieg lśnił tęczowymi barwami jakby usiany brylantami, rubinami, szmaragdami. Ale już wszystko bladło. Blaski znikły równie szybko jak pojawiły się. Tylko jeszcze na północy tliła sig wąska wstęga, po której przebie- 354 gały fale ogniste. Nad lodem zawisł ciemny całun nocy i gwiazdy na niebie z powrotem zamigotały bladym, nieśmiałym światłem. — No i po wszystkim! — rozległ sig głos Karcewa. — Przedstawienie skończone. Trzeba iść spać. Komarów, który dotychczas nie wymówił ani słowa, zaczął strząsać szron z ramion Dimy i w milczeniu pociągnął go do wozu. — Co ty wyprawiasz, Dima! — krzyknął nagle. — Masz wyłączony prąd w ubraniu! Czemu stoisz! Zamarzniesz! I wziąwszy chłopca pod pachy, energicznie postawił go na schodki i wepchnął do kabiny. Rozdział 44 OSTATNI DZIEŃ NA KRZE W nocy wiatr wzmógł się i nad ranem sztorm rozhulał się nie na żarty. Karcew parg razy wstawał, podchodził do okna, z niepokojem słuchał świstu i wycia burzy, huku niewidocznego za zwałami morza, głuchych uderzeń idących spod lodu. Za każdym razem podnosił się ze swego miejsca i Pluton. Oparłszy przednie łapy na kanapie stawał koło Karcewa i patrzył w ciemną noc za oknem, to znów spoglądał pytaj ą-jącym wzrokiem na starego marynarza. Karcew pogłaskał szeroki kark Plutona i cicho zapytał: — I ty nie śpisz, bratku? No nic, może tymczasem obejdzie się... Pluton delikatnie poruszył ogonem i wracał na podłogę jakby uspokojony. Ranek wstał szary, niewesoły. Zaraz po śniadaniu Karcew zaczął oglądać skafandry. Sprawdzał dokładnie akumulatory, zapasy jedzenia, ładunki ze skroplonym tlenem i substancją pochłaniającą dwutlenek węgla. — Czemu tak interesujecie sig skafandrami, Iwanie Pawłowi-czu? — zapytał major; według umowy, odpowiedzialność za ich stan należała do niego i Komarów utrzymywał je w porządku. — Niepokoi was sztorm? 23* 355 — Trzeba się mieć na baczności, Dymitrze Aleksandrowiczu — odpowiedział Karcew. — Wielkie pola lodowe rzadko wytrzymują takie sztormy... Otworzył szafkę zawierającą żywność i razem z Komarowem wyciągnął z niej dużą skrzynkę w pokrowcu z gęstej tkaniny. Na górnej płaszczyźnie skrzynki znajdowała się biała gałka wkręcona na wąską rurkę. Karcew odkręcił gałkę i umocowawszy na końcu rurki niewielką pompkę zaczął nadymać pokrowiec. Tkanina szybko pęczniała i wkrótce skrzynka znalazła się wewnątrz dużego elastycznego balonu o kształcie piłki. — No, wszelkie niezbędne przygotowania skończone -— powiedział Karcew zdejmując pompkę i zaraz zakręcając gałkę na rurce. — Więc umawiamy się, Dymitrze Aleksandrowiczu? Z chwilą sygnału alarmowego... — Dobrze, dobrze, Iwanie Pawłowiczu, bądźcie spokojni. Ja i Dima wiemy, co mamy robić na wypadek alarmu. — Trzeba by Dimę obudzić, a szkoda. Tak smacznie śpi. — Chcecie wyprowadzić stąd maszynę? — Tak, koniecznie. Nie powinna pozostawać tak blisko morza. A prócz tego, w taką pogodę chciałbym być jak najbliżej naszego składu... — No, to nie ma się co namyślać. Siadajcie do kierownicy, a ja obudzę Dimę. Po paru minutach wóz ruszył w drogę, a Dima, już ubrany, zasiadał do śniadania. Maszyna, kołysząc się, powoli, ostrożnie sunęła po nierównym polu na północny wschód. Wiatr czasami pchał ją z tyłu, potem nagle uderzał z boku grożąc zsunięciem jej ze zbocza, wył i świstał wznosząc kłęby śnieżnego pyłu na wierzchołkach zwałów. Wkrótce wóz wydostał się na równe pole. Zaczęły zjawiać się szczeliny w lodzie, to wąskie, ledwo dostrzegalne, wijące się jak węże czarnymi liniami, to szersze z widniejącą wodą na dnie. Maszyna swobodnie przesuwała się po nich, ciągle zwiększając szybkość. Jedna ze szczelin nagle, w oczach Karcewa, poczęła szybko rozszerzać się i gdy maszyna w pełnym biegu zbliżyła sig do niej, szczelina 356 miała już przeszło dwa metry szerokości. Nie hamując biegu, Iwan Pa-włowicz nacisnął guzik na tarczy rozdzielczej. Stojąc na swym posterunku, u drzwi przy skafandrach, Komarów zobaczył przez tylne okno kabiny, jak dwie szerokie, grube płozy, zazwyczaj sterczące do góry po obu stronach drzwi, nagle z głośnym szczękaniem opadły górnymi końcami w dół i legły daleko na lodzie za wozem. Przednia część maszyny już zwisała nad wodą, lecz cięższa tylna przeważała nie dając przedniej spaść dziobem do wody. Szczelina rozszerzała się w dalszym ciągu, przeciwny jej brzeg odpływał dość szybko, lecz wóz posuwał się jeszcze szybciej. Wyrównawszy do poziomu dziobową część łańcuchów, maszyna dosięgła drugiego brzegu i zaczepiła się o lód, pracując ostrymi żebrami ogniw. Nagle tył wozu zsunął się z lodu i spadł w dół, ku wodzie. W następnej chwili jednak zakołysał się mocno i zawisł w powietrzu powstrzymywany prężnymi płozami. Były one tak silnie przymocowane do tylnej osi, że doskonale wytrzymywały ciężar maszyny, tylko lekko uginając się. Przednie części gąsienic coraz dalej wchodziły na lód, szybko wciągnęły wóz na drugą stronę szczeliny, chociaż końce płóz ciągnęły się jeszcze daleko z tyłu, a szerokość szczeliny przez ten czas znacznie wzrosła. Wyszedłszy całkowicie na lód i złożywszy płozy na stałe miejsce wóz potoczył się po równym polu w tym samym, co i poprzednio kierunku. Wkrótce zaczął padać gęsty śnieg. Wiatr kręcił nim i rzucał w okna; blady, drgający tuman zasłonił świat, drogi już nie było widać. Zaczęła się zamieć. Karcew zwolnił bieg maszyny. Wóz jakby po omacku, ostrożnie posuwał się naprzód. Coraz częściej trafiały się szczeliny. Niektóre bardzo już szerokie, nagle zaczynały się zwężać i Karcew przeczekawszy parę chwil przeprowadzał przez nie maszynę bez pomocy płóz. Coraz większy niepokój ogarniał starego marynarza. Zatrzymawszy wóz przed jedną z takich zbiegających się szczelin, Karcew począł przysłuchiwać sig czemuś wśród gwizdu i wycia zamieci, 357 potem obrócił się i ruchem głowy przywołał do siebie majora. Ten szybko podszedł, zaniepokojony wyrazem twarzy towarzysza. — Wsłuchujcie się uważnie, Dymitrze Aleksandrowiczu! — krzyknął Karcew, by zagłuszyć ryk wiatru. ¦— Nic nie czujecie pod nogami? — Pod nogami? — zapytał Komarów i skupiwszy się, po chwili odrzekł: — Maszyna chwieje się! Iwan Pawłowicz pokiwał głową. — Kiepska sprawa — powiedział. — Fala doszła już tutaj i szybko rozbija pole na części. Nie wiem czy dobrniemy do naszej bazy... A jeśli dobrniemy, czy tam będzie bezpiecznie... Tymczasem szczelina zamknęła się prawie i Karcew począł przesuwać przez nią maszynę. Ale zaledwie wóz znalazł się po drugiej stronie szczeliny, lód przechylił się pod nim i maszyna powoli poczęła zsuwać się z powrotem ku szczelinie. Komarów złapał się za krzesło. — Co to takiego? — głośno krzyknął Dima trzymając się poręczy kanapy, na której pakował amunicję i przywiązywał ją do strzelby i pistoletów. — Widzicie, co się dzieje? — powiedział Karcew dając pełny bieg naprzód i zrzucając tylne płozy na lód. — Już jedziemy po krach. Przed nami prawdopodobnie powstał szeroki pas wody. Wielka kra wyrównała położenie pod szybko oddalającym się od szczeliny wozem. Teraz już wyraźnie czuło się miarowe kołysanie pod maszyną. Gdy jednak po pewnym czasie wóz minął środek kry, ta znów zaczęła się pochylać, tak że Karcew musiał zmniejszyć prędkość obrotów motorów. Wóz powoli posuwał się ku niewidocznemu w śnieżnej zawiei krańcowi kry. Wreszcie przed wozem ukazała się szeroka przestrzeń wody. Przeciwległego brzegu nie było widać. Na ciemnoołowianej powierzchni wody rozbijały się wysokie, ostre fale. Od czasu do czasu wyłaniały sig ze śnieżnej mgły i znikały w niej niewielkie odłamki lodu, kołyszące się na wzburzonej wodzie. — Trzeba będzie przepłynąć — powiedział Karcew, uporczywie patrząc przed siebie i szykując sig do włączenia motorów. 358 — Czy nie lepiej objechać przerwę? — zapytał major, któremu również nie uśmiechała się przeprawa przez wzburzony kanał niewiadomej szerokości. — Ba, nie wiadomo ile czasu stracilibyśmy na objeżdżanie. Sądząc z szerokości i długości, przerwa musi być znaczna. A musimy się spieszyć, bo za nią, na północy, znajduje się nasz skład. No, walimy... Sprawdźcie, Dymitrze Aleksandrowiczu, czy drzwi są szczelnie zamknięte. Przekonawszy się, że wszystko jest w porządku, Karcew począł ostrożnie prowadzić wóz na kraniec kry opuszczającej się wciąż niżej. Wóz prawie niepostrzeżenie zsunął się na wodę. Zawarczała śruba i wóz-amfibia popłynął. Fale biły w okna zasłaniając je jasnozielonym muślinem. Przednia część kabiny raz po raz zanurzała się w wodę. Pozostawiona z tyłu kra zniknęła za wirującą ścianą śniegu. Wiatr wył wściekle jakby goniąc uciekającą maszynę. Nagle wysoka fala wzdęła się przed oknami z prawej strony, uderzyła w wóz i ze złowieszczym szumem przewaliła się przez dach. Po chwili, zupełnie nieoczekiwanie, ze śnieżnej mgły wyłoniła się przed kabiną, wysoka, nieomal prostopadle spadająca ściana zwału lodowego. Najwyraźniej góra ta oderwała się od pola lodowego wzdłuż linii zwału; wydostać się na nią z wody było niemożliwością. Ostrym skrętem na lewo, uniknąwszy zderzenia, Karcew poprowadził wóz wzdłuż lodowej ściany, szukając brzegu o łagodnym spadku. Burza szła od zachodu, trzeba było płynąć pod wiatr. Rozróżnić coś przed sobą było niezmiernie trudno, jednak Karcew zauważył, że ściana lodowa nieustannie napiera na wóz z prawej strony. Już parę razy odpływał od ściany na odległość widzenia, ale po paru minutach góra znów zbliżała się do wozu. — Co to znaczy? — z niepokojem myślał Karcew znów odsuwając wóz od ściany. — Czy to wiatr spycha nas na ścianę, czy też kry zwierają się z powrotem? Stary marynarz coraz częściej począł spoglądać w lewe okno w obawie czy nie ujrzy we mgle opuszczonej poprzednio kry i nagle zauważył, że maszyna mniej się kołysze, a pryski fal nie zalewają już okna. 359 „Zwierają się!... — z przerażeniem wywnioskował Karcew. — Co teraz robić? Popłynę jeszcze trochę dalej. Najwidoczniej kra poczyna wirować"... Pozostawała bardzo słaba nadzieja, że uda się jeszcze znaleźć w przeklętej ścianie lodowej jakieś dogodne wejście, którym dostaną się na lód z północnej strony rozlewiska. Na północy jest skład — żywność, odzież, akumulatory... Odcięci od tych zapasów, na gołym pustym lodowcu — to byłoby straszne! Zamieć szalała w dalszym ciągu w górze, nad kabiną; w dole, między krami, było jakby spokojniej. Wóz płynął powoli pod wiatr i falę. Skupiwszy uwagę na krańcu prawej kry, wypatrując w jej beznadziejnie prostopadłej ścianie wygodnego miejsca do lądowania, Karcew zapomniał na chwilę o południowej stronie kanału. — Uwaga! — rozległ się nagle głos majora. — Zwał lodowy z lewej strony! Jednym rzutem oka Karcew ogarnął grozę położenia. Przez wirującą zasłonę śniegu spostrzegł tuż, tuż kraniec południowej kry, równie wysoki i niedostępny. „Wpadliśmy!... — przemknęło mu przez głowę. — Żeby chociaż zdążyć obrócić"... Szybko skierował wóz w lewo, lecz maszyna, pod naporem przeciwnego i bocznego wiatru słabo reagowała na ster. Po chwili wóz utknął dziobową częścią gąsienic w brzegu południowej kry. Wysoko wzniesione w górę płyty przedniej części gąsienic rozpaczliwie drapały prawie prostopadłą ścianę lodu, śruba, puszczona na maksymalną linię obrotów, pchała je z wody na lód. Na próżno! Zadanie przekraczało możliwości maszyny. — Lód naciska z tyłu! — rozległ się spokojny głos majora. Marszcząc z niezadowoleniem brwi, pomacał szorstki podbródek (naostrzony nóż marynarski nie na wiele się przydał) i spokojnie wydał rozkaz stojącemu obok Dimie: — Przygotuj się do wyładunku... sprawdź swe ubranie. Szybciej... szybciej... nie trać czasu!... — I spojrzawszy przez okno zwrócił się do Karcewa: — Kra już nad rufą! 360 Rozległ się głośny trzask, który zamienił się zaraz w przeraźliwy zgrzyt, skowyt i stękanie. Gąsienice bezsilnie zamarły na lodowej ścianie, umilkła śruba zatrzymana przez Karcewa. Równocześnie z dziobowej części kabiny rozległa się komenda: —¦ Wyładowywać się na lód! Szybko! Jedno naciśnięcie guzika i drzwi rozwarły się. Kłęby śniegu wtargnęły z wiatrem do kabiny. W szarawej ścianie kry północnej na wysokości dwóch — trzech metrów widniał niewielki placyk. Tylna część gąsienic opierała się poniżej. Drzwi od szafy z jedzeniem, szybko wyjęte przez Komarowa, legły na lodzie tworząc kładkę. — Dima, wychodź z Plutonem I Dima był gotów. Z wiązką lekkich strzelb, podniecony, nieco przestraszony, szybko przeszedł na malutki placyk w zwale lodowym. Za nim poszedł Pluton, objuczony paczkami amunicji i składanym namiotem. Wóz trzymał się jeszcze, ściśnięty lodami. Drgał pod ich naciskiem od dziobu do rufy, trzask i zgrzyt żałosnym echem odbijały się w sercu jego pasażerów. Gąsienice wyginały się, lód już prawie dotykał wyjściowych drzwi kabiny. Major wyrzucał na lód skafandry, narty, różny sprzęt, skrzynkę z akumulatorami podaną mu przez Karcewa. Korzystając z tych paru minut, jakie zawdzięczali wytrzymałości maszyny, Karcew i Komarów wyrzucili jeszcze na lód tłumok odzieży futrzanej i dwie skrzynki żywności. Z tyłu rozległ się groźny trzask. Okno, wygięte naporem góry lodowej, rozleciało się w kawałki, przednia część kabiny osunęła się w dół. Wóz tylną swą stroną począł opadać w wodę. — Na lód, Dymitrze Aleksandrowiczu! — krzyknął Karcew. Zaledwie obaj wyskoczyli na placyk, gdy maszyna, drapiąc lód żebrami ogniw gąsienicowych, poczęła powoli zanurzać się w wodzie. Po chwili, boleśnie długiej, woda wtargnęła w otwarte drzwi kabiny. Coraz gwałtowniej osiadając na rufie wóz ześlizgnął sig i znikł w odmętach. 361 Byli jego pasażerowie, zbici w ciasną gromadkę, stali w milczeniu na skraju placyku nie spuszczając oczu z tonącego wozu. Zamieć z wyciem napierała jakby miała ochotę i ich rzucić w głębiny, gęsty śnieg zasypywał rozrzucone na lodzie przedmioty... Rozbitkom udało się rozłożyć namiot. Miejsca było w nim niewiele. Wisząca pod stropem lampa elektryczna jaskrawym światłem oświecała wnętrze. Na wprost wejścia siedział na tłumoku futer Dima i dopijał kawę. Obok niego, z prawej strony od wejścia, oparty na łokciu, w na pół leżącej pozie spoczywał na rozesłanym futrze Karcew. W środku namiotu stała płytka elektryczna, dając ciepło. Niewielka przestrzeń z lewej strony od zasłoniętego wejścia, miejsce Komarowa, było w tej chwili puste. Pluton leżał u wejścia, przy podniesionym do góry, jako próg, pasie płótna wyścielającego podłogę namiotu. Karcew dotykał psa nogami, które mu najwyraźniej przeszkadzały. Prócz tego od wejściowego progu wiało i Pluton z niezadowoloną miną wstał i przeszedł na próżne miejsce majora. Pokręciwszy się pies położył się, zwinął w kłębek i znowu zaczął drzemać. Za okienkiem w bladym mętnym świetle wirował śnieg. Wiatr z wściekłością targał namiotem jakby chciał zerwać go z miejsca i unieść ze sobą. Chwilami porywy wiatru były tak silne, że Dima mimo woli chwytał za pętle, przez które przechodziły stalowe żebra namiotu. Pod płócienną zasłoną wejścia ukazała się dłoń w rękawicy i odpięła zasłonę. Zgięty we dwoje, otrzepując z siebie śnieg, wszedł do namiotu major. — No, co? Dymitrze Aleksandrowiczu? — szybko zapytał Karcew. — Nic nie widać — zapinając zasłonę odpowiedział Komarów. — Z wielkim trudem dobrnąłem do przełęczy. Śnieg, śnieg i śnieg... Wciąż wali! Kiedyż wreszcie ustanie? Wiecie, Iwanie Pawłowiczu... czy to nie złudzenie, ale gdy na chwilę ucichał wiatr, słyszałem od strony północnej jakiś równomierny huk. Czy to nie otwarte morze? 362 Komarów kucnął przed płytką i nalał sobie gorącej kawy z imbryka. Karcew, patrząc w skupieniu na majora, zapytał: — Więc i wyście to słyszeli. Całą noc niepokoił mnie ten huk. Jeżeli od strony północnej rzeczywiście jest otwarte morze, to źle. Bo to by znaczyło, że do naszego głównego składu nie uda nam się dobrnąć. Jeśli on zresztą istnieje... — Przypuszczacie, że zatonął? —- zapytał major. — Albo uniosło go w morze wraz z oderwaną częścią lodowego pola... — odpowiedział Karcew. — Co dla nas na jedno wychodzi. Już trzy doby trzymała zamieć w niewoli na krze ocalałą grupkę pasażerów zgniecionego wozu. Wolno mijały godziny, zamieć nie ustawała, przeciwnie, jakby potężniała grożąc rozbiciem tego ostatniego schronienia. Major i Karcew długo milczeli. Wreszcie Komarów otrząsnął się i przełknął łyk kawy ze szklanki. — Jak sądzicie, co należy teraz robić, Iwanie Pawłowiczu? — Myślę, że czekanie na koniec burzy —¦ to bezcelowa strata czasu. Godziny istnienia kry, na której się znajdujemy, są bez wątpienia policzone. W każdej chwili może się rozlecieć, i to właśnie wtedy, gdy się tego nie będziemy spodziewali. Proponuję jak najprędzej stąd odbić. Major postawił koło siebie niedopitą szklankę, chwilę milczał i cicho zapytał: — Dokąd, Iwanie Pawłowiczu? — Na Ziemię Północną. Do cieśniny Szokalskiego, do osiedla na Przylądku Cynowym. — Jak? Którędy? — Pod wodą. — W skafandrach? — Tak. Musimy się zdecydować! — twardo powiedział Karcew. — I tak w czasie zamieci żaden samolot nas nie odnajdzie, nawet jeżeli zaczęły się już poszukiwania. A zamieć, prawdopodobnie, nieprędko się skończy. W południe będzie jaśniej. Postaram się wyznaczyć współrzędne geograficzne i raz jeszcze zbadać, co dzieje się na północnej stronie. Jeżeli tam na prawdę jest otwarte morze, to natychmiast zaczniemy gotować sig do drogi. Za osiem — dziesięć godzin będziemy na lądzie. 363 — Na Ziemi Północnej?! — krzyknął nagle Dima. — Na Wyspie Komsomolec?... — I umilkł zmieszany zagryzając wargi. Karcew i Komarów zdziwionym wzrokiem spojrzeli na chłopca. — Tak, na wyspie Komsomolec — powiedział Karcew. — A dlaczego się pytasz? —- Nie... ja tak tylko... — nie podnosząc oczu jąkał się Dima. — Tam są trzy wielkie wyspy. — Tak, tak — potwierdził Karcew i rozwijając projekt zwrócił się do majora: —¦ Takie jest moje zdanie, Dymitrze Aleksandrowiczu. A co wy na to? Komarów jakoś niechętnie oderwał utkwiony w Dimę wzrok i wolno przemówił: — Czy tą samą drogą, pod wodą, moglibyśmy dostać się do sztolni numer sześć? Karcew nie od razu odpowiedział. Spojrzał uważnie na majora i rzekł: — Można. Ale na to trzeba trzy razy tyle czasu biorąc pod uwagę parę przystanków na lodzie dla odpoczynku i ze względu na obserwacje astronomiczne. Czy chłopiec wytrzyma... — Tak... — przeciągle powiedział major i przesunął parę razy ręką po podbródku. — Nie zapominajcie, kochany Iwanie Pawłowiczu, że na sztolni, żeby się tak wyrazić, oczekuje na mnie z niecierpliwością Kono-wałow. Obawiam się, że zbyt długo czekać nie będzie i gotów tam czego nabroić. Prócz tego weźcie pod uwagę, że i na Dimę czeka tam z niepokojem, a nawet może z rozpaczą, jego ojciec... Ale Dima nagle zbladł, potem zarumienił się i krzyknął: — Nie, nie! To nieprawda! Ja tylko tak... Bo Bieriozin i Gieorgij Mikołajewicz powiedzieli, że jeżeli nie będę tak mówił, to mnie zawrócą z powrotem do Moskwy... A ja chciałem dostać się do Arktyki... Koniecznie musiałem dostać się do Arktyki. Gdzieś tutaj, na wyspie Komsomolec, przepadł mój brat, Wala... Chciałem go szukać na tej wyspie... A oni kazali mi zmienić nazwisko i nawet dali zaświadczenie. Komarów i Karcew ze zdumieniem spojrzeli na siebie. — Powoli... powoli... — powiedział nic z tego nie rozumiejąc Karcew. —¦ Jakie zaświadczenie? Co za Wala? 364 — Mówię wam przecież, że mój brat Wala... Walery. — Nie rozumiem... — zaczął znów Karcew, ale mu przerwał Komarów. — Czy masz to zaświadczenie przy sobie? -— zapytał. — Tak. Proszę. — Dima pogrzebał w kieszeniach swej kurtki, wyciągnął złożony papier i podał majorowi. — Proszę... Major rozwinął papiei i szybko przebiegł go oczyma. — Nazywasz się Antonow? — Nie. Denisow. Karcew nagle palnął się w czoło i krzyknął: — Tam, do diabła! To ty mówisz o konstruktorze Walerym Deni-sowie? To twój brat? To ci historia! Ale dlaczego myślisz, że jest on na wyspie Komsomolec? Czy go znaleziono? — Poczekajcie, poczekajcie, Iwanie Pawłowiczu — spokojnie powiedział Komarów. — 1 w tym się zorientujemy. Tymczasem powiedz mi, Dima, kto ci dał ten papier? — Konowałow... Gieorgij Mikołaj ewicz. — A on skąd wziął? — Nie wiem... Major znów spojrzał na papier. — Świadectwo zostało wydane przez W A R... — powoli w zamyśleniu powiedział major. — Przez Ministerstwo Wielkich Arktycznych Robót. — No, oczywiście! — uradowany powiedział Dima. —¦ To z pewnością załatwił Bieriozin, Mikołaj Antonowicz... Przecież on tam pracuje. — Bieriozin? — krzyknął zdumiony major. — Mikołaj Antonowicz? — równocześnie zdumiał się Karcew. — Przecież to mój bezpośredni zwierzchnik! — No tak! — wyjaśnił Dima. — Pracuje w W A R-ze razem z Sergiuszem Piotrowiczem Ławrowem. Wstrząśnięci wiadomością, major i Karcew długo patrzyli na siebie. Potem Komarów złożył papier, schował go do wewnętrznej kieszeni swej kurtki i wreszcie powiedział: 365 — Dobrze, mój chłopcze! Udamy sig wszyscy do sztolni numer sześć!... Czy tak, Iwanie Pawłowiczu? — Tak jest, Dymitrze Aleksandrowiczu! — z powagą odpowiedział stary marynarz patrząc znacząco w oczy majorowi. — A w tej chwili, Dima — kontynuował Komarów wyjmując notes i patrząc kątem oka na Karcewa — muszę z tobą dłużej pomówić. Karcew spojrzał w małe, trzepocące się pod uderzeniami wiatru okienko namiotu i pokasłując wstał z miejsca. — Zupełnie sig rozjaśniło — powiedział. — Wyjdę zobaczyć, co tam dzieje się na lodzie. Gdy wrócę, zaczniemy zbierać się do drogi. Karcew odpiął zasłonę namiotu i wyszedł zostawiając majora z Dimą. CZĘŚĆ CZWARTA Rozdział 45 PODRÓŻ POD WODĄ Dokoła rozpościerała się mętnie prześwitująca, zielonkawa ciemność, przechodząca w dole w czerń nocy. Bokami przepływały niewyraźne, chwiejne cienie. Serce biło trwożnie w oczekiwaniu czegoś nieznanego, groźnego, niebezpiecznego... Lecz cienie mignąwszy przelotnie znikały, a napięte oczekiwanie znów zmuszało do oglądania się i nasłuchiwania. Tylko z przodu nic nie wzbudzało trwogi: długie, srebrzyste promienie latarni rozlewały się w mgliste plamy świetlne. Chwiejące się cienie, przypadkowo przecinające te pasma i plamy świetlne, przybierały postać prężnych, srebrnych ryb i wtedy wszystko zdawało się zrozumiałe, a nawet ciekawe. Jeżeli wyobrazić sobie, że nad sobą mamy niebo, to wtedy wydaje się, że pokrywają je jasnoszare obłoki jak wczesnym rankiem zimowym. Na niebie nieustannie tańczą jakieś płaskie cienie, od czasu do czasu zastępuje je ciemna chmura wolno przepływająca nad głową i potem znowu zaczynają się niespokojne, milczące pląsy cieni. „To tańczą fale na powierzchni morza albo przepływają kry" — przypomina sobie Dima wyjaśnienia Iwana Pawłowicza. Jednak strasznie nużąca jest ta cisza. Głuche, jednostajne huczenie motoru i śruby za plecami nie mąci jej, raczej zlewa się z nią. Wszystko milczy... A tak chciałoby się usłyszeć czyjś głos, gdy każdy nerw drży, serce zamiera na widok wyłaniających sig nagle cieni i — zda sig — cały jesteś jak naciągnięta struna! 367 Dima wyciągnął skurczone nogi, ułożył się na piersiach i skierował promienie swej latarki na sąsiedni skafander. — Pluton! Tu, Pluton! — zawołał cicho. — Czemu milczysz? Rozległo się słabe skomlenie. Przez przeźroczysty hełm żałośnie patrzyły wierne oczy psa jakby skarżąc się i szukając pomocy u przyjaciela. Biednemu Plutonowi było bardzo niewygodnie w wielkim skafandrze. To wyciągał przednie łapy, żeby przesunąć je przez kołnierz i podłożyć sobie pod głowę, to przyciskał je do piersi. Od tych ruchów skafander kołysał się z boku na bok wraz z psem i Dima musiał mocno przyciskać go do siebie, by ulżyć męce Plutona. — Niewygodnie ci, Plutonku kochany? — mówił Dima dotykając swym hełmem hełmu psa; słabe skomlenie rozległo się teraz głośnym, huczącym szumem w uszach chłopca. Musisz przecierpieć, mój drogi... Karcew nieustannie sprawdzał kura i bacznie obserwował zmieniającą się rzeźbę dna, płytkiego w tych okolicach morza Karskiego. Oddział płynął, to wznosząc się nad mielizny i podwodne pagórki, to opadając niżej na głębinach. Komarów był milczący i zadumany. Myśl o Konowałowie nie dawała mu spokoju. Gdzie on jest? Co robi? Jaką nową, może o wiele straszniejszą, zbrodnię planuje? Prędzej, prędzej do sztolni... — Patrzcie! Patrzcie! —¦ rozległy się nagle okrzyki Dimy. Na wprost podróżnych szerokim wachlarzem przepływała gromada dość dużych ryb. Z tyłu za nimi jak czarna błyskawica przemknął wąski kontur z okrągłą głową i długim ciałem. — Foka poluje — powiedział Karcew. Z zadziwiającą szybkością foka dogoniła rybę. Otwarta paszcza, uzbrojona rzędem drobnych, ostrych zębów, porwała ją i w mgnieniu oka połknęła. Z boku, wśród rozsypanej gromady ryb, uwijało się jeszcze kilka fok. Szybkość i zręczność ich ruchów były zadziwiające. Wyginały się jak węże i prawie nigdy nie chybiały celu. Ławica ryb była bardzo duża i widocznie odbywała jedną ze zwykłych swych wędrówek w poszukiwaniu nowych żerowisk. Ławica coraz gęstniała i w końcu zupełnie zaciemniła powierzchnię morza. Mnóstwo fok towarzyszyło jej. Ryby 368 płynęły tak gęsto, że można było powiedzieć, iż same wpadały w paszcze polujących fok. Niektóre z nich, zajęte pościgiem, tak blisko podpływały, że nieoczekiwanie dostawały się w zasięg świateł latarni. Wtedy Dima mógł zauważyć ich okrągłe, gładkie, jakby ulizane głowy, mądry wyraz wielkich oczu z niezwykłą źrenicą w kształcie czteropromiennej gwiazdy, ich przykryte klapkami nozdrza, ruchome, zwrotne płetwy i zwinne ciało, zdolne do najbardziej niezwykłych, akrobatycznych ewolucji w wodzie. Oślepione, zdezorientowane, miotały się przez chwilę w promieniach światła, potem, oprzytomniawszy, wypuszczając zdobycz z pyska, jak strzały ulatywały w górę. — Jakie zręczne! — zachwycał się Dima. — Jakie bystre! Nie to, co na lodzie! Słowa jego co chwila zagłuszało szczekanie Plutona, który obserwując to polowanie nabrał niezwykłego animuszu. -— Znajdują się w swoim żywiole — powiedział Karcew. — Woda dla foki jest ważniejsza od lądu. Woda — to żywność, a żywność — to życie. Po paru minutach, gdy wędrowcy przecięli już drogę ławicy i popłynęli bliżej powierzchni, spostrzegli nowe zjawisko. Wśród ryb poczęły szybko przemykać niewielkie, wyciągnięte figurki o długich giętkich szyjach, ze skrzydłami poruszającymi się jak wiosła. — A to co, Iwanie Pawłowi czu? — zapytał zdumiony Dima. — Czy to naprawdę ptaki? — Tak, to mewy polują. Mewy łowiły ryby swymi zakrzywionymi dziobami równie zręcznie i szybko jak foki. Ale warunki pod wodą miały trudniejsze. Foka zaraz połykała schwytaną rybę, nie obawiając się, dzięki specjalnej budowie gardła, że woda dostanie się do jej płuc. Mewa natomiast musiała wyciągnąć trzepocącą sig zdobycz z wody na powietrze i dopiero tam pożreć. Pomimo to mewy dawały sobie doskonale z tym radę. Wkrótce ławica pozostała daleko w tyle. Droga ciągnęła się znów w mętnozielonej mgle. Od czasu do czasu przemknęła w oddali to pojedyncza ryba, to gromada raczków-krewetek, rozpraszających się szybko we wszystkie strony, to galaretowata meduza, równomiernie zwierająca brzegi swego różowego, przeźroczystego jak szkło dzwonu. Uroczyście przepłynęła również niezwykła przedstawicielka polarnych mórz, Wygnanie władcy — 24 369 czerwono-brunatna „północna cjaneja" — olbrzymia meduza z dzwonem do dwóch metrów średnicy i mackami sięgającymi nieraz trzydziestu metrów długości. Macki te wiły się pod dzwonem jak pęk splątanych wodorostów. Spotykane po drodze góry lodowe nasi wędrowcy okrążali najczęściej od dołu. Niektóre z tych gór były zanurzone tak głęboko, że chcąc przepłynąć pod ich podstawą, trzeba było opaść prawie na samo dno morza. Wtedy w świetle latarń widać było pełzające po brązowym ile różnobarwne „morskie gwiazdy" z długimi mackami, rozrzuconymi promieniście na dnie. Niektóre z nich miały korpus wielkości dojrzałej śliwki, a macki długości palca człowieka. Pokrywały one całe przestrzenie morskiego dna i gdy fale wzburzonej śrubami wody docierały do nich, gwiazdy poczynały mrugać fosforycznymi iskrami żółto-zielonego koloru, tak że za przepływającymi dość długo jeszcze ciągnął się na dnie morza lśniący kolorowymi ognikami ogon. Pojawiały się również wspaniałe „głowy Gorgony" — wielkie ofiu-ry * koloru terrakoty z długimi, gałęzistymi pasmami, które splatały się w koronkowy koszyczek lub chwiały się na dnie jak żmije szukające żeru. Kamienie podwodne pokrywały, niby mech, bezbarwne, szarobiałe mszanki, czyli ascydie 2, przypominające kształtem cytryny lub pomidory; jedne z nich były przeźroczyste jak łza, inne obrosłe jakby dawno nieczesaną brodą. Na kamieniach, podobne do pięknych dzwonów i wazonów z długich, przylegających do siebie falistych piór, rosły morskie lilie. Dimę zachwycały kwiaty morskiego dna — prześliczne „kiście północy", kolonie polipów3, podobne do prawdziwych roślin, z cienką jak ołówek, dochodzącą do dwóch metrów wysokości łodygą, z której zwisały grona dużych kielichów o długich, poruszających się jak małe węże płatkach. 1 Ofiara, czyli wężowidło — zwierzę morskie pokryte kolcami, pokrewne mor. skim gwiazdom; wyróżnia sig cienkimi, ruchomymi czułkami. - Aseydia — zwierzątko morskie o miękkim ciele w kształcie woreczka z galaretowatą błona. s Polip — morska istota organiczna o ciele w kształcie długiego woreczka, przymocowanego jednym końcem do dna, na drugim końcu woreczka znajduje się jama ustna okolona wieńcem czułków. 370 Podrażnione strumieniem wody zapalały się delikatnymi, kolorowymi iskierkami i długo niespokojnie błyskały w podwodnych ciemnościach. Pojawiały się bladoliliowe holoturie *, czyli morskie ogórki, na pół zaryte w ile, którym się karmią. Niektóre kamienie były pokryte bukietami „morskich róż" — aktyniami 2 o jaskrawych kolorach, z rozpuszczonymi płatkami, które kołysały się w wodzie jakby poruszane wiatrem. Zdarzały się nawet całe gąszcze wodorostów, szczególnie morskiej kapusty, której szerokie, żyłkowane liście przypominały zielony łopian. Dno było usiane mnóstwem mięczaków3 w muszlach na pół zarytych w ile. Karcew nie mógł nadążyć z odpowiedziami na nieustanne pytania Dimy, a nawet majora, którego te obrazy podwodnego życia niejednokrotnie odrywały od niepokojących myśli. Jednak większą część drogi odbywano na średniej głębokości, gdzie we względnym bezpieczeństwie można było rozwijać największą szybkość. Ciemności gęstniały coraz bardziej, coraz rzadziej spotykało się jaśniejsze pasy przestrzeni oświeconej z góry. Karcew wyjaśnił, że widocznie powierzchnię morza pokrywa zwarty lód. Chwilami słabe światło 2 przerw i szczelin w lodzie lub nawet przerębli wyrobionych przez foki, docierało do tej nieznacznej głębokości, na której trzymali się nasi podróżni. Karcew postanowił wydostać się przez jeden z takich otworów na lód, by jeszcze za dnia określić miejsce, gdzie się znajdują. Pierwsze napotkane otwory były zbyt wąskie. Lód stosunkowo cienki i Karce-wowi udało się wysunąć rękę na powierzchnię, ale ramiona mimo wysiłków, nie mogły się przecisnąć. Po długich poszukiwaniach natrafił wreszcie na nieco szerszy przerębel, wyrobiony, widocznie, przez wielką fokę. — No, tutaj na pewno się zmieszczę — powiedział obejrzawszy dolną część otworu. — W najgorszym razie rozszerzę go toporkiem. 1 Holoturia — morskie żyjątko o skórze usianej kolcami. 8 Aktynia, czyli ukwiał — morskie żyjątko, ma formę woreczka z otworem, obramowanym promieniście rozchodzącymi się czułkami. 8 Mięczaki — organizmy zwierzęce o miękkim ciele, najczęściej pokryte muszlami, przebywające w wodzie i na lądzie (np. ślimaki). 24* 371 Pomagając sobie obracającą się śrubą wysunął zakutą, w giętką stal rękg na lód. W tym momencie coś bardzo ciężkiego przycisnęło mu rgkę do lodu. Co prawda, Karcew nie poczuł bólu, lecz głuche i miękkie uderzenie w metal skafandra doszło do jego uszu. Szarpnął ręką do tyłu, ale nie udało mu się jej uwolnić, coś trzymało ją mocno na powierzchni. Szarpnął jeszcze raz, już z całej siły, ale i teraz bez skutku. — Ki diabeł — mruknął zdziwiony, wisząc na ręce. — Bryła lodu zwaliła mi się na rękę czy co? Rozhuśtawszy się lekko, wyciągnął drugą rękę ponad lód i zaczepiwszy się o kraniec przerębli podciągnął się w górę. Zaledwie jednak jego hełm wysunął sig nad otwór, gdy jakieś potężne uderzenie spadło na niego, podbródek stulcnął o stalowy kołnierz skafandra, zęby szczęknęły. Karcew boleśnie przygryzł sobie język. Ogłuszony uderzeniem, przez chwilę wisiał na przyciśniętej ręce i dopiero oprzytomniawszy spojrzał w górę. Zobaczył nad sobą łeb białego niedźwiedzia. Z całą pewnością niedźwiedź był nie mniej zdumiony od niego. Ale nie zdejmował łapy z ręki Karcewa, czy dlatego, że zapomniał o niej, czy też spodziewał się schwytać tę dziwną fokę, na którą tak długo i cierpliwie czatował przy otworze. Tak czy inaczej, marynarz musiał czekać, aż władca lodowej pustyni zlituje sig i puści go. Major i Dima, obserwując dziwne ćwiczenia gimnastyczne Karcewa, którym towarzyszyły głuche jęki, zasypywali go na przemian pytaniami: — Co się stało? — Co wam jest, Iwanie Pawłowiczu? — A do diabła!... Cholera!... — nagle krzyknął jakimś wściekło-płaczliwym głosem Karcew, odzyskawszy nareszcie dar mowy. — Puszczaj kanalio! Wolną ręką macał po biodrze, lecz jak na złość pochwa z błyskowym pistoletem wisiała z drugiej strony i biedny Karcew, wijąc się w ciasnym otworze, na próżno usiłował wydostać broń. — Co wy wyprawiacie, Iwanie Pawłowiczu? — pytał major nie mogąc nic zrozumieć. — Niedźwiedź mnie trzyma za rękę! — z rozpaczą krzyknął dziwiąc się niedomyślności swych towarzyszów. — Nareszcie! Jest! , Masz... — krzyknął triumfalnie. Błysnęło jaskrawe światło, rozległ się 372 krótki ryk i Karcew runął na majora pociągając go ze sobą w głębinę. Linka, którą byli związani, zaplątała się, pracujące śruby to odpychały ich od siebie, to zbliżały. Dima z Plutonem, którzy wpadli między nich, zwiększali rozgardiasz. Przerażone krzyki, zdumione pytania, rady, szczekanie psa — wszystko łączyło - się w uszach w niezrozumiały har-mider. Dopiero gdy zatrzymano śruby, zdołano powoli rozwikłać ten splątany kłębek. Skoro tylko marynarz uwolnił się z plątaniny, zaraz popłynął do otworu i dwoma ruchami wydostał się na lód. Martwy niedźwiedź leżał na grzbiecie jak rażony piorunem. Z przestrzelonego gardła sączyła się cienka struga krwi. Widocznie kula idąca z dołu przeszyła mózg i śmierć nastąpiła natychmiast. Wichura szalała w dalszym ciągu, ale nie padał już tak gęsty śnieg jak poprzednio. Mimo to widzialność i teraz była słaba. Wokół ciągnęła się nieskończona równina lodowa. Sądząc z szybko zamarzających kropli ściekającej po skafandrze wody i z przylepiających się do lodu podeszew, mróz musiał być silny. Szybko dokonawszy pomiarów przy pomocy wziętych z wozu polarnego instrumentów i spojrzawszy raz jeszcze na zabitego niedźwiedzia Karcew wślizgnął się na powrót w przerębel i znikł pod lodem. — No, jak tam wasz niedźwiedź? — zapytał Komarów. — Leży... calutki... — odpowiedział obwiązując sig końcem linki i stając na swoje miejsce w szeregu. — Szkoda, że skórę musimy zostawić. Wspaniałe futro! No, płyniemy dalej, towarzysze! Rozdział 46 DO SZTOLNI NR 6 Do punktu, leżącego równolegle na wysokości cieśniny Szokalskiego, dopłynęli nasi podróżni bez nadzwyczajnych wydarzeń. Za cieśniną Karcew zmienił kurs — wprost na północny zachód, ku sztolni leżącej w środku północnej części Karskiego Morza. 373 Jak na tak płytkie morze, głębokości były tu stosunkowo duże: od pięćdziesięciu do dwustu metrów. Karcew starał się trzymać wodnego koryta, idącego między przybrzeżnymi płytkimi wodami Ziemi Północnej, a wielką mielizną leżącą na zachodzie. Tuż pod lodem panował mrok. Widocznie rozległe pola lodowe pokrywały morze, stąd pasy przejaśnień, zarówno dużych jak i małych, zdarzały się rzadko. Karcew, by mimo woli nie zejść z toru koryta i nie wpaść na płytkie wody, prowadził swój mały oddział w pobliżu dna. Koło południa kierownik wraz z towarzyszami wydostał się na skraj wielkiego lodowego pola. Należało określić położenie geograficzne, sprawdzić, kierunek drogi, zjeść obiad i odpocząć. Pogoda była mroźna, bezwietrzna, niebo chmurne. Na czarnej spokojnej wodzie unosiły się niebieskawe kry, podobne do wielkich brył porcelany. Aż po horyzont rzucały pola lodowe swój jasnostalowy odblask na chmury. Tylko gdzieniegdzie przecinały „lodowe niebo" ciemne masy „nieba wodnego", ukazując na wolne jeszcze przestrzenie czystej wody. Zima nieodparcie wstępowała w swe prawa. Wyciągnięto na lód skrzynkę z zapasami, zdjęto skafandry. Uwolniono ze skafandra i Plutona, by mógł rozprostować zdrętwiałe członki. Pies przyzwyczaił się już do podwodnej podróży, jednak męczył się bardzo. Toteż szalał z radości, gdy poczuł grunt pod nogami. Karcew wyjął z powłoki skrzynki podręczne instrumenty i szykował się do ustalenia współrzędnych. Major i Dima wydostali żywność, płytkę elektryczną i naczynia kuchenne. Rozpakowali worek a częściami namiotu i ustawili coś w rodzaju syberyjskiego szałasu. Po dziesięciu minutach w jego zacisznym wnętrzu skwarzyły się na elektrycznej patelni kawałki niedźwiedziego mięsa, w imbryku bulgotała zaczynająca się gotować woda z roztopionego śniegu, elektryczna płytka wydawała przyjemne ciepło. Punktualnie o godzinie dwunastej Karcew ustalił położenie kry. Skończywszy obliczenia wrócił do namiotu, zajął swe miejsce i z zadowoleniem oznajmił: — Bardzo nieznacznie zboczyliśmy na zachód, ale posuwamy się we właściwym kierunku. Wieczorem będziemy na trawersie Wyspy Domowej. 374 — Byłoby dobrze zatrzymać się tam z dziesięć minut — powiedział Komarów wsypując kawę do imbryka — i wysłać depeszę radiową do Moskwy. __ Nie warto — odpowiedział marynarz — w osiem godzin później zrobimy to w osiedlu sztolni. Zjadłszy z apetytem obiad i nakarmiwszy Plutona, wędrowcy przespali się na nieprzemakalnej podłodze namiotu i ruszyli dalej. O godzinie osiemnastej, dokonawszy obliczeń, Karcew oznajmił, że wkrótce przetną równoleżnik Wyspy Domowej, — O, znów sajki — zauważył Dima. Maleńkie rybki najpierw pojedynczo, potem coraz gęściej poczęły napływać z północy. Wkrótce olbrzymia ławica jak czarna chmura przysłoniła słabe światło przenikające z góry. Ławica była tak gęsta, że wetknięty w nią kij popłynąłby pionowo razem z rybami. Zupełnie niespodziewanie w tym skupieniu sajek mignęło parę wielkich białych ciał. Były to zwierzęta o żółto-białym lub niebiesko-szarym kolorze ciała, długości czterech — pięciu metrów, o stosunkowo cienkim tułowiu i okrągłej głowie. Bardzo wypukłe czoło prawie pionowo opadało na krótki i tępy pysk. Szeroka paszcza z drobnymi, stożkowatymi zębami otwierała się i chwytała od razu całą masę sajek pochłaniając je niemal momentalnie. Sajki szły tak zwartą masę, że nie mogły bronić się ucieczką przed napastnikiem. — Iwanie Pawłowiczu, co to za drapieżniki? — zapytał Dima. — Biełuchy, czyli delfiny polarne. Rodzaj wielorybów, z tej samej rodziny co kaszalot, delfin południowy, kasatka. — Niebezpieczne? — Nie, spokojne. Polują tylko na taki drobiazg. — Czy można się do nich zbliżyć? Bardzo ciekawe byłoby zobaczyć, jak one polują. — Możemy się trochę wznieść. Tylko uważajmy, żebyśmy nie wpadli w samą gęstwinę ławicy. Karcew i jego towarzysze, skręciwszy pionowe stery w stopach skafandra, unieśli się w górę. Biełuchy spokojnie płynęły wraz z ławicą, od czasu do czasu oddalając się w bok i znikając w zielonkawym mroku. 375 — Wypływają na powierzchnię, by zaczerpnąć powietrza — mówił marynarz. — Płyńmy na koniec ławicy. Tam biełuch na pewno będzie jeszcze więcej. Biełuchy trzymają się zawsze stadami. Dopiero po stu metrach ławica nieco zrzedła. Było tu swobodniej, więc sajki całymi grupami rzucały się w bok, lub opadały w dół uciekając przed biełuchami. Biełuchy trzymały się razem, było ich chyba ze sto pięćdziesiąt sztuk. Błyskawicznie wrzynały się w gęstwinę rybną, napychały swe paszcze, unosiły się w górę, opadały z powrotem i znów zabierały się do uczty. Podróżni płynęli pod nimi zwolnionym tempem. Nawet światło latarni nie przerażało roznamiętnionych łowami zwierząt. Nagle w zielonkawym mroku głębiny przeleciały jak torpedy jakieś szerokie, białe pasma. Jeszcze mgnienie — i nad tymi pasmami ukazały się czarne, długie, okrągłe grzbiety, z wysokimi, trójkątnymi klingami grzbietowych płetw. Klingi wysoko sterczały nad grzbietami, podobne do szerokich kos, lub szabli. Karcew krzyknął ostrzegawczo: — Kasatki! Mogą być niebezpieczne. Oddalmy się nieco. Za chwilę będzie tu rzeźnia... W stadzie biełuch zakotłowało się. Zapomniały o polowaniu, rozbiegły się i w panicznym strachu starały się uciec. Ale z ciemności wypływały ze wszystkich stron, jak błyskawice, ogromne, sześciometrowe ciała, szerokie, krótkie głowy z rozwartymi paszczami, w których sterczały ostre, stożkowate zęby. Już polała się krew. Jedna z kasatek przemknęła jak cień pod swą ofiarą, ostrą płetwą przejechała jej po brzuchu i przecięła biełuchę prawie do kości grzbietowej. Jakby mając pewność, że ta zdobycz już jej nie umknie, wygigta w łuk kasatka rzuciła się na drugą biełuchę i w mgnieniu oka rozszarpała ją na kawałki. Mając odciętą drogę, biełuchy w panice rzucały się w środek gęstej ławicy szukając tam zbawienia. Ale na próżno. Rozbójnice morza dosięgały je wszędzie. Biełuchy nie są w stanie oprzeć się tym śmiałym drapieżcom uzbrojonym w potężne zęby. Kasatki są postrachem wszystkiego, co żyje w wodach morza. Napadają nawet na wieloryba, ścigają go i zagryzają jak 376 stado psów jelenia. Lwy morskie i niedźwiedzie nie ośmielają się wejść do wody, gdy spostrzegą straszliwe ostrza płetw przecinających powierzchnię morza. Jeden tylko kaszalot nie obawia się tych „morderców wielorybów", jak je z nienawiścią nazywają łowcy wielorybów. Ci dobrze wiedzą: tam, gdzie zjawiają się kasatki, przerażonych wielorybów nie spotka się na znacznej przestrzeni morza. Major i jego towarzysze znajdowali się z boku ławicy sajek, które defilowały przed nimi niekończącą się stłoczoną masą. Rzeź biełuch dobiegała końca. Tylko niewielkiej ich liczbie udało się przerwać pierścień kasatek i znaleźć ocalenie w otwartym morzu. — No, ruszajmy! Dosyć tego! Średnim biegiem naprzód, za mną! komenderował Karcew. To, co stało się w następnej chwili, można opisać tylko w przybliżeniu, opierając się na domysłach. Dopóki nasi wędrowcy obserwowali rzeź biełuch, promienie latarń oświecały uczestników bitwy ukrywając równocześnie obserwatorów w ciemnościach. Gdy jednak na komendę Karcewa światło latarni przesunęło się w inną stronę, sylwetki ludzi stały się, widocznie, dostrzegalne w słabo oświetlonej z góry zielonkawej mgle. Jedna z kasatek, zwinięta prawie w krąg, szybko wyprostowała się i z nieuchwytną dla oka szybkością rzuciła się na odpływający łańcuch ludzi. Major, gdy było już po wszystkim, nie umiał wytłumaczyć ani sobie ani swym towarzyszom, w jaki sposób zauważył nikłą czarno-białą sylwetę, sunącą na niego w ciemności. Być może, że w ogóle nic nie zauważył, lecz po prostu wyczuł jakieś niebezpieczeństwo i nie namyślając się — zresztą nie było na to czasu — wyrwał z pochwy błyskowy pistolet. W tym samym momencie, kiedy rozległ się rozdzierający zgrzyt jego skafandra w potwornej paszczy, major pchnął pistolet w śliskie wgłębienie i nacisnął guzik. Krótki, oślepiający błysk — i, nie rozwierając szczęk, nie wypuszczając 2 nich majora, kasatka poczęła drgać konwulsyjnie, skręcając się i rozkręcając jak potworna sprężyna, waląc ogonem w balon zawierający skrzynkę z zapasami, szarpiąc majora i powiązanych z nim jednym sznurem towarzyszy. Bezdźwięczne wybuchy strzałów następowały jeden po drugim wraz z urywanymi słowami majora: 377 — Nie dopuśćcie innych kasatek... Bólu nie czuję... Nastawcie śruby na pełny bieg... Uważajcie, żeby się nie zaplątać... Dima, trzymaj mocno Plutona... No, już... szybko. Ostatni wybuch i kasatka rozwarłszy szczęki wolno poczęła opadać na dno, skręcając się w ostatnich drgawkach. Karcew i Dima puścili śruby na pełny bieg i porwali za sobą majora. Po upływie minuty wszystko zniknęło w przeźroczystej mgle: i miejsce krwawej walki, i niekończąca się chmara sajek, i złowieszcze miganie czarno-białych cieni podwodnych straszydeł. Minęło sporo czasu, zanim nasi wędrowcy przywrócili normalny szyk i ochłonęli. — A wiecie —¦ opowiadał potem major — w pierwszej chwili nawet zapomniałem, że jestem w skafandrze. Wydawało mi się, że jestem nagi, bezbronny i za chwilę moje kości zaczną trzeszczeć w tych potężnych szczękach. Br...rr... Nawet na samo wspomnienie ogarnia mnie lęk... Mróz jeszcze chodzi mi po skórze. — I nie czuliście bólu? — z ciekawością zapytał Karcew. — Absolutnie! Tłumaczę to sobie tym, że kasatka chwyciła mnie za biodro. Gdyby złapała za stopę, to mogłaby szarpaniem wyrwać mi nogę. — No, no... — pokiwał głową marynarz. — Prawdę mówiąc nigdy nie byłem w takich opałach. Ale zawsze ze strachem myślałem: co będzie, jeśli wpadnę w paszczę kaszalota lub rekina; czy skafander wytrzyma czy nie? Oczywiście, wszystkie teoretyczne obliczenia dotyczące wytrzymałości skafandra na ciosy i ciśnienie wody znałem i nawet je praktycznie sprawdzałem. Ale sprawdzać na sobie wytrzymałość skafandra przy spotkaniu z takim potworem, słowo dajg, nie miałbym najmniejszej ochoty. Rozmowa o kasatkach, biełuchach, o ich walkach ciągnęła się długo. Już od dawna przestało przenikać światło z powierzchni morza. Nad głowami wędrowców ciągnął się zwarty lód. Tylko od czasu do czasu, gdy podnosili się ku górze, spostrzegali niezamarznięty otwór, obszerniejszą szczelinę lub kanał. Koło godziny dziewiętnastej wszyscy wyszli na lód. Słońce jeszcze nie zaszło, stało na południu nisko nad horyzontem. Karcew dowiedział się zresztą o tym tylko dzięki swym przyrządom, gdy określał współ- 378 rzędne miejsca, w którym odpoczywali. Całe niebo bowiem było zasnute chmurami i straszna zamieć szalała dokoła. Było tak ciemno, że zapalono lampy w zdjętych skafandrach, by ułatwić sobie rozłożenie namiotu. Nie przyszło to łatwo przy walącej z nóg wichurze. Ale wreszcie umocowali namiot, wciągnęli doń skrzynkę z zapasami, ułożyli skafandry i zabezpieczyli przed padającym śniegiem. Zapłonęła elektryczna lampka, rozgrzała się elektryczna płytka. Odpoczywali blisko godzinę. Major niecierpliwił się, ogarniał go coraz większy niepokój. Parę razy wychodził z namiotu i zaraz wracał, zasypany śniegiem, zamyślony, milczący. Na pytania odpowiadał monosylabami, w końcu prosił, by przyspieszyli odjazd. Nikt nie oponował, więc szybko zwinęli obóz, nałożyli skafandry i zanurzyli się w wodę. Ale nastrój majora widocznie udzielił się i Karcew owi. Prowadził oddział z maksymalną szybkością. Zaprzestali rozmów, wszyscy pragnęli jak najprędzej dopłynąć do sztolni. Tam skończy się wreszcie misja majora. Tam zostaną rozstrzygnięte jego wątpliwości, obawy i niepokoje. Ale jak się to stanie? Czy major znajdzie tam Konowałowa? Czy go zatrzyma? Czy Konowałow nie będzie stawiał oporu? Może i tam rozegra się jakaś tragedia? Konowałow to wróg niebezpieczny, nie podda się bez walki. Te myśli niepokoiły wszystkich członków małego oddziału, płynących w milczeniu już parę godzin. Wreszcie Dima nie wytrzymał: — Iwanie Pawłowiczu - zapytał z wahaniem — daleko jeszcze? •— Za czterdzieści minut będziemy na miejscu. Mocniej zabiło serce Dimy. Strach przed spotkaniem z Konowałowem walczył z radością, że za czterdzieści minut stanie na pierwszym szczeblu tej drabiny, która go zbliży do zaginionego brata. Wala! Wala! Co się z nim dzieje?... Przez cały czas burze... Na pewno nie mogli rozpocząć poszukiwań... Biedny Wala! Ach, prędzej, prędzej!... Promienie latarń, jak srebrne miecze z rozszerzającymi się i ginącymi w ciemnościach klingami, przecinały wodę. Wszystko dokoła jakby było pogrążone we śnie, cienie pojedynczych ryb lub meduz z rzadka migały w ciemnościach i bezszelestnie znikały. Serca wędrowców drżały z niecierpliwości i oczekiwania) które wydawało sig bez końca. 379 — Nie rozumiem — po długim milczeniu rozległ się pod hełmami wszystkich głos Karcewa. — Już dawno powinna była ukazać się łuna od świateł podwodnego osiedla... — W głosie jego czuć było nutę trwogi. — Czyżbym zboczył z kursu? — z niedowierzaniem zapytywał samego siebie, wpatrując się w mały kompas. — Ależ nie, nie może być... Przecież nie pierwszy raz... Słuchajcie, Dymitrze Aleksandrowiczu — zwrócił się do majora — musimy zwolnić bieg, bo jeżeli zboczyliśmy z kursu, to możemy minąć osiedle! Mały oddział szybko przecinał wody wpatrując się gorączkowo w ciemności. — Czy prędko ukaże się łuna? — niespokojnie zapytał Dima. — Tak, już wkrótce — odpowiedział Karcew. — Właściwie już dawno powinna się była ukazać. Nic nie rozumiem... Czas upływał, ale łuna nie zjawiała sig. Rozdział 47 DŁUGO OCZEKIWANE SPOTKANIE Karcew niepokoił się coraz bardziej Co chwila podnosił kompas do oczu, bacznie przyglądał się niebieskawo świecącej strzałce, rozkładał nieprzemakalną mapę i pochyliwszy nad nią hełm z latarką, długo ją studiował przez mętną zasłonę wody. — Co się dzieje, Iwanie Pawłowiczu? — zapytał wreszcie major zaniepokojony postępowaniem starego marynarza. •— Czyśmy na prawdę nie zboczyli z drogi? — Osiedla wciąż nie widać. Mielizny tworzącej próg też nie ma... Zaczynam przypuszczać, że zboczyliśmy z drogi. Odchylenie magnetyczne 1 w tym rejonie Karskiego Morza jest duże, strzałka kompasu skacze jak oszalała... 1 Odchylenie magnetyczne — kat między południkiem geograficznym a kierunkiem strzałki magnetycznej kompasu. 380 — To może płyńmy zygzakiem. Zawsze to zwiększy szansę natrafienia na osiedle... ¦> — Stracimy więcej czasu, jeżeli rzeczywiście zboczyliśmy z właściwej drogi — zaoponował Karcew i westchnął: — Nie rna co, musimy wyjść na lód i sprawdzić położenie... To będzie pewniejsze. Na wierzch wydostali się przez pierwszą napotkaną połynię 1, rozbijając hełmami cieniutki lód, który zdążył w ciągu nocy ściąć wodę. Zdjąwszy skafandry i wyciągnąwszy na lód skrzynię z zapasami, szybko ją rozpakowali i wyjęli niezbędne przyrządy astronomiczne. Za chmurami pokrywającymi całą kopułę nieba, na południowym wschodzie, płonęło wąskie pasmo zorzy. Wiatru nie było. Z obu stron postrzępionych brzegów niezbyt szerokiej połyni tłoczyły się w chaotycznym nieładzie zwały lodowe. Wszystko pokrywał krwawo-czerwony śnieg, oświetlony purpurowymi promieniami niewidzialnego słońca. — Korzystajcie ze sposobności! — oznajmił Karcew, któremu wrócił dobry humor. — Daję pół godziny czasu na śniadanie i odpoczynek. Zniekształcone przez refrakcję słońce wyjrzało zza horyzontu, gdy Komarów i Dima usiadłszy przy wrzącym imbryku czekali na Karcewa. Skończywszy obserwację i obliczenia stary marynarz odezwał się: — No, naturalnie! Zboczyliśmy na wschód o dwa stopnie. Lichego macie szypra, drodzy towarzysze! Dajcie mu za karę szklankę gorącej kawy... Gdy kończyli śniadanie, z północy, poprzez zwały, powiał lekki wiatr. — Byle nie wprawił w ruch lodów, jeśli przybierze na sile — zauważył Karcew układając instrumenty i naczynia do skrzyni. — Połynia może się zamknąć... pośpieszmy się. Pluton, który leżał spokojnie po sutym śniadaniu, nagle drgnął, skoczył na nogi i obróciwszy głowę na północ począł gwałtownie wietrzyć. — Co takiego, Pluton? — zapytał Dima. — Czy nasz niedźwiednik nie poczuł niedźwiedzia? — odezwał się maj or. — Znalazł sobie, widocznie, nowy fach — zażartował Karcew, zawiązując skrzynię skomplikowanym węzłem marynarskim. 1 PoJynia — niezamarzłe lub już roztajałe miejsce na zamarzniętych rzekach, jeziorach i morzach; wielki naturalny przerębel. 381 — Na wszelki wypadek zobaczę — powiedział major. Zwinnie wdrapał się na najbliższy zwał, spojrzał na północ i krzyknął: — Obóz! Obóz z helikopterem! Iwanie Pawłowiczu, chodźcie czym prędzej! Kareew dosłownie frunął na wzniesienie. Dima wrzeszcząc „hurra" poleciał również a za nim Pluton. Na równym polu, za zwałami, czernił się wielki namiot. Paru ludzi kręciło się koło wysokiego helikoptera z cicho huczącym motorem. Nagle odbiegli od maszyny, motor zawył, helikopter podskoczył i uniósł się od razu na sto metrów błyskając w słońcu propelerami. — Nie ma na skrzydłach żadnych znaków! — krzyknął Kareew wskazując na wznoszącą się maszynę. — To dziwne... — przemówił major nie spuszczając oczu z maszyny. — Któż to mógł dolecieć aż tutaj ? — Łatwo będzie się dowiedzieć. Zejdźmy i zapytajmy — zaproponował stary marynarz. — Zgoda, ale musimy zachować wszelką ostrożność. Nie należy się ujawniać przedwcześnie — powiedział major schodząc ze zwału za marynarzem. Sunęli ukradkiem, kryjąc się za odłamkami lodu i przytrzymując rwącego się naprzód Plutona. Na ostatniej wyniosłości na rozkaz majora padli na lód i poczęli obserwować ludzi, którzy szybko rozbierali namiot, składali rozrzucone na śniegu przedmioty w skrzynie i worki. Nagle ludzie ci przerwali pracę i jak na komendę zwrócili się w stronę zwałów, za którymi ukrywali się nasi wędrowcy. — Czyżby nas spostrzegli? — niespokojnie zapytał major. — Zdaje się, że nie — odpowiedział Kareew. Leżymy jak przylepieni... Ludzie przy namiocie zakręcili się, rozbiegli się po obozie, coś chwytali, potem puścili się pędem w stronę zwałów. — A to co znowu — dziwił się Kareew. — Lecą jak do ataku. I broń mają w rękach... Pluton, który leżał z tyłu za Dimą, nagle zaszczekał. Chłopiec obejrzał się i krzyknął: 382 — Patrzcie, patrzcie!"... Z tej strony również lecą. Major spojrzał w bok. Od wschodu, to niknąc to wyłaniając się, migały między zwałami lodu trzy ludzkie postacie biegnące ku temu miejscu, gdzie ukrywał się nasz oddział. — Oczywiście! — powiedział major. — Spostrzegli nas z helikoptera i przez radio zawiadomili tych na lodzie. Od strony biegnących po równym polu dobiegła urywana komenda i ludzie rozbiegli się w tyralierę jakby chcąc okrążyć oddziałek maj ora. — Słyszeliście? — gwałtownie zapytał major obróciwszy się do Karcewa. — Oni nie mówią po rosyjsku. — Mnie się też tak zdawało — odpowiedział marynarz. Już tylko pół kilometra oddzielało biegnących od zwałów. Ci zaś, którzy przedzierali się przez lody z prawej strony, byli jeszcze bliżej. — Cofnąć się! — zakomenderował major. ¦— Do skafandrów? Chyłkiem, kryjąc się! Gdy zmęczeni i zadyszani dobiegali do swego obozu, na zwałach, które dopiero co porzucili, pojawiły się postacie ludzkie. Ci trzej, którzy biegli ze wschodu, zbliżyli się również: widocznie z helikopteru otrzymali rozkaz, by zmienili kierunek i przecięli drogę cofającemu się oddziałowi. — Chyba zdążymy ¦— powiedział Kareew pomagając Dimie włożyć skafander. Równocześnie major zszywał elektryczną igłą skafander na Plutonie, który na rozkaz Dimy wlazł weń bez ociągania się. Zagrzmiało parę wystrzałów. Kule uderzyły o lód, jego odłamki zadzwoniły na skafandrze Dimy. Dokoła wykwitło parę smug dymu, które pędzone lekkim wiatrem, rosnąc i rozszerzając się, otuliły majora i jego przyjaciół. W powietrzu rozlał się słodki zapach, oczy poczęły łzawić. — Czym prędzej właźcie w skafander, Iwanie Pawłowiczu! — rozkazał major. — Strzelają gazowymi kulami! Sam zaś, skończywszy zeszywanie skafandra Plutona, wyrwał z pochwy pistolet błyskowy, wybiegł z kręgu gazu, klęknął za bryłą lodu i począł mierzyć. 383 — Warto by nieco ostudzić ich zapał — powiedział naciskając guzik w rękojeści pistoletu. Rozległ się ostry świst. Jeden z bliższej grupy upadł i znikł między odłamkami lodu. — Oho! — krzyknął Karcew, zaszywając na sobie igłą stalowe spodnie i obuwie. -— Jak na trzysta metrów odległości, to nieźle! Dima, przyciągnij Plutona na brzeg i sam bądź gotów! Rozległ się nowy świst z pistoletu. Atakujący od razu znikli jakby zdmuchnięci wiatrem. Nad zwałem, gdzie ukrywała się pierwsza grupa, trysnął i zalśnił w promieniach słońca obłoczek śnieżnego pyłu. Z góry doleciało ciche brzęczenie i równocześnie odgłos kilku wystrzałów. Dymki na lodzie zgęstniały. Major podniósł głowę. Na wysokości pięciuset metrów wisiał w powietrzu helikopter. — Kończcie swój strój — powiedział major — nie podnosząc głosu. — Czemu stoicie jak na rewii. Macie ochotę dostać kulę lub zatruć się? Nie zapominajcie, że musimy dostać się do osiedla... Karcew szybko kończył nakładanie skafandra. Mimo to zdążył od czasu do czasu posłać kulę to w jedną to w drugą stronę. — Gotów! — krzyknął po upływie minuty i zakaszlał. Ale kaszel urwał się z chwilą, gdy włożył hełm na głowę. —¦ Dima, strzelaj w ten biały śnieg — powiedział major. — Obojętne czy trafisz, czy nie, byle nie wychylali głów i musieli pełzać na brzuchu. Iwanie Pawłowiczu, podtrzymujcie ogień! Ja się tymczasem ubiorę. Puścił jeszcze parę kul w helikopter, Dima i Karcew rozpoczęli ogień. Jedna z kul majora widocznie trafiła w samolot, gdyż ten ostro wzniósł się w górę, puszczając całą serię wystrzałów. Ze zwału również wzmógł się ogień, chociaż ludzi nie było widać. Dokoła małego oddziału lód i woda w połynii jakby zaczęła parować, lecz wiatr, który przybrał na sile, szybko rozpędzał dymy. Kule gwizdały: dwie uderzyły w Dimę stojącego na widoku, jedna trafiła w skafander Plutona, ale wszystkie odskakiwały nie wyrządzając najmniejszej szkody. Zgięty, wstrzymując oddech, major przebiegł przez dym zakrywający połynię, chwycił swój skafander i ukrył się za złomem. Pod niemilknącym ogniem z pistoletów Karcewa i Dimy, major, jak zwykle nie spiesząc się, włożył skafander i podał komendę: 384 — Dima z Plutonem — do wody. Iwan Pawłowicz -— do wody. Ja będę osłaniał odwrót. I już nie kryjąc się, sam dał ognia. Parę kul uderzyło w skafander, przeźroczyste smugi dymków okrążyły go. — Szybciej, Iwanie Pawłowiczu — powtórzył major zauważywszy jakiś ruch wśród strzelających. — Zaraz rozpoczną atak... — Skaczemy! — odpowiedział głos Karcewa przerywany lekkim kaszlem. Trzasnął cienki lód, rozległy się trzy silne pluśnięcia. Równocześnie od strony zwałów doleciały gromkie okrzyki. O jakie dwieście metrów od brzegu połynii podnieśli się na całą swą wysokość ludzie. Krzycząc, strzelając, ślizgając się i upadając, poczęli szybko spuszczać się do zwału. Dwie kule jednocześnie szczęknęły o skafander majora. Major zachwiał się pod tym podwójnym uderzeniem, lecz odzyskawszy równowagę, posłał w odpowiedzi dwie kule; zdążył jeszcze zauważyć, że jeden z atakujących chwyciwszy się za pierś, upadł w śnieg. Major obrócił się ku połynii i nagle skamieniał: o piętnaście metrów w bok, na pół zasłonięta bryłami i odłamami lodu, powoli i ciężko wydobywała się z wody na lód postać w skafandrze, identycznym z tymi, jakie miał major i jego przyjaciele. Krzyki atakujących zbliżyły się i nie było czasu na namysły. Oczywiście: ktoś ze sztolni numer sześć przypłynął tu po coś, nie wiedząc nic o wrogach. Nie namyślając się dłużej, z całą szybkością, na jaką pozwalał skafander, major ruszył w stronę nieoczekiwanego gościa. Był już przy nim, gdy nieznajomy wyciągnął nogi na lód i wyprostował się. W tym momencie, schwyciwszy nieznajomego w stalowe objęcia, major skoczył do wody pociągając go za sobą. — Co się stało? — krzyknął przerażony Karcew zapuszczając śrubę, by podpłynąć ku miejscu, gdzie w zielonkawym mroku, splecione ze sobą i szarpiące się, opadały coraz niżej dwa skafandry. — Wiążcie mu nogi... — usłyszał Karcew zdyszany, ochrypły głos Komarowa. Nic nie rozumiejąc, lecz przyzwyczajony w niezwykłych momentach bez namysłu spełniać rozkazy przełożonych, Karcew zerwał z pasa linkę i... zatrzymał się: w ciemności nie mógł rozróżnić, na którą parę z czterech energicznie poruszających sig nóg zarzucić pgtlę. Automatycznym Wygnanie władcy — 25 385 ruchem zapalił latarkę na hełmie. Jaskrawe promienie poczęły ślizgać się po niebieskawych skafandrach, padły na przeźroczysty hełm, za którym ukazała się purpurowa z wysiłku twarz majora, i zatrzymały się na znajomej, śniadej twarzy z orlim nosem i niewielką różową szramą na czole. — Konowałow! —- krzyknął Karcew. Nawet wtedy gdy już miał skrępowane linką nogi, Konowałow nie przestawał rzucać się i wyrywać z rgk majora. — Nie macie prawa... — chrypiał odpychając się nogami. — Odpowiecie za to... Puszczajcie... Ja z pilnym poleceniem Ławrowa.... Natychmiast puśćcie... Spóźnię się... Odpowiecie za to... — Spokojnie... spokojnie... —¦ przekonywał Komarów wykręcając Konowałowowi ręce na plecy. — Pańscy przyjaciele na lodzie poczekają... Wiążcie, Iwanie Pawlowiczu... Ja potrzymam... Dima! podaj sznur... Wkrótce Konowałow ze związanymi rękami i nogami wisiał bezradnie w wodzie między majorem i Karcewym. — To wam nie ujdzie płazem! — wściekał się jeszcze Konowałow. — Odpowiecie za to... — Odpowiemy, odpowiemy! — podchwycił Karcew, który oprzytomniał zupełnie. — Odpowiemy za lądowanie obcego samolotu na terytorium Związku i za strzelanie do obywateli radzieckich... Bądźcie spokojni... Stary marynarz skończył przygotowywanie dwóch wielkich pętli na końcach sznura, którym związany był Konowałow i, zakładając jedną z nich przez ramię, zwrócił się do majora: — No, Dymitrze Aleksandrowiczu, możemy holować ten martwy ładunek do osiedla! Załóżcie sobie drugą pętlę... — Do osiedla... — ochrypłym głosem roześmiał się nagle Konowałow. — Do osiedla? Płyńcie, owszem... Jeśli je jeszcze znajdziecie... — Zobaczymy -— po chwili milczenia odezwał się major zdziwionym głosem, puszczając w ruch śrubę jednocześnie z Karcewym. — A wtedy biada ci... Poruszył grdyką, jakby coś przełykał i urwał w pół słowa. Oddział w milczeniu posuwał się naprzód ciągnąc za sobą Konowa-łowa. Morze było puste. Tylko cienie jakichś ryb migały z rzadka po 386 bokach lub pojawiały się pojedyncze foki i zaraz znikały uciekając ku powierzchni morza. Płynęli szybko. Po dziesięciu minutach daleko przed nimi zamajaczył słaby blask podobny do kłębu świecącej mgły. — Osiedle widać z prawej strony! — radośnie krzyknął Karcew. Głos ten zabrzmiał tak nieoczekiwanie, że w pierwszej chwili ani major, ani Dima nie byli w stanie wymówić słowa. Więc to naprawdę już koniec nieszczęść, trwóg i niebezpieczeństw. Dźwięczny, radosny głos Dimy splótł się z opanowanym, spokojnym głosem majora: — Gdzie? Gdzie? — Na prawo, jasna plama, ledwo widoczna. Plama ta powoli rosła i nabierała światła, stopniowo obejmowała coraz szerzej i wyżej ciemny krąg podwodnego horyzontu. Nagle to mgliste światło przecięła oślepiająca błyskawica, buchnął olbrzymi purpurowy płomień i zaraz zgasł. Potem rozległ się jakby huk piorunu. Huczące echo odbiło się wielokrotnie od dna oceanu i lodu na powierzchni, przewaliło się grzmotem i zamilkło. Coś miękkiego, lecz nieodparcie potężnego uderzyło ogłuszonych i oślepionych ludzi, pchnęło ich w tył, mimo że śruby pracowały na pełnym biegu. Spokojny, mglisty blask, który zajął już był prawie czwartą część podwodnego nieba, znikł i przed oczami oślepionych na chwilę ludzi stanęła ciemność bardziej jeszcze czarna i nieprzenikniona niż zwykła noc podwodnych głębin. — Co to? Co sig stało — pytał Dima. — Katastrofa... — drżącym głosem powiedział major. — Katastrofa w sztolni... —¦ Zagłada!... Zagłada osiedla... — nie swoim głosem krzyknął Karcew. — Naprzód! Tam giną ludzie... — rozległa się komenda majora. — Zapłacisz za to, Konowałow... Nie dokończywszy wyrwał puginał z pochwy, jednym uderzeniem przeciął sznur wiążący Dimę ze skrzynką z zapasami i ruszył naprzód całą szybkością motorów, pociągając za sobą Konowałowa i Dimę z Plutonem. Pozbawieni tego ciężaru płynęli teraz szybciej. 25* 387 Hen, daleko w ciemnościach znów zaczął wyłaniać się szeroki mętny blask. Karcew spostrzegł go pierwszy. Nieśmiało, ledwo dosłyszalnym szeptem przemówił: — Osiedle, zdaje się, ocalało... Tak... ocalało, Dymitrze Aleksandro- wiczu. Ostatnie słowa stary marynarz krzyczał już głosem pełnym i radosnym. Lecz głos jego nagle zgubił się w jakimś hałasie, niezrozumiałym szumie, w którym zaledwie można było rozróżnić pojedyncze głosy i krzyki. Trwoga znowu opanowała majora i Karcewa. — Co tam znów nowego? — mruczał. Dima płynął z tyłu, przyciskając do siebie Plutona, nie mogąc zebrać myśli, nie mogąc objąć tego wiru wydarzeń, w który został porwany. Czuł się jak wątła słomka miotana ruchem potężnych fal. Blask jakoś nagle wzrósł, objął połowę horyzontu, zapłonął jaskrawym światłem. Pod hełmy wtargnęły głosy dzwonków, wycie podwodnych klaksonów 1, zabrzmiały wyraźne, podniecone, krzyżujące się głosy ludzi: — Podawajcie płyty... — Cement! Tutaj cement! — Z drogi! Na bok z drogi! Plama świetlna rosła, rozszerzała się, zamieniała w świecący żółty obłok, którego odblaski kładły się słonecznymi pasami na hełmy i skafandry pędzącego naprzód oddziału. — Hurra! Osiedle żyje! — przeraźliwie krzyknął Karcew. — To głosy stamtąd! — Ostrożnie, Arsieniew! — nagle rozległ się czyjś jasny, przejęty trwogą głos. — Dalej! Nieco dalej od krańca... — Ławrow! Ławrow! — krzyknął oszalały z radości Dima. — Sergiusz Piotrowicz! Kochany mój... drogi... To ja! Dima! Sergiuszu Pio-trowiczu!... Sergiuszu Piotrowiczu! Głos jego zginął w rozpaczliwym wołaniu wielu głosów: — Trzymaj! Trzymaj! Arsieniew! Arsieniew!... 1 Klakson — mechaniczny lub elektryczny sygnał dźwijfcowy. 388 Rozdział 48 DŁUGO OCZEKIWANE SPOTKANIE (ciąg dalszy) Oto jak potoczyły się w osiedlu wypadki po śmierci Grabina. Drzwi we wszystkich sektorach były otwarte i kłęby pary leciały przez nie, wypełniając cały tunel gęstą, nieprzeniknioną mgłą. Gdyby nie eska-latory, byłoby trudno dobrnąć do ściany szczytowej. Kundin dogonił Ławr owa prawie przy samym wejściu do tunelu; obaj stanęli na ruchomą taśmę eskalatora, który wiózł ich ku ścianie. ¦—- Wydaje mi się, że mgła zrzedła, Grzegorzu Siemionowiczu — powiedział Ławrow. — Nie uważacie? — Bez wątpienia — odpowiedział Kundin. Rano, gdy po posiedzeniu zjechałem tutaj, na dwa kroki nie można było nic zobaczyć... — Zdaje się, dobijamy do końca. Mogło być gorzej. Będzie to dla nas nauczka na przyszłość. Jakikolwiek rodzaj warstw napotkamy na drodze, nie wolno rozpoczynać przekopu bez dokonania głębokich sondo wań. Wszystko jedno, czy to będzie miękka warstwa osadowa, czy intruz ywna. — Macie rację, Sergiuszu Piotrowiczu... — zgodził się Kundin i zaraz dodał smutnym głosem. — Wszystko stało sig wskutek niedopatrzenia... Moja wina. Drogo zapłaciłem za tę lekcję... Życiem ludzkim... W narastającym szumie wody, pracujących wentylatorów i pomp obaj umilkli. ¦— Gdzie ciało Grabina? — zapytał po pewnym czasie Ławrow. — W jego pokoju. — Lekarze stwierdzili już przyczynę zgonu? — Tak. Śmierć spowodowało uderzenie o tarczę, gdy spadał z wielkiej wysokości. — Skafander był cały? — Tak. Ciało zupełnie nie ucierpiało od wysokiej temperatury. Eskalator to wspinał się na dachy galerii, to opadał na dno tunelu. Na idącej w przeciwną stronę taśmie ukazywały się od czasu do czasu 389 mętne sylwetki ludzi, skrzyń, maszyn. Przez mgłę poczęła po trochu przeświecać pomarańczowa plama. — Lawa zmieniła kolor — zauważył Ławrow. — Tak, tak! — wzdrygnął się Kundin. — To wpływ maszyn ochładzaj ących. — A siła strumienia lawy? — Znacznie spadła. Gęstość wzrosła. Wydzielanie gazów prawie ustało. Ciśnienie wewnętrzne zmniejszyło się o trzy czwarte. — Dobrze. Myślę, że już nam nic nie zagraża — mówił Ławrow. — Za jakieś dwa dni zlikwidujemy wszystko i wznowimy przekopywanie. Słyszeliście artykuł Gierasimowa? Przed zaśnięciem puściłem taśmę dźwiękową z tym artykułem przez aparat. I katastrofa, i śmierć Grabina wywarły głębokie wrażenie na niektórych pracownikach W A R-u. — To trudno! — powiedział Kundin. -— Budowa musi być doprowadzona do końca. Każde wielkie dzieło pociąga za sobą ofiary. Przy samej ścianie szczytowej, gdzie pracowało mnóstwo potężnych wentylatorów, mgła była rzadsza i przejrzystsza. Wśród kłębów pary ściekała w dół lawa kilkoma rozciągliwymi strugami czerwonawego koloru i rozlewała się w wielką sadzawkę za ścianą. Ilość sikawek hydro-monitoru była znacznie zwiększona, woda rozmywała lawę, a pompy wyciągały gorącą papkę i wyrzucały ją na górę. Ludzi prawie nie było widać. Pod hełmami skafandrów rzadko rozbrzmiewały głosy. Nie czuło się, że tu w napięciu niesłychanym toczy się walka człowieka z potężnym żywiołem, pojedynek woli ludzkiej ze zbuntowanymi siłami przyrody. Ludzie spokojnie, bez pośpiechu pracowali przy aparatach i mechanizmach. Za tarczą, przez całun pomarańczowoczerwonej mgły ledwo widać było wysoką ścianę pokładów, usianą pierścieniami wprowadzonych świdrów. Przez otwarte drzwi w tarczy ciągnął ku nim splątany kłąb wę-żownic. Jeszcze wyżej ciemniało kilka wysuniętych platform, skąd nowe śruby ze świstem i chrzęstem wgryzały się w pokłady kontynuując atak na żyłę magmy. Środkowy, poziomy eskaktor przenosił wysoko w górze Ławrowa i Kundina z bocznego sektora tarczy na platformę centralną, ku samotnej postaci operatora, stojącej przy tarczy rozdzielczej hydromonitorów, gdy jakiś potężny, głuchy huk łagodnie przedarł się do tunelu i wniknął pod 390 hełmy. Ławrow poczuł, jak nagle drgnęła pod jego stopami gigantyczna tarcza ściany szczytowej. Przez chwilę wydawało mu się, że tarcza przesunęła się w przód, potem w tył, że lada moment runie wraz z ludźmi i setkami maszyn. Serce zamarło w Ławrowie, rękami chwycił się bariery eskalatora. W tym momencie całą nieobjętą przestrzeń kanału wypełniło straszne, mrożące krew w żyłach wycie syren, wśród mnóstwa lamp i reflektorów gwiaździstym rojem oświetlających tunel, nagle zabłysły jak meteory krwawoczerwone kule. I syreny, i kule zdawały się krzyczeć i wołać o pomoc: „Wszyscy na górę!... Śmiertelne niebezpieczeństwo!... Ratujcie się"... Złowieszcze sygnały były wymowniejsze od słów. Nagle zewsząd pokazały się cienie biegnących ludzi: — z galerii, z platform tarczy, z dna tunelu. Wszyscy pędzili do centralnego eskalatora. Niecałą minutę brzmiał jęk syreny, potem urwał się nagle i huk kontynuujących pracę sikawek i maszyn wydał się ludziom kojącą ciszą. Lecz krwawe, okrągłe oczy lamp nie przestawały rozlewać swego przerażającego światła zabarwiając mgłę złowieszczym blaskiem. W ciszy, która nastąpiła, rozległ się pod hełmami wszystkich twardy głos: — Uwaga! Mówi centralny operator tarczy rozdzielczej sztolni. Szukam Ławrowa i Kundina! — Ja i Kundin jesteśmy w tunelu — odpowiedział Ławrow biegnąc wraz z Kundinem do głównego eskalatora. — Co się stało? — Ogromnej siły wybuch -—• meldował wyraźnie centralny operator — uszkodził dolną część sklepienia nad osiedlem w pobliżu głównego składu materiałów. Mechanizm tarczy ochronnej sklepienia nie działa. Przypuszczam, że uszkodził go wstrząs wybuchu. Warstwa ochronna wytrzymała uderzenie, lecz ugięła się tworząc wklęśnięcie, które zwiększa się i szybko zbliża do narożnika składu. Grożą powikłania. Niezbędna obecność Kundina na miejscu katastrofy. — Przechodzę do pospiesznej windy... — urywanym głosem odpowiedział Kundin. — Wkrótce będziemy na miejscu... -— Jakie są wasze zarządzenia, towarzyszu Kundin? — upominał się stanowczym głosem główny operator. — Trzeba... wezwijcie ludzi... jak najprędzej zastosujcie środki... zaraz będę... 391 Ławrowowi krew uderzyła do głowy i gwałtownie odepchnąwszy Kun-dina jakby od niewidzialnego mikrofonu, krzyknął głośno: — Główny operator! Tu mówi Ławrow! Od tej chwili słuchać tylko moich rozkazów! — Tak jest, towarzyszu Ławrow! — szybko, jakby uradowany, odpowiedział główny operator. — Wszyscy z osiedla mają wyjść do portu-tunelu i włożyć podwodne skafandry. Wrota portu-tunelu zamknąć, zostawić tylko furtkę. Wyślijcie na dno do wyłomu oddział pogotowia z materiałem remontowym i narzędziami... — Kurilin nie odpowiada — komunikował główny operator. — Nie mogę go znaleźć. Każę wyłamać drzwi do składu. — Kurilin znikł? — wykrzyknął Ławrow. Straszny domysł, jeszcze nieskrystalizowane podejrzenie przeleciało mu przez myśli, lecz zastanawiać się nad nim nie było czasu. — Każcie wyłamać drzwi składu! Udaję się na miejsce katastrofy. Przerywam rozmowę. Nie czekając na przybycie windy, nie zwracając uwagi na Kundina, Ławrow gorączkowo zdejmował z siebie podziemny skafander. — Skąd ten wybuch? — mruczał Kundin, drżącymi rękami zdejmując swój skafander. — Zaleje nas... Zginiemy... — Milczcie! — krzyknął wzburzony Ławrow. — Natychmiast z kabiny udacie się ze wszystkimi dziećmi i wolnymi ludźmi do portu-tunelu! Słyszycie? I nie ruszajcie się stamtąd! — Sergiuszu Piotrowiczu... — mruczał dalej Kundin jakby nie słysząc Ławrowa. — Muszę do portu-tunelu... Tam jest mój podwodny skafander... Pobiegnę po niego, Sergiuszu Piotrowiczu. Ławrow nic nie odpowiedział. W tej chwili czuł pogardę i nienawiść do tego człowieka. Gdy tylko kabina windy stanęła, Ławrow nie oglądając się wyskoczył z niej i pędem ruszył z wieży do osiedla. Osiedle przypominało przerażony, brzęczący ul. Ludzie biegali w różnych kierunkach: jedni w stronę zamkniętych wrót portu-tunelu, drudzy — w przeciwnym kierunku, do głównego składu. Wyraźny, donośny głos głównego operatora rozbrzmiewał pod kopułą osiedla: 392 — Zarządzenia Ławrowa, zastępcy ministra, obowiązują wszystkich... U rozbitych drzwi głównego składu kilku ludzi przy pomocy wyciągowego żórawia wózka elektrycznego w milczeniu ładowało na wielkie elektrokary płyty przeźroczystego metalu, worki z czarnego nieprzemakalnego materiału, pękate balony z jakimś zielonkawym płynem i różne aparaty i mechanizmy. Ławrow zauważył znaną mu, pełną twarz pod wysokim filozoficznym czołem. — Arsieniew... — pomyślał w przelocie. — W oddzielę pogotowia ratunkowego... Dobrze! Młoda kobieta w sportowym kostiumie biegła przed Ławrowem długimi, lekkimi skokami. Jej czarne, przystrzyżone włosy powiewały w biegu. Obejrzawszy się, ukazała na chwilę śniadą twarz z płonącymi, czarnymi oczami i Ławrow machinalnie pomyślał: „Siesławina... Zuch..." Spoza budynku składu szybko wybiegł mężczyzna i gwałtownie zatrzymał się przed Ławrowem. Był to Saduchin. — Towarzyszu Ławrow! — zawołał zadyszanym głosem. — Dobrze, że przyszliście! Wyburzenie warstwy ochronnej swoim wierzchołkiem już dotknęło narożnika... Deformuje się pod ogromnym ciśnieniem wody... Ławrow w milczeniu kiwnął głową i szybko okrążył budynek. Niezwykły widok, znany mu tylko z doświadczeń laboratoryjnych, przedstawił się jego oczom. W sklepieniu, poczynając od jego podstawy, widniała wielka szczelina. Z jej krańców wyginała się parabolicznie do wnętrza osiedla przeźroczysta krzywizna, której zaokrąglony wierzchołek sięgał już tylnej ściany składu wpierając się w jego ostry róg. Przerażenie głównego operatora i Saduchina stało się zrozumiałe i udzieliło się Ławrowowi. Cała potworna siła wybuchu wyładowała się w rozdarciu potężnego materiału sklepienia. Zostało ono rozerwane, ale jego wewnętrzna ochronna warstwa ze sztucznego, przeźroczystego kauczuku, jak rozciągliwy plaster, wzięła na siebie olbrzymie ciśnienie wody i ustępując powoli, ściągając na pomoc przeźroczysty kauczuk z sąsiednich nienaruszonych części sklepienia, wybrzuszała się ogromną wypukłością wewnątrz osiedla. Rozciągliwość kauczukowej powłoki dosięgała najwyraźniej już ostatnich granic. Oddział ratunkowy powinien był natychmiast po wy- 393 buchu podeprzeć wzdgcie poziomym lewarem z rozsuwaną paraboliczną „czapką", by przeciwdziałać ciśnieniu wody, dopóki inny oddział nie załata z zewnątrz rozdartego sklepienia. Tego nie zrobiono. Parabola wzdęcia, na którą działało olbrzymie ciśnienie z zewnątrz, rozciągnęła się już na sześć metrów i oczywiście wkrótce musiała pęknąć. Grozę położenia powiększało i to jeszcze, że parabola, opierając się swym wierzchołkiem o róg składu, poczęła się deformować. Równocześnie budynek składu pod olbrzymim ciśnieniem zaczął podejrzanie skrzypieć. Dziesięciu ludzi z oddziału ratunkowego, widać źle przeszkolonych przez Kundina, bezradnie dreptało na miejscu, nie wiedząc, co robić. Należało szybko coś przedsięwziąć, by uniknąć katastrofy. Lewar z paraboliczną „czapką" już nie mógł być zastosowany. — Saduchin — rozkazał Ławrow — weźcie paru ludzi i rozwalcie czymkolwiek węgieł składu. — Jegorow i Anochin, za mną! krzyknął Saduchin. — Do składu. Bierzcie łomy i oskardy! Przez mikrotelefon Ławrow na wszelki wypadek rozkazał głównemu operatorowi otworzyć wschodni wykop pod osiedlem, zamknąć szczelnie wejście do sztolni, wyłączyć wszystkie jej mechanizmy prócz światła i zejść z posterunku. Zaledwie jednak skończył wydawanie rozkazów, gdy budynek składu ze skrzypieniem przypominającym jęk zachwiał się i począł przechylać na bok. Jedna strona wierzchołka wybrzuszenia rozpełzła się po ścianie składu, druga jeszcze wzrosła za jego węgłem. Pęknięcie było n-euniknione. — Saduchin, uciekać ze składu! — krzyknął z całych sił Ławrow. — Wszyscy do portu-tunelu! W tym momencie rozległ się huk, który zagłuszył ostatnie słowa Ławr owa. Węgieł składu odpadł i poleciał w dół jakby puch porwany wiatrem. Górna część ściany rozwaliła się rozsypując grad pustaków. Potężny strumień wody, grubości metra, z wyciem uderzył w ścianę budynku otaczając go wieńcem wytrysków i pyłu wodnego.. Budynek rozleciał się jak domek z kart. Huk rozpadających się ścian, szum wody, krzyki ludzi — wszystko zlewało się razem. 394 Ławrow z ludźmi oddziału ratunkowego rzucił się w prawo, ulicą osiedla. Wybiegłszy spoza składu Ławrow zauważył, że przed wrotami budynku, z tyłu za biegnącymi ludźmi, powoli rozwierało się szkło jezdni nad czarną pustką. Saduchin ostatni zdążył przeskoczyć długą rozszerzającą się szczelinę, w którą, pieniąc się i bulgocąc, wpadał potężniejący strumień wody. Dalej, blisko portu-tunelu, toczył się sznur naładowanych elektrokarów, konwojowany przez brygadę Arseniewa. Pod samymi prawie wrotami portu-tunelu, rozwartymi na przyjęcie elektrokarów, Ławrow zatrzymał się. Zbladł i wyrwawszy z kieszeni mikrotelefon krzyknął: — Główny operator! Główny operator! — Słucham — zabrzmiał spokojny głos głównego operatora. Wściekłość opanowała Ławrowa. — Czemu tam sterczycie! — krzyknął nie panując nad sobą. — Kazałem zejść z posterunku. Natychmiast wynoście się z wieży! — Wybaczcie, towarzyszu Ławrow — odpowiedział nieco zmieszanym głosem główny operator. — Gieorgiewskij, kierownik od hydromo-nitorów, spadł z eskalatora i potłukł się, to go zatrzymało. Ale już jedzie windą. Czekam na niego, kabina podchodzi. — Przepraszam — stropił się Ławrow. — Czy dacie sobie z nim radę? Przyślę wam pomoc... — Dziękuję, towarzyszu Ławrow, nie obawiajcie się. Gieorgiewskij porusza się swobodnie. Kabina przyszła. Wyłączam windę. Zagważdżara sztolnię... Przerywam rozmowę... Ławrow obejrzał się. W oddali, między centralną wieżą osiedla a ruinami składu, zionął wielki kwadrat wykopu. Olbrzymi wał wody, już przez całą szerokość wyrwy, z wyciem sunął nad kupą gruzów, prawie dosięgał otworu wykopu. Potężny, pieniący się wodospad z hukiem wlał się w jego czarną pustkę. „Wypełni się za jakie osiem minut... ¦— szybko pomyślał Ławrow. — Zdążą. Co za wspaniali ludzie! A ja zwymyślałem głównego operatora". Przez małą furtkę Ławrow wszedł do zamkniętego już portu-tunelu. Cała ludność osiedla, sto osób wraz z dziećmi, zebrała się tutaj. Ludzie rozmieścili się na cumach podwodnych łodzi, na stosach nierozpakowa-nych ładunków, skrzyń, tłumoków i worków. Głosy męskie, kobiece 395 i dziecięce mieszały się ze sobą, słychać było płacz niemowlęcia. Więk-szość miała już na sobie podwodne skafandry, ale jeszcze bez hełmów, reszta szybko kończyła ubieranie. Koło wrót portu-tunelu paru ludzi w zwykłych ubraniach szybko ładowało elektrokary przy pomocy małych żórawi elektrycznych. Brygada Saduchina w pełnym podwodnym rynsztunku, z załadowanymi elektrokarami stała przy zamkniętych drzwiach kamery wyjściowej. Z kamery dochodził stłumiony szum napełniającej ją wody. —• Tutaj, tutaj, towarzyszu Ławrow! — rozległ się znajomy głos z ubieralni. — Tu są skafandry. To wołał Saduchin. — Wezwijcie do mnie komendanta portu, towarzyszu Saduchin — powiedział Ławrow ubierając się w skafander. Saduchin nacisnął jeden z guzików na ścianie i powiedział do ukrytego w niej mikrofonu: — Komendant portu do zastępcy ministra, towarzysza Ławrowa, do ubieralni. Słowa jego rozbrzmiały pod sklepieniem tunelu, panując nad wielo-głosym szumem. — Gdzie jest brygada Arsieniewa? — zapytał Ławrow zszywając spodnie skafandra igłą elektryczną. — W kamerze wyjściowej — szybko odpowiedział Saduchin. -— Udali się do wyłomu. — Przekażcie głównemu automatykowi sztolni, Jegorowi — ciągnął dalej Ławrow zwracając się do Saduchina — żeby natychmiast po wyjściu z osiedla wypłynął na szczyt sklepienia i zajął się naprawą mechanizmów awaryjnej tarczy. I powiedzcie swojej brygadzie, by wzięła z sobą parę małych dźwigów elektrycznych. Do ubieralni doszedł szum pomp, które po wyjściu brygady Arsieniewa na dno opróżniały kamerę wyjściową z wody. — Tak jest. zabrać z sobą małe dźwigi elektryczne! — odpowiedział Saduchin. — Spieszę do brygady... Do ubieralni wpadł komendant portu-tunelu. — Melduję się na wasze wezwanie, towarzyszu Ławrow. — Osobiście dyżurujcie przy furtce wrót do portu-tunelu — przerwał mu Ławrow unosząc hełm nad głową. — W centralnej wieży zatrzy- 396 mali się główny operator sztolni i kierownik hydromonitorów. Jeżeli za trzy minuty nie zjawią się, wyślecie im na ochotnika pomoc... Zaśrubowując kołnierz hełmu Ławrow starał się najszybciej, o ile pozwalał na to skafander, wyjść z ubieralni. Drzwi do kamery wyjściowej były już otwarte. Właśnie wchodziła w nie brygada Saduchina z załadowanymi elektrokarami i dźwigami. Ławrow przyłączył się do nich. — Nastawić telefony na ogólną falę — rozkazał. — Gotowe! Nastawione! — rozległy sig pod hełmem Ławrowa liczne głosy odpowiedzi mieszając się z innymi, dochodzącymi z różnych stron. Woda już zalała połowę kamery. — Towarzyszu Arsieniew! — zawołał Ławrow. — Jestem! — odpowiedział znajomy głos. — Co robicie na dnie? — Zbliżamy się do wyłomu. Muł bardzo grząski, elektrokary posuwają się z trudem... — Płyty macie ze sobą? — Tak jest. — Płyty są znacznie mniejsze od wyłomu. Rozpocznijcie zakładanie ich i spajanie od dołu. Stopniowo układajcie w kierunku środka z przeciwnych stron wyrwy. — Tak jest, towarzyszu Ławrow... Już doszliśmy... — Bądźcie ostrożni... Trzymajcie się z dala od wyrwy... żeby was prąd nie porwał... — Bądźcie spokojni... — Towarzyszu Saduchin! — Jestem... — To samo będzie robić wasza brygada w górnej czgści wyłomu... — Słucham, towarzyszu Ławrow! — Towarzysz Jegorow! — Jestem! ¦— rozległ się głęboki, huczący bas. — Udajcie się do mechanizmów ochronnych na szczycie sklepienia... — Wiem, towarzyszu Ławrow... Woda wypełniała komorę. Ławrow nacisnął guzik u drzwi wyjściowych, drzwi powoli wsunęły sig w ścianę. Wszyscy wyszli na dno. Od 397 razu jedna postać ludzka wzbiła się do góry i za chwilę znikła gdzieś nad sklepieniem osiedla. Przy wyrwie, w obłokach zmąconego iłu, poruszali się ludzie Arsie-niewa, z trzaskiem i sykiem płonęły niebieskawe ognie, huczały elektryczne dźwigi podnosząc z elektrowózków i podając ku wyrwie wielkie, grube płyty przeźroczystego metalu. Ludzie trzymając się z dala od wyrwy chwytali wiszące nad dnem płyty, podciągali je pod sklepienie i nakładali na rozdarte brzegi wyrwy, zalewając gorącym płynem spawającym. Czasami podniesiona z dna ciężka płyta nagle wzlatywała jak arkusz papieru porwany wichrem i wirując w wodzie mknęła na linie w kierunku wyłomu, podciągana siłą prądu. Mechanik z trudem odprowadzał drgający ciężki uchwyt dźwigu na bok i uspokojona płyta kładła się w rozlanym płomieniu na przednią płytę, wysuwając się nieco za jej kraniec w kierunku środka wyłomu. Brygada Saduchina zaczęła ustawiać swoje elektrokary. Dwóch ludzi uniosło się nad dnem trzymając w rękach balony z lepkim, półpłynnym cementem, usiłując zbliżyć się do górnej krawędzi wyłomu. Lecz silny prąd omal ich nie porwał. Ledwie zdążyli wydostać się, szybko nastawiwszy śruby na pełną moc motorów. — Wciąga, towarzyszu Ławrow! — rozległ się krzyk. — Zabezpieczyć się metalową liną! — rozkazał Ławrow. — Drugi koniec spoić ze sklepieniem! Towarzyszu Saduchin, bez liny nie puszczać ludzi do pracy! U dołu, w brygadzie Arsieniewa, praca już szła wyrównanym rytmem. — Podawajcie płytę! — krzyczał Arsieniew do opóźniającego się mechanika. — Cement! Dawać tutaj!... — Z drogi! Na bok, z drogi! — krzyczał mechanik. W głuchym szumie rwącej przez wyłom wody. w hałasie przekrzykujących się głosów, w jęku elektrokarów i dźwigów, w syku i trzasku płonącego cementu, pod hełmami -wszystkich nagle rozległ sig czyjś okrzyk: — Hurra! Osiedle żyje! —¦ Kto to? — pomyślał Ławrow. — „Trochg za wcześnie..." I nagle głośno, z przerażeniem krzyknął: 398 — Ostrożnie, Arsieniew! Dalej od krawędzi!... Lecz Arsieniew jakoś dziwnie podskoczył w górę, w bok i z niepowstrzymaną szybkością, wirując, z wyciągniętymi rękami, wpadł wprost w otwór wyłomu. Rozległy się krzyki przerażenia: — Trzymaj! Trzymaj! Arsieniew! Arsieniew! Arsieniew mignął ostatni raz i znikł w zielonkawym strumieniu wody za wyłomem. Na chwilę wszyscy zamilkli z przerażenia. W tej ciszy nagle zadzwonił dziecinny, pełen radości głos: — To ja! Dima! Sergiuszu Piotrowiczu!... „Nie! Ja chyba zwariowałem! Skądby tu Dima?..." — przemknęło w głowie Ławrowa. Równocześnie prawie, przedzierając się przez szum i zgiełk, doleciał z góry potężny głos Jegorowa: — Odejść od sklepienia! Spuszczam ochronną tarczę! Odejść od sklepienia!... Tarcza ruszyła!... Wszyscy odskoczyli w bok. Z góry, po przeźroczystym sklepieniu z wzrastającą szybkością ześlizgnął się szeroki cień. Zerwawszy dopiero co przylutowanc płyty i wznieciwszy tumany iłu, tarcza werżnęła się w dno, przykryła wyłom i przylgnęła do sklepienia pod naciskiem wód oceanu. I od razu, jak nożem uciął, urwał się ryk wody, nastąpiła cisza. Za wyłomem, przez przeźroczysty metal ochronnej tarczy, na zalanych wodą ruinach składu, w słonecznym świetle latarni widać było błyszczącą niebieskawą stalą postać Arsieniewa z rozrzuconymi na boki rękami... — Ludzie!... Ludzie!... — rozległ się czyjś radosny głos. Wszyscy wolno obrócili głowy jakby nagle budząc się ze snu. Z ciemności głębin, płynąc szybko w stronę osiedla, wyłoniła się dziwna procesja w skafandrach: dwóch ludzi wlokło za sobą trzeciego ze związanymi rękami i nogami, za nimi płynęły jeszcze dwie przyciśnięte do siebie postacie... — Sergiuszu Piotrowiczu! — dźwięczał chłopięcy głos. — Gdzie jesteś? To ja Dima!... — Dima! — krzyknął Ławrow, zapuszczając śrubę i jak strzała popłynął na spotkanie. — Dima!... Kochany!... 399 Rozdział 49 PIERWSZE ROZMOWY Zdawało sig, że minęła cała wieczność od chwili, gdy pod nogami po raz pierwszy drgnął eskalator, a ściana szczytowa groźnie się zachwiała. Wypadki potoczyły sig z taką szybkością, że Ławrow nie wierzył oczom, kiedy przypadkiem spojrzawszy na zegarek stwierdził, że minęło zaledwie półtorej godziny. Ale Dima, przepełniony radością, podniecony, z błyszczącymi oczami, nieco wymizerowany — jest tu przy nim. Jaki on jest w tej chwili podobny do Iriny!... Pluton plącze się u nóg, macha ciężkim puszystym ogonem i stara się wsunąć ogromną głowę między Ław-rowa i Dimc. Mocno objąwszy Dimę, Ławrow wchodzi z nim do swego pokoju; pokój wydaje się jakiś nowy, wesoły, gdy wypełniają go dźwięki chłopięcego głosu. Dima i Ławrow mówią równocześnie, spieszą się, przerywają sobie wzajemnie. — Jakże znalazłeś drogę? — Plutona zaprzęgłem do nart!... On mnie poprowadził... A Dymitr Aleksandrów;cz taki dobry... I Iwan Pawłowicz... — A bałeś się, kiedy kry zgniotłjr wóz polarny? — Bardzo!... Ale nie myślałem o tym... Trzeba było ratować broń, namiot... Pluton z początku za nic nie chciał wejść do skafandra... A potem sam... — Biedna Ira!... Jak ona bała się o ciebie... Co, Plutonku? Co, mój drogi ? — Czy Ira bardzo na mnie zagniewana?... Pluton nauczył się polować na niedźwiedzie! Prawdziwy z niego niedźwiednik!... Iwan Pawłowicz mówił... Iwan Pawłowicz wszystko wie... — Kto? Polować? A Ira wciąż płakała... Chciała lecieć z Porskunowem na poszukiwania. — Z Porskunowem? Z Jurym Siergiejewiczem? Ten znów mnie będzie ciągnął za uszy... — A należy ci się... Skąd się tu wziąłeś? Dlaczego uciekłeś z domu? Mało było nieszczęścia z Walą, to jeszcze ty musiałeś narobić zmartwienia ! Dima nachmurzył się, zacisnął wargi i jego dziecięca twarz stała się nagle zamknięta i obca: — Wyjechałem, żeby szukać Wali. I będę,go szukał na Ziemi Północnej. A ty powinieneś mi pomóc, zamiast robić wymówki. Ławrow nie poznawał chłopca. Te zaciśnięte wargi, ten upór w twarzy... Zupełnie jak Ira, gdy oznajmiała, że poleci z Porskunowym. Po raz pierwszy zauważywszy w Dimie przemianę z dziecka w młodzieńca, Ławrow nawet stropił się nieco. Nie wiedząc, jak zareagować na jego kategoryczne oświadczenie, instynktownie uchylił się od odpowiedzi. — Trzeba jak najprędzej posłać Irinie depeszę radiową... I do Chińskiego... I do ministerstwa... Ale ty na pewno jesteś głodny i zmęczony, chcesz spać... Rozbieraj się i kładź... Zamówię coś do jedzenia... A sam siądę do pisania depesz... Ławrow układał go do snu, zamawiał śniadanie, biegł do gabinetu nadawać depesze i znów powracał do pokoju — ożywiony, radcsny i niezmiernie szczęśliwy. Jakby przeszła burza: spadła nagle, trzasnęła piorunami, napędziła strachu i w jakiejś półtorej godziny wszystko szczęśliwie się skończyło... I wyłom załatany, i Arsieniew żyje, i Dima tutaj... „Irina Denisowa. Dima z towarzyszami przed chwilą przybył do sztolni numer sześć. Wszyscy zdrowi. Dima położył się spać i Pluton również. Wszystko w porządku. Odwołaj lot. Sergiusz." Przy podpisywaniu depeszy Ławrowowi przemknęła myśl: „Jak to, Pluton również"? Ale na zastanawianie się nie było czasu. „Ira zrozumie". I niecierpliwą ręką pisał już następną depeszę: „Lejtenant Chiński. Odwołuję moją poprzednią 183. Konowałowa vel Kurilina, który usiłował wysadzić W powietrze osiedle sztolni numer sześć, zatrzymał major Komarów. Wszystko dobrze. Komarów, Karcew i Dima Denisow są u mnie, w osiedlu sztolni. Konowałowa wyślę do Moskwy w najbliższym czasie. Wiceminister W A R-u, Ławrow 189." Dalej następował dokładny raport do ministra W A R-u. Wezwany radiotelegrafista wszedł do gabinetu, otrzymał depesze i znikł z nimi jak bezcielesny duch. Telewizefon huczał nieustannie. Saduchin donosił z tunelu, że potok lawy gęstnieje i przybiera ciemniejszy kolor, sikawki hy-dromonitorów pracują i wydalają wszystko, co nagromadziło się przy ścianie szczytowej, maszyny ochładzające działają dalej. 400 Wygnanie władcy — 26 401 Jegorow, który zastąpił Arsieniewa, meldował, że drużyna ratownicza rozpoczęła już naprawianie wyłomu wewnątrz osiedla. Przed tym trzeba koniecznie wyrównać krawędzie wyłomu płomieniem termitu. Ale skład jest zburzony, w gruzach nie mogą znaleźć aparatów do spawania termitem. Co robić? — Zażądajcie od komendanta portu-tunelu — odpowiedział Ław-row. — Przywiozłem na łodzi podwodnej nową serig tych aparatów. Czy wykopy obejrzeliście? — Oba wykopy ¦— wschodni i północny — już są zamknięte. Woda wypełnia je prawie całkowicie... — Podziękujmy Karelinowi — wesoło roześmiał się Ławrow. — Wykopy to jego pomysł: zyskać na czasie w razie wtargnięcia wody do osiedla... — I zyskaliśmy, towarzyszu... — Jak się trzyma tarcza ochronna na wyłomie? — Doskonale. Stoi jak przylutowana... — No, to świetnie. Zwijajcie się szybko. Tarczę jak najprędzej trzeba ustawić na normalne miejsce... Ławrow wyłączył telewizefon, odetchnął głęboko i wezwał do ekranu telewizora lekarza szpitalnego. W fotelu siedział Arsieniew, któremu lekarz masował obnażone ramię. Lekarz obrócił się i pytającym wzrokiem spojrzał na Ławr owa. — Jak zdrowie Arsieniewa? — zapytał Ławrow. — Zdrów, zdrów, Sergiuszu Piotrowiczu — odpowiedział Arsieniew uśmiechając się szeroko. — Nie niepokójcie się... — Bardzo się cieszę, moi drodzy — serdecznie powiedział Ławrow. — Chciałbym wstąpić do was potem, by pomówić z wami jako z doświadczonym górnikiem. — Proszę bardzo, Sergiuszu Piotrowiczu, każdej chwili, choćby zaraz. -—Nie, poleźcie, odpocznijcie. Wiecie, że Kundin odjeżdża ze mną. Zabieram go. — Czyżby? —zdumiał się Arsieniew marszcząc swe wysokie czoło. — Skąd taki pośpiech? ¦— Kundin zachował się haniebnie podczas tych katastrofalnych godzin, okazał się tchórzem. Prócz tego, jego drużyna ratownicza zupełnie 402 nieprzygotowana... Jednym słowem chcę z wami pomówić o różnych sprawach... Tymczasem nie przeszkadzam... Do widzenia. Przyjdę o godzinie siedemnastej. Ławrow wyłączył ekran i w zamyśleniu opadł na oparcie fotelu: „Tak, Arsieniew jest, zdaje się, najwłaściwszym kandydatem. Śmiały, szybko decydujący. Pracuje od początku budownictwa. Co za korzyść z bardziej doświadczonego Kundina, jeżeli w momentach krytycznych traci głowę, denerwuje się, boi o siebie! A czy takich Kundinów nie ma i gdzie indziej na trasie budownictwa?"... Szybko przebiegł w pamięci znajome mu postacie — Kraśnicki, Grabin, Jegorow, Saduchin, Gurewicz, Kałganow, Sybirski, Malinin, i wielu, wielu innych... Jedni zdali egzamin w chwilach ciężkich, inni wykazali się w pracy ¦poprzedniej. Ci nie budzą wątpliwości. Tylko Sybirski... Sybirski z szesnastej sztolni — bis. Ciągle się pyta, przy każdym głupstwie, przy każdym drobiazgu zwraca się o radę, na nic nie może się sam zdecydować. Czy nie załamie się jak Kundin w chwili niebezpieczeństwa? Trzeba dobrze zastanowić się nad nim... Ławrow westchnął. Tak, nie łatwo dźwigać ten ciężar odpowiedzialności za życie tylu ludzi, za dokonanie wielkiego dzieła, dzieła całego narodu. Przesunął ręką po oczach i obejrzał się. Przy drzwiach stał Dima w długiej nocnej koszuli Ławrowa i z niepokojem patrzał na niego. — To ty, Dima? — uśmiechnął się Ławrow. — Czemu nie śpisz? — Coś ci dolega, wuju Sergiuszu? — cicho zapytał Dima. — Nie, kochanie — szybko odpowiedział Ławrow siadając w fotelu. —- Troski... Chodź do mnie. Siadaj na kolana. Pamiętasz jak to bywało w domu? Siedzisz sobie, a ja ci opowiadam... — Dobrze wtedy było, wuju Sergiuszu... Ale ja siądę obok. Fotel jest szeroki ¦— mówił Dima wciskając się w głęboki fotel Ławrowa i kuląc bose nogi pod siebie. — A jakie ty masz troski? Też myślisz o innych?... „Zupełnie jak Ira — ze wzruszeniem pomyślał Ławrow. — Te oczy zadumane... I sposób trzymania nóg... Jak on sig zmienił! Kochany chłopiec!..." 26* 403 Ławrow mocno przycisnął Dimę do siebie i powiedział: — Dlaczego „także"? Kogo masz na myśli? — Iwan Pawłowicz cały czas troszczył się o nas... O Dymitra Aleksandrowicza, o mnie, o Plutona. Gdyby nie on, kiepsko byłoby z nami! A Dymitr Aleksandrowicz ciągle myślał o was, o sztolniach. Bardzo się niepokoił, żeby Konowałow tu czego nie nabroił. A ty, o czym myślisz? — Ja? — machinalnie zapytał Ławrow patrząc w wychudłą twarz chłopca. — Cóż ja?... I ja też myślę... Tak powinno być, mój drogi. Iwan Pawłowicz dobre ma serce i myślał o was, Dymitr Aleksandrowicz myślał i troszczył sig o nas. Wszyscy powinni myśleć i troszczyć się o bliźnich. Wtedy wszystkim będzie dobrze. — Taki Kraśnicki... Pamiętasz go? — Pamiętam — poważnie skinął głową Dima. — Rozbił się wtedf w sztolni. Ira często go wspominała. — I ty pamiętaj, nie zapominaj o nim. On również myślał wtedy o innych. I może ocalił wszystkich, którzy wtedy byli w sztolni. A teraz Arsieniew przyszedł mi z pomocą. Mogliśmy razem zginąć... — Wujaszku! — krzyknął przerażony Dima. — Ale to go nie powstrzymało... Tak, mój kochany, trzeba pamiętać o innych. I nie wolno cofać się przed wzięciem odpowiedzialności za nich. Trzeba się o nich troszczyć. Inni, być może, troszczą się o ciebie w tej samej chwili. — Ławrow nie widział już poważnych oczu Dimy. Patrzał gdzieś w dal, w niezmierne przestrzenie rodzinnego kraju, który przysłał tu Kraśnickich i Arsieniewych. Saduchinów i Siesławiny, Komarowych i marynarzy Karcewych i wielu innych. I wszystko, co mówił w tej chwili Ławrow, nie tyle mówił Dimie, ile sobie. I w duszy robiło mu się coraz jaśniej, przejrzyściej. Wszystko, co przykre i bolesne, topniało w tym świetle jak poranna mgła przed wschodzącym słońcem. Cicha muzyka radiowa, napełniająca pokój, umilkła. Z aparatu radiowego płynęło jakieś niewyraźne mruczenie. Lecz Dima nagle pobladł, zerwał się z fotela i podbiegłszy do aparatu wzmocnił dźwięk. Zahuczał głos speakera: ...Samolot rozbił się na wyspie Rewolucja Październikowa, w dwudziestym szóstym, najdalej wysuniętym na południe, odcinku, niedaleko od cieśniny Szokalskiego. Pozbawiona łączności radiowej, nie docze- kawszy się pomocy, załoga postanowiła przedostać się do osiedla Przylądek Cynowy o własnych siłach. Szalejąca zamieć nie zatrzymała ich. Zdążyli już przejść na elektrycznych nartach z załadowanymi sankami elektrycznymi prawie jedną trzecią odległości do osiedla, gdy spostrzegł ich ratunkowy helikopter (pilot Krasawin), który mimo zamieci wyleciał, by spatrolować swój kwadrat. Pilot Aleksandrów jest lekko ranny konstruktor Denisow cały i zdrów. — Wala! — przeraźliwie krzyknął Dima i z płonącymi oczami rzucił się na szyję Ławrowa. Dyktafon stojący na stole wyglądał jak czarna lilia o długiej łodydze. Zdawało się, że otwarty kielich słuchawki i szerokie oko okulara z napięciem i uwagą spoglądały na Kurilina siedzącego w fotelu przy stole. W skrzynce szeleściła przesuwająca się nieustannie taśma wizetonu. Na drugim fotelu siedział major Komarów. Dwóch ludzi z komendantury osiedla, z błyskowymi pistoletami w ręku, stało za plecami majora, nie spuszczając oczu z Kurilina. Spoza ściany dochodziło potężne chrapanie Karcewa. Spokojny głos majora rozbrzmiewał w pokoju: „...Uprzedzam was, że wszystkie odpowiedzi i całe zachowanie się wasze podczas przesłuchania będą dokładnie utrwalone przez ten aparat na taśmie wizetonu, i potem, w razie potrzeby, mogą być reprodukowane podczas śledztwa i rozprawy sądowej. Czy na ten temat nie zgłaszacie żadnych zastrzeżeń?" Kurilin ciężko oddychał spuściwszy oczy, milczał przez chwilę, potem zachrypniętym głosem powiedział: — Protestuję przeciwko bezprawnemu zatrzymaniu mnie... Major tym samym spokojnym, równym tonem odpowiedział: — To ja będę odpowiadał przed prawem za zatrzymanie was. Proszę powiedzieć mi swe prawdziwe nazwisko, imig i imię ojca. Po krótkim milczeniu Kurilin odkaszlnał i podniósł rozpalone oczy: -— Przecież wiecie... ¦— Jednak? — Kurilin... Stefan, syn Mateusza^ 404 405 — A przedtem? Kurilin gniewnie błysnął oczami, chwilę milczał, potem krzyknął. — Na co ta komedia! Czyż sami nie wiecie? — Jednakże? — Konowałow... Konowałow Gieorgij Mikołajewicz, jeżeli to wam sprawia przyjemność! — To wszystko? — spokojnie, lecz stanowczo ciągnął dalej major. — Innych nazwisk nie przybieraliście? — N... nie... — odpowiedział Kurilin rzuciwszy szybkie, podejrzliwe spojrzenie na majora. — Narodowość? — Rosjanin. — Obywatelstwo? Milczenie. Potem powolna odpowiedź: — Związek Radziecki... Z następnych odpowiedzi Kurilina wynikało, że urodził się w Sara-towie, z zawodu jest inżynierem-elektrykiem, pracował w różnych miastach Związku Radzieckiego, ma czterdzieści pięć lat5 przybył tutaj na „Połtawie", na którą przeszedł z „Czapajewa" po jego katastrofie. Z wybuchem na „Czapajewie" nie ma nic wspólnego, a to, że wybuch nastąpił w tej właśnie ładowni, w której on pracował, tłumaczy się prawdopodobnie tym, że znajdowały sig tam materiały wybuchowe, o których on, Kurilin, nic nie wiedział, a które mogły zapalić się same powodując wybuch. O przyczynach wybuchu w osiedlu też nic nie umie powiedzieć, tyle tylko, że udając się na dno oceanu, do transportowania ładunków, usłyszał wielki huk i w strachu, straciwszy głowę, starał się znaleźć jak najdalej od miejsca katastrofy. Dlaczego usiłował ukryć się przed majorem i Karcewem, sam tego nie rozumie: prawdopodobnie w dalszym ciągu działało tu przerażenie i to, że stracił głowę. W ogóle jest człowiekiem nerwowym i miewa ataki histerii... Obóz cudzoziemców? Samolot na lodzie? Nie, o tym nic nie wie... Co do zmiany nazwiska, zamiast Konowałowa — Kurilin! Dokumenty na nazwisko Kurilin znalazł na pokładzie „Czapajewa", w chwili wybuchu. Widocznie ktoś je zgubił w panice, jaka nastąpiła. Znalezienie tych dokumentów bardzo go ucieszyło. Do czego było to mu potrzebne? To się tłumaczy 406 jego osobistą historią, ciężkimi przeżyciami. Chciał skończyć ze swoją przeszłością, zapomnieć o niej, chciał, żeby inni zapomnieli o niej, chciał rozpocząć nowe życie w Arktyce, biorąc udział w wielkim budownictwie. Dlaczego? Nieprzyjemne to wspomnienie... Ale jeżeli to konieczne... no cóż, może powiedzieć... niedawno opuściła go ukochana kobieta... To jego wina: wydawało mu się, że pokochała ona jego starego przyjaciela. W napadzie zazdrości mało nie zabił jej i jego. Tak... Jej nazwisko? Szkoda, oczywiście... Nie chciałby wciągać nazwiska osoby ukochanej, szczególnie, że to kobieta, w tę nieprzyjemną historię... No, ale trudno: nazywa się Antonina Wasiliewna Lebiediewa. Mieszka w Rostowie nad Donem, ul. Średnia Nr 78. Głos Kurilina, w miarę jak składał zeznania, stawał się coraz pewniejszy, nawet uprzedzająco grzeczny. W końcu zaczęły rozbrzmiewać w nim, co prawda opanowane, nuty prawie intymnej szczerości. Kurilin zachowywał się swobodnie, rozparł się w fotelu, założył nogę na nogę. Major z ciekawością przyglądał się Kurilinowi i zmianie, jaka w nim zaszła. Cyniczna brutalność, wszystkie wilcze narowy, którymi tak złośliwie operował Kurilin na początku śledztwa, znikły zupełnie. Przed majorem siedział uprzejmy, pełen ufności człowiek, który nie ma nic do ukrywania, po prostu ofiara nieporozumienia. „Po co ta góra kłamstwa? — myślał major. — Przecież wie dobrze, że wszystko zostanie sprawdzone. Chce zyskać na czasie. Zanim przyjedziemy, zanim sprawdzimy... Tak, tak..." I major zdecydował, że teraz należy zadać stanowczy cios. — Proszę wymienić miejscowości, gdzie pracowaliście w ciągu ostatnich pięciu lat. — Niewiele tych miejscowości, Dymitrze Aleksandrowiczu. — Mówicie nie z Dymitrem Aleksandrowiczem, a z majorem Bezpieczeństwa Państwowego. — Przepraszam, majorze — szybko i jakby zmieszany poprawił się Kurilin. — W ciągu ostatnich pięciu lat pracowałem w Kazaniu w fabryce generatorów, potem... w tym... w Woroneżu w fabryce maszyn elektrycznych i ostatnio — w Rostowie nad Donem w fabryce akumulatorów. — Czy w ciągu tych lat podróżowaliście po Związku Radzieckim? 407 — Nie... niewiele... Byłem w Moskwie, w Leningradzie, w Rydze, w Engelsie... poza tym nigdzie. — A w tym roku? — Nigdzie. Tylko w Moskwie, przejazdem do Archangielska. ~ A nie byliście w Wiszniewsku, albo w jego okolicy? — W Wiszniewsku? — Po twarzy Kurilina przeleciał cień, przerażone oczy przesunęły sig w bok od majora i znikły pod powiekami. — Nie, w Wiszniewsku nigdy nie byłem. — Jeżeli nie w samym mieście, to w jego okolicy? — Nie... w okolicach Wiszniewska też nie byłem. -— Gdzie byliście w sierpniu tego roku? Woskowa bladość powoli rozlewała się po twarzy Kurilina; ciężko oddychając, machinalnie przesunął ręką po nieistniejących wąsach. — W sierpniu? — powtórzył nieco zachrypniętym głosem. — W sierpniu byłem również tam... to znaczy w Rostowie nad Donem... — Czy znane jest wam nazwisko Kardan? Kurilin drgnął i podniósł na majora oczy, w których odbiło się zmieszanie i strach. Poruszył bezdźwięcznie wargami, z których jednak nie wyszło żadne słowo. — Czy rana w biodrze już wam nie dokucza, obywatelu Kardan? Odrętwiały z przerażenia Kurilin nic nie odpowiedział. — Czy nie lepiej skończyć tą całą komedię, obywatelu Kardan? — ciągnął major. — Powinniście wiedzieć, że szczere wyznanie zostawia wam nadziejg na pobłażliwość sądu. Powiedzcie otwarcie, kim jesteście naprawdę, skąd, po co, na czyj rozkaz przybyliście do Związku Radzieckiego. Wiele już z tego wiemy, ale' dla was będzie pożyteczniej, jeżeli wszystko sami powiecie. Mamy podstawy do przypuszczań, że jesteście tylko zwykłym narzędziem w obcych rękach. I dlatego... — Major nagle urwał zdanie. Stało się coś nieoczekiwanego. Kurilin ukrył twarz w dłoniach i zatrząsł się wśród głuchych, gorączkowych łkań. Zęby dzwoniły o szklankę z wodą, którą podał mu major, woda pryskała i zalewała mu podbródek, ręce, odzież... — Wszystko jedno — jąkał Kurilin — jeżeli już wiecie... Jestem Konowałow... Naprawdę Konowałow... Gieorgij Mikołajewicz... Wszystko powiem... Jestem obywatelem niemieckim... Mój ojciec był bogatym ziemianinem rosyjskim... Podczas Rewolucji Październikowej uciekł z Ro- 408 sji do Niemiec. Tam urodziłem się na krótko przed dojściem do władzy faszystów. Rodzina moja straciła wszystko, podupadła, wreszcie wpadliśmy w nędzę... musieliśmy żebrać. Ja również. Opowiadania rodziców, krewnych i innych emigrantów rozpaliły we mnie nienawiść do Związku Radzieckiego... Z mlekiem matki wyssałem tę nienawiść do kraju, gdzie mogłem pędzić życie szczęśliwe i wesołe. Żyliśmy marzeniem o powrocie... Nadzieją zemsty... Uczęszczałem do niemieckiej, już faszystowskiej szkoły, ale w domu mówiliśmy po rosyjsku. Szybko i bezładnie, jakby obawiając się, by mu nie przerwano, Kurilin ciągnął dalej swą spow'edź. Major siedział w milczeniu, od czasu do czasu robiąc krótkie notatki na leżącej przed nim kartce papieru. Dyktafon równo i obojętnie szeleścił, czarny otwór głośnika jakby wpatrywał się w wykrzywioną strachem i rozpaczą twarz Kuriłina, słuchając uważnie i czujnie jego prawie histerycznych wyznań. Rozdział 50 NARADA TRZECH „Żadnych wiadomości... Wszystkie poszukiwania bez rezultatu. Przeklęta pogoda! Albo zamieć, albo mgły. Czyżby Dymitr Aleksandro-wicz zginął? I on, i Dima... Biedna Irina Wasiliewna... I na moim odcinku głucho..." Chiński przysunął do siebie teczkg z papierami i znowu —¦ który to już raz! — zaczął je przeglądać. Oto ostatni meldunek z Klaźmy: do Jokisza w nocy ktoś przyleciał. Dzisiaj Jokisz po raz pierwszy po długim milczeniu odezwał się. Rano zakomunikował przez telewizefon Aki-mowowi, że otrzymał jakąś przesyłkę. Donosi o tym sierżant Gawriłow z komutatora fabryki. Jak to dobrze, że i tam jest posterunek? Ale co z tego! Jaki stąd wniosek? Co robić dalej? Chiński widział w swej wyobraźni, jak major w zamyśleniu gładzi czysty, wygolony podbródek i powoli mówi. „Podsumujmy wyniki i postarajmy się wyciągnąć logiczne wnioski. Mamy już sporo faktów po- 409 twierdzających nasze poprzednie domysły. To najważniejsze. Jakież to fakty?" „Tak, tak, tak... — Chiński ożywił się i począł w myśli ustalać. — Kardan nie jest już Kardanem, lecz Konowałowem. Tutaj, w Związku Radzieckim już czekali na niego inni ludzie. Kimże oni są? Jokisz — to oczywiście nic nie znaczący pionek, punkt pośredniczący. Akimow — to gruba zwierzyna. Naturalnie, to on, korzystając z nieobecności Kantora, wypuścił cztery wybrakowane tłoki, z których jeden spowodował katastrofę w sztolni numer trzy. A jego podejrzane zachowanie się, gdy Irina Wasiliewna zatrzymała brak... Może aresztować Akimowa i Giintera? Co to nam da? Uniemożliwi wypuszczanie braków, usunie groźbę niebezpieczeństwa na sztolniach. Ale jest jeszcze Bieriozin i inni... np. wysoki, z twarzą ukrytą w kołnierzu. Zaaresztowanie Akimowa spłoszy ich wszystkich, zaczną zacierać ślady, ukryją się... Aresztować i Bieriozina? Ale za co? Jakie dowody oskarżenia? Że pomógł uciec Dimie? Prócz tego, nic wigcej nie mam przeciwko niemu. A to drobnostka w porównaniu z tym, czego jeszcze nie wiemy. Jeżeli zaś aresztować samego Akimowa z jego pomocnikami w fabryce — sąd będzie miał w ręku stosunkowo nieznaczną część wielkiej a może nawet ogromnej sprawy. Co do Bieriozina, wiadomo tylko, że był u Jokisza i widział się z Konowałowem. Jaką rolę gra ten człowiek w organizacji? Jak się tego dowiedzieć? Jak się dobrać do niego?... Tylko raz jeden w ciągu tych dni Akimow rozmawiał z nim przez telewizefon o przesyłce..." Chiński przerzucił parę kartek w leżącej przed nim teczce. Znalazł sprawozdanie sierżanta Gawriłowa i uważnie, powoli przeczytał je: „Akimow powiedział: — Dzień dobry, Mikołaju Antonowiczu... Przed chwilą Cezar doniósł mi, że otrzymał długo oczekiwaną przesyłkę. Zapytuje, co z nią zrobić. Głos Bieriozina: — Aha... Coście mu odpowiedzieli? Głos Akimowa: — Powiedziałem, żeby poczekał. Musimy koniecznie zobaczyć się, Mikołaju Antonowiczu, i porozmawiać. Głos Bieriozina (jakoś niepewnie): 410 — Tak, zapewne, ale Iwana Iwanowicza nie ma w mieście. Będzie za trzy dni. Wtedy zobaczymy sig... Jeżeli tego wymaga pośpiech. Głos Akimowa: — Tak, tak. Koniecznie. Głos Bieriozina: — Dobrze, dam mu znać, gdzie się spotkamy... Jak wasze zdrowie? Wszystko w porządku? Głos Akimowa (niepewnie): — Jak tu wam powiedzieć? Nerwy... Nerwy zaczynają brykać. Głos Bieriozina (jakby nieco przerażony): — Co? Nie może być! (Pośpiesznie). Żegnajcie... Bądźcie zdrowi". I to wszystko. Trochę nieskładne, ale dokładne. Co to za Iwan Iwanowicz? Czy to nie ten z podniesionym kołnierzem? I ta dość dziwna rozmowa o zdrowiu! Zwykła uprzejmość? To dlaczego Bieriozin tak się zląkł? Może to tylko tak się wydawało sierżantowi? Za trzy dni mają się spotkać wszyscy trzej, trzeba będzie ich śledzić. „Bądź cierpliwy i nieugięty, mój przyjacielu" — zabrzmiał w duszy znajomy głos i urwał. Krótki świst, przygłuszony brzęk szkła, suchy trzask. Chiński błyskawicznie zerwał się na nogi. Z oparcia fotela posypały się drzazgi, kawałki sztucznego drzewa wbiły się w twarz i ręce. Lejtenant spojrzał w okno. W zapadającym mroku unosiły się w powietrzu na różnych wysokościach i w różnych kierunkach helikoptery z jarzącymi się nocnymi latarniami i z czerwono-zielonymi światłami bocznymi. Chiński stał nieruchomo. Serce biło mu gwałtownie, kropelki krwi wystąpiły na twarzy i rękach, i powoli poczęły ściekać. Wrześniowa noc zaglądała do pokoju przez małą okrągłą dziurkę w szybie okiennej. Za oknem pulsowało życie Moskwy jarzącej się girlandami ogni ulicznych, spowitej w srebrzysty blask nocnego światła. 411 Telewizefon miał jakiś dziwny wygląd. Nad ekranem wznosił się czarny, okrągły otwór wzmaczniacza, od aparatu w kierunku wewnętrznej ściany, dzielącej gabinet od korytarza, ciągnęły si§ wiszące w powietrzu przewody. Na wprost wzmacniacza wyginała się łabędzia szyja dyktafonu, okular telewizyjnego aparatu odbiorczego nastawiony wprost na ekran telewizefonu, a jego głośnik był tak przysunięty do wzmacniacza, jakby nie chciał uronić żadnego niewypowiedzianego jeszcze słowa. — Czternasta pięćdziesiąt — odezwał się kapitan Swietłow spojrzawszy na zegarek. — Akimow wyjechał już dawno — powiedział głośno Chiński starając się ukryć rosnące w nim podniecenie. Ale niezbyt mu sig to udawało. Bladość śniadej twarzy, usianej draśnięciami, płonące gorączkowo czarne oczy, nerwowe przerzucanie papierów w teczce — wszystko to zdradzało stan zdenerwowania młodego lejtenanta. — Czy jest inwigilowany? — po krótkim milczeniu zapytał kapitan. — Oczywiście — szybko odpowiedział Chiński i roześnrał się. — Sierżant Kisielew i Charitonow strzegą go jak oka w głowie. Cichy, krótki sygnał przerwał Chińskiemu. Młody lejtenant chwycił za słuchawkę jednego z aparatów: — Słucham. — Kabel. — Śmigło. — Mówi sierżant Artemin. — Przy aparacie lejtenant Chiński. — Przybyli Kisielew, Charitonow i trzeci. Trzeci wszedł do gabinetu... —- Dobrze. Gdzie Sinicyn? — W poczekalni. Ja oddaliłem sig tylko, by zakomunikować... — Dobrze. Pamiętajcie, że do was należy tylko drugi. Ten również wkrótce powinien przyjechać i pójść do gabinetu. Nie spuszczajcie go z oczu, dopóki nie dowiecie się o nim wszystkiego, co będzie możliwe. Zrozumieliście ? — Tak jest, towarzyszu łejtenancie. To wszystko? — Tak. 412 Chiński odłożył słuchawkę i wyciągnął rękę do telewizefonu. — Uwaga! — powiedział urywanym szeptem. — Włączam... Ekran rozbłysł delikatnym różowym światłem. Ukazała się połowa jakiegoś dużego gabinetu. Przy biurku twarzą do widzów siedział Bieriozin, szybko przebiegając oczyma, podpisując i odkładając jakieś papiery. Na wprost BierŁozina siedział tęgi, siwy mężczyzna. Kapitan Swietłow i Chiński widzieli tylko jego szerokie plecy i tył głowy. Nie podnosząc głowy i nie przerywając swej pracy, Bieriozin zakończył zdanie: — ...Zaraz przyjdzie. U was nic nowego? Głośnik dyktafonu w gabinecie Chińskiego pochwycił te słowa, w skrzynce aparatu coś cicho zasyczało i utrwaliło je. Rozmówca Bieriozina wyciągnął papierośnicę i zapalając papierosa usadowił się wygodniej, profilem do widzów. — To Akimow — cicho szepnął Chiński nie spuszczając oczu z ekranu. Kapitan skinął głową. Po chwili milczenia Akimow odpowiedział: — Dzisiaj dowiedziałem się, że wyroby naszej fabryki są odstawiane nie do portu, lecz do miejskiej bazy, mimo dokładnie wypisanego na nich adresu. Tam są poddawane ponownemu badaniu. Bieriozin z podniesionym do góry ołówkiem w ręku spojrzał przerażonym wzrokiem na Akimowa: — Co wy mówicie? Znaleźli braki? Rozległo się pukanie do drzwi; do gabinetu wszedł wysoki mężczyzna z nalaną, pucołowatą twarzą., z sinymi woreczkami pod oczami. — Goberti! — cicho wykrzyknął zdumiony kapitan Swietłow. — Korespondent Goberti! — To Goberti? — zapytał Chiński szybko pochylając się w stronę ekranu. -— Nigdy go nie widziałem. Akimow i Bieriozin wstali witając się z Gobertim. — Co nowego, moi kochani? Jak stoją sprawy? — z ożywieniem zapytał korespondent siadając na fotelu naprzeciw Akimowa i ocierając chusteczką pomarszczone różowe czoło. — Pogoda wspaniała, nawet gorąco. A panu co się stało? — zwrócił sig do Bieriozina. — Ma pan jakieś zmartwienie?.~ 413 — Konstantyn Michajłowicz mówi, że cała produkcja jego fabryki idzie nie do portu, lecz do miejskiej bazy i tam ją jeszcze raz dokładnie sprawdzają —¦ zdenerwowanym tonem powiedział wciąż jeszcze blady Bieriozin i ponownie zwrócił się z zapytaniem do Akimowa: — I co dalej ? Czy znaleźli brak ? Mówcież! Ręka Gobertiego z zaciśniętą w dłoni chusteczką zawisła w powietrzu. Jego maleńkie, bystre oczki patrzyły wyczekująco na Akimowa. Akimow przecząco pokiwał głową. — Po tym wypadku z Denisową, która wtrąciła się do kontroli... pamiętacie!... żadnej zdefektowanej części nie wypuszcza sig z fabryki. Nawet i operatorzy zaczęli przyczepiać się. — Chwała Bogu! — z ulgą odetchnął Bieriozin poprawiając okulary. — To bardzo rozsądnie z waszej strony, Konstantynie Michajło-wiczu. — Po prostu stało się to niebezpieczne — ponuro poprawił Akimow. — Tak, trzeba na pewien czas się wstrzymać — powiedział zamyślony Goberti. — Ale najważniejsza rzecz leży gdzie indziej. Kto zarządził sprawdzanie? Czy to się robi z wiedzą dyrektora, czy też on nic o tym nie wie? — Mam wrażenie, że nie wie. — odpowiedział Akimow. — A skąd wiecie o tej dodatkowej kontroli? — Giinter przypadkiem podsłuchał rozmowę dwóch szoferów ciężarówek. A potem sprawdził. — Kto jednak mógł wydać takie zarządzenie? — ciągnął Goberti. — Czy to nie WAR, Mikołaju Antonowiczu? — Nie wiem — wzruszył ramionami Bieriozin. — Nie mam przecież teraz do czynienia z dostawami. W każdym razie to podejrzane. Musimy przerwać wytwarzanie braków w fabrykach. Trzeba zawiadomić o tym Saratow... Konserwy z „Krasnoarmiejca" zrobią swoje, chociaż narobi to dużo nieprzyjemnego hałasu... I dosyć, na razie dosyć. To bardzo niebezpieczne. Bieriozin był blady, spoglądał błagalnie to na Gobertiego, to na Akimowa, głos mu się załamywał. — Tak, trzeba będzie — badawczo spojrzawszy na Bieriozina przemówił Goberti. — Ale wy się nie denerwujcie, Mikołaju Antonowiczu. Sądzę, że sprawdzanie to tylko zwykła ostrożność po wypadkach na 414 sztolni numer trzy i numer jedenaście. Konstantyn Michajłowicz bgdzie uważał, żeby w jego fabryce nie zjawiły się już braki. A wy, Mikołaju Antonowiczu, zawiadomcie o tym Saratow... Konserw z Arktyki już nie da się cofnąć. I dowiedzcie się proszę, czy to nie z W A R-u wyszło zarządzenie o kontroli. Dobrze? A w transportach niech wszystko będzie w porządku. I o to postaracie się, Mikołaju Antonowiczu. No, dobrze. A teraz Jokisz... — Czy wie pan, że do niego przybył nowy?... — zapytał Akimow Gobertiego. — Tak. Wiem. Tego nowego, podobnie jak Konowałowa, chciałbym wysłać na którąś sztolnię... Z tych. które już są prawie gotowe. Do sztolni numer sześć pojechał Konowałow, a teraz na którą by należało posłać, Mikołaju Antonowiczu? — Sztolnia numer trzy — odpowiedział Bieriozin. — Jest prawie w tym samym stadium wykończenia budowy co sztolnia numer sześć. Obie te sztolnie współzawodniczą... — Więc do sztolni numer trzy... TyJko jak go tam dostawić? Czy nie dałoby się na jakimś lodołamaczu? — Trudno będzie. Zima wczesna. Z wyspy Rudolfa donoszą, że dokoła morze zamarło. Lodołamacz wyrusza w tych dniach i prawdopodobnie będzie to jego ostatni rejs. A potem zacznie się nawigacja podwodna. Tego osobnika trzeba by wysłać pierwszą towarowy łodzią podwodną. — A kiedy to może nastąpić? Nie można zbyt długo przetrzymywać tego człowieka u Jokisza. — Oczywiście. Myślę, że łódź wyruszy za dziesięć dni. — A wcześniej się nie da? No, trudno. Przejdźmy do Konowałowa. Są jakie wiadomości od niego? — Już jest w sztolni — odpowiedział Bieriozin. — Zuch! — z zachwytem powiedział Goberti. — To znaczy, że szczęśliwie wyratował sig z „Czapajewa". Co pisze? — O sobie nic. Przysłał mi tylko depeszę radiową z prośbą o przyspieszenie wysyłki pewnych materiałów, których brak w sztolni. Depeszę podpisali: kierownik budowy sztolni Kundin i zarządzający składami Kurilin. Do pracy w sztolni wydałem mu papiery na to nazwisko. 415 — Znakomicie! Czy Ławrow tam pojechał? Mówiliście, że po katastrofie „Czapajewa" Ławrow wybiera! się do sztolni numer sześć? — Pojechał... — z jakimś dziwnym uśmiechem odpowiedział Bie-riozin. — Trzy dni temu. A przed godziną przyszła od niego depesza radiowa do ministra. W sztolni katastrofa: roztopiona lawa wtargnęła do tunelu. Już jeden człowiek zginął. — Niemożliwe! — z niezwykłym ożywieniem zwrócił sig Akimow do Bieriozina. — Nie, to nadzwyczajne! — krzyknął Goberti. — To może sztolnia zawali sig do wszystkich diabłów i bez Konowałowa. Cudowna nowina. Muszg ją zaraz podać" do prasy i do radia... To prawdziwa sensacja!... — Zawiadomiłem już Gierasimowa, redaktora „Gazety Radiowej". — Ja również puszczę wiadomość tu i ówdzie. Jeżeli Konowałow niepotrzebny, to może należałoby zakomunikować tam, gdzie trzeba, żeby odwołali wysłany mu na pomoc helikopter z pola lodowego? Jak sądzicie? Poczekamy? Dobrze. Muszg uciekać. Spieszę się na wystawg sztuk pięknych. Zdaje się, że omówiliśmy już wszystko? Co? — Jeszcze nie wszystko — powiedział Akimow milczący prawie przez cały czas. — Jokisz prosi o pieniądze. Mówi, że już od dawna nic nie otrzymał. — Tak, istotnie — powiedział Goberti wyjmując pugilares i odliczając banknoty. — Starczy? — W zupełności. — A może wam potrzeba, Konstantynie Michajłowiczu? Proszę, nie krępujcie sig. — Ni-nie. Nie warto. A zresztą, jeżeli to wam nie sprawia trudności, proszę ze dwie setki... Muszę wysłać za granicę. A zmieniać radzieckich pieniędzy w Banku Państwa nie chciałbym. — Naturalnie! — powiedział Goberti podając Akimowowi szeleszczące banknoty. — Nie należy tego robić... Akimow złożył pieniądze i niezręcznie wsunął je do kieszeni. — Jeszcze jedno — ciągnął dalej. — Uważam, że powinienem wam o tym zakomunikować, chociaż myślg, że to nic ważnego. Tydzień temu odwiedził naszą fabrykę jakiś młody człowiek. Rozpytywał się o wszystko, interesował się maszynami odlewniczymi i zdefektowanymi tłokami. Rozmawiał ze trzy razy z Denisową. Szczerze mówiąc, nie po- 416 dobało mi się to. Śledziłem go. Okazało sig, że jest to lejtenant Państwowego Bezpieczeństwa, niejaki Chiński. To mi sig jeszcze bardziej nie podobało. Oczywiście żółtodziób, szczeniak... (Chiński poczerwieniał, zmarszczył brwi i spojrzał bokiem na kapitana Swietłowa. Kapitan siedział nieruchomo, z kamiennym wyrazem twarzy, nie spuszczając oczu z ekranu). Już były dwie komisje i nie mogły sig połapać. Więc i teraz nie ma czego się obawiać... Ślady zostały dobrze zatarte. Jednak na wszelki wypadek kazałem Giinterowi sprzątnąć szczeniaka. Giinter usiłował to zrobić, ale mu się nie udało. Tylko lekko zranił Chińskiego. Chiński nie pokazał się już w fabryce. Akimow umilkł złożywszy ręce na brzuchu. Bieriozin patrzał na niego nieruchomymi oczami, w których malowało się niekłamane przerażenie. Na twarzy Gobertiego widoczne było zmieszanie i trwoga. Chociaż w pokoju nie było gorąco, na twarzy i na czole wystąpiły mu różowe plamy. Wyjął chusteczkę i parę razy powachlował się. Pierwszy przerwał milczenie Bieriozin. — To okropne!... — przemówił zmienionym głosem. — Przecież to mogło skończyć sig śmiercią! A nasze prawo uważa zabójstwo za najcięższą zbrodnię i karze za nią bezlitośnie!... — Tak... to sprawa bardzo poważna — powiedział Goberti składając i rozkładając na kolanach chusteczkę do nosa. Akimow ironicznie spojrzał na Bieriozina. — Czyżby? To dopiero teraz przypomnieliście sobie o tym? A pęknięcie pompy w sztolni numer trzy? Czy nie z tego powodu zginął Kraśnicki, a mogło zginąć wielu innych? A wybuch na „Czapajewie" i śmierć czterech ludzi? A co może narobić Konowałow, zwłaszcza jeżeli pomoże mu lawa? Tu nie ma co chować głowy w piasek jak struś. Kto powiedział „A", ten musi powiedzieć „B". Ja powiedziałem to „B". — Ale tu byłoby zabójstwo z premedytacją! — zaczął prawie piszczeć Bieriozin. — A tam wszystko można było zwalić na przypadek, na nieszczęśliwy zbieg okoliczności. — W każdym razie — z niezadowoleniem powiedział Goberti — powinien był pan przedtem pomówić z nami lub choćby ze mną. Nie mam zamiaru krępować pana inicjatywy, jednak... Wygnanie władcy — 27 417 — Nie było pana w mieście — zasępiwszy sig odpowiedział Aki-mow. — A Mikołaj Antonowicz zacząłby z pewnością histeryzować... jak i w tej chwili. Zresztą nie było czasu, trzeba było się spieszyć. — Ja jednak protestuję! — mówił Bieriozin uderzając dłonią w stół. —¦ Protestuję... przeciwko bezmyślnemu zwiększaniu odpowiedzialności, tym bardziej, że bez rezultatu... — Odpowiedzialność wcale nie wzrosła — rozdrażnionym głosem odparł Akimow. — Zamach był robiony z helikoptera o zmroku, podczas lotu, nie zostawił więc żadnych śladów. A wreszcie, muszę wyznać, że mi się znudziło to wieczne przystosowanie się do waszego tchórzostwa i liczenie się z nim. Poszedłem z wami, bo chciałem mieć pole do czynnego życia i rzeczywistej walki. A wy co? Lubicie panować, ale chcielibyście dojść do władzy bez ryzyka dla swej szanownej osoby. To się nie da zrobić, Mikołaju Antonowiczu. — Jak śmiecie! — wybuchnął Bieriozin. — Nie zapominajcie, proszę, że nie szukałem kontaktu z waszą wilczą zgrają! To może potwierdzić Goberti. Ja idg z nim, a nie z wami! — Dość, dość, kochani przyjaciele! — przemówił wstając z fotela Goberti. — Stało się, i już nie czas na spory. Bez wzglgdu na drogi, jakimi idziemy, cel mamy wspólny. Jak to mówi świetne przysłowie rosyjskie: „Choruj sobie, jak chcesz, ale w trumnie leż". Che, che! Jednak proszę was, kochany Konstantynie Michaj łowiczu, na przyszłość nie urządzajcie takich „zamachów" bez porozumienia ze mną. Akimow ponuro pochylił głowę. — No, idę — ciągnął Goberti. — Wyjdę pierwszy. Potem Konstan-tyn Michaj łowicz. Goberti, przyjacielsko, z szerokim uśmiechem na twarzy, uścisnął ręce swych kompanów i wyszedł z gabinetu. Zapadło krótkie, wrogie milczenie. Bieriozin, nie podnosząc oczu, nerwowo przekładał z miejsca na miejsce jakieś papiery, Akimow, wyciągnąwszy krótkie nogi, kręcił młynka wielkimi palcami splecionych dłoni. Potem w milczeniu wstał, podał rękę Bieriozinowi i wyszedł. Zaledwie drzwi zamknęły się za nim, Bieriozin osunął się na oparcie fotela, westchnął głośno i zamknął oczy. Za chwilę rozległo się pukanie. Do gabinetu wszedł sekretarz. 418 — Można wyłączyć? — zwrócił się Chiński do kapitana Swietłowa. Z pobladłej twarzy młodego lejtenantaj z jego oczu biło z trudem hamowane uczucie triumfu. Kapitan w milczeniu skinął głową, wstał i przeciągnął się. Chiński nacisnął guzik w aparacie, ekran zgasł, gabinet Bieriozina znikł. — Winszuję, lejtenancie — przemówił kapitan — Operacja została przeprowadzona świetnie. Powiedzcie, jakeście to urządzili? — Bardzo prosto, kapitanie. Z przejętych rozmów między Akimo-wem i Bieriozinem, których tekstu dostarczył sierżant Gawriłow, wywnioskowałem, że zebranie powinno sig odbyć właśnie u Bierozina, w jego służbowym gabinecie. Lepszego miejsca nie mogliby znaleźć. Do ministerstwa zawsze przychodzi mnóstwo ludzi, w gabinecie Bieriozina odbywają się zebrania. A i dla mnie miejsce to było wprost wymarzone. Miałem trzy dni czasu. Dzięki ministrowi W A R-u dostałem do dyspozycji, na ostatnią noc przed zebraniem, pokój sąsiadujący z gabinetem Bieriozina. Oczywiście, nie zdradziłem nikomu mego celu i moich zamierzeń. Naszemu inżynierowi radiowemu powierzyłem we właściwym czasie urządzenie wszystkiego tak, że zdążył przygotować schemat ustawienia całej aparatury. W nocy przed zebraniem wyborowaliśmy otwór w ścianie sąsiedniego pokoju do gabinetu Bieriozina, wprowadziliśmy do otworu rurkę dźwiękowego i światłoczułego aparatu, przeprowadziliśmy przewody łącząc je z domową siecią radiową. A reszta zupełnie prosta... Zresztą, nie ma w tym nic nowego. Zasada ta sama, jaką stosuje się w urządzeniach mających na celu tajną obserwację życia zwierząt w ich norach, jamach i legowiskach. Użyłem jej tylko do obserwacji dwunogich zwierząt. I to wszystko. — Bardzo dowcipne, lejtenancie. Raz jeszcze winszuję. Minister i major będą zadowoleni. Mając taki dokument — kapitan wskazał na dyktafon — można przystąpić do działania. — Sądzę, kapitanie, że przede wszystkim należy powtórzyć depeszę do sztolni numer sześć, ale już z nakazem aresztowania Kurilina — powiedział Chiński wstając z krzesła. — Zupełnie słusznie — zgodził się kapitan. — I to jak najprędzej. — Kapitan założył ręce w tył, przeszedł się po gabinecie i ciągnął 27* 419 dalej: — Potem przeniesiecie zapis dyktafonu na papier, zbadacie materiał i przedstawicie mi wnioski o dalszym postępowaniu. Dzisiaj punktualnie o godzinie dwudziestej będę na was czekał. Jeden z aparatów na stole odezwał się. Chiński przycisnął guzik pod stołem. Otworzyły się drzwi i sekretarz ministra szybko wszedł z niewielkim papierem w ręku — Lejtenancie, do was... Terminowa od ministra... Chiński poderwał sig z miejsca. — Pozwolicie, kapitanie? — powiedział przebiegając oczami papier i nagle z radością i zdumieniem w głosie krzyknął: — Od majora! Żyje! Konowałow aresztowany... Czytajcie, kapitanie!... Podniesione brwi kapitana drgnęły. Wziął papier z rąk Chińskiego i półgłosem przeczytał: „Moskwa. Minister Pańbez. Lejtenant Chiński. Odwołuję moją poprzednią 188. Konowałowa vel Kurilina, który usiłował wysadzić w powietrze osiedle sztolni numer sześć, zatrzymał major Komarów. Wszystko dobrze. Komarów, Karcew i Dima Denisow są u mnie, w osiedlu sztolni. Konowałowa wyślę do Moskwy w najbliższym czasie. Wiceminister WAR-u Ławrow. 189". Rozdział 51 ŚMIERĆ NA POSTERUNKU Pierwsze komunikaty o katastrofie w sztolni numer sześć, o wtargnięciu lawy do tunelu i śmierci Grabina — wywołały przygnębiające wrażenie w całym kraju, a zwłaszcza w Moskwie. Wrażenie to spotęgował jeszcze artykuł profesoia Gerasimowa w „Gazecie Radiowej". Ge-rasimow z goryczą przypomniał wszystkie swe przestrogi, całe ryzyko i niebezpieczeństwa, na jakie byli wystawieni budowniczowie w niezbadanych dostatecznie wnętrzach ziemi. I oto nowy dowód potwierdzający słuszność jego ostrzeżeń: śmierć jeszcze jednego człowieka, ewentualność zagłady całej sztolni. „Wstrzymać budownictwo, póki jeszcze nie za późno — nawoływał profesor. — Tylko główne sztolnie na trasie 420 Golfsztromu są mniej lub więcej gotowe, pozostałe nie wyszły jeszcze z początkowego stadium budownictwa. Jeszcze jest czas przerwać trwonienie drogocennego życia ludzkiego i bogactwa kraju". Kilka innych gazet radiowych również wystąpiło z podobnymi wywodami, większość natomiast ograniczała się do komunikatów nadzwyczajnych o tragicznych wypadkach, oczekując wieści o wynikach walki z żywiołem. Już w ciągu nocy nadeszły wiadomości, że siła żyły magmowej jest stosunkowo niewielka i że istnieje nadzieja szybkiego zamrożenia lawy. Następnego dnia rano gazety przepełnione były doniesieniami o heroicznej walce kolektywu sztolni z Ławrowem na czele, który cały czas osobiście brał udział w akcji, w najbardziej niebezpiecznych miejscach. Wypowiedzi prawie wszystkich gazet tchnęły spokojem i wiarą. W jednej z nich artykuł kończył się słowami: „Projekt ŁawroAva — to przyszłość naszego kraju. Jesteśmy gotowi walczyć dla kraju na każdym froncie, z radością oddając nawet życie dla jego szczęścia. Czemuż więc mielibyśmy się bać złożenia ofiar na froncie walki z przyrodą? Cześć bohaterom, którzy padli w tej walce. Cześć pamięci Grabina i Kraśnickiego, którzy oddali swe życie za rozkwit ojczyzny. Wdzięczność dla nich wiecznie trwać będzie w naszych sercach". Portrety i życiorysy Ławrowa, Saduchina, Arsieniewa, Siesławinej, zapełniały stronice dzienników, były wyświetlane na taśmach telewize-fonicznych gazet, w kinematografach, w miejscach publicznych, na placach, nawet na niebie i obłokach. Powszechna radość wzrosła jeszcze, gdy wraz z doniesieniem, że strumień lawy osłabł, nadeszła ze sztolni wiadomość o zjawieniu się w osiedlu trzech osób, które zostały na lodowcu po katastrofie „Czapa-jewa" i były uważane za zaginione. Z rosnącą niecierpliwością oczekiwali wszyscy przyjazdu Ławrowa. Do ministerstwa W A R-u nieustannie zwracano się z zapytaniami 0 dzień i godzinę jego powrotu do Moskwy. Odpowiedź była dokładna 1 krótka, dwudziestego pierwszego września, godzina czternasta, Centralny Moskiewski Dworzec Lotniczy. Obszerny plac przed dworcem był już wypełniony ludźmi, kiedy Irina wyszła ze swojej maszyny przy bocznym wejściu podjazdu. Jak to było umówione, na schodach czekał na nią Chiński. 421 Irinę wprost trudno było poznać. W ciągu tych dwóch dni wypiękniała, jakby nowe życie w nią wstąpiło. Rumieńce płonęły na jej wychudzonej twarzy, nieco wypukłe, szare oczy promieniały szczęściem. Z ust nie znikał uśmiech. — Jakże wam jestem wdzięczna! — mówiła Irina wstępując z Chińskim po schodach. — Gdybyście mi wczoraj nie powiedzieli o tym bocznym podjeździe, nie dostałabym s'ę na dworzec. — To jeden z naszych służbowych podjazdów — odpowiedział Chiński. — Czasem go używamy i dlatego tu czekałem... — Uważajcie lejtenancie! — roześmiała sig Irina. — Zdaje się, że wykorzystujecie swe służbowe stanowisko na rzecz osób postronnych... — Co znowu, Irino Wasiliewno! — zmieszał się młody lejtenant. — Wy tu dzisiaj nie jesteście osobą postronną i macie szczególne przywileje... — Całą noc nie zmrużyłam oka — mówiła Irina. — Takie dwie wielkie radości naraz... Dwa powracające życia... „Jakie dwa? — pomyślał Chiński. — Ach, prawda... Dima i... Ła-wrow". Na obszernym, równym lotnisku błyszczały różnokolorowe samoloty. Peron był pełen ludzi, już z daleka słychać było gwar głośnych rozmów. — O, tam Bieriozin — powiedziała Irina. W pobliżu, wśród pracowników ministerstwa W A R-u stał Bieriozin. Z daleka powściągliwie ukłonił się Irinie, która odpowiedziała mu krótkim skinieniem głowy. — Zadrapania twarzy już zeszły wam prawie zupełnie — troskliwie wpatrując się w Chińskiego powiedziała Irina. — A na ręku? Pokażcie rękę. Jak można tak nieostrożnie przeprowadzać doświadczenia z materiałami wybuchowymi! — Doprawdy, to zwykły wypadek. Nie warto o tym mówić... — Nie, lejtenancie, postępujecie jak małe dziecko. Przeraziłam się, gdy zobaczyłam ślady tego wybuchu na waszej twarzy. Musicie mi przyrzec, że na przyszłość będziecie zachowywać większą ostrożność z tego rodzaju materiałami. — Dziękuję za troskliwość, Irino Wasiliewno. Przyrzekam. 422 — Ależ nie ma za co! Okazaliście mi tyle współczucia, kiedy było mi ciężko... Będę o tym zawsze pamiętała, Lwie Markowiczu! Irina spojrzała na Chińskiego oczami pełnymi wdzięczności. Rozległ się gong. Kierownik ruchu uroczyście i głośno zakomunikował przez megafon: „Specjalny pospieszny helikopter Murmańsk — Moskwa minął Filii, za dwie minuty wyląduje przy głównym peronie". Zaledwie przebrzmiał głos kierownika ruchu, gdy w uciszonym na chwilę tłumie rozległy sig okrzyki: — Leci! Leci! Irina zbladła i chwyciła Chińskiego za rękę. — Dima! Mój mały!... — szeptała cicho. — Sergiusz... W oddali; na jasnym niebie ukazał się punkcik, który szybko rósł, przybierał znane kształty i oto olbrzymi helikopter, lśniący szkłem i metalem, dostojnie szybuje już nad lotniskiem i w grzmocie powitalnych okrzyków powoli, miękko opuszcza się na skraj peronu. Otwarto pokładowe drzwi. Jak we mgle mignęły kochane twarze, W powietrzu zabrzmiał radosny okrzyk chłopięcy: — Ira!... Ireczka!... Jestem tu!... Śmiejąc się i płacząc Irina ściskała w objęciach brataj coś mówiła, o coś pytała i znów, jakby nie słysząc odpowiedzi, przyciskała Dimę do piersi. Pluton biegał dokoła nich, usiłując zwrócić na siebie uwagę. W końcu z głośnym szczekaniem i żałosnym skomleniem zarzucił swe potężne łapy na plecy Iriny i Dimy, i wsunął swój ogromny łeb między ich twarze. — Pluton! Wspaniały mój Pluton! Chiński stał z boku i wyciągnąwszy szyję nie spuszczał oczu z otwartych drzwi helikoptera. Szybkim krokiem przeszedł blady Ławrow i od razu utonął w tłumie witających go owacyjnie ludzi. Za nim ukazała się w drzwiach wysoka męska postać i tak bliska, spokojna nawet w tej chwili twarz. Jak porwany wichrem, niby na skrzydłach, Chiński zrobił parę kroków i zatrzymał się przyłożywszy dwa palce do czapki. — Jak się macie, lejtenancie! — zabrzmiał serdeczny, z lekka drżący, kochany głos. 423 — Witajciej towarzyszu majorze! Pozwolicie zameldować się. Zaledwie skończył przerywanym głosem krótki raport, że wszystko jest w porządku i zlecone przez majora zadania zostały wykonane, już utonął w mocnych, ojcowskich objęciach. — Dymitrze Aleksandrowiczu... Dymitrze Aleksandrowiczu... kochany — jąkał Chiński. — No, jak się czujecie? — Wszystko dobrze, mój drogi... W porządku... Chodźmy... chodźmy do kabiny... tam pomówimy o wszystkim... Major zaciągnął Chińskiego z powrotem do helikoptera. Tam zamknęli się w jednej z kabin. Po pierwszych bezładnych pytaniach i odpowiedziach rozmowa stała się bardziej rzeczowa. — Gdzie KonowałoW; Dymitrze Aleksandrowiczu? — zapytał Chiński. — Tu, w helikopterze, pod dobrą opieką. A co u was? Co znaczą słowa waszego raportu o wykonaniu zadania? — Przyszliśmy z kapitanem Swietłowym do przekonania, że herszci organizacji zostali wykryci. Sądzimy, że można przystąpić do likwidacji. Czekaliśmy tylko na was... — Ach, tak! To wspaniale! Winszuję... Co to za jedni? — Akimow, kierownik produkcji w Moskiewskiej Hydrotechnicznej Fabryce, Bieriozin, naczelnik wydziału morskiego W A R-u, korespondent zagraniczny Goberti... Przy każdym wymienionym nazwisku brwi majora podnosiły się coraz wyżej. Z radością i nieco zdziwiony wpatrywał się przez chwilę w Chińskiego. — Lwie Markowiczu, mój kochany... Jak wpadliście na to? Jakie macie dowody? — Dokumenty, Dymitrze Aleksandrowiczu. Bezsporns. — No, no... winszuję, z całego serca winszuję. W zeznaniach Ko-nowałowa figurują te same nazwiska. W ten sposób wasze i moje materiały dowodowe potwierdzają się wzajemn'e. Sprawa skończona, możemy przystąpić do operacji. No — dodał major spojrzawszy przez okno kabiny — publiczność już się rozchodzi. Ławrow odjeżdża. I Kun-din widzę boczkiem zmierza do wyjścia... Tylko Iwan Pawłowicz, Dima i jakaś panienka czekają jeszcze... Chyba na was. Wyjdźmy. To pewnie siostra Dimy? • 424 Dima, szczęśliwy, mocno trzymał za rękę Irinę i Karcewa. Zachłystując się opowiadał mu o siostrze, a Irinie — o Iwanie Pawłowiczu, o lwach morskich, o niedźwiedziach, o podwodnej wędrówce. — Dymitrze Aleksandrowiczu! — wyrwawszy się z rąk siostry, Dima popędził na spotkanie majora. — Dymitrze Aleksandrowiczu! To moja siostra... To Ira... To moja siostra Ira... Głęboka wdzięczność — w oczach, słowach, głosie Iriny — wzruszyła majora. Właściwa mu umiejętność panowania nad sobą zawiodła: major, bodaj czy nie pierwszy raz w życiu, był najwyraźniej wzruszony... Umówili się, że Karcew pojedzie z Iriną i Dimą i zatrzyma się u nich, a pojutrze wieczorem (wcześniej, mimo najszczerszych chęci, nie da się zrobić — stanowczo odpowiedzieli major i Chiński) wszyscy spotkają się u Denisowych, gdzie będzie również Ławrow i razem spędzą wieczór. Gdy peron opustoszał, helikopter przejechał na drugi koniec lotniska, pod dworzec towarowy. Tam, otoczony strażą, wyszedł z samolotu Konowałow. Zaprowadzono go do wielkiego samochodu elektrycznego, w którym siedział już major z Chińskim. Obszerny pokój tonie w mroku. Tylko stojąca na biurku lampa z abażurem oświeca jaskrawo wielki kałamarz, papier, ciężką statuetkę ze złocistego metalu, kwiaty w porcelanowym wazonie, wytworny aparat z ekranem, stos książek i knifonów. Na ścianach odcinają się niewyraźnie obrazy w ramach, w mroku zapalają się iskierki na politurze mebli, na kryształach, metalu i porcelanie. Niewielka rzeźba na postumencie bieleje w rogu. Mężczyzna siedzący przy biurku ma wielką, różową łysinę i pomarszczone czoło. Mięsiste dłonie, którymi osłania jak daszkiem oczy od światła, rzucają cień na twarz. Przed nim na biurku leży niewielka karta matowego papieru aluminiowego, zapisanego okrągłym jak paciorki pismem kobiecym. Mężczyzna pilnie czyta list. Przeczytawszy do końca, chwilę siedzi nieruchomo, potem wzdycha, opuszcza ręce i odsłania twarz. To Goberti. 425 W mieszkaniu jest cicho i pusto. Żona udała się na tydzień samolotem za granicę. Goberti już od czterech dni jest sam. Odkłada list matki i zamyśla się. W pamięci wyłania się dumna głowa z lwią grzywą siwiejących włosów... Baron Rammeri... prezes Międzynarodowego Towarzystwa Kanału Sueskiego... Dwadzieścia lat temu, gdy baron po raz pierwszy wystąpił na międzynarodowej giełdzie, był on osobistością nieznaną. Nieznano źródeł jego majątku, jego rzutkości, pewności siebie, wprost zuchwałości w najbardziej ryzykownych operacjach. Lecz współzawodnicy giełdowi wkrótce wykryli, że źródła tej finansowej potęgi kryją się w pewnych „neutralnych" bankach. Wiele lat temu, jeszcze podczas drugiej wojny światowej, do banków tych złożyli swe kapitały niemieccy faszystowscy przywódcy i magnaci przemysłowi. Faszystowscy rozbójnicy zczeźli, ale ich skarby, umiejętnie ukryte za podstawionymi nazwiskami, przylgnęły do pokrewnych rąk... Głośne było, że wypieszczone i zręczne ręce barona Rammeri operują tymi kapitałami nie tylko na giełdzie... Mówiło się też o tym, że w jego fabrykach i przedsiębiorstwach, na jego okrętach słyszy się prawie wyłącznie niemiecką mowę, że jednak nie każdy Niemiec może się tam dostać, że panuje tam, nie wiadomo dlaczego, wojskowa hierarchia i dyscyplina... Kiedy zaś międzynarodowym przyjaciołom barona udało się postawić go na czele Międzynarodowego Towarzystwa Kanału Sueskiego, w sztabie tego towarzystwa zjawiły się nowe niemieckie nazwiska. Staje w pamięci wspaniały gabinet barona Rammeri. Brzmi w uszach, jakby to było wczoraj, aksamitny głos: „Projekt Związku Radzieckiego o przebudowie Północnej Drogi Morskiej zagraża naszym starym, odwiecznym liniom komunikacyjnym z Dalekim Wschodem. Pan powinien nam pomóc..." „Ale jak? W jaki sposób mogę być pożyteczny?" — roztrzęsiony, przerażony i pełen przykrych przeczuć pyta Goberti. „Zależy nam na tym, aby Związek Radziecki zaniechał projektu przebudowy Północnej Drogi Morskiej. Jeśli się to nie uda, trzeba co najmniej przeszkadzać w jego realizacji, uniemożliwiać pracę i przeciągać wykończenie budowy tak, abyśmy mieli czas na reorganizację i przygotowanie się do nowych warunków... Na ten cel gotowi jesteśmy poświę- 426 cić każdą sumę pozostawiając ją do pańskiej dyspozycji. Pańskie stanowisko na terenie Związku Radzieckiego, zaufanie, jakie pan sobie zdobył... Proszę mi wierzyć, że potrafimy być wdzięczni. Starość będzie pan miał zabezpieczoną". W mieszkaniu panowała martwa cisza. Mrok w gabinecie, gęstniejący po kątach i za meblami, wydał się nagle pełen niepokoju, złowieszczych cieni i niewyraźnych gróźb. Po co Chiński chodził do fabryki?... Zimny dreszcz przebiegł po plecach, niepojęty strach ścisnął serce. „Głupstwa — Goberti potrząsnął głową — na pewien czas przywa-rujemy. A potem się nadrobi... Jeszcze trzy sprawy do załatwienia i — wolność. Wrócę do domu, do rodziców, będg sobie żył spokojnie... z dziećmi. Już nie potrzebuję troszczyć się o przyszłość. Rodzina jest zabezpieczona..." Goberti wstał, podszedł do kontaktu, zapalił żyrandol i kandelabry ścienne. Łagodne, kojące światło zalało pokój i przepędziło cienie z kątów. Obrazy spoglądały ze ściany przyjaźnie, wyrzeźbiony chłopiec w rogu pokoju leżał w wygodnej pozie i troskliwie wyciągał drzazgę z nogi. „Tak przyjemnie" — z ulgą pomyślał Goberti obejrzawszy jakby przywrócony do życia pokój. Zrobił dwa kroki w stronę biurka i zamarł na miejscu. Aparat telewizefonu wydał krótki, łagodny sygnał, ekran rozjaśnił 6ię, ukazał owal ekranu na drzwiach wejściowych, a na nim jakąś nieznaną twarz. Kto to? — pomyślał Goberti. — Tak późno?... Wpuścić?... Nie warto... Nie mam ochoty... Niech myśli, że nikogo nie ma w domu. Włożywszy ręce do kieszeni, przeszedł się dwa razy po pokój u* spoglądając na ekran. „Ciągle stoi... Pal go diabli! Niech wejdzie. Wizyta nie w porę"... Goberti wyłączył ekran, nacisnął guzik od drzwi wejściowych i poszedł na spotkanie nieoczekiwanego gościa. Zaledwie wszedł do salonu, gdy w przedpokoju usłyszał ciche kroki. Zatrzymał się, pociemniało mu w oczach. Przed nim oślepiająco błysnęły znane mu złote dystynkcje na ramionach i rękawach, zobaczył surowe twarze, postacie ludzkie w uniformach. Ogłuszająco huczał w uszach spokojny głos: 427 — Obywatel Erik Goberti? Oto zarządzenie ministra Państwowego Bezpieczeństwa. Mam rozkaz zrewidować mieszkanie i zatrzymać was... Proszę o klucze od wszystkich pomieszczeń. Drży papier w ociężałych rękach, migają i tańczą litery i słowa: „Polecam majorowi D. A. Komarowowi... dokładną rewizję... zatrzymać... Eryka Goberti... znalezione dokumenty..." Drżący, jakby cudzy głos dochodzi gdzieś z daleka, wypowiada naj-oczywiściej zbyteczne, puste słowa: — Protestuję... obcy obywatel... zaszło wyraźne nieporozumienie... omyłka... I znów gabinet... Już nie ma w nim kojącej ciszy, uleciał spokój, wszystko jest obce, zimne, wyrzeźbiony chłopiec obojętnie odwrócił się, zajęty swą drzazgą... Obcy ludzie szybko i pewnie ruszają się po pokoju, wyciągają szuflady z biurka, przeglądają i odkładają papiery, listy, dokumenty... Jak przez mgłę przelatują przez głowę i nikną strzępy myśli, słowa... „Wszystko przepadło... Co to za paczka listów? Ach tak.... Konowa-łow na pewno... Nie, to sprawa Akimowa... Wszystko jedno... Tak czy owak zupełna kompromitacja... I tu, i tam... Baron Rammeri wyciągnie mnie... Nie, wszyscy się wyprą... Schwytany szpieg i dywersant... Umyją ręce... Co robić? Czekać bezczynnie na sąd? Nie! Dopóki mam ten proszek w kieszonce od kamizelki... Potem będzie za późno... Zrewidują, zabiorą... W tej chwili! Prędzej, póki ten człowiek jest odwrócony i nikt nie patrzy... Szybki ruch ręki: do kieszonki, do ust... Zgrzyt odepchniętego krzesła, łoskot padającego ciała jakby rażonego piorunem... — Afonin, jakeście go pilnowali! — krzyknął z rozpaczą major rzucając się na kolana koło nieruchomego leżącego na podłodze Gobertiego. Przewrócił bezwładne ciało na plecy, przyłożył ucho do piersi, spojrzał na szybko siniejącą twarz i nie podnosząc się z kolan, głuchym głosem powiedział: — Nie żyje... Cjanek potasu... Major powoli wstał nie spuszczając oczu z samobójcy i głęboko westchnął. 428 — Sierżancie Basów, podniesiecie z Afoninem ciało i położycie na kanapie. Wezwiecie lekarza. Potem dokończycie rewizję... Przy zwłokach zostanie Afonin... Ze ściśniętym sercem powrócił major do przerwanej pracy. Z trudem wnikał w treść papierów. Niespokojną myślą przenosił się do kapitana Swietłowa, do Chińskiego, do lejtenanta Ganina. „Takie niepowodzenie... Może wraz z życiem Gobertiego urwały się jakieś nici, ważne, niezbędne do wyjaśnienia sprawy w szczegółach, aż do końca... Czy nie postąpią tak samo inni. U Akimowa jest Chiński... Młody, porywczy ten mój Chiński... Nie należało go było posyłać do Akimowa. Właśnie dlatego, że tak o to prosił. Tak, jakby sam miał z nim osobiste porachunki... Może za tego „żółtodzióba", „szczeniaka"? Żeby już prędzej skończyć tu rewizję... Może jeszcze zdążę do Akimowa. Tak, muszę si§ tam udać." Uwaga majora zaostrzyła się, bystre oczy nie przepuszczały najmniejszego szczegółu. — Prędzej, prędzej, towarzysze — poganiał podwładnych. — Uważniej i prędzej... Przyjechał lekarz, stwierdził nagłą śmierć Gobertiego, spisał akt zejścia i zabrał zwłoki... Niepokój majora wzrastał. Nie mógł wytrzymać dłużej i połączył sig telewizefonem z mieszkaniem Bieriozina. Na ekranie zjawił się kapitan Swietłow. Zakomunikował, że wszystko w porządku. Z Bieriozinem było dużo kłopotu: dwa razy mdlał, zapewniał, że jest niewinny. Z mieszkania Akimowa nikt nie odpowiadał. „Czyżby skończyli? Niemożliwe"... Na stole rosły sterty papierów, sierżant szybko spisywał protokół... Wreszcie ostatni podpis został położony. Major wstał, odetchnął z ulgą i wydał ostatnie zarządzenia. I oto już pędzi autem cichymi o świcie ulicami Moskwy. — Prędzej, towarzyszu Sawicki, prędzej... Szofer rzuca szybkie spojrzenie na niezwykle zaniepokojoną twarz majora i wycie syreny wypełnia ulice. Wszystkie auta zjeżdżają w bok, dając drogę wściekle pędzącej maszynie... 429 Wreszcie ten dom. Wydaje się, jakby spał spokojnie. Przed bramą trzy senne maszyny... Na eskalator!... Nie, jest winda... Będzie prgdzej... piętra lecą w dół, ósme... dziewiąte... dziesąte... jedenaste. Stop! Z mieszkania dolatuje głuchy hałas, tupot nóg, ostre gwizdy, podniesiony głos Chińskiego: — Poddajcie się, Akimow! Antonow, Sieriebriański — drzwi! Wśród odgłosu wystrzałów major przebiega szereg pokoi... Jeszcze nie jest za późno... W jego oczach, pod naporem dwóch atletycznycfc ramion drzwi z trzaskiem pękają. Jednym rzutem oka major objął sytuacje. Na podłodze dywan, na nim twarzą do ziemi, zalany krwią leży mężczyzna z pistoletem w podniesionej ręce. Chiński wpada do pokoju. Za nim, z rozpędu, jak pocisk armatni, którego nic nie może zatrzymać, wbiega major. Jeszcze jedno mgnienie — drgnął pistolet w ręku leżącego człowieka, nad dywanem mriosła się głowa... — Chiński, na bok!... Ciężka dłoń majora spadła z tyłu na Chińskiego i młody Iejtenant potoczył się i upadł na podłogę. Ale pistolet już podniesiony, straszne, zalane krwią oko błysnęło nienawiścią i złością. Rozległ się przeszywający świst... Zasłoniwszy twarz podniesionymi do góry rękami, jakby potknąwszy się w biegu o niewidzialną przeszkodę, major runął na podłogę, gwałtownie przewrócił sig na wznak, drgnął, wyciągnął się i zaótygł... Rozdział 52 OTWARCIE TRASY Z okrętu „Kotowski" komunikowano przez radio, że pogoda jest doskonała. Okręt odjeżdża, cała załoga przesyła serdeczne pozdrowienia z powodu mającej się odbyć uroczystości. Wyłączywszy aparat i podkręciwszy siwe wąsy Gurewicz, kierownik budowy sztolni numer trzy, przysunął do siebie stos gazet przywiezionych właśnie przez tegoż „Kotowskiego" dwa dni temu. Podczas ładowa- 430 nia okrętu nie miał czasu na czytanie. Teraz może już sobie spokojnie usiąść w wygodnym, miękkim fotelu, rozprostować stare kości, tak że aż zatrzeszczą, zapalić fajkę i rozłożyć pierwszą gazetę. Gurewicz zagłębił się w czytaniu. Przez dwa lata, które minęły od znanych nam wypadków, Gurewicz mało się zmienił. Ta sama tęga postać, obfita siwa broda, pożółkłe wiechcie siwych wąsów, czarne krzaczaste brwi nad młodzieńczymi oczami. Z zacisznych dawnych pokoi całej willi po katastrofie w osiedlu pozostał do dyspozycji kierownika tylko maleńki pokoik w porcie-tunelu. Służył on obecnie Gurewiczowi i za gabinet, i za sypialnię, a często nawet jako pokój stołowy. Niewielka liczba pozostałych pracowników sztolni mieściła się również w porcie-tunelu albo w takich samych klitkach, albo po prostu na pryczach w pomieszczeniu wspólnym. Za przeźroczyste ścianą portu-tunelu, przez którą dawniej widać było os:edle, ciągnęło się obecnie zryte dno morskie. W nieruchomej, jasnozielonej, jakby ze szkła, grubej warstwie wody, przesyconej światłem latarni, wznosił się wysoki szkielet sklepienia z pozostałymi gdzieniegdzie resztkami ścian. Ani domków mieszkalnych, ani zabudowań, ani centralnej baszty już nie było. Widniał tylko olbrzymi, płaski krąg, wyłożony kwadratowymi płytami. Od kręgu rozchodziły się promieniście we wszystkich kierunkach połyskujące wstęgi torów. Przy resztkach sklepienia krzątali się ludzie w skafandrach, płonęły, gasły i znów zapalały się ognie. Wysokie dźwigi podnosiły pojedyncze płyty ścienne, przesuwały je w bok i układały w stosy. Między żebrami szkieletu robotnicy przeprowadzali poprzeczki tworząc w ten sposób kratownicę, która niby czapka olbrzyma przykrywała krąg wyłożony płytami. Na napiętych linach co chwila sunęły z dna pęki tych poprzeczek, unoszone do góry przez olbrzymie balony. Budowa sztolni numer trzy była zakończona, robiono ostatnie przygotowania do puszczenia wody w sztolnię. Pierwsza sztolnia na radzieckim odcinku Golfsztromu szykowała się do podjęcia pracy. Stary Gurewicz rozpoczął jej budowę i doprowadził do końca. Był zadowolony, nawet szczęśliwy, gdy żegnał towarowy okręt „Kotowski", który zabierał ze sztoku ostatnie materiały, maszyny i mechanizmy. Jednak w tej chwili, nasrożywszy krzaczaste brwi, Gurewicz mruczał niezadowolony, czytając gazetę. 431 Rozległo się pukanie do drzwi. Do pokoju wszedł trzydziestoletni mężczyzna. Był to Subbotin, zastępca Gurewicza i kierownik budowy sztolni numer trzy-bis. — A to wy, Andrzeju Ignatowiczu — krzyknął Gurewicz. — W samą porę! Siadajcie, proszę, gdzie macie ochotę, a właściwie, gdzie znajdziecie miejsce. — Dam sobie radę, Samuelu Łazarewiczu, nie kłopoczcie s:ę — mówił Subbotin przeciskając się miedzy szafą z książkami a fotelem i siadając na kanapie. — Jak stoicie z wykończeniem i uprzątaniem? — zapytał Gurewicz. — Prawie skończyłem. Kratownice gotowe, z placu uprzątnięto wszystko. — Wczoraj przy próbie u was jedna płyta pokrywy w sektorze Delta zadzierała, ciężko wchodziła... — Już naprawiona. Dzisiaj przed nocą wszystko skończymy. — Więc całą dobę do przyjścia ,Majora Komarowa" będziecie leżeć do góry brzuchem... No, pięknie! Gazety czytaliście? — Jeszcze nie... — Przeczytajcie, co piszą. Wyprzedziliśmy plan, skończyliśmy przed terminem. Udało się nam... Ba, mamy znakomity kolektyw, blisko do baz, łagodne morze Barentsa z długim okresem nawigacyjnym. Inni mają gorzej ! Szczególnie ci ze wschodniego odcinka trasy — Kałganow, Ma-linin... — Bez porównania... — przyznał współczująco Subbotin. — Bezwzględnie cięższe mają warunki... Ale za to większą flotyllę, więcej lodo-łamaczy i to jakich! — Ale jeszcze nie koniec... Spójrzcie na zestawienie. Niektóre sztolnie wykonały budowę zaledwie w czterdziestu procentach! Na dwie trzecie planu... A w tundrze, myślicie, że będą czekać? Nie wytrzymamy porównania z nimi... Oni tam ziemię ryją — w dosłownym i przenośnym znaczeniu.1 i Ryj' — odpowiada polskiemu: ryć. Prócz tego rosyjskie wyrażenie: ryć ziemię ma przenośne znaczenie; wyraża podaiw nad dokonywaniem jakiegoś wielkiego, nieznanego dzieła (Przyp. tłum.). 432 — Pracownicy tundry! — oczy Subbotina zabłysły, twarz zajaśniała uśmiechem. — Tak, tam, moi kochani, pracują naprawdę. W czasie urlopu obleciałem prawie całą tundrę od Obi i Jenis"eja do Kołymy... Czego oni tam nie wyprawiają! Góry lecą w powietrze, gdy trzeba przebić koryto dla nowej rzeki albo zamknąć doliny, które zmienią się w wewnętrzne jeziora i morza! Już wyprostoivali Lenę. Pamiętacie ten olbrzymi łuk w jej średnim biegu? Wkrótce skończą wyprostowywanie Obi przez Taz. Mniejszych rzek nawet nie wymieniam. Teraz gdy zaczną topnieć pokłady wiecznej marzłości, nadmiar wody pójdzie dwoma korytami... Na niskich brzegach rzek budują wały... Ciągną się one nieraz setki kilometrów! — Subbotin przerwał i zamyślił się. — Czemuście umilkli? — niecierpliwie zapytał Gurewicz. — Są tam maszyny — zamknąwszy oczy, marzycielskim tonem ciągnął Subbotin — które w ciągu doby przekopują głęboki i szeroki kanał długości kilkudziesięciu kilometrów. Ciągną one za sobą po caliźnie wozy z ruchomymi nożami talerzowymi i obrotowymi pługami. Żadne bagno, żaden las ich nie zatrzyma... Są tam maszyny, które z niewiarygodną szybkością przenikają w kilkudziesięciu miejscach do wnętrza góry i zakładają naboje petrowidolu. W ciągu jednej nocy góra wylatuje w powietrze i otwiera się nowe ujście dla spływu przyszłych wód... Przekopują najdłuższe tunele, rozmywają góry, tak jak my przy pomocy hy-dromonitorów i rozpuszczalnika geologicznego. W łańcuchu górskim Czerskiego odkryli przy tym zupełnie niespodziewanie najbogatsze żyły złota, przy brzegach Leny złotonośne piaski i pokłady wspaniałego koksującego węgla... W innych miejscach — pokłady graftu, żelaza, miedzi i wielokruszcowej rudy 1... A tysiące helikopterów lata nad tundrą: zadymiają ją, opryskują, zapylają, żeby spotęgować i przyśpieszyć wzrost mchów pokrywających ziemię. To przykrycie z mchów opóźni i będzie w przyszłości regulować tajanie gruntowego lodu, aby podskórne wody zbyt gwałtownie nie wylewały na powierzchnię. Tak mi się tam podobało, że prawie gotów byłem zostać!... — No, no! Dezerter! — pogroził palcem Gurewicz. I w gazetach piszą, że prace w tundrze rozwijają się ściśle według planu. Będzie źle. 1 Wielokruszcowe rudy — rudy zawierajęce parę metalów, np. srebrno-ołowiano-cynkowe lub żelazno-chromowo-niklowe. Wygnacie władcy — 28 433 jeśli nasza trasa zostanie w tyle... Nie wiem jak wy, Andrzeju Ignatowi-czu, ale ja postanowiłem: zwrócę sig z prośbą, żeby mnie wyznaczyli do którejś z opóźnionych sztolni. Wszystko jedno, na jakie stanowisko — pomocnik kierownika budowy, przy hydromonitorach, do składów... A wy jak? Subbotin rozłożył ręce: — Jeszcze nie zdecydowałem. Chciałbym do tundry... Ale może rzeczywiście tutaj więcej się przydam... Sygnał telewizefonu przerwał Subbotinowi. Gurewicz włączył aparat. Na ekranie ukazała się twarz naczelnika ochrony. W magnetycznym polu ochrony zjawił się niewielki okrgt nadwodny. Szedł na małym biegu i wlókł na głębokości stu metrów rybacką tra-lówkę. Puściłem kierunkowy prąd i zatrzymałem maszyny okrętu. Wysłałem patrol, by sprawdził dokumenty. — Dziwne — mruknął Gurewicz. — Przecież tu nie ma żadnych terenów rybackich?... Zameldujcie mi natychmiast o wynikach kontroli po powrocie patrolu. — Rozkaz! — Czy to nie z kompanii barona Rammeri ci nieproszeni goście? — uśmiechnął się Subbotin. — Myślę, że po tym międzynarodowym skandalu, jaki wywołał proces Bieriozina, baron ma w tej chwili ręce związane. — Kto wie? — powątpiewająco poruszył głową Gurewicz. — W każdym razie proces Bieriozina nauczył nas wiele. Przede wszystkim zaś tego, że nie wolno naśladować dawnych koni w kantarach... — Co chcecie przez to powiedzieć, Samuelu Łazarewiczu? — A to — podrażnionym głosem odpowiedział Gurewicz — że trzeba umieć nie tylko budować, ale i ochraniać to, co zostało zbudowane. Wszyscyśmy widzieli, że na budownictwie działy się jakieś nienormalne rzeczy, przerwy. Ja sam widziałem! Ale ślizgałem się oczami po wierzchu, nie starałem się spojrzeć głębiej, pomyśleć poważnie. Mówiłem sobie, moja rzecz budować, a o resztę niech się martwią inni — major Komarów, łejtenant Chiński, kapitan Swietłow... Cóż jednak z tego, że wybuduję jakiś nowy cud świata, jeżeli dzięki mojej ślepocie dobierze się do niego wróg i oczach! zniszczy? Zupełnie jak koń w kantarze z klapami na 434 — Tak... — w zamyśleniu powiedział Subbotin. — Najprzykrzejsze" jednak jest to, że powiedzieliście prawdę. Rozległ się sygnał telewizefonu, na ekranie znowu ukazał się Tarnowski, naczelnik ochrony. — Dowódca patrolu zakomunikował mi przed chwilą przez radio, że to jest statek wielorybniczy, trawler „Scott Jansen" z Volstadtu. Rewizja nie wykryła nic podejrzanego. Kapitan statku wyjaśnił, że nie napotkawszy na tych szerokościach wielorybów, próbował połowu... Co mam z nim zrobić? — Wezwijcie przez radio najbliższy patrolujący helikopter i niech wyprowadzi tego „Scotta" z naszych wód. I zgodnie z przepisami nałoży karę. — Rozkaz! Kuranty na Kremlu wydzwoniły północ, stacje nadawcze rozniosły po całym kraju dźwięki hymnu narodowego. Wspaniałe letnie słońce rozsiewało blaski po błękitnym niebie. Senne morze tchnęło spokojem, delikatne powiewy wiatru marszczyły jego gładką powierzchnię. Krótkie północne lato było w pełni rozkwitu. Ogromny, lśniący szkłem i metalem elektryczny okręt „Major Komarów", wzdymając przednią stewą pieniące się bałwany, płynął na północ. Otwarte pokłady wypełniał tłum odświętnie ubranych pasażerów. Jedni spacerowali po pokładach, inni siedzieli w lekkich fotelach rozmawiając lub rozkoszując się bezkresną przestrzenią morza. Byli to goście zdążający na otwarcie pierwszej sztolni, która miała rozpocząć swą pracę na trasie Golfsztromu. Na górnym pokładzie, pod przejrzystym dachem umieścili się nasi starzy znajomi: Ławrow, Irina, Chiński, Karcew i Dima. Od czasu do czasu wymieniając krótkie zdania, patrzyli na rozległą równinę morza, na wrzaskliwe mewy, nieodstępnie towarzyszące okrętowi, na odległy, osnuty przeźroczystą mgłą horyzont. W ciągu dwóch lat Dima wyrósł i zmienił się nie do poznania. Opalona twarz o delikatnych rysach, wysmukła figura, ciemne, nieco zamyślone spokojne oczy. Tylko czarne, wijące sig włosy, wymykające się 88* 435 spod czapki, przypominały dawnego Dimę. Na piersi chłopca wisiał wielki futerał od lornety. Jego marzenie, by zostać polarnym marynarzem, już miesiąc temu zaczęło się urzeczywistniać. Dima wstąpił do szkoły morskiej w Archangielsku. Jesienią, gdy rozpocznie się rok szkolny, pojedzie tam i zamieszka w internacie szkolnym lub u rodziny Karcę wa. Niedawno przejeżdżając przez Archangielsk, Dima z siostrą i jej mężem (już rok, jak Irina i Ławrow pobrali się), zwiedzili cudowny, pełen światła i powietrza budynek szkolny. Szczególnie podobały się Dimie gabinet nawigacyjny, niewielkie, lecz wygodne sypialnie i sala do pracy, z kabiną dla każdego ucznia. Następnie byli na obiedzie u Iwana Pawłowieza. Dimie przypadła do serca wesoła i zgodna rodzina Karcewych, ich zaciszne mieszkanie. Iwan Pawłowicz miał dwoje dzieci: córkę Nadię i syna Tolę, rówieśnika Di-my. Zimą Iwan Pawłowicz, będąc z synem w Moskwie, odwiedził Deni-sowych. Chłopcy od razu zaprzyjaźnili się. Tola posiadając zdolności artystyczne, wstąpił do szkoły sztuk pięknych w Archangielsku. Dima przekonywał go, że przyjemniejszego życia nad życie marynarza, i to w dodatku polarnego, nie ma na świecie. Razem będą pływać, dokonywać odkryć, walczyć z huraganami i lodami! Tola jednak został przy swoim. Rysował naprawdę ślicznie. Na poczekaniu naszkicował uderzająco podobny portret Dimy. Dima przebaczył przyjacielowi „zdradę". „Lepiej będzie mieszkać u Iwana Pawłowieza — myślał Dima obserwując akrobatyczne loty mew na przodzie okrętu. — Będę razem z To-lą... I Nadia wspaniała dziewczyna. Tylko figlarz z niej i ostry ma język. Iwan Pawłowicz — zupełnie jak rodzony ojciec... Maria Iwanowna również sympatyczna i dobra... Najlepiej będzie u nich..." Dima wstał z fotelu bacznie obserwując ciemną plamę na horyzoncie. — Widać przylądek Flora — powiedział przechodzącym mutację głosem. —¦ Prawda, Iwanie Pawłowiczu? — Tak — potwierdził Karcew. — To przylądek Flora. — Gdzie? Pokaż mi! — zapytała Irina podchodząc do brata. — Tam, na wprost dziobu... Ależ nie, Iro! Gdzie ty patrzysz? -— Weź dziesięć rumbów na West... Wszyscy się roześmieli. 436 — Zmiłuj się, chłopcze! — powiedział Chiński. — Wkrótce my, szczury lądowe, zupełnie przestaniemy cię rozumieć. Co to znaczy: „dziesięć rumbów na West"? Nie odwracając się, Dima powoli podniósł rękę, pogładził podbródek i poważnie odpowiedział: — To znaczy: dziesięć jednostek podziałki kompasu na zachód... A kompas dzieli się na trzydzieści dwie cząstki, obejmujące cztery strony świata i kierunki pośrednie między nimi... Irina patrzyła na dziesięć rumbów w bok od właściwego kierunku! Któż tak patrzy! Dima wyjął wielką morską lornetę z futerału i z powagą ruszył na przód pokładu. Karcew delikatnie szturchnął Chińskiego łokciem i pochylając się ku niemu, ruchem brwi wskazał na Dimę. —- Ten gest! Co? — szepnął do ucha Chińskiemu. — Zauważyliście? Zupełnie jak zmarły Dymitr Aleksandrowicz... Chiński kiwnął w milczeniu głową. — Nic dziwnego — ciągnął Karcew — chłopak przywiązał się do niego wtedy... na „Czapajewie" i potem w czasie naszej tułaczki... Tylko mu w oczy patrzył, chwytał każde jego słowo... — A któż go nie lubił? ¦— szepnął Chiński. — Był moim drugim ojcem. A wtedy, w ostatniej chwili, odepchnął mnie, i dostał kulę dla mnie przeznaczoną... — Tak... — westchnął Karcew. — To był nadzwyczajny człowiek! Wiele zgonów widziałem, sam nie raz byłem o włos od śmierci, ale gdy dowiedziałem się o tej stracie, wydało mi się, że kula tego łajdaka Aki-mowa przeszyła nie tylko majora, ale i mnie także. — Kierował mną za życia... A i teraz wiezie mnie na uroczysty dzień sprawy, za którą oddał życie... — smutnie powiedział Chiński. — Okręt „Major Komarów"... — z powagą powiedział Iwan Pawłowicz. — Wspaniały okręt! Ja się coś nie coś znam na tym. Rozsławi on to imię po wszystkich morzach i oceanach świata. — A wiecie -— wtrącił Ławrow rzuciwszy okiem na zamyślonego Chińskiego — rząd postanowił nazwać sztolnię numer trzy imieniem Andrzeja Kraśnickiego? Irina odeszła od burty i siadła w fotelu koło Ławrowa. 437 — Oziębiło się ¦— powiedziała wstrząsając się i przytulając do ramienia Ławrowa. — Włóż płaszcz, Ireczko — radził Ławrow, troskliwie otulając żonę. — Arktyka jest jeszcze Arktyką ze wszystkimi swymi kaprysami. — To lodowce z Franciszka Józefa dają znać o sobie — wyjaśnił Karcew. — A i w cieśninach na pewno jeszcze trzyma się lód. Chociaż lato jest piękne jak rzadko i rok nie obfituje w lody, jednak „Krasin" widać nie na próżno czeka na nas w Zatoce Spokojnej... Będzie się musiał nieźle napracować, by przeprowadzić „Majora Komarowa kanałem Brytyjskim do Wyspy Rudolfa. Irina zamyślona patrzyła w morską dal, na rosnącą plamę wyspy Nordbruk, z jej słynnym przylądkiem Flora, gdzie spotkał się Nansen z angielską ekspedycją Jacksona. Twarz Iriny zeszczuplała, spojrzenie wypukłych oczu stało się twardsze i pewniejsze, ale delikatny rumieniec na policzkach i łagodny wyraz zostały bez zmiany. — Słuchaj Sergiuszu... — po cichu zwróciła się do męża. — Gdy wymówiłeś nazwisko Kraśnickiego, od razu przyszedł mi na myśl Gra-bin. Pewnie i szósta sztolnia będzie nazwana jego imieniem? — Myślę, że tak... Irina umilkła, otuliła się ciepłym paltem, podciągnęła nogi na szeroki fotel i nagle zapytała: — Sergiuszu, nie słyszałeś czego o Bieriozinie? Co się z nim dzieje? — Dwa miesięce temu — po namyśle odpowiedział Ławrow — naczelnik wydziału rekonstrukcji tundry mówił mi, że widział Bieriozina w oddalonym okręgu republiki Jakuckiej. Pracuje nad przebudową rzek i jezior tego okręgu. Jest, jak wiesz, potamologiem, specjalistą od rzek. — Tak? — zdziwiła się Irina. — Przecież był zasądzony jako społecznie szkodliwa jednostka... — Nie wypytywałem o szczegóły — zmarszczył brwi Ławrow, widać niezadowolony z nowego tematu rozmowy. — Dotąd jeszcze czuję ranę, którą zadał nam ten człowiek... — Znam tę historię •— wtrącił się Chiński. — Opowiedzcie, Lwie Markowiczu — prosiła Irina. -— Doprawdy, czy warto interesować sig tym osobnikiem — warknął gniewnie Karcew. — Jakby już nie było innych tematów. 438 — Jeżeli jednak Irina Wasiliewna sobie życzy... — powiedział Chiński uśmiechając sig i przyjaźnie patrząc na młodą kobietę. — Historia ta przedstawia się następująco: Bieriożin pisał jakąś pracę ze swojej specjalności. W rok po wyroku prosił o skierowanie go do robót nad rekonstrukcją tundry. Podobne prośby- wpłynęły również od innych zasądzonych. Władze skierowały ich do oddalonej, zapadłej części tundry. Mówią, że Bieriożin pracuje przykładnie... Irina dopełniła opowiadanie Chińskiego: — Zarozumiałość, chorobliwa ambicja i zazdrość względem Sergiusza pchnęły Bieriozina na tę straszną drogf. Nie wahałam sie podkreślić na procesie, że głównie dzięki tym wstrętnym uczuciom dał sig opanować Gobertiemu. Jeżeli Akimow był spadkobiercą faszyzmu i z tego tytułu nieprzejednanym wrogiem, to Bieriożin, pomimo wszystko, może jeszcze zostać człowiekiem... — Nie wierzę, by on kiedykolwiek mógł zostać człowiekiem — mruknął nieprzejednany Karcew. — Tchórze i zazdrośnicy to najbardziej nikczemni ludzie i zawsze takimi zostaną... — Macie rację, Iwanie Pawłowiczu ¦—- powiedział Ławrow. — Dopóki te nędzne uczucia panują w człowieku, dopóty nie można mu ufać. Ale skończmy z tym! Nie zapominajcie, że to już druga po północy. A zachodu słońca nie doczekamy się tutaj. Czas już spać, Ireczko! Chodźmy do kajuty, widzę, żeś zmarzła, a im dalej, tym będzie chłodniej. — Dima! — zawołała Irina podnosząc się. — Schodzimy. — Irenko! — odezwał się chłopiec opuszczając swą ogromną lornetę i zbliżając się do siostry. —¦ Właśnie zaczyna sig najbardziej ciekawy moment, a ty odchodzisz! Wkrótce ukaże się zatoka Spokojna... — Rzeczywiście, Irino Wasiliewno — przyłączył się do Dimy Karcew — niech popatrzy, zdąży się jeszcze wyspać. Ja z nim zostanę. A i Lew Markowicz również. Chłodek nie zaszkodzi przyszłemu polar-nikowi. Irina nie oponowała. Radząc tylko Dimie ubrać się cieplej, gdy chłód wzrośnie, opuściła z Ławrowem pokład. Od lądu powiał zimny wiatr. Wkrótce na zielonych wodach oceanu pojawiły się gładkie, spłukane morzem kry, najpierw pojedynczo, potem całymi gromadami. 439 Ląd coraz wyraźniej wyłaniał się z morza — pusty, bezludny. W rozpadlinach czarnych skał leżały jeszcze gdzieniegdzie białe płaty śniegu. Błękitne ściany wysokich lodowców zwisały nad wodą. Tysiączne rzesze ptactwa gnieździły się na gzymsach i na występach przybrzeżnych wiszą-rów i gęstą chmurą unosiły się w powietrzu czyniąc ogłuszający łoskot. Zostawiając z prawej strony przylądek Flory, „Major Komarów" zagłębił się w cieśniny i kanały lodowego archipelagu. Nad wodą wznosiły się wysokie, gładkie, jakby oszlifowane ściany gór lodowych. Słońce odbijało się w nich miliardami tęczowych blasków, oślepiając oczy. Nieustanny ruch fal wyżłobił w nich głębokie, czarne pieczary. Zrobiło się zimno. Z wysp, leżących po nawietrznej stronie, zaczęła. napływać rzadka mgła. Silniej powiał wiatr, słońce zmętniało i stało się podobne do żółtka z jajka; prószył suchy jak piasek śnieg. Dimie zsiniały ręce. Karcew kazał Dimie zejść do kabiny i ubrać się cieplej. Kiedy chłopiec wrócił na pokład, mgła już znikła, świeciło słońce, lśniły góry pokryte brylantowymi czapkami śniegu. Na południowych stokach pagórków, w dolinkach i rozpadlinach między pagórkami, rozścielały się dywany mchów i kępy różnobarwnych kwiatów polarnych. „Major Komarów" zwolnił bieg torując sobie drogę wśród lodów. Okręt zbliżał się do zatoki Spokojnej, do najstarszego zimowiska radzieckiego w Arktyce. Stąd ongiś, bo jeszcze w 1913 roku, Jerzy Siedow, już śmiertelnie chory, ruszył pieszo do Północnego bieguna. Zaszedł niedaleko, zmarł na rękach swych wiernych towarzyszów-marynarzy. Za ostrym skrętem wyłoniła się nagle olbrzymia czarna skała bazaltowa — Rubin-Rock. Za nią otworzyła sig zatoka. Po wygładzonej powierzchni jej wód sunęły góry lodowe o fantastycznych kształtach, oblane wszystkimi kolorami tęczy. W głębi zatoki czerniły się zarysy wielkiego pancernika, lodołamacza „Krasina" i innych okrgtów, witających „Majora Komarowa" przeciągłym wyciem syren. Wielokrotnie odbite echo wypełniło zatokę i dolinkę wrzynającą się między przybrzeżne góry. Na wybrzeżu błyszczało przeźroczystym metalem osiedle z masztem radiowym i wiatrakiem. Dokoła osiedla i w głębi za nim, w dolinach między górami i pagórkami, na urwiskach rozpościerały się pasma liszajnika, 440 kolorowe kobierce czerwonego mchu, żółtych polarnych maków, błękitnych niezapominajek. Na czarnych bazaltowych skałach leżały zaspy śniegu, po zboczach spływały srebrzyste strumienie. W zatoce „Major Komarów" zostawił pocztg i terminowe ładunki. Wkrótce znów wszedł w kanał Brytyjski i, płynąc za „Krasinem", wziął kurs na północ. Powiał zachodni wiatr, niebo pokryły ołowiane chmury sypiąc ukośne strugi deszczu i śniegu. Wszystko dokoła pobladło, sposgpniało, zszarzało. Przeźroczyste ściany wysunęły się z burt okrętu i osłoniły pokłady. Zmęczony i senny Dima zszedł wraz z Karcewem i Chińskim do kajuty. Rozebrał się, otulił kołdrą i za chwilę mocno zasnął. Wschodni wiatr napędził mnóstwo potłuczonego lodu, tak że wysadzanie pasażerów z „Majora Komarowa" na dno morskie szło z trudem i powoli. „Krasin" musiał parę razy rozbijać lód dokoła okrętu i rozgarniać kry, by stworzyć niedużą przestrzeń czystej wody, niezbędną do spuszczenia kabiny z pasażerami ubranymi w skafandry. Wielu pasażerów po raz pierwszy w życiu miało na sobie skafander, toteż czuli się w nim niepewnie i z trudem przebywali, nawet po gładkich drogach na dnie morskim, przestrzeń dzielącą ich od portu-tunelu. Specjalne oddziały spośród robotników sztolni i załogi okrętu towarzyszyły pasażerom pod wodą. W porcie-tunelu powitało gości rzęsiste światło, radośnie podniecony gwar zgromadzonych ludzi i dźwięki orkiestry. Za stołem prezydium lśnił nikłym blaskiem wielki srebrzysty ekran telewizefonu, działającego na dużą odległość. W południe, gdy już wszyscy goście znaleźli się w porcie-tunelu, podniecony Gurewicz połączył się z przepełnioną salą Pałacu Rad w Moskwie i dokonał otwarcia uroczystego posiedzenia. Starego budowniczego powitano i żegnano grzmotami oklasków. W sali pałacu w Moskwie i tu w porcie-tunelu kolejno wchodzili na trybunę przedstawiciele partii, minister W A R-u, delegaci różnych przedsiębiorstw i placówek naukowych. Wszyscy mówili o wszechświatowym znaczeniu tej budowy, którą podjął Związek Radziecki, o odrodzeniu Ra- 441 dzieckiej Arktyki, o szybkich zmianach klimatu, jakie nastąpią w całym kraju, o wypędzeniu na zawsze z granic Związku Radzieckiego dotychczasowego władcy Arktyki — mrozu. Minister serdecznie powitał kolektyw pracowników, którzy przed terminem ukończyli budowę sztolni, podkreślił zasługi kierownika budowy — Gurewicza, z serdecznym żalem wspominał młodego entuzjastę — Andrzeja Kraśnickiego i proklamował, że sztolnia zostaje nazwana jego nazwiskiem. Tysiące ludzi w Moskwie i w porcie-tunelu, powstawszy, chwilą milczenia uczciło pamięć zmarłego. Członek Akademii Karelin poświęcił swą mowę specjalnie zasługom Ławrowa — olbrzymiej pracy, jaką wykonał, niebezpieczeństwom, jakie pokonał nie oszczędzając swego życia. Uroczystość zakończyła się triumfalnymi dźwiękami hymnu. Hymn wielkiego narodu rozbrzmiewał pod sklepieniem Pałacu Rad w dalekiej Moskwie i pod warstwami wód Oceanu Lodowatego. Po zgromadzeniu oddaleni od siebie o tysiące kilometrów widzowie zobaczyli na specjalnym ekranie cały olbrzymi wysiłek budowniczych, całe życie podwodnych i podziemnych pracowników, ich zwycięstwa i klęski, radości i smutki, niebezpieczeństwa grożące im i przeszkody, które przezwyciężyli. Wszczęło się głośne, wesołe zamieszanie: zebrani zaczęli znów wkładać metalowe ubiory szykując się do wyjścia z portu-tunelu na ostatni akt uroczystości. Przy kamerze wyjściowej potworzyły się długie kolejki. Zewnątrz pod ażurowym sklepieniem, na trybunach z przeźroczystego metalu, wokół zamkniętej jeszcze sztolni, zgromadził się tłum. Dla bezpieczeństwa trybuny były ogrodzone wysoką barierą i podzielone linami na wąskie odcinki. Przy barierze, na wysokim podium stał owalny ekran telewizefonu, na którym widać było pokrywę sztolni numer trzy-bis, jej robotników z Subbotinem na czele i część gości, którzy skupili się na trybunach. Przed ekranem na postumencie leżał wielki wykres pokryw obu sztolni z ponumerowanymi sektorami i płytami. Silne latarnie oświecały warstwy wody, od czasu do czasu migały nad głowami ludzi giętkie ciała ryb zwabionych niezwykłym światłem. Wreszcie na podium ukazał się Ławrow i pod wszystkimi hełmami rozległ się jego głos: 442 — Uwaga! Uwaga! Towarzysz Gurewicz obecny przy agregatorach w porcie-tunelu? — Gurewicz jest przy agregatorach w porcie-tunelu! — odpowiedział znajomy głos. — Towarzysz Subbotin obecny przy agregatorach w sztolni-bis? — Subbotin stoi przy agregatorach sztolni-bis! — Wszystko w porządku? — Wszystko w porządku! — Otworzyć pierwsze rury wlewowe! — drżącym ze wzruszenia głosem zakomenderował Ławrow i wskazał na wykresie te rury. -— Otwieram pierwszą rurę wlewową! — odpowiedzieli jednocześnie Gurewicz i Subbotin. Ogromna płyta na krańcu pokrywy sztolni drgnęła, z trudem ruszyła z miejsca, jakby przezwyciężając niewidoczną siłę przeciwną, i na ukrytych kołach powoli, potem coraz prędzej potoczyła się po szynach w stronę trybun. Rozszerzająca się szczelina przekształciła się w ogromny, czarny otwór. Przesycona światłem woda zakotłowała się nad nim, przebiegło przez nią ledwo uchwytne drganie, jak miraż w upalny letni dzień. Woda pod olbrzymim ciśnieniem runęła w otwór bez szumu, wycia i huku, na co byli przygotowani zastygli w napięciu oczekiwania widzowie. Pierwszą wodę, która spłynęła do sztolni, powitało ogłuszające „hurra". Tymczasem płyta znikła pod trybunami tocząc się do portu-tunelu. — Otworzyć drugą rurg wlewową — rozkazał Ławrow, gdy ucichły okrzyki. — Otwieram drugą rurg wlewową! — rozległy się głosy Gurewicza i Subbotina. W pewnej odległości od pierwszej drgnęła druga płyta pokrywy i ruszyła po szynach do portu-tunelu. Równie powoli rozsuwającym się otworem woda spłynęła w dół. Jedna po drugiej otwierały się ogromne rury na okręgu sztolni i wkrótce widzowie zaczęli odczuwać lekkie drganie szklanych trybun pod nogami, któremu towarzyszył głuchy szum. Szum potężnych strumieni wody, niesłyszalny w każdej rurze oddzielnie, teraz, gdy liczba ich wzrosła, zaczął przybierać na sile i kiedy otwarto ostatnią, dwudziestą 443 czwartą rurę, widzowie już nie słyszeli się wzajemnie i trzeba było uruchomić wzmacniacze w skafandrach. Dno obu sztolni, oddzielone przegrodą od dna tunelu, według obliczeń pokryło się już dostatecznie grubą ochronną warstwą wody i można by było przystąpić do wpuszczenia jej zasadniczej masy. — Uwaga! — donośnie brzmiał głos Ławrowa mimo głuchego szumu dwudziestu czterech wodospadów. — Uwaga! Proszę obecnych trzymać się za bariery i liny! Przystępujemy do usunięcia płyt pokrywy, Baczność tam przy agregatorach! Pierwszy rząd sektora Alfa — naprzód! Skrajne płyty jednego z sektorów pokrywy nagle ruszyły z miejsca i z nieuchwytną szybkością przeleciały po szynach pod szklane trybuny, okrążając sztolnię. W tym samym momencie olbrzymi mlecznobiały bąbel gorącego powietrza i pary wystrzelił z ogłuszającym hukiem ze sztolni przez siatkę pokrywy, wzbił się do góry i po chwili znikł z oczu oszołomionych widzów. I zaraz potężna niewidzialna fala miękko, lecz silnie pchnęła ludzi, okrążających sztolnię. Tłum z okrzykiem przerażenia zachwiał się najpierw w tył, potem w przody jak pole pszenicy pod uderzeniem nagłego wiatru. Parę osób fala oderwała — jednych od bariery, innych od lin, za które się trzymali — i poniosła w bok do sztolni. Ale ludzie z ochrony natychmiast zapuścili śruby swoich skafandrów, szybko dopędzili porwanych przez prąd i przyholowali z powrotem na miejsce. Ludzie z załogi „Krasina" i „Majora Komarowa" opowiadali potem jak byli przerażeni, gdy nagle w pewnej odległości od okrętów spod lodów ze świstem i hukiem, przypominającym salwę armatnią, strzelił olbrzymi pióropusz pary i wody, wielkie kry wyleciały w powietrze, a wszystkie lody dokoła poczęły gwałtownie falować powodując przerażenie marynarzy. I dopiero teraz zrozumiano na okrętach słuszność ostrzeżeń Ławrowa, który nie pozwolił kapitanom „Krasina" i „Majora Komarowa" wyładowywać pasażerów nad samą sztolnią, lecz nakazał zatrzymać się w znacznej odległości od niej. Obłok maleńkich pęcherzyków jak mleczna mgła unosił się teraz nad sztolnią. W obłoku tym szybko przesuwały się po siatce pokrywy jeden po drugim rzędy grubych płyt. 444 Bez przerwy rozbrzmiewała komenda Ławrowa: — Drugi rząd sektora Alfa — naprzód! — Trzeci rząd sektora Alfa — naprzód! — Pierwszy rząd sektora Beta... — Drugi rząd sektora Beta... Jedna za drugą, falami, jak czołgi w ataku, staczały się szybko płyty na podwodny brzeg, osnute parą, przebijając się przez warstwy wód i wciąż potężniejący szum. Głos Ławrcwa grzmiał niezmordowanie: — Piąty rząd sektora Gamma — naprzód! — Szósty rząd sektora Deka... — Ósmy rząd sektora Alfa... Nad morzem i lodami słała się gęstym całunem mgła i osiadała jak pył na otwartych pokładach okrętów. Wiatr donosił do nich ciepły oddech pierwszej sztolni na trasie Golfsztromu... fc. Ł EPILOG Polarna noc była jasna i spokojna. Wielkie gwiazdy spoglądały przez przeźroczysty całun mgły, rozpięty pod niebem. Gładkie, atramentowe morze płonęło odblaskami pożaru. Zdawało się, że to ukryte za wypukłością oceanu wojska olbrzymów miotały w niebo w milczeniu i bezustannie ogniste włócznie i strzały. W martwej ciszy języki zimnego płomienia mknęły po nieboskłonie, bezdźwięcznie wybuchały w zenicie i opadały w dół snopami promieni, lśniąc najdelikatniejszymi barwami tęczy. Nagle noc spuściła swą czarną zasłonę i zgasiła te wspaniałości. Na czarnej lakierowanej powierzchni morza mżyły tylko słabe odbicia gwiazd, jednostajny szum spienionej wody na dziobie okrętu zlewał się z niezmąconą ciszą nocy. Osnuty girlandami świateł okręt elektryczny „Major Komarów" dopływał do Diksona. Już wkrótce powinny ukazać się światła miasta i portu. Gdy w oddali mignęło białe oko latarni morskiej, niebo zaciągnęło się chmurami, gwiazdy zgasły i począł padać drobny, jakby przesiany przez sito deszcz. Od strony południowej ukazały się światła idące po linii przecinającej kierunek drogi „Majora Komarowa". Odbywający swą praktykę szyper Wadim Denisow wiedział już z doniesień radia, źe to płynie do Dikson okręt elektryczny „Akademik Ka-relin" z ładunkiem grafitu. W porcie „Akademik Karelin" przyłączył się do konwoju okrętów, które robią pierwszy nieprzerywany rejs w czasie polarnej nocy z Archangielska do Władywostoku. Bgdzie to rejs historyczny w radzieckiej i światowej nawigacji. 446 Elektryczny okręt „Major Komarów" płynął pod flagą naczelnika ekspedycji, pełnomocnika rządu, Ławr owa. W trzy lata po uruchomieniu sztolni imienia Kraśnickiego, została wpuszczona woda do ostatniej sztolni trasy Golfsztromu na jej wschodnim krańcu, za wyspą Wrangla. Olbrzymia, niewidzialna ściana ciepłego powietrza oddzieliła centralny basen oceanu Lodowatego od łańcucha jego południowych mórz, tworzących nieprzezwyciężoną zaporę dla lodów i wiatrów północy. Podczas polarnej zimy radzieckie okręty z każdym rokiem przenikały coraz dalej na wschód — do Rosyjskiego Portu, do wyspy Dikson, do przylądka Czeluskina, do zatoki Tiksi. Lody przesuwały się na wschód, stawiając zacięty opór i dopiero wtedy opuszczały swe pozycje, gdy z tyłu za nimi poczynał działać nowy oddział termicznych sztolni. Najtrudniejszy był atak na krańcu wschodniego odcinka Północnej Drogi Morskiej — na morzu Czukockim. Odkryte na działanie wschodnich wiatrów, wiejących z olbrzymich lodowych przestrzeni „bieguna niedo-stępności", morze to zapełniały nieustannie coraz nowe masy lodów. Wprawdzie napływające lody były już wyszczerbione mgłami i wygładzone ciepłą wodą trasy, jednak zwykłe towarowe okręty mogły im stawić czoło w ciągu drugiej nocy polarnej po uruchomieniu ostatniej sztolni, za wyspą Wrangla, tylko przy pomocy silnych lodołamaczy. Dopiero w piątym roku po uruchomieniu sztolni Kraśnickiego i w drugim po ukończeniu budowy całej trasy mogło nastąpić uroczyste otwarcie zimowej, a co za tym idzie, całorocznej nawigacji na całej trasie Wielkiej Północnej Drogi Morskiej. Wycie syren okrętowych powitało „Majora Komarowa", gdy wpływał uroczyście do portu Dikson. Półokrągła zatoka jarzyła się od świateł, w głębi piętrzyły się dzielnice miasta, przykryte gigantycznymi czapami z przeźroczystego metalu. Wszędzie trzepotały oświetlone reflektorami flagi, rozbrzmiewała muzyka, a tysiące mieszkańców polarnego miasta zalegało wybrzeże, by być świadkami pierwszej karawany okrętów, udających się w daleką drogę — do Władywostoku. 447 Port wrzał wytężoną pracą. Małe, zręczne holowniki zwijały się koło wielkich, ciężkich okrętów, wyprowadzając je z portu na redę. W ciągu trzech ostatnich lat port Dikson przyzwyczaił się do ożywionego ruchu i życia w okresie nocy polarnej, ale takiego skupienia okrętów w porcie i tak wytężonej pracy jeszcze nie widział. Różnokolorowe rakiety strzelały w czarne, zamglone niebo, grzmiała muzyka, jęczały różnymi głosami syreny okrętowe, potężne „hurra" i pożegnalne okrzyki zgromadzonego na wybrzeżu tłumu szły daleko, gdy zalany światłem „Major Komarów" odbijał od brzegu i wychodził na morze, by stanąć na czele karawany. Skończywszy wachtę szyper-praktykant flagowego okrętu, Wadim De-nisow, zszedł do swojej kajuty. Miał dziewiętnaście lat, był wysokiego wzrostu, szeroki w barach, czarne włosy wiły się pod otokiem czapki. Wchodząc do kajuty Wadim zauważył pod otworem rury pneumatycznej poczty białe kwadraciki depesz radiowych. Nie spieszył się jednak. Najpierw umył się, kurtkę mundurową zamienił na wygodną domową, doprowadził garderobę do porządku i dopiero po tym otworzył depesze. Przebiegłszy je oczyma, uśmiechnął się i pocierając ręką podbródek, na chwilę zamyślił się. Potem schował depesze do kieszeni i wyszedł z kajuty. Minąwszy łagodnie oświetlony, wysłany chodnikami korytarz, wewnętrznym trapem dostał się na górny pokład. Tam podszedł do drzwi, na których złociła się tabliczka z niebieskim emaliowanym napisem: „Naczelnik ekspedycji". Wadim zastukał, drzwi rozsunęły się. Z obszernej kajuty-poczekalni wszedł do sąsiedniej kajuty-gabinetu. Siedział tam przy biurku Ławro w i segregował depesze radiowe. —- A! Wadim! Jak się masz! — zawołał rzuciwszy bystre spojrzenie na młodz:eńca i nie przerywając pracy. — Siadaj! Co słychać? Przeszło dobę nie widzieliśmy się. — Od Amdermy! — odpowiedział Wadim podsuwając sobie fotel. — Albo ty jesteś zajęty, albo ja znów mam wachtę. A wiesz, Sergiuszu, przeprowadziłem okręt do samego Diksonu i ani jednej uwagi, ani jednej poprawki ze strony szypra! Wprost na latarnię! Kiedy zjawiły się światła, Stepan Wasilewicz tylko kiwnął głową i powiedział: „Dobrze". A wiadomo, że jest małomówny i skąpy w pochwałach... — 448 Lekki rumieniec zakwitł na policzkach Wadima, czarne oczy zabłysły, wargi rozchylił szczęśliwy uśmiech. — Zuch z ciebie! Cieszy mnie to bardzo — powiedział Ławrow i podał Wadimowi parg otwartych depesz. — Z życzeniami od Iry, Chińskiego i Karcewa... — Oficjalne, uroczyste — powiedział uśmiechając się Wadim, szybko przeczytawszy depesze i wyjmując swoje z kieszeni. — Ja dostałem serdeczniejsze i bardziej interesujące... Ira donosi, że siedemnastego grudnia, to znaczy za siedem dni, odlatują z Mitią z Moskwy do Władywostoku. Chce wykorzystać urlop i powitać Nowy Rok z nami. Proszę, czytaj... Niebieskie oczy Ławrowa zabłysły radością. — A to figlarka! — roześmiał się wyrywając papier z rąk Wadima. —¦ A do mnie ani słowem nie wspomniała! I małego przywiezie! Masz wspaniałą, nadzwyczajną siostrg, Wadimie! Wadim zaniósł się śmiechem. — Tak, w każdym razie nie gorszą od twojej żony. Wiele się namęczyłem, żeby ją tak wychować... Przyjmuję oznaki wdzięczności... — Rozkaz, towarzyszu szyprze żeglugi oceanicznej. Cała wdzięczność po mojej stronie. Bierz zadatek... — Ławrow wyciągnął szufladę i począł w niej szukać. — Chciałem ci to wszystko wręczyć w Władywostoku, ale zmuszony jestem część dać ci już teraz... Jako wyraz wdzięczności za przyjemną niespodziankę... Masz! Wyjął z szuflady prześlicznej roboty futerał z masy plastycznej i otworzył go. W futerale spoczywała ciemna fajka. — No, mój przyszły wilku morski — powiedział Ławrow podając Wadimowi prezent — puszczaj przez nos i wspominaj mróz. A do tego jeszcze na początek kariery, paczka aromatycznego, odnikotyzowanego tytoniu. Nie pochwalam twego nałogu, ale, jak widzisz, godzę się z nim. Tym bardziej, że od czasu zjawienia się tych nowych tytoni, nie wyrządzasz szkody ani sobie, ani otoczeniu. No, reszta we Władywostoku... — Dziękuję ci, Sergiuszu. Na wachcie bez fajeczki bardzo nudno. A Irę poproszę, żeby ci częściej robiła takie niespodzianki, ale wyłącznie za moim pośrednictwem.., Obaj wybuchnęli śmiechem. Wygnanie władcy — 29 449 — Patrzcie go, jak to się rozochocił! — krzyknął Ławrow. — A jak wygląda ta reszta? — z ciekawością zapytał Wadim. — Reszta we Władywostoku, jak skończymy rejs. Bądź cierpliwy... -— Rozkaz, towarzyszu naczelniku, będę cierpliwy! To nasz „bezpieczny" kapitan znowu jest w Baku. Coś on tam za często zagląda. -— Kapitan Państwowego Bezpieczeństwa, Lew Markowicz Chiński, jest bezpieczny bynajmniej nie dla wszystkich... Ten i ów powinien go się obawiać... — Bojg się, że przywiezie z Baku trzeci order... — powiedział Dima. — Tak — uśmiechając się ciągnął Ławrow — tym razem nasz Lew Markowicz przywiezie z Baku wyjątkową nagrodę... —- Jaką? — zdumiał się Wadim. — Żong przywiezie! — roześmiał się Ławrow. — Dawno mi mówił o tym, że spotkał nadzwyczajną pannę w Baku, która jest na pewno najpiękniejszą panną na świecie... Dodał przy tym: jeśli oczywiście nie brać pod uwagę Iriny Wasiliewny. Ale ja mu nie wierzę. W oczach zakochanego uwielbiana kobieta zawsze jest najlepsza i jedyna na świecie. A ty, co powiesz na ten temat? Wadim zaczerwienił się i odwrócił głowę: przed oczyma stanęła mu złotowłosa główka Nadi, córki Karcewa... — Nie wiem... — mruknął. — Zdaje mi się, że masz rację. — Tym lepiej. A jeszcze lepiej, gdy takimi samymi oczami patrzy mężczyzna na swoją żonę przez długie, długie lata wspólnego pożycia. No Dima, ruszaj do siebie. Zagadałem się, a tu jeszcze kupa roboty. — Już idę, Sergiuszu — skoczył Wadim z fotela. Jeszcze słówko. Czy wyślesz odpowiedź Iwanowi Pawłowiczowi? — Rozmawiałem z nim dzisiaj przez telewizefon. Oczekuje nas na swoim lodołamaczu w Ambarczyku, przy wejściu na morze Czukockie. Zobaczymy się z nim i nagadamy do woli. — No, do widzenia! Dobrej nocy... 450 Konwój statków szedł na wschód. Długim łańcuchem ogni rozciągał się na kilka kilometrów. Pogoda była to jasna i spokojna, to znów burzliwa, spadały deszcze i mgły — to znów śnieżyce. Od czasu do czasu surowy Nord nawiewał ostrego zimna, ale nie na długo. Nie był już w stanie zmienić sytuacji klimatycznej przypadkowymi wybuchami swej wściekłości. Spotykało się jeszcze niewielkie góry lodowe, oderwane od lodowców Ziemi Północnej. Lodowce te nie wszędzie jeszcze cofnęły się z wybrzeża w głąb wyspy pod wpływem działania podniesionej ogólnie temperatury. Widywało się również pola lodowe, które zdołały się przerwać przez pas Golfsztromu z Centralnego basenu oceanu Lodowatego. Ale czułe instrumenty radiolokacji zawczasu uprzedzały o tych wielkich masach lodu, tak że okręty mogły je ominąć. Na płytkich wodach, usianych rafami i skałami podwodnymi, w wąskich cieśninach archipelagów drogę ukazywał podwójny szereg silnych reflektorów podwodnych zakotwiczonych na dnie. Okręty sunęły w smugach światła i wyglądały tak, jakby unosiły się na podobieństwo lekkich sterowców nad przeźroczystymi głębinami wód. Pewnego razu na obszernych mieliznach konwój spotkał górę lodową, która osiadła na dnie obok reflektora. Góra, którą przenikało czerwone światło, płonęła w ciemnościach jak olbrzymi rubin. Zaczepiwszy o podwodny reflektor, wyłączyła białe światło, a włączyła czerwone. Równocześnie z dolnej części reflektora wyleciał rój balonów z płonącymi wewnątrz czerwonymi lampkami, które otoczyły gÓTę ze wszystkich stron, największy zaś balon, na najdłuższej lince unosił się wysoko w powietrzu. W ten sposób góra lodowa zmieniła się w wielką, widoczną z daleka latarnię, uprzedzającą o swej obecności i ostrzegającą przed zbliżeniem się do niej. Od czasu do czasu konwój spotykał okręty płynące na zachód. Rozlegały się wtedy powitalne sygnały syren. Każdy okręt odpowiadał oddzielnie i ten przyjazny apel długo rozlegał się w ciemnościach, dopóki nie zamarł roztapiając się w obszarach nocy. Po opuszczeniu Diksonu konwój miał zawinąć do trzech jeszcze miejsc położonych na wybrzeżu: do portu w Czeluskinie, do Tiksi-portu i do Ambarczyka, by zabrać terminowe ładunki i pasażerów. 29* 451 i Wielotysięczne rzesze mieszkańców tych miast, położonych za kołem polarnym, uroczyście witały konwój otwierający drogę wielkiej przyszłości dla wszystkich terenów za kręgiem polarnym w Związku Radzieckim. Nowi pasażerowie zapełniali kajuty okrętów, głośne okrzyki, ożywione rozmowy i spory rozbrzmiewały w jadalniach i kajutach ogólnych. Cały swój wolny czas od służby spędzał Wadim wśród tych ludzi — mieszkańców północnych miast i portów, pracowników morskich i rzecznych, pracowników tundry i tajgi. Był milczącym, ale pilnym słuchaczem ich opowiadań. PoSamolodzy i hydrolodzy mówili o tym, jak wzrósł w przeciągu ostatnich trzech lat poziom wody w rzekach, jak one wypełniły się i jakie olbrzymie przestrzenie zalałyby, gdyby zawczasu nie przygotowano sieci kanałów, dających ujście wodom do morza lub w rozszerzone jeziora. Hydrolodzy potwierdzali te wiadomości, wskazując, że słoność przybrzeżnej wody morskiej spadła wskutek wzrostu ilości wody słodkiej, którą wlewają rzeki do morza. Hydrobiolodzy * donosili o zjawieniu się z Atlantyku i Pacyfiku ogromnych ławic ryb ciepłowodnych, które dotychczas unikały zimnych wód mórz północnych. Obecnie ryby te stopniowo przesuwają się coraz dalej na północ, płynąc naprzeciwko siebie z zachodu i wschodu. Pracownicy tundry opowiadali o stopniowym osiadaniu gruntu w wielu miejscach wskutek tajania gruntowego lodu. Tu i ówdzie, jak było do przewidzenia, potworzyły się jeziora zapadliskowe, w których nagromadzona woda przyspiesza proces topnienia lodu. Leśnicy z tajgi stwierdzili proces odwrotny. Z tego, co mówili, wynikało, że obawy o los tajgi okazują się płonne. W tajdze pod pokrywą wieloletnich warstw opadającego igliwia i liści proces topnienia wiecznego zlodowacenia rozwija się znacznie wolniej. Słabe zazwyczaj i charakterystyczne w tym pasie poziome korzenie drzew stają się mocniejsze, wszczepiają się coraz głębiej w grunt, postępując za opadającą w dół zlodowaciałością. Tajga nawet rozpoczęła atak na tundry, wysuwaj ąc coraz dalej na północ swe młode odroślą. Hydrobiologia — nauka badająca życie organizmów w wodzie. Gdy karawana zbliżała się do Ambarczyka, temperatura znacznie spadła. Wywiad lotniczy komunikował, że wschodnie wiatry napędziły ogromne pokłady lodu na morze Czukockie. Zdarzają się wielkie pola lodowe, ale lód jest słaby, poprzerzynany licznymi kanałami, rozlewiskami i przeręblami. Przejścia zupełnie bezpieczne, zwłaszcza przy pomocy lodołamaczów, nawet niewielkiej mocy. Przez ten odcinek trasy przeprowadzić miał karawanę flagowy okręt wschodniego oddziału lodołamaczów. Był to potężny dreadnout-lodoła-macz, na którym jako główny elektryk pracował Karcew. W Ambar-czyku odwiedził on „Majora Komarowa", żeby spotkać się z Ławrowem i Wadimem. Ubiegłe lata nie zmieniły jego wyglądu ani usposobienia. Jak dawniej był żywy, rozmowny, z tymi samymi czarnymi, gładko przyczesanymi, bez oznak siwizny, włosami, z tą samą ruchliwą siatką zmarszczek na suchej twarzy. Karcew chwycił w objęcia Wadima, swego ulubieńca i wychowanka, który przez pięć ostatnich lat mieszkał w jego rodzinie, serdecznie ściskał dłoń Ławrowa, jak ojciec troskliwie i zazdrośnie rozpytywał Wadima, jak mu idzie praktyka na „Majorze Komarowie", chociaż wszystko już doskonale wiedział od kapitana i starszego szypra okrętu, swoich starych przyj aciół-polarników. Spotkanie było krótkie. Dowiedziawszy się z radością, że Irina z synem Dymitrem oczekiwać bgdzie wszystkich we Władywostoku, Karcew udał się na swój dreadnout. Zwiększony po drodze konwój, zatrzymawszy się w Ambarczyku tylko parę godzin, gotował się już do wyjścia na morze. Ostatni etap żeglugi okazał się dość ciężki. Wschodni wiatr wzrastał na sile, lód zwierał się i był w nieustannym ruchu, szczeliny i rozlewiska zamykały się i otwierały z niewiarygodną szybkością. Potgżny lodołamacz nie mało miał roboty. Ale lody były kruche, na pół przegryzione mgłami i ciepłą wodą. Lodołamacz-dreadnout kruszył je jak rozpuszczający się cukier, torując szeroki kanał dla okrętów. Jednak nieraz musiał zatrzymać się, wracać na koniec konwoju, żeby oswobodzić go z napierających lodów i oczyścić kanał. — To nic nie znaczy — mówił Ławrow do Wadima stojąc z nim na kapitańskim mostku pod przeźroczystym kloszem i obserwując ciężką 452 453 pracg lodołamacza. — To nic... Na przyszłą zimg już tego nie będzie. Wpływ działających sztolni wzmocni się, a przy tym puścimy w ruch sztolnię dwudziestą trzecią... — Ostatnią — zapytał Wadim. —- Według starego planu — ostatnią, ale nowy plan podwaja zagęszczenie sztolni na trasie Golfsztromu. W przyszłym roku między działającymi sztolniami zaczniemy zakładać nowe. Tym razem pierwsza będzie w cieśninie Beringa. Wtedy i morze Czukockie osłoni taka ściana, że żaden wiatr wschodni nie przedrze się przez nią... — I żegluga na Wielkiej Drodze Północnej będzie równie spokojna jak w domowej wannie — prawie ze smutkiem dodał Wadim. — I wobec tego niepotrzebnie przechodziłem w szkole morskiej kurs nawigacji wśród lodów... — Biedaku... -— roześmiał się Ławrow. — Bardzo mi cię żal. Ale historia mało się liczy z pojedynczymi romantykami, jeśli ich dążenia są sprzeczne z romantyką wielkiego narodu... W naszych czasach prawdziwie romantyczną ideą stało się ostateczne pokonanie Arktyki, przepędzenie zimna z jej terenów. Idea ta porwała miliony ludzi i naród zwyciężył przyrodę w jednej z jej twierdz. — Jesteś skromny, Sergiuszu — zauważył Wadim. — To twoja idea. Wszyscy przecież tak mówią: „Projekt Ławrowa", „Idea Ławro-wa"... Naród podchwycił tylko twoją ideę, uczynił swoją własnością i w ten sposób umożliwił jej realizację. Ławrow powoli, w zamyśleniu potrząsnął głową: — Mylisz się, Dima... Naród nigdy nie da się porwać, nie podchwyci idei, która mu jest obca, której nie rozumie, która by nie zahaczała o jego dawne pragnienia i nadzieje często podświadome, lecz nieustannie nurtujące w jego łonie. Myśl o Północnej Drodze Morskiej od dawna żyła w naszym narodzie, już Łomonosow śmiało i pewnie wypowiadał to swoje marzenie. Brusiłow i Jerzy Siedow walczyli o nie. A armia bolszewickich polarników częściowo nawet rozwiązała problem. Chodziło tylko o ostatnie słowo. I ja je powiedziałem. A gdybym ja go nie wypowiedział, uczyniłby to jakiś inny radziecki obywatel. Idea wisiała w powietrzu. Należało tylko sięgnąć po nią ręką... 454 — Nie ma co! — westchnął Wadim. — Naturalnie, masz rację... Ale wielu ludzi polarnych utyskuje w głębi duszy na ciebie za to, że zniknie swoiste, niepowtarzalne piękno walki z surową Arktyką... Odchodzi w przeszłość heroiczna stronica historii... — Mój kochany — uśmiechnął się Ławrow - smutek jednostek, że miła ich sercu przeszłość minęła, tęsknota do piękna heroicznej walki z lodami przypomina mi żale amatorów podróżowania dyliżansami, które wyparła w swoim czasie kolej żelazna. Zresztą, jeżeli masz ochotę być jeńcem lodu, to możesz doznać tej wątpliwej przyjemności, biorąc udział w naukowo-badawczych ekspedycjach. Z pewnością co rok będą wyruszać takie wyprawy powyżej linii ciepłej trasy Golfsztromu do Centralnego Basenu Oceanu Lodowatego.. Ale, spójrz no, lodołamacz „Stalin" już wrócił na swoje miejsce, konwój rusza dalej. Wkrótce będziemy na trawersie przylądka Schmidta... Na czarnym ekranie nocy, w południowej stronie, wybuchły nagle zorze dalekich ogni, a za chwilę zatrząsł powietrzem huk armat. Salwy następowały jedna za drugą. To potężne forty ochrony wybrzeża witały korowód okrętów. Długo błyskały w ciemnościach nocy dalekie ognie i grzmiały potężne salwy... Po upływie doby konwój przepływał cieśninę Beringa w pobliżu przylądka Dieżniewa, który witał karawanę morską w podobny sposób jak przylądek Schmidta. Obecnie droga do samego Władywostoku stała już otworem. Na długo przed zjawieniem się ojczystych brzegów liczna eskadra okrętów radzieckiej floty wojennej na Oceanie Spokojnym powitała konwój! Eskadra eskortowała karawanę statków do Władywostoku, gdzie czekały ją radosne owacje. Po skończonej uroczystości Irina, wesoła i kwitnąca, weszła ze swym małym synkiem Dymitrem na pokład „Majora Komarowa" i gorąco uścisnęła męża i brata. 455 Na drugi dzień wieczorem na okręcie, w odświętnie przybranej kajucie ogólnej, odbywała się mała „rodzinna" uroczystość: załoga okrętu przyjmowała do swego składu nowego szypra. Kapitan złożył życzenia Wadimowi Denisowowi z powodu doskonałego złożenia egzaminu praktycznego i uroczyście wręczył mu dyplom szypra żeglugi oceanicznej. Równocześnie Ławrow przekazał jako podarunek swemu młodemu szwagrowi pełny uniform szyperski, przyobiecany jeszcze w porcie Dikson. Wesoła uczta przeciągnęła się do świtu. KONIEC 1938—1942 JRozdeiał Rozdział SPIS RZECZY Część I str. 1. Uciekinier .................. 5 2. Ryzykowały eksperyment ............ 13 3. Pod obserwacja ................ 20 4. Skok w noc .................. 33 5. Nieoczekiwane spotkanie ............ 43 6. Parę lat wstecz ................. 52 7. Dzieciństwo i lata chłopięce Ławrowa....... 61 8. Szkic przedwstępny ............... 66 9. Jak sig rodzą wrogowie ............. 74 10. Akcja rozwija się ................ 79 11. Publiczna dyskusja ............... 82 12. Posiew ................... 90 13. Posiew (ciąg dalszy)............... 97 14. Plany .................. 101 15. Pierwsze kroki ................. Ul 16. Pierwsza płyta w fundamencie........... 115 Część II 17. W fabryce.................. 121 18. Na okręcie .................. 134 19. Na dnie oceanu ................. 143 20. W łonie ziemi ................. 151 21. Zamęt .................. 164 22. Niespodziewana decyzja ............. 171 23. Pierwsze ślady ................. 179 24. U wrót Arktyki................. 186 25. Na „Czapajewie" ................ 194 26. Nowy przyjaciel................. 200 27. Walka z lodem................. 207 28. Nocą w czasie zamieci.............. '217 29. Samotni na krze................. 229 Część 111 str. Rozdział 30. Za tropem ................... 241 „ 31. Dni smutku i radości............... 251 '„ 32. Doniosła rozmowa ............... 263 „ 33. W poprzecznym tunelu.............. 268 „ 34. Wróg z jądra ziemi.............. 277 „ 35. Walka z lawa................. 288 „ 36. Zdradziecki cios ................ 295 „ 37. Pierwszy dzień na krze.............. 300 „ 38. Niezbędne przygotowania ............ 311 „ 39. Miłość i wierność ................ 318 „ 40. Zniknięcie Dimy ................ 327 „ 41. Narty uciekły................. 334 „ 42. Walka ................... 340 „ 43. Wieczne niepowtarzalne ............. 349 „ 44. Ostatni dzień na krze.............. 355 Część IV Rozdział 45. Podróż pod wodą................ 367 „ 46. Do sztolni nr 6................. 373 „ 47. Długo oczekiwane spotkanie ........... 380 „ 48. Długo oczekiwane spotkanie (ciąg dalszy) ..... 389 „ 49. Pierwsze rozmowy ............... 400 „ 50. Narada trzech................. 409 „ 51. Śmierć na posterunku .............. 420 „ 52. Otwarcie trasy ................. 430 Epilog................... 446