Jacques Spitz Wojna z muchami I inne powieści Przełożył Andrzej Tołłoczko Wojna z muchami LABORATORIUM PROFESORA CARNASSIER Justus-Evaryst Magne, urodzony w Cahors w departamencie Lot, jako trzeci z kolei syn miejscowego bednarza, ledwo uniknął śmieszności noszenia, podobnie jak jego ojciec, imienia Charles. [Charlemagne - Karol Wielki (742-814), król Franków z dynastii Karolingów, uznawany za jedną z najwybitniejszych postaci historycznych]. Zawdzięczał to matce, którą zapewne oświeciła zbliżająca się śmierć (nieboga zmarła w trzy dni po przyjściu dziecka na świat). Dzieciństwo młodego, pozbawionego matki Justusa przebiegało - a nie był to bynajmniej przypadek odosobniony - początkowo w rynsztoku, później zaś - w ławie szkoły gminnej. Trafiłby zapewne do poprawczaka, gdyby nie pewien braciszek zakonny, którego siostra mieszkała w pobliżu domku ojca Magne. Braciszek zaopiekował się nim i wysłał do małego seminarium. Justus okazał się chłopcem dość pracowitym, nie czuł jednak zbytniego powołania do stanu duchownego. Seria zadziwiających, przypadkowych wydarzeń doprowadziła do cudownego wręcz rozwiązania: dwudziestoletni Justus otrzymał dyplom ukończenia studiów na uniwersytecie w Montpellier, który to dokument uwieńczył ów pierwszy etap jego życia. Tytuł magistra nauk przyrodniczych nie pomógł Justusowi-Evarystowi Magne w znalezieniu źródeł utrzymania, jak działo się to najwidoczniej z resztą ludzi. Zamierzał właśnie przystąpić do spółki z byłym poskramiaczem zwierząt, obecnie - treserem pcheł, kiedy władze wojskowe zaprosiły go do przestąpienia progów koszar w Quimperle w departamencie Finistere. Szeregowy Magne właśnie szykował się do rozpoczęcia służby ku chwale ojczyzny z całą wdzięcznością należną temu, kto karmi was gotowaną wołowiną, kiedy niespodziewanie odkrył u siebie płaskostopie. Jako zoolog powinien był już wcześniej znać ten szczegół swej anatomii, faktem jednak jest, że trwał w nieświadomości tego stanu rzeczy aż do dnia, kiedy to ciężar plecaka oraz szorstkość obejścia niektórych podoficerów otwarły mu oczy na niezdolność do marszu. Po powrocie do cywilnego życia, umknąwszy o mały włos przeniesienia do wojsk pomocniczych, znów zapewne popadłby w biedę, gdyby nie pewien dawny kolega z wojska, który dał mu list polecający do profesora Carnassier. Carnassier, profesor w College de France, dzięki prowadzonym przez siebie w laboratorium przy ulicy Cujas badaniom nad dziedzicznością, zamierzał wstąpić do Akademii Nauk, która miała swą siedzibę na bulwarze Conti. Naturalnie, nie potrzebował nikogo, jednakże tysiące much drozofili, na których przeprowadzał eksperymenty, wymagały troskliwej opieki. Justus-Evaryst Magne z wdzięcznością zgodził się wstąpić na królewską drogę badań naukowych przez skromną furtkę dla laborantów. Począwszy od tego dnia przez okres dwóch lat Magne pracował w laboratorium przy ulicy Cujas, pielęgnując, hodując, licząc i badając muchy w zamian za osiemset franków miesięcznego wynagrodzenia. Trzeba wam wiedzieć, że na około dziesięć tysięcy drozofili znaleźć można jedną, różniącą się od pozostałych jakimś szczegółem anatomicznym, na przykład kształtem skrzydełek, zmianą w czerwonym zabarwieniu oczu lub wyglądem odwłoka. Mucha taka, zwana mutantem, może przekazać swoje cechy szczególne potomstwu. Praca Magne’a polegała na krzyżowaniu much-mutantów i obserwowaniu, w jaki sposób cechy dystynktywne rodziców rozkładały się pomiędzy osobniki danego złoża. Oglądając muchy pod lupą i obracając je na wszystkie strony Justus-Evaryst Magne poznał je lepiej, niż ktokolwiek na świecie. Tymczasem, kontynuując z miernym raczej skutkiem studia teoretyczne, wyrobił sobie na ten temat własne zdanie, lecz nie dzielił się nim ze swym pracodawcą, który zniechęcał wszystkich swym chłodem i którego wynurzenia nie wykraczały nigdy poza żałosny banał: - Claude Bernard powiedział kiedyś, że zwierzęciem, które oddało największe usługi nauce, jest żaba. Dziś natomiast, mój drogi Magne, powiedziałby raczej: mucha. Pewnego grudniowego wieczora, który na długo miał mu utkwić w pamięci, Magne wedle swego zwyczaju opuścił laboratorium jako ostatni. Panująca w pomieszczeniach dla much temperatura dwudziestu pięciu stopni Celsjusza wysuszyła mu nieco gardło, wstąpił więc do małej knajpki na rogu ulicy Victor-Cousin i zamówił przy kontuarze kufel piwa. Barman znał go doskonale. - Proszę, panie Magne, to powinno pana zainteresować - powiedział, podając mu “France-Soir”. Magne zerknął na stronę, na której widniała fotografia Miss Uniwersum, palec barmana wskazywał artykuł w kolumnie po lewej stronie. Dziwna epidemia Mieszkańcom laotańskiej wioski Saravan, położonej nad jednym z dopływów Mekongu, w Indochinach, przydarzyła się niezwykła przygoda: chmary much, wypędzonych najprawdopodobniej przez deszcze z tropikalnej dżungli, opadły na okolicę, zmuszając miejscową ludność do porzucenia domostw i ucieczki na południe. Ten exodus ludności przybiera rozmiary, które zdają się niepokoić lokalne władze. O ile jednak ucieczka przed tygrysem wydaje się zrozumiała, o tyle ucieczkę przed muchami trudniej pojąć! - To zakamuflowana reklama środka owadobójczego - stwierdził pogardliwie Magne. Barman, który miał ochotę na chwilę pogawędki, mówił dalej: - Niech pan dobrze pilnuje swoich much, panie Magne, inaczej będziemy wiedzieli, kto jest wszystkiemu winien. - Ludzie są bardziej niebezpieczni - odrzekł Justus, pragnąc zakończyć rozmowę. Zapłacił za piwo i stwierdziwszy, że do końca miesiąca pozostało mu jedynie dwadzieścia osiem franków, ruszył w niewesołym nastroju bulwarem Saint-Michel do swego mieszkania przy ulicy Visconti. Oczywiście miał jeszcze w spiżarni funt cukru-pudru i pół camemberta; problem kolacji polegał na połączeniu tych dwóch odległych smakowo produktów bez zbytniego naruszenia zasobów pieniężnych. Właśnie się nad tym zastanawiał, gdy w jego życie znienacka wtargnęła miłość: jakiś kobiecy głos spytał go, jak dojść do Panteonu. Zaskoczony młodzieniec odwrócił głowę i ujrzał po drugiej stronie ogrodzenia muzeum Cluny młodą dziewczynę, szukającą bezskutecznie wyjścia z ogrodu. Doglądając zamkniętych w słojach much Magne przyzwyczaił się do widoku zwierząt w niewoli. Wskazał uwięzionej dziewczynie drogę do wyjścia i odprowadził ją aż do furtki, idąc po drugiej stronie kraty wzdłuż bulwaru Saint-Germain, a potem ulicą Cluny. Na rogu ulicy Sommerard wiedział już, że ma na imię Michalina, że ma siedemnaście lat, przyjechała poprzedniego dnia z Chateau-Chinon do ciotki, która wynajmowała krzesła w kościele Saint-Sulpice, że chce ulokować się przy jakiejś mieszczańskiej rodzinie, a na razie ogląda ciekawostki stolicy, dopóki jeszcze ma na to czas, że w muzeum Cluny wszystko jest bardzo stare, ale dobrze utrzymane... Gdy Michalina wyszła wreszcie z ogrodu na plac Sorbonne, Evaryst stanął przed nią twarzą w twarz i spojrzawszy na nią odruchowo w taki sposób, jak spoglądał na wyjmowane ze słoja muchy, drgnął zaskoczony: oczy dziewczyny były niebieskie, podczas, gdy oczy drozofili przyzwyczaiły go do całej gamy czerwieni. Panteon był zamknięty, lecz kościół Saint-Etienne-du-Mont był otwarty dla zwiedzających. Michalina, której nazwisko brzmiało: Parturier, przechadzając się po nawach rozwodziła się przed wciąż milczącym Justusem nad urokami Morvanu, zwłaszcza w lecie, ponieważ w pozostałe miesiące wciąż pada, nad białymi wołami, jeziorami, burzami tak-częstymi-że-w-końcu-nie-bałam-się-już-grzmotów, nad drogowskazem nad Chateau-Chinon, który wskazuje kierunki wszystkich przełęczy, w kolorach i nawet z odległościami... Wreszcie spytała Justusa o jego zawód, a gdy wyznał, że pracuje w laboratorium, dziewczyna aż zaniemówiła z wrażenia. Laboratorium! Naukowiec! I do tego taki młody! Jej milczenie było tak długie i znaczące, że Justus pomyślał, że się jej nie spodobał. - A pani myślała, że gdzie pracuję! - spytał pokornie. - Wydawało mi się, że pracuje pan w branży spożywczej - odrzekła. Pomimo braku doświadczenia Magne wiedział, że damie należy zaproponować kino, lecz dwa bilety po siedem franków przekraczały jego możliwości finansowe. Gdy tak rozmyślał nad swą trudną sytuacją, udając jednocześnie, że słucha opowiadania o targu bydła w Autun, wpadła mu do głowy genialna myśl: zaproponuje Michalinie obejrzenie laboratorium! Carnassier jadł w ministerstwie kolację z dyrektorem departamentu Higieny Publicznej, powinien więc być nieobecny. W pracowni przy ulicy Cujas Michalina, przejęta pełnym szacunku lękiem na widok laboratoryjnego szkła, milczała jak zaklęta. Justus za to znalazł się w swoim żywiole. Pragnąc zabłysnąć przed gościem począł wprowadzać dziewczynę w najtajniejsze arkana naukowych badań nad dziedzicznością. Mówił jej o Mendlu, Morganie, o cechach regresywnych, o cechach dominujących, o chromosomach, o lokalizacji genów, o skrzydłach bez komórki analnej... Powoli zapalał się do tematu. - A wszystko to są zaledwie ograniczone raportami z doświadczeń koncepcje - wykrzykiwał w pustym laboratorium - krzywe statystyczne, idee szefa, siedzącego za biurkiem i szykującego sprawozdania dla Akademii Nauk. Ale kiedy się jest tak, jak ja, w kontakcie z żywą materią, kiedy dotyka się palcami larw, obmacuje odwłoki, czułki, liczy poszczególne elementy oczu, bada unerwienie skrzydełek, kiedy się czuwa nad lotem, jedzeniem i snem tysięcy much, wtedy człowiek spostrzega, że tajemnica jest o wiele głębsza, bardziej nieprzenikniona, niżby się to mogło wydawać. Ruch łapek, nastroszenie włosków, zmiana w połysku szczecinek - wszystko to nabiera znaczeń, których nie sposób wyrazić słowami. Klasyfikuje się mikroby, muchy, psy, koty, słonie według typów, podtypów, rodzajów, rodzin, plemion, odmian... Ludzie myślą, że wystarczy wszystko opatrzyć etykietką, zaszeregować każde zwierzę do osobnej szufladki, ale żywa materia nie przejmuje się wszystkimi tymi podziałami, tym nagromadzeniem nazw. Niech pani posłucha: żywa materia jest w ciągłym ruchu. Wydaje się na przykład, że ziemia jest zupełnie stabilna, że morze jest spokojne, że rzeczka, do której chodzimy się kąpać, w przyszłym roku wciąż tam będzie, że będzie tam zawsze. Możliwe, że będzie tam jeszcze w przyszłym roku, ale niekoniecznie. Ziemię przebiegają wstrząsy, wybuchają wulkany, wielkie kataklizmy geologiczne mogą się powtórzyć i brutalnie zmienić oblicze świata. W przypadku żywej materii równowaga ta jest jeszcze bardziej chwiejna, jej pozorny sen jest jeszcze lżejszy, niż sen ziemi. Wystarczy raz zobaczyć, jak niewiele trzeba, aby z nasienia wyrósł potwór. Olbrzymie wstrząsy mogą jutro poruszyć całą żywą protoplazmą. Kto wie? Jutro odrodzić się mogą dinozaury, mastodonty... Przerwał na chwilę dla zaczerpnięcia tchu i spostrzegł, że Michalina patrzy na niego z otwartymi ze zdumienia ustami. - Zrozumiałam - powiedziała - nie musi się pan tak gniewać. Justus wybuchnął śmiechem i, wracając z obłoków na ziemię, podał dziewczynie papkę bananową, aby nakarmiła drozofile o bladych oczach. - Och, jakie zabawne muszki! - wykrzyknęła z zachwytem. Potem pokazał jej kuwetę, w której roiło się od wyklutych po południu larw. - Co za okropieństwo! Kiedy jednak pokazał jej pod mikroskopem skrzydełko muchy, dziewczyna nie wątpiła już, że Justus jest bardzo wybitnym naukowcem i aby wyrazić mu swą wdzięczność, uścisnęła mu gorąco rękę. Dawno już minęła godzina, o której Michalina powinna była wrócić do ciotki. Kiedy zdała sobie z tego sprawę, aż krzyknęła z przestrachu. Justus odprowadził ją jedynie do ulicy Cannettes, ponieważ była już, być może, znana w tej okolicy, a potem cały rozmarzony wrócił do domu przy ulicy Visconti. Nie w głowie mu była kolacja; jego myśli krążyły teraz uparcie wokół błękitnych oczu Michaliny, od której oddzielał go jedynie bulwar Saint-Germain. Ustawił swoje żelazne łóżko tak, aby podczas snu mieć twarz zwróconą w jej stronę. Następnego dnia w laboratorium mówiło się jedynie o muchach z Indochin. Poranne gazety drukowały najnowsze depesze z Sajgonu: epidemia rozszerzała się. Magne miał jednak umysł zajęty czym innym; niepojęte, jak mógł rozstać się z Michaliną, nie umówiwszy się z nią. Na myśl, że być może nigdy już jej nie ujrzy, zimny pot zwilżał mu dłonie i słoje wyślizgiwały mu się z rąk. Gdy tylko skończył pracę, pobiegł prosto na ulicę Cannettes z mocnym postanowieniem, że będzie czekał tak długo, jak to będzie potrzebne, by ujrzeć Michalinę. Trzymał straż przez bite trzy godziny. Okoliczna dzieciarnia nie zwracała już nawet na niego uwagi. Magne znał wkrótce wszystkie witryny sklepów z dewocjonaliami na rogu placu, lecz wciąż czekał. O siódmej dla zabicia nudy kupił od ulicznego sprzedawcy wieczorną gazetę. Miał mnóstwo czasu na przeczytanie jej od deski do deski, z wiadomościami z ostatniej chwili włącznie: Niepokój w Indochinach Masowe pojawienie się much w górnej części doliny Mekongu, o czym informowaliśmy we wczorajszym wydaniu, przybiera zdecydowanie niezwykłe proporcje. Indochińska ekipa Czerwonego Krzyża wyruszyła z Sajgonu do obszarów dotkniętych epidemią tyfusu. Z Hanoi donoszą również, że niektóre leżące w pobliżu granicy z Junanem wioski musiały zostać ewakuowane pod naporem skrzydlatej inwazji. Rząd zalecił przeprowadzenie dochodzenia w tej sprawie oraz nakazał przypomnienie ludności podstawowych zasad higieny. Pragnąc zebrać dla naszych czytelników kilka informacji na temat tej dziwnej plagi, wysłaliśmy jednego z naszych współpracowników do Instytutu Pasteura. Niestety, nikt nie mógł go tam przyjąć. Lepiej natomiast przywitał nas pan Bernard Brunius, profesor religii wschodu w muzeum Guimet, który zechciał łaskawie odpowiedzieć na nasze pytania. Przypomniał, że Laotańczycy zawsze okazywali święty strach przed muchówkami - tak bowiem nazywa się muchy w nazewnictwie naukowym - tak więc wzburzenie, które zdaje się opanowywać ludność tych okolic, powinno zostać złożone na karb religijnego atawizmu. “Człowiek Wschodu, tuląc do serca kobrę, ucieka przed muchą. Europejczyk natomiast, który nic sobie z owadów nie robi, boi się węża, tego źródła nieszczęść praojca Adama. Tak to już jest na tym świecie” - podsumował z uśmiechem wybitny profesor, którego sceptycyzm, równie miły, co oświecony, wypada zapewne podzielać. Ponieważ do godziny jedenastej wieczorem Michalina nie pokazała się i zaczynał padać deszcz, Magne opuścił swój posterunek. W żałobnym nastroju ruszył w kierunku swego mieszkania, zastanawiając się po drodze, czy nie zejść ulicą Bonapartego nad Sekwanę i nie skończyć ze sobą. Jednakże setka wódki, którą zafundował sobie w barze naprzeciwko Akademii Sztuk Pięknych, skierowała go na właściwą drogę, to znaczy w stronę jego mieszkania. Na schodach spotkał dozorczynię, która widząc go, zawołała: - Panie Justusie! Nareszcie pan przyszedł! Jest dla pana pilna wiadomość, przynieśli dziś wieczorem... Proszę zaczekać. - Liścik od Michaliny - pomyślał Justus i jego serce zabiło gwałtownie. Jak niemądrze postąpił, nie wracając wcześniej! Dozorczyni wróciła i wręczyła młodzieńcowi list, w którym profesor Carnassier oznajmiał mu, że musi się z nim bezzwłocznie zobaczyć. Spadając z wyżyn nadziei Justus westchnął jedynie: - Szlag by to trafił! - Ależ, panie Justusie! - oburzyła się dozorczyni. - Widzę, że pan pił i nie panuje nad sobą. Lepiej niech się pan położy. - Pani też - odrzekł Magne. Sam już nie wiedział, co mówi. Kiedy nazajutrz dotarł do laboratorium, szef już na niego czekał. - Mój drogi Magne - rzekł mrużąc jowialnie oczy - wczoraj wieczorem chciałem oznajmić panu dobrą nowinę: wyjeżdżamy. Czytał pan w gazetach o tej historii z muchami; otóż wydaje się, że jest to sprawa o wiele poważniejsza, niż się to przyznaje. Rząd Socjalistycznych Stanów Indochin złożył w ONZ prośbę o natychmiastowe wysłanie misji badawczej. Nauka francuska ma swój udział w tym szlachetnym przedsięwzięciu, do którego zostałem wyznaczony ja, Deferre z Muzeum oraz Weinstein z Instytutu Pasteura. Ani jeden, ani drugi nie znają się na tym, ale są masonami i lubią podróże. Zresztą nieważne. Mam prawo zabrać ze sobą asystenta, podałem więc pańskie nazwisko. Odlatujemy w południe samolotem Air-France. Niech pan spakuje skarpetki do walizki i przyjeżdża tu po mnie. Justus wytrzeszczył ze zdumienia oczy tak, że mogłaby mu ich pozazdrościć niejedna mucha, i stał bez słowa. - Cóż to, ogłupiał pan z radości? - Ależ ja nie mogę wyjechać - wyjąkał Justus. Carnassier zmarszczył brwi, a spod dobrodusznej maski przebił się władczy ton. - Jak to? Co pan mi tu opowiada? Proponuję panu piękną podróż w towarzystwie wybitnych ludzi, daję panu okazję do wyróżnienia się, ułatwiam panu start, a pan się waha! Czy pan oszalał, Magne? Podjąłem decyzję i zabieram pana. Justus pokręcił głową. - Co, jest pan z kimś związany? - przenikliwy wzrok profesora zdawał się przebijać nawet ściany. - Och, nie! - zaprzeczył Justus, rumieniąc się - ale... - Ale co? - Jakże mam jechać, skoro mam dokładnie dwanaście franków w kieszeni? - wybuchnął. Zaskoczony Carnassier milczał przez chwilę, a potem wybuchnął śmiechem. Trzeba było od razu tak mówić! Proszę, niech pan to weźmie. - Wyciągnął rękę z tysiącem franków i przyznać należy, że na widok banknotów Justus-Evaryst Magne zapomniał o Michalinie. II DOLINA MEKONGU Gdy misja naukowa wylądowała na lotnisku w Sajgonie, jej członkowie nie byli w najlepszej formie. Doktor Weinstein złapał w Bassorah katar, cierpiącemu na chorobę morską Carnassierowi żołądek wywracał się dosłownie na lewą stronę, a profesor Deferre, który przy przekraczaniu jakiejś dziury powietrznej stłukł okulary, wypuściwszy je z rąk, wciąż chodził wściekły. Co zaś się tyczy Magne’a, to długie godziny rozmyślań spędzone w samolocie sprzyjały odtworzeniu obrazu, od którego oddzielało go teraz dziesięć tysięcy kilometrów i sercem jego zawładnęła czarna melancholia. Członkom komisji nie dano jednak czasu na odpoczynek, jako że zaraz po przyjeździe zostali przyjęci przez prezydenta Czen-Donga. - Panowie - rzekł po francusku z wyraźnym południowym akcentem, nabytym podczas studiów w Tuluzie pod jarzmem imperialistów - wdzięczny wam jestem za to, że porzuciliście wasze prace, aby wspomóc nas swą wiedzą. Stoimy w obliczu epidemii, która przybiera rozmiary prawdziwej katastrofy. Jestem na bieżąco informowany o postępach choroby; zakreskowane na tej mapie obszary, to regiony dotknięte klęską. Ostatnie raporty są alarmujące. Brak nam lekarzy i sprzętu, aby otoczyć opieką wszystkich chorych. Liczba zgonów jest zdumiewająco wysoka. Co się zaś tyczy much, to wciąż posuwają się naprzód. Od was oczekujemy uwag oraz planu obrony. Słowa, jakich używam, świadczą o tym, że świadom jestem ogromu niebezpieczeństwa, jakkolwiek na zewnątrz zmuszony jestem okazywać optymizm, aby nie wzniecać niepokoju wśród mieszkańców Kochinchiny oraz samego miasta Sajgonu. Podczas pierwszej narady misji zdecydowano, że Magne jako pierwszy wyruszy na północ na rekonesans, aby na miejscu zebrać potrzebne informacje i przygotować wszystko na przyjęcie delegacji. Jeszcze tego samego wieczora wyjechał jeepem na północ, do oddalonego o dwieście kilometrów Kratie. Tam bardziej już było widoczne, że sprawy przybierają zły obrót. Drogę tarasowały kolumny ambulansów. Pod miasteczkiem, do którego wstępu broniły wojskowe posterunki, rozłożyli się obozem uchodźcy. Komisarz ludowy Kratie nie mógł nadążyć za rozwojem sytuacji. Magne’owi, który stawił się u niego z dokumentami, nakazującymi udzielenie mu wszelkiej pomocy, odparł brutalnie za pośrednictwem tłumacza: - Niech pan robi, co się panu podoba, byle mi pan nie zawracał głowy. I bez tego mam już dość kłopotów. Komendant wojskowy - uśmiechnięty, pokraczny grubasek - okazał się bardziej uprzejmy. Dzięki niemu Magne otrzymał furgonetkę, benzynę i eskortę czterech żołnierzy pod dowództwem oficera, aby móc kontynuować wyprawę w górę Mekongu. Następnego dnia dotarł do wodospadów Preapatangu. Na brzegu panowało niezwykłe ożywienie. Tubylcy przeciągali lądem swoje czółna, aby spuścić je ponownie na wodę poniżej bystrzyn. Łodzie, przybijające do brzegu powyżej katarakty, przeładowane były najróżniejszymi przedmiotami. Była to prawdziwa wędrówka ludów. Magne usiłował za pośrednictwem tłumacza wypytywać uciekinierów, lecz otrzymał jedynie tę odpowiedź: - Maok, dakoctor! - co podobno miało znaczyć: “Uwaga, muchy są tuż-tuż!” Ponieważ furgonetka grzęzła w błocie opuszczonych ryżowisk, Magne oddalił się nieco od rzeki i pomknął przez sawannę. Tamtędy również ciągnęły karawany uciekających na południe tubylców: szły kobiety z plemienia Mój, z piersią owiniętą wstęgą materii i z dziećmi uczepionymi ich nagich ramion, szli również Tajowie w czerwonych lub czarnych ubiorach. Od czasu do czasu przejeżdżał archaiczny, ciągnięty przez woły wóz o pełnych kołach, na którym dogorywali chorzy. Szlak poczęły wytyczać liczne trupy. Magne chciał zakopywać pierwsze napotkane ciała, ale żołnierze z eskorty woleli zabijać z karabinów wychudłe bawoły, które błądziły po okolicy w poszukiwaniu wątłych kępek trawy. Wycinali z ubitych zwierząt wielkie plastry mięsa, które piekli nabite na czubki noży. W oddziale panował dobry nastrój, a mimo to wieczorem dwóch ludzi nie powróciło do obozu. Nie rozwodząc się zbytnio nad tym uszczupleniem swego małego oddziału, Magne kontynuował marsz. Krajobraz stawał się coraz bardziej monotonny. Rzadkie, ociekające olejem i żywicą karłowate drzewka rzucały skąpy cień na wysuszoną słońcem ziemię. Wszystkie wioski były opuszczone. Pod wieczór następnego dnia Magne zatrzymał samochód przed rzędem chat na palach, zbudowanych nad brzegiem jednego z małych dopływów Mekongu. Nieliczne kępy palm betelowych i kokosowych ocieniały kryte trzciną i suchymi palmowymi liśćmi dachy. Na rzeczce stały przycumowane tratwy z pustymi szałasami. Wszyscy mieszkańcy wsi uciekli, pozostało tylko kilka gołębi w wiszącej nad wejściem do jednej z chat klatce. Rozlokowali się na noc, jak kto chciał, jako że w tym względzie Magne pozostawił swym ludziom całkowitą swobodę. Sam spał źle z powodu panującego w chacie gorąca, obudził się jednak w dobrym humorze i zszedł po drabince przed chatę, aby skorzystać z porannego chłodu. Jego ludzie spali, rozrzuceni w malowniczym nieładzie wokół furgonetki. Magne skierował się w stronę niewielkiego, pokrytego zaroślami pagórka. Niebo było czyste, i szybko barwiło się pierwszymi kolorami dnia. Olbrzymie żaby powoli milkły, przeleciało stado kaczek, kierując się na południe. Wznosząc głowę ku górze naukowiec zauważył kilka kołujących nad jego głową much, zachowujących jednak bezpieczną odległość. Jak okiem sięgnąć, sawannowy las był cichy i spokojny. Dzień zapowiadał się równie upalnie, jak poprzednie, może nawet burzowo, ponieważ nad północnym wschodem unosiła się czarna chmura. Justus powrócił do obozu, gdzie obaj żołnierze gotowali na ognisku wodę na herbatę. - O której wyruszamy, panie profesorze? - spytał oficer Magne’a, który bez sprzeciwu akceptował ten niezbędny do sprawowania władzy tytuł. - Jak tylko skończycie - odparł łaskawie. Wydawało mu się, że kołujących nad furgonem much jest jakby więcej, niż zwykle. Krążyły bez końca w powietrzu tak, jak to czynią muchy na całym świecie, lecz Justus zauważył, że rzadko na czymś siadały, a już nigdy na przedmiotach, stanowiących wyposażenie obozu, ani na samych ludziach. Poszedł więc do chaty po kuferek, zawierający polowe laboratorium, a gdy wrócił, nad osiedlem bzykała prawdziwa chmura much. - Wydaje mi się - rzekł do tłumacza - że to właśnie te sławetne muchy. Żołnierze puścili tę uwagę mimo uszu; zakrapiali herbatę anyżówką i hałasowali opowiadając sobie jakieś niezrozumiałe żarty. Było oczywiste, że ta chmura much znieruchomiała nad opuszczoną wioską. Wystarczyło oddalić się o kilka kroków, aby owady podążyły za człowiekiem, kołując wciąż na wysokości trzech - czterech metrów nad głową. Nad sawanną, nad którą rozciągało się błękitne, tropikalne niebo, nie było widać ani jednej muchy. Tymczasem czarna chmura, którą Magne zaobserwował na północnym wschodzie, powiększyła się. Tknięty przeczuciem młodzieniec wrócił do obozu, aby przyspieszyć załadunek furgonetki. - Uważajcie, aby muchy nie siadały na was, a zwłaszcza na jedzeniu - polecił ludziom. - Zapakujcie dobrze całą żywność i zamknijcie starannie manierki. W tym momencie słońce jakby przygasło: olbrzymia chmura nadlatujących z północnego wschodu much dotarła nad wioskę. Tworzyła gęsty woal, a dobiegające z niej bzyczenie podobne było do warkotu wentylatora. Widok był wstrząsający. Ludzie zebrali się wokół samochodu. - Uruchomić silnik - rzucił Magne. Stał z zadartą głową i próbował ocenić wysokość, na jakiej krążyły owady. Najbliższe były na wysokości około dwudziestu metrów, ale poprzez tę pierwszą warstwę można było dostrzec następną, gęstszą i bardziej oddaloną. Kiedy śledziło się wzrokiem jedną z much roju, widać było, że krąży ona po dość ciasnym okręgu o średnicy około dziesięciu centymetrów. Wszystkie te kręgi mieszały się, nakładały jeden na drugi, i wziąwszy pod uwagę gęstość roju wydawało się cudem, że owady nie zderzały się ze sobą. Na dłuższą metę przebywanie pod tym mieczem Damoklesa było bardzo nieprzyjemne, budziło lęk. Wszyscy czterej stali w milczeniu z zadartymi do góry głowami, kiedy Magne wykrzyknął: - Uciekajmy! W tej samej chwili czarny, wirujący na niebie śnieg jak na komendę opadł na ziemię. Gęsta warstwa kłębiących się much natychmiast pokryła wioskę, nie pozostawiając ani kawałka wolnej przestrzeni. Bzyczenie ustało i światło słońca pojawiło się na powrót, ale widok tego zalewu drgających łapek i skrzydełek był jeszcze okropniejszy. Owady dokładnie pokryły jednolitą warstwą szałasy, samochód i ludzi, tak jakby z nieba opadł czarny woal. Muchy mrowiły się na ubraniu, rękach, twarzach, ciągnąc po skórze swe zimne odwłoki i obmacując ssawkami wszystkie pory. Okropne uczucie łaskotania oraz nieopanowany dreszcz obrzydzenia szarpały nerwy. Ludzie na próżno usiłowali uwolnić oczy i twarz od tej wstrętnej, żywej masy - na oczyszczone miejsce, jak fale na przybrzeżną skałę, napływały natychmiast nowe. Przez chwilę Magne widział, jak żółci żołnierze z jego eskorty zrobili się czarni, a na hełmach dźwigają całe góry much. Dwaj żołnierze, nieprzytomni z odrazy i wściekłości, tarzali się po ziemi, usiłując uwolnić się od robactwa, lecz jedynym tego efektem było to, że rozgniatali na sobie setki owadów, których krew przyciągała natychmiast nowe roje, gęstsze i bardziej żarłoczne. Wkrótce upodobnili się do rosnących z każdą chwilą kuł czarnego śniegu. Karoseria, opony i maska, podobnie, jak wszystko wokół, były czarne od owadów. Oficer wepchnął żołnierzy do furgonetki, Justusa ulokował obok siebie, chwycił kierownicę, spróbowawszy przedtem na próżno oczyścić ją rękawem, i ruszył na wstecznym biegu. Miażdżone kołami muchy trzaskały jak kapiszony. Odgłos był tak wstrętny, że Magne, któremu żołądek nie podchodził zbyt łatwo do gardła, dostał mdłości i zwymiotował na podłogę samochodu; to wystarczyło, aby zalew much sięgnął im wkrótce kolan. Po przejechaniu pięciuset metrów wydostali się z opanowanego przez muchy obszaru, a kilometr dalej Magne’owi udało się skłonić oficera do zatrzymania samochodu. Żołnierze we wnętrzu furgonu klęli, na czym świat stoi. Tłumacz przełożył w przybliżeniu ich wyzwiska: - Co za świńskie muchy! - To łajno! O, teraz włażą mi do spodni! Na koniec, wycierając twarz rękami i tarzając się po podłodze, żołnierze odnieśli zwycięstwo nad owadami, których szeregi nie były już uzupełniane. Magne, któremu sumienie zawodowe przypomniało o obowiązkach, zgarnął z błotników kilka garści żywych much i umieścił je w słojach. Dobrze zrobił, bo w chwilę później wszystkie owady wzniosły się rojem nad furgonetkę, zawirowały i powróciły do swych pozostawionych w wiosce współtowarzyszek. Zdumiało to Justusa, który sam zrazu nie wiedział, czemu się dziwi. Było to zdumienie człowieka, obytego z owadami i którego wcześniejsze doświadczenia nie zgadzały się z tym, co teraz obserwował. Później miał wspominać tę chwilę. Na razie jednak uwagę jego pochłaniały bardziej palące problemy. Przygotował roztwór dezynfekujący i rozkazał, aby ludzie oczyścili nim starannie twarz i ręce. On sam dał dobry przykład, przemywając oczy tamponem, nasyconym roztworem kwasu bornego. Żołnierze zastosowali się skrupulatnie do jego wskazówek, jednak zamiast płukania gardła woleli wypić kilka łyków wódki. Alarm został odwołany. - No cóż - rzucił nieśmiało Justus - ostatecznie, nie jest to takie straszne. Lecz jego eskorta nie chciała nawet słuchać o pozostaniu na miejscu w celu kontynuowania obserwacji, musiał więc, aczkolwiek niechętnie, nakazać odwrót. Powrót nie był wcale łatwy. Najpierw zgubili drogę. Następnego dnia zepsuła się furgonetka. Podczas gdy oficer naprawiał ją, Magne naliczył co najmniej szesnaście muszych chmur, lecących z wiatrem w kierunku południowym na wysokości około pięciuset metrów. Żołnierze obawiali się tylko jednego: znaleźć się znowu oko w oko z muchami, dlatego chcieli zboczyć ku zachodowi. Trzeciego dnia zabrakło benzyny i sytuacja zaczynała być poważna. Na szczęście Magne zauważył na horyzoncie dymy i ruszył pieszo w tym kierunku. Źródłem dymu okazały się płonące bambusowe chaty. Wydało mu się to działaniem celowym, ponieważ jasne było, że owady opadały tylko na te wioski, gdzie, jak im podpowiadał instynkt, znajdowały się odpadki organiczne. Tak więc środkiem ostrożności jak najbardziej wskazanym było podpalanie opuszczonych siedzib ludzkich. To właśnie zadanie wykonywali żołnierze z trzeciego regimentu komandosów indochińskich. Zaprowadzili Justusa do dowódcy kompanii przebywającego w miejscu oddalonym o dwanaście kilometrów od podpalanej wioski. Kiedy Magne powrócił do furgonetki z dwoma pięciolitrowymi kanistrami benzyny okazało się, że jego oddziałek znikł. Justus, mimo iż nigdy w życiu nie prowadził samochodu, siadł za kierownicą i po dwóch godzinach jazdy dotarł do Stongu, małego miasteczka nad Mekongiem. Wprowadzono tam stan wyjątkowy i pierwszym widokiem, jaki roztoczył się przed oczami Magne’a, był szereg Kambodżan, których miano właśnie rozstrzelać. W miasteczku panował nieopisany chaos. Na brzegu wyczekiwał tłum uchodźców, w złudnej nadziei znalezienia miejsca na łodziach. Na stosach płonęły ciała zmarłych. Epidemia tyfusu czyniła olbrzymie spustoszenia. Dowódca jednej z wojskowych kanonierek, która właśnie przywiozła lekarstwa i wieczorem wracała do Sajgonu, zgodził się na szczęście zabrać na pokład Justusa-Evarysta wraz z całym ekwipunkiem. Kiedy na statku zapanował już spokój, Magne wsypał ukradkiem uwięzionym muchom do słoików odrobinę cukru-pudru. Owady zdawały się dobrze znosić niewolę. Pod koniec tygodnia Justus wraz ze swym łupem znalazł się w Sajgonie. III INDOCHINY ZAGROŻONE Podczas dwutygodniowej nieobecności Magne’a wydarzenia w Sajgonie toczyły się w oszałamiającym tempie. Epidemia ogarnęła całą Kambodżę i dotarła do Kochinchiny. W samym Sajgonie zanotowano już około tysiąca przypadków tyfusu, jak również dżumy dymieniczej i cholery. Wydawało się, że w świecie mikrobów zapanowało niezwykłe ożywienie; zanotowano sześć do siedmiu rodzajów tyfusu, od tyfusu plamistego począwszy, a na durze rzekomym skończywszy. Ta mnogość chorób utrudniała diagnozę i przyprawiała o rozpacz lekarzy, którzy nie wiedzieli, jakimi szczepionkami leczyć pacjentów. Poważnym zakłóceniom uległo życie społeczne i handlowe Sajgonu. Zamknięto bary i kina. Wielkie hotele zamieniono w szpitale. Co dzień ze wszystkich większych i mniejszych miast południa napływały wołania o pomoc w postaci personelu medycznego i sprzętu sanitarnego. Oceniano, że ofiarą epidemii padło już dwadzieścia tysięcy osób. Rząd poparł projekt ewakuacji i Sajgon opuszczały wyładowane po brzegi statki. Jednostki obcych państw ze względów bezpieczeństwa zmieniały kurs i przepływały wzdłuż brzegów Indochin nie zawijając do portów. Pomiędzy członkami misji naukowej rozgorzał spór. Carnassier twierdził, że to muchy są roznosicielami zarazków, natomiast doktor Weinstein, któremu zawdzięczano rozpoznanie u chorych kilku różnych odmian tyfusu, odpowiedzialnością za epidemię obarczał, zgodnie z klasycznymi teoriami, wszy i szczury. Według niego muchy, które nie były zdolne przekłuć skóry człowieka, oddziaływały jedynie w sposób pośredni, tak jak wojna lub nędza - powodując exodus i powstawanie wielkich skupisk ludzkich, gdzie mikroby znajdowały doskonałe warunki rozwoju. Gdy Magne powrócił ze swymi słojami do Sajgonu, wszyscy członkowie misji zebrali się, aby wysłuchać raportu i obejrzeć owady. Zostało trzysta siedemnaście much, ponieważ trzydzieści jeden zdechło w drodze. W ich wyglądzie nie było niczego nadzwyczajnego: długość - jeden centymetr, rozpiętość skrzydełek - dwa razy tyle. Na ogół dominował kolor szary, wszelako przód i boki czoła były barwy szarawo-żółtawo-białej. Na tułowiu występowały czarne linie, a na odwłoku widać było gdzieniegdzie brunatne plamki. Łapki i czułki były czarne. Jeśli zaś chodzi o dokładniejszą identyfikację, głos należał do entomologa wyprawy, profesora Deferre, który długo obracał owady na wszystkie strony, aż wreszcie odkaszlnął, zamknął z trzaskiem swą lupę w niklowanej oprawce, wsunął ją do kieszeni i zawahał się. - Według mnie - powiedział, - mamy przed sobą tropikalną odmianę Stomoxys calcitrant, muchy roznoszącej zarazę, zwaną również muchą stajenną, którą na ogół spotkać można jesienią w strefie umiarkowanej na okiennych szybach. Proszę spojrzeć, jej ssawka jest twardsza i dłuższa, niż ssawka zwykłej muchy, musca domestica, mogłaby więc posłużyć się nią do kłucia tak, jak to czynią muchy stajenne. Jeśli teraz spojrzymy na owada z profilu, przekonamy się, że głowa jego jest wzniesiona ku górze, podczas gdy musca domestica w tej samej pozycji trzyma głowę nisko. Jakkolwiek kwestia ta pozostaje wciąż otwarta, skłonny byłbym zaliczyć tego osobnika do gatunku much stajennych, a najchętniej - do muchowatych. Oba te gatunki są zresztą tak sobie bliskie, że Macquart w swej “Naturalnej historii muchówek” tak o nich mówi: “Nie można ich rozdzielić, tak jak nie można oddzielić pangonii od tabanidów, mulionów od antracydów, czy ortochilów od doltchopodów”. Carnassier zapamiętał z tego tyle tylko, że mucha mogła kłuć, a zatem przenosić chorobę. Weinstein jednak nie uznał się za pokonanego: obejrzał owady i stwierdził, że ich ssawka nie była wystarczająco sztywna, aby mogła stanowić aparat kłujący. Wniosek z tego pełnego kontrowersji posiedzenia był następujący: należy zalecić zniszczenie zarówno much, jak i pcheł, wszy i szczurów. Łatwiej to było powiedzieć, niż zrobić, zwłaszcza jeśli chodziło o muchy, które wciąż nieprzerwanie parły na południe. Eskadry samolotów i helikopterów, mające za zadanie obserwację ich postępów, donosiły o przesuwaniu się granicy zajętej przez nie strefy o dziesięć do piętnastu kilometrów dziennie. Prezydent Czen Dong powierzył wówczas władzom wojskowym zadanie powstrzymania naporu nieprzyjaciela. Wzdłuż granicy Kochinchiny zorganizowana została linia obrony. W celu utworzenia strefy pustynnej podpalono pas buszu o szerokości około dziesięciu kilometrów, pozostawiając jedynie kilka dokładnie strzeżonych przez wojsko przejść dla zapewnienia możliwości kontrolowanego przepływu ludności pozostałej za tą linią. Jednocześnie na całym terytorium Kochinchiny podjęto wszelkie środki ochrony przed owadami: po wsiach krążyły patrole, uzbrojone w rozpylacze przeciwko muchom, a w ustępach i w zaroślach rozlewano tolil. Spalanie nieczystości stało się ustawowym nakazem i każdy, kto go nie respektował, był surowo karany. Ludności polecono zakrywać twarz woalkami z gazy. Na koniec w kilku fabrykach rozpoczęto produkcję lepów na muchy, które bezpłatnie rozdzielano wśród rodzin. Do walki z epidemią utworzono radę obrony sanitarnej, która po długich dyskusjach potrafiła jedynie zalecić podjęcie takich środków, jakie zastosowano już podczas wielkich epidemii w latach 1868 i 1925. Silniejsze chlorowanie wody nie dało oczekiwanych rezultatów. Szczepionki zdawały się działać przeciwko jednemu tylko rodzajowi zarazków, nie szkodząc pozostałym. Była to sytuacja bez precedensu: równocześnie rozprzestrzeniało się kilka różnych epidemii, co było przyczyną niezwykle wysokiej, sięgającej 80 procent śmiertelności. Chory umierał po upływie doby, trzech tygodni, przy czym następujące po sobie okresy polepszenia i pogorszenia stanu zdrowia przedłużały okres hospitalizacji. Na próżno mnożono ilość polowych szpitali: lazarety, zaledwie otwarte, wypełniały się natychmiast po brzegi. Wobec zatrważająco wysokiej śmiertelności jeden z pracowników służby zdrowia zaproponował, aby dla rozładowania szpitali poddawać eutanazji wszystkich chorych już po wystąpieniu pierwszych objawów choroby. Te drakońskie, nie spotykane w historii medycyny środki nie zostały, oczywiście, podjęte, ale już sama ta propozycja świadczyła o panującym wówczas chaosie. Magne’owi udało się zorganizować coś w rodzaju laboratorium w pomieszczeniach liceum imienia Ho Szi Mina, którego uczniowie zostali oczywiście zwolnieni do domów. Podczas obserwacji owych trzystu siedemnastu much, przywiezionych z wyprawy na północ, znalazł wśród nich tylko dwie samice. Było to pierwsze, interesujące odkrycie, którym podzielił się z Carnassierem. - Czy na pewno nie pomylił się pan? - spytał szef. - Prawdopodobieństwo znalezienia dwóch samic na trzystu piętnastu samców w pobranej losowano próbce jest zbyt małe, aby można to było złożyć na karb przypadku. Musi być jakaś przyczyna. Nie mówiąc już o tym, że jeżeli proporcja samic w roju jest rzeczywiście taka, jak pan twierdzi, to trudno wytłumaczyć tempo rozmnażania się tych owadów. - Jedna samica muchy może dać początek piętnastu tysiącom larw - zauważył Magne. - Zapewne, jednak większość gatunków owadów wymiera, oprócz może błonkoskrzydłych, jeśli samic jest mniej niż samców. - Mniejszość samic i anormalne tempo rozmnażania się - oto sprzeczność, którą należy wyjaśnić - podsumował Magne. - Natychmiast zabrał się do roboty; zapłodnił obie samice, otrzymując dwa złoża larw, które po osiągnięciu dojrzałości liczyły odpowiednio siedemdziesiąt dwa i sto cztery osobniki. Płodność samic była więc w normie. Kiedy jednak zajął się określaniem płci młodych osobników, stwierdził nie bez zdziwienia, że w obu złożach ilość samic i samców była taka sama. - No, widzi pan - powiedział Carnassier - musiał się pan pomylić przy pierwszych obserwacjach. - To absolutnie niemożliwe - oświadczył Magne. - Wśród przywiezionych przeze mnie much były tylko dwie samice. Wydaje mi się jednak, że istnieje jeszcze inne wyjaśnienie. - Słucham. - Jeżeli pobrana z roju próbka zawierała jedynie dwie samice, to być może było tak dlatego, że reszta znajdowała się na tyłach zajęta składaniem jaj w bardziej nadających się do tego celu miejscach. - Ależ to przeczy całej naszej wiedzy o muchowatych! - wykrzyknął Carnassier. - Masowa migracja much również jej przeczy - odparował Magne - i to ich niesamowite tempo rozmnażania także. Niech pan posłucha - podjął poufnym tonem. - Pan lepiej, niż ktokolwiek, powinien wiedzieć, co to są mutacje. Ileż ich naliczyliśmy u drozofili! Oczy zasłonięte, wpół-zasłonięte, ciało bez włosków, podcięte skrzydełka itd. Jednak nigdy nie wykraczaliśmy poza badanie mutacji cech anatomicznych. A gdyby tak istniały - na honor, wypowiem to słowo! - gdyby tak istniały mutacje instynktu? - Mój drogi Magne - rzekł sarkastycznie Carnassier - ma pan bujną wyobraźnię. Czy jest pan pewien, że nie ma pan gorączki? - Mutacja instynktu - upierał się Magne. - Czemuż to muchowate nie miałyby ewoluować w kierunku, który zbliżałby je do pszczół czy mrówek, i który pozwoliłby im osiągnąć pewien stopień organizacji? Samce migrują w rojach, szykując teren inwazji, podczas gdy samice zostają na tyłach, składając w dogodnych miejscach jaja, a ponieważ mutacja instynktu pozwala to lepiej zorganizować, gatunek rozmnaża się w tempie wprost niespotykanym. Nie mówiąc już o tym, że larwy, żyjące w ogromnych ilościach na wszelkiego rodzaju odpadkach roślinnych, o wiele częściej niż zwykle, zbierają z ich powierzchni rozmaite rodzaje bakterii-saprofitów, których pewna liczba nabiera przy tej okazji własności chorobotwórczych, co z kolei tłumaczyłoby rozmaitość i zaskakujący charakter epidemii... - Domysły, domysły - powtórzył lekceważąco Carnassier. - Zamiast zawracać sobie głowę naszymi dawnymi pracami nad mutacjami, niech pan lepiej zbada, czy muchy mogą przenosić bezpośrednio zarazki tyfusu. Magne, który zaczynał nabierać większej pewności siebie, pokręcił głową. Planował właśnie nową serię doświadczeń, mających potwierdzić jego przypuszczenia, kiedy doktor Weinstein, poświęcający się bez reszty pracy w szpitalach, zachorował na dżumę dymieniczą. Gdy po dwóch dniach zmarł, głęboki pesymizm sparaliżował prace misji. Pomimo pomocy - skąpej co prawda - Związku Radzieckiego i republik ludowych Dalekiego Wschodu rzeczy przybierały coraz gorszy obrót. Łączność z wnętrzem kraju stawała się coraz trudniejsza i coraz bardziej niepewna. Zaopatrywanie odciętych posterunków drogą powietrzną było często niemożliwe z powodu braku pilotów. Zdawać by się mogło, że choroba najczęściej atakowała specjalistów, lecz spustoszenia, jakie zaraza czyniła wśród ludności, uniemożliwiały wszelkie obliczenia. Blisko połowa mieszkańców Cho Lon, chińskiego miasta, położonego w okolicach Sajgonu, została dotknięta chorobą. Łączący oba miasta kanał niósł co dzień większą liczbę trupów, które zatrzymywały się na korzeniach mangrowców, stając się ogniskami infekcji. Musiano utworzyć specjalne ekipy sanitariuszy, którzy poruszając się na łodziach polewali zwłoki benzyną i palili. Wieczorami widać było te płonące ludzkie szczątki spływające jak brandery z prądem Sajgonu przypominając ponury, wenecki karnawał. Zewsząd z nad stosów, na których palono zmarłych unosiły się słupy dymu, a ciężkie, tropikalne powietrze spowijał stale żałobny welon. Na ulicach Sajgonu, gdzie wszystkie sklepy były pozamykane, gdzie ustał wszelki zbędny ruch, widziało się jedynie rzadkich przechodniów z twarzami osłoniętymi gazą, zdążających do biur Intendentury Wojskowej, w których wydawano żywność. Ulicami ciągnęły jedynie sznury szpitalnych ambulansów oraz zwożące trupy furgonetki. Wkrótce zaczęto palić ciała na miejscu i nad miastem unosił się swąd palonych zwłok i popiołu. Można się było pocieszać, o ile w ogóle cudze cierpienie może pocieszać, że zaraza nie ograniczyła się do samej tylko Kochinchiny. Na północy władze musiały opuścić Hanoi i wycofać się do Hai Phongu. Również trzy czwarte Tajlandii padło ofiarą epidemii, a w samej Birmie sygnalizowano pojawienie się pierwszych rojów much. Zaalarmowany tym rząd indyjski przedsięwziął na granicach zwyczajowe środki ostrożności, a we wszystkich portach wielkiego półwyspu urządzano lazarety. Wydarzenie nabrało wagi międzynarodowej. W Organizacji Narodów Zjednoczonych obradowano bez przerwy nad planem wspólnej obrony, zaproponowanym przez nowo przyjęte w jej szeregi państwo - Chiny Ludowe, obecnie bezpośrednio zagrożone tą niesamowitą inwazją. Zewsząd napływali specjalni wysłannicy wielkich agencji prasowych i trzeba było dosłownie walczyć o dostęp do telefonów publicznych. Kiedy muchom udało się przekroczyć kordon bezpieczeństwa na granicy Kochinchiny, w na wpół już zniszczonym Sajgonie prezydent Czen Dong zebrał radę obrony. - Nie mamy już nawet do czynienia z klęską żywiołową - powiedział - lecz z prawdziwym kataklizmem, który może nas zmusić do podjęcia decyzji najwyższej wagi. Wszyscy ci, których obecność tutaj nie jest niezbędna, muszą zostać ewakuowani. Aby rzecz przyspieszyć, uzyskałem zgodę rządu indonezyjskiego na tymczasowe udostępnienie nam terenu na południowym krańcu Borneo. Trzy statki pasażerskie kursować będą pomiędzy Sajgonem i wyspą, zapewniając transport uchodźców. Na moją prośbę na wysokości Sajgonu zgromadzi się pod banderą ONZ międzynarodowa flota, składająca się z jednostek chińskich, kanadyjskich, francuskich, niemieckich i duńskich, gotowa w każdej chwili do interwencji. Do ostatniej chwili będziemy usiłowali chronić ludność Sajgonu i delty Mekongu. Teraz bardziej, niż kiedykolwiek, liczę na wasze, panowie, oddanie sprawie i dziękuję za te jego dowody, które już daliście. Niestety, poświęcenie to nie na wiele mogło się przydać. Chaos i panika panujące wśród ludności paraliżowały najlepsze nawet chęci. Ofiarą epidemii padł profesor Deferre, aktywnie uczestniczący w organizowaniu antymuszych patroli. Carnassier uważał sytuację za zupełnie beznadziejną. Nie pora już była na studia naukowe: bieg wydarzeń wyprzedzał laboratoryjne badania. Magne, któremu udało się z trudem uchować badane przez siebie muchy, przeczuwał, że już wkrótce nie będzie musiał daleko ich szukać i że znajdzie ich w najbliższej okolicy więcej, niżby sobie tego życzył. Nad wioskami delty, o kilka kilometrów od Sajgonu, zaobserwowano pierwsze roje. W prawie całkowicie opuszczonym mieście spotkać można było jedynie personel medyczny, który czynił wszystko, a nie było to, niestety, wiele, aby pomóc chorym. Śmiertelność sięgała obecnie dziewięćdziesięciu ośmiu procent, co oznaczało, że prawie każdy, dotknięty chorobą człowiek, umierał. Pożary, wzniecane rzekomo dla zabezpieczenia przed owadami, rozprzestrzeniały się często poza przewidziane granice. Połowa Cho Lon stała w płomieniach i nie można było zebrać wystarczającej liczby ludzi do walki z ogniem. Zdawało się, że wszelkie możliwe plagi spadły na ten nieszczęsny kraj, który jeszcze przed dziesięciu laty był tak ciężko doświadczany przez wojnę. Wojsko działało bardzo aktywnie pomimo spustoszeń, jakie epidemia czyniła w jego szeregach. Niemniej jednak wybuchł bunt w regimencie spadochroniarzy, których zamierzano wysłać na północ, aby położyli kres rozbojom, jakich dopuszczali się tam chińscy rabusie. Zuchwalstwo złoczyńców, którym śmierć deptała po piętach i którzy stawiali wszystko na jedną kartę, nie miało granic. Nocą całe ich szajki organizowały wypady do opuszczonych bogatych dzielnic Sajgonu. Trzeba było rozpocząć masowe egzekucje oraz powstrzymywać za pomocą zasieków z drutu kolczastego rosnący wciąż strumień ludzi, uciekających przed plagą much. Nieszczęśnicy ci, z jednej strony zagrożeni przez muchy, z drugiej zaś - przez karabiny maszynowe, dręczeni na domiar złego głodem i chorobami, stanowili jedynie bezładny tłum, mrowiącą się masę, która nie miała w sobie już nic ludzkiego. Pewnego ranka chmury much opadły na hangary lotniska, unieruchamiając w ten sposób ostatnie trzy samoloty rozpoznawcze. Wkrótce potem owady wtargnęły do położonej na peryferiach miasta dzielnicy lazaretów. Personel medyczny, którego praca stała się niemożliwa, musiał opuścić teren. Prezydent Czen Dong, ustępując naleganiom profesora Carnassiera, dowodzącego słusznie bezcelowości całkowitego poświęcenia, wydał rozkaz powszechnej ewakuacji. Wojsko zaokrętowano na trzymane do tej pory w rezerwie statki handlowe. Ostatnie patrole przemierzały ulice miasta, zabierając dobrowolnie lub siłą wszystkich zdrowych ludzi. Prezydent zgodził się opuścić port jako ostatni, upewniwszy się wpierw, że w mieście nikt już nie pozostał. Gdy flota oddała honory, rzekł z niezwykłym dla Azjatów wzruszeniem i ze łzami w oczach: - Wydarzenia potoczyły się tak szybko, że na razie trudno wyrobić sobie na ten temat jasny pogląd. Tym niemniej miejmy nadzieję, że przeżyliśmy już najczarniejsze chwile w historii naszego kraju i że dzieło naszego wielkiego wyzwoliciela Ho Szi Mina chwilowo tylko jest zagrożone. Nauka i odwaga okazały się bezsilne, lecz warunki tej walki zmienią się może z nadejściem deszczów, które będą naszymi najlepszymi sprzymierzeńcami... Następnie polecił wziąć kurs na wyspę Poulo Condor, skąd, jak miał nadzieję, będzie mógł z bliska obserwować rozwój sytuacji. Tymczasem profesor Carnassier i jego asystent podążali już do Francji na pokładzie krążownika “d’Artagnan”, który po skończonej pod banderą ONZ misji otrzymał rozkaz powrotu do bazy w Tulonie. Upewniwszy się, że z prędkością dwudziestu węzłów na godzinę oddala się od koszmaru, w centrum którego tak niedawno jeszcze się znajdował, Carnassier, spotkawszy na mostku Magne’a, zagadnął go wesoło: - No cóż, mój drogi, skoro wyszedł pan z tego obronną ręką, nie powinien pan żałować, że towarzyszył mi wbrew swej woli w tej podróży do egzotycznych krajów. Jeżeli podróże kształtują młodość, to ta podróż pozwoliła panu wkroczyć od razu w wiek dojrzały. Widział pan, jak umierają tysiące ludzi, widział pan, jak najbardziej wypróbowane zasady higieny okazywały się niewystarczające, najbardziej renomowane szczepionki - nieskuteczne, a najpewniejsze przewidywania - chybione. Na przyszłość będzie pan umiał wątpić we wszystko, będzie pan mógł zostać naukowcem. Teraz już człowiek nie dlatego nie myśli poprawnie, że nad uchem brzęczy mu mucha! Mucha wcale nie jest taka głupia? Zaszczepia wirusa i oto człowiek przestaje w ogóle myśleć! Mikrobiologia silniejsza jest od wszystkiego, nawet od refleksji moralisty. Widzi pan, najważniejszą rzeczą nie jest wcale myśleć, lecz żyć... W innych okolicznościach potrzebowałby pan dwudziestu lat, aby dojść do takiej filozofii... Magne pokręcił głową. - Mimo to wydaje mi się, że widziałem śmierć zbyt wielu nieboraków, aby być dumny z tego, że żyję - odparł. Miał jednak swoje osobiste powody, aby cieszyć się skrycie z każdego obrotu śruby, zbliżającego go do Paryża. IV OD BAMBUSÓW CHO ŁON DO LAURÓW NA BULWARZE CONTI Wiadomość o zwycięstwie much w Indochinach zdumiała i przeraziła wszystkich. Pomimo rozmaitych reportaży trudno było z daleka właściwie osądzić tę jedyną w swoim rodzaju w dziejach ludzkości klęskę. Opinia publiczna i prasa wszystkich kontynentów zwróciła się przeciwko francuskim naukowcom, od których, jak uważano, zależał los tysięcy ludzi. Reakcja profesora Carnassiera nie polepszyła sytuacji; oburzony, że opuszczając w Tulonie okręt przywitany został gwizdami i wrogimi okrzykami nieprzyjaźnie nastawionego tłumu, składającego się przeważnie z indochińskich studentów, oświadczył dziennikarzom z furią: - Głupotę ludzką przewyższa jedynie ludzka niewdzięczność. Im lepiej się z tymi zwierzętami postępuje, tym większą mają o to do nas pretensję. Mogliby sobie wszyscy pozdychać od dżumy - ja nie kiwnąłbym nawet małym palcem. Do czego to podobne! To my zgadzamy się pojechać tam, tysiące razy ryzykujemy, że skończymy na jakimś wyrku pośród własnych odchodów, a tu w nagrodę znieważa się nas i nastaje na nasze życie! Magne, który widząc nędzę, głód i śmierć poznawał teraz ciężar ludzkiej niesprawiedliwości, pomału poznając w ten sposób życie, zachowywał większy spokój. Wraz z profesorem Carnassier zaszył się w małej posiadłości w Val Saint-Germain, aby w spokoju zredagować oficjalny raport z ich misji. Jednak patrząc w bladobłękitne niebo nad Ile-de-France czuł, że oczy Michaliny Parturier zajmują swe dawne miejsc w jego myślach. W każdej wolnej chwili wracał wspomnieniem do tej skromnej przygody, która była jedynym jego spotkaniem z miłością i z lekkim sercem oddałby więcej niż Paryż, Notre-Dame i Saint Denis razem wzięte, aby tylko móc jak najszybciej podjąć swą wartę na placu Saint-Sulpice. Jest w duszy naukowców miejsce na pewną naiwność, z której nie należy zbytnio się śmiać, ponieważ jest ona na płaszczyźnie uczuć odbiciem tej czystości spojrzenia, która w dziedzinie umysłu przynosi im najpiękniejsze odkrycia. Magne i Carnassier łatwo oczyścili się przed komisją dochodzeniową ONZ ze stawianych im zarzutów. Tym niemniej obawa przed opinią publiczną nie zezwoliłaby na ich zupełną rehabilitację, zanim by cała sprawa nie poszła w zapomnienie, gdyby nie te same muchy, którym obaj naukowcy zawdzięczali swą hańbę. Pomogły im one pośrednio, lecz w sposób decydujący. Podczas, gdy ludzie szukali swoim zwyczajem winnych, owady, nic sobie nie robiąc z granic, przedostały się z półwyspu indochińskiego w dolinę Gangesu. To kolejne powiększenie się zajętego przez muchy terytorium przyciągnęło uwagę całego świata. Nawet w Związku Radzieckim, który miał poważne kłopoty ze zbuntowanymi państwami swego obozu, a zwłaszcza z członkami polskiego ruchu oporu, siejącymi spustoszenia na Ukrainie; nawet w Stanach Zjednoczonych, które już od miesięcy spływały krwią w wyniku powstania czarnych południowców; nawet w Chinach Ludowych, które chłopskie powstanie spychało właśnie do poziomu najbardziej zacofanych krajów afrykańskich - nawet tam nowa ofensywa much odwróciła nieco uwagę ludzi od problemów, spowodowanych przez ruchy wywrotowe. Wszędzie z wielkim zainteresowaniem śledzono przygotowania rządu brytyjskiego, w myśl podpisanego rok wcześniej w Delhi układu, do wsparcia swej dawnej posiadłości w godzinie ciężkiej próby. Była to nie lada gratka dla Anglii, której sprzyjała międzynarodowa sytuacja polityczna, zwłaszcza od czasu gwałtownych ruchów rewolucyjnych z 1982 roku, okazja - jeśli nawet nie do powrotu na daleki Wschód, to przynajmniej do odzyskania tam swoich wpływów. W oczach obserwatorów anglosaskich nie było nic dziwnego w tym, że Indochiny ze swym niskim poziomem higieny, której stan pogorszyła jeszcze republikańska beztroska francuskiej misji naukowej, dały się zaskoczyć. Gdy jednak do akcji wkroczy Zjednoczone Królestwo wraz ze swą starą, kolonialną tradycją, ze swoimi wielkimi zasobami i lwią wytrwałością, sprawy przybiorą inny obrót. Utworzenie powietrznej armii sanitarnej, wysłanie Home Fleet [Część floty brytyjskiej zapewniająca bezpośrednią obronę Zjednoczonego Królestwa] do Zatoki Bengalskiej oraz wyprawienie dwunastu regimentów angielskich pielęgniarek pod dowództwem członków Royal Academy of Medicine natchnęły wszystkich uzasadnioną nadzieją. Priorytetowe wysłanie dwunastu tysięcy ton lekarstw na statkach kompanii Peninsular, utworzenie prawie tysiąca lazaretów, uzbrojenie lansjerów bengalskich w sprzęt do wzniecania pożarów, dezynfekcja drogi do Indii, a nawet nakaz powszechnych modłów, wydany przez biskupa Bradforda - wszystko to świadczy o wszechstronności podejmowanych wysiłków oraz o wspaniałej wprost jednomyślności co do konieczności obrony tego najpiękniejszego klejnotu dawnego Imperium. W Kampanii tej nie zabrakło również elementów humorystycznych: jakiś rywal G.B Shawa zaproponował w liście do “Timesa” utworzenie regimentów pająków, które - jak pisał - mając w tym względzie długą tradycję, lepiej nadają się do walki z muchami, niż ludzie. Te energiczne działania uspokoiły cały świat. Z tym większym zdumieniem przyjęto wiadomość, że w dwa miesiące po pojawianiu się w delcie Gangesu pierwszych much szef anglo-indyjskiej powietrznej armii sanitarnej, generał Beatle, zmuszony był z orkiestrą na czele opuścić swą kwaterę główną i schronić się na Cejlonie, jak jakiś zwykły towarzysz Czen Dong, prezydent ludowej republiki. Korzystając z monsunów, niszczycielskie rzesze much niezwykle szybko opanowały cały półwysep. Odano wówczas sprawiedliwość niedocenionym w ich własnym kraju uczonym. Przyznano wreszcie, że uczynili oni wszystko, co było w ich mocy, i że plaga nie jest łatwa do zwalczenia. Profesora Carnassiera i jego asystenta Magne’a ściągnięto prawie że tryumfalnie z ich wiejskiej samotni, dokąd schronili się przed wrogością otoczenia. W ramach odszkodowania moralnego Akademia Nauk zaliczyła profesora jednomyślnie (bez dwóch głosów) w poczet swych członków. Osiągnąwszy swój życiowy cel, uczony profesor odzyskał pogodę ducha i zaczął przyjmować zaproszenia na kolacje w całym mieście. Był bohaterem dnia i miał w zanadrzu mnóstwo zabawnych historyjek z dreszczykiem. Tymczasem zapomniany przez wszystkich Magne nie domagał się żadnych odszkodowań moralnych, lecz udał się wprost do kościoła Saint-Sulpice. Jedyną jego ambicją było na razie odnalezienie w tej szacownej świątyni ciotki Michaliny. Kiedy na drżących nogach wszedł do nawy, odprawiano właśnie mszę, młodzieniec stanął więc pomiędzy klęcznikami i czekał. Wreszcie pomiędzy rzadkimi rzędami wiernych pojawiła się stara, przygarbiona kobieta z dłonią pełną monet. Magne ze wzruszeniem obserwował zbliżającą się staruszkę. Wydawało mu się cudowne, że na tę biedną twarz i siwe włosy, na których spoczywały liczne spojrzenia, spoglądała także Michalina. - Chciałbym z panią porozmawiać - szepnął. Kobieta zdawała się nie słyszeć, powtórzył więc swoją prośbę. Staruszka uczyniła dłonią gest i Magne zrozumiał, że była głucha. Odgadując jednak jego intencje ujęła go lekko za rękę i zaprowadziła do zakrystii. Nad szufladą z szatami liturgicznymi pochylał się wysoki zakonnik w brązowym habicie. Był to franciszkanin o czarnych oczach, spoglądających spoza okularów w żelaznej oprawie. Staruszka przywołała go ruchem ręki i zakonnik zbliżył się do Magne’a. - Ta pani jest moją matką. Z powodu swego kalectwa nie może pana słyszeć, lecz wydaje jej się, że ma pan do niej jakąś sprawę. - Ojcze... To znaczy... - wyjąkał Magne, wprawiony w zakłopotanie tą niespodziewaną komplikacją. - To bardzo delikatna sprawa, tu, w tym miejscu... Otóż chciałem spytać tę panią, czy nie jest ona ciotką panny Parturier? Zakonnik zmarszyczył brwi. - Rzeczywiście, ale o co chodzi? Zmieszanie Magne’a wciąż rosło. Nie mógł przecież ot tak, wprost, wyjaśnić duchownemu swej historii. - Proszę przyjść do mnie dziś wieczorem na plebanię, na ulicę Vaugirard. Spyta pan o ojca Vandelle - rzekł franciszkanin i odprawił młodzieńca lekkim ruchem dłoni. Wieczorem Magne zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę. Siedząc w kącie rozmównicy opowiedział wszystko jak na spowiedzi, mieszając przy tym historię much ze swoimi miłosnymi perypetiami. Ojciec Vandelle siedział ukryty w mroku i milczał. Gdy Magne skończył, zakonnik odkaszlnął lekko i rzekł: - Mój drogi, mogę jedynie panu powiedzieć, że mojej młodziutkiej kuzynki nie ma już w Paryżu. Została umieszczona na prowincji, daleko, dość daleko stąd. Ale chętnie porozmawiałbym jeszcze z panem. Interesują mnie pańskie badania naukowe. Proszę mnie jeszcze kiedyś odwiedzić, jeśli będzie pan miał na to ochotę... Wokół tej oto wątłej nadziei miało się odtąd obracać życie uczuciowe Magne’a. Tymczasem planetą wstrząsały nowe wydarzenia. Aby znaleźć w historii exodus, który swymi rozmiarami odpowiadałby ewakuacji Indii, należałoby cofnąć się do średniowiecza, do inwazji Arabów lub do najazdu Hunów. Oczy całej Europy zwrócone były na Azję. Nawet Ameryka, pomimo swego bezpiecznego oddalenia od zagarniętych przez owady terenów, zaczynała niepokoić się muszą inwazją w równym stopniu, co zwycięstwami czarnego generała Josue Duke’a w Georgii. Na wniosek Stanów Zjednoczonych Komisja Higieny ONZ zwołała nad Jeziorem Genewskim zjazd entomologów z całego świata. Główna roztrząsana tam kwestia dowiodła, jak bardzo nieboszczyk Deferre był entomologiem do szpiku kości. Wszystkie te poważne osobistości nie znalazły innego tematu do rozważań niż ten, czy mucha - przyczyna zarazy - powinna zostać zaliczona do much stajennych, czy też do muchowatych. Większość skłaniała się ku musze stajennej, jednakże powołując się na fakt, że opinia publiczna nigdy nie nazwie muchy inaczej, niż muchą, po dwóch miesiącach zażartej dyskusji zdecydowano ostatecznie, że owad ten zostanie ochrzczony nowym imieniem - musca errabunda. Na szczęście Carnassier nie tracił czasu: porzucił kongres dla sekcji finansowej i udało mu się otrzymać poważną subwencję na utworzenie w Paryżu międzynarodowego laboratorium, specjalizującego się w poszukiwaniu sposobów zniszczenia owej musca errabunda. W ten oto sposób Magne mianowany został wicedyrektorem ufundowanego na ulicy Saint-Denis laboratorium, z pensją wypłacaną we frankach szwajcarskich. Wynagrodzenie to pozostawiało daleko w tyle owe osiemset niepewnych franków francuskich, które otrzymywał na początku swej kariery. Bez zwłoki rozpoczęto badania. Zatrudniono ponad dwustu młodych naukowców i powiew młodości ożywił liczne gałęzie entomologii. - Okoliczności nam sprzyjają - mówił stary rutyniarz Carnassier do swych współpracowników. - Entomolog, do tej pory skazany na życie na uboczu, może teraz mieć nadzieję, że osiągnie sukces, równy sukcesom Aleksandra Wielkiego lub Napoleona, oraz że zamiast spóźnionej, pokrytej kurzem sławy człowieka nauki przypadnie mu w udziale głośna, wojskowa chwała człowieka czynu. Ten, kto odkryje środek, który uwolni nas od musca errabunda, będzie miał świat u swych stóp! Podsyciwszy w ten sposób zapał swych wojsk, przystępował do rozważań bardziej szczegółowych: - Owady - przypominał - są o wiele starsze od rodzaju ludzkiego: żyją na Ziemi już od czterdziestu milionów lat, od epoki karbonu, podczas gdy my - zaledwie od pięciuset tysięcy lat. W obecnej wojnie to my jesteśmy intruzami. To sędziwy wiek gatunku sprawia, że owady przeżyły erę wielkich kataklizmów geologicznych i przetrwały ogromne niebezpieczeństwa minionych epok. Nie możemy zatem oczekiwać pomyślnych rezultatów po skąpych fizycznych czy chemicznych środkach zagłady, po jakie możemy sięgnąć, nie unicestwiając przy tym, i to z dużo większym prawdopodobieństwem, całej ludzkości. Przyroda jednak wskazuje na pewien sposób ograniczenia liczby osobników każdego żyjącego gatunku: kieruje przeciwko niemu gatunek z nim rywalizujący. Nie wiem, czy w zamiarach Natury obecna walka między człowiekiem i muchą nie jest przejawem zastosowania tej wielkiej zasady. Ale nie zajmujmy się teraz człowiekiem. Należy znaleźć taki żyjący gatunek, który mógłby wyręczyć nas w walce z muchowatymi. Poszczególne pracownie zostały więc podzielone na sekcje, mające za zadanie inwentaryzację wszystkich gałęzi zoologii, począwszy od tapira i kolibra, poprzez ważkę, która w ciągu godziny pożera czterdzieści much, aż do bakterii i mniejszych jeszcze mikroorganizmów, które, odpowiednio pobudzone, zarażałyby ową musca errabunda jakąś chorobą zakaźną, na którą ta byłaby wrażliwa. Mimo piastowanego stanowiska wicedyrektora laboratorium Magne nie podzielał poglądów swego szefa. Ponieważ szlify swe zdobył na polu walki, mógł w grupie badaczy pozostać wolnym strzelcem. - Tak naprawdę, to nic nie wiemy o owadach, a zwłaszcza o muchach - powiadał. - Cała nasza wiedza na ten temat nie wykracza poza opis cech zewnętrznych, który jest równie daleki od przeniknięcia tajemnic instynktu, jak anatomia jest odległa od fizjologii. Przede wszystkim należy dokładnie obserwować muchy, i to nie jak człowiek, który robi doświadczenia w celu pogłębienia swej własnej wiedzy, lecz jak jedna z nich, żyjąc razem z nimi. I Magne powracał wciąż do swej starej idei o mutacji instynktu. Należało jednak wymyślić takie doświadczenia, które pozwoliłyby udowodnić jej istnienie. Tymczasem muchy, nieświadome tego, co knuto przeciw nim w laboratorium na ulicy Saint-Denis, nie zasypiały gruszek w popiele. Na olbrzymim cmentarzysku, w jakie zamieniły się praktycznie już opuszczone Indie wraz z trzystoma milionami trupów, owady znalazły szczególnie korzystne warunki do rozmnażania. Pierwsze wędrowne roje przekroczyły granice Afganistanu i Pakistanu i dotarły do Iranu. Ten nieszczęsny kraj nie był absolutnie przygotowany do walki z inwazją. Sporadycznie próbowano różnych rodzajów obrony. Sieci elektryczne, podłączone do nadajników fal krótkich, stanowiły coś w rodzaju latarni, przyciągających niektóre ćmy i komary. Użyto ich także przeciwko muchom, lecz bez powodzenia. Wylewanie szerokich połaci ziemi miodem czy żywicą również nie dało oczekiwanych rezultatów i wydawało się, że stanowiły one raczej miejsca zaopatrzenia dla owadów, aniżeli pułapki. Godny uwagi był fakt, że muchom, które wylądowały na miodzie, udawało się jednak uwolnić z niego łapki i odlecieć. Skrapianie rojów, które osiadały na wioskach, związkami arsenawymi ze specjalnych samolotów było bardziej skuteczne, lecz truło przy okazji mieszkańców, którzy nie zdążyli uciec przed skrzydlatym najeźdźcą. Zapory ogniowe okazały się, tak jak zresztą wszędzie indziej, niewystarczające: gdy płomienie zbliżały się do rojów, te unosiły się w powietrze i czekały, aż popiół ostygnie i można będzie wylądować. Nie znajdując już pożywienia na wypalonych obszarach muchy przyspieszały nawet swój marsz ku nie tkniętym jeszcze okolicom. Ogólna taktyka much, o ile miały one jakąś taktykę, była taka sama, jak na początku inwazji: w okolicy, która miała zostać zajęta, wybuchały epidemie oraz wzrastała liczba much. Potem pojawiały się pierwsze roje, które opadały na wszystkie zamieszkałe miejsca. Nieliczni mieszkańcy usiłujący stawić opór nie potrafili znieść obecności tego czarnego, mrowiącego się całunu i uciekali. Funkcjonowanie szpitali stawało się niemożliwe i wszystko kończyło się masową ucieczką ludzi. Przelot nad opanowanymi przez muchy terenami wyjawił, że, zgodnie z przypuszczeniami Magne’a, wielkie lasy tropikalne wykorzystywane były przez te owady jako ośrodki reprodukcji. Larwy znajdowały tam obfitość niezbędnych im do życia resztek roślinnych. Tak więc od wschodu do zachodu słońca widać było unoszące się znad wierzchołków drzew bataliony much, kierujące się następnie ku zachodowi. Ciekawy był również fakt, że porzucone przez ludzi zwierzęta domowe żyły nadal w opustoszałych wioskach, dziczejąc stopniowo. Epidemia oszczędziła je, zaś muchy, na przekór odwiecznym zwyczajom gatunku, zdawały się ich nie niepokoić. Zjawisko to długo pozostawało nie wyjaśnione. Po odstąpieniu od obrony Iranu postanowiono zatrzymać inwazję za wszelką cenę, zanim dotrze ona do basenu Morza Śródziemnego. Wyjaśniło się też nareszcie, dlaczego Związek Radziecki, zagrożony przecież przez muchy, a nawet nieco już przez nie napoczęty na swych południowych krańcach, przyjmuje inwazję względnie spokojnie: otóż Rosjanie znów pokładali nadzieje na ratunek w swych srogich, zabójczych dla każdego najeźdźcy zimach. A właśnie zbliżał się koniec jesieni. Izrael i kraje arabskie, zgrupowane - aczkolwiek niechętnie - pod wspólnym dowództwem, solidnie przygotowały się do obrony. Jest godne uwagi, że dla określenia kroków, podejmowanych przeciwko najazdowi much, chętniej używano teraz terminów wojskowych, niż medycznych. Literaci i historycy nie omieszkali podkreślić faktu, że muchy podążały szlakiem Aleksandra Wielkiego, tyle że w odwrotnym kierunku, i puszczali wodze fantazji. Wspominano Medów, Persów, Salaminę. Teozofowie mówili o Kserksesie, który w wyniku długich transmigracji wschodniej metempsychozy wcielił się w muchę, i który pragnął teraz wziąć odwet! Jakkolwiek interpretacje te były fałszywe, nie ulega wątpliwości, że indyjskie wierzenia oraz szacunek hindusów dla wszelkich przejawów życia zwierzęcego stanowiły dla brytyjskiego kontyngentu poważną przeszkodę w walce z muchami. Hindusi odmówili zabijania owadów, w których, jak wierzyli, zamieszkiwały duchy ich przodków. Woleli poddać się bez oporu zalewowi muchówek. Jednak w basenie śródziemnomorskim czułostkowość taka nie była znana i łacińska bezwzględność wobec zwierząt miała stać się cennym sprzymierzeńcem w przyszłej walce. Same pustynie Arabii stanowiły już dla much naturalną przeszkodę. Cała dostępna aktualnie ropa naftowa Mosulu, przeznaczona została - niezwykła to, zaiste, decyzja - na utworzenie w biegnących z południa na północ dolinach Libanu i Antylibanu zapór z duszących oparów. Jordan i Morze Martwe zalane zostały olejem łupkowym. Poza tym w nadbrzeżnych miastach rozmieszczono specjalistów, których zadaniem było liczenie much. Wszystkie te dane napływały do kwatery głównej entomologii, która codziennie wydawała biuletyn zamuszenia. Każdy wzrost liczby owadów powodował natychmiastowe wysłanie wyspecjalizowanych regimentów, uzbrojonych w rozpylacze ropy i arszeniku. Niestety, pomimo licznych ostrzeżeń, kierowanych do miejscowej ludności, kilka koczowniczych plemion weszło na skażony teren i zostało całkowicie wytrutych. Gniew Druzów skierował się przeciwko rurociągom naftowym, zapewniającym ochronę miasta Alep, gdzie natychmiast wybuchły epidemie. Muchy zajęły Anatolię i rządowi w Ankarze wydawało się już, że jego kraj podzieli los Indii i Iranu. Jednakże Turcji było pisane, że na zawsze pozostanie szańcem Europy, chroniącym ją przed azjatyckimi najazdami: inwazja much w kierunku północnym zatrzymała się, gdy tylko owady osiągnęły czterdziesty równoleżnik, który, jak się mogło wydawać, stanowił granicę sprzyjającej im strefy klimatycznej. Tak więc przewidywania Związku Radzieckiego okazały się słuszne. Europa odetchnęła z ulgą, nie zwracając już zbytnio uwagi na błagalne i złorzeczące zarazem apele Chin Ludowych, których południowe prowincje pokrywał już jeden wielki rój (dłużej, niż się to przypuszczało, można było wzruszać ramionami na wzmiankę o sławetnym “żółtym niebezpieczeństwie”). Już się wydawało, że sytuacja uległa stabilizacji, gdy niespodziewanie roje ominęły zapory z ropy naftowej, skierowały się ku Arabii południowej i ku otwartym bramom Kanału Sueskiego, gdzie nikt ich nie oczekiwał. W Port-Saidzie i w Damietcie wybuchła niezwykle gwałtowna epidemia, a w dwa dni później zanotowano pięćdziesiąt przypadków cholery w Kairze i w Aleksandrii. Musca errabunda wkraczała z podniesioną głową do Afryki. Zanim zdołano podjąć jakiekolwiek skuteczne kroki, posuwające się z prędkością piętnastu do dwudziestu kilometrów dziennie muchy opanowały dolinę Nilu. Znalazły tu wspaniałe warunki do założenia wylęgarni dla swych larw: wysoka temperatura, wilgoć i obfitość odpadków. Cała zielona dotąd wstęga doliny stała się teraz czarna od much. Na próżno generał Kamei rozkazał zalać ropą źródła Białego Nilu; wygubił jedynie w ten sposób krokodyle i różowe flamingi, a spływająca z prądem rzeki plama ropy zajęła się w Chartumie ogniem i pożar zniszczył miasto od piwnic aż po strychy. Dolny Egipt zamienił się w jedno wielkie pole lazaretów i szpitali polowych. Odziany w pszczelarskie kombinezony personel medyczny usiłował kontynuować swą pracę pomimo much. Zasłonięte gazą wejścia, dokładnie uszczelnione wszystkie otwory oraz ciągła obecność strażników, uzbrojonych w rozpylacze, pozwalały ochronić namioty Czerwonego Krzyża przed owadami. Ludzie zdrowi musieli jednak podporządkować się surowym wymogom higieny: brać antyseptyczne prysznice trzy razy dziennie, wielokrotnie przemywać oczy i płukać gardło, na twarzy zaś stale nosić maskę. Jednakże wszystkie te środki ostrożności nie wykluczały możliwości zarażenia, dlatego więc w sytuacji stałego obcowania z niebezpieczeństwem napięcie nerwowe wzrastało do tego stopnia, że wkrótce zanotowano przypadki zaburzeń psychicznych. Chorego leżącego pod moskitierą dręczyły koszmary: zdawało mu się, że słyszy bzyczenie much, że obłażą go miliony larw, czasem zaś swędzenie skóry, jakby lepkie zimne łapki much, wślizgiwały się pod ubranie, wyrywały mu z piersi okrzyk trwogi. Pacjent nie potrafił już odróżnić prawdziwych much od wytworów swej wyobraźni. Ta nowa choroba umysłowa, nazwana muchomanią, okazała się wkrótce równie zaraźliwa jak ziewanie czy swędzenie, i to do tego stopnia, że trzeba było ewakuować mieszkańców Egiptu, podobnie, jak to miało miejsce w Indiach. Człowiek kawałek po kawałku odstępował swe dawne posiadłości na rzecz tego, co w Ameryce nazywano już Muszym Imperium. Tak dziwna była to plaga, i tak zaskakujące sposoby jej działania, że doświadczenie, nabywane przez jednych, było dla innych trudne do przyjęcia. Każdemu jego narodowa duma podpowiadała, że tam, gdzie inni ponieśli klęskę, jego kraj zwycięży. Widać to było wyraźnie w rozpowszechnianych przez radio i telewizję przemówieniach szefów państw, kiedy tylko muchy zbliżały się do kolejnej granicy. Muchy natomiast nie mówiły nic, lecz ich roje posuwały się wzdłuż wybrzeża ze zwykłą sobie prędkością. Zastosowano kolejny sposób obrony: metalowe sieci pod napięciem, podtrzymywane przez balony na uwięzi. Porażono w ten sposób prądem setki ibisów, kilka kluczy dzikich kaczek oraz kilku lotników. Co się zaś tyczy owadów, to, wzruszywszy skrzydełkami, przeleciały bez przeszkód i... opanowały Libię. Wkrótce woda w przemyślnym libijskim systemie nawadniającym uległa zakażeniu i rozszalał się dur rzekomy. Białe fasady domów w Trypolisie poczerniały od muszych odchodów. Forsując wejścia do najlepiej nawet strzeżonych domów muchy siały wewnątrz spustoszenie. Pewnego ranka prezydent Dombo, spostrzegłszy, że ma brodę pełną muszych jajeczek, wpadł we wściekłość, z której uwolniła go dopiero cholera. Na próżno wydawano ostatnie dolary amerykańskiej pomocy na chmury dymotwórcze, na próżno uzbrojeni w miotacze ognia żołnierze torowali sobie drogę poprzez grube pokłady much: wystarczyło, że owady zacieśniły nieco swe szeregi, aby natychmiast zniknął jakikolwiek ślad tych zniszczeń. Na ulice Trypolisu rzucono stare walce parowe, pozostałość po włoskich kolonizatorach, lecz jedynym tego efektem było puree z much przypominające olbrzymi tort karnawałowy z orientalnej bajki, ociekający krwią i ropą, w którym natychmiast zaroiło się od larw. Jedyne, co pozostało do zrobienia, to zaokrętować pozostałych przy życiu ludzi na trzy zakotwiczone o dwie mile od brzegu tankowce, aby, jak to już wiele razy czyniono, szukać ocalenia na morzu. Ze statku widać było roje zwycięskich much, korujące nad libijskim wybrzeżem. Chwilami unosiły się one jak olbrzymie chmury, jak pióropusze, czarniejsze i groźniejsze od dymów Etny. Z jakich to otchłani, z jakich sekretnych laboratoriów alchemii życia pochodziły te miriady siejących śmierć i zniszczenie owadów? Czarny welon, którym przesłoniły białe nadbrzeżne skarpy falował jak śmiertelny całun na kolumnach kościoła. Wydawało się, że kontynent afrykański przywdział żałobę po tylu zmarłych ludziach i że sam nieprzyjaciel odprawia uroczystą mszę za swe ofiary. V W ARABSKIEJ KAWIARENCE Magne uparcie kontynuował swe badania. W trakcie doświadczeń natknął się na fakt, który wydał mu się dziwny. Aby zaznajomić się z muchami i móc je później rozpoznawać, znaczył im główki plamką białego, żółtego lub czerwonego gwaszu. Po tym zabiegu mucha pocierała przednią parą łapek główkę, jak gdyby chciała zetrzeć farbę. Jednakże gest ten jest wśród much równie powszechny, jak u ludzi zacieranie rąk, i trudno by mu było przypisywać jakieś specjalne znaczenie, tym bardziej, że mucha nigdy nie pocierała łepka na tyle długo, aby plamka znikła. Pewnego dnia, gdy Magne przenosił z jednego słoja do drugiego jedną z naznaczonych białą plamką much, ta uciekła mu i zaczęła latać po laboratorium. Zdarzenie to samo w sobie nie było niczym nowym, a podwójne drzwi eliminowały wszelkie niebezpieczeństwo ucieczki. Zanim naukowiec z powrotem pojmał uciekinierkę, obserwował ją przez jakiś czas. Mucha usiadła na korku od butelki z gliceryną i tak długo pocierała łapkami łepek, dopóki nie zniknęła plamka gwaszu, zaraz potem uleciała w stronę okna. Magne schwytał ją ponownie w siatkę na motyle, która zazwyczaj służyła mu do tego właśnie celu, powtórnie naznaczył ją gwaszem i wpuścił do słoja. Dwa ruchy łapkami - i mucha przestała zajmować się plamką. Magne’owi wydało się, że był to zwykły zbieg okoliczności, wypuścił więc muchę ze słoja. Natychmiast po odzyskaniu wolności owad zaczął pocierać łepek i czynił to dopóty, dopóki plamka nie zeszła. Dalsze doświadczenia z innymi muchami dały ten sam rezultat. W głowie naukowca zaświtała nowa myśl, która wydawała mu się raz banalna, a raz godna uwagi: muchy na wolności zachowywały się inaczej, niż muchy w niewoli. Nowe pokolenia owadów, otrzymane z osobników, schwytanych na podbitych przez muchy terenach, nigdy nie zaznały wolności. Należało więc przeprowadzać eksperymenty na owadach, które zachowywały się, tak jak muchy na swobodzie. Otóż o ile obserwowanie wybranych jednostek w rojach nie wchodziło w rachubę, to jednak możliwa była obserwacja pojedynczych owadów, wyprzedzających armię (entmologowie zadowalali się jedynie badaniem ogólnego zachowania i przemieszczeń całych rojów). W tym właśnie momencie ojciec Vandelle poprosił go o spotkanie. Magne wielokrotnie już składał wizyty franciszkaninowi, nadskakując mu i usiłując przekonać go o czystości swych intencji. Jednak na każdą wzmiankę o Michalinie zakonnik kierował rozmowę na temat much, którymi szczególnie się interesował. Tego dnia poważny zazwyczaj zakonnik wydawał się czymś poruszony. - Czy uważa pan, że Algieria jest zagrożona? - spytał Magne’a bez żadnych wstępów. - Bez wątpienia. Wszystkie obszary, położone poniżej czterdziestego równoleżnika, zostaną prędzej czy później opanowane przez muchy. - Muszę panu wyznać - podjął zakonnik - że moja droga matka niepokoi się o swą młodą siostrzenicę. Nie widzę powodu, aby dłużej ukrywać to przed panem: Michalina jest guwernantką w Algierze, w rodzinie generała Scypiona, dowodzącego francuską dywizją sanitarną. Dywizję tę rząd algierski uzyskał od naszego po bezskutecznych prośbach o pomoc, kierowanych do krajów demokracji ludowej. Magne pobladł. Znienacka powróciło dawne, wciąż jednak żywe w jego sercu wspomnienie. Lecz nad tą wywołaną z pamięci twarzyczką zawisła ponura groźba. Wydało mu się, że w tych jasnobłękitnych oczach rodzi się błysk przerażenia, który tak często widywał w oczach ludzi umierających tam, w Indochinach. - Ależ, należy... - wyjąkał. Natychmiast podjął decyzję: miał zamiar udać się do strefy zagrożonej i oto teraz przyzywała go tam potrzeba jeszcze bardziej nagląca. Ta zbieżność nakazu obowiązku i głosu serca wydała mu się opatrznościowa. W mgnieniu oka znalazł się u profesora Carnassiera. - Co? - wykrzyknął profesor. - Chce pan tam wrócić? Nie dość panu było tej historii z Sajgonem? W głębi ducha jednak nie był przeciwny pozbyciu się współpracownika, który stał się zanadto niezależny. Bez zbytnich więc oporów zgodził się pomóc w tej sprawie i jeszcze tego samego wieczora Magne’owi powierzono misję przy rządzie Algierii. Gdy młodzieniec zszedł na ląd w Algierze, w całej Afryce północnej obowiązywał wprowadzony niedawno stan wyjątkowy. Nad granicę tunezyjską wysłano samoloty zwiadowcze. Generał Scypion, zastępca generała Ben Rata do spraw dowodzenia armią sanitarną, był starym wygą z czasów dawn0ego imperium kolonialnego, stąd też w rozlepianej na murach jego sektora proklamacji znalazł się przejmujący hołd, złożony pamięci wielkich ludzi: Algierczycy! Pamiętajcie, że Afryka należy do was, z muchą czy bez, tak jak chwalebnie należała do Lamoriciere’a, Laperrine’a i Lauteya. Generał Scypion. Magne’owi, który wcale nie miał na to ochoty, pisane widać były przez całe życie kontakty z władzami wojskowymi, stawił się więc w Komendanturze. Sposób, w jaki przyjął go generał Scypion przeszedł wszelkie oczekiwania. - Entomolog, hm, hm... Obarczony misją... Muchy, hm, hm, muchy... Za czasów, kiedy dowodziłem Legią... Następnie generał oświadczył, że prędzej okopie się w Casbah, aniżeli się podda. - Umrzeć stojąc na szańcach Casbah! Ach! Ach! Udawszy się następnie do siedziby Służby Zdrowia, Magne przedstawił się lekarzowi-inspektorowi generalnemu Temperino, który oświadczył bez ogródek: - Wszystko gotowe. Mógłbym spalić cały islam, Koran i Mahometa na dokładkę. Poznawszy możliwości współpracy z władzami wojskowymi, Justus-Evaryst Magne mógł bez uszczerbku dla swej misji oficjalnej zająć się sprawami osobistymi. Będąc teraz pewnym odnalezienia Michaliny, odczuwał bardziej ciekawość niż wzruszenie. Czy się zmieniła? Czy go rozpozna? Dzwoniąc do drzwi generała Scypiona był bardzo spokojny. Nie wątpił, że o tej porze ów stary oryginał będzie nieobecny. Wprowadzono go na małe, arabskie podwórko, połączone z ogrodem, w którym Michalina bawiła się z dziećmi. Zanim jeszcze ją zobaczył, usłyszał jej głos i śmiech, i dłoń lekko mu zadrżała, gdy dziewczyna zbliżyła się do niego. - Ach! No proszę! Co pan tutaj robi? - spytała go, tak jak gdyby rozstali się poprzedniego dnia. Początkowo wzruszenie odebrało mu mowę. Michalina sprawiła na nim wrażenie dziewczynki, o wiele bardziej dziecinnej niż ta, którą zapamiętał. Pomyślał, że to zapewne on się postarzał. Lecz dziewczyna była tak zachwycająca ze swymi czarnymi, sięgającymi pasa włosami! - Paul chciał koniecznie, abym weszła z nim na oliwkę i teraz cała jestem potargana... Ale nigdy bym się tu pana nie spodziewała! - Paul? - spytał Magne. - To taki mały chłopczyk. Gdyby pan wiedział, jaki jest miły dla swojej siostrzyczki! Zakłada jej swoją serwetkę do podwieczorku, nosi jej zabawki, głaszcze ją po policzkach... Ja nigdy nie miałam braciszka!.. Och! Pamięta pan muzeum Cluny? Ależ ja byłam wtedy niemądra, co?.. Założę się, że to właśnie z powodu much znalazł się pan tutaj... - Tak, z powodu much - powiedział Magne, uśmiechając się pobłażliwie. - Ale za to pani nie powinna tu pozostać. - Dlaczego? Pani nie chce stąd wyjeżdżać... Wiem o tym, co wypisują w gazetach, ale... Dzieci wołały Michalinę do ogrodu. - Och! Przyszło mi na myśl, że może pani nie byłaby zadowolona, że rozmawiam tu z panem... Jak to, widział się pan z moją ciotką?... Ależ ona głucha, co?... Tak, chętnie się z panem zobaczę. Po południu mam dwie godziny do swojej dyspozycji... Za aleją Bumediena znajdzie pan małą uliczkę, pójdzie nią pan w górę aż do placu, na którym rośnie platan. Jest tam arabska kawiarenka. Proszę czekać tam na mnie o czwartej. Na pewno ma mi pan mnóstwo rzeczy do opowiedzenia. Znów mnie wołają, muszę uciekać. Znalazłszy się na ulicy Magne nie wiedział zrazu, co myśleć. Te urywane, dziecinne zdania, to ożywienie, roztrzepanie... Zaczął się zastanawiać, czy Michalina jest inteligentna... Jednakże pomimo to, a może właśnie dlatego, dla tej naiwności i dziecięcego uroku nie wątpił, że była jedyną na świecie osobą, która się dla niego liczyła. Pozostała Michaliną z jego marzeń, błękitnym obrazkiem, wciśniętym między kartki pamięci... Czekając na umówione spotkanie zaszedł do biura Służby Zdrowia. Wiadomości były złe: w Tunisie wybuchła epidemia, a w samym Algierze zanotowano cztery wątpliwe przypadki. Magne pokręcił głową, zaproponował podjęcie pewnych środków zapobiegawczych, a następnie zamyślony, na długo przed wyznaczoną porą ruszył do arabskiej kawiarenki. Dręczyło go pytanie: czy jest inteligentna? Pytanie to wciąż cisnęło mu się do głowy. Wydawało mu się niepojęte, aby on, który z zamiłowania i z zawodu kierował się zawsze dokładnością i logiką, mógł interesować się ładną, lecz głupiutką dziewczyną. Przyzwyczajony do rozumienia wszystkiego, nie mógł się nadziwić, że nic a nic nie rozumie ze swych uczuć. Coś go w charakterze Michaliny niepokoiło. Dając się ponieść zawodowemu zboczeniu eksperymentatora zaczynał wymyślać testy, którym mógłby ją dyskretnie poddać, aby wypróbować jej inteligencję i sprawdzić, czy była zdolna do logicznego rozumowania. Tak rozmyślając szedł wskazaną przez Michalinę drogą. Słoneczny żar lał się z nieba na zbocze wzgórza, na którym piętrami jak w amfiteatrze, wznosiły się białe domy z tarasami. Algier rozpościerał się niedbale pomiędzy kaktusami i figowcami jak wielki burnus. Magne dotarł do wskazanego placu, a potem ciemny korytarz zawiódł go na podwórze, gdzie rachityczna palma rzucała nieco cienia na basen z brudną wodą. Kawiarnia znajdowała się w głębi podwórza. Właściciel, wielki, brzuchaty Arab, karcił właśnie młodego Kabyla z wygoloną głową. W kącie rozmawiało po cichu dwóch innych Arabów. Jakiś kapral z dywizji Scypiona spał z łokciami opartymi na stole. Przy estradzie, na której wieczorem zasiadała orkiestra, chrapał zwinięty w kłębek arabski chłopiec-śpiewak. Wpadający przez niskie drzwi do wnętrza promień słońca rzucał ciepłą, jasną plamę światła na jego stopę w bamboszu. Gdy oczy Magne’a przywykły stopniowo do półmroku, zauważył cztery lub pięć much, kołujących pośrodku sali. Wyciągnąwszy z kieszeni małą, teatralną lornetkę, która musiała obecnie zastąpić mu mikroskop, Magne natychmiast rozpoczął obserwację muszego baletu. Były to pospolite muchy domowe, okazujące zwykłą u nich sympatię dla środka symetrii pomieszczenia, w którym się znajdują. Magne oglądał właśnie przez lornetkę biegnący wzdłuż ściany arabski wzór, gdy nagle drgnął: pod sufitem, w jednym z zakoli szarej arabeski, siedziała jeszcze jedna mucha, a jej pasiasty odwłok i wysoko uniesiona głowa świadczyła że była to musca errabuna. Oparłszy łokcie na stole i wstrzymawszy z emocji oddech uczony ustawił ostrość lornetki. Mucha potarła przednimi łapkami łepek, następnie rozprostowała tylne nogi i zrobiła kilka kroków po ścianie, aż do granicy arabeski, szybko jednak powróciła na poprzednie miejsce, gdzie jej kolor stapiał się z barwą fresku. Przypadek czy ostrożność? Trudno orzec. Zachowanie muchy stało się wkrótce jeszcze dziwniejsze. Tylnymi łapkami zaczęła czyścić sobie skrzydełka, jednak zamiast czyścić je oba na raz, jak to czynią wszystkie muchy, przeciągała na przemian prawą łapkę po prawym skrzydełku, a następnie lewą łapkę - po lewym. Zadziwiający ten brak symetrii dotyczył również przednich łapek, ponieważ mucha dwukrotnie potarła łepek tylko prawą łapką, zupełnie jak drapiący się za uchem kot. Następnie pokręciwszy głową w lewo i w prawo uleciała ku środkowi pomieszczenia, gdzie kołowały pozostałe muchy, te jednak natychmiast rozproszyły się na jej widok. Musca errabunda usiadła na suficie, inne muchy jakby nieco zaniepokojone, również, lecz w pewnej odległości. Rzekłbyś - sfora bezdomnych kundli, zaskoczonych przybyciem rasowego psa. W tej chwili drzemiący przy stole kapral przebudził się i wyszedł, łomocząc buciorami. Mucha zdawała się odprowadzać go wzrokiem, potem zaś zwróciła łepek w stronę Magne’a tak, jakby go obserwowała. Magne’owi, który już od lat więcej czasu spędzał w towarzystwie much niż ludzi, zdawało się, że odgaduje jej intencje i że owada zdziwiło widok trzymanej przy oczach lornetki. Owad stał się bardziej nerwowy; najwidoczniej interesował go jeden z kątów podłogi, którego Magne nie mógł ze swego miejsca widzieć, ponieważ zasłaniał go róg stołu. Kiedy mucha uleciała w tym kierunku, naukowiec, uniósłszy się lekko, aby lepiej widzieć, ujrzał tam kupę śmieci, których uprzątnięcie właściciel z iście arabską niedbałością odłożył na później. - No, no - pomyślał Magne - musca errabunda nie oparła się prawom, rządzącym jej gatunkiem: obierki pociągają ją równie nieodparcie, jak jej współbraci. - Uśmiechnął się na myśl o intencjach, jakie już przypisywał owadowi, gdy nagle ten, wzlatując znad odpadków, skierował się wprost ku śpiącemu pod estradą małemu Arabowi, przysiadł na chwilę w kąciku jego zamkniętego oka, aby zaraz potem wypaść przez otwarte drzwi na zalane słońcem podwórze. W jednej chwili prawda zaświtała w umyśle Magne’a: mucha pobrała z kupy odpadków bakterie i zaszczepiła je celowo śpiącemu chłopcu. W przypływie wywołanego tym stwierdzeniem zdumienia machinalnie powtórzył w myślach pytanie, które tak często zadawał sobie, myśląc o Michalinie: - Czy rzeczywiście jest inteligentna? Uchwycił się słowa: “inteligentna” i nagle rozjaśniło mu się w głowie. Mutacja instynktu, która, jak podejrzewał, wystąpiła u gatunku musca errabunda, była w istocie mutacją bardziej radykalną: muchy stały się inteligentne! Długa pantomima, której był świadkiem, obserwacje, jakie poczyniła mucha, zanim przystąpiła do działania, nagłość decyzji, lot w linii prostej, sposób w jaki zaatakowała śpiącego człowieka, a nie żadnego innego, jej ucieczka natychmiast po skończonej operacji - wszystko to świadczyło o zastanowieniu, o rozumnym działaniu. Jakże Magne mógł nie wpaść na to wcześniej? Zyskawszy inteligencję, muchy najpierw zabezpieczyły w sposób racjonalny składanie jaj przez samice, stąd szybki wzrost ich liczby. Stwierdziwszy, jak wielkie spustoszenia mogą czynić zarazki w organizmie człowieka, nauczyły się umiejętnie przedłużać skutki ich działania, stąd zadziwiający i bezprecedensowy charakter szerzącej się epidemii: wszelkie powszechnie stosowane środki ostrożności stawały się niewystarczające, gdy dyskretni, skrzydlaci, inteligentni agenci mogli w każdej chwili ponowić zarażenie. Pod wpływem emocji Magne nie pomyślał jeszcze o tym, aby uprzedzić chłopca o grożącym mu niebezpieczeństwie. Potrząsnął nim nieco może zbyt brutalnie, bo chłopiec aż jęknął. Dwaj rozmawiający w kącie klienci opacznie zrozumieli jego intencje i stanęli w obronie chłopca. Nadbiegł też właściciel kawiarni. Na próżno Magne starał się wytłumaczyć im, o co mu chodziło; został wyrzucony z lokalu kopniakami. Gdy po godzinie powrócił z patrolem wojskowym, aby zabrać chłopca do szpitala, było już zbyt późno. Wieczorem wystąpiła gorączka, potwierdzając tym samym fakt zaszczepienia choroby przez muchę. W całym tym zamieszaniu Magne rozminął się z Michaliną, ale wiedział, gdzie jej szukać. On sam oszołomiony był niedorzecznością swego odkrycia. Gdyby je ogłosił wprost, nikt by mu nie uwierzył, a otaczający go wojskowi wzięliby go za szaleńca. Postanowił milczeć, należało jednak ustrzec Michalinę przed grożącym jej niebezpieczeństwem. Rankiem następnego dnia zameldował się u generała Scypiona. W ciągu nocy zanotowano w Algierze ponad czterysta przypadków tyfusu. To stanowiło już mocny argument. Naglony koniecznością Magne potrafił mówić w sposób przekonywający. Do południa cała rodzina generała wraz z Michaliną została zaokrętowana na powracający do Marsylii kontrtorpedowiec. Magne, któremu powierzono nową misję, sprawował ścisły nadzór nad małą karawaną. Był już najwyższy czas: osiem dni później sytuacja w Afryce północnej stała się beznadziejna. VI BILANS I RAPORT Wraz z Algerią, Tunisem i Marokiem padły ostatnie afrykańskie bastiony Ligi Arabskiej, a Musze Imperium sięgnęło Atlantyku. Przybyła z Dalekiego Wschodu fala najeźdźców zalała Azję monsunową, Bliski Wschód oraz całą Afrykę Północną. Wstępny bilans tej niezwykłej inwazji wykazał około miliarda ofiar, miliony wydartych człowiekowi kilometrów kwadratowych oraz poważnie zachwianą wiarę człowieka w siebie. Dalsze konsekwencje tego gigantycznego wstrząsu, który przywodził na myśl jakiś geologiczny kataklizm, mogły być jeszcze smutniejsze. Kontynentalny blok afrykańsko-euroazjatycki przecięty został pasem strefy zakazanej, obejmującej swym zasięgiem ciepłe obszary basenu śródziemnomorskiego, na których dojrzewała niegdyś zachodnia kultura. Utrata tych terenów ugodziła w witalny punkt całej cywilizacji. Opanowanie przez muchy Kanału Sueskiego i Bliskiego Wschodu, zamkniętego już dla normalnych podróży, oznaczało przerwanie tradycyjnej drogi do Indii. Stało się to ze szkodą dla Europy, a z korzyścią dla amerykańskiej potęgi. Stara, choć odrodzona Europa - nie licząc, oczywiście, Związku Radzieckiego - mogła przegrać ten ostatni bój o wpływy na Pacyfiku i w bliższej lub dalszej przyszłości należało spodziewać się ogólnych przesunięć w politycznym układzie sił na świecie. Wydarzenia te wstrząsnęły przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. Przeszłością, ponieważ miłośnicy starożytnych pamiątek utracili zabytki Ziemi Świętej i dawnych cesarstw, ziemi faraonów i Kartaginy. Babilon i Syjon, Mekka i Benares, świątynie Arnaku i pałace Angkoru, piramidy i wspaniałe mauzoleum żony sułtana, zwanej Białą Perłą - wszystko to znikło pod mrowiącą się, grubszą niźli popioły Pompejów warstwą owadów. Teraźniejszość - to cudowne Indie, skazane, jak Atlantyda, na zagładę. Święte krowy dołączyły do szkieletów słoni Hannibala, Agachan zbankrutował, zagłębia węglowe Tonkinu i ropa Arabii przeszły do legendy jak kopalnie Golkondy, Mount Everest na zawsze już stał się nieosiągalny, hieroglify - ponownie utracone, sanskryt obrócił się w proch, a rodziny arabistów i hinduistów popadły w rozpacz i nędzę! Co się zaś tyczy przyszłości, to należało przewidywać, że w gospodarce zaznaczy się dotkliwy brak takich produktów, jak cukier, bawełna, ryż, herbata, a nawet benzyna. Zagrożone zostaną również urlopy pracownicze, filiżanka herbaty dżentelmena i miska ryżu kulisa. Mieszkańcom nie tkniętych jeszcze inwazją obszarów Chin zagrozi głód, a brytyjskie rodziny zostaną zmuszone do przykrych wyrzeczeń. Przed pozbawionymi opium narkomanami zamkną się bramy sztucznego raju. Koniec z pysznym i tajemniczym Wschodem! Koniec z marzeniami na ispahańskich różach! Semiramida po dwakroć martwa, Tutenchamon ponownie wtrącony do grobu, zaginione klejnoty Palmiry po raz wtóry zagubione pod larwami - oto poezja, pozbawiona swych bogactw, oto geniusz ludzki, wydany nieodwracalnie na pastwę nowojorskich wieżowców i hollywoodzkich filmów! Te oto straty opłakiwali współcześni Jeremiasze. Wielkie, liryczne drżenia wstrząsały kolumnami europejskiej prasy - łabędzi śpiew, niespotykany w tych miejscach, lecz tym dobitniej świadczący o zdumieniu i niepokoju ludzi. Czyż po tylu katastrofach i nieoszacowanych stratach można jeszcze było snuć jakiekolwiek przewidywania? Tempo wzrostu ilości much mogło jedynie ulec przyspieszeniu. Obliczana szacunkowo liczba owadów osiągała wartości większe nawet, niż astronomiczne, przy których bladły tradycyjne porównania do ilości ziarn piasku na plaży czy gwiazd na niebie. Przyjmując sześć much na centymetr kwadratowy i biorąc pod uwagę fakt, że całkowita powierzchnia na zajętych obszarach sięgała milionów kilometrów kwadratowych, oraz że w jednym kilometrze kwadratowym mieści się nie mniej, niż dziesięć miliardów centymetrów kwadratowych, dochodzono do niemożliwych do zapisania liczb. Zaczęto więc liczyć muchy w tonach, a ponieważ te wciąż się rozmnażały, statystycy obliczyli, że po roku będzie ich tyle, co cząsteczek wody w Pacyfiku, a więc wystarczyłoby ich na pokrycie całej powierzchni Ziemi warstwą o grubości stu dwudziestu centymetrów! Wydawało się, że Życie ogarnął szał rozmnażania jednego gatunku zwierzęcego, że toczy je biologiczny rak, że w końcu dojdzie do tego, że Ziemia zmieni się w jeden olbrzymi rój much, ulatujący w przestrzeń kosmiczną! Nieprawdopodobna perspektywa, której nigdy nie zdołała wytworzyć wyobraźnia twórców różnych apokaliptycznych wizji, a którą zapowiadały nieco tylko naciągane, wynikające z obecnego stanu rzeczy wnioski... W takiej oto sytuacji wydano i rozpowszechniono staraniami ONZ: RAPORT Justusa-Evarysta Magne Magistra nauk ścisłych z Uniwersytetu w Montpellier (Francja) Odznaczonego Orderem Epidemii Moją odpowiedzią na prośbę o nadesłanie informacji oraz wniosków z obserwacji, z którą zwróciła się do mnie, jak również do wszystkich innych biorących udział w walce z muchami entomologów, Międzynarodowa Komisja Entomologiczna, powołana do życia przez Organizację Narodów Zjednoczonych w celu zbierania wszelkiego rodzaju dokumentów, dotyczących tej walki, będzie niniejszy raport, sporządzony na moją wyłączną odpowiedzialność i którego też gotów jestem bronić przed każdym naukowym aeropagiem. Przede wszystkim stwierdzić należy niezaprzeczalny fakt, że wszystkie zastosowane dotychczas środki walki okazały się nieskuteczne oraz że odpowiedzialnością za ciągłe niepowodzenia na wszystkich frontach obarczyć należy bardziej same te środki, niźli sposób wprowadzenia ich w życie. Nie mieści się to bowiem w głowie, że wielka liczba doświadczonych entomologów, finansowanych tak hojnie, jak to tylko było możliwe, nie zdołała uzyskać zadowalających rezultatów, chyba że miało to swoją przyczynę, która przerastała ich umiejętności. Wydaje mi się, że odkryłem tę przyczynę i ujawnię ją, choćby się nawet spotkać miała z powszechnym niedowierzaniem. Argumentacja moja oparta będzie jedynie na zasadach logiki, która sama wystarczyłaby już, moim zdaniem, do znalezienia klucza do tego problemu. Podstawowe stwierdzenie jest następujące: działanie wszystkich użytych środków zagłady, takich jak dymy, opary ropy naftowej, rozpylanie środków owadobójczych, zasłony elektryczne itp. oparte było na przypadku. Chcę przez to powiedzieć, że przyjmuje się ogólnie, iż istnieje duże prawdopodobieństwo, że owad w swym bezrozumnym locie natknie się na jakiś czynnik niszczący. Jeszcze do niedawna tak właśnie było, jednakże ostatnie nasze doświadczenia wykazały, że tak już nie jest: owady wymykają się naszym środkom niszczenia. Skoro im się wymykają, to znaczy, że ich unikają, a skoro ich unikają, to znaczy, że, świadome niebezpieczeństwa, zdolne są do takiego wysiłku umysłowego, który uważamy za przejaw inteligencji. Tak więc przyczyna naszych niepowodzeń tkwi w tym, że mamy do czynienia z muchami, które stały się inteligentne. Liczne obserwacje, których szczegółowy opis zamieściłem w aneksie, dowodzą słuszności następującego stwierdzenia: u musca errabunda mamy do czynienia z nagłą mutacją instynktu, która w rezultacie doprowadziła do powstania inteligencji. Wiem, że przeciwko tej tezie można by wysunąć liczne zastrzeżenia. Dlaczego jedynie musca errabunda miałaby stać się inteligentna, skoro inne owady, na przykład mucha domowa, nie uległy zmianom? Odpowiem pytaniem: dlaczego jedynie homo sapiens obdarzony został inteligencją, podczas gdy inne małpy pozostały na poziomie zwierząt? Trzeba przyzwyczaić się do myśli, że Przyroda może, kiedy jej się spodoba, uwieńczyć inteligencją ewolucję jakiegoś wybranego gatunku. Mimo to - zaoponuje ktoś z większym jeszcze prawdopodobieństwem - od milionów lat świat owadów wykazywał brak aktywności biologicznej i nie ma żadnych powodów, aby sądzić, że stan ten miałby się teraz skończyć, podczas gdy ewolucja kręgowców przebiegała bardzo szybko, co lepiej tłumaczy pojawienie się inteligencji. Na ten zarzut odpowiem, iż stan spoczynku nie musi trwać wiecznie. Jeżeli owady wykazywały biologiczną pasywność, to działo się tak dlatego, że doskonale przystosowały się do życia w ciągu minionych tysiącleci i nie odczuwały potrzeby zmian. Lecz kiedy kręgowiec, zwany homo sapiens, zdobywszy inteligencję zaczął stanowić dla owadów śmiertelne zagrożenie, wtedy zmuszone koniecznością stawonogi podjęły przerwaną ewolucję, aby móc walczyć z nowym przeciwnikiem jak równy z równym. Któż bowiem rozpoczął tę walkę, człowiek czy mucha? Obecność w każdym kraju biur entomologii rolnej nie pozostawia żadnych wątpliwości co do tego, kto ponosi odpowiedzialność za obecną wojnę. Nie boję się stwierdzić, że muchy, początkowo przynajmniej, prowadziły wojnę obronną. Mając wreszcie dość uciekania przed śmiertelnymi oparami owadobójczych aerozoli, których pełno dziś po wsiach, muszy gatunek zmobilizował swe ukryte zasoby energii i oto dziś widzimy tego rezultat: niespodziewaną inwazję, pozbawiającą człowieka obszarów, które od niepamiętnych czasów uważał za swoją własność. Jednakże odpowiedzi na stawiane zarzuty powiększyłyby niepotrzebnie objętość niniejszego raportu. Fakt, że muchy stały się inteligentne, uważam za stwierdzony, przejdę więc teraz do omówienia wynikających z tego konsekwencji. Człowiek musi dziś oswoić się z myślą, że dzieli królestwo rozumu z owadami, a konkretnie - z musca errabunda. Aż do dzisiejszego dnia Ziemia należała do jednego tylko gatunku rozumnego - do człowieka. Staniemy teraz wobec żądań terytorialnych mniej lub bardziej świadomych gatunku muszego, i istnienie tego, co amerykańscy entomolodzy nazwali niby-żartobliwie Muszym Imperium, stanie się faktem. Dwa królestwa - ludzkie i musze - staną do walki o władzę nad światem. Po raz pierwszy w swej historii człowiek musi walczyć z inną, niż jego własna, inteligencją. Jaki będzie wynik tej walki? Wstępna ocena sytuacji nastraja raczej pesymistycznie. Człowiek - stopochodny, ciężki, o kruchej budowie ciała i niedoskonałych zmysłach, posiadający jedynie cztery kończyny, z których dwie stanowią środek lokomocji - dla zapewnienia sobie supremacji nad resztą gatunków zwierzęcych mógł liczyć jedynie na własną inteligencję. Gdy utraci monopol na tę magiczną broń, jakże będzie mógł zmierzyć się z muchą, którą chronią przed ciosami jej małe rozmiary, której chitynowy pancerzyk obronił ją przed kataklizmami geologicznymi, która posiada sześć nóżek, ssawkę i dwa skrzydełka, której oczy składają się z setek elementów, której węch jest czulszy niż węch najlepiej wyszkolonego psa myśliwskiego, której organizm był przez całe tysiąclecia troskliwie udoskonalany? Głębsza refleksja może jednak przywrócić odrobinę nadziei. Człowiek znajduje się w posiadaniu inteligencji już od dziesięciu tysięcy lat i dobrze wykorzystał ten czas, muchy natomiast dopiero wkroczyły na królewską drogę wiedzy. Mówiąc bez ogródek, człowiek żyje w wieku fizyki jądrowej, podczas gdy muchy znajdują się wciąż jeszcze w epoce kamiennej. Jednakże człowiek musi natychmiast i bez zwłoki wykorzystać tę przewagę i nie dać muchom czasu na poczynienie postępów. Pomyślmy tylko: much są krocie, podczas gdy ludzkość, właśnie z powodu swej inteligencji, zmalała do niewielkiej liczby osobników. Każdy z nas będzie musiał walczyć z masą much, przewyższającą dziesięciokrotnie, a nawet stukrotnie jego ciężar. Przypuśćmy jednak, że pluton nowoczesnych karabinów maszynowych mógłby jakimś cudem wziąć udział w wielkich bitwach starożytności - cóż wtedy stałoby się z falangami Aleksandra Wielkiego i centuriami Cezara? Obecna walka człowieka z muchami jest jak walka plutonu cekaemów z prehistorycznymi hordami. Możemy odnieść zwycięstwo, pod warunkiem jednak, że rozpoczniemy walkę natychmiast, nie ufając złudnym nadziejom, że geograficzna strefa życiowa much organiczona jest czterdziestym równoleżnikiem. Musimy również przystosować naszą broń do nowego przeciwnika. To już sprawa specjalistów wojskowych. Stwierdzą oni zapewne ze zdumieniem, że trudniej zabić muchę niż człowieka, nawet wtedy, gdy dysponuje się bombą atomową. Trzeba jednak zaufać niszczycielskiej mocy ludzkiej inteligencji, a muchy powinny już niedługo poczuć jej skutki. Chciałbym na koniec powtórzyć, że każdy dzień zwłoki to stracona szansa. Nie wiemy, jak szybko przebiega ewolucja inteligencji u much. Fakt, że nie znają one jeszcze twierdzenia o podobieństwie trójkątów, nie oznacza, że możemy spać spokojnie, nie doceniając grożącego ludzkości niebezpieczeństwa.” Mimo powagi sytuacji opublikowanie owego raportu wywołało salwy śmiechu. Inteligencja much stała się najczęstszym tematem żartów. Artyści rewiowi, karykaturzyści oraz wszelkiej maści żartownisie znaleźli tu kopalnię dowcipów i aluzji. Tygodnik humorystyczny Le Canard Enchaine [Tytuł francuskiego czasopisma satyrycznego, w przekładzie dosłownym: “Kaczka zakuta w łańcuchy”] trzepotał z radości skrzydełkami. Akademia Humoru przyznała Justusowi-Evarystowi Magne tytuł honorowego przewodniczącego. Jeden z rysunków Jeana Effela przedstawiał melancholijne gówienko z podpisem: “Czekam na inteligencję”. “Proszę nie mówić, że pisze pani jak mucha łapką - pisała współczesna pani de Sevigne do Angeli - bo posądzę panią o próżność”. W Niemczech przedstawiciele neopuentylistycznej szkoły malarstwa twierdzili, że kropki na ich obrazach to odchody inteligentnych much, cierpiących w różnym stopniu na zaparcie. Krótko mówiąc - żartom nie było końca. Poważni ludzie mieli za złe Organizacji Narodów Zjednoczonych, że poważnie potraktowała podobny dokument. - Jeżeli na to idą fundusze ONZ, to lepiej dotować poławiaczy pstrągów - stwierdził prezydent Gwatemali, odmawiając wpłacenia swego wkładu. Do sprawy włączyli się reporterzy i zaczęli przeprowadzać na ten nowy modny temat wywiady z ludźmi nauki. - Znam dobrze Magne’a - powiedział profesor Carnassier Leonowi Zitrone - był moim uczuciem, a potem zastępcą. Lecz widzi pan, instynkt, inteligencja - to tylko słowa, które nie zmieniają nic w obecnej sytuacji. A jeżeli muchy rzeczywiście stały się inteligentne, to obawiam się, że będzie to ze szkodą dla entomologów. Dyrektor Narodowego Muzeum Historii Naturalnej, profesor Grimaud de La Vachardiere, w odpowiedzi na pytania dziennikarzy wzruszył ramionami i rzekł, wskazując rzędy swoich wypchanych gadów: - Inteligencja much? Uwierzę w to, kiedy znajdę się za tą szybą i zobaczę musca errabunda siedzącą w moim fotelu. Farigoule, dożywotni sekretarz Akademii Nauk, pogmerał w swej krótkiej bródce, z której po chwili, głosem jak ze starego gramofonu, wydobył taką oto przemowę: - No cóż, nauka potrzebuje hipotez, ale hipotezy to jeszcze nie nauka. Nie zapominajmy, że ostrożność jest matką nie tylko pewności, ale i naukowców, i że należy powstrzymać się od przedwczesnych prognoz, jak również od pochopnych sądów. Wielkie cienie Lagrange’a, Fresnela i Poincarego zgodziłyby się ze mną. Wiceprzewodniczący Akademii Medycznej, doktor Prevert, okazał się bardziej uszczypliwy. - Ten młody Magne szuka zapewne rozgłosu, ja jednak nie dam się wciągnąć w jego gierki. Inni dziennikarze, zmęczeni stukaniem do drzwi wielkich ludzi, ankietowali przechodniów na ulicach. Pierwszą z nagabniętych była kobieta. - Wie pan, ja... Muchy... To się chyba nosiło za Ludwika XVI. Pewien uczeń z liceum Henryka IV powiedział: - Jeszcze nie wrzeszczą, kiedy im się wyrywa łapki. A Ewangelina Piedebanc z Armii Zbawienia oświadczyła: - Każde stworzenie boże, inteligentne czy nie, ma prawo do naszej miłości. - Niechaj każdy sam wyrobi sobie opinię na ten temat - podsumował swój artykuł reporter. To właśnie było najtrudniejsze. Magne jednak stał się człowiekiem niemal sławnym, chociaż w sposób dość nieoczekiwany i nie stanowiący powodu do dumy. Zanim przeminęła ta jego pierwsza, nietrwała - jak wszystkie stworzone przez prasę - sława, w gazetach ukazała się jeszcze jedna wzmianka o następującej treści: NIESPODZIANKA Któż by uwierzył? Justus-Evaryst Magne, którego światłe sugestie przyciągnęły niegdyś uwagę opinii publicznej, porzucił na moment swe prace, aby poświęcić się, jak pierwszy lepszy śmiertelnik, miłości. Jednak zdziwienie nasze wywołuje fakt, że nasz apostoł muszej inteligencji na towarzyszkę życia nie wybrał wcale, jak by się tego było można spodziewać, jednej z tych skrzydlatych istot, nad którymi pochyla się co dzień w swoim laboratorium, lecz dziewczynę z krwi i kości, czarującą, dziewiętnastoletnią osóbkę, pannę Michalinę Parturier. To nas uspokaja! Mucha, nawet tak inteligentna, jak twierdzi pan Magne, nie posiada jeszcze zapewne zalet, niezbędnych dla stworzenia ciepła domowego ogniska... Pozostaje nam jedynie życzyć, aby zazdrosne muchy nie zatruły miodowego miesiąca nowożeńcom, którzy przyjęli sakrament małżeństwa w kościele Saint-Sulpice z rąk franciszkanina, ojca Vandelle, kuzyna panny młodej. W ten oto sposób, poprzez błazenady, ironię, a nawet zniewagi, Magne poznawał, ile kosztuje głoszenie prawdy swym braciom. Mimo to kontynuował pracę i przywiązywał się do swej towarzyszki życia, której naiwna prostota umysłu miała stać się przyczyną jego wielkiego, nieznanego jeszcze odkrycia. VII SZTURM NA OPINIĘ PUBLICZNĄ Jest rzeczą wielce prawdopodobną, że gdyby Magne pozostał kawalerem, to ogłaszając swe poglądy zaspokoiłby swe sumienie naukowca i wróciłby do swych badań, nie starając się osiągnąć nic więcej. Lecz zwykłe, naiwne pytanie jego młodej żony: - Dlaczego oni ci nie wierzą? - ukłuło go do żywego. Zrozumiał, że miłość Michaliny do swego pana i władcy musi opierać się na uwielbieniu innych. Zrozumiał też, że nie wystarczyło mieć rację i ogłosić ją; prawda ma sens jedynie wtedy, kiedy zostaje powszechnie uznana. Od tej pory porzucił laboratorium i rozpoczął walkę o uznanie słuszności swych poglądów. Czyhając na wszelkie obserwacje, potwierdzające jego teorię, zwiększył ilość pisywanych do przeglądów technicznych artykułów oraz komunikatów na sesje ekspertów. Wdawał się w różne intrygi, ażeby wejść w skład różnych komisji lub zabierać głos na kongresach. Michalina uparła się, że będzie mu towarzyszyć; zawsze siadała w pierwszym rzędzie słuchaczy, poświęcając swe domowe szczęście dla niewygód aktywnego, publicznego życia. Kiedy rządy państw, których terytoria zostały opanowane przez muchy, aby utrzymać swe prawa do tych obszarów, podjęły decyzję o okresowym wysyłaniu nad swe dawne tereny eskadr samolotów, Magne nalegał, aby na pokładach zawsze znajdowali się entomologowie. On sam często towarzyszył pilotom. Wszystkie raporty brzmiały jednogłośnie: w Muszym Imperium panuje ład i porządek, jak w olbrzymim ulu. Liczba owadów w Afryce północnej utrzymywała się wciąż na tym samym poziomie dzięki posiłkom z Indii lub z doliny Nilu. Dowiedziono tego, posypując kolorowym proszkiem znajdujące się tam owady, które odnajdywano następnie o pięć tysięcy mil od ich rodzinnych stron. - Czyż podobna organizacja nie świadczy o celowości działalności? - pytał Magne. - W jaki jednak sposób muchy, których długość życia wynosi cztery miesiące, a prędkość lotu - dziesięć kilometrów dziennie, mogą przebyć podobne odległości? - pytano. Magne nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie aż do dnia, kiedy z pokładu samolotu dostrzegł lecący na wysokości pięciu tysięcy metrów rój much, wykorzystujących wiejące na tej wysokości ze wschodu na zachód ciepłe prądy powietrza. - Muchy posiadają prawdziwą wiedzę aeronautyczną - nie zawahał się stwierdzić młody naukowiec. - Podobne zdolności wielokrotnie już obserwowano u wędrownych ptaków, a jednak nikt nie twierdzi, że są one inteligentne - odrzekli jego przeciwnicy. Magne zdobył jednak punkt na korzyść swej teorii, kiedy pewien przelatujący nad Pustynią Libijską samolot wpadł w rój much i schwytał niechcący w szczeliny klap swych skrzydeł około setki owadów. Każda z much przyciskała środkowymi nóżkami do odwłoka małą, żółtą kulkę, którą początkowo wzięto za larwę. Analizy laboratoryjne wykazały jednak, że były to kulki żywności, przygotowanej na bazie soków roślinnych i odpadków organicznych. W ten sposób każdy osobnik w roju zabierał ze sobą na drogę własny prowiant. - Czy taką zdolność przewidywania można złożyć na karb instynktu? - spytał Magne. Jednak i tym razem przykład egipskiego skarabeusza, który toczy przed sobą swoją kulkę gnoju, nie pozwolił opowiedzieć się całkowicie za inteligencją much. Właśnie wtedy, podczas powietrznych rekonesansów, narodziła się nowa gałąź nauki, łącząca entomologię i meteorologię, mająca na celu określenie wielkich prądów cyrkulacji much w Muszym Imperium. Roje były różnej wielkości, a ponieważ nie było mowy o liczeniu składających się na nie owadów, notowano ich gęstość. I tak rozróżniano roje typu cumulus - najgęściejsze i najczarniejsze, w których liczba osobników musiała przekraczać dziesięć miliardów, roje typu stratus - bardziej przezroczyste i wydłużone, roje zwane “rozproszonymi chmurami”, składające się z małych grupek owadów do miliona osobników, roje typu “lekkie opary” i na koniec “dymek z papierosa”, czyli patrole złożone z około dwudziestu much. Czasem spotykano również monstrualnie wielkie roje zwane “niebem całkowicie zachmurzonym”, odpowiadające migracji całej populacji. Fala dyskusji nad inteligencją much powróciła ze wzmożoną siłą, gdy zapoznano się z wynikami badań, prowadzonych przez Dalekowschodnie Towarzystwo Badań nad Muchówkami. Badania te prowadzono w klatce na muchy o powierzchni kilku hektarów, dającej owadom złudzenie życia na wolności. - Muchy w laboratorium znajdują się w stanie jakby letargu, co czyni je zupełnie innymi od tych na wolności - twierdził zawsze Magne. Okazało się, że w stanie tej połowicznej wolności samice japońskich much składają jaja w ciele każdej martwej muchy. W ten sposób życie gatunku kontynuowane było bezpośrednio, w oparciu o każdą jednostkę, i pomimo ewentualnego braku pożywienia liczba żyjących osobników mogła utrzymywać się na stałym poziomie. Ten sposób wykorzystania resztek nazwany został przez wschodnich naukowców muchofagią. - Czyżby miał to być dowód inteligencji? - pytały osoby zdegustowane podobnymi zwyczajami. - Czemu nie? - odrzekł Magne. - Inteligencja nie ma nic wspólnego z tym, co nazywamy moralnością. Ludzie też byli niegdyś ludożercami. Tymczasem uwaga jego zwróciła się w inną stronę. W Hiszpanii i we Włoszech rozwinął się proceder mniej bezinteresowny niż wszystkie te dyskusje, polegający na odzyskiwaniu wartościowych przedmiotów, pozostawionych w opuszczonych miastach. Małe grupki specjalnie wyposażonych awanturników lądowały na jakimś wolnym od much skrawku afrykańskiego wybrzeża i stamtąd usiłowały dotrzeć przez pustynię do jednego z wymarałych miast Muszego Imperium. Wówczas, przywdziewając specjalne skafandry, ludzie ci plądrowali pospiesznie opuszczone domostwa, brnąc przez masy owadów. Ryzyko było ogromne, a zyski - nie zawsze godne uwagi. Najbardziej poszukiwane było, oczywiście, złoto, lecz aby je zdobyć, trzeba było wejść do najgłębszych zakamarków domów, pełnych much i larw, i stawić czoła smrodowi i widokowi zgnilizny. Wymagało to nie lada odwagi. Już po niewielu dniach, jeżeli nawet uniknęło się zarażenia, mogła pojawić się muchomania, przeradzająca się następnie w szaleństwo. Magne nie wahał się zachodzić do nadbrzeżnych knajpek, z których rekrutowali się ci lądowi piraci. Spędzał z nimi długie wieczory. Wszyscy zgodnie twierdzili, że o ile na wsi były wielkie obszary wolne od owadów, o tyle miasta przedstawiały przerażający widok i trzeba było mieć zdrowe nerwy, aby wejść, nawet w skafandrze, w to morze much. Widok piwnic, pełnych robaków, w których nogi zanurzały się aż po kostki, najbardziej nawet zahartowanych przyprawiał o mdłości. Najlepszą bronią była lampa spawalnicza: paląc nią insekty, czyniło się wokół siebie wolną przestrzeń. W końcu jednak nawet skafandry przestały dawać dostateczną ochronę. - Pchać się teraz pomiędzy muchy to pewna śmierć - powtarzano w śródziemnomorskich kafejkach. Pewnego wieczoru, w Neapolu, Magne wrócił do czekającej nań w hotelu Michaliny cały rozpromieniony. - Pocałuj mnie, carissima! - wykrzyknął. - Zwycięstwo! Mam tu coś, co zadziwi i przekona wszystkich naszych oponentów. Michalina jednak wydawała się znużona naukowymi sporami, prowadzonymi pod neapolitańskim niebem. - Zostawiłeś mnie samą na bardzo długo - zauważyła. - Ach, gdybyś wiedziała, skąd wracam! Pewien jestem sukcesu. Posłuchaj... - Nie - potrząsnęła głową Michalina - odłóżmy na bok te sprawy. Czy wiesz, o czym myślałam, siedząc tu sama przez cały wieczór? Że gdybym była zwykłą muchą, a nie twoją żoną, poświęcałbyś mi o wiele więcej czasu. Magne zaprotestował ze śmiechem. - Ależ tak - rzekła poważnie Michalina - muszę się bronić przed rywalkami, które nie dość, że pochłaniają naukowca, to jeszcze chcą mi zabrać męża. Od tej pory będę egoistką i kiedy będziemy razem, chcę cię mieć tylko dla siebie. Mówiąc to, zrobiła upartą i zdecydowaną minkę rozgniewanego dziecka. Ta infantylność zawsze urzekała Magne’a. Tego wieczoru nie było już mowy o muchach i pierwszeństwo poznania odkrycia Magne’a przypadło w udziale wielkiemu Międzynarodowemu Kongresowi w Hadze. Podczas swego decydującego wystąpienia przedstawił on cztery prymitywne, wyprodukowane przez owady narzędzia, które znalazł, odwiedzając nadbrzeżne knajpki. Były to: mały, cienki kolec, zrobiony z drzazgi bardzo twardego drewna, używany zapewne przez muchy jako broń do przekłuwania płóciennych skafandrów; mała torebka z kawałka liścia, przystosowana kształtem do muszego odwłoka, używana najprawdopodobniej do przenoszenia prowiantu; drewniany haczyk, który mucha chwytała ssawką za jeden koniec, przeszukując odpadki; i wreszcie zbiór drobnych ziarenek żwiru, zaokrąglonych na kształt kuli, których przeznaczenie nie było jasne. - Panowie - rzekł - czyż muszę wam przypominać, że uczeni i filozofowie zawsze byli zgodni co do tego, że narzędzia, które człowiek jako jedyne ze zwierząt potrafi wytwarzać, są najbardziej przekonywającym przejawem inteligencji? Wobec przedstawionych tu eksponatów nie może już ulegać wątpliwości, że działalność much nosi cechy inteligencji. Podczas, gdy instynkt kształtuje organy, przystosowując jakąś łapkę czy żuchwę do wymogów, jakie stwarza życie inteligencja nie zmienia organizmu, lecz wytwarza potrzebne narzędzie. Instynkt kształtuje samego osobnika, aby przystosować go do otaczającego go świata, inteligencja natomiast potrafi zawładnąć cząstką tegoż świata, w tym przypadku - narzędziem, i obrócić go przeciwko temu właśnie światu, aby kształtować go wedle swego życzenia, zamiast biernie poddawać się jego wpływom. Ten ofensywny charakter inteligencji zmusza nas jednak, abyśmy traktowali muszą inwazję już nie jako przypadkowe zjawisko, od którego może nas uwolnić inny przypadek, lecz jako celowe opanowywanie Przyrody. Władza nad Ziemią należy do inteligencji - tak przynajmniej nauczyło nas nasze ludzkie, odwieczne doświadczenie. Otóż, panowie, teraz już nie my jedni znamy tę prawdę: poznała ją również musca errabunda, i to poznała ją tak dobrze, że atakuje tylko człowieka, pozwalając mieszkającym na obszarze swego imperium zwierzętom żyć w spokoju. Najważniejszym, według mnie, przejawem inteligencji much jest fakt, że natychmiast zrozumiały, gdzie i kto jest ich głównym wrogiem. Aż do dzisiejszego dnia człowiek walczył z człowiekiem, a nasi stojący na niższym stopniu rozwoju bracia jedynie przyglądali się obojętnie naszym rywalizacjom, jak sarny - walkom jeleni. W tym królestwie człowiek był sam, za jedynego przeciwnika mając swego bliźniego. Te czasy już przeminęły. Jeżeli chcemy zachować władzę nad planetą, musimy skończyć wszelkie spory i dyskusje między nami i zjednoczyć się niezwłocznie w walce przeciwko muchom. Czy muszę wam przypominać, że najeźdźcy zawsze podsycali i wykorzystywali waśnie między narodami, które chcieli podbić, dzięki czemu potrafili stopniowo zawładnąć całym ich terytorium? Nie powtarzajmy tego odwiecznego błędu. Sam już podział ludzi na odrębne narody dopomógł muchom w inwazji, ponieważ każdy chciał walczyć sam, własnymi siłami. Wiecie, jaki był tego wynik. Wobec jednolitego frontu much jedynie jednolity front całego gatunku ludzkiego pozwoli odnieść zwycięstwo. Panowie, nigdy nie przestanę bić na alarm. Muchy postępują, że się tak wyrażę, siedmiomilowymi krokami po drodze inteligencji. Wydaje mi się, że w walce z nami nad chorobotwórcze mikroorganizmy przedkładają już szybko działające trucizny pochodzenia roślinnego. Co wymyślą jutro? Należy bez zwłoki, wszystkimi naszymi połączonymi siłami, zniszczyć Musze Imperium. Doświadczenie, zdobywane przez wieki w naszych wewnętrznych walkach, musi nareszcie posłużyć godnemu celowi. Filozofowie zawsze zastanawiali się, jaki pożytek przynieść może wojna, która bezmyślnie sieje wśród ludzi spustoszenie. Dziś na pytanie to moglibyśmy odpowiedzieć, że człowiek nieświadomie ćwiczył w ten sposób swą niszczycielską siłę oraz umiejętność stawienia oporu, aby mogły mu one posłużyć w chwili, gdy zagrożone zostanie jego panowanie na ziemi. Począwszy od epoki jaskiniowej, aż do dnia dzisiejszego, na planecie naszej panował pokój, i to pomimo niezliczonych wojen, podczas których, jak bokserzy w sali treningowej, zahartowaliśmy mięśnie i wykuliśmy broń. Lecz ten długi okres pokoju już się skończył; teraz musimy pokazać, czego się nauczyliśmy. A czy nauczyliśmy się wystarczająco wiele? Czy potrafimy uniknąć wojny między narodami oraz powszechnego pacyfizmu, tych dwóch niebezpieczeństw, zrodzonych w czasie, gdy człowiek niepodzielnie panował nad planetą? Mam nadzieję, że tak się stanie, przeminął już bowiem czas agresywnego nacjonalizmu, tak jak przeminął czas nadziei na pokój. Przyroda kieruje przeciw nam nowych wrogów i to właśnie wojnę z nimi należy głosić. Panowie, wiem, że do tradycji tych spotkań należy łagodzenie naszych konkluzji dowcipem, lecz sytuacja nie nastraja do żartów. Dlatego wiedząc, że obyci jesteście z łacińskimi nazwami, powtórzę jedynie słowa, które muszą stać się naszym nowym okrzykiem bojowym: delenda musca! Tym razem Magne odniósł przed trybunałem ekspertów pełne zwycięstwo. Międzynarodowa komisja uchwaliła naglący apel i podała go oficjalnie do wiadomości wszystkich rządów. Pierwsza zareagowała Francja. Po długiej debacie w Radzie Ministrów ogłoszono w Dzienniku Ustaw dekret tymczasowy o następującej treści: Zważywszy, że według opinii kompetentnych osób muchy stanowią poważne zagrożenie dla ludności Francji, należy aktywnie popierać niszczenie tych owadów. W związku z tym rząd nakazuje: ARTYKUŁ PIERWSZY: W każdym urzędzie gminnym utworzone zostanie biuro nagród. ARTYKUŁ DRUGI: Każdemu obywatelowi, który przyniesie sto zabitych much, wypłacona zostanie nagroda w wysokości osiemdziesięciu centymów. Góra urodziła nawet nie mysz, lecz jeden włosek ze szczurzego ogona! Reakcja Związku Radzieckiego była już bardziej poważna: zaproponował on zbuntowanym państwom swego obozu rozejm, dzięki któremu komunistyczni wojskowi i naukowcy mogliby spokojnie opracować plan obrony przed musca errabunda, przed tym “symbolem policyjnych sił, utrzymujących tyranię kapitału nad proletariatem”. Propozycja ta została stanowczo odrzucona. Podobny los spotkał również identyczną propozycję prezydenta Stanów Zjednoczonych, skierowaną do czarnych powstańców Josue Duke’a, który właśnie przywrócił w Georgii i Alabamie niewolnictwo, z tym że teraz niewolnikami byli biali. Mimo to przywódcy radzieccy i amerykańscy, jak również rząd chiński i wciągnięte w rywalizację inne wielkie mocarstwa, rozpoczęły badania nad projektem masowej dezynsekcji za pomocą broni jądrowej. Końcowy wniosek wszystkich raportów był ten sam: użycie takiej metody byłoby rozstrzygające, lecz równałoby się przecież masowej zagładzie rodzaju ludzkiego. Zwłaszcza poziom radioaktywności na powierzchni całego globu na długi czas przekroczyłby znacznie poziom promieniowania, które zabijało Japończyków po zbombardowaniu Hiroszimy. Należało uciec się do innego sposobu, lecz jakiego? Ludzie, uspokojeni nagłym zatrzymaniem się inwazji na czterdziestym równoleżniku, dyskutowali, sprzeczali się i komplikowali naglące problemy czczymi teraz kwestiami natury politycznej, ale odpowiedź na zasadnicze pytanie wciąż nie nadchodziła. Magne’a nie zniechęcił ten mizerny rezultat jego zabiegów. Korzystając z rozgłosu, jaki zapewniło mu ostatnie wystąpienie, postanowił wpłynąć bezpośrednio na opinię publiczną. Otworzył swe drzwi dla dziennikarzy, zorganizował całą serię odczytów w różnych miastach, pokrył mury afiszami, a nawet, jak zwykły sprzedawca konserw, zaczął wynajmować rozgłośnie radiowe, aby co dzień, o stałej porze, rzucać w eter wołanie współczesnego Katona: - To nie do pojęcia, jak ludzkość, mieniąca się cywilizowaną i nosząca na swym boku tę otwartą, pokrytą owadami ranę, jaką stał się równik naszej planety, może wykazywać taką bierność? Co pomyślelibyście o człowieku, który żartuje sobie nad szklaneczką aperitifu, podczas gdy rój larw wyżera mu wnętrzności? Cóż pomyślelibyście o nim, drodzy słuchacze? Otóż ten człowiek - to wy! Następne pokolenia, o ile jeszcze takowe nadejdą, w co zaczynam wątpić, zadziwi ta karygodna lekkomyślność, której dowody daje obecna epoka. Wszycy powinniśmy mieć tylko jeden cel, jedno hasło: Wszyscy przeciwko muchom! Śmierć owadom! Trzeba przyznać, że opinia publiczna była wobec propagandy Magne’a oporna, tym bardziej, że wszystkie umysły uspokoiła wiadomość - fałszywa zresztą, lecz wówczas jeszcze nie zdementowana - jakoby obserwatorzy radzieccy, dokonujący przelotów nad terytorium zajętej przez owady Turkmenii, stwierdzili odwrót much w kierunku pomocnej granicy Iranu. Wiele osób wątpiło również w bezinteresowność Magne’a. Awanturnicy wszelkiej maści, od finansistów począwszy, a na politykach skończywszy, próbowali porozumieć się z nim, prosząc o polityczne zadeklarowanie się po czyjejś stronie i zapewniając go o poparciu którejś z partii. Na próżno odpowiadał im: - “Pragnę jedynie bronić ludzkości” - nie dawali ma wiary, myśląc, że ukrywa swój prawdziwy cel. Wtedy zorganizował się opór przeciwko jego kampanii, i to nie tylko ze strony członków Ligi Ochrony Przyrody czy Przyjaciół Powszechnego Pokoju; również pewna część prasy oskarżyła go o chęć odwrócenia uwagi swego kraju od nowego niemieckiego zagrożenia oraz o to, że trwoni kredyty obrony narodowej na jakieś dziwaczne przedsięwzięcie. Ale to nie wszystko. Niektórzy biskupi ogłosili listy pasterskie, w których zalecali wiernym zachować ostrożność i przypominali, że Kościół nie zajął stanowiska we wciąż jeszcze spornej kwestii inteligencji much. Sprawa ta była dla religii ważniejsza, niżby się to na pierwszy rzut oka mogło wydawać, niektórzy autorzy posunęli się bowiem do stwierdzenia, że skoro muchy są inteligentne, to na pewno mają też duszę! Ta nowa, niesłychana herezja, znana pod nazwą vandellizmu - od nazwiska ojca Vandelle, który po rozmowach z Magne’em pierwszy, jakkolwiek ostrożnie, zaryzykował tę tezę - została, oczywiście, surowo potępiona, tym niemniej niektórzy dawali jej posłuch. - Jeżeli muchy są inteligentne - mówili uczniowie ojca Vandelle - to nie powinniśmy wbrew zasadom naszej świętej religii zwalczać ich ani wypowiadać im wojny, lecz... ewangelizować je! Dalecy jesteśmy od myśli o ironii i bezbożnym bluźnierstwie! Uznajemy niezwykłość obecnej sytuacji oraz to, jak wielkiego wysiłku wymaga od naszych umysłów przystosowanie się do niej. Nie żądamy nawet, aby władze kościelne rozstrzygnęły na poczekaniu tak bezprecedensową kwestię: błagamy je jednak, aby rozważyły fakt, że skoro jest pewien obraz w chrześcijańskiej hagiografii, który wyciska od wieków łzy z oczu wiernych - mamy tu na myśli obraz świętego Franciszka z Asyżu, wygłaszającego kazania do ptaków - to również idea głoszenia prawdy owadom, które niektórzy luminarze nauki uznają za inteligentne, nie powinna od razu zostać odrzucona jako gorsząca. Rzym, rzecz jasna, udawał, że niczego nie słyszy, apel ten odbił się jednak szerokim echem w krajach anglosaskich i Armia Zbawienia zdecydowała się wysłać do Maroka pierwszą misję, składającą się z dwóch pastorów, trzech sprzedawców biblii, dwunastu sióstr zakonnych i małych, przenośnych organów. Całość wysadzono na ląd w Casablance. W miesiąc później odnaleziono o jakieś dwieście metrów od mola, jedynie organy, ponieważ dla larw jej piszczałki nie były jadalne. Dziwnym trafem kampania propagandowa Magne’a odniosła na forum naukowym większe wrażenie niż wszystkie jego artykuły techniczne (naukowcy w Akademiach częściej czytywali gazety, niż rozprawy naukowe) i fakt, że na siedemnastym Kongresie na rzecz Rozwoju Nauki sekcja zoologiczna zdecydowała, że musca errabunda zwać się odtąd będzie musca sapiens, sprawił Magne’owi niejaką satysfakcję. Czy muchy czekały na tę decyzję, aby znów dać o sobie znać? Przypuszczenie takie nie świadczyłoby o zbytnim szacunku dla ich inteligencji. W każdym razie pewnego pięknego dnia w świat poszła wieść, że chmury owadów, korzystając z silnego, południowego wiatru przekroczyły Cieśninę Gibraltarską i opadły na Andaluzję. Pierwsze raporty donosiły, że każda mucha nosiła na korpusie maleńką koszulkę, splecioną prymitywnie z wełnianych włókienek, która chroniła owady przed zgubnymi wpływami północnego klimatu. Przez cały świat przebiegł nowy dreszcz przerażenia, a Magne wezwany został do siedziby Rady Ministrów. - No cóż - powiedział premier Paul Resal. - Jest pan pewnie zadowolony. Jakie środki pan zaleca? - Powszechną mobilizację - odparł Magne. VIII WOJNA TOTALNA Przede wszystkim należało uzmysłowić wojskowym, że mobilizacja ta nie miała nic wspólnego z mobilizacjami z poprzednich wojen. Zajęło to trochę czasu, w końcu jednak obszar pomiędzy Pirenejami a Garonną został z inicjatywy Magne’a, mianowanego doradcą do spraw technicznych przy Naczelnej Komisji Wojny, starannie przygotowany do obrony. Równolegle produkcja wojenna przystosowana została do nowych wymagań walki, i to nie tylko we Francji, lecz także w całej Europie, przerażonej nową ofensywą much. Opracowano plan mobilizacji i przestawienia przemysłu na tory gospodarki wojennej. Producenci armat rozpoczęli prace konstrukcyjne nad ultranowoczesnymi rozpylaczami; setki fabryk przestawiono na produkcję masek gazowych i antymuszych skafandrów; wytwórnie drutu kolczastego produkowały w przyspieszonym tempie siatkę metalową, niezbędną do zabezpieczenia wszelkich otworów we wsiach i miastach. Zarekwirowano znaczne ilości ropy naftowej i wprowadzono kartki na benzynę. Laboratoria entomologiczne zostały upaństwowione jak zwykłe fabryki. Na polu Marsowym rozlokowała się Wyższa Szkoła Wojny z Muchami. Na koniec piechota uzbrojona została w miotacze ognia, a pociski artyleryjskie wypełniono trującymi substancjami dymo twórczy mi. W tym czasie półwysep Iberyjski walczył z inwazją. Nieszczęsna Hiszpania, w której jeszcze tak niedawno szalała druga wojna domowa, była jednym wielkim stosem szczątków i odpadków, na które z zapałem rzuciły się muchy, znajdując w starym, śródziemnomorskim brudzie szczególnie sprzyjające warunki dla rozwoju. Zapach kwiatów pomarańczy, doprawiony wyziewami z Portugalii, również nie był im niemiły. Nie mówiąc już o tym, że wzajemna wrogość, którą roznieciła między ludźmi wojna domowa, jeszcze nie wygasła i za każdym razem, gdy pod żądłem najeźdźcy umierał zwolennik Don Juana, połowa Hiszpanów mówiła: “Mamy z głowy jednego rojalistę”, a gdy umierał rewolucjonista, druga połowa wykrzykiwała: “O jednego maoistę mniej!” Tak więc, skoro każdy trup dawał więcej powodów do radości, niźli do oburzenia, wkrótce nie pozostał na nogach ani jeden Hiszpan i w miesiąc po lądowaniu na Gibraltarze zwycięskie roje docierały do przedmurza Pirenejów. We Francji szlachetne dusze nie omieszkały zaapelować o pomoc dla tego bratniego kraju z kręgu kultury łacińskiej i często rozbrzmiewał okrzyk: Miotacze ognia dla Hiszpanii! Jednak potrzeby obrony narodowej nie pozwalały wyzbywać się sprzętu, który już wkrótce stać się miał nieodzowny. Na szczęście Stany Zjednoczone i Kanada, które długo jeszcze mogły czuć się niezagrożone przez musca sapiens, hojnie wyposażały ochotników, którzy już wkrótce odlecieć mieli na pomoc starej Europie. Jednakże obiecane wsparcie zza Atlantyku jeszcze nie nadeszło, kiedy muchy przeniknęły od zachodu na terytorium Francji. Pierneje nie były trudną przeszkodą dla nieprzyjaciela, który dzięki swoim skrzydłom miał tyle samolotów, ilu żołnierzy. Przekroczywszy rzekę Bidassoa roje much opadły na Hendaye. Cztery owadobójcze naloty bombowców i trzy szarże strzelców alpejskich, uzbrojonych w miotacze ognia, wyrzucające płomień na odległość trzech metrów, spaliły do czysta najeźdźców... oraz farbę z okiennic i drzwi tego malowniczego, baskijskiego miasteczka. Szkoda ta jednak była bez znaczenia, a użyte podczas tej pierwszej potyczki środki walki wydawały się skuteczne. Wtedy muchy zmieniły taktykę: odczekały trzy dni i nocą znienacka opadły na Bayonne. Wszystkie budynki użyteczności publicznej osłonięte były siatką, lecz wiele prywatnych domów nie posiadało jeszcze tej ochrony. Ponad połowa mieszkańców nie miała skafandrów. Wkrótce zapanował nieopisany bałagan. Jedynym ratunkiem dla opadniętych przez muchy nieszczęśników, którzy nie mieli osłoniętych twarzy, był skok w fale Aduru i wkrótce na rzece pojawiło się mnóstwo baskijskich berecików, przypominających swym wyglądem garstki konfetti, spływające z prądem rzeki nazajutrz po śródpościu. W południe połowa sklepów była już opanowana przez muchy i w całym Bayonne nie pozostała ani jedna szynka, która nie roiłaby się od larw. Dowodzący obroną generał Lamon, oblężony w podprefekturze, zatelefonował pospiesznie do Pau z prośbą o przysłanie posiłków. Wysłano dwie dywizje czyścicieli, uzbrojonych w miotacze ognia wielkiej mocy. Zabrały się one do dzieła na głównej ulicy miasta, podpalając wkrótce katedrę i muzeum Bonnat, po czym nastąpiła eksplozja w prochowni, powodując pożar całej południowej dzielnicy miasta. Żołnierze nie mieli jeszcze wprawy w posługiwaniu się nową bronią i paląc muchy, zaprószali wszędzie ogień. Akcja zakończyła się totalną klęską. Jeszcze tego samego wieczoru wydano rozkaz ewakuacji. Nazajutrz o świcie sześć eskadr bombowców zasypało miasto gradem cyjanowych bomb. Tym razem muchy padły, a wraz z nimi - dwa tysiące mieszkańców, których nie zdołano ewakuować na czas. Stało się jasne, że potrzeba było czasu, aby ludność cywilna oraz siły zbrojne przyzwyczaiły się do niezwykłych metod walki, jakie narzucał przeciwnik. Tymczasem padło Port-Vendres, grota i bazylika w Lourdes wypełniły się rojami much, zarażając cholerą członków ostatniej, przybyłej tam dwa dni wcześniej pielgrzymki, a dwustu mieszkańców Perpignan znaleziono w łóżkach martwych, bez śladu żadnych widocznych obrażeń poza niewielkim śladem po ukłuciu zatrutym kolcem, tej to bowiem broni używały teraz musze sztafety, wyprzedające armię. Natychmiast wydano rozkaz, aby wszyscy spali pod moskitierami, a produkcja tkalni w Tulle znacznie wzrosła. Tym niemniej w osiem dni po pojawieniu się pierwszych much na ziemi francuskiej naliczono już czterysta tysięcy ofiar różnej płci i wieku. Zaczęto pojmować, że dawne walki między ludźmi były zaledwie niewinnymi bójkami w porównaniu z tym, co się szykowało. Bearn i Roussillon przedstawiały opłakany widok, front zaś cofnął się z jednej strony na linię Aduru, z drugiej zaś - na linię Audy. Magne wypracował taktykę, jaką należało zastosować przeciwko owadom: zapory trujących dymów i oparów benzyny pozwalały zwolnić tempo posuwania się najeźdźców lądem, oczywiście pod warunkiem, że były one bez przerwy utrzymywane. Było to również mniej ryzykowne niż płomienie, które niszczyły wszystko bez różnicy. Te środki musiały jednak zostać uzupełnione lotniczymi atakami na roje, usiłujące przekroczyć zapory. Gdy tylko zasygnalizowano chmurę much typu cumulus, z ziemi startowały eskadry samolotów, które wpadając na pełnym gazie w to puree z much, zapalały dymotwórcze substancje, wydzielające trujące opary. Muchy padały milionami. Za krążącymi w roju samolotami odrzutowymi, robiącymi nagłe zwroty, korkociągi i beczki, tworzyły się wielkie, puste przestrzenie, przemieniające powoli chmurę much w sito. Lotnicy obrazowo nazwali tę operację “ścieraniem gumką”. A jeśli musze niedobitki szukały schronienia na ziemi, piloci otwierali umieszczone pod skrzydłami dysze rozpylaczy i zlewali iperytem i azotoksem pola, na których osiadły owady. W przypadku tej drugiej operacji mówiło się, że “ptaszki siusiają”. Całe to nowe słownictwo przyjęło się wkrótce w armii, ponieważ ludzie potrzebują nazw, aby wiedzieć, co mają robić. Muchy pojęły, że w powietrzu są bezbronne i zaczęły posuwać się nocą. Wzdłuż linii frontu musiano więc rozmieścić plutony reflektorów, które noc w noc, bez przerwy, przeszukiwały niebo. Kiedy znaleziono chmurę much, ciemniejszą od zwykłych chmur lub usianą milionami błyszczących punkcików (światła reflektorów odbijały się od wełnianych koszulek owadów), alarmowano lotnictwo, które zaraz “ścierało niebo gumką”. Na koniec muchy zaczęły latać ponad przesłaniającą je pokrywą chmur, wówczas trzeba było przekształcić działka przeciwlotnicze w coś w rodzaju dział antygradowych, które wystrzeliwały flary na wysokość trzech-czterech tysięcy metrów ponad chmury. Dowódcy baterii nazywali takie strzelanie “podpalaniem przestworzy”. Wtedy przychodziła kolej na krążące na dużych wysokościach samoloty obserwacyjne, które sygnalizowały obecność oświetlonych magnezjowym światłem rojów. “Podpalić przestworza, aby wytrzeć je gumką”. Niezwykłe sposoby walki i niezwykłe współzawodnictwo forteli pomiędzy rywalizującymi gatunkami. Tym razem muchy miały do czynienia z poważnym przeciwnikiem. Miały one do dyspozycji zarazki i trucizny, człowiek za to dysponował ogniem i trującymi oparami - najstarszym i najnowszym produktem jego twórczej działalności. Siły wydawały się wyrównane. Pewnego ranka w okolicach Montauban, gdzie dwie pierwsze amerykańskie dywizje posiłkowe trzymały straż wraz z czterema dywzjami francuskimi, olbrzymia chmura much typu “niebo całkowicie zachmurzone” usiłowała przełamać linię obrony. Owady leciały nisko, na wysokości dziesięciu metrów, aby uniknąć “wytarcia gumką” przez myśliwce. Natychmiast podpalono zasłony dymotwórcze, lecz ku ogólnemu zdumieniu muchy przeszły jak jeden mąż przez pierwszą zasłonę trujących gazów, potem przez drugą. Front został przerwany. Zbadawszy kilka schwytanych osobników stwierdzono, że po obu stronach korpusu, na wyskości przetchlinek, owady nosiły kaftaniki z substancji filtrującej. Muchy wynalazły maskę przeciwgazową! Od tej chwili samoloty na próżno usiłowały siać śmierć za pomocą trujących gazów, na próżno najbardziej zabójcze opary, jakie kiedykolwiek wyprodukowała ludzka chemia, wypełniły doliny słodkiej Francji: muchy śmiały się z trucizn. Człowiekowi pozostała już jedynie jego odwieczna broń - ogień. Nie dotknięte jeszcze plagą narody pojęły ogrom niebezpieczeństwa i do życia powołano nareszcie ów sławetny Komitet Ocalenia Światowego, którego utworzenia już od tygodni domagały się stanowczo ranna Francja oraz martwa już Hiszpania i Portugalia. Czy się to komu podobało, czy nie, wszystkie nadzieje ludzkości spoczęły teraz na Ameryce. Dzięki swemu położeniu geograficznemu znajdowała się ona w uprzywilejowanej sytuacji, a z racji olbrzymich rezerw przemysłu i jego niezwykłej zdolności przystosowania się do nowej sytuacji, była groźnym przeciwnikiem. I właśnie dwunastego^ lutego, podczas pierwszego posiedzenia Rady Ocalenia Światowego w Londynie, kiedy wszyscy czekali ze wzruszeniem na oświadczenie mającego właśnie wystąpić przedstawiciela Stanów Zjednoczonych, telegrafy przyniosły zatrważającą wiadomość: miliardy much wyłoniły się z nadamazońskiej dżungli, otwierając drugi front w Ameryce Południowej i posuwając się szybko ku północy. Liczne przypadki chorób zakaźnych oraz zatrucia kurarą zanotowano już w Panamie, na Antylach, a nawet na Florydzie. Odwołani pospiesznie przez swe rządy przedstawiciele Kanady, Stanów Zjednoczonych i Ameryki Łacińskiej opuścili natychmiast Londyn, a pierwsza sesja ROŚ przełożona została na inny termin. Powszechne obawy, które miała potwierdzić najbliższa przyszłość, zawarły się w przypisywanych amerykańskiemu senatorowi Donaldowi słowach: - Teraz każdy myśli tylko o sobie. Pomimo to na starym kontynencie utworzono w Brnie wspólny sztab europejskich armii. Dwie niemieckie dywizje pancerne wyposażone w skafandry z elastycznej stalowej blachy i uodpornione na trucizny roślinne otrzymały zezwolenie na przejście przez terytorium francuskie i wzmocniły linię obrony na Rodanie. Wysadzona na ląd w Bordeaux angielska dywizja rozciągnęła na równinie między Arcachon i Agen powleczone klejem i pomarańczowym dżemem wstęgi w nadziei, że muchom przylepią się do nich łapki, podczas gdy dwanaście super-eskadr radzieckich samolotów wylądowało na lądowiskach urządzonych pospiesznie w dolinie Loary. Walczono nie tylko na froncie. Wojskowe służby entomologiczne podczas dalekich zwiadów powietrznych wykryły na terytorium Hiszpanii miejsca, które muchy zamieniły w wylęgarnie larw, i, przydzielone do “ptasiego siusiania” eskadry samolotów, zaczęły zlewać je co dzień arszenikiem. Lasy na zajętych już przez muchy terytoriach obrzucono bombami fosforowymi. Podpalono też zapobiegawczo lasy, rosnące na landach. Marynarka również miała swoje zadanie: prawdziwa międzynarodowa flota trzymała straż w Cieśninie Gibraltarskiej, mając za zadanie przeszkodzić nowym rojom much w przekraczaniu przesmyku. Przez pewien czas zabezpieczenia te okazały się wystarczające, a napór much na froncie francuskim nieco zelżał. Jednak w dni burzy lub samumu, kiedy warunki atmosferyczne pogarszały się tak dalece, że każdy start samolotu wiązał się z wielkim ryzykiem, olbrzymie chmury much leciały z wiatrem ku terytorium Hiszpani i w trzy dni później na tyłach ustabilizowanej na Garonnie linii frontu znów zaczynały się epidemie i przypadki otruć - dzieło samotnych muszych zwiadowców, którym nocą, pomimo podpalania przestrzeni, udawało się zmylić czujność obserwatorów w okopach. Wiadomości z linii frontu, docierające do sztabu generalnego w Brnie, nie były pomyślne. Sycylia i Peloponez padły. Włochy walczyły krok po kroku w głębi swego buta, którego wąski kształt na szczęście umożliwiał ustawianie ciągłych zapór ogniowych, a rumuńska ropa broniła jeszcze skutecznie Bałkanów. Jednak za tym przedmurzem starej Europy sytuacja była zatrważająca. Muchy z Indochin, opatulone w koszulki z wielbłądziej wełny, zalały centralną Azję, z którą uwinęły się w mgnieniu oka. Odwieczna chińska nędza była dla nich wymarzonym miejscem dla rozmnażania się, i to w jeszcze szybszym, niż dotąd, tempie. Dotarłszy aż do Mandżurii, a nawet na Syberię, wylądowały na Sachalinie i zagroziły Japonii od północy i od południa. Związek Radziecki zmuszony był spiesznie odwołać wysłane do Francji samoloty, aby zorganizować obronę na Amurze. W Ameryce wszystkie obszary tropikalne pomiędzy zwrotnikiem Koziorożca a czterdziestym stopniem szerokości geograficznej północnej stanowiły jeden wielki no man’s land. Zaskoczone błyskawicznym tempem inwazji oraz zastraszająco szybkim mnożeniem się frontów, Stany Zjednoczone nie broniły się w sumie lepiej niż inne kraje, a obecnie wspólnie z Kanadą fortyfikowały Alaskę dla obrony przed najeźdźcą poprzez Cieśninę Beringa. Afryka znajdowała się w nie lepszej sytuacji i zarówno z Dakaru, jak i z Zanzibaru, nadchodziły pierwsze wołania o pomoc. Ostrzeżenia nie były już potrzebne: ludzkość pojęła nareszcie ogrom niebezpieczeństwa, aczkolwiek zajęło jej to sporo czasu. Ludzie na całym świecie opatrywali swe okna i drzwi metalową siatką. W najbardziej nawet zapadłych wioskach nie było człowieka, który wyszedłby z domu bez lampy spawalniczej, paląc bez litości każdą napotkaną muchówkę, tak że w regionach nie dotkniętych jeszcze wojną nie było słychać nawet bzykania. Nie było ani jednego domu bez antymuszych skafandrów, ani jednego łóżka bez moskitiery. Zadziwiająca zaiste sytuacja: cała ludzkość dla ostrożności musiała zamknąć się w klatce, pozostawiając przestrzeń swemu nowemu przeciwnikowi! Walka trwała dalej. Wydawało się to nie do pomyślenia, aby człowiek, który rozwiązał już tyle problemów, został zwyciężony przez muchy. Geniusz ludzki wciąż wytężał swój umysł. Szczęśliwym wynalazkiem okazał się samolot-muchołówka, przebity na wylot szerokim przewodem, zakończonym z przodu obszernym lejem. Szarżujący na muszą chmurę samolot połykał miliony owadów, które, wtłoczone ciśnieniem powietrza do przewodu, wpadały jak czarna kiszka do cylindrycznego pieca elektrycznego, gdzie były natychmiast spalane. Popiół wylatywał z tyłu przez specjalną rurę. W ten sposób lotnicze eskadry dokonywały istnych pogromów, aż do dnia, kiedy owady zmieniły formację lotu i rozproszyły się, tak że niebo wyglądało teraz jedynie jak usiane kropkami, w wyniku czego wydajność “muchówek” znacznie spadła. Najdziwniejszy w tej nowej wojnie był brak wielkich bitew, bicia w bębny, stukotu karabinów maszynowych i huku salw armatnich. Ludzie zachowywali się w zwykły dla nich sposób: okrzyki, proklamacje, ojczyzna w potrzebie, chwała i honor, ryk samolotów - podczas gdy muchy nie czyniły hałasu i nie dając się zastraszyć ludzkim manifestacjom nadgryzały przeciwnika. Nie ulegało wątpliwości, że potrafiły porozumiewać się między sobą, a ich roje z pewnością posłuszne były rozkazom jakichś przywódców. Nie urządzały jednak defilad, nie mnożyły zewnętrznych oznak szacunku, nie czyściły sobie po całych dniach skrzydełek, nie glansowały bezustannie łapek, jak to czynili ludzie w swoich armiach. Muchy po prostu szły do przodu, nie przejmując się zupełnie niebezpieczeństwem, skupiając się czasem w roju wokół swego chorążego, który przyciskał do piersi małe ziarenko żwiru, takie samo jak te, które Magne przedstawił niegdyś na kongresie, nie znając wtedy jego przeznaczenia. Dziś kamyki te znaczyły postępy nieprzyjaciela. We Francji notowano codziennie około dziesięciu tysięcy zgonów i to zarówno na froncie, jak i na tyłach. Byli to przeważnie ludzie, którzy na chwilę zdjęli maskę, spożyli jakieś zakażone produkty lub zostali zaskoczeni przez muchę podczas snu. Zaszczepiono całą ludność, lecz wciąż pojawiały się niespodziewanie nowe choroby zakaźne, powodowane przez jakieś sprowadzone z tropików zarazki. Choroby te powodowały istne hekatomby, zanim znaleziono sposób na ich zwalczenie. Muchomania również czyniła spustoszenia: chory przemawiał do much, groził im, zaklinał, aby go oszczędziły, wyznawał im miłość lub na klęczkach intonował hymn na ich cześć. Stukrotnie wzrosła liczba szpitali psychiatrycznych. Fakt, że muchy nie tylko zyskały inteligencję, lecz ponadto udawało im się pozbawić pewną liczbę ludzi rozumu, był jednym z najdziwniejszych aspektów tej walki. Nie było rodziny, która nie zostałaby dotknięta wojną, a chwała nie łagodziła już, jak dawniej bólu tych, co przeżyli. Nie można było uczynić bohatera z człowieka, który zmarł we własnym łóżku od ukąszenia brudnej muchy. Nie było rannych ani inwalidów wojennych. Nie wiadomo było, komu nadawać odznaczenia. Kwitł jedynie handel żeliwnymi krzyżami oraz ekspresowe usługi pogrzebowe, co zaś do reszty, to wszelka działalność zamierała wraz ze spadkiem liczby ludności. O ile produkcja przemysłowa mogła toczyć się dalej pod osłoną chroniących fabryki siatek, o tyle praca na roli stała się niemożliwa: do wieczora oracz padał trupem. Oba mleczne sutki Francji - orka i wypas zwierząt - sflaczały od muszych ukłuć. Brakowało mleka, ludzie żyli jedynie konserwami. Żałosne kolumny uchodźców, korzystając z okresów deszczu, kiedy to ustawała na chwilę aktywność owadów, ciągnęły drogami na północ. Przyszłość przedstawiała się w barwach ciemniejszych niż chmura much. Owady docierały już do Loary i Turyngii, jednak nowe miotacze ognia, wyrzucające wachlarz płomieni na odległość ponad sześćdziesięciu metrów, pozwalały palić owady na znacznym obszarze. Najnowsza taktyka polegała na łączeniu ataków grup ogniowych z atakiem samolotów-muchołówek, lecących tuż nad ziemią i wchłaniających wzlatujące przed ogniem roje. Ile by jednak ton much nie zniszczono w ten sposób, nowe owady z ośrodków lęgowych na zapleczu szybko zapełniały luki w szeregach najeźdźców. Było ich naprawdę zbyt wiele. Kiedy rój osiadł znienacka na całych kilometrach kwadratowych terenu, wyposażone w skafandry oddziały usiłowały stawić czoła tej czarnej masie. Nie można było jednak wiecznie nosić maski, a poza tym owady oblepiały okulary i kratki, oślepiając człowieka i uniemożliwiając mu walkę. Trzeba było wtedy zarządzać odwrót. - Jeżeli muchy rzeczywiście są inteligentne, to może znalazłby się sposób, aby się z nimi porozumieć? - zaczęli mówić niektórzy. Dowódca jednego z batalionów ogniowych, otoczonego na małym wzgórku, gdy zabrakło mu benzyny, wpadł na pomysł, aby wywiesić białą flagę. W jednej chwili, płótno pokryte kropkami muszych odchodów, zmieniło swój kolor na czarny - wymowna i okrutna odpowiedź, nieświadoma zapewne, tym niemniej symbolizująca bezpardonowy charakter owej walki. IX BITWA O PARYŻ Nikt już nie wątpił w zagrażające ludzkości niebezpieczeństwo. Minęła pora czczych dyskusji: jeżeli gatunek ludzki chciał przeżyć, musiał wykazać taką samą spójność i zdecydowanie, jakie panowały w społeczności much. Bardzo ciekawym aspektem tej sytuacji był fakt, że człowiek, przywykły uważać siebie za miarę wszechrzeczy, zaczął szukać wzorów do naśladowania u innego gatunku zwierzęcego. Padła Japonia. Wschodni fatalizm, przypisujący dojście much do inteligencji jakiejś wyższej potędze, poddał się najazdowi po krótkiej, lecz heroicznej walce. Cesarz i wszyscy dygnitarze popełnili harakiri przed portretami przodków, ofiarowując swe wnętrzności ssawkom najeźdźcy. Cała północna Kanada została opanowana przez owady. Nieprzytomni z wściekłości Jankesi zarzucali bombami atomowymi Matto Grosso, a nawet tereny położone bliżej linii frontu. Rosjanie uczynili wkrótce to samo, niszcząc za pomocą broni jądrowej rezerwy owadów w Sin Kian, Mongolii i Mandżurii. A mimo to muchy wciąż napływały, bez końca, omijając skażone strefy. W Europie zachodniej, wciąż zmuszając do odwrotu obronę włoską, dotarły radośnie do doliny Padu i papież musiał szukać schronienia na Korsyce. Francja jednak broniła się krok po kroku z tą pomysłowością, która zyskała jej miano ojczyzny drobnych wynalazców i z uporem, przywodzącym na myśl wielkie chwile spod Verdun. Magne, który przez ostatnich kilka miesięcy pracował bez wytchnienia, wraz ze sztabem głównym armii osiadł wreszcie w Paryżu. Zdecydowano, że największy nacisk położony zostanie na obronę stolicy. Należało odnieść zwycięstwo w murach Paryża - miasta nowoczesnego, gdzie można było natychmiast użyć wszystkich środków walki. Nie tylko poszczególne domy otrzymały ochronne siatki; pokryto nimi także całe dzielnice. Rozpięto je wysoko w powietrzu, aby umożliwić normalne funkcjonowanie miasta w razie inwazji. W ten oto sposób nad Polami Elizejskimi rozpięto siatkę, zmieniając tę wielką arterię w obszerną klatkę. Z wyżyn Sacre-Coeur na Montmartrze spływały na kształt parasola wstęgi plecionki, której gigantyczna kopuła osłoniła całe Wzgórze. Podobnie Panteon posłużył za podporę dla osłony Dzielnicy Łacińskiej, a Wieża Eiffla rozciągnęła swój olbrzymi parasol ochronny nad Trocadero i Szkołą Wojskową, aż do stacji metra Grenelle. Z wysokich wież katedry Notre-Dame spływały do sekwany wstęgi drucianej siatki, osłaniające jak woal na kołysce serce starego miasta. Widziana z lotu ptaka stolica przypominała jedną, wielką spiżarnię. Na dachach wszystkich budynków oprócz syren obrony cywilnej, mających za zadanie sygnalizować zbliżanie się much, umieszczono również obrotowe rozpylacze benzyny pod wysokim ciśnieniem, zdolne razić płomieniami w promieniu dwustu metrów. Na podmiejskich lotniskach rozmieszczono trzy tysiące samolotów-muchołówek, pozostających w ciągłej gotowości. Wyspecjalizowane patrole krążyły bez przerwy po ulicach, kontrolując dokładnie wnętrza klatek, gotowe w każdej chwili interweniować w przypadku stwierdzenia obecności jednej choćby muchy. Nocą snopy reflektorów przeszukiwały bez przerwy chmury. Gdyby w którymś z mieszkań zdarzył się mało prawdopodobny przypadek odkrycia obecności owadów, wystarczyło zadzwonić pod numer 21, do tak zwanej Muszej Policji, aby przed upływem trzech minut pojawiła się chmara inspektorów, zaopatrzonych w najnowsze środki zagłady much. Na koniec przewidziano system dezynfekcji, zwany ostatecznym, za pomocą rozprowadzanego przez sieć gazową cyjanu, który potrafił uczynić powietrze w opanowanych blokach niezdatnym do oddychania nawet dla much, wyposażonych w maski gazowe. Wystarczyło przed ucieczką z mieszkania odkręcić kurki. Przygotowania te natchnęły ludzi taką ufnością, że życie stolicy toczyło się właściwie bez większych przeszkód. - Nie przejdą! - mówiono, a w wielkim domu mody na Polach Elizejskich można było zobaczyć za potrójną metalową siatką ostatnią kolekcję najmodniejszych modeli antymuszych skafandrów. Tymczasem padły kolejno Orlean, Chartres i Fontaine - bleau. W zamku królewskim w Rambouillet zagnieździły się miriady nieproszonych gości. Linia frontu podchodziła do południowych przedmieść Paryża i w każdej chwili spodziewano się ataku na stolicę. Nastąpił on o świcie pewnego pięknego majowego ranka, Paryż zbudził się, spowity w unoszącą się znad Sekwany mgiełkę. Nad brzegami kanału Charenton zieleniły się platany, kasztanowce na Cours-la-Reine wypuszczały swe wielkie kwiaty, a na wyspie Grand-Jatte pochylały swe główki barwinki i pierwiosnki. Dobrze usadowione w zakolach rzeki, mnożące w nieskończoność ludzkie siedziby miasto, duma tylu wieków, perła na łonie Ile-de-France, zdawało się odbijać w przejrzystych przestworzach spokojnego nieba. Był to jeden z tych majowych poranków, pierwszych dni promiennego słońca, kiedy budzący się ze snu człowiek, unosząc powieki, uśmiecha się do białego blasku dnia, a zdążający na ranną zmianę robotnik wybija butami dźwięczny rytm na ulicznym bruku i gwiżdże poranną piosenkę. Posterunek obserwacyjny na skrzyżowaniu Vache-Noire w Montrouge jako pierwszy zasygnalizował pojawienie się podejrzanej chmury. Dziesięć sekund później w Prefekturze włączono syreny obrony cywilnej, których przeciągły jęk rozlał się nad miastem jak lawa dźwięków. Wycie to spływało z Monmartru i z Menilmontant, przepływało nad Operą, pod Łukiem Tryumfalnym, aby zagubić się gdzieś, hen, nad Levallois. Syreny w Aubervilliers, Raincy, Sevres i Villejuif podejmowały jak echo to ponure zawodzenie, które, kotłując się w powietrzu, wciskało się w głębi alków do uszu śpiących ludzi. Zabrzmiał jeden tylko okrzyk: - Już są! Każdy gorączkowo naciągał na siebie antymuszy skafander i maskę. Eskadry samolotów formowały się już w powietrzu w szyk bojowy. Sztab armii znalazł się na swym stanowisku na trzeciej kondygnacji wieży Eiffla. W koszarach zabrzmiały dzwonki alarmowe. Wszystkie sektory miasta zamykały spiesznie swe obite siatką przejścia. Z południa nadciągała wielka, czarna chmura o wyraźnych, ostro zarysowanych na tle błękitnego nieba konturach. To były one! Posuwały się szybko, przelatując szeroką na osiem kilometrów ławą nad starymi fortyfikacjami miejskimi. - Wysokość trzysta metrów - zameldowali dalmierzyści z punktów obserwacyjnych. Wtedy samoloty wzbiły się na odpowiedni pułap i ustawiwszy się skrzydło w skrzydło w rzędach po sto maszyn, ruszyły w kierunku południowym do szarży. Pierwsza linia wpadła z prędkością trzystu kilometrów na godzinę w czarną masę i na chmurze pojawiło się sto białych, równoległych rys, jakby ślad po olbrzymim grzebieniu, zanurzonym w czarnych włosach. Każdy samolot, pożerając na swej drodze muchy, pozostawiał za sobą pustkę, owady jednak natychmiast zacieśniły szyk, odtwarzając pierwotną formację. W chmurę wpadła druga linia samolotów, za nią trzecia, czwarta, aż do dziesiątej. Była to pierwsza fala natarcia. Wydawało się, że jedynym skutkiem przejścia tej niesamowitej brony było opuszczenie się na wysokość stu metrów tej chmury, która rzucała już swój cień na cały lewy brzeg rzeki. - Następny cumulus na wysokości pięciuset metrów - zameldowali obserwatorzy z samolotów zwiadowczych, krążących cztery tysiące metrów nad polem walki. Z Argenteuil wystartowały nowe eskadry i zaczęły oczyszczać niebo nad stolicą z zachodu na wschód. Powietrze wypełniał nieprzerwany warkot silników. Całe niebo pokryte było muchami, a na dachy zaczął opadać czarny, nieuchwytny pył z miliardów spalonych przez samoloty owadów. Dramatyczny wprost widok przedstawiał z ziemi ten ocean much, napływający kolejnymi falami, przesłaniający światło dnia i wobec którego lotnicze szarże wydawały się równie daremne jak smagnięcia batem, którymi niegdyś król Persów okładał morze. Był to atak zmasowany: wszystkie stanowiska obserwacyjne umieszczone na przedmieściach donosiły co kwadrans o zbliżaniu się nowych rojów. Przelatywały one bez końca po paryskim niebie, czyniąc z dnia noc lub zmierzch, jak gdyby jakiś olbrzym-fotograf poruszał zasłonami w oknach swej pracowni, usiłując znaleźć jak najlepsze światło. Wobec tej groźby Paryż pozostawał spokojny. - Obrona naziemna ma wkroczyć do akcji dopiero wtedy, gdy roje zniżą się na wysokość dwudziestu metrów - przypomniał głównodowodzący sztabu armii ze swego stanowiska na wieży. Oglądany z tej wysokości Paryż niknął pod morzem much i dowodzenie przeszło w ręce dowódców poszczególnych sektorów. Z ziemi widać było, jak groźna skrzydlata masa zniżała, się stopniowo. Pociemniało jak przed wielką burzą. Migotanie skrzydełek w tej czarnej masie można było dostrzec gołym okiem. Muchy powoli opuszczały się coraz niżej. - Otworzyć ogień! Na ten rozkaz wszystkie miotacze wkroczyły do akcji. Tysiąc, dziesięć tysięcy ognistych pióropuszy zapłonęło na dachach Paryża. Rzekłbyś, że tysiąc błyskawic trysnęło jednocześnie z tysiąca piorunów, że to jakieś gigantyczne lipcowe fajerwerki [14 lipca - święto narodowe Francji upamiętniające zdobycie Bastylii w 1789 ] oświetliły nagle dachy wszystkich domów. Długie strumienie benzyny czyniły wokół siebie pustkę. Słychać było, jak trzaskają w ogniu musze odwłoki, jak gdyby w całym mieście rozstukały się nagle miliony maszyn do pisania. Zwęglone łapki i skrzydełka osiadały grubą warstwą na ochronnej siatce. Potężny miotacz ognia z bazyliki na Montmartrze, zwany Wielką Lancą, obracał się jednocześnie w płaszczyźnie poziomej i pionowej, oczyszczając wokół siebie przestrzeń trzydziestu tysięcy metrów sześciennych. Jemu też jako pierwszemu udało się przebić przez chmurę owadów. W dziurze pojawiło się znów błękitne niebo i bazylika Sacre-Coeur, na którą padł promień słońca, zabłysła w całej swej bieli. Czy była to tęcza po burzy? Gołąbek nadziei po czarnym potopie? Zadziwione tą ostrą odprawą owady krążyły w kółko. Ogniste parasole zdawały się łączyć ze sobą, nie pozostawiając nigdzie miejsca do lądowania. Miasto światła stało się miastem ognia, krematoryjnym piecem dla muszego rodzaju. Płomienie, które strawiły niegdyś Sodomę i Gomorę, broniły dziś współczesnego Babilonu. W powietrzu kołowały miliardy żarzących się muszych trupków, jak gdyby opadły nagle wszystkie rakiety wszystkich sztucznych ogni, jak gdyby wszystkie spadające gwiazdy wszechświata wyznaczyły sobie spotkanie nad Paryżem. W ósmej dzielnicy zdarzył się jednak przykry wypadek: rozpylaczom zabrakło nagle benzyny i w osłaniającej miasto kopule ognia otwarła się czarna dziura, nad którą natychmiast zgromadziły się muchy. Zgodnie ze swoją taktyką chciały wylądować, natknęły się jednak na rozpiętą nad Polami Elizejskimi siatkę ochronną. Z alei widać było, jak owady mrowią się, szukając na próżno przejścia przez ciasne oka. Widok był okropny. Ponieważ ilość much na siatce, tym jednym w Paryżu możliwym do lądowania miejscu, nieprzerwanie rosła, w całej dzielnicy zapanowała taka ciemność, że trzeba było zapalić latarnie uliczne. Myśl o tym, że czarna zasłona, która przemieniła dzień w noc, składała się z miliardów much, oraz że jest się pogrzebanym żywcem pod grubą warstwą tych odrażających owadów, przyprawiała o mdłości mimowolnych świadków tej sceny, a kiedy siatka ochronna ustąpiła pomiędzy numerami 80 i 120 pod ciężarem much i całe tony owadów zwaliły się na ziemię, ze wszystkich piersi wydarł się okrzyk przerażenia; muchy sforsowały zapory, za chwilę wedrą się do samego serca Paryża i nic już nie zdoła powstrzymać ich marszu wzdłuż Pól Elizejskich i przeszkodzić w przejściu pod Łukiem Tryumfalnym! Jednakże prefektura policji przewidziała i taką sytuację; na placu Wagram stały dwa tuziny potężnych, specjalnie z Ameryki sprowadzonych pługów śnieżnych typu supermountain. Kolosy ruszyły z miejsca i na pełnym gazie wjechały w czarną masę, oszołomioną jeszcze upadkiem. To był dopiero widok! Muchy, wsysane jak płatki śniegu przez potężne wentylatory odrzucane były następnie na bok i rozbijały się o fasady domów. Każdy pług posuwał się naprzód poprzedzany czarną aureolą owadów, które koziołkowały w powietrzu i rozpłaszczały się na kamiennych ścianach budynków. Po upływie kilku minut plac był czysty, jedynie fasady tej eleganckiej alei, od Lido aż do Drug Stroe’u, oblepione były obrzydliwą miazgą, upstrzoną rozgniecionymi muchami oraz szczątkami nóżek i skrzydełek. Tymczasem reszta roju wzbiła się wyżej w powietrze. Powoli niebo odzyskiwało swą pierwotną barwę, a chmary much uciekały na południe. Trzykrotnie jeszcze samoloty-muchołówki przeczesały niebo nad stolicą i w południe błękit nieba odzyskał czystość. Atak much na Paryż skończył się niepowodzeniem. Wieść o tym sukcesie pomknęła wkrótce do odległych stolic, zagrzewając gasnący zapał. Wódz naczelny ogłosił rozkaz dzienny: Bitwa o Paryż zakończyła się naszym niezaprzeczalnym zwycięstwem. Nieprzyjaciel wycofuje się w kierunku Gif i Bourg-la-Reine. Ściga go nasze lotnictwo, nie tracąc kontaktu z wrogą ariergardą. Ludzkość może być dumna ze swych armii. Człowiek nie wyrzekł jeszcze swego ostatniego słowa na tej planecie. I tu właśnie ujawniła się jedna z wielkich różnic pomiędzy inteligencją człowieka i muchy. Nie masz ani jednego ludzkiego generała, który po przegranej bitwie nie nakazłby odwrotu. Tymczasem muszy generał, o ile takowy w ogóle istniał, zadowolił się odprowadzeniem swych wojsk na rubież wyjściową i nie wykazywał najmniejszego zamiaru porzucenia jej. Zdawało się, że morale, rzecz tak ważna u ludzi, u owadów wcale nie uległo pogorszeniu, a to z tej prostej przyczyny, że muchy prawdopodobnie wcale nie posiadały żadnego morale. A przecież poniosły poważne straty; sądząc z grubości warstwy popiołu, który musiano uprzątnąć z paryskich ulic, przekraczały one milion ton. Ludzie również zapłacili wysoką cenę za swe zwycięstwo; na przedmieściach padło wiele ofiar. Ogólnie jednak sytuacja była zadowalająca i Magne, wracając wieczorem tego wielkiego dnia do domu, podzielał ogólną radość. Michalina czekała na niego. Nie zgodziła się na ewakuację na północ, nie chcąc opuszczać swego męża teraz, kiedy po tylu miesiącach rozłąki bieg wydarzeń znów ich połączył. Tym niemniej Magne zauważył, że jakaś mgiełka, jakiś smutek pojawia się czasem w jej bladobłękitnych oczach. Ona, tak niegdyś żywa, tak rozmowna, stała się teraz milcząca. Czy był to tylko niepokój o przyszłość? Tego wieczora, kiedy Magne pełen ufności powrócił do domu, żona przywitała go bez radości. - Boję się... - zaczęła, a kiedy Magne zaczął ją pocieszać, dodała: - Boję się, że już mnie nie kochasz. Magne wydał okrzyk zdziwienia, Michalina zaś mówiła dalej: - Nigdy nie mogliśmy być razem przez dłuższy czas, jak ludzie, którzy się kochają. Pomiędzy nami stała zawsze twoja praca i cały ten koszmar, w którym wciąż jeszcze żyjemy. Kochałeś mnie tylko wtedy, kiedy nie miałeś nic do roboty. Zastanawiam się czasem, czy ja ci jestem w ogóle potrzebna do życia? W takim razie byłabym niczym... Czuję się samotna, tak bardzo samotna... To straszne... Magne nie bardzo pojmował jej wyrzuty. Nerwowość Michaliny składał na karb niedawnych wydarzeń. Zaczął mówić do niej łagodnie, długo, tak jak przemawia się do chorego dziecka. Czynił to bardzo niezgrabnie, ponieważ cała jego wiedza psychologiczna ograniczała się do znajomości psychiki much. Nawet teraz Michalina sprawiała na nim wrażenie nie tyle zaniedbanej nieco przez męża kobiety, ile zwierzątka, którego wymizerowany wygląd przywodził mu na myśl owady w niewoli. Ale czego jej brakowało? Powiedział jej, jak bardzo łączy się ona, jak zawsze się w jego myślach łączyła z jego pracą, że to dla niej tak harował, aby ją obronić. Dziewczyna kręciła głową, płakała cicho i zdawała się go nie słyszeć. Jej myśli zatrzymały się na tych słowach, które wciąż powtarzała szeptem: - Sama... Zawsze sama... Magne ułożył ją delikatnie na łóżku i zaciągnął wokół niej moskitierę, a ponieważ wydawała mu się spokojniejsza i prawie zasypiała, położył się na drugim łóżku i zgasił światło. Leżąc w ciemności, zastanawiał się z niepokojem nad tą sceną, gdy wtem wydało mu się że słyszy bzykanie. Nastawił uszu. Mucha w jego pokoju? To niemożliwe. Wszystko było uszczelnione i opatrzone siatką. Bzykanie zabrzmiało na nowo i Magne zapalił światło. Przez tiulową zasłonę nie było widać dokładnie, więc odsunął ją na bok. Mucha, siedząca na tarczy zegara, natychmiast rzuciła się w jego kierunku i Magne ledwie zdążył umknąć pod moskitierę. - Co się stało?! - spytała rozbudzona światłem Michalina. - Nic, nie przejmuj się - odparł Magne. Wymacał na nocnym stoliczku swój przenośny miotacz ognia i kiedy zobaczył, że mucha, szukając jakiegoś wejścia, chodzi po moskitierze, strzelił w jej kierunku ogniem od wewnątrz, jak gangster poprzez kieszeń kurtki. Tiul natychmiast zapłonął, a mucha, cała i zdrowa, usiadła na suficie. Michalina krzyknęła z przerażenia. - Spokojnie, kochanie - powiedział Magne. - Nie ruszaj się. Chyba jakaś mucha jest w pokoju. Stanął teraz do walki bez żadnej osłony. Mucha obserwowała go z sufitu, czekając na dogodny do ataku moment. Magne, który nie spuszczał jej z oczu, ujrzał, że owad zdejmuje spokojnie swój wełniany trykocik i rzuca go na podłogę. - Oto nadszedł czas pojedynku - wymamrotał przez zaciśnięte zęby Justus. On nie musiał zrzucać marynarki, gdyż był jedynie w spodniach od piżamy. Nie wątpił, że to właśnie na jego życie dybała. Węch zaprowadził ją prawdopodobnie do laboratorium, do uwięzionych w słojach much, i teraz pragnęła zemścić się na głównym winowajcy za niewolę współtowarzyszek. Magne nawet nie pomyślał o tym, aby zawiadomić policję. On również miał z muchami swoje rachunki do wyrównania; chciał zemścić się na tej musze za rozterki Michaliny, których one były przyczyną. Trzykrotnie mucha zbliżała się do niego i trzykrotnie chybił. Przy czwartym ataku niezręcznie skierowany płomień spalił przewód elektryczny, korki przepaliły się i światło zgasło. Michalina krzyknęła z przerażenia. Sytuacja stawała się poważna. - Przede wszystkim nie ruszaj się i nie wychodź spod moskitiery - polecił jej Magne. Zapalił świecę i postawił ją na kominku. Jej wątły blask pozwalał mu widzieć co nieco wokół siebie, nie rozpraszał jednak mroków, w których skrył się owad. - Słyszę ją, słyszę! - krzyknęła nagle Michalina i podjęła swą skargę. - Widzisz, nawet tutaj, u siebie, nie jesteśmy już sami... Zawsze muszą stawać pomiędzy nami... Och, mam już tego dosyć! Niech mnie zabiją! Niech mnie zabiją i niech się to wreszcie skończy! Niech zabiją mnie, mnie, nie ciebie... Tracąc głowę w samej tylko koszuli wyskoczyła z łóżka i przytuliła się do męża, który jedną ręką przygarnął ją do siebie, cofając się do kąta, aby nie dać się zaskoczyć od tyłu, w drugiej zaś trzymał wyciągnięty ku strefie mroku miotacz. Mucha pojawiła się nagle po jego lewej ręce. Krępująca mu ruchy Michalina oraz zdenerwowanie sprawiły, że znowu chybił, podpalając przy okazji zasłony, które zajęły się natychmiast, wydzielając gęsty dym. Krzyki Michaliny nie miały już w sobie nic ludzkiego. - Zabrałyście mi go już - krzyczała - ale teraz go nie dostaniecie! Jest mój! Jest mój!.. Czepiała się ramion Magne’a, wpijając mu paznokcie w ciało. Dym gęstniał. Zdając sobie sprawę, że wkrótce sytuacja stanie się beznadziejna, młodzieniec przejął inicjatywę w swoje ręce i z płonącym miotaczem w ręku ruszył na muchę. Michalina krępowała mu ruchy, odepchnął ją więc gwałtownie. Michalina upadła na dywan, on zaś skoczył w przód, wykonując jednocześnie szybki młyniec ręką. Widząc punkcik, który rozbłysł w płomieniu, naukowiec zrozumiał, że tym razem udało mu się trafić przeciwnika. Michalina, głośno zawodząc, tarzała się po podłodze. - Rzucił mnie, rzucił... - Dziewczyna przechodziła niewątpliwie kryzys nerwowy, pogłębiony jeszcze tą dramatyczną sceną. Na próżno Magne próbował ją objąć: odpychała go od siebie, już go nie rozpoznając. Musiał wezwać lekarza. Obaj mężczyźni popatrzyli na siebie w milczeniu. - Może jakiś dłuższy wypoczynek... - szepnął doktor. Nie musiał mówić Magne’owi o tym, że muchy czyniły również spustoszenia bez użycia żądeł, ten jednak nie chciał uwierzyć, że umysł Michaliny nie wytrzymał napięcia nerwowego ostatnich dni. Przez całą noc usiłował na próżno uspokoić chorą. O świcie postanowił wywieźć ją daleko na północ, a może jeszcze dalej. Ogrom rozpaczy złamał w nim wszelką wolę walki. Muchy zwyciężyły go. Pragnął teraz jedynie poświęcić się dla tej nieszczęsnej ofiary, za której tragiczny los czuł się w części odpowiedzialny. W kwaterze głównej dowództwa sądzono, że sytuacja została opanowana, zapewniono go więc, że jego obecność nie jest tam niezbędna. Magne wyjechał. Rzeczywiście, brak następnych ataków nieprzyjaciela zdawał się uzasadniać optymizm dowództwa. Życie w stolicy wróciło do normy. Zaopatrzenie dokonywało się bez przeszkód prowadzącymi z północy drogami. Poczta i transport funkcjonowały jak dawniej. Obradowało Zgromadzenie Narodowe, a Akademia Nauk kontynuowała swe prace nad słownikiem. Zapewniono w ten sposób funkcjonowanie wszystkich najważniejszych sektorów życia społecznego. Tak właśnie wyglądała sytuacja, gdy w kilka dni po wielkiej bitwie jedna z ekip remontowych elektrowni zaparkowała swój samochód przy alei Wiktora Hugo w celu dokonania naprawy podziemnego kabla. Robotnicy naciągnęli gumiaki i ustawili metalową barierkę, aby jakiś roztargniony przechodzień nie zanurkował niechcący głową naprzód w ziejący w chodniku otwór, po czym zabrali się do podnoszenia pokrywy studzienki ściekowej. Z wnętrza ziemi wytrysnął natychmiast, jak ze strażackiej sikawki, nieprzerwany strumień much. Oślepieni i przerażeni elektrycy uciekli. Zatrwożeni przechodnie rzucili się w boczne uliczki. Zaalarmowano Muszą Policję, a następnie jednostki lotnej obrony, lecz cały rejon wokół placu de 1’Etoile zaatakowany od środka, pod ochronną siatką, upodobnił się do jednej, wielkiej klatki z muchami. Na ulicach wybuchła panika. Zarządzono powszechny alarm, lecz owady zdążyły już powtórzyć ten sam manewr na Polu Marsowym i w parku Monceau. Nie mogąc odnieść zwycięstwa w powietrzu, muchy uciekły się do podstępu. Powtarzając wyczyn wojowników jednej z antycznych wojen, wśliznęły się nocą małymi grupkami do kanałów ściekowych, których wyloty na brzegu Sekwany odsłoniła niezwykła, jak, na tę porę roku, susza. Posuwając się następnie pod ziemią, gdzie nikt ich nie oczekiwał, i to w atmosferze, która zapewne nie była im niemiła, muchy zgrupowały się po cichu w kanałach, gotowe wyprysnąć stamtąd przy pierwszej nadarzającej się okazji. Teraz wydobywały się z podziemi stolicy w dziesięciu, dwudziestu miejscach. Na próżno zawodziły syreny alarmowe, na próżno ukryci za ochronnymi maskami strażacy usiłowali dotrzeć do ognisk inwazji - zwycięskie roje opanowały ulice, siejąc wokół spustoszenie. Przerażeni ludzie patrzyli spoza osłoniętych siatką okiem, jak muchy przelatują ulicami, i nie ośmielali się już nawet opuszczać domów. Pojawienie się jednej, jedynej muchy na stacji metra Republique wywołało panikę, w czasie której sześćset osób zostało stratowanych, a ponad tysiąc - porażonych prądem. Wkrótce wszystkie podziemne korytarze metra zostały opanowane przez owady, umożliwiając im rozprzestrzenienie się we wszystkich dzielnicach. Funkcjonowanie komunikacji, tak naziemnej, jak i podziemnej, stało się niemożliwe. Zbocza Montparnasu usłane były trupami. Dzielni obywatele z palnikami w ręku próbowali stawić czoła najeźdźcy i w zapadającym zmierzchu wywiązywały się dramatyczne wręcz walki. Niektórzy wpadali w szał, jak byk ukąszony przez bąka w podogonie, i rzucali się przed siebie na oślep, paląc na swej drodze wszystko i wszystkich - ludzi i muchy. Trzeba było zabijać ich strzałem z rewolweru. W tym czasie muchy, wynurzając się z głównego kanału ściekowego, biegnącego pod Chatelet, opanowały podziemia Hal i poprzez dzielnicę Marais połączyły się z głównymi siłami nieprzyjaciela, który nadciągał podziemiami Bievre. Olbrzymia nawa Opery, zalana falą wydobywających się z piwnic owadów, rozbrzmiewała wyciem chórów Fausta, do którego próby odbywały się właśnie tego wieczora. Muchy ścigały po piętrach klarnecistów, tenorów i szczury, docierając aż do liry Apolla, i dopiero jej brąz oparł się ich żądłom. Zaskoczenie było powszechne i całkowite. Z katakumb wydobywały się coraz to nowe roje, które, rozradowane tak wielką kolekcją piszczeli, polowały na ludzi wokół lwa Belforta. Muchy wypływały jak pot wszystkimi porami podziemnego Paryża. Nie było ani jednej kratki wentylacyjnej, ani jednego lufcika, ani jednej studzienki ściekowej, z której nie sączyłyby się strugi owadów. Wydawało się, że wychodzą nawet z kratek umieszczonych wokół kasztanowców! Podążając przewodami domowej kanalizacji muchy dostawały się do mieszkań, wyłażąc już to w łazience, już to w kuchni ze zlewozmywaka, już to z ubikacji. Przerażone gospodynie ujrzały nagle chmary much, krążące nad obiadową pieczenia. Dama podczas toalety, drzemiący staruszek - nikt nie był bezpieczny za najgęstszą nawet siatką. Atak od tyłu powiódł się całkowicie i muchy rzuciły się na stolicę, jak gdyby w tej wielkiej porysowanej żyłami metra plamie odkryły czułe oko pośrodku twarzy, jaką była Francja. Wiatr klęski powiał nad bulwarami Sekwany. Jednego tylko wieczora ponad sto tysięcy osób padło ofiarą zatrutych żądeł. Nie funkcjonowały już żadne służby i w niewyobrażalnym chaosie rozpoczęła się ucieczka mieszkańców z miasta. Ambulanse nie mogły już podołać zadaniu. Chorzy umierali tam, gdzie zaskoczyła ich choroba. Liczba trupów była tak wielka, że nie można ich było usunąć, pozostawiano je więc na ulicach. Wywożące żywych mieszkańców ciężarówki przejeżdżały przez te ponure przeszkody, nie omijając ich nawet, aby nie tracić czasu. Gwałtowne wstrząsy, miotające bezładnie żywymi uciekinierami tłoczącymi się na skrzyniach samochodów, były pożegnaniem umarłych. Bandy opryszków grabiły bezkarnie domy i uchodźców. Wybuchały walki o zdobycie nie naruszonych skafandrów. Życie ludzkie stało się najmniej wartościową rzeczą na świecie. Z prądem Sekwany płynęły bez ustanku trupy, jak tratwy pokryte muchami, które łapczywie wysysały z nich krew aż do ostatniej kropli. Przy zaporze utworzyła się tak gruba warstwa topielców, że nawet ryby wyzdychały i wypłynęły na powierzchnię, ofiarowując swe srebrzyste brzuchy żądłom najeźdźców. Muchy, liczniejsze niż kiedykolwiek, napływały teraz drogą powietrzną nad ciepłą jeszcze, jak sarna z rozprutym brzuchem, stolicę, aby wziąć udział w biesiadzie. Gubernator wojskowy Michel-Pequin przed ostateczną ewakuacją nakazał, jak Roztopczyn, podpalić miasto. W dwudziestu miejscach pożary wbijały już w niebo czarne słupy dymów, gdy rozpętała się gwałtowna burza, a ulewny deszcz wygasił ognie. Muchy, naturalnie, schroniły się w opuszczonych przez ludzi pomieszczeniach: stłoczyły się w katedrze Notre-Dame, w pałacu Elizejskim, w Luwrze. O ciche, opustoszałe dachy dzwonił deszcz. Muchy pewne wygranej miały wygląd posępnych zwycięzców. X KONIEC GATUNKU Osobista tragedia Magne’a zlała się z dramatem całej ludzkości. Podczas gdy niedobitki narodu francuskiego uciekały drogami Flandrii, uczony próbował w jednej z klinik Aix-la-Chapelle wlać w umysł Michaliny nieco światła. Ona jednak czuła się dobrze tylko w towarzystwie much i, żeby ją uspokoić, pozwalano, by kilka nieszkodliwych much domowych bzykało w jej izolatce. Wpatrywała się w nie całymi godzinami. Wierząc zapewne, że stając się jedną z nich, odzyska miłość ukochanego, zaczynała majaczyć: - Będę malutka, będę latać w przestworzach... Na ziemi nie można było żyć, była zbyt twarda... Przedtem byłam słaba, lubiłam, aby mnie pieszczono jak jakieś pełzające stworzenie. Lecz teraz będę miała skrzydła, będę umiała złożyć głowę pośród burz... Będę się śmiała z grzmotów. Schowam się w chmurach, będę się bawić kropelkami deszczu... Być małą, taką małą, aby nikt mnie nie widział, aby móc podążać za wiejącym wiatrem... W południe wzlecę bardzo wysoko, bliżej słońca... Nie złapią mnie do klatki, a ja ich zabiję - wszystkich! Tak, wszystkich! Za nic, dla śmiechu, aby ich więcej nie widzieć... Świat będzie bardzo duży, kiedy nikogo już nie będzie i kiedy będę mogła wzbić się tak wysoko, jak tylko zechcę... Kiedy Magne, uciekając przed inwazją, odwoził ją samolotem do Danii, dziewczynie wydawało się przez chwilę, że spełniły się jej marzenia. - Ale oni zamknęli mnie w klatce! - wykrzyknęła nagle, bijąc piąstkami w szyby. - Pozwólcie mi lecieć samej, wrócić do tych, które są na wolności... Magne słuchał i starał się jej nie sprzeciwiać. - One przylecą - mówił - uspokój się, przylecą do nas bardzo szybko. Mówiąc to wcale nie musiał kłamać. Sytuacja ludzkości stawała się rozpaczliwa. Obie Ameryki i cała Słowiańszczyzna legły w gruzach. Związek Radziecki usiłował zmobilizować swą rewolucyjną energię do walki z imperialistycznymi muchami, owady wykazały się znacznie wyższym stopniem zdyscyplinowania i walka gatunków przeważyła nad walką klas. Na próżno Stowarzyszenie Artystów Rewolucyjnych proponowało dołączenie do sierpa i młota packi na muchy, na próżno czerwone oddziały przebijały się na spadochronach przez roje: pokryta owadami Białoruś przemieniła się wkrótce w Czarnoruś. Generał Małrozow, wezwany przez komisarzy ludowych w celu wyjaśnienia okoliczności, w jakich poniósł druzgocącą klęskę na Wołdze, oświadczył: - Muchy to sprzymierzeńcy trockizmu! Skazany mimo to na śmierć generał, stojąc przed lufami rewolwerów, wykrzyknął jeszcze: - Niech żyje piąta Międzynarodówka! Komentatorzy przypuszczali, że chodziło mu o Międzynarodówkę much i że generał był na pewno zdrajcą. Pomimo jednak tych brutalnych zwyczajów to, co nieuniknione, musiało nastąpić: nad całym ogromnym krajem futer i miast o cynowych kopułach zawirowały wkrótce zwycięskie roje, mumia Lenina zaroiła się od larw. Wokół kapitalistycznej Europy zacieśniła się wroga pętla. W Anglii nikt już nie wierzył, że położenie uchroni ją przed plagą, jednakże dla zyskania na czasie przerwała wszelką komunikację z kontynentem. Brytyjskie okręty unikały europejskich wybrzeży jak zarazy, a żaden obcy samolot nie otrzymywał zezwolenia na lądowanie na brytyjskich lotniskach. RAF atakował i zmuszał do odwrotu wszystkie samoloty francuskie czy jakiekolwiek inne, które ośmielały się przelatywać nad wyspą. Te właśnie środki ostrożności, jak również kilka innych, napawały ludność niejaką nadzieją i w londyńskich klubach słyszało się co dzień następującą uwagę: - Żeby nawet muchy były nie wiadomo jak straszne, to ich roje nie potrafią zwyciężyć lotnictwa, które pokonało Luftwaffe, ani złamać narodu, który przetrzymał naloty rakiet V-l i V-2. Przyszłość bardzo szybko pokazała coś wręcz przeciwnego, i to niedługo po tym, jak w Walii zasygnalizowano obecność pierwszych muszych sztafet i pierwsze epidemie. Owady nie były zapewne w stanie zbudować rakiet V-1 czy V-2, lecz ich niewielkie rozmiary dawały im w zamian za to inne możliwości. Ornitolodzy stwierdzili, że muchy wślizgują się pod skrzydła mewom, których pełno było na opustoszałych wybrzeżach, i w ten sposób nielegalnie przekraczają Kanał. Nie chciano dać temu wiary, jednakże - jak stwierdził sir Lucky Strike, uczony dyrektor Muzeum Historii Naturalnej w Londynie, skoro człowiek dosiada konia, to czemużby mucha nie miała dosiadać mewy? Był to ostatni błyskotliwy koncept brytyjskiej nauki. Epidemia rozprzestrzeniła się po całej Wielkiej Brytanii z prędkością, którą wytłumaczyć można było jedynie niechęcią brytyjskich poddanych do wszelkich szczepień. Brytyjski lew, pomimo tylu wieków supremacji i pomimo wspaniałej obrony lotniczej, padł jak zwykła puma i to szybciej, niżby się to zdążyło powiedzieć. Tam, gdzie poniósł klęskę geniusz Napoleona, gdzie bezsilne okazały się niemieckie rajdy, muchy odniosły całkowity i natychmiastowy sukces. W Tower of London i w murach westerminsterskiego opactwa rozległo się wkrótce ich ciche bzykanie. Serce królestwa - Londyn - przestało bić, król Karol zaś schronił się wraz z dworem i garstką obrońców w górach Szkocji, błądząc po nich, jak bohater jakiejś szekspirowskiej tragedii. W ten oto sposób padały jeden po drugim bastiony ludzkiej cywilizacji. Z dnia na dzień przyszłość przedstawiała się w coraz ciemniejszych barwach i aby znaleźć na ziemi jakąś iskierkę nadziei, trzeba by jej chyba było szukać w sercu jakiegoś ciemnego, skandynawskiego rybaka z okolic Północnego Przylądka. Lecz nadzieja ta wynikałaby, jedynie z niewiedzy. Mimo to Europa środkowa nie uznała się jeszcze za zwyciężoną. Stare Niemcy, pod przywództwem prezydenta Adolfa-Hermana Mullera, zwanego “drugim żelaznym Kanclerzem” lub “Zjednoczycielem” potrząsały z wrzaskiem mieczem Zygfryda i włócznią Wotana. - Sto milionów Germanów potrafi stawić czoła każdemu przeciwnikowi! - krzyczał szef państwa. - Owady mogły stoczyć stary pień ludzkości, lecz rdzeń tego drzewa, twardy, biały, czystej rasy - wytrzyma! Niemcy ponad wszystko! A zwłaszcza ponad muchy! Tymczasem na początek minister spraw wewnętrznych stwierdził, że woń ludzi, pochodzących ze wschodu i z obszaru cywilizacji łacińskiej przyciąga owady, zgrupowano więc wszystkich przybyłych z wyżej wymienionych terenów cudzoziemców na Rugii, po czym bataliony “młodzieży mullerowskiej” wyruszyły radośnie na wyprawę krzyżową przeciwko muchom. Defilady z pochodniami nie były dla nich nowością, potrafili więc posługiwać się tym narzędziem jako bronią. I rzeczywiście, posługiwali się nim bardzo dobrze. Tam gdzie innymi wstrząsał jedynie dreszcz obrzydzenia, brnąc w masie much, przesyceni ponurym, germańskim duchem młodzi znajdowali upojenie. Czyż zresztą mucha nie była symbolem podupadłej kultury łacińskiej? Jej kolor na pewno nie mógł być germański, a ruchy jej łapek małpowały śródziemnomorską gestykulację. Tłumiony przez pewien czas rasowy mistycyzm wrócił bardzo w porę, aby zagrzewać germańską odwagę w owej walce między gatunkami. Były jednak również inne, praktyczne powody pobudzające Niemców do walki. Podbita w trzech czwartych Europa cierpiała wielki głód i germański apetyt nie miał czym się nasycić. Wynalazczy geniusz jakiegoś współczesnego Liebiga podsunął pomysł, aby siekać drobno tony zabitych much i robić z nich “ersatz” kiełbasy. Czarna masa była prasowana, sterylizowana, przyprawiana i nabijana w sztuczne flaki z jadalnego papieru. Wzorem dawnych Arabów - fatalistów, piekących nad ogniem szarańczę, która właśnie pożarła ich zbiory, całe Niemcy rzuciły się na te wojenne kiełbaski, te Kriegswurste, w których błyszczące gdzieniegdzie musze skrzydełka zastępowały kosteczki słoniny z dawnej kiszki. Tak jak w epoce kanibalizmu, wojna okazała się opłacalna, a jej utylitaryzm wspomagał ogromnie ideowy charakter szlachetnej walki, którą usiłowali opiewać nowocześni Klopstockowie. Tymczasem niemiecka nauka nie cofała się przed niczym i nie przebierała w środkach. Mnożąc liczbę szczepionek i antytoksyn zaproponowała przemienienie krwi żołnierzy w pożywkę, w której antytoksyny stawały się równie niebezpieczne, jak same toksyny. Spostrzeżono jednak, że człowiek, jeżeli nawet umknie w ten sposób muchom, to nie wywinie się szczepionkom, zmieniono więc koncepcję. Odkryto, że mucha mogła zwyciężyć jedynie kłując ludzi, postanowiono więc zanurzać wojowników w celofanowej kąpieli, pokrywając w ten sposób całe ciało odporną na żądła, przezroczystą błoną. Następna, ogniotrwała warstwa zapobiegała niebezpieczeństwu pożaru. Ludziom jednak pod obiema tymi warstwami było tak gorąco, że wszelki ubiór stawał się męczarnią, tak więc legiony nagich, germańskich wojowników z pochodniami w ręku rzucały się na spotkanie olbrzymim zwałom much. Jak niegdyś, jasnowłosi barbarzyńcy z pomorskich puszcz rzucali się na śródziemnomorskich najeźdźców, tak teraz, jakkowiek sytuacja była odwrotna, ostatni obrońcy ludzkości, uzbrojeni w najnowsze zdobycze techniki, wychodzili nago z rąk niemieckiej chemii, aby podpalać barbarzyńskim muchom skrzydełka! Pruski piechur z bukłakiem syntetycznej benzyny na ramieniu i miotaczem ognia w dłoni postępował naprzód ciężko, ale oddziały szturmowe, wyskakujące przed czoło, rzucały granaty zapalające na odległość sześćdziesięciu metrów, podczas gdy bawarscy harcownicy na superlekkich czołgach polewali roje ogniem greckim nowego rodzaju, który zmieniał każdą muchę w maleńki ładunek wybuchowy. Nudyzm, rzezie, pożary i kiełbaskowe orgie - Niemcy byli w swoim żywiole! Wydawało się, że tym razem musca sapiens znalazła godnego siebie przeciwnika. Jeżeli nawet muchy znajdowały się jeszcze w epoce kamiennej, to czoła stawiali im wojownicy, którzy również nie zatracili jeszcze odziedziczonych po dalekich przodkach atawistycznych instynktów. Czasem muchy nieruchomiały ze zdziwienia, jakby wahając się, czy uznać za ludzi te ogromne, białe termity, zbliżające się w czwórkowych kolumnach w ich kierunku i wydające przeraźliwe, bojowe okrzyki. Drewniane kolce kruszyły się na celofanowych powłokach, owady oblepiały więc maskę żołnierza i pozwalały mu tak długo wymachiwać na oślep rękami, dopóki ostry pot niemieckiego piechura nie zmiękczył powłoki na tyle, aby żądło mogło ją przebić i wsączyć w ciało jad. Walka była po obu stronach bezlitosna. Każdy ludzki trup przemieniał się w stos larw, a każdy schwytany rój - w wojenną żywność. Straty obu stron były zapewne nierówne, skoro każdy człowiek mógł łatwo zabić sto razy więcej much, niż sam ważył, lecz niestety, potrzeba było dwudziestu lat, aby wychować wojownika, podczas gdy muchom wystarczyło na to jedynie osiem dni! Tak więc, gdy szeregi ludzkich wojsk stopniowo się przerzedzały, ze wszystkich stron Europy nadciągały coraz to nowe chmary radosnych świeżych, much. Na zachodzie najeźdźca przekroczył Ren i wdarł się do Westfalii. Na wschodzie z trudem utrzymywano front na Odrze, a przez wyłom od strony Czechosłowacji nieprzyjaciel przenikał do lasów Bawarii. Ze wszystkich stron zbliżała się fala owadów, gęsta i pewna siebie jak ocean wokół małej wysepki. Przestrzeń, jaka pozostawała jeszcze ludziom, była jednym wielkim szpitalem polowym, gdzie chorzy umierali z braku opieki lekarskiej. Nie można już było zaopatrzyć się w penicylinę ani nawet w jodynę. Zwykła kaczka do oddawania moczu była na wagę złota. Suche liście zastępowały szarpie, a napary z ziół - szczepionki. Poza walczącymi jeszcze żołnierzami w ludzkim społeczeństwie nic już nie funkcjonowało prawidłowo. Ustał wszelki handel, a do bałtyckich portów i na nieliczne nadające się jeszcze do użytku lotniska przybywały jedynie konwoje uchodźców, przeważnie z Nowego Świata, prawie całkowicie opanowanego przez muchy. Trzeba było zawracać statki i samoloty, przywożące te nowe gęby do żywienia. Na molach i w dokach wybuchały awantury. Niedostatek żywności przerodził się w głód. Zaczęto rozdawać kartki na węgiel, chleb, warzywa, a kiedy wszystko już było na kartki, rząd zaczął rozdawać jedynie groźby i ludzie siedzieli głodni nad swą talią kartoników. W dzielnicach robotniczych zaczęły wybuchać zamieszki i z arsenałów wyciągnięto karabiny maszynowe, bezużyteczne w walce z owadami, wciąż jednak skuteczne przeciwko ludziom. Epidemia samobójstw zabierała więcej ofiar, niż epidemia tyfusu. Cały żeński ród padł ofiarą szaleństwa. Rodziny rozpraszały się jak liście na jesiennym wietrze. Kradzież i rabunek stały się regułą. Na przedmieściach wielkich miast zaczęto notować wypadki kanibalizmu. Energia elektryczna wydzielana była bardzo skąpo, a fabryki, nawet te, które produkowały niezbędny do walki sprzęt, musiały przerwać pracę. W ten oto sposób delikatne kółka zębate mechanizmu cywilizacji wypadały, jedno po drugim, jak zżarte rdzą. Powszechny paraliż ogarniał stopniowo służby publiczne. Ponieważ spowodowane zgonami braki w administracji nie były uzupełniane, władza straciła kontrolę nad machiną społeczną. Jednego dnia przestawały funkcjonować telefony, następnego - radio, gaz, windy. Centralne ogrzewanie nie działało już od dawna. O teatrze, kinie, samochodach nie było nawet mowy. Gazety, z braku papieru i czytelników, przestały się ukazywać; prasa odpowiadała takiemu stopniowi rozwoju cywilizacji, jaki obecny regres pozostawił daleko w tyle. Był to stopniowy rozpad. Brakowało wody, gromadziły się stosy odpadków, a szpary pomiędzy brukowcami porastały trawą. Głos przywódców nie miał już fizycznej możliwości dotarcia do narodów. Nawyk posłuchu i naginania się do społecznej dyscypliny zanikł. Każdy okopywał się we własnym egoizmie. Ludzka solidarność rozsypywała się jak spróchniałe drewno. Był to powolny, tragiczny rozpad na pokładzie dryfującego w ciszy okrętu. Ludzkość chyliła się ku upadkowi. Pośredni charakter niebezpieczeństwa, jego niewyraźna groźba, wywierały na ludzi taką presję, jak opadający powoli, nieubłaganie sufit z koszmarnych snów, paraliżując śpiącego, unicestwiając każdy akt woli, każdą próbę buntu czy ucieczki, nie pozostawiając miejsca na nic poza dusznością, lękiem i szaleństwem. Miasta upodobniły się do niechlujnych pchlich targów, gdzie sprzedawano na licytacjach ostatnie wartościowe przedmioty: paczkę papierosów, butelkę wódki, rower - resztki dawnej świetności. Nocą, aby mniej się bać, ludzie skupiali się w opuszczonych blokach i usiłowali zasnąć pośród stosów najprzeróżniejszych zrabowanych przedmiotów. Czasem jakiś głos krzyczał: - Mucha! - i wrzask przerażenia wstrząsał przycupniętą w mroku grupką. Czyjaś drżąca ręka zapałała skąpy ogarek i wszystkie oczy badały mrok, dopóki nie upewniono się, że było to tylko złudzenie. Wyganiano wtedy szaleńca kopniakami i próbowano znowu zasnąć. Później te prymitywne hordy opuściły wielkie miasta i rozpierzchły się po wsiach, rabując opuszczone farmy i zabijając ostatnie zwierzęta domowe. Zdobycz ładowano na wózki, do których zaprzęgali się najzdrowsi. Obozowano po lasach, w kamieniołomach, rozpalając, kiedy to tylko było możliwe, cygańskie ognie. Ludzie szli, nie wiedząc dokąd - ot, gdzieś tam, gdziekolwiek. Walące się pałace budzą gromowy huk; rozpadające się planety zapalają na niebie światełka, które płoną przez całe tysiąclecia. Unicestwieniu rzeczy materialnych towarzyszy zawsze przepych i wielkość. W przypadku ludzkiej cywilizacji stało się zupełnie inaczej. Sztuczne dekoracje, wznoszone przez wieki na całej planecie, zapadły się w zupełnej ciszy, jak rzucona w kąt ciemnej szafy jedwabna suknia. Żadne wielkie wydarzenie nie obwieściło końca ludzkości: nie było żadnej wielkiej bitwy, żadnych uroczystych okrzyków, żadnych masowych ruchów. Tak jak rozmywa się na wietrze zarys chmury, jak dzień przemienia się nieuchwytnie w wieczór - tak rodzaj ludzki rozpadł się w proch, na drobne grupki, potem na pary, a wreszcie na pojedynczych osobników, którzy kolejno wyginęli w przypadkowych spotkaniach z owadami. W ten oto sposób, wypełniwszy powietrze krzykami, przestrzeń - wynalazkami, biblioteki - abstrakcyjnymi rozważaniami, a przyszłość - nadziejami, ludzkość zniknęła, nie pozostawiwszy po sobie więcej śladów niż ptak na wieczornym niebie. Po prostu pewnego dnia na drogach całego świata nie było już nikogo. Berło wiedzy przeszło z rąk rodzaju ludzkiego w łapki rodzaju muszego. XI OSTATNI LUDZIE Jest nas tu teraz siedmioro: czterech mężczyzn i trzy kobiety. Mieszkamy w małej kotlince nie opodal tego, co niegdyś było Kopenhagą. To muchy spędziły nas tutaj, darowując nam życie, sami zresztą nie wiemy dlaczego. Dysponujemy obszarem około trzech hektarów, położonym między dwoma wzgórzami, pośrodku którego wznoszą się zabudowania starej farmy. Tam właśnie mieszkamy. Widok w kierunku południowym przesłania nam kępa brzóz, ponadto nasza posiadłość otoczona jest ogrodzeniem. Kiedy usiłujemy wyjść poza tę granicę, w powietrze wznoszą się z głośnym bzykaniem bataliony much, grożąc swymi żądłami. Zrozumieliśmy to już dawno i nie próbujemy już uciekać z naszego więzienia. Uprawiamy ziemię i hodujemy zwierzęta domowe, które muchy specjalnie przygnały do nas, w taki sam sposób, w jaki i nas tu sprowadziły - kłując nas lekko po twarzy, jak to dawniej czynili kierujący słomami karnacy. Pod zmiennym niebem więzienia staramy się, jak możemy, dokonać żywota. Jest nas troje Francuzów: Magne, jego żona i ja - dawny technik dentystyczny z Lilie, miłośnik literatury. Dwaj pozostali mężczyźni to wariaci, cudzoziemcy. Rzadko tylko zamieniają z nami jakieś słowo. Ani Magne, ani ja nigdy nie mogliśmy zrozumieć, kim byli ani skąd pochodzili. Starszy z nich przypomina nieco ostatniego wodza Rzeszy Niemieckiej, jego rysy są jednak tak zmienione, że nie jestem tego pewien. Mimo to między sobą nazywamy go Kanclerzem. Nasz punkt widzenia potwierdzałby fakt, że skoro muchy, jak zauważył Magne, pragnęły zachować przy życiu kilka okazów rasy ludzkiej, to musiały wybrać takich ludzi, którzy zdawali się piastować wysokie stanowiska. Kanclerz, który jako ostatni walczył z inwazją, byłby uzasadnieniem tej hipotezy. Ja sam stanowiłbym tu wyjątek, gdyby nie okoliczności, w jakich zostałem pojmany. Otóż schroniłem się u mego przyjaciela, szatniarza Teatru Wielkiego w Lilie. Znalazłszy mnie pośród poukładanych na półkach teatralnych kostiumów, muchy mogły wywnioskować z tego, że jestem jakąś grubą rybą. Spostrzegliśmy, że popełniają wiele tego rodzaju błędów w rozumowaniu. Temu właśnie zawdzięczam swe życie i nie mam powodów, aby się na to uskarżać. Powróćmy jednak do Kanclerza. Jego szaleństwo jest dość łagodne i przeważnie jest milczący i ponury, czasem jednak łapie go atak. Staje wtedy na skraju naszego terytorium i całymi godzinami wygłasza mowy do much w jakimś szorstkim języku, którego ani my, ani inni nie rozumieją. Nie przeszkadzamy mu w tym; teraz to już nikomu nie może zaszkodzić. Drugi cudzoziemiec, też wariat, jest na pewno duchownym. Strzępy szat, w których tu przybył, oraz pełne namaszczenia gesty nie pozostawiają w tym względzie żadnych wątpliwości. Bredzi po łacinie. Magne zapewnia, że szaleniec często powtarza: - “To za grzechy świata.” Pomyślałem sobie, że mógłby to być papież, jest jednak mało prawdopodobne, aby starzec taki jak on mógł przebyć pieszo aż tak długą drogę. Wydaje nam się, że jest to raczej jakiś wysoki dostojnik kościelny z któregoś z krajów Europy środkowej, i między sobą nazywamy go tylko Kardynałem. Do niego należy doglądanie owiec, podczas gdy my uprawiamy ziemię. Wywiązuje się z tego zadania całkiem nieźle, może tylko trochę zbyt często je błogosławi, co jednak nie odbiera im apetytu. Z całej ludzkości pozostało jedynie czterech mężczyzn, lecz pomimo spędzonych wspólnie miesięcy pozostajemy dla siebie zagadką. Fakt ten dobitnie świadczy o tym, jak wielkie bariery wzniosła inteligencja i cywilizacja pomiędzy przedstawicielami jednego gatunku. Muchy nie domyślają się tych różnic. One nie odróżniają szaleńców od normalnych ludzi; dla nich wszystkie dwunożne istoty są jednakowe. Nie próbujemy wyprowadzać ich z błędu i staramy się wszyscy żyć w dobrej komitywie pod kierownictwem Magne’a, który jest naczelnikiem naszego małego klanu. Na koniec tego przeglądu wystarczy wspomnieć w dwóch słowach o obu staruszkach, które wraz z Michaliną są ostatnimi przedstawicielkami słabej płci. Są to duńskie chłopki. Przybyły do nas jako ostatnie. Muchy musiały je pewnie znaleźć zaszyte w jakiejś dziurze, gdzie przebywały długo po zniknięciu ostatnich ludzi. Magne przypuszcza, że muchy sprowadziły je, aby służyły nam za towarzyszki. Na moją uwagę, że mogłyby wybrać dla nas jakieś młodsze egzemplarze, odrzekł, że żyjące zaledwie kilka miesięcy owady nie znają starości ani młodości i że zapewne nie mają jeszcze pojęcia o różnicach, jakie powoduje pomiędzy ludźmi wiek. Ponieważ trzeba było kobiet, muchy wzięły pierwsze - czy może raczej ostatnie - z brzegu. Muszy antropologowie wywnioskują z tego zapewne, że ludzie w niewoli nie rozmnażają się. Znalazłszy się po drugiej stronie barierek ogrodu zoologicznego możemy stwierdzić, jak ogromne omyłki popełniają obserwatorzy. Mimo podeszłego wieku obie kobiety oddają nam nieocenione usługi, zajmując się wszystkimi pracami domowymi. Zazwyczaj muchy, jeśli tylko nie próbujemy przekroczyć granic obozu, pozostawiają nas w całkowitym spokoju. Orzemy ziemię, podlewamy grządki, zmieniamy zwierzętom ściółkę. Czasem jednak odwiedzają nas całe roje: siadają naprzeciw nas i długo nas obserwują. Magne odpłaca im tą samą monetą, do końca kontynuując badania, którym poświęcił całe życie. Twierdzi, że inteligencja rozwija się u owadów bardzo szybko. Zwrócił moją uwagę na fakt, że niektóre muchy, będące najwidoczniej przywódcami rojów, podczas odpoczynku nie stoją już na sześciu nogach, lecz opierają czubek odwłoka na ziemi, jak gdyby siadały, i krzyżują przednie łapki, tak jak my krzyżujemy ręce. Niektóre z nich noszą niewielkie przepaski, wycięte prymitywnie z chińskiej krepy - pozostałość po jakimś złupionym mieście. - Być może zdołamy się wreszcie z nimi porozumieć i zapewnić sobie traktowanie, które byłoby bardziej godne istot rozumnych? - podsunąłem, lecz Magne pokręcił głową. - One nie są jeszcze na poziomie mowy artykułowanej, a zanim do niego dojdą, my już dawno będziemy martwi. Magne uważa, że muchy nie trzymają nas tutaj z czystej ciekawości: interesuje je przede wszystkim nasza długowieczność i mają nadzieję, że obserwując nasz sposób bycia zdołają wydrzeć nam jej sekret. Jeżeli nawet muchy nie wiedzą nic o młodości i starości, są bardzo wrażliwe na piękno. Ich zachowanie się wobec Michaliny jest pod tym względem bardzo znaczące. Nasza biedna przyjaciółka, która nieodwołalnie utraciła jasność umysłu, całymi godzinami przesiaduje nieruchomo na kamiennej ławeczce przed domem i, splótłszy dłonie na kolanach, wpatruje się w pustkę swymi wielkimi oczami barwy wiosennego, północnego nieba. Nie wiemy też, po jakich to odległych krainach błądzą jej myśli. Żyje pośród nas jak tajemnica, z której pozostało jedynie zewnętrzne piękno. Zauważyłem, że w pewnej odległości za nią podąża mały orszak much. Te najodważniejsze ośmielają się czasem usiąść na jej pięknych dłoniach, na których swymi ssawka-mi choć zapewne ponosi mnie fantazja - zdają się składać pocałunek. Tak oto w zaprawionej smutkiem monotonii upływają nasze dni. Jesteśmy ostatnimi ludźmi na ziemi, wiemy o tym i staramy się z godnością znosić nasz los. Czasem trudno znaleźć sobie jakieś zajęcie, zwłaszcza w długie, świetliste wieczory północnego lata, kiedy jasność nieba nie pozwala zasnąć. Wtedy Magne i ja gawędzimy sobie po cichu, Kardynał drzemie w połamanym fotelu, a Kanclerz zgrzyta zębami przy wygasłym kominku, rzucając czasem jakieś grube przekleństwo, które przyprawia Michalinę o płacz i drżenie. Wtedy Kardynał budzi się, podchodzi do naszej biednej przyjaciółki i mamrocze jakieś niezrozumiałe egzorcyzmy. Aby wypełnić godziny bezczynności i nie dać zmarnieć naszym umysłom pośród otaczających nas szaleńców, Magne i ja zabraliśmy się do pracy. Magne rozpoczął pisanie wielkiej księgi, zatytułowanej “Wielkość i upadek rodzaju ludzkiego”, w której trochę na wzór Monteskiusza, usiłuje wyprowadzić przyczyny klęski człowieka. Biorąc pod uwagę suche fakty uważa, że gatunek ludzki był nieudanym i przedwczesnym eksperymentem natury. Potwierdzenie tej tezy znajduje już na długo przed wydarzeniami ostatnich lat w uczuciu niepokoju i lęku, które okazywali najznakomitsi myśliciele ludzkości, jak również w poczuciu pustki i niespełnienia, które człowiek starał się wypełnić religią, a które według Magne’a były jedynie przeczuciem smutnego końca naszej rasy. Ciało człowieka było zawsze powłoką zbyt kruchą dla jego inteligencji. Aby wytłumaczyć tę słabość, a także aby jej zaradzić, człowiek odwołał się do swego serca, uczuć, poglądów moralnych. Lecz kiedy te przeszkody poczęły mu się wydawać cenniejsze, niż sama inteligencja, pozwolił, aby upadła w nim duma i moc. Dla jednego gestu miłości czy litości odrzucił światło rozumu. Na dodatek widząc w inteligencji jedynie środek do osiągnięcia pewnej wolności umysłu i działania, człowiek zaczął dbać jedynie o wolność. Każdy zaczął myśleć tylko o sobie i działać wedle własnego widzimisię. Wynikło z tego rozproszenie wysiłków, czynności i badań, podczas którego zapomniano o twardych prawach, rządzących postępem we wszechświecie. Ludzki snop rozpościerał się beztrosko w czasie i przestrzeni, jak sztuczne ognie u kresu swej drogi, piękne zapewne, lecz już gotowe zniknąć. Owady, które pojawiły się na ziemi na długo przed nami, tysiące lat czekały, aby instynkt udoskonalił ich fizyczną powłokę, a dopiero potem pozwoliły sobie na luksus inteligencji. Pewne swych doskonale przystosowanych życiowych mechanizmów i wolne od wszelkich trosk moralnych poznały wszystkie zalety inteligencji, nie zaznawszy przy tym jej niszczącej mocy. Na pewno sprawią się lepiej niż my. Fakt, że oczekiwany przez niektórych filozofów nadczłowiek okazał się muchą, nie jest pozbawiony pikanterii i dowodzi, że w tajnych laboratoriach Przyrody poczucie humoru nie jest rzeczą nieznaną. Co do mnie, to nie mogłem nawet marzyć o tym, aby zapuszczać się w tak podniosłe rozważania, jednak dzięki niezliczonym zwierzeniom Magne’a, jakie czynił mi podczas naszych wspólnych wieczornych rozmów, poczułem się na siłach spisać jego biografię, ot tak, dla zabicia czasu. Życie licznych w historii ludzkości herosów, których dzieje kusiły moich poprzedników-pisarzy, było zapewne ciekawsze, świetniejsze, pełne wiekopomnych czynów, odnosili oni głośniejsze sukcesy. Magne jednak jest najmłodszym z nas wszystkich tu zgromadzonych i wszystko przemawia za tym, że nas przeżyje. Będzie więc ostatnim człowiekiem, i już chociażby z tego powodu historia jego życia powinna zostać przelana na papier. Gdybyśmy posiadali taki dokument o naszym praojcu Adamie, jego wartość dla nas byłaby ogromna. Oto do czego ogranicza się życie ludzkie w grupce, którą obecnie tworzymy. Przychodzi mi do głowy myśl, że jeżeli nawet oszczędzenie nas przez muchy i zgromadzenie nas tu razem było niemalże dziełem przypadku, to owady nieświadomie stworzyły pewien mikrokosmos, będący pomniejszonym, lecz wiernym obrazem wymarłej cywilizacji. Duża ilość osób niespełna rozumu w naszym falansterze przypomina, jak wiele ich było w najświetniejszych nawet dniach ludzkości. Magne ze swoim zamiłowaniem do pogłębiania wiedzy reprezentuje niewątpliwie najszlachetniejszy aspekt działalności intelektualnej. Kanclerz przypomina nam, jak wielki wpływ na bieg historii wywarły słowo. Kardynał ucieleśnia potrzebę modlitwy i kontemplacji, które przez tyle wieków cechowały ludzką wiedzę. Nawet nasze stare służące przypominają nam, jakiemu to niewdzięcznemu, aczkolwiek niezbędnemu zajęciu poświęciły się wieczne Marty. Jeśli zaś o mnie chodzi, to kiedy zastanawiam się, jakiej też ważnej tendencji mógłbym być wyrazicielem, nie przychodzi mi zrazu na myśl nic, poza zadziwiającą potrzebą spisywania tych linijek, mimo iż najprawdopodobniej żadne stworzenie nie będzie ich nigdy mogło przeczytać. Czasem jednak myślę sobie, że muchy, kiedy już staną się mądre, odnajdą te hieroglify i zdołają je rozszyfrować. Jest to nadzieja bezsensowana, jednak sam fakt, że jej ulegam, jest znaczący. Niechaj więc owe przyszłe czytelniczki odnajdą w tym najbardziej charakterystyczną cechę ludzi - istot, które żyły nadzieją, będącą zarazem ich wielkością i słabością. EKSPERYMENT DOKTORA FLOHRA Część pierwsza DZIENNIKI DOKTORA FLOHRA I 12 maja Winszuję sobie zakupu tej posiadłości w Ardeche. Niedawna wizyta potwierdziła pierwsze pozytywne wrażenie. Nieruchomość znajduje się w połowie drogi między Privas i Aubenas, okolica zaś jest tak opustoszała i bezludna, jak sobie tego życzyłem. Na usianym nielicznymi kępami jodeł i skarłowaciałych dębów płaskowyżu leży jedna jedyna osada, Freissenet, licząca około pięćdziesięciu mieszkańców. Jest ona odległa od mojej przyszłej siedziby, Chantambre, o co najmniej trzy kilometry. Używany tu do budowy domów kamień jest czarny, surowy, co mi się raczej podoba. Odnoszę wrażenie, że ptaki są tu równie rzadkimi gośćmi, jak ludzie. Nikt się tu nie zatrzymuje na dłużej, aczkolwiek nieopodal bramy wjazdowej do posiadłości przebiega dobra droga, która ułatwi zresztą sprowadzenie wyposażenia. Jest ona jednak wystarczająco kręta, ażeby zniechęcić ewentualnych gości. Kierowcy wybierają zazwyczaj okrążającą płaskowyż dolinę. Ta dzika sceneria zdawała się czekać na kogoś takiego, jak ja. Dzięki Marii, którą przysłałem tu tydzień temu, ażeby uporządkowała główny budynek, w którym mam zamiar zamieszkać, prace posuwają się bardzo szybko. Zainstalowano telefon, położono tapety, sprowadzono niezbędne sprzęty. Przyległe budynki pełne są kur i królików. Mojej starej gospodyni nie straszna samotność, a poza tym przez piętnaście lat służby u mnie dręczyła ją tęsknota za wsią: teraz będzie mogła do niej powrócić. Zadzwoniłem do Adriana, mojego asystenta, żeby jak najszybciej przyjeżdżał i rozpoczynał montaż aparatów. Niepokoił mnie jedynie problem energii elektrycznej. Zauważyłem, że wzdłuż północnego skrzydła zabudowań biegnie przez płaskowyż linia wysokiego napięcia, co pozwoliło mi przypuszczać, że z łatwością można by się do niej podłączyć, uzyskując w ten sposób tani prąd, ale dyrektor okręgowego zarządu Południowo-Wschodniej Kompanii Elektrycznej, mający swą siedzibę w Privas, czynił mi trudności. Linia ta jest ponoć własnością jakichś prywatnych zakładów. Pomimo to dziś po południu udało mi się doprowadzić do porozumienia: zgodziłem się wziąć na siebie koszty związane z zainstalowaniem transformatorów i liczników, jak również część wydatków na obsługę linii. Dyrektor zapytał, jaką ilość energii zamierzałem zużywać. - Około dziesięciu tysięcy kilowatów miesięcznie - odrzekłem. Aż podskoczył z wrażenia. Doskonale go rozumiem: to zbyt wiele jak na zwykłe gospodarstwo rolne. Powiedziałem mu tytułem wyjaśnienia, że ów prąd posłuży mi do badań nad wzrostem roślin i zwiększeniem wydajności z hektara. Uśmiechnął się z politowaniem jak do głupca, który zamierza roztrwonić całą swą fortunę, ale zgodził się dostarczyć żądaną ilość. Wszystkie niezbędne instalacje zostaną wykonane w tym tygodniu. Wieczorem, po powrocie z Lyonu, zastałem w hotelu list od mojej córki Ethel. U niej wszystko w porządku. Muszę tu pozostać do jutra, ażeby zamówić klosze próżniowe. Spieszno mi już zakończyć te przygotowania. 13 maja Lepiej przesadzić niż robić coś połowicznie. Skoro już stawiam wszystko na jedną kartę i staram się do końca wyjaśnić nurtujący mnie od dawna problem, nie mogę dopuścić, ażeby w trakcie doświadczeń wstrzymywały mnie kwestie natury materialnej. Tak więc, pomimo ich wysokiej ceny, kazałem wysłać do Chantambre dwanaście szklanych kloszy różnej wielkości oraz dwa klosze o wysokości dwóch metrów. Być może nigdy mi się nie przydadzą, ale przynajmniej będę je miał pod ręką na wypadek, gdybym ich potrzebował. Postanowiłem nikogo nie odwiedzać podczas pobytu w Lyonie, ale na nabrzeżu Claude-Bernard spotkałem przypadkiem mego kolegę Dupertuisa, który podążał właśnie do Akademii Medycznej. Chciałby uzyskać przeniesienie do Paryża, jako że lyońskie powietrze nie służy jego małżonce. Jakież żałosne troski zaprzątają umysły większości ludzi! A przecież Dupertuis, kiedy go poznałem przed laty w Akademii, był młodzieńcem inteligentnym i ciekawym. Teraz zrobił się z niego urzędniczyna. Ani słowem nie zagadnął mnie o moje prace. Tym lepiej, nie musiałem uciekać się do przygotowanego zawczasu kłamstwa. Z wiekiem coraz mniej interesuję się ludźmi: nimi można się interesować jedynie wtedy, gdy nie jest się zdolnym do niczego innego. To upadek. Wieczór spędziłem na obliczeniach w prawie pustym hotelowym salonie. Nie wydaje mi się, ażeby zależność pomiędzy ciśnieniem i polem elektromagnetycznym dało się ustalić inaczej, jak na drodze doświadczalnej. 14 maja Rano głowę nadal zaprzątały mi wczorajsze równania. Nie chcąc się rozpraszać, kazałem się ogolić hotelowemu fryzjerowi. Nie był to najlepszy pomysł, cały czas musiałem wysłuchiwać uwag na temat zagrożeń, jakie niesie ze sobą polityka zagraniczna rządu. Nie potrafię również pojąć, dlaczego fryzjerzy przywiązują taką wagę do jednakowej długości baków po obu stronach twarzy... Rankiem wysłałem trzy skrzynie z artykułami spożywczymi, o które prosiła Maria. Zawiadomiłem ją o tym telefonicznie. Adrian przyjechał już do Chantambre. Są chwile, kiedy jego głuchota bardzo mi przeszkadza. Chciałem go zapytać, jak przebiegają prace przy urządzaniu laboratorium w stodole. Powiedziałem Marii, żeby kazała mu się pospieszyć i zapowiedziałem, że przyjadę ostatecznie w przyszłym tygodniu. Zaraz wyjeżdżam samochodem do Paryża. 15 maja Korzystając z wczorajszej podróży (nie mogę pracować podczas jazdy) przejrzałem gazety. Lektura popsuła mi humor, jak zwykle zresztą. Już nigdy więcej nie dam się na to namówić. Jeśli wierzyć dziennikarzom, zza horyzontu nadciągają czarne chmury. Owa niefortunna kwestia Holandii niepokoi domorosłych polityków. Uważam to za rozrywkę dla plebsu. Gdyby tak tracić czas na przejmowanie się wszystkimi ludzkimi szaleństwami, nigdy do niczego by się nie doszło. Po powrocie do paryskiego gabinetu poświęciłem część dnia na przejrzenie wraz z sekretarką korespondencji, która nadeszła podczas mej nieobecności, dokonując przy tym ostrej selekcji. Na początek wyrzuciłem do kosza wszystkie prośby o pomoc oraz listy polecające. Następnie podyktowałem odmowną odpowiedź na nadesłane przez trzy zagraniczne pisma medyczne prośby o napisanie artykułów. Odmówiłem również uczestnictwa w Międzynarodowym Kongresie w Filadelfii w przyszłym roku. Nie będę tracił czasu na propagowanie własnych poglądów. Czy może raczej poczekam z ich wygłaszaniem, dopóki się nie sprecyzują. Na razie moje miejsce jest gdzie indziej. Mój program zawiera się w dwóch słowach: zniknąć i pracować. Dałem sekretarce wzór standardowego listu, który posłuży jej do grzecznego odrzucenia próśb kolegów o wyrażenie opinii na temat ich prac; również i w tym przypadku szkoda mi tracić czas na cudze myśli. Ciekawość nie jest moją silną stroną: jest ona jedynie przejawem rozproszenia twórczych sił człowieka, który nie wie, do czego ich użyć. Należało również sporządzić listę książek, które chciałem ze sobą zabrać, oraz przeglądów technicznych, które trzeba mi będzie regularnie przysyłać do Chantambre. Cała reszta poczeka w Paryżu na przesłanie pocztą raz w miesiącu. Stanowczo zabroniłem podawać komukolwiek mój adres. W razie telefonów sekretarka ma mówić, że wyjechałem na Daleki Wschód lub do Ameryki Południowej, dla zmylenia ciekawskich podając coraz to nowe miejsca. W korespondencji znalazł się również anonim z ostrzeżeniem, że żona mnie zdradza. Nie mogłem powstrzymać się od myśli, że gdybym był żonaty, taki list mógłby zburzyć mój spokój. Na szczęście jedyną pamiątką po szaleństwach młodości jest moja córka Ethel, którą wysłałem na studia do Ameryki, dzięki czemu nie przeszkadza mi zbytnio. Zawiadomiłem ją listownie, że nie mam ochoty widzieć się z nią podczas wakacji i żeby je spędziła w Stanach. Znowu powie, że jej nie kocham. Trudno. To prawda, że nie przepełniają mnie ojcowskie uczucia. Wciąż jeszcze mam w pamięci skandal, jaki wywołałem w dniu, w którym mój znakomity kolega Lefleau przedstawił mi z dumą swego syna, mówiąc: - Oto najlepsza rzecz, jaką w życiu zrobiłem. Na co ja odparłem: - To potrafi każdy dureń. Okrzyknięto mnie potworem. A przecież nie ulegało dyskusji, że miałem rację. 16 maja Przez cały ranek pokrywałem cyframi kartki papieru. Kołowe pole magnetyczne byłoby lepsze od prostoliniowego, którego dotychczas używałem. Wydaje mi się, że nic nie stoi na przeszkodzie wytworzeniu pola wirującego. Podyktowałem właśnie długi list do Adriana, zalecając wydanie rozporządzeń w tym kierunku. Dodając ma marginesach szkice żałowałem, że nie potrafię rysować: moje figury przypominają dziecięce bazgroły. Nieważne. Adrian zrozumie. A przy tym, jeśli mi się powiedzie ładniej to będzie wyglądać w gablotach przyszłych kolekcjonerów... Dla odprężenia resztę dnia poświęciłem na spacer po Paryżu. Czuję, że po podjęciu decyzji o odizolowaniu się od ludzi stali mi się oni bardziej obcy, niż kiedykolwiek. Wielokrotnie wybuchałem śmiechem na widok bliźnich, jak gdyby należeli do jakiegoś innego gatunku zwierząt. Westchnąłem ze smutkiem nad długim szeregiem butwiejących na nadbrzeżnych straganach książek, świadczących o ogromie bezużytecznego ludzkiego mozołu, i nad przelewającymi się od drzwi biur do stacji metra potokami szarych obywateli, nad roześmianymi, głupiutkimi, młodymi osóbkami, których wizja świata nie wykracza poza ramki kieszonkowego lusterka... Wszystko wydało mi się niskie: mężczyźni, kobiety, wieża Eiffla. Rozmyślając nad monotonią ludzkich losów od czasów epoki jaskiniowej aż do dnia dzisiejszego, zacząłem w końcu ziewać z nudów. W drodze powrotnej zastanawiałem się nad logicznym porządkiem moich przyszłych doświadczeń, gdy nagle na bulwarze Saint-Germain o mało nie wpadłem pod samochód, zupełnie jak jakiś operetkowy naukowiec. Żywiąc tak wielkie ambicje, skończyć w kronice wypadków pod nagłówkiem: Rozjechany na przejściu dla pieszych - cóż za śmieszność! To ostrzeżenie, że nie tu jest moje miejsce. 17 maja Długo dziś pracowałem w bibliotece Wyższej Szkoły Elektrycznej i na Sorbonie, w laboratorium Le Corbeau, który przeprowadza doświadczenia z największym elektromagnesem świata. Ja osiągam równie dobre wyniki, ale on nic o tym nie wie. Rozgłaszałem wszem i wobec, że wyjeżdżam na Sumatrę. Wszyscy twierdzili, że już teraz myślami jestem daleko. Sytuacja polityczna zdawała się niepokoić wszystkich moich rozmówców. Ponieważ zgodnie z wcześniejszym postanowieniem nie przejrzałem ani jednej gazety, wybrnąłem z kłopotu, uciekając się do opinii, które zwykle wygłaszam: - Od kiedy na Ziemi nastał człowiek ani na chwilę nie ustały różnego rodzaju zamieszki, rewolucje, wojny i masakry. Gdyby do poczynań tego enfant terrible przywiązywać znaczenie, jakie on sam pragnąłby im nadać, wciąż jeszcze tkwilibyśmy w epoce kamienia łupanego. Trzeba się od tego wszystkiego oderwać. Żal mi ludzi, którzy pod pozorem, że Rzym płonie, twierdzą, że nie mogą pracować. W gruncie rzeczy to, co dzieje się za oknem, pociąga jedynie próżniaków i gapiów. W odpowiedzi każdy się uśmiecha, nie biorąc mnie zbyt poważnie, ponieważ mam reputację dziwaka. Następnie zająłem się ostatnimi szczegółami przeprowadzki. Wystarałem się o kompletny ekwipunek elektryka i myśliwskie buty do spacerów po polach. Odnowiłem również zestaw narzędzi do sekcji. Tak się zapaliłem do zakupów, że na Champs-Elysees nabyłem psa owczarka o długiej, czarnej sierści. Wabi się Pchełka. Może się okazać przydatny na wsi. Maurice, syn mojej gospodyni, pracujący u mnie jako szofer, zajmie się nim przez te ostatnie dni naszego pobytu w Paryżu. Kiedy człowiek zacznie oglądać sklepowe wystawy, to już koniec: ma się ochotę na wszystko. To dziwne, że ludzie, którzy są tak brzydcy, potrafią wytwarzać takie piękne rzeczy. Przygotowania wprawiły mnie w stan takiego podniecenia, że nie mogłem zasnąć o zwykłej porze, to jest około północy. Odprawiłem sekretarkę, zasiadłem w pustym biurze do tego dziennika i zatapiam się w myślach. Ten pomysł, iskra, która teraz zapłonęła pięknym ogniem naukowych badań, w które zagłębiam się teraz z rozkoszą, tli się już od co najmniej dwudziestu lat. Wielu naukowców twierdzi, że nie pamiętają okoliczności, w jakich narodziły się ich odkrycia. W moim przypadku jest zupełnie inaczej. Było to w czasach, kiedy w pokoiku w hotelu “Au Petit Ritz” w Montrouge pisałem pracę magisterską na temat “Rodzajów potliwości regionu podogonowego u ssaków wyższych”. Pewnego niedzielnego popołudnia, pragnąc dać umysłowi chwilę wytchnienia, a zarazem uciec od zgiełku panoszących się na trotuarach ulicznych kapeli, zacząłem czytać w jakimś piśmie artykuł popularnonaukowy o atomie. Autor opisywał krążące wokół jądra elektrony i podkreślał ogrom zawartej w materii pustki. “Gdybyśmy sobie wyobrazili jądro atomu wodoru jako baryłkę, stojącą na placu przed katedrą Notre-Dame - pisał - elektron byłby łebkiem od szpilki, obiegającym ją po okręgu, przechodzącym przez Chartres.” Trzy dni przedtem byłem w Chartres na pogrzebie matki i na podstawie czasu trwania podróży mogłem sobie wyobrazić ten dystans. Fakt, że materia składa się w większej części z pustki, dała mi owej niedzieli wiele do myślenia. Ale iskierka ta musiała czekać całe lata, przyczajona w jakimś mrocznym zakamarku mej pamięci. W międzyczasie zostałem lekarzem, podjąłem praktykę w szpitalu. Jednocześnie ukończyłem drugie studia w dziedzinie nauk ścisłych. Pewnego wieczora w College de France wszedłem przypadkiem na zajęcia z astrofizyki i wysłuchałem wykładu na temat materii słonecznej. Profesor Rastex (staruszek od dawna już nie żyje) mówił, że atomy w jądrze słońca miażdżone są tak niesamowitym ciśnieniem, że na pewno musiały osiągnąć niesłychaną wprost gęstość, tak wielką, że sprasowany w ten sposób Mont Blanc zmieściłby się w walizce! Włożyć Mont Blanc do walizki! Iskierka strzeliła jasnym płomieniem. W głowie pojawiła się natrętna myśl, że wewnętrzną pustkę materii można pokonać. Później wróciła rutyna codziennego życia i zacząłem myśleć o innych rzeczach. Jako doktor nauk ścisłych, korespondent wielu zagranicznych instytutów, nie praktykowałem już w zawodzie lekarza, ale dzięki protekcji mojego starego mistrza Lapebie nadal pracowałem w laboratoriach Akademii, robiąc to, co ludzie zwą karierą, i co ja sam również określałem tym mianem. Piąłem się w górę, rozpychając się łokciami, czasem nawet depcąc po odciskach. Wtedy właśnie uznałem moją córkę Ethel. Jej matka wykazała sporo taktu, umierając wkrótce po urodzeniu dziecka. Dopiero rozwój tak zwanej “teorii rozszerzającego się wszechświata” umożliwił mi sprecyzowanie w sposób bardziej naukowy mglistej dotąd idei, jednej z wielu, jakie przychodziły mi do głowy, a które nie zwróciły mojej uwagi, ponieważ nie wydały owoców. Bogactwo niepotrzebnych myśli, rodzących się w ludzkiej głowie, podobne jest obfitości nasion, rozsiewanych bez powodzenia przez Życie: stwierdzam to co roku, obserwując ze smutkiem, jak w moim ogródku na ulicy Varenne sypie się z osik deszcz białych płatków, z których nie wykiełkuje ani jeden. Prawa Natury są wszędzie jednakowe. Ta właśnie refleksja pozwoliła mi dokonać interesujących porównań. Jak więc mówiłem, astronomowie odkryli, że mgławice spiralne, najodleglejsze ze światów, oddalają się od naszej Drogi Mlecznej z rosnącą prędkością, tak że wydawać by się mogło, że cały Wszechświat się rozszerza, puchnie jak gigantyczna bańka mydlana. Przyczyna ucieczki galaktyk nie jest znana; niektóre teorie matematyczne usiłują wyjaśnić ją rozszerzaniem się przestrzeni. Medyczne studia wpoiły mi bardziej fizyczne spojrzenie na świat, dlatego skłaniałem się raczej ku poglądowi, że to ciśnienie radiacyjne, to jest ciśnienie wypromieniowanego przez ciała niebieskie światła, odpycha je od siebie. Z drugiej jednak strony jest ono tak słabe, że nie mogło spowodować zjawiska o tak wielkiej skali... Przyszło mi wtedy na myśl, że skoro prawa natury są wszędzie jednakowe, to możliwe jest porównanie nieskończenie wielkiego Wszechświata ze światem nieskończenie małym, z atomem. Jego modelu dostarczyła już astronomia: elektrony krążące jak planety wokół centralnego słońca. Czyż nie było uzasadnione przypuszczenie, że prawo rozszerzającego się wszechświata odnosi się również do atomu, tak, jak odnosi się do świata gwiazd? Że elektrony mogą się rozsuwać na kształt spiralnych mgławic, które oddalają się od siebie, skoro te same atomy mogą się do siebier zbliżać, dzięki czemu materia osiągać może tę niesłychaną gęstość, jaka występuje w słonecznym jądrze? Że, inaczej mówiąc, atom jest być może rozciągliwy? Wydawało mi się jednak, że elastyczność owa nie mogła być dowiedziona w warunkach laboratoryjnych, jako że warunkiem jej wystąpienia jest olbrzymie ciśnienie, panujące we wnętrzu gwiazd. Tak się oto rzeczy miały, kiedy jeszcze przed kilkoma miesiącami przeprowadzałem doświadczenia zupełnie innego rodzaju, a mianowicie nad leczeniem pnia współczulnego w chorobach nerwowych poprzez oddziaływanie polem magnetycznym. Traf chciał, że eksperyment ten przeprowadzałem na psychicznie chorej dziewczynie, pacjentce ze szpitala św. Anny. Jedna z jej manii polegała na tym, że nie rozstawała się z wydrążoną miedzianą kulą, którą miała zwyczaj przykładać do bolących miejsc. Aby jej nie drażnić, pozwoliłem jej zatrzymać kulę i poleciłem położyć się na stole operacyjnym. Skoncentrowałem pole na wysokości mostka, a wydzielające się ciepło spowodowało, że chora przycisnęła do piersi zaciśniętą w dłoni kulę. Po dziesięciu minutach spytałem pacjentkę jak zwykle, co czuje. - Nic - odparła. - Urania puchnie. Dopiero po pewnym czasie zrozumiałem, że Urania to było imię, jakie nadała miedzianej kulce. - Puchnie, bo to trochę grzeje. Po dwuminutowej przerwie przystąpiłem do kolejnego dziesięciominutowego seansu. - Znowu urosła - rzekła chora. - W takim razie proszę zanurzyć rękę w misce z zimną wodą i Urania zaraz zmaleje. Niska temperatura wody powinna oczywiście zneutralizować efekt termicznego rozszerzania się miedzi. Dziewczyna posłusznie zanurzyła rękę w wodzie. Odstawiłem aparat na miejsce. - No, i co? - spytałem, zwracając się do pacjentki. - Nie maleje. - Ach, tak! - byłem nieco zdziwiony, nie chcąc jednak dyskutować z chorą, dorzuciłem w charakterze wyjaśnienia: - To dlatego, że jest uparta. A jednak to właśnie dlatego, że Urania nie malała - jak się o tym przekonałem, kiedy dla rozwiązania wątpliwości powtórzyłem doświadczenie (jako że żaden, przypadkowy nawet szczegół nie powinien zostać zaniedbany przez eksperymentatora) - zamieszkam teraz siedemset kilometrów od Paryża, ażeby samotnie, w tajemnicy prowadzić badania, które mogą dokonać przewrotu w nauce. II 21 maja Jestem w Chantambre. Adrian dobrze się spisał. W obszernej stodole, która posłuży nam za laboratorium, zainstalowano już wszystkie urządzenia. Jutro będę mógł zabrać się do roboty. Dziś zapoznaję się z rozkładem pomieszczeń i nadzoruję zakładanie zamków w drzwiach. 22 maja Pierwszy dzień doświadczeń. Dokonaliśmy regulacji pola magnetycznego. Jest to, niestety, pole prostoliniowe, ponieważ pole wirowe wymaga zainstalowania wielkiego pierścienia, który zresztą natychmiast zamówiłem. Oto jak przystąpiłem do badań: Obiektem doświadczeń pozostaje nadal wydrążona miedziana kula. Umieszczona w polu magnetycznym rośnie, to znaczy podlega trwałej dylatacji. Zjawisko to nie może być wynikiem rozgrzewania się miedzi, ponieważ przybiera ono dość znaczne rozmiary, osiągając jeden centymetr przy początkowej średnicy kuli wynoszącej pięć centymetrów. Przypisuję to zjawisko wpływowi połączonego oddziaływania pola elektromagnetycznego oraz ciśnienia znajdującego się wewnątrz powietrza. Moja teoria jest następująca: jeżeli na umieszczoną w polu magnetycznym materię zacznie oddziaływać bardzo słabe ciśnienie, analogiczne do ciśnienia promieniowania, rozszerza się ona w taki sam sposób, jak kosmiczne mgławice. To planetarne elektrony każdego atomu odsuwają się od centralnego jądra. Krótko mówiąc, skonstruowałem tu w pomniejszonej skali mechanizm, który kieruje rozszerzaniem się Wszechświata. Gdy przebijam powłokę miedzianej kuli, rozgrzewające się powietrze uchodzi swobodnie przez powstały otwór. Żadne ciśnienie nie oddziaływuje wówczas na wewnętrzną powierzchnię obiektu i dlatego po jej umieszczeniu w polu magnetycznym dylatacja atomowa nie następuje. Tak więc dla jej wywołania niezbędne jest połączone oddziaływanie ciśnienia oraz pola elektromagnetycznego. Zarówno przed, jak i po dylatacji, ciężar kuli pozostaje dokładnie ten sam. Należało sprawdzić, czy w grę wchodzi rzeczywiście ciśnienie powietrza. W tym celu przyjąłem odwrotną zasadę postępowania: miast wydrążonej, użyłem kuli z pełnego metalu. Umieściłem ją pod kloszem, wytwarzając w nim częściową próżnię. W ten sposób ciśnienie rozgrzanego, zawartego w kuli powietrza zastąpiłem podciśnieniem, oddziaływującym na zewnętrzną jej powierzchnię. W tych warunkach dylatacja atomowa przebiega znakomicie: po trzech godzinach ekspozycji w polu magnetycznym powiększyłem dwucentymetrową kulkę do średnicy dwunastu centymetrów, tak że aż prawie dotykała ścian klosza. Trzeba się teraz dowiedzieć, czy istnieje jakiś związek pomiędzy kulistym kształtem przedmiotu a dylatacja. Dość już pracy na dzisiaj. Przed snem wyszedłem odetchnąć świeżym powietrzem. Podczas spaceru myśli nadal miałem zaprzątnięte miedzianymi kulkami, nad moją głową świeciły ich wielkie kosmiczne siostry. Platon mówił o muzyce sfer, ja zaś mogę stwierdzić, że ją na swój sposób słyszałem... 23 maja Jedną miedzianą kulkę rozbiłem młotem na nieforemną bryłkę. Umieszczona pod kloszem i poddana działaniu pola zaczęła rosnąć, najpierw z wolna, potem coraz szybciej. Na pierwszy rzut oka wydawało mi się, że zachowała swój pierwotny nieregularny kształt, należało się jednak upewnić. Przyjąłem następującą procedurę: sfotografowałem następną bryłkę miedzi przed dylatacja i po niej, przy czym aparat pozostawał w tej samej pozycji. Pierwsze zdjęcie, umieszczone w powiększalniku, pokryło się dokładnie z drugim. Tak więc dylatacja we wszystkich kierunkach przebiega w jednakowy sposób. Innymi słowy, kształt zostaje zachowany. Fakt ten może mieć dla dalszych badań fundamentalne znaczenie. Tak jestem rozgorączkowany postępem prac, że nie mogę zasnąć. Mało brakowało, ażebym pracował całą noc, żal mi jednak Adriana, który dosłownie pada z nóg. Zawołam Pchełkę i pójdę z nim na długi spacer po okolicy. Powinienem był zabrać go ze sobą wczoraj wieczorem, ale zupełnie o tym nie pomyślałem. Jestem tak mało przyzwyczajony do czyjegokolwiek towarzystwa! 24 maja Należało sprawdzić, czy otrzymane w doświadczeniach z miedzią wyniki odnosiły się również do pozostałych metali. Eksperyment z żelazną kulką powiódł się znakomicie. Dylatacja, zrazu nieco powolna, ostatecznie przebiegała doskonale. Postanowiłem więc poddać dylatacji jakikolwiek inny żelazny przedmiot. W tym przypadku była to podkowa. Adrian oczyścił ją tak dokładnie, że błyszczała jak stal. Sam proces przebiegł w sposób całkowicie odbiegający od normy: oba ramiona podkowy odsunęły się od siebie, środek zaś wydłużył się niepomiernie. Tak więc przedmioty przestały zachowywać swój pierwotny kształt. Winą za tę niezaprzeczalną porażkę obarczam użyte do doświadczenia pole prostoliniowe. W przypadku miedzi, będącej doskonałym przewodnikiem prądu, linie sił pola magnetycznego kształtowane są przez poddawany doświadczeniu przedmiot, podczas gdy żelazo, o wiele gorszy przewodnik, zachowuje się inaczej. Jeżeli przypuszczenie to jest słuszne, niedogodność owa powinna zniknąć wraz z zastosowaniem pola wirującego, którego działanie jest niezależne od kierunku linii sił. Przez całe popołudnie z gorączkowym pośpiechem instalowałem wytwornicę pola wirowego. Dostawcy z Lyonu, z którymi skontaktowałem się telefonicznie, zawiadomili mnie, że brakujący pierścień może zostać odebrany bezpośrednio w fabryce. Natychmiast wysłałem Maurice’a z samochodem: załadunku dokona w nocy, a jutro o świcie będzie już z powrotem. Po kolacji wróciłem do oświetlonego jak dworzec kolejowy laboratorium i kontynuowałem przerwane doświadczenia z miedzią. Tym razem zamiast podciśnienia wywołałem pod kloszem nadciśnienie. Zgodnie z mymi przewidywaniami miedź, miast się rozszerzyć, skurczyła się. W ten sposób średnica kulki, wynosząca początkowo cztery centymetry, zmalała do trzech milimetrów, przy czym ciężar, równy dwieście sześćdziesiąt trzy i czterdzieści jeden setnych grama, pozostał bez zmian. Otrzymałem więc maleńką, niezwykle ciężką miedzianą kuleczkę, której atomy zbliżyły się do siebie. 25 maja W nocy zbudziło mnie szczekanie Pchełki: to Maurice wracał z pierścieniem. Natychmiast przystąpiłem do montażu. O siódmej rano dołączył do mnie punktualny jak zawsze Adrian. W południe urządzenie było już gotowe. Poszliśmy na obiad. Byłem głodny jak wilk i sam jeden zjadłem całego kurczaka i kalafiora. - Służy panu wiejskie powietrze - zauważyła Maria. - Raczej laboratoryjne - odrzekłem. Moja radość okazała się przedwczesna: przy próbie uruchomienia wytwornicy pola wirowego okazało się, że urządzenie nie było jeszcze gotowe. Jego instalacja zajęła nam całe popołudnie. Umieszczenie stołu operacyjnego i klosza w centrum pola stwarza dziecinne problemy natury mechanicznej, których rozwiązanie wymaga jednak sporo czasu. Wszystko to jest niezwykle irytujące. 26 maja Pole wirowe działa. Drżącymi rękami położyłem na stole operacyjnym nową podkowę. Po dziesięciu minutach rozpoczęła się dylatacja; co więcej, robione co pięć minut zdjęcia po odpowiednim powiększeniu dokładnie się na siebie nakładały. Tak więc w przypadku żelaza kształt zostaje zachowany, podobnie jak w doświadczeniach z miedzią, pod warunkiem użycia pola wirującego. Zachęcony tym powodzeniem, postanowiłem przejść do bardziej skomplikowanych eksperymentów. Do tej pory badałem jedynie zachowanie się ciał prostych: żelaza i miedzi, należało jednak sprawdzić, jak przebiega dylatacja atomów, wbudowanych w molekularną strukturę substancji złożonej. Przeskakując pośrednie etapy, postanowiłem poddać procesowi małą kostkę agatu, służącą mi za przycisk do papieru. Krzemiany, z których zbudowany jest ten minerał, są już dość skomplikowanymi konstrukcjami molekularnymi. Początkowo wszystko szło dobrze, kostka pęczniała w sposób najzupełniej prawidłowy, ale po upływie piętnastu minut pękła nagle po ukosie. Jeden z odłamków, poddany na nowo dylatacji, również pękł. Zastanawiam się nad przyczynami tego niepowodzenia. 27 maja Noc obfitowała w owocne rozmyślania. Podczas wcześniejszych doświadczeń zauważyłem, że prędkość dylatacji z upływem czasu wzrasta. Skoro początkowo proces przebiegał prawidłowo, oznacza to zapewne, że w owej fazie jego prędkość była prawidłowa. Zbyt szybki wzrost mógł doprowadzić do pęknięcia kostki, czemu sprzyjała krystaliczna struktura agatu. Ażeby zmniejszyć prędkość dylatacji, należało w trakcie doświadczenia zredukować podciśnienie, wpuszczając pod klosz nieco powietrza. Rozpocząłem eksperyment według nowej procedury. Sukces był całkowity. Co trzy minuty zmniejszałem podciśnienie, wynoszące początkowo pół atmosfery, o jedną dziesiątą. W tych warunkach agat doskonale zniósł dylatację. Następnie poddaliśmy próbie kawałek szpatu, szkła i porcelanowy spodeczek. Niezależnie od tego czy obiektem doświadczenia jest ciało krystaliczne, czy amorficzne, nowa procedura przynosi doskonałe wyniki. Jutro będzie wielki dzień. Wieczorny spacer zawiódł mnie aż do pierwszych zabudowań Freissenet. Odniosłem wrażenie, że mój widok przejmuje ludzi lękiem. Dziwne przeczucie! Pchełka złapał jeża i zdążył zeżreć go prawie w połowie, zanim go odciągnąłem. Jest bardzo żarłoczny. Będę musiał powiedzieć Marii, żeby zwiększyła mu racje zupy. 28 maja Mając już niemal pewność, że potrafię powiększać wszystkie substancje chemiczne, postanawiam przystąpić do dylatacji substancji organicznych. Na początek wybrałem ziarno pszenicy. Wczoraj wieczorem na jednym z okolicznych pól zerwałem w tym celu dojrzały kłos. Zrobiłem to właśnie wtedy, kiedy Pchełka pożerał jeża. O godzinie ósmej zważone z dokładnością do jednego miligrama ziarno zostało umieszczone pod kloszem i sfotografowane. Następnie Adrian włączył pompę próżniową. Przez pierwsze chwile serce waliło mi jak młotem, bałem się paść ofiarą złudzenia. Rychło jednak okazało się, że nie może być żadnych wątpliwości: do południa ziarno przybrało rozmiary i wygląd rozciętego wzdłuż bochenka chleba, zachowując przy tym oczywiście swą pierwotną wagę. Przez całe popołudnie badałem pod mikroskopem wewnętrzną strukturę powiększonego ziarna. Rozmiary jego poszczególnych składników wzrosły, zachowując jednak dawne proporcje. Wygląd zewnętrzny oraz wewnętrzne połączenia nie uległy zmianie. Sądzę, że nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy podjęli próbę dylatacji rośliny o strukturze organicznej. 29 maja Mój wybór padł na krzaczek fiołków, składający się z trzech kwiatów, dwóch pąków, sześciu listków oraz korzeni, które zostały starannie umyte. Ponieważ chodziło o żywy organizm, poleciłem Adrianowi, ażeby przeprowadzał operację bardzo powoli. Rozpoczął tak ostrożnie, że przez godzinę nic się nie działo. Na koniec fiołek stopniowo począł przybierać rozmiary cyklamena, potem bratka, wreszcie azalii. Niestety, wraz z upływem czasu kwiaty więdły. Rosły, ale życie z nich uchodziło! Po zastanowieniu wydaje mi się, że być może nie poddane doświadczeniu fiołki zwiędłyby równie szybko. Tak niewiele mam do czynienia z kwiatami, że nie mam o tym zielonego pojęcia. Po południu powtórzyliśmy więc eksperyment, ustawiwszy w szklance obok fiołki w charakterze próbki. Kwiaty w aparacie w przeciągu dwóch godzin przybrały rozmiary geranium, ale zwiędły po wyjęciu ich spod klosza, podczas gdy fiołki w szklance pozostały żywe. To by było zbyt piękne, gdyby życie mogło przetrwać podczas takiej przemiany. Pomimo to jestem w pieskim nastroju, co zresztą odbiło się na Pchełce: nie zabrałem go ze sobą na wieczorny spacer. Jego radość i wesołe harce raniłyby mi serce. 30 maja Adrian rozpoczyna doświadczenia od nowa, ale ze zwykłymi paprociami: uważa, że zbyt szybko zabraliśmy się za rośliny jawnopłciowe (czemu nie zabierze się za bakterie, skoro już o tym mowa?). Tymczasem ja myślę, że byłoby celowe dowiedzieć się, w którym momencie dylatacji zanika życie. Trudno jednak zaobserwować chwilę śmierci rośliny; ażeby móc określić ją z większą dokładnością, należałoby zwrócić się ku organizmom o wyższym stopniu rozwoju. Zupełnie nie zgadzam się z Adrianem i podejmuję wręcz przeciwną decyzję: posunę się jeszcze dalej i przejdę do doświadczeń na zwierzętach. Niestety, nie mamy świnek morskich. Co prawda zamówiłem ich telefonicznie w Lyonie dwanaście tuzinów, ale nie miałem cierpliwości czekać, aż je nam dostarczą. Na szczęście przypomniałem sobie, że jedna z samic w króliczarni właśnie się okociła i ma szóstkę małych: dzięki nim możemy bez zwłoki rozpocząć doświadczenia. Przerażone zwierzę, umieszczone pod kloszem zaczęło biegać na wszystkie strony. W tych warunkach nie sposób było zaczynać. Wyciągnąłem je więc, dałem narkozę i umieściłem na powrót w aparacie. Na klatkę piersiową królika skierowałem światło lampy, ażeby móc gołym okiem śledzić pracę jego serca. Potem ostrożnie, powoli, przy bardzo słabym podciśnieniu, podłączyliśmy pole wirujące. Serce ciągle biło. Po godzinie zwierzę urosło o około jedną trzecią, jego serce wciąż biło, w moim zaś zaczęła kiełkować nadzieja. Postanawiam przerwać doświadczenie. Wyciągamy spod klosza króliczka, który przedwcześnie stał się zupełnie dużym królikiem, serce zatrzymuje się: zwierzę zdycha. Bez zwłoki powtarzamy eksperyment z następnym króliczkiem, zachowując przy tym jeszcze większą ostrożność i stosując mniej zaawansowaną dylatację. Ten sam wynik: po opuszczeniu klosza zwierzę zdycha. W ten sposób padło bezpożytecznie wszystkie sześć królików. Jutro przystąpię do sekcji, ażeby stwierdzić przyczynę zgonu. To jedyny sposób na znalezienie błędu w naszym rozumowaniu. 31 maja Przez cały dzień kroiłem padłe podczas doświadczeń króliki, ale bez rezultatu. Wszystkie organy zdają się być w jak najlepszym stanie. Rozmiary serca i płuc normalne. Jelita i nerki bez żadnych uszkodzeń. W żołądkach kilku zwierząt znalazłem resztki nie przetrawionego do końca pokarmu. Czyżby niepowodzenie eksperymentu należało złożyć na karb złego funkcjonowania jakiegoś gruczołu wydzielania wewnętrznego? Gubię się w domysłach. Sam już nie wiedząc, co robić, pobrałem do analizy krew z kilku królików. Wieczorem Maurice zawiózł ją do Lyonu. Wracając przywiezie świnki morskie. Za pośrednictwem tabliczki i kredy (zawsze porozumiewam się z nim w ten sposób, ponieważ jest głuchoniemy) spytałem Adriana co o tym myśli. Odpowiedział mi swoim starannym pismem, że należy powrócić do doświadczeń na organizmach prostych. To jego pomysł i zależy mu na nim. Dla świętego spokoju zezwoliłem mu na przygotowanie kilku kultur bakteryjnych. Wieczorem wyszedłem na spacer. Przechodząc koło budy zawołałem Pchełkę, ale nie przybiegł. Pewnie dąsa się za to, że już od kilku wieczorów wychodzę bez niego. Trudno, poszedłem sam. Korzystając z ostatnich blasków wspaniałego zachodzącego słońca doszedłem prawie do Freissenet. Tak, tak, przynajmniej mechanika tego świata działa bez zarzutu! l czerwca Wspaniały dzień i niezwykle ważny. Przedstawię jednak wydarzenia w porządku chronologicznym. Ledwie zdążyłem się ubrać, do drzwi zastukała Maria. Twarz miała bardzo zatroskaną. - Pies pana, pies pana... - Cóż pies? - Nie żyje, zdechł. Zaprowadziła mnie do budy. Pchełka rzeczywiście był martwy, a jego długa sierść ścieliła się wokół niego jak czarny całun. - To moja wina, proszę pana, moja wina - wzdychała Maria. Drażni mnie ta jej maniera powtarzania wszystkiego dwa razy, kiedy jest czymś poruszona. - Proszę mówić jaśniej. To te resztki królików, proszę pana. Nie wiedziałam. Dałam je psu, żeby się nie zmarnowały. Skąd miałam wiedzieć, że pan je zatruł. Pan nic nie powiedział. Tak więc Pchełka zdechł, ponieważ zjadł resztki królików. Nagle przyszło mi do głowy, że być może dowiem się czegoś o przyczynie ich śmierci, badając to, co z nich zostało. Poleciłem zanieść Pchełkę na stół operacyjny. Tym razem wyniki autopsji okazały się bardzo pouczające: pies zdechł na zaparcie. W jelicie cienkim odnalazłem resztki króliczego mięsa: połknął go zbyt wiele na raz. Jednak po chwili stwierdziłem, że mięso, aczkolwiek z grubsza przeżute, pozostało różowe i nie nosiło na sobie najmniejszego nawet śladu procesów trawiennych. Dlaczego nie uległo działaniu soków żołądkowych? I naraz przyszło olśnienie! Mięso poddanych dylatacji atomowej zwierząt nie mogło wejść w reakcję z sokami trawiennymi z powodu odmiennych struktur atomowych królika, którego atomy zostały rozciągnięte, i soków trawiennych, których atomy pozostały niezmienione. Zwykłe reakcje pomiędzy substancjami zdylatowanymi i normalnymi nie mogły już zachodzić. Ale w takim razie, skoro moje króliki zdychały po wyjęciu ich spod klosza, to działo się tak dlatego, że w normalnym powietrzu ich procesy oddechowe nie mogły już spowodować normalnych efektów: zawarty w nim tlen przestał się wiązać z hemoglobiną zdylatowanej krwi i króliki zdychały po prostu z powodu niedotlenienia. To właśnie było owo tak niecierpliwie poszukiwane wyjaśnienie. Zawołałem na Adriana, zapominając o jego głuchocie. Pobiegłem do laboratorium, gdzie właśnie przyniesiono skrzynkę ze świnkami morskimi. Natychmiast przystąpiłem do doświadczeń. Po dwóch godzinach zwierzę urosło do rozmiarów królika angory, zamiast jednak wyjąć go na wolne powietrze, pozostawiłem go pod kloszem, który zawierał rozszerzone podczas eksperymentu powietrze. Z olbrzymią satysfakcją patrzyłem, jak budząca się powoli z narkozy świnka zaczyna biegać pod kloszem jak królik (to nadzwyczaj trafne porównanie). - Tak, ale za kilka dni zdechnie z głodu - napisał na tabliczce Adrian. Pokręciłem przecząco głową: wystarczyło żywić zwierzę produktami rozszerzonymi w tym samym stopniu, co ono samo. Adrian natychmiast poddał dylatacji kilka marchewek i wsunął je pod klosz. Zwierzę zjadło je ze smakiem. Przez cały dzień trzymałem świnkę pod obserwacją, a wieczorem znalazłem na stole kilka bobków, świadczących o doskonałym trawieniu. Nigdy jeszcze żadne bobki nie sprawiły mi tak wielkiej przyjemności! Tak więc, nie niszcząc życia, można poddać zwierzęta dylatacji atomowej. Zwycięstwo! Zwycięstwo! 2 czerwca Próbowałem dzisiaj uporządkować osiągnięte dotychczas rezultaty. Żywy organizm, poddany dylatacji atomowej, pozostaje wrażliwy na wszelkie czynniki natury mechanicznej: wstrząsy, uderzenia, rany itp., nie jest jednak w stanie wejść w reakcję chemiczną z substancjami normalnego wymiaru. Reaguje jedynie z ciałami poddanymi takiej samej dylatacji, jak ono samo i o tym samym stosunku wymiarów atomowych. Co może z tego wynikać dla zdylatowanego zwierzęcia? Dotyk, związany jedynie z reakcjami mechanicznymi, powinien zostać zachowany. W przeciwieństwie do niego, węch i smak, wymagające chemicznego rozpuszczenia wdychanych lub smakowanych molekuł, musiały zapewne zaniknąć. Co się zaś tyczy wzroku, to światło oddziaływuje na komórki siatkówki drogą reakcji fotochemicznych, a więc świnka musi być ślepa... Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Po co tworzyć ślepe zwierzęta? Opadły mnie jednak wątpliwości. Pobiegłem do laboratorium z latarką w ręku: świnka zareagowała wyraźnie na światło, uciekając w drugi koniec klosza. A więc: widzi. Zatem oddziaływanie światła na siatkówkę jest bardziej natury mechanicznej, niż chemicznej: to uderzenie fotonów w komórki nerwowe wywołuje obraz. Możliwe jednak, że następnie ma miejsce jakaś reakcja chemiczna, zapewniająca chwilowe trwanie obrazu na siatkówce. To zjawisko nie powinno występować u poddanej doświadczeniu świnki. Nie będzie mogła chodzić do kina, ale to nie ma znaczenia. Kontynuując rozważania spostrzegam, że w miarę, jak zagłębiam się w sferę zjawisk bardziej subtelnych, rozróżnienie czynników na mechaniczne i chemiczne staje się sprawą coraz bardziej skomplikowaną. Wszystko to jest niezwykle pasjonujące. Trzeba będzie poddać świnki serii testów, ażeby poznać ich nowe zdolności, oraz kontynuować doświadczenia nad dylatacją zwierząt. Nie potrafię myśleć o niczym innym na świecie, jak tylko o moim laboratorium. Wprost nie mogę usiedzieć na miejscu. To podniecenie mogłoby ujemnie wpłynąć na prawidłowy tok doświadczeń, ale na szczęście Adrian wykazuje zimną krew i prawdziwie kamienny spokój. III l lipca Przez cały ostatni miesiąc nie straciłem ani minuty. Cały czas poświęciłem pracy. Zaniechałem prowadzenia na bieżąco dziennika. Sypiałem zaledwie po pięć godzin na dobę. Świnki morskie przemieniły się w okazałą kolekcję potworków: dwie są wielkie jak barany, inne zaś zostały pomniejszone do rozmiarów myszy. Naturalnie nie obyło się bez strat, ponieważ należało w sposób eksperymentalny określić taki stosunek dylatacji lub redukcji materii, który pozwalał jeszcze tejże na wejście w reakcję chemiczną. Proporcja ta wynosi dwadzieścia procent. Oznacza to, że powiększone jedynie o dwadzieścia procent zwierzę może jeszcze oddychać normalnym powietrzem oraz przyswajać normalną żywność. W przypadku dalej posuniętej dylatacji należy zapewnić mu rozszerzone powietrze i specjalne pożywienie. Kwestia żywności nie sprawia większych problemów: jej przyszykowanie nie jest wcale trudniejsze od zwykłego gotowania. Inaczej rzecz się ma z oddychaniem: zwierzę należy trzymać pod kloszem z rozrzedzonym powietrzem i na tym polega największy problem, który właśnie usiłuję rozwiązać. Chciałbym uzyskać powiększone zwierzęta zdolne do życia na wolności. Próbowałem wymyślić maskę, zapewniającą automatyczną dylatację wdychanego powietrza. Straciło przy tym życie około pięćdziesięciu świnek. Teraz sprawdzam inny sposób, polegający na przetaczaniu zwierzęciu powiększonemu krwi zwierzęcia normalnego. Mimo to pozostaję wierny taktyce ciągłego wybiegania naprzód i wertuję katalogi sklepów zoologicznych w poszukiwaniu małp. Widzę przy tym, że Adrian odnosi się do mnie z pewną rezerwą. Odgadł dalszy ciąg mego programu i chyba się przestraszył. Ale czego? Przecież dominacja człowieka nad przyrodą jest rzeczą naturalną. Zawsze należy sięgać kresu własnych możliwości. 2 lipca W Aubenas, dokąd pojechałem osobiście w celu zakupu siatki na klatkę dla małp, doszło do spotkania, które nazwałbym opatrznościowym, gdybym wierzył w Opatrzność. Szedłem właśnie do sklepu żelaznego, kiedy ujrzałem na Rynku ludzi, rozlepiających afisze: chodziło o mające się odbyć za dwa dni przedstawienie w wykonaniu trupy cyrkowej, jakich wiele na prowincji. Program zapowiadał występ woltyżerki Wołgi ze swymi końmi, akrobaty Chaubloca, błyskotliwej śpiewaczki-akrobatki Loli de Valence oraz klowna Jo-Jo z karłem Atlasem. Nie muszę chyba mówić, co w powyższym programie przykuło mą uwagę. Pójdę tam. 3 lipca Nadal zajmuje mnie problem życia zdylatowanych zwierząt na wolnym powietrzu. Metoda polegająca na wstrzykiwaniu krwi w przerwach pomiędzy kolejnymi etapami dylatacji daje bardzo różne wyniki, co należy zapewne przypisać skutkom zjawisk ubocznych, związanych z interakcją odmiennych grup krwi. To długa i skomplikowana metoda, ale nie widzę żadnej innej. Dzisiaj znowu straciłem kilka tuzinów świnek. 4 lipca Świat się do mnie uśmiecha. Urodziłem się pod szczęśliwą gwiazdą. Właśnie wracam z cyrku. Najlepsze miejsca kosztowały trzy franki. Siedziałem w pierwszym rzędzie, tuż przy arenie. Nie obchodziły mnie konie. Mało mnie również interesowało, czy śpiewaczka-akrobatka rzeczywiście odznaczała się zapowiadanym wdziękiem czarno-różowego klejnotu; pożerałem wzrokiem Atlasa, asystującego klownowi Jo-Jo w przerwach między numerami. Jest prawidłowo zbudowany, bez widocznych ułomności, i mierzy niewiele ponad metr. Podczas antraktu, miast zwiedzać stajnię, poprosiłem o rozmowę dyrektora cyrku. Był nim trapezista Chaubloc. Oznajmiłem, że jestem lekarzem, opowiedziałem o moich badaniach nad karłami, na koniec zaś wyjawiłem, że jego współpracownik Atlas zwrócił na siebie moją uwagę. Umączony człowieczek w stroju klowna przyłączył się do nas. Ma dwadzieścia jeden lat i nie spodziewa się urosnąć większy. Umówiłem się z nimi po przedstawieniu, w kawiarni. Postęp. Sprawy potoczyły się bardzo szybko: po pół godzinie za sumę dziesięciu tysięcy franków zostałem nabywcą karła Atlasa. Zapewniłem go, że będzie dobrze traktowany, dostanie uczciwą pensję i że będzie moim towarzyszem i błaznem, tak jak niegdyś jemu podobni na magnackich dworach. Ponieważ cyrk opuszcza Aubenas jutro rano, mój nowy nabytek przybędzie do Chantambre po południu. Kazałem Marii przygotować pokój na przyjęcie gościa. 5 lipca Dzień rozpoczął się źle, chociaż wstałem w dobrym humorze. Zbyt dobrym nawet: korzystając z niego, otwarłem nadesłane przez sekretarkę paczki z zaległą dwumiesięczną korespondencją, którą dotąd zaniedbywałem, i natychmiast wionęły z niej miazmaty zewnętrznego świata, od którego się odseparowałem. Jedno pasmo lamentów i niepokojów. Wszyscy ci nieboracy żyją jakby w obawie przed nie wiadomo jakim gwałtownym wstrząsem. Jeżeli jednak ma on nastąpić, to na pewno nie nadejdzie od tej strony, w którą patrzą: biorą swą jałową krzątaninę, drobne zmarszczki na powierzchni wody, za potężne głębinowe fale, które my tutaj szykujemy w morskich otchłaniach. Nikt o tym nie wie, ale Chantambre jest być może w obecnej chwili najniebezpieczniejszym dla przyszłości planety punktem, a tymczasem ci żałosni głupcy martwią się jedynie tym, co się dzieje poza granicami!.. Przyjechał Atlas. Cały jego bagaż mieści się w dwóch małych fibrowych walizeczkach. Wydawał się smutny i niespokojny. Musi się zaaklimatyzować. Będzie jadał razem z Marią. - Wiem, o co panu chodzi. Pan chce, żeby on panu zastąpił psa. Jak on się nazywa? - spytała. - Atlas. - Tak też myślałam - wymamrotała. Widocznie uważa, że nie jest to chrześcijańskie imię. 12 lipca Byłem głupcem i być może jestem nim nadal, ale właśnie przezwyciężyłem ogromną trudność. Czemu wcześniej nie pomyślałem o zdolnościach adaptacyjnych żywych organizmów? Przypomniał mi o tym dopiero widok Atlasa, przywykającego powoli do surowej atmosfery mej siedziby. Przeprowadzone w zeszłym tygodniu doświadczenia pozwoliły mi znaleźć prosty sposób na przystosowanie powiększonych świnek morskich do oddychania normalnym powietrzem: wystarczy stopniowo, powoli przyzwyczajać organizm. Po pierwszym dwudziestoprocentowym etapie dylatacji (poza tą granicą przestają zachodzić reakcje chemiczne) należy pozwolić zwierzęciu przywykać przez kilka dni do nowego stanu, aby potem przystąpić do kolejnej dwudziestoprocentowej dylatacji, która pozwala jeszcze na oddychanie zwykłym powietrzem, i tak dalej. Wszystkie zwierzęta mogły teraz wyjść spod kloszy próżniowych, pod którymi musieliśmy je dotąd trzymać. Dzięki temu w laboratorium nieco się rozluźniło. Mamy siedem świnek - gigantów powiększonych pięciokrotnie oraz trzy świnki mini-karzełki, pomniejszone dwudziestokrotnie. To niesamowite uczucie - trzymać w dłoni taką maleńką białą myszkę, długą zaledwie na centymetr, a przy tym cięższą od najcięższego metalu. Innym mym zajęciem podczas tego tygodnia, niemal równie delikatnym, co poprzednie, było oswajanie Atlasa. Zabieram go ze sobą co dzień na mój zwykły wieczorny spacer. Moje towarzystwo nie zastępuje mu zapewne towarzystwa akrobatów, jest nieco małomówny. A może już z natury ma smutne usposobienie, jak się to często obserwuje w przypadku klownów. Dziś wieczorem delikatnie skierowałem rozmowę na temat jego ułomności. Początkowo milczał, potem westchnął: - To okropne, że nie jestem taki, jak wszyscy! Uśmiechnąłem się w ciemnościach pod wąsem, ponieważ takie właśnie zwierzenie pragnąłem od niego usłyszeć. Powiedziałem mu, że jestem znanym lekarzem i że wiem, być może, jak mu pomóc. Odpowiedział, że w to nie wierzy, po czym dodał: - Mamusia próbowała już wszystkiego, żeby mnie wyleczyć. Zdziwiło mnie, że mówi o matce. Spytałem go, gdzie teraz jest. - Nie żyje - odparł. Zaskoczony, powiedziałem na chybił-trafił: - Medycyna poczyniła w ostatnich miesiącach olbrzymie postępy. To nie było wcale takie głupie. 13 lipca Dziś rano w laboratorium spostrzegłem, że Adrian ma dziwną minę. Kiedy spytałem go gestem, co się stało, odpisał: - Źle pan robi. - Co źle robię? Wskazał wtedy głową w kierunku dziedzińca, po którym spacerował Atlas. Rozgniewał mnie. Zacząłem gestykulować, wymachując gwałtownie rękami, ponieważ tylko to potrafi zrozumieć. Ja sam będę sędzią moich uczynków, ja sam będę decydował o kierunku dalszych doświadczeń. Wtedy Adrian, z właściwym kalekom oraz ludziom małego ducha spokojem odpisał: - A jego dusza? Chwyciłem kredę i wypisałem wielkimi literami: DUREŃ. KOMPLETNY DUREŃ. Domyślałem się, że Adrian ma poglądy starego idealisty. Wobec swego kalectwa musi się przecież czymś pocieszać. Aby dowieść, że jego napaść nie zrobiła na mnie najmniejszego wrażenia, poleciłem mu przygotować wielki, dwumetrowy klosz. Dobrze wie, dla kogo to szykuję. Postanowiłem wypróbować go natychmiast. Pragnąc użyć do eksperymentu nie świnki morskiej, lecz jakiegoś innego zwierzęcia, wziąłem z kurnika małego, bardzo żywego i wdzięcznego kogucika. Podczas gdy Adrian ustawiał klosz i powiększał zasięg pola - do tego doświadczenia mieliśmy użyć całej mocy, jaką dysponowaliśmy - uśpiłem ptaka, zważyłem go i zmierzyłem: od grzebienia do pazurów liczył sobie dwadzieścia trzy centymetry. Po upływie pół godziny dylatacja osiągnęła dwadzieścia procent. Adrian zamierzał przerwać operację i przystąpić, jak zwykle, do fazy adaptacji, ja jednak postanowiłem kontynuować eksperyment, mający na celu jedynie sprawdzenie funkcjonowania klosza. Wprowadziłem następną dawkę chloroformu, ażeby przedłużyć narkozę. Upłynęła godzina. Kogut, wciąż uśpiony, ale żywy, począł przybierać olbrzymie rozmiary. Pragnąc posunąć się aż do granic możliwości, nie przerywałem doświadczenia. Pod koniec dnia otrzymałem koguta, wypełniającego prawie całkowicie dwumetrowy klosz. Pozwoliłem zwierzęciu ocknąć się z narkozy. Gdy wstał, uczynił na mnie wstrząsające wrażenie: kogut na skalę bazyliki św. Piotra w Rzymie! Spróbował rozpostrzeć skrzydła, ale nie pozwoliły mu na to ściany naczynia. I naraz nad naszymi głowami przetoczył się gromowy huk: olbrzymi kogut zapiał! Efekty fizycznego oddziaływania powiększonego obiektu na otoczenie ulegają wzmocnieniu z racji samych jego rozmiarów. Kogut piał, że aż szyby w oknach drżały. Brzmiało to jak tryumfalny głos trąb, głoszących zwycięstwo: mój kogut spod Austerlitz! Potem przestraszyłem się, że ściągnie na siebie uwagę Marii, a zresztą i tak nie mogło być mowy o utrzymaniu w tajemnicy istnienia tak wielkiego zwierzęcia. Uniosłem klosz. Skutek był natychmiastowy: ptak rozpłaszczył się na placek. To było do przewidzenia: jego dziesięciokrotnie powiększony organizm miał stukrotnie większą powierzchnię i bez odpowiedniej adaptacji nie mógł się oprzeć ciśnieniu atmosferycznemu. Na wieczornym spacerze spytałem Atlasa mimochodem, ot, tak, od niechcenia: - Czy chciałbyś, ażebym spróbował cię wyleczyć? Nie odpowiedział. 14 lipca Wydarzyło się coś jeszcze bardziej zdumiewającego! Spałem jeszcze, kiedy przebudził mnie hałas u bramy. Narastająca wrzawa, świadczyła o jakimś wyjątkowym wydarzeniu. Zszedłem na dół i zastałem tam podekscytowanego Maurice’a. Maria wybałusza oczy i krzyczy: “Mamy wojnę!” Wydano rozkaz powszechnej mobilizacji, bije dzwon na trwogę, po wsiach porozlepiano obwieszczenia. Wiadomość tę przynoszą nam poborowi z Freissenet, udający się do Privas. Początkowo nie mogę w to uwierzyć, ale jeden telefon do Privas potwierdza nowinę. Wojna! A więc obawy ludzi nie były bezpodstawne. Nie mogę powstrzymać się od myśli, że mają nareszcie to, czego chcieli: ów rodzaj grupowej ekscytacji, która organizmom społecznym od czasu do czasu wydaje się równie niezbędna, jak bodziec jednostce. Jedynie perspektywa generalnej masakry jest w stanie wyrwać ich z letargu. Co do mnie, podjąłem już decyzję: nie kiwnę nawet palcem. Pozwala mi na to mój wiek. Nie pozwolę, ażeby zewnętrzne wydarzenia zakłócały mi spokój właśnie teraz, kiedy moje doświadczenia wkraczają w tak pasjonującą fazę. Adrian, który jest niezdolny do służby wojskowej, zostanie ze mną. Atlas nie podlega poborowi, ponieważ nie ma wymaganego wzrostu. Jedynie Maurice ma się stawić jutro na komisję. Będę sam prowadził samochód, ot i wszystko. Bierzmy się do pracy, jakby nigdy nic... Odnoszę jednak wrażenie, że pomimo naszej izolacji powszechna gorączka nas również dosięgnie. Pustą niegdyś drogą co chwila przejeżdżają furmanki i ciężarówki. Maria prosi o samochód, ażeby pojechać do miasta po zakupy dla syna. Dzwonią do mnie z Paryża. Każę mówić, że mnie nie ma. Znowu kryję się w laboratorium. Ogłuszający grzmot: to eskadra samolotów przelatuje nad płaskowyżem. Nawet tutaj nie mam już spokoju. Cierpliwości, wszystkie te fajerwerki ustaną, jak tylko zaczną umierać. W sumie stracony dzień. 15 lipca Mimo wszystko kazałem sobie przywieźć gazety. Wschodnie granice znów stoją w ogniu, w wyniku owej afery holenderskiej, która dojrzewała już od kilku miesięcy. Miesięcy, podczas których nie traciłem czasu, ale i ludzie, ci pożałowania godni szaleńcy, również go nie tracili: dopiero teraz zaczną go tracić. Przyszli już zarekwirować mój samochód i spytać, czy nie mam koni. Transport przestał działać i Bóg jeden wie, kiedy otrzymam zamówione małpy. Atlas jest bardzo poruszony tym, co się dokoła dzieje. Wychodzi na drogę popatrzeć na rekrutów i zadaje mi pytania na temat wojny, zapominając o swej zwykłej rezerwie. Dziś wieczorem wyznał mi, że ciężko mu na duszy, bo zawsze był do niczego, a od kiedy zamieszkał u mnie, nie nadaje się nawet na klowna. Przyszedł mi do głowy pomysł, ażeby wykorzystać ów powszechny poryw entuzjazmu. - A może wolałbyś spróbować jakiejś kuracji, żeby urosnąć? - spytałem. - Mógłbym stać się taki, jak wszyscy? I zaciągnąć się? - Tak, być może... - Ale gdzie? Jak? - Tutaj, jeśli chcesz. Za kilka dni moglibyśmy spróbować... - Chcę - odparł bez wahania. Nie jestem zabójcą, postanowiłem więc ostrzec go: - Kuracja jest nowa i może się nie udać. Może również wystąpić nieprzewidziane ryzyko, aczkolwiek, prawdę mówiąc, nie sądzę, ażeby do tego doszło. Moim obowiązkiem jest jednak uprzedzić cię. Sam musisz zadecydować, czy przez całe życie chcesz pozostać karłem, czy też wolisz spróbować szczęścia. - Właściwie to tak, jak na wojnie - powiedział. - Człowiek na nią idzie, ale mogą go zabić. - Właśnie tak. - No cóż, to będzie jak pierwsza bitwa - podsumował krótko. 16 lipca Nie chciałem przeciągać sprawy, zawiadomiłem więc Adriana, że Atlas wyraził zgodę i że poddamy go zabiegowi. Nie sprzeciwił się, ale rzucił mi pełne dezaprobaty spojrzenie. Zniosłem je z doskonałą obojętnością. Przez cały dzień szykowaliśmy aparaty i regulowaliśmy działanie wielkiego klosza. We wnętrzu umieściłem mikrofon, ażeby móc śledzić pracę serca pacjenta. Zainstalowaliśmy również urządzenie, pozwalające z zewnątrz manipulować maską do podawania narkozy. Muszę tu wyrazić uznanie dla drobiazgowej wręcz dokładności, z jaką Adrian dokonał przeglądu aparatów elektrycznych i pompy próżniowej. Mamy już wieczór i wszystko jest gotowe. Zacznę jutro rano. Nie wyszedłem na spacer z Atlasem, sam nie wiem, czemu. Noc jest piękna i cicha, gwiazdy wydają się takie życzliwe. I pomyśleć, że oni tam biją się na wojnie! 17 lipca Gdy Atlas wszedł do laboratorium (był tu po raz pierwszy), zatrzymał się na progu, drżący i onieśmielony. Dziwaczny wygląd urządzeń napawał go lękiem. Uspokoiłem go i kazałem się rozebrać. Musiał przezwyciężyć odruch dziecinnego wstydu, ale usłuchał. Zważyliśmy go, zmierzyli i sfotografowali. Ma sto osiem centymetrów wzrostu. Ustawiłem przyrządy do pomiaru odległości i wykreśliłem na piersi Atlasa dwa odległe od siebie o dwadzieścia centymetrów znaki, które posłużą mi do dokładnego określenia stopnia dylatacji. Sprawdziliśmy działanie mikrofonu, nadzorującego pracę serca. Na koniec wysmarowaliśmy chłopca wazeliną - pomysł Adriana. Pozwoli to unormować wpływ dekompresji na ciało, izolując od zewnętrznej atmosfery zawarte w organizmie gazy, które, zachowując ciśnienie równe atmosferycznemu, spowodują dylatację atomową. Gdybym mógł być pewien, że pozostanie absolutnie nieruchomy, mógłbym go nie usypiać, nie wiedząc jednak, czy operacja nie jest bolesna, wolałem poddać go lekkiej narkozie: zaprowadziłem go do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie go uśpiłem, następnie zaś z pomocą Adriana umieściłem go pod kloszem próżniowym. Obniżyliśmy ciśnienie o cztery dziesiąte atmosfery, jak tego wymagała procedura, założyłem słuchawki i poleciłem włączyć pole wirowe. Spojrzenie Adriana po raz ostatni starło się z moim. Zrozumiał, że się nie cofnę, i opuścił dźwignię przełącznika, po czym zajął miejsce za pulpitem sterowniczym. Ogromnie ważne jest korygowanie dekompresji, redukowanie jej w miarę, jak wzrasta prędkość dylatacji obiektu. A oto notatki, jakie poczyniłem podczas doświadczenia: 9.12. - Włączenie pola. Lekki dreszcz na ciele pacjenta. Praca serca rytmiczna: osiemdziesiąt dwa uderzenia. 9.17. - Przez pierwsze pięć minut żadnych zauważalnych zmian. Puls wzrasta do osiemdziesięciu ośmiu uderzeń. 9.19. - Drżenie mięśni twarzy, nieco przyspieszony oddech. Skurcz wielkich palców u nóg. Zwiększam dopływ chloroformu. Pacjent odpręża się. 9.30. - Obniżam ciśnienie o dwie dziesiąte atmosfery. Pacjent jest spokojny. W panującej w laboratorium ciszy słychać jedynie lekki pomruk urządzeń. 9.32. - Wydaje mi się, że znaki na piersi przemieszczają się. 9.33. - Odległość pomiędzy znakami wzrosła o dwa milimetry. Odwracam się do Adriana i uśmiecham w milczeniu. Po twarzy spływają mu grube krople potu. 9.40. - Zyskaliśmy następne dwa milimetry. Puls - siedemdziesiąt dwa uderzenia na minutę. Pacjent pozostaje całkowicie nieruchomy. 10.15. - Redukuję stopniowo podciśnienie, podczas gdy prędkość dylatacji rośnie. Odległość między znakami wzrosła już o czternaście milimetrów. 10.23. - Odległość między znakami wynosi teraz dwadzieścia dwa centymetry, co odpowiada dziesięcioprocentowej dylatacji. Jest to wielkość, której postanowiłem nie przekraczać podczas pierwszego seansu. Całe ciało, od stóp do głów, zyskało zapewne około dziesięciu centymetrów. Odcinam dopływ prądu, serce zaczyna bić szybciej. Czekam na przebudzenie. 10.29. - Pacjent otwiera oczy. Wzrok ma nieruchomy. Wygląda, jakby nie widział. 10.32. - Pacjent nadal nieruchomy. Niepokoję się. Wykonuję w jego stronę przyjazny gest. Uśmiecha się, więc widzi. Oddycham z ulgą. 10.33. - Stukam dwukrotnie palcem w klosz. Pacjent obraca lekko głowę, a więc słyszy. 10.35. - Gestem nakazuję pacjentowi usiąść. Usiłuje wykonać polecenie, a więc rozumie. Oznacza to, że funkcje umysłu nie zostały naruszone. Pacjent kilkakrotnie ociera ręką czoło i wymiotuje: zwykłe skutki narkozy. 10.50. - Każę wpuścić pod klosz pięć metrów normalnego, nie rozszerzonego powietrza, ażeby zmieszać je z powietrzem poddanym dylatacji. Krytyczna chwila. Oddech ulega przyspieszeniu, puls skacze na sto dwadzieścia. 11.00. - Serce potrzebowało prawie dziesięciu minut na powrót do prawie normalnego rytmu. Readaptacja organizmu do oddychania normalnym powietrzem stanowi najbardziej niebezpieczny moment. To w tej właśnie fazie zdychały w wyniku niedotlenienia moje pierwsze świnki morskie. 11.15. - Pacjent spokojny, bardziej ożywiony. Wpuszczam pod klosz piętnaście litrów normalnego powietrza. Pacjent drgnął. Puls skacze na sto trzydzieści uderzeń, szybko się jednak uspokaja. Po pięciu minutach wszystko powraca do normy. 11.30. - Wpuszczam pod klosz ilość powietrza, odpowiadającą połowie jego objętości. Nowe drgawki, ale już lżejsze. Pacjent drży, boję się, że się zaziębi, chociaż temperatura wynosi dwadzieścia osiem stopni. 11.42. - Polecam podnieść klosz, ażeby wyprowadzić pacjenta na wolne powietrze. Puls przyspiesza do stu trzydziestu dwóch uderzeń, potem uspokaja się. Głową wstrząsają drgawki, oddech jest przyspieszony i chrapliwy. Ściskam dłoń chłopca. Nie otwiera oczu, ale odpowiada na uścisk. Owijamy go w koc i zanosimy na tapczan. Po niecałym kwadransie pacjent poczuł się nieco lepiej. Siedziałem u jego wezgłowia. - Jak się czujesz? - spytałem. - Lekki w środku, ciężki na zewnątrz - odparł z trudem. Zrozumiałem, co chciał przez to powiedzieć: jego rozszerzone wnętrzności wydają mu się lżejsze, i rzeczywiście, ich gęstość jest teraz mniejsza. Tymczasem ciśnienie atmosferyczne, napierające na powiększoną powierzchnię ciała, stało się trudniejsze do zniesienia. - Czy dobrze widzisz? - spytałem, przypomniawszy sobie niedawne obawy. - Tak. Oczy trochę mnie szczypią. Nasączyłem eterem tampon z waty i spytałem, czy czuje. - Bardzo słabo - odpowiedział. Potwierdza to moje poprzednie wnioski. Po jakimś czasie powiedział: - Czuję się zmęczony, rozbity, jakbym wykonał dwanaście niebezpiecznych skoków pod rząd. Mimo to spróbował się podnieść, a kiedy już stał, spojrzał najpierw na swoje stopy. - Oho, zmalał pan - powiedział, unosząc głowę. - Nie, to ty urosłeś - odparłem. Uwierzył w to dopiero wtedy, gdy nałożył swe zbyt kuse teraz ubranie. Jego radość sprawiła mi dużą przyjemność. - Stopy też - stwierdził dumnie, na próżno usiłując wcisnąć je w buty. Mierzy teraz sto osiemnaście i pół centymetra. Zrobiłem mu zdjęcie i kazałem wrócić do łóżka. Teraz śpi. Zanim się obudzi, Adrian przygotuje mu specjalne jedzenie. W sumie jest to wielki sukces, za bardzo jednak na niego liczyłem, ażeby teraz czerpać z tego nadmierną radość. Właśnie chciałem jechać do Aubenas, ażeby kupić Atlasowi większe ubranie, kiedy przypomniało mi się, że przecież nie mam już samochodu. Z pewnością siebie, jaką dał mi świeżo odniesiony sukces, zadzwoniłem do prefekta Ardeche, wymieniając me nazwisko i tytuły. Z tymi ludźmi trzeba ostro, to jedyna metoda. Jutro otrzymam do dyspozycji wojskowy samochód. 18 lipca Przed następnym seansem pozwolimy Atlasowi oswajać się przez kilka dni z nowym wzrostem. Dziś rano jak na swój stan czuł się bardzo dobrze, oddychał swobodniej, apetyt mu dopisywał. Wszystkie funkcje organizmu są w normie. Poddałem analizie jego mocz: nie wykryłem w nim albuminy. Pobrałem mu również krew: proporcje czerwonych ciałek w normie; co więcej, są one ledwie powiększone, co dowodzi, że readaptacja organizmu do oddychania normalnym tlenem jest już prawie całkowita. Jestem w doskonałym humorze. Maria, która od czasu wyjazdu syna obnosiła się z grobową miną, również odnalazła uśmiech. Winszuję jej dobrego samopoczucia i w zamian dowiaduję się, że to nowiny z frontu dodają jej ducha: według ostatniego komunikatu jeden z naszych patroli przeszedł przez most w Kehl i zabił niemieckiego celnika. 20 lipca Następny seans dwudziestoprocentowej dylatacji Atlasa według zwykłego rytuału. Dopiero teraz eksperyment zaczyna robić się ciekawy, jako że miały całkowicie ustać wszelkie reakcje chemiczne ze światem zewnętrznym. Postanowiłem nie usypiać pacjenta, ażeby uniknąć zaburzeń, jakie zwykle występują po narkozie, jak również po to, ażeby móc poznać jego wrażenia z przebiegu operacji. W tym celu we wnętrzu i na zewnątrz klosza został zainstalowany telefon. Wszystko poszło bardzo dobrze: najpierw poczuł głuchy, ale bardzo lekki ból mięśni. Potem przyszły skurcze i wrażenie, że jego ciało rozpływa się, jak rozlany płyn. Wszystko to, jak twierdził, raczej znośne. Ciało rosło, zachowując swe pierwotne proporcje. Niewielka brodawka w okolicy prawego ramienia przybrała rozmiary brzydkiej torbieli. Trzeba ją będzie usunąć. Zanim go wyprowadziłem spod klosza, musiałem odczekać sześć godzin, starannie dozując doprowadzane doń powietrze. Przez chwilę nawet myślałem, że się udusi. Widziałem, jak ustaje praca serca, i nie mogłem temu zaradzić. Technikę opuszczania kloszy należy jeszcze przemyśleć i ulepszyć. Ostatecznie wszystko skończyło się pomyślnie. Atlas mierzy sto czterdzieści pięć centymetrów wzrostu, teraz to już mały mężczyzna. Chciał się cały przejrzeć w lustrze, ponieważ jednak w laboratorium nie mamy luster, dałem mu mój stary szlafrok, ażeby mógł pójść się przejrzeć w pokoju Adriana, a ponieważ ten jest głuchoniemy, mogę bez obaw zostawić ich samych. Telefon z Paryża: sekretarka zawiadamia mnie, że Ministerstwo Zdrowia pragnie mi powierzyć dyrekcję jednego ze szpitali na czas trwania wojny. - Czy powiedziała im pani, że jestem w Argentynie? - Na Filipinach. - To doskonale. Tam jestem i tam zostaję. - Czy pan wie, że dziś w nocy Paryż został zbombardowany? - spytała. Nic o tym nie wiedziałem. Poczęła zasypywać mnie szczegółami, wśród których pobrzmiewały pospolite, gazetowe frazesy - zupełnie tak, jakby recytowała to, co wcześniej wyczytała w prasie. Nie uwierzyłem jej. A zresztą, ona woli być w Paryżu pod bombami, niż w tej mojej zapomnianej przez Boga i ludzi dziurze. Po południu spróbowałem usunąć Atlasowi brodawkę za pomocą kwasu azotowego, ale bez skutku, ponieważ jego skóra, zbudowana z rozszerzonych atomów, stała się odporna na kwasy. Trzeba będzie użyć skalpela. Adrian przygotowuje mu dyktowaną żywność, bo tylko taka jest dla niego przyswajalna, podane więc na deser brzoskwinie były sporych rozmiarów. - I ja mam to wszystko zjeść? - wykrzyknął chłopiec. - Oczywiście, przecież jesteś coraz większy - odrzekłem. Po kolacji poczuł się słaby, więc kazałem mu się położyć w laboratorium, które zakazałem mu opuszczać. Przyłapałem się na tym, że wzdycham, niczym jakaś troskliwa matka: - Ależ on szybko rośnie! 21 lipca Atlasowi dokucza nieco serce, zmuszone nagle do zasilania powiększonego krwiobiegu. W jego wieku nie jest to groźne. Na moje polecenie wykonał kilka ćwiczeń gimnastycznych, co dowodzi, że jego mięśnie są w dobrym stanie. Ciekaw jestem, czy jego charakter, inteligencja i w ogóle wszystkie jego władze umysłowe uległy w wyniku kuracji jakiejś zmianie, ale zupełnie nie wiem, jaki był przedtem. Mogę jedynie stwierdzić, że zarówno przed, jak i po doświadczeniu tak samo nie lubi opowiadać o swej przeszłości. Jest bardzo dziecinny. Spytał mnie, co nowego na wojnie i czy wygrywamy. Odpowiedziałem, że czekają na niego z ostatnią bitwą. Odnoszę wrażenie, że od czasu, jak zaczął pozbywać się swego kalectwa, zaczyna wykazywać nieco mniejszą ochotę na zaciągniecie się do wojska. Na razie najbardziej pociąga go oglądanie w lustrzanej szafie Adriana swych świeżo wydłużonych nóg. Resztę czasu spędza jedząc, śpiąc oraz czytając “Historię Konsulatu i Imperium” Thiersa. Nie mam pojęcia, skąd to wytrzasnął. 22 lipca Chcąc ułatwić końcową, najbardziej nieprzyjemną część każdego seansu oraz readaptację obiektu do normalnego powietrza, kazałem przygotować maskę i kilka butli z tlenem o coraz mniejszym stopniu dylatacji. W ten sposób będzie można natychmiast uwolnić pacjenta spod klosza i na okres aklimatyzacji nałożyć mu maskę na tak długo, jak się to okaże konieczne. 24 lipca Dziś odbył się ostatni seans kuracji. Atlas mierzy teraz sto siedemdziesiąt trzy centymetry wzrostu i jest już normalnym mężczyzną. O mały włos nie zaprzepaściliśmy wszystkiego tuż przed metą i, muszę wyznać, była to moja wina: pod koniec eksperymentu zbyt szybko zwiększyłem podciśnienie, wywołując u pacjenta zapaść. Podany w samą porę zastrzyk pobudził pracę serca, które jakby niechętnie przyzwyczaja się do rosnących rozmiarów ciała. Bardzo wydłużyły mu się włosy, więc ze względów estetycznych musiałem mu je przyciąć, kiedy spał po operacji. Były bardzo przerzedzone, ponieważ w miarę rozszerzania się skóry odsuwały się od siebie. Stwarza to pozory lekkiego łysienia, ale to nieważne: lepszy łysawy mężczyzna niż zarośnięty karzeł. Ciężar od początku doświadczenia nie uległ znaczącej zmianie. Wzrósł jedynie o pół kilograma - to skutek dobrego odżywiania. Wielkie, lekkie ciało. Z klowna będzie się mógł bez kłopotu przekwalifikować na tancerza. Po przebudzeniu pojawiły się pewne zaburzenia umysłowe, które mocno mnie zaniepokoiły. Wyglądało na to, że Atlas mnie nie poznaje. Spytałem go, kim jest. - Jestem generał Blucher - odparł. Spytałem go wtedy, czy słyszał kiedy o doktorze Flohrze. - To mój wróg - powiedział - ale ja go oddam pod straż... Oto jakiej wdzięczności może oczekiwać lekarz od chorego! Po chwili jednak chłopiec spostrzegł swą pomyłkę: - To ty jesteś doktor Flohr. Kiedy ponownie spytałem go, kim jest, odparł: - Jestem cesarz Napoleon. Najwidoczniej były to wspomnienia z dawnych lektur, obawiałem się jednak, czy nie zwariował i aczkolwiek gotów byłem przyznać, że w jego przypadku mania wielkości byłaby rzeczą usprawiedliwioną, mocno się o niego niepokoiłem. Na szczęście rychło się wydało, że to tylko ten dureń Adrian dał mu pełen kielich szampana na wzmocnienie. Atlas był po prostu pijany. Musi się wyspać. Adrian będzie przy nim czuwać. 25 lipca Atlas spał bardzo dobrze i po przebudzeniu odzyskał pełnię władz umysłowych. Zapragnął przejść kilka kroków ramię w ramię ze mną, ażeby upewnić się czy naprawdę jesteśmy równego wzrostu. Nie jest jeszcze zbytnio pewny swej równowagi. - Czuję się tak, jakbym chodził na szczudłach - powiedział. - Nigdy nie byłem taki wielki. Kiedy zobaczył garnitur, który mu sprawiłem, ogarnęła go dziecięca radość: rozpłynął się we łzach i ucałował mi ręce. - Dobrze być takim, jak wszyscy - szepnął. Mało brakowało, a sam byłbym się rozczulił. Natychmiast jednak wygłosiłem mu małe kazanie, jak Bóg Ojciec, pouczający swe nowe stworzenie: - To prawda, że wydajesz się taki sam, jak inni, ale to jedynie pozory. Przez bardzo długi czas będziesz musiał jeść tylko tę żywność, którą przygotuje ci Adrian. Rozpoznasz ją po tym, że ona i tylko ona będzie miała dla ciebie smak i zapach. Pod groźbą wielkiego niebezpieczeństwa, a nawet śmierci, wystrzegaj się produktów naturalnych oraz tych, które wydadzą ci się bez smaku. Co się tyczy zwykłej wody, to możesz ją pić w niewielkich ilościach ze względu na jej działanie mechaniczne: będzie ci ona pomocna dla przepłukania nerek, przewodu pokarmowego itd. Ale do celów odżywczych niezbędna będzie woda, którą przygotuje ci Adrian. Czekają cię również inne drobne niedogodności: nie będziesz mógł się myć zwykłym mydłem, ponieważ nie będzie ono w stanie rozpuścić substancji, które wydzielasz wraz z potem; będziesz używał specjalnego, przygotowanego przez Adriana mydła. Będziesz o wiele lżejszy, niż zwykli ludzie, ale za to łatwiej ci będzie pływać. Wszystko to nie jest w sumie zbyt kłopotliwe, ale we wszystkich tych sprawach musisz mi być posłuszny. Poza tym nikomu nie opowiesz o kuracji, jakiej cię poddałem: musi ona pozostać tajemnicą. Wiedz, że jeśli mnie nie usłuchasz, to zawsze mogę w przeciągu kilku godzin przywrócić ci dawny wzrost. Ta ostatnia groźba wywarła na nim o wiele większe wrażenie, niż cała reszta przemówienia; chyba nie za bardzo je zrozumiał. - A więc nie jestem jeszcze całkiem zdrów? - Jesteś, pod warunkiem, że będziesz mi posłuszny. Idź, przyzwyczajaj się do nowego wzrostu, spaceruj, baw się i pracuj. Wieczorem zasiadłem do pisania sprawozdania z eksperymentu, który został uwieńczony całkowitym sukcesem. Wszystko to jednak jest tak fantastyczne, że podobnie jak Atlasowi, trudno mi w to uwierzyć. Posiadam receptę na dowolne zmienianie ludzkiego wzrostu! Któż mógł przypuszczać, że będzie to kiedykolwiek możliwe? Ale jeden eksperyment to za mało. Trzeba pomyśleć o środkach, które pozwolą mi kontynuować marsz ku wspaniałym horyzontom, które się przede mną otwierają. 28 lipca Powtarzam raz jeszcze: trzeba kontynuować doświadczenia. Teraz tym bardziej nie wolno zatrzymywać się w pół drogi. Pomyślałem o Adrianie, ten jednak odmówił kategorycznie: - Chcę pozostać takim, jakim mnie Bóg stworzył! Prasa donosi, że na linii Maginota trwają zacięte walki. Szał mnie ogarnia, kiedy pomyślę, że przez tę idiotyczną wojnę ludzie mrą niepotrzebnie całymi tysiącami, podczas gdy wystarczyłoby ich zaledwie kilku, ażeby Nauka dokonała największego w swych dziejach skoku. Za Ojczyznę wszyscy gotowi są umierać, ale dla Nauki to nikt nawet palcem nie kiwnie! 29 lipca W nocy naszła mnie genialna myśl - prawie tak genialna, jak ta, dzięki której dokonałem mego epokowego odkrycia. Po raz pierwszy w dziejach wojna posłuży jakiemuś pożytecznemu celowi. Zaoferuję mój wynalazek Ministerstwu Wojny pod pozorem, że chcę, ażeby posłużył obronie narodowej. W obecnej sytuacji życie ludzkie w oczach wojskowych nie ma zbyt wielkiej wartości. Dostarczą mi obiektów do doświadczeń, których tak mi obecnie potrzeba. Archimedesie, w porównaniu z Flohrem jesteś nikim. Dziś wieczór wyjeżdżam do Paryża. Ruszyć się gdzieś z tej dziury, to cała wyprawa. IV 30 lipca Do Paryża przyjechałem o siódmej rano i korzystając z wczesnej pory przeszedłem się ulicami. Mając w pamięci wszystkie straszliwe relacje, zamieszczane w przedwojennych pismach i dziennikach, spodziewałem się znaleźć miasto spalone na popiół, a przynajmniej obrócone w perzynę. Tyle nam naopowiadano o nalotach, o bombach zapalających, o gazach duszących, o mieszkańcach dziesiątkowanych przez rozsiewane przez wroga mikroby! Już od pierwszych dni wojny na stolicę runąć miał huragan ognia i stali. Miał to być koniec cywilizacji, a w rzeczywistości były to jedynie kłamstwa i żałosne wizje przyszłości. Ludzie zawsze wszystko wyolbrzymiają. Rzeczywistość jest całkiem inna, skromniejsza. Tak naprawdę Paryż wcale się nie zmienił, zaledwie gdzieniegdzie widać na domach jakieś zadrapania. Życie toczy się prawie normalnie. W praktyce nieprzyjacielskie samoloty nie mogą się przedrzeć. Wojna jest jak wszystko inne, jak atom - jedna wielka pustka, jedno wielkie nic. Ażeby uczynić z niej coś wielkiego, trzeba się do tego zabrać z wyobraźnią, z głową - jak się mówiło za czasów mego dzieciństwa. Gdy tylko wybiła dziesiąta, udałem się do Ministerstwa. Początkowo odsyłano mnie od biura do biura, aż wreszcie trafiłem do Dyrekcji Badań Naukowych i Wynalazków. Gdy wymieniłem moje nazwisko, zostałem bardzo serdecznie przyjęty przez samego dyrektora, młodego człowieka w stopniu pułkownika. Powiedziałem: młodego, ponieważ był w moim wieku. Wszystko jest względne. Zachowując wszelkie środki ostrożności, nie chcąc wprawić mego rozmówcy w osłupienie oraz prosząc o zachowanie tajemnicy, zaznajomiłem go z wynikami przeprowadzonych eksperymentów, popierając relację odpowiednimi zdjęciami. Na to pułkownik Dolomie, tak się bowiem nazywał, rozparł się w fotelu i spytał: - Czy pan to mówi poważnie? - Nie mam zwyczaju żartować - odrzekłem, traktując go trochę z góry - rozumiem jednak, że pańskie impertynenckie pytanie wynika z niezwykłości tematu i dlatego panu wybaczam. Będąc na pana miejscu okazałbym zapewne równie wielkie niedowierzanie. Ale to są fakty i mogę je powielać do woli. - Jak wyobraża pan sobie przydatność pańskiego odkrycia dla celów obrony narodowej? - Granica powiększania wzrostu nie jest dokładnie określona, mógłbym, być może, dojść do czterech metrów. Wydaje mi się, że czterometrowi żołnierze mogliby wywrzeć olbrzymie wrażenie na żołnierzach pruskiego króla... Specjalnie postarałem się, ażeby moja odpowiedź trąciła myszką, to bowiem czyniło ją bardziej niewinną. Pułkownik zamyślił się i przez jakiś czas trwał w milczeniu. Jego odpowiedź świadczyła o tym, że mam do czynienia z człowiekiem inteligentnym. - Zgodnie z tym, co od pana usłyszałem, zwiększony wzrost nie powoduje zwiększenia siły człowieka. Tym samym czterometrowi ludzie nie byliby silniejsi, za to wystawialiby większą powierzchnię ciała na odłamki pocisków oraz inne nieprzyjemne rzeczy, które spotyka się na polach bitew. W wyniku tego niepotrzebnie wzrosłyby straty. Skoro przeprowadzane przez pana zmiany są dwukierunkowe, korzystniejsze wydaje mi się zredukowanie wzrostu kilku ludzi, którzy w ten sposób mogliby łatwiej wykonywać tajne misje... - Jak pan sobie życzy - pospieszyłem z zapewnieniem. Najważniejsze dla mnie jest zdobycie obiektów do dalszych doświadczeń. - Jaką dolną granicę wzrostu może pan osiągnąć? - Pięć centymetrów - odparłem bez zmrużenia oka. Aż podskoczył z wrażenia. - Pięć centymetrów! - Pomniejszane przeze mnie świnki morskie zeszły grubo poniżej tej proporcji. - Wybaczy pan, że będę jak niewierny Tomasz... - Panie pułkowniku - oświadczyłem - proszę wystarać się o jakiś obiekt, na przykład jakiegoś skazanego na śmierć osobnika, i udać się ze mną do Chantambre, a sam się pan przekona. - Doktorze - odparł - nie przypuszczam, ażeby ktoś w pańskim wieku i z pańską reputacją próbował mnie oszukiwać. Trzymam pana za słowo. Załatwię tylko czterdziestoośmiogodzinną przepustkę i jadę z panem. Przy pożegnaniu, chcąc okazać moje niby to humanitarne podejście, powiedziałem: - Eksperyment nie stanowi dla skazanego żadnego ryzyka. Tym niemniej wiedząc, że w obecnej chwili trybunały wojenne ferują wyroki - wybaczy pan określenie - na lewo i na prawo, ja zaś nie chciałbym, ażeby w razie jakiegoś wypadku, który jest zresztą niemożliwy... Krótko mówiąc, wolałbym kryminalistę od wojskowego. - Zgoda, będzie pan miał mordercę. Do zobaczenia wieczorem. Ma po mnie podjechać samochodem o siódmej. Spędzimy w drodze całą noc. 31 lipca O umówionej godzinie czekały na mnie dwa wojskowe samochody: jednym pojechał eskortowany przez dwóch inspektorów policji więzień, drugim - ja z pułkownikiem. - Może pan być spokojny - powiedział. - To naprawdę wyjątkowa kanalia. Zabił trzy osoby! Obiecano mu złagodzenie kary, jeśli wyjdzie z tego cało. Zerknąłem na nieboraka: sprawił na mnie wrażenie porządnego człowieka i do tego raczej sympatycznego. W drodze pułkownik Dolomie, który był absolwentem Szkoły Elektrotechnicznej, zadawał mi techniczne pytania. Jestem pewien, że wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć w moje rewelacje. Była dziesiąta rano, kiedy dotarliśmy do Chantambre. Zaproponowałem krótki odpoczynek, ale zaprotestował stanowczo: wolał bez zwłoki przystąpić do rzeczy. W laboratorium czekała na mnie zła wiadomość: Atlas uciekł. Ten dureń, pomimo wszystkich moich przestróg, zdechnie teraz gdzieś pod płotem. Na pułkowniku to pierwsze niepowodzenie (miałem mu pokazać Atlasa) wywarło niekorzystne wrażenie. Podczas gdy Adrian przygotowywał aparaty, ja zająłem się skazańcem. Nieborak trząsł się cały jak osika. Nazywa się Lagrue, jest żonaty, a raczej był: jego ofiarą była właśnie żona oraz jej rodzice, mieszkający razem z nimi. To się nazywa człowiek, który nie lubi życia rodzinnego. W głębi ducha doskonale go rozumiem. - Niech się pan uspokoi - powiedziałem. - Eksperyment nie przedstawia najmniejszego niebezpieczeństwa. Proszę to wypić. Podałem mu lekki narkotyk, żeby się nie ruszał podczas doświadczenia. Teraz, kiedy już wiem, że jest ono bezbolesne, nie uważam za konieczne stosowanie ogólnej narkozy, która jedynie komplikuje sprawę. Kiedy już wszystko było gotowe, Lagrue położył się na stole operacyjnym. - Jeżeli umrę, to czy się to chociaż na coś przyda? - spytał jeszcze, zanim opuściłem klosz. To naprawdę intrygujące, takie skrupuły u zwykłego mordercy. Założyłem na uszy słuchawki. Adrian był na swoim miejscu, za pulpitem sterowniczym. Zafascynowany pułkownik siedział w fotelu i nie spuszczał pacjenta z oczu. Włączyłem pole wirujące. - Przeprowadzimy eksperyment w formie jednego tylko seansu - wyjaśniłem. - Pacjent będzie musiał używać maski tlenowej, co nie byłoby konieczne, gdyby postępować stopniowo, etapami. Przeprowadzony po kwadransie pomiar wykazał redukcję wzrostu o pięć milimetrów, co nie było jeszcze widoczne gołym okiem. - Teraz proces ulegnie przyspieszeniu - oznajmiłem pułkownikowi, który już zaczął się uśmiechać ironicznie i niedowierzająco. Podniosłem ciśnienie do dwóch atmosfer i pięć minut później nieruchome ciało poczęło maleć w oczach. Na twarzy pułkownika pojawiły się grube krople potu. Należy przypuszczać, że widok podobnego eksperymentu wzmaga wydzielanie potu u ssaków wyższych! Po upływie godziny Lagrue, silnie zbudowany mężczyzna mierzący sto siedemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, zmalał do długości sześćdziesięciu centymetrów. Istny Tomcio Paluch. Przyhamowałem nieco wzrost ciśnienia, aczkolwiek serce pacjenta zdawało się dobrze wytrzymywać tę próbę. Pół godziny później topniejący jak wosk mężczyzna został sprowadzony do rozmiarów płodu. - To niesamowite! Wprost nie do wiary! - szepnął pułkownik, rozpinając guzik pod szyją. Bawiło mnie jego osłupienie. Tymczasem Lagrue kurczył się nadal. Jego wyciągnięte na dużym stole operacyjnym ciało, które początkowo wydawało się większe, niż w rzeczywistości, teraz zmalało do rozmiarów niewielkiej, białej kiełbaski. Obiecałem pięć centymetrów i przerwałem eksperyment dopiero wtedy, kiedy Lagrue mierzył od stóp do głów dokładnie tyle. Ażeby lepiej widzieć, pułkownik wstał z fotela i przywarł czołem do klosza. Musiałem go odsunąć, ażeby z kolei on nie dostał się w zasięg pola elektrycznego. Zaniemówił ze zdumienia. Poleciłem Adrianowi przygotować maskę, którą zwykle nakładamy zredukowanym świnkom morskim, i naładować ją powietrzem o trzydziestopięciokrotnym stopniu redukcji, co odpowiadało redukcji pacjenta. - Ale czy on jeszcze żyje? - spytał pułkownik. - Proszę posłuchać - powiedziałem, podając mu słuchawki. - Jego serce bije. Umieszczony na piersi pacjenta mikrofon również uległ pomniejszeniu i wyglądał jak mały błyszczący punkcik, zagubiony pośród obfitego owłosienia klatki piersiowej Lagrue’a. Działanie narkotyku ustępowało i pacjent, czy może raczej to, co z niego pozostało, zaczął się poruszać. Chcąc mu ułatwić przejście do normalnej atmosfery, postanowiłem pozostawić go jeszcze przez kwadrans pod kloszem, sam zaś obserwowałem go przez lornetkę. Otworzył nareszcie oczy, a ponieważ wydawało mi się, że wygląda raczej dobrze, kazałem unieść klosz. Należało przy tym nałożyć mu natychmiast przygotowaną wcześniej maskę, żeby się nie udusił. Operacja była bardzo delikatna, została jednak bardzo sprawnie wykonana przez Adriana, który ma palce zręczne jak czarodziej. Bicie serca, które śledziłem z uwagą, zaledwie nieznacznie zmieniło swój rytm. Lagrue ukazał się nam w całej swej okazałości na otwartej przestrzeni. - Czy to aby nie złudzenie? - zapytał pułkownik, który nie mógł uwierzyć własnym oczom. - Może go pan dotknąć. W tym momencie spod maski dobiegł stłumiony krzyk Lagrue’a, przerażonego widokiem tej zbliżającej się monstrualnie wielkiej twarzy pułkownika. - Ale czy on nadal jest istotą ludzką? - spytał powątpiewająco. Wtedy ja krzyknąłem gromkim głosem: - Lagrue! - Obecny! - dobiegła spod maski wyraźnie słyszalna odpowiedź. - Pozwoli pan, że go dotknę - podniecony pułkownik sapał jak foka. - Bardzo proszę. Jak się spodziewałem, zachęcony niewielkim wzrostem człowieczka, chciał go ująć delikatnie w dwa palce, ale musiał odstąpić od tego zamiaru, silnie speszony: Lagrue, który przecież zachował swą dawną wagę, był jak przyśrubowany. - Trzeba do tego użyć obu rąk - powiedziałem - i włożyć tyle samo siły, jaka byłaby niezbędna przed doświadczeniem. To ten sam człowiek, tyle że pomniejszony. - Czy pozostanie taki do końca życia? - Nie. Za pomocą odwrotnej operacji mogę przywrócić mu jego normalny wzrost. Tym niemniej, dla potrzeb moich badań, chciałbym zachować go w tym stanie przez kilka dni. Wszystko to było ponad siły pułkownika. Zmęczenie po spędzonej w samochodzie nocy, niezwykłość eksperymentu, który oglądał po raz pierwszy w życiu, i wreszcie ten mały, jęczący ludzkim głosem potworek... - Nie ma pan czegoś do picia? - spytał. Zaprowadziłem go do jadalni. - Niech pan posłucha - rzekł, kiedy przyszedł nareszcie do siebie - nikt mi nie uwierzy, kiedy opowiem, co tutaj widziałem. Mimo to natychmiast wracam do Paryża i najszybciej, jak tylko będę mógł, wyślę do pana kilkuosobową komisję, przed którą powtórzy pan swój eksperyment. Zanim wsiadł do samochodu, uścisnął mi dłoń. W jego oczach ujrzałem cień lęku. Sprawiło mi to pewną satysfakcję. l sierpnia Adrian zrobił dla Lagrue’a skrzyneczkę, która temu pięciocentymetrowemu człowieczkowi musi się wydawać pałacem. Zamknąłem ją na solidną kłódkę i umieściłem na parapecie, ażeby więzień mógł widzieć choć skrawek nieba. Najtrudniejszy do rozwiązania okazał się problem posłania dla tego Pigmeja: jest on tak ciężki, że zapada się w przygotowany dla niego materac i mógłby się w nim udusić. Ostatecznie Adrian wyciął prostokątny kawałek ze starej opony, który okazał się łóżkiem wytrzymałym i elastycznym zarazem. Z wielkim trudem wydobyłem więźnia ze skrzynki (trzeba mu będzie zrobić małą stalową drabinkę) i próbowałem wypytać go o wrażenia, on jednak, kiedy już minął pooperacyjny szok, zaczął się wściekać, a nawet wygrażać mi pięścią, co wyglądało raczej komicznie. Zabroniłem mu zdejmować maskę, jeżeli nie chce umrzeć. Natychmiast próbował to zrobić, czując jednak, że się dusi, szybko naciągnął ją z powrotem. Je za czterech; myśli pewnie, że w ten sposób urośnie. Żywność, którą przygotowuje mu Adrian, musi być pomniejszona odpowiednio do jego rozmiarów. Maciupeńka pieczeń wieprzowa i sadzone jaja, podobne do dwóch ziarenek pyłku na płatku kwiatu, stoją w jego skrzynce obok maleńkiego dzbanuszka z wodą. Gdybym miał wnuczkę, byłaby to dla niej doskonała zabawka. 2 sierpnia Pułkownik Dolomie działa bardzo szybko. Właśnie uprzedza mnie telefonicznie o przyjeździe komisji z Ministerstwa Wojny. Jest ich sześciu, a przewodniczy im jakiś generał w odstawce. Wiozą dla mnie osobników do doświadczeń. Mówię Marii, że przez kilka dni będziemy gościć około dziesięciu osób. - Pan to chyba otwiera hotel! - odpowiada. Z jej złego humoru wnoszę, że wiadomości z frontu nie są najlepsze. Zresztą, ażeby mieć o czym mówić z wojskowymi, zaznajomiłem się nieco z aktualną sytuacją. Po dwóch tygodniach walk front ustabilizował się na Linii Maginota. Ocenia się, że podczas pierwszych dni wojny obie strony straciły ponad połowę lotnictwa, zaś linię ognia zalegają rozprute wraki czołgów oraz innych pojazdów pancernych. Jak się wydaje, owe dwa tygodnie dowiodły, że bić się można jedynie pieszo. Na razie przeciwnicy przyglądają się sobie nawzajem, zaś cały kraj produkuje pociski artyleryjskie. Dziennikarze piszą o ofensywie tak, jak pisaliby o potworze z Loch Ness, gdyby to były normalne wakacje. 3 sierpnia Ci panowie już przyjechali. Jak to było do przewidzenia, odnoszą się do mnie z pewną dozą ironii. Moje pierwsze wystąpienie dotyczyło konieczności zachowania absolutnej tajemnicy. - To się rozumie samo przez się - odparł generał. Obiektami do doświadczeń są trzej młodzi żołnierze, ochotnicy, którzy woleli poddać się eksperymentowi, niż wyruszyć na front. Ich rachuby nie są wcale chybione. Zamierzam postępować etapami dwudziestoprocentowej redukcji, oddzielonymi okresami aklimatyzacji, ażeby otrzymać na koniec osobników zdolnych do życia bez maski na wolnym powietrzu. 10 sierpnia Cały miniony tydzień wypełniły doświadczenia. Wszyscy członkowie komisji z wrażenia zapomnieli o zakazanych w moim królestwie gazetach, których tak stanowczo domagali się pierwszego dnia. Generał postawił przed bramą Chantambre strażnika i nikt nie może wejść ani wyjść bez podpisanej przeze mnie przepustki. Wczoraj otrzymałem nareszcie trzech maleńkich żołnierzyków, niewiele większych od ołowianych. Wykazują niezwykłą witalność. Najzabawniejsze jest to, że ci ludzie, którzy na początku drżeli przed oficerami komisji i rozmawiali z nimi jedynie w postawie “na baczność”, robili się coraz bardziej niezależni w miarę, jak malał ich wzrost. Teraz, kiedy każdy z nich mierzy po pięć centymetrów, zaczęli rąbać prawdę w oczy i wspinać się generałom na nogi, co, wziąwszy pod uwagę ich ciężar, jest bardzo bolesne. Na koniec, pewni bezkarności, po ostatnim seansie zaczęli chórem wyśpiewywać “Międzynarodówkę”. - Jak pan widzi, panie generale, ich władze umysłowe nie poniosły w wyniku doświadczenia żadnej szkody - powiedziałem. Przed przystąpieniem do redagowania raportu komisja zebrała się w moim gabinecie. - Eksperyment zakończył się całkowitym sukcesem przyznał generał. - Pozostaje jedynie kwestia taktycznego wykorzystania tych ludzików. - Nie mówiąc już o tym - dodał pewien dawny przewodniczący komisji poborowej - że trzeba będzie zmienić przepisy, dotyczące wzrostu rekrutów. - I wyprodukować specjalne wyposażenie sanitarne - dorzucił lekarz wojskowy. - To już wasza sprawa, panowie - rzekłem. - Ja wam dostarczam nową broń, do was należy jej zastosowanie. 13 sierpnia Otrzymałem pilne wezwanie do kwatery głównej. 15 sierpnia Właśnie odbyłem rozmowę z generałem Palmontem, głównodowodzącym sił Republiki. Przyjął mnie w wielkiej podziemnej sali w kwaterze głównej, położonej na głębokości dwustu metrów pod wzgórzem Reims. Generał Palmont przypomina wierzchowca z konnego posągu: kiedy się na niego patrzy, widać konia, ale gdzie jest generał? A jednak jest: przekonały mnie o tym już pierwsze jego słowa. - Z przyjemnością oglądani cywila, który sprawia wrażenie inteligentnego - wypalił prosto z mostu. - To dla mnie miła odmiana po tych hubkach z Parlamentu, których zmuszony jestem przyjmować. Ukłoniłem się i aby nie pozostać mu dłużnym, odpaliłem bez namysłu: - A ja z przyjemnością oglądam generała, który zna się na rzeczy. Wydał z siebie coś na kształt końskiego rżenia, po czym oświadczył z zadziwiającą wprost logiką: - Och, przy obecnym stanie działań nietrudno być generałem. Wystarczy znać dodawanie. Donoszą, że nieprzyjaciel przerzuca czternaście dywizji w miejsce, gdzie są jedynie cztery nasze. Wystarczy jak najszybciej dodać do nich jeszcze dziesięć, ot, i wszystko. - Po czym, wskazując na leżący przed nim zeszyt (zapewne raport komisji) zapytał: - To prawda, co tam piszą? Skinąłem głową. - No więc tak - powiedział. - Jeżeli użyję pańskich ludzików pojedynczo, do tajnych misji lub patroli rozpoznawczych, jak mi to sugerują, będzie to zaledwie kropla w morzu. Nie będziemy powtarzać błędów przeszłości. Koniec z eksperymentami w małych dawkach, z francuskim systemem małych paczuszek. Trzeba pójść na całość. Czy może pan przemienić w liliputy całą siedmiotysięczną dywizję? Ta wspaniała oferta, przechodząca moje najśmielsze oczekiwania, zaparła mi dech w piersiach. - Nie widzę przeszkód, o ile będę dysponował odpowiednimi środkami - wykrztusiłem wreszcie. - Ile czasu panu potrzeba? Dokonałem w myślach szybkiego rachunku. - Dwa miesiące. - Doskonale. Na czas operacji przydzielę panu mego współpracownika, generała Sestriere. Proszę żądać wszystkiego, co będzie panu potrzebne. Natychmiast to pan otrzyma. Władze wojskowe muszą się wreszcie na coś przydać, a wojna też powinna mieć swoje dobre strony. To jest ktoś! Dać siedem tysięcy ludzi, ot tak, od ręki! Rostaliśmy się w doskonałej komitywie. V 17 sierpnia Wspólnie z generałem Sestriere ułożyliśmy plan przyszłych prac. Płaskowyż Ardeche, gdzie urządziłem swoje laboratorium, wydał nam się doskonałym miejscem na przeprowadzenie operacji w tajemnicy i z dala od linii frontu. Okręgowa komendantura wojskowa otrzymała natychmiast rozkaz otoczenia płaskowyżu podwójną linią zasieków, wzdłuż których rozmieszczono posterunki. Freissenet, jedyna osada w okolicy, zostanie ewakuowana w ciągu najbliższej doby. Wydany zostanie zakaz przelotu nad tym obszarem, a jego przestrzegania dopilnują dwie baterie obrony przeciwlotniczej. W ten sposób otrzymamy do dyspozycji około dwustu kilometrów kwadratowych terenu niedostępnego dla ciekawskich. W tym samym czasie wojska inżynieryjne przystąpią do rozbudowy laboratorium. Obliczyłem, że będę potrzebował dwustu stanowisk transformacyjnych. Zostaną one zainstalowane jedno obok drugiego w lotniczym hangarze, dobudowanym specjalnie w tym celu do zabudowań Chantambre. Co się tyczy energii elektrycznej, to weźmiemy ją z Lyonu: z powodu wojny oświetlenie miasta zostało silnie zredukowane, może więc ono przeznaczyć na nasze potrzeby całą produkcję jednej ze swych elektrowni. Bezzwłocznie zostaną przeciągnięte trzy bezpośrednie linie wysokiego napięcia. W przybudówkach Chantambre powstanie warsztat elektryczny ze stałą załogą. Do transformacji żołnierzy będę potrzebował trzystu przeszkolonych specjalistów, pracujących pod moim kierownictwem: ich rekrutacją zajmę się podczas pobytu w Paryżu. Wszystkie pozostałe prace są już w toku. Nie tracimy ani minuty. Wojskowy reżim poprzez podporządkowanie podwładnych znakomicie ułatwia wydawanie poleceń. W czasie pokoju nigdy nie uzyskałbym w tak krótkim okresie nawet setnej części tego, o co teraz prosiłem. 18 sierpnia Na bezpośrednich cywilnych współpracowników potrzebuję inżynierów elektryków obytych z naukowymi eksperymentami i z medycyną, a nawet chirurgią. Trudno znaleźć kogoś, kto spełniałby wszystkie te warunki. Poza tym muszą to być ludzie młodzi, odważni, i muszą mi być posłuszni bez zadawania niemądrych pytań. Generał dał mi w tym względzie wolną rękę. Wygarnąłem z Politechniki wszystkich młodych, zwolnionych od wojska studentów. Wizyta w laboratoriach Sorbony i Akademii Medycznej okazała się równie owocna. Dysponuję grupą czterystu kandydatów, spośród których wybiorę trzystu. Podpiszą specjalnie sformułowaną przysięgę, zobowiązując się do zachowania tajemnicy, i otrzymają rozkaz stawienia się w Chantambre przed upływem czterdziestu ośmiu godzin. Unikam szanownych kolegów po fachu: nie chcę kłuć ich w oczy moimi specjalnymi uprawnieniami. Huta Szkła w Baccarat szykuje mi dwieście kryształowych autoklawów, które z powodzeniem zastąpią dwumetrowe klosze. Francja płaci. Wszystko działa na zasadzie rekwizycji. Zostałem stworzony na człowieka czynu. 24 sierpnia Kwatera Główna oddała mi do dyspozycji samolot myśliwski, co ułatwi podróżowanie. Trasę z Reims do Chantambre pokonałem w godzinę i dziesięć minut. Posiadłość zmieniła się nie do poznania. Założono już dwie z projektowanych trzech linii wysokiego napięcia. Działa warsztat elektryczny. W hangarze - laboratorium instaluje się transformatory. Pojawiło się mnóstwo baraków dla moich cywilnych współpracowników, którzy mają się stawić jutro. System zasieków przetnie płaskowyż na dwie części, izolując Chantembre, która znajdzie się na linii dzielącej obóz. Aczkolwiek zawsze chodzę ubrany po cywilnemu, wszyscy mówią mi “panie generale”. Nie odmładza mnie to, ale daje większy posłuch. Na pozdrowienia odpowiadam wojskowym salutem. Maria przywitała mnie z wybałuszonymi z przerażenia oczami. Jest zupełnie oszołomiona tym niesamowitym rozgardiaszem. Zagroziła, że rzuci służbę i odejdzie. Zaczynałem już nabierać wojskowych manier, więc z kolei ja zagroziłem, że każę ją wtrącić do więzienia i dodałem, że jeżeli się uspokoi, to każę dać medal jej synowi. Odpowiedziała, że wolałaby, żebym go zadekował gdzieś na tyłach. Rozumiem jej matczyne serce, obiecałem więc, że o tym pomyślę. Wybrałem się na rekonesans wzdłuż zasieków, aby sprawdzić, jak działa system wart, i o mało nie oberwałem kulą od wartownika, który mnie nie znał. Nie skarżę się: chcę, ażeby instrukcja o zachowaniu tajemnicy była surowo przestrzegana. 25 sierpnia Dziś wygłosiłem pierwszy wykład dla moich świeżo przybyłych trzystu współpracowników. - Panowie - zacząłem - przebywając tutaj powinniście uważać się nie za naukowców, którymi być może jesteście, lecz za mnichów w klasztorze, którego przeorem jestem ja. Żądam od was całkowitego posłuszeństwa w kwestiach naukowych. Musicie umrzeć dla świata zewnętrznego. Proszę, ażeby każdy z was milczał nie jak grób, ale jak wszystkie cmentarze Francji razem wzięte. Co do reszty, wierzę, iż zainteresowanie pracą, którego nie omieszkacie wykazać, nagrodzi wam drobne niedogodności związane z tą przymusową izolacją. Tytułem pierwszego doświadczenia przed audytorium pokazałem im Lagrue’a, a następnie przywróciłem mu normalny wzrost. Efekt był, ma się rozumieć, piorunujący. Gdy poprosiłem pacjenta o podzielenie się swymi wrażeniami, powiedział: - Duży czy mały, dość już mam siedzenia w pudle. 26 sierpnia Wszystkie autoklawy są już na swoich miejscach. Adrian rozdał świnki morskie i pod jego nadzorem moi młodzi pomocnicy zaczęli się wprawiać w obsługiwaniu aparatów. Przyjechał generał Sestriere ażeby sprawdzić stan zaawansowania prac. Wybrana przez Kwaterę Główną dywizja to sto siedemdziesiąta czwarta, dowodzona przez generała de Segur i licząca trzy regimenty udekorowane żółtym sznurem. Wyborowa dywizja. No cóż, tym lepiej! Jest już w drodze: jutro przybywa do Valence, resztę zaś drogi pokona na samochodach. Żaden z żołnierzy, od generała aż po ostatniego ciurę, nie wie, co go czeka. Myślą, że odsyła się ich na tyły na wypoczynek. A oto, co uzgodniliśmy z Sestrierem: poza generałem de Segur wszyscy żołnierze, kaprale, podoficerwie, pułkownicy i brygadierzy zostaną pomniejszeni do pięciu centymetrów. Równolegle poddane zostanie redukcji wyposażenie oddziałów. Pozostawało jedynie rozwiązać kwestię uzbrojenia; o pozostawieniu ludziom karabinów nie mogło być nawet mowy, ponieważ kule, pomniejszone do rozmiarów ziarnka śrutu, straciłyby swą śmiercionośną siłę. Liliputy będą uzbrojone w maleńkie granaty, wypełnione sprasowanym materiałem wybuchowym, które wyrządzać będą równie wielkie szkody, jak te zwyczajne. Zostaną one przygotowane w specjalnym laboratorium pirotechnicznym. Natychmiast zatelefonowaliśmy do Bourges po odpowiednich specjalistów. Dzięki podziałowi obozu na dwie części, ludzie poddani transformacji będą oddzieleni od tych, którzy na nią czekają. Cała dywizja będzie przechodzić z jednej połowy do drugiej poprzez laboratorium, w którym żołnierze za każdym razem poddani zostaną redukcji. W ten sposób osoby o różnym wzroście nie będą stykać się ze sobą i straszyć bez potrzeby. Nadal trwa intensywne szkolenie moich pomocników. Ilość zwierząt, ginących na skutek ich niezręczności, maleje z godziny na godzinę. Każdemu z nich tytułem doświadczenia każę się poddać dziesięcioprocentowej redukcji z późniejszym powrotem do normalnego wzrostu. Operacja przeprowadzana będzie przez jednego z ich kolegów. Wychwytując tych, których oni sami odrzucą, nie godząc się na dokonywanie przez nich zabiegu, wyeliminuję najgorszych. 28 sierpnia Zaczynają przybywać pierwsze oddziały. Pierwszy regiment z orkiestrą na czele przemaszerował przed Chantambre. Wyszedłem, aby na nich popatrzeć i nie mogłem powstrzymać się od myśli, że gdyby wiedzieli, co ich czeka, na pewno by tak nie hałasowali. Przyglądając się defiladzie, zdałem sobie nagle sprawę, że nie pomyślałem o wierzchowcach oficerów. O pomniejszaniu koni nie mogło być mowy: byłoby to zbyteczne i wymagało wielkich aparatów. Oficerowie lilipuciej dywizji będą musieli, podobnie jak ich podwładni, poruszać się na własnych nogach. Rozkazałem odesłać wierzchowce do wojskowych stajni w Privas. Laboratorium jest obecnie gotowe do rozpoczęcia operacji. 29 sierpnia Spotkanie z generałem de Segur i Sestrierem. Ten ostatni poinformował nareszcie swego kolegę o decyzji głównodowodzącego i o losie, jaki czeka jego dywizję. De Segur zbladł jak ściana. 30 sierpnia Jutro zaczynamy. Na pierwszy ogień pójdą żołnierze z trzeciej kompanii pierwszego batalonu czterysta trzydziestego piątego regimentu. Dwieście transformatorów będzie pracować jednocześnie. Zamierzona redukcja - dwadzieścia procent. 31 sierpnia Dwustu wybranych z kompanii żołnierzy zostało oddzielonych od reszty i poddanych badaniu lekarskiemu. Następnie generał de Segur osobiście wygłosił do nich krótką mowę, zawiadamiając o konieczności chwilowego poświęcenia własnego wzrostu, czego żąda od nich ojczyzna. To jego własne słowa. Wiedząc jednak, że muchy wabi się miodem, nie octem, dodał, że żołd będzie odwrotnie proporcjonalny do wzrostu i że każdy żołnierz drugiej klasy będzie otrzymywał pod koniec operacji pobory kapitana z poczwórną dzienną racją wina. Oczywiście dał słowo honoru, że sam zabieg nie jest bolesny ani niebezpieczny i na koniec oznajmił, że niewielki wzrost czyni człowieka prawdziwie nietykalnym na polu walki, dzięki czemu będą mieli o wiele większe szansę wrócić z wojny cało, niż ich koledzy, którzy zachowają normalny wzrost. Pomimo tych zachęcających słów, na widok aparatów ludzie zaczęli się trząść ze strachu. Kazałem zawiązać im oczy i podać lekki narkotyk. Zabieg trwał około półtorej godziny, w tym czasie osiągnięto redukcję mniej więcej dwadzieścia procent. Obyło się bez żadnych incydentów. Jeszcze tego samego dnia obsłużono następne dwa rzuty wraz z oficerami pierwszego batalionu. Generał de Segur pragnął asystować przy wszystkich zabiegach, dodając odwagi budzącym się z narkozy żołnierzom i ściskając im dłoń. Umieściłem w izolatce na obserwacji dwóch chorych z dość zaawansowaną gruźlicą. l września Adrian pokieruje drugim laboratorium, w którym będzie poddawane redukcji jedzenie dla oddziałów. Ekipy kucharzy, wybrane spomiędzy samych żołnierzy, zostaną przeszkolone do wykonywania bardzo prostych operacji, zapewniających redukcję przygotowanej uprzednio żywności. Operacja przebiega bez zakłóceń. Izoluję osoby zarażone chorobami bakteryjnymi, pragnę bowiem skorzystać z okazji i zbadać możliwość zastosowania redukcji do leczenia chorób zakaźnych. Nie należy zapominać, że zakres eksperymentu, jaki właśnie przeprowadzam, jest bardzo szeroki. 3 września Tempo operacji rośnie. Aparaty do transformacji pracują bez przerwy do dwudziestu godzin na dobę. W trzy dni cała dywizja licząca siedem tysięcy czterystu trzydziestu jeden żołnierzy przejdzie do południowej części obozu. Średni wzrost zmaleje do stu trzydziestu pięciu centymetrów. Pułkownik czterysta trzeciego regimentu odmówił zgody na poddanie się zabiegowi. Generał de Segur, który całkiem już się oswoił z transformacją, potraktował go z góry. - Nie spodziewałem się, że wyższy oficer jako pierwszy da przykład niesubordynacji. To rozkaz. Wszyscy pana ludzie przez to przeszli. Co to za pułkownik, który nie potrafi przejść tam, gdzie przeszedł jego regiment? Co dziwniejsze, pułkownik był normalnie niskiego wzrostu. 5 września Dziś zaczynamy następną dwudziestoprocentową turę redukcji. Żołnierze przechodzą przez autoklawy w tej samej kolejności, co pozostawia im pełne cztery dni na wypoczynek i daje organizmowi czas na adaptację. W miarę postępowania operacji ludzie przechodzą z południowej do północnej części obozu. Unikamy w ten sposób wszelkich przypadków szykanowania mniejszych przez większych i vice versa. Wszyscy jakby przywykli do zabiegów, które nie wydają się wcale groźniejsze od zwykłego szczepienia. Żołnierze idą do aparatów jak pod prysznic. Nazywają to “wyżymaczką”. - Chce pan z nas zrobić potwory? - powiedział jeden z dowódców przed wejściem do autoklawu. - Nie potwory, lecz zwycięzców - odparłem, ponieważ złapałem już sztabowy żargon. Wykryłem dwie osoby chore na raka. Poddam je specjalnemu leczeniu w izbie chorych. 16 września Problem zakwaterowania znika w miarę, jak maleje wzrost. Wkrótce cała dywizja zmieści się w jednym baraku. Pomiędzy kolejnymi seansami żołnierze odbywają manewry, podczas których oswajają się z nowymi dla nich proporcjami terenu. Dwumetrowe transzeje, wykopane przez żołnierzy normalnego wzrostu, stanowią dla tych czterdziestocentymetrowych karzełków poważną przeszkodę, której pokonanie wymaga niemałych umiejętności taterniczych. Do wyposażenia oddziałów trzeba będzie dołączyć liny i maleńkie czekaniki. Na ogół ludziki z wielką wprawą chwytają się nierówności terenu i pokonują transzeje jak zające. Ćwiczą się jeszcze w rzutach zredukowanymi granatami, a ponieważ siła ich mięśni pozostała bez zmian, ciskają nimi na odległość prawie czterdziestu metrów. 28 września Wzrost żołnierzy zmalał już do osiemnastu centymetrów i wystarczą cztery seanse, ażeby zredukować go do pięciu centymetrów. Pojawił się nowy problem: korespondencja. Nie można zabronić pisania listów do rodzin, oczywiście przy zachowaniu w tajemnicy wszystkiego, co dotyczy transformacji, ale w miarę jak maleją, ich pismo przemienia się w coraz mniej czytelne gryzmoły. Dlatego w każdej kompanii trzeba było pozostawić pisarza pośredniego wzrostu, który miał spisywać dyktowane przez kolegów listy. Od początku operacji zanotowaliśmy jedynie dwa zgony i to z przyczyn z nią nie związanych. Lekarze wojskowi, poddani redukcji na równi z pozostałymi żołnierzami, co dzień po obchodzie wdrapują się na moje biurko i składają raport. Sytuacja zdrowotna w ich jednostkach jest o wiele lepsza, niż w jednostkach normalnych, co wynika z faktu, że wszelkie mikroby oraz inne źródła infekcji normalnego świata nie mogą już wchodzić w reakcje chemiczne z ich pomniejszonymi organizmami. Koniec z chorobami zakaźnymi. Pozostają jedynie skręcenia, zwichnięcia oraz inne drobnostki, z którymi byle konował potrafiłby sobie poradzić. Moi malutcy lekarze cieszą się, że mogą spokojnie siedzieć z założonymi rękami. Obserwuję bez przerwy stan wszystkich trzydziestu dwóch gruźlików i obu chorych na raka, których odizolowałem od reszty po pierwszej, dwudziestoprocentowej redukcji. Mam wrażenie, że uszkodzone gruźlicą tkanki szybko się goją, co musi zapewne wynikać z faktu, że prątki Kocha, pomniejszone podczas zabiegu o dwadzieścia procent, przestały się rozmnażać. 29 września Właśnie przyglądałem się manewrom jednego z regimentów. Żołnierze zachowali swą normalną wagę i chociaż poruszanie się po brukowanych drogach nie stanowi dla nich żadnego problemu, to w terenie zapadają się w miękką ziemię. Aby temu zapobiec, majstrują sobie sami coś w rodzaju maleńkich rakiet, które w bardzo niewielkim jedynie stopniu opóźniają marsz. Sam byłem świadkiem, jak pomimo niewielkiego wzrostu w ciągu niecałej godziny pokonali odległość dwóch kilometrów. Widok tych maleńkich ludzików, omijających grudy ziemi, spuszczających się w bruzdy czy wspinających po stromych ścianach transzei, w których znajdują dosyć nierówności, ażeby przemykać się jak myszy, graniczy z cudem. Pod koniec manewrów przeprowadzili przy użyciu miniaturowych granatów symulowany atak na linię obrony nieprzyjaciela. Z odległości dwudziestu metrów nie sposób dostrzec ich gołym okiem, a przy pomocy lornetki można ich dostrzec dopiero z odległości stu metrów. Dla skuteczniejszego kamuflażu Sestriere postanowił wyposażyć każdego w płaszczyk mysiego koloru, który do reszty pozbawi ich ludzkiego wyglądu. Będą jednak musieli przedsięwziąć pewne środki ostrożności. I tak, na przykład, nie będą mogli przechodzić przez most zwartą grupą, gdyby się bowiem zgromadzili w jednym miejscu, ich ogólny ciężar, skoncentrowany na niewielkiej przestrzeni, spowodowałby zarwanie się najsolidniejszej nawet konstrukcji. Również idąc przez pola muszą zachowywać pomiędzy sobą co najmniej dziesięciometrowe odstępy, ażeby nie ugrzęznąć w wydrążonych przez siebie koleinach. Dla nas dziesięć metrów to nic, ale dla nich to tyle, co dla nas trzysta, a bardzo trudno iść gęsiego, zachowując tak wielki odstęp. To właśnie teraz ćwiczą. Kadra oficerska musi nauczyć się odczytywania przygotowanych specjalnie dla nich map. Są to plany terenu sporządzone w bardzo dużej skali i poddane, podobnie jak wyposażenie, atomowej redukcji. Można w ten sposób na papierosowej bibułce pomieścić plan o powierzchni dwudziestu metrów kwadratowych. Kiedy my, normalni ludzie, chcemy je odczytać, musimy uciec się do mikroskopu. Do wieczora, pomimo ładunku granatów i bardzo trudnego terenu, który jest dla nich niezmiernie górzysty, żołnierze pokonali odległość dwunastu kilometrów. - Te małe ludziki pierdzą ogniem - stwierdził generał de Segur z właściwą wojskowym rubasznością. 2 października Wszyscy żołnierze mają już po pięć centymetrów wzrostu. Operacja została zakończona, ale transformatory pracują nadal, redukując sprzęt i wyżywienie. Jest to tym łatwiejsze, że pomniejszona żywność nie wchodzi w reakcje chemiczne z normalnymi substancjami i nawet pozostawiona na wolnym powietrzu nie ulega zepsuciu. Daje to idealną metodę konserwacji. Koniec z wołową konserwą: zamiast niej - doskonała pieczeń, którą można nosić odkrytą całymi miesiącami, jak paczkę papierosów. 4 października Obawiałem się, że wobec alpejskich proporcji, jakie przybrało dla naszych liliputów ukształtowanie terenu, w oddziałach pojawi się sporo przypadków złamań rąk i nóg, tymczasem niezwykła zwartość, jakiej nabiera ciało ludzkie, skoncentrowane na tej fantastycznie małej przestrzeni pięciu centymetrów sprawia, że organizm wytrzymalszy jest od stali. Dochodzi do tego fakt, że dzięki owej nadzwyczajnej zwartości podłoże, prawem kontrastu, staje się dla naszych ludzi równie miękkie, jak dla nas piasek czy śnieg. Szybko to zresztą spostrzegli i zamiast spuszczać się po stromych ścianach okopów na linach, staczają się po prostu na samo dno jak ołowiane kulki, pewni miękkiego lądowania w zalegającym dno rowu błocie. Uczestniczyłem w ocenie dywizji po którychś z kolei manewrach. - Nic nie jest w stanie powstrzymać tego najazdu myszy - stwierdził z zadowoleniem Sestriere. - A gazy? - spytał de Segur. - Niech się pan nie obawia - uspokoiłem go - jakiekolwiek chemiczne oddziaływanie gazów na ich organizm jest niemożliwe. Przejdą przez nie bez masek tak, jak my przechodzimy przez tuman mgły. - W takim razie są niezwyciężeni - podsumował Sestriere. Pułkownicy z pomniejszonych regimentów poprosili o dostarczenie im instrumentów muzycznych, ażeby mogli na nowo wyposażyć swe orkiestry. Uczyniono zadość ich żądaniom i na zakończenie manewrów urządzono wielką defiladę. Niezwykły zaiste był widok tych miniaturowych kapel, które zmieściłyby się na chustce do nosa czy w skrzynce fonografu, a które czyniły tyle samo hałasu, co normalne zespoły. Pomimo wszystkich tych zajęć nie zapominam o badaniu chorych, których umieściłem na obserwacji. Wszyscy gruźlicy są już zdrowi i mogę śmiało stwierdzić, że znajduję się w posiadaniu idealnej metody walki z wszelkimi chorobami bakteryjnymi. Wystarczy poddać pacjenta dwudziestoprocentowej transformacji: powiększone lub pomniejszone w tejże proporcji zarazki zostają jak gdyby odcięte od świata innych mikrobów. Wszystko przebiega tak, jak gdyby zredukowany bądź zdylatowany pacjent przeniesiony został w inny, dziewiczy, aseptyczny wymiar, w którym powolna zgnilizna kolejnych ludzkich pokoleń nie zdołała jeszcze stworzyć mikroorganizmom sprzyjających warunków do życia, jak to miało miejsce w naszym zbyt już starym wymiarze. Ale te medyczne kwestie na razie nie interesują wojskowych. Dywizja kontynuuje ćwiczenia, ja zaś z Sestrierem wyruszam jutro rano do Kwatery Głównej zdać raport z zakończenia operacji. Bez względu na dalszy bieg wydarzeń, obserwacje, dokonane przeze mnie na tej przepięknej, aczkolwiek tak niespodziewanie uzyskanej armii królików doświadczalnych pozwoliły mi wyznaczyć kierunek dalszych prac nad praktycznym zastosowaniem mego odkrycia. Jeżeli o mnie chodzi, najzupełniej mi to wystarczy. VI 6 października Wszystko wskazuje na to, że po sześciu tygodniach zaciętych walk, które wykazały jedynie niezdolność obu stron do szybkiego rozstrzygnięcia konfliktu, wojna na froncie francuskim utknęła w martwym punkcie. Zorganizowawszy silną linię obrony naprzeciw naszej Linii Maginota, niemieckie armie mogą bez przeszkód skierować się na wschód. Zalały już Czechosłowację i Polskę i wkrótce wejdą na Ukrainę. Ustępując pod naciskiem polityków, którzy mają dość defensywnej postawy Francji, jak również z powodu odwiecznego zamiłowania wojskowych do ataku, Kwatera Główna szykuje na jesień ofensywę w wielkim stylu, w Lotaryngii, na linii Mezieres - Wissembourg. Ma ona na celu zdobycie Kolonii oraz lewego brzegu Renu. Oto, czego się dowiedziałem podczas dwudniowych rozmów w Sztabie. Ja osobiście nie mam nic przeciwko temu, aczkolwiek uważam, że nasi wojskowi wykazują absolutny brak wyobraźni. Mogliby nareszcie wynaleźć jakieś nowe miejsce na bitwę. Chociaż tam, czy gdzie indziej, ludzie mogą się zabijać równie skutecznie. Lilipucia dywizja, ochrzczona w pseudonaukowym żargonie Kwatery Głównej imieniem “Mi” (to od nazwy jednej z liter greckiego alfabetu, oznaczającej bardzo małe jednostki) również weźmie udział w tej bitwie. Na zapleczu Mezieres przygotowano ściśle tajny obóz, w którym zakwaterowani zostaną miniaturowi żołnierze, mający uczestniczyć w natarciu na dziesięciokilometrowym odcinku frontu. Pragnąc ujrzeć ich w akcji na polu walki, pozostanę tu aż do dnia ofensywy, aczkolwiek sprawy wojskowe nie wchodzą w zakres moich prac ani zainteresowań. Dużo kłopotów przysporzył nam niespodziewanie problem transportu karzełków. Konieczność zachowania tajemnicy wykluczała wszelkie przewozy koleją, co się natomiast tyczy transportu samochodowego, to pomieściliby się wszyscy na trzech ciężarówkach, te jednak nie mogą przewozić więcej, niż pięć ton, czyli sześćdziesiąt pięć osób. Tak więc miejsca na skrzyni mieliby dosyć, ale mogliby wykorzystać okazję oraz swój niewielki wzrost, wyskoczyć w biegu i uciec, a wtedy wieść o ich istnieniu rozniosłaby się natychmiast. Ostatecznie zapakuje się ich po dwóch do skrzynek, których załadunkiem zajmą się normalni żołnierze, nie domyślający się nawet ich zawartości, a na każdej z nich umieści się napis: “Ostrożnie! Niebezpieczny materiał wybuchowy!”. - Oto trafna definicja człowieka - powiedziałem Sestriere’owi, ale chyba mnie nie zrozumiał. 9 października Atak na przydzielony nam odcinek frontu nie zostanie poprzedzony żadnym przygotowaniem artyleryjskim. Zamiast niego na godzinę przed natarciem dywizja Mi opuści nasze okopy, aby jeszcze przed atakiem normalnych oddziałów przeniknąć w linię obrony nieprzyjaciela na głębokość co najmniej pięciu kilometrów. Zadaniem karzełków będzie unieszkodliwienie granatami wszystkich bunkrów, fortów, gniazd karabinów maszynowych, zasieków, linii telefonicznych oraz baterii artyleryjskich, jakie napotkają na swej drodze, przy czym przedmiotem ich ataku ma być przede wszystkim sprzęt, nie ludzie. Zaopatrzenie w granaty zapewnią im w terenie pojedyncze czołgi, postępujące w tempie nacierających jednostek. To dla nich fraszka - wrzucić granat do lufy cekaemu, której otwór jest dla nich tak wielki, jak cembrowina studni. W przypadku armat zadanie jest jeszcze łatwiejsze, a ponieważ potrafią podkraść się niepostrzeżenie bardzo blisko, nie mogą chybić. 14 października Sestriere zaproponował mi obserwowanie ataku ze stanowiska obserwacyjnego dowódcy odcinka. Nie chcąc narażać życia na szwank, upewniłem się najpierw czy miejsce jest bezpieczne. Zapewniono mnie, że przy obecnym stanie techniki wojskowej nie ma na świecie pewniejszego schronienia. Wreszcie ciekawość zwyciężyła i wyraziłem zgodę, aczkolwiek coraz bardziej nabieram przekonania, że tracę jedynie czas. Nie mam w sobie nic z wojownika: moim zadaniem jest zapoznać ludzkość z największym odkryciem wszechczasów. 16 października Motocyklista przywiózł właśnie z Kwatery Głównej super tajną kopertę. Wszyscy już wiedzą, że ofensywa rozpocznie się jutro. Noc spędzę na punkcie obserwacyjnym. W drodze dowiadujemy się, że godzinę G wyznaczono na szóstą dwanaście rano. Ci wojskowi to ranne ptaszki. 17 października O czwartej nad ranem panowała jeszcze głęboka noc. Chwilami zawiewał lodowaty wietrzyk, zdolny zmrozić wszelki zapał. Przez otwór z widokiem na linie okopów nie widać było nic, za wyjątkiem pojawiających się gdzieniegdzie na niebie rakiet oświetlających. O piątej zaczął wstawać świt. Horyzont był pusty, lekko zamglony, brudnoszary i smutny. Prawdziwie pogrzebowa pogoda. Dwanaście minut później stojący obok mnie Sestriere, poruszony bardziej, niż zwykle, szepnął: - Już ruszają. Oczywiście, żeby to stwierdzić, trzeba było wiedzieć o tym już wcześniej, ponieważ z posterunku widać było jedynie kotłujące się na równinie tumany mgły. Około piątej trzydzieści w niemieckich okopach zaczęły się pojawiać ognie wybuchów. Ich huk dolatywał aż do nas. Potem liczba eksplozji wzrosła na całym widocznym odcinku frontu. - Docierają na miejsce - powiedział Sestriere ściskając mi, nie wiem czemu, dłoń. Po naszej stronie ani jednego samolotu, ani jednego balonu, ani jednego wystrzału - nic. Taki był rozkaz. Kilka minut później nieprzyjaciel zrozumiał wreszcie, że coś się dzieje, i położył na nasze okopy zaporowy ogień artylerii. Błyski i dymy wybuchów mieszały się z resztkami nocnych oparów. Zdążyłem właśnie pomyśleć, że ostrzał nie jest zbyt intensywny, gdy wtem jakaś potężna siła uniosła mnie w górę tak, że aż wyrżnąłem głową w strop. W tej samej chwili niesamowity huk rozdarł mi bębenki, a betonowy monolit punktu obserwacyjnego zawibrował jak pudło rezonansowe. - Co się dzieje? - spytałem. - To jakiś wielkokalibrowy pocisk upadł w pobliżu - wyjaśnił Sestriere. - Ich ciężka artyleria zaczyna się budzić, to dobry znak. Nie zdążył jeszcze skończyć, a już następna eksplozja ogłuszyła mnie na dobre trzy minuty. Kiedy wreszcie przyszedłem do siebie, zrozumiałem, że generał wrzeszczy mi coś do ucha: - Żadnego niebezpieczeństwa! Nie wiem czy istniało jakieś niebezpieczeństwo, czy nie, ani czy beton na pewno miał wygrać pojedynek z dynamitem, ale z precyzji trafień wywnioskowałem, że ciężka artyleria nieprzyjaciela doskonale wie, gdzie znajduje się punkt obserwacyjny odcinka. Uznałem, że i tak nic stamtąd nie było widać, za to słychać było aż za wiele, więc dyskretnie wycofałem się ku korytarzom ewakuacyjnym. Musiałem jednak pomylić kierunek, ponieważ po kwadransie wynurzyłem się w szczerym polu, na niewielkim wzniesieniu. Sądząc po zaporowym ogniu nieprzyjacielskiej artylerii, walącym się na odległe o jakiś kilometr okopy, miejsce to znajdowało się stosunkowo blisko linii frontu. Tutaj jednak byłem przynajmniej na świeżym powietrzu i nie służyłem już za cel pociskom grubego kalibru. Położyłem się na brzuchu i wyciągnąłem lornetkę. Słońce już wzeszło, nadal jednak nic nie było widać. Ogień zaporowowy zdawał się słabnąć, co przypisywałem postępom liliputów, którzy powinni już docierać do nieprzyjacielskich baterii. Nie byłem jednak tego pewien. Spomiędzy rozpraszających się z wolna oparów wyłoniły się dwie-trzy linie zrytych lejami wzgórz. Jak okiem sięgnąć, pole walki było puste. A przecież dawno już wybiła godzina ataku naszych normalnych dywizji. Gdzieś tam, przede mną, tysiące ludzi ruszyło do boju, a ja nic nie widziałem. Obserwując uważnie teren, dostrzegłem w końcu przez chwilę jakiś ruchomy kształt w odległości dwóch kilometrów. Mógł to być pokonujący wzgórze czołg. Powiewy północno-wschodniego wiatru przynosiły daleki stukot cekaemów. Znużony monotonią tego pseudo-przedstawienia już miałem wrócić na tyły, kiedy jakiś potężny wybuch rozpostarł na niebie olbrzymi pióropusz dymu, o kilkaset metrów ode mnie. Ponownie padłem na brzuch. Wtem jakiś gromowy huk zmroził mi krew w żyłach. Jak struś wtuliłem głowę w ziemię. Hałas zbliżał się, ale nie przypominał gwizdu pocisku. Otwarłem jedno oko i ujrzałem skrzydła samolotu, lecącego zaledwie jakieś trzydzieści metrów nad ziemią. Po trójkolorowych kokardach poznałem, że to jeden z naszych. Za nim leciał następny, a potem jeszcze trzy. W ten sposób przemknęła tuż nade mną setka maszyn: to lotnicze wsparcie ruszało do ataku. Samoloty powoli wtopiły się w horyzont i zniknęły za wzgórzami. Niebo, podobnie jak ziemia, znowu opustoszało. Zapanowała względna cisza. Jesienne słońce zaczęło porządnie przygrzewać. Miałem już tego dosyć. Wreszcie po jakimś czasie, na prawo, na grzbiecie wzgórza, o jakieś trzysta czy czterysta metrów ode mnie, dostrzegłem kilku idących gęsiego ludzi. Przypominali sznur alpinistów w pustynnym górskim pejzażu. Ich sylwetki rysowały się wyraźnie na tle nieba. Uniosłem ręce, zawołałem, chociaż nie mogli mnie usłyszeć, i pobiegłem w ich kierunku, oni jednak niespodziewanie zniknęli w okopie, który jak biały nerw przecinał szary stok wzgórza. Nic już nie widziałem. Dręczyło mnie pragnienie. Czy po to warto było znaleźć się na polu walki w dziejowym momencie, który zadecydować miał o moim wejściu do historii! Mam już wyrobioną opinię: nic nie widać. Nigdy nic nie widać. Trzeba poczekać, aż wyobraźnia i legenda odtworzą, czy może raczej stworzą wydarzenia, ażeby mogły one stać się postrzegalne. Rzeczywistość to wyschnięte gardło, moja niezwykła obecność w tym miejscu i ta szczególna woń ziemi i gnijącego mięsa, mieszająca się z zapachem flanelowej kamizelki, w której pocę się od rana z zapałem godnym lepszej sprawy. Dwa czy trzy wybuchy, które rozpościerają się na niebie jak japońskie kwiaty w szklance wody i ukwiecają swymi białymi kulami odległy horyzont, nie potrafiły mnie zainteresować. Wyznaczyłem kierunek według słońca i ruszyłem zdecydowanie na południowy zachód, ku tyłom. Po półgodzinnym marszu w ciężkim terenie, usianym lejami i kałużami błota, tego wojennego błota, które chyba nigdy nie wysycha dotarłem do brukowanego traktu, połatanego jako tako rzędami okrąglaków, na których o mało co nie zwichnąłem sobie nogi. Ufając aksjomatowi, że każda droga dokądś prowadzi, ruszyłem nią docierając na koniec do czegoś, co wyglądało jak wyludniona murzyńska wioska. Było to zbiorowisko opuszczonych kazamatów, dowództwo sto czwartej dywzji, jak głosił napis na zapomnianej tabliczce. Ziemię zalegały telefoniczne kable, strzępy ubrań, rozprute puszki po konserwach i stare sprzęty kuchenne. Zacząłem nawoływać. Odpowiedziało mi szczekanie psa. Odsunąłem trzy luźno połączone deski, stanowiące namiastkę drzwi, zza których wyskoczył pies. Uciekł natychmiast, nawet mnie nie obwąchawszy. Tak oto jedyną żywą istotą, jaką spotkałem na polu walki, był pies, i to na dodatek niewdzięczny! Ruszyłem dalej drogą i około trzeciej po południu usłyszałem dochodzący z dna pobliskiego parowu ryk silników. Nareszcie miałem przyjemność - o ile mogła to być przyjemność - spotkać ludzi. Kilka ciężarówek ugrzęzło w błocie i teraz usiłowały się z niego wydostać pośród wrzasków, pokrzykiwań i zgrzytania sprzęgieł. Podszedłem do jednego z kierowców, aby spytać go o drogę, ten zaś, nie mogąc mnie dosłyszeć, zgasił silnik. Dowodzący oddziałem porucznik, rozwścieczony przerwą, zaczął mi wymyślać po grubiańsku. Potraktowałem go z góry. W rezultacie oddał mnie w ręce dwóch żandarmów, stojących kilkaset metrów dalej na skrzyżowaniu dróg. - Następnym razem każę pana rozstrzelać - powiedział na pożegnanie. W oczach żandarmów wyglądałem podejrzanie. Moje ubranie również nie przemawiało na moją korzyść: miałem, co prawda, hełm, ale żakiet powalany był błotem, a rozpięta kamizelka ukazywała koszulę, zafarbowaną na czarno od krawata. Sztylpy, w które przezornie opiąłem nogawki prążkowanych spodni, poprzekręcały się i wyglądało tak, jakbym miał łydki z przodu nogi. Rezultaty nie kazały na siebie długo czekać: zabrali mnie jako szpiega do korpusowego punktu dowodzenia. Jedyna z tego korzyść to ta, że musiało to być gdzieś na tyłach. Gdy dotarliśmy do wioski, w której miał się znajdować sztab, na ulicach oraz w adaptowanym na biura korpusu prezbiterium panował nieopisany chaos. Nigdy bym nie uwierzył, że można cokolwiek w takim bałaganie prowadzić, nawet wojnę. Poza tym, nikt nic nie robił. Odsyłani od biurka do biurka, od sekretarza do sekretarza, moi strażnicy stracili wreszcie cierpliwość w tym zgiełku telefonów, sprośnych żartów i ryku blokujących pobliskie skrzyżowanie ciągników. Poradziwszy się sanitariusza ze stojącego nieopodal ambulansu, który z obojętną miną palił papierosa i czekał na zwycięstwo, postanowili zamknąć mnie na razie w ubikacji proboszcza - jedynym zamykanym na klucz pomieszczeniu w przybytku tego świętego męża. Tego już mi było za wiele: wściekałem się przez cały kwadrans czyniąc przy tym więcej hałasu, niż cały nacierający front. Wszystko na darmo, drzwi okazały się solidne. Koniec końców machnąłem ręką, usiadłem (ponieważ było tam również siedzenie) i na mankietach zacząłem spisywać ołówkiem moje wojenne pamiętniki. Stamtąd właśnie, o jedenastej wieczorem, uwolnił mnie osobiście generał Sestriere. Spostrzegłszy moją nieobecność, przez całe popołudnie wydzwaniał bezskutecznie po wszystkich sztabach, usiłując mnie odnaleźć. Mój zły humor ustąpił pod wpływem radosnego nastroju wojsk. Dowiedziałem się nareszcie, jaki był przebieg wydarzeń: nieprzyjacielska obrona została przełamana na głębokości od pięciu do dziesięciu kilometrów, na całym odcinku natarcia dywizji Mi. Zaraz tej nocy trzy inne zmotoryzowane dywizje zajmą uczyniony w ten sposób wyłom. W Sztabie Głównym, dokąd natychmiast udaliśmy się samochodem, wszyscy promienieją zadowoleniem. Według pierwszych raportów dowódców poszczególnych jednostek, straty pośród liliputów wynoszą zaledwie jeden procent, a i tak przyjąć należy, że w liczbie tej zawiera się wielu zaginionych, którzy odnajdą się w najbliższych dniach. Karzełki wykazały się niespotykaną wprost odwagą. Odnoszę wrażenie, że do nich należy całe pole walki, a odporność na wszelkie urazy dodaje im takiego ducha, o jakim zwykli śmiertelnicy dawno już zapomnieli. Jutro dywizja Mi skieruje się na wschód i zaatakuje z flanki skraj otwartego w liniach nieprzyjacielskich wyłomu. Wszystkie eskadry samolotów bombardują drogi na zapleczu przeciwnika. Zasypiam pośród zgiełku rodzącego się zwycięstwa. 18 października Czekając na głównodowodzącego, który pojechał na inspekcję frontu, nasłuchałem się mnóstwa anegdot. Karzełki jednego z patroli zostały zaskoczone przez obsługę zniszczonej właśnie przez nich baterii. Chcąc wykończyć te małe szczury, żołnierze rozgniatają je butami i łopatkami. Ale miniaturowi żołnierze są tak twardzi, że nie sposób ich zmiażdżyć: niemieckie obcasy wciskają ich jedynie w ziemię, gdzie są już zupełnie bezpieczni, i gdy tylko nieprzyjaciel odwraca się plecami, wychylają głowę i ciskają weń granatem. Gdzie indziej znów pewien kapralik (tak bowiem nazywa się kaprali w dywizji Mi), wskakując na betonowe obrzeże transzei, staje twarzą w twarz z niemieckim dowódcą, który, nie wierząc własnym oczom, krzyczy: “Was ist das? Was 1st das?”, co kapralik natychmiast wykorzystuje, wrzucając mu do gardła miniaturowy granat, sam zaś skacze na dno okopu i znika w błocie, podczas gdy Herr Kommandant rozlatuje się na kawałki! Pewien poruczniczek, wśliznąwszy się pomiędzy skrzynki z amunicją, zdołał przeniknąć do piwnic podziemnego lotniska trzeciej armii niemieckiej i zaminować sześć jednotonowych torped. W godzinę później lotnisko znalazło się pod gołym niebem, a w jakim stanie, tego już chyba nie trzeba mówić. Powiadają również, że któremuś z karzełków udało się ukryć pomiędzy buforami jadącego na tyły niemieckiego pociągu. Jak Tomcio Paluch rzucał na tory bomby z opóźnionym zapalnikiem, które wybuchły po kwadransie, niszcząc doszczętnie torowisko na całej długości, przy czym nikt nie odgadł, że tych zbrodniczych zamachów dokonano z jadącego spokojnie pociągu. Krótko mówiąc, wydawać by się mogło, że możliwości działania miniaturowych żołnierzyków są nieograniczone. Nasz komunikat wojenny brzmi jak zwycięska fanfara. Prawdziwego źródła sukcesu, ma się rozumieć, nie ujawniono. Za to komunikat niemiecki brzmi dosyć interesująco: “Na froncie zachodnim, w Lotaryngii, działając przez zaskoczenie, nieprzyjacielskie dowództwo rozpoczęło natarcie, zwycięsko odparte na całej linii, z wyjątkiem niewielkiego odcinka na północ od Mezieres, gdzie nieprzyjacielowi, stosującemu jakieś nowe metody walki, oparte na zasadzie fal radiowych, udało się w sposób zdalnie sterowany zniszczyć niektóre z naszych umocnień”. 19 października Natychmiast po powrocie z inspekcji głównodowodzący przyjął mnie w swym biurze, klepiąc przyjaźnie po ramieniu. - Dzięki panu odnieśliśmy zwycięstwo - rzekł. Pragnąc urozmaicić nieco asortyment, zaproponowałem wyprodukowanie dywizji sześciometrowych olbrzymów, którzy pokonując wielkimi krokami dystans stu kilometrów dziennie, potrafiliby wykorzystać sukcesy liliputów skuteczniej, niż jednostki zmotoryzowane. Dla żołnierzy tych, super lekkich jak na swój wzrost i niezatapialnych, fraszką byłoby pokonywanie rzek oraz wszelkich przeszkód terenowych... Moja propozycja nie wzbudziła w nim zainteresowania. Nie po raz pierwszy mogłem się przekonać, że wojskowi wolą karzełki od olbrzymów. - Pan również, panie generale, mógłby przybrać rozmiary posągu nieboszczyka Hindenburga - nalegałem. Pomyślał, że żartuję, i odparł: - Republika nie miałaby zaufania do tak wielkiego głównodowodzącego. Na razie proszę jedynie o przygotowanie trzech następnych dywizji Mi, niczego więcej od pana nie żądam. 22 października Front niemiecki cofa się w tempie równym prędkości marszu moich małych ludzików. Nowa broń jest, jak na razie, niezwyciężona. 29 października Nad krajem powiał wiatr zwycięstwa. Koniec wojny jest coraz bliższy. Przeciwnik zaczyna pojmować, że nie jest w stanie dalej walczyć. 13 listopada Piszę te słowa przy wtórze dzwonów, głoszących zawieszenie broni. Nie wiem, co złego bądź dobrego przyniosła ta wojna moim bliźnim, ale moje największe wysiłki, moja prywatna wojna o uznanie i wdrożenie mego odkrycia dopiero się zaczyna. 14 listopada Wezwano mnie na posiedzenie Rady. Prezydent Lefevre-Utile w przemowie pełnej krasomówczych zwrotów poprosił o odstąpienie rządowi monopolu na wynalazek, który, zgodnie z zawartymi w raporcie marszałka Palmonta sugestiami, pragnie objąć tajemnicą wojskową. Roześmiałem mu się prosto w nos, do czego raczej nie jest przyzwyczajony. - Odkrycia tej miary nie da się pogrzebać w archiwach jakiegoś ministerstwa, jak tajemnicę greckiego ognia. Dotyczy ono całej ludzkości i do niej właśnie należy. - Czego więc pan chce? Widząc, że mam do czynienia z człowiekiem ograniczonym, odpaliłem bez wahania: - Chcę zmienić oblicze świata. Popatrzył na mnie jak na szaleńca. Zdolność pojmowania jego ptasiego móżdżku nie wykraczała poza prostą wyborczą arytmetykę. Chcąc mnie pozyskać, obiecał mi order Legii Honorowej. Odpowiedziałem, że nie posiadam nawet Medalu za Zasługi dla Rolnictwa, chociaż potrafię wyprodukować pory-giganty. Pożegnanie było więcej niż chłodne. 15 listopada Dzisiejszej nocy naszła mnie we śnie genialna myśl. Wykręcam coraz to lepsze numery, jak magik. Pierwsza sztuczka pozwoliła mi wykorzystać wojnę do pożytecznych celów, a druga, jeszcze lepsza, pozwoli mi wykorzystać z pożytkiem nasze wojenne zwycięstwo. Ażeby wylansować odkrycie pośród szerokich rzesz, potrzebuję jakiegoś sensacyjnego chwytu reklamowego. Do tego właśnie posłuży mi zwycięstwo. Podczas gdy rządy oraz dyplomaci Europy nie mogą się połapać w owej tak szybko zakończonej wojnie i bledną na myśl o warunkach przyszłego pokoju, do którego nikt nie jest przygotowany, ja zwołam na jutro przedstawicieli całej światowej prasy i udzielę sensacyjnego wywiadu na temat nowej broni, która zapewniła nam wygraną. 17 listopada Sukces na całej linii. Oto nagłówki w dzisiejszej prasie: “Fantastyczne rewelacje doktora Flohra. Cud nad rzeką Meuse był cudem Nauki! Najmniejsi żołnierze Francji. Niezwyciężone liliputy. Rozciągliwy atom w służbie Francji. Silniejszy niż Guliwer! Niewiarygodne wyznania francuskiego naukowca. To Dawid pokonał germańskiego Goliata. Bogiem wojny okazała się mysz. Tajemnice Drugiego Biura ujawnione!...” I tak dalej. 18 listopada Nie mam ani minuty wolnego czasu. Zewsząd nękają mnie telefony: dzwonią do mnie z Londynu, Moskwy, Nowego Jorku, a nawet z Berlina (może to niemiecki generalissimus chce się dowiedzieć, co było przyczyną jego porażki?). W południe tłum ciekawskich wyważył drzwi mojego domu. Całe szczęście, że zatrzymałem się w hotelu Crillon. Król Belgii zaprasza mnie na obiad. Miss Europy telegrafuje, że chciałaby spijać z mych warg upojny smak geniuszu. Z Hollywood nadchodzi propozycja kontraktu z honorarium dwukrotnie przewyższającym gażę najdroższej z gwiazd filmowych. Związek Radziecki zawiadamia, że ofiarowuje mi w prezencie trzysilnikowy bombowiec przerobiony na samolot turystyczny. Nawet jury nagrody Nobla prosi mnie o nadesłanie kandydackiego dossier! Amerykańska prasa nazywa mnie “Einsteinem do sześcianu” i “World-Scientist nr l”. Nikt już nie mówi o pokoju. Dziś rano na mój adres nadeszły trzysta czterdzieści dwie oferty matrymonialne. Uliczni sprzedawcy zachwalają broszurę zatytułowaną ,,Doktor Flohr: jego życie i dzieło”, w której nie ma ani słowa prawdy. Nawet zdjęcie, które ma podobno przedstawiać właśnie mnie, jest fotografią Agi-Khana... Można powiedzieć, że wywołałem niezłą burzę w szklance ludzkich szaleństw. To właśnie jest sława. Właśnie doręczono mi kablogram od córki: “Czy to prawda, stara małpo? Stop. Ethel.” Każę jej odpowiedzieć: “Ya” żeby pokazać, że też znam angielski. Jutro odczyt w Akademii Medycznej. Część druga PAMIĘTNIKI MISS ETHEL FLOHR I Tak naprawdę życie rozpoczęło się dopiero w dniu, kiedy z jednej z tysięcy school-girls przemieniłam się nagle w córkę najsławniejszego człowieka na świecie. Ja, która jeszcze wczoraj, jak wszystkie moje koleżanki, musiałam pożyczać na wyjście jedwabne pończochy czy sukienkę, stać w kolejce do teatru, jadać w drugstorach i godzić się z faktem, że od wymarzonego futra z norek oddzielają mnie zawsze szyby sklepowych wystaw, obudziłam się pewnego pięknego ranka, mając świat u stóp. Za drzwiami czekała na mnie świta czterdziestu reporterów i nieograniczony kredyt u fryzjera. Największe salony mody proponowały mi swe usługi, poczta zaś przynosiła więcej zaproszeń, niż bym ich mogła przyjąć przez tysiąc lat. Moje zdjęcie na pierwszych stronach wszystkich gazet spowodowało, że wszędzie witały mnie przyjazne uśmiechy. Wszelkie problemy codziennego życia zniknęły jak za sprawą czarodziejskiej różdżki. Niespodziewanie zostałam wyniesiona na najwyższy wieżowiec sławy, o wiele wyższy, niż drapacze chmur Hudson. Musiałam mieć naprawdę mocną głowę, skoro mi się w niej nie poprzewracało. Pomimo to mój powrotny rejs do Francji przebiegał jak we śnie. Podczas trwania podróży jak zwykle królowałam w towarzystwie. Czar prysł dopiero w Hawrze. Sława przemienia każdego mężczyznę w księcia z bajki - tak mi się przynajmniej wydawało. Kiedy ujrzałam na nabrzeżu mego ojca, z przerażenia aż upuściłam torebkę do wody. - Mój biedny tato, jakiś ty brzydki! - nie mogłam się powstrzymać od okrzyku. Już samo jego palto zapięte na agrafkę, dziurawy parasol i naciśnięty na uszy zielonkawy melonik sprawiały, że wyglądał niemożliwie. Ale jego twarz! Zawsze nazywałam go “starą małpą” i często chodziłam do zoo, żeby oswoić się z jego wyglądem. Ale twarz orangutana uszlachetnia w pewien sposób malujący się na niej wyraz głupoty, podczas gdy oblicze mego ojca trawione było geniuszem - a geniusz jest odrażający. Oto pierwsza prawda, jaką odkryłam podczas naszego spotkania. Ze wszystkich lekcji, jakie później otrzymałam za jego sprawą, ta akurat nie była chyba najgorsza. Jak moja matka mogła pokochać takiego człowieka? - zastanawiałam się jeszcze w transatlantyckim pociągu z desperacją małej dziewczynki. Nie minęły jednak dwa tygodnie i ojcowski geniusz całkowicie mnie zawojował, powodując radykalną zmianę poglądów. Zrozumiałam, jak jałowe było moje dotychczasowe życie. Ojciec był osobą niezwykłą: przechodził obok sławy i obowiązujących konwencji z obojętnością, z jaką klown przebija papierową obręcz. Nic nie potrafiło oderwać go od pracy. Był w nieustannym ruchu: krążył pomiędzy laboratorium i biurem nie tracąc ani minuty. Wydawało się, że żadne względy nie są w stanie zatrzymać go w dążeniu do wytkniętego celu: ani uczucia, ani społeczne potrzeby - nic nie mogło stanąć mu na przeszkodzie. Opętał go ogrom odkrycia, którego fantastyczne konsekwencje on jeden potrafił przewidzieć. Cokolwiek by się nie stało, musiał doprowadzić rzecz do końca. Już po krótkim okresie przebywania z nim uległam tej magicznej mocy, która kierowała jego inteligencją i wolą, i pojęłam ogrom jego zamierzeń. Kiedy pewnego wieczora spytał mnie szorstko, jak to zwykle on: “Indyczko, czy zamierzasz wyjść za mąż?” wzruszyłam tylko ramionami. Na razie miałam co innego do roboty: trzeba było poruszyć cały świat i dla takiej młodej osoby, jak ja, nic nie mogło stanowić silniejszej pokusy niż pomoc w tym niesłychanym przedsięwzięciu. Jeszcze przed moim przybyciem do Francji ojciec potrafił wykorzystać wrzawę wokół swego odkrycia dla przeforsowania w środowiskach lekarzy wprowadzenia zasady zmiany wzrostu o około dwadzieścia procent - dokładnie szesnaście - w leczeniu gruźlicy. Wyniki przeprowadzonych podczas wojny badań były niepodważalne. Wszelki opór mógł wynikać jedynie ze złej woli. Flohryzacja - słowo to przyjęło się już w języku - okazała się niezawodnym środkiem na wszelkie choroby bakteryjne, zarówno te ostre, jak i chroniczne. Pacjent, przeniesiony poprzez zmianę wzrostu w coś w rodzaju nowej, aseptycznej, dziewiczej przestrzeni, stawał się dla zarazków całkowicie niedostępny. W Wersalu działał Instytut Flohra, dokonujący około siedmiuset zabiegów dziennie. - Sława Pasteura nieco już przebrzmiała. Był już najwyższy czas, ażeby ludzka wdzięczność znalazła sobie nową znakomitość - mawiał ironicznie ojciec. Ale nie o wdzięczność mu chodziło. Zwierzał mi się czasem w przypływie szczerości: - Mając za sobą medycynę, będziemy na najlepszej drodze do osiągnięcia celu. Celem tym było przezwyciężenie ludzkiej rutyny, co pozwoliłoby pójść jeszcze dalej naprzód. Nie wahając się działać w najróżniejszych kierunkach, nawet tych pozornie rozbieżnych, ojciec postanowił zawojować branżę spożywczą (zawsze powtarzał, że należy odnieść sukces w tej dziedzinie) i z handlu artykułami spożywczymi uzyskać duże sumy, których nie mogła mu przynieść medycyna. Opracował metodę flohryzacji nietrwałych produktów żywnościowych dla produkcji wszelkiego rodzaju konserw: wystarczyło pomniejszyć o dwadzieścia procent owoce i warzywa, ażeby uwolnić je od chemicznego oddziaływania powietrza oraz od procesów gnilnych. W ten sposób mógł skutecznie konkurować ze wszystkimi sprzedawcami zielonego groszku, dostarczając na rynek towar jeszcze lepszej jakości, zapakowany w zwykłą celofanową torebkę. Przy zastosowaniu tej metody do przewozu świeżych ryb zbędne stawały się wagony-chłodnie. Sposób ten, przeniesiony na grunt zupełnie odmiennej dziedziny - lotnictwa - pozwalał zmniejszać objętość benzyny, dzięki czemu w jednym naparstku można było zabrać tyle paliwa, że wystarczyłoby na pobicie rekordu długości lotu. Wydawało się, że we wszystkich dziedzinach handlu i przemysłu pojawiło się mnóstwo nowych możliwości. Tymczasem zapoznałam się z ojcowskimi metodami i wkrótce wniosłam do jego projektów i interesów mój osobisty wkład. W Ameryce przyzwyczaiłam się do długonogich anglosasek i po powrocie do kraju zaszokował mnie widok pokurczonych, powłóczących tyłkiem po ziemi Francuzek. Pomyślałam, że niewielkie, pięcioprocentowe zwiększenie wzrostu nie tylko dodałoby im kilka brakujących centymetrów, ale za jednym zamachem usunęłoby zmarszczki, chroniąc przy tym skórę przed zgubnym wpływem zawartych w powietrzu czynników chemicznych. I rzeczywiście okazało się, że dla kobiecej twarzy flohryzacja jest prawdziwym eliksirem młodości. Wystarczyło tylko ją wylansować. Ojciec zaaprobował pomysł, który miał oswoić szerokie rzesze z jego odkryciem, przyciągając całą kobiecą klientelę, i dał mi wolną rękę. Objęłam wówczas kierownictwo nad nowym wydziałem - Wydziałem Flohryzacji Kobiet - i otworzyłam salon kosmetyczny, w którym natychmiast przystąpiono do dylatacji klientek. Wyniki przeszły najśmielsze oczekiwania: w krótkim czasie popyt na tę usługę znacznie przewyższył nasze możliwości i musiałam otworzyć nowe filie. Do sprawy wmieszała się moda. Kraj pokryła cała sieć salonów dylatacji. Konsorcjum wielkich domów mody, jak również związek zawodowy paryskich szewców, cech krawców oraz stowarzyszenie kuśnierzy i producentów pasmanterii, zachwyceni interesami, jakie dzięki nam robili (jako że każda powiększona kobieta musiała odnowić swą garderobę), zaczęli mi wypłacać premie i marże za każdy przeprowadzony zabieg, jednocześnie zaś ze swej strony używali całej siły perswazji, a jest ona naprawdę niebagatelna, ażeby przysyłać mi coraz to nowe klientki. Dzieliłam mój czas pomiędzy Merkurego i Eskulapa. Był to okres upajającej aktywności. W Ameryce nauczyłam się, jak robić reklamę, kobiety zaś znałam wystarczająco dobrze, ażeby umieć nimi manewrować. Powoli stałam się dyktatorką mody. - Za rok - tak mogłam wkrótce obiecać ojcu - nie znajdziesz w przyzwoitym towarzystwie ani jednej kobiety, która by miała mniej niż sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Ale on chodził stale zachmurzony. “Sława Elizabeth Arden nie powinna powstrzymywać nas bardziej, niźli sława jakiegoś Pasteura. Leczyć i upiększać to dobre, ale to za mało. Musimy wykazać więcej odwagi, posunąć się aż do kresu własnych możliwości, ażeby na koniec wprowadzić nieskończenie wielkie zróżnicowanie ludzkiego wzrostu. Dopiero wtedy ludzkość opanuje nowe regiony, pozna nowe tajemnice. Otworzy się przed nią nowa przyszłość”. Kiedy stało się jasne, że odnieśliśmy sukces we wszystkich dziedzinach naszej działalności, ojciec uznał, że nadszedł odpowiedni moment na otwarcie specjalnej kliniki, w której dokonywałby o wiele radykalniejszych transformacji. Pomysł jego polegał na tym, ażeby każdy, kto tylko sobie tego zażyczy, mógł osobiście wybrać sobie wzrost. Był to bardzo śmiały zamysł jak na owe czasy. Aczkolwiek ciekawość społeczeństwa była w najwyższym stopniu rozbudzona, to jednak nie pchała jeszcze nikogo do poddania się zabiegowi. Nastąpiły długie godziny wyczekiwania, rozjaśniane z rzadka anegdotycznymi wydarzeniami. W czasie pierwszych tygodni otrzymaliśmy tylko jedno trywialne zamówienie od dwóch cyrków, które prosiły nas o wykonanie siedmiu karłów i dwóch olbrzymów. Ojciec zaproponował, ażeby tych ostatnich powiększyć do czterech metrów, ale ówczesne społeczeństwo obawiało się rzeczy wielkich i obaj impresariowie nie wyrazili zgody na przekroczenie granicy dwóch metrów siedemdziesięciu centymetrów. - Gdyby byli wyżsi - mówili - nikt by już nie wierzył, że są prawdziwi. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności pierwszy ochotnik pojawił się w gabinecie ojca w dniu moich urodzin. Niestety, był to znowu jakiś szaleniec, otumianiony poezją, a zwłaszcza wierszami Baudelaire’a. Podczas wizyty zaczął z zachwytem odczytywać sonet do olbrzymki: Pragnąłbym żyć u boku młodej olbrzymki... - Czy marzenie poety minionej epoki może się dziś urzeczywistnić? - wykrzyknął. - Nic prostszego - odrzekł ojciec. - Czy może pan przemienić mą kochankę w olbrzymkę, a mnie - w karła? Czy będę mógł Jak spokojna wioska u stóp góry Ułożyć się niedbale w cieniu jej piersi? - To będzie zależało jedynie od pana - powiedział ojciec z niewzruszonym spokojem. Bez zwłoki przystąpiono do podwójnego zabiegu, któremu przyglądałam się z fascynacją. Kiedy oboje opuszczali klinikę, stanowili najniezwyklejszą parę na świecie. Ojciec przekazał poecie wszelkie niezbędne zalecenia, ostrzegając go, że nadzwyczaj skoncentrowany ciężar jego ciała może być niebezpieczny dla jego powiększonej do czterech metrów towarzyszki - głupiutkiej, młodej dziewczyny, która przypominała teraz żywą reklamę mydła Palmolive. Daremny trud. Mężczyźni, a zwłaszcza poeci, są niemądrzy. Nasz klient wrócił do nas po dwóch dniach: ten dureń zabił swoją kochankę. Chcąc ułożyć się do snu w cieniu jej gorącej piersi, wdrapał się na nią. Dopóki stąpał po klatce piersiowej, wszystko było w porządku, ale w pewnej chwili pośliznął się i, przeleciawszy pomiędzy żebrami, pogrążył się w sercu swej ofiary jak ostrze sztyletu. On sam zapewne byłby się utopił, gdyby przytomność umysłu nie kazała mu wyciągnąć rąk i uczepić się kości. Jak na razie, owa niezwykła, oryginalna śmierć zdawała się schlebiać gustom tego ekscentryka i chętnie byłby się nią chwalił na lewo i na prawo z ową właściwą mężczyznom próżnością, gdyby nie obawa przed odpowiedzialnością za nieumyślne spowodowanie śmierci. Widząc, jak niebezpieczne mogą być skutki zabiegu, wystraszyłam się, muszę to wyznać. Zarzuciłam ojca wyrzutami, on jednak pozostał niewzruszony niczym skała. Odesłał mnie do moich gabinetów kosmetycznych, sam tymczasem powoli, lecz śmiało, szedł dalej wyznaczoną drogą. Zjawiło się dwóch niskich mężczyzn, przyprowadzonych przez małżonki, pragnące mieć mężów słusznego wzrostu. Potem zjawił się mistrz skoku wzwyż, który chciał skoczyć o pięć centymetrów wyżej, bijąc rekord świata, i w tym celu poprosił o podanie go dylatacji, oczywiście w rozsądnych granicach. Wykazywał przy tym fałszywe skrupuły: - Nie wiem, czy to sportowe zachowanie... - Pańscy konkurenci mogą zrobić to samo - odparł ojciec z właściwą mu cyniczną logiką. Strumień pacjentów zaczął powoli narastać. Po zamieszczonym w “Przeglądzie chirurgicznym” artykule, podkreślającym znaczenie, jakie mogłoby mieć powiększenie pacjenta, a tym samym chorego organu podczas dęlikatnych operacji, dwaj chirurdzy przysłali pół tuzina chorych, którzy zostali poddani starannej dylatacji. Ojciec zasugerował również odwrotną metodę, to jest pomniejszenie chirurgów, ale pomimo swej dobrej woli jego koledzy po fachu nie chcieli posunąć się aż tak daleko. Przedstawiciele innych zawodów wykazali więcej odwagi. W przemyśle zegarmistrzowskim, pomysłowi przedsiębiorcy pojęli w lot, jak wielkie korzyści mogą im przynieść miniaturowi ludzie i przysłali do zredukowania około trzydziestu robotników, którzy po obietnicy trzykrotnej podwyżki pensji wyrazili zgodę na zabieg. Podobnie uczyniło dwóch malarzy miniatur i jeden kominiarz: redukcja miała im ułatwić pracę. Byli to pionierzy nowej ludzkości. Teraz ojciec śmielej począł głosić swe poglądy w rozmaitych pismach technicznych: “Jakimż udogodnieniem dla entomologów byłoby posiadać wzrost owada, którego właśnie obserwują! O wiele łatwiej przyszłoby im zrozumieć podmioty swych badań, gdyby darzyli je sympatią. A zarówno sympatia, jak i antypatia, są kwestią wzrostu: fakt, że bardziej lubimy słonia, niźli wszę, wynika przede wszystkim z problemu skali. Z drugiej strony astronomowie-olbrzymy mieliby pięcio - lub sześciokrotnie większą siatkówkę oka, która przechwytywałaby dużo więcej wysyłanego przez gwiazdy światła i wtedy na pewno mogliby wyciągnąć ze swych obserwacji niezwykle ważne wnioski. Człowiek powinien zrozumieć, że obecnie może poruszać się w dół lub w górę po skali, na której Pascal umieścił go nieruchomo pomiędzy dwiema nieskończonościami.” Uczone gremia udawały, że o niczym nie wiedzą, za to robotnicy fizyczni wykazywali coraz większą przedsiębiorczość. Jak dotąd wszystkie poddające się transformacji osoby czyniły to ze względów praktycznych, ale dzięki mnie odbyła się pierwsza transformacja z pobudek miłosnych, pewnego dnia Gabrielle, jedna ze skromnych pracownic mego salonu, przyszła do mnie cała we łzach: jej narzeczony, młody przedstawiciel wielkiej firmy futrzarskiej, miał zostać wysłany do Ameryki Południowej, ona zaś, ze względu na wysoką cenę biletu, nie mogła mu towarzyszyć. Powiedziała, że umrze z rozpaczy, jeżeli będzie musiała zostać sama. Ofiarować jej bilet na statek byłoby banalnym aktem miłosierdzia, wpadłam więc na pomysł, ażeby zaproponować jej redukcję wzrostu. W ten sposób narzeczony, nie zwracając niczyjej uwagi, będzie mógł zabrać ją ze sobą w walizce. Do lej pory słaba płeć, która marzy jedynie o wielkości, pragnęła zyskiwać nowe centymetry, byłam więc ciekawa, czy zakochana szczerze kobieta byłaby zdolna w swym poświęceniu usunąć się w cień i zostać małą myszką w kieszeni swego pana i władcy. Gabrielle zgodziła się od razu, tak szybko, że aż mnie to zaskoczyło. W głębi mej kobiecej duszy poczułam zazdrość wobec tej dziewczyny, tak pewnej swoich uczuć. Ja nie miałam nikogo, kto byłby wart podobnego poświęcenia. Ale nie zaprzątałam sobie zbyt długo głowy uczuciami, które dla mnie były już przeszłością. Na moją prośbę ojciec zgodził się wyjątkowo - jeden raz nie stanowi jeszcze reguły - dopomóc miłości. Gabrielle była pierwszą kobietą, jaką kiedykolwiek pomniejszył. Do kliniki wielkich transformacji zgłaszało się nie więcej, niż dziesięciu pacjentów dziennie. Pewnego dnia zjawili się trzej osobnicy o dość podejrzanym wyglądzie i oznajmili, że zapłacą bez gadania każdą sumę, byleby ich pomniejszyć do dziesięciu centymetrów. Współpracownicy ojca, podejrzewając ich o przynależność do jakiejś złodziejskiej szajki, wahali się, czy należy zadośćuczynić ich żądaniom, on jednak bez najmniejszych skrupułów polecił przeprowadzić zabieg. - Społeczeństwo - powiedział - powinno przedsięwziąć odpowiednie środki ostrożności i przystosować się do nowych możliwości, jakie stwarza nauka. I dobrze zrobił, bo od tej pory nieprzerwanym sznurem poczęły ciągnąć do kliniki różne podejrzane typy. Zabieg musiał stwarzać im możliwość robienia lukratywnych interesów. Wydawać by się mogło, że cała śmietanka przestępczego światka postanowiła przejść przez autoklawy. Rozczarowała mnie postawa ojca, ale kiedy zwróciłam mu uwagę, odpowiedział drwiąco jednym z tych swoich ulubionych powiedzonek: - Chrześcijaństwo również zaczęło się od maluczkich. A zresztą nie tylko owi “maluczcy”, jak ich przez grzeczność nazywał ojciec, myśleli o mniej lub bardziej legalnych korzyściach, jakie można było ciągnąć z transformacji. Pewien magister nauk ścisłych zażądał redukcji wzrostu. Początkowo myśleliśmy, że skłoniła go do tego naukowa ciekawość, ale przyparty do muru wyznał, że to bieda go do tego zmusiła: dzięki zabiegowi będzie mógł zakradać się do sal egzaminacyjnych i za słoną opłatą podpowiadać maturzystom rozwiązania zadań. Odkrycie tego kolejnego zastosowania jego wynalazku niezmiernie ojca uradowało. Było widać pisane, że stanie się ono bodźcem dla wszelkich możliwych oszustw i że ludzie wysilą całą swą pomysłowość na obchodzenie praw i przepisów. Nasza idea powoli zataczała coraz szersze kręgi. Malutki miłośnik Baudelaire’a, całkiem już pocieszony po śmierci swej olbrzymki, i niezmiernie zadowolony ze swych dziesięciu centymetrów wzrostu przyprowadził trzech starszych panów, będących, podobnie jak on, członkami kółka volneyowskiego, którzy pragnęli zostać pomniejszeni, jak powiadali, z ciekawości. Po ich frywolnych minach można się było domyślić, że przyczyny tej ciekawości nie były bynajmniej cnotliwe, mimo to spełniono ich życzenie, podobnie jak spełniono prośby ich poprzedników. Nie odmawiano nikomu. Liczba transformacji powoli wzrosła do dwustu dziennie. Pojawiła się prowincja. Operacją zainteresowała się młodzież. Uczniowie Szkoły Kolonialnej postanowili jednomyślnie, że zanim wyruszą na spotkanie tropikalnym gorączkom i mikrobom, poddadzą się wszyscy, jak jeden mąż, czterdziestoprocentowej dylatacji, która uodporni ich na wszelkie choroby, a zarazem nada im imponującą posturę, nakazującą Murzynom szacunek. Stowarzyszenie Ludzi Morza i Związek Producentów Łodzi Ratunkowych zaczęły zachęcać swych członków do takiego powiększania rozmiarów, które pozwolą im unosić się swobodnie na wodzie. Tak oto całkowita flohryzacja powoli i bez rozgłosu wkraczała w nasze życie i obyczaje. Ojciec odniósł pełne zwycięstwo. Z zadowoleniem zacierał ręce, trzaskając przy tym stawami palców - okropny dźwięk, w których słyszałam zapowiedź przyszłych burz. Przeczucia mnie nie myliły. II Instytuty flohryzacji działały już od roku i oblicze Paryża zaczęło się powoli zmieniać. Nasi pacjenci chodzili swobodnie po ulicach i nikt się już nie oglądał za olbrzymem, przypalającym papierosa od ulicznej latarni. Widok wielkoluda okraczającego taksówkę nie wywoływał już u pasażerów okrzyków przerażenia. Ludzie powoli przyzwyczajali się do nowego kolorytu ulic, wynikającego z większego zróżnicowania wzrostu. Maleńki kloszard-liliput, układający się co wieczór do snu w jednym z hieroglifów obelisku na placu Concorde, nie budził już zainteresowania nocnych turystów. Na ogół życzliwie czyniono nowym ludziom miejsce w społeczeństwie. Dlatego właśnie w wiodących na Montmartre schodach wyciosano maleńkie stopnie, ażeby karły, które zawsze wykazywały nieco lubieżne skłonności, mogły się wdrapywać na Wzgórze. Wielkie sklepy otwierały działy z artykułami codziennego użytku: rondlami, artykułami gospodarstwa domowego, ubraniami, drobnym sprzętem elektrycznym, a wszystko to przystosowane do rozmaitych rozmiarów kupujących. Dzięki temu maleńcy ludzie nie byli już zmuszeni zaopatrywać się w stoiskach dla lalek, jak to początkowo czynili. Główne firmy zawarły między sobą umowę: Trois-Quartiers pracować miały w przyszłości dla olbrzymów, Louvre - dla karłów, natomiast Bon-Marche pozostawał wierny normalnej klienteli. Był to doskonały podział pracy. Pierwsze incydenty były raczej błahe. Pewnego dnia trzystu dwunastu liliputów należących do stowarzyszenia “Karzełki Stolicy” wsiadło dla hecy do autobusu linii Passy-Bourse: przeciążony autobus nie mógł ruszyć z miejsca. Ukryli się wszyscy w szafeczce kasownika i upłynęło sporo czasu, zanim odkryto ich obecność. Pośród normalnej części społeczeństwa podniosły się natychmiast głosy protestu, a przecież karzełki chciały jedynie uzyskać wprowadzenie do komunikacji miejskiej autobusów lepiej przystosowanych do ich wzrostu. Potem liczba nadchodzących co dzień listów z pogróżkami i wyzwiskami pod adresem ojca zaczęła stopniowo rosnąć. Oto jeden z nich, który znalazłam w jego papierach: “Panie! - nie mogę nazwać pana pięknym mianem doktora, które dotąd kojarzyło mi się jedynie ze szlachetnością i oddaniem - kiedy wreszcie zrozumiesz pan, że działalność, której się oddajesz, jest niesłychanie szkodliwa? Te nędzne ludzkie śmiecie, które wypuszczasz pan na ulicę, uczyniwszy z nich najpierw przedmiot wstrętu dla wszystkich innych bożych stworzeń, myślą jedynie o tym, jak przy pomocy nienormalnego wzrostu zaspokoić swe najniższe instynkty. Nie dalej jak wczoraj, siedząc na ławce w Lasku Bulońskim, spostrzegłam ze zdumieniem, że pod moją spódnicą skryły się trzy pomniejszone przez pana karły. Lekki deszczyk, który wówczas padał, nie mógł być dla nich wystarczającym usprawiedliwieniem ani dowodem na to, że chcieli się jedynie przed nim schronić. Fakt, że pańskie brudne sztuczki umożliwiły podobne bezeceństwa, wystarczy, ażeby potępić naukę i całą tę zepsutą epokę, która na wszystko pozwala. Przeklinam pana. Podpisano: sześćdziesięciotrzyletnia kobieta, jeszcze dziewica.” Wszystko to nie było jeszcze zbyt poważne, aż do dnia, w którym jeden z porannych dzienników zamieścił taką oto wzmiankę: “Jak pozwalają przypuszczać stwierdzone przez policję śledczą fakty, tajemnicze morderstwo wdowy Tudor, rzeźniczki z ulicy Grenelle, mogło zostać popełnione jedynie przez osobnika bardzo małego wzrostu, co po raz kolejny kieruje podejrzenia w stronę jednego z owych szaleńców, poddających się redukcyjnemu zabiegowi doktora Flohra. Najwyższy czas, ażeby odnośne władze poddały kontroli działalność jego laboratoriów, albowiem zdaje się on nadużywać wdzięczności, jaką winni mu jesteśmy za jego niemałe skądinąd zasługi.” Wieczorne gazety przedrukowały artykuł w jeszcze zjadliwszym tonie i ojciec uznał za stosowne stawić czoła tej publicznej napaści. W komunikacie dla prasy przypomniał, że posiada wszystkie wymagane dla uprawiania zawodu lekarza uprawnienia, że żyjemy w Republice, kraju wolności, że podstawowym prawem człowieka jest swobodny wybór takiego wzrostu, jaki mu odpowiada, że żadne administracyjne kroki nie były nigdy w stanie zahamować postępów nauki i że to porządek społeczny powinien, krótko mówiąc, przystosować się do jej nowych zdobyczy. Pragnąc wykazać dobrą wolę sugerował środki, jakie mogłyby zostać podjęte: deklarowanie w Prefekturze wzrostu, jaki każdy obywatel pragnął przybrać; utworzenie specjalnych sił policyjnych dla nadzoru liliputów przez pomniejszenie funkcjonariuszy, itp. Odpowiedź ta rozjątrzyła naszych przeciwników i polemika znowu rozgorzała w najlepsze. “Człowiek, który jeszcze przed chwilą pożegnał się z wami w swej normalnej postaci - wzdychał Journal des Debats - powraca wielki jak żyrafa lub mały jak robaczek. Trudno już kogokolwiek rozpoznać. Wasi przyjaciele, wasi najbliżsi stają się wam obcy. Wszędzie panuje nieufność. Ten diabelski wynalazek zniszczył rodzinną harmonię, zburzył społeczny porządek. Ludzkość staje się bardziej zmienna, niż może: jej poważna niegdyś twarz znika pod karnawałową maską.” Potem Związek Dyrektorów Teatrów wespół ze Stowarzyszeniem Autorów Dramatycznych wystąpił z energicznym protestem wobec szerzącej się plagi karłów, masowo wślizgujących się bez biletu na widownię. Znajdowano ich podobno wszędzie: w wannach, garderobach, nawet na żyrandolach. Był to prawdziwy najazd i Opera, podobnie jak Concert Mayol, przedsięwzięły już pewne środki zaradcze, instalując kraty w drzwiach i rozstawiając za kulisami łapki na myszy. - Nie rozumiem: mają nareszcie pełne widownie, a mimo to się skarżą - skomentował ojciec ze sporą dozą racji. Obawiając się, ażeby ta powszechna nagonka nie naruszyła jego dobrego samopoczucia, zamieściłam w kilku kobiecych pismach pochwalne artykuły: “Doktor Flohr, uzdrawiacz zmarszczek na kobiecych twarzach oddał Pięknu, Ideałowi, a co za tym idzie - także Ludzkości większą zasługę, niż wszyscy dotychczasowi i przyszli wynalazcy razem wzięci. Złoty posąg należy się człowiekowi, który pozwolił nam, siostry, zachować aż do śmierci młody wygląd, wiecznie czarować wiosennie świeżym uśmiechem...” itd. - To idiotyczne - stwierdził ojciec bez ogródek. - Ośmieszasz mnie. Na razie siedźmy cicho. Może nasze milczenie zniechęci oponentów. Rzeczywiście, sprawa nieco przycichła, wkrótce jednak dyskusja rozgorzała na nowo, i to z powodu bardzo głupiego incydentu: faworyt w gonitwach o Grand-Prix, Amenophis II, przybiegł na metę ostatni. Śledztwo wykryło, że podczas wyścigu jakiś maleńki człowieczek uczepił się końskiego ogona. Towarzystwo Miłośników Wyścigów Konnych natychmiast wniosło do władz stanowczy protest. Za nim wpłynął protest z Komisji Egzaminów Wstępnych do Szkół Wyższych, bezsilnej wobec oszustw, dokonywanych przy pomocy przemycanych na sale egzaminacyjne karłów. Potem przyszła kolej na Służby Celne, które nie były już w stanie poradzić sobie z przemytem na granicy. Zapanował powszechny chaos. Wówczas wstąpił w szranki ojciec, występując w Radiu. Położył nacisk na wszelkiego rodzaju korzyści, jakie przyniosło w różnych gałęziach przemysłu użycie robotników, dostosowanych wzrostem do wykonywanej pracy. Przytoczył cyfry: produkcja stali wzrosła o dwadzieścia pięć procent dzięki dwu - i półmetrowym hutnikom. Nastąpiła trzydziestoprocentowa obniżka kosztów wytwarzania w przemyśle zegarmistrzowskim, w rytownictwie artystycznym i przy obróbce diamentów. Wykrył, że poprzez zmianę wzrostu można wpłynąć korzystnie na wrażliwość i wyobraźnię, a co za tym idzie - na zdolności artystyczne człowieka. - “Jakże nową wizję świata może nam dać sześciometrowy poeta! - wykrzykiwał. - Jakie tanagryjskie figurki stworzy pięciocentymetrowy rzeźbiarz! Nie patrz jedynie na niedogodności, drogi słuchaczu; pomyśl o odnowicielskim wietrze, który zakołysze wszystkimi gałęziami naszej działalności, potrząśnie starym pniem ludzkości i sprawi, że wyda on owoce całkiem nowe, o smaku dotąd nieznanym!” Na próżno silił się na liryzm. Do boju ruszyła nowa armia przeciwników: Stowarzyszenie Ojców Rodzin, Liga na Rzecz Zatrudnienia, Komitet Wzrostu Przyrostu Naturalego. Oto fragment raportu, odczytanego wówczas na ostatnim Kongresie Obrony Rodziny Francuskiej: “Oto przykład rodziny Randon - rodziny porządnych robotników. To znaczy, byli oni porządni, dopóki nie wymyślono flohryzacji. Co się stało potem? Ojciec, chcąc zarobić na życie w przemyśle precyzyjnym, musiał poddać się redukcji wzrostu do dwudziestu czterech centymetrów. Jego najstarsza córka Flora, podążając za idiotyczną modą, a nawet, jak się to często zdarza ludziom ubogim rozumem, mocno w tym przesadzając, kazała się powiększyć do dwóch metrów sześćdziesięciu centymetrów. Drugi syn, garbaty od urodzenia, pragnąc ukryć swe kalectwo, posunął dylatację aż do trzech metrów dwudziestu centymetrów, przez co upodobnił się do olbrzymiego pajaca. Matka poszła w ślady męża, ale pod koniec kuracji zabrakło jej odwagi i poprzestała na pięćdziesięciu trzech centymetrach. Na koniec w przypływie źle pojętej matczynej miłości kazała pomniejszyć swe ostatnie dziecko Benjamina do dwudziestu centymetrów, ażeby móc je nadal hołubić i nosić na rękach! Wyobraźcie sobie państwo widok, jaki przedstawiają ci ludzie, zebrani wokół wspólnego posiłku. Jakaż to jedność, jaka miłość, jakie zrozumienie panować mogą pomiędzy istotami o wzroście wahającym się od dziesięciu centymetrów do trzech metrów i więcej? Jakim autorytetem może się cieszyć malutki jak pachołek do butów ojciec u swych dzieci - dryblasów? Żadnym, ma się rozumieć, i rezultaty nie każą na siebie czekać. Córka zeszła na manowce. Garbaty olbrzym łoi skórę ojcu i matce i każe się obsługiwać jak turecki pasza. Syn - liliput, nadużywając swego niewielkiego wzrostu, płata domownikom głupie figle: chowa się w pantoflach siostry, ażeby łaskotać ją w piętę, wspina się po łańcuszku spłuczki klozetowej, oznajmia, że chce zamieszkać w jadalni na żyrandolu i nie chce stamtąd zejść, aż nareszcie któregoś dnia skacze do talerza, ochlapując wszystkich zupą. Uciekając przed gniewem brata - olbrzyma chowa się w dziurce od klucza i wkrótce nie może już stamtąd wyjść, zmuszając nieszczęsnego ojca do wycięcia drzwi palnikiem!” W wyniku tych skarg ojca zaczęto wyzywać od złoczyńców i wrogów rodzaju ludzkiego (“Co jest być może prawdą” - mawiał). Nie było takiej zbrodni, której by nie przypisywano jego pacjentom. Niektórzy nawet żądali jego aresztowania i muszę przyznać, że przez pewien czas poważnie się tego obawiałam. Zewsząd dobiegały utyskiwania, że kobiety każą się dla urody powiększać, podczas gdy mężczyźni, chcąc lepiej zarabiać na życie, muszą się pomniejszać, w wyniku czego groziło niebezpieczeństwo zupełnego braku kontaktów pomiędzy osobnikami obu płci. Inni natomiast twierdzili, że znany powszechnie pociąg niskich mężczyzn do wysokich kobiet zwiększy liczbę związków, ale za to podczas stosunku zmusi do przyjmowania pozycji modliszki, niegodnej rodzaju ludzkiego. Powiadano również, że odradza się poligamia, że niektórzy bogacze wykorzystują fakt, że pomniejszone istoty zajmują mniej miejsca, i tworzą haremy sześciu, siedmiu czy dziesięciu kobietek, baraszkujących po mieszkaniu jak żywe statuetki. Niektórzy posiadali wiele kobiet wszelkich możliwych rozmiarów (jak ruskie “baby”) twierdząc, że szukają w ten sposób najwłaściwszego wzrostu dla idealnej żony! Pewnego wieczora przeczytałam w gazetach, że dwóch posłów zamierzało wystąpić z interpelacją pod adresem rządu na temat zbrodniczej swobody, jaką pozostawiono doktorowi Flohrowi w jego podejrzanej działalności. Byłam śmiertelnie przerażona. - Jeżeli do sprawy wmiesza się polityka, to wszystko znajdzie się na jak najlepszej drodze. Cały ten hałas jest dla mnie najlepszą reklamą. A zresztą, ludzkość zbyt już głęboko połknęła haczyk postępu, ażeby teraz, przeczuwając rychło w czas niebezpieczeństwo, móc się od niego uwolnić. Istotnie, flohryzacja dawno już rozprzestrzeniła się poza granicami Francji. Sześć instytutów działało w Ameryce Południowej i cztery w Europie Środkowej. Właśnie otwarto nową gigantyczną klinikę w Moskwie, a w instytucie Rockefellera przeprowadzano badania nad dylatacją atomową. - Ludzkości, przejdziesz przez to, jak tam ten karzełek przez dziurkę od klucza - mawiał ojciec. Zachowywał się tak, jak gdyby obecna sytuacja sprawiała mu olbrzymią radość. Co zamierzał? Chwilami na jego widok przechodziły mnie ciarki; wtedy jeszcze nie rozumiałam, że w niektórych działaniach geniusz musi się wydawać zgubny. Pewnego dnia dowiedziałem się, że ojciec został uroczyście potępiony przez Watykan. A oto encyklika papieska: “Poruszony skargami swej trzódki, której strzeże i za którą odpowiada przed Bogiem, Pasterz Narodów pragnie przypomnieć stanowisko Kościoła wobec nowinek świata doczesnego na przestrzeni dziejów. Wróg, wiemy to aż nazbyt dobrze, czuwa i zarówno w dziedzinie nauk świeckich, jak i gdzie indziej, jedynym jego celem jest zepsucie niebiańskiego żniwa. Ale nie do nas należy przedwczesne oddzielanie ziarna od plewy: pozostawmy to Mądrości Ojca Wiecznego. Tak się jednak składa, że słowo Jego boskiego Syna już dziś może nam być niesłychanie pomocne. Z jego to bowiem ust, z ust Pana Naszego, wyszło zdanie: “Który z was może dorzucić choćby łokieć do swego wzrostu?” A ponieważ oczywiste jest, że w umyśle Tego, dla którego zarówno przyszłość, jak i przeszłość, były teraźniejszością w niezmierzonym obrazie chwały Ojca, odpowiedz na to pytanie może być tylko przecząca, przeto my, Wikariusz Chrystusa i wierny interpretator Jego przykazań, nie wahamy się ogłosić, że wszelkie zmiany wzrostu ludzkiego są bezbożne, sprzeczne z Pismem świętym, są zamachem na boski Majestat, na harmonię Stworzenia, są wykroczeniem poza ludzkie możliwości i pułapką szatana. Dlatego rzucamy klątwę na wszystkich, którzy dokonują bądź poddają się eksperymentom nad ludzkim wzrostem, czy też swymi czynami bądź pismami przyczyniają się do rozpowszechniania lub zachęcają do owych zgubnych i w najwyższym stopniu potępienia godnych praktyk. Sporządzono w Stolicy Piotrowej w XII roku naszego pontyfikatu, w dniu świętych Aniołów Stróżów Pius” Przeczytawszy powyższą encyklikę, ojciec westchnął, tylko: “Gdzieżeś, cieniu Galileusza?” Spytałam go, co o tym myśli. - Ja? Ależ minęło już z górą dwadzieścia lat, jak przeszedłem na islam! - odpowiedział. Nie wiem, czy mówił to poważnie. Nigdy nie można było do końca przeniknąć jego myśli. III Ojciec miał słuszność mówiąc, że gdy politycy zaczną mącić wodę, sytuacja w ostatecznym rozrachunku obróci się na naszą korzyść. Odpowiedź na encyklikę papieską nie dała na siebie długo czekać: zjawili się u nas towarzysze z komunistycznego klubu parlamentarnego, pragnący dorzucić do swego wzrostu po dwa łokcie. Dumni z dyscypliny, która zdumiewa nawet ich rywali, zażyczyli sobie, ażeby każdy z ich dziewięćdziesięciu siedmiu reprezentantów w Izbie mierzył trzy metry wzrostu, by w ten sposób wymusić szacunek na odźwiernych i przeciwnikach politycznych! Ojciec natychmiast spełnił ich życzenie, a nawet policzył im po cenie hurtowej wiedząc, że się w partyjnej kasie nie przelewa. Potem przyszła kolej na Związek Zawodowy Wychowawców. Świadomi prestiżu, jaki nadaje w oczach chłopów wysoki wzrost, z drugiej zaś strony nie obawiając się na tym polu konkurencji ze strony wiejskich proboszczów, roztropni mężowie zapragnęli urosnąć do wysokości trzech metrów, pragnąc z wyżyn swego wzrostu dominować w walce wyborczej. Ich delegat, towarzysz Labrousse, zakończył rozmowę z ojcem taką oto przemową: Wobec konserwatywnego bezwładu, wobec przedstawicieli religijnych przesądów, skostniałych w swych dawnych rozmiarach, uosabiać będziemy rozkwit Nauki jednej i niepodzielnej, nawet gdyby nasi uczniowie mieli się nabawić skurczu szyi, zbierając z naszych ust perły wiedzy! Na uwagę, że być może zasoby pieniężne nauczycieli są niewystarczające na pokrycie kosztów operacji, Labrousse odparł: - Rząd przyzna nam specjalną zapomogę, niczego nam nie odmówi. Z takimi atutami w ręku partia zapowiadała się nieco lepiej. Na próżno nasi przeciwnicy zdwoili wysiłki, zbierając wśród czytelników reakcyjnych pism podpisy pod petycjami: wszelkie stare partie lewicowe, zwolennicy a priori wszystkiego, co tylko wychodzi z laboratoriów Nauki, rzecznicy dogmatu Postępu za wszelką cenę stanęli po naszej stronie. Mimo wszystko niewykluczona była jakaś nagła zmiana nastrojów społecznych. Zdani byliśmy na łaskę i niełaskę niespodziewanych zwrotów w sytuacji wyborczej. Tymczasem pewnego pięknego dnia wspaniała nowina wywołała uśmiech na twarzy ojca - uśmiech, jakiego nigdy przedtem u niego nie widziałam. Otóż rząd ZSRR, po długotrwałych naradach komisarzy ludowych, zarządził specjalnym dekretem, że wszyscy radzieccy obywatele z chwilą osiągnięcia pełnoletności mają zostać powiększeni do czterech metrów! Szczególnie pouczające były komentarze “Prawdy” na ten temat: “Ważne jest, ażeby w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich wszystko było wielkie, na skalę ogromu terytorium, jakie zajmujemy na kuli ziemskiej. Pomimo swego imperialistycznego zaślepienia rozumiał to również carski rząd, wprowadzając w dawnej Rosji szerszy niż w innych krajach rozstaw torów kolejowych. Nic jednak, towarzysze, nie ukazuje wyraźniej olbrzymiego postępu w pojmowaniu świata, jaki dokonał się po Rewolucji Październikowej, niż porównanie tej starej decyzji z dziedziny kolejnictwa, ograniczającej się do kapitalistycznego ucisku, z wagą uchwały, podjętej wczoraj przez Komitet Wykonawczy pod przewodnictwem Naszego Wielkiego Towarzysza i Przewodnika Mas Michała Strogowa. Od tej pory wszystkich bez wyjątku mieszkańców prastarej ziemi Piotra Wielkiego będzie można nazwać wielkimi. ZSRR będzie ziemią Człowieka Wielkiego. Z wyżyn swych czterech metrów wolny obywatel bezklasowego społeczeństwa, w którym wszyscy mają ten sam wzrost i te same materialne warunki startu, będzie mógł sobie drwić z perfidii trockistowskich szpiegów, którzy pozostaną przy swym śmiesznym wzroście, typowym dla terytoriów kapitalistycznych! Cztery metry! Towarzysze, cztery metry do orania, cztery metry do kucia żelaza, cztery metry do śmiechu i pieśni, ale także cztery metry, zdolne pomieścić jeszcze bogatszą kulturę! Cztery metry! W czasach, kiedy proletariat jęczał w niewoli, tak wielkie mogły być jedynie posągi. Dziś na radzieckiej ziemi będzie to wzrost Nowego Człowieka!” W ten oto sposób problem przesunął się na płaszczyznę polityki międzynarodowej. Śnieżna lawina poczęła sunąć z coraz większym impetem. Wszystkie narody zaczęły zastanawiać się nad możliwymi reperkusjami rosyjskiej decyzji i nad stanowiskiem ZSRR w kwestii flohryzacji ludzkości. We Francji opinie były skrajnie podzielone. Rząd nie ośmielał się zająć jasnego stanowiska. Nasi przeciwnicy rzucali coraz to nowe docinki pod adresem wynalazku w sam raz dla ciemnego ruskiego chłopa, który przyjął go bez zastanowienia. Twierdzono, że obecna sytuacja była powtórzeniem mitu wieży Babel, że zagrożony był powszechny wysiłek ludzkości, tym razem jednak nie przez pomieszanie języków, lecz wzrostów. - Czy można ten sam wyraz “człowiek” odnosić do istot, których wymiary mają się do siebie jak jeden do stu? - pytali ci najpoważniejsi. Wniosek, jaki wyciągnięto ze wszystkich tych kontrowersji nie wymagał od naszego kraju specjalnego wysiłku intelektualnego: zdecydowano, że wraz z początkiem sesji odbędzie się wielka debata parlamentarna. Tymczasem we Włoszech, gdzie król chętnie dołączyłby kilka piórek do swego pióropusza, faszystowski rząd rozdarty był pomiędzy manią wielkości a chęcią respektowania starej katolickiej tradycji. Wielka Brytania natomiast nie wahała się ani chwili: w dziesięć minut przegłosowano projekt ustawy, zabraniający wstępu na Wyspy wszelkim osobom, których wzrost odbiega od normy. Nowy Świat zajął pozycję wyczekującą. O ile w Ameryce Południowej prosperowały liczne instytuty Flohra, o tyle w USA trzydzieści dwa stany zakazały w owym czasie wszelkich badań nad ludzkim wzrostem. Tak więc sytuacja międzynarodowa była dość niewyraźna, kiedy na europejskim niebie wybuchła nowa bomba. Ojca zawsze intrygowało milczenie Niemiec na temat jego odkrycia i przypisywał je niezadowoleniu z powodu przegranej niedawno wojny. Teraz jednak nadrobiły one swe opóźnienie jednym susem: pewnego wieczora gazety opublikowały tekst nowej, świeżo uchwalonej w Berlinie ustawy: “Po szczegółowych i dogłębnych analizach, przeprowadzonych w Rzeszy pod nadzorem Ministerstwa Doskonalenia Rasy, rząd zadecydował, że germańska rasa rozciągnie się na całą gamę wzrostów, jakie stały się możliwe do osiągnięcia dzięki elastyczności atomu. Przyjęte wymiary powinny ściśle odpowiadać wielkościom, przewidzianym w poniższej tabeli: Art. I - Fuhrer-Kanclerz mierzy sześć metrów wzrostu. Art. II - Urzędujący ministrowie, głównodowodzący sił zbrojnych Rzeszy, Szef Oddziałów Szturmowych oraz ambasadorowie mierzą cztery metry. Art. Ill - Każdy obywatel niemiecki po osiągnięciu pełnoletności zostanie powiększony do dwóch metrów pięćdziesięciu centymetrów, co będzie stanowić wzrost niemiecki. Art. IV - W drodze wyjątku, w celu uspokojenia nastrojów religijnych, katolicy będą mogli zachować swe dawne wymiary. Art. V - Żaden Żyd nie może przekroczyć dziesięciu centymetrów wzrostu. Art. VI - Nad wykonaniem postanowień powyższej ustawy czuwa specjalny organ policji pod nazwą Policji Pomiarowej oraz Ministerstwo Sterowanego Wzrostu.” Z komentarzy prasy na temat tej sensacyjnej wiadomości przebijały zarazem zdumienie, niepokój, ironia i gniew. Nawet ci, którzy przedtem nas lekceważyli, teraz zaczęli traktować nas poważnie. Prawicowe pisma zaniepokoiły się o stan obrony narodowej, natomiast prasa lewicowa zaczęła dla odmiany protestować w imię ludzkiej wolności przeciwko tym autorytarnym krokom, nie do przyjęcia w demokratycznym państwie. Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. Przyspieszono termin sesji parlamentarnej. Zdając sobie sprawę (jeden raz nie stanowi jeszcze reguły), że ojciec jest w tej kwestii osobą być może najbardziej kompetentną, przewodniczący Rady poprosił go o uczestnictwo z ramienia rządu w debacie parlamentarnej. Ta proceduralna sztuczka pozwoliła mu zabrać głos. Byłam obecna na tym pamiętnym posiedzeniu w Pałacu Burbonów. Sala i trybuny pękały w szwach. Słuchano ojca jak Mojżesza, zstępującego z Synaju. “Panowie - rzekł - emocje, jakie ogarnęły kraj wobec upowszechnienia się techniki transformacji wzrostu w sąsiednich krajach są w pełni uzasadnione. Należy zdać sobie sprawę, że żyjemy w przededniu wielkiego zwrotu w dziejach naszej cywilizacji i że dawna machina społeczna, podążająca dotąd jako tako mniej lub bardziej krętą drogą postępu dozna gwałtownego wstrząsu na wirażu, w który właśnie wchodzimy. Każdy z nas zastanawia się, dokąd dążymy, jakie oblicze odkryje przed nami świat jutra. Zamykając oczy nie powstrzymamy katastrofy. Potrzebna była szeroka debata parlamentarna i mieliśmy ją. Teraz podzielę się z wami moimi refleksjami. Jedno wydaje się pewne: nie ma drogi odwrotu. Zwyczajny, prosty zakaz flohryzacji, zadekretowany w niektórych krajach, jak również proponowany na tym forum przez niektórych mówców, postawiłby nas w niekorzystnym położeniu względem pozostałych narodów, i to nie tylko w dziedzinie obronności, do której, jak mi wiadomo, przywiązujecie szczególną wagę, lecz przede wszystkim w dziedzinie gospodarki. Dostosowanie wzrostu robotników do wykonywanych przez nich prac czterokrotnie podniosło wydajność: odstąpić od tego znaczyłoby skazać na zagładę krajowy przemysł. Czy oznacza to jednak, że ludzki wzrost powinien odzwierciedlać rozmaite rangi, stanowiska czy poszczególne szczeble społecznego prestiżu, jak się to praktykuje w niektórych krajach, lub też, na odwrót, stać się realizacją idei równości a priori, ujednolicać całe narody? Bez wątpienia nie, i decyzje takie, podejmowane w sposób systematyczny, nie tylko obce są naszemu usposobieniu: są one, jestem o tym głęboko przekonany, nieprawidłowe i niebezpieczne i z pewnością już wkrótce zostaną uchylone. Badania, których ani na chwilę nie zaniechałem, pozwoliły mi opracować o wiele wnikliwszą koncepcję flohryzacji oraz możliwości jej zastosowania. Tą właśnie koncepcją pragnę się teraz z wami, jako pierwszymi, podzielić. Będę zmuszony zacząć nieco górnolotnie, ale prosząc o wybaczenie okazałbym brak szacunku wobec tak doborowego gremium. Człowiek, szanowni panowie, cierpiał aż do dzisiaj wiele chorób, zagłębiając się jednak w sedno sprawy można by je wszystkie sprowadzić do kwestii dysproporcji, braku harmonii pomiędzy ciałem a umysłem. Nasza konstrukcja fizyczna przetrwała w niezmienionym kształcie od czasów epoki jaskiniowej. Tymczasem cywilizacja i jej nieustający postęp spowodowały nieskończone zróżnicowanie ludzkiej osobowości, ta zaś w ujednoliconej formie, jaką ofiarowała jej przyroda, nie znalazła już wygodnego siedliska. Co chwila przekonujemy się, że sami dla siebie jesteśmy przeszkodą. Ślimak stał się zbyt skomplikowany dla swej skorupy, jeżeli wolno mi zaryzykować to trywialne porównanie. Nauka powinna przynieść lekarstwo na ten stan rzeczy. I przyniosła je, początkowo nie zdając sobie z tego sprawy. Rozwiązaniem problemu okazała się flohryzacja. Charakter człowieka, szanowni panowie, zależy od jego wzrostu. Czyż język ludzki nie stworzył silnych zbitek wyrazowych w rodzaju “dobrego wielkoluda” czy “złośliwego karła”, których zresztą promowano do rangi bohaterów ludowych podań wszystkich narodów? Otóż badania medyczno-psychologiczne wykazały, że zmiana wzrostu pociąga za sobą zmianę usposobienia, jak również - i do tego właśnie zmierzam - że danemu usposobieniu odpowiada pewien optymalny wzrost. Niektórzy czują się nieswojo, bo są zbyt wysocy: redukcja wzrostu przywróci im spokój ducha. Inni, równie liczni, stają się samotnikami z powodu niskiego wzrostu. Dorzućcie im kilka brakujących piędzi, a odzyskają radość życia i pogodę ducha. Nie wdając się w techniczne szczegóły można powiedzieć, że w większości przypadków ludziom ciekawskim, skąpym czy rozpustnym niski wzrost umożliwia życie w zgodzie z ich aspiracjami, podczas gdy łakomczuchy, zazdrośnicy i lenie w wyższym wzroście upatrują kres swych udręk. Jesteśmy w stanie naprawić błąd Przyrody, zestroić ciało z duchem, powiększając w ten sposób liczbę ludzi zadowolonych i szczęśliwych. Czy tak wygląda, szanowni panowie, krecia robota wroga publicznego numer jeden, którym mnie okrzyknięto? Być może niektórzy z was wysuną zarzut, że takie zastosowanie flohryzacji przyniesie uszczerbek moralności, uwalniając człowieka od ciągłej walki z własnymi instynktami i pasjami, walki, z której czerpie on energię i duchową wielkość. Otóż nie ma powodu do obaw. Cóż bowiem stoi na przeszkodzie, ażeby ci, którzy tego zapragną, kontynuowali walkę, a nawet czynili ją jeszcze trudniejszą? Wystarczy poddać ich zabiegowi przeciwnemu niż ten, który doprowadziłby ich do wewnętrznej harmonii. Wścibskiego, któremu niski wzrost przyniósłby ukojenie wrodzonej ciekawości, uczynię olbrzymem, który nie będzie w stanie zaspokoić swej pasji i który, walcząc z nią, zostanie być może świętym. Tak oto przed człowiekiem, jak niegdyś przed Herkulesem, otworzą się dwie drogi: grzechu i cnoty. Możliwość moralnego wyboru jednostki zostaje zachowana i zależy wyłącznie od niej samej. Szanowni panowie, powiedziałem już wystarczająco dużo, ażebyście mogli zrozumieć, w jakim kierunku powinno pójść dalsze, najwłaściwsze i najszczęśliwsze zastosowanie flohryzacji, oraz stwierdzić z zadowoleniem, które całkowicie podzielam, że pozostaje on w sposób naturalny w całkowitej zgodzie z duchem praw Republiki. Pragnę zaznaczyć, że daleki jestem od chęci narzucenia całym kategoriom obywateli jakichkolwiek obowiązkowych rozmiarów: pozwólmy każdemu na taki zabieg, jakiego sobie zażyczy, na samodzielne odnalezienie własnego punktu równowagi, a przekonamy się, że w tej nowej dziedzinie Nauki, podobnie jak w tylu innych, najlepsze wyniki daje pozostawienie wszystkim maksimum inicjatywy oraz wolności wyboru - wolności całkowitej, nieograniczonej, tej, za którą ginęli nasi ojcowie. Tylko wtedy jednostka będzie się mogła rozwijać i poprzez nieskończoną różnorodność temperamentów stworzyć w ramach demokracji najbardziej harmonijny, najbardziej płodny bukiet obywateli wszelkiego rodzaju, jakim tylko może się poszczycić Republika!” Sukces przeszedł wszelkie oczekiwania. Rząd wygrał większością czterystu głosów. Zdecydowano, że przy każdej prefekturze otwarte zostanie biuro flohryzacji. Kiedy wracaliśmy samochodem do domu, rzuciłam się ojcu na szyję: - Uzyskałeś wszystko, czego chciałeś. Teraz nadszedł czas tryumfu i odpoczynku. Walka skończona... - Czyś ty zwariowała? - odsunął mnie od siebie. - Skończona?... Ależ to dopiero początek... Durnie, ale ich wystrychnąłem na dudków... Zobaczysz, co się będzie dalej działo... Nie rozumiałam, co miał na myśli. Dopiero później powoli zaczęłam widzieć i rozumieć. IV W ciągu następnych lat widziałam, jak obraz świata zmienia się w coraz szybszym tempie. Widziałam, jak wali się w gruzy stara cywilizacja. Jak wiemy, szaleństwo transformacji znienacka ogarnęło rodzaj ludzki. Nic się nie oparło huraganowi flohryzacji. Urok, jaki wywierała na ludziach zmiana wzrostu, osiągnął wkrótce rozmiary szaleńczej pasji. Czy należy przez to rozumieć, że w owym czasie ludzie czuli się we własnej skórze tak źle, że jedynym ich pragnieniem było zmienić ją, a przynajmniej mieć złudzenie, że to robią? Czy we flohryzacji tkwiło zaspokojenie jakiegoś głębokiego, podstawowego instynktu, potrzeby odmiany, silniejszej od popędu płciowego i instynktu samozachowawczego? Czy nie był to raczej instynkt całego gatunku, który popychał ludzi do zmiany wzrostu, do ogólnej mutacji, odpowiadającej jakimś ukrytym celom Przyrody? Wydawać się mogło, że ludzki rodzaj zapragnął oddzielić się od starego pnia i rozwinąć w potężne drzewo, ażeby gdzie indziej poszukać nowych możliwości ekspansji bądź równowagi. Wszyscy ludzie, bez różnicy płci, wieku czy pozycji społecznej, z byle powodu, a często nawet bez powodu, zaczęli odwiedzać autoklawy. Na wszelkie niesprzyjające okoliczności reagowano zmianą wzrostu. Nawet w krajach totalitarnych, w których początkowo narzucono z góry określony wzrost, pod przemożną presją opinii społecznej zezwolono obywatelom na swobodne decydowanie o ewentualnej zmianie własnych wymiarów. Wkrótce skala starych wartości poczęła się rozpadać jak domek z kart. W pierwszym rzędzie ucierpiały wartości estetyczne. Poczucie piękna było jedynie kwestią skali. Dla karła katedra była już jedynie wielką jaskinią, zaś olbrzymowi z gór Peloponezu Partenon mógł posłużyć za taboret. Muzea opustoszały. Na próżno usiłowano robić pomniejszone bądź powiększone repliki sławnych dzieł: niczego już one nie oznaczały. Pomniejszoną Monę Lizę miniaturowe ludziki wzięły za nadgniłe sadzone jajo na talerzu. Również w przypadku słuchu nie zachowała się żadna wspólna płaszczyzna: ta sama stara gama nie mogła zadowolić jednocześnie ucha liliputa i giganta. Karły rozróżniają niuanse jednej setnej tonu, olbrzymy zaś, czy to będzie muzyka Mozarta, czy też “W blasku księżyca”, odbierają wszystko jako wojskowy marsz i zaraz zaczynają maszerować. Teatr i muzyka umarły śmiercią naturalną. Stanowisko sekretarza stanu w Ministerstwie Kultury i Sztuki powierzono ogrodowemu stróżowi. Nawet język się nie ostał. Co dzień powstawały nowe słowa, wynikające z nowych potrzeb, z nowego spojrzenia na świat. Był język karłów, olbrzymów i super-olbrzymów. To samo słowo: “pieniądz” dla dawnych ludzi oznaczało rzecz, którą się zarabia w pocie czoła, dla karłów oznaczało to, co się kradnie, dla olbrzymów zaś to, co siłą odbiera się mniejszemu. Sport przestał kogokolwiek interesować. Pojęcie rekordu straciło wszelki sens, a kultura fizyczna stała się rzeczą groteskową od chwili, kiedy zwykła zmiana wzrostu pozwalała dużo łatwiej dostosować się do żądanego wysiłku. W złotym środku, gdzie, jak dawniej powiadano, mieszka cnota, pozostali tylko nieliczni. Wszyscy uciekali ku ekstremom, które przedstawiały się bardziej kolorowo. Przestępczość rosła w zastraszającym tempie, a zresztą kary przestały przystawać do rzeczywistości: więzienna cela jest dla karzełka pałacem, a z drugiej strony - jak zgilotynować sześciometrowego zabójcę, którego głowa nie mieści się w otworze gilotyny? Prawnicy i moraliści przestali być zgodni co do samego pojęcia odpowiedzialności jednostki. Czy olbrzym, który popełnił zbrodnię, a następnie kazał się pomniejszyć, jest odpowiedzialny za błędy, popełnione w swym poprzednim wcieleniu? Nie mówiąc już o tym, że aby go ukarać, trzeba go najpierw odnaleźć, a spróbujcie rozpoznać kogoś, kto z czterech metrów zmalał do pięciu centymetrów! W istocie, prowadzenie rejestrów stanu cywilnego stało się prawie niemożliwe. Paszporty stały się rzeczą przestarzałą. Nieszczelność granic spowodowała, że zaczęło zanikać pojęcie ojczyzny. Karły swobodnie przemierzały świat. Braterstwo wzrostu zastępowało z wolna dawne, oparte na wspólnocie narodowej związki. Ale idea powszechnego braterstwa również nie wytrzymała próby czasu: ludzie przestali trzymać się razem i deptali po sobie nawzajem. Miłosierdzie, stare spoiwo rodzaju ludzkiego, które niegdyś usiłowano wynosić na cokoły, wyszło z użycia. Wobec oznak powszechnego upadku pojawiły się opinie, że kamieniem węgielnym ludzkiej społeczności, aczkolwiek nikt się tego dotąd nie domyślał, był wzorzec metra, wspólna miarka. Działalność instytutów mody, którymi nadal kierowałam, uległa wówczas gruntownej przemianie. Moje drogie siostry, owładnięte gorączką zmian, a zarazem wierne stadnemu instynktowi, odmieniały swój wzrost w zależności od obowiązującej w danym sezonie mody. Jednego lata należało mierzyć czterdzieści pięć centymetrów, zaś następnej zimy oznajmiano, że nosić się będzie futra z popielic i karakułów w odcieniach od bordo do fiołkowopurpurowego, przy czym wzrost oscylować ma w granicach dwóch metrów pięćdziesięciu centymetrów. Te bezustanne przemiany stada kobiecych elegantek zupełnie niespodziewanie umożliwiły przeprowadzenie psychologicznych eksperymentów najwyższej wagi. Stwierdzono, że inteligencja naszych klientek, aczkolwiek niezbyt błyskotliwa, zmienia się wraz ze wzrostem, osiągając maksimum w okolicach stu dziesięciu centymetrów. Chociaż raz moda przysłużyła się nauce. Młode intelektualistki kazały się pomniejszyć do tego właśnie rozmiaru, przez co ich zdolności umysłowe wybitnie wzrosły. Odkryto również - nie bez udziału ojca, który już wcześniej sygnalizował ten problem - że ludzkie zdolności uzależnione były od przyjętego wzrostu. Tak jak białe światło, które przechodząc przez pryzmat, rozpościera tęczę, tak i ludzkość, przechodząc przez flohryzację, ujawniała w stanie czystym swe zalety i wady, cnoty i przywary. Każdej z tych cech można było przypisać określony przedział wzrostu. Fiolet, indygo, błękit, zieleń, żółć, oranż, czerwień - oto barwy widma światła białego. Bezdenna Głupota, Dobroć, Czułość, Pycha, Inteligencja, Ciekawość, Lubieżność, Skłonność do Zbrodni, Zręczność - oto gama cech, jakie znaleziono u osobnika ludzkiego rasy białej, od najwyższego wzrostu począwszy a na najniższym skończywszy. Myśl o tym, że uda się, być może, wyizolować inteligencję w stanie czystym, bez żadnych moralnych czy sentymentalnych naleciałości, niezwykle ojca podniecała. Zdarzało się, że starzy przedstawiciele odchodzącego w przeszłość wieku skarżyli się przed nim: Ci nowi ludzie, uwolnieni od moralnego wymiaru, społecznych konwencji, naturalnej spójności świata, od moralnych prawd, od tego odkupionego przez Chrystusa świata będą, być może, inteligentni, ale też staną się jedynie intelektualnymi maszynami, istotami bez czci i wiary. To już nie będą ludzie. Na co ojciec, zazwyczaj małomówny, unosił się gniewem i odpalał im taką oto krótką mowę: - To nie człowiek jest ważny, ale przyszłość inteligencji. Kto wam powiedział, że w historii świata, która jest jednym pasmem walk Przyrody z Inteligencją, czas człowieka jeszcze nie przeminął? Być może w tej chwili ludzkość pozbywa się balastu życia społecznego i moralności, uwalniając inteligencję, która radośnie wyjdzie naprzeciw nowym horyzontom. Człowiek, homo sapiens, pożerany zrodzonym z własnej inteligencji odkryciem, powoli znika. Ale czy ma to oznaczać, że powinniśmy go opłakiwać? Człowiek przeszłości, osobnik rodzaju ludzkiego, przez wieki szlifowany cywilizacją i humanizmem, był jedynie jajem, kokonem, w którym chwilowo tliła się wątła iskierka inteligencji, i teraz nadszedł czas, kiedy skorupka musi pęknąć, kiedy z gąsienicy wykluje się motyl, kiedy inteligencja, silna już i dojrzała, będzie się mogła uwolnić od tysięcznych nieczystych więzów, jakie ją łączą z nazbyt ograniczonym, ludzkim indywidualizmem . Nie trzeba żałować tej potłuczonej skorupy, ludzkiej powłoki, której poświęcono zbyt wiele uwagi. Dotąd uważano ją za rzecz najważniejszą, a jednak przyszłość należy właśnie do pisklęcia. Tymczasem na świecie nastał czas wielkich politycznych przemian. Najpierw runęła potęga Wielkiej Brytanii, która padła ofiarą przywiązania do przestarzałych tradycji. Czy uwierzycie, że w tym siedlisku gruźlicy, jakim zawsze były Wyspy Brytyjskie, flohryzacja, ten pewny i wypróbowany lek, była wciąż jeszcze zakazana? Dlatego kara nie dała na siebie długo czekać: wstrząsane nowymi ideami Dominia z każdym dniem coraz bardziej naruszały i tak już rozluźnioną Strukturę Imperium. Nie przetrwało ono klęski pod Singapurem, gdzie “Home Fleet” została unicestwiona przez powiększoną czterokrotnie flotę japońską, której olbrzymi marynarze, przemienieni w żywe okręty podwodne, zgodnie z taktyką admirała Saszi, holowali pod wodą torpedy w kierunku angielskich krążowników, miażdżonych na powierzchni ogniem sześćdziesięcioczterocalowych dział. Tego dnia bandera Union Jack na zawsze pogrążyła się w odmętach. Legenda głosi, że statua Nelsona na Trafalgar Square płakała brązowymi łzami. Próżne żale. Wraz z angielską supremacją na oceanach zniknął główny element starego układu sił politycznych. Dawny podział świata odchodził w przeszłość. Jak niegdyś na okrzyk “Wielki Pan umarł” zasnęły na zawsze satyry i Oready, tak teraz na wznoszący się nad orientalnymi morzami okrzyk “Saszi! Saszi!” - zadrżały i runęły w gruzy mury starożytnego gmachu europejskich nacji. Oświecone nagle tą katastrofą Stany Zjednoczone otworzyły flohryzacji drzwi na oścież. Dawne purytańskie opory zniknęły jak zmiecione huraganem. W całej Ameryce rozentuzjazmowane tłumy ogarnął prawdziwy ewolucyjny szał. Od jednej z moich dawnych szkolnych przyjaciółek dowiedziałam się, że zorganizowano konkurs, coś w rodzaju maratonu flohryzacji, i że zwycięzca zebrał na swym koncie osiemset trzydzieści siedem transformacji! Zapytany przez dziennikarzy o wrażenie odparł, że sam się już w tym wszystkim pogubił i że każdego ranka, miast chwalić Boga, przede wszystkim biegł się mierzyć, aby ustalić swój wzrost na resztę dnia! I wkrótce stało się to, co się stać musiało. Na ziemi amerykańskiej, w okolicy stu dziesięciu centymetrów, a więc w strefie inteligencji, wytworzyła się elita, która opanowała kluczowe stanowiska i utworzyła tak zwany Brains Government,[ Brains Government (ang.) - Rząd Mózgów] który stopniowo przejął władzę z rąk podupadających instytucji demokratycznych. To właśnie on, Brains Government, maksymalnie wykorzystując stworzone przez transformację wzrostu możliwości, wyprodukował owych sławetnych ludzi - balony, tak wielkich, że stali się lżejsi od powietrza. Utworzono z nich nowy rodzaj powietrznej piechoty. Jej siła i prędkość działania miały umożliwić podbój świata. Ci ponad stumetrowi ludzie chodzą po wodzie równie łatwo, jak po twardej ziemi. Przy najlżejszym powiewie wiatru unoszą się w powietrze i przebywają w ten sposób olbrzymie odległości. Dzięki niespotykanemu stopniowi dylatacji ich ciał najcięższe nawet pociski przeszywają ich na wylot jak cieniutkie igiełki, nie wybuchając ani nie czyniąc im najmniejszej krzywdy. Pewnego dnia pojawili się wraz z atlantyckim przybojem na europejskim wybrzeżu. Kolejne fale najeźdźców wylewały się na brzeg w rytmie fal prastarego oceanu i ruszały dalej. Był to istny zalew nieludzkich olbrzymów, rzucających blady strach na ludność Bretonii i siejących w naszych szeregach zamęt równy temu, jaki niegdyś wywoływały słonie Hannibala w szeregach rzymskich legionów... Tak oto szczególnym zrządzeniem losu nowa Ameryka najechała starą Europę, składając rewizytę Pizarrom i Almagrom. Teraz my z kolei zaznaliśmy losu Inków i z rasy najeźdźców staliśmy się rasą podbitych. Wobec armii spadających z nieba, nasza broń była równie nieskuteczna, jak włócznie Azteków wobec muszkietów Corteza. Powietrzni żołnierze bez trudu rozpraszali ruszające do boju eskadry naszych samolotów, chwytając i rozgniatając maszyny jak natrętne owady. Przyglądałam się raz manewrom ich wojsk okupacyjnych na równinach Beauce. Niezwykła tępota, charakterystyczna dla skrajnie wielkich dylatacji, pozwoliła otrzymać doskonałych, absolutnie zdyscyplinowanych i odważnych do szaleństwa żołnierzy. Nie obawiali się śmierci: wiedzieli o niej tyle, co zwierzęta. Deptali po naszych miastach jak po mrowiskach. Ich stopy zawisły ponad narodami, i to dosłownie jak w Piśmie Świętym. Na podobny grzmotowi głos gwizdka (choć w nieco wyższej tonacji), rozdzierający chmury, ustawiali się w szeregu na równinie jak przesłaniający horyzont szereg wież Eiffla. Na drugi sygnał jednocześnie oddawali mocz, topiąc nasze zasiewy w potokach uryny, i po zrzuceniu tego naturalnego balastu ulatywali majestatycznie w niebo jak monstrualne anioły zła. Nowi zdobywcy uwolnili świat od starych narodowych rywalizacji. Zaściankowe spory nie przetrwały zniknięcia zaścianków. Nieodparta, racjonalna dominacja Brains Government rychło rozciągnęła się na obszar całej planety. Stanęliśmy u progu nowej ery. V Wraz z nastaniem nowej ery człowiek-narzędzie zastąpił dawną maszynę-narzędzie. Człowiek minionej epoki potrzebował narzędzi, ażeby zaradzić niedoskonałościom fizycznej budowy prymitywnego i nieelastycznego organizmu i dlatego cała jego działalność nastawiona była na mechanizację. Teraz sam przeobraził się w narzędzie. Ażeby się szybko przemieszczać, niepotrzebne już były pojazdy: wystarczyło urosnąć. Po co balony, samoloty: wystarczyło tak dalece posunąć dylatację, ażeby samemu wznieść się w powietrze. Po co maszyny do eksploatacji wnętrza planety: całe zastępy ludzi-mrówek, ledwie widocznych pod lupą, zagłębiały się w ziemię, ażeby spisywać i wydobywać jej skarby. Przyroda, czuwając nad procesami adaptacyjnymi w świecie zwierząt, wybrała rozwiązanie zwane instynktem, polegające na wyposażeniu owada w niezbędne mu organy. Teraz człowiek osiągnął taki stopień rozwoju, na którym inteligencja pozwoliła mu wpływać na żywą materię tak, jak to czyniła sama Przyroda. Łącząc w sobie te dwa elementy - inteligencję oraz instynkt - potrafił w bezprecedensowy sposób podporządkować sobie świat. Wynikiem tego stanu rzeczy stał się niezwykle dynamiczny rozwój we wszystkich dziedzinach życia. Myślące roboty, jakimi są członkowie Brains Government, potrafiły rozwiązać wszystkie problemy nauki i techniki. Poczyniono niezwykłe postępy w zakresie znajomości mechanizmu, rządzącego materialnym światem, jak również bezpośredniej umiejętności panowania nad nim. Posłużę się tu jednym tylko przykładem: mam na myśli chirurgię, którą zajmują się ludzie-mrówki. Te maleńkie ludziki kompensują swój ciężar za pomocą pól magnetycznych, które utrzymują je ponad stołem operacyjnym. W tej sytuacji miniaturowy chirurg, chcąc dokonać operacji wyrostka robaczkowego, przenika po prostu do przewodu pokarmowego pacjenta i dokonuje operacji od wewnątrz. Nadają się do tego celu wszystkie naturalne otwory w ciele człowieka. Jakakolwiek pomyłka w diagnozie stała się niemożliwa: otorynolaryngolog wchodzi nam do uszu, nosa i ust jak jakiś super hydraulik, gotowy ocenić zniszczenia i zaradzić im. Szczytowe stadium osiągnęła chirurgia serca: w Bostonie specjaliści nowej szkoły, ubrani w cienkie skafandry, wchodzą jak kanalarze do żyły pacjenta i, pozwalając się nieść krwiobiegowi, docierają aż do serca, gdzie naprawiają jego ścianki równie łatwo, jak niegdyś łatano blachą burty starego pancernika. Oczekuje się nawet, że redukując w dalszym ciągu swój wzrost, bakteriolodzy będą wkrótce mogli stanąć do walki wręcz z drobnoustrojami, co pozwoliłoby odstąpić od zbyt prymitywnej seroterapii. W każdym razie jedno jest pewne: od kiedy rozmnożyli się ludzie-mrówki, z ziemi zniknęły pchły, wszy, pluskwy oraz inne pasożyty, tak jak niegdyś zniknęły stopniowo wyparte przez ludzi wilki. W miarę, jak rodzaj ludzki zaczyna obejmować swym zasięgiem całą gamę rozmiarów, sieje spustoszenie pośród gatunków zwierzęcych. O miłości nie ma już nawet mowy. Uczucie to dotyczyło osobników o wzroście zawartym pomiędzy stu pięćdziesięcioma pięcioma a stu siedemdziesięcioma pięcioma centymetrami, a takich w środowiskach młodzieżowych już się prawie nie spotyka. Każda ciąża jest wynikiem sztucznego zapłodnienia. Tuż po urodzeniu noworodki umieszcza się w państwowych żłobkach, co uwolniło świat od wpływu tego tak konserwatywnego czynnika, jakim jest matczyna miłość. Niemowlęta pomniejsza się do pięciu centymetrów, ażeby łatwiej było ich doglądać i żeby się ich więcej zmieściło na niewielkiej przestrzeni. We wzorowym żłobku w Ozoir-la-Ferriere jest ich trzy miliony na powierzchni dwu hektarów. Można je tam oglądać: leżą jak larwy w komórkach. Całość przypomina nieco ul. Dzieci pozostają w nim do szesnastego roku życia, kiedy to osiągają wielkość sześciu centymetrów, następnie zaś poddaje się je serii badań fizjologicznych, psychologicznych oraz testów na inteligencję, które pozwalają określić ich zdolności, charakter i temperament. Następnie, w zależności od uzyskanych wyników, przydzielane są do określonej strefy wzrostu. Najinteligentniejsi zostają oczywiście powiększeni do stu dziesięciu centymetrów. Idiotów wykorzystuje się w piechocie stratosferycznej, rozdmuchując ich prawie do dwustu metrów wysokości, dzięki czemu mogą z powodzeniem zastępować balony-sondy Światowego Biura Meteorologicznego, a ponieważ liczba durniów na świecie bynajmniej nie zmalała, potrafimy teraz niezwykle dokładnie przewidzieć pogodę. Najmniejszy nawet deszczyk zapowiadany jest tydzień naprzód. Poza tym od pewnego czasu zatrudnia się owych super lekkich ludzi do przemieszczania chmur zgodnie z potrzebami rolnictwa. Warto zauważyć, że żadne dziecko nie może zostać powiększone do dawnego, normalnego ludzkiego wzrostu, albowiem po szesnastu latach życia w aseptycznej przestrzeni, bez możliwości zaistnienia jakiejkolwiek chemicznej wymiany z otoczeniem, padłoby ono natychmiast ofiarą drobnoustrojów, od których aż się roi w naszym świecie. Tylko my, stara gwardia, dzięki naszemu odwiecznemu przystosowaniu, możemy żyć w tym skażonym wymiarze. Tymczasem w miarę postępujących przemian ja i ojciec stawaliśmy się z dnia na dzień coraz bardziej obcy naszym współczesnym. Przyszedł czas, kiedy nie byłam już w stanie zrozumieć uporu, z jakim odmawiał on poddania się transformacji. Było to naprawdę dziwne: on, wynalazca flohryzacji, człowiek, który spowodował wszystkie te olbrzymie przemiany, nie chciał wejść do autoklawu, którego drzwi tak często otwierał przed innymi. Na próżno tłumaczyłam mu, że człowiek o jego inteligencji, odpowiednio pomniejszony, doznałby ponownego rozkwitu swego geniuszu. Na moje argumenty potrząsał jedynie przecząco głową, a kiedy nalegałam, przytaczał jakieś zawiłe racje natury filozoficznej: - Przez długi czas byłem tylko jednym z tysięcy naukowców, przeprowadzających doświadczenia w laboratoriach i podglądających Przyrodę. Ale teraz prowadzę całkiem odmienny eksperyment, o wiele ambitniejszy: konfrontuję całą ludzkość z władzą, jaką może dać jej nauka. Czy ty myślisz, że to przez zwykłe destrukcyjne ciągoty czy dla próżnej chęci poznania ostatecznych konsekwencji mego odkrycia tak o nie walczyłem? Nie, ja pragnąłem, i pragnę nadal, przekonać się, czy ludzkość, wykorzystując do maksimum tę władzę, jaką daje jej nauka, staje się lepsza. Ponieważ wcale nie jest pewne, czy głód wiedzy jest rzeczą prawidłową, czy postęp nie jest biegiem ku przepaści, czy lekarstwo zwane “poznaniem”, które w małych dawkach jest zbawienne, w dużych nie jest trucizną, zdolną powalić nawet bogów. Wszyscy myśliciele zadawali sobie to pytanie, ale oni zadowalali się snuciem rozważań, ja zaś, pragnąc znaleźć odpowiedź, uciekłem się do eksperymentu. To właśnie na całej ludzkości, jak na olbrzymiej armii doświadczalnych królików, wypróbowałem moje możliwości, ażeby na podstawie praktycznych rezultatów przekonać się, ile dobra lub zła tkwi w Nauce i Poszukiwaniu Prawdy! Czy ludzkość stanie się lepsza, czy gorsza? Eksperyment jest w toku i aż do dzisiejszego dnia nie potrafiłem wyrobić sobie na ten temat opinii. Jeśli rzucę się w wir wydarzeń, do których sam się częściowo przyczyniłem, ów dawny problem przestanie dla mnie istnieć, skieruję się ku innym horyzontom, podczas gdy pozostając nieruchomy na brzegu wraz z dawną ludzkością, będę mógł śledzić wyniki i wyrokować, czy wstrzyknięte zwierzęciu serum jest lekarstwem, czy też śmiertelną trucizną. Prościej byłoby zapewne przyznać, że się starzeje, ale nawet geniusze nie czynią takich wyznań. Powodowana uczuciem rodzinnej więzi, aczkolwiek już dawno wyszło ono z mody, pozostałam przy nim, opierając się pokusie szukania szczęścia w tym nowym świecie. Nie obyło się przy tym bez kłopotów: życie ludzi normalnego wzrostu stawało się coraz trudniejsze. Na sklepowych witrynach widniały wielkie plansze ze wskaźnikami: czterdzieści, osiemdziesiąt, sto pięćdziesiąt, czterysta i tak dalej, określającymi stopień atomowej dylatacji sprzedawanych tam produktów żywnościowych w stosunku do wskaźnika normalnego równego sto. Pamiętam, że pewnego dnia, pragnąc uczcić starym zwyczajem osiemdziesiąte urodziny ojca, chciałam mu kupić tort. W całym lewobrzeżnym Paryżu nie znalazłam ani jednej cukierni o normalnym wskaźniku. Naruszając przepisy, musiałam kupić ciasto w rozmiarze dwudziestym, malutkie jak krążek konfetti (to przede wszystkim karzełki lubią słodycze) i powiększyć je własnoręcznie w laboratorium. Napełniło to smutkiem nasze serca. Wkrótce nastąpiło coś jeszcze gorszego. Administrator z ramienia Brains Government odpowiedzialny za prowincję zwaną Francją, której granice pokrywają się mniej więcej z granicami naszej dawnej ojczyzny, niezadowolony z faktu, że na jego terytorium pozostaje spora liczba osób wiernych normalnemu wzrostowi, postanowił umieścić ich w specjalnym rezerwacie w Masywie Centralnym. Będą musieli pozostać w nim aż do śmierci jako ostatni przedstawiciele wymierającej rasy. Decyzja ta dotknęła nas na równi z innymi. Uważając ją za uwłaczającą, ojciec przedsięwziął w administracji stosowne kroki. Myślał, że jego nazwisko oraz związany z nim rozgłos dawały jemu, Demiurgowi nowej ludzkości, prawo do szczególnych względów. Jego miłość własna została wystawiona na ciężką próbę: jego nazwisko nic administratorowi nie mówiło. Dzisiejsza inteligencja w tak niewielkim stopniu opiera się na pamięci o przeszłości, że wszystkie zasługi poszły już w zapomnienie. - Był czas, kiedy ludzkość uważała za swój obowiązek otaczać wielkich ludzi czcią - powiedział ojciec, mając na myśli siebie samego. - Ludzkość! Obowiązek! Otaczać czcią! Cóż to za język! - roześmiał się urzędnik. - Kto by dziś otaczał czcią wielkich na trzysta metrów ludzi, toć to skończone bałwany! Pomimo to nalegałam, ażeby ojca nie wysyłano do obozu koncentracyjnego. - To niemożliwe - usłyszałam w odpowiedzi. - Nie moglibyście już tutaj żyć. Wszystkie sklepy w stolicy o wskaźniku równym sto zostaną zlikwidowane: utrzymują one florę bakteryjną starej przestrzeni, którą postanowiliśmy odkazić. Proszę spojrzeć na raport centralnego laboratorium, gdzie poddano analizie plasterek kiełbasy, pobrany w normalnym sklepie mięsnym. Aż włos się na głowie jeży. Można by tym wytruć milion liliputów. Nie możemy dłużej żyć z takim ogniskiem infekcji pod bokiem. Wy, ludzie przeszłości, pozostawiliście w swym wymiarze zbyt wiele brudu. No, drogi doktorze, niechże się pan postawi na naszym miejscu: czy zgodziłby się pan mieszkać w jednej klatce z małpami? - Czemu się w takim razie nie wyniesiecie? - krzyknął rozwścieczony tym porównaniem ojciec. - Nie odejdziemy z tej prostej przyczyny - zareplikował administrator - że to małpy umieszcza się w klatce: ludzie pozostają na zewnątrz. Małpia rasa - oto czym staliśmy się dla naszych potomków. Zachowali dla nas akurat tyle sympatii, ile my żywiliśmy dla naszych przodków, a której miarą były kraty ogrodów zoologicznych. Ojciec uniósł się dumą i zabronił mi dalszych interwencji. W drodze powrotnej poprosiłam go raz jeszcze, ażeby dał się pomniejszyć, ażeby poszedł z duchem czasu. Odmówił stanowczo. Nie chciał jednak, abym się dla niego poświęcała i poprosił mnie, a nawet rozkazał, ażebym go zostawiła i wróciła do Ameryki dzielić los nowej ludzkości. Teraz ja z kolei odmówiłam, czule, lecz stanowczo. Kiedy przyszli po nas stratosferyczni żandarmi, towarzyszyłam ojcu w drodze do Cevennes. VI Na przestrzeni równej połowie departamentu zamieszkali w specjalnym rezerwacie ostatni przedstawiciele starej ludzkości. Prawie już o nich zapomniałam, a teraz sama do nich dołączyłam i przyglądałam się ich życiu. To byli oni, dawni ludzie, ze swymi bogami, miłością, obyczajami. Pośrodku zasnutych znajomymi dymami wiosek wznosiły się dzwonnice kościołów. Na linię wzgórz na horyzoncie, dla nich zawsze niezmiennych, patrzyli takimi samymi oczami, jak ich pradziadowie. Żyją tutaj, ani wielcy, ani mali, na skalę otaczającego ich świata, w którym woleli pozostać, aniżeli zdać się na niepewny los. Ani szybcy, ani powolni, stąpają po prastarej ziemi, grzęznąc w zaoranej glebie, schylając grzbiet pod padającym deszczem, uprawiając winorośl i zboże. Ich pot zdaje się być sensem życia. Harują bez przyjemności, ale i bez goryczy. Ich sękate ręce prowadzą zwierzęta, do których sami są podobni. Wstają razem ze słońcem, które było tu od zawsze, idą na pola, ażeby wrócić o zmierzchu i zjeść to, co upieką na ogniu. Tak czynili ich ojcowie. Wrony spłoszone hałasem ciężkich kół toczącego się po wybojach wozu ulatują w wieczorne niebo jak za czasów dawnych wróżów. Pory roku zamykają ich w niezmiennych ramach. Ci synowie ziemi odnaleźli w sobie stary chłopski instynkt, gotowy w każdej chwili ożyć. Pył przyjaźnie lgnie do ich skóry. Ten sam wiatr, który szumi w drzewach i trawach równiny, porywa ich oddech i unoszący się znad wołów opar. Są koloru ziemi, brunatni w lecie, rudzi w zimie. Wszystkie stare, zużyte słowa, których znaczenie umysł pojmuje bez trudu, składają się na język, który wystarcza dla ich potrzeb. Ich troski, przyjaźnie, miłostki, niezgody stanowią całą treść ich życia, jak zawsze. Niebo nad ich głowami jest wciąż tak samo odległe; nie radzą się gwiazd i boją się jedynie gradu. Wobec tego obrazu, wskazując normalny sens, jaki dawna ludzkość nadała swej obecności na tym świecie, nie traciliśmy z pola widzenia nowej ludzkości, kontynuującej swój marsz z dala od ubitych dróg. Ona wyrwała się na wolność. Dokąd podążała? Dochodziły do nas wieści z zewnętrznego świata. Znaliśmy na bieżąco wszystkie nowinki. Ludzie tak mali i tak ciężcy, a wytrzymywali każdy wysiłek, sondowali dna mórz i wszystkie tajemne zakątki świata. Dowiedzieliśmy się, że specjalne mikroskopy pozwalały tym mikroskopijnym istotom niejako podwójnie głęboko sięgać wzrokiem w świat wielkości nieskończenie małych, śledzić proces tworzenia się cząstek ciał złożonych, podpatrzeć przebiegające w męskich i żeńskich gametach procesy dziedziczności, wpływać na samo źródło życia. Podobno dla tych niesłychanie małych istot otaczający ich świat miał wygląd nocnego nieba, na którym atomy są ciałami niebieskimi. Przed kilkoma tygodniami dowiedzieliśmy się, że ludzkie oczy, stworzone przecież do oglądania wschodu słońca lub rodzącej się miłości na młodej twarzy, po raz pierwszy dostrzegły samotny elektron atomu wodoru, krążący wokół swego protonu! Powiadano, że gdzie indziej nowe fabryki kondensowały i prasowały całe tony skał, z których uczyniona jest nasza planeta, aby je potem zgromadzić na przestrzeni tak małej, że wywoła to zmiany w równowadze i rozkładzie mas całej planety. Zmieniłaby się prędkość jej obrotów, ustałaby poprzeczna oscylacja globu względem słońca, podbiegunowe lody skompensowałyby równikowe upały, co zapewniłoby umiarkowany klimat pod każdą szerokością geograficzną. Tak oto człowiek, badacz rzeczy niezwykle małych, wkraczał w sferę rzeczy przeogromnych - w sferę mechaniki ciał niebieskich i trudno było przewidzieć, jakie zmiany w niej wprowadzi. Ojciec, załamany deportacją, całymi godzinami przesiadywał na ławeczce przed domem. Stara i nowa ludzkość otwierały się przed nim jak dwa skrzydła dyptyku. Wiedziałam, o czym myślał. Czy to zamknięcie się starej cywilizacji w sobie można uważać za mądrość, a ów sposób przystosowywania się do naturalnego biegu rzeczy, jak najmniej go zakłócając - za delikatność? Czy można upatrywać rozkwit lub rozwój w tym szaleńczym pędzie nowej ludzkości przez pustynię, na której nic już nie przemawia do serca? Czy nie trwoni ona swoich sił, wykorzystując do granic możliwości władzę Intelektu nad Przyrodą? Pewnego wieczoru powiedział mi, że pomimo rozlicznych metod poznawania świata, ten zawsze zdawał się czynić wszystko, ażeby uniemożliwić nam wyciągnięcie wniosków i uzyskanie jednoznacznej odpowiedzi. - Nie ma nic pewnego. Nawet wątpliwość nie jest pewnym rozwiązaniem. Pochlebiałem sobie, że wprowadzając ludzkość w zakres mego eksperymentu, uzyskam jakąś pewność. Teraz widzę, że moja wiedza na ten temat nie będzie wcale większa od wiedzy moich poprzedników, a może także następców... Pomimo opieki, jaką go otoczyłam, niknął w oczach. Pewnego wieczora odwiedził go stary proboszcz wioski, do której zostaliśmy przydzieleni. - Jest pan wielkim grzesznikiem - powiedział - ale boskie miłosierdzie jest nieskończone i nie nam pana sądzić. Możliwe, że pańska wina nie jest wcale wynikiem pańskiego postępowania, jak to panu podpowiada jego pycha. Owoce Drzewa Wiedzy już od początku były zepsute. Pan wydobył z nich najczystszą truciznę, lecz być może czyniąc to, był pan jedynie narzędziem gniewu tego Boga, którego nie chce pan uznać. Ojciec nie przerywał. Nikomu już nie zaprzeczał ani nie przyznawał racji. W jakiś czas potem szepnął jakby do siebie: - Wiele rzeczy widziały moje oczy, wiele słów wyszło z mych ust. Z tego wszystkiego jedno jedyne słowo zachowało swój sens, zarówno dla mnie, jak i dla innych. Tym słowem jest “śmierć”. Co się zaś tyczy rzeczy, którą to słowo oznacza, to czy ona sama ma jakiś sens? Tym razem na odpowiedź nie będę długo czekał... Po raz ostatni okazał się dobrym prorokiem: zgasł kilka dni później. Ten wielki człowiek, którego już za życia spowinął całun zapomnienia, spoczął pod ziemią obok najmarniejszego ze swych bliźnich. Nic już mnie teraz nie trzyma na łonie starej ludzkości. Być może nawet zbyt długo tu przebywałam. Wypełniwszy do końca rodzinną powinność, wracam do nowego świata. Pomyślałam, że nim odejdę, powinnam spisać tę historię dla kilku dawnych przyjaciół, którzy jeszcze żyją. Będzie to również złożony ojcu hołd, który w innych czasach oddano by jego pamięci w sposób bardziej uroczysty. Ale nie powinnam już dłużej zatrzymywać się przy grobie. Teraz lepiej rozumiem instynkt, który pchnął ludzkość do ucieczki ze swego naturalnego więzienia, ponieważ sama mu uległam. Dawno już przekroczyłam wiek, w którym miłość, kwitnąca tu jeszcze według starych obyczajów, mogłaby mnie zatrzymać. Jestem dojrzalsza i mam już wyrobioną opinię: życie toczy się gdzie indziej. Jest tam, gdzie inteligencja tryumfuje nad uczuciem i aż do późnej starości daje nam pole do działania. To będzie moja recepta na pozostanie wierną pamięci mego ojca: zapomnieć o nim tak, jak zapomnieli inni, i jak najdłużej towarzyszyć ludzkości w jej dążeniu ku nowym horyzontom - tej ludzkości, która jemu bardziej, niż komukolwiek, zawdzięcza fakt wstąpienia na drogę wiodącą ku wspaniałej przyszłości. Oko czyśćca I Zdecydowanie prześladuje mnie pech. Wnosząc z całej serii przeciwności losu, które mnie spotykają, mógłbym nawet pomyśleć, że świat nastawiony jest do mnie szczególnie wrogo. Nie dalej, jak dziś rano ten wredny Gugenlaert odmówił przyjęcia płótna, które mu zaniosłem, a które wcześniej prawie zamówił. Pretekst: jego klienci lubią tylko jasne malarstwo. Ja mu dam jasne malarstwo! Co on sobie wyobraża? A zresztą Gugenlaert, jak wszyscy marszandzi, nie zna się na malarstwie... Nikt się na nim nie zna, nawet ci, którzy je uprawiają. Podobne rzeczy potrafią zniechęcić człowieka do pracy i do siebie samego na dokładkę! Wróciłem do domu z płótnem pod pachą. Byłem na tyle nikczemny, że spróbowałem przerobić obraz, rozjaśnić go, zrobić to, czego ode mnie oczekiwano, prędko jednak zdałem sobie sprawę, że nie sposób upodobnić się do cudzych wyobrażeń o własnej osobie. Znużony tymi wysiłkami poszedłem się przejść. Znalazłem się na ulicy Rivoli, pośród jarmarcznych kramów. W tłumie miałem nadzieję znaleźć typy odrażające i na tyle groteskowe, aby mogły posłużyć mi do projektu wielkiego obrazu, przedstawiającego burleskowy jarmark, który zamierzałem namalować. Udawałem, że interesują mnie udoskonalone krany, składane kije do miotły, domowej produkcji słodycze, kleje do porcelany i cała ta tandeta dla ubogich. Tak silnie śmierdziało karbidem, że aż sprawiało to przyjemność. Zatrzymałem się przed budą sprzedawcy wizytówek, aby obejrzeć wystawione wzory. Niektóre karty rościły sobie pretensje do humoru: ADAM ADAM, ul. Rajska; MONSIEUR NEMO, kapitan; BERTA STRZYKAWKA, dyplomowana pielęgniarka; ta ostatnia nie uniknęła czerwonego tłoczonego krzyżyka. Na innej wizytówce w fantazyjnej ramce z nenufarów widniał napis: PANNA NIEZNAJOMA, ul. Sekwany... Siedzący przy naftowym piecyku drukarz o smutnej twarzy kołysał nogami i co jakiś czas wykrzykiwał: - Dwa franki za setkę, taniej, niż koszt samego brystolu! Wtem poderwał się na równe nogi: jakiś klient wskazywał palcem jeden ze wzorów. Był to starzec o pożółkłej brodzie, owinięty w coś w rodzaju brudnej, czarnej opończy. Spod naciśniętego na oczy melonika wymykały mu się kosmyki włosów. Spostrzegłem, że miał orli profil i głęboko osadzone oczy - dwie studnie, ku którym wspinał się gęsty zarost. Gdyby nie melonik, byłby podobny do Leonarda da Vinci. Literował właśnie handlarzowi swe nazwisko: - Krystian Dagerloff. - Widzę, że jest pan cudzoziemcem. A zawód? Za zawód - siedemdziesiąt pięć centymów dopłaty. - Zawód? - Ludzie zazwyczaj podają swój zawód. Ta wizytówka to narzędzie pracy... - Niech pan da: geniusz. - Geniusz? Zapewne wojskowy? [ Nieprzetłumaczalna gra słów: po francusku genie znaczyć może geniusz lub inżynieria wojskowa] - Nie, geniusz, człowiek genialny, ale wystarczy: geniusz. W tym momencie parsknąłem śmiechem. Stary zwrócił ku mnie swe jasne, przejrzyste oczy koloru ultramaryny, które pomimo podeszłego wieku zachowały swój blask. Biel zarostu podkreślała błękit tęczówek. Spojrzenie wyrażało prostoduszność i coś na kształt dezaprobaty dobrze wychowanego człowieka. - To przez tego “geniusza” - wyjaśniłem. - Nie wie pan, co to geniusz? - spytał głosem poważnym i powolnym, lecz bardzo pewnym. - Ależ wiem, dziwi mnie jedynie, że czyni się z tego zawód. Zadarł do góry swój zarośnięty podbródek i rzekł: - Czy może mi pan udowodnić, młodzieńcze, że nie jestem człowiekiem genialnym? Nie. W takim razie zechce się pan powstrzymać... Drukarz kręcił kołem prasy i wrzucał gotowe wizytówki do zdobnego złotą nitką pudełeczka. Już miałem odejść, kiedy stary szybkim ruchem ręki uchylił kapelusza, uwalniając w ten sposób resztę swych białych włosów, i spytał kurtuazyjnie: - Z kim mam honor...? Aby odwzajemnić mu uprzejmość wymieniłem moje nazwisko. Wtedy mój rozmówca, rozdzierając świeżo zawinięty pakunek, podał mi jedną z wizytówek i rzucił z westchnieniem: - Nie chcę pana dłużej zatrzymywać, panie Poldoński. Niech pan idzie pogrążyć się w mule tego wieku... Pewne zainteresowanie dla różnych stukniętych typów, które odziedziczyłem zapewne po moim biednym ojcu spowodowało, że zamiast odejść, zapragnąłem kontynuować rozmowę. O trzy kroki dalej była mała kafejka, jedna z tych ohydnych, unowocześnionych dziur z okolic placu Bastylii, zdobiona giloszem i mnóstwem świecidełek tak, że natychmiast zabijało to w człowieku wszelkie pragnienie i inspirację. Weszliśmy do środka. Klienci, godni tego przybytku, byli odrażający, jak muchy uwięzione w brudnej pianie zestarzałego piwa. Prawem kontrastu mój siedzący na ławeczce z karmazynowego brajtszwancu rozmówca prezentował się lepiej, niż przedtem. Światło lamp, sączące się przez zmatowiałe, pokryte roślinnym ornamentem płytki, rzucało na jego zapadnięte policzki kobaltowoniebieskie, zabarwione karminem cienie. Jego głowa mogła posłużyć mi jako zimna plama, którą widziałem na pierwszym planie, w lewym rogu mojego “Jarmarku”. Ukradkiem analizowałem walory. - Zapewne zaliczył mnie pan do kategorii oryginałów - mówił. - W życiu postawiłem na myślenie. Ludzie, te myślące zwierzęta, myślą tak mało, że każdy, kto nie godzi się z takim sknerstwem, musi wyglądać na oryginała... Miał zwyczaj odwracać głowę i mówić jakby w pustkę, toteż rysy jego twarzy odcinały się jeszcze wyraźniej na tle białych włosów. Właściwie był podobny nie tyle do Leonarda da Vinci, ile do Alberta Durera. - W jakiej dziedzinie przejawia się działalność pańskiego umysłu? - spytałem z roztargnieniem, tak jak rozmawia się z pozującym modelem. - We wszystkich. W gruncie rzeczy jednak, w wyniku pewnego osobistego, szczególnie bolesnego dramatu... - zawahał się przez chwilę, po czym kontynuował - uwaga moja skupiła się na problemie życia i śmierci... W moim głosie brzmiała widać mimowolna ironia i musiał wyczuć, że nie traktuję go poważnie, bo wstał z miejsca. - Podobna rozmowa nie pasuje do otoczenia, w jakim się znajdujemy. Wszystko tu jest w kolorze Pernoda i zakrapianego calvadosa, a nie są to z pewnością barwy sprzyjające refleksji. Widzi pan, wystarczy okazać zainteresowanie czym innym, niż fujarką dla smarkaczy albo jakimś innym opatentowanym urządzeniem do produkcji majonezu, żeby zostać uznanym za osobę obcą swym czasom... Ach! Czemuż ten wiek nie może stać się dla nas tak obcy, jakby na to zasługiwał! Pożegnałem go nieco rozczarowany: myślałem, że okaże się zabawniejszy. Byłem nawet nieco bardziej ponury, niż zanim go spotkałem, ponieważ uświadomił mi, że nie mam monopolu na wrogi stosunek do świata. Czy hipochondria, którą usiłuję się szczycić, nie jest jedynie goryczą zmarnowanej przyszłości? Oto, nad czym się zastanawiam, siedząc w pracowni przy gasnącym ogniu i zabawiając się spisywaniem czcze] historii tego dnia, aby tym lepiej ocenić jego jałowość... Ach, gdybym tak mógł przebudzić się jutro pełen geniuszu i zapału do pracy! Geniuszu prawdziwego, nie zaś takiego, jaki był udziałem tamtego starca... Nadzieja tkwi uparcie w sercu człowieka i stanowi miarę jego głupoty! Czarna seria trwa nadal. Przede wszystkim jest niedziela, której zawsze nie cierpiałem. Poza tym na rozpoczęcie dnia otrzymałem list od matki, pierwszy od ośmiu miesięcy. Powtórnie wychodzi za mąż tam, w Argentynie. Zmiana kontynentu nie przysporzyła jej rozumu. Ciekawe, na jakiego to znowu typa trafiła. Kiedy matka powtórnie wychodzi za mąż, to tak, jakby się ją traciło. Jestem więc sierotą. Głupiec ze mnie, że nie potrafię się z tego cieszyć. Za to ojciec musi mieć w trumnie niezły ubaw. Wydaje mi się, że gdyby mógł przekazać swemu następcy jakieś rady, miałby mu wiele do powiedzenia. Podczas mej ostatniej wizyty w szpitalu przy całym swym szaleństwie opowiadał mi o swojej żonie rzeczy całkiem sensowne. Co ciekawe, zdawał się zupełnie nie domyślać, że mówi o mojej matce. Może nie zdawał już sobie sprawy z tego, że jestem jego synem? Matka również postępowała tak, jakby nie była tego świadoma. Nigdy chyba nie rozumiała, że mogłem ją kochać... Postanowiłem poświęcić ten niedzielny poranek na zrobienie czegoś pożytecznego i zabrałem się do porządkowania pracowni. Wkrótce potem przyszła niespodziewanie Armanda, moja stała przyjaciółka. Zapomniałem, że niedziela jest dniem, w którym narażony jestem na jej najścia. Znajdując mnie w ponurym nastroju zaczęła trajkotać jak nakręcona: o pracowni, o kierowniczce, o szafie. Ach, jak dobrze znałem już ten jej dom mody! Udawałem, że słucham, lecz naprawdę myślałem o tym, jak prostacki jest zwyczaj, zezwalający innym na odkrywanie przed wami swych pospolitych myśli. Obmierzła, idiotyczna, monotonna paplanina, przytłaczająca swą jałowością. Otwierająca się przed wami w dobrej wierze dusza jest o wiele bardziej żałosna, niż ciało. Dlatego właśnie lubię łatwe kobiety i krótkie przygody: partnerka nie ma czasu sparaliżować mnie swą tępotą i oddaje mi jedynie swe ciało, bez komentarzy. Obiad zjedliśmy w pracowni. Mam tylko dwa noże: jeden dobry, drugi zły. Jeśli to Armanda nakrywa do stołu, nigdy nie omieszka położyć przy swoim talerzu tego złego, ja zaś jestem na tyle głupi, że ta niema, wytrwała delikatność zawsze mnie wzrusza. Jest to jednak zbyt mało, abym mógł znieść jej towarzystwo dłużej, niż przez dwie godziny. Użyłem pracy jako pretekstu do odprawienia jej. Udała, że mi wierzy, zabrała torebkę, kapelusz, parasolkę... Wiem, że według jej mniemania nigdy nic nie robię (co do tego zresztą tak bardzo się znowu nie myli), wyczuwając jednak moje rozdrażnienie powstrzymała się od uwag. Spokój i łatwość, z jaką ustępowała, zirytowały mnie. Było aż nazbyt widoczne, że traktuje mnie jak chorego. Po jej wyjściu chciałem zabrać się do pracy i naszkicować z pamięci portret człowieka genialnego. Oczywiście nic z tego nie wyszło. Odczuwałem coś w rodzaju tłumionej złości, nie mówiąc już o sączącej się ze ścian niedzielnej nudzie... Znalazłem przypadkiem wizytówkę Dagerloffa i postanowiłem złożyć mu wizytę, aby odświeżyć w pamięci jego portret i nareszcie posłużyć się nim jako modelem. Mieszka na ulicy Quincampoix. “Na piątym, naprzeciwko schodów” - poinformowała mnie dozorczyni ze zdziwieniem, z którego wywnioskowałem, że goście byli u niego raczej rzadkością. Panujący na klatce schodowej smród zmusił mnie do wstrzymania oddechu. Na drzwiach znalazłem przypiętą jedną z wizytówek, które Dagerloff zamówił w mojej obecności, z dopiskiem: “Uprasza się o głośne pukanie z powodu głuchoty lokatora”. Zastosowałem się do tego zalecenia i lokator otworzył drzwi. - Przepraszam... - zacząłem, wytężając głos. - Nie jestem głuchy - rzekł natychmiast. - Ta uwaga na drzwiach służy mi jedynie do rozpoznania charakteru mych gości po sposobie, w jaki stukają. Aby usprawiedliwić wizytę, wybąkałem jakąś grzecznościową formułkę. - Najlepszy sposób na uzyskanie przebaczenia - przerwał starzec - to podjęcie mych rozważań w miejscu, w którym je przerwałem, pomijając zwykłe w takim wypadku banały. Proszę za mną. Pokój zawalony był stosami książek oraz innych najrozmaitszych przedmiotów. Dagerloff zasiadł w fotelu, opartym o starą elektryczną lampę stojącą, wciśniętym pomiędzy zasłany papierami stół a pustą klatkę. Pod ścianą leżała lalka, stara lalka o miękkich nogach i niezwykłym, smutnym wyglądzie. Mój gospodarz przysunął nogi do małego, żeliwnego piecyka i naciągnął na kolana zakurzoną, pogryzioną przez mole algierską narzutę. - Zastanawiałem się właśnie, co należy sądzić o podróżach...? Paraliżowała mnie obawa, aby nie zwalić wznoszącego się tuż obok mnie stosu książek, a ponadto jedna z nóg krzesła, na którym siedziałem, była wyraźnie nadwerężona. Onieśmielała mnie również milcząca obecność lalki. - Podróże...? - Tak, przestrzeń - podjął starzec otwierając szeroko swe błękitne oczy, których świeżość kontrastowała z opłakanym stanem wnętrza - podróże, lecz nie te, organizowane przez agencję Cooka, tylko takie, które można odbywać w nieskończoność wszystkich trzech wymiarów: na Księżyc, na Wenus... - Słowo daję, nic o nich nie sądzę. - Ma pan rację. Takie podróże to czyste szaleństwo. Po cóż odkrywać nowe Ameryki, nowe planety? Pojechać do Courbevoie czy na Syriusza - to dokładnie takie samo przeżycie, wyczerpujące nudą i monotonią. Podobnie jak tutaj, czeka nas tam cierpienie i śmierć. Jest na ten temat pewien fragment w “Naśladowaniu Chrystusa”, który mógłbym panu przytoczyć, ale to nie pora na cytaty. Pozostawmy podróże w przestrzeni rozmarzonym uczniakom i przejdźmy do podróży w czasie. Co pan sądzi o podróżach w czasie? Oswoiwszy się już nieco z mym gospodarzem, zdobyłem się na odpowiedź: - Takie podróże to czyste szaleństwo. - Sam pan to powiedział! - wykrzyknął, poruszając z radości palcami nóg w swych starych kapciach, którymi dotykał niemal piecyka - Podróże w przestrzeni, podróże w przeszłość lub w przyszłość, to żałosne marzenia ludzi pozbawionych wyobraźni, a nawet poczucia rzeczywistości... Podróżujemy razem z czasem z prędkością dwudziestu czterech godzin na dobę. To zupełnie wystarczy, aby podążać ku śmierci. Przyszłość może jedynie być podobna do przeszłości, ta zaś nie była wcale zabawna - nasi przodkowie poumierali z nudów. Lecz czy dla nas, wiecznych kandydatów na podróżników, możliwe są jakieś inne podróże? Popatrzyłem na piecyk, na pustą klatkę, na lalkę (miała zieloną sukienkę), na uchylone drzwi do drugiego pokoju, odsłaniające nieprawdopodobne wprost nagromadzenie słojów w obszernym zlewie, i odparłem machinalnie: - Są podróże dokoła mego pokoju. Stary wydał teatralny okrzyk boleści i wykrzywił twarz w grymasie rozpaczy. - Proszę, niech pan przestanie myśleć. Lepiej będzie, jeśli po prostu spróbuje pan podążać za mym rozumowaniem. A więc, owszem, istnieje inny rodzaj podróży, te, o których właśnie myślałem, zanim zaczął się pan dobijać do drzwi... Przestrzeń i czas to dwie główne katagorie... Czy pan mnie rozumie? Chodził pan do szkoły? - Jestem malarzem... - Proszę już nic więcej nie dodawać - rzekł ze współczuciem - Odpowiem za pana, W szkole uczą nas, że poza przestrzenią i czasem istnieje jeszcze trzecia kategoria: przyczynowość. Czemu więc nie odbywać podróży w przyczynowość? Z całym zasobem dobrej woli, jaki można zawrzeć w głosie oraz przywołując na pomoc doświadczenie w postępowaniu z wariatami, które nabyłem, pielęgnując mego biednego ojca, wykrzyknąłem: - Ależ oczywiście! Czemu nie odbywać podróży w przyczynowość? - Do kroćset! Pali mi się pantofel! - wykrzyknął stary, podkurczając gwałtownie nogę i pocierając zaczerwieniony palec. Nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu. - Niechże pan nie udaje niedowiarka. Czuję, że zainteresowałem pana bardziej, niżby chciał to pan okazać... Skończyliśmy na przyczynowości. Cóż to właściwie jest przyczynowość? Stosunek wiążący przyczynę ze skutkiem. Są chmury - będzie padało. Wchodzę do wody - utopię się. Ziemia krąży wokół słońca - jutro będzie podobne do dnia wczorajszego. Zewsząd otaczają mnie więzy przyczynowe. Nie ma cudów. Zamykam świat w takiej wizji przyczynowości, jaką sobie stwarzam. Lecz czy nie uważa pan, że świat, ten prawdziwy, drwi sobie z przyczynowości? Czy śnieg przejmuje się faktem, że powstał z zamrożonej wody? Para byłaby na pewno zdziwiona słysząc, że jej matką jest woda, tym bardziej że równie słusznie możnaby stwierdzić rzecz przeciwną. Ten świat mógłby mieć inny aspekt, niż przyczynowy. Możnaby go odziać w zupełnie inny strój, ujrzeć go w nowym garniturze, płaszczu, surducie, todze, czy ja wiem? To właśnie byłaby podróż w przyczynowość, wycieczka w “sedno rzeczy”, jak powiadają filozofowie. Miałem już wyrobioną opinię na jego temat, szalony jednak czy nie, mógł mi równie dobrze posłużyć za modela. Intencję moją utwierdzało coś w rodzaju księżycowej poświaty, promieniejącej z jego włosów na mroczny pokój. Tym niemniej po jego tchnącym słodyczą głosie, kabotyńskiej mimice, a zwłaszcza po spojrzeniu, jakie na mnie rzucił, jak gdyby pochłaniał mnie wzrokiem, wyczułem, że on również mnie obserwował. Czego właściwie ode mnie chciał? - Wątpi pan, czy jestem przy zdrowych zmysłach - podjął - a przecież jest pan artystą. A cóż oznacza bycie artystą, jeśli nie ucieczkę od codziennego wyglądu świata, ażeby spojrzeć na rzeczywistość pod innym kątem? Ludzie pańskiego pokroju usiłują na swój sposób odbywać podróże w przyczynowość. Chcą uciec z więzienia, jakim jest znany im świat, lecz siły ich zawodzą i poddają się. Dotarli do dworca, wsiedli do pociągu marzeń, lecz ten nie rusza, rakieta nie startuje, przygoda spaliła na panewce. Nie powiodło się doświadczenie artystyczne! Nie powiodło się doświadczenie poetyckie! Nie znaleźli sposobu ucieczki, nie osiągnęli granicy, poza którą wyrwaliby się z lepkiej mazi tego świata! Opiewają miłość, cielesne uciechy, tryumfujące życie. To zasadniczy błąd. Miast poddawać się urokowi świata, należałoby zacząć od uczucia głębokiej względem niego odrazy. Natchniony ton, który uznał za konieczne przybrać, zirytował mnie ostatecznie. Miałem już dość jego gadaniny i nie miałem zamiaru dłużej służyć mu za publikę. Postanowiłem potraktować go ostro: - Wszystko, co pan mówi, to nieprawda - oświadczyłem brutalnie. - Gdyby człowieka trzymał na świecie jedynie jego urok, już dawno uleciałbym do gwiazd, ja to panu mówię. Nie kocham niczego ani nikogo, nawet siebie. Ludzie budzą we mnie jedynie wstręt. Pluję na takie życie, jakie nam zgotowano. A mimo to, jak pan widzi, jestem tutaj, i całkiem po prostu skorzystam ze schodów, kiedy będę chciał stąd wyjść. - Czy to pewne? Czy to pewne? - wymamrotał. Wydawało mi się, że rozłożyłem go na obie łopatki, on tymczasem miał rozradowaną minę. Jego niebieskie oczy zapłonęły takim blaskiem, że mogłyby rozświetlić cały pokój. W przypływie szczerości spytałem go prosto z mostu czy zgodzi się przyjść do mnie pozować. Wykręcił się brakiem czasu. - A gdzie pan pracuje? - W Instytucie Pasteura. - Lekarz? - rzuciłem, nie ukrywając dość niegrzecznego zdziwienia. - Nie - zrobił efektowną pauzę, po czym rzucił z emfazą - Jestem laborantem. Gdyby chciał mi oznajmić, że jest kardynałem czy prezydentem, użyłby dokładnie takiego samego tonu. Opuściłem jego norę z początkiem migreny, która odejmowała mi resztkę ochoty do pracy, jaka mogłaby mi jeszcze pozostać. Niezłego modela sobie znalazłem, nie ma co! Te jego historie zabijały we mnie wszelkie natchnienie... Resztę dnia straciłem więc w okolicznych kawiarniach. Spotkałem Babara, jak zwykle pełnego alkoholu i planów, których nigdy nie udaje mu się zrealizować. W ciągu dwóch minut zaproponował mi uczestnictwo w konkursie na plakat, dekorowanie jakiejś kafejki i utworzenie grupy młodych twórców przed trzydziestką. Po każdej propozycji maczał swój trąbiasty nochal w nieodłącznym kieliszku. Mnie natomiast męczą wszelkie projekty, a jeżeli nawet je robię, to i tak nigdy nic z nich nie wychodzi. Babara otaczali roześmiani kolesie, którzy mu wtórowali, dyskutowali o wpływie czynnika społecznego na kompozycję palety i innych modnych bredniach... To stadne życie budzi we mnie wstręt. Zebrali się wszyscy do kupy jak żaby w okresie godowym: jak zabrać jedną, to na jej miejsce zjawia się dziesięć, dwadzieścia następnych. Grzeją jeden od drugiego swą mierną, zaprzepaszczoną przyszłość. Powiedziałem im to bez ogródek. Babar roześmiał się i odrzekł: - Ty też nie masz powołania. Wszyscy malarze, ci prawdziwi, są optymistami... - Trudno być optymistą, kiedy się widzi takie gęby, jak wasze - odparowałem i poszedłem sobie. Ci głupcy spędzają czas taplając się w talerzach, a towarzystwo podobnych im typów zastępuje im pracę, talent, wszystko... Marnuję się na ich podobieństwo. Nie chcę ich więcej widzieć. II Dziś po południu zjawiła się u mnie modelka z polecenia Babara. Mówił mi wczoraj o niej, ale zapomniałem. Pracownia była nie ogrzana i wahałem się, czy kazać jej się rozebrać. Biedactwo, była bardzo wychudzona, sama skóra i kości. Miała osiemnaście lat. Zrobiłem kilka szkiców, lecz jej chude ciało nie budziło we mnie natchnienia. - Moja matka pracuje w pralni - opowiadała - ale już się starzeje i od wody dostaje odcisków na rękach. Ciągle człowieka prześladują te smutki szarego życia. Jak wszystkie modelki chciała zobaczyć, co narysowałem. - Naprawdę? Tak mnie pan widzi! Ależ ja jestem brzydka! - A ty? Jak ty mnie widzisz? - spytałem rozdrażniony jej głupotą, do której jednak powinienem być przyzwyczajony. Przyglądała mi się dosyć długo, zanim odrzekła: - Brak panu jakiegoś małego, żywego ognika w oczach... Biedne dziecko, nie dostrzega wewnętrznego ognia, który ukrywam, aby ich wszystkich nie oślepić. Nawet ja sam go nie widzę, lecz czuję, jak dojrzewa, i biada im, kiedy mój geniusz wybuchnie jasnym płomieniem! W każdym razie słowa dziewczyny podsunęły mi pomysł na akwafortę: nieboszczyk malujący szkielet. Temat a la Goya. Zanim się ubrała, zaryzykowałem kilka pieszczot. Nie krygowała się zbytnio, brakło mi jednak ochoty, a myśl, że już wcześniej Babar wodził swym nochalem po tym worku kości, zmroziła mnie do reszty. Przebiegł mnie nawet dreszcz obrzydzenia. - Panu też jest zimno? - spytała. Zapłaciłem jej i poszła sobie. Natychmiast wrzuciłem do pieca wszystkie szkice - nawet na papierze nie mogłem trzymać u siebie dziwki, którą pieścił Babar. Leżałem na tapczanie i, będąc wciąż pod wrażeniem rozmowy z Dagerloffem, zadałem sobie pytanie, co właściwie wiązało mnie ze światem? Odpowiedź była oczywista: kobiety! To właśnie poprzez pożądanie zapuściłem korzenie w cuchnącą próchnicę życia. Mam notesik, w którym (głupi zwyczaj!) zapisuję pierwszą literę imienia każdej nowej zdobyczy. Policzyłem je dla zabawy; było ich razem 299. Powtórzyłem rachunek trzy razy: wciąż wychodziło mi 299. Stwierdziłem, że to tak przecież liczne stado nie pozostawiło zbyt wielu śladów w mej wyobraźni. I nagle na widok owej liczby, będącej sumą mych miłosnych podbojów, ogarnęło mnie przygnębienie: w tych trzech cyfrach zawierał się mój los psa gończego, długie, smutne spacery po nieskończonym labiryncie ulic, stracony na tropie tysięcy śladów czas... Za czym ta nie kończąca się pogoń? W poszukiwaniu czego? Kogo? I czy właściwie były to poszukiwania? Nie szukałem niczego. Nie było żadnej określonej osoby, którą należałoby znaleźć. Kierowałem się instynktem, jak zwierzę. Instynkt to rzecz bez oblicza i raczej on deptał mi po piętach, niż ja podążałem za nim. Byłem ścigany i osaczony przez anonimową żądzę... Aby otrząsnąć się z wywołanego tymi gorzkimi myślami przygnębienia, zszedłem na dół i w pierwszym napotkanym barze strzeliłem sobie setę, potem drugą. Zapiąłem palto i wyszedłem na ulicę. Spomiędzy nieruchomych, przezroczystych chmur sączył się ostatni wieczorny blask, muskając dachy miasta delikatnie, jakby jakąś anielską szatą. Miast wracać do pracowni, zapragnąłem rozprostować nieco nogi, poddać oczy pieszczocie snujących się w powietrzu przejrzystych oparów. Przeszedłem przez Ogród Luksemburski, z którego wychodziły właśnie ostatnie studentki, potem mostem przez Sekwanę, zieloną, ciemną, rozciągającą się płasko pomiędzy nabrzeżami, na których zapalały się właśnie pierwsze latarnie. Dotarłem do wieży świętego Jakuba, która od wieków już zwiesza swe kamienne rynny nad rojem łatwych dziewczyn... Było to kuszenie diabła! Wypiłem kolejny kieliszek na tarasie kawiarni Biarda, tuż obok nafaszerowanego okazjami tłumu. Zasępiony i wstrząśnięty mymi niedawnymi rozmyślaniami, byłem bardziej niezdecydowany, niż zwykle, gdy nagle ujrzałem odzianą w czarny atłas i płaszcz ze srebrnych królików Walkirię, która z właściwą prostytutkom arogancją kołysała swymi rubensowskimi krągłościami. Jakiś wewnętrzny głos powiedział mi: “To ta trzysetna!” Liczba 299 wydała mi się naraz równie śmieszna, jak cena 4 franki 95 centymów na pobliskim bazarze. Potrzebowałem okrągłej liczby. Pogorszenie samopoczucia, jakie po tym nastąpiło, było wręcz katastrofalne. Ciekawe, że pretensje o to miałem właśnie do Dagerloffa. To on swoim gadaniem skierował me myśli ku kobietom, to z jego przyczyny czułem się ścigany przez gromadę trzystu upiorów, hufiec furii, które zdawały się przywoływać na pomoc swe siostry z całego świata, aby mnie wykończyć, zniszczyć, zdławić po trochu mój wewnętrzny płomień i na koniec zepchnąć zimnego, pustego i niepotrzebnego, na samo dno piekieł. Ogarnął mnie niepokój, prawie graniczący z trwogą lęk... Wyczułem zbliżający się atak migreny. W pierwszej napotkanej aptece kupiłem moje zwykłe lekarstwo. Proszki działają. Wezmę jeszcze dwa i nadejdzie sen. Obudził mnie dzwonek u drzwi. Pomyślałem, że to pewnie dozorczyni przyniosła mi list. Ta stara wiedźma wchodzi na górę bardzo rzadko, jedynie wtedy, gdy wyczuje przez kopertę jakąś niemiłą wiadomość: rachunki, podatki... Nie przepuści ani jednej. Zwykłe listy natomiast oddaje mi po prostu, kiedy przechodzę koło jej drzwi. Po drugim dzwonku poszedłem otworzyć. Na progu stał Dagerloff. Była ósma rano i w pracowni panował ziąb. Wśliznąłem się pod kołdrę i westchnąłem: - Jest pan ostatnią osobą, jakiej się spodziewałem... - Wiem. Osoba mojej płci, w moim wieku, traci nadzieję na to, że ktoś na nią czeka... - Wie pan, która jest godzina? - Co tam godzina! Panie Poldoński, mój geniusz został nareszcie wynagrodzony: ogląda pan myśliciela w chwili, gdy dokonał właśnie największego odkrycia w swej karierze. Czy próbował pan kiedy schwytać muchę? Skryty za utworzonym z kołder szańcem, w odpowiedzi posłałem mu jedynie zaniepokojone spojrzenie. - Mucha ulatuje przed pańską ręką, jak gdyby odgadywała pańskie intencje. Jest to uwaga tak prosta, tak banalna, że wydać się może zbyteczna i niewarta zastanowienia. A jednak dała ona początek najbardziej zdumiewającemu odkryciu, jakiego można dokonać na tym świecie... Czy spacerując po polach i widząc kruka lub srokę, zdarzyło się panu czasem, ot, tak, dla zabawy, wymierzyć laską w ich stronę? Odlatują, jak gdyby celował pan do nich z karabinu. Mógłbym mnożyć przykłady, wolę jednak od razu podać panu genialne wyjaśnienie wszystkich tych zachowań: otóż gatunki zwierzęce nie żyją wszystkie w tym samym czasie! - Ach, tak - w moim głosie zabrzmiała doskonała obojętność. - Czemu czas ludzki i zwierzęcy miałby być ten sam? Kruk czy mucha, żyjące w czasie, wyprzedzającym nasz własny, przeczuwają próby schwytania ich lub zabicia, dzięki czemu mogą przed nami uciec. To przesunięcie w czasie może również mieć zwrot przeciwny: gapiąca się na przejeżdżający pociąg krowa wydaje nam się ogłupiała, ponieważ, będąc opóźniona w stosunku do naszego, ludzkiego czasu, zauważa lokomotywę dopiero w chwili, kiedy mija ją ostatni wagon. Zwierzęta dzikie żyją na ogół z pewnym wyprzedzeniem, a domowe - z większym lub mniejszym opóźnieniem, stąd tak różne losy królika dzikiego i domowego. Wszystkie rzekome cuda instynktu, wobec których ludzka inteligencja pozostaje bezradna, dadzą się bardzo łatwo wytłumaczyć, jeżeli przyjmiemy, że czas mrówki czy pszczoły, zdecydowanie wyprzedzający nasz czas, pozwala im dojrzeć w jaju larwę, w larwie - przyszłą królową, w pyłku - miód oraz, ośmielę się stwierdzić, głupotę w głowie entomologa! Jaskółki i wróble regulują swe migracje według godziny letniej, nie do pojęcia dla myślącego w rytmie godzin zimowych ornitologa. Reasumując, jak już panu mówiłem, żyjące gatunki zajmują różne miejsca na osi czasu... Przerwał na chwilę, ja zaś przez ostrożność nie spuszczałem go z oka. Jego egzaltacja nie wydawała mi się niebezpieczna, nadawała mu nawet rys jakiegoś dziwnego piękna. Wstałem ostrożnie i wciągnąłem na siebie ubranie, unikając odwracania się do niego plecami. Był bardzo podniecony i wkrótce odzyskał całą swadę. - Należało umiejscowić wszystkie gatunki na osi czasu, takie było moje zadanie. Organizmy najprostsze, mniej niż inne hamowane przez skomplikowane funkcje życiowe, powinny najbardziej wysforować się naprzód w tym wyścigu z czasem, jakim jest życie. I rzeczywiście, mikroby wykazały, że znajdują się na czele całego peletonu gatunków. Zgotowały mi zresztą jeszcze inne niespodzianki: otóż w pewnych warunkach charakter ich wyprzedzenia czasowego jest dziedziczny i może być przekazywany następnemu pokoleniu przez sumowanie. Innymi słowy, z każdym następnym pokoleniem wyprzedzenie kolonii mikrobów w czasie rośnie, a nawet może zostać przekazane środowisku. Dochodzę więc do zaskakującego i olśniewającego wytłumaczenia zjawiska śmierci organizmu ludzkiego w wyniku choroby zakaźnej: rozmnażające się we krwi chorego zarazki przekazują jej tak wielkie wyprzedzenie czasowe, że pacjent umiera; mikroby porywają go ze sobą w przyszłość! Ale czy rzeczywiście umiera pan dlatego tylko, że pańska krew, wątroba czy nerki, zaatakowane przez chorobotwórcze bakterie, przebyły w przyspieszonym tempie swój normalny cykl rozwojowy? Czy nie dożywa pan gdzieś, z pewnym przesunięciem w czasie, tej liczby lat, która się panu sprawiedliwie należy? Związani mocno z naszym światem widzimy, jak na naszych oczach znikają ludzie, którzy nas poprzedzali. Opłakujmy ich, jeśli pan chce, lecz przyznajmy również, że wskazują nam oni sposób ucieczki z naszego świata przyczynowego, dając się ponieść wzdłuż osi czasu, w czwartym wymiarze... Wydawało mu się pewnie, że przyszedł tu, aby opowiadać mi jakieś banialuki. Skoro już wyciągnął mnie z łóżka, nie miałem zamiaru tracić czasu. Przypomniałem mu, że był tu po to, aby mi pozować. Kończąc kolejny szybki szkic zauważyłem dziwną rzecz: twarz jego, ożywiona uniesieniem, na moich rysunkach wychodziła przygaszona i jakby wewnętrznie wyschnięta. Na jego czole, skroniach i policzkach rysowały się zagłębienia i dziury cienia, jak gdyby wyrzeźbiono je w szwajcarskim serze. Czyżby to jego prawdziwe oblicze ujawniało się, wbrew jego woli, pod mym węglem? Kiedy znów zaczął mówić o tym swoim przyczynowym świecie, przypomniałem sobie urazę, jaką powziąłem do niego wczoraj wieczorem. - Przez pana i te pańskie historie zacząłem się zastanawiać, czy kobiety... - i opowiedziałem mu o tej trzysetnej. - Wieczna pogoń za złudzeniem poprzez tysiące, tysiące kobiecych postaci, oto los samca, oto główna siła, która bardziej jeszcze, niż grawitacja wiąże nas z tym światem - rzekł. - Trzeba by wreszcie zdać sobie sprawę z tego, jak wielkim oszustwem jest nasze życie. Gobelin świata wydaje się kuszący, należałoby jednak obejrzeć lewą jego stronę, utkaną z tysięcy odrażających więzów, jakimi są nasze żądze, a które łączą między sobą wszystkie stworzenia...! Być może wtedy zbawczy odruch wstrętu pozwoliłby nam wyrwać się spod ich zgubnego wpływu, wyzwolić z poniżającej równowagi świata przyczynowego i wyruszyć... Jak kot spada zawsze na cztery łapy, tak i on powracał wciąż do swego ulubionego tematu. - Niech już mi pan tego nie obrzydza do reszty swoją gadaniną - rzuciłem z irytacją. - Przykro mi - powiedział, lecz w głosie jego nie zabrzmiała najmniejsza nawet nutka żalu, po czym napomknął delikatnie: - A więc ta trzysetna wywarła aż tak fatalny wpływ na pańskie samopoczucie? Z przekory, a także po to, aby nie słuchać jego pocieszeń, odparłem: - To była całkiem ładna dziewczyna ł w tamtej akurat chwili dosyć mi się podobała... - Tak, jak podobała się i innym. - Zapewne. W takiej chwili nie myśli się o tym... Jeśli spojrzeć na to z pewnego dystansu, to przygoda ta przedstawiać się może w mniej korzystnym świetle... Czy to właśnie to tak mi ciążyło? Pamiętam, że wiele razy, gdy wchodziłem do domu publicznego, moje pragnienie nagle gasło, jeśli ujrzałem wychodzącego zeń innego mężczyznę. - Ciekawe, ciekawe - świsnął nieprzyjemnie, w sposób zupełnie nie licujący z jego białą brodą. - Dla tej trzysetnej był pan oczywiście jedynie kolejnym numerem w serii... - Nie wątpię, biorąc pod uwagę jej zawód. - Był pan może jej trzy - lub czterotysięcznym klientem... - Ejże! - Licząc trzech klientów dziennie - tylu trzeba, żeby wyżyć i - otrzymujemy średnio tysiąc rocznie, a jeżeli pracuje w zawodzie od trzech lub czterech lat... Podstępnie wciągnięto pana w związki z czterema tysiącami pańskich bliźnich, i zapewne ten właśnie ciężar nieco pana przytłacza. - Związki z czterema tysiącami bliźnich? - powtórzyłem oszołomiony. - Z czterema tysiącami? Jest ich o wiele więcej! - wykrzyknął, bazgrząc coś ołówkiem na mankiecie. - Ponieważ przed tą trzysetna było 299 innych, z których każda ofiarowała panu mniej więcej taki sam prezent, zakładając, że szukał pan przygód w tym samym środowisku łatwych kobiet. Należy pomnożyć cztery tysiące przez trzysta, co daje w rezultacie milon dwieście tysięcy, aby poznać liczbę pańskich... - Kpi pan sobie ze mnie! - Ten milion może zaskakiwać, arytmetyka jednak jest rzeczą doskonałą i dostarcza niezbitych argumentów. A poza tym proszę zauważyć, że podana przeze mnie liczba jest zaniżona, ponieważ kobiety te po spotkaniu z panem nadal uprawiały swój proceder, tak więc o każdej porze dnia i nocy liczba pańskich następców wciąż powiększa otrzymany wynik... - Przejrzałem pana! - przerwałem mu gwałtownie - jest pan stary i dlatego zazdrości mi swobodnego trybu życia i potępia go! - Ja nie osądzam pańskiej lubieżności. Zajmuję się nią, ponieważ mnie ona interesuje... Nawet pański odruch buntu jest znamienny i nasuwa mi nowe refleksje. Zaczynam pojmować, na czym polega wada stosunków, zwanych miłosnymi. Spojenie w strukturze świata przyczynowego, którego szukałem... Miałem już tego dosyć i prawie wyrzuciłem go za drzwi. Wyszedł zadowolony i rozpromieniony, z melonikiem zawadiacko naciśniętym na potargane włosy. Widziałem, że ubawiło go moje zdenerwowanie. Do czego to doszło! Dać się robić w konia jakiemuś staremu laborantowi, gadatliwemu fanfaronowi! Oto do czego doprowadziło mnie poszukiwanie malowniczych typów. Myśli, że można mną manewrować, ale ja mu udowodnię, że się myli. Na razie otworzyłem lufcik, żeby przewietrzyć pracownię po jego wizycie. Niestety, to raczej mój mózg wymagał wietrzenia! Słowa starego durnia prześladowały mnie do samego wieczora, zupełnie nie pozwalając mi skupić się nad pracą. W końcu postanowiłem wyjść z domu. Było ciemno, padał deszcz... Początkowo ożywione, pełne parasoli i mokrego blasku świateł ulice podziałały na mnie jak orzeźwiający kompres na rozpalone czoło. Anonimowy przechodzień, jak wszyscy inni, dałem się ponieść tłumowi. Któż by pomyślał, widząc mnie w starym nieprzemakalnym płaszczu, seryjnej produkcji, że z milionem spośród tych ludzi wiąże mnie niezwykła, tajemna więź? Naszła mnie jednak myśl, że w tym tłumie ocierałem się być może, a nawet z pewnością, o niektórych osobników spośród tego miliona, i już mnie ona nie opuściła. Ci ludzie wydawali mi się obrzydliwi, śmierdzący, brudni... Widok kobiet w wagonie metra przyprawił mnie o mdłości. Oczyma wyobraźni widziałem owe tysięczne, niewidzialne więzy, zadzierzgiwane igłami kobiecych ciał po lewej stronie gobelinu, ażeby połączyć nas wszystkich i uwięzić w pospolitości ogólnego wzoru. Pewien byłem, że to właśnie ten lep paraliżował moją chęć do pracy. Ścisk w wagonie zmuszał do zbliżeń, dotknięć. Pożądanie rozpościerało wokół mnie swą lepką pajęczynę; widziałem rozanielonych mężczyzn, wijących się w konwulsjach, jak konające muchy. Gnany dreszczem obrzydzenia wyrwałem się z tej magmy na świeże powietrze. Znalazłem się na Polach Elizejskich. Była siódma wieczór. Fala przerażenia, która omal mnie nie zadławiła, ustąpiła na wspomnienie Armandy i delikatności, jaką pragnęła mi okazywać, kiedy miała swój dobry dzień. Czyż nie potrzebowałem czułości? Obecności istoty, o której mógłbym myśleć, że należy jedynie do mnie? Armanda była oazą. Poszedłem pod drzwi jej pracowni, aby spotkać się z nią przy wyjściu. Chciałem być czuły, a byłem zazdrosny. W restauracji, do której ją zabrałem, mężczyźni przyglądali się jej z bezczelną natarczywością. Widziałem, jak opływa ją nikczemne morze pożądania, jak szykuje się do zalania mej ostatniej przystani. Armanda natomiast nie czuła się tym obrażona, wręcz przeciwnie - wydawało się, że jej to pochlebia. Spieszno mi było ukryć ją przed ludzkimi spojrzeniami, a kelner wciąż nie przynosił rachunku. Na ulicy ciągle padał deszcz. Kilka taksówek minęło nas, nie zatrzymując się. Wprawiło mnie to we wściekłość. - Czemu wciąż się złościsz? - spytała łagodnie Armanda spod swej parasolki. - Sam mówiłeś, że to prostackie... - Czy ty nie rozumiesz, że jestem już u kresu? Nie mogę już znieść... - Znieść czego? - spytała głupio. Wzruszyłem ramionami i nie odpowiedziałem. Gdy tylko znalazłem się z nią sam na sam w moim pokoju, zacząłem się nudzić. Jej obecność przeszkadzała mi myśleć. Po jej gestach i głosie widziałem, że traktuje mnie jak chore dziecko. W końcu poszła sobie. Próbując zrozumieć, zacząłem pisać. Nie rozumiem. To się musi zmienić, inaczej źle się to skończy. Przez cały dzień próbowałem pracować, nie zrobiłem jednak niczego wartościowego. Pod wieczór do mych drzwi zadzwonił Babar - rozgadany, na wpół pijany, odrażający. Przyszedł w dobrej wierze: chciał zabrać dwa z moich płócien do marszanda, którego właśnie poznał. Zgodziłem się po długich naleganiach, nie podając powodów mego wahania. Przez cały czas, kiedy był u mnie, zastanawiałem się, czy on również nie był jednym z moich współtowarzyszy rozrywek. Z takim kobieciarzem jak on, byłoby to bardzo możliwe, w naszej dzielnicy nie ma znowu tak wielu kobiet... Widziany pod tym kątem wydał mi się jeszcze bardziej odrażający z tym swoim cofniętym podbródkiem, obwisłą wargą, źle ogolonymi policzkami i małymi, żółtymi oczkami, prawie całkowicie zasłoniętymi przez powieki równie lepkie, jak wargi. Jak ja mogłem do tej pory utrzymywać z nim znajomość, przyjmować go w moim domu? Łagodnie pchnąłem go w kierunku drzwi. Nie obraził się, powiedział tylko: - To co, nic się nie poprawiło? - Co? - Martwi mnie twój zły nastrój. Ta uwaga rozdrażniła mnie do reszty. Co im się wszystkim nagle stało, że troszczą się o mój nastrój? Babar przybrał pocieszycielski ton, a uśmiech zmarszczył mu kąciki oczu w obrzydliwe kurze łapki. Nie mogłem już tego znieść. Poszedł sobie wreszcie. Mnie jednak coraz mocniej dręczy ta natrętna myśl: czy Babar jest jednym z moich współtowarzyszy rozrywek? Rezygnuję z pracy. Cały dzień przesiedziałem w domu rozmyślając i nic nie robiąc. Dwa razy ktoś dzwonił do drzwi. Nie otworzyłem. Nie chcę kontaktów z ludźmi. Odkażam się. Musiałem wyjść, żeby kupić coś do jedzenia. Skutek: ujrzawszy przed wejściem do kina Murzyna w liberii, głośnym krzykiem zapraszającego przechodniów do środka, pomyślałem, czy on przypadkiem też nie jest moim kolegą? Ostatecznie jest to bardzo możliwe: kobiety mają tak zwierzęce instynkty. Głupotą jest powierzanie im, jakby to powiedzieć... cząstki swej godności. Westalki nie potrafiły nawet podtrzymywać świętego ognia... Jest odrobina prawdy w stwierdzeniu tego załupieżonego Dagerloffa, że kobiety tkają gobelin świata. Scalają one to ludzkie stado, upodlają je, utrzymują w miernocie, wpajając mu swe odrażające troski o oborę i ściółkę. Uważają za naturalny fakt, że świat kręci się wokół ich narządów płciowych. Pszczoły w roju łączą się łapkami i skrzydełkami i już ten widok nie jest zbyt zachęcający, cóż dopiero rzec o ludziach, sczepionych włosami łonowymi? Obrzydlistwo. Od dziś będę malował jedynie pejzaże. Oglądany z mego okna zachód słońca był dziś bardzo piękny w swych bladych, zimowych kolorach - mlecznych, przejrzystych, które nie dając poznać tego po sobie, zawierają cząstkę nieskończoności. Tam za oknem widać coś innego. Możnaby było oddychać, a może nawet żyć szczęśliwie, gdyby tak nie spuszczać z oczu czystego, nagiego, zimowego horyzontu... Ktoś dzwonił i dobijał się do drzwi. Nie ruszyłem się z tapczana. Już myślałem, że drzwi otworzą się same, ale nie, wytrzymały, zrozumiały. Te drzwi to prawdziwy przyjaciel. Później, za godzinę lub dwie, wyjdę sprawdzić, czy ten ktoś nie zostawił dla mnie wiadomości na wycieraczce. Nie spieszy mi się. To nawet dobrze, że pomiędzy mną a ludzkością jest pewien dystans. Kiedy się pragnie dokonać rzeczy wielkich! Ileż czasu na rozmyślania daje człowiekowi odrobina samotności! Mam go tyle, że nie wiem, co z nim robić. Nieszczęście polega na tym, że zamiast myśleć, nudzę się. Taki właśnie jest ten świat! Człowiek czeka na myśli, a przychodzi nuda. Powinna dać się namalować, miałbym wtedy pozaludzki temat w moim stylu. Nuda w zimowym pejzażu: ciemna plama pośrodku opalu, zawierająca, ma się rozumieć, nieskończoność. Wycieram pędzle w jakieś wyrwane ze starej książki stronice. Właśnie podniosłem poplamioną ochrą i cynobrem kartkę i przeczytałem: “Skoro tak narzekasz na ten świat, nie musisz pozostawać jego obywatelem”. Na grzbiecie znalazłem nazwisko autora: nazywa się Plotyn. Wycierałem pędzle w Plotyna, on zaś zrewanżował mi się radą: po cóż pozostawać obywatelem tego świata? Wszystko polega na sposobie mówienia pewnych rzeczy. Rada ta, udzielona tak spokojnie i uprzejmie, wnika w mój umysł głębiej, niżby to mogła sprawić brutalna namowa do samobójstwa. Przestać być obywatelem tego świata, to nie znaczy zadać sobie śmierć, lecz zmienić obywatelstwo, dopełnić formalności, opuścić miasto ze zdegustowaną miną człowieka dystyngowanego, który zszedł na manowce. Wyjazd w tych warunkach staje się prawie przyjemny. Udziela się dyskretnej lekcji savoir-vivre’u wszystkim tym, którzy zostają i pasą oczy tym grubiańskim przedstawieniem... Spróbowałem czytać pozostałe jeszcze stronice, szybko jednak wszystko stało się niezrozumiałe. Mój Plotyn napisał tylko jedną dobrą rzecz, jedno zdanie. To już coś. O mnie, kiedy umrę, nie będzie można tego powiedzieć. To ciekawe: czuję się o wiele lepiej, kiedy w moim życiu nic się nie dzieje. Niewiele rzeczy ma się do zrobienia, kiedy się człowiek ogranicza do najważniejszego. Przed tą kuracją samotnością nigdy bym nie pomyślał, że człowiek zajmuje w życiu tak mało miejsca i że życie tak mało miejsca zajmuje w człowieku. Tak, jakby kurczyło się coraz bardziej, zagłuszone gęstym listowiem nudy. Roztrząsam moją przeszłość, szukam wspomnień, a znajduję popiół - szary, bezbarwny pył. Na pewno więcej można znaleźć na śmietniku. Moja przeszłość, resztki mego życia, drwią sobie z sita pamięci. Nic mi nie pozostało. Tym lepiej. Mój piecyk gazowy zaczyna się psuć. Już mi się zaczęło wydawać, że zniknięcie moje nie wywołało zbyt wielkiego poruszenia w kręgu znajomych, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. Dla odmiany poszedłem otworzyć. Była to Armanda. - O, to ty jesteś w domu? - A dlaczego miałoby mnie nie być? - Spotkałam Babara, mówił, że stukał do ciebie kilka razy... Myśleliśmy, że wyjechałeś. - Ach tak, spotkałaś Babara... Usta miała pomalowane tą cyklamenową szminką, która nadaje jej twarzy blady, prawie trupi odcień. Na głowie miała szaroróżowy kapelusz, którego nigdy przedtem nie widziałem. Jego materiał poddano tak wymyślnym torturom, że na pewno musiał być elegancki. Wszystko to było znamienne, więcej jednak mówiło jej zdziwienie, że zastała mnie w domu. Do kroćset! Przyszła tylko przez ostrożność, żeby móc potem z pełnym spokojem pójść do Babara. Tak więc to przez nią, moją oficjalną kochankę, łączyły mnie z Babarem więzy wspólnych miłosnych podbojów! - Dlaczego Babar? Dlaczego ten najbardziej odrażający? - wyjąkałem, zdruzgotany nowym ciosem. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem, udając, że nie rozumie. - No, nie wiem, przechodziłam pod kawiarnią Dóme, Babar był na tarasie, machnął do mnie ręką... Nie wierzysz mi? - Wierzę w Boga, Ojca Wszechmogącego... - odrzekłem pełen wstrętu. - Stało się - powiedziała Armanda z arcykabotyńskim westchnieniem. - A owszem, stało się - mówiłem dalej - zdradzasz mnie z bydlęciem, którego nie chcieliby nawet w ogrodzie zoologicznym. To zapewne chciałaś mi powiedzieć? - Janku, kochany Janku, jak możesz... - złożyła w błagalnym geście ręce Armanda. Postanowiłem wywalić ją za drzwi, jeśli zacznie coś mówić o chorobie. Nie chciałem, ażeby ktokolwiek podawał w wątpliwość mój stan psychiczny właśnie teraz, kiedy choć raz w życiu rozumowałem jasno i szybko. Obojętnie i z ironią powiedziałem jej, co o niej myślę. Wpadła w gniew i zasypała mnie zarzutami: że obrzydzam jej życie, że zniechęciłbym nawet świętą, że zawsze przypisywałem innym najniższe i najbardziej fałszywe pobudki, podczas gdy sam, choć uważam się za malarza, nigdy nie potrafiłem niczego dostrzec, że nie zauważyłem nawet jej nowego kapelusza, że poświęca się dla mnie, nic w zamian nie otrzymując, że zabieram ją do jakichś nędznych restauracji, podczas gdy mogłaby chodzić do Fouqueta i gdzie indziej, że wszyscy jej mówią, że jest głupia, że wiąże się z takim typem, jak ja... Nawijała tak przez bity kwadrans. Upajała się własnymi słowami, oczy powoli wychodziły jej z orbit, stając się różowoszare, jak kapelusz, którego to podobno nie zauważyłem. Żabie oczy budzą we mnie wstręt. Resztką woli zmuszałem się do słuchania, w końcu jednak dałem za wygraną i myśli moje skierowały się ku zadziwiającemu układowi plamy na suficie: jeśli przyjrzeć się dokładniej, możnaby sobie wyobrazić, że to koń, stający dęba przed kieliszkiem do jaj. Plama ta intrygowała mnie już wcześniej, nigdy jednak z taką siłą, jak w tym właśnie momencie. Korzystając z tego, że Armanda umilkła na chwilę dla zaczerpnięcia tchu, powiedziałem: - Nie wysilaj się, nie ma mnie w domu. - Nie ma ciebie w domu? - Moje myśli wyszły. - Gdzie? - spytała oszołomiona. Aby ją dobić, odrzekłem ze śmiertelną powagą: - Podróżuję w przyczynowości. Rzuciła mi spojrzenie ostre jak snop światła z reflektora. Przez chwilę jej głowa znieruchomiała, jak głowa kury, która właśnie wygrzebała z ziemi podwiązkę. Następnie, chwytając swe porzucone na komodzie rękawiczki, rzuciła: - Ach tak, podróżujesz w przyczynowości? W takim razie będziesz mi przysyłał pocztówki... - i wybiegła na schody. Tak oto w chwili, gdy człowiek zastanawia się, czy powinien nadal pozostać obywatelem świata, tenże świat, aby go zatrzymać, rzuca mu do nóg taką oto szumowinę! Marność nad marnościami! Wszystko mnie rozczarowało na tym padole: mężczyźni, kobiety, nie mówiąc już o mnie samym. - Mężczyźni - to politowania godne pajace, kobiety - żałobne kurwy, ja zaś, człowiek bez talentu i sławy, jestem tchórzem, ponieważ przez trzydzieści blisko lat godziłem się na życie w podobnym towarzystwie. Wracam z ubikacji. Co to za los, który każe nam ciężko walczyć o wszystko, dosłownie o wszystko, nawet o dokonanie najbardziej podstawowych czynności fizjologicznych. W tym kontekście stwierdzenie, że świat przyprawia mnie o sraczkę, jest nie tylko wulgarne, ale i fałszywe. Wiem doskonale, że istnieje coś takiego, jak zaparcie, ale jeżeli to ma być rozwiązanie...! Dagerloff przysłał mi kartkę z prośbą, abym go odwiedził. No nie, ci laboranci to dopiero mają tupet! A zresztą, męczy mnie ta jego niedorzeczna, kabotyńska gadanina. Po każdym spotkaniu z nim czuję się tak, jakby wytrzepał mi w mózgu zakurzoną, wełnianą szmatę. Niechaj gdzie indziej porządkuje swoje myśli - moje są jasne i wystarczą mi w zupełności. Czekam, aż moja decyzja dojrzeje. Poskładałem pędzle i obrazy. Paletę pozostawię czystą. Palety wielkich mistrzów, pokazywane po ich śmierci, przypominają zawsze zapaćkany resztkami camemberta talerz. Oszczędzę niesmaku mym problematycznym wielbicielom. Myśl, że nic już nigdy nie namaluję, miast mnie zasmucić, sprawiła mi raczej przyjemność. Znalazłem nową tubę żółci chromowej i z pewnym sadystycznym upojeniem wycisnąłem ją co do kropelki: wyobraziłem sobie, że duszę światło. Zastanawiam się, czy zamieść po sobie pracownię? Odrobinę więcej lub mniej prochu wokół moich prochów, jakież to ma znaczenie? Żeby podciąć sobie żyły, trzeba mieć wannę. W Kalifornii preferuje się butelkę wódki i gaz, jak twierdził Davys, Amerykanin, jeden z moich kolegów z Akademii, mający akurat tyle talentu, co karta pocztowa. Sznur również ma swych zagorzałych zwolenników oraz pewne tradycje w kręgach malarzy... Ludzie nie potrafią ani żyć, ani umierać w sposób oryginalny. Oczywiście, liczy się jedynie końcowy wynik, chciałoby się jednak dysponować wyborem równie urozmaiconym, jak karta zakąsek. Jeśli to Przyroda zadaje nam ostatni cios, wykazuje przy tym więcej wyobraźni. Zbierzmy po jednej stronie nieskończoną różnorodność chorób i wypadków śmiertelnych, po drugiej zaś - te kilka sposobów popełnienia samobójstwa, a następnie z dysproporcji pomiędzy obiema kolumnami wyciągnijmy wnioski na temat ubóstwa ludzkiej wyobraźni - oto przyjemne zajęcie dla kogoś, kto zdecydował się odejść... Ja dobrze wiem, oni myślą, że zwariowałem, ale cóż właściwie znaczy to łatwe słowo: wariat? Że nie odpowiadam ich wyobrażeniom o mnie? W takim razie mają rację, ponieważ przez to właśnie umieram. Nie chcę być podobnym do tego, co chcą we mnie widzieć: do zadowolonego na ich obraz i podobieństwo wieprza. Drażni mnie fakt, że mógłbym był pokochać ten świat przy odrobinie... A zresztą, takie rozważania przygnębiają mnie. Nie wiem, co robić z czasem. Pora już podjąć decyzję. Podjąłem decyzję: zrobię to jutro. O zmierzchu, a więc w porze, która bardzo odpowiada takiemu półupiorowi, jak ja, wybrałem się na ostatni spacer po okolicy, aby zaspokoić mą skłonność do włóczęgi, która pochłonęła mi tyle godzin życia. Zmierzch był zimny i mokry od deszczu. Drzewa na bulwarze rozciągały swe czarne szkielety nad przemykającymi w pośpiechu przechodniami. Cmentarz Montparnasse zamykał bramy, więżąc swych zmarłych na noc. W obawie przed poślizgiem na mokrym bruku taksówki toczyły się w zwolnionym tempie, niczym żałobny kondukt. Miasto przypominało obszerny ociekający wilgocią grobowiec, w którym ci, co uważali się jeszcze za żywych, zdawali się prowadzić jakąś pozagrobową zgoła działalność. Szedłem w tej niesamowitej scenerii jak błędny, jak prowadzony na gilotynę skazaniec, gdy wtem przed wystawą zakładu kamieniarskiego pochwycił mnie za rękę jakiś ukryty pomiędzy porcelanowymi nieśmiertelnikami i posrebrzanymi wazami cień. Był to Dagerloff. - Dokąd pan idzie? - spytał. - Ku śmierci. - Nie jest to zbyt oryginalne. Niech mi pan lepiej pomoże złapać taksówkę, żadna nie chce się zatrzymać. Przez grzeczność zacząłem przywoływać szoferów, wywołując jedynie ich szyderczy uśmiech. Zdenerwowany odwróciłem się do starego: - Co za diabeł przyniósł pana do tej zakazanej dzielnicy? - To święta Apollina, moja utracona córka... Tragedia mego życia, wokół której już od dwudziestu lat krążą moje myśli... Nie dlatego, żeby tam była - wskazał ręką na cmentarny mur - w każdą jednak rocznicę... Wyraźnie miał zamiar wciskać mi swoje historyjki niepocieszonego ojca. Gwałtownym gestem wyciągnąłem do niego rękę. - Żegnam, spieszę się... - Do śmierci? - Tak. Zabiję się jutro rano. Nie okazał zdziwienia, lecz spojrzenie jego błękitnych, kocich oczu spoczęło na mnie w niemym pytaniu. Żeby go zmylić, zaśmiałem się szyderczo, był jednak inteligentniejszy, niż myślałem: moje zachowanie nie oszukało go, pojął natychmiast, że to poważna sprawa. - Pozwoli pan, że schylę przed nim czoła - rzekł, odkrywając głowę pomimo padającego deszczu. - Nie, nie! - ciągnął w odpowiedzi na moje protesty. - Gdyby niesiono pana w trumnie, obyczaj również kazałby mi wystawić głowę na deszcz, czemuż więc nie miałbym złożyć żyjącemu hołdu, należnego jego zwłokom? Ten, który nie idzie na śmierć, pozdrawia pana, panie Poldoński. Postanowił pan rzucić się głową naprzód poza tę wielką, czarną tablicę, na której my, żywi, z drżeniem wypisujemy i ścieramy nierozwiązywalne równania Tajemnicy... Gdyby nie obowiązki, do których poczuwam się względem mojego odkrycia, mógłbym dać się porwać pańskiemu przykładowi. Jakże jednak mogę odejść w noc, skoro pewien jestem, że przy odrobinie wytrwałości... Bydlak! Mogłem mu dziesięć razy mówić, że niedługo umrę, a ten wciąż widział we mnie jedynie słuchacza. Nie musiałem już czuć się skrępowany żadnymi względami. - Wie pan co, słowa, zdania... Wolałbym, żeby mnie pan pozostawił w spokoju. - Spokój? Ależ będzie go pan miał już tak niedługo, i to wieczny na dodatek, że może mnie pan znieść jeszcze przez chwilę. Faktem jest, że nie chciał się już ode mnie odczepić. Zaczął dreptać wokół mnie jak stary, czarny pies. Być może w ostatecznym rozrachunku monotonne brzęczenie jego słów czyniło jego obecność znośniejszą od obecności jakiegoś milczącego stworzenia. Dotarliśmy do mego mieszkania. Rzuciłem się na tapczan i w tym znajomym otoczeniu zdobyłem się na kilka uwag, komentujących na użytek mego ostatniego rozmówcy podjętą wcześniej decyzję. To dziwne, że wybrałem na powiernika jakiegoś starego wariata, z którym nic mnie nie łączyło. Doprawdy, mania tłumaczenia się opuszcza człowieka dopiero po śmierci. Na domiar złego ostrzejszy, niż zazwyczaj ból głowy rozsadzał mi czaszkę. Poskarżyłem się głośno i wtedy przyszedł mi do głowy pomysł: - Czy pan, jako pracownik laboratorium, nie miałby jakiegoś środka, dzięki któremu mógłbym skończyć ze sobą natychmiast, bez bólu? - Należałoby raczej wyleczyć pańską migrenę. Wyleczyć mnie! A więc nie zrozumiał nic z tego, co próbowałem mu wyjaśnić! Można się załamać! Ogarnął mnie gniew. - Niech się pan wynosi! - wrzasnąłem. - Zaraz wrócę, zaraz wrócę - powiedział, aby ratować twarz, i uciekł. No i proszę! Czy może być coś bardziej nieudanego, niż ta ostatnia rozmowa z bliźnim? Zdecydowanie nic mi się nie udaje, nawet własna śmierć. Na mój temat nikt nie napisze dialogu w rodzaju “Fedona”. Moja śmierć będzie uważana, jeżeli w ogóle zostanie zauważona, za śmierć żałosnego kretyna. Miałem, muszę wyznać, nadzieję, że ten stary wariat da mi okazję do przyozdobienia mego zgonu kilkoma przyjemnymi, nihilistycznymi girlandami, a tymczasem...! Zresztą nie mówmy już o tym. Do końca nikt się nie dowie, co we mnie siedziało i co miałem do powiedzenia. Aby uciszyć ostatnie hałasy na scenie, powierzam je papierowi, co czyniąc odzyskuję nieco pogody ducha. Bez melancholii ani rozczulania się nad mym losem, wśród nocnej ciszy przebiegam obojętnym wzrokiem ten mur, nagi jak moje życie, i ten poplamiony gipsowy sufit, oddzielający mnie od sklepienia niebieskiego... W świetle lampy koń, stający dęba przed kieliszkiem do jaj, staje się na powrót tym, czym jest w istocie: plamą pleśni. Spróbujmy dojrzeć w każdej rzeczy dokładnie to, czym naprawdę jest - praktycznie nieszkodliwą pustką. Na początek spróbujmy dostrzec w naszej głowie, w samych tych myślach i w przejmującym bólu, jedynie przemieszczanie się cząstek wzdłuż mniej lub bardziej splątanych włókien nerwowych. Prąd przestaje płynąć, gdy przyciśnie się zwykły wyłącznik. Czy przekręcając kontakt odnoszę wrażenie, że zabijam prąd? Nie. Nie ma więc sensu ceregielić się bardziej z moją głową i myślami... Trzeba... Wrócił, drań jeden! Myślałem, że pełen skruchy przynosi mi tabletkę, on tymczasem przyszedł z wilgotnym kompresem! Aby uśmierzyć mój ból głowy! Na próżno usiłował zachować pozory, przybierając świętoszkowatą minę. - Człowiek, zdecydowany popełnić samobójstwo, nie potrafi znieść ukłucia owada. Aby zrobić ten krok, potrzebuje pan wszystkich swych sił, a walka z fizycznym bólem odciągnęłaby ich część... Ten kompres na czoło, przyłożony prawidłowo, nisko na oczy, będące przyczyną wszelkiego podrażnienia systemu nerwowego... Czyż dla zwalczenia cierpienia pierwszym instynktownym odruchem nie jest zamknięcie powiek? Proszę go trzymać jak najdłużej na zamkniętych oczach... Milczałem, przeszywając go na wylot spojrzeniem. Zrozumiał nareszcie i wyniósł się, zostawiając swój kompres. To ostatnie intermedium nie powinno zburzyć mego spokoju. Jedna tabletka na sen. I kompres, skoro już jest. Jeszcze kilka godzin snu. A jutro rano, spokojnie patrząc śmierci prosto w oczy, odkręcę kurek z gazem. III Przydarzyło mi się coś niezwykłego: obudziłem się zdrowy! Moje dojście do przytomności zaraz po przebudzeniu jest zazwyczaj natychmiastowe, tymczasem dziś rano doznaję najpierw niejasnego uczucia, jakby coś we mnie rosło, coś nieznanego, co mnie zaskakuje aż do chwili, kiedy mój zaspany wzrok napotyka na ścianie naprzeciwko tapczana bladą plamę słońca i odnajduje magię kolorów. Wtedy pojmuję, że to uczucie, które przepełnia mą pierś - to szczęście, po którym utraciłem już nawet wspomnienie, nawet samo jego pojęcie... Radość istnienia, prosta, naga, dana mi za darmo, bez najmniejszej przyczyny. Radość, której towarzyszy głód życia, pomnażający me siły i sprawiający, że wszystko wydało mi się nagle zdumiewająco proste... Wstałem, nie - wyskoczyłem z łóżka. Moje ciało uprzedzało zamiary, byłem samą swobodą i niewysłowioną radością. Powietrze było czyste i rześkie, światło - wyborne, a życie - bajecznie piękne. Czułem się silny, nic nie potrafiło się oprzeć memu spojrzeniu. Otaczający mnie świat uśmiechał się do mnie nieskończenie pobłażliwie, pełen niewyczerpanych obietnic na przyszłość... Niewiarygodna przygoda! Czy to wciąż jeszcze byłem ja? Musiałem przejrzeć się w lustrze. Rozpoznałem swoją twarz - któż by pomyślał? - z zachwytem: moje potargane włosy nabrały jasnego, weneckiego połysku; pokryte zarostem policzki uwydatniały gładkość wysokiego czoła; spojrzenie było czyste, jak głęboka woda. Ośmielę się wyznać na tych stronicach, że był w tym potencjalny geniusz. - To nie potrwa długo - pomyślałem jeszcze. Ale trwa i światło dnia niczego nie odbiera magii tego przebudzenia jak z Tysiąca i Jednej Nocy... Otwarłem okno i długo podziwiałem perspektywę dachów, czarodziejski świat zbudowany z cegły, cynku i dachówek, ząbkowany, najeżony, fantastyczny, pełen nieświadomego humoru, rozciągający się pod wiosennym, lazurowym niebem, na którym rozgrywają się regaty białych chmurek, unoszonych lekkim, wschodnim wietrzykiem, pochylającym dymy i przemieniającym je w nienamacalny puch, pieszczący policzek nieba. Kopuła Val-de-Grace wysubtelniała w delikatnej otoczce słonecznego blasku. Niedokończony garaż, wynoszący swój betonowy szkielet ponad sąsiednie domki, jest gigantyczną klatką, otwartą dla rozćwierkanych wróbli. Kominy strzelają w niebo z gracją ogrodowych malw: prawie się spodziewam, że za chwilę zakwitną! Wprawia mnie to w zdumienie. I pomyśleć, że dziś rano miałem umrzeć! Czym wytłumaczyć tę przemianę? Odnalazłem rzeczywistość. Zamiast spoglądać na rzeczy przez pryzmat siebie samego, widzę je takimi, jakimi ofiarowują się oczom naiwnym i jasnym. Dobrze będzie żyć. Spieszno mi opuścić mieszkanie i wyjść naprzeciw uśmiechniętemu światu. To była wyborna przechadzka, wypełniona bez reszty rozkoszą upewniania się o przyjaznej obecności rzeczy. Widziałem domy, ulice, psy, samochody, ludzi i wszystko wydawało mi się wspaniałe! Wspaniała była ziemia, która mnie niosła, wspaniałe powietrze, bo przez swą rześkość zachęcało do szybszego marszu, wspaniałe taksówki, które trąbiły, aby mnie nie przejechać, wspaniali ludzie, którzy wprowadzali do otoczenia ruch i kolor. Cały ten mechanizm funkcjonował bez zgrzytów, z właściwym wyczuciem rytmu, nie potrzebując dyrygenta. A cóż dopiero rzec o gorących rogalikach, maczanych w kawie ze śmietanką... Muszę pohamować mój entuzjazm, inaczej przestanę sobie ufać... Napiszę do Armandy, dam znać przyjaciołom. Jako wotum napiszę na ścianie pracowni wielkimi złotymi literami: “Życie jest zachwycające”. Czar ciągle trwa. Mógłbym się obawiać, że chodzi tu jedynie o przelotne wrażenie, o szczytowy moment, kiedy jednak posiadło się prawdę, czy kiedy prawda nas posiadła, nie można już się z nią rozstać. U Gugenlaerta spotkałem poczciwego, starego Babara. Był trochę klapnięty (nie dostał tego zamówienia na fresk w swoim bistro) i musiałem go pocieszyć. Uczyniłem to z takim wigorem, że aż się zdziwił. - Prawdziwi malarze to optymiści - powiedziałem, klepiąc go w ramię. Wrzasnął z bólu: okazało się, że miał czyraka. Roześmiałem się jeszcze głośniej i doradziłem mu autoszczepionkę, sulfamidy w dużych dawkach, w końskich dawkach...! Widząc me uniesienie powtarzał jedynie: - Niepokoisz mnie... - No nie, stary, zmień płytę, nie nadążasz za życiem! Nie chciałem się dalej nad tym rozwodzić i zostawiłem go na chodniku z nosem spuszczonym na kwintę. Są ludzie, którzy z niczego nie są zadowoleni: uważają, że jesteście albo zbyt smutni, albo zbyt weseli. Według nich ciągle czegoś jest za wiele. Ja natomiast bardzo lubię to “zbyt” - jest ono oznaką bogatej osobowości. Powoli szykuję płótna, aby zabrać się z powrotem do pracy. Nie namaluję “Burleskowego jarmarku”, lecz “Odę do radości” jako malarską przeciwwagę dla symfonii starego. Malarze to optymiści, do kroćset! Oczywiście nie można oczekiwać, że takie życie w stanie euforii będzie trwało wiecznie: wiążą się z nim nierozerwalnie różne drobne przeciwności. Dziś rano na przykład: odkręcam kran i widzę, że płynie z niego żółta i brudna woda. Ja, który mam zwyczaj pić ją, teraz nie odważyłem się nawet umyć w niej twarzy. Urząd miejski powinien przejrzeć kanalizację. Napisałem do Armandy staranny list. Sporo winy jest po mojej stronie, nawet cała wina, jeśli tak chce, pozostawmy jednak wyrzuty zwykłym kochankom. Zresztą potrzebuję jej. Ten hymn, który moje serce śpiewa na cześć odzyskanego świata, czeka odzewu, który może nadejść tylko od niej. Czułość jest dopełnieniem szczęścia, ja zaś nigdy jeszcze nie miałem jej w sobie tyle, co teraz, pomimo tych drobnych przykrości, o których wspomniałem, a które czasem wywołują na mej twarzy grymas zniecierpliwienia: brak zapałek do zapalania gazu; woda, którą grzeję na kawę, wyparowuje w połowie, ponieważ zbyt długo trzymałem ją na ogniu; do aperitifu kelner przynosi mi wiaderko z lodem, który prawie całkiem się już rozpuścił... Wstyd mi, że zwracam uwagę na podobne głupstwa, ale o samopoczuciu każdego człowieka decydują takie właśnie drobiazgi. Wystarczy seria podobnych przykrości, aby zachwiać dobry nastrój... Jakiś zły duch próbuje chyba przekłuć balon mego świeżego entuzjazmu. Zaczynam zastanawiać się, czy aby nie specjalnie rzeczywistość odpycha tego, kto okazuje jej zbyt wiele zainteresowania. Zapewne, podobnie jak ludzie, rzeczywistość boi się miłości i ucieka od niej. Przede wszystkim dziś rano woda w kranie nadal była żółta i brudna. Z pewnością są jakieś przecieki w kanalizacji, będę musiał poskarżyć się dozorcy. Lustro jest tak kiepskie, że chcąc się ogolić, nie mogłem dostrzec w nim zarostu, chociaż dłonią wyczuwam, że policzki mam szorstkie, aż strach. Mydło do golenia odmówiło posłuszeństwa i rozsmarowuje się na twarzy jak roztopiony krem, a nie jak “obfita piana mydlana” obiecywana w ulotce reklamowej. Zabieram się do pracy i widzę, że włosie moich nowych pędzli jest posklejane, jak gdyby przed chwilą były używane. Kupuję gazetę, rozkładam ją i widzę, że jest pomięta, tak jakby już ją ktoś trzy razy przeczytał. A przecież świeży wygląd jest jedyną zaletą tych codziennych brukowców. Albo inny przykład: idąc bulwarem wyjmuję zegarek i widzę, że pękło szkiełko. Jestem przesądny, a ponieważ przechodziłem właśnie koło zegarmistrza, wstąpiłem do niego, aby naprawić szkodę. Podaję mu zegarek i słyszę: - Ależ proszę pana, to szkiełko wcale nie jest stłuczone. - Nie jest stłuczone? Zegarmistrz wodzi kciukiem po tarczy. Pochylam się, żeby sprawdzić, i w tym momencie rozlega się cichy trzask. - Ach tak, właśnie przed chwilą pękło. Czyżby przeczucie? W każdym razie nie przeczułem, że dziś wieczór przyjdzie Armanda. Weszła do pracowni jak zjawa. Serce skoczyło mi do gardła. Bez słowa rzuciła mi się w ramiona. Pójdźmy za jej przykładem, szczęście jest nieme... W każdym razie równie nieme, jak wielki ból. Padłem ofiarą czegoś, czego natury nie znam. Myśli moje bez przerwy i wbrew mej woli krążą wokół tego problemu, co zresztą zaczyna fatalnie odbijać się na moim samopoczuciu. Pominę te drobne przeciwności, o których już wspomniałem (wciąż brudna woda, mydło, które się nie pieni, chociaż zmieniłem markę, pech sprawiający, że wybrany losowo w stosie gazet numer okazuje się zawsze egzemplarzem używanym), aczkolwiek ich uporczywość jest niepokojąca, i przejdę do pewnego zdarzenia, którego nie potrafię wytłumaczyć. Siedziałem samotnie w kawiarni, czekając na Armandę. Z powodu zimna ulokowałem się w głębi sali. Klientela była przerzedzona. Nieopodal mego stolika jakiś stary kawaler, który bynajmniej nie wyglądał wcale na kawalarza, popijał aperitif z wyrazem cielęcego zadowolenia na twarzy. Nie miałem nic do roboty, zacząłem więc go obserwować. W pewnej chwili wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, prawdę mówiąc już napoczętą, i wyjął z niej nie papierosa, lecz niedopałek. Do czegóż to się nie posuwa skąpstwo Francuzów! Zdziwiłem się jednak o wiele bardziej, gdy ujrzałem, jak wyjmuje z prawie nowego pudełka poczerniały ogarek zapałki, pociera go z powagą o draskę i unosi do niedopałka, jakby go zapalał. To nie do wiary, aby być do tego stopnia roztargnionym. Mężczyzna wyglądał na kogoś, kto właśnie pali: zapadnięte policzki, kiedy wciągał dym i ten ruch warg, kiedy go wydmuchiwał. Nie widziałem jednak wyraźnie dymu, a co najwyżej lekką mgiełkę. Czy był to klown, ćwiczący jakąś scenkę? A może palacz, usiłujący uwolnić się od nałogu?... Byłem tak zaintrygowany tym widokiem, że nie od razu zauważyłem Armandę. Naturalnie, jej przybycie skierowało mą uwagę w inną stronę, tym niemniej gdy już się z nią rozstałem, powróciłem myślą do historii z palaczem i przypomniałem sobie, że z braku zapałek musiałem zapalać gaz zapalniczką. Wszedłem do kiosku z papierosami. Klient przede mną wybierał cygaro i mógłbym przysiąc, że widziałem, jak spomiędzy innych, opatrzonych opaską, wziął z pudełka niedopałek cygara zakończony piramidką popiołu, tak jakby ktoś już je zaczął palić. Co to wszystko znaczy? Czy ta seria niezwykłych zdarzeń ma być dla mnie jakąś tajemniczą przestrogą? Ciężki dzień. Już zaraz po przebudzeniu spostrzegłem kilka alarmujących szczegółów: ręcznik całkiem mokry, gdy chcę się nim wytrzeć; zardzewiała żyletka z nowej paczki (nie goliła zresztą gorzej, niż inne). Zresztą nieważne. Po tym, co mi się przydarzyło, te drobiazgi przestały się już liczyć. Przepracowawszy dość uczciwie cały ranek, postanowiłem zjeść obiad u Ballarda, w restauracji na rogu bulwaru, gdzie niegdyś jadało się jeszcze dość dobrze i po przystępnych cenach. Zupa miała jakiś dziwny kolor, w końcu jednak ją przełknąłem. Zamówiłem kotlet chateaubriand. Kelner przynosi mi pływającą w jakimś ohydnym sosie maź, przypominającą konsystencją przeżute kęsy, które niegrzeczne dzieci wypluwają na brzeg talerza. - Co to jest? - Chateaubriand, proszę pana. - Nie wiedziałem, że podają tu siekanego chateaubrianda. Proszę zabrać to paskudztwo! - Życzy pan sobie kotlet? Niech będzie kotlet. Czekam. Przynosi mi tę samą miazgę, na której położył jedynie kość. Kość od kotleta, muszę przyznać, ale ogryzioną i z resztkami ścięgien. Co to za kpiny! Spojrzałem na niego: wytrzymał mój wzrok z wyrazem zdziwionej bezczelności. Było dużo ludzi, nie ośmieliłem się robić skandalu. Na samym początku zamówiłem, niestety, pół butelki czerwonego burgunda. Otwarto go w mojej obecności. Aby nie stracić wszystkiego do reszty, nalewam sobie szklaneczkę. Z butelki wypływa żółty jak kocie siki płyn. Przywołuję szefa sali, który odstawiał ważniaka w tym swoim czarnym fartuchu. - Proszę spojrzeć - rzuciłem z tłumioną furią. - Czuć go korkiem? - Zamawiałem czerwonego burgunda, a wy mi podajecie sok cytrynowy. Spogląda na etykietę, nalewa sobie kilka kropel, wypija, rzuca mi zdumione spojrzenie. - Ależ, proszę pana, to doskonały burgund... Uniesiony gniewem cisnąłem serwetkę na stół i wyszedłem, żałując jedynie, że nie mogę trzasnąć szklanymi, obrotowymi drzwiami. Szedłem bulwarem jak szaleniec, mówiąc do siebie na głos i szukając sposobu, aby się zemścić. Gniew przesłonił mi wszystko. Wtem zatrzymuję się przed kwiaciarnią przy Coupole. Zamiast lśniącego świeżością bukietu, stojącego zazwyczaj za kurtyną spływającej wody, widzę jedynie jakieś nędzne azalie, poczerniałe mimozy, zwiędłe goździki - zupełnie tak, jakby ktoś tam wystawił zawartość kosza na śmieci. Czy to jakiś nowy rodzaj reklamy? Stojąca obok mnie staruszka, coś w typie dewotki, szepce z zachwytem: - Jakież one piękne! W nagłym olśnieniu wszystko zrozumiałem: cierpiałem na zaburzenia wzroku... Niestety, wystawa warzywniaka z nowalijkami dostarczyła mi niezbitego dowodu: na wyściółce z waty widziałem jedynie pestki wiśni, szklarniowe winogrona były pomarszczone, jak korynckie rodzynki w starym budyniu, ananas zaś przypominał zwęgloną głowę Indianina! Zaburzenia wzroku! U malarza! Oblał mnie zimny pot przerażenia. Potrzebowałem okulisty, badania wzroku, natychmiast. Nigdy nie nosiłem szkieł, nie wiedziałem więc, dokąd się udać. Pognałem do Instytutu Optyki. Woźny roześmiał mi się w nos: - Niech pan poszuka w książce telefonicznej, okulistów nie brakuje... Wybrałem nazwisko wypisane największymi literami. Było to gdzieś w okolicach Etoile. Przywołałem taksówkę, byłem śmiertelnie przerażony... U okulisty odczytywałem różnej wielkości litery, siadałem w rozmaitych fotelach, wkładałem głowę w najdziwniejsze aparaty, analizowałem próbki wełny we wszystkich odcieniach... - Nic nie widzę - powiedział wreszcie lekarz po godzinie badań. - Rogówka, soczewka i siatkówka są bez zarzutu... - Skoro więc wzrok mam zdrowy, padłem ofiarą halucynacji? Nie odpowiedział, ale tak jakoś dziwnie na mnie popatrzył. Oto, do czego doszedłem. Tuż po przebudzeniu ogarnął mnie lęk. Gdzieżeście, niedawne rozkosze pierwszego kontaktu z rzeczywistością? Nie było już mowy o radości życia, pracy, spokojnych rozmyślaniach. Wodziłem po pokoju zalęknionym spojrzeniem już nie po to, aby widzieć, lecz by sprawdzić stan mych oczu. Wszystko miało swój normalny wygląd. Chcąc kupić kilka książek na temat złudzeń optycznych, skierowałem swe kroki ku księgarniom w okolicach Akademii Medycznej. Niebo było w kolorze lekko szarego, wiosennego błękitu, jednak przechodząc przez Park Luksemburski, poczułem na rękach drobne krople deszczu. Przy wiosennym słońcu było to tak zaskakujące, że w pierwszej chwili pomyślałem, że znalazłem się w zasięgu ogrodowej polewaczki. Spacerowicze jednak rozkładali parasole. Zaczęła się ulewa. Schroniłem się pod daszek i spojrzałem w niebo, ażeby sprawdzić, jak długo potrwa deszcz. Ani jednej chmurki w zasięgu wzroku. Przeczuwałem w tym coś niezwykłego, nie zwróciłbym jednak na to uwagi, gdyby pewna dama, stojąca obok mnie pod daszkiem, nie trzymała na smyczy pieska w opłakanym stanie. Nie był żałosny - był okropny: zmiażdżony bok, obwisła szczęka, jedno oko prawie wysadzone z orbity, powykręcane łapy, jednym słowem - chodzący trup. - Biedny zwierzak, co mu się stało? - nie mogłem powstrzymać się od westchnienia. Właścicielka rzuciła mi krzywe spojrzenie, przyciągnęła pieska do siebie i wzięła ten żywy łachman na ręce, nie okazując przy tym nawet cienia odrazy. Na ten widok zebrało mi się na mdłości, gdy wtem ogarnął mnie niepokój: czy aby widziałem psa takim, jaki był naprawdę? Poczułem nawrót tego samego uczucia paniki, jakie ogarnęło mnie wczoraj w restauracji. Uciekłem od psa, od ogrodu i skryłem się w tłumie przechodniów na bulwarze Saint-Michel. Bałem się patrzeć na ludzi, aby nie sprowokować nowej halucynacji, a mimo to natknąłem się niechcący wzrokiem na osmaloną fasadę, pogiętą, żelazną kratę i wystawę ze zwęglonymi butami. Ciekawość przykuła mnie do miejsca. Ludzie wchodzili i wychodzili ze sklepu, jak gdyby był normalnie otwarty. - Kiedy to się spaliło? - spytałem. - Spaliło? Co? - zdziwił się mój sąsiad. Ostrożność kazała mi wstrzymać się od odpowiedzi. Zrozumiałem, nie ulegało to już wątpliwości, że niezbędna była wizyta u psychiatry. Niestety, aż nazbyt dobrze znałem tych oprawców, widziałem, co wyprawiali z moim biednym ojcem. Ciekawi są waszych chorób, ale jak przychodzi do leczenia, to już co innego: puste, prowadzące donikąd brednie albo tortury w rodzaju elektrowstrząsów. Kiedy jednak płonie dom, wzywa się strażaków, choćby się ich nawet bardzo nie lubiło... Kiedyś w klinice, w której leczono mego ojca, widziałem nazwisko doktora Adhesina. Mieszkał tuż obok, na bulwarze Saint-Germain. Pielęgniarka wprowadziła mnie do poczekalni. Ledwie wszedłem, aż drgnąłem zaskoczony: tam był trup! Siedział sobie grzecznie z tygodnikiem “Illustration” na kolanach. Niektórzy staruszkowie mogą wyglądać jak mumie, ale dałbym sobie rękę uciąć, że ten był martwy. Jego głowa była żółta i pokryta plamami pleśni, powieki - opadłe, pozwalające jedynie dojrzeć białe szparki oczu, wargi - zsiniałe, a twarz - bez wyrazu. Z okrągłego żałobnego mankietu wystawał kościsty, trupi nadgarstek. Szukałem wzrokiem gromnic i krucyfiksu... Wtedy otwarły się drzwi, trup wstał i zniknął w gabinecie lekarskim. Powoli wracał mi oddech. Ledwie ochłonąłem nieco z wrażenia, przyszła moja kolej. Odziany w żakiet profesor oczekiwał mnie, stojąc za biurkiem. Wyglądał jak wystrojony odświętnie rzeźnik. Łaskawym gestem dłoni wskazał mi krzesło. Usiłował przybrać imponujący wygląd, lecz jedno ze szkieł jego okularów było stłuczone, co nadawało jego wyłupiastemu oku wygląd pękniętego cielęcego ślepia. - Czy już pana leczyłem? - spytał znużonym głosem. - Nie... Ja nie jestem wariatem... - zacząłem. Profesor uśmiechnął się. Pojąwszy całą niezręczność tego wstępu, dorzuciłem natychmiast: - Przychodzę z powodu halucynacji wzrokowych. Udawał, że zapisuje coś w notesie. - Jakiego rodzaju są to halucynacje? - spytał tonem, który świadczyć miał o drażniącej wyższości. Chcąc metodycznie wyjaśnić mą sprawę oraz dać najnowsze jej przykłady, zacząłem od pierwszego objawu, który zafrapował mnie dziś rano. - Przestałem widzieć chmury... - Nie widzi pan chmur...? - powtórzył cierpko, ze sceptycznym niedowierzaniem człowieka wyższego, zwracającego się do zwykłego półgłówka. W pytaniu zabrzmiała tak ostra ironia, że krew we mnie zawrzała. Walnąłem pięścią w stół i wrzasnąłem prosto w tę jego gębę: - Tak, ale kretynów jeszcze widzę! Po czym wyszedłem, nie oglądając się za siebie... Mam już wyrobioną opinię: konował zawsze wyszuka wam chorobę ze swego podwórka, a jak jej nie znajdzie, to wam ją wmówi. Trzeba postawić diagnozę i leczyć się samemu. Mimo wszystko, cóż za katastrofa! Najpierw muszę spróbować zrozumieć, co się ze mną dzieje. W tym celu przez cały dzień robiłem różne eksperymenty. Rzeczywiście jestem chory - cierpię na zaburzenia wzroku. Wszelką żywność widzę w stanie zepsutym. Na przykład przy straganie rzeźnika, trudniącego się hurtem nie opodal Hal, długo przyglądałem się wyładunkowi tusz baranich, przywiezionych prosto z rzeźni i najwidoczniej świeżo ubitych. Otóż widziałem jedynie kręgi żeber, coś na kształt szkieletu wielbłąda na pusytni. We wszystkich barach rogaliki mają dla mnie wygląd szary i oślizły, jakby już przez kogoś zostały przeżute i na wpół strawione. Wino, piwo, oranżada - wszystko ma ten sam kolor moczu. W dotyku ani w smaku (odważyłem się zjeść rogalika) nic się nie zmieniło. Tak więc jedynie oczy zostały dotknięte chorobą. Halucynacje nie ograniczają się jedynie do produktów spożywczych, lecz rozciągają się na wszystko co nietrwałe. Pomimo długich poszukiwań - poszedłem specjalnie na targ Madeleine - w całym Paryżu nie udało mi się znaleźć nawet jednego świeżego kwiatu. Inny nietrwały przedmiot to gazety. Te, które kupiłem dzisiaj, były prawie nieczytelne, tak bardzo były zmięte i pozginane. Zupełnie, jakby posłużyły do owinięcia, nie wiem ilu paczek. Co do reszty zaś - ludzie, domy, samochody - pozornie wszystko jest bez zmian, za wyjątkiem tego trupa w poczekalni u psychiatry i psa w ogrodzie Luksemburskim, o którym zapomniałem. Widocznie byli nietrwali, nie bardziej jednak, niż inni. A może ich śmierć była bliższa? Czyżby to było przeczucie nadchodzących zdarzeń...? Zastanawiałem się nad tym, nie odnoszę jednak takiego wrażenia. Widzę to, co widzę, nie mieszając do tego absolutnie przyszłości. Najlepszy dowód, że Armanda zastała mnie pogrążonego w tych rozmyślaniach, ja zaś ani przez chwilę nie przeczuwałem jej nadejścia. Od razu zobaczyła, że jestem czymś zaniepokojony. Opowiedziałem jej o mojej pracy... (Moja nieszczęsna praca! Czy będę mógł nadal malować? Na razie pochłania mnie wysiłek umysłu, pragnącego zrozumieć, lecz później...). W każdym razie pilnowałem się, aby nie wspomnieć Armandzie ani słowem o moim stanie. Muszę jednak uważać. Na przykład sukienka jej była pomięta i machinalnie zwróciłem na to uwagę. - Jak to? Jest przecież świeżo wyprasowana - zdziwiła się, przygładzając odruchowo materiał na biodrach. Poczerwieniałem i skierowałem rozmowę na inny temat. Będę się musiał bez przerwy pilnować, by się nie zdradzić. Ściśle mówiąc, nie wydaje mi się, ażeby chodziło tu o halucynacje, te bowiem mają charakter chwilowy, przypadkowy, ulotny. Pojawiają się i znikają, trochę jak duchy. Ja natomiast widzę rzeczy zniekształcone, czy może raczej zmienione, w sposób ciągły i tak regularnie, jakby to było zjawisko normalne. Mój wzrok jest, że się tak wyrażę, zdeformowany w sposób naturalny i myślę, że trudno tu obwiniać umysł, który nigdy jeszcze nie podejmował tylu lojalnych i na pozór szczerych wysiłków. Byłoby przesadą twierdzić, że przyzwyczajam się do mego stanu (nie dalej jak w południe odrzuciło mnie na widok podanego przez kelnera zająca po myśliwsku), ale powoli się do niego przystosowuję. Opróżniam talerz, patrząc w miarę możliwości gdzie indziej. Głowę mam wystarczająco zajętą myśleniem, ażeby nie rozwodzić się nad odrazą, jaką napawa mnie nowa postać świata. Najpierw trzeba jasno określić, co mi jest. Bardzo pouczające w tym względzie okazało się pewne wydarzenie. Popijałem właśnie aperitif, który z ostrożności, jak również dla uniknięcia spotkania ze znajomymi, zamówiłem w barze w okolicy Lion de Belfort. Przynoszą mi wiaderko z lodem, które, jak to od kilku dni ma zawsze miejsce, zawiera jedynie wodę. Miast złorzeczyć, wziąłem z roztargnieniem ażurową łopatkę do lodu i wyjmuję z wiaderka kawałek wody! Powtarzam: kawałek, podobny do przezroczystej galarety i jakimś cudem trzymający się kupy. Początkowo zdumiało mnie to, potem jednak zrozumiałem, że tam, gdzie ja widziałem wodę, w rzeczywistości był kawałek lodu w swym naturalnym kształcie. Tak więc widzę rzeczy w miejscu, w którym się znajdują, w takim jednak stanie, w jakim będą później. Przestałem widzieć chmury, ponieważ spadły w postaci deszczu. Rano nie widzę zarostu na policzkach, bo za chwilę go zgolę. Wodę w kranie widzę żółtą i brudną, gdyż taka będzie, kiedy umyję w niej ręce. Widzę psa w stanie, w jakim się znajdzie, gdy przejedzie go samochód, sklep widzę takim, jaki będzie po spaleniu, i tak dalej. To założenie wszystko wyjaśnia. Jeszcze trochę i powiedziałbym, że ta anomalia staje się czymś normalnym, człowiek zaś jest stworzeniem tak niemądrze przywiązanym do rozumu, że wieczorem prawie się rozchmurzyłem. Zadziwiająca moc wyjaśnień... Chociaż nie! To przywiązanie do rozumnego porządku, podobne przywiązaniu psa do swego pana, ma w sobie coś służalczego, coś, co budzi sprzeciw. Nie, nie chcę być zadowolony! Przepełnia mnie bunt. Czym zasłużyłem sobie na taki los! I dlaczego? Próbowałem pracować, lecz było to doprawdy niemożliwe. Kiedy się padło ofiarą jakiejś nieznanej choroby - i to jakiej! - zajmuje ona człowieka bez reszty. Siedząc z paletą w ręku przed czystym płótnem, powtarzałem sobie: widzę rzeczy tam, gdzie są, w takim jednak stanie, w jakim znajdą się później. Czemu więc nie widzę mego obrazu już skończonego? Widzę ciągle puste płótno, może jedynie odrobinę bardziej szare, niż zazwyczaj. Od czego to zależy? Do kroćset! To dlatego, że postrzegając przedmioty w miejscu, w którym się znajdują, widzę na palecie farby, które wciąż tam jeszcze są, a którymi dopiero będę malował. Byłoby to zbyt piękne, gdyby choroba moja mogła mi do czegoś posłużyć. Chyba, że płótno pozostaje puste dlatego, że, niezdolny do pracy, nigdy nie zacznę malować! W ten sposób własne domysły zablokowałyby moje działanie... Och, moja głowa...! Należałoby z tym skończyć, pójść do jakiegoś mądrego okulisty, jeśli tacy w ogóle istnieją. Powinienem być spokojniejszy wiedząc, że nie chodzi tu już o zwykłe halucynacje. Tymczasem dręczyć mnie zaczęła nowa myśl: widzę rzeczy w takim stanie, w jakim znajdą się później, ale po jakim czasie? Przyszedł mi do głowy pomysł, jak to sprawdzić. Przed obiadem wróciłem na bulwar Saint-Michel, pod ten sklep z obuwiem. Rzeczywiście, spalił się przedwczoraj. Ludzie zatrzymywali się przed witryną, z której zniknęły już zwęglone buty. Ze zgliszcz wynoszono szczątki mebli... Tak więc moje wizje mają prawdopodobnie dzień lub dwa wyprzedzenia. W drodze do domu niezdrowa ciekawość kazała mi przyglądać się przechodniom. W tłumie naliczyłem trzy trupy. Krótka chwila nadziei: woda w kranie była czysta. Czyżbym wyzdrowiał? Niestety, mydło nie daje piany, ponieważ w chwili, kiedy ją widzę, ta od dawna już jest rozpuszczona. Skąd więc czysta woda? Otóż po kilku dniach, po przejściu przez filtry miejskie, ścieki zostają oczyszczone... Lecz w takim razie moje wyprzedzenie w czasie sięga coraz dalej?... Na myśl o tym oblewa mnie zimny pot. Po badaniu, które wydało mi się rzetelne, Quirinez, profesor oftalmologii w Akademii Medycznej, zapewnił mnie, że oczy mam zdrowe. To prawda, że nie chcąc wylądować u Świętej Anny, nie udzieliłem mu żadnych wyjaśnień. Oczy zdrowe? Były to więc halucynacje? Nic już nie rozumiem... Nie mam odwagi wychodzić z domu. Czuję niepokój na myśl o niesamowitych widokach, jakie ujrzę i o tym, że moja reakcja na nie mogłaby mnie zdradzić. Jeśli bowiem chcę, aby pozostawiono mnie w spokoju, to w oczach innych uchodzić muszę za całkowicie normalnego. Nie mogę już pozwolić sobie na oryginalność, ten luksus człowieka zdrowego. Muszę ukrywać przed bliźnimi swą odmienność, ponieważ teraz jest to prawdą. Strzeż się, inaczej stado zemści się na tobie! Mam wrażenie, że już są trochę nieufni. Nie jestem głupi, żeby poklepywać ich po ramieni ze słowami: “Wiesz, stary, zostały ci już tylko dwa dni życia”. Czarownice wciąż jeszcze płoną na stosach! Jednak mury samotności, w których wczoraj jeszcze znajdowałem takie upodobanie, ponieważ sam je wzniosłem, dzisiaj, narzucone z zewnątrz, przytłaczają mnie, jak mury więzienia. O, świecie, przepiękny świecie, rozciągający się za mym oknem, czegóż to ja nie wygadywałem na twój temat jeszcze kilka dni temu? Właśnie przeczytałem, w tymże dzienniku, co o nim mówiłem. Mój entuzjazm, cóż za słomiany ogień! Z gorzkim uśmiechem odwracałem stronice, cofając się coraz bardziej w przeszłość... Chciałem się zabić. Zabawny pomysł! Doszedłem do gadaniny Dagerloffa. Co się z nim teraz dzieje? Och! Szybka myśl jak ognista strzała przebiegła mi przez głowę... Zwykłe przypuszczenie, a jednak od tej pory mój umysł płonie... Kiedy przyniósł mi na migrenę... Nie mogę usiedzieć na miejscu. Muszę do niego pójść, i to jeszcze dziś wieczorem. Nie było drania w domu. Czekałem na schodach całą godzinę. Wrócę tam jutro rano, dla spokoju sumienia. Czy będę mógł zasnąć? O dziewiątej rano znów niepotrzebnie obijałem sobie pięść waląc w drzwi z wizytówką: “Krystian Dagerloff, geniusz”. W końcu dałem spokój i poszedłem do dozorczyni. - Czy pan jest może Poldoński? - Tak. - Pan Krystian przed wyjazdem w podróż uprzedził mnie o pańskiej wizycie i prosił, żeby panu oddać ten list. - W podróż? Na jak długo? - Tego nie powiedział. Wie pan, on nie jest zbyt rozmowny... A oto list: Drogi panie Poldoński! Zwyczaj każe otaczać śmierć tajemnicą. Nie zapowiada się jej, co najwyżej napomyka o niej w sposób zawoalowany konającemu człowiekowi. Skoro fakt wyruszenia w tę wielką podróż okryty był zawsze nimbem tajemniczości, muszę uszanować ten zwyczaj, kiedy chodzi o inną wielką podróż. Mam na myśli podróż w przyczynowość. Napomknąłem Panu, na ile pozwalała mi na to Pańska beztroska i nieskrywane niedowierzanie, o moich pracach. Otóż przyniosły one spodziewany wynik: parabakcyl Dagerloffa, otrzymany poprzez krzyżowanie wyselekcjonowanych gatunków, hodowanych na szpiku kostnym zająca syberyjskiego, przyjmuje się na tkance nerwowej człowieka. U bakterii tej wyprzedzenie w czasie (to samo, które wywołuje u zająca przeczucie bojarskiej fuzji czy chłopskich sideł, umożliwiając mu ratunek poprzez ucieczkę lub sprytny wybieg) wynosi kilka sekund. Dzięki udoskonalonym warunkom hodowli, które przyniosły sławę bardzo śmiertelnemu Pasteurowi, odpowiedzialny za ten specyficzny charakter wyprzedzenia czasowego gen przekazywany jest następnemu pokoleniu, wskutek czego rośnie ono z każdą następną generacją. Należy jeszcze dodać, że rozmnażanie zachodzi szczególnie szybko w żywej tkance nerwowej i że podłoże jest wówczas wystarczająco nasycone, ażeby uczestniczyć w wyprzedzeniu czasowym bakterii... W tych kilku zdaniach zawiera się wytężona praca całego życia. Słowa te posiadają jednak wagę, której nic nie jest w stanie dorównać: odkrywają one sposób na wielką ucieczkę! Ofiarowują wyobraźni wstrząśniętego, lecz mądrego czytelnika nieograniczoną perspektywę zarówno materialnej, jak i duchowej ucieczki od świata przyczynowego. Otwierają drzwi do czwartego wymiaru! Czas został pokonany! Lecz to już nie ten mnożony w wyobraźni matematyka czas, nieodwołalnie fikcyjny i abstrakcyjny, oddany nam został we władanie, lecz sam czas biologiczny, którym teraz będzie można kierować wedle swej woli, zdejmować niczym pokrywę z puszki świata, aby ofiarować więzionemu dotąd w bezbarwnej i ubogiej przyczynowości życiu klucz do nieskończoności! Jaki jednak sens miałoby opuszczenie tego świata bez zachowania jakiegokolwiek punktu z nim stycznego, pozwalającego na przekazywanie doznawanych w tym innym świecie wrażeń? Podejmujący tę podróż na swój radykalny i niezręczny sposób zmarli wyruszają w nią całkowicie i nigdy nie wracają, aby o niej opowiedzieć. Należałoby więc w tę podróż wzdłuż osi czasu wyruszać, że tak powiem, po kawałku, zacząć ostrożnie od jednego palca, dłoni, zmysłu, spojrzenia... I właśnie parabakcyl Dagerloffa, mogący żyć jedynie na neuronach, ofiarowuje tu pewne ułatwienia. Wzmacniając jego wegetatywny charakter, można utrzymać go w sąsiedztwie miejsca zakażenia. Miast opanowywać cały system nerwowy, pozostanie... na nerwie wzrokowym, na przykład. Potrzebowałem do doświadczeń obiektu, który, że się tak wyrażę, nie miałby duszy na ramieniu - człowieka młodego, wolnego od wszelkich związków, wystarczająco oderwanego od świata, ażeby nie stawiał szkodliwego oporu - człowieka, którego żądze nie przykuwają już do ciała. Jednym słowem - potrzebowałem kogoś balansującego na granicy życia i śmierci, kogo niewielkim wysiłkiem możnaby zepchnąć z tej równi pochyłej w nieznane. Zdecydowany popełnić samobójstwo człowiek doskonale by mi się do tego nadawał... Czy należało uprzedzić go? Jasno przedstawić moją propozycję? Obawiając się wahań ostatniej chwili, postanowiłem działać dyskretnie. Narzędzie eksperymentu było, że tak powiem, tak niepozorne, tak nie rzucające się w oczy - ot, zwyczajny kompres, nasycony hodowlą bakteryjną... Zarażenie nerwu ocznego rozpoczęłoby się natychmiast... Bakterie rozmnażałyby się swobodnie... I po cichu, powoli, bez rozgłosu spojrzenie pobiegłoby ku nowym, do dzisiejszego dnia nieznanym horyzontom... Ja, który pozostaję na peronie, macham ze wzruszeniem do Pana, pierwszego podróżnika w przyczynowości, moją kraciastą chustką wynalazcy i prekursora. Podąża Pan ku przyszłości, wchodzi Pan do historii, a jeśli do tego dodam jeszcze, że nie opuszcza Pan mimo to teraźniejszości, będzie to już kompletny mętlik czasów, który, jak oczekuję, zburzy naszą swojską przyczynowość... Od niecierpliwości, z jaką czekam na poznanie Pańskich wrażeń, silniejsza jest jednak ostrożność, która przewidując gwałtowną reakcję tego tak wybuchowego charakteru, radzi mi oddzielić się od Pana odrobiną normalnej przestrzeni. Przyznając, że jest to zaledwie niedaleka ucieczka na przedmieścia, podczas gdy Pan mknie śmiało na szerokie morze, wyrzekam się pokornie wszelkiego poczucia wyższości względem Pana i kreślę się, Panie Poldoński, Pańskim pełnym podziwu sługą. List leży przede mną na stole. Czuję, że nie mogę się od niego oderwać. Został napisany gęsim piórem na jedwabistym, chińskim papierze. Kto tu oszalał, on czy ja? IV Od dwóch dni waham się, co robić dalej. Iść z listem Dagerloffa do lekarza? Wyśmieje mnie. Pójść do Instytutu Pasteura, aby uzyskać więcej informacji na temat tego zarazka? To niedaleko... Właściwie jest to tak blisko, że nie mogę się na to zdecydować. A zresztą z zewnątrz, ze swymi małymi, ceglanymi pawilonami ta buda nie wygląda zbyt poważnie. Przed chwilą, gdy przechodziłem zdezorientowany i błędny przed tarasem Coupole, dopadł mnie Babar. Był z przyjacielem, Rumunem, lekarzem szpitalnym (orientalna kupa tłuszczu w jego stylu). Podczas rozmowy pytam jak gdyby nigdy nic: - A... czy można zdezynfekować nerw wzrokowy? Facet parsknął śmiechem. - To by wam, cholernym pacykarzom, nie zaszkodziło. Może przestalibyście malować cycki camembertem! Wydawało mu się, że jest dowcipny, przez grzeczność musiałem się więc uśmiechnąć. Oto jaką odpowiedź dało życie na lęki chorego! Żyć z tą trucizną...! I to jaką! Niedawno, tylko po drodze z baru do domu, minąłem jedenaście trupów! Filtrujące mój wzrok zarazki muszą mu już nadawać kilkutygodniowe wyprzedzenie, bo tyle będzie musiało upłynąć, zanim tych jedenastu umrze... Widzę, jak na ściany mego pokoju kładzie się cień szpitalnej separatki... Po przebudzeniu życie wygląda jak koszmar. Każdego dnia mam przez chwilę nadzieję, że obudzę się zdrowy. Nie żądam już geniuszu, pragnę jedynie być zwykłym człowiekiem, jak inni, jak najmarniejszy z ludzi, który sam o tym nie wiedząc, ma po prostu szczęście widzieć świat takim, jaki jest... Lecz nie, choroba wciąż nie ustępuje. Takie oto ponure myśli przeżuwałem, leżąc otępiały na łóżku, kiedy przyszła Armanda. Czyżby to już była niedziela? Ponieważ nade wszystko nie chcę, ażeby się czegoś domyśliła, byłem jowialny i wylewny, jednak wesołość moja brzmiała nienaturalnie. Nakrywając do stołu żartowałem z mej wytartej piżamy i podniszczonych sprzętów. Rozkładając obrus spostrzegam na stole warstewkę kurzu i zdmuchuję ją na podłogę. - Ależ ty się obchodzisz ze stufrankowymi banknotami - mówi Armanda. I widzę, jak wstaje, podnosi z podłogi prostokącik kurzu, jakimś cudem trzymający się kupy, i kładzie go delikatnie na mym talerzu. Zdumienie moje trwało tylko krótką chwilę; przypomniałem sobie, że po ich powrocie do Banku Francji banknoty były palone i że ten właśnie widziałem w stanie, w jakim znajdzie się za kilka miesięcy... (Muszę uważać, jeśli chcę uratować moje ostatnie grosze, i żądać raczej metalowych monet). - W końcu to tylko papier - rzekłem lekceważącym tonem, aby nie wzbudzić jej podejrzeń. Ostrożność moja okazała się jednak zbędna: Armanda była już myślami gdzie indziej. Stroiła przed lustrem minki, przeglądając się w nim z uwagą i przybierając rozmaite pozy. Słowo daję, była dziś ubrana mniej elegancko, niż zazwyczaj: poplamiony kostium, pożółkła szmizjerka, a na dziury w pończochach aż przykro było patrzeć. Wtem odwraca się do mnie i pyta: - Co myślisz o moim kompleciku? - Czy jest nowy? - wykrztusiłem. - To ja dla ciebie zakładam go po raz pierwszy, a ty nawet tego nie zauważasz! Łzy napłynęły mi do oczu. Wypadek ten dotknął mnie szczególnie mocno. Skoro nie mogłem już dostrzegać okazywanych mi względów, znaczyło to, że umykał mi jeszcze jeden aspekt życia. Skryłem twarz na jej ramieniu i odnajdując jej zapach, pieszcząc ją z zamkniętymi oczami, jak ślepiec, upewniłem się, że była cała, świeża, jędrna. Śmiejąc się radośnie stwierdziła, że wiosna czyni mnie bardzo czułym. Wtedy wychyliłem się, ażeby popatrzeć na wiosnę. Staliśmy w oknie pracowni. Na gałęziach rosnących za garażem platanów pojawiły się drobne, pożółkłe, suche listki, jak perz na końcu miotły. - Wiosny w Paryżu prawie nie widać. - A te pączki, które rozwijają się w tak delikatne, błyszczące listki! - wykrzyknęła. Nie pomyślałem dotąd, że wiosenna zieleń mogła mi się jawić jedynie w barwach jesieni... Trzeba walczyć. Nie tyle z zarazkiem, ile z psychicznym załamaniem. Malarzem jestem i malarzem pozostanę. Będę pracował na przekór wszystkiemu. Pragnąłem oryginalnego spojrzenia na świat i oto je mam. Wbrew własnej woli, ale mam. Będę malował ten świat w barwach śmierci i rozkładu i zmuszę moich bliźnich, aby okrzyknęli mnie geniuszem. Geniusz narzuca swój sposób widzenia świata, musi tylko być wystarczająco silny. A moja wizja świata taką jest, skoro jestem pierwszą jej ofiarą. Ten zapuszczony rzeźnicki stragan, ten kosz przegniłych śmieci, jakim jest dla mnie wiosenna przyroda - ludzie ujrzą to moimi oczami. Zmuszę ich do uznania prawdy o przyszłości. Do pracy! Co noc choroba czyni zatrważające postępy. W nagrodę za pracowity ranek pozwoliłem sobie na spacer po tak zwanych “pięknych dzielnicach”. Otóż przyglądając się przechodniom, ujrzałem jedynie korowód łachmaniarzy, paradujących po najbardziej artystokratycznych alejkach. Zdeformowane kapelusze, pożółkłe, przypalone marynarki, brudne, wymięte spodnie - wszyscy mężczyźni odziani byli jak kloszardzi. A cóż dopiero kobiety? Kupy łachmanów, chodzące, nie do jedzone przez mole szczątki! Najciekawsze były kapelusze, przypominające skorupy lamp, obwieszone jakimiś obrzydliwymi, aczkolwiek noszącymi ślady dawnej świetności szmatami, jakie widuje się czasem na głowach wariatek. Mógłbym pomyśleć, że miasto opanowane zostało przez armię strachów na wróble, wiedziałem jednak, że to ja się mylę. Wystarczyło spojrzeć na witryny sklepów, na których królowały takie same łachy, całe w strzępach, a musiały przecież być całkiem nowe. Chwilami kontrast między łachmanami a nienaturalnie afektowaną postawą ich właścicielek, jak gdyby obnosiły nowo uszyte kreacje, ta ich powaga osła, wiozącego na swym grzbiecie relikwie, mimo wszystko przywoływał mi na usta uśmiech. Na widok kloszarda, całującego dłoń jakiejś obszarpanej wariatki, wysiadającej właśnie ze swego gruchota z miną cesarzowej, nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Pomyśleli zapewne, że oszalałem. A przecież ja niczego nie zmyślałem: widziałem po prostu rzeczy w takim stanie, w jakim znajdą się później, i sprowadzając je w ten sposób do ich rzeczywistej wartości, mogłem wydać o nich zdrowszy sąd. Czymże są te szmaty, te łachmany, którym hołdujemy, z których jesteśmy tacy dumni? Czym są zwyczaje i cywilizacja, które opierają się na kancie u spodni i goździku w butonierce? Sprzedawcy obrazów wystawiali w alei swe tradycyjne portrety kobiet, drażniących cyckami jakiegoś spaniela lub papugę, a wszystko to malowane bielą ołowianą. Ciemne barwy nie wychodziły poza bombonierkowy róż. Otóż te malarskie ciastka z kremem powlokły się pewną patyną - jeszcze nie tą rembrandtowską, łagodzącą już jednak lekkim cieniem ich rzeźnicką wulgarność. Podszedłem bliżej: drobne pęknięcia, które dostrzegłem na werniksie, powstać mogą jedynie po roku lub dwóch. Czyżbym miał już takie wyprzedzenie? Wczoraj ujrzałem mą pierwszą nagą kobietę - pierwszą na ulicy, ma się rozumieć. Był upał, lecz to mnie nie zmyliło. Kobieta szła bez najmniejszego zażenowania, a wokół niej falował lekki, szary cień. Zrozumiałem: jej sukienka, mająca w przyszłości zostać spalona, moim oczom jawiła się już jako popiół... Kobieta była jednak zbyt dojrzała, aby jej widok mógł stanowić rekompensatę za mą chorobę. Nie liczę już napotykanych trupów. Wczoraj wieczorem do grona chodzących nieboszczyków dołączyła moja dozorczyni - pierwsza znajoma twarz dotknięta trupią sztywnością. Było to tak bliskie, że aż mną wstrząsnęło. - Coś nie tak ze zdrowiem? - nie mogłem powstrzymać się od pytania. - Wręcz przeciwnie, wszystko dobrze - odrzekła zgryźliwie. - Tym lepiej, niech się pani jednak wystrzega przeciągów. Jeśli się zastanowić, to jej mieszkanie jest tak wilgotną norą, że dziwię się jedynie, dlaczego nie umarła wcześniej. Można być uprzedzonym, a mimo to w głębi duszy nie akceptować faktu, że wszystko może dotyczy również nas samych. Myjąc dziś rano ręce zauważyłem, że jeden z zębów mam prawie czarny. W najlepszej wierze pobiegłem do dentysty, aby usłyszeć: - Ależ proszę pana, ten ząb jest najzupełniej zdrowy! - Zupełnie zdrowy? Oczywiście! Dopiero wtedy zrozumiałem. Od niechcenia spytałem: - Czy można zapobiec próchnicy? - Zwykłe zabiegi higieniczne... Ale pan ma zęby jak gwiazdor filmowy. Ja jednak widziałem mój zdrowy jeszcze ząb jako chory. Pod wpływem tego wydarzenia obejrzałem się dokładnie w lustrze i stwierdziłem, że się postarzałem. To logiczne: czemu miałbym stanowić wyjątek? Nie wiem, czy należy przypisać to stanowi niepokoju, w jakim ciągle żyję, ale starzeję się brzydko: twarz bardziej wymęczona, niż genialna... Ostatecznie inni widzą mnie na razie młodym. Powinienem to wykorzystać... To nie tylko kwestia trupich twarzy, rozłażących się ubrań czy suchych liści w środku lata: zniknął dla mnie blask nowości wszystkich rzeczy - to, co je czyni przyjemnymi i miłymi dla oka. Ani jednego polakierowanego samochodu, ani jednej lśniącej wystawy, ani jednego błyszczącego niklem przedmiotu - wszystko to, co powinno odbijać światło, przedstawia się moim oczom jako zżarte rdzą. Mam wrażenie, że nawet kamienie niszczeją. Jednym słowem - nie widzę już nowego. Nie mogę go widzieć, ponieważ w chwili, kiedy pojawia się moim oczom, postrzegam go takim, jakim będzie za nie wiem ile miesięcy czy lat. Wszystko, co odnawia świat, co decyduje o jego młodości, jest dla mnie stare. Powinienem był już do tego przywyknąć, snując podobne rozważania i powtarzając sobie niestrudzenie: “Widzisz rzeczy tam, gdzie są, lecz takimi, jakie będą później”, a mimo to nic nie wstrząsnęło mną bardziej, niż historia z cebulką hiacyntu, którą Armanda włożyła do karafki na oknie pracowni. Cebulka wydała mi się sczerniała i zgniła i zdążyłem już o niej zapomnieć, gdy pewnego dnia Armanda nagle wykrzyknęła: - Och, mój piękny hiacynt! - Jaki hiacynt? - Jak to, jaki? Ten na oknie! (Cóż to za mania powtarzać przy lada okazji: “jak to!”). Spojrzałem na okno: nad zakurzoną, pełną mętnej wody karafką nie było nic, dosłownie nic. Dłoń Armandy pieściła pustkę. Wytężywszy wzrok udało mi się dostrzec coś w rodzaju szarego oparu czy mgiełki, być może w kształcie kiści hiacyntów, przedstawiającej to, co zostanie z materii kwiatu długo po jego zwiędnięciu i rozkładzie. Świadomość mego stanu, skonkretyzowana w stwierdzeniu: “Nigdy więcej nie ujrzysz kwiatów”, ugodziła mnie w samo serca. Od dawna wiedziałem, że kwiaty ukazują mi się zwiędłe, łudziłem się jednak, że mogę choćby przez jedno mgnienie ujrzeć młode pączki jako kwiaty. Nic z tego. Muszę zrozumieć, że nie widzę przyszłości, lecz postarzałą teraźniejszość. Mam, dajmy na to, trzy lata wyprzedzenia. Co za trzy lata stanie się z pączkiem, który właśnie zakwitł? Powróci do ziemi w postaci gleby. Mogę więc jedynie dojrzeć tę rozproszoną jak ulotny cień, zachowującą kształt kwiatu glebę. Wcześniej zaś nie mogę ujrzeć kwiatu, ponieważ jeszcze nie istnieje... W ten sposób to, co jest i to, co mogę widzieć, dzieli rosnąca w miarę postępów mej choroby przepaść. W otchłani tej znika wszystko, co czyni życie pięknym i młodym: chmury, kwiaty, świeże barwy, blaski, pierwsza świetność stworzeń i rzeczy... śmierć rozpościera na horyzoncie swój szary całun. Zmierzch zapada nad światem, który widzę. Czy ta wielka, rosnąca między statkiem a nabrzeżem pustka jest początkiem podróży? Podróży w przyczynowość, jak powiedział Dagerloff, Jeśli cokolwiek byłoby w stanie uśmierzyć gniew, ogarniający mnie czasem wobec niesprawiedliwości losu, jaki mi zgotowano, byłby to widok świata, tego świata, który mnie odtrącił, zranił, nie docenił, pogrążającego się na moich oczach w stan zniszczenia i zgrzybiałą starość. Ten świat, który wszystkimi swymi lśniącymi i dumnymi fasadami znieważał mój wewnętrzny mrok, nie wytrzymuje teraz mego spojrzenia. Przeszywam go wzrokiem na wylot. Jego oszukańczy luksus, pawia duma, bezczelność fałszywego klejnotu - gdzieś się ulotniły. Wystarczy mi podnieść powiekę, aby rozbić go w proch. Jestem świadkiem jego agonii. Agonia świata: nic wielkiego ani apokaliptycznego, ot, nędza, rozpadająca się dekoracja, wiszące nad placem pokarnawałowe ozdoby, zżarte przez robactwo stare domino, próchniejące gdzieś na zakurzonym poddaszu... To nie Rzym obracam w popiół, lecz cały świat, ten zaś umiera bez blasku i chwały. Czasami widząc to, zgrzytam z radości zębami, czując coś na kształt kosmicznego sadyzmu. Taka zemsta warta jest swej ceny - utraty oczu. Zauważywszy, że wyprzedzenie czasowe mego wzroku zda się rosnąć jedynie w nocy, przez kilka dni powstrzymywałem się od zaśnięcia. Ażeby mieć oczy ciągle otwarte, wystarczy zastosować stary chiński sposób: kładzie się przed sobą na stole nabitą gwoździami deskę. Gdy tylko zaczyna chwytać człowieka sen, głowa opada na deskę... Czoło mam poryte bliznami, myśli w rozsypce... Próżny trud: wyprzedzenie wciąż rośnie. To słońcu raczej należałoby zakazać zachodzić! V Eureka! Przez przepaść da się przerzucić kładkę, pozwalającą spojrzeć wstecz! Błogosławiona niech będzie ludzka pomysłowość...! Któż by przypuszczał, że kiedykolwiek zdobędę się na taki okrzyk? Zacznijmy jednak od początku... Wczoraj po południu przyszła Armanda. W świąteczne dni dostaje wolne i natychmiast zwala mi się na głowę. Biedna dziewczyna, od jakiegoś czasu skarży się, że spoglądam na nią bardzo surowym okiem. Każdy ma takie oko, na jakie go stać - wiem to aż nazbyt dobrze. Zbyt długo również łączą nas więzy przyjaźni, ażebym miał jej okazywać zbytnią wyrozumiałość. Nie wydaje mi się, abym był surowy - jestem po prostu szczery. No więc przyniosła mi w prezencie swój portret, zrobiony przez fotografa, “prawdziwego - powiedziała - który ma własną pracownię w Passy”. Spotkała go, sam dobrze nie wiem gdzie, wolałem nie pytać. Odwinąłem przedmiot z papierów, celofanów i bibułek, w które był opakowany, aby na koniec odkryć Armandę w wieczorowej sukni z kwiatem na ramieniu, promienną, radosną, uśmiechniętą, z gładkim czołem, pełnymi, aksamitnymi policzkami, świeżo zakręconymi lokami, błyszczącym okiem, krótko mówiąc - wszystko tak, jak tego wymaga obiektyw i potomność. - Bardzo podretuszowany ten portret - mruknąłem. - Podretuszowany? Ależ nigdy w życiu! On nie znosi retuszów, to takie prowincjonalne. Nie jesteś już na bieżąco. Teraz artysta, zawodowiec, nie retuszuje już zdjęć, on po prostu umie je robić, to wszystko. - A jednak... Machinalnie przeniosłem oczy z portretu na oryginał: wyglądała na co najmniej pięć lat więcej, niż na zdjęciu. Wtedy stuknąłem się w czoło: Armanda, którą widziałem, była Armanda postarzałą, tymczasem zdjęcie ukazywało Armandę obecną, taką, jaką mógłbym widzieć i to, na honor, bez żadnego innego retuszu poza naturalnym makijażem. Te pięć lat postarzało papier fotograficzny, nie ją. Odbitka tak pożółkła, że wziąłem ją za zdjęcie artystyczne na bursztynowym papierze, podczas gdy w rzeczywistości była to najzwyklejsza czerń i biel. I pomimo zestarzenia się podkładu obiekt, czy raczej jego obraz, pozostał taki, jak w chwili uwiecznienia go na zdjęciu... A więc w takim razie, w takim razie... Aby widzieć, aby znów ujrzeć teraźniejszość, wystarczało zamienić oczy na obiektyw fotograficzny...? Tego samego wieczora kupiłem sobie Kodaka. Sfotografowałem widok z okna mej pracowni, karafkę z mętną wodą, garaż, moją własną twarz. Pstrykałem bez chwili wytchnienia, jak karabin maszynowy. Odbitki, które dopiero co przyniosłem od fotografa, leżą teraz przede mną na stole. Widzę hiacynt, którego już nigdy nie miałem ujrzeć, korony platanów, strojne w bujną swą letnią czuprynę i wreszcie mą własną twarz - taką, jaką ją widzą inni... Kwiaty, zieleń, moja młodość - wszystko to mam przed oczyma. Ze wzruszenia płaczę nad kliszami, a serce we mnie śpiewa hymn wdzięczności na cześć panów Nicefora Niepce’a i Daguerre’a! Kiepskie amatorskie zdjęcia, pożółkłe, popękane, przynosicie mi wizję chwili obecnej, rzeczy ulotnych, które są radością życia! Będę fotografował Paryż, aleje, przechodniów, niebo i chmury. Nie chcę się już zajmować niczym innym poza fotografią, niechaj nikt mi nawet nie wspomina o malarstwie! Postarałem się o czerwoną lampę i cały konieczny sprzęt i sam wywołuję zrobione w ciągu dnia zdjęcia. W ten sposób wieczorem dowiaduję się, co widziałem po południu, odnajduję elegancję świata, od której oddalają się moje oczy, odnajduję teraźniejszość i jej ulotny wdzięk. Mnie, podróżnika w nieznane, nęka nostalgia za światem, który opuściłem, i wyrzekając się nowych horyzontów, jakie ukazują się mym oczom, utrwalam na kliszy widoki kraju, który pozostawiłem za sobą... Z głębin czasu, poprzez lata, podróżnik po wymiarze przyczynowości zwraca ku swej rodzinnej planecie teleskop, którym jest zwykły aparat fotograficzny! Długo przeglądam się w lustrze i porównuję swe odbicie z fotografią, pięknym powiększeniem, zrobionym na tę właśnie okazję. Twarz w lustrze jest taka, jaką ją widzę ja, na zdjęciu zaś - taka, jaką ją widzą inni. W lustrze twarz moja jest szczuplejsza i bardziej pobrużdżona. Zapadnięte skronie, pokryta zmarszczkami skóra wokół oczu, powieki, które zaczynają tracić swoją świeżość, niedobre cienie na policzkach. Lustro postarza mnie co najmniej o pięć lat, a jednak w nim moja twarz ma w sobie coś twardego i silnego, spojrzenie natomiast posiada głębię, zdradzającą niepospolity wewnętrzny ogień. Mówiąc jasno - z twarzy tej przebija charakter. Na zdjęciu wyglądam pospoliciej, jestem bardziej nalany, mam wypukłe czoło - twarz podobna do wszystkich innych. Ma w sobie nawet coś z subiekta, co cechuje każdego szanującego się sybarytę. Jasne, że ludzie, którzy takim mnie widzą i sądzą z przeciętności mego wyglądu, nie mogą mnie zrozumieć. Czy taki, jakim sam się widzę, nie zmierzam ku geniuszowi? Gdzie jest moje prawdziwe ja? Czy jest nim to ja ze zdjęcia, uchwycone w przemijającej chwili, czy też to, które będzie, to z lustra? Dlaczego obiektywowi ufać mam bardziej, niż własnym oczom? Czyż mój wzrok nie jest bardziej przenikliwy? Czyż przenika warstwy pozorów, aby wejrzeć w głąb, w to, co może przetrwać, a przez to jest prawdziwsze?... Gubię się pośród tych znaków zapytania. Przy wnikliwej obserwacji widać, że moja twarz w lustrze jest nie tyle starsza, ile pozbawiona zdrowia. Czyżby to, co nazywam geniuszem, było jedynie chorobą? Czy za pięć lat ciało moje stoczy, na przykład, rak?... Zastanawiając się nad tym niepokojącym problemem, dochodzę do innego wniosku. Otóż komórki ciała odnawiają się. Ja widzę komórki mej twarzy pięć lat naprzód, nie mogę jednak widzieć nowych, tych, które przyjdą wesprzeć te stare, ponieważ jeszcze ich tam nie ma. Stąd ten wyraz zmęczenia w strukturze moich tkanek, brak materii, który tłumaczy cienie na mych policzkach i który wyjaśnia również niepokojący nieco wygląd mego geniuszu! Przez te rozmyślania nabawiłem się potwornej migreny, są mi one jednak niezbędne, abym mógł żyć po ludzku. Jestem jakby rozdarty pomiędzy tym, co jest, i tym, co widzę. Gdybym poszedł za swym wzrokiem, niechybnie zostałbym uniesiony na szerokie morze, jak powiadał Dagerloff. Opieram się jedynie przez to, że używam i nadużywam rozumu, jedynego wiążącego mnie ze światem chwil i kwiatów ogniwa. Słaba to cuma i wystawiona na ciężką próbę. Umysł mój co chwila wyprostowywać musi kij, który moje oczy widzą jako złamany. Siedziałem właśnie w oświetlonej czerwoną lampą pracowni, przerobionej na ciemnię fotograficzną, chlapiąc się jak dziecko w kuwetach z wywoływaczem, gdy wtem ktoś zadzwonił do drzwi. Nikogo nie oczekiwałem, zwłaszcza o tej porze, a zresztą, ponieważ przywykłem nie otwierać nikomu, przyjaciele zapomnieli powoli drogę do mej prącowni. Dzwonek odezwał się po raz drugi, bardziej natarczywie. Zdecydowany wygarnąć natrętowi, bez ogródek, co o nim myślę, podszedłem do drzwi i otwarłem je gwałtownie. Przede mną stał szkielet odcinając się wyraźnie na ciemnym tle klatki schodowej. Drgnąłem z zaskoczenia i przez chwilę pomyślałem, że to pewnie kawał tych studentów medycyny z dołu, gdy wtem szkielet zrobił krok do przodu, przestąpił próg i skierował się wprost ku mnie. Cofnąłem się odruchowo w krąg czerwonego światła lampy... Halucynacja? Fantastyczna wizja? Z czaszki zwisały białe włosy. Czyżby to był ucieleśniony Czas? A może to Śmierć przyszła po mnie do domu? Szukałem wzrokiem kosy i klepsydry... Ze strachu zacząłem szczękać zębami, do dziś jeszcze czuję przygryziony język. Wtedy szkielet odezwał się: - Nie poznaje mnie pan? Zdumiony wydobywającym się z pustej, porytej cieniami czaszki dźwiękiem nie rozpoznałem głosu. Szkielet usadowił w fotelu swą kość ogonową i wyciągnął przed siebie piszczele. Szczęka poruszyła się: - Obiecałem panu wizytę... W tym momencie poznałem głos Dagerloffa. - Co się panu stało? - wyjąkałem na wszelki wypadek. - Przychodzę, aby to właśnie panu zadać to pytanie. Zauważyłem, że klatka piersiowa unosi się nieznacznie i regularnie, a złożona jedna na drugą kość udowa kołysze się rytmicznie, wprawiając w ruch piszczel. Nie towarzyszyło temu żadne skrzypienie. Zrozumiałem, że stary oddychał, że jego serce biło, krótko mówiąc - że był żywy, choć widziałem go martwego, pod postacią szkieletu... Ostrożnie gładził paliczkiem rzepkę kolanową. Jego czaszka pochyliła się nieco na kręgach szyjnych w przypochlebnym geście, dość zaskakującym u szkieletu, po którym człowiek nie spodziewa się tyle wyrazu. Ta makabryczna mimika miała w sobie coś komicznego. Myśląc o Bóg wie jakiej przygodzie z promieniami Roentgena, spytałem: - Cóż to za doświadczenia pan robił? - Pańskie wystarczy, aby zapewnić mi sławę. Spieszno mi wiedzieć. Proszę mówić. Jak daleko pan zaszedł? Dopiero wtedy przypomniałem sobie, że to on był sprawcą mej okrutnej niedoli, że siedzi przede mną potwór, który zniszczył mi wzrok, kat bez skrupułów, który potraktował mnie, jak królika doświadczalnego. Zacisnąłem pięści, szkielet wciąż jednak napawał mnie lękiem. - Jak daleko zaszedłem? - podjąłem z pełnym niedomówień wahaniem. - Tak. Niech pan mówi. W jakim punkcie znalazło się to najfantastyczniejsze doświadczenie, jakiego kiedykolwiek podjęła się ludzka nauka? Śmiały podróżniku po innym świecie, czy udało ci się zbliżyć do sekretu sedna rzeczy? Do czego podobna jest lewa strona świata? Proszę mi wszystko opowiedzieć. Oczekuję pańskiego sprawozdania niecierpliwiej, niźli cesarz korony... W przebłysku geniuszu znalazłem natychmiast najlepszą zemstę: - Ależ ja nie mam panu nic do powiedzenia... - Nie? - Nic się w moim życiu nie zmieniło. O jakim doświadczeniu pan mówi? I co niby ma się ze mną dziać? Przedtem malowałem, teraz fotografuję, ot i wszystko... Szczęka opadła mu na piersi, a puste oczodoły zdawały się we mnie wpatrywać. - Czy dostał pan mój list? Przypomina pan sobie nasze rozmowy? - Otrzymuję wiele listów... I rozmawiam z wieloma osobami... - No, ale kiedy rozgląda się pan dokoła, jak pan widzi świat? Tak, jak pana widzę. Nigdy dotąd nie widziałem szkieletu, okazującego zdumienie, a następnie irytację. Miotał się teraz w fotelu jak wisielec w wietrzny dzień. Rozkładał szeroko kości ramion, trzaskał łopatkami, bębnił palcami... Byłem nieco zdziwiony, że tak dobrze trzymał się kupy! - To niemożliwe - oznajmił. - Nie mogłem się pomylić. Czyżby dzieło całego życia miało pójść na marne? Zostać pozbawionym sławy? Czy użył pan kompresu? Zaszczepiłem panu na nerwie wzrokowym bakterie, wyprzedzające nasz czas. Nędzna kreatura, sam się przede mną oskarżał, nie odczuwając przy tym nawet cienia wstydu. Szczycił się swą zbrodnią! Zdawało mi się, że widzę, jak nienawiść wyłazi z jego oczodołów. A kiedy wykrzyknął: “Wszystko trzeba będzie zaczynać od nowa, podwoić dawkę...” - straciłem nad sobą panowanie. Od dawna miałem ochotę rzucić mu się do gardła, wstrzymywał mnie jedynie widok tego niezniszczalnego kręgosłupa, którego nie sposób zadusić. Moja pięść jednak wyprysnęła do przodu, ku memu zdziwieniu napotykając na wysokości otworu nosowego jakąś elastyczną, lecz wytrzymałą masę. Z miękkim klapnięciem szkielet padł na dywanik. Mój gniew przerodził się w ślepy szał. Nie wystarczyło mi zabić go: chciałem widzieć, jak umiera. Jak jednak można zobaczyć, jak umiera szkielet? Należało połamać, rozbić na kawałki tę kupę kręgów i kości. Pobiegłem do składziku, w którym trzymam narzędzia, lecz kiedy wróciłem z zardzewiałym młotkiem i wyszczerbioną piłą, kościotrupa już nie było... Pozbierał się o własnych siłach, a otwarte drzwi wskazywały drogę ucieczki. Ciężko dysząc, stałem w mroku, przechylony przez barierkę schodów... Czy nikczemnik upozorował wypadek, aby zyskać możliwość ucieczki? Czy z mego zachowania odgadł, że wzrok mój dotknięty był chorobą? W każdym razie przez mą niezręczność dowiedział się, jakie żywię względem niego zamiary... Czemu jednak widzę go jako szkielet? Jako trupa, tak jak innych, to jeszcze ujdzie, ale jako szkielet... Czy dlatego, że to ja go zabiję? Nie. Po prostu dlatego, że choroba poczyniła postępy i że pozorne zużycie materii świata stało się dla mnie jeszcze wyraźniejsze... Spotkałem kilka kościotrupów podczas spaceru po ubogich dzielnicach. Dagerloff był jedynie pierwszym, jakiego ujrzałem, ot i wszystko. Powiedziałem: “w ubogich dzielnicach”, w okolicach, w których oko moje, mając za punkt wyjścia najbardziej zaniedbaną rzeczywistość, mogło spodziewać się widoku najbardziej zaawansowanych zniszczeń. Umiera się zapewne równie łatwo w Passy, jak w Belleville, tym niemniej wszystkie trupy, jakie spotkałem w okolicach placu Etoile, były trupami bogaczy, które zostaną złożone w trumnach dębowych, czy ołowianych, które długo bronić ich będą przed robactwem, podczas gdy zwłoki biedaków, kiepsko chronione sosnowym drewnem lub zakopane wprost w ziemi, szybciej osiągną czystość szkieletu, moje wyprzedzenie zaś wystarcza już do zobaczenia ich w tym stanie. Pierwszy, którego zobaczyłem na ulicy, wlókł się noga za nogą wzdłuż fosy w Vincennes. Całe szczęście, że wizyta Dagerloffa przygotowała mnie do tego widoku, inaczej mógłbym uwierzyć w jakieś fantastyczne zmartwychwstanie, początek Sądu Ostatecznego. Musiałem powiedzieć sobie: “Gdyby był martwy, leżałby pogrzebany na cmentarzu i nie ujrzałbym go. Skoro więc widzę go idącego przede mną, to znaczy, że mam do czynienia z żywym człowiekiem”. Moje kryterium odróżniania żywych od zmarłych nie mogło już bazować na samym tylko wyglądzie zewnętrznym; musiałem opierać się jedynie na ruchu. Rusza się - znaczy, żywe. Nie rusza się - martwe. Szlachetna prostota! Zapragnąłem porozmawiać z moim pierwszym szkieletem, trącić się z nim kieliszkiem. Był zubożałym eks-mechanikiem, szmaciarzem, ulicznym śpiewakiem, wszystkim po trosze... Nie wiem czemu, napawał mnie jednak większą sympatią, niż zwyczajny, żywy człowiek. Poza tym uważałem za zabawne rozmawiać ze szkieletem, popijającym wesoło przy barze. Siłą przyzwyczajenia mówiłem do niego w czasie przeszłym, jak gdyby już nie żył, on zaś nie obrażał się, myśląc, że robię aluzje do czasów jego świetności, kiedy to zarabiał sto franków dziennie w zakładach Renaulta. Nie potrafię powiedzieć, jakiego koloru były jego oczy i włosy; wiem jedynie, że miał ucięty jeden z palców prawej ręki (w dłoni, w której trzymał kieliszek, brakowało jednej kości). Zastanawiałem się, czy jest gruby czy chudy; nie śmiejąc go dotknąć, zadałem mu to pytanie w sposób pośredni. Przesunął kośćmi dłoni przed kością biodrową jak ktoś, kto klepie się po brzuchu i powiedział: - Życie człowieka odchudza. Nigdy jeszcze żaden szkielet nie wydał mi się tak logiczny. Rozstaliśmy się jak dobrzy przyjaciele. Pozory nie stwarzały już między nami zwykłych przeszkód. W drodze powrotnej spotkałem jeszcze dwa szkielety: jeden łowił ryby na wędkę w kanale św. Marcina, drugi zaś gonił autobus. Nie odczułem zdziwienia. W sumie jest to rzecz, do której trzeba się przyzwyczaić. Szkielety wydają mi się prostsze, bardziej dobroduszne i poczciwsze od innych. Dźwigają swój los ze skromną dumą, do której ludzie nigdy nie byliby zdolni. Doprowadzają mnie one do pojednania z gatunkiem człowieczym. Zastanawiając się nad tym dziś wieczór pomyślałem sobie; “Kiedy znajdziesz się bez grosza przy duszy, będziesz mógł zatrudnić się u rentgenologa!” Liczba szkieletów rośnie. Wyszukuję je z zaciekawieniem. Zaczynają się teraz pojawiać w dzielnicach uprzywilejowanych. Wczoraj wieczorem nie mogłem powstrzymać się od śmiechu: ujrzałem szkielet w okazałym, sobolowym futrze! Sierść zwierzątek okazała się trwalsza, niż ciało tej ślicznotki, ot, i wszystko, kontrast był jednak niesłychanie zabawny. Miałem przed sobą elegantkę. W tym nowym stanie, w jakim ich widzę, będę musiał nauczyć się odróżniać kobiety od mężczyzn. Widziałem też szkielety psów, nieco owłosione, co dowodzi, że sierść jest trwalsza, niż ciało. Na ulicy Boetie szedł przede mną szkielet, którego chód i prezencję doprawdy podziwiałem. Powoli staję się koneserem. Ruch stawów był giętki, linia kręgosłupa - bez zarzutu, na biodrze zaś kołysał się futerał od lornetki. Piękny okaz sportsmana. W pewnej chwili odwrócił czaszkę i z piersi wydarł mi się głośny okrzyk: z oczodołu patrzyło na mnie oko - jedno, jedyne, skupiające w sobie naturalnie całą siłę wyrazu osobnika. Oko to posłało mi spojrzenie tak lodowate, tak przenikliwe, że aż przeszedł mnie dreszcz. - Co pana napadło? - spytał obelżywym tonem. Nie mogłem oderwać wzroku od tego cyklopowego oka, wreszcie szybki ukłon kapeluszem uwolnił mnie od wyniosłego kaleki. Oto człowiek, który nawet nie domyśla się, że najtrwalszą jego częścią jest szklane oko ukryte pod powieką! Jak się im dobrze przyjrzeć w pełnym świetle, okazuje się, że szkielety otoczone są lekkim, przezroczystym jak galareta oparem, wskazującym położenie ich obecnego ciała, zanim nie stanie się ono tym nie-wiem-czym, co nie posiada swej nazwy w żadnym języku, a jakim postrzegam go ja. Po cieniu na chodniku mogę odróżnić kobiety od mężczyzn. Wracając metrem od Dagerloffa (chciałem wyrównać z nim swe porachunki, lecz go nie zastałem - ma się na baczności) musiałem wsiąść w godzinie szczytu do wagonu, w którym były już cztery szkielety i sporo trupów. Odruchowo ustawiłem się tak, ażeby nie zostać przyciśniętym do żadnego ze szkieletów. Był to uzasadniony lęk, instynktowny wstręt, jak również obawa, że mógłbym mu coś połamać. Przemieszane jednak ze szczątkami odzieży, gorsetów, podwiązek i drutów od parasoli trupy, pomiędzy które zostałem wtłoczony, były o wiele bardziej odrażające. Musiałem odwołać się do mego zwykłego środka obrony: zamknąłem oczy. Wszystkimi pozostałymi zmysłami poczułem się wtedy zatopiony w tej ludzkiej kąpieli, ciepłej, braterskiej, pośród ciał, o których istnieniu już zapomniałem. Zalała mnie fala szczęśliwego rozleniwienia. Życie wydało mi się przytulne, słodkie, zharmonizowane z moim własnym ciałem... Czemu wcześniej tak bardzo nań wyrzekałem? Od czasu do czasu musiałem jednak otwierać oczy, aby odczytać nazwę stacji. Wtedy widziałem otaczające mnie trupie twarze i przebiegał mnie dreszcz obrzydzenia. Co było prawdziwe? Żywy byłem tylko ja i jakaś czternastoletnia dziewczynka z przerażającą twarzą dorosłej kobiety. W sumie wolałem już widywać same szkielety. Są bardziej higieniczne, bardziej niewinne, bardziej eleganckie od innych, obrośniętych jeszcze mięsem. Doszło do tego, że życzę sobie szybszych postępów choroby! Wydawało mi się, że już całe wieki upłynęły od chwili, gdy ostatni raz widziałem przyjaciół z mojej dzielnicy. Myliłem się, choć zarazem była to prawda. Zaszedłem do Dome w porze aperitifu i nie rozpoznałem nikogo. Ktoś mnie zawołał. Odwracam się: jakiś szkielet macha do mnie ręką. Kto to jest? Jak rozpoznać szkielet przyjaciela...? Aby się nie zdradzić, uścisnąłem garść kości, którą do mnie wyciągnął. - Ale zadzierasz nosa! Po banalnym prostactwie tego okrzyku poznałem Babara. Nieborak utracił swój trąbiasty nochal, a sama kość nosowa nie była już wystarczającym znakiem rozpoznawczym. - Nie służy ci samotność - zaatakował mnie po przyjacielsku. - Masz paskudną gębę... - Gdybyś widział swoją tak, jak ja ją widzę... Miałem nad nim przewagę, on jednak nie mógł o tym wiedzieć. - Podobno przerzuciłeś się na fotografię? - Skąd wiesz? Mógł się o tym dowiedzieć tylko od Armandy, a mimo to, dziwna rzecz, nie poczułem nawet cienia zazdrości. Aby się zemścić, wystarczyło spojrzeć na jego szkielet. Był martwy, nie miało więc znaczenia, co mogło robić jego ciało. Rozmawiałem z nim jak z cieniem błądzącym na skraju Pól Elizejskich, tych prawdziwych, i wspomnienia oraz małostki z okresu mego ziemskiego życia utraciły wszelki jad. Że Armanda mnie z nim zdradziła? Fakt ten zachował jedynie pewne znaczenie anegdotyczne i nie wzruszał mnie bardziej, niż niewierność Kleopatry. Odkrycie własnej obojętności uczuciowej było dla mnie tak słodkie, że wypiłem swój aperitif długimi haustami, jakby to była woda z Lety - rzeki zapomnienia... W ten sposób, nie zdając sobie z tego sprawy, uczyniłem decydujący krok ku obojętności i pogodzie ducha. Wzniosłem się ponad sentymentalne głupstwa świata uczuć. Doświadczenie to miało swe dobre strony: o ile spojrzenie moje sięgało coraz dalej, o tyle oczyszczał się mój umysł. Szybowałem wysoko ponad małostkowymi drobiazgami, składającymi się na życie siedzących na tarasie ludzi. Badałem wzrokiem ich serca i lędźwie, napotykałem jednak tylko pustkę. Mózgi we wszystkich tych czaszkach mogły nawet wrzeć od swej gorączkowej aktywności - nie pozostanie z nich nic i już teraz mogłem sprowadzić tę żywiołowość do jej rzeczywistego wymiaru: oto w mętnej scenerii pordzewiałych krzeseł, rozsypujących się marmurów i zwisającego w strzępach namiotowego płótna siedzą przyszli kandydaci do kostnicy, wymachując gwałtownie piszczelami i kośćmi ramion, jak zdezelowane optyczne telegrafy, ot, i wszystko... Czyżby myśl moja wspięła się na konieczne dla rozwoju mego geniuszu wyżyny? Był z nami jeszcze jeden szkielet, który mówił mi po imieniu i który odprowadził mnie aż do drzwi. Nie udało mi się dowiedzieć, kto to był. Dziś rano widok mojej twarzy w lustrze przeraził mnie. Musiałem zrobić sobie zdjęcie aby upewnić się, że wszystko w porządku. Schudłem nieco, oczy zapadają mi się w głąb orbit, nie widać jednak na kliszy żadnego groźnego objawu... A mimo to, cóż za okropny widok w lustrze! Zupełnie jakbym widział mumię. Skóra przyschnięta do kości, włosy lepią się do skroni, liczne zmarszczki kreślą nawiasy po obu stronach ust. Co chwila przerywam pracę i przyglądam się memu lustrzanemu odbiciu. Wygląda na to, że z minuty na minutę stan mój pogarsza się. Najwidoczniej bakterie rozmnażają się nieprzerwanie na nerwach wzrokowych i spojrzenie me posuwa się ku przyszłości nie skokami, lecz w sposób płynny. Obserwując rzecz tak mi znaną, jak moja własna twarz, mogę dostrzec tę progresję gołym okiem, jak na zwolnionym filmie zobaczyć, jak się starzeję. Okropność! Widzę nie tylko moje starzenie się, lecz także konanie! Zrozumiałem to właśnie w tym momencie. Zmiany na mej twarzy zachodzą zbyt szybko. Ja zapewne również przykładam do tego ręki, to znaczy widzę siebie w dniu, w którym twarz moja, umierając, przejdzie przyspieszony cykl przemian... Pot występuje mi na czoło, i jest to prawdziwy pot, czuję go dotykiem... Tak, to własnej agonii się przyglądam, agonii, którą śledzić mogę w pełni życia, w pełni zdrowia... Po początkowym odruchu lęku i kilku chwilach szaleńczego miotania się po pracowni (głupie pomysły w rodzaju przywołania kogoś, wizyty u lekarza, stłuczenia lustra, aby już siebie w nim nie widzieć, śpiewania na całe gardło, aby przekonać siebie samego, że nie umrę) zdołałem się uspokoić, przemówić sobie do rozsądku... Rzeczywiście umieram, ale każdy musi przez to przejść, a poza tym tak naprawdę to umrę później, dużo później... (Gdybym chociaż wiedział dokładnie, jak wielkie jest moje wyprzedzenie...). A skoro dane mi jest asystować przy mojej własnej śmierci, nie należy tracić takiego widowiska, trzeba obejrzeć je z zimną krwią. Postawiłem przed lustrem stolik z przygotowanym papierem i piórem, usiadłem wygodnie, twarz mając dobrze oświetloną. Wystarczy mi podnieść wzrok, aby ujrzeć się w lustrze. Nie mogę przegapić własnej śmierci. Chcę uchwycić moment agonii. Zaiste dziwne to łoże śmierci! Moja woskowa cera robi się ołowianoszara. Na nienaturalnie wystających kościach policzkowych pojawiają się popielate plamy, które rozlewają się, jak pociągnięty węglem cień pod rozcierającym go palcem. Usta otwierają się i dolna szczęka wykazuje tendencje do opadania, jak tylko przestanę się pilnować... Czy widział kto kiedy bardziej świadomego umarlaka? Z minuty na minutę opuchlizna wokół oczu czernieje. Skrzydełka nosa ściągają się. Skóra na policzkach marszczy się jak słoniowa trąba i przybiera jej barwę. Prawem kontrastu moje sine wargi rysują coś w rodzaju obwódki wokół ust, które otwierają się w twarzy, jak sflaczałe nacięcie pod nożem chirurga. Nie widzę śliny, lecz odgaduję jej obecność. Obserwując te objawy zastanawiam się, jaką śmiercią umrę? Widok jest tak przerażający, że pocę się, jak fontanna. Nie mogę zobaczyć kropli potu, słyszę jednak, jak skapują na papier, na którym, choć niewidoczne, rozmazują tu i ówdzie atrament... Co za walka! Ach! umieranie nie jest rzeczą piękną. Żadne wzruszenie nie hamuje chorobliwej ciekawości, z jaką wzrok mój chłonie ten widok; wręcz przeciwnie, muszę się powstrzymywać przed szyderstwem. Śmierć, moja śmierć, a więc to będzie właśnie to? Żadnego dostojeństwa: jestem wstrętny jak kawał psującego się mięsa. Nabrzmiałe żyły na skroniach są fioletowoczarne jak pijawki, siwiejące brwi pozlepiały się w wielkie, brudne pędzle, chylące się ku kielichom oczodołów. Od czasu do czasu skórę mego czoła, tak cienką, że zda się, zaraz pęknie, przebiega dreszcz. Moja stara twarz ciągle walczy...! Minęło pięć minut. Życie wciąż się opiera! Niemy dramat, tragiczna pantomima walczącego ciała. Z twarzy, jak z partytury, odczytuję rozwijający się motyw, którego nie słyszę, to znaczy: nie odczuwam bólu, który powinien mu towarzyszyć. Widzę jedynie grymasy, nic więcej, i muszę je zinterpretować. Rzec by można, że to komar łaskocze mnie tu i ówdzie po twarzy - to żądło śmierci próbuje swych sił! Konam z uśmiechem na ustach! Koniec powinien być już bliski. Jeśli za pięć minut nie umrę, dla zabicia czasu zapalę po omacku papierosa... Zdechniesz wreszcie, bydlaku...? Ale nie, jeszcze się bronię. Nie będę przecież tracił całego popołudnia na przyglądanie się, jak umieram! Ja, który zawsze nie znosiłem tych korowodów i całego błazeńskiego ceremoniału, który otacza śmierć! Na szczęście oszczędzony mi został widok uroczystości pogrzebowych. Bez gromnic, księdza, ostatnich uścisków ręki na kołdrze... Tylko moja gęba. Partytura zredukowana do najważniejszego: do solisty. O czym pomyślę, kiedy już na dobre będę wyglądał tak, jak widzę siebie teraz? Czy rozpoznam, czując je od wewnątrz, te lekkie, spazmatyczne drżenia, rodzące się - widzę to - w okolicach skroni i biegnące w dół poprzez pomarszczoną skórę obwisłych policzków aż do warg ściągniętych, odsłaniających dziąsła i pożółkłe pieńki zębów? Czy rozpoznam się w tej ostatniej chwili? Czy będę potrafił powiedzieć: “To koniec” pomimo pocieszających: “Jest lepiej”, “Za dziesięć dni będziesz na nogach”, których nie będą mi szczędzić? Tu przynajmniej zdycham bez rozczulania się, bez komentarzy - w kompletnej ciszy i spokoju. Odzieram ten widok z wszelkiego uczuciowego rezonansu, robię z siebie widowisko jedynie dla siebie samego. Teraz nie powinno to już trwać zbyt długo. Niecierpliwi mnie moje długie konanie, tak jakby chodziło o jakąś zwyczajną śmierć. Jeszcze trochę, a w oczekiwaniu na koniec wróciłbym do malowania. Nie chciałbym jednak przegapić mych ostatnich chwil. Niespodziewanie ogarnia mnie rzeczywista trwoga. Ręka drży mi tak silnie, że ledwie mogę pisać dalej: a jeżeli po śmierci przestanę widzieć? Zmarli pogrążeni są w wiecznym mroku. Ponieważ będę martwy, za chwilę oślepnę! Okrutna perspektywa! Skoro żywot mój dobiega końca, szybszego zapewne, niż to było do przewidzenia, ale jednak końca, to rozumując logicznie, powinienem wkroczyć w ciemność. Film mego życia kończy się... Autosugestia? Mam wrażenie, że wokół mnie zapada już mrok. Za chwilę będę martwy, to są moje ostatnie spojrzenia, ostatnie promyki światła... Szybko, popatrz szybko na niebo i na słońce, na lekkie, przejrzyste powietrze... Nie, ostatnie spojrzenia muszę zachować dla siebie. Och, nie przyglądam się już sobie z drwiącą obojętnością. Czuję, że lęk, malujący się na tej masce w lustrze, stał się teraz moim lękiem, wypełnia każdą cząstkę mej istoty, ogarnia moje myśli. Mój wzrok umknie mi, umknie z czasu ludzi i przedmiotów. Moje oczy, moje biedne oczy! Pojawia się w nich coś szklistego, coś, czego nie znam. Ich nieruchomość napawa mnie lękiem. To już koniec, czuję to. Widzę, jak wzrok mój staje się mętny, próbuje się odnaleźć, umyka. Chciałbym pochwycić to światło, mój własny obraz, pogrążający się po drugiej stronie lustra. Rzucam się gorączkowo w pogoń za tym uchodzącym wstecz spojrzeniem, którego blask gaśnie, jak gwiazda o wschodzie słońca... Słońce śmierci, stój! Chcę uchwycić się krawędzi przepaści, w którą spojrzenie moje spada, jak ołowiana sonda. Czy okaże się szybsze, niż ten umykający, gasnący promyk? Moje powieki zamarły. Źrenice rozszerzają się, rozszerzają, otwierają na dno otchłani. Ściągnięte mięśnie twarzy rozluźniają się. Nagły jak ostrze noża woal zapada mi przed oczy. Umieram, jestem martwy... O, radości! Ja wciąż widzę! Jestem martwy i widzę! Lustro odbija mą trupią twarz, nieruchome, szkliste oczy, budzącą lęk cerę, wciąż jeszcze noszące piętno agonii rysy. Widzę siebie martwego i nigdy dotąd żaden obraz nie radował bardziej mego serca, ponieważ jeśli go widzę, to znaczy, że widzę, że oczy moje nadal cieszą się światłem... Wylewam niewidzialne łzy szczęścia. Moja żywiołowa radość nie ma granic. Muszę wyjść, zanurzyć się pomiędzy stworzenia światła, pomiędzy żywych, do których jeszcze się zaliczam. Pragnę cieszyć się wszystkim. Ostatecznie nie co dzień się umiera. A dzień ten nie jest zwykłym dniem. Wyjść? Z takim wyglądem? Pomyślałeś o tym, przyjacielu? Lecz inni nie widzą mnie takim, nie mogą widzieć... Dla pewności zrobiłem sobie zdjęcie. Odbitka była bardzo stara i wyblakła, jednak wyglądałem na niej normalnie. Z pozoru jestem jeszcze ich bliźnim. Do mnie, szampan i kobiety! Jeśli będzie trzeba, zamknę oczy... VI Dziś rano, po przebalowanej nocy, poszedłem po zalanych światłem ulicach i placach zobaczyć, co się stało ze światem. No cóż, wszystko było równie zniszczone, jak zazwyczaj: szkielety, trupy, psie lub końskie truchła, nadające się na złomowisko pojazdy, krótko mówiąc - wszystko to, do czego jestem przyzwyczajony. Umarłem, a świat ani trochę się nie zmienił. Powiedziałbym, że jestem tym nieco zawiedziony... Rozczarowanie przechodzi powoli w niepokój i każe mi zastanowić się nad moim stanem. Wydaje mi się, że mój wczorajszy lęk nie był bezpodstawny i że w chwili śmierci wzrok mój powinien był zgasnąć. Tak się, na szczęście, nie stało, ale dlaczego? Czy mam przypuszczać, że zmarli widzą po śmierci? Mój pozytywizm wzdraga się przed tym spirytualistycznym wyjaśnieniem. Czy przeciwnie, stwierdzić powinienem, że oczy, podobnie jak cała moja osoba, są wciąż jeszcze niezaprzeczalnie żywe, nic więc niezwykłego w tym, że widzę. Moje ciągle żywe nerwy wzrokowe wciąż stanowią pożywkę dla bakterii, kontynuujących swój marsz ku przyszłości. Nic je to nie obchodzi, że osiągnęły datę mej śmierci, która z pewnością nie jest dla nich niczym ważnym. Tak więc proces ten trwa nadal i po prostu widzę rzeczy takimi, jakie będą po mojej śmierci. Nie powinien dziwić mnie fakt, że w widoku, jaki przedstawia się moim oczom, nic się specjalnie nie zmieniło. Wszystko to wydaje mi się przekonywujące, zostałem jednak wydziedziczony, że tak powiem, z mego własnego czasu, z dumy każdej myślącej istoty, która zawsze skłonna jest przypuszczać, że wraz z jej śmiercią wszystko się kończy... Przypomniano mi, że nic nie znaczę wobec świata. Już wcześniej o tym wiedziałem, a mimo to... Zauważyłem również, że widząc rzeczy takimi, jakimi będą po mojej śmierci, postrzegam je takimi, jakimi nigdy nie miałem ich widzieć. Nie miałem nigdy ujrzeć mego trupa, a jednak go widzę! Począwszy od tej chwili patrzę na świat czymś w rodzaju oka czyśćca. Na pewno sprawi mi to jeszcze wiele niespodzianek... No nie, nie mogę się przyzwyczaić do mojej trupiej twarzy. Zamazałem lustro mydłem, aby się w nim więcej nie widzieć. Kiedy piszę, nie mogę znieść widoku tej wychudłej, rozkładającej się na moich oczach ręki. Muszę kupić rękawiczki. Rękawiczki te - nowe, mam nadzieję, co potwierdza również dotyk - jawią się moim oczom jako nieopisane wprost szmaty: spleśniałe, zesztywniałe, porysowane, popękane... No cóż, po pewnym czasie wyprawiona po szwedzku na lewą stronę skóra wygląda marnie, jak jednak dokonać wyboru w tych warunkach? Mogłem kupić rękawiczki ze skóry pekari, które wyglądały na trwalsze, widząc jednak ich cenę rozmyśliłem się. Oko czyśćca potrafi jeszcze liczyć. To konieczne, bo moje rezerwy topnieją. Chciałem dowiedzieć się, jak daleko sięga moje wzrokowe wyprzedzenie i właśnie martwiłem się, że nie znam żadnego sposobu na jego zmierzenie, gdy przed chwilą w Parku Luksemburskim przyszedł mi z pomocą przypadek: otóż wystarczy popatrzeć na niemowlęta w wózkach. Mogą mieć najwyżej rok lub dwa, dla mnie zaś mają małe, dorosłe główki, jak miniaturki trzynasto - czternastoletnich chłopców, ci zaś z kolei (poznaję ich po strzępach szkolnych teczek pod pachą) mają twarze dorosłych ludzi. Na moich oczach cała ludzkość posuwa się wspólnie o jakieś piętnaście lat do przodu, wysuwając na czoło awangardę szkieletów, między którymi znajdują się ci, którzy umrą w ciągu najbliższych piętnastu lat (nieboszczycy ci grali w krokieta na tarasie królów Francji). Pierwsza wizyta Armandy od czasu mojej śmierci. Widzę ją ciągle żywą, będzie więc żyła dłużej, niż ja. Powiedziałem jej to żartem, jak staruszek, który chwali innego staruszka. Było mi tym łatwiej przybrać ten ton, że jawiła mi się cała w zmarszczkach, z siwymi włosami, starsza o co - najmniej dwadzieścia lat, niż rzeczywiście ma. (Czyżbym pomylił się wtedy w moich obliczeniach? Jestem być może o dwadzieścia lat do przodu.) Z takim wyglądem nie ma mowy, aby ją kochać? Moja miłość do niej nie jest wystarczająco silna, aby przetrwała dwadzieścia lat. Muszę dać jej do zrozumienia, że stosunki nasze powinny przenieść się na płaszczyznę przyjaźni. Czy jest to skutek mej oziębłości, czy też śmierci? Ona, dawniej łagodna i dzielna dziewczyna, robi się cierpka i zgorzkniała. Kłótnie stają się coraz częstsze. Atrament tak już wyblakł w moich oczach, że muszę dolać do niego chińskiego tuszu, ażeby móc pisać dalej. Nadejdzie również chwila, kiedy pożółkły papier trzeba będzie zastąpić pergaminem, jeśli nadal będę chciał spisywać ten dziennik. Myśl o tym, że widzę rzeczy, których normalnie nie powinienem widzieć, na powrót wzbudziła we mnie zainteresowanie dla mej własnej wizji świata. Rzuciłem fotografię, która nic nowego nie może mi już dać (wciąż te same drzewa, domy, kobiety...) i zwróciłem się ku świadectwu mego wzroku. Wprowadzam je nawet do mych płócien i maluję jedynie sceny ze szkieletami. Powiedzą, że mam makabryczną wyobraźnię. Mam to gdzieś. Trzeba malować przede wszystkim to, co się widzi... a zresztą ci sprowadzeni do postaci szkieletu ludzie doskonale pasują do ciemnych, bursztynowych, patynowanych odcieni, jakie mają dla mnie najjaśniejsze kolory tuż po wyciśnięciu ich z tuby. Na palecie widzę jedynie ciemne brązy, zielonkawe czernie, winne fiolety - wszystko to barwy starości, doskonale harmonizujące z moimi nowymi tematami w rodzaju “Zabaw na cmentarzu”. Szczerze mówiąc, nie miałem zbyt wielkiego wyboru gatunków. Czyż mogłem myśleć o karierze portrecisty, o wyrażaniu z wszelkimi niuansami psychologicznego wyrazu czaszki? Czy może zająć się martwą naturą, która wydawałaby się tak wskazana? Niestety, trzy jabłka Cezanne’a dawno już zniknęły z mego horyzontu. Pozostały mi w zapasie jedynie obrazy obfitujące w ciało a la Rubens, traktowane, oczywiście, pośmiertnie. Co też i czynię, sprowadzając kompozycję do formatu Watteau, który jest bardziej ekonomiczny. Tak, teraz pozwalam się unosić na szerokie morze. Pociąga mnie nie świat, do którego należę, lecz ten, ku któremu zdążam. I odnoszę wrażenie, że zmiany zachodzą teraz szybciej, niż przedtem. Na ulicach znikają całe domy i budowle: po Wieży Eiffla pozostał tylko cień, po gmachu Opery - coś w rodzaju obłoku popiołu (czyżby znów miał się spalić w niedalekiej przyszłości?). W przeciwieństwie do nich Obelisk trzyma się doskonale: ten pustynny kamień nie takie już rzeczy oglądał. Wczoraj podczas wieczornej przechadzki ujrzałem widok, który wprawił mnie w osłupienie: zawieszone jakimś cudownym sposobem w powietrzu szkielety przechodziły przez pustkę nad Sekwaną. Minęła dłuższa chwila zanim zrozumiałem, że to akademicy wracają z cotygodniowego posiedzenia przez most des Arts, po którym w epoce, do której sięgnął mój wzrok, pozostało już tylko wspomnienie... Pamiętaj: prochem jesteś i w proch się obrócisz. Nie muszę sobie tego powtarzać, widzę to na każdym kroku. Tym niemniej trudno się nie wzdrygnąć na widok własnych piszczeli i rzepki kolanowej, prześwitujących w promieniach słońca przez pylisty woal spodni, jak mi się to właśnie przydarzyło, gdy popatrzyłem na siebie z roztargnieniem. Tak więc i ja staję się szkieletem... A przecież umarłem bardzo niedawno. Moje zwłoki nie wytrzymają długo. Czy oznacza to, że umrę w jakimś dalekim kraju, gdzie z moich doczesnych szczątków, wydanych na łup żarłocznym sępom, rychło pozostaną jedynie kości? Czy może, pochowane we wspólnej mogile z nędzarzami, szybko ulegnie działaniu wapna...? Wolałbym dłużej zachować swą skórę. Oczyściłem lustro, aby móc obejrzeć się na stojąco. Wyglądam okropnie. Galaretowata mgiełka, w którą ma się wkrótce zamienić moje ciało, dopiero się gdzieniegdzie pojawia. Przeważnie są to przegniłe, obślizłe strzępy, przylegające do kości. Z zamiłowania do czystości chciałem je oderwać i chwyciłem się instynktownie za skórę na brzuchu, która na szczęście dobrze się trzyma. Pohamowawszy więc odrazę zacząłem malować “Autoportret artysty” w stylu kościotrupów z Bar-le-Duc. Nie wzniosę jednak serca ku niebu, to zbyt pompatyczne i sprzeczne z mym światopoglądem. Moje postępy na osi czasu są coraz szybsze: przeszedłem już całkowicie w stan szkieletu. Jestem z tego bardzo zadowolony. Zniknęły ostatnie resztki gnijącego ciała i teraz od góry do dołu cały jestem z kości, czystych i bez żadnych niemiłych zniekształceń. Taki wreszcie, jak w istocie... i tak dalej. Podziwiam się w mej ostatecznej postaci. Części ubrania roztaczają delikatną mgiełkę wokół mych doczesnych szczątków. Wygląda to dyskretnie i przyzwoicie. Jednak rdzawe plamy sprzączek u spodni, szelek i podwiązek stanowią przykry zgrzyt w mym wyglądzie. Szybko się ich pozbywam. Chcę być czysty i wolny. Zabawny sposób dokonywania toalety i dbania o ubiór! Gdy dziś po południu wyszedłem do mojego handlarza farb, zauważyłem, że pierwszy napotkany przechodzień podskoczył na mój widok, a jakaś trzydziesto - czy czterdziestoletnia dziewica wydała z siebie przeraźliwy wrzask. Nie opodal zebrała się grupka gapiów, przyglądających mi się drwiąco. Rozwiązanie tej zagadki podpowiedział mi jakiś taksówkarz, rzucając w przelocie: - Wyszedłeś się ochłodzić? Zapomniałem po prostu wciągnąć na siebie mgiełkę moich spodni i przez nieuwagę wyszedłem na ulicę całkiem goły! Kiedy ktoś, tak jak ja, widzi siebie jako szkielet, różnica nie jest zbyt wielka. Wróciłem prędko do siebie, ścigany krzykami dzieciarni: “Łapać wariata!”. Inni chcieli wezwać policję. O mało się nie zdradziłem krzycząc: - Nie bądźcie znów tacy dumni z tych waszych zgniłych ochłapów! Nie poprawi to mojej reputacji w okolicy. Zabawna scena: kondukt żałobny w drodze na cmentarz Montparnasse. Woźnica, wdowy, sieroty, a nawet zaprzęgnięty do karawanu koń - same szkielety! Jedynie zamknięty w swej dębowej skrzyni nieboszczyk był nieprzenikniony i wyglądał na nowego (już chciałem powiedzieć: żywego). To komiczne, doprawdy komiczne, te kości, ciągnące inne kości. Czy oni nie czują, nie widzą, że wszystko sprowadza się do jednego? Zrobię z tego niewielki obraz: “Pogrzeb na bulwarze”, który pobije na głowę ojca Courbet i jego truposza z Ornans. Nie można żyć wśród prochów i zmarłych, nie odczuwając napadów przygnębiającej melancholii... Jest ze mną tak, jak z tymi dziewczynami z ulicy, które, wciągnięte przez swą pracę, mają już jedynie ubogą, falliczną wizję ludzkości. Ach! Podróż w przyczynowość nie jest wcale zabawna, a horyzonty nikną w szarej mgle... Trzeba nauczyć się rozpoznawać przedmioty wyłącznie po kształtach, które stają się coraz bardziej rozmyte. Trzeba wyrobić w sobie duszę skarabeusza, aby móc żyć w tej zgniliźnie... Próżno powtarzam sobie, że patrzę okiem czyśćca: to mnie nie pociesza. Z tego wszystkiego zaczynam się zastanawiać, czy nie lepiej byłoby założyć ciemne okulary, kupić białą laskę i podawać się za niewidomego... Lecz wtedy wzbudzałbym litość! Wszystko, tylko nie to! A zresztą, czy to wiadomo... Dlaczego? Dlaczego los mnie tak doświadcza?... Czytam. Książki trwają dłużej, niż ludzie. Straszliwa scena, rozpoczęta sam nie wiem z jakiego powodu. Armanda, bardziej postarzała, niż kiedykolwiek, wybuchnęła wyrzutami, które mniej więcej rozumiałem. Podobno życie ze mną staje się niemożliwe. Nigdy się nią nie zajmowałem, nigdy nie okazywałem jej żadnych względów. Mój monstrualny egoizm zabijał na dłuższą metę każdą miłość, i tak dalej. Patrzyłem na nią chłodno, jak starzec na swą leciwą towarzyszkę życia, bez śladu uczucia, z obojętnością psychiatry, obserwującego atak histerii. Każda kobieta to potencjalna histeryczka. Widziałem, jak przez jej pomarszczone policzki przebiegały dziwne skurcze. - Jesteś bardziej zgaszony, niż gdybyś miał sto lat! - wykrzykiwała. - Zmroziłeś moją młodość. Ja kocham życie. Od jak dawna mnie nie całowałeś? Od jak dawna, wiesz chociaż? Nie odrywałem wzroku od jej twarzy. Czułem, że ją to denerwuje, lecz jednocześnie widziałem, jak robi się zielona, jak jej nozdrza ściągają się. Wyraz zagubienia, czy może raczej braku wyrazu, zastygł jej na twarzy jak maska z malowanego kartonu... Nagle zrozumiałem, że widzę ją w agonii! Los przywiódł ją do mnie w dniu jej śmierci! Widok ten był tak wstrząsający, że odruchowo, jak gdybym pochylał się u jej wezgłowia, szepnąłem: - Moja mała Armanda... - Twoja mała Armanda! Myślisz, że uda ci się wykręcić słowami. Mam już dość tych twoich słów, które nic nie znaczą. Za późno już, za późno. - Za późno? - Tak. Skończone. Mówię ci to jasno, żebyś zrozumiał: skończone. Rzeczywiście, jej wzrok stawał się mętny - zapowiedź końca, którą już raz widziałem, w lustrze, w dniu mojej śmierci. Mimo wszystko, mimo jej rozwścieczonego głosu, byłem poruszony. - Nie możemy rozstać się w ten sposób, zawsze byłaś taka dzielna. - Otóż to, tak, dzielna dziewczyna, którą można wziąć lub odstawić, jak parasolkę. Czy kiedykolwiek zatroszczyłeś się o mnie, o to, co myślę, co czuję? Ta twarz konającego człowieka, ciskająca mi takie zarzuty - zestawienie było okrutne. - Po prostu chcę być miły... - Miły? Szanowny pan chciałby być miły! Można umrzeć ze śmiechu! Możesz ją sobie wsadzić gdzieś, tę twoją uprzejmość, już na nią za późno. Wiem teraz, że jesteś bez serca. Kamień jest bardziej czuły, niż ty! Dyszała ciężko. Konwulsje, w połączeniu z realizmem tej aż nazbyt dokładnej scenerii, nadawały pozory prawdy padającym z jej ust złorzeczeniom. To idiotyczne, ale z powodu tego bolesnego widoku, jaki przedstawiała, przepełniała mnie czułość dla niej, a w każdym razie litość, jaką się odczuwa dla konającego człowieka. Gwałtowność jej słów paraliżowała jednak mą dobrą wolę. Chciałbym dać się ponieść tym kłamliwym zaklęciom, jakie przywołuje łoże śmierci: - Uspokój się. Wszystko się ułoży. - Nie chcę, żeby się ułożyło, nie chcę, żeby się w ogóle układało. Jeśli ktoś raz poznał, tak jak ty dałeś mi to odczuć, że się jest niepotrzebnym, to pozostaje jedynie odejść... Byłam cierpliwa tak długo, jak tylko mogłam. Dłużej już nie mogę. Odchodzę gdzie indziej, tam, gdzie będę coś znaczyć... Wtedy ja, wciąż z powodu tej twarzy, westchnąłem: - Czy można coś znaczyć po śmierci? - Pragnę czuć czyjąś obecność, uczucie kogoś, kto mnie ceni... A zresztą jeżeli ci to mówię, to dlatego, że już takiego kogoś znalazłam... - Domyślam się. - I nic cię to nie obchodzi! To już szczyt wszystkiego! Wściekłość, a może nadchodząca śmierć - nie potrafiłbym tego powiedzieć - spowodowała, że zaczęła nerwowo potrząsać głową. Były to drobne ruchy podbródka, który wystrzelał w górę, napinając gwałtownie pomarszczoną skórę na jej starej szyi. Z tego wszystkiego zapomniałem już, na czym stanęliśmy. Armanda szykowała się do odejścia z pewną dozą aktorstwa, które pachniało fałszywym zejściem ze sceny. Odczuwałem niezdrową chęć zatrzymania jej przy sobie, aby upewnić się, że umrze, jednocześnie zaś gryzła mnie myśl, że nie wyrzuca się na ulicę umierającego człowieka, że należy okazać dobroć, zwłaszcza w takiej chwili. Dobrze wiedziałem, jakie było skuteczne lekarstwo: dać jej dowód mego przywiązania. Położyłem swą kościstą dłoń na jej dłoni, na której rysowały się wypukłe żyły - tatuaż starości. W dotyku jej skóra była miękka jak aksamit. Cofnęła rękę. - Nie miej mi tego za złe - powiedziałem. - Jestem chory, bardziej chory, niżby ktoś mógł przypuszczać. - Nie próbuj brać mnie na litość! Uśmiechnąłem się, świadom wyższości mej roli. - Nie jestem zupełnie taki sam jak inni. - Tak, wiem, twój geniusz - rzuciła z ironią. - Mój geniusz albo coś innego. Może ostrzejszy sposób widzenia świata... - I nie odczuwania niczego. - Odczuwania przynajmniej tego, że to niemądrze kłócić się, kiedy dni nasze są tak krótkie. Mówiłem to wszystko przez wzgląd na tradycję, ponieważ za chwilę miała umrzeć. To było silniejsze ode mnie. Po cóż jednak, skoro jej dwadzieścia pięć lat nie domyślało się niczego? Poczułem, że mięknie, a jednocześnie, w odwecie za moje poniżenie, za to, że zdradziłem swój sekret, zaczęło narastać we mnie straszliwe pożądanie, pożądanie nekrofila. Chciałem raz jeszcze zdradzić ją z nią samą, z tym zrujnowanym ciałem, tak dalekim od tego, które kochałem. Będę szczery do końca: chciałem zbrukać wspomnienie, jakie mógłbym o niej zachować. Wydawało mi się również, że znieważając śmierć, potwierdzam moje prawo do życia i przynależność do świata, z którego niesłusznie zostałem wygnany. Była to tylko umierająca kobieta, ale czy można być wybrednym, jeśli samemu jest się szkieletem? Nawet spoza grobu mogłem kochać się z córką człowieczą... Jak zły anioł mogłem wyrwać się z mego piekła... Czyżby więc przyniosła mi właśnie pokusę? Czy wszystkie te cierpkie uwagi, wyrzuty, obelgi nawet, były jak ostrogi, rozniecające we mnie żar? Ulegając jej, przyznając jej rację, potępiałem siebie. To mnie kusiło... Nie pamiętam już wszystkiego, co wtedy myślałem, ale wziąłem ją w ramiona i przycisnąłem do ust jej gładką, jędrną twarz, tchnącą zdrowiem i życiem... Gdy otwarłem oczy spostrzegłem z dreszczem obrzydzenia, że trzymałem w ramionach trupa, oślizłą gurdę z wiersza Baudelaire’a. Byłem tak wstrząśnięty, że pomyślałem, że naprawdę ją zabiłem. Spoczywała bez ruchu. Na jej twarzy malował się śmiertelny spokój, odprężenie, jakie następuje po agonii. Nie oddychała. Czyżbym w przystępie szaleństwa udusił ją? Przerażenie odebrało mi głos. - Umarłam... - wyszeptała wreszcie i słowa te wróciły mi życie. - Umarłam - powtórzyła z zamkniętymi oczami. Następnie, wciąż martwa, usiadła na łóżku. Poczułem, że nigdy więcej nie pozwolę jej już na urządzanie scen, tak jak pozwalałem na to żywej kobiecie. Podniosła dłoń, aby pogładzić mnie po włosach. Widząc te trupie palce, zbliżające się do mojej twarzy, cofnąłem się gwałtownie. - Można by pomyśleć, że napawam cię lękiem? Martwi zasługują na prawdę. - Napawasz mnie wstrętem - odrzekłem bez zmrużenia oka. Jej nieruchome, trupie oczy rzuciły mi spojrzenie, ale jakie! Wytrzymałem je jednak, jak gdybym odparował je mieczem. Nienawiść skrzyła się niemal w zapadłej ciszy. Umarli są dla siebie twardzi. - Wynoś się - rozkazałem bez skrupułów. Poderwała się jak smagnięta batem. Odeszła, nie mówiąc ani słowa. Na wypadek, gdyby zażądała wyjaśnień, miałem gotową odpowiedź: “Ja również chcę żywej kochanki.” Czy rzeczywiście pragnę żywej kochanki? Czy nie wkroczyłem już w stadium, w którym unika się wszelkiej rozpusty? Kiedy stoję przed lustrem, myślę sobie, że zniknięcie mego członka ma w sobie coś symbolicznego. Uczę się poznawać cmentarną samotność. Dagerloff nie żyje, Babar, Armanda, moja dozorczyni - również. Ja sam zaś... Krąg znajomych ulatnia się od swego centrum, które też już zniknęło. Życie oddala się ode mnie. Na moich oczach rośnie, jak pożerający wszystko wrzód, pustka, która, czuję to, jest nieskończona. Szkielety, do których już się przyzwyczaiłem, również zaczynają się rozpadać: klatki piersiowe powoli tracą żebra, ukazując dziury smutne jak szczerby w uzębieniu. Gdzie indziej znowu brak piszczelą czy obojczyka. Rzadko spotykam całe czaszki: pomyśleć by można, że całą ludzkość musiano poddać trepanacji. Trepanowani przez przyszłość. Zemsta czasu nad tymi szalonymi głowami... Te braki ułatwiają identyfikację mych współczesnych. Na początku, kiedy jeszcze cieszyli się całością swych szkieletów, myliłem ich. Teraz radzę sobie lepiej. Pogrzebany zapewne w jakimś wilgotnym i niezdrowym miejscu Babar utracił kości obu rąk, zostały mu jedynie kawałki ramion. Nie rozumie, dlaczego nazywam go jowialnie bezrękim, kiedy spotykam go na tarasie kawiarni. Zauważyłem, że od kilku dni śledzi mnie z dala jakiś trup bez goleni. Wygląda jak lewitujący nad ziemią szkielet beznogiego kaleki. Chciałbym zaprosić do pracowni kilku kolegów, aby ujrzeć ich reakcję na moje ostatnie płótna, zanim zorganizuję wystawę. Nie przyznam się, że maluję z natury: przedstawię je jako kompozycje fantastyczne. Jeśli zamierzam zrobić tę wystawę, to nie dla sławy, lecz aby zdobyć trochę pieniędzy. Moje obrócone w proch banknoty znikają na dobre w kieszeniach dostawców. A muszę jeszcze opłacić gaz... Zauważyłem beznogiego, który zdawał się czatować na mnie za rogiem. Wracałem właśnie z butelką werniksu, gdy wtem z półmroku klatki schodowej dobiegł mnie znajomy jakby głos: - Kłamca! Dostrzegłem beznogiego ukrytego w ciemnym kącie. - Co to? - Kłamco, wiem, że pan widzi! Przebiegł mnie zimny dreszcz. Kto mógł przeniknąć mą tajemnicę? W nagłym przebłysku intuicji powiedziałem: - Dagerloff? Beznogi szkielet pochylił swój tors. Rozpoznałem sposób kłaniania się starego szaleńca. - Nie poznał pan moich kości, co? Wredny kłamco, grający przede mną komedię...! Tak, jestem Dagerloff, co więcej jestem pańskim towarzyszem podróży. Chciał mnie pan oszukać. Dla spokoju sumienia dokonałem eksperymentu na sobie samym. Jest nas teraz dwóch, panie Poldoński, dwóch ludzi poza światem przyczynowym, i nie będzie pan już mógł mnie oszukiwać fałszywymi sprawozdaniami. Do przenikania pozorów mam teraz takie same oczy, jak pańskie. Może pan sobie trząść tym swoim szkieletem... Rzeczywiście, pod jego przenikliwym spojrzeniem, którego moc znałem z własnego doświadczenia, poczułem się nagle tak nagi, że przebiegł mnie dreszcz. Instynktownie zaciągnąłem na piersi poły marynarki. Mówił jednak bardzo głośno i mógł ściągnąć na nas uwagę sąsiadów. Lepiej było kontynuować rozmowę i wyrównywać rachunki w mej pracowni. Początkowo, siedząc twarzą w twarz, przyglądaliśmy się sobie - jeśli można tak powiedzieć - w milczeniu. W pełnym świetle ocenialiśmy surowym, choć niewidzialnym, okiem doczesne szczątki przeciwnika, jak dwie rywalizujące w stroju kobiety. Nie tylko stracił kości udowe: również jego miednica stoczona była przez robaki. Spomiędzy kręgów wyłaziła zielonkawa pleśń, a ponieważ jego szwy czaszkowe puściły, wyglądał tak, jakby zamiast głowy miał najeżoną kolcami skorupę starego kraba. Na mostku rozlewało się coś w rodzaju czarnych, żrących plwocin. Jego stan rozkładu był o wiele bardziej zaawansowany, niż mój. - Powinien pan kazać się spalić, byłoby to mniej odrażające - powiedziałem, aby przerwać milczenie. Nic nie odrzekł. Spostrzegłem, że ogląda moje płótna, które ustawiłem pod ścianami, aby pociągnąć je werniksem. Zainteresowanie, jakie w nim wzbudziły, zaczęło schlebiać mej próżności. Kiwając swą krabią skorupą, powiedział: - To jest to... To jest właśnie to... Samo życie, że tak powiem, takie, jakim je widzimy... Moje uczucia względem niego zaczęły ulegać zmianie. Zapomniałem o urazach. Upodobanie do samotności oraz konieczność wystrzegania się nieostrożnych słów i gestów, potęgowane we mnie zawsze obecnością ludzkiego rozmówcy, ustąpiły teraz miejsca odprężeniu. Nie widziałem go, lub tak niewiele... Był martwy, tak jak ja. Widział, jak ja. Byliśmy jedynymi istotami na świecie, które mogły się zrozumieć i mówić swobodnie... Nareszcie miałem przed sobą bliźniego! Wstał, aby obejrzeć z bliska obraz pogrzebu ze szkieletem konia, ciągnącego karawan, na pierwszym planie, potem przeszedł do “Zabawy na cmentarzu”. Zauważywszy, że kości nóg splatają się ze sobą z zachowaniem odstępu niewidzialnego ciała, pochwalił obyczajność szkieletów, jakiej próżno by było szukać u żywych. - Dlatego właśnie szkielet jest najtrwalszą częścią człowieka, że natura uchroniła go przed nieczystymi kontaktami - powiedział. Wolałbym usłyszeć bardziej malarską recenzję. Przebiegłszy wzrokiem pozostałe obrazy, Dagerloff spytał: - Nie widzi pan kształtów? - Kształty? Ma pan na myśli bryły? - Nie, nie! Kształty, Nazywam je tak z braku innego określenia. Delikatne, przejrzyste kształty, jakby utkane z niematerialności, przechodzące z niewzruszoną pogodą przez ściany i najgęstszy tłum... To prawda, pan może jeszcze ich nie zauważa - dodał, widząc mój brak zrozumienia. - Chociaż wyruszyłem po panu, jestem bardziej zaawansowany, ponieważ podwoiłem dawkę. Wszystkie pańskie wizje - wskazał gestem moje płótna - to tylko resztki, ostatnie pamiątki świata, który rozpada się na naszych oczach. Dla nas poziom czasu podnosi się, jak morze: dostrzegamy jedynie wynurzające się z wody najwyższe szczyty, najtrwalsze szkielety, które z czasem przemieniać się będę w coraz rzadszą koronkę... Wszystko to jednak wciąż jeszcze jest częścią świata, do którego należeliśmy. Po drugiej stronie rozbłysną pierwsze zorze nowego lądu. Nam, zawieszonym pomiędzy dwoma światami, ukazać się muszą odległe zarysy przyszłego stanu równowagi. To właśnie te blaski, te morskie ptaki, zapowiadające zbliżanie się nowego, nieznanego lądu, nazywam kształtami. Wisiałem wzrokiem na jego starczej szczęce, drżącej jak okiennica opuszczonego domostwa. - Kształty?... Ma pan na myśli anioły? - Panu się wydaje, że dokąd go zabieram? - roześmiał się drwiąco. - Pomyślałem o czymś w rodzaju czyśćca... - To słowo jest zbyt dokładne, zbyt obarczone fantastycznymi treściami przez religijne słownictwo, wykorzystujące bezpodstawnie konkretne doświadczenia, takie, jak nasze. Mogłoby zmienić kierunek naszej podróży, która, proszę o tym pomyśleć, nie ma w sobie nic z góry ustalonego. Mamy uniwersalną swobodę wyboru, daleką od wszelkiego świata przyczynowego... W tej sytuacji jakikolwiek wpływ z zewnątrz mógłby skierować nas na fałszywy tor. Należy pozostać bezstronnym i cierpliwie czekać, aby przekonać się, wokół jakiego elementu przeszłości rozpocznie się rekonstrukcja. - A te kształty? - Nic jeszcze nie mogę powiedzieć. Wkrótce je pan zobaczy. Kim są? Jeszcze raz powtarzam, że nie chciałbym pana zasugerować... Czasami myślę o zmarłych, którzy przed nami wyruszyli w tę samą podróż. Opowiadałem panu o chorych, porwanych huraganem przyspieszonego czasu. Jeżeli nas, żywych i martwych zarazem, doświadczenie nasze uczy czegoś ze stuprocentową pewnością, to tylko tego, że różnica pomiędzy życiem i śmiercią nie jest tak radykalna, jak sądzi pospólstwo. Wszelkie nadzieje są dozwolone. Poprzedzają nas zmarli, my idziemy ich śladem. A gdybyśmy tak ich doścignęli?... Szkielet Dagerldffa miotał się gorączkowo, zaś w głosie brzmiało wzruszenie, którego jeszcze nigdy u niego nie słyszałem. Z tego wszystkiego zapomniał o odgrywaniu swej zwykłej roli. - Coś panu wyznam, panie Poldoński: niczego tak nie pragnę, jak odnaleźć zmarłych... Nareszcie mógłbym znów ją ujrzeć, właśnie ją... Mógłbym znów usłyszeć jej głos... Moja córka! Tragedia jej zniknięcia wciąż jest we mnie tak żywa, jak pierwszego wieczora... Moje dziecko, moja jedyna pasja, stworzenie jedyne w swoim rodzaju, geniusz... Pewnego wieczoru - była bardzo podatna na przeziębienia - opuściła mój dom, uciekła... Mijał dzień po dniu. Dopiero dużo później miałem się dowiedzieć, że nie żyła. Nie żyła, lecz otaczał ją nimb najniezwyklejszej sławy. Była martwa, a jednak znała tajemnicę, za którą my, żyjący, na próżno gonimy... Apollina, moja córka... Czy odważę się to wyznać? W gruncie rzeczy dla niej to jedynie rzuciłem się w wir tej przygody w nadziei, że ją odnajdę, że przyniosę jej w jednej chwili te dwadzieścia lat czułości, które zgromadziłem w sercu, i że z jej ust poznam nareszcie sens zagadki śmierci... Głos załamał mu się ze wzruszenia. Byłem zadziwiająco chłodny i spokojny, być może poprzez skłonność do przekory. Wyciągnął rękę i ze wstrętem poczułem jego ciepłą dłoń na grzbiecie mojej dłoni. Ostatecznie mogłem go wysłuchać, ale kontakt fizyczny - to już było za wiele. Wszelkie odwoływanie się do współczucia zawsze czyniło mnie lodowatym. Nie nalegał. - Panie Poldoński - powiedział, podchodząc do drzwi - proszę mnie zawiadomić, kiedy zobaczy pan kształty. Poszukamy razem. We dwóch będziemy mieli więcej szans na odnalezienie jej... Odprowadziłem go na podest. Widząc, jak jego beznogi korpus zaczyna lekkimi, drobnymi skokami opadać w dół, zrozumiałem, że Dagerloff schodzi po schodach. VII Wczoraj przez cały dzień szukałem kształtów, lecz bez skutku. Widocznie napisane jest, że ten stary dureń do końca będzie mnie robił w konia. Przyszło mi na myśl, że kształty to mogą być duchy zmarłych i przez całą noc krążyłem wokół cmentarza Montparnasse, zaglądając przez kraty w głąb biegnących między grobami alejek. Nie było duchów, za to dużo prostytutek, nie wiedzących, co począć ze swą cnotą. Byłby to szczyt wszystkiego, gdybym szukając duchów złapał syfa! Wyciągnąłem z baru trzech kumpli, w tym - jakże by inaczej - Babara, i przyprowadziłem do pracowni, aby pokazać im moje ostatnie płótna. Nie chcąc im niczego sugerować, wycofałem się do kąta i stamtąd patrzyłem, jak ich szkielety przechadzają się w tę i z powrotem przed kośćmi wymalowanymi na płótnie. Nic nie mówili i najwidoczniej nie potrafili się poznać na mych obrazach. Po lekkim ruchu szczęk poznałem, że uśmiechają się pod nosem (trudno jest rozpoznać śmiech czaszki). W końcu jednak musieli zacząć ględzić: - Pomysł jest zabawny, lecz nieco monotonny... - Może nawet nie nowy. - Niestety, pomysłami nie robi się malarstwa. Broniłem się. Mówiłem o Campo-Santo, o Andrei Orcagna. Zrobili się jeszcze bardziej uszczypliwi: “Poszukiwanie efektów literackich w malarstwie, czegoś takiego nie ma”, “Malarstwo zaczyna się od tyłka i na nim się kończy”, “Zmuszasz się, wchodzisz w ślepy zaułek”. Posypały się też rady: “Stań twarzą w twarz z Przyrodą i maluj, jak ci każą twoje instynkty”, “Maluj byle czym, jeśli masz ochotę, ale maluj to, co widzisz”, “Ważne jest oko, nie wyobraźnia”. Zirytowany, wyrzuciłem ich za drzwi i zostałem sam na sam z moimi obrazami - scena dość symboliczna... Nie! Nie będę z tych, co to się napraszają i żebrzą u współczesnych o odrobinę sławy. Ostatnie mosty pomiędzy nimi a mną zostały zerwane: teraz odgrodzę się od nich rowem, nie - otchłanią obojętności. Pozostanę po stronie mych wizji i płócien, z nimi, daleko od wszystkich. Mnie nie powstrzymują, tak jak te ptasie móżdżki, przynęty i zwodnicze miraże życia; ja maluję głębię i tego właśnie nie mogą mi darować. Boją się mojej prawdy. No cóż, skoro się boją, to niech uciekają! Ja zaś będę mógł sięgnąć jeszcze głębiej i to tym śmielej, że będę sam! Odepchniętemu przez wszystkich, cóż mi pozostaje? Moja choroba. To wystarczy...! Człowiek jest sobą jedynie w swych ułomnościach. Choroba poczyniła zastraszające postępy. Zdziwiony, że na ulicy spotykam już jedynie odarte z ciała szkielety i prawie tęskniąc za wcześniejszymi trupami, których wysuszona skóra przywoływała jeszcze wspomnienie życia, zacząłem zastanawiać się, jakie też mogę mieć wyprzedzenie. Uciekłem się do pomocy mego zegara w Parku Luksemburskim, gdzie pod murami Oranżerii matki-szkielety wystawiają na pokaz drogie owoce swego żywota. Zajrzałem do około dwudziestu wózków, pochyliłem się nad najmłodszymi, owiniętymi w pieluchy niemowlętami. Wszędzie znajdowałem jedynie małe szkieleciki! Tak więc każda nowo narodzona istota jawi mi się martwa. A przecież nie można przypuszczać, że wszystkie te dzieci umrą w młodym wieku. Niektóre z nich osiągną dojrzałość, będą starcami. Skoro jednak widzę je wszystkie, bez wyjątku, pod postacią szkieletów, to znaczy, że wybiegam spojrzeniem co najmniej sto lat naprzód. Po tym czasie po wszystkim, co teraz żyje, pozostaną jedynie kości. - Uśmiechnij się do pana - powiedziała jakaś matka, mile połechtana zainteresowaniem, z jakim przyglądałem się jej latorośli. Nie wiem, czy ten uwieszony swej kościanej grzechotki potworek uśmiechnął się, ale ja zaśmiałem się w duchu szyderczo, głucho, boleśnie, ponieważ zrozumiałem, że odtąd nie mogę już oczekiwać, że ujrzę jakiekolwiek żywe stworzenie. Byłem sam, w środku XXI wieku. Nigdy już żadne ludzkie spojrzenie nie wybiegnie naprzeciw memu spojrzeniu, Zniknęło dla mnie wszelkie ciało. Przebywam wyłącznie w świecie śmierci. To ostateczne zerwanie jest ważnym wydarzeniem. Dziś wieczór nie opuszcza mnie melancholia... Jeśli jutro pójdę do zoo, czy zobaczę jeszcze żywego słonia? Albo może papugi...? Zamyśliłem się przed wielkim basenem w parku Tuileries, dokąd zapędził mnie smutek. Wokół mnie różnej wielkości szkielety prowadziły swój zwykły taniec życia. Te małe bawiły się, tocząc ledwie widoczny zarys kółka lub puszczając łódki, których istnienie zdradzał jedynie ślad na wodzie. Dorosłe szkielety trzymające w palcach kościane igiełki niezmordowanie szydełkowały pustkę. Nieco dalej, pod spróchniałymi drzewami, po których listowiu pozostał jedynie szum, inne szkielety prowadziły dwójkami odwieczne rozmowy zakochanych. Spoglądałem na mój uczyniony z prochu świat... I nagle ukazały mi się kształty! Zupełnie niespodziewanie, jak nałożony na szarą rzeczywistość obraz, w przestrzeń wtargnęła grupa białych postaci. Przybywały ze wszystkich stron, przepływały, biegły, nieruchomiały, znów ruszały. Ruchome plamy o ludzkich konturach, rozbiegane, nie przejmujące się ziemią, niebem czy przeszkodami, sunące bez widocznego wysiłku poprzez niewyczuwalny eter... Pomyślałem, że to złudzenie, tańczące plamy, które słońce pozostawia na siatkówce. Przetarłem oczy: postacie nie znikały. Zachowanie ich, niepodobne do ludzkiego, nie wydawało się tak przypadkowe, jak na przykład ruch spadających płatków śniegu; każdy z nich sprawiał wrażenie, że dokąś podąża. Ich czynności nie wprowadzały najmniejszego zamieszania w życie realnego świata, tego tła, po którym nadal poruszali się żywi, nie widząc absolutnie nic z nieprzerwanej gonitwy bieli. Otworzyłem ze zdumienia usta i wyszeptałem: - Kształty! Były niezwykle białe, prawie przezroczyste... Gdy jeden z nich przemykał szybko obok mnie, dostrzegłem rysy ludzkiej twarzy... Kształty! Straciłem już nadzieję, że je kiedykolwiek zobaczę...! A więc widziałem kształty! Żwir pod nogami mego krzesła aż chrzęścił, tak silnie drżałem. Podniosłem się, chcąc pobiec za jedną z tych zjaw, sunęła jednak zbyt szybko... A potem kształty zniknęły równie niespodziewanie, jak się pojawiły. - Ależ Riri, co ty wyprawiasz! - usłyszałem tuż obok głos małej dziewczynki. Przetarłem oczy. Czyżbym śnił? Czy tym razem nie była to typowa halucynacja? Już zaczynałem w to wierzyć, gdy nagle, równie niespodziewanie, jak poprzednio, znów je ujrzałem. Pomyślałem, że to wina pory dnia i efektów świetlnych. Wstałem i odwróciłem się plecami ku zachodowi; wszędzie, zarówno za mną, jak i przede mną, ogród wypełniały białe postacie. Rzuciłem się za nimi w pogoń jak goniące za tęczą dziecko. Korzystając z tego, że jeden z nich znieruchomiał za jakąś parą spacerowiczów, rzuciłem się gwałtownie naprzód. Ręce moje napotkały pustkę... Ludzie zaczęli mi się przyglądać, widocznie zachowanie moje musiało im się wydać dziwne. Opanowałem się z wysiłkiem i oddaliłem spacerowym krokiem, jak gdyby nigdy nic. Kształty zniknęły. Pojawiły mi się jednak jeszcze dwukrotnie w drodze do domu: najpierw na bulwarze Raspail, przed więzieniem Cherche-Midi, potem trochę dalej, koło statuy Rodina, gdzie przenikały przez taksówki i autobusy na zatłoczonym skrzyżowaniu. Było prawie ciemno, sztuczne oświetlenie jednak nic nie zmieniało w ich wyglądzie. Tak więc widzę kształty! Dziś wieczór, gdy w mej pracowni kreślę te słowa, porywa mnie coś na kształt zachwytu. Opanowało mnie poczucie jakiejś nowej, nieznanej siły. Czyżby więc moja męka nie miała pójść na marne? Powtarzam sobie po cichu jak chłopiec, odmawiający modlitwę: widziałeś kształty, widziałeś kształty... Głowę ogarnia mi ogień. Skąd jednak tyle straconego czasu? Czemu nie ujrzałem ich wcześniej? W tej samej chwili przychodzi mi do głowy odpowiedź: kształty nie mogły mi się ukazać, dopóki w oglądanym przeze mnie świecie była choć jedna żyjąca osoba. Mogą się one ujawniać jedynie w świecie znajdującym się poza wszelkim ludzkim życiem. Mając obecnie ponad stuletnie wyprzedzenie i zachowawszy przy tym zdolność widzenia, mogę podglądać ich ewolucje, nie wzbudzając ich podejrzeń... Teraz jestem już pewien, że nie padłem ofiarą halucynacji. Rzeczywiście postrzegam to, czego nie powinny widzieć żadne oczy. Zaglądam w sekrety zaświatów przez uchylone wrota tajemnicy. Cały dzień spędziłem czatując na kształty i obserwując je. Aby je przywołać, nie wystarczy tego chcieć. Oczywiście trzeba o nich myśleć, konieczny jest jednak jeszcze inny warunek. Nałożenie się obrazów jest zawsze gwałtowne i może zajść w każdym miejscu. Poruszają się tak szybko, że trudno rozpoznać ich rysy. Wydają się nieskończenie płaskie, są jednak posłuszne prawom perspektywy. Mają ludzkie twarze. Rzec by można, że jest to coś w rodzaju fotografii, czy może raczej rycin, które ją poprzedzały i na których cienie uczynione są z drobnych, gęstych, równoległych kresek. Przywodzą mi na myśl obrazki z Magasin Pittoresque, lub portrety sławnych ludzi, zamieszczone w części historycznej encyklopedii Larousse Illustre. Są niezaprzeczalnie bardzo zaaferowane, ich zajęcia jednak pozostają dla mnie zagadką. Nie rozmawiają między sobą. Kim są? O każdej porze dnia i nocy myślę tylko o nich. Ich tajemnica podnieca mą wyobraźnię, pociągają mnie jednak również ich pozory życia, przywracające światu normalny wygląd. Mają twarze, których nie mogę wyraźnie dostrzec, lecz są one z pewnością ludzkie. Nie jestem już osamotniony w tej śmiertelnej scenerii. Są jak błyskające w popiołach iskierki. W ich towarzystwie, choć tak odległym i niemym, coś rozgrzewa mi serce. Jeśli pojawiają się o zmroku, kiedy ciemność otula szkielety i ruiny realnego świata, może mi się jeszcze wydawać, że przyglądam się żywym ludziom. Jednak czy to z powodu niezwykłego oświetlenia, czy też może przejrzystości lub jakiejś tajemniczej właściwości, związanej z ich naturą, nie jestem w stanie ich namalować... Przed chwilą, kiedy było jeszcze jasno, zrobiłem im po kryjomu zdjęcie, jak biegają pośród tłumu na bulwarze. Właśnie je wywołałem: nie ma ich na kliszy, która ukazuje jedynie zwykłych przechodniów w ich groteskowych ubiorach, które już zdążyłem zapomnieć. Obiektyw fotograficzny nie rejestruje kształtów, są więc zapewne niematerialne. Byłyżby to cienie zmarłych, jak przypuszcza Dagerloff? Czemu jednak miałbym widzieć zmartwychwstałych nieboszczyków dlatego jedynie, że widzę rzeczywistość z wyprzedzeniem jednego wieku? Zawsze widziałem jedynie teraźniejszość, a dokładnie to, co w niej najtrwalszego. Uciszmy wyobraźnię i odwołajmy się do rozumu, który nigdy jeszcze mnie nie zawiódł. Co w teraźniejszości jest najtrwalsze i niematerialne? Odpowiedź brzmi: myśli. Po ciałach, trupach i szkieletach najtrwalsze są ludzkie wyobrażenia. Widzę więc kształt myśli... Sądząc po sposobie, w jaki działa większość mózgów, trudno się dziwić, że są one nieco niewyraźne. Czemu jednak mają twarze? Myśl przecież nie ma twarzy. Wczoraj przed wejściem do Opery prawdziwy biały orszak sunął aleją o tej samej nazwie. Bezskutecznie usiłowałem przyjrzeć się dłużej jednemu z kształtów: ich przezroczystość czyni obserwację niepewną. Powinienem skonfrontować mój punkt widzenia z poglądami Dagerloffa. Nigdy jeszcze nie ukazały mi się, gdy byłem sam. Tymczasem wczoraj wieczorem, w momencie, kiedy już zasypiałem, poczułem czyjąś obecność. Podniosłem oczy i ku memu zdumieniu ujrzałem przed sobą kształt, nieruchomy jak wielka fotografia na ścianie. Miał on twarz Armandy! Była to twarz Armandy takiej, jaką niegdyś widziałem, a jednak, dziwna rzecz, rysy, które rozpoznawałem, nie jawiły mi się wyraźnie ze względu na swój zewnętrzny wygląd. Jak mam jasno wytłumaczyć to, co widziałem niewyraźnie? W nieruchomej twarzy przyglądającego mi się kształtu, rozpoznałem Armandę. Poznałem ją po tym, że coś w niej musiało odnosić się do faktu, że z szuflady brała dla siebie zawsze ten gorszy nóż. Był to najbardziej uderzający element, znak szczególny jej fizjonomii... Rzec by można, że wzruszenie, jakiego doświadczałem niegdyś wobec tego dowodu delikatności, konkretyzowało się teraz w tej twarzy, abym mógł ją rozpoznać, aby ożywić tę białą zjawę i nadać jej wyraz. Przemówiłem do niej łagodnie, aby jej nie spłoszyć. Oczywiście nie mogła mi odpowiedzieć. Gdy tak krążyła po pokoju, odnalazłem wyraz, jaki przybierała wzdychając: “Jakże trudno ciebie kochać!” W domu mody, dokąd poszedłem, ażeby wypytać woźnego o Armandę, dowiedziałem się, że wciąż tam pracowała i że nie przytrafiło jej się nic groźnego. Chłopak zaproponował, że ją zawoła. - Nigdy w życiu! - odrzekłem. Wystarczy mi, że teza Dagerloffa legła w gruzach. Kształty to nie są zmarli. Pójdę mu to powiedzieć. Dom na ulicy Quincampoix był jedynie ruiną pośrodku wysepki gruzów. Widok schodów bez poręczy przyprawił mnie o zawrót głowy, w końcu jednak stary był w tej swojej ruderze, która, widziana cudzymi oczyma, trzymała się jeszcze całkiem nieźle. Szkielet Dagerloffa, wciąż beznogi, ma się rozumieć, nie ucierpiał zbytnio od czasu naszego ostatniego spotkania. Właśnie ze swadą informowałem go o moich badaniach, gdy wtem za jego plecami ukazał się białawy cień, a potem ujrzałem, jak pojawia się i snuje po pokoju jego własny kształt, tak do niego podobny z tymi swoimi siwymi, zmierzwionymi włosami, że kontynuując naszą rozmowę, zacząłem wodzić za nim wzrokiem. Dopiero odpowiedź szkieletu, przywoła mnie do rzeczywistości. - Widzi go pan? - spytałem wykrzywioną grymasem czaszkę. - Co mam widzieć? Odwróciłem się ku kształtowi. Wyraźnie widziałem znaki, odnoszące się do zamówionych w jarmarcznej budzie wizytówek, do geniuszu “zapewne wojskowego”. Widziałem nawet te dziwne plamy cienia, podejrzane zagłębienia, które zaskoczyły mnie na rysunku, kiedy chciałem naszkicować jego prawdziwą twarz. A w rękach kształt trzymał lalkę w zielonej sukience, tę samą, którą niegdyś widziałem w tym właśnie pokoju. Nie mogło być mowy o pomyłce. - Ależ, pański... - Moje co? Niechże pan wreszcie wykrztusi - powiedziała czaszka z rozdrażnieniem. Wtedy stała się rzecz zdumiewająca: w kształcie o twarzy żywego człowieka ukazała mi się czaszka - wstrętna, spłaszczona, podobna do skorupy kraba. Jednocześnie zaś czytałem w niej jasno, że mnie oszukiwał, że skłamał mi już wcześniej, że kształty były dla niego niewidzialne! Odkrycie to zaparło mi dech w piersi. Prawie już zapomniałem o moich do niego żalach, o braku skrupułów, z jakimi posłużył się mną jak zwierzęciem doświadczalnym, o mojej żądzy zemsty. Ale fakt, że wciąż jeszcze mnie okłamywał, przepełnił miarkę i na powrót rozbudził mój gniew. On tymczasem mówił, nie domyślając się niczego: - Widzi pan kształty, wielka rzecz! Nie spodziewałem się pana. Ja odnalazłem Apollinę! proszę, oto ona - powiedział nagle, rzucając mi jakieś duże zdjęcie. Spojrzałem na niego z osłupieniem. Jego szelmostwo zbijało mnie z tropu. Nie dość, że, jak wiedziałem, zmarli nie mają swoich kształtów i że te nie mogły być fotografowane, to jeszcze uważał mnie za ciemniaka, nie potrafiącego rozpoznać twarzy na fotografii. - Nieznajoma z Sekwany? - Tak, to ona, moja córka Apollina... Nigdy tego nie wyznałem, ażeby nie odzierać jej z nimbu tajemnicy... Ale teraz ujrzałem ją, ją samą, w tym innym świecie... Pan się zapewne spodziewa, że zacznę bredzić z radości? To nie do wiary, nie do pomyślenia: odzyskałem nareszcie tę, której pragnąłem nade wszystko na świecie i wbrew całemu światu. Dokonała się rzecz niemożliwa. Moja córka! Było mi dane odnaleźć ją, przemówić do niej. A moje serce nie pęka z radości? Mówię o tym bez wzruszenia, prawie ozięble. Zaraz. Niech pan słucha.. Wziął zdjęcie i pochylił nad nim swą czaszkę. - Dlaczego przegrane życie kończy się takim uśmiechem...? Wystarczy rzucić wzrokiem na tę twarz, na ten uśmiech, usuwający w cień, w najdalszy kąt zakazanej kuchni sztuki i mistyki uśmiechu Buddy czy Giocondy, aby zrozumieć, że ta oto istota poznała tajemnicę zaświatów. Tajemnicę, która, zdawało się, na zawsze położyła pieczęć milczenia na jej ustach, zezwalając jedynie na wstrząsające świadectwo uśmiechu. Jego to właśnie szukałem, pogrążając się w otchłań... I dowiedziałem się tego od niej samej, ja, jej ojciec... Powiem panu... Dla większego efektu zrobił krótką przerwę. Zauważyłem, że jego kształt skorzystał z tego, aby stanąć mu za plecami i że kołysał zieloną lalkę, ostatnią relikwię po nieboszczce Apollinie. - Będzie mi pan miał za złe, panie Poldoński. Kamień ma żal do procy, pocisk - do działa, które je wyrzuca, syn - do ojca, który dał mu życie. Będzie pan miał do mnie jeszcze większy żal, kiedy pozna pan tę tajemnicę. Oto ona: świat, do którego dotarliśmy, jest tak dalece pozbawiony oporu, że pozostawia nam zatrważający przywilej bezgranicznej swobody. Świat ten uczyniony wyłącznie z naszych pragnień, pozwala nam odnaleźć wszystko, dosłownie wszystko to, czego zechcemy w nim szukać. Nasze pragnienia, nic więcej. Nic więcej! - ryknął - oto zdumiewająca odpowiedź. Pustka, w której ginie wszelki wysiłek. Jest to odkrycie, które jedynie niewinność powitać może uśmiechem, lecz nam, dźwigającym przeklęte brzemię naszej wiedzy, pozostawia tylko nieskończoną zgryzotę, tę nieodłączną towarzyszkę Wszechmocy...! Słuchałem go nieuważnie. Przeczuwałem w tej jego mowie jakąś nową perfidię, chęć zniszczenia magii nowych horyzontów, jawiących się mym oczom. Wzbierał we mnie gniew. Uwagę moją przyciągnął nowy kształt, który pojawił się w głębi pokoju obok kształtu Dagerloffa. Twarz jego była mi obca, antypatyczna, napiętnowana znamieniem za uchem, mająca w sobie coś podłego, nikczemnego. Była to jedna z tych odrażających, ziejących nienawiścią twarzy, o których powiada się, że nie chciałoby się ich spotkać w ciemnym zaułku... Kim był ten włóczęga? Oba kształty zdawały się znać. Ładnych znajomków miał ten staruch, który podobno szukał swej Apolliny...! Może to jakiś sutener, który ciemną nocą wrzucił do rzeki ciało owej nieszczęsnej nieznajomej...? Więcej pytań nie zdążyłem już sobie zadać. Oba kształty goniły się teraz dziko wokół pokoju. Przeczucie tego, co miało nastąpić, poprzedziło widok tragicznego wydarzenia. Zrozumiałem, że spłaszczona jak skorupa kraba czaszka miała zostać zmiażdżona właśnie teraz, na moich oczach, przez sutenera, wznoszącego w geście groźby swą brutalną pięść. Chcąc się zasłonić, odruchowo odwróciłem się do tyłu, aby pochwycić pierwszy przedmiot, który mi się nawinął - parę leżących na piecyku szczypiec. Usłyszałem głuchy odgłos, a potem hałas walącego się na podłogę ciała. Beznogi szkielet opuścił swój fotel i spoczywał na posadzce. Oba kształty zniknęły. W pustym pokoju na powrót zapanowały cisza i spokój. Co miały oznaczać te tajemnicze porachunki? Poruszyłem nogą leżącą na podłodze kupę kości: nie ruszał się już, musiał być martwy. Co pomyślą ludzie, znajdując mnie sam na sam z trupem? Podejrzenie mogło paść jedynie na mnie. Jakich wyjaśnień udzielić policji? Zimny pot spływał mi po plecach. Najlepiej byłoby ulotnić się po kryjomu, nie alarmując nikogo. Odłożyłem bezgłośnie szczypce i wyszedłem, pociągając za sobą drzwi, które na szczęście zamykały się na zatrzask. Oto z powrotem jestem w mojej pracowni. Czy byłem śledzony? Nie wiem, Jak z moimi oczami rozpoznać policjanta? Nie mogę usiedzieć na miejscu. Jeszcze raz przeglądam w wyobraźni całą tę scenę. Oba światy nakładają się na siebie. To nie do zniesienia, że ten, który opuściłem, świat zbrukanych żywych ludzi, ściga mnie nadal w świecie kształtów, który dostrzegły nareszcie moje oczy... Przeprowadzony w bazarze na ulicy Quincampoix dyskretny wywiad potwierdził moje przypuszczenia: Dagerloff został zamordowany. Dozorczyni mogła mnie zauważyć, podać mój rysopis. O pomyłkę sądową nietrudno. Ostrożność nakazuje mi zmienić dzielnicę. Opuszczę pracownię, zerwę z przeszłością, z dawnymi przyzwyczajeniami. Wystarczy jedna walizka, aby spakować moje szmaty. Wynosząc się cichcem zaoszczędzę również ostatnią ratę za czynsz. Najważniejsze, że zabieram ze sobą moją wizję. VIII Bardzo daleko za Nation znalazłem mały hotelik. Ażeby wyjaśnić moje błądzenie po omacku w tym nowym dla mnie miejscu powiedziałem właścicielce, że jestem prawie ślepy. Odrażająca to dziura, ale jedną z zalet mego stanu jest ta, że nie dostrzegam już różnicy pomiędzy tą norą a pokojem w Claridge’u. Mój niepokój przycicha. Stopniowo uspokaja się. Jak to już mogłem stwierdzić, kształty w dwudziestej dzielnicy w niczym nie ustępują tym z Montparnassu. Organizuję sobie nowe życie - o ile można jeszcze użyć tego słowa - i znów pogrążam się w świecie kształtów. Ukazują mi się teraz prawie bez przerwy i to z taką natarczywością, że nie można już mówić o ich nakładaniu się na rzeczywistość: to raczej świat realny musi być przeze mnie z wysiłkiem wychwytywany poprzez białe, przepływające w tę i z powrotem zasłony. Od chwili, kiedy opuściłem znajome mi otoczenie, nadające staremu, rzeczywistemu światu pewną spójność, ten ostatni pogrąża się coraz szybciej w szarzyźnie swych przyszłych prochów. Po cóż wychodzić z domu, odbywać podróże? Krajobraz sam umyka za oknami mego nieruchomego przedziału. Znalazłem sobie stały punkt obserwacyjny:1 co dzień siadam na tarasie w Tuileries, naprzeciwko placu Concorde, i patrzę, jak świat zapada się w nicość. Samochody, autobusy i przechodnie, których kontury nawet zaczynają znikać, dla mnie są już jedynie tumanami kurzu na wielkim, niezmiennym obrusie nieba. Kiedy zamykam oczy, słyszę toczące się tuż obok życie z jego gorączką i tumultem, nawoływaniami, krzykami, które napierają na mnie ze wszystkich stron; kiedy je otwieram - oddalam się nagle od tego wszystkiego o kilka wieków i widzę jedynie tchnienie wiatru, poruszające pustynią popiołów - niewielką zmarszczkę, biegnącą po powierzchni wystygłej planety. To ostatnie poruszenie, które okazuje się tak próżne i jałowe, jest ostatnim pożegnaniem ze światem żywych, ręką, machającą chusteczką ku odpływającemu w wieczność okrętowi. Czy jednak rzeczywiście jestem sam w tym bezmiarze wód? Nagle otacza mnie lud cieni. Kształty są tuż obok mnie, potajemnie związane z ruchami otaczających nas prochów. Te kształty - to myśli, wymieniane w każdej chwili. Świat zatraca swe materialne oblicze i odkrywa przede mną swą drugą stronę - stronę myśli i uczuć. Wszystkie pasje, ambicje, miłostki i uśmiechy, kryjące się w tych tumanach pyłu, stają się dla mnie widoczne. Jest to jak nagłe pojawienie się gwiazd na zasnutym nocą niebie. Rzekłbyś - zmiana oświetlenia, które teraz rozjaśnia to, co niewidzialne, trwalsze, wieczne, podczas gdy nietrwałe ciało rozmywa się i zapada w cień grobowca. Ponieważ rozpoznanie szkieletu wynajmującej krzesła kobiety stało się już niemożliwe, nie mogę umknąć w porę i za każdym razem muszę płacić. Po cóż wychodzić? Kształty odwiedzają mnie w mym ubogim pokoiku i widzę je tu dłużej i wyraźniej. Zobaczyłem matkę - bez sensu! - ją, od której od czasu listu z Argentyny nie miałem żadnej wiadomości. Pewnie jeszcze o mnie myśli, skoro zjawił się jej kształt? Widziałem też Babara: odzyskał swój trąbiasty nochal, który zda się być symbolem owej trywialności, której życie wymaga od swych wiernych wyznawców. W jego żółtych, żywych oczkach ujrzałem więcej wyrozumiałości, niż mu to przyznawałem, oraz ten rodzaj odpornej na wszelką delikatność inteligencji, która stanowi pewne i skuteczne narzędzie kariery. Choć był jedynie kształtem, musiał być zdziwiony, że nie proponuję mu nic do picia. Teraz piję w samotności. Patrzyliśmy na siebie długo, nasze myśli jednak nie spotkały się. Po czym poznałem, że Armanda mnie z nim zdradziła? Na zbyt długich małżowinach usznych widniało coś na kształt śladu po paznokciach mej dawnej przyjaciółki - spiczastych, czerwonych, których zawsze nie cierpiałem... Gdybym był żywy, jak inni, ta moja przenikliwość byłaby żenująca... Matka nie zmieniła się zbytnio, choć wypisane na twarzy koleje jej dorosłego życia przesłoniły wspomnienia, jakie o niej zachowałem z dzieciństwa. Mogłem przekonać się, jak niewiele miejsca zajmowałem w jej życiu. A jednak wokół jej szyi wciąż jeszcze fruwały jasne kędziory, w które zaplątywał się złoty łańcuszek z zegarkiem, kołysząc się jak skakanka, kiedy pochylała się wieczorem nad mym łóżeczkiem... Doświadczenie pozwoliło mi odkryć, że rysy i wyrazy, które nadają kształtom twarz, są dziełem innych ludzi. Kształty są czymś w rodzaju podłoża, na którym zapisują się myśli i uczucia, jakie wywoływały u bliźnich. Ach, czemu nie myślałem, nie czułem i nie kochałem więcej? Miast błądzić dziś pośród tylu nieznajomych twarzy, odnajdowałbym wokół siebie tysiące wspomnień, tysiące okazji do zachwytu. Świat kształtów miast anonimową ciżbą, byłby dla mnie przyjaznym tłumem, w którym każdy przemawiałby swojsko do mego serca. Czemu moje życie było tak ubogie? Zmuszony jestem do oglądania raptem dwóch czy trzech twarzy. To pokuta za mą dumę samotnika. Czy naprawdę błąd mego życia musiał stać się dla mnie namacalny, abym go dojrzał i potępił? Żadnego znaku od ojca, od Dagerloffa - nic! Pewne jest, że zmarli nie mają kształtów. Usiłowałem włączyć po omacku kuchenkę gazową, aby ugotować garść makaronu na obiad, rozwodząc się w duchu nad mą niedolą, gdy wtem poczucie czyjejś obecności kazało mi odwrócić głowę. Rzeczywiście, za moimi plecami unosił się jakiś kształt. Początkowo twarz jego nic mi nie mówiła, napawała mnie jednak wstrętem. Nie należy się spodziewać, że wszystkie kształty będą piękne jak anioły: często zdarzają się wręcz odrażające. Ten był nie tyle odrażający, ile miał nieprzyjemny wyraz twarzy, świadczący o pretensjonalnej przeciętności. Musiał być oschły i skąpy, a ponadto zmysłowy - widziałem to po jego nosie. Dość głębokie zmarszczki na czole przywodziły na myśl linie dłoni, zwiastujące przegraną przyszłość. Którego z zapomnianych już towarzyszy przedstawiał? Czy był to ten szkielet, który mówił mi po imieniu, a którego nigdy nie udało mi się rozpoznać? Nad tym się właśnie zastanawiałem, gdy wtem kształt obrócił się nieco i za jego lewym uchem dostrzegłem małe znamię. Był to kształt, spotkany u Dagerloffa, kształt mordercy! Przyjąłem obronną postawę. Czego ode mnie chciał? Krążył wokół mnie, ja zaś nie spuszczałem go z oka. Czy wrócił, ażeby zabić również mnie? Czy może było to dla mnie ostrzeżenie? Wobec mej wrogości i zdecydowania kształt zniknął. Wizyta ta jednak wstrząsnęła mną. Kim jest ten kształt? Z oczu nie patrzy mu zbyt dobrze - za każdym razem, kiedy próbowałem mu w nie zajrzeć, umykał wzrokiem w bok, tak jak to czynią szaleńcy mający się na baczności przed swym rozmówcą. Gdy odwiedzałem mego ojca w szpitalu, chorzy w ten właśnie sposób odwracali oczy, aby mnie nie widzieć, aby sobie nie przeszkadzać, aby pozostać sam na sam ze swą chorobą. Ta zagadka intryguje mnie, przywodzi na myśl Dagerloffa. Czyżbym miał być jeszcze niepokojony przez policję? W pewną bezsenną noc, tuż przed świtem, przyszedł do mnie kształt Armandy. Wszedł po prostu oknem i zatrzymał się przy mym łóżku, jak gdyby chciał mi się przyjrzeć. Czy moja niedola napawała go litością? Nie odczuwałem względem niego żadnego zawstydzenia i do woli przyglądałem się twarzy, w której rysach mieszały się rozmaite intonacje, niuanse i drobne wspomnienia. “O, mój piękny hiacynt!” - mówiła podkówka jej górnej wargi, nieco przykrótkiej i odsłaniającej białe zęby. “Czemu wciąż się złościsz?” - to była nieco ironiczna zmarszczka, rysująca się jak nawias na jej lewym policzku, kiedy się uśmiechała. Dokładniejsza obserwacja pozwoliła mi dojrzeć, niestety, znaki, które nie ja umieściłem na jej twarzy - znaki pochodzące od kogoś innego, być może od mego następcy: wystające smutno kości policzkowe i pieprzyk w kąciku lewej powieki, będące niewątpliwie odpowiednikiem miłosnych myśli, emanujących z innego źródła. Poczułem w sercu ukłucie pośmiertnej zazdrości, a potem rezygnację, która w tym momencie odmalowała się na jej nieco zbyt wielkich ustach, otwartych, jak gdyby chciała coś powiedzieć. Nie wyrzekła jednak ani słowa. Jednocześnie w spojrzeniu jej odnalazłem przeniknięty do głębi czułością wyraz takiej wyrozumiałości i życzliwości - wyraz, który zapomniałem i pozostawiłem o całe wieki za sobą - że zadałem sobie pytanie, dlaczego nie udało mi się jej pokochać? Zastanawiałem się nad tym poważnie, z żalem, prawie z bólem, gdy nagle ujrzałem, że Armanda unosi oczy. Odwróciłem się. Ohyda! po drugiej stronie łóżka ujrzałem kształt tego typa ze znamieniem, przyglądający się mnie i Armandzie Co to miało znaczyć? Co robił w moim sam na sam z Armanda? Ona zaś sprawiała wrażenie, jakby go znała. Czy chodziło o mego następcę? Zdumienie przeradzało się zwolna w konsternację. Jak Armanda mogła zaintersować się, a może nawet związać z takim indywiduum? Brukało to jakby retrospektywnie całą miłość, jaką mi kiedykolwiek okazywała. Zastanawiałem się, dlaczego nie mogłem jej pokochać? Odpowiedź miałem przed oczami: jak mogłem pokochać kobietę, zdolną wybrać sobie takiego kochanka? Ja, który nawet w burdelu nie znosiłem widoku innego mężczyzny, pragnącego zaspokoić tam swe żądze... Chciałem uprzedzić Armandę, ostrzec ją przed nim, wyznać wszystko, co wiedziałem. Wykrzyczałem to pod wpływem nieodpartego impulsu, nie pomyślawszy o tym, że przecież kształty nie słyszą ani nie mówią. Sąsiedzi zaczęli tłuc pięściami w ścianę. Oba kształty zniknęły i zostałem sam, łamiąc sobie głowę nad tą zagadką i usiłując cokolwiek zrozumieć. W jaki sposób Armanda mogła poznać tego typa? Co on robił u Dagerloffa? Czy wysłała go tam, aby zemścił się za to, że ją rzuciłem? Czy zabił starego, myśląc, że zabija mnie? Umysł mój gubi się w tych zagadkach, a świat kształtów napawa mnie lękiem. Nie zapewnia on, tak jak świat realny, bezpieczeństwa: byle kto może wejść do was o każdej porze dnia i nocy. Nie jest się już u siebie. Powróciłem do materii. Przechadzałem się ulicami, to znaczy między dwiema ścianami stojącego pyłu, przedstawiającego to, co pozostanie z kamieni stolicy za tysiąc lat. Wtem coś mnie oślepiło. Skąd te wspaniałe błyski? Znajdowałem się na ulicy de la Paix, gdzie na wystawach jubilerskich sklepów lśniły przyszłe zagubione klejnoty starożytnej Lutecji. Uniosła mnie fala entuzjazmu i wciąż jeszcze przeniknięty jestem liryzmem tej sceny. Cześć wam, ostatnie słońca ze złota i platyny! Cześć wam, małe pierścienie Saturna, bransolety, błyszczące na rękach niewidzialnych elegantek! Kształty są być może jedynie złudzeniem, podczas gdy wasza realność rzeczywiście rzuca wyzwanie wiekom, świat zaś obraca się w proch po to jedynie, aby lepiej posłużyć za tło wam, jedynym prawdziwie cennym przedmiotom w tej szkatule z ruin...! Czemu nie miałbym przywłaszczyć sobie jakiejś platynowej bransolety? Czy archeologowie robią coś innego? Oczy mówią mi, że jestem na pustyni, rozum zaś zapewnia, ze’nie ma kradzieży tam, gdzie nikogo poza nami nie ma... Odwagi więc! Lecz są kształty! Ach, przeżyłem życie, nie zaspokajając własnych zachcianek. W którą pójść stronę? Czy mam ulec tej ostatniej pokusie materialnego świata, czy przeciwnie, zwrócić się ku kształtom? Jest jeszcze czas na dokonanie wyboru, jeśli nie chcę zmarnować mej śmierci, tak jak zmarnowałem życie. Jaką jednak naukę wyciągnąć mam z tego, co się ze mną dzieje? Rzekłbyś - ktoś podpowiada mi rozwiązanie, popycha mnie na właściwą drogę, ja jednak, jak nierozgarnięty maturzysta podczas egzaminu, nieczego nie rozumiem, niczego nie odkrywam... Zapisane jest, że nieodwołalnie zmarnuję wszystkie szansę. Wyjść w słoneczny dzień, kiedy wszystkie kształty baraszkują na ulicach, to jakby spacerować po redzie w dniu regat, pośród galowych flag i tysięcy mew, podczas gdy na balkonie nieba “rozradowany biały lud” powiewa chusteczkami... Siedząc na kamiennej ławeczce mostu Pont-Neuf przez cały dzień przyglądałem się bez przerwy tym szybkim gonitwom i twarzom, upiększonym lub zeszpeconym, nigdy jednak nie będącym pospolitymi twarzami rzeczywistości. Każdy stwarza sobie w myślach obraz swego sąsiada już to karykaturalny, już to idealny, zawsze jednak zawierający treści, których w stanie naturalnym jeszcze nie posiada. Cała ta niewidzialność, którą dane mi jest oglądać, tasuje się jak olbrzymia talia kart do Bóg wie jakiej gry! Było ciepło, zdjąłem więc machinalnie czapkę i położyłem obok siebie na ławce. Gdy ją po pewnym czasie podniosłem, była pełna monet. Wzięto mnie za żebraka! Ładnie muszę wyglądać! Ale ostatecznie jest to zawód, jakiego szukałem, w którym wypłatę otrzymuje się w prawdziwej, brzęczącej monecie, a nie w niewidzialnych papierkach. Monety są zaśniedziałe, jak gdyby całą wieczność przeleżały w ziemi lub w numizmatycznych zbiorach, wciąż jednak są w obiegu. Będę przychodził raczej tutaj, niż do Tuileries. A skoro do niczego się już nie nadaję, to po cóż szukać innego zajęcia? Gdybym miał datować ten dziennik według wieku świata, który postrzegam, musiałbym zapewne napisać: rok 4000 lub 5000. Minął ładny kawał czasu od chwili, gdy zniknęły ostatnie szkielety. Wokół mnie - same popioły, do tego stopnia, że na ulicy taksówki od przechodniów odróżniam jedynie po ich wielkości i masie tworzącego je prochu. Mechanika i życie połączyły się w próżni, wyróżnia je jedynie ruch. “To coś się rusza, trzeba uważać” - ot, i wszystko, co mogę powiedzieć. Dla orientacji pozostał mi jeszcze węch. Stragany mają woń oddechu i są moimi latarniami morskimi. Nie sposób jednak opisać zapachów. W gruncie rzeczy kiedy człowiek przestaje dobrze widzieć, mało ma do powiedzenia. Czuję, że mam psi mózg i są chwile, kiedy jak pies godzę się z mą niedolą. Są też jednak i inne chwile, kiedy warczę. Czemu spotkał mnie taki los? Czemu moje życie było nieudane? Buntuję się, zaciskam pięści. Kogo obwiniać? Boga? Los? Społeczeństwo? Wszystko sprowadza się do jednego... Idę naprzód, wciąż naprzód? Nawet kształty zmieniły już swój wygląd: ich twarze zacierają się, wydają się mniej szczegółowe, mniej zróżnicowane. Prywatne wizyty stają się coraz rzadsze. Czemu myśli miały by być wieczne? Są nieco trwalsze, niż materia, lecz na dłuższą metę, tak jak wszystko, muszą ulec czasowi. Twarze kształtów blakną, ponieważ blakną w pamięci ludzi myśli, uczucia i wspomnienia, które składały się na ich rysy. Zapomnienie dokonuje swego dzieła, wszystko przechodzi próbę czasu. Po kształtach pozostało jedynie coś w rodzaju niewytłumaczalnego nośnika. Jedynymi znakami wyróżniającymi w tej anonimowości kształtów są jeszcze te, które odnoszą się do sławy wystarczająco silnej, aby przebić się przez mrok dziejów. I tak dziś, na Pont-Neuf, ujrzałem pewnego słynnego wynalazcę. Widziałem go takim, jakim uwiecznią go podręczniki przyszłości: zamiast krawata miał na szyi tabliczkę z napisem: “ Wynalazca... nie wiem już, czego!” Podobnie ujrzałem wielką aktorkę w rzymskiej tunice, jakąś współczesną Ninon (kto to mógł być?), potentata przemysłu motoryzacyjnego... Wszystkie te cudaki oraz wielkie sławy żyły sobie zgodnie w eliksirze chwały. Świat ducha destylował się na moich oczach. Ja jeden wiedziałem, która z postaci tego słonecznego dnia przetrwa w oczach najdalszej potomności... A ja? Ja, wielki malarz; ja, który miałem się za geniusza, nie ujrzałem swego kształtu! To potwierdzenie mej niepowetowanej klęski... Dziwny ten mój los: zamyślony człowiek na Pont-Neuf. Dziś przyniosło mi to blisko dwadzieścia franków. “Nie czuję się dobrze”. Czy zdanie to ma jeszcze jakiś sens, kiedy już od tak dawna człowiek w ogóle się nie czuje?... Moje złe samopoczucie zaczęło się od dnia, w którym ujrzałem kształty, a może jeszcze wcześniej, w dniu, kiedy to postanowiwszy skończyć ze sobą, rozpocząłem tę podróż... Moja choroba, jak ją określić? Chciałbym wiedzieć... dlaczego moje życie zostało zmarnowane? Jak to kiedyś powiedziała o mnie Irma, dawna akrobatka, obecnie zaś moja hotelarka, do innego lokatora: “Choroba pana Jana siedzi w jego głowie”. Zapach chłodnej piwnicy, wylewający się na rozpaloną lipcowym słońcem ulicę, skłonił mnie do przekroczenia progu kościelnej kruchty i zanurzenia się w tym cieniu, jak w zimnej wodzie. Skulony pod widmową kolumną nie zajmowałem wiele miejsca. Było tu spokojnie i pusto, nie licząc, oczywiście, kształtów, unoszących się jak zwykle w powietrzu; nie przeszkadzały one jednak człowiekowi tak do nich nawykłemu, jak ja. Jakiś głos, zwący mnie “Dobrym człowiekiem”, spytał, co tu robię. Sam nie wiedziałem. Mój rozmówca był jedynie nikłym słupkiem prochu, ledwie rysującym się w mroku. Śmierdział nieco tabaką, ale głos miał raczej sympatyczny. Zaczęliśmy rozmawiać i od słowa do słowa opowiedziałem mu trochę o sobie: chciałem ukraść, chciałem kogoś zabić, chciałem też zabić siebie samego... - Czy pomyślał pan, jak czarna jest pańska dusza? - spytał. - Dusza, kto w to jeszcze wierzy...? Aż podskoczył. Rozmawiałem z proboszczem kościoła, do którego wszedłem. Przez jakiś czas jak chodzący katechizm prawił mi o czekającym mnie piekle. Aby mu sprawić przyjemność, pozwoliłem mu się wygadać. Ja wiedziałem o wiele więcej o śmierci i jej konsekwencjach. Mimo to zadałem mu pozornie niewinne pytanie: co człowiek widzi, kiedy już zrobi ten ostatni krok? - Ważne jest nie to, co się widzi, lecz zbawienie duszy... Zbawienie duszy... Zależy ci na tym, klecho! - Ale co w tym celu trzeba robić? - spytałem z ironią. - Kochać Boga i bliźniego. - W Boga uwierzę dopiero wtedy, kiedy zrozumiem, czemu, obdarzywszy mnie wpierw życiem, pozwolił, aby wzięło w łeb wszystko, za co się zabrałem. Przeżyłem rzeczy, o których nie mogę opowiedzieć, ale czy ksiądz uważa, że to wybaczalne - zrobić ze mnie kloszarda? - Moje dziecko! Moje dziecko! - westchnął. Powiedział, że będzie się za mnie modlił i dał mi czterdzieści sou. To było najmądrzejsze, co zrobił. Kazać mi kochać! Czy on nie wie, że silne poczucie pustki paraliżuje nawet zdolność kochania? W gruncie rzeczy wyszło na moje. Mój rozbity na cztery podstawowe żywioły świat wytrzymywał doskonale szturm tysiącleci, w końcu jednak nadeszła chwila, w której woda, płynąca do tej pory ze spokojem wiecznego posągu - nawet ta woda zniknęła... Dziś rano nie płynęła z kranu na korytarzu, a jednak słyszałem jej bulgotanie. Przez cały dzień nie dostrzegłem pod moim mostem ani kropelki. Wyschła ta ostatnia kąpiel, w którą rzuciła się Nieznajoma z Sekwany, aby łowić w niej swój sekret! Przed chwilą w garkuchni na placu Maubert dzbanek wydał mi się pusty. A jednak była w nim woda, czułem to dotykiem, mógłbym ją wypić (wolę wino), ale jej już nie widziałem. Tak więc spojrzenie moje osiągnęło w fantastycznie odległej przyszłości punkt, w którym na skutek jakiegoś kosmicznego kataklizmu, jakiegoś zderzenia z kometą, wody naszej planety wyparują! Zmierzam ku wieczności, nie mogę już w to wątpić. Osiągnę ją w chwili śmierci, tej prawdziwej, to rzecz pewna. Dane mi będzie zobaczyć, jak taśma czasu odwija się aż do końca, asystować przy ewolucji świata aż do ostatnich jego chwil, gdy przeminą już wieki wieków. Amen, jak mówił mój proboszcz. Słońce jest tak blade, że widziałem dziś gwiazdy w środku dnia. Gaśnie, to pewne. Aby zmierzyć moje wyprzedzenie, znaleźć odpowiedni zegar, muszę odwołać się do rzeczy rzekomo wiecznych. Wstałem dziś w nocy, aby obejrzeć gwiazdy: dwa spośród czterech kół wozu Wielkiej Niedźwiedzicy zniknęły sprzed moich oczu! Gwiazdozbiory potraktowane jak najzwyklejsze taksówki! Nic nie umknie spod kosy czasu. Sfera gwiazd stałych jest jedynie bańką mydlaną, a niezmienne niebo - zamkiem z piasku... Marność nad marnościami! Jakże uniknę zawrotu głowy, kiedy Ziemia zniknie pod moimi nogami? Przez cały dzień pomimo silnego bólu nóg uganiałem się po mieście w poszukiwaniu kształtów, które miałyby jeszcze twarz. Chciałem zobaczyć nieznaczne choćby przebłyski życia. Nic z tego, wszystkie są blade jak białe kartki papieru i wciąż maleją. “Ten świat znika, tak jak poprzedni” - pomyślałem w drodze powrotnej. Tymczasem gdy przed chwilą zszedłem do biura mej hotelarki, Madame Irmy, po zapomnianą na kominku prymkę tytoniu, ujrzałem w lustrze kształt typa ze znamieniem! Po nim również przejechała gumka czasu, nie stracił jednak swego antypatycznego wyrazu twarzy i wyraźnie widziałem odbijające się w lustrze znamię. Takie to już moje kulawe szczęście, że jedyny kształt, który zachował jakieś wyróżniające go cechy jest akurat tym, którego nie cierpię! Po cóż było przenosić się do innego świata, skoro wszędzie prześladuje człowieka ten sam pech? Szybko wszedłem do siebie na górę, chcąc uciec od tej wizji. Kształt szedł za mną prawie do schodów. Wygląda jakby wiedział, że mnie drażni i jakby specjalnie mi się narzucał. To już staje się obsesją. Spotykam go wszędzie: czy grzebię w śmietniku w alei Jean-Jaures, czy czekam w kolejce po pomyje pod koszarami w Belleville, czy też siedzę na mym zwykłym miejscu na Pont-Neuf - ten cholerny kształt wciąż przychodzi drażnić się ze mną. Przybywa wmieszany w tłum innych, bezosobowych kształtów jak gdyby nigdy nic, potem widząc mnie, zatrzymuje się, udaje, że chce odejść, podchodzi, obraca tak, żebym mógł dojrzeć - znamię... Całe okrutne manewry... Któż to, na Boga, może być? Na bulwarze Woltera doprowadzony do ostateczności zacząłem wykrzykiwać mu nazwiska dawnych znajomych, jak gdyby mógł mnie usłyszeć lub odpowiedzieć! Jakiś policjant kazał mi się uciszyć. Wywoływałem skandal, awanturując się bez powodu. Jest to kształt kogoś, kto jeszcze o mnie myśli. Ale kto jeszcze może o mnie myśleć na tym cholernym świecie? I to jeszcze taki wredny typ! Wydaje mi się czasem, że był w moim życiu ktoś, kto po cichu źle mi życzył. To tłumaczyłoby, dlaczego wszystko, za co się zabierałem, spalało na panewce... Na dodatek jeszcze zdechnę, nie dowiedziawszy się, kto to był... Ten kształt ze znamieniem przynosi mi pecha: schodząc po schodach pod Pont-Neuf wywichnąłem sobie biodro, a wczoraj wieczorem na bulwarze Richard-Lenoir potrącił mnie samochód. Palce miałem lepkie od czegoś, co zapewne było krwią. Nie wiedziałem, skąd płynęła. Z daleka oczywiście widzi się gorzej... Lecz przede wszystkim żadnej karetki, żadnej policji. Z trudem dowlokłem się do Irmy. Leżę teraz w łóżku, ale będę musiał wstać i pójść po coś do jedzenia... No tak, znów tu jest, sukinsyn. Szkoda gadać, trzyma się lepiej, niż inne kształty: zamiast maleć, zachowuje swe rozmiary, a nawet pewne pozory twarzy. Korzystając z panującego w pomieszczeniu spokoju, przyglądam mu się wprost. Stoi nieruchomo. Ma tchnącą miernotą twarz, niskie czoło, wątły wygląd zaszczutej zwierzyny - twarz degenerata, jakie widuje się w gazetach, bez kołnierzyka... Czyżby to była Śmierć? Ależ nie, Śmierć jest mitem, alegorią, a ja wiem, że kształty są prawdziwe... Czy może jakiś towarzysz niedoli, morderca, któremu zapłacono za zabicie mnie? Ale dlaczego? Wszyscy w hotelu wiedzą, że ojciec Jan z Pont-Neuf nie ma ani grosza. Zemsta? Armanda, Dagerloff - to już sprawy od dłuższego czasu przedawnione... A jednak on mi źle życzy. Jak zawsze, kiedy przy mnie jest, zaczynam czuć się nieswojo: serce wali mi w piersi, tracę oddech. Znam lepsze lekarstwa na moje powypadkowe dolegliwości. Przygląda mi się, nie patrząc na mnie. Chcę przez to powiedzieć, że nie patrzy mi prosto w oczy. Nie odczuwam jego obecności przede mną, jak gdyby coś nas dzieliło, jakaś szyba. Jego wzrok skierowany jest ku mnie, umyka jednak przed mym spojrzeniem, które pragnie go schwytać. Przeciąga dłonią za uchem. To mimetyzm, ja również to robię... Co ja tam takiego mam? Jakieś niewielkie zgrubienie...? - Madame Irma, Madame Irma! - wołam z całych sił. Kroki powoli wspinają się po schodach. Trwa to bardzo długo. - Co? Czyżby pan już umierał? - pyta, wchodząc. Bezpośrednia kobieta, ta moja gospodyni. Nie kryje swoich myśli. Kogoś takiego właśnie mi potrzeba. - Niech no pani zobaczy, tam, za uchem, nad szyją... Kiedyś upadłem... Spojrzała, dotknęła. - Nic złamanego, oczywiście, to tylko znamię, jak mała plamka po winie. Nic dziwnego u takiego starego opoja. Przed śmiercią będzie pan musiał trochę się umyć, przede wszystkim nogi, żebym ja nie musiała tego robić... Mówiła to żartem, żeby mnie pocieszyć. Mogła sobie mówić, co chciała. Zrozumiałem. Stojący w połowie drogi pomiędzy łóżkiem a ścianą kształt przygląda mi się tak, jak ja wtedy przyglądałem się sobie w lustrze. Wspomnienie tego zdarzenia maluje się na jego twarzy. Obaj jednak zamieniliśmy się miejscami. Patrzę i rozumiem: Kształt ze znamieniem - to ja sam, taki, jakim mnie widzieli inni, gorzej: jakim mnie na zawsze uczynili. Pod koniec mych czyśćcowych cierpień znam nareszcie odpowiedź na pytanie, które tak mnie dręczyło, znam przyczynę mych wiecznych niepowodzeń: byłem tą twarzą, która teraz mi się przygląda. Ten, którym, jak mi się wydawało, jestem, to “ja” z moich intymnych uniesień, to genialne “ja” było jedynie złudzeniem. Moim jedynie prawdziwym “ja” było to, które stworzyli inni. Rozumiem, rozumiem wszystko: niedługo umrę, a to jest mój anioł, czekający na mnie u progu wieczności. Widzę, jak na jego upodlonej twarzy zaczyna rysować się ten sam nieopisany uśmiech, który zastygł na ustach Nieznajomej.